Brown Sandra W objęciach nocy 01 W objęciach nocy

Sandra Brown

W objęciach nocy

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Czemu Bóg sprawił, że śmierć jest tak bolesna?” - my­ślała młoda kobieta.

Przycisnęła ręce do wydętego brzucha, gdy przeszył ją kolejny paroksyzm bólu. Kiedy minął, dyszała z wysiłku jak zranione zwierzę, próbując zebrać siły przed następnym atakiem. Nadejdzie na pewno w ciągu paru minut - mimo wszystko nie wierzyła, że umrze, zanim urodzi dziecko.

Drżała. Padał chłodny deszcz, każda kropla kłuła jak cienka igła, przenikając podartą suknię i strzępy bielizny. Łachmany kleiły się do ciała niczym wilgotny całun, ich ciężar przygniatał ją do ziemi równie mocno jak nieustający ból. Przemarzła do szpiku kości, lecz mimo to, po wielu godzinach bolesnego wysiłku, ociekała potem.

Kiedy to się zaczęło? Wczoraj wieczorem po zachodzie słońca. Promieniujący ból krzyża nasilał się, ściskał jej łono żelazną obręczą. Zachmurzone niebo utrudniało określenie pory dnia, lecz prawdopodobnie był już ranek.

Przy kolejnym skurczu próbowała skupić uwagę na fan­tazyjnym wzorze, jaki tworzyły nad jej głową konary i li­ście. Po niebie przesuwały się ciężkie chmury, nieczułe na los dwudziestoletniej kobiety, która samotnie leżała w ja­kimś lesie w stanie Tennessee, wydając na świat owoc swe­go łona, o którym nie chciała myśleć jako o dziecku ani nawet istocie ludzkiej.

Wtuliła policzek w posłanie z mokrych, zbutwiałych liści. Łzy mieszały się z kroplami deszczu. Dziecko poczęło się w krzywdzie i poniżeniu i nie zasługiwało na to, by urodzić się w innych okolicznościach.

Dobry Boże, pozwól mi teraz umrzeć” - modliła się, gdy jej ciało spinał kolejny skurcz. Dudnił we wnętrzu jak grzmot, przetaczał się, nabierał rozpędu i rozbijał o ściany jej brzucha, promieniując bólem na całe ciało.

Wczoraj wieczorem starała się nie zwracać na to uwagi i szła nie zatrzymując się. Gdy spomiędzy jej ud chlusnęła woda, choć tego nie chciała, musiała się położyć. Każdy dzień wędrówki oddalał ją o kolejnych parę mil od ciała, które z pewnością zostało już odkryte. Próbowała się łudzić, że nigdy go nie odnajdą, lecz w gruncie rzeczy nie ocze­kiwała tak pomyślnego obrotu sprawy.

Bóg niewątpliwie ukarał ją okrutnym cierpieniem za sa­tysfakcję, jaką odczuwała patrząc na śmierć jednej ze stwo­rzonych przez Niego istot, a także za niechęć, jaką budziło w niej życie, które nosiła w sobie przez dziewięć miesię­cy. Choć było to grzeszne pragnienie, modliła się, by ni­gdy nie ujrzeć dziecka, które teraz rozpaczliwie walczyło o uwolnienie się z jej ciała. Chciała umrzeć pierwsza.

Następny atak bólu był silniejszy od poprzednich i pode­rwał ją do półsiedzącej pozycji. W nocy, gdy ulewa zni­szczyła jej pończochy, zdjęła je i odrzuciła od siebie. Teraz odnalazła je i wytarła nimi mokrą twarz. Dygotała ze stra­chu i bólu. Uniosła postrzępiony brzeg sukni i ostrożnie włożyła rękę między nogi.

- Och... - zawyła i poczęła szlochać. Jej łono było szeroko rozwarte. Dotknęła palcami główki dziecka. Cofnęła dłoń unurzaną w śluzie i krwi i otworzyła ze zgrozy usta. Jęczała jak w agonii, gdy jej ciało prężyło się, by wypchnąć na zewnątrz istotę, która była mu obca od pierwszego z dzie­więciu wspólnie przeżytych miesięcy.

Uniosła się na łokciach, rozstawiła szeroko uda i zaczęła z całej siły przeć. Oczy nabiegły krwią. Bolały zaciśnięte szczęki, przygryzione wargi upodobniły twarz do upiornej maski. W krótkiej chwili spokoju głęboko oddychała. Potem przyszedł kolejny skurcz. I następny.

Krzyknęła, zbierając resztki sił do końcowego wysiłku i napierając całym ciężarem ciała na jedno wąskie, rozdarte miejsce.

Nareszcie była wolna.

Wyczerpana opadła na liście. Oddychała głęboko i cie­szyła się teraz, że chłodny deszcz obmywa jej twarz. W gę­stym lesie nie słyszało się żadnego dźwięku prócz jej cięż­kiego oddechu i spadających z nieba kropli. Cisza była dziwnie niepokojąca. Nie słyszała krzyku dziecka, które przed chwilą urodziła, nie czuła żadnego ruchu.

Usiadła z trudem i podniosła długą spódnicę. Mimo wcześniejszych modlitw krzyknęła z rozpaczy, gdy ujrzała dziecko, przypominające małą, siną kulkę, leżące martwe między jej udami. Pępowina, która dotąd przekazywała mu pożywienie i tlen, stała się narzędziem śmierci, owijając ciasno jego szyję. Narodziny okazały się aktem samobój­czym. Dziewczyna pomyślała, że dziecko może wybrało śmierć, czując instynktownie, iż wzgardzi nim własna mat­ka. Wolało umrzeć, niż żyć w poniżeniu.

- Przynajmniej nie będziesz nigdy cierpieć, moje ma­leństwo - szepnęła.

Położyła się na wilgotnej ziemi i spojrzała w niebo. Czuła, że ma dreszcze i wysoką gorączkę, a myśl o dzieciach, które umierają w łonach matek, doprowadzała ją do obłędu. Po­cieszała się tylko, że jej dziecko nie chciało żyć bardziej, niż ona mu tego życzyła, że wolało umrzeć, czego i ona pragnęła.

Powinna modlić się o przebaczenie za uczucie ulgi, jaką przyniosła jej śmierć dziecka, ale była zbyt zmęczona. Bóg na pewno zrozumie. To przecież On doświadczył ją tak wielkim cierpieniem. Czy nie zasłużyła na odpoczynek?

Zamknęła oczy. Deszcz spływał jej po twarzy jak kojący balsam. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek przeżyła chwilę takiego spokoju.

Teraz mogła umrzeć.

- Myślisz, że nie żyje? - powiedział ktoś zachrypniętym z przejęcia młodym głosem.

- Nie wiem - szepnął ktoś drugi, chyba nieco starszy. - Dotknij jej, to się przekonasz.

- Nie chcę. Sam jej dotknij.

Wysoki, szczupły chłopak uklęknął przy leżącej nieru­chomo postaci. Ostrożnie, tak jak uczył go ojciec, oparł o drzewo strzelbę, zwracając ją lufą do góry. Ręce mu drża­ły, gdy wyciągał je w stronę dziewczyny.

- Boisz się, co? - judził młodszy.

- Nie - burknął w odpowiedzi. Chcąc to udowodnić, zbliżył palec wskazujący do górnej wargi dziewczyny, nie dotykając jej jednak. - Oddycha - rzekł z ulgą. - Żyje.

- Czy sądzisz... Jezu, Bubba, ona krwawi... Bubba cofnął się odruchowo. Jego brat Luke miał rację.

Strumyczek krwi utworzył ciemną kałużę, widoczną pod suknią, która ledwie zakrywała kolana dziewczyny. Nie miała na nogach pończoch, jej skórzane buty były popę­kane, a zniszczone, porwane sznurowadła - powiązane w wielu miejscach.

- Jak myślisz, może ją ktoś postrzelił? Może powinniśmy zobaczyć...

- Wiem, wiem - odparł ze zniecierpliwieniem Bubba. - Zamknij swoją cholerną gębę.

- Powiem Mamie, że używasz brzydkich słów, jeśli...

- Zamknij się! - Bubba spojrzał z irytacją na brata. - Wtedy ja powiem, że zabrudziłeś ziemią wodę do mycia pani Watkins, gdy poskarżyła się, że za bardzo hałasujesz. - Luke umilkł przestraszony, a Bubba znów odwrócił się do dziewczyny i podniósł niepewnie rąbek jej brązowej sukni.

- O Boże! - krzyknął, puszczając materiał i zrywając się na równe nogi. Opadająca tkanina nie przykryła, nie­stety, martwego ciałka, leżącego między smukłymi udami dziewczyny. Chłopcy patrzyli ze zgrozą na zwłoki dziecka. Z gardła Luke'a wydobył się dziwny dźwięk.

- Niedobrze ci? - spytał Bubba.

- Nie. - Luke z trudem przełknął ślinę. - Nie sądzę - dodał bez przekonania.

- Idź po Mamę. I tatę. Musi ją zanieść do wozu. Trafisz z powrotem?

- Oczywiście. - Luke poczuł się obrażony.

- To idź. Ona przecież w każdej chwili może umrzeć. Luke przyglądał się bladej twarzy dziewczyny.

- Ładna. Czy znów ją dotkniesz, gdy pójdę?

- Idź! - ponaglił Bubba, patrząc groźnie na brata. Luke zaczął się przedzierać przez zarośla. Gdy oddalił się na bezpieczną odległość, zawołał:

- Będę wiedział, jeśli spojrzysz tam, gdzie ci nie wolno. Powiem Mamie.

Bubba Langston chwycił szyszkę i cisnął nią w młodszego brata. Upadła blisko celu, lecz Luke zdążył odskoczyć. Gdy znikł z pola widzenia, Bubba klęknął przy dziewczynie. Przygryzł wargę, nim odważył się znów spojrzeć na martwe dziecko. Potem ujął w dwa palce brzeg jej sukni i przykrył zwłoki.

Pot wystąpił mu na czoło, ale nie widząc dziecka poczuł się lepiej.

- Proszę pani - szepnął. - Czy pani mnie słyszy? - Ostrożnie dotknął jej ramienia. Jęknęła i niespokojnie po­ruszyła głową.

Nigdy nie widział takich pięknych włosów. Choć ubło­cone i pełne mokrych liści, wyglądały bardzo ładnie i miały niezwykle oryginalną barwę - coś pośredniego między rudością i brązem.

Zdjął z szyi zawieszoną na skórzanym rzemyku butelkę i otworzył ją.

- Chce pani pić? - Przytknął butelkę do warg dziew­czyny i wylał parę kropel. Wysunęła język i zlizała je łap­czywie.

Bubba patrzył urzeczony, jak otwiera oczy i półprzy­tomna spogląda na niego. Klęczący chłopak wyglądał na jakieś szesnaście lat. Miał tak jasne włosy, że wydawały się jej białe. Czy był aniołem? Może trafiła już do nieba? Jeśli tak, nie było lepsze od ziemi. Takie samo niebo, drze­wa, zalany deszczem las. Ten sam ból między udami. Jed­nak żyje! „Nie, nie, chłopcze, idź stąd. Chcę umrzeć”. Znów zamknęła oczy i straciła przytomność.

Bubba, czekając na rodziców, usiadł bezradnie pod drze­wem i nie spuszczał oczu z twarzy dziewczyny, bojąc się, że może umrzeć. Wreszcie usłyszał, że nadchodzą.

- Co się stało, synu? Luke bredzi o jakiejś dziewczynie - powiedział Zeke Langston.

- Widzicie, mówiłem wam. - Luke podekscytowany wskazał na leżącą postać. - To ona.

- Odejdźcie na bok i pozwólcie mi ją obejrzeć. - Mama niecierpliwym ruchem odsunęła mężczyzn i kucnęła przy młodej kobiecie. Odgarnęła z jej policzków pozlepiane bło­tem włosy. - Jaka ładna. Co ona robi na tym odludziu?

- Tu jest dziecko, Mamo. Mama Langston spojrzała na Bubbę, a potem na męża, dając mu znak, by zajął czymś chłopców. Gdy odwrócili się plecami, uniosła wysoko suknię dziewczyny. Wiele w ży­ciu widziała, lecz ten widok był wyjątkowo przykry.

- Boże miłosierny - wymamrotała. - Zeke, pomóż mi tutaj. A wy biegnijcie do wozu i powiedzcie Anabeth, by przygotowała posłanie. Rozpalcie ognisko i postawcie gar­nek wody, żeby się zagotowała.

Rozczarowani, że ominie ich to, co najciekawsze, zapro­testowali jednogłośnie.

- Ale, Mamo...

- Powiedziałam. - Bojąc się gniewu matki, chłopcy po­włócząc nogami odeszli do obozu, w którym podróżni z ka­rawany odpoczywali, korzystając z niedzieli.

- Nie jest dobrze, prawda? - spytał Zeke, klękając obok żony.

- Nie. Najpierw trzeba wyjąć łożysko. Tak czy inaczej, może dostać zakażenia i umrzeć.

W milczeniu zakrzątnęli się przy nieprzytomnej dziew­czynie.

- Co mam z tym zrobić? - spytał Zeke. Włożył łożysko wraz z martwym dzieckiem do brezentowego worka i za­ciągnął rzemienie.

- Pochowaj. Ona na pewno nie będzie miała w najbliż­szych dniach dość sił, by odwiedzić grób. Oznacz miejsce, gdyby chciała tu kiedyś przyjść.

- Przykryję grób kamieniami, by nie rozgrzebały go zwie­rzęta - odrzekł z powagą Zeke i zaczął kopać w grząskiej ziemi małą łopatką, którą z sobą przyniósł. - Co z nią? - spytał, gdy skończył i wytarł ręce w chustkę.

- Ciągle krwawi, ale opatrzyłam ją. Nic więcej nie mo­żemy zrobić. Zaniesiesz ją do wozu?

- Jeśli pomożesz mi ją podnieść. Dziewczyna oprzytomniała i próbowała się bronić, gdy Zeke podniósł ją, biorąc pod kolana i plecy. Po chwili jej ramiona opadły i znów straciła przytomność.

- Ma dziwne włosy - zauważył.

- Nigdy nie widziałam takiego koloru - odrzekła Mama zbierając rzeczy. - Pośpieszmy się, bo znów zaczyna padać.

Paliło ją między udami. Miała wyschnięte gardło. Całe ciało płonęło i sprawiało ból. Mimo to czuła, że jest jej wygodnie, ciepło i sucho. Może wreszcie znalazła się w nie­bie? Czy ten jasnowłosy chłopak pozwolił jej umrzeć i teraz jest taka spokojna i bezpieczna? Ale w niebie podobno nie odczuwa się bólu.

Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą biały sufit. Na skrzyni obok jej łóżka stała paląca się lampka. Wyciągnęła nogi na tyle, na ile pozwalał jej ból, i poczuła, że leży na miękkim posłaniu. Miała na sobie białą nocną koszulę. Niespokojnie przesunęła dłońmi po ciele, które wydało jej się obce. Wtedy uświadomiła sobie, że ma płaski brzuch.

Opadły ją koszmarne wspomnienia. Strach, ból, upiorny widok martwego dziecka, które leżało sine i zimne między jej nogami. Rozpłakała się.

- Już dobrze, uspokój się. Płaczesz przez sen od wielu godzin.

Dłoń, która otarła łzy z jej policzka, była szorstka i spra­cowana, lecz jej dotknięcie sprawiło taką samą przyjemność, jak pełen troski głos.

- Czy chcesz trochę bulionu? Zrobiłam go z królika, któ­rego chłopcy upolowali rano, nim ciebie znaleźli. - Omal nie zakrztusiła się gęstym rosołem, który kobieta podała jej na łyżce. Smakował jej. Była głodna.

- Gdzie jestem? - spytała.

- W naszym wozie. Nazywam się Mama Langston. Moi chłopcy znaleźli cię w lesie, pamiętasz? Okropnie ich wy­straszyłaś. - Zachichotała, f Luke biega wokoło i wszystkim o tym opowiada. Czy mówiłam ci już, że jedziemy do Teksasu?

Za dużo było tych nowin, by mogła je ogarnąć myślą jednocześnie, więc skupiła się na przełykaniu rosołu. Na­pełnił jej żołądek przyjemnym ciepłem. Uciekała od paru tygodni, tak bojąc się pościgu, że z wyjątkiem kilku dni nie korzystała z żadnego schronienia, tylko spała pod gołym niebem i żywiła się owocami, które zbierała w lesie.

Koścista twarz pochylonej nad nią kobiety była surowa, ale sympatyczna. Rzadkie szarobrązowe włosy tworzyły na karku ciasno zwinięty węzeł. Kobieta była masywna, wielkie piersi sięgały do szerokiej talii. Nosiła czystą, lecz spłowiała perkalową suknię. Z licznymi zmarszczkami na twarzy kontrastowały zaróżowione jak u młodej dziew­czyny policzki. Miało się wrażenie, że jakiś łaskawy bóg obejrzawszy swoje dzieło uznał, że jest zbyt chropawe, i po­malował na różowo policzki, aby złagodzić surowość ry­sów.

- Najadłaś się? - Dziewczyna skinęła głową. Kobieta odstawiła garnek z rosołem. - Chciałabym wiedzieć, jak się nazywasz - powiedziała niepewnie, jakby obawiając się, że pytanie może być uznane za drażliwe.

- Lydia.

- Ładnie, ale to chyba nie wszystko? Kim są twoi bliscy? Dziewczyna odwróciła głowę. Przypomniała sobie twarz matki; piękną i młodą, ale bladą, pozbawioną wyrazu twarz kobiety umierającej z rozpaczy.

- Tylko Lydia - odrzekła spokojnie. - Nie mam rodziny. Mama zastanawiała się przez chwilę nad tymi słowami, po czym wzięła dziewczynę za rękę i lekko nią potrząsnęła. Gdy Lydia znów na nią spojrzała, próbowała dalej:

- Urodziłaś dziecko. Gdzie jest twój mąż?

- Nie żyje.

- Och, co za nieszczęście!

- Nie. Cieszę się, że umarł. Mama Langston była wstrząśnięta, lecz z uwagi na stan zdrowia dziewczyny powstrzymała się od komentarzy.

- Co robiłaś sama w lesie? Dokąd szłaś? Lydia wzruszyła ramionami.

- Donikąd. Przed siebie. Chciałam umrzeć.

- Bzdura. Nie pozwolę ci umrzeć. Jesteś na to zbyt ład­na. - Mama poprawiła koc, chcąc ukryć zmieszanie, w jakie wprawiła ją ta dziwna dziewczyna.

Budziła współczucie. Na bladej, widocznej w świetle lam­py twarzy wypisane było nieszczęście.

- Pochowaliśmy twojego synka w lesie. - Lydia zamknę­ła oczy. Chłopiec. Nie zwróciła na to uwagi, gdy jedyny raz spojrzała na dziecko. - Jeśli chcesz, możemy zaczekać parę dni, aż poczujesz się dość silna, by odwiedzić grób.

Gwałtownie potrząsnęła głową.

- Nie. Nie chcę. - Z jej oczu znów płynęły łzy. Mama pogłaskała jej dłoń.

- Wiem, jak cierpisz. Urodziłam dziewięcioro dzieci, po­chowałam dwoje. To najgorsze zajęcie dla kobiety.

Nieprawda - pomyślała Lydia. - Czasami kobieta jest zmuszona zrobić coś znacznie gorszego”.

- Spróbuj znowu zasnąć. Mogłaś się przeziębić, leżąc na mokrej ziemi. Zostanę z tobą.

Lydia spojrzała na pełną współczucia twarz. Nie potrafiła się jeszcze uśmiechnąć, lecz jej oczy złagodniały.

- Dziękuję.

- Zdążysz mi jeszcze podziękować, gdy wyzdrowiejesz.

- Nie zostanę z wami. Muszę... iść.

- Nieprędko będziesz mogła pójść dokądkolwiek. Mo­żesz zostać z nami, jak długo zechcesz. Do samego Teksasu.

Chciała oponować. Nie pasowała do tych prostych, ucz­ciwych ludzi. Gdyby wiedzieli o niej i o... Zamknęła oczy i usnęła.

Obmacywał ją. Otworzyła, usta do krzyku, lecz zamknął je brudną, spoconą dłonią. Drugą ręką rozdarł jej koszulę. Gniótł piersi wstrętnymi, lepkimi pakami, czerpiąc radość z zadawania bólu. Zatopiła zęby w jego dłoni, za co ukarał ją uderzeniem w twarz.

Nie walcz ze mną, bo powiem o nas twojej matce. Chyba nie chcesz, by wiedziała, co robimy? To by ją wykończyło. Pewnie umarłaby wiedząc, że zrobiłem ci dziecko, co?

Nie, matka nie mogła się o tym dowiedzieć. Ale nie pozwoli, by znów to zrobił. Rozchylił siłą jej uda, boleśnie wbijając palce w ciało. Znowu próbował w nią wejść. Gdy przeorała mu twarz paznokciami, roześmiał się.

Mogę to robić ostrzej, jeśli chcesz - zadrwił. Broniła się.

Nie, nie - łkała. - Przestań. Nie...

- Co z tobą, Lydia? Zbudź się, to tylko zły sen. Łagodny głos wdarł się w senny koszmar i przywrócił ją do rzeczywistości. Znów była w wygodnym wozie Langstonów.

Ból, jaki teraz odczuwała, był następstwem niedawnego porodu, a nie gwałtu Clanceya. Boże, jak będzie mogła żyć ze wspomnieniem tej hańby? Urodziła spłodzone przez niego dziecko i nie widziała już dla siebie miejsca na tym świecie.

Mama Langston tak nie myślała. Gdy Lydia przerażona sennym koszmarem chwyciła rękawy jej znoszonej sukni, starsza kobieta przytuliła głowę dziewczyny do swej obfitej piersi, szepcząc uspokajające słowa.

- To tylko sen. Masz gorączkę i majaczysz, ale nic ci nie grozi, dopóki jesteś ze mną.

Lydia odprężyła się. Clancey nie żył. Widziała, jak leżał martwy, a krew z rany na głowie zalewała jego wstrętną twarz. Już nigdy jej nie dotknie.

Z wdzięcznością oparła głowę o pierś Mamy. Gdy za­sypiała, kobieta ułożyła ją z powrotem na twardej poduszce, która zdawała się być miękka jak z puchu. Przez ostatnie miesiące spała tylko na posłaniu z liści i igieł. Parę razy nie miała tego szczęścia i zasnęła oparta o pień drzewa.

Zapadła w czarną, aksamitną niepamięć, a Mama Langston wciąż trzymała ją za rękę.

Następnego dnia zbudziło ją kołysanie wozu. Garnki i pa­telnie dzwoniły w rytm obrotów kół. Skrzypiały rzemienie końskiej uprzęży, a ich metalowe okucia pobrzękiwały we­soło. Mama powoziła, punktując każde wydane koniom polecenie trzaśnięciem bata. W podobnym tonie prowadziła rozmowę z jednym ze swoich dzieci, napominając je i za­razem udzielając rad.

Lydia poruszyła się na łóżku i nieznacznie odwróciła głowę. Obok siedziała jasnowłosa dziewczyna, przyglądając się jej ciekawie wielkimi, niebieskimi oczami.

- Mamo, zbudziła się! - krzyknęła. Lydia drgnęła, sły­sząc ten niespodziewany okrzyk.

- Zrób, co ci kazałam! - zawołała w odpowiedzi Ma­ma. - Nie możemy się teraz zatrzymać.

Dziewczyna zwróciła się do zdumionej Lydii.

- Nazywam się Anabeth.

- A ja Lydia - odrzekła zachrypniętym głosem. Gardło miała obolałe i wyschnięte.

- Wiem. Mama powiedziała nam to przy śniadaniu i zwróciła uwagę, byśmy nie nazywali cię „dziewczyną”. Jesteś głodna?

Lydia wahała się przez chwilę.

- Nie. Chce mi się pić.

- Mama mówiła, że będziesz miała pragnienie, bo go­rączkujesz. Przyniosłam ci wodę i herbatę.

- Najpierw woda. - Lydia wypiła do dna zawartość kub­ka. Była zdziwiona, że kosztowało ją to tyle wysiłku. - Herbatę wypiję później.

Langstonowie wypełniali obowiązki pielęgniarza bez naj­mniejszego skrępowania. Zawstydziła się, gdy Anabeth wsunęła pod jej pośladki basen, po czym wychyliła się z jadącego wozu i wylała jego zawartość na ziemię.

Gdy w południe karawana zatrzymała się, by ludzie i zwierzęta mogli odpocząć, Mama zmieniła Lydii podkład.

- Nie krwawisz już tak mocno. Nieźle się goi, ale będzie cię jeszcze bolało przez parę dni.

Choć Mama traktowała te sprawy zupełnie naturalnie, Lydia była zakłopotana, że stała się przedmiotem takich zabiegów. Cieszyła się, że ostatnie dziesięć lat nie zabiło w niej resztek wstydu i skromności. Widocznie matka wpoi­ła w nią to, zanim przeniosły się na farmę Russellów. Wie­działa, że ludzie traktują ją jak śmieć, tak samo jak jej gospodarzy. Gdy szli do miasta, co na szczęście nie zdarzało się często, obrzucano ich wyzwiskami. Nie rozumiała wszy­stkich słów, lecz wyczuwała obraźliwy ton, jakim były wy­powiadane, i bała się go.

Nieraz miała ochotę krzyknąć, że ona i matka nie mają nic wspólnego z Russellami. Ale kto uwierzyłby brudnej, obdartej, bosej dziewczynie? Wyglądała równie nędznie jak Russellowie i wyśmiewano ją na równi z nimi.

Jednak chyba nie wszyscy ludzie osądzali innych tak pochopnie. Na przykład Langstonowie. Nie przeszkadzało im brudne, podarte ubranie, jakie miała na sobie. Nie potępiali jej za nieślubne dziecko, lecz traktowali z szacun­kiem.

Nie czuła się tego godna, choć bardzo by chciała. Lata upłyną, nim pozbędzie się piętna, jakim naznaczyli ją Russellowie, ale pozbędzie się go na pewno, choćby miało ją to kosztować życie.

Tego dnia poznała całą rodzinę Langstonów. Chłopcy, którzy ją znaleźli, nieśmiało wsunęli głowy do środka, gdy matka przedstawiała ich Lydii.

- To mój najstarszy, Jacob, ale wszyscy nazywają go Bubba. A to Luke.

- Dziękuję wam za pomoc - rzekła cicho. Nie miała już do nich żalu, że uratowali jej życie. Nie wydawało się tak ponure, odkąd pozbyła się Clanceya.

Jasnowłosi chłopcy zarumienili się po uszy i wymam­rotali:

- Bardzo nam miło.

Anabeth była wesołą i towarzyską dwunastolatką. Marynell, Samuel i Atlanta przyszli na świat rok po roku. Najmłodszy, Micah, miał trzy lata.

Zeke zdjął z łysiejącej głowy kapelusz i powiedział:

- Cieszę się, że jest pani z nami, panno... mmm... Lydio. - Uśmiechnął się i zauważyła, że ma z przodu tylko dwa zęby.

- Przepraszam, że sprawiłam tyle kłopotu.

- Żaden kłopot - odrzekł z przekonaniem.

- Odejdę, gdy będę miała dość sił. - Nie wiedziała, do­kąd pójdzie i co będzie robić, ale nie chciała zostać na utrzymaniu rodziny, w której było już dość osób do wy­żywienia.

- Nie myśl teraz o tym. Wracaj szybko do zdrowia, a po­tem zobaczymy.

Wszyscy Langstonowie zdawali się myśleć podobnie. Ale inni podróżni z karawany z pewnością plotkowali o niezamężnej dziewczynie, którą znaleziono w lesie po urodzeniu martwego dziecka. Mama nie wpuszczała gości, którzy przychodzili pytać o „biedną, nieszczęśliwą dziew­czynę”. Mówiła tylko, że wkrótce powinna wyzdrowieć i wtedy będą mogli ją zobaczyć.

Pewnej nocy zbudziło Lydię stukanie do wejścia wozu. Usiadła gwałtownie na posłaniu, ściskając koszulę na pier­siach, pewna, że Clancey ożył i przyszedł tu po nią.

- Lydia, uspokój się - powiedziała Mama, pomagając jej położyć się z powrotem.

- Mama Langston! - zawołał niecierpliwy męski głos.

- Do diabła, dlaczego hałasujecie? - mruknął ze złością Zeke. On i chłopcy spali w zawieszonych pod wozem ha­makach.

- Victoria rodzi. Czy Mama może do niej przyjść? - Niski, gardłowy głos był pełen niepokoju. - Bole zaczęły się po kolacji. Na pewno zaczyna się poród...

Mama rozsunęła zasłaniające wejście płachty brezentu.

- Pan Coleman? Mówi pan, że żona rodzi? Nie sądziłam, że to już...

- Ja też nie. Ona... - W głosie mężczyzny brzmiała roz­pacz. - Bardzo cierpi. Czy przyjdzie pani?

- Już idę. - Mama sięgnęła po buty i włożyła je po­spiesznie.

- Śpij spokojnie, Lydia - rzekła łagodnym głosem, który kontrastował z jej szybkimi ruchami. - Anabeth zostanie z tobą. Przybiegnie po mnie, gdybyś czegoś potrzebowała. - Otuliła ramiona wełnianą chustą. - Będziemy mieli jeszcze jedno dziecko.

ROZDZIAŁ DRUGI

Mama nie zjawiła się do rana. Między wozami krążyła wieść, że pani Coleman ciągle jeszcze rodzi, ale prosi, by nie zatrzymywać się z tego powodu. Bubba zaofiarował się powozić w zastępstwie Colemana, a Zeke przejął pro­wadzenie wozu Langstonów.

Podczas nieobecności Mamy Anabeth zajęła się obiadem i przejęła opiekę nad młodszym rodzeństwem. Pielęgno­wała Lydię równie dobrze jak matka, a jej wiedza i facho­wość zdumiewały młodą kobietę.

- Przykro mi, że musisz to robić - przepraszała dziew­czynkę, która zmieniała jej zakrwawione podkłady.

- Głupstwo, robiłam to, gdy Mama urodziła dwoje naj­młodszych. Sama zaczęłam miesiączkować, gdy miałam dziesięć lat. To nic wielkiego.

Gdy karawana zatrzymała siew południe, wróciła Mama: pani Coleman zmarła w pół godziny po urodzeniu syna.

- Była taka krucha. Coleman szaleje, nie może sobie da­rować, że zabrał ją w tę podróż. Powiedziała mu, że urodzi dopiero we wrześniu, gdy już będziemy w Jefferson. Nie jest niczemu winien, lecz trudno mu to wytłumaczyć.

- A dziecko? - spytał Zeke, gryząc suchy, twardy bisz­kopt, który został od śniadania.

- Najmniejsza kruszyna, jaką w życiu widziałam. Ledwo ma siłę krzyczeć. Nie zdziwię się, jeśli nie dożyje do jutra. - Zajrzała do wnętrza wozu i spytała Lydię, która przysłu­chiwała się rozmowie małżonków: - Jak się czujesz?

- Dobrze, pani Langston.

- Mów do mnie Mama. Widzę, że Anabeth dobrze się tobą opiekuje. Żałuję, że nie mogę tu zostać, ale z maleń­stwem nie jest najlepiej.

- Oczywiście. Proszę się mną nie przejmować. Opuszczę was, gdy tylko wrócą mi siły.

- Nie, dopóki ja mam tu coś do powiedzenia. Czy na pewno wszystko w porządku? Masz wypieki. - Położyła chłodną dłoń na czole Lydii. - Nadal gorączkujesz. Powiem Anabeth, by zrobiła ci po południu zimny okład.

Lydia miała nowy kłopot, ale nie chcąc przysparzać Ma­mie trosk, nie wspomniała o bolących, nabrzmiałych pier­siach. Drzemała w ciągu dnia. Po wieczornym posiłku wszyscy zebrali się, by pochować panią Colemari.

Było cicho. Lydia leżała w łóżku, wpatrzona w brezen­towy sufit. Nie dobiegały do niej żadne odgłosy prócz słów pieśni „Opoka wieczności”. Zdziwiła się, gdy uświadomiła sobie, że porusza ustami bezgłośnie powtarzając tekst. Kie­dy ostatni raz była w kościele? Dziesięć, dwanaście lat te­mu? Pamiętała jednak słowa tego psalmu i cieszyło ją to. Zasnęła z uśmiechem i nie zbudziła się, gdy rodzina Langstonów wróciła do wozu.

Następny dzień był podobny do poprzedniego, ale Lydia czuła się gorzej. Starała się to ukryć przed pielęgnującą ją Anabeth. Piersi pulsowały boleśnie i miała uczucie, że pęk­ną. Zajrzała pod koszulę i przeraziła się, widząc podraż­nione, czerwone brodawki. Były tak wrażliwe, że nawet zetknięcie z koszulą sprawiało ból.

Mama nadal zajmowała się dzieckiem Colemana i wróciła dopiero wieczorem. Zeke i chłopcy zdążyli już zawiesić pod wozem hamaki. Dziewczynki spały. W drugim kącie wozu Lydia, obolała i niespokojna, nie mogła zasnąć. Jęczała cicho, gdy zmęczona Mama weszła do środka.

- Boże miłosierny, Lydia, co z tobą? - Zaniepokojona uklękła przy młodej kobiecie.

- Przepraszam. Ja... moje piersi.

Mama rozchyliła koszulę Lydii i obejrzała nabrzmiałe sutki.

- Wielkie nieba! Nie wiem, co robić. Masz pokarm, a to boli, gdy nie ma dziecka... - Urwała raptownie. - Wstawaj, Lydia, i chodź ze mną.

- Dokąd? - spytała dziewczyna, gdy Mama odrzuciła przykrywającą ją kołdrę i pomogła usiąść. - Nie mam żad­nego ubrania.

- Nieważne - odrzekła Mama. Dysząc ciężko, chwyciła Lydię pod pachy i pomogła jej wstać. - Masz pokarm, a tu obok umiera z głodu niemowlę.

Mama prowadziła ją do dziecka, które od dwóch dni płakało niemal bez przerwy. Żałosne kwilenie słychać było i w nocy, gdy cały obóz spał. Prowadziła ją do mężczyzny o nabrzmiałym rozpaczą głosie. Lydia nie chciała iść. Nie chciała, by ktokolwiek patrzył na nią ciekawie i zastanawiał się, czemu jest sama, czemu urodziła dziecko w lesie. Bała się opuszczać bezpieczne schronienie, jakie znalazła u Langstonów.

Nie miała jednak wyboru. Mama otuliła jej ramiona sza­lem i pomogła wyjść na dwór.

- Twoje buty są zupełnie zdarte. Lepiej idź boso, tylko uważaj, by nie nadepnąć na kamień.

Z trudem utrzymała równowagę, gdy jej stopy po raz pierwszy od kilku dni dotknęły ziemi. Bolały ją piersi, ko­łyszące się swobodnie pod koszulą, która - nie licząc szala - stanowiła całe jej odzienie. Miała rozczochrane włosy. Była brudna. Mama podmywała ją starannie, lecz poza tym nie myła się od wielu dni.

Próbowała się opierać.

- Mama, proszę, nie chcę, by mnie ktoś zobaczył.

- Głupstwo - odrzekła Mama, ciągnąc ją za rękę do jedynego wozu, w którym paliło się światło. - Możesz ocalić życie temu dziecku. Nikt nie zwróci uwagi na twój wygląd.

Będą patrzyli. Czuła to. Przedtem nazywano ją śmieciem. Wiedziała, jak podli potrafią być ludzie.

- Panie Grayson! - zawołała Mama, gdy doszły do oświetlonego wozu. Odchyliła brezent zasłaniający wej­ście. - Proszę mi pomóc. - Popchnęła Lydię, która chcąc nie chcąc weszła na stopień. Skrzywiła się z bólu, czując, jak rozciąga się napięta skóra między udami. Para silnych ramion wciągnęła ją do środka. Mama weszła za nią.

Troje obcych sobie ludzi zmieszało się przez moment, stając twarzą w twarz. Siwowłosy mężczyzna patrzył zdzi­wiony na dziewczynę. Chuda kobieta obok niego wciągnęła głośno powietrze. Lydia spuściła oczy, by nie widzieć ich natarczywych spojrzeń.

- To jest pan Grayson, który kieruje naszą karawaną - powiedziała Mama do Lydii. Dziewczyna nie podniosła głowy, wpatrywała się w swoje brudne bose stopy, skinęła jednak głową na znak, że usłyszała. - A to pani Leona Watkins. - Mama zniżyła głos ze względu na mężczyznę, który siedział na taborecie z twarzą ukrytą w dłoniach.

Kobieta odezwała się pierwsza.

- Kto to jest, do diabła... i dlaczego włóczy się naga po obozie? Ach, to ta dziewczyna, którą znaleźli twoi chłopcy. Szczerze mówiąc, jestem zdziwiona, że wzięłaś do siebie taką... osobę... zwłaszcza w tych czasach. To niebezpieczne.

- Mniej, niż ci się zdaje - ucięła Mama. W jej głosie brzmiała nieukrywana niechęć do kobiety. - Panie Grayson, ta dziewczyna przed paru dniami urodziła dziecko. Ma pokarm. Pomyślałam, że jeśli synek Colemana umie ssać...

- O Boże! - krzyknęła pani Watkins ze zgrozą. Lydia zerknęła spod rzęs i zobaczyła, że kobieta unosi rękę do piersi i ściska przód sukni, jakby broniła się przed złym duchem.

Mama, nie zrażona jej reakcją, mówiła dalej, zwracając się do przewodnika:

- To biedactwo może przeżyć, jeżeli Lydia je nakarmi. Nim Grayson zdążył odpowiedzieć, pani Watkins znowu się wtrąciła. W czasie ostrej kłótni, jaka się wywiązała, Lydia rozglądała się ukradkiem dokoła. W kącie leżał stos koców, zrobionych z lepszej wełny niż te, którymi okrywali ją Langslonowie. Obok szafki z chińską porcelaną stała para bia­łych sznurowanych trzewików.

Jej wzrok powędrował dalej i natrafił na parę czarnych męskich butów. Były ubłocone, lecz zrobione ze skóry w naj­lepszym gatunku. Miały ładnie wykrojone podeszwy i wy­sokie na cal drewniane obcasy. Sięgały do kolan i okrywały czyjeś długie łydki. Wywnioskowała z tego, że mężczyzna, który je nosi, musi być wysoki.

- Mówię wam, że to nie wypada - zdecydowanie sprze­ciwiła się pani Watkins. Kościstą dłonią chwyciła Lydię za podbródek i zadarta jej głowę do góry. Dziewczyna patrzyła teraz w twarz, która wydawała się pozbawiona życia. Była wąska i blada, wystawał z niej ostry nos. Wokół zaciśniętych w wyrazie dezaprobaty ust utworzyła się sieć zmarszczek. Spojrzenie było równie złośliwe jak ton głosu. - Popatrzcie na nią. Widać, że to szmata. Wygląda na... prostytutkę - niech Bóg wybaczy mi to słowo - która urodziła dziecko. Pewnie sama je zabiła, by pozbyć się kłopotu. I pewnie nawet nie wie, kto jest ojcem.

Lydia patrzyła na nią wstrząśnięta. Dopiero po długiej chwili szepnęła:

- Nie.

- Pani Watkins, proszę - wtrącił się łagodnie Grayson. Był z natury dobrym człowiekiem, choć tym razem skłonny był zgodzić się z panią Watkins. Młoda kobieta nie budziła zaufania. W jej ubiorze i spojrzeniu, jakim ich zmierzyła, nie było cienia skromności.

- To nieprawda! - zawołała Mama. - A nawet jeśli tak jest, Leono Watkins, kto może nakarmić dziecko? Ty ?

- No nie, nigdy...

- Właśnie. Pewnie nigdy nie wycisnęłaś kropli mleka ze swych wyschniętych...

- Mama, proszę. - Grayson mitygował ją znużonym gło­sem. W oczach Leony Watkins płonął gniew. Milczała po­gardliwie, prostując się z godnością.

Mama zignorowała to.

- Grayson, pana obowiązkiem jest dbać o życie wszy­stkich podróżnych, także tego maleństwa. Niech pan po­słucha, jak płacze. Wśród dwudziestu jadących z nami ro­dzin tylko jedna kobieta ma mleko, lecz musi wykarmić bliźnięta. Lydia jest ostatnią nadzieją tego biedactwa. Czy chce pan, by żyło, czy pozwoli mu umrzeć z głodu?

Leona Watkins skrzyżowała ręce na piersi, dając do zro­zumienia, że jeśli Grayson posłucha tej natrętnej kobiety, odpowiedzialność za to, co nastąpi, spadnie wyłącznie na niego. Zawsze uważała starą Langston za prostaczkę, teraz, jej zdaniem, Mama potwierdzała to swoim zachowaniem.

- Decyzję musi podjąć pan Coleman - odrzekł Hal Grayson. - Ross, co ty na to? Czy chcesz, by ta dziewczyna karmiła twego dzieciaka, jeśli to może go uratować?

Lydia odwróciła się do nich plecami. Nie obchodziło jej, co mówią. Gdy tylko poczuje się lepiej, pójdzie stąd, gdzie oczy poniosą, gdzie nikt jej nie zna, i zacznie wszystko od nowa, starając się zapomnieć o przeszłości. Jakiś impuls skierował ją do dziecka, które leżało w wyłożonym flanelą koszu na jabłka. Spojrzała na walczące o życie maleństwo i w tej samej chwili usłyszała, że jego ojciec poruszył się na swoim miejscu.

Lydia stała odwrócona tyłem do Rossa Colemana; gdy podniósł się i popatrzył na dziewczynę, która spowodo­wała takie zamieszanie i przeszkodziła mu w rozmyślaniu o śmierci Victorii, najpierw zauważył jej włosy - gęstwinę splątanych loków, pełnych zeschłych liści i Bóg wie czego jeszcze. Jaka kobieta chodzi z rozpuszczonymi włosami? Ross Coleman znał tylko jeden rodzaj.

Wyglądała bardzo szczupło w luźnej nocnej koszuli. Wi­doczne spod niej stopy były drobne. I brudne. Po tym, co przeszedł w ostatnich dniach, nie chciał jej tutaj.

- Nie pozwolę, by dotknęła dziecka - rzekł z odrazą. - Zostawcie mnie i mojego syna. Jeśli ma umrzeć, niech umrze w spokoju.

- Dzięki Bogu, że ktoś tutaj ma trochę rozsądku.

- Zamknij się - rzuciła Mama w stronę Leony Watkins. Odsunęła ją i podeszła do Rossa. - Coleman, wygląda pan na rozsądnego człowieka. Czemu Lydia nie miałaby karmić pańskiego syna, jeśli może mu to ocalić życie? W prze­ciwnym razie umrze z głodu.

- Próbowaliśmy wszystkiego - rzekł Ross zniecierpli­wiony. - Nie chciał krowiego mleka z butelki ani słodzonej wody, którą podawaliśmy mu łyżeczką.

- Potrzebuje mleka matki. A tej dziewczynie pokarm wycieka z piersi.

- O mój Boże - powiedziała Leona Watkins. Ross znów spojrzał na dziewczynę. W bladym świetle lampy dostrzegł zarys jej ciała pod cienkim materiałem. Mia­ła ciężkie, nabrzmiałe piersi, które budziły w nim wstręt. Czemu włóczy się ubrana tylko w nocną koszulę? Żadna przyzwoita kobieta nie pokazałaby się mężczyznom w ta­kim stroju. Skrzywił usta, myśląc z niechęcią, co za diabli ją tu przynieśli. Victoria byłaby przerażona jej widokiem.

- Nie chcę, by taki flejtuch karmił dziecko Victorii - odrzekł ostro.

- Nie wie pan o niej więcej niż ja.

- To szmata! - krzyknął. Żal, jaki żywił do całego świata po śmierci Victorii, znalazł wreszcie ujście. - Nie wie pani, kim jest i skąd przyszła. Jest tylko jeden rodzaj kobiet, które rodzą dzieci nie mając męża.

- Może było tak kiedyś, ale nie po wojnie, gdy kraj jest pełen zdrajców, zbrodniarzy i jankeskich dorobkiewiczów, którzy myślą, że wszystko na Południu do nich należy. Nie wiemy, ile wycierpiała. Niech pan nie zapomina, że parę dni temu straciła dziecko.

Lydia nie słuchała rozmawiających, jej uwaga skupiła się na dziecku. Miało chorobliwie bladą skórę. Nie widziała dotąd żadnego noworodka prócz własnego. Ten był jeszcze mniejszy i to ją niepokoiło. Czy coś tak maleńkiego może w ogóle żyć?

Rączki dziecka, zaciśnięte kurczowo w piąstki, były nie­mal przezroczyste, brzuszek unosił się i opadał w rytm szybkiego, płytkiego oddechu. Płakało urywanie, jakby po­trzebowało przerw na wypoczynek i zaczerpnięcie powie­trza. To właśnie nieustający płacz przyciągał Lydię do dzie­cka.

Poczuła w dole brzucha skurcz podobny do porodowego, lecz niebolesny. Serce zdawało się rozsadzać spuchnięte piersi. Mrowiły ją, nie z nadmiaru mleka, lecz instynktownej potrzeby karmienia.

Nawet nie wiedziała, kiedy znalazła się przy dziecku i dotknęła palcem jego policzka. Podtrzymała główkę, która bez trudu mogła się zmieścić w jej dłoni. Ostrożnie, by nie wyrządzić krzywdy noworodkowi, wsunęła drugą rękę pod jego pupę i wyjęła go z koszyka. Wpatrując się w po­marszczoną twarzyczkę usiadła na trójnogim zydlu.

Dziecko zaczęło wierzgać chudymi nóżkami i kopnęło ją w brzuch. Ułożyła je na ręku. Mała główka drgnęła, a buzia zwróciła się w stronę jej pełnej piersi. Lydia pa­trzyła urzeczona na maleńkie usta, otwarte jak u głodnego pisklęcia, niecierpliwe i poszukujące.

Machinalnie sięgnęła ręką do pierwszego guzika i roz­pięła go. Potem drugi i następne, aż mogła zsunąć koszulę z lewego ramienia i wyjąć pierś. Wolną ręką zbliżyła ją do buzi dziecka. Błądziło wokół ustami, aż znalazło bro­dawkę. Natychmiast ją chwyciło i zaczęło łapczywie ssać.

Płacz ustał. Nagła cisza zaniepokoiła dyskutujących z ty­łu wozu. Ross, w którym serce zamarło, odwrócił się, pew­ny, że zobaczy synka martwego. Widok, jaki ukazał się jego oczom, wstrząsnął nim.

Dziewczyna trzymała w ramionach niemowlę, które żar­łocznie ssało pełną pierś. Mleko pieniło się w zgłodniałej buzi i na ciemnej otoczce brodawki. Lydia cicho nuciła kołysankę. Nie widział jej twarzy, bo zasłaniały ją niesforne włosy.

- Spójrzcie tylko - rzekła Mama z satysfakcją. - To mówi samo za siebie. Panie Grayson, proszę odprowadzić Leone do jej wozu. Muszę przygotować miejsce dla Lydii.

- Co takiego? - krzyknęła Leona. - Ona nie może tu zostać. To nieprzyzwoite.

- Chodźmy, pani Watkins - powiedział Hal Grayson. Niecierpliwił się, pragnął wrócić do własnego łóżka, gdyż ostatnio wcześnie świtało. Śmierć pani Coleman źle wpły­nęła na nastroje podróżnych. Był przewodnikiem, został wybrany wbrew swej woli, ale starał się nie zawieść tych, którzy mu zaufali. - Omówimy wszystko za dnia. Jestem pewien, że do tego czasu nie wydarzy się nic nieprzy­zwoitego. - Niemal wypchnął z wozu protestującą kobietę.

Gdy wyszli, Mama zerknęła na Colemana, patrzącego wrogo na dziewczynę. Wstrzymała oddech, ciekawa, co zrobi. Wyglądał na sympatycznego człowieka, swoją żonę traktował, jakby była królową Saby.

Dostrzegła niepokój w jego oczach. Ostre, czujne spoj­rzenie zdradzało człowieka, który dość dobrze poznał życie, by nie mieć żadnych złudzeń. Napięte mięśnie zdradzały teraz wewnętrzną walkę.

Ciężkim krokiem przeszedł na drugą stronę pomiesz­czenia. Jego syn ssał łapczywie i nie płakał. Ta nędzna dziewczyna trzymała go w ramionach i karmiła, a on, Ross, pozwalał jej na to. Co powiedziałaby Victoria, gdyby mogła to zobaczyć?

Wzdrygnął się, gdy pomyślał o jej spoconym, zwiniętym z bólu ciele i ostatnim oddechu po urodzeniu dziecka. Nie, kobieta tak wątpliwej konduity nie będzie pielęgnować sy­na Victorii Gentry Coleman. To byłoby świętokradztwo, do którego nie może dopuścić. Ale czy może pozwolić, by dziecko umarło w imię bezwzględnych zasad?

Wahając się, jaką podjąć decyzję, spojrzał na synka ssą­cego pełną pierś. Była kremowobiała, naznaczona siecią drobniutkich niebieskich żyłek. Zafascynowany, z trudem oderwał od niej wzrok i spojrzał na twarz dziewczyny.

Powoli uniosła głowę. Patrzył jej teraz prosto w oczy.

Wrażenie, jakie oboje odnieśli, było niezwykle silne, choć starali się to przed sobą ukryć.

Ross pogrążył się w otchłani jej kobiecości, która tak podziałała na jego ciało i zmysły. Przeklinał siebie za to, wspominając niedawno zmarłą żonę. Zdołał się wreszcie opanować i uważnie przyjrzał się dziewczynie.

Miała długie brązowe rzęsy i oczy barwy bursztynu, które każdego mężczyznę mogły przyprawić o przyspie­szone bicie serca. Ich kolor był równie niezwykły jak wło­sów, których nieład zdradzał, jego zdaniem, niespokojną naturę dziewczyny.

Delikatna skóra musiała być ostatnio często wystawiana na działanie słońca. Świadczyły o tym drobne piegi na zgrabnym, lekko zadartym nosku. Najbardziej niepokoiły go jej usta. Pełna dolna warga musiała przyciągać uwa­gę mężczyzn. Wpatrywał się w nią, myśląc, że zawstydzi dziewczynę tym spojrzeniem. Ona jednak wysunęła koniu­szek języka i oblizała zmysłowo wargę. Poczuł, że robi mu się słabo i odwrócił wzrok.

Wcale nie wyglądała na speszoną, gdy tak siedziała przed nim, odsłaniając piersi, na które przyrzekł sobie nie patrzeć. Taksowała go równie śmiałym spojrzeniem, jak on ją. Nie spuściła rzęs ani nie pochyliła głowy, co wydało mu się brakiem skromności.

Miał przed sobą urodzoną dziwkę. Znał ich zbyt wiele, by nie zauważyć niemego wyzwania kryjącego się w oczach, nie wyczuć płynącej w żyłach gorącej krwi. Była przeci­wieństwem jego wytwornej, subtelnej Victorii. To wystar­czało, by nią gardzić.

Lydia pomyślała, że gdyby trochę złagodzić surowe rysy, byłby najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego w życiu wi­działa. Jego twarz przyciągała wzrok. Zabrakło jej tchu, gdy spojrzała mu w oczy. Nie rozumiała, dlaczego.

Stanowczo powinien się ogolić. Ciemny zarost ocieniał jego podbródek. Górną wargę zasłaniały gęste, czarne wąsy.

Zaciskał usta, mierząc ją przenikliwym spojrzeniem zielo­nych oczu.

Oczy. Wpatrywała się w nie. Były niezwykłe. Czarne rzęsy sprawiały wrażenie wilgotnych. Kusiło ją, by dotknąć je palcem i sprawdzić, czy jest tak rzeczywiście. Faliste pasma czarnych włosów odsłaniały uszy i układały się na kołnierzyku koszuli.

Wydał się jej ogromny, gdy przykucnął naprzeciw niej, lecz nie przyglądała się jego sylwetce. Mężczyźni budzili w niej lęk i wstręt. Ostre spojrzenie, jakim ją mierzył, nie dodało jej odwagi. Zmrużył oczy, jakby obmyślał surową karę. Nie wiedziała tylko, za co. Spuściła wzrok na dziecko, które wciąż ssało jej pierś.

- Lydia, czas na zmianę - powiedziała łagodnie Mama.

- Co? - spytała Lydia wracając do rzeczywistości. Ten mężczyzna zburzył jej spokój, choć nie w taki sposób, jak Clancey. Gdy wstał i zbliżył się do niej, zdawał się wy­pełniać sobą wnętrze wozu, którego ściany nagle się skur­czyły. Poczuła, że brakuje jej powietrza.

- Najpierw jedna pierś, potem druga. Wtedy mleko na­pływa równomiernie. - Wzięła z jej ramion dziecko, które, oderwane od piersi, zaczęło kwilić. Gdy znowu znalazło się na ręku Lydii, nie tracąc czasu chwyciło drugą pierś.

Dźwięczny, wesoły śmiech wypełnił pomieszczenie. Ly­dia odchyliła głowę i śmiała się gardłowo. W świetle lampy jej oczy błyszczały. Gdy napotkały spojrzenie Rossa, przy­gasły. Patrzył na nią z otwartą wrogością.

- No, chłopak już się najadł. Przygotuję dla niej posła­nie - rzekła Mama, obejmując rozpromienionym wzrokiem dziewczynę i dziecko.

- Ona tu nie zostanie. Jeśli mały nie jest głodny, proszę ją zabrać - stwierdził Ross chłodnym, rzeczowym tonem.

Mama wzięła się pod boki i zwróciła do Rossa:

- Coleman, czy nie sądzi pan, że dziecko jeszcze zgłod­nieje? Jak pan to sobie wyobraża - mam ją tu przypro­wadzać za każdym razem, gdy mały zechce jeść? A może pan będzie go przynosił do karmienia? Według mnie byłoby to zbędną fatygą, nie mówiąc już o uciążliwości dla dziecka. Przyjęłam Lydię do siebie i wzięłabym również jej dziecko, gdyby żyło, lecz nie zamierzam brać chłopca, który ma znacznie więcej przestrzeni i wygód w wozie swego ojca - rzekła z irytacją.

Ross wyprostował się z godnością, ale zmuszony był lekko pochylić głowę.

- Nie musi pani zajmować się moim dzieckiem, ale ta dziewczyna tu nie zostanie.

- Na imię jej Lydia. Dlaczego nie miałaby zostać? Kto będzie się opiekował dzieckiem w ciągu dnia? Pan powozi, a w czasie postojów chodzi na polowania. Kto się nim zajmie, gdy zacznie płakać, co?

Coleman przygryzał wąsa, szukając argumentów.

- Nie jest nawet czysta.

- Nie. Urodziła dziecko w lesie. Jak może być czysta? Nie kąpałam jej, bo gorączkowała, a nie chciałam, by druga kobieta umarła na moich rękach. Jeśli chodzi o krwawienie, pana czysta, wytworna żona miała takie samo. Ustanie za kilka dni, a do tego czasu ja lub Anabeth będziemy się nią zajmowały.

Lydia pochyliła się nad dzieckiem, płonąc ze wstydu. Bezpośredniość Mamy zaskoczyła również Colemana, który przez długą chwilę nie mógł wydobyć z siebie słowa. Na­pięcie rosło.

Dziecko najadło się do syta. Lydia zasłoniła piersi koszulą i, kierując się wskazówkami Mamy, uniosła chłopca pio­nowo, czekając, żeby mu się głośno odbiło.

Ross przyglądał się tej scenie z bezsilną wściekłością. Lepiej nie myśleć, ilu mężczyzn zabawiała w swoim łóżku ta dziewczyna, która teraz udawała skromną matkę kar­miącą dziecko. Jego dziecko. I Victorii. Ale czy miał wybór? Chciał, by synek żył. Był ostatnim ogniwem łączącym go z kobietą, którą tak bardzo kochał.

Zakaszlał.

- Dobrze, może tu zostać. Ale odprawię ją, gdy tylko sam będę mógł zająć się dzieckiem, czy to jasne? Nie pro­wadzę tu szpitala. Poza tym nie chcę, by kobieta tego po­kroju pielęgnowała syna Victorii. Przykro mi z powodu jej dziecka, ale chyba lepiej, że umarto. Jest prostytutką, jak mówiła pani Watkins, albo dziewczyną, która zhańbiła rodzinę lub porzuciła męża. Tak czy inaczej nie chcę, by opiekowała się moim synem. Nie pozwolę na to, gdy już nic nie będzie zagrażać jego życiu. Czy w tej sytuacji nadal chce pani zostać? - spytał dziewczynę, nucącą usypiające­mu dziecku kołysankę.

Podniosła głowę i spojrzała w jego zielone oczy.

- Jakie imię nada pan chłopcu? Rossa zaskoczyło to proste pytanie.

- Hmm... Lee. Nazwę go Lee. Uśmiechnęła się do dziecka i przytuliła je mocniej.

- Lee - szepnęła tkliwie. Spojrzała na jego ojca i po­wiedziała: - Zaopiekuję się Lee, jak długo będzie mnie po­trzebował. - I dodała: - Nawet jeśli będę musiała znosić takiego typa, jak pan.

ROZDZIAŁ TRZECI

Znosić takiego typa jak pan. Znosić takiego typa jak pan”.

Ross szarpnął gwałtownie uprzężą. Te słowa wciąż dźwię­czały mu w uszach. Za kogo ona się uważa, by tak do niego mówić? Poklepał zad konia, dając do zrozumienia, że jego gniew nie był skierowany przeciw zaprzęgowi.

Wrócił do ogniska, które rozpalił przed chwilą, w pier­wszych promieniach wschodzącego słońca. Kawa jeszcze się nie zagotowała. Przywykł zaczynać każdy dzień od roz­palania ognia, przyrządzania kawy i smażenia bekonu, by Victoria mogła dłużej pospać. Nie była przyzwyczajona do wczesnego wstawania ani robienia śniadań, a długa, mę­cząca podróż nadwątliła jej siły.

Wpatrzony w trzaskający ogień, po raz setny zadał sobie pytanie, czemu go okłamała. Powiedziała, że to dopiero połowa ciąży, że przewiduje poród w miesiąc po przy­jeździe do Teksasu. Miała drobną budowę, więc bez trudu jej uwierzył, lecz już po paru tygodniach zdradził ją po­większający się szybko brzuch. Gdy zwrócił na to uwagę, przyznała, że jest w bardziej zaawansowanej ciąży, niż po­wiedziała przed wyjazdem, lecz wciąż nie zdawał sobie sprawy, że to już ostatnie miesiące. Lee urodził się kilka tygodni przed terminem, co nie zmieniało faktu, że okła­mała go, by przeprowadzić swoją wolę.

Mógł jeszcze zrozumieć, dlaczego nie chciała, by jej ojciec dowiedział się o dziecku. Vance Gentry nigdy nie pogodził się z tym, że córka poślubiła jednego z jego pracowników. Ale czemu nie powiedziała prawdy własnemu mężowi?

Sięgnął po dzbanek i nalał mocnej kawy do blaszanego kubka. W podróży pił z niego chętniej niż z filiżanek, które wzięła z sobą Victoria. Sącząc gorący napój oddał się wspo­mnieniom.

Tak, Vance Gentry nie był zachwycony, że jego córka zakochała się w stajennym. Wolałby ją wydać za człowieka równego stanem. Wojna jednak sprawiła, że trudno było znaleźć odpowiedniego kandydata. Victoria nie żałowała swego wyboru i wszyscy przyzwyczaili się z czasem, że Ross Coleman został jej mężem. Wszyscy, oprócz Vance'a. Nie okazywał zięciowi otwartej wrogości, ale nie umiał ukryć niechęci, jaką do niego żywił.

Victoria czuła to. Dlatego zaczekała, aż ojciec wybierze się na targ koński do Wirginii, i dopiero wtedy powiedziała Rossowi o dziecku. Gdy wspomniał o przeniesieniu się do Teksasu, sama zaproponowała, by wyjechali przed powro­tem ojca. Martwił się o jej ciążę, lecz zapewniała go, że dziecko urodzi się, gdy będą już na miejscu. Cóż, urodziło się. Miał dziecko, lecz stracił Victorię.

Nie ma Victorii. Próbował sobie wyobrazić, jak potoczy się bez niej jego życie. Zjawiła się w nim niespodziewanie i równie gwałtownie je opuściła. Była darem, który los ofia­rował mu na chwilę, a potem bezlitośnie odebrał. Nie będzie już w jego życiu miłości, radości i światła. Nigdy nie zo­baczy jej twarzy, nie dotknie włosów, nie usłyszy śpiewu. Odeszła na zawsze i nie wiedział, jak będzie bez niej żyć.

Musi ze względu na Lee. Codziennie czyjaś żona umiera przy porodzie, a jej mąż żyje dalej. On też jakoś sobie poradzi i zapewni szczęśliwe życie swemu synowi. On i Lee zostaną sami. Niezupełnie.

Jest jeszcze ta dziewczyna.

Wypił kawę jednym haustem i nalał następny kubek, gdy przysiadł się do niego Bubba Langston.

- Dzień dobry, Ross. - Bubba czuł się dorosły i ważny, ponieważ człowiek, którego uważał za ideał mężczyzny, pozwolił mu zwracać się do siebie po imieniu.

- Cześć, Bubba - rzekł krótko Ross, pogrążony w roz­pamiętywaniu swego nieszczęścia.

- Myślisz, że będzie dziś padać?

- Możliwe. Mam nadzieję, że nie. Nie lubię deszczu. Opóźnia naszą podróż.

Bubba przełknął ślinę.

- Ja... hm... przykro mi z powodu twojej żony, Ross. Ross skinął głową.

- Chcesz kawy? - Nie czekając na odpowiedź napełnił drugi kubek.

Przez chwilę pili w milczeniu. W obozie zaczynał się ruch. W powietrzu unosiły się smugi dymu z płonących ognisk. Dzwonki przy uprzęży, rżenie koni, ciche rozmowy, jakie prowadzili małżonkowie, czekając, aż zbudzą się dzieci, brzęk metalowych garnków i patelni wypełniały ranek przyjemnymi, znajomymi odgłosami. Swojska, rodzinna at­mosfera działała kojąco. Ross odczuł boleśnie, jak wiele w jego życiu się zmieniło.

- Czy nakarmiłeś konie? - spytał chłopca.

- Oczywiście. Zaniosłem im worek owsa, tak jak prosiłeś.

- Dziękuję, Bubba - powiedział Ross, po raz pierwszy się uśmiechając. Pomyślał, jak też potoczyłoby się jego życie, gdyby spotkał w młodości człowieka, którego mógłby po­dziwiać i szanować. Prawdopodobnie tak samo. Ludzie jego pochodzenia z trudem przebijają się przez życie. Gdy za­kochała się w nim Victoria Gentry, pomyślał, że los dał mu wielką szansę. Niewielu spośród jemu podobnych miało tyle szczęścia. - Cieszę się, że jesteś tutaj, by pomagać mi przy koniach. To wszystko, co mam, by założyć w Teksasie własną stadninę.

Lekki poranny wiatr dmuchnął w jasne włosy chłopca.

- Ross, robiłbym to chętnie, nawet gdybyś mi nie płacił za ich doglądanie. Tata chce, bym został farmerem jak on. Zamierza osiedlić się w Teksasie i prowadzić gospodarstwo w miejscu, które nie będzie co roku zalewane przez po­wódź, jak tamto w Tennessee. Nie chcę być farmerem. Wolę pracować przy koniach jak ty. - Nalał sobie drugi kubek kawy, ciesząc się, że zainteresował swego bohatera. - Jak zaczynałeś?

Rozmowa z chłopcem odwróciła myśli Rossa od jego trosk. Odpowiadając mu wykrawał z kawałka solonej wie­przowiny paski boczku.

- Gdy zostałem ranny...

- Na wojnie? - spytał Bubba z szeroko otwartymi oczami.

Ross spochmurniał, wpatrując się niewidzącym wzro­kiem w gęsty las wokół obozowiska. Jego głos brzmiał teraz nisko i ochryple.

- Nie. Można to nazwać wypadkiem. - Wrzucony na rozgrzaną patelnię boczek zaczął skwierczeć i strzelać. - Pewien stary człowiek, nazywał się John Sachs, znalazł mnie i zabrał do siebie. Był pustelnikiem. Opiekował się mną, dopóki nie wróciłem do zdrowia. - Roześmiał się. - Leczył mnie głównie bulionem według własnego przepisu. Gdy mogłem już pracować, poradził mi, bym udał się do czło­wieka nazwiskiem Vance Gentry, który prowadził w dolinie jedną z największych stadnin koni w Tennessee. Pracowa­łem dla niego i poślubiłem jego córkę Victorię.

- I wtedy ten stary człowiek, John Sachs, sprzedał ci ziemię w Teksasie.

Ross spojrzał na chłopca z rozbawieniem.

- Opowiadałem ci już tę historię?

- Nie szkodzi, Ross. Lubię jej słuchać.

- Sachs brał udział w bitwie pod San Jacinto. Wetera­nom, którzy tam walczyli, Republika Teksaska dawała zie­mię na własność. Ale John przeniósł się do Tennessee i nie zamierzał wracać do Teksasu ani upominać się o swoją własność.

Ross coraz częściej myślał o leżącej odłogiem urodzajnej teksaskiej ziemi. Wiedział, że jeśli z Victorią nie wyjedzie, na zawsze zostaną pod władzą jej ojca. Prócz tego potrzebował miejsca, w którym mógłby prowadzić własną ho­dowlę rasowych koni i nie obawiać się spotkań z ludźmi. Zaproponował staremu eremicie, że kupi od niego zie­mię. Sachs roześmiał się i oddał mu dokument, który przed kilkoma laty dostał od rządu teksaskiego.

- Dokonam żywota w tej pustelni, synu - powiedział. - Wybrałem się do Teksasu w poszukiwaniu przygód. Wojnę traktowałem jak ostrą, męską zabawę. Jeśli zależy ci na tej ziemi, jest twoja.

Gdy wspomniał Victorii o wyjeździe, okazała więcej en­tuzjazmu, niż się spodziewał. Chciał wybrać się do Teksasu sam, obejrzeć ziemię, rozpocząć budowę domu, a później sprowadzić ją i dziecko. Uparła się jednak, że pojadą razem.

- Lepiej, jeśli stąd wyjedziemy, zanim wróci ojciec. Mo­żemy przyłączyć się do grupy organizowanej w McMinn County.

Ross też o tym myślał. Bezpieczniej było podróżować w gromadzie, wygodniej przewieźć niezbędne rzeczy, niż szukać ich na nowym miejscu. Wielu osadników po przy­jeździe do Teksasu przekonywało się, że nie mogą kupić tego, co potrzebują.

Dla Victorii podróż ta była wielką przygodą. Nie chciała nikomu o niej mówić. Spierał się z nią o to, uważał, że nie powinni opuszczać ojca bez pożegnania.

- Ross, proszę. Wymyśli tysiąc powodów, by nas za­trzymać, zwłaszcza gdy dowie się o dziecku. Nigdy nas stąd nie wypuści.

...Ross włożył dwa plastry boczku pomiędzy suchary i podał kanapkę Bubbie.

- Zaoszczędziłem dość pieniędzy, by kupić pierwsze ko­nie do swojej stadniny. Teraz mam Lucky'ego i pięć naj­piękniejszych klaczy, jakie można sobie wymarzyć.

- No właśnie - mruknął Bubba z pełnymi ustami.

- Dziękuję, że je co wieczór oporządzasz. - Ross roze­śmiał się. - Lucky jest zakochany do szaleństwa w każdej z tych klaczy.

Pochwała uszczęśliwiła chłopca. Uśmiechali się do siebie, gdy z wnętrza wozu dobiegł ich płacz budzącego się dziecka.

Bubba zwrócił głowę w tamtą stronę. Przez brezentową ścianę usłyszał głos nucący kołysankę. Potem zapadła cisza. Spojrzał pytająco na Rossa, który spochmumiał patrząc na wóz.

- To... ta dziewczyna, Lydia? Mama powiedziała, że za­mieszka u ciebie, by zająć się dzieckiem.

Ross przygryzł wargę.

- Na to wygląda. - Był zły i dziwnie niespokojny. Musiał czymś się zająć, żeby rozładować to napięcie. Podszedł do tyłu wozu. Otworzył torbę, wyjął lusterko, brzytwę, pędzel i kubek i położył to wszystko na desce zabezpieczającej wejście. Podwinął kołnierzyk koszuli i umoczył pędzel w zagrzanej na ogniu wodzie. Rozprowadził na podbródku trochę białej piany i zręcznymi pociągnięciami brzytwy za­czął golić gęsty zarost. Bubba patrzył na niego z zazdrością.

- Nie wyglądała najlepiej, gdy ją znaleźliśmy - zagaił.

- Tak? - Ross opłukał brzytwę i przechylił głowę, by lepiej widzieć swoje odbicie w lusterku wiszącym na gwoździu.

- Pewnie. Leżała w deszczu, blada i prawie martwa.

- Za to teraz tryska zdrowiem. Nie mógł darować sobie, że nie potrafi zapomnieć jej piersi, widzianej w przyćmionym świetle lampy. Pamiętał też niezwykłą złotawą barwę jej oczu. Próbował zmusić swe ciało do zapomnienia, lecz bez skutku. Było pobudzone nawet w tej chwili.

To wina jego pochodzenia. Gardził sobą za to, że za­chwycił się kobiecym ciałem, gdy żona ledwo ostygła w gro­bie. Ale tak to się dzieje, gdy się jest bękartem dziwki. Można obracać się w środowisku powszechnie szanowa­nych ludzi i poślubić prawdziwą damę, a i tak, prędzej czy później, da o sobie znać ukryte dziedzictwo, od którego nie sposób uciec.

Wystarczyło jedno spojrzenie na tę dziwkę, by uległ jej sile przyciągania. Diabli wzięli poczucie, że jest kimś lepszym od niej. Tak jak ona pochodził z marginesu, tyle tylko, że zdołał się wydźwignąć w górę.

Nie wróci jednak do dawnego życia. Ani z jej powodu, ani z jakiegokolwiek innego.

Dziecko zakwiliło. Ross wiedział, że jest właśnie prze­noszone od jednej piersi do drugiej. Zadrżała mu ręka. Skaleczył się brzytwą i zaklął pod nosem. Bubba nerwowo przestępował z nogi na nogę, zastanawiając się, które z jego słów wywołało głęboką zmarszczkę między brwiami Rossa. Nigdy nie widział go w takim nastroju. Oczywiście, po­winien pamiętać o niedawnej śmierci jego żony. Prawdo­podobnie to tłumaczyło ów posępny wyraz twarzy.

- Ross, jak myślisz, kiedy przekroczymy Missisipi?

- Może za tydzień.

- Czy ją już kiedyś widziałeś?

- Wiele razy. - Ross wytarł twarz szorstkim ręcznikiem i wylał wodę na ziemię. Starannie osuszył brzytwę i schował ją wraz z innymi przyborami do torby. Srebrny komplet był gwiazdkowym prezentem od Victorii. Starał się myśleć o tym i nie zwracać uwagi na rozbrzmiewającą w wozie kołysankę.

- Ja nigdy. Nie mogę się tego doczekać. Ross spojrzał życzliwie na chłopca. Jego twarz złagod­niała.

- Rzeczywiście warto ją zobaczyć. Bubba uśmiechnął się.

- Czy mogę dziś powozić zamiast ciebie? Ross rzucił szybkie spojrzenie w stronę wozu.

- Tak, oczywiście, jeśli nie będą ciebie potrzebowali ro­dzice.

- Nie. Może powozić Luke, jeśli Mama ma co innego do roboty.

- Teraz osiodłam Lucky'ego i pojadę na polowanie. Jad­łem tylko to, co przynieśli mi inni, odkąd... - urwał, przez jego twarz przemknął cień. - Muszę zdobyć trochę mięsa.

- A ja powiem rodzicom, że się zgodziłeś. Do zobaczenia, Ross. - Bubba pobiegł do wozu Langstonów, z którego słychać było głos Mamy, wydającej wszystkim komendy niczym prowadzący musztrę sierżant.

Ross spojrzał na tył wozu. Brezentowe zasłony były spu­szczone. Nie wchodził tam od wczorajszego wieczora, kiedy to Mama posłała tej dziewczynie łóżko jego i Victorii.

Ułożył się pod wozem owinięty kocami, z siodłem pod głową. Wcale mu to nie przeszkadzało. Spędził w ten spo­sób większość nocy w swoim życiu. Niemiła była tylko myśl, że tamta śpi w łóżku, które dzielił z Victorią i w któ­rym umarła jego żona.

Bał się spotkania z Lydią, ale nie pozwoli, by przez dziec­ko i jej ostry język miał stracić swoją własność. Zdecydo­wanym ruchem odchylił brezent i wszedł do środka.

Spała. Lee wyglądał jak mała kulka między jej ramieniem a piersią, która wznosiła się i opadała w rytm oddechu. Rozrzucone włosy dziewczyny skręcały się w pukle.

Na pewno nie chciał, by po przebudzeniu zobaczyła go wpatrzonego w nią jak w obraz. Skoro ma iść na polowanie, musi wziąć naboje. Zaczął ich szukać, robiąc przy tym mnó­stwo hałasu, choć doskonale wiedział, gdzie są schowane. Wysypał na dłoń parę sztuk i wrzucił je do kieszeni!

Gdy się odwrócił, napotkał jej wzrok. Leżała nieruchomo i milczała. Zdenerwowało go to. Jakby dziwiła się, że nie wszedł z drugiej strony, że ją niepokoił. Gniewnym ruchem wyjął z kufra chustę i zawiązał na szyi. Nie drgnęła ani się nie odezwała, ale z uwagą śledziła każdy jego gest. Czemu nic nie mówi? Poprzedniej nocy też niewiele po­wiedziała. Może była niedorozwinięta?

Nie wytrzymując napięcia spytał:

- Czy chce pani kawy? Skinęła głową.

- Tak. Gardził sobą za to pytanie. Nie chciał być wobec niej miły, a już na pewno nie zamierzał usługiwać. Wyszedł z wozu, wziął dzbanek i nalał kawy do kubka. Parę kropel gorącego płynu spadło mu na dłoń. Miał pretekst, by po­rządnie zakląć. Przyniosło mu to ulgę. Starał się nie kląć od chwili, gdy Victoria Gentry zobaczyła go przerzucają­cego siano w stajni jej ojca.

Opanował się, zaniósł kawę do wozu i podał ją dziew­czynie.

Zwilżyła wargi językiem.

- Czy mógłby pan zabrać Lee? Boję się, że go poparzę. Ross spojrzał na parujący kubek z kawą, na dziecko i dziewczynę w łóżku. Nigdy w życiu nie czuł się równie bezradny i niezręczny - może podczas pierwszego obiadu z Victorią i jej ojcem w ich wytwornej jadalni. Ale nawet wtedy nie przeszkadzały mu tak bardzo własne ręce.

Tłumiąc przekleństwo odstawił kubek i schylił się, by podnieść synka. Znieruchomiał, patrząc na śpiące dziecko. W żaden sposób nie mógł go zabrać nie dotykając jej.

Chyba w tej samej chwili i ona zdała sobie z tego sprawę. Podniosła oczy i natknąwszy się na jego wzrok, szybko je opuściła. Próbowała odsunąć się od Lee, ale jego małe ciałko znów się w nią wtuliło.

Do diabła! Co się z nim dzieje? Czy pozwoli, by odebrała mu pewność siebie w jego własnym domu? Wsunął jedną rękę pod ciałko dziecka, drugą zaś między nią a małą głów­kę Lee. Dotknął palcami miękkiej, okrągłej piersi. Pot wy­stąpił mu na czoło, więc szybko podniósł niemowlę i od­wrócił się od dziewczyny.

- Chwileczkę! - zawołała. Obejrzał się. W pośpiechu chwycił z kocykiem jej nocną koszulę. Pod naprężonym materiałem zarysował się wyraźnie kształt piersi i ciemna wypukłość brodawki. Stanął urzeczony.

Wyciągnęła rękę i wysunęła tkaninę spomiędzy jego za­ciśniętych palców. Nie zwolnił uchwytu, bojąc się upuścić dziecko. Gdy koszula opadła, usiadł ciężko na jednym ze stołków. Nie mógł opanować drżenia.

- Proszę się pospieszyć, bo kawa stygnie - mruknął ze złością, starając się nie patrzeć, jak siada na łóżku.

Lydia skrzywiła się, czując przykry ból między udami. Na szczęście zmniejszał się z każdym dniem. Tego ranka nie miała już gorączki. Sięgnęła po kubek i wypiła parę łyków.

Patrzyła na siedzącego przed nią mężczyznę. Pochylał się nad śpiącym synkiem z czułością, która łagodziła surowe rysy.

- Spał przez całą noc - rzekła cicho.

- Usłyszałem go dopiero nad ranem.

- Obudził się głodny - stwierdziła ze śmiechem w głosie. Ross podniósł głowę. Przez chwilę patrzyli na siebie zmie­szani, a potem oboje spuścili oczy. - Ma mokro, prawda?

Ross zaśmiał się, gdy zobaczył rozszerzającą się na spod­niach wilgotną plamę.

- Tak.

- Nie umiem go przewinąć. Mama mi pokaże, jak to się robi. Czy są tu jakieś pieluszki?

Zawahał się przez moment.

- Nie wiem. Rozejrzę się. Może Victoria... - urwał. - Może wzięła z sobą kilka.

Lydia powoli piła kawę.

- Współczuję panu z powodu śmierci żony. Spojrzał na nią posępnie, nim znów pochylił się nad chłopcem. Przesunął palcem po jego brwiach. Dłoń miał prawie dwa razy większą od twarzyczki dziecka. Wydawała się ciemna na tle czerwonej skóry.

- Pewnie się pan zastanawia, dlaczego to nie ja umarłam, lecz pana żona, prawda?

Podniósł głowę tak gwałtownie, że dziecko drgnęło. Od­gadła, o czym myślał, lecz nie czuł wyrzutów sumienia. Zamiast zaprzeczyć, zapytał:

- Co robiła pani w lesie zupełnie sama?

- Szłam przed siebie. Poród zaskoczył mnie w drodze. Zdenerwowała go ta odpowiedź. To niesprawiedliwe, że Victoria leży w grobie, a kobieta niewarta jej małego palca karmi urodzone przez nią dziecko.

- Przed czym pani uciekała? Przed prawem?

- Nie! - krzyknęła.

- A mąż? Odwróciła głowę.

- Nigdy nie miałam męża.

- Mhm - mruknął z zadowoleniem.

Gdy znów na niego spojrzała, w jej oczach migotał pło­mień. Kto dał mu prawo sądzenia jej? Skąd mógł wiedzieć, ile wycierpiała? Kiedyś została poniżona przez mężczyznę i więcej na to nie pozwoli.

- Wczoraj wieczorem powiedział pan, iż lepiej, że moje dziecko umarło. Ja też tak uważam. Chciałam umrzeć. A jed­nak żyję.

Uniosła wysoko podbródek. Włosy rozsypały się wokół jej twarzy.

- Tak czy inaczej, jestem tutaj ja, a nie pana żona. Widać Bóg tak chciał. Nie miałam na to większego wpływu niż pan. Mały Lee potrzebuje matczynej opieki i będzie ją miał.

- Karmi go pani i przewija, to wszystko. Miał matkę.

- Ale ona nie żyje! Wstał. Pomna doświadczeń z Clanceyem, skuliła się pod ścianą i zakryła głowę rękami.

- Nie, proszę!

- Co u diabła...

- Co tu się dzieje? - spytała Mama wchodząc do środ­ka. - Robicie niezłe przedstawienie. Leona Watkins szaleje i rozpowiada wokoło, że spędziliście razem noc.

- Spałem na zewnątrz - wycedził Ross przez zęby. Ta dziewczyna myślała, że chce ją uderzyć!

- Wiem - odrzekła Mama. - I postarałam się, by dotarło to do wszystkich. Proszę mi podać małego. To cud, że nie zrobił mu pan krzywdy, trzymając w taki sposób. - Wzięta Lee od ojca. - Dlaczego Lydia kuli się pod ścianą? - spytała Rossa, który zacisnął wargi. - Lydia, czy coś ci się stało?

Zawstydzona dziewczyna odpowiedziała cicho:

- Nie.

Mama spojrzała na nią uważnie, po czym zwróciła się do Rossa, mierząc go wzrokiem:

- Anabeth i ja zajmiemy się Lydią. Bubba mówił, że będzie dziś powoził, bo pan jedzie na polowanie. To dobry pomysł. Powinien pan oderwać się od tego pomieszczenia i myśli, które się z nim wiążą. A teraz proszę wyjść.

Niewiele osób potrafiło sprzeciwić się poleceniom Mamy. Ross rzucił okiem na dziewczynę, która nie wyglądała już na zastraszoną. Wyszedł. Na dworze włożył kapelusz, za­rzucił siodło na jedno ramię, strzelbę na drugie i skierował się do zagrody, w której konie spędziły noc.

W chwilę później dwaj młodzi Langstonowie widzieli, jak Ross wyprowadza pięknego ogiera i odjeżdża na nim w stronę lasu.

- Wiesz, o czym myślę? - rzekł Luke.

- Nie i nie jestem ciekaw, ale pewnie i tak mi powiesz.

- Myślę, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby pan Co­leman okazał się niezłym sukinsynem.

Bubba patrzył zamyślony na oddalające się sylwetki ko­nia i jeźdźca. On również widział zacięty wyraz twarzy swego bohatera.

- Chyba masz rację, Luke - przytaknął. - Chyba masz rację.

- ... i co wieczór, gdy wszyscy zjedli już kolację, spa­cerowali po obozie trzymając się za ręce i przystawali, by porozmawiać z tymi, którzy tak jak oni byli na dworze, zamiast siedzieć w wozach.

Lydia leżała na materacu i słuchała nieustającej papla­niny Anabeth. Na polecenie Mamy dziewczynka wyjmo­wała z komody osobiste rzeczy Victorii Coleman i składała je do kufra, żeby Lydia i dziecko mieli więcej miejsca. Ross przystał na to obojętnie.

Wszystko robił bez entuzjazmu - pomyślała Lydia wzdy­chając ze znużeniem. Przez ostatnie trzy dni leżała, przy­chodząc powoli do siebie i karmiąc Lee. Anabeth zostawała z nią w ciągu dnia. Mama przychodziła co rano, by ją obejrzeć, a wieczorem przynosiła jedzenie. W rewanżu za gotowanie Ross dostarczał Langstonom upolowaną zwie­rzynę.

Nigdy nie jadł razem z Lydią. Rzadko go widywała. Miał dość zajęć - polował w okolicy i doglądał koni reszty podróżnych, którzy cenili jego wiedzę i doświadczenie. Bubba powoził jego zaprzęgiem. Gdy Ross musiał wejść do wozu, starał się nie patrzeć na dziewczynę. Każde spojrzenie rzucone w jej kierunku mimo woli rozpalało pożądanie.

Tłumaczyła jego zły humor smutkiem. Ciężko przeżył śmierć żony. Victoria Coleman musiała być niezwykłą ko­bietą. Prawdziwą damą, jak mogła sądzić z opowiadań Anabeth.

- Czasami, gdy słońce mocno przygrzewało, siadała obok męża trzymając tę parasolkę. - Anabeth otworzyła różowe cacko z jedwabiu i koronki. Lydia nigdy w życiu nie widziała czegoś równie ładnego. Było jej żal, gdy Anabeth złożyła parasolkę i wsunęła do kufra. - I rozmawiali z sobą szeptem, jakby wszystko, o czym mówili, było wielką tajemnicą. - Westchnęła głęboko. - Szkoda, że pan Coleman nigdy nie spojrzał na mnie tak jak na nią. Pewnie rozto­piłabym się na miejscu.

Lydia nie dostrzegła niczego miłego w spojrzeniach, któ­re rzucał w jej kierunku. Nie wyobrażała sobie, że coś przyjemnego może łączyć kobietę i mężczyznę, ale nagle przypomniała sobie lata, gdy żył jeszcze jej prawdziwy ojciec.

Mieszkali w mieście, w dużym domu z szerokimi ok­nami. Matka i ojciec często się śmiali. Gdy w niedzielę składali wizyty sąsiadom, trzymali się za ręce. Pamiętała to, bo lubiła wchodzić między nich i ujmować ich dłonie w swoje. Bawili się, podrzucając ją w górę. Może mężczyźni nie zawsze krzywdzą i poniżają kobiety.

- Pani Coleman miała skórę gładką i białą jak mleko - Anabeth nie milkła ani na chwilę. - Była bardzo ładna z tymi wielkimi, brązowymi oczami. Miała jasne włosy, miękkie jak jedwab i zawsze starannie uczesane.

Lydia dotknęła swoich włosów. Mama i Anabeth wyką­pały ją wczoraj rano. Szorowały tak długo, aż jej skóra poczerwieniała i zaczęła szczypać. Sporo czasu zajęło im rozczesanie włosów. Następnego dnia przyniosły wiadro wody i starannie umyły jej głowę. Daleko było jednak wło­som do miękkości jedwabiu.

Coleman wyglądał na zdziwionego, gdy wszedł do wozu po czystą koszulę i zobaczył Lydię wykąpaną i uczesaną. Nie powiedział jednak ani słowa, tylko wydał dziwny, gard­łowy dźwięk.

Jeśli był przyzwyczajony do jedwabistych włosów, to, co zobaczył na głowie Lydii, musiało nim mocno wstrząs­nąć. Speszyła ją ta świadomość, choć nie mogła zrozumieć dlaczego.

- Jesteś zmęczona? - spytała Anabeth, poznając, że jej słuchaczka myśli o czymś innym. - Mama powiedziała, że jeśli będziesz zmęczona i śpiąca, mam się zamknąć i dać ci odpocząć.

Lydia roześmiała się. Lubiła całą rodzinę Langstonów, ale najbardziej tę dziewczynkę, taką otwartą, prostolinijną... i wyrozumiałą.

- Nie jestem zmęczona. Przez ostatnie dni tyle spałam, że powinno mi to wystarczyć do końca życia. Lee zbudzi się wkrótce i będzie głodny jak mały wilczek.

Sięgnęła do koszyka, którego używali zamiast kołyski, i pogłaskała śpiące dziecko. Nie mogła uwierzyć, że tak bardzo kocha to maleństwo. Po śmierci matki zdawało się jej, że nigdy nie obdarzy uczuciem żadnej ludzkiej istoty. Może kochała niemowlę dlatego, że było tak od niej zależne i na swój sposób odwzajemniało miłość.

Karawana zatrzymała się, kiedy Lee skończył jeść. Lydia zapinała właśnie koszulę, a Bubba wyprzęgał zmęczone konie, gdy do wozu weszła Mama.

- Co powiesz na małą przechadzkę? - spytała.

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Mam wstać? Wyjść z wozu? - nerwowo spytała Lydia. Poznała dotąd tylko Graysona i panią Watkins. Nie chciała doświadczyć pogardy innych podróżnych.

- Czujesz się dobrze?

- Chyba tak - odrzekła z wahaniem. - Ale nie mam ubrania.

- Przyniosłam je z sobą. - Mama potrząsnęła trzymanym w ręku zawiniątkiem. - To rzeczy Anabeth i nie wiem, czy będą pasować, ale musisz je włożyć, jeśli nie chcesz nosić ciągle tej koszuli.

W pozycji stojącej Lydia nie czuła się pewnie, pozwoliła się jednak podmyć i ubrać w pocerowane pończochy, majtki i halkę.

- Jesteś drobna jak wróbelek - orzekła Mama, patrząc na wąskie biodra Lydii. - Nie mogę pojąć, jak urodziłaś dziecko.

Piersi nie były jednak takie drobne. Nie mogła dopiąć ciasnego stanika.

- To pech - powiedziała Mama z irytacją. - Cóż, za­pniemy tak, jak się da. - Lydia miała wrażenie, że piersi rozerwą obciskający je materiał, ale zdołały jakoś się w nim pomieścić.

Luke wypastował jej buty i nawlókł sznurowadła. Za­wiązywała je siedząc na taborecie, podczas gdy Anabeth szczotkowała jej włosy.

- No, teraz ładnie wyglądasz. - Mama skrzyżowała ręce na piersi i podziwiała swoje dzieło. - Pan Coleman przy­niósł mi kilka przepiórek, które dziś upolował. Duszą się właśnie na ogniu. Na pewno będzie mu przyjemnie, gdy po powrocie zastanie smaczną kolację, prawda? Teraz zaj­muje się końmi. Dlaczego nie przeniesiesz koszyka Lee bli­żej wejścia i nie posiedzisz na dworze? Świeże powietrze dobrze ci zrobi.

Lydia nieśmiało wyszła z wozu. Zdumiała się widząc wokoło żywą krzątaninę. Mogła teraz zestawić z określo­nymi czynnościami dźwięki, które słyszała prawie od tygo­dnia. Kobiety pochylały się nad ogniskami, przygotowując wieczorny posiłek. Mężczyźni wyprzęgali konie, zbierali drzewo na podpałkę i nosili wodę. Dzieci bawiły się i ha­łasowały, biegając między wozami.

- Luke przyniósł ci wodę ze źródła. - Mama umiała organizować pracę całej rodziny. - Może zrobisz kawy? Pan Coleman na pewno będzie zadowolony.

- Dobrze - zgodziła się Lydia. Potrzebowała jakiegoś zajęcia. Ludzie zaczynali zwracać na nią uwagę. Czuła na sobie zaciekawione spojrzenia, słyszała ciche rozmowy.

- Muszę dopilnować kolacji, ale będę w pobliżu, gdybyś mnie potrzebowała - rzekła Mama.

Lydia została sama. Rozpaliła ognisko. Mieszała duszoną potrawę i przygotowywała kawę, zaglądając od czasu do czasu do Lee. Gdy kawa była gotowa, usiadła na taborecie, który Luke wyniósł dla niej z wozu, i zapatrzyła się w ogień. Za nic w świecie nie podniosłaby teraz głowy, żeby nie napotkać rzucanych w jej stronę spojrzeń.

Tak znalazł ją Ross. Jej włosy lśniły jak płomień w blasku popołudniowego słońca. Miała zaróżowione policzki. Była znacznie drobniejsza, niż sobie wyobrażał. Luźna koszula kryła delikatną budowę i miękkie linie ciała. Wyglądała jak dziecko, posłuszne poleceniom rodziców. Dopóki się nie odwróciła. Wtedy złudzenie prysło. Była kobietą.

Lydia usłyszała jego kroki i zerwała się przewracając taboret. W jej oczach czaiła się nieufność. Jego miały taki wyraz, jakby właśnie otrzymał ogłuszający cios i nie wie­dział, kto mu go wymierzył.

Musiała lekko odchylić głowę, by na niego spojrzeć. Mia­ła długą, wysmukłą szyję, tak delikatną, że zapragnął jej dotknąć. Widać było bijący szybko puls. Nie oparł się po­kusie i spojrzał na dekolt perkalowej sukni, opinającej jej pełne, macierzyńskie piersi. Trudno mu było oderwać wzrok od tego miejsca.

Niepewnym ruchem podniosła rękę do górnego guzika, który przyciągnął jego uwagę.

- Mama uważa, że potrzebuję trochę świeżego powie­trza.

- Gdzie jest Lee? - Był wściekły i nie umiał tego ukryć. Gniewało go, że dziewczyna wygląda na więcej wartą, niż jest w rzeczywistości, a jeszcze bardziej, że przez krótką, przelotną chwilę ucieszył się, iż siedzi tutaj i czeka na niego. Irytował się, że nie może zapomnieć widoku Lee ssącego jej pierś ani przestać myśleć o bursztynowej barwie oczu dziewczyny. Najbardziej denerwowało go u niej nerwowe oblizywanie warg za każdym razem, gdy się odzywała.

- Jest tutaj. - Dziecko spało u wejścia w swoim pro­wizorycznym łóżeczku. - Usłyszę, gdy zacznie płakać. - Wygładziła dłońmi niebieską perkalową spódnicę, mając nadzieję, że Coleman nie podniesie głosu i sąsiedzi nie usłyszą ich rozmowy. Prawdopodobnie odpowiedziałaby mu tym samym tonem i jeszcze bardziej się ośmieszyła.

Ross podszedł dc koszyka i zajrzał do środka. Uśmiech­nął się i delikatnie pogłaskał uniesioną pupę dziecka. Lee najchętniej sypiał na brzuszku z podwiniętymi nóżkami.

Kiedy się odwrócił, Lydia również uśmiechała się do ma­leństwa. Patrzyli na siebie przez chwilę.

- Kawa już gotowa.

- Dziękuję. Zdjął zwinięte na ramieniu lasso i powiesił na kołku na zewnątrz wozu. Strzelbę oparł o koło. Odpiął olstro, roz­wiązując owinięty wokół uda rzemień. Lydia nigdy nie zauważyła, by mężczyzna w podobny sposób nosił broń. Widząc, jak zdejmuje pas z biodra, poczuła dziwne ssanie w żołądku.

Drżały jej ręce, lecz nalała kawy, starając się nie rozlać ani kropli i podała mu ją. Miał długie, wysmukłe palce. Silne dłonie pokryte były ciemnymi włosami, ledwo wi­docznymi na tle opalonej skóry. Szybko cofnęła rękę i splotła ją nerwowo z drugą.

- Przyjemnie pachnie ta kolacja.

- Mama ją przygotowała.

- Nie zmienia to faktu, że nieźle pachnie.

- To prawda. Nie patrzyli na siebie. W milczeniu dopił kawę. Gwar obozowiska nie ustawał ani na chwilę, oni jednak zajęci wzajemnie sobą, nie poświęcali mu uwagi.

- Chyba się umyję - odezwał się Ross po długiej chwili.

- Luke przyniósł wody ze źródła. Kolacja będzie gotowa, nim pan skończy toaletę.

Przeszedł na drugą stronę wozu i nalał wody do miski. Zdejmując koszulę zastanawiał się, czemu jest taki spocony. Choć parokrotnie polewał głowę i pierś wodą, jego ciało płonęło.

Lydia słuchała plusku wody, gdy podeszły do niej Atlanta i Marynell Langston, ta ostatnia z bukietem jaskrów w spo­conej, brudnej dłoni.

- Przyniosłyśmy ci kwiaty - powiedziała, odsłaniając w uśmiechu szczerbate dziąsła. Dwa dni temu pokazała ząb, który usunął jej Zeke.

- Prześliczne! - zawołała Lydia, biorąc wilgotny bukiecik polnych kwiatów z wyciągniętej rączki dziewczynki.

- Powąchaj - poleciła Marynell.

- Na pewno pięknie pachną - pisnęła mniej śmiała At­lanta.

Lydia wiedziała, do czego zmierzają, ale nie chciała psuć im zabawy. Przytknęła bukiecik do nosa udając, że wdycha jego zapach. Pozostawił po sobie ślady lepkiego, żółtego pyłku. Dziewczynki wybuchnęły śmiechem.

- Nabrałaś się, nabrałaś! - zanuciły radośnie.

- Och, wy! Co to ma znaczyć? - Lydia pamiętała, że często bawiła się tak z matką. Potem nie miała już z kim. Zabawa sprawiła jej więc teraz przyjemność. Starła z nosa żółte plamki.

- Będą pasować do tej sukienki - rzekła Marynell. - Prawda, Atlanta? - trąciła siostrę w bok.

- Jasne.

- Na pewno. - Lydia odpięła górny guzik sukni. Było jej teraz lżej oddychać, choć niepokoił ją widok nie mie­szczących się w ciasnym staniku piersi. Wetknęła łodyżki w dziurkę od guzika. Kwiaty wypełniły rozcięcie i czę­ściowo zakryły odsłonięty fragment ciała.

Gdyby spojrzała w lustro, może by zauważyła, ile zmy­słowości dodały jej kwiaty. Kto wie... Miała mężczyznę i urodziła dziecko, ale nie doświadczyła w życiu niczego romantycznego. Wymuszono na niej współżycie. Nie wy­obrażała sobie, że może ono sprawiać kobiecie przyjemność.

Ross słyszał rozmowę, ale nie zwracał na nią uwagi, pochłonięty własnymi sprawami. Przyjemnie mu było, że dziewczyna pomyślała o kawie i kolacji, która dochodziła nad ogniskiem. Ale i dziewczyna zawdzięczała mu dużo. Wziął ją do siebie, prawda? Nie miała dachu nad głową, a teraz mogła dzień i noc wypoczywać w jego łóżku.

Włożył czystą koszulę. Dziewczyna dobrze opiekowała się dzieckiem. Nie miał do tego zastrzeżeń. Chłopiec rósł jak na drożdżach. Przybrał na wadze. Nie był już tak| mi­zerny i pomarszczony.

Ross podniósł lusterko i zaczesał do tyłu mokre włosy. Kiedy robił to ostatni raz? Nie pamiętał. Przez całe życie nie uważał tego za konieczne. Dopiero Victoria nauczyła go, że dżentelmen, nim usiądzie do stołu, powinien zadbać o swój wygląd. Oczywiście nie miało to żadnego związku z dziewczyną. Po prostu uznał, że skoro muszą spędzić pewien czas razem, powinni ułatwić sobie życie przez wza­jemną życzliwość.

Mama zawołała dziewczynki na kolację, a one pobiegły w podskokach. Lydia spróbowała potrawy. Była już prawie gotowa i smakowała wybornie.

- Dobry wieczór. Nieznajomy męski głos wypowiedział te zwykłe słowa ze śpiewnym, południowym akcentem. Lydia poczuła przy­spieszone bicie serca. Z nikim nie chciała rozmawiać. Przed chwilą przeszła tędy Leona Watkins z dorastającą panną, zapewne córką. Dziewczyna spojrzała na Lydię z zacieka­wieniem, choć matka karcąco ścisnęła jej ramię. Lydia oba­wiała się, że mężczyzna, który ją pozdrowił, zechce zabawić się jej kosztem. Ale nie pozwoli mu na to.

Nie chcąc okazać lęku podniosła głowę i spojrzała na niego wyzywająco. Był młody, chyba o parę lat młodszy od Rossa Colemana. Zdjął z głowy kapelusz, odsłaniając kręcące się włosy koloru kasztana. Ubrany był w biały gar­nitur, z kieszeni niebieskiej kamizelki wystawał złoty łań­cuszek od zegarka. Błękitne oczy miały smutny, pełen tę­sknoty wyraz. Wypieki na policzkach odcinały się wyraźnie od bladej cery.

Lydia nie odpowiedziała. Zaskoczył ją wyraz życzliwej ciekawości na twarzy, bez śladu potępienia czy szyderstwa.

- Pozwoli pani, że się przedstawię, panno Lydio. Win­ston Hill, do usług. A to Moses.

Wskazał na stojącego obok wysokiego Murzyna w cie­mnym garniturze i śnieżnobiałej koszuli z krawatem. We włosach i brwiach przedstawianego pobłyskiwały srebrne nitki, lecz twarz miał gładką i młodzieńczą.

Oszołomiona dwornością manier obu mężczyzn, Lydia powiedziała pierwszą lepszą rzecz, jaka przyszła jej do gło­wy.

- Pan wie, jak się nazywam. Winston Hill uśmiechnął się.

- Przykro mi z powodu plotek, które krążą wśród podróżnych, ale to prawda, każdy słyszał o pani i jej nie­zwykłej urodzie. Miło mi stwierdzić, że w tych opiniach nie ma cienia przesady.

Zarumieniła się. Nikt dotąd nie prawił jej komplemen­tów.

- Cieszę się, że pana poznałam - odrzekła.

- Ja również. Opiekuje się pani nowo narodzonym syn­kiem pana Colemana. To chwalebne i pełne miłosierdzia zajęcie, zważywszy własną pani stratę.

Nigdy nie słyszała, by ktoś tak pięknie mówił. Słowa płynęły z ładnie wykrojonych ust powoli, słodkie niczym miód.

- Dziękuję. To żaden kłopot. Jest rozkosznym dzieckiem.

- Nie wątpię. Podziwiałem urodę i odwagę jego matki oraz męstwo ojca. - Przysłonił usta białą chustką i zakaszlał. Zdawał się być tym mocno zakłopotany i zmartwiony. - Moses i ja życzymy pani miłego wieczoru. Jeśli będziemy mogli na coś się przydać, proszę nas wezwać.

Zmieszana jego kurtuazją wyjąkała:

- Dziękuję. Oczywiście.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - Uśmiechnął się szeroko. - Dobry wieczór, panie Coleman.

Lydia odwróciła się. Za nią stał Ross. Był przeciwień­stwem otwartego, pogodnego Hilla, wyglądał na człowieka twardego i nieprzystępnego. Skinął głową i odrzekł szor­stko:

- Witaj, Hill, witaj, Moses.

- Przeszkadzamy pani w kolacji, panno Lydio. - Nim zdała sobie sprawę z tego, co zamierza zrobić, Hill schylił się, ujął jej dłoń i lekko musnął wargami, po czym włożył kapelusz, ukłonił się i odszedł z Mosesem.

Spojrzała na dłoń, którą przed chwilą pocałował. Zakło­potana wytarła ją rękawem sukni i zerknęła przez ramię na Colemana. Twarz miał ciemną i nachmurzoną, a wargi gniewnie zaciśnięte.

- Kolacja gotowa - powiedziała nerwowo. Na porcelanowy talerz nałożyła dużą porcję duszonych przepiórek i wyciągnęła go w stronę Rossa.

Nie przyjął talerza. Stał z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała, dłonie zaciskał w pięści, jakby szykował się do ciosu. Dolna szczęka drżała. W purpurowym świetle zapadającego wieczoru jego twarz sprawiała wrażenie jeszcze ciemniej­szej i bardziej zaciętej.

W milczeniu przeniósł spojrzenie z jej twarzy na bukiecik kwiatków. Lydia, wystraszona i zdenerwowana, oddychała z trudem i modliła się, by odwrócił wzrok. Gdyby nie trzy­mała talerza, mogłaby uciec przed przeszywającym ją, peł­nym potępienia spojrzeniem.

- Ty mała dziwko - syknął. - Nie obchodzi mnie, kim jesteś i skąd przyszłaś, ale dopóki mieszkasz pod moim dachem i karmisz mego syna, nie będziesz zwabiać tu klien­tów.

Victoria zemdlałaby słysząc takie słowa, ale nie Lydia. Patrząc mu prosto w oczy, brzegiem talerza uderzyła go boleśnie w żebro. Zdążył złapać naczynie z gorącą potrawą, gdy już je wypuszczała z rąk.

Odwróciła się ze złością, ocierając o jego buty brzegiem spódnicy, energicznie weszła do wozu i opuściła za sobą zasłonę.

Ross zaklął i potarł obolałe żebro. Usiadł i zaczął jeść. Wściekły i pełen urazy, nie czuł smaku potrawy i z trudem poruszał szczękami.

- Przeklęta dziewczyna - mruknął, odstawiając talerz i nalewając sobie kawy. Kto jej pozwolił kręcić się po obozie w ciasnej sukni i flirtować z tym zarozumiałym fircykiem Hillem? Jutro ją odprawi. Znajdzie kogoś do opieki nad Lee. Może matka bliźniąt zgodzi się karmić jego synka. Pozbyłby się natychmiast dziewczyny, gdyby dziecko chcia­ło pić krowie mleko.

- Myślałam, że będzie pan zadowolony. - Głos Mamy przerwał jego ponure rozmyślania. Weszła w krąg światła. Ręce miała czerwone od szorowania garnków, przez ramię przewiesiła ścierkę do naczyń. - Zjadł już pan? - Ruchem głowy wskazała brudny talerz.

Przytaknął i pociągnął kolejny łyk kawy. Mama opłukała talerz i wytarła go ścierką.

- Chyba zostawimy resztę mięsa na jutro, skoro tylko jedno z was jadło kolację.

Poruszył się niespokojnie na taborecie, a ona mówiła dalej:

- Szkoda, że nie jest pan taki mądry, jak myślałam. Ross połknął haczyk.

- Czemu nie jestem mądry? To dało Mamie sposobność, na którą czekała.

- Bóg zesłał panu mamkę dla syna po śmierci jego matki. Lee dawno by umarł, gdyby nie ta dziewczyna, której nie okazuje pan nawet cienia współczucia czy życzliwości.

- Współczucia! - krzyknął Ross, zrywając się ze stołka i krążąc wkoło jak dzikie zwierzę w klatce. W karawanie nie było miejsca na prywatność i każdy o tym wiedział. Zni­żył głos. - Wdzięczy się do wszystkich mężczyzn w obozie. W tej wyzywającej sukni, z jej... - zająknął się i dokończył krótko: - Wdzięczyła się.

- Jeśli chodzi o pana Hilla, widziałam całą tę scenę. To on odezwał się pierwszy, a ona bała się nawet na niego spojrzeć.

Ross nerwowo przygryzał wąsa, nie przestając krążyć wokół ogniska.

- Nie mieliśmy dla niej innej sukni. Ta, w której znaleźli ją chłopcy, była w strzępach.

- Nie mogła być gorsza od tej, którą włożyła teraz. Pęka w szwach.

Przez usta Mamy przemknął uśmiech, który skryła cie­mność. Ross i tak by go nie zauważył, pochłonięty swoją wędrówką.

- Jest dziwką i nie chcę, by mieszkała ze mną i z moim synem.

Uśmiech znikł z twarzy Mamy. Chwyciła Rossa za ramię i zmusiła, by się odwrócił. Byli niemal równego wzrostu.

- Skąd pan to wie? Nie wyraża się jak dziwka, prawda? Według mnie mówi dość poprawnie. Czy zauważył pan, ile ma gracji w ruchach i jak ładnie je? Nigdy nie widziałam dziwki, która poruszałaby się jak prawdziwa dama.

Puściła jego ramię, lecz nie odsunęła się.

- Wydaje mi się, że ocenia pan ludzi według pocho­dzenia. Ja nie. Widzę tylko człowieka i nie interesuje mnie, kim byli jego rodzice. Radzę jednak panu być ostrożnym i nie sądzić jej pochopnie. Może jest córką ludzi godnych szacunku, może tylko uwikłała się w kłopoty i zaszła w cią­żę. Cóż, nie ona jedna. Założę się, że pan i pani Coleman, nim wzięliście ślub, nieraz zabawialiście się na sianie w staj­ni jej ojca.

Ross przygryzł wargi.

- Victoria nie była taka. Mama roześmiała się, słysząc jego słowa i ton, jakim je wypowiedział.

- Każda kobieta jest taka, gdy trafi na właściwego męż­czyznę. Jeśli pana żona nie była, to niedobrze.

- Nie będę słuchał...

- Nie chcę źle mówić o umarłych. - Mama wyraźnie złagodniała. Nie wyglądał na szczęśliwego i chyba wie­działa dlaczego. Zeke zgadzał się z nią. Rozmawiali o tym ostatniej nocy, gdy zostali sami w wozie, bo dzieci spały na zewnątrz. - Chciałam tylko przypomnieć, że ta młoda kobieta, kimkolwiek jest, uratowała życie pańskiemu dziec­ku. Próbowała dziś odwdzięczyć się panu za to, że ją pan przyjął pod swój dach. Chciała ugotować dobrą kolację. - Było to niezupełnie zgodne z rzeczywistością, gdyż nie Lydia wpadła na ten pomysł, ale Mama czasem mijała się z prawdą, jeśli uznała, że tak będzie lepiej. - A pan za­chowuje się jak ta stara kostyczna Watkins. - Wyprostowała ramiona. - Wydaje mi się, że powinien pan umilić dziew­czynie pobyt tutaj. Inaczej może uciec i zostawić dziecko bez opieki. Pomyślałabym o tym na pana miejscu, Cole­man. - Powiedziawszy to, odwróciła się i odeszła.

Ross usiadł i dopił kawę. Ogień dopalał się z wolna, zostawiając rozżarzone węgle. Dzieci spały już w wozach lub rozwieszonych pod nimi hamakach. Zebrani w grupki podróżni zaczynali się powoli rozchodzić. Niektórzy za­gadywali Rossa, ale nie podtrzymywał rozmowy. Ze wzglę­du na niedawną śmierć żony szanowano jego prawo do samotności.

Był spokojny wieczór. Lekki wiatr muskał liście wiązów, dębów, sykomor i krzewów bawełny otaczających polanę, na której za radą Scouta, wynajętego przewodnika znanego tylko pod tym imieniem, Grayson postanowił zatrzymać się na noc.

To, co mówiła Mama Langston, brzmiało rozsądnie, i Ross wiedział o tym, choć nie chciał się do tego przyznać. Gnę­biło go, że dał schronienie dziewczynie, której widok przy­pominał mu o jego pochodzeniu.

Przez całe życie uciekał od przeszłości. Dzięki Victorii mógł o niej na jakiś czas zapomnieć. A teraz ta dziewczyna o wyzywającym spojrzeniu i lubieżnym ciele zmuszała go, by wbrew woli znów o tym myślał.

Co jednak stanie się z synkiem, gdy jej nie będzie? Był taki kruchy, że bał się go dotknąć. Nie znał się na dzieciach. Wiedział jednak, co znaczy być pozbawionym matczynej miłości. Czy mógł odmówić jej chłopcu? Odebrać mu miłość kobiety, kimkolwiek była? A dziewczyna kochała Lee. Tego Ross był pewien.

Wymówił słowo, którego nie używał od chwili, gdy po­znał Victorię. Sprawiło mu to ulgę, więc je powtórzył. Przy­sypał ognisko, tak by sucha podpałka i lekki podmuch wiatru wystarczyły rano do jego rozniecenia. Gdy skończył wieczorne zajęcia, spojrzał w stronę wozu. Lampka w środ­ku wciąż się paliła, choć knot był przykręcony. Podszedł do wejścia z tyłu, przełykając z trudem ślinę i wycierając o spodnie spocone dłonie.

Lydia karmiła Lee, nucąc cicho kołysankę. Musiał być niedożywiony już w łonie matki, bo nigdy nie mógł najeść się do syta. Ssał łapczywie, poszturchując jej pierś maleńką piąstką i od czasu do czasu radośnie kopiąc nóżkami.

Lydia miała tę satysfakcję, że może wykarmić dziecko, którego kobieta z mleczną cerą i jedwabistymi włosami nie potrafiłaby prawdopodobnie zaspokoić. Victoria Cole­man sprawiała na wszystkich wrażenie ideału kobiecości. Ile razy Lydia słyszała, jak wymawiano jej imię, traciła pew­ność siebie. Ale Lee kochał ją, nie swoją naturalną matkę.

Żałowała, że brak jej odwagi, by powiedzieć to prosto w oczy jego ojcu. Określał ją obelżywym mianem. Łzy na­płynęły jej do oczu, ale powstrzymała je, tak jak wtedy, gdy znalazła się tutaj po raz pierwszy. Nie będzie płakać. Nie jest tym, za co ją uważają. Nie jest!

Nie mogła zapobiec temu, co ją spotkało, choć Bóg świad­kiem, że próbowała. Ile to razy walczyła do zupełnego wyczerpania, a potem budziła się rano z obolałym i po­siniaczonym ciałem. Czasami wygrywała. Przeważnie jed­nak nie i wtedy...

Zamknęła oczy i wzdrygnęła się na samo wspomnie­nie tych bolesnych, upokarzających chwil. Chciała wtedy umrzeć. Lecz gdyby odebrała sobie życie, kto zaopieko­wałby się mamą? Nie popełniła więc samobójstwa. Dopiero śmierć matki uwolniła ją od zobowiązań i umożliwiła ucie­czkę.

Jak coś tak słodkiego i niewinnego jak Lee mogło być owocem aktu podłości i przemocy? Gładząc główkę dziecka zastanawiała się, czy przy jego poczęciu Coleman skrzyw­dził Victorię, tak jak ją skrzywdzono. Jakoś nie umiała go sobie wyobrazić zachowującego się jak Clancey. Nie mógł skrzywdzić żony, którą uwielbiał, jeśli wierzyć opowiada­niom Anabeth.

Brezentowe zasłony rozchyliły się. Usłyszała ciężkie kro­ki Rossa, gdy wchodził do wozu. Potrząsnęła głową; włosy opadły na odsłoniętą szyję i ramiona jak miękki płaszcz.

Ross, który zamierzał wygłosić przygotowaną tyradę, otworzył usta i zamknął je po chwili. Lydia siedziała od­wrócona plecami do wejścia. Suknię, która tak go rozgnie­wała, zsunęła z ramion i zebrała w pasie.

Powiódł wzrokiem od jej smukłego karku do szczupłej talii. Obejrzała się przez ramię i popatrzyła na niego py­tająco. Szeroko otwarte oczy, usta wilgotne i lekko rozchy­lone.

- Co pani robi?

- Karmię Lee przed położeniem go na noc - odrzekła niskim, przytłumionym głosem, który doprowadzał go do wściekłości. Czy nie miała cienia wstydu? Czemu nie krzyk­nęła, że ją zaskoczył wchodząc bez pukania? Ale wtedy byłby jeszcze bardziej zły. To w końcu, na Boga, jest jego wóz!

Musiała dostrzec gniew w jego oczach, bo odwróciła głowę i pochyliła się nad dzieckiem. Rossa ogarnęła fala gorąca, na chwilę zmącił mu się wzrok. Zamrugał gwał­townie, gdy znów na niego spojrzała.

- Potrzebuje pan czegoś? Poruszył się niespokojnie.

- Ja... - Czuł, że powinien ją przeprosić, ale nie mógł zdobyć się na to. - Chciałem z panią porozmawiać. - Tak. To zabrzmiało autorytatywnie.

Milczała. Zdenerwowało go to bardziej niż jej głos, który musiał poruszyć każdego, kto go usłyszał. Patrzyła na Rossa spokojnie, nie odwracając głowy. Czemu się, na miłość bo­ską, nie ubiera? Choć widział tylko jej plecy, nie mógł okieł­znać wyobraźni. Victoria nigdy nie karmiłaby dziecka w obecności mężczyzny. Odsunął tę myśl, bo inaczej nie powiedziałby tego, co zamierzał.

- Dziękuję pani - rzekł krótko.

Patrzyła na niego przez długą chwilę, nim odpowie­działa:

- Za co, panie Coleman? Za to, że nie sprowadzam tu mężczyzn i nie sypiam z nimi w obecności pana i Lee?

- Do diabła - syknął przez zęby. - Próbuję być dla pani miły.

- Miły? Czy było miłe z pana strony stwierdzenie, że jestem dziwką?

- Cholernie mi głupio, że to powiedziałem.

- I cholernie głupio, że pan tak pomyślał.

- Nie powinna pani używać takich słów.

- Pan też nie. Dlaczego tak szybko zmienił pan swoje zachowanie wobec mnie? Czy pan się obawia, że ucieknę z mężczyzną, który będzie mnie lepiej traktował, i zostawię Lee, by umarł z głodu?

Ross nie odpowiedział z dwóch powodów. Po pierwsze, był zbyt rozgniewany. Po drugie, odkrycie ognistego tem­peramentu u tej drobnej istoty wprawiło go w osłupienie.

Lydia, przekonana, że posunęła się za daleko i bojąc się, że może ją uderzyć, podniosła śpiące przy piersi dziec­ko. Odbiło mu się prawie od razu, nawet bez poklepywania po pleckach. Ułożyła Lee w koszyku i przykryła lekkim kocykiem.

Ross patrzył, jak bierze miękką flanelową ściereczkę i wyciera nią piersi. Potem podciągnęła stanik sukni, wło­żyła ręce do rękawów i zaczęła zapinać guziki. Kiedy się już ubrała, wstała i odwróciła się.

- Za co mi pan dziękował?

- Za uratowanie życia mojemu dziecku. W oczach Rossa wyczytała gniew, ale nie znalazła śladu nieszczerości. Zawstydziła się. Nie lubił jej, ale kochał syn­ka. Powinna była przyjąć podziękowanie bez złośliwej re­pliki.

Patrząc na chłopca szepnęła:

- On w pewnym sensie ocalił moje. - A zwracając się do ojca dziecka, dodała: - Sprawił, że nie chcę już umrzeć. A gdybym nie miała mleka, on by nie przeżył. W ten sposób rachunek został wyrównany, panie Coleman.

Dałby wiele, żeby nie wspomniała o mleku. Słysząc to słowo, nie mógł się powstrzymać od spojrzenia na jej piersi.

Opinająca je suknia spłaszczała brodawki. Było w tym coś nieprzyzwoitego i wyzywającego, a zarazem pięknego. Nie mógł oderwać wzroku. Tak jak nie mógłby przestać od­dychać.

Lydii wydawało się, że patrzy na nią ze wstrętem.

- Przepraszam - rzekła pokornie. - Wiem, że ta suknia nie jest skromna. Nie chciałam pana obrazić. - Przykryła piersi dłońmi, próbując je ukryć.

Palce odcisnęły w jej miękkim ciele dziesięć dołków. Wy­obraził sobie schowane w zagłębieniu dłoni nabrzmiałe bro­dawki. Zaklął cicho, z trudem opanowując podniecenie. Oderwał wzrok od jej piersi tylko po to, by napotkać pło­mienne spojrzenie.

- Dobranoc - powiedział z desperacją człowieka, który próbuje ratować życie.

- Przykro mi, że śpi pan na zewnątrz. To chyba bardzo niewygodne, prawda?

Znacznie bardziej wygodne, niż spać w wozie obok niej.

- Nie - odrzekł krótko i pospiesznie wyszedł. W chwilę później, leżąc na plecach i wpatrując się w gwiazdy, przeklinał napięcie, jakie odczuwał w lędź­wiach. Jeśli oskarżał ją, że jest dziwką, co mógł powiedzieć o sobie? Czemu własne ciało zdradzało go w taki sposób? Przecież kochał żonę, która umarła ledwie przed tygo­dniem.

Na swoje usprawiedliwienie miał tylko to, że od dnia, w którym dowiedział się, że Victoria będzie miała dziecko, nie współżył z kobietą. Poprosiła go nieśmiało, by na czas ciąży zwolnił ją z małżeńskich obowiązków. Zgodził się bez oporu. Pomijając niezwykłą, subtelną urodę, skromność była cechą, którą Victoria najbardziej go ujęła. Cierpiał leżąc obok niej noc w noc i nie mogąc jej kochać, lecz musiał płacić taką cenę, jeśli chciał się okazać dżentelmenem. I jeśli nie miał innej kobiety. Ale Ross zbyt kochał Victorię, by nawet o tym pomyśleć.

Teraz jednak, po kilku miesiącach abstynencji, zareagował na piękno kobiecego ciała. Czy można było za to winić młodego, zdrowego mężczyznę? Do diabła, nie miał wpły­wu na swoje ciało.

Okazało się także, że nie potrafi również zapanować nad wyobraźnią. Wciąż myślał o dziewczynie i miał ją przed oczami: jej włosy wijące się na plecach, szczupłą talię, smu­kłą linię bioder. Tarł pięściami oczy, jakby chciał zetrzeć tę wizję, lecz ciągle widział jej ciało, jej zapach i głos nie opuszczały go ani na chwilę.

Najgorsze było to, że zazdrościł Lee...

ROZDZIAŁ PIĄTY

Nazajutrz Lydia obudziła się przed świtem. Lee jeszcze spał. Ubrała się w suknię Anabeth, jedyną, jaką miała, i wło­żyła znoszone trzewiki. Udało jej się zebrać włosy w kok i umocować go z tyłu głowy spinkami Victorii. Wzięła je z konieczności - nie zamierzała ruszać niczego, co należało do żony Rossa. Większość rzeczy Victorii zabrały Mama i Anabeth. Lydia była zadowolona. Nie chciała, by jaka­kolwiek rzecz po tamtej kobiecie przypominała jej, że nie jest godna miejsca, w którym się znalazła.

Westchnęła patrząc na ciasną suknię. Mogłaby, oczywi­ście, nosić ubrania Victorii, lecz Coleman wyraźnie sobie tego nie życzył. Nie zaproponował Lydii żadnej z jej sukien. Nawet Mama nie odważyła mu się o tym napomknąć. Wi­docznie wiedziała, że nie przyjąłby dobrze tego pomysłu.

Lydia wzięła głęboki oddech i wyszła na zewnątrz. Zza drzew widać było pierwsze promienie wschodzącego słoń­ca. Ross, który dorzucał właśnie drew do ogniska, spojrzał na nią zdziwiony.

- Dzień dobry - powiedziała cicho. Nie umiał ukryć zdumienia, widząc ją w świetle dziennym. Zdenerwowała się. Czy chce ją na zawsze uwięzić w wozie? Wygodnie było nie pamiętać, że jeszcze przed paroma godzinami bała się opuścić bezpieczne schronienie. Unikając jego wzroku zeszła na ziemię.

- Dzień dobry.

- Zrobię kawę.

Drażniła go ta jej chłodna obojętność. Zachowywała się tak, jakby to było coś zwyczajnego, jakby nie wydarzyło się nic szczególnego. Rozejrzał się po obozowisku. Niemal przy wszystkich wozach, rozmawiając ze sobą cicho i za­żyle, krzątały się w porannym kieracie małżeństwa, gotując się do kolejnego dnia drogi.

Kiedy znowu zwrócił na nią wzrok, wsypywała kawę do emaliowanego rondla. Z pozoru wszystko wyglądało normalnie. Ale, u diabła, nie byli przecież małżeństwem. Czuł się takim samym niezdarą i żółtodziobem jak Luke Langston i nie wiadomo dlaczego uważał, że spowodował to jej chłód.

- Chyba się ogolę. Wyprostowała się, żeby na niego spojrzeć. Policzki Rossa pokrywała szczecina jednodniowego zarostu. Patrząc na je­go czarne, starannie utrzymane wąsy zadała sobie pytanie, jakie też mogą być w dotyku. Mężczyźni, których znała, nosili brody tylko dlatego, że nie chciało im się golić.

- Jeśli pokażesz mi, gdzie jest mąka, mogę upiec cia­steczka.

Podczas gdy on golił się stojąc przy tylnej klapie wozu, ona zabrała się do smażenia bekonu i pieczenia ciasteczek.. Zrobiła nawet zawiesisty sos. Jej kawa smakowała o niebo lepiej niż lura, którą sam sobie parzył. Choć niechętnie, musiał przyznać, że była nawet lepsza od kawy przyrzą­dzanej przez Victorię.

Nie podziękował Lydii ani nie pochwalił jej śniadania. Posilali się w napiętym milczeniu.. Wyczyścił w mig swój talerz, a kiedy nałożyła mu dokładkę, zjadł i to.

- Jaki dzień dzisiaj mamy? - zapytała Lydia zabierając się do zmywania i pakowania naczyń.

- Dzień? Czwartek.

- Mama powiedziała, że w niedzielę jest przerwa w po­dróży i wtedy wszyscy robią pranie. Chyba nie mogę od­kładać prania pieluszek Lee aż do niedzieli. - W wozie Colemanów znaleźli dziecinne ubranka i pieluszki zapakowane do jednej ze skrzyń. Victoria wiedziała, że urodzi dziecko w podróży.

Anabeth co wieczór zabierała brudne pieluszki, żeby je wypłukać, ale kosz, w którym składała mokre, zaczynał nieprzyjemnie pachnieć. Lydia przestała krwawić, musiała jednak wyprać podkładki. W domu Russellów trudno było utrzymać czystość i dopiero Mama wyrobiła w niej ten nawyk. Kiedy Langstonowie wzięli ją do siebie, była brudna i nikt nie cierpiał z tego powodu bardziej niż ona sama.

- Po kolacji zagrzejemy wodę. Powinny wyschnąć do rana.

Lydia skinęła głową. Zaniosła naczynia do wozu i w tej chwili usłyszała płacz Lee.

- W samą porę - roześmiała się.

- Wygaszę ognisko i zajmę się końmi. - Ross był wściekły na siebie za dobre samopoczucie i za to, że zauważył, jak ładnie lśni jej skóra w blasku wschodzącego słońca.

Lydia przewinęła Lee i w czasie karmienia oparła się wygodnie o ścianę wozu. Obóz był teraz w pełnym ruchu. Prawie wszyscy zjedli już śniadanie. Kobiety pakowały rze­czy i poganiały dzieci, by pospieszyły się ze swoimi zaję­ciami. Mężczyźni zaprzęgali konie. Świst bata często prze­cinał powietrze, gdy prowadzili je do wozów.

Lydia przymknęła oczy. Znajdowała się teraz w bezpie­cznym, spokojnym świecie, w miejscu odległym od tego wielkiego i pełnego niebezpieczeństw. Nikt jej tu nie znał i nie łączył z Russellami. Nikt nie wiedział o trupie ze zmiażdżoną czaszką. Może go jeszcze nie znaleźli, a nawet jeśli tak, nie wpadną na jej ślad. Była bezpieczna i mogła odpocząć.

Ross przemawiał cicho do koni, zaprzęgając je do wozu. Lubiła niski, głęboki ton jego głosu, kontrastujący z przy­jemnym pobrzękiwaniem uprzęży. Powietrze było ciężkie od woni dymu, zwierząt i skór. Lee jadł łapczywie, a od­głosy ssania działały kojąco i pogłębiały atmosferę spokoju i bezpieczeństwa.

Rozchyliła senne powieki, a po chwili szeroko otworzyła oczy.

Coleman, w kapeluszu o szerokim rondzie, stał przy ko­niach mocując uprząż. Ze swego miejsca przyglądał się Ly­dii, która siedząc z tyłu wozu karmiła Lee. Dłonie w rę­kawiczkach, trzymające rzemienie, znieruchomiały.

Gdy zorientował się, że ona również na niego patrzy, natychmiast wrócił do swego zajęcia. Oderwał od niej wzrok i gwałtownie szarpnął skórzany pasek, który właśnie umo­cowywał.

Dreszcz podniecenia przebiegł przez brzuch i piersi Ly­dii, tamując oddech. Nigdy nie doznała czegoś podobnego. Było to równie szokujące, jak widok wpatrzonego w nią Colemana. Odwróciła się i dopóki nie skończyła karmienia, nie odważyła się spojrzeć w tamtą stronę.

Właśnie zawinęła Lee w czysty kocyk, gdy przekazano z wozu do wozu wiadomość, że czas ruszać w drogę. Mama mówiła jej, że zwykle robią dwanaście do piętnastu mil dziennie, lecz wiosenne deszcze znacznie opóźniały podróż. Drogi rozmiękły i stały się nieprzejezdne, rzeki wystąpiły z brzegów utrudniając przeprawę. Mosty, które przetrwały wojnę, były tak zniszczone, że nie wytrzymałyby ciężaru wozów.

Ross powoził dziś sam. Ustawił wóz w jednej linii z po­zostałymi. Konie ruszyły powolnym truchtem, ale wkrótce przyspieszyły i utrzymały tempo do południowego postoju.

Lydia postawiła pod ścianę materac, na którym spała, by zyskać więcej miejsca i móc swobodniej się poruszać. Sprzątnęła w wozie i odłożyła parę koszul Rossa do wie­czornego prania.

Potem zaczęła się nudzić. Lee spał mocno w swoim ko­szu. Nie znajdowała dla siebie żadnego zajęcia, przerażała ją perspektywa spędzenia bezczynnie kolejnego dnia. Tę­skniła za świeżym powietrzem i otwartą przestrzenią.

Nieśmiało wysunęła głowę na zewnątrz i dotknęła ramienia Colemana. Nim odwrócił głowę, wyprężył się jak trafiony kulą. Szybko cofnęła dłoń.

- Co to ma znaczyć? - spytał. Poczuła się urażona tonem jego głosu. Czy nie przyszło mu na myśl, że męczy się, siedząc w zamknięciu? Czy wstydziłby się, gdyby ludzie zobaczyli ją jadącą obok niego na koźle, w miejscu, gdzie ukochana Victoria siadała pod koronkową parasolką?

- Chciałam trochę pobyć na powietrzu - odrzekła cierp­ko.

Bez słowa zrobił jej miejsce obok siebie na szerokim, płaskim siedzeniu. Kołysanie wozu utrudniało jej wyjście, lecz trzymając się brezentu postawiła nogę na koźle i po chwili znalazła się na zewnątrz. Przez moment zakręciło się jej w głowie. Nie wiedziała, że siedzenie wozu znajduje się tak wysoko nad ziemią. Przezwyciężając lęk postawiła na nim drugą nogę.

W tej samej chwili lewe przednie koło trafiło na duży kamień. Wóz podskoczył do góry i Lydia straciła z trudem utrzymywaną równowagę. Wyciągnęła rękę, próbując się czegoś uchwycić, trafiła na kapelusz Colemana, zrzuciła go na siedzenie, upadła nań całym ciężarem ciała, a zaraz potem wprost na Colemana.

Jego ręka znalazła się nagle między pełnymi piersiami Lydii. Próbowała odzyskać równowagę chwytając Rossa za udo, lecz ręka ześliznęła się między jego nogi. Gdy się wreszcie zatrzymała, zdała sobie sprawę, że leży na Rossie z ręką wsuniętą między jego uda i policzkiem opartym o jego biodro.

Głęboko oddychając i udając, że nic się nie stało, wy­prostowała się w końcu i odsunęła od Rossa. Wciąż jednak siedziała na jego kapeluszu.

Gdy znów przytrzymała się jego uda, by się podnieść i wyjąć zgniecione nakrycie głowy, zaczął mamrotać pod nosem niewybredne przekleństwa.

- Przepraszam - rzekła, wstrzymując oddech, zdruzgotana swoją niezręcznością. - Ja... nigdy nie jechałam takim dużym wozem.

Spojrzał na nią zimno i przenikliwie. Zacisnął wargi w wąską, surową linię i powiedział:

- Następnym razem proszę bardziej uważać. - Spo­strzegła, że mówiąc ledwie porusza wargami, a jego głos brzmi inaczej niż zwykle. Czyżby niechcący sprawiła mu ból?

Paroma zręcznymi ruchami przywróciła kapeluszowi pierwotny kształt i wręczyła go nieśmiało właścicielowi. Niemal żałowała, że przykryje gęste, czarne włosy, w któ­rych lśniły promienie słońca. Gdy jednak włożył kapelusz i nasunął go nisko na czoło, doszła do wniosku, że wygląda w nim równie dobrze.

Ross miał na sobie znoszone ubranie robocze. Ciemne spodnie przylegały do długich nóg. Zawsze wkładał wy­sokie, czarne buty, w których zobaczyła go po raz pierwszy. Niebieska koszula uszyta była z grubego płótna, ale czarna skórzana kamizelka sprawiała wrażenie miękkiej i przyje­mnej w dotyku. Szyję owinął dużą chustą.

Lydia nie chciała, by zauważył, że bacznie mu się przy­gląda, więc spuściła wzrok na jego dłonie. Odwinięte brzegi czarnych skórzanych rękawic ukazywały owłosione nad­garstki. Trzymał lejce z pozorną nonszalancją, ale sprawnie kierował zaprzęgiem nieznacznymi poruszeniami dłoni, które wyglądały na silne, choć zdolne do czułych gestów. Jakie były, gdy dotykał nimi żonę?

Myśl ta wzbudziła w niej niepokój, więc żeby nie myśleć o siedzącym obok mężczyźnie, zaczęła rozglądać się dokoła. Przed nimi jechało dziesięć wozów. Oglądając się za siebie, przytrzymywała się siedzenia w obawie przed upadkiem. Wysoka buda zasłaniała jej widok, a bała się zanadto wy­chylić w bok.

- Gdzie jesteśmy? - spytała.

Przejeżdżali przez tereny pokryte bujną, soczystą zielenią. Wszystko wokół kwitło. Wzgórza po obu stronach dro­gi były gęsto zalesione.

- Na wschód od Memphis. - Ross powoli odzyskiwał równowagę. Przeklinał pożądanie, jakie się w nim obudziło, gdy zobaczył ją podczas karmienia małego. Bogu dzięki, nie zsunęła całej górnej części sukni, jak to zrobiła wie­czorem. Rozpięła ją tylko do pasa, by wyjąć pierś i podać dziecku. Mimo niechęci, jaką czuł do dziewczyny, był urze­czony spokojnym, promiennym wyrazem jej twarzy i lek­kim uśmiechem w kącikach ust.

Poruszył się niespokojnie. Co, u diabła, dlaczego o tym myśli? Żadna kobieta nie patrzyła na niego z takim sub­telnym uśmiechem. W młodości znał tylko prostytutki. Były kobietami interesu, chciały, by się pośpieszył i ustąpił miej­sca kolejnemu klientowi.

Potem spotkał Victorię. Nie oczekiwał od niej tego ro­dzaju namiętności. Dama, która otrzymała staranne wy­chowanie, nie powinna się zanadto interesować... tym... i zdziwiłby się, gdyby było inaczej. Była uległa i cierpliwa, nawet czuła. Nigdy mu nie odmawiała, ale też nie prze­jawiała inicjatywy.

Nie pokocha już innej kobiety, to pewne. Byłoby jednak przyjemnie mieć kogoś, kto uśmiechałby się do niego z ta­kim wyrazem twarzy, jak Lydia... Mój Boże! Myślał o niej jako o Lydii.

Czemu, do diabła, musiała tak upaść? Wciąż czuł między udami jej dłoń i dotknięcie piersi na ramieniu.

Chrząknął głośno, próbując uwolnić się od myśli o dziew­czynie.

- Prawdopodobnie już pojutrze przekroczymy rzekę.

- Missisipi? Czyżby była tępa?

- Oczywiście, że Missisipi - odrzekł niechętnie.

- Nie dla każdego musi to być oczywiste - odparowała. Czuła się tak, jakby uderzył ją w twarz, wytykając igno­rancję. Słyszała o Missisipi, lecz nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Zanim przeniosła się z matką na farmę Rus­sellów, chodziła do szkoły tylko dwa lata. Brak wiedzy i wykształcenia nie był jej winą.

- Opali pani twarz, jeśli nie włoży kapelusza - mruknął, patrząc na zaczerwieniony czubek jej nosa.

- Nie mam kapelusza - odpowiedziała zimno.

Szarpnął lejcami, chcąc wyładować swoją złość. Nie ro­zumiał, czemu dziewczyna tak go drażni. Może miało to związek z jego fizycznymi odczuciami?

Przez cały ranek mijali ich wóz jeźdźcy na koniach, prze­ważnie mężczyźni. Ross przedstawiał ją niechętnie.

- To Lydia. Opiekuje się Lee. - Uchylali grzecznie kapelu­szy i wymieniali swoje nazwiska. Patrzyła na nich nieśmia­ło, w ich spojrzeniach dostrzegała zwykłą ciekawość.

Peszył ją tylko Scout, który bezceremonialnie obmacywał ją wzrokiem, uśmiechając się domyślnie do Rossa.

- Miło cię poznać, Lydia - powiedział. Miał długie, krę­cone baczki koloru słomy i bujne, niemal białe wąsy. Nie budził jej sympatii ani zaufania. Na szczęście większość czasu spędzał z dala od karawany. Wszyscy zdawali się być zadowoleni z jego pracy. Tak wyznaczył trasę, by w miarę możności korzystali z dróg, a w innych przypadkach jechali przez rozległą prerię. Zapewniał ich, że jeśli wszystko pój­dzie zgodnie z planem, będą co noc obozować przy płytkich rzekach i strumieniach. Jak dotąd dotrzymywał obietnicy.

Gdy słońce stało już wysoko, podjechali do nich Bubba i Luke Langstonowie.

- Dziś wieczór mamy kurczaki - oznajmił wesoło Luke. Trzymał za szyje dwa mizerne koguty, które złapali w le­sie. - Mama je usmaży i zaprosi was na kolację.

Widząc entuzjazm chłopców, Ross uśmiechnął się do nich z sympatią. W opalonej twarzy błysnęły jego białe zęby. Lydia poczuła w piersiach dziwne mrowienie. Nie miało to nic wspólnego z napływaniem mleka. Miała wrażenie, jakby doznała wewnętrznego wstrząsu, po którym każda cząstka jej ciała próbuje znaleźć swoje miejsce.

- Chętnie skorzystam z zaproszenia, jeżeli po południu wyręczycie mnie w powożeniu, żebym mógł poćwiczyć jedną z klaczy.

- Ja też chętnie zająłbym się ujeżdżaniem któregoś z two­ich koni. - Bubba był podekscytowany. Zdumiał się, gdy zobaczył Lydię siedzącą na miejscu, które zwykle zajmo­wała Victoria. Zafrapował go stanik jej sukni. Matka obdar­łaby go ze skóry, gdyby widziała, jak wpatruje się w dziew­czynę, i Ross pewnie zrobiłby to samo. Odkrywał w sobie rozpierającą ciało energię, która musiała znaleźć ujście.

Ross pokiwał głową.

- W ten sposób nie będzie miał kto powozić.

- Ja mogę to zrobić - odezwał się Luke. Zazdrościł bratu, że pomaga panu Colemanowi przy koniach. Matka tłuma­czyła mu, że Bubba jest najstarszy i tylko dlatego zapro­ponowano mu tę pracę. Luke nie chciał jednak pozostawać na uboczu, w rodzinnej hierarchii zajmował przecież wy­ższą pozycję niż Samuel, Micah czy dziewczynki.

Ross rozważał tę propozycję. Chłopcy, wstrzymując od­dechy, czekali na odpowiedź.

- Myślę, że tak będzie dobrze. Miałbym cię na oku - rzekł do Luke'a. - I możemy ujeżdżać dwa konie zamiast jednego.

- Świetnie. - Luke zaciął konia batem i pomknął do rodzinnego wozu, by podzielić się radosną wieścią.

- Jeśli Mama się zgodzi! - zawołał za nim Ross. W samo południe zatrzymali się na krótko. Lydia weszła do wozu, by nakarmić Lee, który zbudził się parę minut wcześniej i leżąc w koszyku niespokojnie kwilił. Ross po­radził jej, by nie wchodziła do środka, zanim się nie za­trzymają.

Luke, który przyszedł zastąpić Rossa na koźle, przyniósł z sobą słomkowy kapelusz z szerokim rondem.

- Pan Coleman powiedział Mamie, że opaliłaś sobie nos. To stary kapelusz Bubby, ale dobrze chroni przed słońcem.

Lydia wzięła go i obracała w rękach, patrząc nań z roztargnieniem. Nie wiedziała, czy jest bardziej wzruszona szczo­drością Langstonów, czy troską Colemana.

Przez resztę popołudnia widziała go tylko z daleka, gdy wraz z Bubbą ujeżdżali dwie klacze. Stanowili dwa pun­kciki poruszające się na linii horyzontu.

Zmęczyła się długim przebywaniem na słońcu. Luke po­radził jej, by schroniła się w wozie. Rozpięła suknię i po­łożyła się obok Lee. Gdy się zbudziła, Luke właśnie za­trzymał wóz i ustawiał go razem z innymi.

Szybko nakarmiła dziecko, ułożyła je w cieniu przy tyl­nym wejściu do wozu, po czym zabrała się do rozpalania ognia i przyrządzania posiłku. Przed powrotem Rossa zdą­żyła wyszczotkować włosy oraz umyć w chłodnej wodzie twarz, szyję i ręce.

Spojrzał na garnek gotującej się fasoli.

- Myślałem, że zjemy razem z Langstonami. - Powitanie nie brzmiało zachęcająco, lecz nic nie mógł na to poradzić. Gotujący się posiłek, spokojnie śpiące dziecko i kobieta, która zadbała o to, by ładnie wyglądać na jego powrót - całe to rodzinne ciepło wprawiło go w niezrozumiałą iry­tację.

- Tak, ale moczyłam fasolę przez cały dzień i szkoda byłoby ją zmarnować. Prosiłam Luke'a, by przekazał Ma­mie, że będzie to nasz wkład we wspólny posiłek.

Nie podobał mu się sposób, w jaki powiedziała „nasz” - tak jakby byli parą.

- Może pani potraktować to jako swój wkład... Mój wkład to będzie pomoc Zeke'owi w podkuciu konia po kolacji.

- Niech i tak będzie, panie Coleman - odrzekła chłodno. - Nagrzałam panu wody do mycia, ale chyba zużyję ją na pranie pieluch. - Odwróciła się zbierając suknię, jakby obawiała się, że ją pobrudzi o jego zakurzone buty.

Miał ochotę chwycić ją za włosy, obrócić twarzą do siebie i powiedzieć, iż opieka nad dzieckiem nie zobowiązuje jej do robienia czegokolwiek dla niego. Nim jednak znalazł właściwe słowa, znikła w głębi wozu. Nie był zresztą pe­wien, co naprawdę by zrobił, gdyby dotknął ręką jej włosów.

Starał się nie myśleć, jak przyjemnie byłoby się umyć w ciepłej wodzie. Zaklął brzydko, wszedł do tej części wozu, gdzie mógł liczyć na chwilę samotności, i ściągnął koszulę.

Tymczasem Lydia złożyła na ziemi brudne rzeczy i zdjęła z ognia kocioł, by woda nie była zbyt gorąca. Pocierała każdą część garderoby kawałkiem mydła i wkładała do wody. Gdy wszystko znalazło się w kotle, zamieszała pranie kijem.

Westchnęła ze znużeniem. To prawda, że znów był wstręt­ny, ale w końcu mogła zaproponować, że wypierze jego koszulę. Wzięła głęboki oddech i przeszła na drugą stronę wozu.

Ross stał przy misce w butach i spodniach. Ręce i szyję pokrywała mydlana piana. Nim ją dostrzegł, przyglądała się przez chwilę, jak namydlą ramiona i pachy. Ciemne, kręcone włosy na piersi owijały się wokół jego palców, gdy przesuwał po nich dłońmi. Mięśnie ramion napinały się przy każdym ruchu, a płaski brzuch unosił lekko, gdy oddychał.

Znieruchomiał, gdy ją zobaczył. Dłonie zawisły w po­wietrzu, z palców kapała mydlana piana. Patrzyli na siebie przez długą chwilę.

- Chciałam wyprać panu koszulę - powiedziała w końcu Lydia.

Ross nie zaoponował, podniósł z ziemi koszulę i podał dziewczynie.

Wzięła ją nie patrząc na niego i szybko znikła za wozem. Ross umył głowę. Gdy się wytarł, uświadomił sobie, że nie ma koszuli na zmianę. Wychodząc z wozu omal nie nadepnął na Lee, który spał w swoim koszu. Zaklął, bo uderzył głową w jedną z listew, a zdenerwował jeszcze bardziej, nie mogąc znaleźć nic do ubrania.

Wysunął głowę zza brezentowej osłony.

- Hmm... - chrząknął, chcąc zwrócić jej uwagę. Właśnie wyżymała uprane rzeczy. Odwróciła się, przygładzając mo­krą ręką nieposłuszne pasmo włosów. - Nie mogę znaleźć koszuli.

- Zrobiłam dziś rano porządek. Zaraz ją panu podam. Ross niespokojnie rozejrzał się wokoło, mając nadzieję, że nikt nie widzi, jak półnagi wchodzi z Lydią do wozu. Niech to diabli! Niedaleko stała pani Watkins. Patrzyła na nich z zaciśniętymi ustami, jak zawsze szukając wokół sie­bie grzeszników, którym mogłaby wymierzyć zasłużoną ka­rę. Jej córka Priscilla uśmiechała się domyślnie. Ross często widział na jej twarzy taki wyraz i bardzo go on denerwo­wał.

Lydia, nieświadoma obecności obu kobiet, otarła się o nie­go. To lekkie muśnięcie poruszyło mu włosy na piersi i brzu­chu. Schował się szybko w wozie. Na Boga, ta dziewczyna nie miała za grosz wstydu. Czy naprawdę nie wiedziała, co to przyzwoitość?

- Położyłam je tutaj - powiedziała, szperając w rzeczach, które usunęła z przejścia. Ross uświadomił sobie, że wnętrze wozu nie przypomina mu już boleśnie o Victorii. Nie było śladu nieporządku, jaki robiła. Wszystko zostało ułożone tak, by było jak najwięcej wolnego miejsca.

Lydia podała mu starannie złożoną koszulę. Wstrzymała oddech na widok blizny nad lewą piersią. Starała się nie dać po sobie poznać, że ją zauważyła.

- Dziękuję - odrzekł krótko, mając nadzieję, że szybko wyjdzie, by wszyscy mogli ją zobaczyć i przekonać się, że nie są razem w wozie.

- Panie Coleman, czy nauczy mnie pan powozić? - spy­tała zadzierając głowę, by spojrzeć mu w oczy. Choć stał schylony, sięgała mu zaledwie do piersi.

- Powozić? - powtórzył bezmyślnie. Zastanawiał się, czy włożyć koszulę teraz, czy zaczekać, aż wyjdzie. Lepiej od razu. Choć się przed chwilą mył, był spocony czując na sobie jej ciekawy wzrok. - Nie sądzę - odrzekł, wsuwając ręce do rękawów. Czy przyglądała się tak jego bliźnie?

- Dlaczego?

- Przypuszczam, że konie nie słuchałyby pani. Nie jest pani dość... silna. - Poruszał palcami tak niezgrabnie, jak gdyby nigdy dotąd nie zapinał guzików.

- Czy pana żona... czy Victoria powoziła?

Gdy sięgnął do ostatniego guzika, przekonał się, że wło­żył pozostałe w niewłaściwe dziurki. Zaklął pod nosem i omal ich nie poodrywał, zaczynając wszystko od nowa.

- Tak.

- Czy była silna?

- Do diabła, nie! - krzyknął. Obejrzał się nerwowo przez ramię i zniżył głos do syczącego szeptu: - Nie była silna.

- Ale nauczył ją pan.

- Tak.

- Więc dlaczego mnie pan odmawia?

- Bo nie widzę powodu, dla którego miałaby pani po­wozić moim zaprzęgiem.

- Dlaczego? - powtórzyła.

Bezwiednie rozpiął pasek od spodni, by włożyć w nie ko­szulę. Mężczyźni, których znała Lydia, nosili szelki. W mgli­stym wspomnieniu, jakie zachowała, miał je nawet ojciec. Nie spuszczała wzroku z rąk Rossa, gdy zapinał guziki i poprawiał klamrę szerokiego skórzanego paska.

- Dlatego, że musi pani opiekować się Lee. Podniosła oczy, nie zdając sobie sprawy z tego, jak pro­wokujące jest jej spojrzenie spod rzęs.

- Ale on dużo śpi. Podobała mi się dzisiejsza jazda na koźle. Nie rozumiem, czemu nie miałabym się na coś przy­dać, gdy tam siedzę. Miałby pan więcej czasu na ujeżdżanie koni. Nie mówię, że zamierzam powozić przez cały czas. Jeśli Lee zacznie płakać, będzie to niemożliwe, lecz i tak chciałabym się nauczyć.

Pragnąc zakończyć rozmowę i jak najszybciej wyjść na powietrze, powiedział:

- Pomyślę o tym. To nie takie proste, rozumie pani. - Po tych słowach wyszedł z wozu, a ona została, uśmiechając się z satysfakcją.

Hałas i ogólne zamieszanie przy wozie Langstonów sprzyjały ukryciu napięcia między Lydią a Rossem. Z wiel­kim apetytem zjedzono kurczaki, nie zostawiając ani jednej nie ogryzionej kostki.

Tylko Bubbie nie smakował posiłek. Zjadł zaledwie po­łowę swojej porcji i pod pretekstem, że chce zajrzeć do koni, zniknął w ciemnościach. Po paru minutach Luke zna­lazł go opartego o drzewo, obdzierającego w zamyśleniu korę z ułamanej gałązki.

- Co się stało, Bubba? Boli cię brzuch?

- Idź stąd - westchnął Bubba. Trudno było o chwilę samotności w tak licznej rodzinie.

- Wiem, co ci dolega - rzekł Luke. - Nie mogłeś jeść, bo przez cały czas patrzyłeś na piersi Lydii.

Bubba poderwał się gwałtownie, zaciskając pięści.

- Zamknij się, ty cholerny sukinsynie! - wrzasnął. Luke roześmiał się i odskoczył na bezpieczną odległość.

- Patrzyłeś na nie, co? Choć można by pomyśleć, że się nasyciłeś, bez przerwy zagapiony na piersi Priscilli Watkins. Są dosyć ładne. Widziałem, jak je wypina, gdy przejeżdżasz koło ich wozu, co zresztą starasz się robić jak najczęściej. Jesteś najbardziej napalonym kogutem, jakiego w życiu wi­działem.

Bubba zrobił szybki bokserski wypad i trafił brata w szczękę. Luke upadł, lecz bynajmniej nie czuł się poko­nany. Chwycił Bubbę za kostkę i mocno pociągnął. Rozpo­częła się wspaniała walka. Ross natknął się na nich w chwilę później, gdy mocowali się, tarzając w błocie.

- Co tu się dzieje? - ryknął. Chwycił za kołnierz Luke'a, który w tym momencie był górą, i postawił na nogi. Bubba zerwał się sam. Oddychali z wysiłkiem, z ich nosów, warg i zadrapań na całym ciele kapała krew. - Czy nie macie nic lepszego do roboty? - spytał.

Wiedział, do czego prowadzi walka. Najpierw na pięści, potem rewolwery. Gdyby ktoś powstrzymał go, kiedy był jeszcze dzieckiem, może jego życie potoczyłoby się inaczej. W wieku Bubby wzbudzał już postrach umiejętnością strze­lania z rewolweru.

- Bubba, myślałem, że pomożesz mi podkuć konia. Bubba dotknął spuchniętej wargi.

- Jasne, Ross.

- Luke, przynieś wody. Lydia musi wypłukać pranie. - Nie zastanowił się nad tym, jak łatwo wymówił jej imię. - Ale najpierw podajcie sobie ręce.

Chłopcy niechętnie spełnili jego polecenie. Myśleli z prze­rażeniem o tym, jak wytłumaczą się matce ze swoich opu­chniętych, pokrwawionych twarzy.

Lydia była zadowolona. Nie przypuszczała, że ludzie mogą okazywać tyle serdeczności. „Sąsiedzi” przystawali, by ją pozdrowić. Jedni nie kryli ciekawości, inni byli po­wściągliwi. Zdawała sobie sprawę, że zaakceptowali ją tyl­ko ze względu na Langstonów. Mama przyjęła ją bez za­strzeżeń, więc inni również czuli się do tego zobowiązani. Zgodnie z niepisaną umową Mama kierowała tym, co dzia­ło się w ich małej społeczności, niemal na równi z Graysonem. Jej instynkt macierzyński obejmował wszystkich po­dróżnych. Ogarniała miłością i strofowała każdego, nieza­leżnie od wieku, tak jakby był jej własnym dzieckiem.

Lydia starała się zapamiętać nazwiska i połączyć dzieci z ich rodzicami. Państwo Sims mieli dwie nieśmiałe dziew­czynki, państwo Rigby dwóch chłopców i maleńką córe­czkę. Poznała matkę bliźniąt, które nie skończyły jeszcze roku. Jedno z nich próbowało już chodzić, zawsze zmie­rzając w stronę ogniska. Inne nazwiska brzmiały bardziej swojsko. Cox, Norwood, Appleton, Greer, Lawson. Wszyscy podziwiali małego Lee Colemana, który prawie przez cały czas spał.

Pani Greer dała jej trochę dziecięcych ubranek.

- Mój chłopiec już z nich wyrósł. Szkoda, by się zmar­nowały. - Taka życzliwość była niezrozumiała dla Lydii, postrzegającej życie jako walkę o przetrwanie, w którym każdy zazdrośnie strzeże tego, co posiada.

Nim wróciła do wozu Rossa, Mama dała jej koszulę Luke'a i starą spódnicę Anabeth.

- Nie są za eleganckie, ale mam nadzieję, że będą wy­godne.

Lydia zaniosła Lee do wozu i zdziwiła się, widząc Luke'a rozciągającego sznur między konarami dwóch sąsiadują­cych z sobą dębów.

- Pan Coleman kazał mi to zrobić, żebyś mogła rozwiesić pranie - powiedział.

- Dziękuję, Luke - odrzekła cicho. Nie zrobiła żadnej uwagi na temat jego posiniaczonej, spuchniętej twarzy.

Rozwiesiła pranie i zmęczona weszła do wozu. Zrobiło się już ciemno i cicho. Nakarmiła Lee i ułożyła go do snu, po czym ubrała się w nocną koszulę, którą podarowała jej Mama. Bolała ją głowa od upiętych przez cały dzień wło­sów. Rozpuściła je teraz i zaczęła czesać. Szczotka również była prezentem od Mamy.

Nie chciała się kłaść przed powrotem Rossa. W jego obe­cności czuła się bezpieczna, choć nie umiała sobie tego wytłumaczyć. Niedawno urodziła w lesie dziecko, sypiała pod gołym niebem, czasami w jakiejś stodole. Wtedy jednak strzegł ją strach, pozwalał zapomnieć o zmęczeniu, chronił przed popełnieniem nieostrożności. Gdyby nie uważała, on mógłby ją dogonić.

- Nigdy - szepnęła w ciemności. - On nie żyje. Zaczynała drzemać, gdy usłyszała na dworze Rossa, któ­ry gasił ognisko i rozkładał pod wozem swoje posłanie.

Podpełzła na kolanach do tylnego wejścia i uchyliła za­słonę. Ross siedział w hamaku i zdejmował buty.

- Dobranoc, panie Coleman. Zaskoczony podniósł głowę. Stała w otwartym wejściu.

Jej biała koszula lśniła w świetle księżyca. Skłębiona masa loków otaczała twarz. Głos zdawał się dochodzić do niego z ciemności jak pieszczota.

- Dobranoc - mruknął, kładąc się na twardym posłaniu.

Wciąż ponury, pomyślała zniechęcona, układając się do snu w miękkiej pościeli. Czekał pewnie niecierpliwie na przekroczenie Missisipi. Może zobaczą ją już jutro. To po­winno poprawić mu nastrój.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Przez następne dwa dni jechali szybko, starając się do­trzeć do Missisipi. Był to dla wszystkich kamień milowy w podróży. Gdy przeprawią się przez rzekę i zostawią za sobą Tennessee, poczują, że są już blisko celu.

Ross pozwolił Bubbie Langstonowi powozić zaprzęgiem. Nigdy nie powierzył lejc Lydii, ale pokazał jej, jak się nimi posługiwać. Rzadko na nią spoglądał, rzucając krótkie wy­jaśnienia. Choć koszula Luke'a i stara spódnica nie były zbyt eleganckie, cieszył się, że przestała nosić tamtą suknię.

Nie zniechęcała się jego złym humorem i często próbo­wała wciągać go do rozmowy. Przekonał się szybko, że bardzo mało wie i zastanawiał się, czy nie jest ograniczona umysłowo. Odrzucił jednak to przypuszczenie. Gdy raz coś usłyszała, nie zapominała nigdy, a w jej ciekawych oczach kryło się gorące pragnienie wiedzy.

- Czy brał pan udział w wojnie? Skinął głową.

- Po stronie konfederacji.

- To znaczy, że był pan za utrzymaniem niewolnictwa? Patrzył na nią z niedowierzaniem.

- Nie, nie jestem za tym, by ktokolwiek był czyimś nie­wolnikiem.

- Więc czemu walczył pan dla Południa?

- Bo tam mieszkałem - odrzekł z rosnącym zniecierpli­wieniem. Zdawała się znać jego czułe miejsca i umiała pre­cyzyjnie w nie trafić.

Patriotyzm miał niewiele wspólnego z tym, po której stronie Ross walczył. Dla niego, niespokojnego ducha, woj­na stanowiła okazję do rabowania i zabijania bez jakich­kolwiek konsekwencji. Zawsze rwał się do walki, a teraz nadarzała się do niej świetna sposobność. Gdy zwerbowała go grupa partyzantów, przyłączył się do nich nie ze szla­chetnych pobudek.

Lydia nie chciała, by uważał ją za zupełną ignorantkę.

- Któregoś dnia widziałam oddział żołnierzy przejeż­dżający obok naszej farmy. Wszyscy byli jednakowo ubrani. Jeden z nich niósł flagę.

- Jankesi. Nietrudno się domyślić, że pod koniec wojny nie mieliśmy mundurów ani chorągwi. - Sam miał tylko jeden mundur, który zdjął z zabitego żołnierza pod Pea Ridge. Nigdy nie jechał z oddziałem, zawsze atakował no­cami obozy wojskowe, zostawiając za sobą śmierć i zni­szczenie. Nie dbał o to, czy zginie, traktował wojnę jak hazard. Był mistrzem tego rodzaju walki.

- Więcej żołnierzy nie widziałam, ale często słyszałam karabiny i działa.

- Gdzie leżała wasza farma? Lydia nie chciała zbyt wiele mówić o sobie, ale naprawdę nie miała pojęcia, gdzie znajdowało się gospodarstwo Rus­sellów.

- W północno - wschodniej części Tennessee.

- Czy splądrowało ją kiedyś wojsko? Roześmiała się gorzko.

- Nie. Nie było tam co kraść. Jeździł z mężczyznami, którzy zrezygnowaliby nawet z jedzenia, by zabawić się z taką dziewczyną. Ale wojna skończyła się sześć lat temu. Musiała być wtedy dzieckiem.

- Ile pani ma lat? - Zdziwił się, że zadał to pytanie.

- Wkrótce skończę dwadzieścia. A pan?

- Dużo więcej - odrzekł posępnie. Według metryki miał trzydzieści dwa. Wolał jednak myśleć, że jego życie zaczęło się w chwili, gdy spotkał Johna Sachsa.

Na pięknym białym koniu podjechał do nich Winston Hill.

- Dzień dobry, panno Lydio, dzień dobry, panie Cole­man.

- Dzień dobry, panie Hill.

- Słyszałem, że jak dobrze pójdzie, zobaczymy Missisipi już dziś wieczorem.

- Takie krążą pogłoski - odrzekł krótko Ross. Lydię zdenerwowało jego nieuprzejme zachowanie. Nie chciała kolejnej kłótni z powodu Winstona Hilla, ale też nie mogła być równie niegrzeczna jak Ross.

- Czy sądzi pan, że przeprawa będzie trudna? - Od­chyliła głowę, by lepiej go widzieć spod szerokiego ronda kapelusza.

- To zależy od poziomu wody w górnym biegu. - Prze­rwał i zakaszlał, przykładając do ust chustkę. - Gdy prze­jedziemy rzekę, Moses i ja zapraszamy was na sherry.

Lydia zastanawiała się, co to takiego. Jeśli smakuje rów­nie dobrze, jak ładnie się nazywa, na pewno to polubi. Chciała już przyjąć zaproszenie, lecz przeszkodził jej w tym Ross.

- Nie, dziękuję. Lydia wieczorami ma dużo pracy przy dziecku, a ja doglądam koni.

Hill przyjrzał się uważnie obojgu, nim odpowiedział:

- To może przy innej okazji, gdy będziecie wolni od zajęć. - Uchylił przed Lydią kapelusza i odjechał.

- Gdy następnym razem ktoś mnie zaprosi, odpowiem sama za siebie - rzekła Lydia, gdy Hill oddalił się na tyle, że nie mógł jej słyszeć.

- Nie, dopóki mieszka pani w moim wozie i żywi się tym, co upoluję - syknął. - Dopóki opiekuje się pani Lee, nie pozwolę, by flirtowała pani z tym człowiekiem.

- Nie flirtowałam! - odrzekła gwałtownie. - Byłam tylko uprzejma, a tego nie potrafi pan zrozumieć.

- Uprzejmość nie ma z tym nic wspólnego. Nie lubię go - Mówi same miłe rzeczy o panu i Victorii, lecz ile razy pojawia się w pobliżu, nadyma się pan jak ropucha. Co on takiego zrobił?

Ross opuścił ramiona i nie odpowiedział. Winston Hill uosabiał to wszystko, czego jemu brakowało. Takiego czło­wieka powinna była poślubić Victoria. Pamiętał wieczór, gdy go poznali. Hill i Victoria mieli wspólnych znajomych i rozmawiali o nich ładnym językiem, który Ross z trudem naśladował. Czuł się jak prostak.

Choć nigdy nie przyznałby się do uczucia, jakie wzbudzał w nim Hill, zazdrościł mu od chwili, gdy zobaczył go po raz pierwszy. Nosił swe arystokratyczne pochodzenie dum­nie jak tarczę, aby wszyscy mogli je podziwiać. Ross czuł jednak w głębi ducha, że Hill nie potrafiłby go ukryć, choć­by nie wiem jak się starał.

- Dlaczego ciągle kaszle? - spytała Lydia, nie zwracając uwagi na napięty wyraz twarzy Rossa.

- Jest chory na gruźlicę.

- Co takiego?

- Jest chory na gruźlicę. To choroba płuc. Nabawił się jej w jankeskim obozie. Gdy dotarł wreszcie do domu - gdzieś w Północnej Karolinie, zdaje się w pobliżu Raleigh - nie było już jego plantacji. Z całej służby został tylko Moses. Dom też był zburzony. Przeniósł się do miasta, lecz tam stan jego płuc znacznie się pogorszył. Teraz jedzie na tereny o cieplejszym, suchym klimacie.

Winston zatrzymał się na pogawędkę przy jadącym przed nimi wozie. Lydia przyglądała się szczupłemu młodemu człowiekowi, którego smutne oczy tak bardzo do niego nie pasowały.

- Żal mi go.

To zdenerwowało Colemana ostatecznie. Przez całe przed­południe nie odezwał się do niej ani słowem.

Po raz pierwszy ujrzała Memphis przez zasłonę mgły. Siedziała wtedy w wozie i wyglądała przez ramię Rossa, który wyprzęgał konie na nocny spoczynek. Nigdy nie widziała tak wielkiego miasta. Nawet z tej odległości był to imponujący widok. Mogłaby patrzeć bez końca, ale czekała na nią praca, z którą trzeba było się pospieszyć.

- Musimy rozpalić ogień, gdy tylko znajdę trochę su­chego drewna - powiedział Ross, spoglądając na ciężkie deszczowe chmury, płynące po niebie w podmuchach zi­mnego wiatru.

Z kawałków mokrego drewna, jakie udało mu się zna­leźć, rozpalił w końcu mały, drżący płomień. Lydia upiekła mięso, przygotowała dużą porcję sucharów, mówiąc:

- To może nasz ostatni ciepły posiłek przez najbliższe dni.

Padał coraz większy deszcz.

W obozie panowało przygnębienie. W dole widać było Missisipi. Wszyscy myśleli o przekroczeniu rzeki z nadzieją i lękiem, lecz w tej chwili wyglądała groźnie i nieprzystę­pnie. Wezbrała od ostatnich obfitych opadów. Przez de­szczową zasłonę ledwie było widać granicę Arkansas. Na tych, którzy spędzili całe życie w Tennessee, wielka rzeka robiła niezwykłe wrażenie.

Choć jej szerokość napawała lękiem, byli zdecydowani ją przekroczyć, skoro dotarli już tak blisko. Wszystko wska­zywało jednak na to, że będą musieli zaczekać kilka dni, a może nawet tydzień.

- Kilku z nas pojedzie rano z Graysonem, by obejrzeć prom - powiedział Ross do Lydii, gdy zabezpieczali rzeczy przed deszczem.

- Co pan sądzi o tym wszystkim? Ross zaklął.

- Myślę, że będziemy musieli przeczekać deszcz. Lu­dzie mieszkający nad rzeką są przesądni. Przypuszczam, że prom zacznie kursować dopiero w pierwszy słoneczny dzień.

Lydia wyczuwała jego nastrój i starała się niczym go nie prowokować. Gdy przyszedł po dodatkowy koc, ode­zwała się cicho z drugiego końca wozu:

- Czy musi pan spać na deszczu, panie Coleman? Spojrzał na nią zaskoczony. Karmiła właśnie Lee, lecz od dnia, gdy ją zobaczył przy tej czynności, zasłaniała pierś i główkę dziecka flanelowym kocykiem. Ross cieszył się, że przejawia trochę skromności, lecz nie mógł zapomnieć widoku główki swego synka opartej o miękki, kremowy wzgórek ciała.

- Co pomyślą ludzie, gdy będziemy tu oboje spali? - spytał porywczo.

- Prawdopodobnie to, że miał pan dość zdrowego roz­sądku, by schronić się przed deszczem - odparowała. Po­goda nie poprawiała jej humoru, upór tego człowieka też nie. Czy podejrzewał, że chce go zwabić do środka? Spanie z mężczyzną było ostatnią rzeczą, o jakiej myślała.

- Nie mogę spać tutaj z... panią. - Odwrócił się do wyj­ścia. - Zobaczymy się jutro rano.

Wczołgał się pod wóz i rozłożył wyścielony kocami bre­zentowy hamak. Trząsł się z zimna, ale w gorączce, jaka trawiła go od wielu dni, była to niemal ulga.

Wrócił do wozu w południe, przemoczony i w złym humorze. Deszcz lał strumieniami. On, Norwood, Sims i Grayson pojechali nad rzekę, by porozmawiać z człowie­kiem obsługującym prom. Tak jak Ross przewidywał, nie zgodził się na przepłynięcie wezbranej rzeki przy takiej pogodzie. Przewiezienie dwudziestu wozów z końmi, ko­bietami i dziećmi nie wchodziło w rachubę.

- Powiedział, że musimy zaczekać, aż przestanie pa­dać. - Skrzywił się, pijąc zimną kawę, którą zostawiła mu Lydia.

- Czy jest pan głodny? Wzruszył ramionami. Na jego twarzy widniał ciemny zarost. Nie golił się rano, lecz miał na to usprawiedliwienie.

- Chyba zjadłbym coś. Podała mu zawiniętą w serwetkę kanapkę z boczkiem.

- Mama wysyła dziś chłopców do miasta, by kupili tro­chę konserw. Może potrzebuje pani czegoś dla Lee? - spytał.

Potrząsnęła głową, myśląc o niezliczonych rzeczach, któ­rych jej brakowało. Na przykład koszuli. Podszyłaby ją flanelą, żeby w razie wyciekania pokarmu nie musiała chować się przed Colemanem ani kimkolwiek innym, kto mógłby zauważyć dwie wilgotne plamy z przodu sukni.

- Panie dają mi dla niego wszystkie niezbędne rzeczy. Na razie ma wszystko, czego mu potrzeba...

Ross wolałby pojechać do miasta sam, ale nie miał od­wagi. Nawet wyprawa nad rzekę i rozmowa z przewoź­nikiem były ryzykiem. Odwracał od niego nie ogoloną twarz. Minęły już trzy lata, ale...

Popołudnie dłużyło się nieznośnie. Lee spał, choć Lydia śpiewała, łaskotała go w brzuszek i robiła wszystko, by się zbudził. Nudziła się, siedząc w wozie, nie mając z kim porozmawiać. Inne kobiety tego dnia odpoczywały, napra­wiały odzież, rozmawiały ze swoimi bliskimi o nowych domach w Teksasie. Ross wyszedł do swoich koni, ją zo­stawił samą.

Przed zapadnięciem zmroku zawołali ją Luke i Bubba. Uchyliła brezentową zasłonę i wybuchnęła śmiechem. Stru­mienie wody spływały z obwisłych filcowych kapeluszy na ich płaszcze. Mokre twarze były jednak niezwykle oży­wione. Wyprawa do Memphis dostarczyła im mnóstwa wrażeń, którymi będą mogli dzielić się z innymi przez naj­bliższe dni.

- Wydaliśmy wszystkie pieniądze, jakie dał nam Ross. Kupiliśmy brzoskwinie, gruszki, rybę duszoną w pomido­rach, cebulę i wędzoną kiełbasę - powiedział Bubba, wyj­mując produkty z przywiązanego do siodła worka i wrę­czając je Lydii.

- Ślinka napływała nam do ust, gdy wąchaliśmy tę kieł­basę - dodał Luke.

- Czy kupiliście też trochę dla siebie?

Bubba spojrzał na brata, jakby chciał go zamordować, i odrzekł krótko:

- Nie. Lydii zrobiło się przykro, że wymusiła na chłopcu tę odpowiedź. Rodziny Langstonów nie stać było na taki luk­sus. Pamięta, ona i jej matka pracowały kiedyś przez cały dzień u rzeźnika za funt boczku i pęto kiełbasy. Nie znała się na pieniądzach i nie miała pojęcia, ile może kosztować kiełbasa czy inna wędlina.

- Cóż, należy wam się coś za przywiezienie mi tych zakupów... to znaczy, panu Colemanowi. - Sięgnęła po nóż i odkroiła po kawałku dla każdego z chłopców. - Proszę, poczęstujcie się.

Luke nie dał się prosić i natychmiast wepchnął swoją część do ust. Bubba wziął swój kawałek z ociąganiem.

- Dziękujemy, panno Lydio. - Ucieszył się, że nie nosi już tamtej ciasnej sukni, choć jej piersi i tak ładnie wypeł­niały przód starej koszuli Luke'a.

Sekrety kobiecego ciała pochłaniały go ostatnio niemal zupełnie. Całymi dniami myślał o Priscilli Watkins. Wczoraj wieczorem widział ją stojącą na deszczu. Mokra sukienka, oblepiając jej ciało, podkreślała jego linie. Gdy zobaczyła Bubbę, odwróciła się do niego, nieświadoma, że wilgotny materiał uwydatnia jej wyzywające piersi. Leżał bezsennie przez całą noc, zastanawiając się, jakie to uczucie dotykać piersi kobiety. Teraz widok ciepłego, miękkiego ciała Lydii wyzwolił w nim reakcję, której się wstydził.

- Musimy wracać, bo Mama będzie nas szukać.

- Masz rację - powiedziała Lydia uśmiechając się.

Po chwili ich sylwetki znikły w zapadającym zmroku.

Ross wrócił przemoknięty nie mniej niż chłopcy. Roz­dzielili na porcje jedzenie na najbliższe dni i zjedli kolację. Choć była zimna, zdaniem Lydii smakowała wspaniale. Nigdy dotąd nie jadła takich pysznych rzeczy, które dla większości stanowiły codzienne pożywienie.

Wzdrygnęła się na myśl, że Ross znów będzie spał na dworze. On również. Ziemia rozmiękła od wilgoci i nie uśmiechała mu się następna noc w deszczu i na zimnie. Wnętrze wozu było takie przytulne, wypełnione przyćmio­nym światłem lampy, zapachem dziecka i... obecnością Ly­dii. Jej kobieca ręka uczyniła wóz prawdziwym domem. Zwlekał z wyjściem, naprawiając uzdę, na którą w innych warunkach nie zwróciłby uwagi przez następnych parę dni. Ta prosta czynność zajęła mu niewiarygodnie dużo czasu. Gdyby ktoś ich podglądał, zobaczyłby na brezentowej ścia­nie dwa osobne cienie. Kiedy nie miał już żadnego prete­kstu, by pozostać w wozie, wziął swoje wilgotne posłanie i skierował się do wyjścia.

- Proszę pamiętać o zgaszeniu lampy. - Nie patrzył na nią. Siedziała w kącie z dzieckiem przy piersi. Maleństwo skończyło przed chwilą jeść, ale nie układała go jeszcze do snu. Lubiła czuć ciepło jego ciałka i słuchać szybkich uderzeń serca.

- Dobranoc, panie Coleman. - Patrzyła na plecy męż­czyzny z poczuciem winy. To raczej ona powinna znaleźć się na deszczu. Ale przecież powiedziała mu, by nocował w wozie. Rozzłościł się. Będzie więc równie uparta jak on i nie zaproponuje mu tego po raz drugi.

Ledwie zasnęła, gdy odgłos grzmotu poderwał ją na po­słaniu. Ostatni raz tak grzmiało, gdy Clancey zakradł się na jej poddasze i brudną ręką ścisnął ją za gardło, by zdła­wić krzyk. Na czole i górnej wardze poczuła krople potu. Śniły się jej brutalne ręce, ból i upokarzająca cena przegranej walki.

Wśród porywów wiatru przetoczył się kolejny grzmot. Deszcz bębnił miarowo w brezentową budę. Dygotała, prze­straszona burzą i grozą sennego koszmaru. Spojrzała na Lee. Spał mocno w swoim koszu. Pomyślała o Colemanie moknącym na deszczu i natychmiast podpełzła na czwo­rakach do wyjścia.

W tym samym czasie Ross doszedł do wniosku, że postąpił jak głupiec, oddając ciepły, przytulny wóz dziwce, która z pewnością niedługo od niego ucieknie. Przemókł do suchej nitki i trząsł się przy każdym porywie wiatru, w strugach deszczu, który dosięgał go pod wozem. Dziew­czyna mogła iść do diabła, razem z panią Watkins i wszy­stkimi, z których opinią niepotrzebnie się liczył. Wejdzie do środka. Wyczołgał się spod wozu i sięgnął do zasłon, gdy Lydia niespodziewanie je rozsunęła.

Patrzyli na siebie zdumieni, zapominając o deszczu. Do­piero błyskawica, która rozdarła niebo, przywróciła oboje do rzeczywistości.

Lydia ujęła go za rękę i wciągnęła do środka. Upadł na kolana, drżąc konwulsyjnie. Wokół niego tworzyła się spora kałuża deszczowej wody.

Nie myśląc o tym, że zamoczy własną bieliznę, uklękła przy nim i zaczęła rozpinać guziki jego koszuli.

- Rozchoruje się pan i umrze - rzekła z naganą w głosie, ściągając z niego mokre ubranie. - Proszę zdjąć spodnie.

Był zbyt zziębnięty, by protestować, i posłuchał bez opo­rów. Wyrzuciła koszulę na zewnętrzne stopnie. Nie mogła już być bardziej mokra. Zapaliła lampę, tak ją przykręcając, że dawała bardzo słabe światło. Popatrzyła przez ramię. Ross mocował się z klamrą u pasa.

- Proszę podać mi swoje rzeczy. Wyrzucę je na zewnątrz.

Nie patrzyła na niego, lecz słyszała, jak się rozbiera. Prze­moczone spodnie ważyły chyba dziesięć funtów, ale wy­ciągając rękę do tyłu, zdołała je wziąć, przenieść do wyjścia i wyrzucić na dwór wraz ze skarpetkami i bielizną.

Gdy się obejrzała, Ross otulał się właśnie kocem.

- Ma pan dreszcze. - Sięgnęła do kosza z ręcznikami i podała mu dwa. - Proszę się wytrzeć do sucha.

Owinął głowę ręcznikiem i zaczął energicznie wycierać włosy. Drugim ręcznikiem przykryła jego pierś i położyła na nim dłonie. Znieruchomiał, ale po chwili wrócił do swe­go zajęcia, gdy ona szybkimi ruchami wycierała jego ra­miona, pierś i brzuch.

Była zaskoczona, że ma tak twarde ciało. Brązowa od słońca skóra opinała kości, ścięgna i mięśnie. Były na niej drobne blizny oraz ta wielka, poniżej lewego ramienia, któ­ra wyglądała tak, jakby jakiś olbrzym wyrwał stamtąd ka­wał ciała. Zastanawiała się, ile przez nią wycierpiał. Pra­gnęła jej dotknąć, by uśmierzyć wspomnienie tamtego bólu.

Równie intrygująca była gęstwina mokrych, kręconych włosów na piersi. Wyglądały jak czarna chmura. Gdy prze­suwała po nich dłońmi, czuła ich miękkość i jedwabistość.

Wciągnął szybko powietrze, gdy dotknęła pępka, i za­cisnął zęby, kiedy ręce Lydii powędrowały w górę wzdłuż żeber. Przerzucił ręcznik przez ramię, chwycił ją za nad­garstki i potrząsnął. Chciał tylko powstrzymać jej ręce. Nie wziął pod uwagę zaskoczenia dziewczyny ani tego, że waży nie więcej niż koliber. Wystarczyło lekkie szarpnięcie, by upadła na niego całym ciężarem, przyciskając piersi do jego żeber, a kolana... Dobry Boże! Czy poczuła go, nagiego i twardego?

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, oddychając szybko, w rytm gwałtownych uderzeń obu serc.

Jej przeklęte oczy. Pogrążał się w ich głębi. Lśniące w nich brylantowe punkciki zbyt go oszołomiły, by móc je policzyć. Usta musiały być soczyste jak egzotyczny owoc, z którego bogowie wyciskają nektar. Pragnął zagłębić w nich język i smakować... smakować. Czyżby nie miała kości? Czy całe jej ciało było tak miękkie i wiotkie, pozbawione jakichkol­wiek ostrych linii?

Chciał ją pocałować, by skalać wargami doskonałe pięk­no ust. Pragnął zagłębić się w jej ciepłą, przytulną kobiecość. Umrze, jeśli nie zaspokoi szalonego pożądania.

Nie może mu ulec. Gdyby to zrobił, miałby do siebie pretensję do końca życia.

Zwolnił uchwyt i puścił ją. Odsunęła się od niego z lę­kiem. Przestraszyły ją iskry w zielonych oczach. Gdy zna­lazła się w bezpiecznej odległości, szepnęła: I - Czy lepiej się pan czuje?

Zależy, co miała na myśli.

- W pewnym sensie.

- Nie dzwoni już pan zębami.

- Jest mi cieplej. - Prawdę mówiąc, było mu gorąco. Tak bardzo, iż zdziwił się, że jeszcze nie płonie.

- Szkoda, że nie ma nic ciepłego do picia.

- To prawda. Może rano uda mi się rozpalić ogień. Trudno było nawet o tym marzyć. Ale musiał powiedzieć coś, czemu mogliby zgodnie przytaknąć. Teraz, gdy minął krytyczny moment, trzeba było jakoś zorganizować wspól­ny nocleg.

- Powinienem się ubrać.

- Och - powiedziała przykładając rękę do szyi, w której nadal pulsowała krew. Nie rozumiała, dlaczego nierówno oddycha i czemu tak mocno bije jej serce. Ile razy spojrzała na gęstwinę włosów znikającą pod kocem, który owinął wokół bioder, zaczynała drżeć. - Oczywiście. - Odwróciła się plecami, udając, że poprawia pościel.

Odezwał się po chwili:

- Już może pani patrzeć. - Siedział na podłodze w spod­niach i wkładał skarpetki. Był bez koszuli. Jego pierś i ra­miona pokrywała gęsia skórka.

- Panie Coleman - powiedziała - proszę wejść do łóżka, bo dostanie pan zapalenia płuc.

- Nie. Prześpię się tutaj pod kocami.

- Nie zgadzam się. Wygrzałam już pościel. - Właśnie tego najbardziej się obawiał. - A poza tym to pana łóżko.

Dobrze, że chociaż o tym pamiętała.

- Nie, pani...

- Proszę się nie upierać.

- Nie upieram się.

- Nieprawda. Gdybym nie zajęła pańskiego posłania, nie spałby pan na dworze. Proszę nie wzbudzać we mnie jeszcze większego poczucia winy. - Widząc jego zaciętą twarz, zmieniła taktykę. - Jeśli pan zachoruje, niepotrzebnie przedłuży się podróż do Teksasu:

- Nie zachoruję.

- Może pan umrzeć. Co wtedy stanie się z Lee?

- Nie umrę.

- Skąd pan wie?

- Dobrze, do jasnej cholery! - wybuchnął. Opadł na po­słanie z większym znużeniem, niż chciałby się do tego przy­znać, i otulił się ciepłą kołdrą. - W porządku. Cieszy się pani?

- Tak - odrzekła z uśmiechem. Wytarła podłogę mokrymi ręcznikami i wyrzuciła je na dwór, tak jak ubranie. Wolała nie myśleć, ile czasu zajmie wykręcanie tych rzeczy, ale nie mogły zostać w wozie. Zga­siła światło i usiadła w przeciwległym kącie, opierając się plecami o ścianę i przykrywając kocem.

Do diabła! Ross wiedział, co powinien zrobić, ale jak? Jak miał zaproponować dziewczynie, która spała z Bóg wie iloma mężczyznami i uosabiała wszystko, czego nie­nawidził i od czego przez całe życie próbował uciec, by położyła się obok niego? Czy mógł powiedzieć, by zajęła miejsce, na którym spała Victoria ubrana w prostą koszulę obszytą koronką, wytworna i elegancka nawet w łóżku?

Oczywiście, że to niemożliwe. Nie chciał tej dziewczyny. Akurat, szydziło jego gorsze ja. Dobrze, pożądał jej aż do bólu. Ale tylko fizycznie. Był w końcu człowiekiem, nie zwierzęciem. Miłość Victorii uszlachetniła go. Nie odpo­wiadał za reakcje ciała, ale mógł kontrolować swoje za­chowanie.

- Panno... hm... Lydio - odezwał się w ciemności.

- Słucham? - odrzekła drżącym głosem. Do czego zmie­rzał? Mężczyźni robią to z kobietami przeważnie w nocy. Pamiętała łkania matki, leżącej w łóżku z Otisem Russellem. Pamiętała Clanceya na swoim posłaniu.

- Nie może pani tam siedzieć do rana. Proszę się położyć na drugim brzegu materaca.

- Tu jest mi dobrze.

- Niech pani nie robi głupstw. - Uniósł się na łokciu i spojrzał na skuloną w mroku sylwetkę. - Niedługo za­cznie świtać. Jest zimno i mokro. Jeśli przesiedzi tam pani do rana, nabawi się pani gruźlicy.

- Nic mi nie będzie. Jestem odporna. Kłótnia z upartą dziewczyną była ostatnią rzeczą, jaką mogły znieść jego stargane nerwy.

- Do diabła, powiedziałem, że masz tu przyjść! - wy­buchnął. Chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie.

Jej oczy wypełniły się łzami. Nie sądziła, że Coleman mógłby wyrządzić jej taką krzywdę, jak niegdyś Clancey, ale widać się myliła. Był mężczyzną. Broniła się, aż nagle zdała sobie sprawę z tego, że nie ma przeciwnika. Ross rzucił jej parę koców i odwrócił się do niej plecami.

Długo leżała z otwartymi oczami. Jej ciało odprężyło się powoli. Gdy po paru minutach Coleman zaczął równo i głęboko oddychać, uwierzyła, że nie zamierza jej skrzyw­dzić i wsunęła się głębiej pod koce.

Deszcz nie ustawał, choć przestało się błyskać, a odgłos grzmotów dobiegał z daleka. Nie dotykała Rossa, ale ciepło emanujące z jego ciała wpływało na nią kojąco. Usnęła.

Gdy Ross się zbudził, dopiero po chwili uświadomił so­bie, gdzie jest. Otworzył szeroko oczy, widząc nad sobą dach wozu. Przez szparę między ścianą a dachem zobaczył, że na dworze jest już jasno, choć wciąż pada. Było mu sucho, ciepło, czuł się wypoczęty i tak przyjemnie...

Odwrócił się gwałtownie. Lydia leżała obok. Nie spała. Miała rozpiętą koszulę i trzymała na ręku Lee, który ła­pczywie ssał jej pierś.

- Przepraszam, że pana zbudziliśmy. Tak smacznie pan spał.

- Nie zbudziliście mnie. Zawsze wstaję o tej porze. Próbował oderwać wzrok od niej, jej piersi i swojego syna. Nie zastanawiał się nad tym, że leżał z nią w łóżku. Nie myślał o Victorii. Myślał tylko o tym, jak piękna jest z tym swoim sennym uśmiechem.

- Nie ma sensu zrywać się dziś wcześnie - odrzekła. - Pada tak samo jak wieczorem.

- Słyszę. - Nie rozumiał, jak mogły mu się nie podobać jej włosy. Owładnęło nim przemożne pragnienie, by ich dotknąć, opanował się jednak wysiłkiem woli. Uniósł się na łokciu, by lepiej widzieć synka przez jej ramię. - Przy­biera na wadze - zauważył.

Lydia roześmiała się ciepłym, gardłowym śmiechem, któ­ry podrażnił wszystkie erogenne sfery jego ciała.

- Nic dziwnego. Przez cały dzień tylko je i śpi.

Patrzyli na chłopca, który nieświadom, że jest tak waż­nym ogniwem łączącym dwoje obcych sobie ludzi, dalej łapczywie ssał. Kropla mleka nie trafiła do jego buzi i spły­nęła po podbródku na pierś Lydii.

Ross nie miał takiego zamiaru. Przeraziłaby go nawet myśl, że mógłby zrobić coś podobnego. Ale stało się, nim zdał sobie z tego sprawę. Wyciągnął rękę, zgarnął kropelkę mleka z piersi Lydii, podniósł palec do ust i oblizał.

Gdy uświadomił sobie, co zrobił, znieruchomiał. Lydia odwróciła głowę na poduszce i spojrzała na niego z nie­dowierzaniem. Patrzyła na jego usta i palec tkwiący tuż przy nich, widomy dowód przestępstwa.

- Nie chciałem tego zrobić - rzekł chropawym głosem. Lydia nie spuszczała z niego pytającego spojrzenia, jakby próbowała zrozumieć coś, co przekraczało jej zdolności poj­mowania. Nie wiedział, czemu nie odrzucił jeszcze kołdry i nie wstał. Czuł tylko, że nie może się poruszyć ani oderwać od niej wzroku.

Odwróciła się w końcu do dziecka.

- Już zasnął - rzekła cicho, jakby nie wydarzyło się nic szczególnego.

Ross opadł na posłanie i zakrył oczy ręką. Słyszał, jak Lydia odstawia Lee od piersi i zapina koszulę, a potem kładzie dziecko przy sobie i ponownie zasypia.

Wciąż nie rozumiał, dlaczego to zrobił. Nie mógł się poruszyć. I nadal smakował jej mleko.

Zasnął ponownie, czując na języku smak jej pokarmu. Bezwiednie opuścił rękę i schował pod kołdrę. Przewrócił się na bok, przyciskając niechcący pasmo jej włosów. Przy­sunął się instynktownie do najbliższego źródła ciepła - drobnej, miękkiej i delikatnej ludzkiej istoty.

Było mu dobrze.

Zasnęli wszyscy troje.

Tak w parę godzin później znalazł ich Grayson.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Ross Coleman reagował instynktownie i niezwykle szyb­ko. Lata partyzantki i ucieczki przed prawem wyrobiły w nim dodatkowy zmysł, którym wyczuwał czyjąś niepo­żądaną obecność. Tego ranka zmysł ten zawiódł go całko­wicie. Spał mocno, gdy przewodnik głośno chrząknął.

Ross otworzył oczy i zobaczył stojącego w wejściu Hala Graysona, który wbijał wzrok w podłogę, nerwowo mnąc w palcach rondo kapelusza. Zerwał się z posłania, sięgając do prawego uda po coś, czego tam nie znalazł, i przybrał postawę do walki.

Grayson otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Nigdy nie widział tak szybko poruszającego się człowieka. Uniósł obie ręce w geście poddania.

- Ja... przepraszam... stukałem - wyjąkał. Lydia wzięła na ręce płaczącego Lee i przesunęła się pod ścianę wozu. Patrzyła nie rozumiejącym wzrokiem, rozczochrane włosy wiły się wokół głowy.

- Czy wdzieranie się bez zaproszenia do cudzych wo­zów także wchodzi w zakres pańskich obowiązków? - spy­tał Ross przerażonego Graysona.

- Nie... nie...

- Chyba że ma wyrzucić któregoś z pasażerów. Jadowity głos należał do Leony Watkins. Stała przed otwartym wejściem i myszkowała po wnętrzu oskarżycielskim wzrokiem. Teraz weszła do środka i z pogardą spoj­rzała na Lydię i Rossa.

Ross opanował się z trudem.

- Wyrzucić? O czym ona mówi? - spytał Graysona, który unikał jego wzroku.

- Przykro mi, Ross, ale pani Watkins zebrała komitet podróżnych. Głosowali, żebyś wraz z dziewczyną opuścił karawanę, skoro... no... zamierzacie... hm... współżyć.

- Współżyć! - krzyknął Ross. - Spędziliśmy razem noc w środku wozu, bo na dworze była ulewa.

- Rozumiem... - zaczął Grayson, ale Leona przerwała mu.

- Spaliście ze sobą! - wrzasnęła, celując w nich kości­stym palcem. - Widziałam ich - zwróciła się do zebranej na dworze grupy przemoczonych podróżnych. - Leżeli ra­zem w łóżku. On jeszcze jest nie ubrany. Bóg pewnie ukarze mnie ślepotą za to, że byłam świadkiem takiego grzechu.

Tego Lydia nie mogła już znieść. Widziała dziesiątki par oczu wpatrzonych w nich przez otwarte wejście. Zerwała się z posłania, przytulając do piersi płaczące dziecko, i krzyk­nęła:

- Nie widziała pani nic oprócz dwojga ludzi śpiących w jednym łóżku! - na widok dziewczyny z rozpuszczonymi włosami, ubranej tylko w koszulę nocną, Leona Watkins wyprostowała się. Lydia nie zwróciła na to uwagi. - Miałam wyrzuty sumienia, że zajmuję posłanie pana Colemana. Po­wiedziałam mu, by spał na nim, bo był przemoczony i zma­rznięty. To wszystko. Położyłam się obok niego, bo nie było innego miejsca do spania.

- Wiem, co mówię - syknęła kobieta, wyciągając szyję jak zagniewana kura. Na jej wąskich wargach pojawiły się krople śliny.

- Co ty, do diabła, możesz wiedzieć o tym, jak kobieta śpi z mężczyzną, Leono Watkins? - W wejściu ukazała się masywna sylwetka Mamy. Za nią stał Zeke. Na spłowiałe czerwone kalesony, które nosił przez cały rok, wciągnął spodnie. Wyglądał śmiesznie ze sterczącymi na wszystkie strony włosami. Leona milczała. - Masz tylko jedno dziecko, co pewnie oznacza, że raz udało ci się z mężem.

Leona zbladła, lecz po chwili na jej policzki wystąpiły rumieńce. Bezgłośnie poruszała ustami.

- Nie chcę słuchać tej bezbożnej gadaniny - rzekła w koń­cu i zwróciła się do Graysona: - Co pan, jako wybrany przywódca naszej grupy, zamierza zrobić z ludźmi, którzy wywierają demoralizujący wpływ na jadące z nami dzieci?

Grayson westchnął ze znużeniem i potrząsnął głową. Jego żona, z natury tolerancyjna, była przerażona, gdy Watkins przyszła do nich o świcie mówiąc, że Coleman i „ta wstrętna szmata” spali razem w wozie. Z początku nie mógł uwierzyć. Wiedział, jak ciężko Ross przeżył śmierć Victorii. Pamiętał jego rozpacz, gdy opuszczano prostą sos­nową trumnę, i wściekłość, kiedy Mama przyprowadziła tę dziewczynę, by wykarmiła dziecko. Nie sądził, że tak szybko podejmie współżycie z inną kobietą, zwłaszcza z ta­ką, którą otwarcie pogardzał.

Jednakże Ross był mężczyzną. Młodym mężczyzną z du­żym temperamentem, jak sądził Grayson. A dziewczyna, wykąpana i schludnie ubrana, nie była najbrzydsza.

Popatrzył na Lydię i zmieszał się. Jaki mężczyzna na miejscu Rossa Colemana nie zrobiłby tego samego? A przy­najmniej nie miałby pokusy. Ta dziewczyna mogła obudzić najśmielsze fantazje. Odważnie przeniósł spojrzenie na Colemana i zadrżał, widząc nienawiść na jego twarzy. Zielone oczy Rossa płonęły.

- Przykro mi, Ross - powiedział, bezradnie rozkładając ręce. - Mnie jest wszystko jedno. Ale są tu dzieci i... - głos mu się załamał.

- Nieważne - warknął Ross. - Nie chcę być tam, gdzie mnie nie potrzebują. Jeśli zamierzacie mnie stąd usunąć...

- Chwileczkę - wtrąciła się Mama. - To już przesada. Jest pan tu potrzebny - mówiła, zwracając się do Rossa. - Kto inny tak dobrze zna się na koniach? Kto jest lepszym strzelcem? Kto codziennie przynosi świeże mięso? Chcecie pozbyć się człowieka za to, że schronił się w wozie przed deszczem? Uznałabym, że jest głupcem, gdyby tego nie zrobił.

- Doprawdy, panie Grayson... - przerwała Leona.

- Cicho, kobieto - warknął Zeke. Po raz pierwszy usły­szano, jak ten zgodny, spokojny człowiek kogoś strofuje. Zaskoczenie było tak wielkie, że pani Watkins zaniemówiła.

- A jeśli sądzicie, że tych dwoje robiło coś bezwstydnego, zastanówcie się tylko. Ta dziewczyna niespełna dwa tygo­dnie temu urodziła dziecko. Czy wydaje się wam, że mia­łaby kondycję, by spać z mężczyzną?

Lydia poczerwieniała, gdy wszyscy spojrzeli na nią z za­ciekawieniem. Popatrzyła na Rossa, który stał nieporuszony niczym indiański wojownik, obojętny na to, co dzieje się wokół. Przeniósł lodowaty wzrok na Leone. Kobieta pier­wsza spuściła oczy, ale nie poddała się.

- To nie ma znaczenia dla takich jak ona! - oznajmiła.

- Każdą kobietę boli tak samo - odrzekła krótko Mama. Skrzyżowała ręce na obfitym biuście. - Jest tylko jedno rozsądne wyjście z sytuacji. Pan Coleman i Lydia powinni się pobrać.

Dokoła rozpętało się piekło.

- Niech mnie szlag trafi, jeśli ją poślubię - syknął Ross.

- Nie chcę wychodzić za mąż - szepnęła Lydia.

- Mama, za daleko się posuwasz - rzekł Grayson. Zeke aż cmoknął z zachwytu.

- Boże, Boże, jego święta żona jeszcze nie ostygła w gro­bie - zawodziła pani Watkins. Tak naprawdę nienawidziła Victorii Coleman za jej urodę i elegancję, ale teraz była gotowa bronić czci znieważonej zmarłej.

- Panie Grayson, czy będzie pan zadowolony, jeśli się pobiorą? - spytała Mama, nie zważając na oburzenie, jakie wywołała jej propozycja.

Hal Grayson przeklinał dzień, w którym zgodził się przy­jąć powierzoną mu funkcję. Znał się jedynie na farmerstwie. Umiał doradzić każdemu, kiedy najlepiej zasiać zboże, ale skąd mógł wiedzieć, kto kogo powinien poślubić?

- Chyba tak.

- A ty co powiesz, wstrętna, stara plotkaro? - spytała Leone Watkins.

Kobieta prychnęła ze złością. Zdawało się, że pęknie od rozsadzającej ją furii.

- Sądzę, że to byłaby hańba. Wolę nie myśleć, co mo­glibyśmy oglądać i słyszeć w tym wozie.

- Jeśli tak cię podnieca patrzenie i słuchanie, co inni robią w swoich łóżkach, czemu nie spróbujesz zrobić czegoś we własnym?

- Och! - Leona cofnęła się, jakby Mama ją uderzyła. Spojrzała z wyrzutem na Graysona i wyszła. - Langston proponuje, żeby tych dwoje się pobrało - rzekła do zgro­madzonych przy wozie. - Umywam ręce i myślę, że jako bogobojni chrześcijanie powinniśmy się modlić, by Pan uchronił nas od zła.

- Panie Grayson, czemu nas pan nie zostawi? - spytała Mama, nie zwracając uwagi na zgiełk, jaki wybuchł na dworze. - Chcę porozmawiać z Lydią i Rossem. Zeke, idź do naszego wozu i zobacz, czy dzieci go nie rozniosły. Robią się niemożliwe, jeśli siedzą tam zbyt długo same.

Zeke i Grayson odeszli. Mały Lee kwilił przez cały czas. Lydia usiadła na taborecie, odwróciła się plecami do Rossa i Mamy i zaczęła go karmić.

Ross kipiał ze złości.

- Mówiłem, że nie chcę tu spać, w tym cholernym wozie, ale nie, zmusiła mnie pani. No i proszę, oto rezultat.

Lydia spojrzała na niego przez ramię.

- Ja? - Żadne z nich nie mówiło podniesionym głosem, ich gniew widać było tylko w błyszczących oczach. - Tak, chciałam, by pan spał na swoim posłaniu, bo był zmarz­nięty, mokry i zmęczony. Ale kto mnie zaciągnął do łóżka? Proszę na to odpowiedzieć. - Odwróciła się do dziecka i zaczęła nucić kołysankę.

Ross uderzał pięścią w otwartą dłoń.

- Od samego początku miałem z panią kłopoty.

- Tak? A dla mnie przebywanie z panem, znoszenie złych humorów, ponurych spojrzeń i obraźliwych uwag było samą radością, panie Coleman.

- Trzeba było zbudzić mnie o świcie, gdy karmiła pani Lee. Wstałbym i uniknęlibyśmy całej tej awantury.

Spojrzała na niego z oburzeniem.

- Ależ zbudził się pan! Nie moja wina, że przytulił się potem i zasnął ponownie.

- Nie przytuliłem się - wycedził przez zęby.

- Nie? Omal nie umarłam ze strachu, gdy pan się zbudził i skoczył jak wściekła pantera, słysząc Graysona. Leżał pan tak blisko, że omal nie wyrwał mi włosów, które przygniatał ramieniem.

- Cóż, nie zaszkodzi im trochę cieniowania. Gdyby nie były takie rozczochrane...

Śmiech Mamy przerwał mu w pół zdania. Spojrzeli na nią zdumieni.

- Już się kłócicie jak para małżonków. - Otarła załza­wione od śmiechu oczy.

Ross zaczął wsuwać guziki koszuli we właściwe dziurki. W czasie tyrady pani Watkins włożył koszulę, ale był zbyt zdenerwowany, aby porządnie ją zapiąć.

- Mama, lubię ciebie i całą twoją rodzinę. Zawsze by­liście życzliwi dla mnie i Victorii. Tym razem jednak chciał­bym prosić, byś nie wtrącała się do moich spraw.

- Zgoda - odrzekła ku jego zdziwieniu. - Ale najpierw powiem swoje i nikt stąd nie wyjdzie, zanim nie skończę.

Usiadła przy wejściu i Ross wiedział, że nie ruszy jej stamtąd żadna siła. Przy takiej pogodzie nie zajechałby dziś daleko, więc nie było sensu wcześnie wyruszać. Usiadł na drugim taborecie i ukrył twarz w dłoniach.

Gdy Lydia spojrzała na niego przez ramię, wyglądał tak jak wtedy, gdy zobaczyła go po raz pierwszy - jakby dźwigał na ramionach ciężar całego świata.

- A teraz posłuchajcie - powiedziała Mama. - Czy pozwolicie, by ta podła, stara jędza Watkins wyprawiła was stąd?

- Nie - odrzekł krótko Ross. - Ona nie ma wpływu na moją decyzję. Powinienem był opuścić karawanę zaraz po śmierci Victorii. Dojadę do Teksasu sam, i to o wiele szybciej.

- Z Lee?

- Poradzę sobie.

- A dziecko prawdopodobnie umrze w drodze. Chyba, że weźmie pan z sobą Lydię. A w takim razie możecie rów­nie dobrze zostać tutaj i mieć zapewnioną ochronę grupy.

- Jeśli tu zostanę, będę musiał ją poślubić. Nie mogę tego zrobić.

- Dlaczego?

- Dlaczego? - zerwał się z miejsca i zaczął chodzić, choć nie miał na to zbyt wiele miejsca. - Dlatego, że jest dziwką.

- Mam już dosyć tej gadaniny, Rossie Coleman - rzekła Lydia, odwracając się od koszyka, w którym ułożyła na­jedzonego i śpiącego Lee. - Nic pan o mnie nie wie.

- To prawda. Nie znam nawet pani nazwiska.

- A ja nie zamierzam go zdradzać. Ale nie jestem dzi­wką - rzekła porywczo. - Pan również niczego mi o sobie nie powiedział.

- To nie to samo.

- Nie? Skąd mamy wiedzieć, czy nie próbuje pan ukryć podejrzanej przeszłości? Może ma pan z tymi ludźmi nie więcej wspólnego niż ja, jego zdaniem, niezależnie od tego, kim była pańska żona.

Ross wodził od Lydii do Mamy takim spojrzeniem, jakby obie kobiety były wrogami, których należy zaatakować. Za­miast się poddać, wysunął inny argument.

- Miałem żonę - rzekł do Mamy. - Victoria Gentry była moją żoną. J e d y n ą żoną. Kochałem ją. Zmarła niespełna dwa tygodnie temu. Jak mógłbym zdradzić jej pamięć bio­rąc inną kobietę?

- Nie „weźmie” mnie pan. Prędzej pana zabiję - odpa­rowała Lydia.

- No, widzicie? - włączyła się Mama. - Jeden problem już nam się rozwiązał. Ross nie chce innej kobiety, a Lydia mężczyzny. Możecie razem mieszkać i pracować ze wzglę­dów praktycznych. Ona będzie opiekować się Lee, a pan utrzymywać ją. Wydaje mi się, że to najlepsze wyjście. Ślub jest potrzebny tylko po to, by uspokoić tak zwanych bo­gobojnych chrześcijan. My wiemy, że nie ma żadnego zna­czenia. Wydaje mi się, że wszystko dobrze się ułoży.

Ross przygryzł wąsa i rzucił pełne dezaprobaty spojrze­nie na Mamę, a potem na Lydię. Zdjął z kołka kapelusz i włożył na głowę.

- Zajmę się końmi - rzekł wychodząc na dwór.

- Nie wyjdę za niego - powiedziała cicho Lydia. Wie­działa, do czego prowadzi małżeństwo. Jej matka przez wiele lat żyła w poniżeniu, nim umarła ze wstydu i roz­paczy. Nie chciała doświadczyć tego samego. - Nigdy nie wyjdę za mąż.

- To było aż tak źle?

- Nie wiem, o czym mówisz.

- O twoim dziecku. Czy przez to uprzedziłaś się do wszystkich mężczyzn?

Lydia w milczeniu patrzyła na Mamę, po czym spojrzała w stronę wyjścia. Ross powinien był wziąć płaszcz od de­szczu. Znów zaczynało padać.

- Tak - szepnęła. - Bardzo źle. - Zadrżała z odrazy na wspomnienie, które tkwiło w jej pamięci, choć nigdy by go nie przywoływała, gdyby miała na to wpływ.

- Tego się obawiałam. - Mama westchnęła. - Ale nie zawsze tak musi być, Lydia. Pan Coleman jest...

- Mężczyzną. Mężczyzną, który nie chce mnie, tak samo jak ja jego.

- O to można by się spierać - mruknęła cicho Mama. Głośno zaś powiedziała: - Ale jesteście sobie nawzajem potrzebni. Czy mogłabyś teraz opuścić Lee?

Łzy wypełniły oczy Lydii, gdy spojrzała na prowizory­czne łóżeczko. Za parę tygodni będzie musiała znaleźć coś większego. Ale czy wtedy jeszcze z nim będzie? Coleman był dobrym i czułym ojcem, nie znał się jednak na pielęg­nowaniu niemowlęcia. W przeciwieństwie do niej nie miał instynktu macierzyńskiego.

Mama spostrzegła, że jej perswazja zaczyna odnosić sku­tek, więc naciskała dalej:

- Co zrobisz, jeśli cię odprawią? Nie sądzę, żeby po­zwolili ci zostać z nami. Mam przecież dwóch dorastających chłopców.

Tak jak Mama przewidywała, podrażniło to ambicję Ly­dii. Uniosła wyzywająco głowę.

- Dam sobie radę sama.

- Cóż, gdy moi chłopcy znaleźli cię w lesie półżywą z wyczerpania i upływu krwi, nie bardzo na to wyglądało. Suknia wisiała na tobie w strzępach. Nie miałaś przy sobie grosza ani nic do jedzenia. Trudno się żyje samotnej kobiecie w dzisiejszych czasach. - Spojrzała przenikliwie na dziew­czynę. - Zwłaszcza, gdy od kogoś ucieka.

Czujne spojrzenie Lydii zdradzało jej lęk. Mama była pewna, że trafiła w dziesiątkę.

- Nikt nie będzie szukał młodej żony i matki, mam rację, prawda? - Skierowała się ku wyjściu, ale przystanęła, by dodać coś jeszcze. Dziewczyna siedziała na niskim stołku, patrząc w zamyśleniu przed siebie. - Mogłaś gorzej trafić. Przypuszczam, że pan Coleman ma ognisty temperament, ale nauczył się nad nim panować. Sądzę, że nie skrzywdzi cię tak jak tamten mężczyzna. Pomyśl o tym.

Po tych słowach wyszła.

Większa część tego, co mówiła Mama, brzmiała rozsąd­nie. Poślubiając Colemana będzie mogła zostać z Lee. Ko­chała dziecko i sądziła, że zacznie ono wkrótce odwzaje­mniać jej uczucia, a przynajmniej rozpoznawać ją. Gdy mó­wiła do niego, mała główka zwracała się w jej stronę.

Coleman nie był złym człowiekiem, w przeciwieństwie do tych, z którymi spędziła dwanaście lat. Może trochę drażliwym, wybuchowym i zarozumiałym, ale na ogół zgadzała się z Mamą. Krzyczał na nią, ale nigdy jej nie uderzył. Miał dosyć okazji, a skoro dotąd tego nie zrobił, na pewno nie zrobi i w przyszłości.

Był przystojny. Gdy się uśmiechał, ogarniało ją przyjemne ciepło. Leżał obok niej przez całą noc, ale nie bała się go. Jego ciało nie budziło wstrętu. Właściwie wydawało jej się pociągające, a siła, jaka z niego emanowała, dawała po­czucie bezpieczeństwa.

Gdyby została panią Coleman, mogłaby mieć to, czego nigdy dotąd nie miała. Status, pozycję w świecie, dom. Status mężatki zapewniał szacunek, jakiego nie mogła ocze­kiwać, będąc samotną kobietą.

Chciała mieć dom. Z zasłonami w oknach. Kilka jasnych, przestronnych pokoi. Dom. Czy mogła o nim marzyć nie mając męża, pieniędzy i żadnych źródeł utrzymania?

Ale jeśli on nie chce, ona nie będzie o to zabiegać.

Ross trzymał wiadro przy pysku klaczy. Wolałby, żeby nie miała takich wytwornych manier przy jedzeniu, tylko pospieszyła się i skończyła śniadanie.

Cholerny świat! Ale tak było przez całe jego życie. Jedyne, co mu się udało, to Victoria. W dniu, w którym ją poznał, bogowie musieli spać, a kiedy się obudzili i zobaczyli, że jest szczęśliwy, zabrali mu ją.

- Niech to szlag trafi! - zaklął głośno.

Co ma zrobić z dziewczyną? A raczej - co zrobi bez niej? Wszystko, co mówiła Mama, było słuszne. Nie bał się rozpocząć od nowa, zostawiając za sobą wóz i całą resztę. Żył na własny rachunek, odkąd skończył piętnaście lat. Może czternaście? Nie pamiętał. Ale co będzie z Lee? Potrzebował Lydii do opieki nad dzieckiem.

Zganił siebie za to, że znów nazwał ją w myślach jej imieniem, i zabrał klaczy owies. Skoro tak marudziła, widać nie była głodna. Poklepał ją po szyi i podszedł do ogiera stojącego po drugiej stronie prowizorycznej zagrody.

Wziął zgrzebło i zaczął czesać gęstą grzywę Lucky'ego.

Wygrał konia w pokera i dlatego nadał mu takie imię*1. Vance Gentry nie wiedział o wygranej i pochwalił go, że zaoszczędził dość pieniędzy, by kupić pięknego ogiera. W ogóle jego teść wiedział niezbyt wiele.

Będzie zrozpaczony, gdy dojdzie go wieść o śmierci Victorii. Ross napisał do niego i wysłał list pocztą. Zastanawiał się, jak Gentry przyjmie wiadomość, że ma wnuka. Ross miał wątpliwości, czy zechce zobaczyć chłopca, którego bę­dzie uważał za owoc mezaliansu. Sam nie zamierzał wracać do Tennessee. Od śmierci Victorii nic go tam nie ciągnęło. Prawdopodobnie nawet nie dostanie odpowiedzi od Vance'a Gentry.

Pomijając względy uczuciowe, musiał przyznać, że mał­żeństwo z Lydią byłoby dla niego korzystne. Potrzebował kobiety, która by gotowała i sprzątała. Trudno by znaleźć w Teksasie kogoś, kto zechciałby zamieszkać na jego zie­mi, nim postawi tam jakikolwiek dom. Pozostawienie Lee w mieście u obcych ludzi nie wchodziło w rachubę. Nie chciał rozstawać się z dzieckiem nawet na krótko. Tak, po­trzebował kobiety, a Lydia było blisko.

Mógł gorzej trafić. Lydia nie odstręczała swoim wyglą­dem. Była nawet ładna z tym dziwnym kolorem włosów, które przyciągały uwagę mężczyzn. Miała język ostry jak brzytwa i wybuchowy temperament. Najważniejsze, że ko­chała Lee. To był najsilniejszy argument przemawiający za poślubieniem jej. Nie zachowywała się jak ktoś wynaję­ty do opieki nad dzieckiem, lecz troszczyła się o nie jak matka.

Jeśli chodzi o uczucia... one nie miały wpływu na jego decyzję. Podejmując ją kierował się wyłącznie rozsądkiem.

Gardził sobą za to, co stało się nad ranem. Oczywiście, nie miało to żadnego znaczenia. Było chłodno. Spał i nie zdawał sobie sprawy z tego, że przytulił się do Lydii... do niej... we śnie. Kochał Victorię i nie będzie już w jego życiu innej miłości.

A co z kochankiem czy kochankami Lydii? Gdy wciągał ją w nocy do łóżka, próbował doszukać się w jej burszty­nowych oczach erotycznego wyzwania, lecz znalazł tyl­ko strach. Przerażenie, jakie paraliżuje zwierzę schwytane w ciemności w snop światła. Chciał myśleć o niej jak naj­gorzej, ale nie był już pewien, czy miała wielu mężczyzn. Może tylko jednego, który ją skrzywdził.

Zaklął. A jeśli ona robi z niego głupca? Może ten strach to tylko element uwodzicielskiej gry? Może jako doświad­czona prostytutka znała wszystkie tajniki swojego zawodu? Może śmiała się z niego wiedząc, że jej pożąda? Czekała, aż nie będzie się mógł dłużej oprzeć i weźmie ją do łóżka? Na Boga, nie miał takiego zamiaru.

Nigdy nie ulegnie spalającemu go pożądaniu. Nigdy. Ku­pi sobie kobietę, jeśli będzie tego potrzebował, ale nie zhań­bi siebie i pamięci Victorii, biorąc tę dziewczynę.

Może się ożenić i nigdy jej nie dotknąć. Wiedział, że może. Nie powinien tylko zanadto do niej się zbliżać.

Była sama, gdy wszedł do wozu. Uniesionymi do góry rękoma próbowała ujarzmić niesforne włosy i związać je w prosty węzeł. Odwróciła się, słysząc jego kroki. W ustach trzymała szpilki. Pożałował złośliwej uwagi na temat jej włosów. Ale czy było mu przykro dlatego, że źle się o nich wyraził, czy też dlatego, że wzięła to sobie do serca i upinała teraz gęstwinę loków, która zaczynała mu się podobać? Pytanie było zbyt niebezpieczne, by miał zastanawiać się nad odpowiedzią.

Wetknęła pospiesznie w kok pozostałe szpilki i odru­chowo wygładziła spódnicę.

- Przemyślałem wszystko - zaczął. Błądził wzrokiem po wnętrzu, przenosząc go z jednego przedmiotu na drugi i starając się nie patrzeć na nią. - Może powinniśmy roz­ważyć to wspólnie?

- Może. Do diabła! Znów te jej krótkie, spokojnie wypowiadać repliki, z których nie mógł wywnioskować, co naprawdę myśli.

- Tak?

- Ja też o tym myślałam. O Boże!

- I co?

- I nie wiem, kto w innym przypadku zaopiekowałby się Lee.

- Ja też się nad tym zastanawiałem. - Zaczynał się powoli odprężać. - Chciałbym jednak postawić sprawę jasno, gdyby któreś z nas zechciało się później wycofać, zawsze będzie mogło to zrobić.

To się jej nie podobało. Jednym z powodów, dla których decydowała się na małżeństwo, było poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa. Jeśli jednak postawił taki warunek, musi się zgodzić i starać się zrobić wszystko, by nie zechciał jej odprawić.

- Dobrze. Ale ja też chciałam coś sobie zastrzec. Dziewczyna ma tupet. Stwarza jej szansę na lepsze życie, a ona jeszcze stawia mu warunki.

- Jestem ciekaw, co - odrzekł aroganckim tonem, który zdenerwował Lydię.

- Nigdy mnie pan nie uderzy ani nie skrzywdzi w żaden inny sposób - rzekła z błyszczącym wzrokiem.

- Za kogo mnie pani uważa? Za dzikusa? Nigdy nie skrzywdziłem kobiety! - krzyknął rozdrażniony.

- Zatem nie ma przeszkód, prawda? Zaklął i włożył na głowę kapelusz, boleśnie ocierając dłonie o szorstki brezentowy sufit. Nie przestawał kląć gdy kierował się do wyjścia.

- Idę powiedzieć o tym Mamie i Graysonowi.

Ceremonia ślubna miała się odbyć tego samego dnia o godzinie trzeciej, na dworze lub w wozie Colemana, w zależności od pogody. Mama dopilnowała, by zaproszenie nie ominęło nikogo. Zrobiła z tego radosne święto, w któ­rym wszyscy powinni byli uczestniczyć, i podkreślała, że dobry Bóg zesłał panu Colemanowi żonę, która zatroszczy się o niego i jego synka po śmierci biednej Victorii. Kto powiedział, że nie ma już na świecie cudów? Naprawdę udało jej się wycisnąć łzy z oczu bardziej romantycznych dusz.

Grayson zaofiarował się, że załatwi w mieście zezwolenie na ślub i sprowadzi pastora baptystów. O godzinie drugiej Mama zjawiła się z kilkoma pakunkami.

- To dla ciebie - rzekła z dumą.

Lydia patrzyła w milczeniu na paczki. Pamiętała, że do­stawała kiedyś prezenty od rodziców, lecz wspomnienia te były mgliste i z trudem odróżniała w nich rzeczywistość od marzeń.

- To dla mnie? - Brakowało jej tchu.

- Nie wiem, kto jeszcze zamierza wziąć tu ślub za go­dzinę. Lepiej się pospiesz i otwórz je.

Najpierw z wahaniem, później, w miarę odkrywania ko­lejnych skarbów, coraz szybciej przeglądała zawartość każ­dej paczki. Znalazła w nich dwie suknie, dwie spódnice, dwa staniki, trzy pary majtek, dwie bluzki i dwie halki, do tego czarne trzewiki i trzy pary bawełnianych pończoch.

- Pan Coleman kupił to dla ciebie. Oczywiście wysłał Anabeth i mnie. Mężczyźni stają się nerwowi i rozstrojeni, gdy mają kupować ubrania dla pań - gawędziła Mama, udając, że nie widzi łez wypełniających oczy dziewczyny. - Wydaje mi się, że ta żółta suknia będzie odpowiednia na ceremonię ślubną.

O wyznaczonej godzinie Lydia stanęła u wyjścia z wozu. Cofnęła się nieśmiało, widząc zebrany tłum. Wszyscy pa­trzyli na nią. Ci, którzy oskarżali ją z rana, uśmiechali się teraz przepraszająco.

- Chodź, Lydia - powiedziała Mama biorąc ją za rękę. - Pospieszmy się, nim znów zacznie padać.

Zeszła po schodach, upajając się szelestem nowych ubrań. Miękka bielizna pieściła jej skórę. Stanik na szczęście pa­sował i nie obciskał jej piersi, jak tamten przy sukni Anabeth. Sznurowane do kostek buty były wygodne, ich nowa skóra skrzypiała z cicha przy każdym kroku. Zamożne ko­biety ubierały się tak na co dzień. Dla Lydii był to strój księżniczki.

Szukała wzrokiem Lee, by sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. Trzymająca go Anabeth przykrywała mu głów­kę kocykiem. Dzieci Langstonów zebrały się wokół swego ojca, dziwnie dziś poważne. Lydia pomyślała, że zagrożono im laniem, gdyby się źle zachowywały. Wodziła wzrokiem po zebranych, zbyt onieśmielona, by spojrzeć komuś w oczy. Gdy nie miała już na kim zatrzymać spojrzenia, popatrzyła na Rossa i serce zabiło jej mocniej.

Stał ponury, wyprostowany sztywno. Był taki przystojny. Miał na sobie robocze spodnie, włożył jednak białą koszulę i krawat. Biel ładnie kontrastowała z czarnymi włosami i opaloną skórą. Pod gęstymi, ciemnymi brwiami błysz­czały zielone oczy.

Obok niego stał mały, podobny do łasicy człowieczek w okularach, który, jak się domyślała, był pastorem. Uśmiechnął się do niej życzliwie.

- Jest już panna młoda, możemy więc zaczynać. Proszę wziąć ją za rękę, młodzieńcze - powiedział do Rossa.

Lydia patrzyła oszołomiona, jak Ross bierze jej rękę i kła­dzie na oprawionej w czarną skórę Biblii, która zjawiła się tu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Ręka przykrywająca jej dłoń była ciepła, nawet gorąca. Wyczuwała na niej odciski. Ich realność sprawiła, iż nie miała wrażenia, że wszystko, co się dzieje wokół, jest tylko snem. Wpatrywała się w jego dłoń, jakby w obawie, że zniknie, jeśli odwróci wzrok.

Rozumiała tylko pojedyncze słowa, ale musiała dobrze odpowiadać, bo po chwili pastor oświadczył:

- Ogłaszam was mężem i żoną. Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozłącza. Proszę teraz pocałować pannę młodą.

Pocałować! Słowo to łomotało w jej głowie, jakby miało ją zaraz rozsadzić. Nikt jej nie mówił o tym pocałunku.

Ale nie miała czasu spytać Mamy, co robić, gdyż Ross położył lekko dłonie na jej ramionach i obrócił ją twarzą do siebie.

Ujrzała nad sobą jego twarz. Zdawała się ogromna i prze­słaniała wszystko. Zbliżała się coraz bardziej. Lydia za­mknęła oczy, broniąc się przed powracającym koszmarem, w którym męska twarz schyla się nad nią, pozbawia po­wietrza, miażdży swoim ciężarem.

Potem poczuła na wargach ciepłe muśnięcie warg Rossa. Dotknęły ich przez moment, cofnęły się - i już było po wszystkim.

Leona Watkins, wyglądająca ukradkiem ze swojego wo­zu, gdyż nie chciała być świadkiem jawnej kpiny, na którą wystawiono instytucję małżeństwa, była zawiedziona. Ci hipokryci zachowywali się tak, jakby nigdy przedtem się nie dotykali.

Mama też była zawiedziona. Spodziewała się dłuższego i namiętniejszego pocałunku.

Bubba Langston stracił kontrolę nad jabłkiem Adama. Skakało spazmatycznie w górę i w dół, podczas gdy przód jego spodni podejrzanie się wypełniał. Modlił się, by nikt tego nie zauważył.

Tylko obawa przed laniem od Mamy, które groziło mu, gdyby się źle zachował, powstrzymywała Luke'a Langstona od głośnego chichotu.

Do oczu sentymentalnej Anabeth napłynęły łzy.

Lydia zastanawiała się, jak to możliwe, że wąsy Colemana połaskotały nie tylko jej wargi, ale całe ciało aż do wnętrza. Między udami poczuła dziwne ciepło i wilgoć.

Tak jak Mama, była zawiedziona, że pocałunek nie trwał dłużej.

Ross przysięgał, że nigdy więcej nie podda się takiemu sprawdzianowi. Przekonywał sam siebie, że potrafi ją po­całować beznamiętnie ze względu na ceremonię i zacieka­wione oczy zebranych. Teraz już wiedział. Nie mógł jej pocałować beznamiętnie z jakiegokolwiek powodu.

- Szkoda, że zaraz zaczęło padać.

- Dlaczego? Lydia westchnęła. Myślała, że teraz, gdy stali się mężem i żoną, będzie im łatwiej rozmawiać. Ale odkąd wrócili do ich..., tak, ich... wozu, Coleman był na nią zły. Czy już żałował, że ją poślubił? Cóż, nikt go przecież do tego nie przymuszał.

- Zdawało mi się, że parę osób chciało z nami poroz­mawiać.

Roześmiał się nieprzyjemnie.

- Są wścibscy. Przyszli na nasz ślub jak do cyrku. Chciała wierzyć, że wszyscy, którzy tłoczyli się wokoło niej po ceremonii, cieszyli się, że została panią Coleman, i przyjęli ją do swego grona.

Spojrzała na bukiet kwiatów, który wstawiła do szkla­nego słoika. Dotknęła delikatnych płatków. Dał je te kwiaty Winston Hill, całując w rękę po skończonej ceremonii.

- Gratuluję, pani Coleman, i życzę wielu lat szczęścia.

- Dziękuję za kwiaty, panie Hill. Są prześliczne - od­rzekła.

Teraz Coleman chciał jej zepsuć przyjemne wrażenia, któ­re pragnęła zachować, by móc je później wspominać.

- Nie wierzę, że przyszli tylko popatrzeć. Wzruszył ramionami.

- Jak pani uważa. Zajrzała jeszcze do Lee i położyła się spać. Ross zrobił dla siebie posłanie po drugiej stronie wozu, starając się zachować jak największy dystans. „Ja nie gryzę” - chciała powiedzieć, ale powstrzymała się. Była zbyt poruszona wy­darzeniami dzisiejszego dnia, nowym nazwiskiem i nowy­mi ubraniami, by się z nim kłócić.

- Dziękuję za ubrania.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odrzekł szorstko.

- Nie może pani pokazywać się ze mną w łachmanach. - Zgasił lampę. Usłyszała, jak się rozbiera i kładzie pod ko­cami.

Teraz, gdy zapadła cisza, deszcz zdawał się bardziej na­trętny. Rano kapał monotonnie, jak gdyby chciał ukołysać ich do snu. Teraz brzmiał smutno. Lydia czuła się bardziej samotna niż kiedykolwiek w życiu i wiedziała, że nie pro­testowałaby, jeśli zdecydowałby się położyć obok niej. Prze­wróciła się na bok i mimo ciemności wypatrzyła jego syl­wetkę.

- Dobranoc, Ross. „Czemu wybrała tę chwilę, by zwrócić się do mnie po imieniu? I dlaczego brzmi ono w jej ustach jak muzyka?”

- pytał sam siebie. Krew mocniej pulsowała w jego żyłach, tak że przez jej szum ledwie usłyszał własną odpowiedź:

- Dobranoc, Lydia.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Mężczyzna zajął miejsce przy pustym stole i zaczął w za­myśleniu rozprostowywać zwinięty żółty papier. Jego towa­rzysz usiadł naprzeciwko, przyjrzawszy się wpierw dokład­nie innym klientom zadymionego baru. To należało do jego zawodu.

- Whisky?

- Tak, poproszę - odpowiedział apatycznie pierwszy z mężczyzn, studiując papier.

Nie zwracał uwagi na Howarda Majorsa, zamawiającego u barmana butelkę whisky i dwie szklanki. Dopiero gdy Majors podsunął mu whisky, podniósł wzrok. Jego twarz miała taki wyraz, jakby budził się z koszmarnego snu. Chwycił szklankę i wychylił jej zawartość jednym haustem. Choć zwykle pił jak dżentelmen, tym razem złapał butelkę i znów napełnił szklankę. Gdy trunek spłynął mu do żołąd­ka, podniósł na swego towarzysza oczy pełne nienawiści.

- Ten bękart poślubił moją córkę. - Uderzył pięścią w stół. Mimo wypielęgnowanych paznokci miał bardzo męską dłoń, a sposób zaciskania palców ujawniał jego oso­bowość. Zawsze podążał własną drogą, kontrolował siebie i wszystkich wokół, rzadko dawał się oszukać, a jeśli było trzeba, brał odwet.

- Boże! Kiedy pomyślę, że z nią spał! - Mocniej uderzył pięścią, dziurawiąc leżący na stole afisz i wstrząsając whi­sky w butelce.

- Przykro mi, że pan to zobaczył - rzekł Majors ze współczuciem. - Rozpoznałem go już na fotografii ślubnej, którą mi pan pokazał, ale chciałem mieć absolutną pewność i porównać zdjęcie z tym portretem. To ten sam człowiek, choć ma teraz wąsy. Prawo ściga go od lat. Wiele razy zwracano się w tej sprawie do Agencji Pinkertona.

- Ross Coleman, a właściwie Sonny Clark - rzekł z go­ryczą Vance Gentry. - Moja córka poślubiła rewolwerowca, przestępcę, człowieka ściganego za morderstwo, napad na bank... Boże! - jęknął, kryjąc twarz w dłoniach. Po chwili podniósł głowę. Jego arystokratyczna twarz pod koroną siwych włosów była wykrzywiona bólem. - Co on z nią zrobił?

Majors bez słowa nalał mu następną szklankę. Wypił ją do dna.

- Jeśli ją skrzywdził, zabiję go. - Ledwie poruszał ustami, składając ten ponury ślub. - Za każdym razem, gdy jej dotykał, miałem na to ochotę. Wiedziałem, że jest kanalią, wiedziałem już wtedy, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy. Umiał obchodzić się z końmi, inaczej nigdy bym go nie zatrudnił. - Zacisnął zęby. - Czemu nie posłuchałem tego wewnętrznego głosu?

- No cóż - odrzekł z profesjonalnym chłodem detektyw Pinkertona. - Zanim cokolwiek będziemy mogli zrobić, naj­pierw musimy go znaleźć.

- Mógł ją zabić i uciec z biżuterią. Gentry zaczynał się rozklejać, a na to Majors nie mógł pozwolić. Aby odnaleźć Clarka, trzeba było zachować przy­tomność umysłu. Młody człowiek był tak przebiegły, że najlepsi detektywi nie zdołali w ciągu kilku lat trafić na jego ślad. Majors zamierzał tego dokonać i nie chciał, by przeszkodził mu w tym taki zapaleniec, jak Gentry.

- Nie sądzę, by pozbył się pańskiej córki. To nie w jego stylu. Jest nikczemny i ma na swoim sumieniu niejedno ludzkie życie, ale zabijał, gdy czuł się osaczony i próbował uciec. Nigdy nie robił tego dla przyjemności. Poza tym mówił pan, że uwielbiał pańską córkę.

- Mówiłem, że sprawiał takie wrażenie. Oszukał nas we wszystkim, więc czemu mam wierzyć, że naprawdę ją ko­chał? Służba mówiła, że wyjechali na parę tygodni przed moim powrotem z Wirginii. Nie zostawili żadnego listu. Nic. Czy tak zachowuje się oddany zięć? Wolę nie myśleć, dokąd ją zabrał.

- Znajdziemy ich. Nie zabrzmiało to przekonująco.

- Cóż, dotąd wam się to nie udało, prawda? - warknął Gentry. - Mimo listów gończych, rozesłanych w całej dolinie Missisipi, nikt z was nie trafił dotąd na ślad Sonny'ego Clarka.

- Zaprzestaliśmy poszukiwań sądząc, że nie żyje. Dla­tego musiałem szukać listów gończych w archiwach. Po­strzelono go w czasie napadu na bank. Byliśmy pewni, że reszta bandy zostawiła go gdzieś martwego. Było to dość prawdopodobne, bo nie brał udziału w następnych akcjach Jessego i Franka. Nie słyszeliśmy o nim do przedwczoraj, kiedy to przyszedł pan do mojego biura, by pokazać mi fotografię córki i zięcia, Rossa Colemana. Domyślam się, że na czas powrotu do zdrowia schronił się w jakimś bez­piecznym miejscu, a potem zmienił wygląd i stał się po­rządnym obywatelem.

Szklanki na stole zadrżały, gdy jakiś pijany mężczyzna potknął się i omal nie upadł na Majorsa.

- Przepraszam - wybełkotał, podchodząc chwiejnym krokiem do sąsiedniego stołu i opadając ciężko na krzesło. - Whisky! - ryknął do barmana.

Gentry patrzył na pijanego ze wstrętem. Był brudny, ubranie miał poplamione zeschłą krwią. Być może zataczał się nie tylko wskutek nadmiernej ilości alkoholu. Skrze­pnięta krew zlepiała jego rzadkie włosy. Bił od niego odór nie mytego ciała. Gentry chciał zaproponować Majorsowi, by dokończyli rozmowę w innym miejscu, ale tamten zaczął już mówić:

- Rozejrzałem się dokoła. Stary człowiek, który mieszkał wśród wzgórz - Majors zajrzał do notatnika - John Sachs, nie żył, prawdopodobnie od kilku tygodni, gdy nasi ludzie dotarli do jego pustelni. Nie było śladów walki. Umarł ze starości. Nic nam to nie dało. W zeszłym miesiącu zor­ganizowano karawanę wozów w McMinn County. Gentry parsknął drwiąco.

- Nie zna go pan tak dobrze jak ja, Majors. Ross... Sonny to niespokojny duch. Musi być ciągle w ruchu. Jeździ konno lepiej niż mężczyźni, których w życiu widziałem.

- Słyszałem o tym - rzekł sucho Majors.

- Nie przyłączyłby się do czegoś tak powolnego, jak karawana.

- Znalazłby tam schronienie. Podróżowałby z żoną, jak wielu innych osadników, nie zwracając niczyjej uwagi.

Gentry z uporem pokręcił głową.

- Znam tego człowieka lepiej niż pan. Jeśli ma kieszeń pełną klejnotów - a proszę wierzyć, ich wartość sięga nie­bagatelnej sumy - nie jedzie w stronę granicy. Nowy Orlean, Nowy Jork, może St. Louis - to są miejsca, gdzie łatwo można spieniężyć biżuterię.

- Może ma pan rację, ale nie znaleźliśmy żadnych śla­dów.

- Płacę panu za to, Majors - rzekł kwaśno Gentry. - Jadę do Nowego Orleanu. Znam dobrze to miasto.

- W porządku. Ja pojadę do St. Louis. Będziemy się kontaktować za pomocą depesz przesyłanych do mojego biura w Knoxville. Roześlę listy z jego „nową” twarzą.

- Nie - rzekł Gentry tak ostro, że człowiek siedzący przy stole obok spojrzał na nich uważnie. - Nie chcę, by ktokolwiek wiedział, że moja córka poślubiła przestępcę, który nas oboje oszukał i obrabował z rodzinnego majątku.

- Jeśli będziemy działać sami, bez pomocy lokalnej po­licji, utrudni nam to pracę.

- Ale może ocalić życie Victorii. Nie widziałem, by kie­dykolwiek podniósł na nią rękę, zabiłbym go zresztą wtedy na miejscu. Ale nie widziałem go również zdesperowanego.

Nie chcę wzbudzić jego czujności. Nie możemy spłoszyć Rossa Colemana.

- Może ma pan rację. Świadkowie próbowali opisywać jego błyskawiczne reakcje, ale z trudem potrafili określić słowami ich szybkość. Odnalezienie Sonny'ego Clarka bę­dzie moim ostatnim zadaniem, później przejdę na emery­turę. Nie chcę mieć na sumieniu niczyjego życia.

- Z wyjątkiem jego. Majors zadrżał, słysząc chłodną determinację w głosie Gentry'ego, i miał ochotę przypomnieć mu, że nie jest przedstawicielem prawa. Chciał dostarczyć Clarka żywego i miał nadzieję, że gniew ojca Victorii przygaśnie, nim znaj­dą ją i jej męża.

- Bierzmy się zatem do dzieła - powiedział wstając i rzu­cając na stół parę monet.

Mężczyźni włożyli kapelusze i wyszli z baru, który sprzą­tano właśnie na przyjście licznej wieczornej klienteli. Bar­man mył szklanki na zapleczu. Młody mężczyzna zamiatał podłogę, zadeptaną nogami miejscowych bywalców.

Człowiek z raną na głowie wstał. Zachwiał się na mo­ment, ale odzyskał równowagę. Podszedł do stołu, który zwolnili dwaj mężczyźni. Zgarnął pozostawione tam mo­nety. Było ich dużo więcej, niż miał zapłacić za swojego drinka. Przyjrzał się starym listom gończym, które zostały tam, niedbale porozrzucane. Nie umiał czytać, lecz wie­dział, co oznaczają. I słyszał o skradzionych klejnotach. Nigdy nie przepuszczał okazji, by dostać coś za nic, więc wepchnął szeleszczące kartki pod zakrwawioną koszulę i chwiejnym krokiem podszedł do drzwi. Nikt nie widział, jak bierze pieniądze. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Jak dotąd wszystko szło dobrze.

- Proszę pana! A niech to diabli!

- Tak? - zwrócił się agresywnie do barmana.

- Niech pan pokaże doktorowi tę ranę na głowie. Odprężył się i odsłonił w uśmiechu połamane żółte zęby.

- Jasne.

- Kto pana tak urządził?

Uśmiechnął się znowu - bezczelnym, przebiegłym uśmie­chem hieny.

- Zbyt się zapaliłem do swojej kobiety. Rąbnęła mnie w łeb kamieniem.

Barman roześmiał się dobrodusznie.

- Chyba bym tego nie przepuścił.

- Ja też nie zamierzam. - Choćby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobi w życiu, znajdzie tę sukę i zemści się. Zrobił krok w stronę drzwi, ale zatrzymał się. W jego za­mroczonym bólem i alkoholem umyśle tłukły się strzępy rozmowy dwóch dżentelmenów. - Słyszałeś pewnie o ka­rawanie, która wyruszyła z McMinn County?

- Nie - odrzekł barman, polerując szkło. - Ale wcale mnie to nie dziwi. Wiosną była tu powódź. Ludzie próbują ratować, co się da - po wojnie, powodziach i innych klę­skach. Wielu z nich wyjeżdża.

Człowiek przy drzwiach pocierał w zamyśleniu nie ogo­loną szczękę. Karawana wozów z rodzinami osadników była dobrym schronieniem.

- Chyba pojadę tamtędy, by się rozejrzeć. Wyszedł z baru chichocząc pod nosem, ciekaw, czy sym­patyczny barman spostrzegł, że został okradziony.

Patrzyła na włosy opadające mu na czoło, gdy ze schy­loną głową czyścił broń. Strzelba, już naoliwiona i błysz­cząca, stała oparta o ścianę. Teraz zajął się rewolwerem. Lydia nie znała się na broni, ale ta budziła w niej lęk. Stalowa lufa była długa, smukła i zimna w dotyku. Ross podniósł ją i dmuchnął delikatnie w wylot, po czym zaczął przecierać miękką szmatką.

W pierwszym dniu ich małżeństwa nie wydarzyło się nic szczególnego. Pogoda wciąż nie dopisywała, choć nie padało już tak jak przedtem. Było jednak mokro i zimno, więc Lydia spędziła większą część dnia w wozie. Ross wstał wcześnie, gdy na dworze było jeszcze ciemno, i zaczął prze­suwać skrzynie. Zdawał się całkowicie pochłonięty tą czyn­nością, więc udawała, że śpi, nie mając odwagi spytać go, co robi. Gdy wstała, zauważyła, że wszystko, co należało do Victorii, zostało usunięte. Nie wiedziała, co Ross zrobił z tymi rzeczami, lecz nie pozostało po niej nic.

Patrzyła, jak bezwiednym ruchem odgarnia włosy do tyłu. Były zawsze czyste i połyskujące, nawet gdy przy­gniatał je kapeluszem. Zanadto już urosły i opadały na szyję i uszy. Pomyślała, że przyjemnie byłoby dotknąć cie­mnych pasm, ale nie wyobrażała sobie, że mogłaby to zro­bić, nawet jeśliby jej na to pozwolił. Na pewno tego nie zrobi. Traktował ją uprzejmie, ale sam nie nawiązywał roz­mowy i oczywiście nie dotykał jej.

- Opowiedz mi o swojej ziemi w Teksasie - rzekła cicho. Odwrócił wzrok od rewolweru i popatrzył jej w oczy. Trzy­mała Lee kołysząc go lekko, choć był już nakarmiony i spał. Próbowali czymś wypełnić czas, oczekując nadejścia pory spoczynku.

- Nie wiem o niej zbyt dużo - powiedział, wracając do poprzedniego zajęcia. Streścił jej krótko historię o Johnie Sachsie, którą opowiedział już Bubbie. - Napisał, by przy­słali mu akt własności. Przyszedł pocztą wraz z opisem sporządzonym przez mierniczego.

Mówiąc z entuzjazmem o ziemi, zapomniał o narzuconej sobie powściągliwości.

- Wygląda to wspaniale. Pastwiska, dużo wody. Prze­pływa tamtędy odnoga rzeki Sabinę. Jest wiele drzew - dęby, wiązy, pekan, sosna, krzewy bawełny, dereń...

- Lubię zapach derenia wiosną, kiedy kwitnie - rzekła Lydia z ożywieniem.

Ross uświadomił sobie nagle, że się do niej uśmiecha, i szybko opuścił głowę.

- Najpierw muszę zbudować zagrodę dla koni i coś do mieszkania dla nas. - Wypowiedział te słowa zupełnie na­turalnie. Dla nas. Spojrzał na nią ukradkiem. Głaskała spoczywającą na jej piersi główkę Lee, strasząc jego ciemne włoski. Ross wyobraził sobie przez chwilę własną głowę na tym miejscu, dłoń Lydii bawiącą się jego włosami i ten sam pełen miłości wyraz twarzy. Poruszył się niespokojnie.

- Później, nim nadejdzie zima, zbuduję dom. To zajmie trochę czasu - powiedział z naciskiem, jakby chciał ją ostrzec, by niczego szczególnego się po nim nie spodzie­wała.

Spojrzała na niego z niemym wyrzutem.

- Tak czy inaczej, będę zadowolona. Energicznie potarł lufę rewolweru.

- Mam nadzieję, że na przyszłą wiosnę wszystkie klacze się oźrebią. To będzie początek. Może sprzedam trochę drze­wa, żeby zdobyć dodatkowe pieniądze, albo wynajmę Lucky'ego do pokrycia innych klaczy.

- Jestem pewna, że ci się uda. Niepokoił go jej nadmierny optymizm. Był zaraźliwy.

Czuł, jak szybko bije mu serce, gdy rozważał perspektywy, jakie otwierała przed nim własna posiadłość - zadrzewiona, z urodzajną glebą i stadniną rasowych koni. Nie będzie też musiał mieć się ciągle na baczności. Nigdy nie był w Te­ksasie. Nie żywił wielkich obaw, że ktoś go tam rozpozna.

Zatopiony we wspomnieniach złożył lufę, obrócił nała­dowanym sześcioma kulami bębenkiem i wprawnym ru­chem zakręcił rewolwerem wokół wskazującego palca, nim wymierzył go w wyimaginowany cel.

Lydia patrzyła na niego zafascynowana. Gdy Ross zdał sobie sprawę z tego, co robi, odwrócił szybko głowę, by sprawdzić, czy to zauważyła. Jej bursztynowe oczy były szeroko otwarte ze zdumienia. Schował rewolwer do olstra, jak gdyby chciał zaprzeczyć jego istnieniu.

Nerwowo oblizała wargi.

- Jak... jak daleko od Jefferson leży twoja ziemia?

- Dzień jazdy wozem, pół dnia konno. Tak wywnio­skowałem, patrząc na mapę.

- Co będziemy robić, gdy dojedziemy do Jefferson? Słyszała od innych podróżnych dość dużo, by wiedzieć, że Jefferson jest drugim co do wielkości miastem w Teksasie, portem rzecznym w północno - wschodniej części stanu, po­łączonym z Red River poprzez Cypress Creek i Caddo Lake. Red River wpływała do Missisipi w Luizjanie. Jefferson było centrum handlowym, do którego zawijały parowce wiozące towary z Nowego Orleanu i wschodniego wybrze­ża. Stąd zabierały bawełnę. Osadnicy przyjeżdżający do Teksasu zatrzymywali się w mieście, by kupić wozy i przed­mioty codziennego użytku, nim udadzą się dalej na zachód.

- Bez trudu sprzedamy wóz. Słyszałem, że mają tam listę chętnych do ich nabycia. Ludzie obozujący wokół mia­sta oczekują, że zacznie się produkować więcej wozów. Na dalszą drogę kupię wóz bez budy.

Lydia słuchała, lecz błądziła myślami gdzie indziej.

- Czy mogę przyciąć ci włosy?

- Co? - Poderwał głowę, jakby była umieszczona na sprężynie.

Przełknęła ślinę.

- Włosy. Spadają ci na oczy. Czy mogę je przyciąć? Nie uważał tego za dobry pomysł. Do diabła, wiedział, że to zły pomysł. Nie mógł jednak pozostawić pytania bez odpowiedzi.

- Jesteś zajęta - wymamrotał, wskazując na Lee. Roześmiała się.

- Rozpieszczam go. Powinnam była już dawno położyć go spać. - Odwróciła się, by to zrobić, i otuliła dziecko lekkim kocykiem, aby osłonić je przed wilgotnym powie­trzem.

Miała na sobie jedną z bluzek i spódnic, które kupił jej poprzedniego dnia. Nie chciał, by mówiono, że Ross Co­leman nie dba o żonę ani tym bardziej, że nocuje na dworze, gdy jego nowo poślubiona małżonka śpi w wozie. Nie wie­dział, ile jeszcze przeżyje takich bezsennych nocy jak ostat­nia, ale musiał się poświęcić, by ocalić dumę. W odpowiednim czasie, gdy nie będzie się to wydawało podejrzane, powróci do sypiania na dworze. Robiło tak wielu mężczyzn, zostawiając wozy dla dzieci i żon.

Nowe ubrania podobały się Lydii. Składała je i rozkładała chyba z dziesięć razy. Ross nie wiedział, czy była przy­zwyczajona do eleganckich ubrań, nim nastały dla niej złe czasy, czy też nigdy nie miała na sobie nic ładnego. Prawdę mówiąc, nie wiedział o niej nic. Ani ona o nim.

Wiedział tylko, że miała mężczyznę, który dotykał ją, całował, poznał w najbardziej intymny sposób. Myśl ta na­wiedzała go coraz częściej i doprowadzała do szaleństwa. Kim był ten człowiek i gdzie się teraz znajdował? Ile razy spojrzał na Lydię, wyobrażał sobie leżącego na niej męż­czyznę, który całuje jej usta, piersi, zanurza ręce we włosach i wchodzi w nią głęboko. Najbardziej niepokoiło go, że twarz owego wyimaginowanego człowieka staje się coraz bardziej podobna do jego własnej.

- Czy masz nożyczki? Ross skinął głową, wiedząc, że igra z ogniem i skazuje się na kolejną bezsenną noc. Pragnął ją nienawidzić. A je­szcze bardziej kochać się z nią.

Podał nożyczki i wrócił na swoje miejsce. Owinęła wokół jego szyi ręcznik i poprosiła, by przytrzymał go jedną ręką. Potem odsunęła się i przyglądała mu uważnie, przechylając głowę to na jedną, to na drugą stronę.

Gdy wzięła w palce pierwsze pasmo włosów, chwycił wolną ręką jej nadgarstek.

- Chyba mnie nie pokaleczysz, co? Czy znasz się na tym?

- Pewnie - powiedziała, patrząc na niego rozbawionym wzrokiem. - Jak myślisz, kto obcina moje włosy? - Zbladł i wyglądał, jakby miał za chwilę zemdleć. Wybuchnęła śmiechem. - Boisz się, prawda? - Uwolniła rękę i zrobiła pierwszy ruch nożyczkami. - Nie pokaleczę cię zbyt moc­no. - Stanęła za nim i zaczęła go strzyc z tyłu.

Włosy Rossa owijały się miękko wokół jej palców, tak jak sobie to wcześniej wyobrażała. Były grube i gęste, a mi­mo to jedwabiste w dotyku. Chcąc przedłużyć tę przyje­mność, bardziej się nimi bawiła, niż naprawdę strzygła. Jednocześnie rozmawiali o Lee, innych podróżnych i śmiali się z ostatnich wybryków Luke'a Langstona.

Gdy Lydia zręcznie manipulowała nożyczkami, ciemne włosy spadały na jego ramiona i podłogę wozu. Starał się opanować drżenie głosu, gdy pochyliła się lekko i przy­cisnęła piersi do jego pleców. Pukiel obciętych włosów za­trzymał się na uchu. Zdmuchnęła go. Ross zamachnął się gwałtownie ręką i omal jej nie przewrócił.

- Co robisz? - Ciepły oddech, jaki poczuł na skórze, rozpalił w nim pożądanie. Szarpnął dłonią ręcznik owinięty wokół szyi. Drugą dłoń, opartą na udzie, zacisnął w pięść.

- Co... Co ja zrobiłam? - Była przerażona.

- Nic - warknął. - Pospiesz się, do diabła, i skończ to. Jej dobry nastrój prysł. Było tak przyjemnie. Miała już nadzieję, że ją polubi. Zmieniła miejsce i stanęła przed nim, wierząc, że zdoła naprawić to, co go tak zdenerwowało. Zesztywniał jednak jeszcze bardziej.

Ross wiedział, że Lydia w czasie strzyżenia musi prze­czesywać palcami jego włosy. Rozumiał też, że nie ustawi mu odpowiednio głowy nie dotykając policzków. Nie za­przeczał, że było to przyjemne, choćby tego nie chciał. Lecz gdy poczuł lekki, ciepły oddech muskający ucho, miał wra­żenie, jakby strzelił w niego grom, przeniknął z głowy do lędźwi i rozpalił w nich ogień.

Jakby tego było mało, stała teraz przed nim, między jego kolanami. Musiał je rozstawić, by mogła przysunąć się bliżej nie dotykając go. Na wysokości swoich oczu miał jej piersi, kuszące jak dojrzałe brzoskwinie, które czekają, by ktoś je zerwał. Boże, czy nie zdawała sobie sprawy z te­go, co robi? Czy widząc krople potu na jego czole nie rozumiała, że doprowadza go powoli do szaleństwa? Przy każdym poruszeniu oszałamiał go jej zapach i szum spód­nicy, która osłaniała sekrety z pewnością warte odkrycia.

- Już kończę - powiedziała, gdy poruszył się niespo­kojnie na stołku. Jej kolana zbliżyły się niebezpiecznie do czułego miejsca.

O Boże, nie! Schyliła się, by przyciąć mu włosy na czubku głowy. Gdy podniosła ręce, piersi uniosły się wraz z nimi. Gdyby pochylił się odrobinę, mógłby zanurzyć w nich twarz, wdychać ich zapach i szukać wargami sutków.

Brzydził się sobą. Próbował przypomnieć sobie chwile, w których Victoria budziła w nim takie pożądanie, kiedy pragnął położyć dłonie na jej piersiach dla samej przyje­mności dotykania ich. Nie pamiętał. Czy kiedykolwiek zda­rzyło się coś podobnego?

Nie. Victoria nie była kobietą, która rozmyślnie kusiłaby mężczyznę, budząc w nim zwierzę. Ile razy kochał się z nią, czynił to z czcią i z szacunkiem. Wchodził w jej ciało, jakby wstępował do świątyni, wstydząc się, że nie jest tego godny, prosząc o miłosierdzie, pełen skruchy, że kala święte miejsce swoją obecnością.

W tym, co czuł teraz, nie było nic duchowego. Kierował nim wyłącznie biologiczny popęd. Lydia była kobietą, która umiała rozbudzić to w mężczyźnie. Choć temu zaprzeczała, wiązało się to przypuszczalnie z jej profesją. Wypróbowywała na nim sztuczki ze swego zawodowego repertuaru, wyglądając przy tym i zachowując się jak niewinna panna młoda.

Nie, na Boga, nie mógł na to pozwolić.

- Powinnam również przystrzyc ci wąsy.

- Co? - spytał niemądrze, zupełnie zdezorientowany. Nie widział przed sobą nic prócz kwintesencji kobiecego ciała, nie słyszał nic prócz własnego przyspieszonego pulsu.

- Wąsy. Siedź spokojnie. - Przycięła starannie przydługie końcówki wąsów, poruszając przy tym bezwiednie ustami.

Patrzył na jej zabawne, ruchliwe wargi. Powinien był się roześmiać, lecz zamiast tego przeniósł wzrok na jej de­kolt. Czy bujne, kremowe piersi pachniały jak kapryfolium, czy raczej jak kwiaty magnolii?

Wszystkie receptory jego ciała eksplodowały jak ognista kula, gdy dotknęła jego ust, strzepując z nich obcięte koń­cówki wąsów. Wodziła palcem po jego górnej wardze, naj­pierw w jedną, potem w drugą stronę. Mógł ją powstrzymać albo wybuchnąć. Wybór należał do niego.

Odsunął jej ręce i powiedział ochrypłym głosem:

- Dosyć.

- Ale jeszcze zostało...

- Do cholery, powiedziałem: dosyć! - krzyknął, zrywając ręcznik z szyi i rzucając go na podłogę. - Uprzątnij ten bałagan.

Grubiańskie słowa i szorstki ton polecenia odebrały Lydii głos, lecz po chwili gniew wziął górę nad zaskoczeniem. Chwyciła jego rękę i uderzyła w nią nożyczkami.

- Sam uprzątnij. To twoje włosy. Czy nie słyszałeś nigdy słowa „dziękuję”?

Zdjęła spódnicę i koszulę, złożyła je starannie i wsunęła się pod kołdrę, odwracając się do niego plecami.

Popatrzył na nią z bezsilną złością, po czym sięgnął po miotłę.

Nazajutrz od rana świeciło słońce. W dzień później prze­prawili się przez Missisipi.

Wszyscy byli podekscytowani, gdy wozy podjeżdżały kolejno na brzeg mulistej rzeki. Grayson pobierał od każ­dego wozu opłatę dla przewoźnika, która jak wszystkie ceny po wojnie była wygórowana. Dwa parowe promy kur­sowały między brzegami, przewożąc jednocześnie po dwa wozy z zaprzęgami i pasażerami.

Lydia była równie przejęta jak wszyscy. Dopóki nie uj­rzała rzeki. Gdyby to był ocean, pewnie nie wydałby się jej bardziej rozległy, bezkresny i niebezpieczny. Tuląc do siebie Lee patrzyła, jak pierwsze wozy wjeżdżają na prom, którego obsługa zabezpieczała koła specjalnymi klamrami.

Napłynęło straszne wspomnienie z dzieciństwa. Słony smak wody zalewającej twarz był realny. Nie mogła od­dychać - tak jak tamtego dnia.

Zdarzyło się to w czasie jednej z nielicznych wypraw do miasta. Stary Russell zgodził się wziąć ją i matkę z sobą. Czekała na to przez cały tydzień. Kiedy płynęli promem odnogą rzeki Tennessee, przechyliła się przez reling, przy­glądając tańczącym na wodzie smugom słońca. Podszedł Clancey i potrącił ją na tyle lekko, że mogło to wyglądać na przypadek, dość jednak mocno, by straciła równowagę i wpadła do wody.

Wołając o pomoc, usiłowała utrzymać się na powierzchni. Spódnica i jedyna jej halka nasiąknęły wodą. Przez fale zalewające oczy widziała Otisa i Clanceya śmiejących się hałaśliwie, klepiących po udach, naigrawających się z jej przerażenia. Mama krzyczała rozpaczliwie, by wyciągnęli Lydię. Udało jej się uchwycić krawędzi promu, lecz Clancey strącił jej rękę kopniakiem. Mama próbowała jej pomóc, ale Clancey odepchnął ją brutalnie. Wreszcie jednak chwycił Lydię za włosy i wyciągnął z wody.

- Podoba ci się pływanie? - szydził.

Miała wtedy jedenaście lat, ale dotąd pamięta to stra­szliwe uczucie grozy, gdy woda zalewała jej oczy, nos i usta, a ona nie mogła złapać tchu. Teraz patrzyła jak zahipno­tyzowana na mętne wody Missisipi, nie wiedząc, czy potrafi przemóc się i wejść na prom.

Wciąż drżała, gdy Ross, zajęty dotąd zabezpieczaniem wozów, podszedł do niej.

- Jesteśmy następni w kolejce. Stań z Lee przy maszy­nowni. Z nami przeprawią się Langstonowie.

- Ross! - krzyknęła, widząc, że odchodzi. Odwrócił się, lekko zniecierpliwiony.

- Gdzie będziesz?

- Przy koniach. Skinęła głową, blada i roztrzęsiona.

- Tak, tak, oczywiście. Patrzył na nią przez chwilę, po czym zajął się swoimi sprawami. Lydia weszła na lekko kołyszący się prom, po­spiesznie skierowała ku maszynowni i przycisnęła do wi­brującej ściany, mocno trzymając Lee. Mama przyłączyła się do niej, podczas gdy dzieci tłoczyły się przy relingu. To była przygoda, miały ją pamiętać do końca życia.

Prom przebył mniej więcej jedną trzecią drogi, gdy Marynell zawołała:

- Chodź, Lydia. Popatrz. - Wskazywała ręką płynący z prądem rzeki przedmiot, który bawił dzieci swym tań­czącym kursem.

- Nie, muszę zostać z Lee.

- Idź - powiedziała Mama, biorąc od niej chłopca, nim zdążyła zaprotestować. - Sama jeszcze niedawno byłaś dzieckiem. Rozerwij się trochę.

Nie chcąc okazać się tchórzem, podeszła niepewnie do brzegu promu. Przerażonym wzrokiem szukała Rossa, ale go nie znalazła. Choć ze względu na dzieci zmusiła się do uśmiechu, płynący za promem kosz na jabłka wcale jej nie rozbawił. Widziała tylko bezdenną głębię, wiry i spie­nione fale uderzające o burty. Zaczęła dygotać. Miała wra­żenie, że czarna woda znów zamyka się nad jej głową i roz­sadza płuca.

Ogarnęła ją panika. Odwróciła się i roztrącając zdumione dzieci Langstonów pobiegła do wozu. Dysząc ciężko, wdra­pała się na koło i wbiegła do środka.

Mama, która ją obserwowała, krzyknęła do dzieci, by zostały na miejscu.

- Atlanta, znajdź pana Colemana. Powiedz, by zostawił konie Luke'owi. - Bubba trzymał lidera zaprzęgu Rossa, tak jak jego ojciec ich własnego.

Ross przybiegł po chwili. Rękę z przyzwyczajenia trzy­mał na umocowanym do uda olstrze.

- Co się stało?

- Lydia. W waszym wozie.

- Lee?

- Nic mu nie jest. Proszę zajrzeć do żony, panie Coleman.

Przez moment patrzył Mamie w oczy, po czym pobiegł do wozu. Siedziała wciśnięta w kąt, z głową zakrytą rękami i łkała histerycznie.

- Lydia! - krzyknął. - Co u diabła... - Zdjął z głowy kapelusz i odrzucił go na bok. Gdy znalazł się przed nią, chciał położyć dłonie na jej ramionach, zawahał się jednak.

- Lydia - powtórzył łagodniej. Gorzki szloch wyrywał się z głębi jej duszy, z samego dna piekła. - Tak nas wy­straszyłaś. Co się stało?

Jak większość mężczyzn Ross czuł się bezradny, gdy wi­dział łzy nie mające logicznego uzasadnienia. I jak wię­kszość mężczyzn denerwował się, nie słysząc żadnych wy­jaśnień.

- Lydia, na Boga, powiedz, co się stało? Boli cię coś? Może uderzyła się w głowę? Czemu osłania ją w taki sposób? Próbował opuścić jej ręce, ale były zupełnie ze­sztywniałe.

Zdesperowany chwycił ją za ramiona i zaczął nimi po­trząsać, dopóki nie opuściła rąk. Spojrzała na niego nie­przytomnymi, rozbieganymi oczami i złapała go kurczowo za koszulę.

- Nie wrzucaj mnie... do... wody... rzeki. Proszę, nie... wrzucaj.

Zaniemówił. Wdział ludzi wpatrzonych w wycelowane w nich lufy rewolwerów, świadomych, że za chwilę zginą, ale żadna twarz nie wyrażała takiego przerażenia. Źrenice Lydii były rozszerzone, usta kredowobiałe, w twarzy nie została kropla krwi.

- Lydia, Lydia - uspokajał ją. Nie zauważył, kiedy ujął jej twarz w swoje ręce. - O czym ty mówisz?

- Rzeka, rzeka - powtarzała nieprzytomnie, zaciskając palce na jego koszuli.

- Nikt nie chce wrzucić cię do rzeki. Jesteś bezpieczna. Przełknęła ślinę. Zwilżyła językiem wargi. Jej pierś szyb­ko wznosiła się i opadała.

- Ross? - zapytała niepewnie. Spojrzała na niego uważ­nie, jakby próbując go rozpoznać.

- Tak? Odprężyła się i spuściła głowę. Wciąż jeszcze trzymał dłonie przy jej twarzy, teraz przyciągnął ją bliżej, aż oparła się o jego pierś. Stali tak, nieruchomi, dopóki nie zaczęła normalnie oddychać.

- Dlaczego ktoś miałby wrzucać cię do rzeki? - spytał szeptem.

Podniosła głowę, lecz nie odpowiedziała, tylko patrzyła na niego wzrokiem, który wydał mu się równie denerwu­jący, jak i zniewalający swoim czarem.

- Byliśmy tu wszyscy... - Gładził jej policzki, ocierając łzy. - Mama... - Bursztynowe oczy znów wypełniły się łzami, lecz tym razem nie strachu. Koszmar, który przeżyła na nowo, rozwiewał się powoli. - Mama nie pozwoliłaby... - muskał palcami jej wargi, wyczuwając ich wilgoć - ... żeby coś ci się stało.

Pragnął ją pocałować i nie mógł nic na to poradzić. Ta chwila była mu przeznaczona i wyzywałby los, próbując mu się opierać. Poddał się więc, przekonany, że sami bo­gowie nakazują, by schylił się do wyczekujących ust Lydii.

Dotknął ich lekko wargami. Palce trzymające jego koszulę zbielały. Nie mógł się już powstrzymać i muskając jej twarz wąsami mocniej przycisnął usta, zmuszając ją, by rozchyliła swoje.

Serce biło mu niespokojnie, ale nie spieszył się. Wdychał jej zapach i wyobrażał sobie, co odkryje we wnętrzu de­likatnych ust.

Musnął czubkiem języka jej górną wargę, lekko, tak lek­ko, że nie był nawet pewien, czy jej dotknął, dopóki nie usłyszał cichego westchnienia.

Prom zakołysał się na fali, którą wzbudziła inna łódź płynąca rzeką. Ross upadł na kolana i pociągnął ją za sobą. Wpatrywał się błyszczącymi, zielonymi oczami w jej twarz, włosy, szyję, piersi i znowu usta, których nie zdążył jeszcze posmakować. Leżała bez ruchu, cicha i uległa.

Zanurzył dłoń w jej włosy. Drugą ujął podbródek. Gdy się nad nią pochylił, dotknął ciałem delikatnych, stromych piersi.

Gdy znów musnął jej wargi, instynkt wziął górę. Kiedy miał trzynaście lat, przyjaciółka matki nauczyła go całować. W pewne nudne popołudnie zabrała go do swego pokoju i drażniła bezlitośnie, odsłaniając najbardziej wyrafinowane tajniki pocałunku. Uczyła go, jak wsysać lekko usta part­nerki i łączyć z nimi swoje, jak poruszać w ich wnętrzu językiem. Był pojętnym uczniem. Miał wrodzony talent i nim zapadł zmrok, opanował tę sztukę do perfekcji. Pro­stytutka nauczyła go również paru innych rzeczy.

Ross chciał wykorzystać całą swoją wiedzę i lata praktyki w tym pocałunku, którego wyczekiwał i obawiał jak żad­nego innego w życiu.

Nie był tylko przygotowany na podobne wrażenie. Miała cudowne usta. Były jak słodka, wilgotna otchłań, którą sta­rał się zgłębić. Smakował je łapczywie. Przesunął językiem po krawędzi jej zębów, dotknął podniebienia i filuternie podrażnił koniuszek języka. Wsysał lekko jej wargi, jakby chciał z nich wyciągnąć i wchłonąć w siebie całą słodycz.

Nie zdawał sobie sprawy z niskich pomruków, jakie wi­browały mu w gardle, dopóki prom nie uderzył w pomost na drugim brzegu rzeki. Usłyszał je wtedy i zaczął się za­stanawiać, skąd pochodzą.

Gdy odkrył ich źródło, odsunął się od niej gwałtownie. Oczy miała równie wielkie i pytające jak przedtem, ale mniej wystraszone. Jej czerwone, wilgotne usta lśniły od pocałunków. Skóra wokół nich była lekko obtarta od jego wąsów.

Zatracił się w tym pocałunku, w niej. Sprawiła, że za­pomniał o wszystkim - kim był, kim była ona... kim była Victoria.

Wstał i podniósł kapelusz. Wcisnął go na głowę i nie mając odwagi spojrzeć na Lydię, wyszedł.

- I co? - spytała z przejęciem Mama.

- Już dobrze - odrzekł krótko. Mama uśmiechnęła się szeroko. Tego wieczora w obozie było święto. Przekroczyli granicę między stanami i cieszyli się, że ją mają za sobą. Wyciąg­nięto z pudeł skrzypce. Śpiewano piosenki. Między męż­czyznami krążył dzban whisky. Niewielu nie brało w tym udziału. Dzieciom pozwolono zostać dłużej niż zwykle. Ju­tro znów zacznie się męcząca podróż, ale dziś świętowano przełomowy dzień.

Dla Lydii również był on ważny. Pocałunek Rossa prze­konał ją, że nie wszystko, co dzieje się między mężczyzną a kobietą, jest obrzydliwe. Niektóre sprawy mogą być bar­dzo przyjemne.

Zapamięta ten dzień także z innego powodu. Straciła wtedy pokarm.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Z początku Lydia sądziła, że Lee niepokoi się, czując niezwykłe zamieszanie w obozie. Ale potem, gdy karmiła go przed ułożeniem do snu, przekonała się, że jest głodny.

Wycisnęła z piersi pokarm do ostatniej kropli i dziecko wreszcie usnęło. Była tak zmęczona i rozbita po tym, co zdarzyło się na promie, że zdrzemnęła się przy nim, nie mając siły położyć go do łóżeczka ani się rozebrać.

Przebudziła się na chwilę, gdy Ross przyszedł w parę godzin później. Na granicy snu i jawy poczuła tylko zapach whisky. Następnego dnia narzekał na ból głowy, a Lee na domiar złego rozpaczliwie krzyczał z głodu.

- Nakarm go, na miłość boską - powiedział Ross wkła­dając buty.

Lydia czuła, że nie ma mleka, rozpięła jednak koszulę i podała dziecku pierś. Bojąc się reakcji Rossa, gdy odkryje, że straciła pokarm, uprzedziła jego ewentualny atak.

- Nie bolałaby cię głowa, gdybyś się wczoraj nie upił. Wstał mrużąc z bólu oczy i skierował się do wyjścia.

- Nie upiłem się, choć chciałem jak cholera - odburknął wychodząc.

Lee darł się jak opętany. Buzię miał czerwoną niczym burak i rozpaczliwie wymachiwał rączkami i nóżkami. Nie wiedziała, co robić. Nie miała doświadczenia. Opiekowała się Lee dopiero parę tygodni. Co się daje dziecku, gdy matka traci pokarm? Krowie mleko? Tak, ale jak je zdobędzie bez wiedzy Rossa?

Siedziała na podłodze, kołysząc Lee w ramionach i śpiewając mu nieliczne piosenki, jakie znała. Drzemał niespo­kojnie, lecz po chwili instynktownie szukał brodawki, a nie zaspokoiwszy głodu, znów zaczynał płakać.

- Co się z nim dzisiaj dzieje? - spytał Ross, gdy ogolony wszedł do wozu.

- Nie wiem - skłamała Lydia. - Może boli go brzuszek? Albo wczorajszy rozgardiasz tak na niego podziałał.

Patrzyli na siebie przez moment, wspominając pocału­nek. Potem oboje spuścili wzrok z poczuciem winy.

- Nie martw się o śniadanie - rzekł Ross. - Nie jestem głodny. Zrobię kawę, a ty zajmij się Lee.

Nie było to takie proste. Z godziny na godzinę płakał coraz żałośniej. Bubba powoził, a Lydia siedziała w dusz­nym wnętrzu wozu, próbując uspokoić dziecko na wszy­stkie możliwe sposoby. Wiedziała jednak, że jej wysiłki nie rozwiążą istoty problemu.

W czasie południowego postoju przyszła do niej Mama.

- Mały płacze od rana. Co mu się stało? Ross sprawdzał właśnie uprząż. Lydia mówiła nerwo­wym szeptem, ze łzami w oczach:

- Mama, musisz mi pomóc. Nie mam mleka. Jest głodny. Mama patrzyła na nią, po raz pierwszy nie znajdując odpowiedzi.

- Jesteś pewna? Kiedy to zauważyłaś?

- Wczoraj wieczorem. Nie najadł się do syta, nim usnął. Rano nie wyciągnął nic. Co mam robić?

Lydia rzucała pełne niepokoju spojrzenia w stronę Rossa, który stał przed wozem i rozmawiał z panem Coxem. Dziewczyna miała powód do zmartwienia i trzeba było znaleźć jakieś wyjście.

- Wezmę trochę krowiego mleka od Norwoodów i na­karmmy Lee, choćbyśmy miały mu je wlewać do gardła łyżeczką. Nie przejmuj się tak, bo zaraz zaczniesz płakać jak on. Opanuj się i przemawiaj do niego spokojnie. Mały wyczuwa twój nastrój i to jeszcze pogarsza sprawę.

- Nie mów...

- Nie. Nie teraz - powiedziała Mama i wyszła. Wróciła, gdy zbierano się do dalszej drogi.

- Zostanę z Lydią i Lee do wieczora i zobaczę, czy mo­żemy mu pomóc.

- Dziękuję - rzucił Ross przez ramię. Wziął lejce od Bubby. - Czy jest chory?

Między jego ciemnymi brwiami pojawiła się zmarszczka. Mama uśmiechnęła się - zaniepokojony Ross stara się spra­wiać wrażenie człowieka zimnego i obojętnego.

- Nie, tylko kaprysi. Myślę, że wkrótce wszystko będzie dobrze.

Choć nie było to łatwe, Lydia zdołała wreszcie, trzymając Lee przy piersi, jakby go karmiła, podać mu smoczek, ten sam, przez który Mama próbowała go karmić w dzień po urodzeniu. Był wykrojony z gumowej rękawicy i naciąg­nięty na mały słoiczek.

Lee pluł, dławił się i kaszlał, ale oswoił się w końcu z nowym urządzeniem i zaczął łapczywie ssać, dopóki jego brzuszek nie napełnił się mlekiem. Wtedy spokojnie usnął.

Mama i Lydia ułożyły plan. Mama miała przynosić świe­że mleko rano, gdy Ross będzie zajmował się końmi. Jeśli Lee obudzi się wcześniej i zacznie płakać, powie się, że kaprysi. Druga butelka zostanie przemycona w południe, a dwie następne wieczorem.

Pierwszego dnia, gdy Ross golił się, a Lydia robiła śnia­danie i nie reagowała na krzyk Lee, zwrócił jej na to uwagę.

- Co się z tobą dzieje, dlaczego pozwalasz mu tak wrze­szczeć?

Wyprostowała się i odgarnęła włosy z czoła. Wycelowała w niego długi widelec, z którego kapał tłuszcz.

- Nic się ze mną nie dzieje i byłabym ci wdzięczna, gdybyś nie rozmawiał ze mną takim tonem, jakbyś mnie o coś oskarżał. - Poczucie winy i żar bijący od ogniska wywołały na jej policzkach rumieniec.

Ross wolałby, żeby nie wyglądała tak zdrowo, gdyż całe jego ciało odpowiedziało gwałtownie na jej witalność.

- Dziecko powinno czasem popłakać i trzeba je wtedy zostawić w spokoju, żeby zanadto nie rozpieścić. - To właś­nie kazała jej powiedzieć Mama, gdyby Ross zwrócił uwagę na niezwykłe zachowanie Lee.

Ross namydlił twarz. Właściwie miała rację, ale on zbyt dobrze wiedział, co znaczy być zaniedbywanym przez mat­kę, która nie opatrzy rozbitego łokcia, bo jest zajęta czymś innym.

- Nie pozwól mu tylko płakać zbyt długo.

- Czy myślisz, że pozwoliłabym mu płakać, gdybym nie miała pewności, że nic mu nie jest?

Ross rzucił na ziemię ręcznik i włożył kapelusz.

- Jesteś tu przede wszystkim po to, by opiekować się Lee. Chyba nie zapomniałaś, że to był powód, dla którego musiałem się z tobą ożenić? - Nie czekając na odpowiedź poszedł do zagrody dla koni.

- Sukinsyn - rzuciła Lydia przez zęby.

- Może masz rację - rzekła Mama. Lydia odwróciła się gwałtownie, zawstydzona, że ktoś usłyszał jej niewybredny epitet. - I bardzo drażliwy, gdy idzie o dziecko. Ale kim­kolwiek jest, z dnia na dzień zachowuje się coraz dziwniej. Nigdy nie widziałam mężczyzny równie przerażonego jak on w dniu przeprawy przez rzekę, kiedy myślał, że coś ci się stało. Gdy wyszedł z wozu, wyglądał, jakby dostał pięścią między oczy. - Spojrzała na Rossa znikającego mię­dzy drzewami. - Ciekawe, co mu się stało? - rzekła w za­myśleniu. - Nic, trzeba dać małemu śniadanie.

Ułożony plan sprawdzał się bezbłędnie w ciągu dnia, gdy Ross był zajęty. Podawanie butelki wieczorem wyma­gało jednak większej ostrożności. Lydia odwracała się ple­cami i rozpinała suknię, jakby miała karmić piersią, po czym wyjmowała ze schowka butelkę z krowim mlekiem. Jak dotąd, Bogu dzięki, Ross niczego się nie domyślał. Ale Lydia zwierzyła się Mamie z innej troski.

- Co powiedziałaś Norwoodom?

- Mówiłam im, że jedno z moich dzieci mizernie wy­gląda i przydałoby się mu trochę świeżego mleka.

- Płacisz im, prawda?

- Mam trochę oszczędności. Nie martw się o to. Zwrócisz mi pieniądze, gdy pan Coleman dowie się o wszystkim.

Lydia zadrżała.

- Jeszcze nie, proszę.

- Odkryje to prędzej czy później. Nie będziesz mogła udawać w nieskończoność.

- Tak, ale później. Proszę cię, Mama.

Udawało im się przez tydzień.

Po pewnym szczególnie uciążliwym dniu podróży ka­rawana zatrzymała się koło strumienia z czystą i chłodną wodą. Ross rozmawiał przy kawie ze Scoutem, gdy Mama przyszła ze schowaną w kieszeni butelką mleka.

- Przejdźmy się trochę i poszukajmy cienia.

Lydii spodobała się ta propozycja. Wschodnia część Ar­kansas była piękna. Na łąkach rosły kwiaty, a lasy miały gęste poszycie. Można było się w nich bawić w chowanego. Ross, młodzi Langstonowie i inni mężczyźni rzadko wracali z polowania z pustymi rękami. Wieczorne posiłki nie były monotonne. Gdy przejeżdżali koło miast, wysyłali emisa­riuszy, którzy kupowali ziemniaki, warzywa i inne świeże produkty, na przykład jajka.

Lydia i Mama znalazły rozłożysty dąb i usiadły w jego cieniu na zielonym mchu. Lydia ułożyła Lee na ręku i po­dała mu butelkę. Przyzwyczaił się do krowiego mleka zdu­miewająco szybko i z dnia na dzień przybierał na wadze.

Mama zaczęła mówić o jednym ze swoich wychowaw­czych kłopotów. Zawiodła się na Bubbie, ciągle włóczył się za córką Leony Watkins. Lydia słuchała, błądząc my­ślami gdzie indziej. Gdy dostrzegła za plecami Mamy jakieś poruszenie, spokojnie podniosła wzrok. Zobaczywszy Ros­sa zamarła ze zgrozy. Patrzył na synka, w oczach migotał mu gniew.

Mama odwróciła się i z miejsca oceniła sytuację.

- Co to jest, do diabła? - Ross wskazał na butelkę.

- A na co wygląda? To butelka krowiego mleka - od­rzekła. - Lydia, daj mi chłopca. Zabiorę go, by spokojnie skończył obiad. Tu mógłby dostać niestrawności.

Lydii drżały ręce, z trudem podniosła dziecko, by podać je Mamie. Z lękiem patrzyła na Rossa. Miał zmarszczone brwi, zacięte usta stanowiły ledwie widoczną kreskę, mięś­nie były napięte.

- Dlaczego Lee pije z butelki?

Lydia spuściła oczy i zaczęła nerwowo miąć rąbek spód­nicy.

- Straciłam pokarm - szepnęła. Wzdrygnęła się, słysząc jego przekleństwo.

- Kiedy? - warknął.

- W dniu przeprawy przez rzekę. Mama mówi...

- Ponad tydzień temu? - Jego podniesiony głos zanie­pokoił siedzące na drzewie stadko błękitnych ptaków. Za­reagowały gniewnym skrzeczeniem.

- Tak.

- W dzień po naszym ślubie. - Zaśmiał się sarkastycznie. Spojrzała na niego i nerwowo oblizała wargi.

- W kilka dni później. Oparł się o pień dębu i popatrzył przez gałęzie w górę, jakby stamtąd oczekiwał odpowiedzi, za jakie grzechy spot­kała go taka kara.

- Jestem więc uwiązany do ciebie, nie chcianej żony, choć nie istnieje już powód, dla którego cię poślubiłem.

Lydia zerwała się na równe nogi.

- Czy nie pomyślałeś, że ja również jestem uwiązana do ciebie?

- To nie to samo.

- Masz rację, do diabła. To o wiele gorzej.

- Jaki mężczyzna chciałby mieć żonę, która wyraża się jak tramp?

- Nauczyłam się tego od ciebie! Usłyszała nowe, niezwykle dosadne słowa, nim spytał:

- Dlaczego twój... no, wiesz... twoje mleko... - Popatrzył na jej piersi i zaczął się jąkać. Opanował się jednak i rzekł sucho: - Kobieta może karmić dziecko znacznie dłużej. Co stało się z tobą?

- Nic.

- Na pewno coś, bo inaczej miałabyś mleko.

- Mama mówi, że to skutek przeprawy przez rzekę. Byłam tak zdenerwowana i... - umilkła, wspominając stra­szne chwile w wozie.

Rozdrażniło go przypomnienie zdarzenia, o którym przez cały tydzień próbował zapomnieć. Odwrócił się, by na nią nie patrzeć. Nie chciał widzieć szeroko otwartych, wyra­zistych oczu - zbyt dobrze pamiętał, jak wyglądały, gdy ją pocałował. Nie chciał widzieć ognistej aureoli włosów, bo nie zapomniał, co czuł, zanurzając w nich dłoń. Nie chciał widzieć ust, gdyż pamiętał ich smak. Ani piersi wy­pełniających stanik sukni, takich miękkich i kobiecych.

Do diabła! Chciał zapomnieć, lecz pamiętał wszystko. Wspomnienia osaczały go przez cały tydzień, na jawie i we śnie, dręcząc podniecającymi szczegółami.

Lydia wykorzystała jego milczenie.

- Mama mówi, że to nic niezwykłego. Zdarza się cza­sami, gdy kobieta na przykład bardzo się przestraszy, tak jak wtedy ja na promie. Ale z Lee wszystko w porządku - dodała pospiesznie. - Nauczył się pić ze smoczka. Od kro­wiego mleka nie boli go brzuszek. Przybiera na wadze i...

Ross odwrócił się gwałtownie.

- Nie zmienia to faktu, że wciąż jestem twoim mężem, choć tego nie chcę. Miałem żonę. Zrównoważoną, ładnie się wysławiającą, prawdziwą damę, która skromnie się cze­sała, która nigdy... - urwał. Mało brakowało, by wbrew swej woli powiedział, że Victoria nigdy by nie pozwoliła, żeby całował ją z taką niepohamowaną żądzą, z jaką po­całował Lydię. Wolał się nie przyznawać, że o tym pamięta.

Jeśli zamierzał dotknąć ją do żywego, zranić jak najbo­leśniej - to mu się u d a ł o . Żałowała niemal, że j e j nie uderzył, tak jak to zwykle robił Clancey, bo fizyczny ból nie trwałby długo. Ale Ross zadał jej cierpienie najgorszego rodzaju. Przypomniał, kim była i kim będzie, niezależnie od na­zwiska i pięknych ubrań, jakie będzie nosić. Na zawsze pozostanie szmatą.

W jej oczach zamigotał złoty błysk zachodzącego słońca. Ruchem głowy odrzuciła do tyłu bujne włosy.

- Ja też nie zrobiłam dobrego interesu. Nienawidzę cie­bie, twoich humorów i tego, że ranisz ludzi bez żadnego powodu. Wydaje mi się, że nie jesteś wart więcej ode mnie i nie możesz się z tym pogodzić, Rossie Coleman.

Zbliżył się do niej. Odruchowo chciała się cofnąć, ale gniew okazał się silniejszy od głosu rozsądku.

- Nie ma dla mnie nic gorszego, niż spędzić z tobą życie jako twoja żona - krzyknęła - ty... ty... rozpustny chamie.

Ross zamarł i otworzył usta, jakby nagle zwiotczały mięś­nie podtrzymujące jego dolną szczękę...

- Dobry wieczór państwu.

Śpiewny akcent Winstona Hilla wdarł się w ciężką, na­piętą atmosferę. Choć pozdrowienie zabrzmiało serdecznie, Hill spojrzał na nich uważnie, gdy odwrócili się słysząc jego głos. Wyglądali jak dwa walczące koguty, które właśnie mają skoczyć sobie do oczu.

Lydia starała się uspokoić i pokryć zmieszanie wygła­dzając spódnicę. Ross Coleman przygryzał wąsy.

- Witaj, Hill - rzekł sucho i kiwnął głową w stronę Mosesa.

Lydia pozdrowiła obu szybkim skinieniem.

- Piękna okolica, prawda?

- Tak, panie Hill - powiedziała Lydia, z trudem łapiąc oddech. Mało brakowało, by uderzyła Rossa w twarz. Co by się stało, gdyby Hill im nie przeszkodził? Czy słyszał obraźliwe słowa, jakie wykrzykiwał do niej Ross? Umierała ze wstydu. Miała nadzieję, że nie dostrzegł rumieńców na jej policzkach. - Rośnie tu tyle kwiatów - dodała, daremnie próbując udawać, że nic się nie stało.

- Te zebrałem nad rzeką. Czy przyjmie je pani, panno Lydio? - Moses wręczył jej bukiet. - Ożywią wnętrze wa­szego wozu.

Spojrzała ukradkiem na Rossa. Twarz miał nieprzenik­nioną i twardą jak granit.

- Dziękuję, Moses - powiedziała cicho, biorąc bukiet i wdychając zapach kwiatów. Zakręciło jej się w nosie i ki­chnęła, co wprawiło ją w jeszcze większe zakłopotanie.

Hill i Moses roześmieli się. Ross niespokojnie przestąpił z nogi na nogę.

- Moses podziwia pana umiejętność obchodzenia się z końmi, panie Coleman - rzekł Winston. Nie był tak wy­soki jak Ross, ale prosta i pełna godności postawa sprawiała, że wydawał się wyższy niż w rzeczywistości. - Zawsze pracował w domu. Ja, oczywiście, jeździłem konno, ale nig­dy nie powoziłem zaprzęgiem. Czy mógłby pan dać Mosesowi parę wskazówek? Odkąd wyjechaliśmy, konie toczą nieustanną walkę o to, który z nich ma przewodzić pozo­stałym.

Ross chrząknął z zakłopotaniem.

- Sądzę, że tak.

- To dla mnie wielki zaszczyt, panie Coleman. Nie zna­lazłbym lepszego nauczyciela - odrzekł z szacunkiem Mo­ses.

- Zobaczę, czy będę mógł zaradzić waszym kłopotom.

- Na pewno. - Winston uśmiechnął się do Rossa, po czym zwrócił się do Lydii: - Czy widziała już pani rzekę? Nad brzegiem jest chłodno i przyjemnie. Chętnie bym pani towarzyszył. Oczywiście za zgodą pana Colemana.

- Ja... hm., miałem sam zabrać Lydię na spacer.

Lydia spojrzała ze zdziwieniem na męża, który wypo­wiedział te słowa takim tonem, jakby miał zwyczaj co­dziennie zabierać żonę na wieczorną przechadzkę. Gdy objął ją w talii i przyciągnął do siebie, poczuła, jak uginają się pod nią kolana.

- W takim razie życzymy państwu miłego wieczoru - powiedział Winston, uchylając przed Lydią kapelusza.

- Dobranoc - rzekł Moses, nim odszedł ze swym panem w stronę obozu.

Ross natychmiast opuścił rękę. Lydia była zawiedziona. Przez chwilę uwierzyła, że naprawdę chce ją zabrać nad rzekę. Przecież spacerował o zmroku z Victorią - myślała ze smutkiem.

Ale nie z nią. Sądziła, że po odejściu Hilla i Mosesa znów zaczną się kłócić. Nie miała na to sił ani ochoty, ale podniosła na Rossa wyzywający wzrok.

- R o z p u s t n y chamie? - powtórzył szeptem.

- Co? - Czy rozmyślnie wprawiał ją w zakłopotanie? Nie gniewał się, w kącikach jego ust drgał uśmiech.

- Gdzie, na Boga, słyszałaś takie słowa i co cię skłoniło, by je powtórzyć?

Było to wyzwisko, jakim „sąsiedzi” często obrzucali Otisa i Clanceya.

- Czy to coś złego? - spytała nieśmiało. Ross wybuchnął śmiechem. Nigdy nie widziała, by tak szczerze się śmiał. Patrzyła przez chwilę zdziwiona, po czym przyłączyła się do niego.

- Złego? - rzekł wreszcie Ross, ocierając oczy wierzchem dłoni. - Tak. Gdybym był tobą i chciał być uważany za damę, nigdy bym tego nie mówił przy ludziach. - Znów zaczął chichotać, a kiedy wreszcie przestał, oparł się o pień drzewa i zsunął w dół, przysiadając na piętach. Patrzył na nią wzrokiem, jakiego nigdy przedtem nie widziała. Była w nim niemal czułość.

- Lydia, co ja mam z tobą zrobić? W jednej minucie jestem na ciebie wściekły i udusiłbym cię gołymi rękami, a w drugiej dajesz mi ubaw, jakiego nie miałem od lat.

Zapatrzył się w ziemię. Żałowała, że nie ma odwagi dotknąć jego pochylonej głowy i wygładzić zmarszczonych z troski brwi. Gdy znów na nią spojrzał, jego twarz była pozbawiona wyrazu.

- Chyba nie mamy wielkiego wyboru i musimy zostać razem, póki nie dojedziemy do Jefferson.

- Chyba tak. - A co będzie potem? Bała się o to spytać. Małżeństwo z człowiekiem o zmiennym usposobieniu nie było najlepszym rozwiązaniem, ale przynajmniej jej nie bił. Wolała być z nim niż sama, jak miesiąc temu. Właściwie to nawet go jej brakowało, gdy wychodził, niezależnie od jego nastroju. - Naprawdę mi przykro z powodu... pokar­mu. Nie mogłam tego przewidzieć, gdy się pobieraliśmy.

Mimo woli spojrzał na jej piersi. Były równie bujne i nę­cące jak przedtem.

- Nie mogłaś. Byłem zły nie na ciebie, tylko na los.

Był zły, ponieważ przedwcześnie i niesprawiedliwie stra­cił żonę. Denerwował się, bo poślubił tę dziewczynę, choć uważał, że jest dziwką, i zaklinał się, że jej nie pragnie. Był wściekły, że mimo tych deklaracji pożądał jej z nie­zwykłą siłą.

- Dlaczego powiedziałeś panu Hillowi, że zabierasz mnie nad rzekę? Czemu mnie objąłeś? - Przy ostatnich słowach nieśmiało schyliła głowę.

Bo nie mogłem pozwolić, by cię adorował. Bo byłem zazdrosny jak diabli, że w ogóle wspomniał o spacerze. Bo dał mi pretekst, by cię dotknąć”.

- On i Moses słyszeli prawdopodobnie naszą kłótnię. Nie chciałem, by pomyśleli, że cię źle traktuję.

- Ach tak - rzekła zawiedziona.

- Wracajmy. Za chwilę Mama przyniesie Lee. - Ku swe­mu i jej zdziwieniu poprowadził Lydię do obozu trzymając dłoń na jej ramieniu.

- To chyba najbardziej żałosny widok, jaki w życiu oglą­dałam.

Bubba Langston wypłynął na powierzchnię parskając i wypluwając wodę. Priscilla Watkins siedziała na brzegu o kilka stóp od niego. Oparła się na wyciągniętych do tyłu rękach i uniosła wysoko kolana, nie dbając o to, że pły­wający w strumieniu chłopak widzi spory fragment jej łydki i halki.

- Czemu mnie podglądasz? I co jest żałosne? - spytał Bubba wychodząc na brzeg. Przed wejściem do wody kusiło go, by zrzucić z siebie całe ubranie. Teraz dziękował Bogu, że zostawił spodnie.

- Nikogo nie podglądam. Przyszłam tutaj, by się ochło­dzić. W wozie jest duszno i gorąco, gdy jedzie się przez cały dzień. - Odęła wargi, wiedząc, że nie oprze się temu żaden mężczyzna. Usiadła prosto i przeciągnęła się, uno­sząc wysoko ramiona. W tej pozycji suknia obciskała jej dobrze rozwinięte piersi. Patrzyła na Bubbę spod rzęs. W jej szarych oczach widać było litość.

- Żałośnie wygląda twoja pierś, Bubba. Nie ma na niej włosów. Ani jednego. Widziałam kiedyś pana Colemana, gdy kąpał się w rzece. Jest owłosiony na całym ciele. Pod pachami, na piersi. W miejscach, których młoda dama nie powinna nawet oglądać. - Ziewnęła, udając znudzenie, ale kątem oka patrzyła na poruszającą się nerwowo grdykę Bubby.

- Wiesz, co zrobię? - powiedziała z nagłym ożywie­niem. - Zdejmę buty i pończochy i wejdę do chłodnej wody. Dziewczęta nie są tak szczęśliwe jak wy, chłopcy. Nie mo­żemy rozebrać się do naga, żeby popływać.

Bubba patrzył zafascynowany, jak rozwiązuje sznurowa­dła i zdejmuje trzewiki. Podwinęła spódnicę i zaczęła po­woli ściągać pończochy. Drżał, gdy przesuwała ręce wzdłuż kolan i łydki. Kiedy zdjęła pończochę ze szczupłej stopy i zobaczył jej obnażoną nogę, myślał, że umrze.

Z przymkniętymi oczami i widocznym na twarzy za­chwytem zanurzyła stopę w wirującej wodzie. Pożądliwie oblizała wargi. Bubba jęknął i zrobił parę kroków w jej stronę.

- Priscilla.

Nie zwracając na niego uwagi zaczęła ściągać drugą poń­czochę. Zanurzyła w wodzie obie stopy, zbierając spódnicę wokół talii.

- To prawie tak przyjemne jak inne rzeczy, które znam, prawda, Bubba?

Nie myślał jasno i nie rozumiał, o czym mówi.

- Ja też mam na niej włosy. Uśmiechnęła się wstydliwie.

- Nie.

- Tak. - Bubba stał teraz tuż obok Priscilli. Prąd wody uniósł jej stopę; dotknęła nią jego uda i guzika od spodni. Boże, naprawdę umierał.

- Chcesz zobaczyć? Pochyliła się, by dokładniej przyjrzeć się jego piersi.

- Cóż, przyznaję, widzę parę włosów tu i tam. - Spoj­rzała spod rzęs na jego rozgorączkowaną twarz. Zniżając głos do szeptu spytała: - Czy czujesz, jak rosną? Jakie to uczucie?

Bubbie zaschło w ustach. Wykrztusił zmienionym gło­sem:

- Dotknij, a przekonasz się sama. W oczach Priscilli błysnął triumf. Obejrzała się ostrożnie.

- Nikomu nie powiesz, jeśli to zrobię, prawda? Nawet temu twojemu wścibskiemu bratu?

- Przyrzekam - rzekł z takim przejęciem, jakby składał święty ślub posłuszeństwa.

- Dobrze. - Wyciągnęła rękę, ale cofnęła ją w ostatniej chwili. - Nie mogę.

Boże, jak ona go dręczy!

- Oczywiście, że możesz - dyszał. - Po prostu dotknij.

- Jesteś potworem, zmuszając mnie do tego - rzekła z wy­rzutem. Bubba zatracił poczucie rzeczywistości i nie za­uważył, że Priscilla jemu przypisuje rolę kusiciela. Czuł tylko palące dotknięcie jej palców na piersi. Żar przeniknął całe jego ciało, które zaczęło boleśnie pulsować. Gdyby nie stał po pas w wodzie, widziałaby, jaką ma nad nim władzę. Palcem stopy dotknęła jego krocza.

- Och, Bubba. - Zamknęła oczy, przesuwając dłoń po jego piersi. - Przyjemnie cię dotykać. Jesteś taki męski.

- Naprawdę?

- Mhm. - Westchnęła i z żalem cofnęła rękę. - Ale nie mogę pozwolić, byś mnie do tego przekonał. Cała płonę.

- Tak? Skinęła głową. Kaskada jasnych włosów opadła jej na ramiona.

- Muszę się trochę ochłodzić. - Udając, że nie zwraca uwagi na jego spojrzenia, odpięła dwa guziki sukni i po­chyliła się nad strumieniem. Nabrała wody w dłonie i wy­lała ją na dekolt. - Och! Nie myślałam, że jest taka zimna. - Polewała się wodą, aż mokry przód sukienki przylgnął do jej ciała.

Gdy się wyprostowała, spojrzała w szeroko otwarte oczy Bubby. Zerknęła na swoje obfite piersi. Tak, jak przewidy­wała, ich brodawki uwypukliły się pod wpływem zimnej wody.

- Och, miej litość! - krzyknęła, zakrywając się dłońmi. - Nie patrz tak na mnie, Bubba. Słabo mi się robi, gdy widzę ten błysk w twoich oczach.

- Ty patrzyłaś na mnie - rzekł ochrypłym głosem. Powoli opuszczała ręce.

- Patrzyłam, prawda? Jesteś podły, że to wykorzystujesz, ale nie mogę się już wycofać.

Stał wpatrzony w jej piersi, nie widząc, jak zaciska wargi z wyrazem zawodu. Nie miała wątpliwości, że chłopak jest tępy. Gdyby Scout nie pojechał do pobliskiego miasta zaraz po rozbiciu obozu, nie byłaby tutaj z tym gamoniem - on prawdopodobnie nie wiedział, do czego służy instru­ment, który ma w spodniach. Ale ona wiedziała i zaczynała tracić cierpliwość. Wyraźnie potrzebował zachęty.

- Nawet cię dotknęłam - rzekła cicho, udając drżenie głosu. - Ale wiem, że nigdy byś mnie do tego nie zmuszał, prawda, Bubba? - Palce stopy znów powędrowały wzdłuż guzików jego spodni.

Spojrzał na nią przenikliwie niebieskimi oczami.

- Powiedziałaś, że nie możesz się już wycofać. Zwilżyła językiem wargi, pewna, że to dostrzeże. Za­trzepotała powiekami, wyciskając parę łez.

- Naprawdę jesteś potworem. Ale jeśli obiecasz, że ni­komu nie powiesz...

- Przyrzekam - powtórzył, wpatrując się w widoczne pod wilgotną sukienką wypukłe brodawki. Niezgrabnie wyjął ręce z wody.

- Zmoczę ci suknię.

- To nieważne! - krzyknęła. Gdyby tu był Scout, zrobiłby to już godzinę temu. A ona musiała uczyć tego głupca krok po kroku.

Bubba dotknął jej lekko, a czując, jak na to zareagowała, ośmielił się. Głaskał, ściskał i pocierał jej ciało, nie mogąc uwierzyć, że jest to takie przyjemne. Zdobył się na odwagę, by podrażnić kciukami brodawki.

- Mhm, Bubba. Na pewno już to robiłeś - rzekła Priscilla. Rozchyliła nogi, by mógł się do niej przysunąć.

- Nie, nigdy.

- Mnie możesz powiedzieć.

- Nigdy. Przysięgam ci. Jesteś pierwszą dziewczyną, któ­rą pokochałem.

- Mocniej - przynaglała go. - Pocieraj mocniej i zbliż się, żeby...

- Bubba Langston! - Wołanie odbiło się echem od nieba i spadło na głowę Bubby, wrzucając go z powrotem do wody. Gdyby Priscilla nie przytrzymała się kępy trawy, wpadłaby razem z nim.

- Tak, Mamo? - gramolił się już na brzeg, ślizgając po kamieniach w rwącym nurcie strumienia.

- Twój ojciec potrzebuje pomocy przy wozie.

- Tak, Mamo - powtórzył, zdejmując z krzaka mokrą koszulę. Z jego spodni ciekły strużki wody, gdy biegł mię­dzy drzewami.

Mama, która nawet piastując na ręku Lee wyglądała jak nieprzystępna twierdza, zmierzyła wzrokiem dziewczynę pospiesznie wciągającą pończochy.

Gdy Bubba oddalił się, chwyciła Priscillę za włosy i szarp­nięciem postawiła na nogi.

- Wychowuję go na porządnego chłopca i dopilnuję, by się nie zepsuł, rozumiesz, dziewczyno?

- Niech mnie pani puści. - Priscilla kręciła głową, pró­bując się wyswobodzić, ale Mama nie zwalniała uchwytu.

- Jesteś małą, gorącą dziwką. Wiedziałam o tym, gdy zobaczyłam cię po raz pierwszy, teraz mówię ci, żebyś trzy­mała się od Bubby z daleka.

- On...

- On dojrzewa i przeżywa trudności, a ty go prowo­kujesz. Nie pozwolę, byś wpędziła go w kłopoty.

- Powiem mamie, jak pani do mnie mówi.

- Nie powiesz, bo wtedy skończy się twoja zabawa ze Scoutem.

Priscilla nagle przestała się wyrywać, a Mama puściła ją, wiedząc, że trafiła w dziesiątkę.

- Kiedy następnym razem zaswędzi cię pod ogonem, pomachaj nim przed kimś innym, a Langstonów zostaw w spokoju.

Gdy Mama oddała Lee Lydii i wróciła do swego wozu, Bubba już tam na nią czekał. Nie krzyczała, ale jej wzrok mówił synowi bez ogródek, co myśli o jego zabawie z Priscilla Watkins. Bubba, zaczerwieniony po korzonki włosów, spytał z trudem przełykając ślinę:

- Czy pomóc ci przy kolacji, Mamo?

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Tak, przypominam sobie - powiedział przewoźnik, po­dając prymkę tytoniu człowiekowi, który pytał go o kara­wanę. - Jakieś dwa, trzy tygodnie temu.

Mężczyzna odgryzł spory kawałek i wepchnął do ust. Oderwał drugi i schował do kieszeni na później. Przewoź­nik cofnął rękę. Przy obowiązujących ostatnio cenach nie mógł posuwać się za daleko w swej szczodrości.

- Dwa, trzy tygodnie?

- Tak. Pamiętam to, bo musieli długo obozować na gó­rze, zanim przestało padać i można było bezpiecznie się przeprawić.

- Czy widziałeś dziewczynę podobną do tej, którą ci opisałem?

Przewoźnik wypluł prymkę do rzeki.

- Chyba tak. Miała mnóstwo włosów. I niemowlę przy piersi.

- Niemowlę?

- Malutkie. Wydaje mi się, że nie miało więcej niż mie­siąc.

Drugi mężczyzna uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją, spoglądając na brzeg Arkansas.

- To musi być ona. Przewoźnik zachichotał.

- Niełatwo ją zapomnieć, gdy się raz widziało, ale czemu ścigasz dziewczynę, która ma już dzieciaka?

Mężczyzna wypluł tytoń do mulistej wody.

- Przez tę sukę mam ranę na głowie.

Przewoźnik ocenił swego rozmówcę jako jednego z najszpetniejszych i najbrudniejszych sukinsynów, jakich w ży­ciu widział. Pomyślał, że człowiek ów musi być odrażający do głębi swej istoty.

- Zapłaci mi za to - dodał. Przewoźnik zdjął kapelusz i otarł dłonią pot z czoła.

- Na twoim miejscu uważałbym na faceta, który z nią jedzie. Wygląda...

- Faceta! Przewoźnik cofnął się przezornie, widząc wzburzenie swego rozmówcy. Nie chciał mieć żadnych kłopotów, zwłaszcza ze strony typa, który potrafiłby chyba zabić czło­wieka dla samej zabawy.

- Tak, zdaje mi się, że to jej mąż.

- Nie jest mężatką - mruknął mężczyzna.

- Trzymała w ramionach dziecko i jechała z jakimś męż­czyzną, więc pomyślałem, że są rodziną. Pamiętam ją, bo w połowie drogi wpadła w panikę i uciekła do wozu. On pobiegł za nią i zostali tam do końca.

Ciemne, kaprawe oczy patrzyły badawczo na przeciw­legły brzeg. Przewoźnik znów splunął, zadowolony, że jego rozmówca nie stoi za nim. Ale nie będzie mu łatwo odebrać kobietę owemu dobrze zbudowanemu facetowi z wąsami i przenikliwym spojrzeniem.

- Wygląda na wrednego sukinsyna. Ma bystre oczy, jak­by... wiesz, co mam na myśli, jakby nic nie mogło ujść jego uwagi. Błyskawicznie wyciągnął colta, gdy pomyślał, że coś się stało tej kobiecie. Ponury, zacięty typ. Nie mówił dużo, ale też niczego nie przeoczył. Nie chciałbym się z nim spotkać sam na sam.

Drugi mężczyzna słuchał uważnie, wciąż wpatrując się w brzeg Arkansas.

- Miał piękne konie. Widziałem, co z nimi robił. Jedno słowo, ruch ręki i słuchały go. Jakby je czarował. Zostawił je potem pod opieką jakiegoś chłopaka, gdy ta kobieta wpadła do wozu, jakby ją sam diabeł gonił. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak wystraszył się rzeki.

Drugi człowiek odwrócił się do niego z demonicznym uśmiechem.

- Wystraszyła się rzeki, mówisz? - Zaśmiał się nieprzy­jemnie. Po plecach przewoźnika przebiegł dreszcz. - To nie jego kobieta, tylko moja.

- Chyba trudno go będzie o tym przekonać. - Znów splunął. - Ja na twoim miejscu raczej pozwoliłbym mu ją zatrzymać, choć ładna, zamiast stawać z nim do walki.

- Nie jestem tobą, prawda? Przewoźnik zadrżał, patrząc tamtemu w oczy.

- Czy chcesz przeprawić się dzisiaj?

- Jutro. Muszę najpierw kupić trochę rzeczy. - Odcho­dząc odwrócił się. - Wiesz, dokąd jechali?

- Słyszałem, że do Teksasu.

Mężczyzna skinął głową, spojrzał z uśmiechem na za­chodni brzeg i odszedł w stronę Memphis wesoło pogwiz­dując.

- Dzień dobry, pani Coleman. - Winston Hill podjechał na koniu i uchylił kapelusza przed młodą kobietą powożącą zaprzęgiem. Podziwiał jej ładną postawę, zgrabną figurę i śliczny profil. Najbardziej zachwycało go to, że zupełnie nie zdaje sobie sprawy z tego, jak pięknie wygląda.

- Dzień dobry, panie Hill.

- Kiedy zacznie pani mówić do mnie Winston?

- Wtedy, gdy pan zacznie nazywać mnie Lydią.

- Co by powiedział na to mąż? Lydia westchnęła, nadal patrząc przed siebie. Mąż był niezadowolony niemal z wszystkiego, co robiła. Jedno wy­kroczenie więcej, rzeczywiste czy wyimaginowane, niczego nie zmieni. Była już zmęczona ciągłymi usiłowaniami, by go zadowolić.

- Jeśli ja się zgadzam, Ross nie będzie miał tu nic do powiedzenia - rzekła wyzywająco i posłała młodemu człowiekowi promienny, nieświadomie zalotny uśmiech. Winstonowi mocniej zabiło serce, gdy zobaczył jej rozjaśnioną twarz.

Kierując koniem jedną ręką, sięgnął do przytroczonej do siodła torby mówiąc:

- Mam coś dla ciebie.

- Dla mnie? - ucieszyła się Lydia.

- Zwróciłaś uwagę na książkę, którą czytałem pewnego wieczoru, gdy spacerowałaś z Lee po obozie. Pamiętasz? Wstąpiłaś, by spróbować szarlotki Mosesa...

- Tylko dlatego, że miałam wrażenie, iż sprawię mu przykrość, jeżeli odmówię - przerwała.

Winston roześmiał się.

- Na pewno by tak było.

Ross był wściekły, gdy przechodząc tamtędy w parę mi­nut później zastał u nich Lydię. Zaciągnął ją do wozu niemal siłą. Czasami wolałaby, żeby na nią krzyczał, zamiast pa­trzeć z takim napięciem i niemą złością.

Winston mówił dalej:

- Widziałem, jak patrzysz na tę książkę. - Wyjął ją z torby i stojąc w strzemionach położył na siedzeniu wozu. - Po­życzam ci ją. Możesz ją zatrzymać tak długo, jak zechcesz.

Zarumieniła się, zakłopotana i wdzięczna jednocześnie.

- Panie... Hill... Winston - jąkała się. - Na pewno spo­dobałaby mi się ta książka. Tylko, że ja... nie umiem czytać.

Przez chwilę patrzył w milczeniu na jej spuszczoną gło­wę. Popełnił straszną gafę. Tamtego wieczoru spoglądała na książkę takim tęsknym wzrokiem, iż był przekonany, że od dawna nic nie czytała z braku czasu i okazji. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że wcale nie potrafi czytać.

- Przebacz mi, Lydia. Nie chciałem cię urazić. Byłem pewien, że umiesz czytać.

- Kiedyś umiałam - rzekła cichym, nieśmiałym głosem. - Mama uczyła mnie, kiedy tata umarł, i... - umilkła na wspo­mnienie tamtych strasznych lat. - Tak czy inaczej, nie na­uczyła mnie wiele i nie wróciłam już do szkoły. Rozpoznaję jeszcze litery i może coś bym jeszcze przeczytała. Nie wiem. Nie widziałam książki od... dawna.

Oczy Winstona rozjaśniły się. Chciał coś powiedzieć, ale przeszkodził mu w tym atak kaszlu. Kaszlał długo, zasła­niając usta białą, płócienną chustką, nim znów mógł podjąć rozmowę.

- Założę się, że pamiętasz więcej, niż sądzisz. Proszę, weź książkę, przeczytaj, ile zdołasz, a gdybyś miała z tym jakieś trudności, zwróć się do mnie o pomoc.

- Nie mogę. To byłby taki kłopot...

- Żaden kłopot. Cieszyłbym się z tego. - Cieszyłby się rozmawiając z nią o czymkolwiek. Był niezadowolony, że zakochał się w mężatce. To sprzeciwiało się jego kodeksowi honorowemu. A gdyby sytuacja nie była beznadziejna z te­go względu, byłaby beznadziejna z innego. Żadnej kobiety nie chciał nigdy obciążać swoją nieuleczalną chorobą. Teraz jednak, gdy dowiedział się, że ma szanse w suchym, cie­płym klimacie, myślał inaczej. Był chory, ale jeszcze nie umarł. Był wciąż mężczyzną. Uwielbiał patrzeć na Lydię, słuchać jej spokojnego głosu, zachwycać się niewinnym wdziękiem, jakim emanowała.

- Sądzę, że Lee nie pozostawi mi wiele czasu na czy­tanie. Poza tym mam obowiązki wobec męża.

Teraz Winston się zmieszał, mylnie interpretując jej ostat­nie zdanie.

- Oczywiście, nie chciałem powiedzieć, że masz mało zajęć jako... jako żona i... matka. Pomyślałem tylko, że jeśli zostanie ci trochę wolnego czasu, ta książka mogłaby cię zainteresować.

Lydia spojrzała na nią z tęsknotą. Pamiętała pokój, w któ­rym ojciec zwykł siadać i czytać. Był pełen książek. Pachniał tytoniem z fajki ojca, atramentem, starymi papierami i za­kurzonymi okładkami. Lubiła ten zapach. Przez długie lata nie myślała o pokoju z książkami, a teraz wspomnienie o nim przeszyło ją bólem.

- Nie umiem wyrazić, jak bardzo ci jestem wdzięczna, że pomyślałeś o mnie, Winston. Może uda mi się ją prze­czytać. Nie chcę pozostać ignorantką do końca życia.

- Nigdy nie nazwałbym cię ignorantką, Lydia - odrzekł cicho.

W tej samej chwili nadjechał Ross na Luckym. Ogier, niecierpliwy i gwałtowny jak jeździec, stanął dęba obok konia Hilla, który z respektem ustąpił mu miejsca.

- Dzień dobry, Ross. Widzę, że upolowałeś parę króli­ków - powiedział Winston z przyjaznym uśmiechem.

- Winston zatrzymał się, by powiedzieć dzień dobry - rzekła nerwowo Lydia ściągając cugle. - Ma dla nas książ­kę. - Może gdy Ross pomyśli, że Hill pożyczył książkę im obojgu, pozwoli ją zatrzymać.

- Tak - gładko podjął Winston. - Wiozę z sobą skrzynię pełną książek. Szkoda, by leżały bezużytecznie.

- Dziękuję, Hill - odpowiedział Ross.

- Czy moglibyśmy któregoś dnia wybrać się razem na polowanie? Jestem niezłym strzelcem - dodał w zamyśle­niu. - Często chodziłem z ojcem na polowania. Przed wojną.

- Oczywiście - odrzekł Ross. Boże, tak bardzo chciał go nienawidzić, ale Hill niczym sobie na to nie zasłużył. Zachwycał się nawet małym Lee. Ross nie mógł nienawidzić człowieka, który uwielbiał jego synka.

- Zwykle jadę na polowanie rano, gdy karawana rusza w drogę.

- Daj mi znać następnym razem. Chętnie będę ci towa­rzyszył. I dziękuję, że pomogłeś Mosesowi. Wiedziałem, że mamy dobre konie, ale zanim nie pokazałeś, jak je usta­wiać, sprawiały mu sporo kłopotu.

- Drobnostka. - Ross wzruszył ramionami. Spojrzał na Lydię, żałując, że nalegał, by siedziała wyprostowana na koźle, gdy uczył ją powozić. W tej pozycji uwydatniały się jej bujne piersi, siejąc zamęt w zmysłach jego i z pew­nością innych mężczyzn, którzy przejeżdżali obok, nie wy­łączając Hilla. - Lydia, powieszę króliki z tyłu wozu i opra­wię je w czasie południowej przerwy.

Nie wierzyła własnym uszom. Oprawianie królików było zajęciem, które Ross zawsze pozostawiał jej, choć wiedział, że nie cierpi tej pracy i robi jej się przy tym niedobrze.

- Dziękuję, Ross - rzekła cicho, patrząc na niego przez chwilę, nim unikając jej wzroku pojechał na tył wozu.

- Życzę ci miłego dnia, Lydia - powiedział Winston, uchylając kapelusza.

- Wzajemnie, Winston. I dziękuję za książkę - odrzekła z roztargnieniem, myśląc o Rossie i jego dziwnym zacho­waniu. He razy sądziła, że przejrzała go już na wylot, za­wsze robił coś nieoczekiwanego, co uświadamiało jej, że nic o nim nie wie.

Przez ostatnie dwa tygodnie, odkąd postanowili być ra­zem, dopóki nie dojadą do miejsca przeznaczenia, uczył ją powozić. Z początku była wystraszona i niezręczna, lecz wypełniając jego krótkie polecenia stopniowo nabierała wprawy.

Po pierwszym dniu, gdy przeklinał jej tępotę i swój da­remny trud, pojechał do miasta i kupił jej parę skórzanych rękawiczek.

Wrócił do obozu przed nocą, gdy pogaszono już wię­kszość ognisk. Lydia leżała w łóżku, ale jeszcze nie spała. Zostawiła zapalone światło.

- Zedrzesz ręce lejcami, jeśli tego nie włożysz - powie­dział, rzucając jej zawiniętą paczuszkę, po czym odwrócił się i zdjął koszulę i buty.

Odwinęła papier, a gdy miękkie skórzane rękawiczki spad­ły na łóżko, łzy napłynęły jej do oczu. Dłonie miała obtarte i pokryte pęcherzami, lecz nie wiedziała, że to zauważył.

- Dziękuję, Ross.

- Nie ma za co. - Nie patrząc na nią zgasił lampę i wśli­znął się pod kołdrę.

- Czy to znaczy, że nadal będziesz mnie uczył, choć tak źle mi dzisiaj poszło?

- Gorzej niż dzisiaj już być nie może, więc chyba będzie lepiej.

Nie było to wiele, ale zawsze stanowiło pewne pocie­szenie. Następnego ranka włożyła rękawiczki i usiadła na koźle. Podobały się jej nie tylko dlatego, że chroniły ręce. Ważne było to, że Ross sam je wybrał i podarował jej.

Z dnia na dzień było im coraz lepiej razem. Czasami wieczorami rozmawiali i śmiali się jak zwyczajne małżeń­stwo. A potem coś, czego nie potrafiła wytłumaczyć, spra­wiało, że znów zaciskał usta, a między jego brwiami po­jawiała się głęboka zmarszczka.

Któregoś wieczoru Scout uprzedził ich, że następnego dnia będą przejeżdżać przez wąwóz.

- Jest głęboki, ale suchy - powiedział zebranej wokół niego grupie. - Nic wam nie grozi, jeśli przejedziecie powoli i spokojnie. Ziemia jest miękka i musicie uważać, by nie wpaść w poślizg. Po drugiej stronie jest płytko, więc z ła­twością się wydostaniecie.

Mimo ostrzeżenia Scouta jeden z powożących nie dość mocno ściągnął cugle i jego zaprzęg wpadł na wóz przed nim jadący, powodując niebezpieczną sytuację i zamiesza­nie, które wystraszyło konie. Posłano po Rossa, by pomógł je uspokoić.

Nie zdążył się jeszcze z tym uporać, kiedy przyszła kolej na Lydię. Podjechała do krawędzi wąwozu. Zakręciło jej się w głowie, gdy zobaczyła, jaki jest głęboki. Nie chciała jednak, by Ross czy ktokolwiek inny zarzucał jej, że blokuje drogę pozostałym. Wzięła głęboki oddech, cmoknęła i po­trząsając lejcami ponagliła konie, by zrobiły pierwszy krok.

Była już w połowie drogi w dół, gdy poczuła, że koła zaczynają się ślizgać po miękkiej ziemi. Próbowała hamo­wać, lecz ściągnięte wodze zdawały się tylko niepokoić konie, które nie zwolniły. Zdenerwowana obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że Lee śpi w swoim koszu tuż przy otwartym wejściu. Wystarczyłaby chwila nieuwagi, żeby ko­nie spłoszyły się i poniosły. Gwałtownie szarpnęła lejcami.

- Nie, Lydia! - krzyknął Ross. Jechał tuż obok na Luckym i od razu wyczuł niebezpieczeństwo. Zobaczyła kątem oka, jak przerzuca nogę przez siodło i wskakuje na wóz. Krótkim gwizdnięciem nakazał wierzchowcowi usunąć się z drogi.

- Nie szarp lejc, ściągaj je stopniowo.

Bolały ją mięśnie ramion i pleców, gdy próbowała opa­nować konie, lecz płoszyły się coraz bardziej i wóz nabierał rozpędu w drodze na skaliste dno wąwozu.

- Pozwól - powiedział Ross. Przykrył jej dłonie swoi­mi. - Spokojnie, spokojnie - mówił. Odnosiło się to za­równo do niej, jak i do biegnących koni. Siedział tak blisko, że niemal dotykał jej policzka swoim. Słyszała, co mówił, i czuła na twarzy jego oddech.

Posłusznie wykonywała rzucane szeptem polecenia.

- Widzisz? Teraz trochę im popuść. Spokojnie, spokojnie, nie szarp lejc, ściągaj je pewnie i mocno. O tak, Lydia, właśnie tak. Dzielna dziewczyna. Teraz trochę szybciej.

Gdy zjechali na dół bez wypadku, odwróciła się do niego z triumfującym uśmiechem.

- Udało mi się, udało! Prawda, Ross? Kapelusz zsunął się jej na tył głowy i schowane pod nim włosy zaczęły opadać na ramiona. Serce biło szybko i nieregularnie z podniecenia.

Jej ożywiona twarz wydała mu się najpiękniejsza, jaką w życiu widział. Z pewnością była najbardziej pociągająca, przy niezwykłym połączeniu niewinności i prowokującej zmysłowości. Jej uśmiechnięte usta, miękkie i wilgotne, zda­wały się zapraszać do pocałunku, a on dobrze pamiętał ich słodycz.

W blasku słońca nie umiał określić barwy jej oczu, wa­hającej się między brązem a złotem. Zobaczył w nich odbicie oczarowanego mężczyzny, pragnącego dotykać ją i całować. Samotnego mężczyzny, pożądającego nie jakiejkolwiek ko­biety, lecz właśnie tej, tęskniącego za rozkoszą, jaką obie­cywał jej łagodny głos i zmysłowe ciało.

Zobaczył siebie. A to, co ujrzał, przeraziło go.

Puścił jej dłonie i powiedział głosem, który wydał się obcy obojgu:

- Tak, dobrze się spisałaś. - Wziął lejce i odsunął się o parę cali. - Przez resztę drogi ja będę powoził.

Nie umiała czytać w jego myślach. Przez chwilę sądziła, że ją pocałuje. Chciała, by to zrobił. Pragnęła znowu poczuć muśnięcie jego wąsów, usta otwierające jej wargi i wsunięty między nie język. Na wspomnienie tych chwil przeszywał ją dreszcz podniecenia.

Ale tak się nie stało i od tamtego dnia był niemiły i po­nury aż do tego ranka, gdy w obecności Hilla zaproponował jej, że oprawi króliki.

Kierował zaprzęgiem po południowej przerwie, lecz nie był skory do rozmowy. Lydia parę razy próbowała go za­chęcić, ale zrezygnowała, słysząc jego krótkie, wymuszone odpowiedzi. Aby wypełnić czymś godziny jazdy, otworzyła książkę Winstona i zaczęła się uważnie przyglądać kartom z pozłacanymi brzegami. Zdołała odcyfrować tytuł.

- I - van - hoe - szepnęła.

- Ivanhoe - Ross poprawił jej błędny akcent. Podniosła głowę.

- Umiesz czytać, Ross? Wzruszył ramionami. Zrozumiała, że nie chce na ten temat mówić. Miała rację. Nie chciał, by wiedziała, że na­uczył się czytać, kiedy poznał Victorię Gentry. Victoria była zdumiona, gdy odkryła, że jest analfabetą. Uczyła go wie­czorami, kiedy skończył pracę.

Odkąd opanował umiejętność czytania, pochłonął wszy­stko, co miała mu do zaofiarowania biblioteka Gentrych, i znacznie rozszerzył swoją wiedzę. Victoria dała mu pewne pojęcie o geografii i historii, nauczyła go dodawać i ode­jmować. Gdyby nie miał żadnego innego powodu, kochałby Victorię za to, że uczyła go, nie wyśmiewając jego żałosnej niewiedzy.

- Co to znaczy? - spytała Lydia po chwili.

- Co?

- Ivanhoe.

- To imię bohatera.

- Aha - powiedziała, muskając ostrożnie palcami opra­wę z gładkiej skóry. - Czy w tej powieści jest jakaś kobieta?

- Dwie. Rowena i Rebecca.

- Co się z nimi stało? Ross spojrzał na jej zaciekawioną twarz i powiedział to, co zwykle mówiła mu w takich przypadkach Victoria:

- Przeczytaj, to się dowiesz. Nie mogła nie przyjąć wyzwania, jakie rzucił jej Ross.

Winston Hill nie przekonałby jej tak łatwo swoją łagodną perswazją. Podniosła wyzywającym ruchem podbródek.

- Dobrze - powiedziała. - Czy pomożesz mi, jeśli czegoś nie zrozumiem?

Skinął głową.

I tak przez resztę dnia słuchał, jak duka pierwsze dwie strony. Gdy zatrzymali się na noc, oboje byli zmęczeni, ale Lydia promieniała, dumna ze swego osiągnięcia.

Gdy wieczorem Mama rozmawiała z nią, karmiąc Lee butelką, a Lydia kroiła ziemniaki i przygotowywała króliki do pieczenia, nadbiegł zdyszany Bubba i przerwał im po­gawędkę.

- Ross potrzebuje gwoździ do podkucia koni. Powie­dział, że woreczek z nimi jest w wozie.

- Pójdę po nie - rzekła Lydia. Gdy je przyniosła, Mama zwróciła się do syna:

- Idź pomóc ojcu, a Lydia niech zaniesie gwoździe mę­żowi.

Bubba był zawiedziony, gdyż starał się spędzać z Rossem jak najwięcej czasu, nie chciał jednak kłócić się z matką po tym, jak widziała go z Priscillą.

- Dobrze - mruknął ponuro i poszedł do wozu Langstonów.

- Powinnam dokończyć karmienia Lee, żebyś mogła po­dać kolację rodzinie - oponowała nieśmiało Lydia, choć serce zabiło jej szybciej, gdy usłyszała słowa Mamy. Tak rzadko byli we dwoje. Zawsze kładł się spać ostatni w ca­łym obozie, czasami znacznie później niż ona. Rano zwykle był już na nogach i zajmował się końmi, nim ona wstała, by nakarmić Lee i zrobić śniadanie. Nieraz myślała, że nie lubi być z nią, zwłaszcza w zaciszu ich wozu.

- Anabeth podaje dziś kolację. Wolę czasami zająć się Lee, niż schylać nad gorącym ogniskiem. Idź - ponaglała.

Lydia zdjęła fartuch i przygładziła włosy. Rozbawiło to Mamę, która z dyskretnym uśmiechem patrzyła na młodą kobietę idącą w stronę zagrody dla koni. Wszyscy podróż­ni zaakceptowali już Lydię jako panią Coleman i tak się do niej zwracali.

Ross był w zagrodzie sam. Inni wrócili już do swoich wozów. Stał przy jednej z klaczy, czesząc jej grzywę i prze­mawiając łagodnym szeptem. Uderzyło ją, jaki jest przy­stojny. Zdjął kapelusz i blask zachodzącego słońca rozjaśniał jego włosy. Męska postać harmonizowała z surowym oto­czeniem.

Tak się na niego zapatrzyła, że nie spostrzegła leżącego na ścieżce kamienia. Potknęła się i upadła, rozsypując gwoź­dzie. Zawstydzona swą niezręcznością zaczęła je zbierać. Gdy wyciągnęła rękę po jeden z nich, usłyszała odgłos grze­chotki. Zamarła. Na kamieniu leżał zwinięty grzechotnik.

Krzyk Lydii przeszył ciszę. Cofnęła się gwałtownie. Cze­kając na ból od uderzenia grzechotki odwróciła głowę, by po raz ostatni spojrzeć na Rossa.

Usłyszawszy jej krzyk przypadł do ziemi i przetoczył się dwukrotnie, wyrywając z olstra rewolwer, po czym wy­palił, nie starając się nawet celować. Lydia znów krzyknęła, gdy głowa węża, oddzielona kulą od tułowia, upadła na ziemię. Cielsko wiło się o parę cali od jej nogi, nim nareszcie znieruchomiało.

Spojrzała na Rossa szeroko otwartymi oczami. Strzał z re­wolweru był dla niego takim samym instynktownym od­ruchem, jak dla węża uderzenie grzechotką w poruszający się obiekt. Nie wiedziała, co bardziej ją przeraziło.

Znieruchomiała patrzyła w milczeniu, jak Ross podnosi się z ziemi i podchodzi do niej. Wzdrygnęła się, gdy przy: niej uklęknął. Ten człowiek mógł być równie niebezpieczny, jak zabity przez niego wąż.

- Lydia, trafił cię? - spytał. Słowa z trudem wydobywały mu się z gardła, rysy twarzy miał napięte. Za wszelką cenę musiał wiedzieć.

Kolejne zaskoczenie. Z mordercy stał się tkliwym pocie­szycielem. Napięte nerwy Lydii nie wytrzymały.

- Nie, nie - jąkała, drżąc na całym ciele.

Wstała opierając się o niego, zarzuciła mu ręce na ra­miona, wtuliła twarz w koszulę i zaczęła płakać. Zanurzył twarz w jej bujnych włosach, szepcząc uspokajające słowa. Czuł drżenie jej piersi i przytulił ją mocniej, jakby chcąc wchłonąć w siebie resztki jej strachu.

Gdy Lydia podniosła głowę, oczy miała pełne łez.

- Jeszcze parę tygodni temu myślałam o śmierci. Ale gdy zobaczyłam grzechotnika, nie chciałam umrzeć i zo­stawić Lee. Nie chciałam opuścić... ciebie, Ross.

- Lydia - szepnął, nim pocałował ją, uwalniając napięcie, jakie gromadziło się w nim od tygodni. Złączyli na chwilę spragnione wargi, jakby chcieli się upewnić, że ominęło ich bliskie nieszczęście. Oddychali urywanie, gdy wsuwał język w jej usta. Otworzyła dłonie, zaciśnięte kurczowo na jego ramionach, i objęła go za szyję.

Głaskał jej plecy, wydając niskie, zwierzęce pomruki. Owładnęło nim przemożne pragnienie, by ją posiąść, przy­kryć swym ciałem, kochać się z nią. Uniósł ją, obejmując za biodra, ocierał się o ukryty pod suknią sekret jej ko­biecości.

Pomyślał, że niski, dudniący dźwięk, jaki słyszy, to bicie swego serca. Lydia zorientowała się jednak, że to tupot biegnących nóg. Oderwała usta od jego warg. Nadbiegali podróżni z karawany, by dowiedzieć się, czemu ktoś strzelał z rewolweru. Mama przekazała Lee zaskoczonej Anabeth, każąc jej zająć się dzieckiem, a sama przybyła na czele grupy ludzi, którzy tłoczyli się teraz wokół klęczącej, sple­cionej w uścisku pary.

Patrzyli na martwe cielsko węża, które wyjaśniało wszy­stko.

- Cholerne szczęście.

- To mógł być ktokolwiek z nas. Spacerowaliśmy tu parę minut temu.

- Szczęście, że nie któreś z dzieci.

- Ross świetnie strzelił.

- Jak to zrobiłeś, Ross?

- Gdzie się nauczyłeś tak strzelać? Lydia spojrzała w zielone oczy męża i wyczytała w nich niemą prośbę, by nikomu nie mówiła, że po mistrzowsku włada rewolwerem. W tej chwili upewniała się o czymś, co intuicyjnie wyczuwała od dawna: on też miał coś do ukrycia. Obchodzenie się z końmi nie było jego jedyną umiejętnością, ale nie chciał, by ktokolwiek o tym wiedział.

- Ja... hm... nie odłożyłem broni po porannym polowa­niu. Gdy Lydia krzyknęła, podbiegłem i udało mi się trafić węża w głowę. - Nie patrzył na poruszonych słuchaczy, lecz szukał oczu Lydii, błagając ją, by nie zdradziła przed nimi, że kłamie i że odstrzelił wężowi głowę z odległości ponad czterdziestu stóp.

- Najważniejsze, że już po wszystkim, a ja osobiście mam dość emocji na dzisiaj - powiedziała Mama, przy­chodząc im z pomocą. Miała wrażenie, że między dwojgiem młodych ludzi wydarzyło się coś ważnego. Zawsze też wy­czuwała kłamstwo, a Coleman z całą pewnością nie mówił prawdy.

- Sims, czy zostało panu trochę brandy? Założę się, że pani Coleman dobrze zrobi parę łyków, a jej mąż w tym czasie uspokoi konie. Niech paru z was sprawdzi, czy nie ma tu więcej węży.

Ross niechętnie uwolnił Lydię z objęć.

Ona zaś równie niechętnie wróciła z Mamą do obozu.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Następnego ranka Lydia zbudziła się dziwnie niespo­kojna. Chciała zobaczyć Rossa, a jednocześnie bała się tego. Gdy wrócił późno wieczorem, udawała, że śpi. Nie śmiała spojrzeć mu w oczy. Nie miała odwagi.

Co działo się z nią wczoraj po incydencie z wężem? Nigdy dotąd nie doznawała takich uczuć. Była dziwnie poruszona. Dotknięcie Rossa i jego pocałunek wyzwoliły , nowe, cudowne, nie znane dotąd doznania, na które re­agowało jej rozognione ciało. Chciała, by trwało to wiecznie, aż do...

Do czego? Czym mógłby się skończyć ten namiętny po­całunek? Na pewno nie tym, czego doświadczyła z Clanceyem. To były dwie odmienne rzeczy. Nie rozumiała je­szcze jasno tej różnicy, wiedziała tylko, że z Rossem byłoby zupełnie inaczej.

Wspomnienie strasznych lat spędzonych z Clanceyem było teraz bardziej dotkliwe niż kiedykolwiek. Choć jej prze­śladowca nie żył, rany, które pozostawił w jej sercu, jeszcze się nie zabliźniły. Kiedy Ross ją pocałował, uświadomiła sobie w pełni, co utraciła. Jeśli ona i Ross... żałowała, że nie będzie pierwszym mężczyzną, który pozna jej ciało. Chciałaby mu ofiarować swoją czystość, ale było to nie­możliwe.

Żałowała tego aż do bólu. Jeśli ją tak dręczyła ta świa­domość, co musiał przeżywać Ross, wiedząc, że miała in­nego mężczyznę?

- Myślała o tym, gdy przed lustrem przygładzała włosy. Wolałaby, żeby jej uroda była bardziej konwencjonalna. Drgnęła, zaskoczona, gdy nieoczekiwanie Ross rozchylił za­słony i wszedł do środka. Zdawał się wypełniać sobą całe wnętrze, pozbawiając je powietrza.

- Dzień dobry - rzekła bez tchu. Łatwiej było jej patrzeć na guziki jego koszuli, niż spojrzeć mu prosto w oczy. - Czy zaspałam?

- Nie. To ja wstałem wcześniej. - Gdy odważyła się na niego spojrzeć, przekonała się, że on również unika jej wzro­ku. - Dobrze spałaś? Nic ci nie jest? Po tym... no... wężu.

- Nic - odpowiedziała zwilżając wargi. - Czuję się do­brze.

- To w porządku.

- Ross? - Zrobiła krok w jego stronę.

- Co? - Odwrócił się gwałtownie, omal nie wpadł na nią.

- Dziękuję.

- Za co?

- Za uratowanie mi życia - szepnęła ledwie dosłyszalnie.

- Ach tak. Nie wiedzieli, jak długo stali patrząc na siebie. Mogli się tylko domyślać, co by się stało, gdyby Luke Langston nie wsunął do środka głowy wołając:

- Czy jest tam kto? Przyniosłem mleko dla małego. Przez cały dzień przerzucali się urywanymi zdaniami, jakby obawiali się powiedzieć zbyt wiele. Odzywali się jed­nak dość często, bojąc się milczenia. Patrzyli na siebie ukradkiem, unikając nawzajem swego wzroku. Byli bardzo uprzejmi. Dziwnie szczęśliwi. I głęboko nieszczęśliwi jed­nocześnie. Balansowali na cienkiej linie. Ten stan chwiejnej równowagi nie mógł trwać długo. Musiał przeważyć się w jedną lub drugą stronę.

Jak zwykle po rozbiciu obozu na noc Ross przeszedł na drugą stronę wozu, by się umyć, a Lydia przyrządzała po­siłek. Lubiła patrzeć, jak się namydlą i opłukuje wodą, rozebrany do pasa. Szukała pretekstu, by w tym czasie znaleźć się gdzieś blisko niego.

Tym razem postanowiła spytać, jak smakuje mu przy­gotowywana potrawa. „Spróbuj i powiedz, czy dodać je­szcze soli” - tak powiedziałaby żona, prawda? Czy to dobry pretekst, by z nim porozmawiać, gdy się myje? Nabrała potrawy na łyżkę i przeszła na drugą stronę wozu.

Ross, schylony nad miską, mył głowę. Nagle wyprosto­wał się, potrząsnął mokrymi włosami i wytarł oczy. Krople wody kapały mu na pierś i spływały wzdłuż linii ciemnych włosów znikającej pod paskiem spodni.

Lydia z trudem przełknęła ślinę. Pragnęła go w tej chwili dotknąć. Był piękny.

I nagle ujrzała opartą o drzewo Priscillę Watkins. Patrzyła na Rossa spod sennie przymkniętych powiek. Na jej twarzy malował się zachwyt.

Lydia z trudem powstrzymała się, by nie rzucić gorącą potrawą w rozanieloną twarz dziewczyny. Kto jej pozwolił podglądać męża Lydii?

Priscilla dostrzegła ją, z domyślnym uśmiechem cofnęła się i znikła wśród drzew.

Lydia wyładowała swą złość na Rossie.

- Jeszcze nie skończyłeś? - spytała zaczepnie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z jej obecności. Mokre włosy opadały mu na kark.

- Nie - odrzekł krótko. - Czy gdzieś nam się spieszy?

- Kolacja prawie gotowa. - Odwróciła się na pięcie i sze­leszcząc spódnicą poszła w stronę ogniska, sama nie ro­zumiejąc, czemu tak się złości. - I, na miłość boską, włóż coś na siebie.

Sprowokowany w ten sposób Ross, który miał nerwy napięte do ostatnich granic, wypadł zza wozu wciągając koszulę.

- Może tego nie zauważyłaś, ale raczej nie myję się w ko­szuli.

Wsadziła łyżkę do garnka i odrzekła:

- Za to często paradujesz półnago, żeby ta mała Watkins mogła się na ciebie gapić.

Potrząsnął głową, starając się zrozumieć, o co jej chodzi, i zapanować nad pokusą przyciągnięcia jej do siebie, za­mknięcia jej ust kolejnym pocałunkiem.

- Czego ty się, do diabła, czepiasz? Przed nikim nie paraduję. Co mogę poradzić na to, że ta mała ognista dzi­wka podkrada się tutaj, gdy się myję?

Lydia poczerwieniała i zacisnęła drobne dłonie w pięści.

- Chcesz powiedzieć, że robiła to wcześniej? Wzruszył ramionami.

- Oczywiście. Wiele razy. - W jego głosie brzmiał odcień próżności.

- Więcej cię już nie zobaczy. Jesteś żonaty. Odtąd bę­dziesz mył się w wozie.

Postąpił krok w jej stronę. Musiała odchylić głowę, by spojrzeć mu w oczy.

- Prędzej mnie szlag trafi, niż cię posłucham - syknął. - Przez małżeństwo nie stałem się twoją własnością. Będę robił to, co zawsze, czy ci się to podoba, czy nie, i nie masz tu nic do gadania.

- Mam - odparowała. - Jestem twoją żoną.

- Moja żona nie żyje. Pożałował tych słów już w chwili, gdy je wypowiadał.

Lydia cofnęła się, jak uderzona, a on z trudem się po­wstrzymał, by nie przyciągnąć jej do siebie.

Wypowiedział te podłe słowa, bo powtarzał je sobie przez cały dzień. Odkąd pocałował Lydię, prowadził w my­ślach rozmowy z Victorią, przepraszając ją za to, że tak bardzo pragnie innej kobiety, kobiety; która teraz nosiła jego nazwisko. Był tylko mężczyzną, do tego niezbyt opa­nowanym. Czy Victoria mogłaby go za to winić?

Obwiniał siebie. Ale mimo to chciał mieć to, co mu się należało, choćby mocą prawa. To był dylemat moralny. Choć wydobył się z dołów, dylematy moralne ciągle jeszcze były dla niego czymś nowym i nienawidził ich, jak mało czego na świecie. Musiał zrzucić na kogoś winę za rozterkę, którą przeżywał. Lydia była najlepszym kozłem ofiarnym. Do jej oczu napłynęły łzy żalu i gniewu.

- Tak, nigdy nie dasz mi zapomnieć, że stąpam po świę­tych śladach Victorii.

Bubba Langston trafił na atmosferę przesyconą wrogo­ścią. Colemanowie wyglądali jak zgłodniałe dzikie zwie­rzęta szarpiące niewidzialne smycze, gotowe rzucić się na siebie i rozedrzeć pazurami. Miał uczucie, że wchodzi do jaskini lwów, ale posłano go po Rossa i musiał wypełnić polecenie. Przełknął ślinę i powiedział trochę za głośno:

- Ross?

Mężczyzna odwrócił głowę i przeszył go ostrym jak brzy­twa spojrzeniem.

- Tak?

- Posłali mnie po ciebie - rzekł pospiesznie. - Tam jest wóz... z paniami.... no...

Luke, który przybiegł za nim, roześmiał się. Bubba obej­rzał się i rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. Luke ucichł, tylko zduszone dźwięki i drżenie ramion wskazywały na to, że nie może opanować wesołości.

- Utknął w błocie. Pan Grayson prosi, żebyś przyszedł i pomógł go wyciągnąć.

Ross długo patrzył na Lydię, nim włożył kapelusz i po­wiedział:

- Zaprowadźcie mnie do nich.

Lydia czas jakiś spoglądała za nim. Wreszcie niepocie­szona podniosła Lee, który leżał spokojnie w swoim ko­szyku, i przytuliła do piersi jego ciepłe ciałko w nadziei, że to przyniesie jej ukojenie. Usiadła na stołku i przygnę­biona patrzyła w ogień.

Minęła godzina. Większość podróżnych zjadła już kolację i układała się do snu. Lydia zauważyła, że wszyscy jej unikają, rzucając na nią ukradkowe spojrzenia. Nie była głodna, ale zabrała się do jedzenia, chcąc udowodnić sobie, że raniące słowa Rossa nie odebrały jej apetytu. Jednakże równie dobrze mogła jeść trociny. Lee zasnął, więc ułożyła go na noc.

Gdy wróciła do ogniska, podeszła do niej Mama. Wy­glądała jak indiański wódz na ścieżce wojennej.

- Idź, zobacz, co robi twój mąż - rzekła twardym głosem.

- Ale...

- Idź. Nad strumieniem stoi wóz pełen dziwek.

- Dziwek?

- Tak, dziwek - niemal krzyknęła Mama. - Idź, zostanę tutaj z Lee.

Lydia, zaintrygowana, przeszła przez obóz. Wszyscy pa­trzyli na nią, jakby już znali złą nowinę, lecz nikt nie chciał być tym, który ją przekaże.

Stojący nad rzeką wóz nie przypominał tych, które dotąd spotykała. Był udekorowany girlandami dzikich róż, po bokach miał wymalowane gołębie. Na piastach czerwonych kół widniały białe serduszka, a nad wejściem wisiały frywolne części damskiej garderoby. Lydia nigdy nie widziała takich przezroczystych, koronkowych fatałaszków i zasta­nawiała się, do czego niektóre z nich służą.

Ross siedział na Luckym, leniwie rozparty w siodle. Zsu­nął kapelusz na tył głowy i palił cygaro. Śmiał się, odrzu­cając głowę i błyskając białymi zębami. Lydia bliska była szału. Jego pewna siebie postawa przypominała Scouta, a zarozumiałość tamtego zawsze działała jej na nerwy.

Rozmawiał z pięcioma kobietami siedzącymi na koźle bądź okrakiem na końskich grzbietach. Ta, do której się teraz zwracał, chłodziła się wielkim, purpurowym wachla­rzem. Suknia z nieprzyzwoicie głębokim dekoltem odsła­niała bujne białe piersi.

Lydia podeszła do wozu wyprostowana, z dumnie pod­niesioną głową. Wyglądała jak mały dzielny żołnierz.

Pierwsza zauważyła ją Madam. Przestała się wachlować i popatrzyła z podziwem na dziewczynę maszerującą w ich stronę. Była znawczynią kobiecego ciała i umiała rozpo­znać kobietę, na której mogłaby dużo zarobić. Umalowana, w gorsecie i stroju bardziej wykwintnym niż perkalowa suknia, ta dziewczyna o bajecznym kolorycie twarzy przy­niosłaby jej fortunę.

Ross zdał sobie sprawę, że audytorium już go nie słucha. Uwaga młodych kobiet skupiła się na jakimś obiekcie za jego plecami. Odwrócił się i zobaczył Lydię. Stanęła o parę stóp od niego i podniosła głowę.

- Czy mam już podać kolację, panie Coleman? Wyjął cygaro i wypuścił nad jej głową kłąb dymu, po czym przyglądając mu się uważnie powiedział:

- Drogie damy, przedstawiam wam panią Coleman. Ly­dia, to Madam LaRue i jej... podopieczne.

Lydia poczerwieniała, gdy dziewczyny zaczęły chichotać. Usłyszała, jak jedna z nich mówi:

- Czy widziałaś kiedyś takie włosy? Popatrzyła na nie chłodno i przeniosła wzrok na Madam, która nadal taksowała ją spojrzeniem. Fuknęła pogardliwie, i zwróciła się do Rossa:

- Pytałam cię o coś. Ross wolałby, żeby nie wyglądała tak pięknie w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, które lśniły w jej wło­sach. Czemu jej szczupła sylwetka w prostej sukni była bardziej ponętna niż wystawione przed nim na pokaz pięk­ne ciała w atłasach i koronkach? Przypominała drapież­ną lwicę, którą należało poskromić. Miał ochotę zesko­czyć z konia, przyciągnąć ją do siebie i z miejsca rozpo­cząć oswajanie. Najpierw powinien pocałować jej nadąsane wargi.

- Nie będę dziś jadł kolacji w obozie. Wóz tych dam - uchylił kapelusza przed dziewczynami, które znów zachi­chotały - ugrzązł w błocie. Pomogłem go wyciągnąć i za­proponowałem, że będę im towarzyszył w drodze do mia­sta, gdzie czeka na nie właściciel Shady Rest Saloon.

- I mężczyźni pracujący na kolei, z kieszeniami pełnymi drobnych - rzekła jedna z nich, przeciągając słowa.

- Nie tylko drobnych - dodała druga. Wybuchnęły wul­garnym śmiechem, a Ross im zawtórował.

Lydia zacisnęła zęby i wbiła paznokcie w dłonie.

- Jak uważasz - powiedziała i przez pełną kwiatów łąkę poszła w kierunku obozu.

Ross zgasił cygaro i patrzył za nią. Gdyby jej na tym zależało, gdyby prosiła, żeby został, nie pojechałby. Ale jej było to obojętne, a on chciał się dobrze zabawić. Aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo brakuje mu alkoholu, hazardu i łajdaczenia. Tak, łajdaczenia. Naj­pierw Victoria nie pozwoliła się dotknąć przez wiele mie­sięcy. Teraz mieszkał z kobietą, która go rozmyślnie pro­wokowała, dobrze wiedząc, że nie może jej mieć.

Miał dość życia rodzinnego. Małżeństwa. Niech to diabli, dłużej nie zamierzał tego znosić. Dziś będzie mógł wybierać spośród kobiet i choćby następnego dnia nie mógł chodzić, weźmie je wszystkie.

Odwrócił się, popatrzył chwilę na każdą z dziewczyn i na koniec zatrzymał wzrok na Madam LaRue.

- Drogie panie, jestem do waszych usług.

- Widzę, że podoba ci się ta powieść. Lydia podniosła wzrok znad książki, którą trzymała bli­sko lampy.

- Witaj, Winston. Tak, jest fascynująca. Uśmiechnął się w ciemności.

- Czy mogę usiąść? - spytał, wskazując na drugi taboret. Pomyślała, iż powinna być mu wdzięczna za to, że roz­mawia z nią tak, jakby się nic nie stało. Wszyscy wiedzieli już, że Ross pojechał z prostytutkami do Owentown. Omi­jali ją, jakby była w żałobie. Gdyby wiedzieli, jak mało ją to obchodzi.

Okłamywała samą siebie. Serce ciążyło jej w piersi jak oło­wiana kula, odkąd Ross upokorzył ją przed prostytutkami.

- Usiądź, Winston - powiedziała z wymuszonym uśmie­chem. - Napijesz się kawy?

- Dziękuję, chętnie. Gdy podała mu filiżankę, powiedział:

- Widać czytanie nie sprawia ci kłopotu, albo jesteś zbyt dumna, by prosić mnie o pomoc.

Uśmiechnęła się, słysząc w jego głosie lekki wyrzut.

- Pamiętam więcej, niż sądziłam. Kiedy czegoś nie ro­zumiem, Ross... - urwała i zapatrzyła się w ogień, zasta­nawiając, czy całuje właśnie którąś z tych kobiet tak jak ją wczoraj. - Pomaga mi. Umie czytać - rzekła z dumą.

- To szczęśliwie się składa dla was obojga - rzekł spo­kojnie Winston. Żałował, że nie ma dość sił, by stanąć do walki z człowiekiem, który ponosił winę za rozpacz na jej twarzy. Zresztą to nie jego sprawa. Dlaczego jednak Ross tak ją poniżył wobec wszystkich? Zasługiwał na chłostę. - Czy Lee już zasnął? - spytał zmieniając temat.

Oderwała wzrok od ogniska, a jej smutne oczy ożywiły się.

- To mały aniołek, zasypia natychmiast po ostatnim kar­mieniu i śpi przez całą noc, za to rano wcześnie się budzi.

- Śliczny chłopczyk.

- Tak. Czasami zapominam, że nie jest moim synkiem. Nie to chciała powiedzieć. Winston dostrzegł jej zmie­szanie i od razu wstał.

- Dziękuję za kawę - powiedział, odstawiając nie dopitą filiżankę. - Muszę już wracać. Wszyscy, jak Lee, wstajemy tutaj wcześnie rano.

Gdzie rano będzie Ross?” - pomyślała Lydia.

- Tak.

- Czy pomóc ci przy gaszeniu ogniska?

- Nie - odrzekła szybko. Wciąż miała nadzieję, że Ross wróci na noc. - Zrobię to później. Chciałabym trochę dłużej poczytać.

Winston ujął jej rękę i lekko ucałował.

- Dobranoc, śliczna Lydio. Znikł w ciemności. Została sama, czekała na Rossa.

Często bywał w podobnych miejscach i nim wszedł do środka, wiedział, że wyzywa los. Nie cofnął się jednak, jakby chciał się sam ukarać. W drodze do Owentown „pa­nie” zaczęły działać mu na nerwy. Chichotały, wdzięczyły się i drażniły go lekkimi, niby przypadkowymi dotknię­ciami, które zamiast rozpalać, studziły jego pożądanie. Wciąż miał przed oczami Lydię, stojącą odważnie przed nim i kobietami, które zamierzały uwieść jej męża. Była wzruszająca.

Starając się pozbyć poczucia winy i niesmaku, otworzył drzwi Shady Rest i wszedł do środka. Powietrze było cięż­kie od dymu, zapachu sfermentowanego piwa i brudnych ciał. Z drewnianych ścian dawno już zdarto czerwoną ta­petę, a naga dziewczyna na fatalnie namalowanym obrazie, spoczywająca w półleżącej pozycji, miała przestrzelone oczy. Podłoga kleiła się od przeżutych prymek tytoniu. Drinki były rozwodnione, a pianista odstraszał wszystkich, którzy mieli jakiekolwiek pojęcie o muzyce.

Klientela zdawała się nie zauważać tych niedostatków. Mężczyźni przyszli tu, by dobrze się zabawić, a przybycie nowych prostytutek ożywiło ich i podnieciło.

Właśnie takiej plugawej atmosfery potrzebował, by prze­konać siebie, jak bardzo jest nieszczęśliwy w swoim nowym życiu.

Kupił butelkę whisky i przedarł się z nią przez kłębo­wisko cuchnących ciał do stołu, przy którym grano w po­kera. Stawki nie były na szczęście wysokie. Włączył się przy następnym rozdaniu i wygrał. Po kilku obejściach i wypiciu paru szklanek whisky dostrzegł stojącego po dru­giej stronie człowieka, który uważnie go obserwował. Jego wygląd, z pozoru nie zwracający uwagi, natychmiast wzbu­dził czujność Rossa.

Odezwał się instynkt, jaki rozwijał w sobie przez długi czas. Nawet po trzech latach spokojnego życia natychmiast zareagował na potencjalne zagrożenie. Gdy spojrzał po raz drugi, mężczyzna stał odwrócony do niego plecami, ale Ross wiedział, że mógł zostać rozpoznany. Zebrał wygrane pieniądze, zostawił pozostałym graczom butelkę na dowód uczciwej gry i wyszedł bocznymi drzwiami.

Ostrożnie zagłębił się w ciemną aleję, wypatrując nie­zliczonych miejsc, w których mógł się ukryć strzelec. Do diabła! Człowiek, który przyglądał mu się w barze, stał za rogiem budynku paląc cygaro. Mogło to nie mieć żad­nego znaczenia i równie dobrze oznaczać wszystko. Ross wolał nie ryzykować. Zostawił Lucky'ego przed głównym wejściem, zamierzając zawołać go później. Teraz powinien się czołgać.

Przywarł do ściany i nie spuszczając wzroku ze stojącej postaci pełznął bezszelestnie w jej kierunku. Przed tylnym wejściem saloonu zobaczył wóz Madam. Ona sama stała na zewnątrz, oświetlona palącą się w środku lampą.

Podszedł do niej.

- Czemu nie jest pani w środku razem z innymi? - spytał szeptem.

- A pan? - odpowiedziała pytaniem.

Paliła cygaro. Dym wił się wokół jej gęstych, kruczo­czarnych, upiętych wysoko włosów. Miała umalowane usta i róż na policzkach. Gruba warstwa makijażu tuszowała głębokie zmarszczki wokół oczu. Przytrzymywała ręką poły czarnego aksamitnego szlafroka z wyhaftowanym na ra­mieniu jaskrawym smokiem, którego buchające ogniem nozdrza i groźne oczy znajdowały się na wysokości jej buj­nych piersi.

Ross spojrzał przez ramię na bar, z którego dobiegało bębnienie na pianinie, okrzyki radości, przekleństwa i wy­buchy śmiechu.

- Za dużo tam ludzi. Madam zgasiła cygaro.

- Też tak uważam. Jestem dziś na to zbyt zmęczona. Ross czuł się samotny. Myślał o człowieku stojącym przed barem. Zawsze, aż do śmierci, będzie ścigany. Myślał o Victorii, która umarła, skazując go bezlitośnie na powrót do dawnego życia, od którego próbował uciec. Starał się nie myśleć o Lee. Ani o Lydii. „Na Boga, nie myśl o Lydii”.

- Czy ma pani alkohol?

- Tak. - Opuściła rękę, a gdy to zrobiła, szlafrok rozchylił się odsłaniając ciało, które kiedyś z pewnością było bardzo atrakcyjne, lecz teraz szpeciły je zmarszczki i obwisłe fałdy skóry. Tylko piersi były ładne - bujne, z brodawkami poma­lowanymi tą samą szminką, co usta. Futerko między udami było ciemne i gęste. Uda masywne, ale łydki i kostki szczu­płe. - Całe morze whisky i wszystko, czego panu teraz potrzeba, panie Coleman.

Była starą dziwką. A on? Synem dziwki. Musiał się cieszyć tym, co ma. Wszedł do środka i zaciągnął za sobą zasłony.

Była jeszcze noc, gdy Ross zataczając się wyszedł z wozu. Przymrużył oczy, by przyzwyczaić je do ciemności. Po kilku chwiejnych krokach uznał wysiłek chodzenia za bezcelowy. Podniósł palce do ust i zagwizdał przez zdrętwiałe, drżące wargi. Ostry dźwięk przeszył powietrze jak odgłos trąbki. Przez chwilę czekał w napięciu, ale uspokoił się, gdy ujrzał swego konia wybiegającego zza budynku. Był jedyną po­ruszającą się w pobliżu istotą, gdyż bar już dawno zamknął swe podwoje.

Po kilku nieudanych próbach zdołał wspiąć się na konia i pojechał w kierunku obozu. Dawno nie czuł się tak fa­talnie. Stukot podków Lucky'ego odbijał się w jego czaszce. Nigdy się tak nie ucieszył, jak teraz, widząc zarys stojących wokół polany wozów.

Zsunął się z Lucky'ego i trzymając go za uzdę popro­wadził do zagrody.

- Jesteś moim przyjacielem - wybełkotał, niezdarnie zdejmując siodło. - Prawdziwym przyjacielem.

Gdy już oporządził konia, zaczął krążyć między wozami, próbując odgadnąć, który należy do niego. Kręciło mu się w głowie, w żołądku bulgotała whisky. Nim zastanowił się, co robi, dobiegł do krzaków i wszystko zwymiotował.

Boże, kiedyś to, co wypił dziś w nocy, zdałoby mu się jednym kieliszkiem.

Szedł zataczając się, dręczony wyrzutami sumienia wo­bec Madam... no... Madam, jak ona się, do diabła, nazywała? Myślał, że będzie mu wszystko jedno, na jakim kobiecym ciele rozładuje swoją długotrwałą frustrację. Bardzo się jed­nak mylił.

Uwodziła go, mówiąc, jaki jest mądry, dowcipny, silny i przystojny. Podziwiała jego ciało, gdy on opróżniał butelkę whisky, starając się wzbudzić w sobie pożądanie. Nawet ją pocałował. W porównaniu z wargami Lydii usta Madam wydały mu się nieprzyjemnie cierpkie. Zanurzył twarz w jej dekolt i zemdlił go ostry zapach perfum. Chwycił piersi, spodziewając się, że są bujne i twarde, ale okazało się, że trzyma w dłoniach luźne, zwiotczałe ciało, które wzbudziło w nim wstręt.

Nie wyglądała, nie pachniała i nie smakowała jak Lydia. Nie, do diabła. Nie Lydia. Victoria. Victoria. Powiedz to - Victoria. Pamiętasz? Twoja żona. Kobieta, którą kochałeś i której nadal pragniesz.

Ale przed oczami miał twarz Lydii, nie Victorii. Gdy Madam nadal cierpliwie go pobudzała, próbował wywołać z pamięci obraz zmarłej żony, lecz widział tylko Lydię i po­tępienie w jej bursztynowych oczach. Gdy wytrwałość Ma­dam dała wreszcie efekt, szeptał w podnieceniu imię Lydii. Powtarzał je, kiedy wkładał ubranie i opuszczał Madam, posyłającą go do wszystkich diabłów.

Chwiejąc się niebezpiecznie, dotarł do tyłu wozu i wpełzł do środka, przytrzymując rękami kołyszącą się podłogę. Ostrożnie dowlókł się na czworakach do posłania, które ofiarowało mu ukojenie, jakiego potrzebował.

Westchnął z rozkoszą i pozwolił, by miłosierna ciemność uwolniła go od dręczących myśli.

Lydia zbudziła się, czując na piersi przyjemny ciężar. Z początku myślała, że usnęła trzymając w ramionach Lee, jak dawniej, kiedy budził się w nocy głodny. Ale Lee, choć przybrał na wadze, nie był taki ciężki. Rozespana wyciąg­nęła rękę i dotknęła jedwabnego krawata. Dłoń zagłębiła się w gęstych, miękkich włosach, których pasma owinęły się wokół jej palców.

Coś poruszyło się na jej piersi. Nabrzmiałe brodawki zareagowały na niespodziewane dotknięcia. Czuła w nich przyjemne mrowienie, które rozchodziło się po całym ciele. Nigdy dotąd nie było jej tak dobrze. Ugięła kolana i spo­czywający na niej ciężar wydał cichy pomruk, podobny do tego, jaki wzbierał w jej gardle.

Ziewnęła i otworzyła oczy. Zamrugała gwałtownie - gło­wa Rossa spoczywała na jednej jej piersi, wielka dłoń obej­mowała drugą. Chrapał lekko, a jego oddech tworzył wil­gotną mgiełkę, która osiadała na jego koszuli. Jedną nogę, ubraną w but, wyciągnął na podłodze wozu, drugą, zgiętą w kolanie, przyciskał jej uda.

Patrzyła zdumiona na własną rękę, bezwiednie przebie­rającą w ciemnych włosach, a potem na dłoń obejmującą jej pierś. Instynktownie chciała położyć na niej swoją, tak jak przytuliła mocniej do piersi jego głowę.

Może właśnie w tym momencie się zbudzi, spojrzy na nią i pocałuje tak, jak przedwczoraj. Może znów wsunie język między jej wargi. Chciała poczuć łaskocące ją wąsy i przyciskające się do niej twarde ciało.

A potem przypomniała sobie, jak patrzył na nią wczoraj, siedząc na koniu i śmiejąc się z niej przy prostytutkach. Prawdopodobnie spędził z nimi noc i wrócił dopiero przed chwilą. Pachniał whisky. I jeszcze czymś mdlącym i słod­kim. Tanimi perfumami?

Poruszył ręką i mruknął coś przez sen. Patrzyła, wstrzy­mując oddech, jak szuka palcami jej sutka. Musnął go lekko, zawahał się i znów pogłaskał napiętą brodawkę. Podniósł głowę i zaczął jej szukać ustami.

Lydia poczuła pulsowanie krwi w żyłach i ucisk w gardle. Jeśli nie powstrzyma go teraz, później nie będzie już w stanie.

Przywołując na pomoc cały gniew, pamięć o upokorze­niu i samotności minionego wieczoru, uderzyła go pięścią w plecy.

- Zejdź ze mnie, ty... pijany wieprzu! - szarpnęła go za ramię.

Wyrwany z ciężkiego, pijackiego snu przewrócił się na wznak, uderzając w łokieć, stuknął głową w skrzynię i usiadł.

- Sukinsyny! - syknął. Chwycił się za głowę, przez którą zdawała się maszerować cała jankeska armia. Ból łokcia promieniował na całe ciało. - Do diabła - wymamrotał zaciskając powieki.

- Zamknij swoją plugawą gębę - rzekła Lydia ostrym szeptem. Zaczynało świtać i nie chciała, by sąsiedzi usłyszeli jego przekleństwa.

Zamrugał mętnymi, nabiegłymi krwią oczami, próbując połączyć jej cztery sylwetki w jedną.

- Czy to ty mnie zbudziłaś? - wybełkotał.

- Inaczej byś ze mnie nie zszedł - rzekła, wstając do Lee, który jeszcze spał. - Obudziłam się i pomyślałam, że leży na mnie zwalone drzewo.

Potarł pulsujące skronie. Spał na niej? Majaczyło mu się niewyraźnie, że wrócił do wozu i znalazł najwygodniejszą poduszkę, na jakiej kiedykolwiek kładł głowę. Od miesięcy tak dobrze mu się nie spało. Spojrzał na Lydię, na jej piersi. Czując, jak zaczyna się burzyć w nim krew, czym prędzej odwrócił głowę.

Po ohydnej, taniej whisky spał jak zabity. Czuł się teraz jak skończony dureń i, co gorsza, wiedział, że nim jest.

- Nie próbuj mnie więcej bić, Lydia - powiedział, grożąc jej palcem i starając się przybrać surową minę, choć ułożenie twarzy w jakikolwiek wyraz sprawiało mu taki ból, że zastanawiał się, czy warto się męczyć.

- A ty się więcej na mnie nie kładź, zwłaszcza po nocy spędzonej z dziwkami. Jeśli chciałeś na kimś leżeć, czemu nie zostałeś z nimi do rana?

Choć wciąż mówili szeptem, oboje rwali się do bitki. Ross zdołał się jakoś unieść z posłania, wściekły, że ciągle się przed nią schyla, podczas gdy ona stała wyciągnięta jak struna, z pięściami opartymi na biodrach i agresywnie uniesionym podbródkiem.

- Czemu nie poprosiłaś, żebym został?

- Bo było mi obojętne, czy z nimi pojedziesz, czy nie.

- Tak? Więc dlaczego jesteś taka wściekła?

- Mnie było obojętne, ale innym nie. Zależało mi tylko na zachowaniu pozorów, do których przywiązujesz taką wagę, jeśli chodzi o moją osobę. Widzę, że sobie przyznajesz inne prawa niż mnie.

- To prawda. Jestem mężczyzną. Westchnęła zniechęcona i odwróciła się. Wrząc z gniewu zdjęła nocną koszulę i stała teraz tyłem do niego, ubrana tylko w majtki. Nawet w tym stanie nie mógł nie zauważyć jej ponętnych okrągłych pośladków i zgrabnych łydek. Chciał wyciągnąć rękę i dotknąć jej skóry, sprawdzić, czy jest gładka i jedwabista, na jaką wygląda.

- Zdejmij koszulę. Czuć ją perfumami twoich dziwek.

- To nie były moje dziwki, tylko kobiety, które znalazły się w kłopocie, a ja im pomogłem.

Drżącymi rękami włożyła stanik i mocując się z guzikami odwróciła się twarzą do męża.

- To ładnie z twojej strony. Mnie chciałeś wyrzucić z tego wozu uważając, że jestem dziwką, choć też potrzebowałam pomocy. Czemu dla nich byłeś taki łaskawy?

Nie odrywał oczu od jej piersi. Widział zarys brodawek i ich ciemnych otoczek. Patrzył jak zahipnotyzowany, gdy usiadła na łóżku i zaczęła wciągać pończochy. Jej piersi kołysały się lekko przy każdym ruchu. Czując przypływ pożądania, odwrócił wzrok.

- Szybko się uczę. Pomogłem im, bo nie groziło mi uwi­kłanie się w żadne zobowiązania.

Lydia podniosła głowę. Odwrócił wzrok, szarpiąc ze zło­ścią guziki od koszuli. Zdjął ją i cisnął na podłogę. Szukając czystej, robił nieopisany bałagan w ułożonych przez Lydię rzeczach.

Gdy włożyła pończochy i buty, sięgnęła po halkę.

- Wczoraj to ja byłam zmuszona świecić oczami przed ludźmi w tej karawanie, nie ty.

Zamarł, widząc, jak ściska piersi, zerkając sponad nich na guzik halki, którą zapinała w talii. Odchrząknął, by oczyścić gardło.

- Jeśli ty zechcesz kiedyś odejść, nie będę cię zatrzymy­wał.

Zapięła halkę i spojrzała na niego wojowniczo.

- Nie chcę się ośmieszać, tak jak ty to zrobiłeś, upijając się i śpiąc z dziwkami.

- Mówiłem ci już, że nie spałem z żadną dziwką - wy­cedził przez zęby. - Gdybym chciał to zrobić, zostałbym tutaj.

Zapadła pełna napięcia cisza. Przytłoczyła Lydię, tamując jej oddech. Ross poruszył głową, jakby chcąc podkreślić triumfalną puentę.

Zauważywszy, że się uśmiecha, podniosła rękę, otwo­rzyła zaciśniętą pięść i z głośnym klaśnięciem uderzyła go w twarz.

Stał nieruchomo, choć nowe fale bólu przepływały przez jego skołataną głowę. Robiło mu się ciemno przed oczami. Zwinął dłonie w pięści, żeby nie zacisnąć ich na jej szyi.

- Nie jestem dziwką - powiedziała cicho, starannie wy­mawiając słowa. - Nigdy nie byłam. Mówiłam ci o tym.

Przezwyciężając kolejny atak mdłości, odparował:

- Nie byłaś zamężna, gdy urodziłaś dziecko, prawda?

- Nie - odrzekła potrząsając głową, pragnąc poradzić sobie z napływającymi do oczu łzami.

Po tym pytaniu nie mógł się już wycofać. Czyje dziecko urodziła? Jaki mężczyzna dotykał jej, spał z nią? Prześla­dowało go to i doprowadzało do obłędu. Musiał wiedzieć.

Choć postanowił trzymać ręce przy sobie, chwycił ją za ramiona i potrząsając przyciągnął do siebie.

- Kim był ten człowiek? Kim, Lydia? Na miłość boską, odpowiedz.

- Kim jesteś ty, Rossie Coleman? Zamarł z wrażenia, lecz nie zwolnił uścisku.

- Co masz na myśli? - spytał ochryple. Omal nie stchórzyła, dostrzegłszy zimny błysk w zielo­nych oczach, ale zabrnęła zbyt daleko, by się wycofać.

- Żyjesz jak zwykły mężczyzna mający żonę i dziecko, zajmujesz się codziennymi sprawami, ale nie jesteś zwy­kłym zjadaczem chleba, choć za takiego chcesz uchodzić. Masz oczy i ruchy drapieżnego zwierzęcia. Kim jesteś na­prawdę?

Zwolnił uchwyt, lecz nadal patrzył jej w oczy. Potem odwrócił się bez słowa. Dokończyli ubierania we wrogiej ciszy.

Lydia wyszła na różowe, poranne światło, by rozniecić ognisko z pozostałych od wieczora rozżarzonych węgli. Nalewała kawy do dzbanka, gdy Ross zaczynał się golić.

Kiedy w parę minut później sięgnął po dzbanek z kawą, spojrzała na niego i wstrzymała oddech. Jego skóra miała zielonkawy odcień. Policzki były zapadnięte, a oczy pod­krążone. Zapominając o gniewie dotknęła jego rękawa.

- Przepraszam, że cię uderzyłam. Wiem, że źle się czu­jesz. Nie powinnam była się złościć. Masz prawo robić to, co... To znaczy, nie jesteśmy prawdziwym małżeństwem. - Spuściła oczy. - I... i chcę, żebyś wiedział, że mimo awan­tury, jaką ci zrobiłam, nie przeszkadzało mi, że.... że spałeś na mnie dziś w nocy.

- Lydia...

- Panno Lydio? - Usłyszeli głos Mosesa. - Dzień dobry, Ross - powiedział, wychodząc zza wozu, zdziwiony, że widzi ich stojących przy ognisku. - Winston prosił, bym przyniósł pani tę książkę. Zapomniał ją wziąć z sobą, gdy przyszedł wieczorem z wizytą.

Lydia przeniosła wzrok z czarnego mężczyzny na Rossa. Zacisnął usta, a jego oczy stały się lodowate. Włożył rę­kawice i odszedł, nie odzywając się do niej, odpowiedzia­wszy jedynie na pozdrowienie posłańca, który zjawił się w tak niefortunnym momencie.

- Ross! - zawołała za nim, ale nie słyszał albo udał, że nie słyszy.

W popielniczce leżały niedopałki cygar, równie stare i stęchłe jak kawa, a powietrze w ciasnym biurze było duszne i ciężkie. Howard Majors przesunął dłonią po włosach, ode­tchnął głęboko i rozpiął kołnierzyk. Był zmęczony. Męż­czyzna przy oknie również, lecz zmęczenie Vance'a Gentry'ego wyładowywało się w nerwowym spacerze.

- Same ślepe zaułki. - Uderzył pięścią w brudną okienną szybę. - Gdzie oni są, do diabła?

Majors przerzucał raporty na biurku.

- Bóg jeden wie - rzekł znużonym głosem. - Nie trafiono na ślad biżuterii, choć nasi współpracownicy gruntownie przeszukali lombardy. - Jeden raport, który przedtem wy­dał mu się mało istotny, zwrócił teraz jego uwagę. - Tu jest coś ze stanu Arkansas. Owentown. Miasto kolejowe. Jeden z naszych agentów pracuje tam incognito. Widział podobnego człowieka grającego w pokera w saloonie. Miał wrażenie, że facet go dostrzegł, więc odwrócił się na chwilę. Gdy znów spojrzał na grających, tamtego już nie było. Cze­kał na niego, ale pokerzysta zniknął.

Gentry pokręcił głową.

- Jeśli próbuje sprzedać biżuterię, nie robiłby tego w za­padłej dziurze kolejowej. Kogo byłoby tam na to stać? Nadal jestem przekonany, że będzie zmierzał do wielkich miast, a może nawet poza granice kraju.

Gentry stawał się bardziej zawadą niż pomocą. Jeśli od­nalezienie zaginionych jest możliwe, Agencja Pinkertona ich znajdzie, ale ten rozhisteryzowany ojciec nie powinien się wtrącać. Majors wstał i wyszedł zza biurka.

- Czemu nie pojedzie pan do domu na tydzień lub dwa, panie Gentry? Jeśli w tym czasie coś się wyjaśni...

- Nie. Nie wrócę bez Victorii.

- Może oni już wrócili i czekają tam na pana.

- Wysłałem depeszę do radcy prawnego w Knoxville. Pojechał na farmę i zastał tam tylko służbę. Nie mieli żadnej wiadomości, odkąd Clark wyjechał z Victorią.

Majors zapalił nowe cygaro i uważnie przyglądał się roz­żarzonej końcówce, nim zaryzykował pytanie:

- Czy te klejnoty mogła wziąć pana córka? Może chciała mieć zabezpieczenie, jeśli wyjechała, by rozpocząć nowe życie?

Gentry wpadł w gniew.

- Mówi pan od rzeczy, Majors. Nie opuściłaby domu, mnie, gdyby ten bandyta jej nie zmusił. - Zerwał z wieszaka płaszcz i kapelusz, a podchodząc do drzwi dodał: - Sądzę, że zmarnowaliśmy dość czasu...

Gdy sięgał do klamki, ktoś otworzył drzwi z drugiej strony. Do pokoju wpadł asystent Majorsa.

- Przepraszam, że przeszkadzam, panie Majors, ale właś­nie przyszedł telegram. Może mieć związek ze sprawą, są­dziłem, że zechce go pan przeczytać.

- Dziękuję - powiedział Majors biorąc depeszę. Gdy asy­stent wyszedł, przeczytał ją, odłożył na biurko i zapatrzył się przez chwilę w przestrzeń. Potem podniósł głowę.

- Z Baltimore. Znaleziono tam ciało młodej kobiety.

- Ciało? - wykrzyknął Gentry. Majors skinął głową.

- Znaleziono ją martwą w pokoju hotelowym, który dzieliła przez kilka tygodni z jakimś mężczyzną. Zakłuta nożem. - Majors, który sądził, że potrafi znieść wszystko, nie mógł patrzeć na ból wykrzywiający twarz Gentry'ego. Tak, staje się zbyt miękki. Czas przejść na emeryturę. - Mężczyzna zniknął. Opis pasuje. Oczywiście, identyfikacja...

- Tak. - Gentry głośno odchrząknął. - Kiedy możemy jechać do Baltimore?

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Lydia rozwieszała właśnie pranie na sznurze, który Ross rozciągnął między ich wozem a stojącym nie opodal ba­wełnianym krzewem, gdy przybiegła zdyszana, podekscy­towana Anabeth.

- Zgadnij, kto przyjechał nad rzekę? Nie czekając na odpowiedź trzepała dalej:

- Handlarz z wozem pełnym towarów. Oczywiście, Leo­na Watkins szaleje, że dziś jest niedziela, i mówi ludziom, by niczego nie kupowali w dzień pański, ale pan Grayson powiedział, że znajdujemy się teraz w nietypowych wa­runkach, a ludzie nie mogli iść na zakupy do miasta w so­botę. Widziałam na własne oczy, jak Priscilla kupiła cukierki i schowała do kieszeni. A Mama mówi, żebyś tam poszła, bo upatrzyła dla ciebie materiał, z którego będzie można uszyć ładną suknię na Czwartego Lipca.

Lydia przerwała swoje zajęcie i słuchała dziewczyny, któ­ra jednym tchem dzieliła się z nią niezwykłymi wieściami. Ross, naprawiający właśnie uzdę, też zaczął jej słuchać. Oboje wybuchnęli śmiechem.

Stosunki między nimi były od ranka po powrocie Rossa z Owentown tak napięte, że ten wspólny śmiech mocno ich zaskoczył. Gdy spojrzeli na siebie, umilkli i zmieszani odwrócili głowy.

- I co, nie pójdziesz zobaczyć? - spytała z niedowie­rzaniem Anabeth, gdy Lydia spokojnie powróciła do roz­wieszania mokrych ubrań.

- Niczego nie potrzebuję - odrzekła.

- Ale Mama mówiła, że ten materiał na tobie wyglą­dałby lepiej niż na kimkolwiek innym, bo jest taki złotawy, a z twoimi włosami i wszystkim... to znaczy - idź, prze­konasz się, jakie on ma śliczne rzeczy.

- Mam dużo pracy, Anabeth - cierpliwie tłumaczyła Ly­dia, zerkając na Rossa. Odłożył uzdę i wszedł do wozu. Niczego nie potrzebowała, ale byłoby przyjemnie, gdyby Ross zaproponował, że pójdą razem do wozu handlarza, choćby tylko obejrzeć jego towar.

Nie powinna oczekiwać z jego strony żadnej uprzejmości. Prawie z nią nie rozmawiał, odkąd dowiedział się, że Win­ston Hill odwiedził ją w czasie jego nieobecności. Co wie­czór, gdy upewniał się, że ona i Lee już śpią, rozkładał swoje posłanie pod wozem. Nikt nie zwrócił na to uwagi, gdyż wielu mężczyzn z karawany spało na dworze.

Lydia to zauważyła. Brakowało jej obecności Rossa i jego spokojnego oddechu. Żałowała, że nie widzi, jak co wieczór przed położeniem się do łóżka zdejmuje koszulę i buty.

- Czy matka pozwoli ci coś kupić? - spytała, przezwy­ciężając dławienie w gardle.

- Tata dał każdemu z nas dziesiątkę.

- Pospiesz się więc i wybierz coś dla siebie, zanim Priscilla Watkins wszystko wykupi.

Anabeth roześmiała się, ale po chwili znów posmutniała.

- Chyba pójdę. A wy naprawdę nie chcecie? - Tak się cieszyła, gdy wysłano ją, by powiadomiła Rossa i Lydię o przyjeździe handlarza. Teraz jej radość zgasła, bo nie zro­biło to na nich żadnego wrażenia.

Lydia potrząsnęła głową.

- Przyjdź potem i pokaż mi, co kupiłaś. Anabeth odeszła powłócząc nogami. Po chwili jednak powrócił jej początkowy entuzjazm i zaczęła biec.

- Lydia.

- Tak? - Spojrzała na Rossa znad sznura z bielizną. Wziął ją za rękę i przyciągnął do siebie. Otworzył jej dłoń i wsypał na nią kilka monet.

- Pójdź i kup coś dla siebie.

Popatrzyła na błyszczące monety, a potem w stronę wo­zu. Wiedziała, że Ross trzyma tam pieniądze, ale nie miała pojęcia, gdzie je chowa i wcale jej to nie interesowało. Pie­niądze nie były dla niej ważne. Nigdy przedtem ich nie miała i nie znała ich wartości. Teraz miały jakieś znaczenie tylko dlatego, że dostała je od Rossa.

- Niczego nie potrzebuję.

- Nie kupuj tego, co potrzebujesz, lecz to, na co masz ochotę.

Spojrzała z nadzieją w jego zielone oczy i spytała:

- Dlaczego?

To pytanie zdenerwowało Rossa. Ile razy Hill przycho­dził z którymś ze swoich drobnych prezentów - plastrem miodu słodkiego jak jego mowa, zbiorkiem poezji, które według niego powinny się jej podobać, czy tortem brzo­skwiniowym upieczonym właśnie przez Mosesa - nigdy nie pytała, dlaczego jej to daje. Oczywiście nim ten dżen­telmen o nieskazitelnych manierach wręczył jego żonie - tak, do diabła, j e g o żonie - podarunek, zawsze pytał Ros­sa o zgodę. Lydia dziękowała mu nieśmiało, skromnie spusz­czając oczy. Ale jemu, własnemu mężowi, nie umiała zwy­czajnie podziękować za szczodrość jednym z tych słodkich, promiennych uśmiechów, jakimi darzyła Winstona Hilla.

Ross nigdy nie przyznałby się do zazdrości. Ale to właś­nie zazdrość zatruwała jego umysł niczym jadowity wąż. Zazdrość też skłoniła go do powiedzenia:

- Dlatego, że gdybym nie pozwolił żonie kupić jakiejś błyskotki od handlarza, każdy mógłby pomyśleć, że jestem złym mężem.

Rozdrażnił ją ten pogardliwy ton. Przeszła obok Rossa i wzięła na ręce Lee. Prędzej ją szlag trafi, niż wyda choć centa na siebie, ale może znajdzie coś dla Lee.

- Zostaw Lee tutaj. Zajmę się nim.

- Nie! - Odwróciła się i potrząsnęła pięścią, w której ściskała pieniądze. - Ja się nim zajmę. Za to mi płacisz, prawda? - Odeszła, nie czekając na odpowiedź.

Wszystko wskazywało na to, że Dzień Niepodległości będzie bezchmurny i gorący. W całym obozie panował na­strój podniecenia i oczekiwania. Był to czas odpoczynku po wyczerpujących godzinach podróży, dzień pieczenia ciast, radości i muzyki. Niektórzy gderali, że to święto jankeskie, ale szybko ich uciszono. Stany południowe uwolniły się spod panowania brytyjskiego tak samo jak północne. Po długich tygodniach podróży chętnie wykorzystywano każdą okazję do świętowania.

Mama przekonała Lydię, by kupiła złoty materiał, i po­mogła jej skroić suknię według modelu pożyczonego od pani Rigsby. Szyły ją wieczorami, gdyż dziewczyna nie była dobrą krawcową. Lydia miała z tego powodu wyrzuty sumienia, lecz Mama zapewniała ją, że woli spędzać wie­czory w zaciszu wozu Colemanów niż w rozgardiaszu pa­nującym w jej własnym. Tak więc, mimo sprzeciwów Lydii, suknia była gotowa na czas.

Rozbili obóz nad rzeką Quachita. Po wiosennych de­szczach okolica kipiała bujną, soczystą zielenią. Panie pier­wsze zeszły do rzeki, gdy tylko skończyły poranne zajęcia. Wzięły ręczniki i mydła, by wykorzystać jedną z niewielu okazji do kąpieli, jakie miały od chwili wyjazdu z domu.

Festyn rozpoczął się po zachodzie słońca. Mężczyźni wrócili znad rzeki, gdzie odpoczywali późnym popołud­niem, podczas gdy kobiety drzemały w wozach. Niektórych trudno było rozpoznać - mieli starannie przyczesane włosy, błyszczące klamry od pasów, krawaty i eleganckie spodnie, jakie nosili tylko w niedziele. Kobiety były odświętnie ucze­sane, perkalowe suknie ożywiały różne ozdoby.

Ross wykąpał się w rzece, włożył czarne spodnie, białą koszulę i czarną, skórzaną kamizelkę. Zamiast krawata za­wiązał wokół szyi chustę. Wyszczotkował włosy, rezygnując z brylantyny, której użyła większość mężczyzn. Zauważył, że znów urosły. Powinien poprosić Lydię, by mu je pod­cięła...

Wyprostował się i spojrzał na szczotkę, jakby nie po­znawał jej albo może tego, kto trzymał ją w ręku. Jak łatwo przychodziło mu teraz na myśl jej imię w przeciwieństwie do imienia Victorii. Jak naturalna wydała się prośba o pod­cięcie włosów, przysługę, jakiej mężczyzna może oczekiwać od kobiety, z którą mieszka. Do diabła!

- Lydia, jesteś gotowa? - krzyknął w stronę wozu. Przejrzała się w lustrze, zwilżyła wargi i uszczypnęła lekko policzki, jak radziła jej Mama. Ubrała się z pomocą jej i Anabeth. Lee zostawał pod opieką Marynell i Atlanty.

Wygładziła spódnicę, by upewnić się, że to nie sen. Zło­tawy materiał przeistoczył się w najpiękniejszą suknię, jaką kiedykolwiek miała na sobie, ładniejszą nawet od tych, któ­re Ross kupił jej w Memphis. Głębokie wycięcie odsłaniało szyję i dekolt. Krótkie przymarszczone rękawki ledwo za­krywały ramiona. Gors był zapięty na guziki aż do talii, przewiązanej szeroką, związaną z tyłu na kokardę szarfą, oddzielającą górę od obfitej spódnicy. Nie miała sztywnej halki, ale spódnica i tak ładnie układała się wokół jej kostek.

Mama zdecydowała, że Lydia uczesze włosy „tak, jak przewidziała to natura”, to znaczy zostawi je rozpuszczone. Wpięła w nie żółte dzikie róże, jakie znalazła rano nad rzeką. Nie żałowała sobie perfum.

- Lydia?

- Już idę - odrzekła i stanęła w wyjściu. Ross omal nie otworzył ust ze zdumienia, widząc swoją żonę. Jej drobna sylwetka nigdy nie prezentowała się tak wspaniale jak w tej miękkiej bawełnie. Skóra, opalona mi­mo słomkowego kapelusza, jaki zawsze wkładała jadąc na przednim siedzeniu, miała odcień brzoskwini. Jej włosy... Przypomniał sobie, jak się kiedyś gorszył, że ich nie upina. Teraz rozpuszczone wcale go nie szokowały. Właściwie podobały mu się jeszcze bardziej.

Wytarł ręce o spodnie i wyciągnął dłoń, by pomóc jej zejść, choć zawsze robiła to sama.

- Chyba zaczęli już jeść - rzekł niemądrze.

- Przepraszam, że się przeze mnie spóźnisz. Mogłeś iść sam, a ja bym potem dołączyła.

- Nie szkodzi. Uśmiech Lydii zgasł. Nie powiedział, że ładnie wygląda, choć Mama zapewniała ją, że to zrobi. Czuła, że za chwilę się rozpłacze, i chciała wrócić do wozu, ale zostali już wciąg­nięci w wir zabawy. Każda z kobiet przygotowała na bu­fetowe przyjęcie danie będące jej specjalnością. Lydii i Ros­sowi podano talerze pełne jedzenia.

Nim skończyli jeść, grający na skrzypcach muzycy, wśród których był także Moses, zaczęli stroić instrumenty.

Gdy uprzątnięto resztę jedzenia i brudne talerze, kilka odważniejszych par zaczęło tańczyć w takt skocznych me­lodii, wygrywanych na skrzypcach i harmonijkach. Mama, klaszcząc w dłonie w rytm muzyki i patrząc wyrozumiale, jak Zeke po raz drugi zanurza kufel w beczce piwa, po­wiedziała:

- Idźcie tańczyć. Ja sprawdzę, co z Lee. Lydia spojrzała, na męża, trzymającego w zębach długie, cienkie cygaro. Nigdy nie tańczyła, lecz wydawało jej się to zabawne.

- Nie umiem tańczyć - rzekł krótko. Mama, żałując, że nie może mu dać porządnego ko­pniaka, nie rezygnowała:

- To nieważne. Wydaje mi się, że w tym towarzystwie nie ma mistrzów tańca. Po prostu weź żonę w ramiona i zacznijcie się poruszać w takt muzyki.

- Ja też nie umiem, Ross - powiedziała Lydia, mając nadzieję, że zachęci go tym, by spróbował.

Spojrzał na jej twarz, ciało i wiedział już, że nie mógłby wziąć jej w ramiona i dotrzymać danego sobie słowa, że nie będzie się z nią kochał.

- W takim razie po co mamy się oboje wygłupiać - rzekł, po czym dołączył do mężczyzn tłoczących się wokół beczki z piwem.

- Tak - powiedziała Mama z irytacją. - Widziałam w ży­ciu wielu głupich, upartych mężczyzn, ale to już doprawdy szczyt wszystkiego.

Lydia, upokorzona, z płonącymi policzkami, stała wpa­trzona w ziemię, gdy w polu jej widzenia znalazła się para wypolerowanych brązowych butów.

- Czy mogę prosić cię do tańca, Lydia? Podniosła oczy i napotkała ciepłe, otwarte spojrzenie Winstona Hilla, pełne szczerego zachwytu, jaki wzbudziło w nim to, co zobaczył.

Mama znów się uśmiechnęła.

- Idź, Lydia. Ten pan chce z tobą zatańczyć.

- Nie umiem - wymamrotała. Miała wielką ochotę spró­bować, ale wiedziała, że wzbudzi gniew Rossa.

Winston roześmiał się i wskazał ręką na entuzjastycznie podrygujące pary, które trzymały się rytmu, nie dbając o ja­kiekolwiek taneczne figury.

- Nie sądzę, by tu ktokolwiek umiał. - Wyciągnął do niej rękę. - Zatańcz ze mną, Lydia.

Prosił tak usilnie, tak przekonywająco, że nie myśląc o konsekwencjach podała mu ręce i pozwoliła się popro­wadzić do kręgu tańczących. Objął ją w talii jedną ręką, wziął jej dłoń w drugą i dołączyli do wirujących par.

Z początku czuła się, jakby miała sześć nóg, a wszystkie porażone i niezdolne poruszać się w tym samym kierunku. Winston był jednak cierpliwym nauczycielem. Po chwili odprężyła się i zaczęła nabierać wprawy. Po kilku nastę­pnych taktach miała wrażenie, że płynie i mogłaby się nigdy nie zatrzymać.

Gdy Ross zobaczył żonę w ramionach innego mężczyzny, do tego Winstona Hilla, jak zwykle eleganckiego i wytwor­nego w białym garniturze i brązowych skórzanych butach, odruchowo zacisnął palce na kuflu, który właśnie podniósł do ust.

Śledził ich ruchy jak jastrząb, nie zdając sobie sprawy z tego, że jego oczy zwęziły się w dwie zielone szparki. Rzucał zdawkowe odpowiedzi tym, którzy próbowali na­wiązać z nim rozmowę. Całą jego uwagę przyciągała Lydia w wirującej sukni, roześmiana i potrząsająca lokami. De razy przepływała obok w tańcu, nie dostrzegając go i śmie­jąc się do Hilla, mocniej zaciskał palce. Wlał w siebie na­stępny kufel i poczuł zacieśniającą się wokół serca chłodną żelazną obręcz.

- Chodź, ty głupi chłopaku - śmiała się Priscilla. - Mó­wię ci, że nikt nie widział, jak kradłeś piwo.

- Będziemy mieć kłopoty, jeśli to się wyda - odrzekł Bubba, oglądając się trwożnie przez ramię. Znajdowali się oboje w lesie z dala od stojących na polanie wozów.

- Cicho! Nikt nie zwraca na nas uwagi. Zbyt dobrze się bawią na tym głupim festynie. - Oparła się o drzewo, wiedząc, że w tej pozycji ładnie eksponuje piersi. - My­ślałam o małym przyjęciu dla nas dwojga - zagruchała, przyciągając go do siebie. - Daj mi trochę piwa.

Czekała na ten wieczór od tygodnia. Scout powiedział jej wtedy, że nie zamierza spędzić święta z gromadą wieś­niaków, i pojechał do miasta zostawiając ją samą. Pokaże temu sukinsynowi. Wydaje mu się, że jest jedynym męż­czyzną na świecie.

- Przysuń się do mnie Bubba, żeby nikt nas nie widział. - Ustawiła go przed sobą i uniosła do swych ust jego rękę, trzymającą kufel. Przechyliła go, wypijając parę łyków, lecz większa część płynu spłynęła po jej podbródku i piersi. - Och, daj mi chusteczkę, szybko. Wolę nie myśleć, co zrobi mama, jeśli poczuje ode mnie piwo.

Wpatrzony w strużki piwa znikające pod jej stanikiem, wyciągnął z tylnej kieszeni chusteczkę i podał dziewczynie. Patrzył oszołomiony, jak rozpina suknię.

- Wybacz mi, Bubba - rzekła. - Pociekło aż do pasa, więc muszę rozpiąć cały stanik, ale ty nie rób nic, czego później byś się wstydził. Słyszysz?

W milczeniu skinął głową. Słowa ostrzeżenia, które usły­szał od matki, uleciały z jego pamięci z taką samą łatwością, z jaką guziki od stanika Priscilli wyślizgiwały się z dziurek.

Patrzyła na niego badawczo, ścierając z nagich piersi wyimaginowane piwo i pobudzając brodawki. Gdy skoń­czyła i odłożyła chusteczkę, odsłaniając obnażone ciało, Bubba jęknął.

- Priscilla, jesteś piękna - szepnął.

- Założę się, że mówiłeś to innym - odrzekła, schylając głowę i unosząc piersi, by dokładnie je obejrzeć.

- Nie, nie, Priscilla. Kocham cię. Już ci to mówiłem.

- Gdybyś mnie kochał, pocałowałbyś mnie i... wziął. Bubba spojrzał na nią z niemym zachwytem i przysunął się bliżej. Przyciągnął ją do siebie i dotknął ustami jej warg. Priscilla wygięła się, przyciskając do niego łono. Bubba wes­tchnął i zaczął delikatnie pieścić jej piersi.

- Och, Bubba, jak cudownie. - Przesunęła językiem po jego wargach. Chłopiec cofnął się szybko. Był wstrząśnięty, lecz widząc jej namiętny wzrok i czując, jak znów przyciska go do piersi, połączył swoje i jej usta.

Nie zamykał ich tym razem, lecz według wskazówek Priscilli wsunął język do jej ust. Instynktownie pociągnął palcami brodawki. Nie musiał robić tego delikatnie. Jęknęła z rozkoszy.

- Coś ci pokażę - szepnęła odsuwając go.

Nie chciał przerywać pocałunku. Próbował znów do­sięgnąć ust dziewczyny, lecz uchyliła się, śmiejąc cicho i od­suwając jego ręce, gdy chciał ponownie dotknąć piersi.

- Bubba Langston, zachowuj się przyzwoicie - rzekła z udaną surowością. - Obiecaj, że nikomu nie powiesz. Nie przyznałam się do tego mamie. - Podniosła spódnicę i halkę, opierając ugięte kolano o jego udo. - Kupiłam te atłasowe podwiązki od handlarza. Widzisz? Czyż nie są śliczne?

Nie patrzył na czerwone podwiązki, lecz skrawek białego uda ponad nimi.

- Tak, widzę - rzekł ochrypłym głosem. Dotknął palcem podwiązki i przesunął go wyżej.

- Wstydź się, Bubba - szepnęła, lecz nie powstrzymała go. Zachęcony, sięgał coraz wyżej. Gdy dotknął czubkami palców puszystych, kędzierzawych włosów, zaczął gwał­townie oddychać.

- Priscilla, nie masz na sobie...

- Wczoraj było tak gorąco. Chciałam się ochłodzić. Och, Bubba, nie. Chcesz dotknąć mnie tam?

- Pozwól mi - błagał. - Nie zrobię ci krzywdy. Boli cię? To przestanę.

- Nie! - Chciał się wycofać, ale zatrzymała go, znowu się wyginając. - Pomyślałam tylko, że mężczyzna może stać się nieobliczalny, gdy kobieta pozwoli mu posunąć się tak daleko i wtedy... O, właśnie tak, Bubba, dobrze. - Za­drżała. - O, tak.

- Priscilla - westchnął, wtulając usta w jej szyję.

- Nawet nie wiesz, jak mnie podniecasz, Bubba.

- Ty mnie aż do bólu - wymamrotał.

- Pomogę ci. - Rozpięła mu spodnie i wprawnymi pal­cami zaczęła go głaskać.

- O Jezu, Jezu - jęczał. Chyba umrze, a matka i wszyscy inni będą wiedzieli, jak umarł, lecz nie dbał o to. Zagłębił palce w jej miękkie ciało.

- Och, jak dobrze - westchnęła. - Ale nie tutaj. Nad rzeką. Chodź, pospiesz się.

Oszołomiony cofnął dłoń i odsunął się. Opuściła nogę i zapięła stanik. Spojrzała na niego z obietnicą w oczach, wzięła za rękę i pociągnęła w stronę rzeki. Oboje stanęli jak wryci, gdy ujrzeli Luke'a Langstona siedzącego na pień­ku. Nie zwracając na nich uwagi, strugał nożem patyk.

- Cześć - przywitał ich pogodnie. - Przyjemny wieczór, prawda?

- Ty wścibski gówniarzu! - krzyknęła Priscilla. - Jak długo tu jesteś?

- Mniej więcej od chwili, gdy zaczęła rosnąć ta rzecz w spodniach Bubby. Czy zasiałeś tam dynię, Bubba? W ży­ciu nie widziałem większego.

- Zabiję cię! - wrzasnął Bubba i rzucił się na brata, który zerwał się do ucieczki, wydając indiańskie okrzyki. Bubba ruszył za nim.

- Przeklęci, głupi wieśniacy - wymamrotała Priscilla, po­prawiając drżącymi rękami ubranie. Nie przestawała kląć w drodze do wozu. Tam rzuciła się na łóżko, by wypłakać swoje rozczarowanie i cały smutny los.

Ross odwrócił się od tańczących i zanurzył kufel w beczce z piwem. Był wściekły, chory z zazdrości i bardziej niż trochę pijany. Ta ostatnia rzecz była jedyną, nad którą mógł panować, ale nie chciał. Wlał w siebie kolejną porcję piwa, żałując, że to nie whisky, by mógł się szybciej upić.

Co go, do diabła, mogło obchodzić, że ona wdzięczy się do tego fircyka Hilla? Niech ją weźmie. Gdy tylko dojadą do Teksasu, wniesie sprawę rozwodową. W tej części kraju nadal panował powojenny bałagan. Uzyskanie rozwodu nie powinno być trudne.

Próbował skupić się na pikantnej dykteryjce, którą opo­wiadał Appleton. Inni zdawali się chłonąć każde sprośne słowo, Ross jednak nie spuszczał oczu z Lydii, która uśmie­chała się do Hilla. Na niego nigdy tak nie patrzyła. Widział, jak zmysłowo układa usta i prowokująco kołysze biodrami w rytm muzyki.

Rozmyślnie robiła z niego głupca. Tańczyła ze swoim wyniosłym przyjacielem, by podkreślić niedostatki męża. Nie, na Boga, nie pozwoli, by kpiła z niego ta smarkula, z którą się skuł przez małżeństwo. Choćby miał ją chwycić za tę strzechę włosów...

Gdzie ona jest?

Rozglądał się wśród szalejących tancerzy. Starał się skupić zamroczony wzrok na poszczególnych parach, lecz gdy minęło kilka minut, a on wciąż nie mógł odnaleźć Lydii ani Winstona, rzucił kufel na ziemię i zaczął się przedzierać przez hałaśliwy tłum.

- Hej, Coleman, uważaj...

- Dokąd idziesz, Ross?

- Już się napiłeś, Ross...

- Gdzie jest twoja pani...

Był głuchy na wszystko, co działo się dookoła. Jego na­pięcie gwałtownie wzrastało, nie czuł się tak od ostatniej akcji z Jessem i Frankiem. Zacisnął pięści i odruchowo sięg­nął do colta. Nie było go na zwykłym miejscu, lecz nadal roztrącał tłum, by odnaleźć niewierną żonę i jej kochanka.

- Ross, powiedziałam dziewczynkom, by zabrały Lee do nas i położyły go spać, żebyście mogli zostać na przy­jęciu, jak długo zechcecie - rzekła Mama, gdy przechodził koło niej. Spojrzał na nią niewidzącym wzrokiem. - Zo­stanie u nas do rana. Nie musicie...

- Gdzie ona jest? - syknął. Mama obserwowała go od godziny i widziała, jak szaleje z zazdrości. Miała dość rozsądku, by się nie uśmiechnąć. Powiodła wzrokiem po tańczących.

- Kto? Lydia?

- Tak, Lydia. - Nigdy jeszcze nie wypowiedział jej imie­nia z taką nienawiścią.

- Nie wiem. Gdy ostatnio ją widziałam, tańczyła z pa­nem Hillem.

Ross przedarł się przez świętujący tłum i chwiejnym kro­kiem poszedł w kierunku wozów. Większość z nich była ciemna i pusta. Jeśli poszła do jego wozu... Jeśli znajdzie ich razem... Nie chciał wiedzieć... Musiał wiedzieć... Gdzie ona jest...

Lydia nigdy w życiu nie bawiła się tak dobrze. Winston traktował ją tak, jakby nie spędziła życia wśród mętów, w nędznej ruderze, zmuszona zaspokajać seksualne żądze przyrodniego brata. Traktował ją jak damę. Mówił, jak śli­cznie wygląda i jak dobrze tańczy, przynosił filiżanki pon­czu, śmiał się z nią i dzielił jej entuzjazm.

Kiedy zaczął kaszleć, spytała, czy dobrze się czuje. Za­pewnił ją, że tak, więc uwierzyła mu, dopóki nie musieli przerwać tańca i wycofać się z kręgu wirujących par. Miał napad kaszlu, jakiego nigdy przedtem nie widziała.

- Winston? - spytała, kładąc mu dłoń na ramieniu, gdy zgięty wpół dusił się, wstrząsany konwulsjami. - Co mogę zrobić?

- Przepraszam - szepnął. - Już dobrze. Nie mówił prawdy. Jego twarz przybrała kolor wosku, w kącikach ust pojawiły się ślady krwi.

- Czy mam zawołać Mosesa? Potrząsnął głową, przykładając chustkę do ust.

- Dobrze się bawi - wykrztusił, gdy minął atak kaszlu. Ale następny był jeszcze gwałtowniejszy od poprzedniego i Lydia wpadła w panikę.

- Winston, powiedz, co mam robić?

- Lekarstwo - rzekł zmienionym głosem.

Szukała wzrokiem Rossa. Stał w grupie mężczyzn stło­czonych wokół beczki z piwem. Musiałaby przepychać się przez tańczących, by do niego dotrzeć. Nie chciała zosta­wiać Winstona samego. Pociągnęła go za rękaw.

- Gdzie jest to lekarstwo? Gdzie, Winston?

- W wozie.

- Chodź - powiedziała postanawiając, że zajmie się nim sama, zamiast szukać pomocy innych. Mógłby się zadusić, nim ona kogoś sprowadzi. Nie chciała też wywoływać za­mieszania. Objęła Hilla wpół i poprowadziła w stronę cie­mnej polany, na której stały wozy. - Gdzie jest twój? - spytała.

Wskazał go słabym ruchem ręki.

- Przepraszam, Lydia - powtarzał, gdy potykając się, szli przez obóz.

- Cicho, cicho. Nic nie mów, bo znów zaczniesz kaszlać.

- Nienawidzę siebie za to.

- To przecież nie twoja wina. - Przy wozie spytała: - Czy dasz radę wejść?

Skinął głową i wysiłkiem woli podciągnął do góry, od­dychając chrapliwie i tłumiąc kaszel. Gdy już byli w środku, upadł ciężko na łóżko i znowu zaniósł się kaszlem.

Lydia, która już oswoiła się z ciemnością, znalazła lampę i zapaliwszy ją, zmniejszyła płomień.

- Gdzie jest lekarstwo? - spytała cicho, gdy usiłował chwycić powietrze w zniszczone przez chorobę płuca.

Wskazał małe drewniane pudełko. Lydia podsunęła mu je i otworzyła wieko, odsłaniając kilka ciemnych buteleczek. Drżącą ręką wskazał tę, której potrzebował.

Odłożyła pudełko i odkorkowała butelkę. Uniosła jedną ręką jego głowę i przytknęła mu brązową fiolkę do ust. Pociągnął kilka łyków i opadł bezwładnie na posłanie.

- Dziękuję, Lydia.

- Lepiej się czujesz? - spytała. Miała zmarszczone z nie­pokoju brwi, usta drżały ze zdenerwowania.

Pasma włosów otaczały twarz młodej kobiety niczym smugi światła. Skórę zrosił pot. Zapach jej perfum unosił się w prostym, surowym wnętrzu wozu. Nawet się nie domyślała, jak piękna wydaje się choremu człowiekowi, który oddałby wszystko, by być zdrowym i silnym.

- Lepiej - odrzekł smutno, żałując, że w utkwionym w nim spojrzeniu dostrzega jedynie litość.

- Pozwól, że ci pomogę. - Rozwiązała jedwabny krawat i nie speszona rozpięła mu kamizelkę i kołnierzyk od ko­szuli.

Powstrzymał ją chwytając za ręce.

- Moses zajmie się tym później. Wracaj na zabawę. Nic mi nie będzie.

- Może teraz po niego pójdę? Potrząsnął głową na białej poduszce.

- Sam przyjdzie, gdy zauważy, że nie ma mnie wśród tańczących. - Ścisnął ją mocniej za rękę. - Dziękuję, Lydia.

- Nie ma za co. - Instynktownym, macierzyńskim ru­chem odgarnęła mu z czoła spocone, potargane włosy. W tej samej chwili Winston podniósł do ust jej drugą rękę i lekko ucałował.

Ross wtargnął do wozu jak barbarzyńca, gwałtownym szarpnięciem rozchylając brezentowe zasłony. Zdziwiona Lydia odwróciła głowę, lecz on zdążył zobaczyć to, co w je­go opętanym zazdrością umyśle wyglądało na czułą scenę miłosną.

Zadrżała. Nie miał już na sobie kamizelki ani chusty. Rozpięta koszula odsłaniała na piersi ciemną gęstwinę. Wy­glądał strasznie. Zmierzwione włosy opadały na czoło, usta tworzyły prostą, twardą linię. Przeszywał ją spojrzeniem zielonych oczu. Stał na szeroko rozstawionych nogach, pod obcisłymi, czarnymi spodniami prężyły się mięśnie ud.

Najodważniejsi stchórzyliby, widząc taką wspaniałą ma­nifestację męskiej siły. Zacięta twarz wróżyła nieszczęście każdemu, kogo uznałby za wroga.

- Ross? - odezwała się cicho Lydia.

- Wzruszająca scena - zakpił. Winston próbował się podnieść.

- Pozwól...

- On jest chory. Szukałam ciebie. Dusił się. To było...

- Jesteś moją żoną - warknął podchodząc do niej. Szarp­nięciem za ramię zmusił ją, by wstała. - Nie chciałem, byś nią została i nadal nie chcę. Ale dopóki jesteś, zachowuj się przyzwoicie.

- Ross, posłuchaj mnie, proszę - błagał Winston słabym głosem. Za nic w świecie nie chciał, by Lydia miała kłopoty tylko dlatego, że była dla niego dobra. - Nie sądź z po­zorów. Nie zaszło tu nic niestosownego...

- Jeszcze nie - przerwał. - Ale widzę, że przyszedłem w samą porę.

- Nie! - krzyknęła Lydia, starając się uwolnić z jego uścisku.

- Chodź! - pociągnął ją do wyjścia i wypchnął na dwór.

- On jest chory - mówiła, zapierając się obcasami w zie­mię i próbując wyrwać ramię z żelaznego uchwytu. - Po­winnam...

- Dostaniesz to, co powinnaś i czego się domagasz. Ale ode mnie, swojego męża - zadrwił.

Potknęła się i przytrzymała jego paska, by odzyskać rów­nowagę. Jego gniew przerażał ją. Zaczęła szczękać zębami, czuła, że nie utrzyma się dłużej na nogach.

- Co... co masz na myśli? Byli już przy wozie. Chwycił ją w ramiona i podniósł.

Schylił się niemal wpół wchodząc do środka.

- Lee...

- Jest u Mamy. - Roześmiał się, a po jej plecach przebiegł dreszcz. - Do rana.

Bezceremonialnie rzucił ją na łóżko. Usiadła, by zasłonić nogi spódnicą. Uśmiechnął się nieprzyjemnie.

- Nie udawaj takiej skromnej, Lydia. Jeśli przedtem mia­łem jakieś wątpliwości, dziś przekonałaś mnie, kim jesteś.

- Nie - szepnęła, odsuwając się od niego i wciskając w kąt wozu. Widziała już ten wyraz. Na twarzy Clanceya. Był nieubłagany. Wiedziała, że żadne prośby nie powstrzy­mają go przed zrobieniem tego, co zamierza. Jego oczy błyszczały z gniewu i żądzy. - Nie, Ross, proszę - skamlała, zakrywając piersi rękami.

Zdjął koszulę odsłaniając klatkę piersiową i brzuch. Pa­trzyła na grę mięśni i ścięgien pod skórą. Blizna na piersi wyglądała jak wpatrzone w nią groźnie czerwone oko. Roz­piął klamrę i jednym szarpnięciem zdjął skórzany pas. Sku­liła się, myśląc, że chce ją uderzyć, ale rzucił go na ziemię i zaczął powoli rozpinać spodnie.

Podniosła na niego pełne żalu oczy, z niemym błaganiem, by tego nie robił, nie krzywdził jej, nie wykorzystał tak, jak niegdyś Clancey.

- Ross, proszę.

- Chciałaś mężczyzny? - spytał szeptem, schylając się nad nią. - Dobrze, będziesz go miała.

Poruszał się tak szybko, że nim się spostrzegła, znalazła się pod nim na łóżku.

Ogarnięta paniką walczyła, próbując się uwolnić.

- Nie, nie - bezskutecznie usiłowała pokonać przyci­skające ją do posłania silne ciało.

- O, tak. Ilu ich miałaś, co? Czym ja się od nich różnię? Rzucała głową na poduszce, niszcząc wpięte we włosy róże. Zwichrzone loki opadły jej na twarz, szyję, ramiona.

- Nie, Ross, Ross. Boże, nie pozwól, żeby mi to zrobił - płakała bezradnie.

- Bóg ci nie pomoże, Lydia. Nie słucha cię. Nigdy nie jest tam, gdzie go potrzebujesz.

Jedną dłonią unieruchomił jej ręce i odrzucił za głowę. Drugą niecierpliwie rozpinał suknię. Zdarł ją z ramion i za­brał się do zdejmowania stanika. Odrzucił go na bok, ob­nażając jej piersi. Oddychał ciężko i chrapliwie.

Lydia płakała, zamykała oczy i odwracała głowę. Gdyby ją spytał, mogłaby się zgodzić. Gdyby traktował ją inaczej, sama ofiarowałaby mu siebie.

Ale chciał ją skrzywdzić, zniewolić, zadać ból, jak Clancey. To będzie jeszcze gorsze. Ross mógł ją zranić tak głę­boko, jak nigdy nie udało się to Clanceyowi. Nie był jej obojętny i bolało ją, że tak źle ją traktuje.

Nie pozwolił sobie na dotknięcie jej piersi. Przebłysk rozsądku w zamroczonym alkoholem umyśle ostrzegał go, że jeśli zacznie ją pieścić, wzbudzi w sobie czułość dla niej. Nie mógł do tego dopuścić. Zasłużyła na karę i po­stanowił ją wymierzyć.

Zadarł jej spódnicę i halkę. Zrywając zatrzaski ściągnął majtki. Załkała, mocno ściskając uda. Brutalnie rozwarł je kolanem i znalazł się tuż nad nią.

Gdyby to był Clancey, Lydia patrzyłaby na niego z nie­nawiścią. Ale nie czuła nienawiści do Rossa i odwróciła głowę, gdy w nią wchodził. Nie spodziewała się rozdzie­rającego bólu, który ją przeszył. Krzyknęła, wyginając się w łuk.

Ross zagłębiał się w nią cal po calu. Gdy wchłonęła go całego, zatrzymał się. Zaczynał jasno myśleć i dopiero teraz, po raz pierwszy od chwili, gdy zobaczył ją w wozie Hilla, zdał sobie sprawę z tego, co robi. Szaleńcza zazdrość, która przesłoniła mu świat czerwoną zasłoną, rozwiała się jak mgła, pozostawiając gorzki żal. Ogromny żal.

I przyjemność, jakiej nigdy nie odczuwał tak intensywnie.

Nie pragnął tej przyjemności, ale przenikała całe jego ciało. Musiał sprawdzić, czy nie jest tylko erotyczną fan­tazją, zrodzoną w alkoholowym upojeniu.

Poruszył się lekko, nie chcąc się obudzić, jeśli to tylko sen. Ale to była jawa. Kołysał się nad Lydią, a w miarę rytmicznych poruszeń przez jego ciało przepływały nie­zwykłe impulsy.

- Nie - szepnął. - Ona nie może być taka dobra.

Jego ton zaprzeczał słowom. Był to głos mężczyzny do­znającego fizycznej satysfakcji, jakiej nigdy dotąd nie do­świadczył.

Nie mógł na to pozwolić. Chciał się wycofać, ale ciało odmówiło mu posłuszeństwa i znów pogrążył się w roz­kosznej głębi.

- Niech to diabli, z tobą nie może być tak dobrze - szeptał, wtulając twarz w jej szyję.

Jego ręka wbrew woli wśliznęła się między ich ciała i od­nalazła pełne piersi. Pieścił je z wrażliwością niewidomego. Głaskał miękkie ciało i drażnił czubkami palców brodawki, czując, jak nabrzmiewają pod jego kciukiem.

Nie zdając sobie z tego sprawy, zaczął całować jej piersi. Muskał je wargami w delikatnej pieszczocie, aż trafił na okrągłą, twardą brodawkę. Pieścił ją językiem, wciągał lek­ko do ust i smakował, smakował...

Podniósł głowę i spojrzał w bursztynowe oczy, szeroko otwarte, nic nie rozumiejące. Zobaczył swoje zbielałe palce, zaciśnięte na jej nadgarstkach. Natychmiast je uwolnił. Za­głębił dłonie w gęstwinie jej włosów.

Odchylił głowę Lydii, łącząc ich usta tak ściśle, jak ciała.

Całował ją namiętnie, nie był w stanie kontrolować poca­łunku bardziej niż strumienia ognia, który wytrysnął z jego lędźwi w otwarte wrota jej kobiecości.

Szeptał imię Lydii urywanym głosem, zdradzającym sa­tysfakcję, jakiej doznawał.

Jeszcze długo potem leżał na niej, pogrążony w stanie największej błogości. Nie pamiętał, kiedy zsunął się na po­słanie, przytulił ją i zapadł w kojący niebyt.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

- Cześć! - Głos prostytutki był znużony. - Nazywam się Pearl.

Boże! To był jej ostatni klient tej nocy. Ta suka Madam LaRue odpłaciła jej za poranną kłótnię, przysyłając taką kreaturę. Czwarty Lipca to cholerny dzień. Na ulicach Owentown roiło się od świętujących robotników kolejo­wych. Byli bandą awanturników, jurnych jak stado bizonów. Czuła się tak zmęczona i obolała, jakby obsłużyła wszy­stkich. A ten, którego miała przed sobą, był z nich najgorszy.

- Z kolei? - spytała, usiłując nawiązać rozmowę. Clancey Russell parsknął pogardliwie, gdy zamknęła za nim drzwi.

- Nie trać czasu. Nie chcesz chyba, bym sprawił tę frajdę innej, co? - Pogłaskał się znacząco.

Pearl przywołała cały swój profesjonalizm i uśmiechnęła się, przezwyciężając wstręt. Był brudny i okropnie śmier­dział.

- Pokaż mi pieniądze - rzekła słodkim głosem. Musiała się upewnić, że ta szumowina ma gotówkę, nim pozwoli się dotknąć.

Clancey sięgnął do kieszeni i wyjął pieniądze, które skradł z pokerowego stołu, gdy gracze dyskutowali, kto ma rozdawać karty. Starczyło mu na dobry obiad i butelkę whisky. Po raz pierwszy od wielu tygodni był syty i było mu ciepło. Wytrząsnął monety na stylową toaletkę, przy­krytą żółtą szydełkową serwetką.

- Wdziałaś, co mam - rzekł arogancko. - Teraz pokaż, co ty.

Pearl ułożyła wargi w przyjemny uśmiech, ale wewnątrz drżała z obrzydzenia. Opuścił spodnie i zaczął rozpinać koszulę. Gdy ją zdjął, ujrzała na wyblakłym podkoszulku plamy zaschniętego potu pod pachami. Grając na zwłokę, wskazała mu wystający z koszuli kawałek papieru.

- Co to jest?

- List gończy, który znalazłem. Nigdy nie wiadomo, kie­dy coś takiego może się przydać. No, dziewczyno, bierz się do roboty.

Pearl uklękła na chwiejnym łóżku i zdjęła znoszoną suk­nię, którą podarowała jej kiedyś stara prostytutka. Choć obszyła jej dekolt piórami, nie prezentowała się dobrze.

Była naga. Clancey patrzył na nią pożądliwie, a na jego ustach pojawił się okrutny grymas. Pearl była znana jako profesjonalistka, dająca mężczyźnie wszystko, za co zapła­cił, dopóki nie sprawił jej bólu. Teraz jednak zadrżała, wi­dząc niedobry błysk w bezbarwnych oczach Clanceya. Roz­piął spodnie ukazując agresywny, nabrzmiały członek, któ­ry wydał się odrażający nawet jej doświadczonym oczom.

- Jeśli ten papier jest taki ważny, pokaż mi go - rzekła, sięgając po plakat. Musi coś zrobić, żeby powstrzymać tego bydlaka.

- Do diabła - mruknął Clancey, kładąc się na niej. - Co ty chcesz...

- Dlaczego, on wygląda jak... o, wiem, jak on się na­zywał? Tamten mężczyzna z karawany.

Clancey chwycił jej piersi i mocno pociągnął brodawki.

- Och, przestań, to boli! Czy nie rozumiesz, co chcę powiedzieć? Widziałam tego człowieka parę dni temu.

Clancey podniósł się, patrząc najpierw na nią, a potem na plakat.

- To tylko kawałek papieru. - Nie umiał przeczytać tego, co na nim napisano. Nie wiedział nawet, dlaczego wziął go tamtego wieczoru w Knoxville. Pamiętał tylko, że dwóch eleganckich facetów rozmawiało o tamtym. Mówili, że my­śleli, że umarł, a okazało się, że żyje i udaje kogoś innego. W dodatku ukradł jakąś biżuterię. Chyba to właśnie po­wiedzieli.

- To jest warte pięć tysięcy dolarów - rzekła Pearl z oży­wieniem. To mógł być jej bilet, z którym wyjedzie z Owentown i uwolni się od Madam LaRue.

- Pięć tysięcy dolarów? - Clancey usiadł i wyrwał jej papier z ręki. - Mówisz, że widziałaś tego człowieka? Kie­dy?

Pearl była niezbyt inteligentna, ale za to w miarę sprytna. Dwa lata spędzone u Madam LaRue nie poszły na marne. Zachowa dla siebie to, co wie o człowieku z listu gończego. Jeśli jest warte pięć tysięcy dolarów, nie pozwoli, by dostał je ten brudny sukinsyn, a nie ona.

Uwodzicielsko zamrugała oczami i objęła go w pasie.

- Tylko żartowałam. Myślałam, że chcesz mówić o mnie, a nie o starym liście gończym.

Cios Clanceya powalił ją na poduszkę. Patrzyła na niego oszołomiona i zamroczona bólem.

- Pożałujesz tego żartu, dziwko, jeśli nie powiesz, gdzie widziałaś tego faceta. Rozumiesz? - Uderzył ją otwartą dło­nią w oba policzki. - Rozumiesz?

Pearl skinęła głową. Nie widziała wyraźnie, a w jej uszach narastał przykry szum.

- Dobrze, słucham. - Nie wróżącym nic dobrego ruchem uniósł jej nogę. Zaskowytała. - Gadaj. - Brutalnie ścisnął palcami białe ciało.

- My... miałyśmy wypadek i on... chyba on... pomógł nam i odwiózł do miasta. Teraz jest starszy, ma krótsze włosy i nosi wąsy. Ale to może nie ten sam mężczyzna. - Nie miała jednak wątpliwości. Nie potrafiłaby zapomnieć tych oczu. I spojrzenia, którym przeszywał każdego, jakby chciał go zapamiętać do końca życia.

- Czy nazywał się Clark?

- Nie, nie... mówił... nie pamiętam.

Clancey wczepił palce w jej włosy i mocno pociągnął.

- Może to przywróci ci pamięć?

Z oczu Pearl popłynęły łzy. Jęknęła, a on znów ją ude­rzył. Nikt nie usłyszy jej wołania o pomoc. W barze na do­le panowało świąteczne piekło. Dochodził stamtąd śmiech, brzdąkanie pianina i ochrypłe okrzyki radości. Nikt jej nie pomoże.

- Co... Coleman. Mówił, że nazywa się Coleman. Na Boga, to było to. Tak nazywał się facet, którego ścigali dwaj dżentelmeni z Knoxville. Jechał karawaną, w której ukrywała się Lydia. Złapać dwie sroki za ogon. Czy nie tak zawsze mówił ojciec?

Zachichotał złośliwie, gdy Pearl usiłowała go od siebie odepchnąć. Powiedziała mu, że widziała tego mężczyznę kilka dni temu. Był zatem coraz bliżej. Jutro znów ruszy w pościg. Do diabła, jeszcze dziś w nocy. Mógł przemierzać wiele mil dziennie - szybciej niż karawana. Ale przedtem miał jeszcze coś do zrobienia.

- Pearl? Tak się nazywasz? - rzekł przymilnie, biorąc w dłoń jej pierś i lekko ją pocierając. - Ładne imię. Ty też jesteś ładna. A Clancey nieźle ci dogodzi.

Przełknęła łzy. Może, jeśli mu na to pozwoli, wcześniej niż temu mężczyźnie uda się jej skontaktować z szeryfem i przekazać wiadomość o Colemanie.

- Dziękuję - szepnęła.

- Zapłacę ci, Pearl. Tak, na pewno. Clancey Russell za­wsze oddaje ludziom to, co im się według niego należy. - Obmacywał brudnymi rękami jej brzuch i uda, gwałtownie je pocierając.

Pearl zacisnęła zęby i zmusiła opuchnięte wargi do uśmie­chu. Przestała się uśmiechać już w parę sekund później, gdy Clancey wszedł w nią jak strzała, targając boleśnie od wewnątrz i brutalnie wpijając palce w jej miękkie piersi.

- Boli! - krzyknęła.

- Lubisz to, suko - wysapał. Czoło miał pokryte potem. - Bardzo lubisz. - Jedną ręką otoczył jej szyję i przycisnął krtań. Z każdym ruchem bioder naciskał coraz mocniej, aż jej oczy wyszły na wierzch, a usta otworzyły się szeroko. Pochłonięty zaspokajaniem swej żądzy nie zauważył, że Pearl już się nie broni.

Jej brak zauważono dopiero następnego dnia po połud­niu. Madam LaRue nie pamiętała, jak nazywał się ostatni klient Pearl ani nawet jak wyglądał. Miała wrażenie, że ostatniej nocy przez bar przewinęli się mężczyźni z całego stanu Arkansas.

Jak mogła spamiętać wszystkich? - pytała udręczonego szeryfa. Nie mogła mu pomóc podając rysopis. Wszyscy spoceni, pijani, spragnieni kobiety mężczyźni wyglądają jednakowo.

Ale Madam wiedziała, że to nieprawda. Pamiętała tego sprzed tygodnia. Wysoki, z czarnymi włosami i zielonymi oczami. Poruszał się inaczej niż wszyscy. Ale na nieszczęście dla niej był zbyt zakochany w żonie, by przespać się z pro­stytutką. Była wściekła, gdy opuścił jej wóz w środku nocy. A potem przypomniała sobie dumną dziewczynę z nie­zwykłymi włosami i oczami. Właściwie trudno się dziwić, że tak bardzo ją kochał.

Lydię bolały wszystkie mięśnie. Próbowała znaleźć wy­godniejszą pozycję, ale okazało się to niemożliwe. We wnę­trzu wozu panował półmrok. Świtało. Było bardzo cicho. Po wczorajszej zabawie wszyscy spali dłużej niż zwykle.

Mężczyzna obok Lydii leżał bez ruchu. Obejmował ją w talii ciężkim jak ołów ramieniem. Oddychał równo i spo­kojnie, jego oddech muskał jej włosy. Rytm jego oddechu działał kojąco.

Z kącika oka spłynęła łza. Przyjemnie było się obudzić obok niego. Ale teraz będzie nią gardził. Następne łzy po­płynęły w ślad za pierwszą.

Może miał rację. Może jest urodzoną dziwką. Clancey dostrzegł widocznie jej lubieżność, rozwijającą się jak cho­roba w miarę dojrzewania ciała. Zareagował na nią. Ross też się na tym poznał. Ostatniej nocy przekonała go osta­tecznie. Powinna była z nim walczyć bardziej zdecydowa­nie, lecz nie potrafiła. Zbyt podobało jej się to, co robił.

Próbowała odwrócić głowę, ale przyciskał ramieniem jej włosy. Nie chcąc go obudzić, leżała nieruchomo i wpatry­wała się w brezentowy sufit.

Coś zdarzyło się ostatniej nocy. Coś dziwnego i strasz­nego, haniebnego i cudownego zarazem. Kiedy wsunął ję­zyk do jej ust...

Zamknęła oczy i przygryzła dolną wargę. Gdy uwolnił jej ręce, zamiast się bronić, położyła mu je na ramionach. Przyjemnie było czuć jego nagą skórę. Zacisnęła palce na napiętych mięśniach, by przyciągnąć go bliżej i głębiej. Ob­jęła mocno udami jego biodra.

Była zawiedziona, gdy uwolnił ją od swego ciężaru i za­padł w sen. Myśl o tym, co powinno było wzbudzić wstręt, pobudzała i rozgrzewała jej ciało. Będzie nią za to gardził.

Nie udało jej się stłumić łkania i Ross poruszył się. Budził się powoli, leniwie przeciągając. Zacisnął ramię wokół jej talii, po czym je rozluźnił. Wciągnął powietrze i wypuścił je w drżącym westchnieniu.

Lydia wyczuła, kiedy otworzył oczy. Wiedziała, że patrzy na jej profil. Leżał nieruchomo przez nieskończenie długą chwilę, gdy jej serce tłukło się boleśnie. Zdjął wreszcie rękę z jej talii, usiadł i zaczął się jej otwarcie przyglądać.

Ogarnęło ją przemożne pragnienie, by go dotknąć, wy­ciągnąć rękę, odgarnąć spadające mu na czoło włosy, usunąć grymas bólu z warg. Nie mogła. Po ostatniej nocy Ross nigdy już nie zechce jej dotknąć. Leżała więc bez ruchu, z oczami bez wyrazu, nie chcąc zdradzić szalejącej we­wnątrz burzy uczuć.

Przyglądał się jej piersiom, obnażonym, gdyż nie zależało jej na zapięciu stanika i sukienki. Było to zresztą niemo­żliwe, bo unieruchomił ją ramionami na całą noc. Zawsty­dzona skrzyżowała ręce na piersi.

Pomruk, który wydał, mógł być ordynarnym przekleństwem. Obejrzał się i zauważył zwiniętą wokół jej bioder sukienkę oraz leżące na podłodze majtki.

Pospiesznymi, niezręcznymi ruchami obciągnął na niej spódnicę. Lydia położyła ręce na brzuchu. Dostrzegł za­czerwienienie nadgarstków i skrzywił usta w bolesnym gry­masie. Choć było to bardzo trudne, zmusił się, by spojrzeć jej w twarz. Uderzył go dziwny wyraz oczu.

- Czy coś cię boli... - „Głupie pytanie, Coleman - po­myślał. - Spójrz na nią, człowieku. Jest cała posiniaczona”. Powtórzył: - Czy coś cię boli?

Potrząsnęła głową, unikając jego wzroku, a może oszczę­dzając mu oskarżycielskiego spojrzenia. Wstał niepewnie. Bez słowa zapiął spodnie, podniósł rzuconą niedbale ko­szulę i wyszedł.

Lydia obróciła się na bok, ukryła twarz w dłoniach i za­płakała. Upłynęło jeszcze sporo czasu, nim zmusiła się, by wstać i zająć się codziennymi sprawami. Umyła się do­kładnie, zaniepokojona śladami krwi na udach. Mocno szo­rowała całe ciało, jakby chciała usunąć wszelką nieczystość i móc zaakceptować samą siebie. Sczesała włosy do tyłu i upięła je ciasno, jakby rozpuszczone były symbolem niemoralności.

Gdy zdobyła się na odwagę i wyszła, Ross siedział przy ognisku i pił zaparzoną przez siebie kawę. Zdążył się już ogolić, ale wyglądał nie najlepiej.

Nerwowo splotła palce.

- Pójdę po Lee, a potem zrobię śniadanie. - Nie odpo­wiedział, wpatrzony w ogień. Ruszyła w stronę wozu Langstonów.

- Lydia. Słysząc swoje imię odwróciła się.

- Co do ostatniej nocy... - zaczął. Potrząsnęła głową, nim dopowiedział zdanie do końca.

- Nic nie zaszło między panem Hillem a mną. Przysię­gam. Był bardzo chory. Nie przestawał kaszleć. Pluł krwią.

Odprowadziłam go do wozu i podałam lekarstwo. To wszy­stko.

Ross wytrząsnął na ziemię fusy po kawie, zaklął i włożył ręce do kieszeni.

- Nie o tym chciałem mówić. - Zapadła pełna napięcia cisza, w której nie śmieli spojrzeć na siebie. - Sądzę, że nic z tego nie będzie - rzekł ze spokojem, który przejął ją chłodem. - Gdy dojedziemy do Teksasu, postaram się uzyskać dla nas rozwód. - Schyliła głowę, by nie dostrzegł rozpaczy na jej twarzy. - To nie powinno być trudne.

- Nie - powiedziała bezbarwnym głosem. - Nie po­winno.

- Wszędzie panuje bałagan. Federalne wojska okupu­jące...

- Tak.

- Załatwię to.

- Dobrze.

- Lydia, na miłość boską, spójrz na mnie - rzekł pod­niesionym głosem. Zdenerwował się jeszcze bardziej, gdy ujrzał jej twarz, pełną wymuszonego spokoju. Nie będzie płakać. Nie będzie. Patrzyła na niego spokojnie, nie chcąc okazać rozpaczy. - Powiedz coś - rozkazał szorstko.

Jak mógł oczekiwać od niej odpowiedzi, kiedy właśnie oznajmił, że odprawi ją donikąd, choć zaczęła się już do niego przyzwyczajać? Co miała powiedzieć? Że będzie szczęśliwa pozbywając się Lee? Że cieszy się, iż znów zo­stanie sama, bez rodziny, bez kogoś, kto by się o nią tro­szczył na nowym miejscu, bez środków utrzymania? On oczywiście uważał, że będzie mogła na siebie zarobić pro­stytucją. Łzy wypełniły jej oczy, ale nie da temu aroganc­kiemu człowiekowi satysfakcji. Poradzi sobie. Kiedyś już tak zrobiła.

Uniosła lekko podbródek.

- Pójdę teraz po Lee. - To były jej jedyne słowa. Kiedy wróciła, stał przy Luckym, przywiązując do siodła pełną torbę. Spojrzał na Lydię przez ramię.

- Nie będzie mnie przez dzień czy dwa. Wybieram się ze Scoutem na rekonesans. Gdybyś potrzebowała pomocy, zwróć się do Bubby.

Serce podeszło jej do gardła.

- Dobrze, Ross. - Skończył przygotowania do drogi i podszedł do niej. Ostrogi przy butach dzwoniły w rytm jego kroków. Wesoły dźwięk rażąco kontrastował z posępną atmosferą.

Pogłaskał plecki Lee i ucałował go w główkę.

- Do widzenia, synku. - Lydia poczuła na ramieniu i szyi ciepły oddech Rossa. Był cudownie blisko i tak przyjemnie pachniał końmi, skórą, mydłem do golenia.

Podniósł głowę i przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Czekała na jedno serdeczne słowo czy miły gest, którym dałby jej do zrozumienia, że nią nie pogardza. Nie zrobił nic. Odwrócił się, włożył kapelusz i lekko wskoczył na siodło.

Cmoknął językiem i piękny ogier ruszył.

- Ross! - krzyknęła podbiegając do niego. Ściągnął cugle. - Uważaj na siebie. - Szeroko otworzył oczy, skinął głową na pożegnanie i odjechał.

Było gorąco i wszyscy cieszyli się, że na ten dzień nie zaplanowano długiej trasy; zwłaszcza Lydia, która sama powoziła. Wcześnie rozbili obóz. Mama wysłała Bubbę i Lu­ke'a po chrust na ognisko.

- Pospieszcie się, bym mogła się wziąć za kolację. Lydia zje z nami. Wygląda na zmęczoną i powinna wcześnie się położyć.

Chłopcy odeszli już dość daleko, gdy Bubba zatrzymał Luke'a i szepnął:

- Chcę ci coś zaproponować.

Luke zdjął kapelusz, wytarł spocone czoło i spytał nie­ufnie:

- Co?

- Czy chciałbyś zająć się dzisiaj końmi Rossa? Nakarmić, wyczesać, wszystko.

Pomysł był wart rozważenia. Luke zazdrościł bratu przy­jaźni z człowiekiem, którego obaj podziwiali. Ale taka wiel­koduszność nie mogła być bezinteresowna.

- Co mam za to zrobić?

- Dokończyć zbierania chrustu i powiedzieć Mamie, gdyby o to pytała, że nie pamiętasz, gdzie mnie ostatni raz widziałeś.

Luke przymrużył oczy przyglądając się bratu. Bubba był starannie uczesany i miał na sobie czystą koszulę.

- Tak jak zapomniałem wczoraj wieczorem, co? Znów spotykasz się z Priscillą, prawda?

- Nie twoja sprawa. Zrobisz to czy nie? Luke roześmiał się, widząc niepokój brata.

- Nie poganiaj mnie. Muszę się zastanowić - powiedział pocierając podbródek. Bubba zacisnął dłonie, starał się pa­nować nad sobą. Jego złość mogłaby tylko utwierdzić Lu­ke'a w jego uporze.

- A jeśli nazbieram chrustu i nic nie powiem, czy dasz mi nóż, który kupiłeś od handlarza?

- O, cholera - rozzłościł się Bubba. - To nie w porządku. Jest zupełnie nowy.

Luke wzruszył ramionami.

- Widać nie zależy ci tak bardzo na tej dziewczynie. - Odwrócił się do brata plecami, zamierzając odejść.

- Zaczekaj! - krzyknął Bubba. - Nie powiedziałem, że nie, myślę tylko, że jesteś cholernym łobuzem.

- Człowiekiem interesu - odrzekł Luke. - Lepiej wezmę od razu ten nóż, dziękuję.

Bubba dał mu nóż, gniewnie zaciskając usta. Gdyby Priscillą nie kazała mu przyjść punktualnie, pokazałby temu zasmarkanemu bratu, kto tu jest górą. Wymierzył w niego groźnie palec.

- Pamiętaj, nie widziałeś mnie.

- Baw się dobrze - rzekł Łukę śpiewnie. - Aha, i jeszcze jedno. Powiesz mi, jak było, dobrze?

- To nie w porządku.

- Inaczej mogę pamiętać, że umówiłeś się w lesie z Pris...

- Dobrze, powiem ci. Teraz muszę iść - zostawił roze­śmianego brata i odszedł na miejsce spotkania.

Priscilla denerwowała się. Chciała się spóźnić, żeby po­trzymać Bubbę w niepewności, czy naprawdę zamierza się z nim spotkać. Tymczasem stało się na odwrót. Gdy przy­biegł przepraszając ją, potrząsnęła ze złością głową.

- Moja mama zacznie nas pewnie tutaj szukać. Narobiłeś hałasu jak galopujący łoś.

Bubba był niepocieszony.

- Przepraszam, że się spóźniłem, Priscilla, ale musiałem dogadać się z Luke'm.

- Ten mały...

- Nie przeszkodzi nam tym razem. Przyrzekam.

Wściekała się przez cały dzień. Scout znów gdzieś po­jechał, nie mówiąc nawet do widzenia. Jej ciało płonęło od ostatniej nocy i nawet gdyby miał je ugasić taki prostak, jak Bubba Langston, nie chciała dłużej zwlekać. Kładąc mu ręce na piersi powiedziała:

- Przepraszam, że się na ciebie złościłam. To dlatego, że nie mogę się doczekać, kiedy mnie znów pocałujesz. - Przycisnęła mocniej dłonie. - Czuję, jak mocno bije ci serce, Bubba.

- Tak. A tobie? Miała na sobie najładniejszą suknię, z której już prawie wyrosła. Matka wiele razy groziła, że ją wyrzuci, ale Priscilla nie pozwoliła na to. Lubiła ją, bo miała wycięty dekolt, ładnie eksponujący piersi.

Przymknęła powieki, uniosła jego dłoń i mocno przy­cisnęła do piersi.

- Sprawdź sam - szepnęła. Bubba nie dał się sprowokować. Wiedział już, że Priscilla lubi wciągać mężczyznę w wyrafinowaną grę. Przez cały dzień myślał o niej i zdarzeniach poprzedniego wieczora. Rano, gdy wykorzystując nieuwagę Mamy podeszła do nie­go i zaproponowała spotkanie, postanowił, że nie pozwoli jej dłużej przejmować inicjatywy. Ross Coleman nie dałby się tak zwodzić. Gdyby pragnął kobiety, wziąłby ją. Bubba chciał robić wszystko jak Ross.

Teraz ku zdumieniu Priscilli popchnął ją na miękką tra­wę, szybko rozpiął suknię i zsunął z ramion. Pieścił dłońmi jej piersi, uśmiechając się na widok czerwonych, nabrzmia­łych brodawek. Położył się obok niej i jedną ręką rozpiął spodnie.

Potem zaczął ją całować, wsuwając język do ust. Ocierał się o nią i bawił jej piersiami. Priscilla pomyślała, że może jednak nie wybrała najgorzej. Świeżo wyzwolona agresja Bubby podniecała ją. Dawała posmak niebezpieczeństwa...

Uwolniła się od majtek. Trzymała teraz w ręku jego twar­dy, pulsujący członek, kierując nim. Całował jej piersi, wy­dając niskie, zwierzęce pomruki.

- Nie! - krzyknął, gdy chciała go wprowadzić. - Sam to zrobię. - Leżąc na niej wszedł szybko i głęboko w jej ciało. Wygięła się instynktownie i krzyknęła, lecz po chwili dopasowała się do rytmu jego poruszeń. Bubbie nie przy­szło na myśl, że mógłby przedłużyć przyjemność. Eksplo­dował w nią prawie natychmiast, rozładowując męczące go od miesięcy napięcie.

- Do diabła, Bubba - syknęła Priscilla. - Trochę za szybko to zrobiłeś.

Nie słyszał jej. Nie słyszał nic. Leżał na niej, myśląc, że to najlepsza rzecz, jaka mu się w życiu przytrafiła. Gdy tylko złapie oddech, zrobi to jeszcze raz. I jeszcze. Nie mógł się doczekać, kiedy pochwali się Luke'owi.

Jadąc na koniu obok Scouta, Ross nie zwracał uwagi na okolicę. Młody człowiek był butny i milczący, jak on sam jeszcze kilka lat temu. Nie lubił go, ale zgodził się mu towarzyszyć, by spokojnie pomyśleć i nie patrzeć na Lydię, wspominając, jak dobrze mu było ostatniej nocy i jak bardzo chciałby to powtórzyć. Ale za jej zgodą. Już nigdy nie weź­mie jej siłą.

Gwałt. Mój Boże! Zrobił w życiu wiele rzeczy, których powinien się wstydzić, ale nigdy nie zgwałcił kobiety. Za­bijał ludzi - zbyt wielu. Był złodziejem, nie mającym skru­pułów, że kradnie. Niszczył cudzą własność. Kłamał. Oszu­kiwał. Nie pamiętał jednak, by kiedykolwiek tak się sobą brzydził.

- Możemy się tu zatrzymać? - spytał Scout.

- Dobrze - powiedział Ross ściągając cugle.

- Przyniosę wody, a ty rozpal ognisko. Nie jestem do­brym kucharzem. Zrób coś do jedzenia, a ja pozmywam.

Ross skinął głową, zdjął z Lucky'ego ciężkie siodło i rzu­cił na ziemię. Zaczął sprawnie rozbijać prowizoryczny obóz, co robił przedtem setki razy. Podział pracy, jedzenie, prze­kleństwa rzucane na zły los, planowanie następnej wielkiej akcji i walki między wspólnikami w zbrodni - takie były jego wspomnienia. Ale podczas tamtych lat spędzonych wśród najgorszych szubrawców nigdy nie zgwałcił kobiety.

Był szalony z zazdrości, kiedy zobaczył ją z Hillem, choć zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że nawet gdyby Lydia tego chciała, kodeks honorowy Hilla nie pozwoliłby mu na uwiedzenie cudzej żony. Nim wyjechał z obozu, prze­prosił za wczorajsze zajście, zapytał go o zdrowie i pomógł Mosesowi w codziennych zajęciach, by mógł poświęcić wię­cej czasu Winstonowi. Winston przesłał mu przez służącego serdeczne podziękowania.

Ale Lydii nie przeprosił. Za bardzo się wstydził. Nie zdobył się na to, by powiedzieć, że żałuje tego, co zrobił. Niezależnie od tego, co zdarzyło się w przeszłości, teraz była jego żoną i przybraną matką jego syna. Broniła się, ale wtedy nie miało to dla niego znaczenia. Musiał ją mieć i wziął jak barbarzyńca.

Przyjemnie było zbudzić się rano obok Lydii. Ale zaraz przypomniał sobie, co zaszło ostatniej nocy. Gdy zobaczył sińce na jej ramionach i nadgarstkach oraz zaschnięte ślady krwi na udach, poczuł się podle jak nigdy w życiu.

Nie sądził, że po porodzie będzie niemal tak delikatna jak dziewica. To cud, że jej nie pokaleczył. Mieszając fa­solę na patelni, przeklinał siebie. Może skaleczył ją głęboko w środku i teraz ona powoli wykrwawia się na śmierć.

- Nieźle pachnie - rzekł Scout, siadając przy ognisku i nalewając sobie kubek kawy.

- Już gotowe. - Ross oparł się o drzewo i spojrzał na zachodzące słońce. Gdy wyjeżdżał rano, wyglądała na zmę­czoną, lecz nie chorą. Może nie zrobił jej dużej krzywdy?

Trudno się dziwić, że nawet nie chciała na niego patrzeć, gdy z nią rozmawiał. Szukał w jej oczach śladu przebacze­nia. Gdyby przynajmniej zaprotestowała nieśmiało, że za wcześnie mówić o rozwodzie, kiedy są małżeństwem za­ledwie od paru tygodni. Ale ona tylko spojrzała tymi swoi­mi oczami, które czasem płonęły jak ogień, a kiedy indziej były twarde i zimne jak kamień. Wiedział, że nim gardzi.

- Nie będziesz jadł? - spytał Scout z pełnymi ustami. Ross potrząsnął głową.

- Nie jestem głodny. Może później. Co go do diabła obchodziło, czy mu wybaczy, czy nie?

Była dziwką. Robiła to niejeden raz. Czemu ma mieć z jej powodu wyrzuty sumienia?

Dlatego, że bała się ciebie, bydlaku. Wiedziałeś o tym, ale się nie powstrzymałeś.

Mogła się bardziej bronić.

Broniła się ze wszystkich sił. Widziałeś ją? Mógłby ją zdmuchnąć silniejszy podmuch wiatru. Czy miała jakieś szanse z takim brutalem jak ty?

Cóż, sama się o to prosiła.

O gwałt?

Może nie o gwałt. Ale dawała ci do zrozumienia, że tego chce, ocierając się o ciebie, nosząc rozpuszczone włosy, świadcząc drobne przysługi. A skrawki ciała, które odsła­niała w twojej obecności?

Przypadkiem.

Na pewno?

Tak sądzę.

Czy kiedykolwiek myślałeś tak o Victorii? Do tego sto­pnia, iż czułeś, że wybuchniesz, jeśli jej nie zobaczysz, nie dotkniesz, nie będziesz się z nią kochał?

Nie pamiętam.

Pamiętasz. Nigdy. Kochałeś ją, ale nie wypełniała wszy­stkich twoich myśli i to cię najbardziej gnębi, prawda? Z tą dziewczyną było dziesięć razy lepiej niż z twoją żoną. Niż z jakąkolwiek kobietą. Nie zapomnisz o tym.

Zapomnę.

Wątpię. Nawet teraz się podniecasz, gdy o niej myślisz.

Tak, tak, tak! Było świetnie i chcę tego znowu. Do diabła, co mam robić?

- Dobrze się czasem oderwać na trochę od tych wieś­niaków - rzekł Scout.

- Tak - lakonicznie odparł Ross. Teraz byłaby pora ko­lacji. Ona, z policzkami zarumienionymi od gorąca, po­chylałaby się nad ogniskiem. On wyszedłby po kąpieli zza wozu i patrzyliby na siebie; oblizywałaby wargi, jak zawsze, gdy była zdenerwowana.

- Ta mała Watkins doprowadza mnie do szału. Gorąca dziwka - mówił Scout odrywając prymkę tytoniu. Poczę­stował Rossa, lecz ten odmówił. - Wiesz, co zrobiła?

- Co? - spytał Ross, choć nawet nie wiedział, o czym rozmawiają.

Boże, wchodząc w ciało Lydii czuł się tak, jakby po raz pierwszy w życiu odnalazł dom. Chciał wziąć ją szybko, twardo, beznamiętnie. Lecz gdy znalazł się w niej, wiedział już, że nie potrafi. Było zbyt dobrze. Czy objęła go ramio­nami, czy też próbuje to sobie wmówić?

Scout ciągnął swój monolog.

- Dogodziłem jej parę razy, a teraz gada o ślubie i dzieciach. - Zachichotał rozbawiony. - Powiem ci coś. Jest fan­tastycznie ciasna. Czy zanurzyłeś się kiedyś w tym dzbanku miodu? Nie, jasne, że nie, skoro ożeniłeś się z tym słodkim cacuszkiem, które czeka na ciebie co noc.

Ross zerwał się z szybkością błyskawicy i kopnięciem w pierś przewrócił Scouta. Nim młody człowiek zdążył się podnieść, Ross przetoczył go i przyciskając mu kolanem kark, chwytem za podbródek poderwał jego głowę. Scout usłyszał szczęk zamka rewolweru przyłożonego do jego potylicy. Nie miał pojęcia, kiedy ten człowiek wyciągnął go z olstra.

- Czy masz coś jeszcze do powiedzenia o mojej żonie? - spytał Ross, a jego łagodny ton przeraził Scouta bardziej niż szybkość, z jaką się poruszał.

- N...nie - wyjąkał. - Nie chciałem, przysięgam na Boga, że nie... Auuu! - zawył, gdy Ross mocniej przycisnął ko­lano. - Przysięgam na Boga, że nie chciałem jej obrazić.

Żelazny uścisk rozluźniał się stopniowo. Ross wstał i schował rewolwer.

- Chyba zgłodniałem - powiedział głosem chłodnym jak lufa rewolweru, której dotknięcie Scout wciąż jeszcze czuł na karku.

Podniósł się ostrożnie. Ross spokojnie nakładał na talerz dużą porcję fasoli. Scout nigdy nie myślał, że Coleman jest taki jak inni. Teraz miał pewność. W tym człowieku kryło się więcej, niż ktokolwiek mógł sądzić, i bardzo chciał się dowiedzieć, co.

Gdy Bubba zjawił się przy ognisku, Mama przywitała go kamienną twarzą. Miał rozmarzone oczy i, przepełniony euforią, ledwie dotykał stopami ziemi.

- Gdzie byłeś, jeśli wolno spytać? - grzmiący głos Mamy zburzył jego błogostan i brutalnie przywrócił do rzeczy­wistości.

- Mhm..

- Zatłukę was obu. - Mama groźnie potrząsała wierzbową witką przed nosem Bubby. - Wysłałam was po chrust parę godzin temu i tyle was widziałam. Gdzie jest twój szanowny braciszek? Chętnie obu spuściłabym lanie.

- Luke jeszcze nie wrócił? - Bubba z trudem podniósł głowę. Priscilla nie tylko wycisnęła z niego wszystkie soki, ale chyba też wydrenowała jego umysł. Gdy dotarło do niego, że Luke nie dotrzymał swojej części umowy, roz­złościł się prawie tak samo jak Mama.

- Nie, nie wrócił. Gdzie byliście?

- Ja... my... poszliśmy po chrust i Luke obiecał, że go tu przyniesie.

- Czego nie zrobił i musiałam wysłać waszego zapra­cowanego ojca. I co?

- Ale on mówił, że przyniesie... Wiem... Założę się, że jest w zagrodzie pana Colemana... Powiedział...

- Nie ma go tam. Posłałam Marynell, by się rozejrzała. Lydia sama zajmuje się końmi. Atlanta mówi, że Luke'a nie ma nigdzie w obozie. Jeśli kryjesz jakąś jego psotę... - Potrząsnęła witką.

Bubba miał nadzieję, że Priscilla tego nie słyszy. Wy­śmiałaby go. Kochać się przez całe popołudnie z kobietą jak prawdziwy mężczyzna, a wieczorem dostać lanie jak smarkacz.

- Nie, Mamo, przysięgam... on... Bubba umilkł, gdy zdał sobie sprawę, że matka go nie słucha. Upuściła witkę i uniosła czerwoną, spracowaną rękę do ust. Po raz pierwszy w życiu zobaczył, jak blednie. Odsunęła go na bok i zrobiła parę chwiejnych kroków.

- Pani Langston - rzekł cicho Moses. - Znalazłem go w lesie.

Niósł Luke'a, który w jego ramionach wydawał się zdu­miewająco mały i dziecinny. Wokół szyi miał zawiązaną chustkę, spod której widać było otwartą ranę. Przód koszuli był sztywny, lepki, czerwony - przesiąknięty krwią, szybko krzepnącą w upalnym powietrzu.

Bubba upadł na ziemię i zaczął wymiotować.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Lydia patrzyła w wykopany w ziemi kwadratowy dół i nie mogła uwierzyć, że zawinięty w koc pakunek na jego dnie to ciało wesołego, psotnego Luke'a Langstona. Ża­łobnicy stali w ponurej ciszy, gdy Grayson przewodniczył krótkiej ceremonii pogrzebowej. To był już drugi pogrzeb od początku ich podróży. Nie starczyło czasu, by zbić albo kupić trumnę.

Płakała, nawet nie starając się otrzeć łez spływających po policzkach. Lee na szczęście spał cicho i spokojnie w jej ramionach. Czy wyczuwał tragedię, jaka się rozegrała, i na­piętą atmosferę?

Nie mogła pojąć, jakim cudem Mama tak dobrze się trzy­ma. Z zaczesanymi do tyłu włosami, w perkalowej sukni i nieodłącznym fartuchu, wyglądała jak co dzień. Stała wy­prostowana, z twarzą przypominającą kamienną maskę. Miała złożone ręce, zdradzały ją jedynie zbielałe kostki pal­ców. Rodzina zebrała się wokół niej. Przygarbiony Zeke wyglądał o wiele starzej niż wczoraj. Anabeth próbowała naśladować dostojny spokój matki, lecz młodsze dziew­czynki szlochały, tuląc się do siebie. Wstrząśnięty Samuel był bliski łez. Mały Micah, który niewiele rozumiał z tego, co się stało, trzymał się spódnicy matki i poważnie przy­glądał ceremonii.

Bubba budził największe współczucie. Wpatrywał się w grób pustymi oczami, o wiele bledszy niż martwe ciało, starannie umyte i ubrane przed pochówkiem. Na jego twa­rzy malowała się rozpacz.

- Ci chłopcy byli sobie tak bliscy - szeptali ludzie.

- Minie dużo czasu, nim pogodzi się ze śmiercią Luke'a.

Grayson skończył czytać psalm dwudziesty trzeci i za­mknął podniszczoną, oprawioną w skórę Biblię. Odchrząk­nął.

- Mama, czy jesteś gotowa... Mama schyliła się, wzięła garść ziemi i sypnęła ją na ciało syna.

- Dzieci - powiedziała. Bracia i siostry Luke'a Langstona podchodzili do grobu, by rzucić grudkę ziemi. Gdy przyszła kolej Bubby, krzyknął boleśnie, odwrócił się i roztrącając zebranych wokół mogiły ludzi, pobiegł przed siebie. Mama, równie blada jak on, patrzyła, jak pędzi w kierunku wo­zów. - Zeke - rzekła, trącając męża w ramię. Zeke nabrał w dłoń ziemi i sypał ją powoli do grobu, jakby nie rozumiał, dlaczego to robi.

Rodzina stała w milczeniu, pozostali uczestnicy pogrzebu zaczęli się rozchodzić. Wkrótce zostali tylko Lydia i Grayson.

- Nie śpieszcie się. Nie sądzę, by ktokolwiek był dziś w nastroju do podróży. Zawołam kilku mężczyzn, żeby to skończyli - wskazał na otwarty grób - gdy będziecie go­towi.

Mama skinęła głową.

Lydia uściskała wszystkich Langstone'ów po kolei. Grayson odprowadził ją do wozu. Tęskniła za Rossem. Gdyby tu był, może łatwiej zniosłaby myśl o okrutnej śmierci Luke'a. Na pewno pomógłby też Bubbie.

Żal jej było małego Luke'a. Lubiła go za poczucie hu­moru, skłonność do psot, żywotność i bystry umysł. Chciała opłakiwać jego daremną, przedwczesną śmierć w ramio­nach Rossa.

Ale nie b v k > go i musiała się opanować, by pomóc Mamie i Zekeowi Nigdy nie zdoła odwdzięczyć się im za to, co dla niej zrobili, chciała przynajmniej być dla nich oparciem w nieszczęściu.

Wracając do obozu uświadomiła sobie, że zabójstwo Luke'a będzie miało dalsze konsekwencje. Gdy Moses przy­niósł wczoraj ciało, było zbyt późno, by wysłać jeźdźca, który sprowadziłby przedstawicieli prawa. Żeby dostać się do najbliższego miasta, gdzie urzędował szeryf, należało przebyć dwadzieścia mil przez nieznany teren, a nikt nie chciał spotkać się z wojskami federalnymi, które wciąż oku­powały Arkansas.

Posłaniec, wysłany przez Graysona przed świtem, wrócił, mówiąc poruszonym słuchaczom, że nie zastał szeryfa, któ­ry wyjechał do odległej miejscowości w swoim okręgu. Spo­dziewano się go dopiero za kilka dni. Jego zastępca nie chciał opuszczać biura.

- Nigdy nie słyszeli o podobnej zbrodni w tej okolicy - mówił poważnie Sims. - Powiedział... hm... żebyśmy się zastanowili, czy ktoś z karawany...

- Chyba nie sugerował, że ktoś z nas zabił chłopca? - spytał Grayson.

Sims, zakłopotany, obracał w palcach uzdę.

- Tak właśnie powiedział. Mówiłem mu, że to niemo­żliwe, ale...

- Myślałam o tym - rzekła ostrym głosem Leona Watkins. Gdy wszyscy zwrócili na nią spojrzenia, wyprostowała się i ściągnęła ramiona. Milczała przez chwilę, trzymając w napięciu uwagę słuchaczy. - Widziałam wczoraj kogoś skradającego się między drzewami. Nie zastanawiałam się nad tym, dopóki nie przyniesiono chłopca Langstonów martwego, ale teraz uważam za swój chrześcijański obo­wiązek powiedzieć o tym.

Jej mąż Jesse rozglądał się nerwowo dokoła. Lydii zawsze się zdawało, że ten człowiek boi się żony tak samo, jak własnego cienia. Widać było, że żałował, iż Leona otworzyła usta. Priscilla stała obok ze znudzonym wyrazem twarzy.

- Leona, nie wiesz...

- Cicho, Jesse - fuknęła i mąż umilkł. - Ci ludzie po­winni wiedzieć, że dają schronienie mordercy.

Wszyscy, nie wyłączając Lydii, wstrzymali oddech.

- Pani Watkins, chyba nie myśli pani, że któryś z po­dróżnych zabił Luke'a - powiedział Grayson.

Leona rozejrzała się dokoła. Tak jak się spodziewała, wszyscy stali bez ruchu w pełnej napięcia ciszy.

- Kto go przyniósł, co? Sam cały we krwi...

- Moses? - krzyknęła Lydia cienkim głosem. - Oskarża pani Mosesa o zamordowanie Luke'a? O zabicie kogokol­wiek?

- Nie chcemy, by obcy wtrącali się do naszych spraw - powiedziała Leona, nawet nie patrząc na Lydię. Zwróciła zimne, bezbarwne oczy na czarnego mężczyznę. Ci, którzy stali obok, cofnęli się i spojrzeli na niego podejrzliwie, jakby nigdy przedtem go nie widzieli i nie podróżowali od tygo­dni w jego towarzystwie. - Widziałam go skradającego się w lesie, gdy szłam do rzeki - rzekła teatralnym szeptem. - Mówię wam, że to on jest mordercą.

- Czemu Moses miałby kogoś zabić? - spytał ktoś z tłu­mu.

- Był niewolnikiem. - Leona mówiła teraz głośno, sze­roko rozkładając ręce. - Został wyzwolony i mści się na białych. Wiele razy widziałam, jak przygląda się mnie i mo­jej córce. Mroziło mnie spojrzenie tych złych czarnych oczu.

- To śmieszne! - krzyknęła Lydia, ale w ogólnym gwa­rze, jaki podniósł się po słowach pani Watkins, nikt jej nie usłyszał.

Moses zaczął się niespokojnie rozglądać. Przez całe życie chroniła go rodzina Hillów, ale wiedział dosyć o nocnych jeźdźcach, którzy terroryzowali wyzwolonych Murzynów. Widział tłumy, podburzane do linczów na czarnych w opar­ciu o zmyślone zarzuty, zwykle znacznie mniej obciążające niż zamordowanie białego chłopca.

- Powinniśmy go związać i sami wymierzyć sprawied­liwość! - zawołała Leona. - Nie wiadomo, kiedy przyjedzie szeryf, żeby nam pomóc, a w tym czasie może zginąć więcej osób. Czy chce pani, by coś się stało dzieciom, gdy pozo­stanie na wolności? - spytała panią Norwood, która stała obok niej.

- Zaczekajcie! - krzyknął Grayson, unosząc ręce do góry. Każdy szanował go na tyle, by posłuchać, co mówi.

- Nie wysłuchaliśmy jeszcze Mosesa. Czy byłeś wczoraj w lesie? - spytał Murzyna.

- Tak, proszę pana. Zbierałem zioła na herbatę dla pana Hilla. To mu dobrze robi na płuca.

Lydia odwiedziła Winstona rano. Wyglądał trochę lepiej. Miała nadzieję, że ze swego łóżka w wozie nie słyszy, o co ludzie oskarżają jego przyjaciela.

- Czy widziałeś Luke'a Langstona?

- Nie, proszę pana, dopiero gdy go znalazłem.

- Kłamie - zaskrzeczała pani Watkins. - I wy mu wie­rzycie? Pewnie zbierał jakieś zielsko, żeby otruć pana Hilla. Mówię wam, że widziałam, jak krążył dokoła, jakby czekał na jakąś biedną, niczego nie podejrzewającą duszę. Jesse, przynieś sznur. - Watkins poszedł spełnić polecenie, a kilku mężczyzn zbliżyło się do Murzyna.

Lydia rozejrzała się wokoło z przerażeniem i podała Lee pani Greer.

- Niech pan im na to nie pozwoli! - krzyknęła do Graysona.

Był tak wstrząśnięty, że spokojni na co dzień ludzie za­chowywali się teraz jak barbarzyńcy, że stał nieporuszony, patrząc bezradnie na to, co się dzieje. Moses na widok podchodzących do niego mężczyzn wpadł w panikę i rzucił się do ucieczki.

- Ucieka! - krzyknął ktoś z tłumu.

- Zatrzymajcie go!

- Nie, Moses, nie! - zawołała Lydia biegnąc za nim. Wiedziała, że dla tych podekscytowanych ludzi ucieczka będzie równoznaczna z przyznaniem się do winy.

- Zatrzymaj go, Jesse. Strzelaj! - wrzasnęła Leona do męża.

W tej samej chwili zza jednego z wozów wybiegł koń Rossa i pomknął naprzód jak czarna strzała. Ross zatrzymał Łuckiego, oddzielając Lydię i Mosesa od pozostałych. Wy­mierzył strzelbę w tłum, a rewolwer w Jessego Watkinsa, który na rozkaz żony składał się do strzału. Wszyscy znie­ruchomieli, zaskoczeni i wystraszeni. Kto miał nieszczęście spojrzeć w oczy Rossa, czym prędzej odwracał wzrok.

- Na twoim miejscu nie robiłbym tego. - To były jedyne słowa, jakie wypowiedział dobitnym szeptem. Wystarczyły, by Watkins wypuścił strzelbę, jakby go parzyła. - Nikt z was się nie ruszy, dopóki się nie dowiem, co tu się dzieje.

- Ja też chciałabym to wiedzieć - usłyszeli głos Mamy. Rodzina Langstonów wróciła do obozu, słysząc krzyki i za­mieszanie. Mama odetchnęła z ulgą, przekonawszy się, że cokolwiek się stało, Bubba zdawał się nie brać w tym udzia­łu. Chłopiec nie był już sobą, a zmiana, jaka w nim zaszła, była znacznie głębsza niż zwykły żal.

Członkowie karawany stali jak oniemiali. Wszyscy czuli respekt przed Rossem Colemanem, twardym mężczyzną, który zajmował się swoimi sprawami, był oddany pierwszej żonie, a teraz zdawał się przystosowywać do roli ojca w no­wym małżeństwie. Pomagał, gdy go poproszono, ale sam nigdy tego nie proponował. Nie zachęcał do zwierzeń, ale śmiał się z żartów innych i pociągał z nimi whisky, gdy nie widziały tego kobiety - tak jak wszyscy mężczyźni. Nie był tak sympatyczny jak niektórzy, za to przystojniejszy niż wielu innych, pełen rezerwy i pracowity.

Teraz jednak zobaczyli całkiem innego Rossa. Jego spo­kojny głos mógłby powstrzymać lawinę, przenikliwe oczy hipnotyzowały i budziły lęk. Nikt się nie ruszył w obawie, że Ross źle to zrozumie i wypali z rewolweru. Widzieli, jak wyciągał go z olstra, gdy koń mknął między wozami. Nie wierzyli własnym oczom - jednocześnie lewą ręką wy­jął strzelbę z futerału przy siodle.

Żaden mięsień nie drgnął mu na twarzy, gdy zeskoczył na ziemię, wciąż trzymając broń gotową do strzału.

- Lydia?

- Tak?

- Chodź tutaj.

Nigdy w życiu tak się nie ucieszyła na czyjś widok. Chcia­ła podbiec, objąć go i pozwolić, by spłynęła na nią jego siła. Zamiast tego rzuciła Mosesowi uspokajające spojrzenie i powoli podeszła do Rossa, który nie odrywając oczu od zebranych spytał:

- Co się stało? Przełknęła ślinę i zaczęła mu opowiadać o zabójstwie Luke'a i wydarzeniach dzisiejszego ranka. Wzdrygnął się, słysząc o śmierci chłopca i spojrzał na zbitą w gromadkę rodzinę Langstonów, nic jednak nie powiedział. Gdy Lydia skończyła, Ross, czując, że niebezpieczeństwo zostało zaże­gnane, zabezpieczył rewolwer i schował go do olstra. Opu­ścił strzelbę i mijając zgromadzonych skierował się wprost do Graysona.

- Czy sądzi pan, że Moses jest zdolny do morderstwa?

- Nie - odrzekł Grayson zawstydzony, potrząsając gło­wą. - Zastępca szeryfa dał nam do zrozumienia, żebyśmy rozstrzygnęli tę sprawę w swoim gronie. Nie wiedziałem, co robić.

- Ja wiem. - Mama słuchała opowiadania Lydii równie uważnie jak Ross. Teraz podeszła do Leony Watkins i wy­mierzyła jej mocny policzek. - Straciłam troje dzieci i może pochowam ich jeszcze więcej, nim sama umrę. Modlę się tylko, żebyś ty się wtedy nie zjawiła, by przysporzyć smut­ku mojej rodzinie. Jesteś nie tylko podłą, starą jędzą, ale także idiotką, Leono Watkins. Czemu Moses miałby przy­nieść mojego chłopca do obozu, gdyby go zamordował? Nie tylko nie masz serca, ale i nigdy nie poznasz, czym jest radość życia. Żal mi ciebie.

Leona spojrzała na tłum. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą była uległość, dostrzegła wrogość. Zebrała spódnicę i poszła w kierunku wozu. Mijając Jesse i Priscillę, którzy stali wpa­trzeni w ziemię, powiedziała tylko: - I co? - a oni potulnie podążyli za nią.

Mama odezwała się pierwsza, zwracając do obecnych:

- Jej zachowanie mnie nie dziwi, ale wydaje mi się, że niektórzy z was powinni tu kogoś przeprosić. - Wszyscy spuścili wzrok i zawstydzeni zaczęli się rozchodzić do swo­ich wozów. Kilku rzuciło niepewne spojrzenie na Mosesa, który stał spokojnie, opanowany i jak zawsze pełen god­ności.

Lydia odebrała Lee i podeszła do czarnego mężczyzny.

- Tak mi przykro, Moses. To, co ci zrobili, było straszne. Czy już wszystko w porządku?

- Tak, panno Lydio. Dziękuję, że się pani za mną ujęła. Z uśmiechem położyła mu dłoń na ramieniu.

- Nie zrobiłam więcej niż ty i Winston dla mnie, gdy byłam wyrzutkiem. - Po chwili dodała pokrzepiającym to­nem: - Jeżeli po południu zajmiesz się Lee, przygotuję ko­lację dla ciebie i Winstona.

Powiedziała to, by przekonać go o swej szczerej życz­liwości - i udało się jej. W oczach Murzyna błysnęły łzy.

- Dziękuję. Będzie nam bardzo miło. Czując za plecami obecność Rossa odwróciła się i rzekła cicho:

- Zaraz zrobię ci kawy.

Popatrzył na nią. Miała wrażenie, że spojrzenie to prze­nika do głębi jej duszy.

- Przyjdę, gdy tylko złożę kondolencje Langstonom. Wolałaby nie rozstawać się z nim ani na chwilę, chciała patrzeć na niego, by upewnić się, że naprawdę wrócił i spo­gląda na nią tak, jakby mu jej brakowało. Ale gdyby została z nim choćby przez moment, mógłby odczytać z jej oczu szalejącą burzę uczuć. Odwróciła się szybko i odeszła.

Gdy niebawem wrócił, widać było, jak bardzo jest zmę­czony. Podziękował za kawę i usiadł ciężko na taborecie.

- Trafiłem na niezły bałagan.

- Myślałam, że nie będzie cię przez kilka dni - rzekła, siląc się na obojętność. W rzeczywistości pożerała ją cie­kawość, czemu wrócił wcześniej.

- Taki miałem zamiar, ale... - Wzruszył ramionami. - O świcie postanowiłem wrócić. Scout pojechał dalej.

Czemu nie powiedział jej wprost, że nie mógł wytrzymać z daleka od niej i przewracał się w nocy na posłaniu, nim doszedł do wniosku, że marnuje czas próbując zasnąć? Spa­kował się i osiodłał konia, zbudził zdziwionego, zaspanego Scouta, by powiedzieć mu, że zmienił plany, po czym po­gnał na złamanie karku, aby jak najszybciej do niej wrócić.

- Dobrze, że jesteś. - Nie miała już nic do zrobienia. Lee właśnie spał po obiedzie. Teraz pragnęła tylko zdjąć z ramion Rossa przytłaczające go zmęczenie i wygładzić zmarszczkę między jego brwiami. Pragnęła go dotknąć, ale nie zrobiła tego.

Bawił się kubkiem, wpatrując w wirującą wewnątrz ka­wę.

- Nie mogę uwierzyć, że ktoś zamordował chłopca z zi­mną krwią. - Dlaczego? - spytał bezradnie. - Do diabła, dlaczego?

- Nie wiem, Ross. Co zamierza zrobić pan Grayson?

- Uważa, że powinniśmy się dziś rozejrzeć po okolicy. Może trafimy na ślad mordercy.

- My? - spytała drżącym głosem.

- Zgłosiłem się na ochotnika.

- Och. - Usiadła naprzeciw niego i ciasno splotła dłonie. Widziała ciało Luke'a - głęboką ranę na szyi, która niemal oddzieliła jego głowę od tułowia. Wstrząsnął nią dreszcz. - Jak myślisz, co znajdziecie?

- Nic - odrzekł krótko. Zafascynowana i przerażona jednocześnie, patrzyła, jak dokładnie sprawdza broń. - To mogli być Indianie, ale wątpię, czy na tych terenach po­zostały jeszcze jakieś wojownicze plemiona. Poza tym nie było to zabójstwo dla zdobycia jedzenia czy czegoś innego, lecz okrutne, wyrafinowane morderstwo. Może Luke natknął się na jakiegoś dezertera. Od czasu wojny tysiące ich włóczą się na Południu, rozgrywając swoje prywatne walki, mszcząc się i kierując nienawiść przeciw ludziom tak nie­winnym jak Luke. Ten typ mordercy jest przebiegły, zadaje śmiertelny cios i znika. Ten jest teraz z pewnością wiele mil stąd.

- Więc dlaczego musicie go ścigać? Wyczuł w jej głosie niepokój. Przestał bawić się kubkiem i podniósł głowę.

- Dlaczego musiałaś bronić Mosesa ryzykując, że sama zostaniesz zabita?

Spuściła oczy pod jego badawczym spojrzeniem.

- Oczywiście, że musisz - wymamrotała. Chciała po­wiedzieć: „Tylko proszę, uważaj, by ci się nic nie stało”. - Widzę tylko, że jesteś zmęczony.

- Tak. Jechałem od świtu. - „Żeby cię zobaczyć. Poczuć zapach twoich włosów, które nawet w taki szary dzień jak dzisiaj pachną słońcem. Przekonać się, czy twoje ciało jest rzeczywistością czy halucynacją, która mnie prześladuje. Usłyszeć twój głos”.

Wstał, włożył rewolwer do olstra i przytroczył do uda skórzanymi paskami. Śledziła jego automatyczne, sprawne ruchy. Nasunął kapelusz na czoło i wziął strzelbę.

- Wrócę bardzo późno - powiedział, wkładając skórzane rękawice.

Zapomniała, że nie chce się zdradzić ze swymi uczu­ciami, i podbiegła, chwytając go za ręce.

- Ross, będziesz ostrożny? Kto kiedykolwiek tak się o niego troszczył? Kto w całym tym przeklętym życiu martwił się o jego bezpieczeństwo? Nawet Victoria, uważała za oczywiste, że sam potrafi o sie­bie zadbać. Jeśli którekolwiek z nich potrzebowało opieki, to ona, nie on. Kto kiedykolwiek patrzył na niego z taką troską?

Myślał o bezsennej nocy, którą spędził marząc o niej, o go­dzinach jazdy, kiedy nie oszczędzał siebie ani Lucky'ego, by do niej wrócić. O tym, jak znów chciałby wejść w jej ciało... i że daremnie starał się zapomnieć, jak było mu dobrze.

Teraz barwa jej oczu przypominała mu najszlachetniejszy gatunek whisky. Jej włosy aż się prosiły, by odgarnąć je z policzków, a wilgotne usta zdawały się czekać na poca­łunek.

Na Wszechmogącego, był jej to winien.

Na oczach Boga, Leony Watkins i każdego, kto chciałby na nich patrzeć, ujął w dłonie jej głowę i odchylił do tyłu. Z czułością dotknął ustami jej warg. Wciągnął je lekko, wsunął między nie język i zagłębił go w słodkiej otchłani.

Lydia osłabła. Pocałunek pozbawił ją zdolności myślenia; wiedziała tylko, jak cudownie jest dzielić z nim to intymne przeżycie. Nie opuściła dłoni spoczywających na jego rę­kach uwięzionych między ich ciałami, przysunęła się jesz­cze bliżej i poczuła kostkami palców twarde mięśnie brzu­cha Rossa.

Łagodnymi, rytmicznymi ruchami wsuwał język coraz głębiej do jej ust. Słyszała własne pomruki rozkoszy. Miała ochotę rozchylić kolana i objąć go nogami. Przycisnęła uda do jego ud.

Ross najchętniej wypuściłby strzelbę, zaniósł Lydię do wozu i zatracił się w niej, zapominając o wszystkim. Ale nie mógł tego zrobić, więc oszczędził sobie dalszego cier­pienia.

Wycofał się powoli. Najpierw wysunął język z jej ust, jeszcze przez chwilę bawił się górną wargą, potem musnął ją wąsami. Oderwał się wreszcie od Lydii i spojrzał w roz­marzone oczy, takie pewnie jak jego własne. Uwolnił rękę z jej uścisku, wypuścił pasmo włosów wplątane w jego palce i odszedł.

Nie było go do późnego wieczora. Prawie cały ten czas Lydia spędziła z Langstonami. Mama trzymała blisko siebie szlochające dzieci. Był to wzruszający widok. Z Lydią nikt nie płakał nad śmiercią jej matki. Langstonowie mogli przy­najmniej wspierać się wzajemnie w nieszczęściu. Zeke szu­kał zapomnienia w pracy, wynajdywał sobie różne zajęcia w pobliżu wozu. Od czasu do czasu podchodził do Mamy i kładł dłoń na jej ramieniu. Reszta rodziny podzielała żal ich obojga.

Wszyscy prócz Bubby, który choć siedział w pobliżu, wyraźnie separował się od pozostałych. Kiedy Lydia na niego patrzała, krajało jej się serce. Chłopcy bili się i kłócili ze sobą, ale byli bardzo zżyci. Rozpacz Bubby przerażała Lydię. Był w niej pogrążony do tego stopnia, że zapomniał oporządzić konie Rossa.

Lydia zajęła się nimi sama. Było to męczące, ale cieszyła się, że może coś zrobić dla Rossa. Starała się nie myśleć o porannym pocałunku. Na samo wspomnienie o nim krew napływała do twarzy, drżała na całym ciele, nabrzmiewały jej sutki. Ile razy pomyślała o całujących jej wargi ustach Rossa, czuła ból między udami. Miała przed oczami jego muskularną, owłosioną pierś. Zastanawiała się, jak wygląda reszta jego ciała i rumieniła się ze wstydu. Ale nie mogła skupić uwagi na niczym i we wszystkich wolnych chwilach puszczała wodze wyobraźni.

Choć bardzo się starała, nie mogła zapomnieć, co czuła, gdy wchodził w jej ciało. Przeżywała to ciągle na nowo. Mama miała rację. Z odpowiednim mężczyzną mogło to być bardzo przyjemne.

O zachodzie słońca przyszedł Moses. Spytał nieśmiało, czy nie żartowała proponując mu, by zajął się Lee, żeby mogła zrobić kolację dla niego i Winstona. Zapewniła, że mówiła to zupełnie poważnie, wysłała go na spacer z dziec­kiem, a sama usmażyła na boczku placki kukurydziane do potrawki z królika, która gotowała się już od jakiegoś czasu.

Gdy podeszła z Mosesem i Lee do wozu Hilla, zdumiała się. Winston siedział na dworze i pił sherry. Odmówiła, gdy zaproponował jej kieliszek, ale powiedziała mu, że bardzo dobrze wygląda.

- Czuję się o wiele lepiej. - Spróbował potrawy i wyraził szczere uznanie dla kulinarnego talentu Lydii. Gdy skończył jeść i odsunął talerz, rzekł: - Lydia, Moses opowiedział mi o tym, co się wydarzyło dziś rano. Nie obwiniam nikogo. Wiem, jak dochodzi do takich sytuacji i jak zmieniają one zwykle spokojnych ludzi. Chciałem ci jednak z całego serca podziękować, że broniłaś Mosesa, gdy mnie przy nim nie było.

- Nie musisz mi dziękować. Obaj jesteście moimi przy­jaciółmi.

- Były niewolnik i gruźlik. Moses, pomyśl - piękna mło­da dama mogła znaleźć lepszych przyjaciół niż my.

Śmiała się razem z nimi, ale dobrze wiedziała, że należeli do nielicznych przyjaciół, jakich miała w życiu.

Ross wrócił późno, ale Lydia jeszcze nie spała. Gdy pod­szedł do tylnego wejścia, zawołała cicho:

- Ross?

- Przepraszam, że cię zbudziłem.

- Czy znalazłeś ślad mordercy Luke'a? Zapadła długa cisza.

- Nie - rzekł z ciężkim westchnieniem. - Tak jak przy­puszczałem. Żadnego ogniska. Żadnego śladu. Nic.

Rozłożył hamak.

- Dlaczego nie śpisz w środku? - spytała nieśmiało. - Przy rozchylonych zasłonach jest tu równie chłodno jak na zewnątrz.

Gdy nie odpowiadał, dodała: - Wiem, że jesteś zmęczony.

- Bardzo.

- Tutaj lepiej wypoczniesz. Wątpił w to, ale wszedł do środka. Lydia wróciła szybko na swoje posłanie, nie chcąc, by pomyślał, że czegoś od niego oczekuje. Ale pragnęła, miała nadzieję... Patrząc na grę cieni na ścianie wiedziała, że zdejmuje kapelusz i buty, po czym kładzie się po drugiej stronie wozu.

- Jak zachowywał się dzisiaj Lee? Prawie go nie wi­działem.

Starając się nie okazywać zawodu powiedziała:

- Wczepił paluszki w moje włosy i myślałam, że prędzej zostanę oskalpowana, niż je stamtąd wypłaczę.

Jego śmiech zabrzmiał przyjemnie w otaczającej ich cie­mności.

- Wcale mnie to nie dziwi. - Do diabła, chciał to po­wiedzieć zupełnie inaczej. Słowa zawisły w cichym wie­czornym powietrzu, a on wstrzymał oddech, mając na­dzieję, że jej nie obraził.

Lydia, trochę przeczulona na punkcie swej niekonwen­cjonalnej urody, źle zrozumiała tę uwagę.

- Wiem, że moje włosy są... inne... dzikie. Nie są... je­dwabiste. - „Nie takie jak włosy Victorii” - pomyślała.

- Są bardzo ładne - powiedział cicho. Pamiętał, co czuł, gdy na jego palcach zwijały się rudobrązowe pasma.

- Dziękuję - szepnęła, czując łzy w oczach. Tak rzadko mówił jej komplementy. Długo będzie wspominać ten usły­szany przed chwilą.

- Nie ma za co. - „Ty przeklęty hipokryto - pomyślał. - Leżysz tu i mówisz uprzejme frazesy, a myślisz o tym, jak dobrze jest się z nią kochać, i żałujesz, że nie masz takiego usprawiedliwienia, jak alkohol, by znów to zrobić”. Zły na siebie pożegnał ją krótkim: - Dobranoc - i przewrócił się na drugi bok.

Długo leżeli w ciemności i choć każde wiedziało, że dru­gie nie śpi, nie odzywali się. Ross był tak zmęczony, że ilekroć próbował zamknąć powieki, czuł pod nimi piasek. Usłyszał w końcu jej równy oddech. Zasnęła.

Niedobrze” - pomyślał, przewracając się na wznak w na­dziei, że pewna część ciała, która z uporem nie pozwalała mu zasnąć, wreszcie się uspokoi. W miarę upływu godzin zaczął myśleć, iż zachowuje się jak głupiec, zupełnie bez sensu.

Miała przeszłość. On też. Nie miała wszystkich zalet Victorii, za to parę innych, których brakowało pierwszej żonie. Byli legalnym małżeństwem. Przy niestabilności norm pra­wnych, które obowiązywały obecnie na Południu, uzyska­nie rozwodu może nie być takie łatwe i ich małżeństwo potrwa zapewne jeszcze dość długo. Co robić? Ma żyć jak mnich czy kupować kobiety na godziny?

Pomyślał o samotnej nocy w Owentown i miał pewność, że tego nie chce.

Chciał Lydii.

Może gdy będzie do niego należała, uwolni się od tego, co tak bardzo go dręczy. Tamtej nocy, gdy ją wziął, był pijany. Niewykluczone, że tylko dzięki wyobraźni to, co przeżył, wydaje mu się takie wspaniałe.

Kogo ty oszukujesz? Nie był aż tak pijany.

Tak czy inaczej, tym argumentem próbował przekonać samego siebie, że powinien teraz przysunąć się, zbudzić ją pocałunkiem i...

Nie. Pomyślałaby, że chce od niej tylko tego. A choć tak bardzo potrzebował odprężenia, nie była to jedyna rzecz, jakiej pragnął. Cenił jej pracowitość, smakowały mu posiłki, które przyrządzała, podobało się, że utrzymuje porządek i z taką miłością opiekuje się Lee. To też było mu potrzebne. Lubił, jak słucha, gdy coś mówi. Zdawało mu się wtedy, że jego słowa są bardzo ważne. Cieszył się, że niepokoiła się o niego, kiedy wyjeżdżał. Pragnął nie tylko jej ciała, ale i więzi duchowej.

Jedno było pewne - nie wytrzyma długo nieustannego podniecenia i chaosu myśli. Prędzej czy później zrobi coś równie niegodziwego jak w nocy Czwartego Lipca, a nie chciał znów zobaczyć w jej oczach przerażenia.

Od jutra zacznie ją traktować jak żonę, a wtedy może ona naprawdę poczuje się żoną. Zacznie od rana. Na przy­kład pocałuje ją na dzień dobry. Tak. Rano.

Zasnął smakując w marzeniach ten poranny pocałunek.

Ale rankiem nie było jej w wozie.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Obudził się, zupełnie wypoczęty, po zaledwie kilku go­dzinach snu. Jeszcze nie świtało. Niebo było szaroniebieskie, a na wschodzie nie ukazywały się dotąd smugi światła.

Ross usiadł i spojrzał na posłanie po drugiej stronie. Myślał, że ma halucynacje, bo miejsce, na którym zawsze spała Lydia, wydawało się puste. Przysunął się, dotknął pościeli i z bijącym gwałtownie sercem przekonał się o tym, czego nie chciał przyjąć do wiadomości.

Jej tam nie było.

Zajrzał do Lee, który spał spokojnie w swoim koszu.

Lydia nigdy nie zostawiała go samego, jeśli nie było to konieczne. A w pobliżu czaił się morderca.

Ross z pośpiechem podszedł do wyjścia i rozchylił za­słony. Nic. W całym obozie było spokojnie. Sięgnął po re­wolwer, sprawdził, czy jest naładowany, i wsunął broń za pasek od spodni. Zapominając o butach, koszuli i kapeluszu zeskoczył na miękką wilgotną ziemię. Rozejrzał się znowu, lecz nie dostrzegł najmniejszego ruchu, nawet w wozie Langstonów, dokąd - jak przypuszczał - mogła pójść Lydia.

Pobiegł ścieżką prowadzącą do rzeki, rozsuwając gałęzie drzew i krzewy winorośli. To było jedyne miejsce, gdzie mogła pójść sama. Słyszał własny ciężki oddech i przy­śpieszone bicie serca, gdy wyobraził sobie Lydię w łapach człowieka, który bezlitośnie poderżnął gardło czternasto­letniemu chłopcu.

A może po prostu odeszła? Spodziewał się, że zrobi to któregoś dnia. Była zmęczona nim i Lee, może więc zde­cydowała się wrócić do życia, jakie prowadziła, nim znaleźli ją Langstonowie. Ale co ją skłoniło, by uciec w środku nocy?

Nie zrobiłaby tego, przekonywał sam siebie. Ta myśl wcale go nie pocieszyła, bo druga ewentualność, którą pod­suwała mu wyobraźnia, była znacznie gorsza. Przyśpieszył kroku. Dobiegł do strumienia i zdyszany oparł się o drzewo. Uważnie spenetrował wzrokiem brzeg. Najpierw zobaczył wiszącą na krzewie forsycji suknię. Dopiero po chwili do­strzegł po drugiej stronie rzeki jej drobną sylwetkę. Leżała na boku, odwrócona do niego plecami, z kolanami pod­ciągniętymi pod brodę.

Była ranna? Nieprzytomna? Martwa? O Boże!

Wyjął zza pasa rewolwer i trzymając go w górze, prze­szedł na drugi brzeg.

- Lydia! - zawołał.

Zaskoczona, usiadła i odwróciła się. Strugi wody spły­wały z jego ramion i piersi, przemoczone spodnie ściśle przylegały do ciała. Sama po kąpieli przeszła na drugą stronę rzeki i mokra koszula oblepiała teraz jej piersi i uda. Wilgotne włosy wiły się wokół twarzy, na karku i plecach. Po policzkach spływały łzy. Wyszeptała jego imię.

Ross znieruchomiał. Starał się zapanować nad oddechem, równie szybkim jak tętno, gdy zobaczył jej prawie nagie ciało, rozpuszczone włosy i gdy wyczuł aurę oczekiwania. Upuścił rewolwer i podszedł do Lydii. Przyklęknął i otarł łzy z jej policzków.

- Co ty tu robisz, Lydia? Omal nie umarłem ze strachu, gdy się zbudziłem i przekonałem się, że ciebie nie ma.

- Przepraszam. Nie sądziłam, że zbudzisz się, nim wró­cę. - Nie zdawała sobie sprawy, że tak jak on, mówi szybko, urywanymi zdaniami. Bezwiednie uniosła rękę i wsunęła palce w jego ciemne włosy. - Nie kąpałam się wczoraj przez to wszystko... Nie spałam dobrze...

- Czemu płakałaś? - Odgarnął z jej karku włosy i zaczął pieścić delikatną skórę.

Teraz łzy popłynęły strumieniem. Nie umiała tego wy­tłumaczyć ani jemu, ani sobie.

- Chyba dlatego, że Luke... Ross, to było straszne wczo­raj, nim wróciłeś... Tak się przeraziłam, gdy oni... Mosesa... chciałam, żebyś tu był, i ucieszyłam się, kiedy cię ujrzałam.

- Nie płacz, nie płacz. - Schylił głowę i zaczął z jej twarzy zbierać łzy - wąsami, wargami, językiem. Rozpa­czliwie i z gwałtownością, która narastała w obojgu, wsunął język między rozchylone wargi. Lydia mruknęła z rozkoszy.

Zsunął dłonie z jej ramion i uniósłszy do góry przycisnął ją do piersi. Drżała lekko. Wtulił twarz w jej dekolt, a ona odchyliła głowę, jakby chcąc mu ułatwić dostęp do siebie. Ośmieliła go ta reakcja, zaczął obsypywać pocałunkami jej szyję.

Lydia nie wiedziała, co się z nią dzieje, dlaczego czuje się tak niezwykle lekko. Miała wrażenie, że mogłaby po­frunąć, gdyby nie to rozkoszne znużenie, z którego nie chciała się otrząsnąć, a które kazało jej mocniej przylgnąć do Rossa. Czuła się niezwykle pobudzona i nie wiedziała, jak zareagować na to niezwykłe uczucie. Zarzuciła mu ra­miona na szyję i przytuliła jeszcze mocniej.

- Och, Lydia - westchnął i w pocałunku dał wyraz swej wyzwolonej namiętności.

Był jeszcze na tyle przytomny, by pomyśleć, że może ich tu zobaczyć każdy, kto przyjdzie po wodę. Wziął Lydię na ręce i poniósł w stronę naturalnego parawanu, jakie stanowiło pnące się po pniu i dolnych gałęziach dębu ka­pryfolium.

Nie mógł się jej napatrzeć. Mokra koszula podkreślała wszystkie szczegóły sylwetki. Przylegała do pełnych piersi. Przez cienką tkaninę widział ciemne otoczki brodawek. Po­wiódł spojrzeniem wzdłuż małych guziczków i zatrzymał wzrok na wklęsłym brzuchu. Przyglądał się pępkowi i trójkątnemu wzgórkowi, osłoniętemu miękkimi, kręconymi włosami. Patrzył z zachwytem na smukłą linię ud.

Otworzyła szeroko oczy, gdy zaczął rozpinać spodnie, jej piersi unosiły się w szybkim oddechu.

- Nie skrzywdzę cię.

- Wiem. Musiał wytłumaczyć to, co robi, usprawiedliwić się.

- Poślubiłem cię. Jesteś moją żoną.

- Tak, tak. Leżała w trawie z rozrzuconymi włosami, trzymając ręce ponad głową. Z odwróconymi dłońmi i lekko ugiętymi palcami, wydawały się takie bezbronne. Ross uklęknął nad nią, rozsuwając jej nogi i przykrywając dłonie swoimi. Uśmiechnął się, a ona odwzajemniła ten uśmiech.

Gładził jej dłonie w delikatnej pieszczocie. Jego były szor­stkie i pełne odcisków, jej miękkie i delikatne. Środkowym palcem pieścił ich wgłębienie. Usłyszał szybki oddech Lydii, zobaczył, że przymyka oczy i rozchyla usta. Położył się na niej. Wchłonęła w siebie ciężar jego brzucha i piersi. Pochylił głowę, oparł na jej ramieniu i odnalazł ustami ucho.

- Przyjemnie poczuć twoje ciało, Lydia. Nic na to nie poradzę.

- Nie chciałeś tego? - spytała. Czy głos jej zadrżał, gdyż bała się tego, co miało nastąpić, czy też z obawy, że do niczego nie dojdzie?

- Nie - szepnął. - Nie chciałem. Zamierzała spytać dlaczego, lecz stało się to nieważne, gdy zaczął całować jej ucho, lekko muskając wąsami jego krawędź. Oddychał cicho, liżąc płatek ucha orzeźwiająco wilgotnym językiem.

- Ross...? - szepnęła, ściskając go za ręce. Odwzajemnił uścisk, po czym uwolnił jej dłonie. I znowu przylgnął ustami do warg.

- Nie mogłem zapomnieć, jak było mi dobrze. Próbowałem, Bóg mi świadkiem. Nie udało się. - Całował ją długo, namiętnie pieścił jej usta językiem.

- Ja też nie mogłam. - Westchnęła, gdy zaczął całować jej policzki, muskając palcami szyję.

- Zapomnij, proszę. Byłem pijany. Nie miałem prawa wziąć cię siłą. Wybacz mi.

- Wybacz? - spytała, nie rozumiejąc, o co prosi. Dotknął językiem kącika jej ust.

- Zgwałciłem cię, Lydia. Nie znała tego słowa i chciała spytać, co znaczy, ale znów zaczął ją całować. Objęła go ramionami. Jęknął z roz­koszy, czując na nagiej skórze nieśmiałą pieszczotę jej pal­ców.

Podniósł się, oparł na łokciu i zaczął obsypywać jej szyję gorącymi pocałunkami, jakby w obawie, że Lydia zniknie i zostawi go niezaspokojonego. Badał palcami drobne oboj­czyki. Pamiętając o sińcach, które zostawił na jej ramionach, delikatnie objął je dłońmi. Potarł kciukami jej pachy. Za­drżała. Ośmielony przesunął dłonie na piersi.

Przykrył je, nawet przez koszulę czując ich ciepło, a także nieregularne bicie serca. Opuścił dłonie i ująwszy jej piersi od dołu, uniósł je, aż wysunęły się ponad brzeg koszuli.

Pieścił ustami miękkie ciało. Znowu zadrżała, gdy po­łaskotał je wąsami. Doznania, obce jeszcze parę tygodni temu, a teraz tak boleśnie i cudownie znajome, przenikały ją na wskroś. Jej kobiecość rozkwitała, pulsująca i wilgotna. Lydia nie czuła wstydu, gdy wygięta instynktownie przy­ciskała się do jego ciała, które obiecywało, że ukoi dręczącą, nieokreśloną tęsknotę dziewczyny.

Stłumił szeptem wypowiedziane przekleństwo i dotknął jej skóry ciepłym, wilgotnym językiem. Jeszcze mocniej ob­jęła go ramionami i z łkaniem powtarzała jego imię. Ross ułożył się między jej rozchylonymi udami i całował, tak jakby chciał ją wchłonąć w siebie.

Uniósł rąbek koszuli Lydii. Musnął palcami wzgórek, miękkie, gęste, ciasno poskręcane włosy. Oboje wstrzymali oddech.

Szumiało mu w głowie. Pragnął zagłębić palce w jej ciele, by przekonać się, co kryje wewnątrz. Ale przyrzekł sobie traktować ją jak żonę. Żony nie lubią takich pieszczot. Żadna skromna kobieta nie pozwoli dotknąć tego miejsca innemu mężczyźnie niż stary, zaufany lekarz. Victoria nie dałaby nawet poznać po sobie, że poczuła przypadkowe muśnięcie. Z żalem cofnął rękę.

Otarł się o Lidię niepewnie i poczuł, jak napina mięśnie ud.

- Nie skrzywdzę cię - szepnął. Czuł, że coś się z nim stanie, jeśli będzie dłużej zwlekał.

Rozluźniła uda i rozsunęła je szerzej. Wszedł w nią po­woli, spokojnie, bezwiednie szepcząc jej imię. Otulała go i gościła w swoim wnętrzu; czuł taki spokój i radość, że chciało mu się krzyczeć i płakać ze szczęścia.

To nie był wytwór pijanej wyobraźni. Znów przeżywał euforię, większą od tej zapamiętanej, bo tym razem ona poruszała się wraz z nim, delikatnie pieszcząc jego plecy i powtarzając urywanym szeptem imię Ross.

Otworzyła oczy, gdy uniósł się nad nią na wyprostowa­nych rękach. Dotknęła dłonią blizny na jego piersi, a on jęknął i zacisnął zęby, czując przepełniającą go rozkosz. Poruszał biodrami, zagłębiając się w jej ciepłe, otwarte ciało. Starał się kontrolować to, co robi.

Czuł, że zbliża się szczyt. Przyciągnął ją do siebie, wy­prężył się i napełnił jej łono płynnym ogniem.

Gdy było już po wszystkim, położył się na niej. Zapach poranka, mokrej trawy i kapryfolium wypełnił jego noz­drza. Odpoczywał, wtulając twarz w jej włosy. W leśnym zakątku, który przemienili w świątynię miłości, panowała cisza. Jedynym dźwiękiem, jaki do nich dochodził, był mo­notonny szum wody, usypiający jak kołysanka.

Prawie zasypiał, gdy dotknęła jego włosów.

- Ross, Lee wkrótce się zbudzi.

Westchnął i uwolnił ją od swego ciężaru. Usiadł, od­wracając się plecami. Pasek od spodni opadał mu nisko na biodra. Lydia dostrzegła jego smukłą talię i zgrabne pośladki.

- Jesteśmy tu zbyt długo - powiedział. Usiadła, obciągnęła koszulę i dotknęła jego gładkich ple­ców.

- Nie dla mnie. Spojrzał na nią przenikliwie. Jej twarz o niewinnym, otwartym wyrazie była wilgotna, usta miała spuchnięte od jego pocałunków, a bursztynowe oczy wyglądały jak prze­zroczyste.

W tej chwili Rossa nie obchodziła jej przeszłość ani to, ilu miała mężczyzn. Wiedział tylko, że z żadną kobietą nie doznał większej rozkoszy. Czuł do niej nie tylko pociąg fizyczny, łączyła go z Lydią jakaś więź duchowa.

Pogłaskał palcem miejsce na piersi, które otarł nie ogo­lonym podbródkiem. Zajrzał w oczy i uśmiechnął się nie­śmiało. Odpowiedziała uśmiechem, a potem nieoczekiwa­nie roześmiała się. On też zaczął się śmiać. Spleceni w uści­sku upadli na trawę. Całował jej usta, jeszcze słodsze teraz i pełniejsze niż przedtem. Odwzajemniała pocałunki, obej­mując go za szyję i wplatając palce we włosy. Pachniała nim, a on chciał posmakować siebie na jej skórze.

- Do diabła, Lydia. - Wstał i pociągnął ją za sobą. - Jeśli się teraz nie powstrzymam, potem będzie za późno.

Odwróciła wstydliwie wzrok, gdy niezdarnie zapinał spodnie.

- Chodź - powiedział biorąc ją za rękę. - Wracajmy, nim Lee zacznie płakać i postawi cały obóz na nogi.

Wziął strzelbę i poprowadził Lydię na brzeg. Brodząc w wodzie sięgającej do pasa przeszli na drugą stronę stru­mienia. Zamoczona koszula znowu oklejała jej ciało, pod­kreślając wszystko, czego przed chwilą dotykał. Piersi w po­rannym świetle, wypełniające obszyty koronką stanik, miały kremowy odcień. Pod mokrym batystem wyraźnie odzna­czały się brodawki, uwydatniał się ciemny zarys łona.

- Ubierz się - powiedział schrypniętym głosem. Lydia wzięła ubranie, schowała się wstydliwie za gęstym krzewem i zdjęła koszulę. Spojrzała na siebie i zdumiała się, że poza zadrapaniem na piersi od jego szorstkiego pod­bródka, wygląda tak jak przedtem, choć czuła się zupełnie inaczej. Jej ciało kipiało życiem. Dręczył ją jednak dziwny niedosyt, którego nie umiała określić, i trudna do nazwania tęsknota.

Nie było to nawet takie przykre; chciała przeżywać i smakować te niecodzienne uczucia.

Włożyła majtki, czystą koszulę i suknię. Pończochy i buty były w wozie. Gdy wyszła zza krzewu, Ross wtykał właśnie rewolwer za pasek od spodni. Widząc jej wystraszone spoj­rzenie zażartował:

- Nie denerwuj się. Nie pozwolę, by odstrzelił coś cen­nego.

Zaczerwieniła się po korzonki włosów. Nie podobał się jej ten dowcip.

- Gotowa? - spytał.

- Tak. - Była dziwnie onieśmielona. Zauważyła, że Ross też czuje się nieswojo, teraz, gdy znów do tego doszło. Nie rozmawiali w drodze powrotnej. Przedzierając się mię­dzy drzewami, spotkali Mamę niosącą wiadro mleka. Za­trzymała się, przyglądając im z zaciekawieniem.

Ross czuł się zażenowany, pomyślawszy o broni za pa­sem, bosych stopach i odsłoniętej bliźnie na piersi. Lydia trzymała wykręconą mokrą koszulę, która pod spojrzeniem Mamy wydała jej się stufuntowym ciężarem.

- Przepraszam - wymamrotał Ross znikając w wozie. Mama patrzyła za nim przez chwilę, po czym zwróciła pytający wzrok na Lydię.

- My... poszliśmy popływać - wyjąkała Lydia, rzucając na stopnie wozu koszulę, jakby ją parzyła.

- Widzę - powiedziała Mama.

- Ross... mhm... uczy mnie pływać.

- Tak?

Uciekając się do kłamstwa, poczuła się bardzo niezręcz­nie.

- Nie musiałaś przynosić mleka dla Lee. Miałam pójść po nie sama.

- Robimy to dla ciebie od paru tygodni. Nie widzę po­wodu, by cokolwiek tu zmieniać.

- Myślałam o Luke'u. Mama westchnęła cicho i postawiła wiadro.

- Zawsze będzie mi go brakować, aż do dnia, gdy sama umrę. Ale on nie żyje i nic mi go nie wróci. Bóg z jakiegoś powodu zabrał go do siebie, a z Nim nie mogę się kłócić.

Lydia pomyślała, że walczyłaby z każdą siłą na niebie i ziemi, która chciałaby jej odebrać Rossa lub Lee, nic jednak nie powiedziała.

- Życie toczy się dalej. Dużo o tym rozmawialiśmy i po­stanowiliśmy zostawić nasz żal przy grobie Luke'a. Wszy­scy oprócz Bubby. Dzieje się z nim coś niedobrego.

- Powiem Rossowi, by z nim porozmawiał.

- Nie wiem, czy to coś pomoże, ale dziękuję ci. Jest teraz przy koniach. - Gdy Mama spojrzała w stronę za­grody, Lydia zastanawiała się, czy wie, że Bubba zapomniał wczoraj o swoich obowiązkach. Mama otrząsnęła się ze smutnych myśli i uśmiechnęła do Lydii: - Idź do męża. Może potrzebować pomocy przy zdejmowaniu tych prze­moczonych spodni. - Zachichotała cicho i odeszła.

Lydia zastała Rossa ubranego. Pochylał się nad Lee.

- Śpi jeszcze?

- Właśnie się budzi. Szybko rośnie. Będę musiał pomy­śleć o prawdziwym łóżeczku dla niego.

- To chyba nie ma sensu, zanim się nie osiedlimy. - Wstrzymała oddech, gdy uświadomiła sobie, że wypowie­działa swoje najgorętsze życzenie. Dwa dni temu usłyszała od Rossa, że zostaną razem do czasu uzyskania w Teksasie rozwodu.

- Chcesz więc ze mną zostać?

- Tak. Jeśli ty również tego chcesz.

Ross miał nadzieję, że Lydia powie mu o swoich uczu­ciach, da do zrozumienia, że myśl o rozstaniu jest dla niej równie przykra jak dla niego. Czy po tym, co zdarzyło się rano, nie mogła wykrzesać z siebie więcej entuzjazmu, mówiąc o ich dalszym wspólnym życiu? Znów go spro­wokowała.

- Cóż, zatem od dzisiaj będziemy żyć jak para małżon­ków - rzekł stanowczym głosem, unosząc palcem jej pod­bródek. - Mężowie mają pewne prawa. Czy wiesz, o czym mówię?

- Chyba tak.

Żeby rozproszyć jakiekolwiek wątpliwości, objął ją i przy­tulił do piersi, całując namiętnie w usta.

Gdy ją uwolnił, cofnęła się i przykryła piersi drżącą ręką.

- Co się stało? - spytał, zawstydzony swym grubiaństwem.

- Tak szybko bije mi serce.

- Naprawdę? - spytał cicho, patrząc na jej piersi. Pocałunek miał ją przekonać, że on nadal jest tu panem, który w swojej wielkoduszności zatrzyma ją przy sobie, jeżeli będzie mu służyć jako partnerka do łóżka. Ale zburzył spokój obojga. Oszołomił go zapach Lydii. Ona sama była taka, jak tego ranka nad rzeką - uległa i kobieca, w pełni go akceptująca.

- Lydia - szepnął. Znów ją objął, ale w tej samej chwili ktoś zawołał go z dworu. Klnąc sięgnął po kapelusz i wy­szedł.

Przy śniadaniu powiedział, że poproszono go o wska­zanie miejsca, które wybrał ze Scoutem na obóz. Lydia pomyślała, że zwrócono się do niego ze względu na mi­strzostwo we władaniu bronią. Wszyscy przeżywali jesz­cze zabójstwo Luke'a. Była dumna, że wybrano Rossa, by strzegł bezpieczeństwa pozostałych podróżnych, a zarazem zmartwiona, że może mu się coś przydarzyć.

- Czy poradzisz sobie z zaprzęgiem? - spytał, siedząc na grzbiecie klaczy, która stawała dęba i rwała się do galopu.

- Tak - odpowiedziała z uśmiechem. - Prosiłam Anabeth, by jechała ze mną. Mam nadzieję, że to oderwie jej myśli od Luke'a.

Skinął głową.

- Próbowałem rozmawiać z Bubbą, gdy poszedłem rano do zagrody. Nie chciał mówić o Luke'u. - Spojrzał na po­czątek karawany i pierwsze ruszające wozy. - Muszę już jechać.

- Zobaczymy się o zachodzie słońca.

Przesłanie było jasne. Rossowi żywiej zabiło serce. Przy­glądał się jej długo, nim nasunął kapelusz na czoło i odjechał wzbijając tuman pyłu.

Widziała go wiele razy przed zachodem słońca, bo szukał pretekstów, by przejechać wzdłuż karawany tylko po to, żeby ją zobaczyć. Wszyscy zaczęli mówić, jaki dobry jest Coleman w roli strażnika. Świadomość, że strzeże ich męż­czyzna z takim wojskowym doświadczeniem - bo gdzie mógłby się nauczyć tak strzelać? - dawała im poczucie bezpieczeństwa.

Ich zaufanie zobowiązywało Rossa bardziej, niż przy­puszczał.

Tego wieczora szybko uporał się ze swymi zajęciami i wrócił do wozu wyjątkowo wcześnie. Umył się szybko i dokładnie, wesoło przy tym podśpiewując. Gdy wszedł po czyste ubranie, zauważył, że Lydia zrobiła gruntowne porządki. Było jeszcze przytulniej.

Zobaczył tylko jedno posłanie - z połączenia obu, których dotąd używali. Na drewnianej komodzie stał bukiet dzikich kwiatów.

Podczas kolacji była równie niespokojna jak on i bardzo spieszyła się ze zmywaniem. Lee, nakarmiony i wykąpany, by lepiej spał, leżał już w swoim koszyku. Dopijali filiżankę kawy i czekali na zachód słońca, by móc wejść do wozu, gdy podszedł do nich Hal Grayson.

- Dobry wieczór, pani Coleman.

- Dobry wieczór, panie Grayson. Patrzył z zachwytem na młodą kobietę, która w niczym nie przypominała kocmołucha, jakiego Mama przyprowa­dziła do wozu Colemana kilka tygodni temu. Była piękna, nawet jeśli miała zbyt bujne włosy i zbyt wyraziste oczy. Jej niezwykły koloryt musiał zwracać uwagę każdego męż­czyzny. Figura również. Z trudem oderwał od niej wzrok, by porozmawiać z Colemanem.

- Ross, przykro mi prosić cię o to, ale czy mógłbyś dziś w nocy patrolować obóz?

- Patrolować? - powtórzył Ross ponuro. Chciał iść z Ly­dią do łóżka, gdy tylko zapadnie zmrok.

Grayson odchrząknął i przestąpił z nogi na nogę.

- Zebrało się parę osób - i doszli do wniosku, że czuliby się bezpieczniej, gdyby strzegł ich ktoś z twoimi... umie­jętnościami. Zaproponowali, że dadzą ci paru ludzi do po­mocy, ale obawiam się, że jeśli to zrobimy, przez przypadek jeden zastrzeli drugiego. Wszyscy się denerwują, że mor­derca Luke'a Langstona jest wciąż na wolności. Czy bardzo ci to nie odpowiada?

Nie odpowiadało jak diabli. Ale czy mógł odmówić?

- Dobrze. Tylko dzisiaj. Grayson zakaszlał.

- Hm, myśleli, że przynajmniej przez tydzień. Powie­dzieli, że ci zapłacą - dodał pośpiesznie.

Ross zaklął. Grayson rzucił zakłopotane spojrzenie na Lydię.

- Jak to sobie wyobrażacie, że będę czuwał przez całą noc, a potem w dzień prowadził karawanę?

- Nie całą noc. Inny strażnik zmieni cię po północy. Będziesz miał parę godzin na sen.

Za to ani chwili, by być ze swoją żoną” - pomyślał Ross.

- Proszę cię, Ross. Tylko dopóki nie wyjedziemy z tego obszaru i wszyscy trochę się uspokoją.

Ross nie miał wyboru. Musiał się zgodzić. Jak wytłu­maczyłby odmowę? Nie poda przecież prawdziwego po­wodu.

Mijały dni. Karawana przemierzała południową część Ar­kansas. W miarę jak odległość od miejsca zamordowania Lu­ke'a powiększała się, podróżni zaczęli się odprężać. Wszy­scy prócz Rossa, który z dnia na dzień stawał się coraz bardziej ponury. Zaczęli go unikać. Przeszywał ich spoj­rzeniem swoich zielonych oczu, podkrążonych teraz ze zmęczenia i napięcia.

Pod koniec szóstego dnia miał już dosyć. Gdy skończył pracę przy koniach, poszedł do wozu. Rozsunął zasłony i zobaczył niczego nie przeczuwającą Lydię, która właśnie skończyła się myć. Włosy miała niedbale upięte na czubku głowy. Nieposłuszne pasma wymykały się z prowizorycz­nego koka, opadając na kark i mokre ramiona. Zaskoczo­na upuściła myjkę do porcelanowej miednicy. Jej ramiona opadły. Rozpięty stanik ledwie zakrywał piersi. Dwa pół­księżyce wypełniały rozcięcie materiału.

Nie mówiąc ani słowa powiódł spojrzeniem wzdłuż jej ciała i zatrzymał wzrok na pępku. Patrzył tak przez długą chwilę, po czym wyszedł i udał się prosto do wozu Graysona.

- Chciałem z panem porozmawiać.

- Oczywiście, Ross - powiedział Grayson, biorąc Rossa na stronę, by jego żona nie usłyszała nieodpowiednich słów, jakich mógł użyć ten człowiek.

Ross nie był dobrym mówcą. Chciał powiedzieć: „Słu­chaj, Grayson, jestem cholernie napalony i chcę zabawić się z żoną, jeśli to nie przeszkadza tobie ani nikomu w całej tej przeklętej karawanie”. Ale nie był już bandytą i nie mógł mówić takim językiem. Opanował się z trudem i rzekł szorstko:

- Mam dosyć, rozumie pan? Nie chcę spędzać więcej nocy z dala od... rodziny. W ostatnim tygodniu nie miałem nawet czasu się wysikać. - Jako mężczyzna mógł sobie pozwolić na jedno mocniejsze słowo. - Jestem zmęczony. Dodatkowe pieniądze to dobra rzecz, ale... - Westchnął z determinacją, myśląc o nagim ciele Lydii. - Rezygnuję.

- W porządku, Ross. Teraz chyba już nikt nie wątpi, że był to odosobniony wypadek i że nikomu nie grozi niebezpieczeństwo.

Ross nastawił się na kłótnię, a gdy do niej nie doszło, było mu wstyd, że tak agresywnie napadł na Graysona.

- To dobrze. Do widzenia.

Idąc wzdłuż rzeki oddalił się od miejsca, z którego wszy­scy nosili wodę, zrzucił ubranie i zanurzył się w przejrzystą toń.

- Czy rzeczywiście sądzisz, że był to odosobniony wy­padek?

Siedzieli w wozie. Byli już po kolacji, posprzątali i po­łożyli Lee. Zostało im czekanie, aż reszta podróżnych uda się na spoczynek.

Ross popatrzył na Lydię czeszącą włosy.

- Tak, myślę, że był to dezerter, który jest już daleko. Od początku tak twierdziłem.

Odłożyła szczotkę i zaczęła rozwiązywać sznurowadła.

- Wydaje mi się, że Mama i pozostali członkowie ro­dziny pogodzili się ze śmiercią Luke'a. Nie wiem, jak można przeżyć stratę dziecka. - Myślała, co by czuła, gdyby coś złego przytrafiło się Lee. Dlatego spojrzała zdumiona na Rossa, który powiedział ostrym tonem:

- Ty przeżyłaś stratę swojego. Schyliła głowę i zdjęła trzewiki. To nie było dziecko, lecz martwy owoc cierpienia i hańby.

- To było co innego - wymamrotała.

- Tak? A co?

- Zupełnie co innego.

- Lydia. - Poczekał, by na niego spojrzała. A gdy się znów odezwał, wiedziała, że tym razem nie uniknie opo­wiedzenia wszystkiego. - Kim był tamten mężczyzna?

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Podeszła do niego boso. Uklękła, położyła dłonie na jego kolanach i podniosła wilgotne oczy, które w świetle lampy miały kolor dojrzałego wina.

- Był nikim, Ross. Nikim. Niewart, by o nim mówić. - Przechyliła głowę i kaskada ciężkich włosów spłynęła przez jej ramię.

- Nienawidziłam go. Był okrutny. Lubił dręczyć ludzi, dręczyć mnie. Nie porzuciłam go, lecz uciekłam, by ratować siebie. Uwierz mi, Ross.

Płakała, jej głos brzmiał teraz błagalnie.

- Był jedynym mężczyzną, który mnie miał. Przysięgam, Ross. Broniłam się za każdym razem. Nigdy nie oddałam mu się dobrowolnie. Nie chciałam tego dziecka. Dobrze się stało, że umarło. - Zacisnęła dłonie na jego udach. - Żałuję, że był w moim życiu i nie mogłam pozostać czysta i niewinna dla ciebie.

- Lydia... Potrząsnęła głową, nie pozwalając mu dokończyć. Teraz, gdy zabrnęła tak daleko, chciała powiedzieć mu, co czuje. Może nigdy więcej nie zdobędzie się na tyle odwagi.

- Gdy zaopiekowali się mną Langstonowie, czułam się jak dziwka. To prawda, że tak właśnie żyłam, ale w głębi duszy wiedziałam, że nią nie jestem. Chciałam żyć wśród porządnych ludzi. Gdy mnie poślubiłeś, postanowiłam za­pomnieć o przeszłości. Rozpoczęłam nowe życie i chciałam odciąć się od poprzedniego.

Ile razy byliśmy ze sobą, nie miało to nic wspólnego z tym, co działo się przedtem. Zrozumiałam, że spra­wy między kobietą a mężczyzną nie muszą być bolesne i wstrętne.

Ujął jej twarz w dłonie, ścierając palcami łzy. Opuścił ręce na jej ramiona, dotknął miękkich włosów.

- Nic w moim życiu nie było tak piękne i dobre, jak czas, który spędziłam z tobą i Lee. Nie mogę zmienić prze­szłości, choć żałuję, że nie potrafię o niej zapomnieć. Nie wymawiaj mi jej, proszę. Chcę być dobrą żoną dla ciebie i matką dla Lee. Jestem głupia, niezręczna i tak wiele muszę się jeszcze nauczyć. Pomóż mi, Ross. Staram się zapomnieć, skąd przyszłam. Czy ty również byś nie mógł?

Kim był on, Sonny Clark, by sądzić kogokolwiek? Czyż nie myślał o sobie jak o ofierze swego pochodzenia, roz­grzeszając się w ten sposób z popełnionych przestępstw? Czy mógł potępić Lydię? Ona też była ofiarą. A zresztą, czy naprawdę miało jeszcze znaczenie, kim była i kto spło­dził jej dziecko?

Patrząc, jak klęczy z głową spoczywającą na jego udach, a jej włosy spływają przez ramię jak splątana jedwabna przędza, nie mógł w imię jakichś niejasnych zasad zaprze­czyć, że ją kocha. To, co robiła, nim ją spotkał, nie było już ważne.

Uniósł lekko jej głowę. Rozstawił kolana, przyciągnął Lydię jeszcze bliżej i objął dłońmi jej szyję.

- Jesteś piękna, Lydio - rzekł miękko. Potrząsnęła głową, na ile pozwalały na to jego ręce.

- Nie.

- Jesteś.

Rozkwitała pod spojrzeniem rozpłomienionych szmarag­dowych oczu.

- Odkąd poznałam ciebie.

Zaczął wędrować ustami po jej twarzy, obsypywał czu­łymi pocałunkami wilgotne od łez policzki, powieki, nos i skronie, po czym wrócił do ust. Opuścił ręce, przesunął wzdłuż jej ciała i zatrzymał na plecach.

Przytulał ją coraz mocniej, aż przylgnęła do jego ciała stanowiąc z nim jedno.

- Marzyłem o tym przez cały tydzień - szepnął. - Tak bardzo cię pragnąłem. - Westchnął. - Od początku, choć gardziłem sobą za to. Wyładowywałem na tobie swój gniew i zły humor. - Sporo kosztowały go te słowa. Lydia nie zdawała sobie nawet sprawy, jak daleko się posunął, przy­znając do takiej słabości. Nikt, kto kiedykolwiek widział młodego, porywczego rewolwerowca, zbliżającego się do człowieka, który w jego mniemaniu go znieważył, nie po­znałby go teraz w mężczyźnie całującym z czułością po­liczek ukochanej kobiety.

- Myślałam, że mnie nienawidzisz - szepnęła. Poruszyła głową, rozkoszując się dotknięciem jego ust.

Ust Rossa. Pobudziła ją ta myśl.

- Próbowałem. Nie mogłem. Jestem zmęczony karaniem nas obojga.

Znów odezwała się w nim porywczość. Obsypywał ją namiętnymi pocałunkami. Nie opierała się, gdy naciskał językiem jej wargi. Westchnęła i objęła go za szyję.

Dawali upust pragnieniom, które dręczyły ich przez ostatnie dni. Delektowali się nawzajem swoimi ustami, to­cząc figlarną walkę języków.

Gdy Lydia przytuliła policzek do jego piersi, by złapać oddech, szepnęła:

- Nie wiedziałam, że można tak pieścić ustami. Uniósł jej podbródek i uśmiechnął się łobuzersko.

- Niewielu to potrafi.

- Dlaczego? Wzruszył ramionami.

- Chyba nie wiedzą jak.

- Cieszę się, że ty wiesz. Roześmiał się na całe gardło.

- Naprawdę? Skinęła głową.

- Więc bierzmy się do dzieła - mruknął i przyciągnął ją bliżej, by móc namiętnie całować.

Nie rozłączając warg odsunął się nieco i znalazł guziki zapiętej wysoko pod szyję sukni. Jej reakcja zachęciła go. Jako młodzieniec był zbyt niecierpliwy, żeby się bawić w fi­nezyjną grę miłosną. Gdy stał się przestępcą, nie miał na to dość czasu. Nie było to zresztą konieczne, bo prosty­tutkom podobała się jego gwałtowność. Pruderia Victorii sprawiała, że stawał się nerwowy i niezręczny, gdyż bał się ją obrazić jakimś niestosownym gestem. Ale Lydia...

Gdy rozpiął wszystkie guziki, zbliżył usta do jej szyi i lekko chwytał jej skórę wargami, jednocześnie zsuwając z ramion suknię.

- Zawsze ładnie pachniesz. - Muskał ją oddechem, wy­wołując dziwne odczucia w dole jej brzucha.

Uniosła wyswobodzone z rękawów ramiona i zagłębiła palce w jego włosach.

Podniósł głowę. Opuścili nisko lampę, by nie rzucała cienia na brezentową ścianę, świeciła jednak dostatecznie jasno, żeby kłaść na jej skórze złotawe refleksy. Koronkowy brzeg koszuli osunął się, odsłaniając piersi. Rossa zaintry­gowało ocienione wgłębienie między nimi.

Powiódł palcem wskazującym wzdłuż koronkowego rąb­ka, powoli, w jedną i drugą stronę, śledząc wzrokiem jego drogę. Gdy napotkał jej spojrzenie, uśmiechnął się. Zdjął koszulę, rozpiął pasek i spodnie. Patrzyła w jego oczy jak zaczarowana. Jej były szeroko otwarte i przybrały odcień ciemnego bursztynu.

- Boisz się mnie, Lydia? Potrząsnęła głową.

- Nie. Kiedyś tak, ale teraz już nie.

- Ja też się ciebie bałem. - Roześmiał się ciepło.

- Naprawdę? - Nie mogła sobie wyobrazić, by cokol­wiek było w stanie go przestraszyć.

- Czy nie pomyślałaś, jak trudno było mi spędzać z tobą noce - zwłaszcza wtedy, gdy karmiłaś Lee - i nie dotykać cię?

- Czy wciąż chcesz mnie dotykać? Zacisnął powieki jakby w paroksyzmie bólu.

- Bardzo. Wzięła jego dłoń w swoje i przycisnęła do piersi.

- Czy tak?

- Tak, właśnie tak. - Druga dłoń dołączyła do pierwszej. Delikatnie gładził miękkie piersi, podnosił je, przytulał jed­ną do drugiej, ważył w dłoniach ich ciężar. Szeptała jego imię, gdy lekkimi dotknięciami palców pobudzał jej bro­dawki, aż nabrzmiały i stwardniały.

- Tamtej pierwszej nocy rozpiąłeś mi koszulę - szepnęła.

- Byłem pijany - rzekł ochrypłym głosem. Pochyliła głowę. Z wyrazu jego twarzy wyczytała, że powiedziała coś bardzo niewłaściwego.

- Przepraszam. Nie znam się na tych sprawach. Myśla­łam, że chciałbyś...

- Tak, ale... - Do diabła, jeżeli jego żona była na całym tym cholernym kontynencie jedną z niewielu, które nie wzbraniały się przed pieszczotami męża, po co tracić czas na zbędne słowa.

Przeklinał drobne guziczki, z którymi mocowały się jego palce. Po długiej, krępującej chwili łagodnie odsunęła je i zaczęła sama rozpinać guziki powolnymi, nieświadomie prowokującymi ruchami.

Najpierw zobaczył skrawek skóry, potem wgłębienie mię­dzy piersiami i płytki rowek biegnący wzdłuż brzucha. Pochyliła się, niemal dotykając jego podbródka, i zdjęła koszulę. Gdy się wyprostowała, włosy okryły ją jak płaszcz.

Rossowi szumiało w uszach, jak wówczas, gdy po raz pierwszy kochał się z kobietą wiele lat temu. Był wtedy jeszcze chłopcem, lecz zapamiętał suchość w ustach, spo­cone dłonie i przyspieszony puls. Teraz czuł się podobnie.

Odgarnął jej włosy i przyjrzał się piersiom. Były kształtne i strome, macierzyńskie i pełne erotyzmu. Piersi Madonny - i kochanki. Nie zapomni wieczora, kiedy ujrzał je po raz pierwszy - odsłonięte, wezbrane mlekiem, które łapczywie ssał jego synek. Wspomnienie to podnieciło go aż do bólu.

Dotknął ich ręką. Niezwykły dreszcz przeszył jego ramię i trafił do serca. Urzeczony pieścił miękkie ciało. Na tle mlecznej bieli jego skóra wydawała się ciemna.

Potarł lekko brodawkę, która natychmiast zareagowa­ła. Tłumiąc przekleństwo, objął jej piersi dłońmi i pochylił głowę.

Najpierw poczuła lekkie, drażniące dotknięcie wąsów, potem wilgotny pocałunek. Odchyliła głowę do tyłu, gdy pieścił językiem różowy skrawek ciała. Otoczył go ustami i lekko wessał.

Westchnęła z rozkoszy i instynktownie przysunęła się bliżej. Ross ją objął, a ona wygięła się, dopasowując do niego. Chciał się nią nasycić, smakował każdy skrawek cia­ła, o którym marzył od tygodnia.

Ross wiedział, że jeśli teraz nie zapanuje nad pożąda­niem, znów weźmie ją gwałtem. Podniósł ją i przycisnął do nagiej piersi.

- Lydia, Lydia - powtarzał, kołysząc lekko, dopóki oboje się nie uspokoili. Tym razem nie chciał być szorstki i bru­talny, lecz powolny i łagodny.

Odsunęła się od niego i pogłaskała owłosioną pierś.

- Łaskocze - powiedziała, zabawnie marszcząc nos.

- Przepraszam. Ogolę ją.

- Nie! - krzyknęła z przejęciem, które go rozbawiło. Spoważniał jednak, gdy powiedziała spokojnie: - Masz wiele blizn. - Dotknęła wypukłej szramy nad lewą piersią i zaczęła wędrować palcami po jego ciele, by odnaleźć po­zostałe.

- Chyba tak.

- Wojna? Odsunął jej rękę, całując palce.

- Niektóre tak. - Z tonu, jakim to powiedział, wywnio­skowała, że nie zamierza o tym mówić. Przyglądał się jej piersiom kołyszącym się przy każdym ruchu, opadającym przez ramię pasmom włosów, które muskały brodawki. Ly­dia wcale nie wyglądała na speszoną jego spojrzeniem, ona również obserwowała go z dziecinną niemal ciekawością.

- Chodźmy do łóżka - rzekł niskim głosem. Ross postanowił spać nago. Na pewno nie ubierze się już w żadną z tych śmiesznych piżam, które kazała mu wkładać Victoria. Będzie spał tak, jak go Pan Bóg stworzył, a jeśli to się Lydii nie podoba... Cóż, będzie musiała się z tym pogodzić. Zdjął buty, skarpetki i spodnie, i rzucił je pod przeciwległą ścianę.

Lydia wsunęła się na posłanie i leżała bez ruchu, czekając, aż Ross zgasi lampę. Kiedy wnętrze wozu pogrążyło się w ciemności, wsłuchiwała się w to, co robi - wiedziała, że położy się obok niej zupełnie nagi.

Myśl ta podniecała ją i przerażała jednocześnie. Clancey obnażał się rozpinając spodnie, ale nigdy dotąd nie wi­działa całkiem nagiego mężczyzny. Ross był piękny od pasa w górę. Nie wyobrażała sobie, by pozostała część jego ciała mogła być brzydka. Była jednak trochę spięta i wystraszona, gdy się obok niej położył.

Nie natrafił na opór, gdy przyciągnął ją do siebie. Objął ją mocno, odnalazł w ciemności jej usta. Pocałunek uwolnił Lydię od obaw.

Dotykała bosymi stopami jego nóg i wcale nie było to przykre. Dotykali się piersiami i ten kontakt bardzo ją pod­niecał. Nagi Ross był wciąż Rossem. Wiedziała, że nie musi się go bać.

Objęła go i głaskała twarde mięśnie pleców. Przesunęła dłonie wzdłuż talii i dotknęła tego, co podziwiała rano nad rzeką. Pieściła biodra i twarde, napięte pośladki.

- Na miłość boską - jęknął, odwracając ją na plecy. Był wdzięczny, że światło księżyca pomaga mu rozwiązać jej halkę, którą zmiął w ręku. Potem zdjął z niej sukienkę i resztę bielizny, po czym rzucił kłąb perkalu i bawełny w nogi łóżka.

Z zachwytem patrzył na jej drobne stopy, szczupłe kostki, kształtne łydki, smukłe uda, łono. Ocieniony trójkąt wyrażał całą jej kobiecość, tak jak łagodnie zaokrąglone biodra, pła­ski brzuch i piękne piersi. Przez długą, cudowną chwilę kontemplował jej niezwykłą urodę.

Od czasu dojrzewania Lydia nikomu nie pokazywała się nago, nawet swojej skromnej matce. Poczuła niepokój widząc, że Ross wpatruje się w nią z takim napięciem. Czyżby wyglądała inaczej niż inne kobiety? Może nie zdaje sobie sprawy ze swojej brzydoty? Czy coś jest z nią nie w porządku?

- Ross? - spytała drżącym głosem, osłaniając wzgórek ręką.

Ocknął się z transu i położył obok niej, przytulając do miękkiego, aksamitnego ciała.

- Mój Boże - westchnął, opuszczając głowę na jej piersi. Trzymał ją w objęciach, nie mogąc uwierzyć, że dostał od życia taki dar. Trudno było mu pojąć, że kiedykolwiek uwa­żał ją za ordynarną i pospolitą. Była piękna, niezwykła i... należała do niego.

Podniósł się i pocałował ją w usta. Lekko, jakby od nie­chcenia przesuwał powoli język po wewnętrznej stronie warg. Uniósł jej pierś i pocałował. Całował pełne, ciepłe ciało, zbliżając wargi do brodawki. Pieścił, dopóki nie na­brzmiała. Potem zaczął ją zwilżać językiem.

Lydia drgnęła i instynktownie uniosła się na posłaniu, po czym opadła na nie bezwładna. Głęboko wewnątrz czu­ła znajome mrowienie, znów pragnęła czegoś nieznanego i trudnego do określenia. Przy takim wprowadzeniu spo­dziewała się wspaniałej kulminacji.

Ścisnął lekko jej talię, dłonie powędrowały do ud. Skóra Lydii przypominała ciepły aksamit. Głaskał palcami udo, zawahał się przez chwilę, po czym przesunął rękę ku gę­stwinie brązowych włosów.

Nie usłyszał sprzeciwu, tylko ciche westchnienie. Włożył dłoń między jej uda i zagłębił palce w ciepłe, wilgotne ciało.

- Lydia - szepnął, odkrywając sekrety jej kobiecości.

- Ross! - krzyknęła. Natychmiast cofnął rękę i położył na jej kolanie.

- Przepraszam. Już nie będę. Chciałem cię tylko dotknąć.

- Czy musisz...? - spytała nieśmiało.

- Nie - szepnął. - Nie muszę. Nigdy już cię tam nie dotknę, jeżeli...

- Nie - przerwała trochę niespokojnym głosem. - Py­tałam, czy musisz przestać?

Pocałował ją. Dotykał jej trochę śmielej, choć równie czule i delikatnie. Odszukał wejście dwoma palcami i wsunął je w ciepłe, wilgotne wnętrze.

Obserwował twarz Lydii - miała taki wyraz, jak wtedy, gdy karmiła Lee. Cieszył się, że potrafił go wywołać. Prze­niósł wzrok na nabrzmiałe brodawki i unoszący się w rytm szybkiego oddechu brzuch. Przepełniające pożądanie do­magało się natychmiastowego spełnienia.

Położył się na niej i wszedł w nią. Przez chwilę leżał nieruchomo, muskając oddechem szyję Lydii.

- Nigdy nie czułam czegoś podobnego, Ross. Czy to zawsze tak jest? - szepnęła, gładząc czubkiem palca jego wąsy.

Zamknął oczy i potrząsnął głową, nie chcąc się jeszcze poruszyć, by nie przyspieszyć tego, co miało nastąpić.

- Nie. To wprost nieprawdopodobne, że może być aż tak dobrze.

Zaczął poruszać biodrami. Wypróbował wszystkie tech­niki, o jakich w życiu słyszał - w pokojach domów pub­licznych czy też siedząc z kompanami przy ognisku. Cofał się i zagłębiał ponownie - szybko, powoli, w zmiennym rytmie, który odbierał Lydii poczucie rzeczywistości.

Pobudził wierzchołki jej piersi, ocierał się o brzuch, pie­ścił uda. Zatracał się w słodyczy jej kobiecości.

Wyraz ekstazy na twarzy Lydii potęgował jego doznania.

Gdy zbliżał się szczyt, wiedział, że ona przeżywa to samo. Dobry, bezimienny bóg miłości uniósł ich razem w obłoki, po czym zezwolił łagodnie powrócić na ziemię.

Lydia głaskała go po plecach, gdy, wyczerpani, leżeli złączeni uściskiem. Ross podniósł się wreszcie i położył obok niej na wznak, głęboko oddychając.

Gdy nie poruszał się przez dłuższy czas, dotknęła dłonią jego brzucha i spytała z wahaniem:

- Ross, czy dobrze się czujesz? Miał jeszcze dość sił, by się roześmiać.

- Lydia, jak możesz być jednocześnie tak doświadczona i taka niewinna? - Przewrócił się na bok i spojrzał na nią z czułością. Wilgotne pasma włosów przylgnęły do jej po­liczków. Skóra lśniła, a oczy były, gdy się do niego uśmie­chała, przejrzyste i senne. „Boże, jaka ona piękna!” - po­myślał. Mimo upalnej nocy przyciągnął ją do siebie jak najbliżej. - Zaśnij teraz.

Wtuliła się w niego z poczuciem bezpieczeństwa. Przy­krył dłonią jej piersi, a ona objęła go w pasie. Zasypiając uśmiechali się.

Ross nie pamiętał, by kiedykolwiek spał tak głęboko. Zanim otworzył oczy, przysunął twarz do włosów Lydii i wdychał ich zapach. Wstał, mając nadzieję, że jej nie zbu­dzi. Chciał przyjrzeć się temu, co w nocy skryła przed nim ciemność.

Wędrował po niej oczami. Sprawiało mu to taką przy­jemność jak wczoraj penetrowanie zakamarków jej ciała. Czuł jeszcze jej smak na języku. Na policzkach miała trochę drobnych piegów. Uśmiechał się, myśląc, że wygląda z nimi niewiarygodnie młodo. Ale przymknięte oczy, ocienione gę­stymi rzęsami, które leżały teraz na policzkach, były peł­nymi wyrazu oczami kobiety: to błyszczącymi od łez, to przyćmionymi namiętnością. Tyle mówiły i tyle obiecywały. Wspominając jej zmysłowe spojrzenie, poczuł znów przy­pływ pożądania.

Miała lekko rozchylone usta. Zapragnął wsunąć w nie język. Najsłodsze usta na świecie. A jak wspaniale umiały całować.

Co jeszcze potrafiła?

Zmarszczył brwi. Czemu, do diabła, ciągle o tym myśli? Wyglądała tak niewinnie, ale...

Ostatniej nocy spełniło się seksualne marzenie mężczy­zny. Nie grała przed nim. Słyszał, że niektóre kobiety mogą doświadczać szczytu rozkoszy tak samo jak mężczyźni. Udawały to prostytutki, myśląc, że tego od nich oczekuje. Wątpił, by Victoria o tym słyszała. Jeśli tak, na pewno była przerażona.

Victoria. Myśl o niej dojmująco go gnębiła. Brakowało mu jej, wciąż ją kochał. Ale czy mógł kochać ją i jedno­cześnie szaleńczo pożądać Lydii? Czy można kochać jedną kobietę i być opętanym drugą? Nienawidził porównań, któ­re wymuszała na nim pamięć.

Ciało Victorii było chłodnym alabastrem, Lydii - kością słoniową inkrustowaną złotem. Victoria była skromna aż do przesady. Nigdy by nie pozwoliła, by oglądał ją zupełnie nagą. Lydia leżała teraz przy nim cudownie naga. Prze­kroczyła granice skromności. Dawała mu siebie całą, bez ograniczeń, pozwalała na wszystko, czego pragnął. Victoria zemdlałaby, gdyby poruszał się w niej tak, jak w ciele Lydii. Leżała zawsze spokojnie, przyjmując go, lecz potem wsta­wała, żeby się umyć, tak jakby zostawił w niej coś brudnego.

Lydia stopiła się z nim w jedno i poruszała w tym samym rytmie, wydając niskie, podniecające pomruki. Na koniec przycisnęła ręce do łona, jak gdyby nie chciała uronić ani kropli substancji, która stała się częścią jej samej.

Wspomnienie to znów go podnieciło. Przeklinał siebie i ją, gdyż zachwycając się jej zmysłową naturą nie mógł uwolnić się od myśli, skąd wziął się w niej ten talent do miłości, który wprowadził go do erotycznego nieba i któ­rego istnienia przy całym swym doświadczeniu nawet nie podejrzewał.

Przyglądał się jej piersiom. Nawet teraz, gdy spała, bro­dawki były lekko obrzmiałe. Brzuch wznosił się i opadał przy każdym oddechu. Chciał dotknąć go ustami i zagłębić język w pępek. Pragnął znów wsunąć palce w jedwabisty trójkąt włosów.

Kim jesteś, Lydio...

Nie znał nawet jej nazwiska.

Ani ona jego.

Kontemplował w porannym brzasku jej urodę i wiedział, że wybaczy jej przeszłość, tak jak go o to prosiła. Jeśli tylko nie kłamała, że sama ją przekreśla. Jeśli odkryje, że nie mówiła prawdy, nigdy jej tego nie wybaczy.

Nie dotknął jej, bo wtedy nie potrafiłby opuścić wozu. Włożył spodnie i wyszedł na dwór.

Lydia zbudziła się w parę minut później. Wyciągnęła rękę. Miejsce obok było puste. Słyszała, że Ross krząta się na zewnątrz. Wstała, zajrzała do Lee, który jeszcze spał, i zaczęła się myć w stojącej na komodzie misce. Podmyła się wilgotną ściereczką i zarumieniła wspominając, jak Ross dotykał ją w tym miejscu i jak ona zareagowała na to do­tknięcie.

Czy źle o niej myśli?

Co się z nią działo? Przez krótką, straszną chwilę zdawało się jej, że umiera, a jednocześnie nigdy nie czuła się tak pełna życia. Radość przelewała się w niej jak wezbrana rzeka. Rozkosz była tak intensywna, iż zdawało się, że ciało jej nie pomieści. Chcąc ją przeżywać dłużej, objęła Rossa nogami i wygięła się, by wchłonąć go w siebie jak najgłębiej.

Zakryła twarz rękami, modląc się, by tego, co robiła, Ross nie uznał za nieprzyzwoite dla zamężnej kobiety.

Odgarnęła z twarzy włosy, które swobodnie spłynęły wzdłuż pleców. Czy Ross nie mówił jej, że jest piękna? Ubrała się i wyszła na dwór. Nie było go w pobliżu i bardzo ją to ucieszyło. Nie chciała jeszcze spotkać się z nim twarzą w twarz, czuła się zmieszana wspomnieniem ostatniej nocy.

Stanął za nią, gdy nalewała kawy do kubka.

- Dzień dobry - rzekł cicho. Odwróciła się i nieśmiało podniosła oczy. Zabrakło jej tchu, gdy zobaczyła go w blasku słońca. Był najprzystoj­niejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziała. Jego spoj­rzenie i lekki uśmiech mówiły, że wszystko jest w porządku. Nie uważał, że jest rozwiązła. Teraz miała pewność, że robiła to, co żony powinny robić ze swoimi mężami. Za­chowywała się tak, jak oczekiwał tego Ross. Odczuła ogro­mną ulgę.

- Dzień dobry. - Chciało jej się śmiać.

- To dla mnie? - wskazał na kawę. Bez słowa podała mu filiżankę i uśmiechnęła się. Wziął kawę, objął Lydię wolną ręką i przyciągnął do siebie, by pocałować.

Ciągle jeszcze ją całował, gdy przyszła Mama Langston z mlekiem dla Lee. Przyglądała im się przez chwilę z miną dumnej rodzicielki, po czym głośno chrząknęła.

- Jeszcze jeden fałszywy ślad - powiedział Howard Majors, zdejmując kapelusz i wieszając go na stojaku w pokoju hotelowym w Baltimore.

- Zabrzmiało to tak, jakby był pan rozczarowany, że ta martwa dziewczyna nie jest moją córką. Przykro mi, że zmarnował pan czas.

- Chryste - wymamrotał Majors i, choć zwykle nie robił tego rano, nalał sobie dużego drinka.

Vance Gentry zaczynał działać mu na nerwy. Chyba ro­zumiał już młodych ludzi, którzy od niego uciekli. Może Sonny Clark nie porwał żony ani nie zmusił jej do kradzieży klejnotów. Może ona sama chciała opuścić dom, by uwolnić się od nieznośnego tyrana.

W ciągu tygodnia, jaki zajęła im podróż do Baltimore, Gentry był agresywny, ale Majors, pełen dobrej woli, to­lerował jego humory. W końcu ten człowiek miał podstawy, by obawiać się, że dziewczyna zamordowana w pokoju hotelowym okaże się jego córką. Majors wątpił w to, choć rysopisy obojga pasowały do Clarka i Victorii Gentry.

Nie było to zabójstwo w stylu Clarka. Szybko strzelał, bronił się zaciekle, gdy go osaczano, i nikogo się nie bał, ale nie był bezwzględnym mordercą, a już na pewno nie typem zabójcy, który dźgał nożem ciało kobiety długo po jej śmierci. Nie pasowało to do charakterystycznych dla Clarka szybkich, precyzyjnych aktów przemocy.

Majors wytrzymywał dotąd napastliwość Gentry'ego, bo szanował swojego klienta. Teraz jednak miał już wszystkie­go dosyć.

- To nie była strata mojego czasu, panie Gentry - po­wiedział znacznie bardziej uprzejmie, niż ten człowiek na to zasługiwał.

- Nie, za to moich pieniędzy.

- Wiemy przynajmniej, że pana córka może nadal żyć.

- Więc gdzie ona, do diabła, jest?

- Nie wiem.

- Nie wie pan. - Gentry był wściekły. - Człowieku, jak myślisz, za co ci płacę? Za to, byś odnalazł moją córkę i tego jej męża bandytę.

Majors policzył w myśli do dziesięciu, przyrzekając sobie raz jeszcze, że po rozwikłaniu tej sprawy przejdzie na eme­ryturę.

- Może mnie pan w każdej chwili zwolnić, panie Gentry. I tak będę ścigał Sonny'ego Clarka, skoro teraz wiem, że żyje. Jest poszukiwany za pięć zabójstw i napady na banki w kilku stanach. Lista zbrodni, które popełnił, jest długa. Choć już od kilku lat nie jeździ z braćmi James, może być pomocny w ich odszukaniu w zamian za darowanie życia. Czy mam zatem dalej pracować dla pana, czy też woli go pan szukać na własną rękę?

Gentry poczuł się pokonany. Swój gniew kierował bar­dziej przeciw losowi niż detektywowi Pinkertona. Nie lubił, gdy coś wymykało się spod jego kontroli. Ale wiedział, że Majors ma sieć informatorów i agentów, której on sam nie mógłby zbudować, choćby nawet było go stać na ich opła­cenie.

- Nie widzę potrzeby, byśmy się rozstawali.

- Bardzo dobrze. Chciałbym tylko uprzejmie prosić, by jako dżentelmen nie obrażał mnie pan więcej przykrymi uwagami. Cieszę się oczywiście, że te zwłoki nie były ciałem pańskiej córki. - Nalał sobie drugiego drinka i podał butelkę Gentry'emu, wychodząc z założenia, że jeśli jego klient chce się napić, może obsłużyć się sam.

Gentry przyjął uwagę bez słowa i po nalaniu sobie drinka spytał:

- Co teraz?

- Chyba wrócimy do biura w Knoxville. Zaczniemy po­szukiwania od początku. Będziemy próbować tu i tam i zo­baczymy, co z tego wyniknie.

Gentry wychylił whisky jednym haustem. Nie rozgrzała go bardziej niż gniew. Gdy dostanie w ręce Rossa Colemana, czy jak on się tam, do diabła, nazywa, niech szlag trafi Agencję Pinkertona, urzędy kilku stanów i każdego, kto chciałby go schwytać żywym.

Zabije tego sukinsyna.

Dla Lydii i Rossa, którzy nie mogli doczekać się wie­czorów, dni wlokły się powoli. Ross był stale zajęty przy swoich i cudzych koniach, polował i zajmował się różnymi innymi sprawami, które uniemożliwiały mu powożenie własnym zaprzęgiem. Tak było lepiej. W dni, gdy podczas długich godzin jazdy siedział obok Lydii, czuł się nieszczę­śliwy. Każde przypadkowe dotknięcie ręki, każde spojrze­nie i przelotny pocałunek budziły w nim tęsknotę za za­chodem słońca.

Wieczory należały do nich. Rozmawiali z innymi po­dróżnymi z karawany, lecz gdy tylko było to możliwe, wchodzili do wozu. Każda noc pogłębiała ich intymną bli­skość. Coraz mniej obawiali się swoich uczuć i potrafili je teraz śmielej okazywać.

Lydia nie myślała, że jeszcze kiedykolwiek będzie szczę­śliwa. Nie umiała nazwać tego, co czuła do Rossa. Wiedziała tylko, że nie mogłaby bez niego żyć. Nie wyrażali swoich uczuć słowami, ale nie były one potrzebne. Jego spojrzenia i gesty mówiły wszystko, o czym chciała wiedzieć.

Któregoś popołudnia była jak zwykle w doskonałym na­stroju, myła się i przygotowywała na powrót Rossa. Fasola gotowała się już nad ogniskiem, a kukurydziane placki były gotowe do smażenia. Moses nazbierał tego dnia jeżyn i po­dzielił się nimi, by mogła przygotować deser dla Rossa.

Gdy usłyszała pukanie, zapięła szybko suknię, przygła­dziła włosy i rozchyliła zasłony.

Cofnęła się ze zgrozą, gdy ujrzała nikczemną, odrażającą twarz swojego przyrodniego brata Clanceya Russella.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Lydia otworzyła usta do krzyku, lecz z przerażenia nie mogła wydobyć z siebie głosu. To dało Clanceyowi czas, by mógł wejść do środka i zamknąć jej usta brudną ręką.

- Nie będziesz wrzeszczeć, co, pani Coleman? - pod­sunął jej pod nos nóż sprężynowy. - Jeśli to zrobisz, pode­rżnę gardło temu, kto wejdzie tu pierwszy. A to może być twój mąż.

Lydia patrzyła przerażona na ostrze w jego ręku. Cmok­nął z zadowoleniem.

- Widzę, że cię zainteresowałem. Powoli opuszczał rękę, choć nie schował noża. Lydia stała oszołomiona i niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Był ucieleśnieniem zjawy z jej sennych koszmarów i zmartwych­wstałym upiorem. Po ranie na głowie pozostała szkaradna blizna, która czyniła go jeszcze bardziej odrażającym. Cu­chnął. Nie mogła zrozumieć, jak przeżyła obok niego dzie­sięć lat, a zwłaszcza...

Przełknęła tkwiącą w gardle lodowatą kulę. Jakim cudem jeszcze żyje? Widziała, jak upadł na kamień, słyszała trzask gruchotanej czaszki, zobaczyła krew.

- Myślałaś, że nie żyję, co? - Uśmiechnął się, czytając w jej myślach. - Nieźle mnie załatwiłaś, gdy złapałem cię koło Knoxville. Rzuciłaś się jak dzika kotka, kopałaś i biłaś, aż straciłem równowagę i upadłem. Lubię kobiety z tem­peramentem i dobrze o tym wiesz. - Zadrżała ze strachu i wstrętu, gdy taksował ją zimnymi oczami gada. - Jestem na ciebie wściekły, siostrzyczko, że popchnęłaś mnie na ten kamień. Bolało jak cholera i przez parę tygodni ledwo widziałem na oczy. Ale teraz widzę już wyraźnie. Tak, sio­stro. Bardzo wyraźnie. - Znów się jej przyjrzał. - A jest na co popatrzeć.

- Jeśli wejdzie tu mój mąż, zabije cię - rzekła z udaną pewnością siebie, której naprawdę nie czuła. Wewnętrznie dygotała ze strachu. Bała się zemsty Clanceya za swoją ucieczkę i zamach na jego życie, lecz jeszcze bardziej tego, że Ross odkryje, co ją łączyło z tym człowiekiem. Na tę myśl zrobiło się jej słabo.

- Twój mąż, co? Czy wiedziałaś, że ma drugą żonę? - Uśmiechnął się chytrze. Bogata.

- Victoria? Nie żyje.

- Nie żyje? - powtórzył niemądrze. Ta wiadomość zbiła go nieco z tropu, lecz po chwili wzruszył pogardliwie ra­mionami. - Nie wydaje mi się, by krzyżowało to moje plany.

- Cóż, jeśli zjawiłeś się tu, by powiedzieć mi, że mój mąż jest bigamistą, straciłeś czas. Teraz możesz sobie iść.

- Nie tak szybko - rzekł łagodnym głosem. - Mamy trochę do pogadania. - Rozglądał się po wnętrzu kiwając głową. Gdy zauważył koszyk, w którym spał Lee, podszedł i schylił się nad nim. Lydia, gotowa do ucieczki, zatrzymała się. Nie odważyłaby się zostawić Lee z Clanceyem, ale i nie chciała zdradzić się przed nikim, że Russell ją odwiedził, obawiając się, że powie, kim jest.

- To mój dzieciak? - spytał, wskazując końcem noża na Lee.

- Nie! - krzyknęła, odpychając go i stając między nim a dzieckiem. - Twój urodził się martwy. To synek Rossa. Victoria zmarła przy porodzie.

Clancey przyglądał się Lee, drapiąc końcem noża zaroś­nięty podbródek. Roześmiał się chłodno.

- To brzmi dość prawdopodobnie.

- To prawda! - krzyknęła, wyczuwając jego wątpliwości. - Dziecko, które spłodziłeś, urodziło się w lesie i zostało pochowane.

Clancey wzruszył ramionami.

- To nie takie ważne. Fajny chłopak. Równie dobrze mógłby być mój. Oczywiście, jeśli nie jest, nie obchodzi mnie, czy się nim dobrze opiekujesz czy nie.

- Czego chcesz? - spytała Lydia, pokonując suchość w gardle.

Clancey roześmiał się.

- Teraz zaczynamy się rozumieć. Nigdy nie uważałem cię za głupią. Nieraz ci to mówiłem.

Lydia była równie przerażona tym, co mógłby zrobić ten człowiek, jak tym, że Ross zastanie go tutaj. Zbliżała się pora jego powrotu. Przy wszystkich wozach paliły się już ogniska, nad którymi gotowano posiłki. Może ktoś bę­dzie jej szukał? Albo Ross wróci i zastanie ją z Clanceyem?

Nie! Boże, błagam, nie!”

- Czego chcesz? - powtórzyła.

- Zrobiłaś karierę w świecie, siostrzyczko. Całkiem nie­złą. Myślę, że teraz mogłabyś pomóc swojemu biednemu przyrodniemu bratu. - Patrząc na nią przenikliwie rzekł spokojnie: - Daj mi klejnoty, które twój mąż ukradł ojcu pierwszej żony.

Spojrzała na niego osłupiałym wzrokiem.

- O czym ty mówisz? - spytała drżącym głosem. - Jakie klejnoty? Nie ma żadnych klejnotów, a Ross nie jest zło­dziejem.

Clancey oparł się o komodę i wyjął spod koszuli list gończy, jaki nosił od blisko dwóch miesięcy - ten, który prostytutkę z Owentown kosztował życie.

- Popatrz na to - powiedział, rozprostowując złożony kawałek papieru. - Ten twój piękny, wspaniały mąż, na którego stawiasz, nie jest taki święty, jak myślisz.

Spojrzała na portret i porównała go z twarzą swego mę­ża. Mężczyzna na rysunku był młodszy i nie miał wąsów, za to włosy dłuższe. Oczy i rysy należały jednak niewątpliwie do Rossa Colemana. Sonny Clark. Przeczytała listę przypisywanych mu zbrodni i poczuła, jak krew odpływa jej z głowy. Gdyby nie przytrzymała się brzegu komody, zemdlałaby.

Nie była tego pewna, ale piątka, po której następowało kilka zer, oznaczała chyba dużą sumę, jaką obiecywano w nagrodę temu, kto odnajdzie Sonny'ego Clarka.

Podniosła wzrok na Clanceya.

- Chcesz go wydać za pieniądze? Podrapał się w głowę.

- Nie jestem chciwy. Te kosztowności są pewnie warte więcej niż pięć tysięcy dolarów i nie trzeba będzie mieszać w to szeryfa. Pomyślałem sobie, że dasz mi te klejnoty i odejdę. Rozstaniemy się jak przyjaciele, a ja zostawię two­jego męża i dzieciaka w spokoju.

Lydia rozłożyła ręce.

- Ale tu nie ma żadnych klejnotów. Powiedziałam ci, że nie wiem, o czym mówisz.

Chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie.

- Mówię ci, że są. Słyszałem, jak jego teść rozmawiał z jakimś dżentelmenem, który wyglądał na szeryfa. Ścigają twojego męża za porwanie żony i kradzież biżuterii.

- Ross nigdy... Clancey mocno nią potrząsnął.

- Nic nie gadaj. Jest mordercą, prawda?

Próbowała zebrać myśli. Nie mogła. Ross mordercą? Mor­derstwo. Napad na bank. Napad na pociąg. To niemożliwe, a jednak tak napisano w liście gończym.

- Nie wiem o żadnej biżuterii. Ross kochał swoją żonę. Jechał do Teksasu, by założyć tam własną stadninę koni. Nie porwał jej.

- Cóż, jej ojciec sądzi inaczej. Aż się pali, by ich odnaleźć. Dopilnuję, by tak się stało, chyba że znajdziesz te kosztow­ności i dasz mi je. - Ścisnął boleśnie jej ramię. - Nie okła­mujesz starego przyjaciela Clanceya, co? Mam na myśli te klejnoty.

- Nie - odrzekła, a on wiedział, że mówi prawdę. Roz­luźnił nieco uchwyt. - Jeśli są tu jakieś klejnoty, to nie wiem gdzie.

- Byłoby lepiej dla ciebie, gdybyś je znalazła.

- Ross pozbył się rzeczy Victorii, gdy mnie poślubił. Może je zakopał albo komuś oddał. Nie wiem. Nie ma po nich śladu. Poza tym nie mogę przecież okraść własnego męża! - krzyknęła.

- Wolisz, by skończył jak ten blondynek, którego mu­siałem zabić, co? Był twoim przyjacielem, prawda?

Lydia pobladła.

- Luke! - szepnęła. - To ty zabiłeś Luke'a?

- Tak miał na imię? Nie zdążyliśmy się dobrze poznać, gdy chciał pobiec do obozu, żeby powiedzieć, że kręcę się w pobliżu. Musiałem go zatrzymać, prawda? I zrobiłem to. - Zachichotał złowieszczo.

Lydia zakryła usta dłonią. Luke Langston zginął przez nią. Znalazł ją w lesie i pomagał się nią opiekować, a potem poniósł z jej winy taką bezsensowną śmierć.

- Nie chciałbym być znowu zmuszony, naprawdę, uwierz mi. Ale jeśli mówisz, że ten dzieciak nie jest mój... - Za­wiesił głos i przesunął palcem po ostrzu noża, patrząc na Lee, który właśnie się zbudził i gruchał radośnie, wyma­chując rączkami i nóżkami. - A gdybym przekazał twojego męża szeryfowi, cóż, znowu bylibyśmy razem. To całkiem niezły pomysł. - Jeździł czubkiem noża po jej piersiach, zataczając kółka wokół brodawek.

Starając się nie okazać strachu, odsunęła jego rękę.

- Poszukam klejnotów, ale nie sądzę, bym cokolwiek znalazła. Jeśli nie znajdę, zostawisz nas w spokoju, prawda?

- Wyglądasz na twardą, siostrzyczko. Jeśli nic nie znaj­dziesz, będę musiał zdobyć trochę gotówki w inny spo­sób, choćby od szeryfa, któremu powiem, gdzie jest Sonny Clark. - Pochylił się i tchnął jej w twarz nieświeżym od­dechem. - Czy dogadza ci tak dobrze jak ja, siostrzyczko?

- Nie nazywaj mnie tak! Nie jestem twoją siostrą.

- Nie, chyba nie - powiedział, pocierając zarośnięty pod­bródek. - Choć może naturalną żoną. - Zbladła, a on znów wybuchnął nieprzyjemnym śmiechem. - Ale teraz o tym nie myślę. Muszę zabezpieczyć swoją przyszłość. - Schował nóż i skierował się do wyjścia. - Będę cię dość często od­wiedzał. Zrób to, o co cię proszę.

Po tych słowach znikł.

Lydia usiadła na podłodze, czując, jak wiotczeją jej mięś­nie po wstrząsie, którego doznała, widząc Clanceya żywego i powracającego, by znów uczynić jej życie piekłem na zie­mi.

Na czworakach podeszła do łóżka i położyła się, przy­ciskając obronnym ruchem kolana do piersi, tak jak to robiła po każdym brutalnym gwałcie Clanceya. Płakała jak wtedy, bo pogwałcił jej nowe życie, jakie ułożyła z Rossem. Zbrukał ją od wewnątrz, nim dowiedziała się, czym może być mi­łość. Sprawił, że czuła się niczym, dopóki Ross nie przy­wrócił jej godności czystej, wartościowej ludzkiej istoty.

Teraz Clancey Russell znów zamierzał ją zniszczyć.

- Lydia? Usłyszała, że Ross ją woła, i szybko otarła łzy. Nie może się o niczym dowiedzieć. Za wszelką cenę musi to przed nim ukryć. Będzie nią gardził. Poczuje wstręt, gdy się do­wie, że kobieta, której powierzył opiekę nad synem, była związana z kimś takim jak Clancey. Musi zrobić wszystko, by tego nie odkrył.

Rozsunął zasłony i wszedł do środka.

- Lydia, co... - Zobaczył ją leżącą na łóżku i zaniepokoił się. - Co się stało? - Wskoczył do środka i uklęknął przy niej, mocno ściskając jej rękę.

Był piękny, nawet w zakurzonym ubraniu, z włosami zgniecionymi przez kapelusz i czerwoną linią, jaką jego brzeg zostawił mu na czole. Był piękny i kochała go.

Kochała go. Uczucie to wypełniało ją całkowicie. Nawet jeśli był mordercą, uzbrojonym bandytą - nieważne, co robił i jak się naprawdę nazywał - kochała go. Nie może się dowiedzieć o Clanceyu. Nigdy.

Zobaczył w jej oczach łzy i poczuł się nieswojo. Ogarnął go lęk, jakiego nigdy dotąd nie zaznał.

- Lydia, czy jesteś chora? Potrząsnęła głową i przycisnęła jego dłoń do policzka.

- Nie czuję się najlepiej, ale nie jestem chora. Może zmę­czona.

Uspokoił się i odetchnął z ulgą.

- Przydałaby się nam mała drzemka. - Dotknął jej szyi i wyczuł przyspieszony puls. - Na pewno dobrze się czu­jesz?

- Tak, tak - odrzekła siadając na łóżku. - Dobrze. Zaraz nakarmię Lee i zrobię kolację.

- Zaczekaj. - Roześmiał się i przytrzymał ją za ramio­na. - Przed kolacją chciałbym spróbować tego, o czym my­ślałem przez cały dzień. - Uniósł lekko jej podbródek i po­całował w usta.

Lydia czuła się skalana wizytą Clanceya, więc odsunęła się. Przyrodni brat był dla niej jak choroba, która toczyła ją przez dziesięć lat, i nie chciała, by Ross dotykał jej ska­żonego ciała.

- Fasola się przypala - powiedziała i nim Ross zdążył ją zatrzymać, wyszła na dwór.

Jej nastrój nie zmieniał się przez cały wieczór. Ross nie mógł zrozumieć, co się stało. Była zdenerwowana, wzdry­gała się na każdy odgłos. Zwykle dużo mówiła, a dziś nie mógł z niej wydobyć ani jednego pełnego zdania. Nie chcia­ła rozmawiać nawet z Marynell i Atlantą, kiedy przyszły po kolacji i zaproponowały, że zajmą się Lee, by ona i Ross mogli pójść na spacer.

Ross ożywił się. Ostatnim razem, gdy spacerowali po zachodzie słońca, odeszli dość daleko od obozu, by kochać się na łące koniczyny.

Gdy leżeli wśród pachnących kwiatów i całowali się, niezdarnie manipulował palcami przy majtkach pod jej spódnicą. Nie sprzeciwiała się dotknięciom jego ręki, ale zmieszała się, gdy obrócił ją tak, że znalazła się nad nim.

- Co robisz? - spytała.

- Nie widzisz? - Chwycił ją za biodra i przyciągnął do siebie.

Wstrzymała oddech, gdy wszedł w nią, dotykając i po­budzając w zupełnie nowy sposób. Wyglądała tak dziewi­czo, kiedy siedziała na nim w rozpostartej spódnicy, w jej spojrzeniu nie było jednak cienia pruderii, gdy instynktow­nie zaczęła się kołysać.

Gładził jej uda, coraz wyżej, aż do miejsca, w którym złączyły się ich ciała. Patrzył, jak Lydia odchyla głowę, a jej włosy opadają na plecy. Wsunął kciuki w kępkę wło­sów i dotarł do klucza otwierającego istotę kobiecości, czu­jąc, jak ściany jej ciała zaciskają się wokół jego palców.

Krzyknęła jego imię i objęła go ramionami. Wyciągnął koszulę z jej spódnicy, podniósł Lydię i rozpiął stanik. Ca­łował jej piersi, wodził językiem wokół brodawek. Czułość, jaką okazywał, kontrastowała ze spalającym go pożąda­niem.

Długo potem leżała na jego piersi, a on uśmiechał się patrząc w niebo, wdychając zapach koniczyny, jej, siebie i letniego wieczoru. Nigdy w życiu nie zaznał uczucia ta­kiego spełnienia i szczęścia. Otoczył ramionami jej plecy i przyciągnął ją bliżej. To tej kobiecie zawdzięczał szczę­ście...

Nic zatem dziwnego, że gdy dziewczynki Langstonów wspomniały o spacerze, ciało Rossa zareagowało w zupeł­nie oczywisty sposób.

Lydia zbyła propozycję jednym zdaniem.

- Nie chcę, by ktokolwiek oprócz mnie zajmował się Lee - powiedziała. - Spojrzały na nią zdziwione, więc do­dała: - Marudził przez cały dzień, chyba boli go brzuszek.

Gdy zostali sami, położył się obok niej przeklinając wszy­stkie kobiety. Co się z nią, do diabła, dzieje?

Nagle zawstydził się. Miesiączka. Na Boga, niemal zapomniał, że Victoria w tym czasie kładła się na parę dni do łóżka, a Lydia dzisiaj powoziła, zajmowała się Lee i go­towała schylona nad ogniskiem. Lydia? - Spojrzał na nią. Leżała odwracając twarz. Od nowa przeżywała w my­ślach spotkanie z Clanceyem i starała się przełamać we­wnętrzny lęk.

- Tak? - Nie nadawała się na jego żonę. Była dziwką Clanceya. Nie dobrowolnie, ale jednak tak. Załkała.

Ross obrócił ją do siebie, nie zważając na opór. Przytulił i pogłaskał po włosach.

Śpij - szepnął, całując ją w skroń. Nie mógł się oprzeć czułości, jaką budziła w nim Lydia, więc poddał się jej. Wciąż kochał Victorię i nigdy o niej nie zapomni, lecz ona umarła, a on żył i jak każdy mężczyzna potrzebował to­warzyszki życia. - Jutro poczujesz się lepiej.

Ross zasnął pierwszy. Długo leżała, wsłuchując się w jego równy oddech i zastanawiając się, jak tym razem ucieknie • xl Clanceya.

Gdy nie zjawił się w ciągu trzech dni, zaczęła się uspo­kajać. Może tylko żartował, żeby ją nastraszyć. Może coś mu się stało. Może... • Przeszukała jednak wóz.

- N a d a l czuję się nie najlepiej - skłamała Rossowi w dzień po wizycie Clanceya. - Czy Bubba mógłby dziś powozić zamiast mnie? Chyba zostanę w środku z Lee.

Ross spojrzał na nią uważnie, lecz ona unikała jego wzro­ku. Czy naprawdę była chora i nie chciała mu o tym po­wiedzieć? Nie kochał się z nią, słusznie wyczuwając, że nie zostałoby to dobrze przyjęte. Może jednak zamierzała od niego uciec? Chodziły mu po głowie tysiące myśli, a każ­da z nich była nie do zniesienia.

- Dobrze - powiedział krótko i odszedł. Lydia zdawała sobie sprawę, że wystawia jego cierpliwość na ciężką próbę, ale nic nie mogła na to poradzić. Walczyła o życie swoje, jego i Lee.

Tego dnia przejrzała skrzynię i szuflady w komodzie - wszystkie miejsca, gdzie Ross lub Victoria mogli schować biżuterię. Była przekonana, że Ross o niej nie wie. W por­celanowej cukiernicy zawiniętej w stare gazety znalazła pie­niądze. Lecz ani śladu klejnotów.

Clancey musiał się mylić. A jeśli nie znajdzie tego, czego od niej żądał? Co on zrobi? Wyda Rossa? Skrzywdzi Lee? Powie Rossowi, że jest jego naturalną żoną?

Na odpowiedź na to pytanie nie musiała długo czekać.

Czwartego dnia, gdy podniosła głowę znad ogniska, zo­baczyła, że stoi obok. Nie wiedziała, z której strony przy­szedł. Po prostu zjawił się znikąd.

- Znalazłaś? - spytał.

- Nie. Nie ma nic. Szukałam.

- Nie próbuj mi niczego wmawiać. Mówię ci, że tu są.

- Nie ma, Clancey - przekonywała go, nerwowo roz­glądając się dokoła. Co będzie, jeśli ktoś zobaczy ich razem? Wszyscy zajmowali się swoimi sprawami, jak gdyby to był zwyczajny wieczór, a nie taki, w którym miał się dla niej zawalić świat. - Mówię ci, że szukałam.

- Wszędzie?

- Tak - odrzekła szczerze. Podrapał się w udo.

- Cóż, chyba będę musiał pofatygować się do najbliż­szego miasta i powiedzieć szeryfowi, że w tej karawanie ukrywa się poszukiwany przestępca. To go na pewno zain­teresuje. - Odwrócił się zamierzając odejść.

- Nie, zaczekaj! - zawołała. Zatrzymał się i spojrzał na nią przez ramię.

Splotła dłonie i nerwowo oblizała usta.

- Ja... Może są miejsca, które przeoczyłam. To nie takie proste.

- Nie mówiłem, że to proste. Kazałem ci tylko to zrobić.

- Daj mi jeszcze parę dni, Clancey, proszę.

Obszedł wkoło ognisko i zbliżył się do niej.

- A ty co mi dasz za cierpliwość? Odsunęła się od niego.

- Nie miałem czasu pojechać do miasta, rozumiesz? Od wielu dni mam ochotę na kobietę i...

- Odsuń się od mojej żony, jeżeli nie chcesz, bym roz­walił ci łeb.

Złowróżbny głos dobiegł ich z odległości paru stóp. Ross wyszedł zza wozu. Clancey odruchowo sięgnął po nóż.

- Nie radziłbym. - To wystarczyło. Nim Clancey poru­szył ręką, Ross wyjął z olstra rewolwer i przyłożył lufę do nasady jego płaskiego, szerokiego nosa, dokładnie mię­dzy oczy. Clancey podniósł ręce i rozłożył je szeroko.

- Jeśli nie chcesz, bym rozwalił ci głowę, odsuń się od mojej żony - powtórzył.

Po raz pierwszy w życiu Lydia zobaczyła, że Clancey kogoś posłuchał. Nigdy nie reagował na pijackie rozkazy Otisa Russella. Teraz odsunął się od niej, blady i spocony.

- Spokojnie z tym coltem, człowieku - wyjąkał, próbując się uśmiechnąć. - Nerwowa ta twoja kobieta. Spytałem ją tylko, gdzie jesteś, a ona zaczęła się trząść ze strachu.

Ross nie uwierzył w tę bajeczkę. Lydia wyglądała, jakby zobaczyła ducha.

- Jestem. Czego chcesz?

- Roboty. Ty jesteś Coleman, prawda? Lydia spojrzała na Clanceya ze zdumieniem. Do czego zmierzał?

Ross stał się czujny. Zauważyła, że zaciska usta i mruży oczy.

- A kto mnie o to pyta?

- Russell. - Czekał na reakcję Colemana. Nie było żad­nej. Widocznie dziewczyna nie mówiła mu o swojej prze­szłości. Żałował, że nie ma dość odwagi, by powiedzieć, że to on spłodził jej dziecko. - Słyszałem, że masz piękne konie.

- Gdzie to słyszałeś?

- Nie pamiętam dokładnie - rzekł z takim wyrazem twarzy, jakby próbował sobie przypomnieć. - Znam się na koniach i myślałem, że mógłbyś mnie wynająć, bym się nimi zajmował.

Ross zabezpieczył zamek rewolweru i schował broń do olstra.

- Nie potrzebuję pomocy - rzekł krótko.

- Na pewno się przyda. Czy nie mógłbyś poratować biednego człowieka, któremu nie najlepiej się ostatnio po­wodzi?

- Powiedziałem, że nie potrzebuję pomocy - powtórzył Ross głosem ostrym jak brzytwa. - Wynająłem już chłopaka, który mi pomaga.

Clancey westchnął.

- Mam pecha, co? Takie już moje życie. Dzień się kończy, a ja nie mam pieniędzy.

- Odejdź, Russell - powiedział Ross. Lydia dostrzegła na twarzy Clancey a błysk nienawiści.

Nie lubił, gdy mówiono mu, co ma robić, a Ross już raz mu rozkazywał.

- Dobra. Przepraszam, że niepokoiłem. - Uchylił przed Lydią kapelusza. - Przepraszam, że wystraszyłem panią. Staram się unikać kłopotów, jeśli to tylko możliwe. - Przy­łożył rękę do piersi. Usłyszała chrzęst papieru: przypominał jej o liście gończym. - Zawsze idę ludziom na rękę. - Wróci, by się dowiedzieć, czy znalazła biżuterię.

- Wynoś się, Russell - syknął Ross, nie poruszając nawet wargami.

Clancey spojrzał na niego z nienawiścią, po czym uśmie­chnął się chytrze i niespiesznym krokiem podszedł do nę­dznego konia uwiązanego do drzewa niedaleko wozu, wsiadł na niego i znikł im z oczu.

Ross wziął Lydię w ramiona i przyjrzał się uważnie jej twarzy.

- Czy zrobił ci krzywdę? Co mówił? Dobrze się czujesz?

- Tak, dobrze - wyjąkała szczękając zębami.

- Jesteś przerażona. Widzę to na twojej twarzy.

- Niepotrzebnie tak się wystraszyłam. Był grubiański, ale chyba nieszkodliwy.

- Ja sądzę inaczej. Pojadę za nim...

- Nie! - krzyknęła, chwytając go za rękaw. - Nie, Ross. On... on może być niebezpieczny.

Zdawała się nie zauważać, iż przeczy sama sobie. Ross żałował, że nie zastrzelił tego człowieka, gdy miał ku temu okazję, choćby tylko za to, że wystraszył Lydię. Nigdy nie widział jej tak zdenerwowanej. Pogłaskał ją po policzku i rzekł:

- Zanim nie odjedzie zbyt daleko. Przyślę Bubbę, by został z tobą.

Ross chciał się upewnić, czy Russell jest tylko włóczęgą. Niepokoiło go, że ten człowiek tyle o nim wie. Czy wiedział coś ponad to, że Ross Coleman jest właścicielem kilku ra­sowych koni? Czy słyszał o Sonnym Clarku? Musiał to sprawdzić.

Wrócił po paru godzinach, ciągle niespokojny. Po za­padnięciu zmroku zgubił ślad Russella. Chodził po obozie dopytując, kto widział Russella i kto z nim rozmawiał. Uspokoił się trochę, gdy Lawson powiedział mu, że Russell był w zagrodzie po południu, kiedy rozbijali obóz.

- Pytał, czyje to konie. Powiedziałem mu twoje nazwisko i nawet wskazałem wóz. Przepraszam, Ross.

- Nie szkodzi. Przypuszczam, że to włóczęga poszuku­jący pracy. Nie sądzę jednak, że chcielibyśmy mieć go wśród nas.

- Zgadzam się z tobą - rzekł Lawson. - Mętny typ. Ross wrócił do wozu. Doszedł do wniosku, że poniosła go wyobraźnia. Minęły ponad trzy lata, odkąd zostawio­no go rannego, by umarł. Sonny Clark umarł, gdy pojawił się Ross Coleman. Nie brakowało jednak łowców nagród i przedstawicieli prawa, którzy chętnie by się przekonali, że żyje, tylko zmienił nazwisko i tożsamość. Powinien nadal być ostrożny.

Bubba siedział na stopniach wozu, wpatrzony w doga­sające ognisko. Zerwał się i chwycił strzelbę, gdy usłyszał kroki Rossa.

- Spokojnie. To ja - powiedział Ross. - Gdzie jest Lydia?

- Już zasnęła - odrzekł Bubba apatycznie. Przygnębienie, w jakie popadł po śmierci Luke'a, nie ustępowało.

- Czy z Lee wszystko w porządku?

- Tak.

- Coś się zdarzyło w czasie mojej nieobecności?

- Nie. - Nie mógł powiedzieć, że Priscilla Watkins przy­szła do niego prosząc, by z nią porozmawiał. Zjawiła się, ledwie Lydia weszła do środka i zgasiła światło.

- Bubba - szepnęła w ciemności. Odwrócił się gwałtownie i widząc, kto wyrywa go z roz­myślań, spojrzał na nią nieprzyjaźnie.

- Idź stąd - mruknął, siadając z powrotem na stopniach.

- Chcę z tobą porozmawiać - mówiła płaczliwym gło­sem. - Unikasz mnie od... od dnia, w którym zamordowano Luke'a.

- To prawda. Czego chcesz? Przyłożyła palce do drżących warg.

- Czemu mnie tak podle traktujesz, Bubba? Pozwoliłam ci, byś to zrobił, prawda? Byłam dla ciebie miła, a ty się teraz tak wstrętnie zachowujesz. Jak typowy mężczyzna, który zaspokaja swoją żądzę, a potem zostawia biedną dziewczynę, która pozwoliła się wykorzystać.

Bubba i bez jej wymówek czuł się dość nieszczęśliwy. Wiedział, że źle ją traktuje, lecz ile razy spojrzał w jej stronę, miał przed oczami martwe ciało Luke'a na rękach Mosesa.

Gdyby nie spędził tego popołudnia z Priscillą. Gdyby jej nie pieścił. Gdyby nie jej piersi... i usta...

Wbrew woli poczuł wzbierające pożądanie. Owładnęło jego ciałem, nie sercem czy umysłem. Jak mógł znów tego chcieć - teraz, po śmierci Luke'a? Chyba nie ma sumienia. Był wściekły, że Priscilla zna jego słabość. Przysunęła się i pogłaskała lekko przód jego spodni.

- Czy już mnie nie lubisz, Bubba? Nawet w mroku widział, że nie ma nic pod perkalową sukienką. Podniecała go pieszczotą palców, a on czuł do siebie wstręt.

- Zostaw mnie - powiedział odpychając ją. Rozgniewana odrzuciła do tyłu włosy i zacisnęła pięści.

- Dobrze. Ale ostrzegam - jeśli zrobiłeś mi dziecko, mój ojciec cię zabije.

Wypowiedziawszy tę ponurą, choć absurdalną groźbę odeszła, zostawiając Bubbę bardziej nieszczęśliwego niż kie­dykolwiek, choć nie przypuszczał, że to jest możliwe.

... Otrząsnął się z niewesołych rozmyślań i poprosił Rossa, by powtórzył pytanie.

- Pytałem, czy zostało trochę kawy. Nie szkodzi. Sądzę, że tak. - Nalał sobie resztę brązowego płynu i zdjął garnek z ognia.

- Lydia kazała powiedzieć, że zostawiła dla ciebie fasolę. Ross potrząsnął głową.

- To mi wystarczy. Dziękuję, że wszystkiego dopilno­wałeś. Możesz już wracać. Zaraz zgaszę ognisko.

Bubba wahał się, a Ross czując, że przygnębienie chłopca wynika z przeżyć związanych ze śmiercią Luke'a, czekał, niespiesznie popijając kawę. Nie chciał naciskać, by po­wiedział, co go dręczy, jeśli jednak chce zrzucić z siebie ten ciężar, chętnie go wysłucha.

- Pamiętam byka, którego mieli sąsiedzi w Tennessee. Wypożyczaliśmy go dla naszej krowy - zaczął Bubba bez żadnego wstępu. Odchrząknął, wygładził spodnie i zaczął skubać nitkę zwisającą z mankieta koszuli. - I za każdym razem, gdy on... no... wiesz, gdy ją krył, cieliła się.

- Tak - powiedział Ross, pociągając łyk z filiżanki i wpa­trując się w żarzące węgle.

- Zastanawiałem się... - zakaszlał - czy tak samo jest z nami. Mam na myśli ludzi.

Ross wytrząsnął na ziemię fusy i wstał. Zdjął kapelusz i powiesił go na gwoździu z tyłu wozu. Ściągnął koszulę i nalał wody do miednicy, w której się zawsze mył. Nabrał w dłonie wody i chlusnął nią na twarz i szyję mówiąc:

- Jeśli chcesz wiedzieć, czy kobieta zachodzi w ciążę za każdym razem, gdy jest z mężczyzną, to powiem ci, że nie.

- Ile, twoim zdaniem...? To znaczy, jeśli... wiesz, wcho­dzisz w nią kilka razy, trzy albo cztery, czy wtedy...

Ross wytarł twarz ręcznikiem i położył dłoń na ramieniu chłopca.

- Bubba, czemu mi nie powiesz, co cię dręczy? Bubba spojrzał na niego żałośnie i schylił głowę. Ross poczuł, jak szczupłe ramiona chłopca zaczynają drżeć w roz­paczliwym szlochu.

Wyrzucił z siebie wszystko. Opowiedział o szaleńczym pożądaniu Priscilli, przekupieniu Luke'a, by zebrał za niego chrust, gdy sam tego dnia spotkał się z nią nad rzeką. Przyznał się, co robili tamtego popołudnia. Powiedział, że to był jego pierwszy raz i było mu bardzo dobrze.

Płakał teraz otwarcie, wycierając oczy i nos rękawem koszuli.

- Ale gdybym wtedy z nią nie był, Luke żyłby dzisiaj. Zabawiałem się jak ostami napalony sukinsyn, gdy mojemu bratu podrzynano gardło.

Ross zaklął. Dlaczego chłopiec zadręcza się wyrzutami sumienia? Czy nie wystarczy, że tak okrutnie zamordowano jego brata?

Spojrzał na zrozpaczoną twarz Bubby i niemal poza­zdrościł mu tej wrażliwości. Gdy był w jego wieku, zabił pierwszego człowieka. Nie wzbudziło to w nim żadnego uczucia prócz pewnej dumy. Nie miał wyrzutów sumienia, a już na pewno daleki był od rozpaczy, jaką przeżywał teraz chłopak. Bubba nawet nie zdawał sobie sprawy z te­go, jaki jest szczęśliwy, że potrafi płakać.

- To nie była twoja wina - rzekł spokojnie. Luke zawsze lubił włóczyć się sam i prędzej czy później mogło mu się przytrafić nieszczęście. To czysty przypadek, że akurat w tym czasie byłeś z Priscillą. - Ross wspominał dni, kiedy pragnął Lydii tak bardzo, iż zdawało mu się, że umrze, jeśli nie będzie jej miał. - Każdy mężczyzna rozumie, co znaczy pożądać kobiety.

- Żałuję, że jej dotknąłem. Teraz mówi, że może mieć dziecko. Mama mnie zabije. A przedtem może zabić Priscillę.

Ross roześmiał się. Bubba spojrzał na niego zdziwiony.

- Bardzo lubisz Priscillę? - Nie chciał mówić źle o dziew­czynie, jeżeli chłopiec był w niej naprawdę zakochany, albo przynajmniej tak mu się zdawało.

Bubba poruszył się niespokojnie.

- Z początku sądziłem, że chcę się z nią ożenić. Napra­wdę myślałem, że ją kocham. Ona ma rację. Powiedziała, że chciałem ją tylko wykorzystać, a teraz, gdy to zrobiłem, już mi na niej nie zależy. Chyba się z nią ożenię - powiedział bez entuzjazmu.

- Będziesz musiał ustawić się w kolejce.

- Co?

- Scout powiedział mi, że naciskała go, by ją poślubił. Bubba - rzekł łagodnie - ona miała wielu mężczyzn. - Nie powiedział, że jego również nieraz prowokowała. Dys­kretnie, ale niedwuznacznie. - Jeżeli zajdzie w ciążę, nie będzie wiedziała, kto jest ojcem. Jest sprytną małą dziwką i chciałaby cię usidlić. - Gdy zobaczył przestrach w oczach chłopca, poklepał go po plecach. - W życiu każdego męż­czyzny jest jakaś Priscillą - dziewczyna, z którą przeżywa pierwszy raz, która go prowokuje, a potem czuje się ura­żona.

- Czy miałeś taką dziewczynę, Ross?

Ross był ciekaw, jak zareagowałby Bubba, gdyby się do­wiedział, że w nudne popołudnia i wieczory, gdy nie do­pisywali klienci, nauczał go cały harem kobiet. Uśmiechnął się.

- To kolejna rzecz, jaką powinieneś wiedzieć. Dżentel­men nigdy nie mówi o takich sprawach.

Ucieszył się, widząc uśmiech na twarzy chłopca. Przy­pominał teraz dawnego Bubbę - po raz pierwszy od dnia, w którym zamordowano Luke'a.

- Nie obwiniaj siebie o to, co się stało z Lukem. To nie była twoja wina.

- Zawsze będzie mi z tym źle.

- Na pewno. To nieprędko przestanie boleć - zgodził się Ross. Wymierzył w chłopca palec wskazujący i rzekł stanowczo: - Trzymaj się z daleka od takich dziewczyn jak Priscilla Watkins. Jeśli pozwoli tobie, byś to zrobił, po­zwoli każdemu innemu mężczyźnie. Za parę lat na pewno poznasz wspaniałą kobietę.

- Jak Lydia.

- Lydia? - Ross gwałtownym ruchem uniósł głowę. Po­myślałby, że raczej Victoria mogła być ideałem kobiety dla młodego człowieka.

Bubba przełknął ślinę, bojąc się, że go rozgniewał.

- Nie obraź się, ale Lydia jest najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem. Luke i ja uważaliśmy tak od pier­wszego dnia, gdy znaleźliśmy ją w lesie, choć nie wyglądała wtedy najlepiej.

Gdy jego bohater nic nie mówił, tylko patrzył oczami bez wyrazu, dodał:

- Jest taka miła i schludna, ale wygląda, jakby lubiła być dotykana, pieszczona - nie wiem, czy rozumiesz, co mam na myśli.

Lydia leżąca w koniczynie z podwiniętą spódnicą, śmiejąca się z zielonych plam na pończochach. Lydia nie gniewająca się na niego, gdy wplątywał palce w jej włosy. Lydia ze skupioną twarzą, pochylona nad książką, którą starała się poprawnie czytać.

- Jest nie tylko ładna, ale i dzielna.

- Dzielna? - powtórzył Ross. Tak jakby rozmawiał o kimś, kogo nie zna, lecz był ciekaw, co na temat tej osoby sądzą inni.

- Tak, na przykład oporządziła konie, kiedy ciebie nie było, a ja nie najlepiej się czułem. Początkowo bała się ich, ale nie zrezygnowała. Może nie powinienem ci tego mówić, ale przemyca dla nich cukier, a gdy mówi do nich szeptem, słuchają jej prawie tak jak ciebie. Męczyła mnie, bym na­uczył ją jeździć konno. Powiedziałem, że zrobię to, jeśli się zgodzisz, ale ona chciała zachować to w tajemnicy i zro­bić ci niespodziankę. Jeździ na jednej z klaczy, gdy nie ma ciebie w pobliżu. Nie masz nic przeciwko temu, prawda, Ross?

Potrząsnął głową. Lydia jeżdżąca konno?

- Nie, chyba powinna przyzwyczajać się do koni, skoro na nowym miejscu mamy prowadzić stadninę. - Chciała mu zrobić niespodziankę?

- Też tak pomyślałem - powiedział Bubba, zadowolony, że Ross nie gniewa się, iż bez porozumienia z nim uczy jego żonę konnej jazdy. - Powinieneś zobaczyć, jak z całej siły trzyma się siodła. - Zachichotał. - Oczywiście uczy się jeździć po męsku, bo nie masz damskiego siodła.

- Oczywiście.

- Nie zdradź się, że wiesz, gdy odkryje przed tobą tę niespodziankę.

- Nie, na pewno. Bubba spojrzał tęsknie w stronę wozu.

- Mam nadzieję, że też kiedyś spotkam kobietę taką jak Lydia. - Pomyślał, że posunął się za daleko, więc powiedział szybko: - Dobranoc, Ross, i dziękuję za... mhm... za wszy­stko - po czym zniknął w ciemności.

- Dobranoc - odrzekł Ross z roztargnieniem. W wozie było ciemno. Dotarł po omacku do posłania, zdjął buty, spodnie i położył się obok śpiącej żony.

- Ross? - spytała rozespanym głosem.

- Jestem.

- Jechałeś za nim?

- Zgubiłem go w ciemności. Sądzę jednak, że jest już daleko i nie ma się czym przejmować.

Szkoda, że nie była to prawda.

- Jadłeś coś?

- Nie jestem głodny. - Burczenie w żołądku zaprzeczyło jego słowom.

- Jesteś. - Wyciągnęła w ciemności rękę, by położyć mu ją na brzuchu. Chybiła jednak i musnęła palcami miękkie włosy poniżej pępka.

Jęknął. Po kilkudniowej abstynencji spowodowanej złym samopoczuciem Lydii jego ciało zareagowało natychmiast. Gdy cofnęła dłoń, przytrzymał ją i przyciągnął z powrotem. Uwolnił się ze spodenek, a drugą ręką zdjął z niej koszulę nocną.

- Jestem głodny, Lydia. Nakarm mnie. Całował namiętnie jej usta, szyję, muskał wargami piersi, dopóki nie znalazł brodawki. Westchnęła z rozkoszy.

- Próbowałeś kiedyś mojego pokarmu, pamiętasz?

- Tak, tak - zamruczał.

- Szkoda, że nie mam już mleka. Chętnie bym cię na­karmiła, Ross.

Przesunął jej dłoń w dół. Zawahała się przez chwilę, po czym pozwoliła mu prowadzić swoją rękę do gęstwiny cie­mnych włosów. Puścił ją wtedy, by sama mogła robić to, co zechce.

Błagalnie szeptał jej imię, całując piersi, pieszcząc je wą­sami, językiem, skubiąc wargami. Myśląc tylko o tym, jak bardzo go kocha, otoczyła go dłonią.

Zaklął bluźnierczo, a może szeptał modlitwę, gdy zaczęła poznawać palcami jego kształt, budowę, twardość i siłę. Wy­czuła pierwsze krople nasienia i rozprowadziła je palcem.

- Och, Boże, Lydia. Tak, tak - szeptał urywanie. - Szyb­ciej, kochanie. O tak. Och...

Odwrócił ją na plecy, przepraszając za pośpiech. Nie mu­siał, bo jej ciało było wilgotne z pożądania, a serce wyry­wało się z radości na myśl o darze, który mu ofiarowała. Zagłębił się w jej przyjemne ciepło, a gdy było już po wszy­stkim, odpoczywając pomyślał o tym, co powiedział Bubba. Chłopiec miał rację.

Lydia była niezwykłą kobietą.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Madam LaRue patrzyła obojętnie na namalowany piórem i tuszem rysunek, leżący na biurku w zagraconym saloniku, nazywanym przez dziewczęta „pokojem frontowym”. Na­wet jeśli dziwił ją widok mężczyzny patrzącego z pergami­nowego arkusza, nie dała tego po sobie poznać. Jej brwi nie poruszyły się, w upudrowanej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień, na policzkach nie pojawił się rumieniec.

- Nie, panowie. To nie jest mężczyzna, którego wysłałam do pokoju Pearl tamtej nocy, gdy została zamordowana. Czy na pewno nie chcecie wypić sherry?

Gentry wstał z obitego różowym brokatem krzesła, pod­szedł do okna i gwałtownym ruchem rozsunął zasłony. Majors, dyplomatyczny, cierpliwy i dokładny jak zawsze, roz­mawiał uprzejmie z Madam, która podczas krótkiego po­bytu w Owentown zdążyła wyrobić całkiem dobrą markę dla siebie i dziewcząt. Zabójstwo Pearl, pozornie bez mo­tywu, otoczyło je aurą sensacji, na której Madam nieźle zarabiała.

- Madam LaRue - mówił Majors - proszę pamiętać, że jest to tylko portret narysowany na podstawie fotografii. Niech pani spojrzy jeszcze raz i powie nam, czy widziała kiedyś tego człowieka w swoim... mhm... miejscu pracy.

- Nie o to mnie pan pytał, panie Majors, tylko o to, czy jest to mężczyzna, którego posłałam do Pearl, a ja od­powiedziałam, że nie.

- To cholerna strata czasu! - wybuchnął Gentry, odwracając się od okna i uderzając pięścią w biurko Madam. - Co panu przyjdzie z tej szermierki słownej z dziwką?

Madam skrzywiła umalowane wargi i mrużąc oczy ota­ksowała spojrzeniem wysokiego, dystyngowanego dżen­telmena. Znała ten typ mężczyzn. Samozwańczy obrońcy moralności, którzy prowadzili batalie przeciw instytucjom takim jak jej, choć sami odwiedzali je częściej niż inni i wy­bierali najbardziej wyuzdane prostytutki.

Odwróciła głowę z lekkim prychnięciem. Prawdziwym dżentelmenem był człowiek Pinkertona. Nie przeszkadzała jej jego profesja. W gronie swych przyjaciół i stałych klien­tów miała wielu przedstawicieli prawa.

- Panie Gentry, proszę - rzekł Majors zmęczonym gło­sem. Żałował, że wspomniał o wyjeździe do Owentown. Gdy wrócili do Knoxville i dowiedzieli się, że nie wpłynęły żadne nowe raporty, przejrzał jeszcze raz skąpe informacje, które mieli.

Początkowo nie zwrócili uwagi na raport tajnego agenta, który widział człowieka podobnego do Sonny'ego Clarka w barze w Owentown. Uznali go za mało istotny. Ale in­formację o zamordowaniu prostytutki trudno było prze­oczyć. Nie mając innych śladów pojechali do kolejowego miasta i rozmawiali teraz z cieszącą się złą sławą Madam LaRue, choć detektyw miał wrażenie, że znów znaleźli się w ślepym zaułku.

- Kim jest ten człowiek? - spytała Madam, oceniając atrakcyjność Majorsa. Może przyjmie go bezpłatnie za jego uprzejmość, gdy skończą rozmawiać o interesach. A ten drugi może iść do diabła. - Czy może być niebezpieczny?

- Nie mów jej...

- Gentry! - warknął Majors. - Zamknij się.

Gdy Gentry znowu usiadł na krześle, wściekły, lecz po­słuszny, detektyw zaczął mówić. Gentry nie chciał, by kto­kolwiek dowiedział się, że Clark został mężem jego córki, lecz Majors postanowił opowiedzieć Madam LaRue całą historię.

- Nazywa się Sonny Clark. Jeszcze parę lat temu jeździł z braćmi James. Potem znikł. Nie brał udziału w żadnych napadach, o których wiemy, ale wciąż jest poszukiwany. Pan Gentry nie wiedział, kim jest, gdy wynajął go do pracy w swojej stadninie.

Zaciekawiona uniosła brwi i posłała Gentry'emu nie­szczery uśmiech. Poczerwieniał jeszcze bardziej, widząc, że z niego drwi.

- Teraz jest mężem jego córki. Uciekli, zabierając ze sobą biżuterię. Nie zostawili wiadomości, dokąd się udają. Pan Gentry bardzo się niepokoi o córkę.

- Dlaczego? - spytała spokojnie Madam.

- Dlaczego? - Mimo ostrzeżenia Majorsa Gentry zerwał się z krzesła. - To bandyta, złodziej, morderca. Lepiej nie myśleć, co może z nią zrobić.

Madam pomyślała o atrakcyjnej młodej kobiecie, idącej dumnie przez wysoką trawę. Była przekonana, że świetnie potrafi dać sobie radę w życiu.

- To nie jest człowiek, którego posłałam tamtej nocy do pokoju Pearl - powtórzyła.

- Zajęliśmy pani sporo czasu. - Majors zamierzał wstać. - Dziękuję...

- Jednak był tutaj.

Nie musiała mówić detektywowi o wysokim, przystoj­nym mężczyźnie, który nią pogardził, bo zbyt kochał swoją piękną młodą żonę. Trudno było jednak ukrywać, iż wi­działa człowieka, który był notorycznym przestępcą i jeź­dził z bandą braci James. Musiała to dobrze rozważyć. A umiejętnie rozgłaszana plotka, że nie wiedząc o tym go­ściła bandytę Sonny'ego Clarka, no cóż...

Patrząc na leżący na biurku portret pomyślała o zielo­nych oczach tamtego mężczyzny. Ich żar mógł roztopić serce najzimniejszej kobiety, a za taką wielu uważało Ma­dam. Jego pieszczoty były zarazem gwałtowne, podnieca­jące i delikatne - sprawiały, że kobieta czuła się kochana, a nie wykorzystywana. Pragnęła go. Gdy pieścił jej piersi, wzdychała z rozkoszy.

Ale pamiętała również, jak gwałtownie uwalniał się z ra­mion, którymi go obejmowała, wycierając z ust pocałunki i patrząc na jej obnażone ciało z obrzydzeniem, jakie od­czuwał do niej i samego siebie. Czy można oczekiwać od kobiety, że będzie bronić mężczyzny, który odrzucił to, za co inni drogo płacą?

Dwóch mężczyzn przyglądało się jej z napięciem, gdy sięgnęła po stojącą na biurku karafkę z sherry. Usiedli z po­wrotem na krzesłach. Madam nalała wina do kryształowego kieliszka i wyciągnęła rękę do Gentry'ego. Ułożyła usta w grymas przypominający uśmiech, lecz oczy pozostały zimne.

- Może teraz napije się pan sherry, panie Gentry? Gentry przygryzł wargę i sięgnął po kieliszek.

- Tak. - Gdy nie wypuściła kieliszka z ręki, dodał po­kornie: - Dziękuję.

Lydia przerwała, by zaczerpnąć tchu. Czas szybko ucie­kał. Ross lada moment przyjdzie na kolację. Atlanta Langston wzięła Lee na spacer po obozie i wkrótce przyniesie go tutaj.

Otarła rękawem spocone czoło i znów szarpnęła komodę. Przesunęła się, lecz tylko o parę cali. Spróbowała znowu, wytężając wszystkie siły. Tym razem udało jej się odsunąć mebel od ściany wozu.

Jeśli klejnoty istniały i były w wozie, mogły zostać ukry­te tylko pod komodą. Szukała wszędzie, przez wiele dni, w każdej wolnej chwili. Podważała nawet deski od podłogi, zaglądając we wszelkie możliwe miejsca. Nie znalazła nic i wpadła w rozpacz.

Jeśli zdoła temu zapobiec, nikt nie zaaresztuje Rossa z klejnotami. Wyjaśni mu w odpowiednim czasie, skąd do­wiedziała się o biżuterii - jeżeli w ogóle to zrobi. Nadal była przekonana, że Ross o niej nie wie. Uczyni wszystko, by uchronić Rossa przed ścigającymi go mężczyznami i Clanceyem.

Uklękła, wzięła pilnik i wsunęła go do szpary. Pracowała w pode czoła, aż wreszcie udało jej się podnieść koniec deski. Bez wielkiej nadziei wsunęła pod nią rękę.

Wstrzymała oddech i znieruchomiała. Zamiast poczuć twarde dno wozu, trafiła na coś miękkiego.

Schyliła się, zajrzała w otwór i wyciągnęła miękki przed­miot. Trzymała w dłoni czarny aksamitny woreczek, długi na jakieś dziesięć cali i szeroki na sześć, związany jedwabną wstążką. Był ciężki.

Gdy rozwiązała woreczek i wysypała jego zawartość na dłoń, oblał ją pot, szum w uszach zagłuszał hałasy z dworu.

Jej dłoń wypełniły prześliczne cacka. Nigdy nie widziała biżuterii, nie licząc tanich błyskotek u handlarza oraz kamei i medalionów, które panie nosiły czasami w niedzielę. Była oszołomiona widokiem kolorowych, błyszczących kamieni. Migotały w promieniach popołudniowego słońca i rzucały tęczę na brezentowe ściany wozu. Pierścionki, kolczyki, bransoletki, naszyjniki, broszki w złotej i srebrnej oprawie, delikatne i misterne jak pajęcza sieć. Lydia nie wiedziała, jaką przedstawiają wartość, zachwycała się tylko ich pięk­nem.

Otrząsnęła się z niezwykłego wrażenia i zsunęła klejnoty z dłoni na powrót do woreczka. Co ma z nimi zrobić? Jeżeli je ukryje gdzie indziej, Ross - jeśli o nich wiedział, w co zresztą wątpiła - może się zorientować, że znikły. W każdym razie lepiej zostawić je na dawnym miejscu, nawet jeśli oznaczało to, że znów będzie musiała odsuwać komodę.

Ledwie wsunęła woreczek do skrytki i postawiła mebel na dawnym miejscu, wszedł Ross.

- Co robisz?

Ciężko dysząc, opierała się o komodę. Na dźwięk jego głosu odwróciła się, jak przyłapana na gorącym uczynku.

- Nic - odrzekła szybko. Przełknęła ślinę, starając się uspokoić. Czy jej mąż był złodziejem?

- Jesteś zarumieniona.

- Naprawdę? - spytała, przykładając dłonie do rozpa­lonej twarzy. - Gorąco mi. Nie ma tu czym oddychać. Nie zdążyłam się umyć.

Uśmiechnął się i wszedł dalej.

- Chodźmy popływać. - Objął Lydię, splatając dłonie na jej karku. Całował ją gorącymi ustami, smakował, zwilżał górną wargę językiem. - Jesteś słona.

Miała wrażenie, że słabnie - jak zawsze, gdy ją całował. Oparła się o niego, kładąc mu ręce na piersi. Przód jego koszuli był wilgotny.

- Mówiłam ci, że jeszcze się nie myłam.

- Ja też nie. Jestem zakurzony. Chodźmy nad rzekę - mruknął. Odnalazł dłońmi jej piersi i zaczął je pieścić. - Zdejmiemy ubrania i...

- Nie - powiedziała odsuwając się od niego. - Ktoś może nas zobaczyć.

Roześmiał się, widząc w jej oczach oburzenie.

- Dobrze. Ja rozbiorę się do naga, a ty możesz zostać w koszuli.

- Nie umiem pływać - rzekła kokieteryjnie. Dopiero niedawno nauczyła się flirtować. Nie wiedziała, że to się tak nazywa ani że to robi. Wiedziała tylko, że gdy jest przekorna i prowokuje go, by jej dotknął, obejmuje ją i całuje jeszcze chętniej niż zwykle. Odwróciła się i prze­szła na drugi koniec wozu.

Objął ją ramionami od tyłu i przyciągnął do siebie. Jedną ręką odnalazł pierś i zaczął kciukiem dotykać brodawkę. Drugą głaskał dół jej brzucha.

- Więc zrobimy coś, co potrafisz. Coś takiego. Umiesz to, prawda?

- Mhm - zamruczała kiwając głową. - Nauczyłeś mnie. - Wtuliła się w jego ramiona i zatraciła w pocałunku, w któ­rym brały udział nie tylko ich usta.

- Do diabła - mruknął, uwalniając ją z objęć. - Masz rację. Jest tu goręcej niż w piekle. - Twarz miał mokrą od potu. - Odbierzemy Lee i pójdziemy nad rzekę.

Wyprowadził ją na dwór. Trzymając się za ręce poszli szukać Lee. Ross zastanawiał się, kiedy sama myśl o seksie stała się taką przyjemnością.

Następnego ranka spał jeszcze, gdy Lydia się obudziła. Wieczór spędzili przyjemnie. Najpierw przez godzinę plu­skali się w strumieniu z Lee. Potem Ross zanurkował i znikł pod wodą. Mocno ją wystraszył, gdy nie pojawiał się przez dłuższą chwilę, która w jej odczuciu trwała co najmniej pięć minut. Wołała go rozpaczliwie, tuląc do siebie Lee i wpatrując się w lustro wody, na którym tańczyły bły­ski zachodzącego słońca, gdy nagle poczuła uszczypnięcie w pośladek i Ross wynurzył się na powierzchnię, rycząc jak potwór morski.

- Och, zabiję cię! - krzyknęła i ruszyła za nim w pościg, walcząc z prądem wody i śliskimi kamieniami. Starała się utrzymać Lee, który wymachiwał rączkami i nóżkami z ra­dości, że wreszcie nie jest mu gorąco.

- Lepiej mnie pocałuj - powiedział Ross. Śmiejąc się z jej wysiłków chwycił ją za mokre ramię i przyciągnął do siebie, by ją pocałować. Lee marudził, ściśnięty między nimi, lecz nie zwracali na niego uwagi.

- Wiesz - rzekł - pływanie ma swoje zalety. - Spojrzała na siebie i zobaczyła, że tkanina oblepia jej ciało, więcej odsłaniając niż kryjąc. W tym samym momencie Lee gwał­townie wierzgnął nóżką, zaczepił o brzeg koszuli i nieco zsunął ją z piersi Lydii. Skórę miała białą, lśniącą w późnym, popołudniowym słońcu, gładką jak marmur.

Nie mógł się oprzeć - wsunął rękę pod jej koszulę, uniósł pierś i zbliżył do niej usta.

- Ross, Ross - szeptała Lydia. Łzy miłości i szczęścia wypełniły jej oczy. Pragnęła, żeby ta chwila trwała w nieskończoność. Czuła narastające podniecenie Rossa. Położyła mu dłoń na policzku i łagodnie odsunęła jego głowę.

- Jesteśmy zbyt blisko obozu. Ktoś może nas zobaczyć. I Lee jest z nami.

Uśmiechnął się. Nigdy nie poprosiłaby go wprost, by przestał, ale zrozumiał, co chciała powiedzieć. Okrył jej piersi koszulą i rzekł:

- Sądzę, że Lee zjadłby już kolację. Ja też. - Wziął od niej dziecko i mocno przytulił. Gdy wracali do obozu, Lydia znów miała ochotę płakać z miłości, jaką darzyła ich obu.

Teraz patrzyła na śpiącego męża i nie mogła uwierzyć, iż Bóg był tak dobry, że go jej dał. Nagle spojrzała na komodę i momentalnie przypomniał jej się Clancey. Kiedy znów przyjdzie?

Zjawił się rano, gdy Ross poszedł po wodę.

- Dzień dobry, pani Coleman.

Starała się nie okazać lęku. Odwróciła się powoli i spoj­rzała z pogardą, co zawsze doprowadzało go do szału. Nie odpowiedziała.

- Znalazłaś to?

- Tak.

W jego oczach zabłysła chciwość, lecz Lydia nie poru­szyła się.

- Ty głupia suko, daj to, nim mnie ktoś zobaczy.

- Nie mogę. Są głęboko ukryte i potrzebuję trochę czasu, by je wydostać.

Zaklął ze złością. Miał ochotę jednym ciosem zetrzeć z jej twarzy dumę, lecz w obozie zaczynał się ruch, a jemu nie zależało na ściągnięciu na siebie uwagi.

- A więc wieczorem.

- Nie w wozie.

- Koło zagrody, gdy wszyscy już ustawią konie na noc. - Skinęła głową, a on odwrócił się, by odejść. Nim zniknął między drzewami, dodał: - Lepiej tam bądź, dziewczyno, jeśli chcesz, żeby się to dla ciebie dobrze skończyło. - Znów skinęła głową.

Czuła lęk przed zbliżającym się wieczorem.

Nadszedł jednak, purpurowozłoty i pachnący lawendą. Gdy Ross wrócił do wozu, czekała na niego z kolacją. Nie było to łatwe, lecz udało się jej wydobyć woreczek z bi­żuterią w czasie południowej przerwy.

W obozie panował nastrój oczekiwania. Za kilka dni będą u celu podróży. Scout zakładał, że w ciągu dwóch dni przeprawią się przez Red River. Droga do Jefferson zajmie im stamtąd może trzy dni. Wielu pojedzie dalej, lecz tam wszyscy się rozstaną. Podróżni wymieniali adresy lub po­dawali miejsca, w których będzie można ich odnaleźć, za­nim osiedlą się na własnej ziemi.

Ross po kolacji poszedł na pogawędkę do Graysona. Ma­ma wzięła Lee na spacer i rozmawiała teraz z panią Sims, której bliźnięta dreptały wokół nich. Lydia bez przeszkód wymknęła się w stronę zagrody.

Szła dumnie wyprostowana, chociaż dygotała ze strachu. Czy teraz pozbędzie się Clanceya na zawsze? Myślała, że umarł, lecz zjawił się, by znów ją dręczyć. Myśl o oddaniu biżuterii należącej do zmarłej żony Rossa była okropna. Ale byłoby jeszcze gorzej, gdyby schwytano Rossa z klej­notami. Jeśli Clancey zostanie właścicielem takiego majątku, na pewno zniknie i już nie będzie jej niepokoił.

Zobaczyła go dopiero, gdy stanął za nią. Szarpnął ją boleśnie za włosy.

- Jestem - rzekł cicho. Uwolniła włosy i odwróciła się do niego.

- Trzymaj ręce przy sobie. - Rozmawiali szeptem, ukrytej wśród drzew. Nawet stojące w zagrodzie konie nie zwracały na nich uwagi. - Jeśli jeszcze raz mnie dotkniesz, Ross cię zabije.

Clancey odsłonił w krzywym uśmiechu żółte od tytoniu zęby.

- Ale on nie powinien wiedzieć, co? Powiesz mu? Ja nie. Jeśli przyniosłaś te klejnoty.

- Przyniosłam - rzekła krótko. Wyjęła z kieszeni aksamitny woreczek i podała mu. - Zostaw mnie teraz w spo­koju - powiedziała, zamierzając odejść.

Zagrodził jej drogę, opierając wyciągniętą rękę o pień drzewa. Cofnęła się i straciła równowagę. Gdy się pod­niosła, Clancey unieruchomił ją, przyciskając swym krępym ciałem do drzewa.

- Podniecasz mnie, dziewczyno. Cholernie podniecasz, czy chcę tego, czy nie.

- Puść mnie - syknęła, usiłując podnieść kolano. Chciała trafić go w pachwinę i pomyślała, że to jedyny sposób, by powstrzymać jego atak.

Zręcznie się uchylił.

- Doprowadzasz mnie do szaleństwa, dziewczyno. - Po­czuła na twarzy jego cuchnący oddech. Wymacał jej pierś i boleśnie ścisnął.

- Nie - zatkała, broniąc się rozpaczliwie. Nie pozwoli, by to znów się stało. Nie po tym, co przeżyła z Rossem. Clancey musiałby ją najpierw zabić.

- Pewnie żałujesz, że masz w łóżku nie mnie, tylko tego bandytę, z którym się związałaś. Założę się, że lepiej ujeżdża konie niż ciebie.

- O Boże, nie! - Rozerwał stanik jej sukni i sięgnął pod koszulę, boleśnie pociągając brodawki.

- Brakowało ci tego, co? Nie może krzyczeć, bo zaalarmuje cały obóz i wszyscy tu przybiegną. Zobaczą Clanceya. Będą wiedzieli, co jej zrobił. Powie im... O Boże! Co robić? Ross nie może się o nim dowiedzieć. Ale czy będzie mogła zostać z mężem, jeżeli Clancey znów ją splami? Nie. Walczyła jeszcze za­cieklej, orząc mu twarz paznokciami.

Mocował się z guzikami od spodni, podnosząc jej suknię.

- Nie, nie, nie! - Zamknął dłonią jej usta, tłukąc jej gło­wą o drzewo.

- Lydia! Jej imię dobiegło nie wiadomo skąd i zabrzmiało o wiele głośniej, niż zostało wypowiedziane. Clancey odwrócił się gwałtownie. On i drugi mężczyzna patrzyli na siebie, za­skoczeni, przez pełną napięcia chwilę. Nagle tamten czło­wiek z okrzykiem wściekłości rzucił się na Clanceya, się­gając mu do gardła.

- Winston, nie! - krzyknęła Lydia.

Ostrzeżenie przyszło za późno. Clancey niemal z saty­sfakcją i głęboką pogardą dla mężczyzny w białym ubraniu wyszarpnął zza pasa rewolwer i wypalił prosto w pierś Winstona Hilla.

Odgłos wystrzału odbił się echem w wieczornym po­wietrzu.

- Niech to diabli - zaklął Clancey. Spojrzał z nienawiścią na leżącego człowieka i Lydię, która z krzykiem: - Win­ston! - upadła na ziemię obok krwawiącego ciała.

- Cholera! - syknął Clancey i znikł za drzewami. Lydia nawet nie zauważyła jego ucieczki. Patrzyła ze zgrozą na czerwoną plamę, która z alarmującą szybkością rozszerzała się na białym ubraniu Winstona.

- Winston, Winston - łkała, schylając się nad nim. Myślała, że nie żyje, ale otworzył z wysiłkiem oczy.

- Lydia... Jesteś bezpieczna?

- Tak, tak. - Łzy spływały jej po twarzy i kapały z pod­bródka jak krople deszczu prosto w kałużę krwi. - Nic nie mów - powtarzała niespokojnie, poruszając dłońmi nad jego piersią, jakby chciała powstrzymać upływ krwi.

- Dawno... nie czułem się... tak... mężczyzną. - Chwyciła jego błądzącą po omacku rękę i przytuliła do policzka. - Umrzeć jak... jak...

- Proszę, nic nie mów. Nie umieraj! Uśmiechnął się do niej.

- Lepiej tak... lepiej, przyjaciółko. Zamknął oczy. Jeszcze jeden chrapliwy oddech i rzężenie ustało. Lydia szeptała jego imię, wiedząc, że już jej nie słyszy, i błądziła oczami po martwym ciele, jakby szukając sposobu, by je ożywić.

Wtedy dostrzegła zaciśnięty w jego dłoni aksamitny woreczek. Jej przyrodni brat był tak zaskoczony niespodzie­wanym atakiem, iż nie zauważył, że Winston padając wy­szarpnął sakiewkę zza jego paska.

Ktoś krzyknął jej imię. Ross. Mama. Tupot biegnących nóg. Trzask odsuwanych gałęzi. Coraz bliżej.

Machinalnie wyjęła woreczek z dłoni Winstona i wsunęła do kieszeni sukni w momencie, gdy między drzewami uka­zał się Ross.

- Lydia! - krzyknął ochryple. Stanął jak wryty, widząc ją pochyloną nad Winstonem.

- Boże miłosierny! - zawołała biegnąca tuż za nim Ma­ma. Odwróciła się zagradzając ścieżkę. - Zabierzcie dzieci do obozu. To nie jest widok dla nich.

Lydia spojrzała na Rossa znad ciała swego przyjaciela. Oczy miała mokre od łez.

- Ross - załkała, wyciągając do niego rękę. Parę osób stanęło za nim. On patrzył na żonę, której włosy opadały w nieładzie na plecy, stanik sukni był roz­darty, a szyja i piersi pełne zadrapań i sińców. Czuł wzbie­rającą wściekłość. Przyskoczył i mocnym szarpnięciem za ramię postawił Lydię na nogi. Nie mogąc stać o własnych siłach, przytrzymała się jego ramion.

- Okryj się - syknął jej do ucha. Patrzyła na Rossa pustymi oczami, nie rozumiejąc, czemu się złości. Chwycił obie części stanika i przykrył nimi jej piersi.

- Pani Coleman, co się stało? Grayson musiał powtórzyć to pytanie kilka razy, nim dotarło do jej otępiałego rozumu. Dlaczego Ross tak wrogo na nią patrzy? Czy nie rozumie, że próbowała go chronić? „Mój przyjaciel zginął przeze mnie” - chciała krzyczeć w je­go chłodną, nieruchomą twarz.

W oszołomieniu zwróciła się do Graysona i stojących obok, czekających w milczeniu na jej odpowiedź.

- Co? Och, jakiś mężczyzna - wyjąkała. - Spacerowałam. Jakiś mężczyzna...

- Kto taki? Czy widziała go pani przedtem?

Patrzyła na Graysona, jakby zobaczyła go po raz pier­wszy w życiu. Czemu pytają o Clanceya? Winston Hill nie żyje. Pożyczał jej książki. Ross pomagał jej czytać te książki.

- Nie... nie - odrzekła potrząsając głową. - Zaatakował mnie. Pan Hill... - Nie mogła opanować drżenia głosu. - Pan Hill chciał mi pomóc.

- Dosyć, panowie - powiedziała Mama, podchodząc do Lydii i biorąc ją w swoje silne ramiona. - Zajmę się nią. Mam wrażenie, że ktoś mści się na podróżnych z naszej karawany. Ruszajcie za nim w pościg. Nie mógł uciec da­leko.

Nikt nie zauważył nadchodzącego Mosesa. Stanął z tyłu i patrzył na ciało swego dawnego pana, swego przyjaciela. Pamiętał dzień, w którym Winston się urodził, i radosne święto w wielkim domu. Był wtedy tylko chłopcem poko­jowym, lecz młody pan zawładnął jego sercem. Kochał go, bo Winston traktował go jak człowieka. Nie jak czarnego człowieka.

Grayson, czując się tak, jakby na ramiona zwalił mu się ciężar całego świata, powiedział:

- Chyba powinniśmy zabrać pana Hilla...

- Ja się tym zajmę. - Moses z budzącą podziw godnością przecisnął się między zebranymi i uklęknął obok ciała Winstona. Wziął je ostrożnie na ręce i poszedł w stronę obozu. Jedyną oznaką jego bólu były błyszczące w oczach nie prze­lane łzy.

Lydia, ukryta w wozie Langstonów pod opieką Mamy, pogrążyła się w żalu i rozpaczy. Najpierw Luke, teraz Win­ston. Obaj zginęli przez nią. Przez nią, niewartą żadnego z nich.

- Gdzie jest Ross? - spytała. Gdzie on jest? Czemu pa­trzył na nią z taką nienawiścią? Czy wiedział o Clanceyu?

- Przedziera się przez zarośla szukając napastnika i, jak przypuszczam, także mordercy Luke'a. To jest herbata dla ciebie.

- A Lee?

- Anabeth położyła go do łóżka. Spróbuj teraz trochę się zdrzemnąć i zapomnieć o tym, co się stało.

- Nie mogę. To moja wina, że nie żyją.

- Mówisz od rzeczy, Lydia. Oczywiście, że to nie twoja wina.

Nie chciała, by ktoś ją pocieszał. Mama w końcu zosta­wiła ją samą, by mogła się wypłakać. Usnęła z wyczerpania.

Następnego ranka pochowali Hilla. Lydia stała obok mę­ża spokojna, z suchymi oczami. Już się wypłakała.

Nikt jej nie obwiniał. Raczej ludzie współczuli jej, mó­wiąc, iż miała szczęście - mogła też zostać zabita. - Albo jeszcze gorzej - szeptały między sobą panie. Czuła się przez to jeszcze bardziej nieszczęśliwa. Od Rossa nie usłyszała ani słowa.

Tego dnia nie zrobili przerwy w podróży. Byli już za blisko celu, a drugie morderstwo podsyciło obawy wszy­stkich pasażerów karawany. Chcieli znaleźć się jak najdalej od miejsca, w którym zostało popełnione.

Moses jak zawsze powoził zaprzęgiem Hilla. Wszyscy ustępowali mu z drogi i byli dla niego uprzejmi. Wieczorem przyszedł do Lydii.

- Tak mi przykro, Moses - powiedziała.

- On tak wolał, panno Lydio. Umierał na gruźlicę i uwa­żał to za niegodną śmierć. Lepiej, że tak się stało.

- To właśnie mówił - szepnęła z nadzieją, czepiając się wszystkiego, co mogłoby ją uwolnić od poczucia winy. - Powiedział mi to przed śmiercią.

- Naprawdę tak myślał. Bardzo panią cenił. Jeśli umarł broniąc pani, niczego więcej nie mógł pragnąć.

- Dziękuję, Moses. - Uścisnęła z wdzięcznością jego dłoń. Zaproponowała, by został na kolacji, ale odmówił i wrócił do wozu, który dzielił z Winstonem. Gdy Ross zjawił się na wieczorny posiłek, był równie milczący jak przez cały dzień. Od chwili, gdy zobaczył ją schyloną nad ciałem Winstona, nie odezwał się do niej ani razu. Jedli w ciszy. Jego oczy kryły się pod zmarszczonymi brwiami; wiedziała, że na nią nie patrzy. Tak jak wtedy, gdy się poznali - jakby jej widok budził w nim wstręt.

Miała nerwy napięte do granic możliwości. Clancey omal jej nie zgwałcił - teraz rozumiała znaczenie tego słowa. Była świadkiem śmierci swojego przyjaciela. Czy nie na­leżało jej współczuć?

Obojętność Rossa doprowadzała ją do szaleństwa. Czy naprawdę obchodzi go, co ona czuje? Położyła Lee spać i zwróciła się do Rossa, zdecydowana, że zmusi go do po­wiedzenia, czemu się tak zachowuje. Właśnie zwijał po­słanie.

- Co robisz? - Ostatni raz spał sam parę tygodni temu.

- Wychodzę na dwór. Zwilżyła wargi.

- Wolałabym, żebyś został ze mną... i z Lee. - Nie prze­rwał swojego zajęcia i nawet na nią nie spojrzał. Nie chciała się przyznać, jak bardzo jej brakuje jego silnych ramion. Sięgnęła po kolejny argument. - Ten człowiek może się włóczyć w pobliżu. Czułabym się bardziej bezpieczna, gdy­byś tu spał.

Szedł już do wyjścia. Zatrzymał się, odwrócił i zmierzył ją pełnym niechęci wzrokiem. Warknął pogardliwie:

- Lydia, nawet głupiec by dostrzegł, że świetnie potrafisz zatroszczyć się sama o siebie.

Znów zawrócił do wyjścia. Jego lekceważący uśmiech sprowokował ją bardziej niż cokolwiek innego. Pobiegła za nim.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Dopadła go, chwyciła za ramię i odwróciła twarzą do siebie. Udało jej się to dzięki całkowitemu zaskoczeniu. Był równie zdumiony jej atakiem, jak ogniem w burszty­nowych oczach.

- Ross, co to ma znaczyć? Żądam, byś wyjaśnił, dlaczego na mnie nie spojrzałeś i nie dotknąłeś mnie od wczoraj?

Upuścił hamak, jakby rzucał jej wyzwanie.

- Dobrze, powiem ci. - Zniżył głos ze względu na śpią­cego Lee i sąsiadów. Nie brzmiał przez to łagodniej. Drżał z gniewu.

- Nie podoba mi się, że zastałem swoją żonę w lesie z innym mężczyzną, w rozpiętej sukni, z piersiami wysta­wionymi na pokaz całemu cholernemu światu. Przykro mi, że zastrzelono Hilla, naprawdę przykro. Ale, na Boga, co ty tam z nim robiłaś?

- Nie byłam z nim, tylko sama! - wybuchnęła. - Spa­cerowałam. - Nie chciała go okłamywać, ale nie mogła pozwolić, by myślał, że umówiła się z Winstonem na ro­mantyczną schadzkę. - Winston nadszedł w ostatniej chwili. Czy nie rozumiesz, co by się stało, gdyby nie powstrzymał tamtego człowieka?

- Cóż, wcale by mnie to nie zdziwiło. Podobasz się męż­czyznom i dobrze o tym wiesz. Hill się w tobie kochał i dawno by cię miał, gdyby nie był takim dżentelmenem. Hal Grayson patrzy na ciebie cielęcym wzrokiem. Wszyscy mężczyźni w tej karawanie zatrzymują się i gapią, gdy przechodzisz koło nich. Nawet Bubba Langston się pod­nieca, gdy się do niego uśmiechasz. Każdy z nich oddał­by wszystko, żeby cię mieć. Nie udawaj, że jesteś wstrząś­nięta - zadrwił, gdy cofnęła się w przerażeniu. - Wiesz, że tak jest. - Podniósł ją i ich oczy znalazły się na jednym poziomie. - Sama to prowokujesz - powiedział dobitnie szeptem.

Przez długą chwilę Lydia patrzyła na jego zaciętą, oskarżycielską twarz, nim dotarł do niej sens wypowiedzianych słów. Łzy wściekłości wypełniły jej oczy. Odtrąciła jego ręce i cofnęła się jak rozgniewana kotka.

- Co ty o mnie wiesz, Coleman? Panie Coleman, hipo­kryto ożeniony z czystą, niewinną Victorią. Co ty o mnie wiesz - kim jestem, co czuję? Nic!

Ross był urzeczony przemianą, jaka w niej nastąpiła. Włosy otaczały jej twarz kaskadą, a oczy błyszczały w cie­mności.

- Czy myślisz, że prowokowałam swojego przyrodniego brata, by mnie gwałcił?

- Twojego...

- Tak, przyrodniego brata. Nie byliśmy spokrewnieni. Jego ojciec ożenił się z moją matką. A gdy umarł, nikt już nie mógł nakazać synowi, by zostawił mnie w spokoju. Po raz pierwszy wziął mnie w przybudówce, gdzie trzy­maliśmy kilka cherlawych zwierząt na tej farmie. Dobrze wybrał miejsce, bo sama czułam się jak zwierzę. Zaskoczył mnie i przewrócił na ziemię. Sprawił mi ból. Kiedy skoń­czył, miałam krew na nogach i ślady zębów na piersiach. Tych piersiach, które tak cię wczoraj oburzyły. I... O Boże, co to cię może obchodzić?

Ukryła twarz w dłoniach i usiadła na podłodze, osaczona wspomnieniami.

- Byłam brudna. Myłam się bez końca, na zewnątrz i w środku, ale ciągle czułam się skalana.

Nie spuszczając z niej oczu, Ross przysunął nogą taboret.

Jego gniew zniknął bez śladu. Usiadł, przyciskając splecione dłonie do ust.

- Czy twój przyrodni brat zrobił ci dziecko? Lydia apatycznie skinęła głową. Ona też nie była w na­stroju do walki. Patrzyła przed siebie.

- Gdy nie byłam dość szybka, by go uniknąć, ani dość silna, by się obronić, robił to znowu.

- Mogłaś uciec - powiedział spokojnie Ross. Odgarnęła dłonią włosy.

- Mama była chora. Przez całe lata pracowała jak nie­wolnica, a mąż o nią nie dbał i źle traktował. Gdy umarł, położyła się do łóżka i już nie wstała. Gdybym uciekła albo się zabiła, o czym nieraz myślałam, mój przyrodni brat zostawiłby ją, żeby umarła z głodu, albo udusił we śnie. Więc musiałam zostać.

Wyskubywała nitki ze spódnicy.

- Gdy mama zdała sobie sprawę z tego, że będę miała dziecko, płakała całymi dniami. Podniosła się z łóżka i gro­ziła, że go zabije za to, co mi zrobił. Roześmiał się i uderzył ją. Płakała jeszcze bardziej i obwiniała siebie o to, co się stało. Po kilku tygodniach umarła. Którejś nocy zasnęła i już się nie obudziła. - Po policzkach Lydii spływały łzy.

Uciekłam następnego ranka. Wędrowałam parę tygodni, żywiąc się tym, co znalazłam. Zaopiekowała się mną pewna miła farmerska rodzina. Dali mi jeść i zostałam u nich przez jakiś czas, ale potem... musiałam iść dalej. Szłam, dopóki nie zaczęłam rodzić. Dalszy ciąg już znasz.

Umilkła myśląc, że skończyło się jej marzenie o pięknym życiu. Po tym, czego dowiedział się o jej przeszłości, Ross już nie będzie jej chciał.

Nie wspomniała, że Clancey ją wtedy odnalazł, że trafił tam za nią. Farmerowi i jego żonie oświadczył, że jest jego nieposłuszną żoną. Uciekła, lecz dogonił ją po niespełna mili. Walczyła z nim. Upadł i uderzył głową o kamień. Myślała, że nie żyje. Co by powiedział Ross, gdyby wie­dział, że ten podły przyrodni brat nadal ją ściga.

Siedzieli w pełnej napięcia ciszy. Ross poruszył się wre­szcie i głęboko odetchnął.

- Byłem bandytą, Lydia. Nigdy by się nie spodziewała, że to powie. Podniosła głowę i spojrzała na niego niepewnie.

- Bandytą? - powtórzyła. Wiedziała o tym. Widziała list gończy. Nie mogła tylko uwierzyć, że sam jej o tym mówi. Czy był to przejaw zaufania?

- Jeździłem z braćmi James. Napadałem na pociągi. Strzelałem do ludzi. Zabiłem kilku. - Mówił krótkimi zda­niami, ale czuła, że wzbiera w nim lawina słów. Ukrywał swoją przeszłość latami, a teraz chciał o niej mówić.

- Opowiedz mi o tym - rzekła cicho.

- Moja matka była prostytutką - powiedział wprost i spojrzał na Lydię, by sprawdzić jej reakcję. Wyobrażał sobie, jak mówi to Victorii - oczami duszy widział prze­rażenie na jej pobladłej twarzy, drżenie powiek i warg. Na twarzy Lydii niczego takiego nie dostrzegł. Patrzyła na niego wyczekująco. Chciał, by to, co powiedział, dotarło do niej w pełni. - Zrozum. Była tłustą, leniwą, brudną dziwką. - Zdawało mu się, że dojrzał w oczach Lydii cień współczucia.

- Kochałeś ją? Zmieszała go i poruszyła tym pytaniem. Zamyślił się.

- Chciałem. Boże, naprawdę chciałem. Może tak. Gdy byłem dzieckiem. Chciałem, by ona mnie kochała, ale... - Wzruszył ramionami i wyprostował się. - Byłem pechowym przypadkiem i nigdy nie pozwoliła mi o tym zapomnieć.

- Twój ojciec?

- Nie wiem, kto nim był. - Zaśmiał się ponuro. - Ona też nie. Nie znam nawet dokładnej daty swego urodzenia. Madam, która prowadziła ten dom, zgodziła się, bym został w pokoiku na tyłach z barmanką, która biła mnie, ile razy płakałem. Daisy - tak miała na imię matka - nie pozwoliła, bym ją nazywał mamą; pracowała przez całą noc i spała w dzień. Przeważnie byłem sam. Włóczyłem się po ulicach, łobuzowałem, kradłem, wybijałem szyby - robiłem wszy­stko, na co miałem ochotę. W końcu znudziło mnie takie życie i znalazłem pracę w stajni. Tam nauczyłem się ob­chodzić z końmi. Gdy miałem czternaście lat, Daisy umarła.

- Jak?

- Zbudziła się któregoś dnia z bólem brzucha. Nie prze­chodził. Doktor powiedział, że ma skręt kiszek i nic nie może dla niej zrobić. Umarła następnego popołudnia.

Madam wyrzuciła mnie. A ja zdążyłem się znudzić pracą przy koniach. Wydawało mi się, że cokolwiek bym robił, w oczach ludzi z miasta zawsze będę synem dziwki. Po co miałem się starać?

Spędzałem wtedy całe godziny w salonie gier w domu publicznym, ucząc się pić, kląć i grać w pokera. Zacząłem żyć na własny rachunek.

Ukradłem konia człowiekowi, u którego pracowałem, i ruszyłem w drogę. Jeździłem, bez określonego celu, wszę­dzie wszczynając awantury. Pierwszy człowiek, którego za­biłem, zarzucił mi, że oszukuję w pokera. Wyciągnął broń, gdy nazwałem go cholernym kłamcą. Byłem szybszy.

- Oszukiwałeś? Uśmiechnął się smutno.

- Oczywiście. Chodziło chyba o pięciodolarową stawkę. Zabiłem człowieka dla marnych pięciu dolarów. - Przez chwilę patrzył na nią uważnie, po czym wrócił do prze­rwanego wątku. - Miałem dwadzieścia lat, gdy wybuchła wojna. Przyłączyłem się do oddziału partyzanckiego. To była świetna zabawa. Mogłem kraść i zabijać pod osłoną armii konfederackiej. Byłem dobrym żołnierzem. Ludzie, którzy nie dbają o życie, ryzykują i na ogół wychodzą cało. Giną przeważnie ci najbardziej wartościowi - rzekł w zamyśleniu.

Ale wojna się skończyła i nie pozostawało mi nic innego, jak dalej strzelać, dopóki ktoś nie okaże się w tym lepszy. Którejś nocy w barze wymierzyłem rewolwer w człowieka, który w końcu stchórzył. Był tam Cole Younger, widział, jak obchodzę się z bronią, i poznał mnie z Jessem i Frankiem. Zacząłem z nimi jeździć.

Nie słyszała nigdy o ludziach, których wymienił, ale przypuszczała, że byli notorycznymi przestępcami.

- Spędziłem z nimi dwa lata. Potem napadliśmy na bank, licząc na łatwy łup. W strzelaninie zginął jakiś nadgorliwy urzędnik. Wróciłem, by zabrać jednego z Youngerów, pod którym zabito konia. Ktoś, chyba szeryf, postrzelił mnie. Tylko raz w życiu byłem poważnie ranny. Musieli zostawić mnie w lesie, by uciec przed ścigającym nas oddziałem.

- Zostawili cię?

- Musieli. - Wzruszył ramionami. - Gdyby to był jeden z nich, też bym to zrobił.

- Ale przecież mogłeś umrzeć? Rozbawiła go jej naiwność.

- O to chodziło. Miałem umrzeć. Lydia, naprawdę na­zywam się Sonny Clark. Sonny Clark umarł tamtego po­południa, pośród wzgórz Tennessee.

- Wtedy znalazł cię John Sachs.

- Nie pamiętam. Odzyskałem przytomność w parę dni później w jego chacie. Jakimś cudem, dzięki lekarstwom, które musiałem wypijać, i okładom, jakimi leczył moje rany, przeżyłem i po paru miesiącach wróciłem do zdrowia. Wi­działaś bliznę na mojej piersi. - Skinęła głową. - Kula prze­szła na wylot. Nie mam pojęcia, jak ominęła serce i płuca.

Jej umysł pracował intensywnie, składając fakty w całość.

- Wtedy zmieniłeś nazwisko.

- Poradził mi to Sachs. Gdy byłem nieprzytomny, ściął mi włosy, by wyleczyć ranę na głowie. - Lydia zadrżała, wyobrażając sobie, jak krwawił. Nie wiedziała, kiedy zna­lazła się między jego kolanami, z dłońmi na jego udach. - Urosła mi broda i wąsy. Zgoliłem brodę, ale z wąsami wyglądałem inaczej, poważniej. Pracowałem u niego przez rok, spędziłem tam zimę. Gdy odszedłem, nie byłem już tym samym człowiekiem.

Bawił się jej włosami, a ona oparła policzek o jego udo.

- Wewnętrznie też się zmieniłem. Chciałem żyć i nadać sens swemu życiu. Zawdzięczam to Sachsowi. Był pier­wszym człowiekiem, który się o mnie zatroszczył. Czułem, że mu jestem coś winien za trud, jaki sobie zadał, by mnie uratować.

Jedyną prócz zabijania rzeczą, na której się znałem, były konie. Sachs powiedział, bym poszukał pracy w stadninie Gentry'ego. Lydia, zostawiłem przeszłość za sobą, ale mimo nowego nazwiska i twarzy nadal jestem Sonnym Clarkiem, mordercą i bandytą, prawdopodobnie wciąż poszukiwa­nym w kilku stanach.

Tak było rzeczywiście, ale nie chciała mu tego mówić. Podniosła głowę.

- Zmieniłeś się. Nie jesteś już Sonnym Clarkiem. Sam powiedziałeś, że umarł kilka lat temu. - Dotknęła jego wą­sów. - Jesteś Rossem Colemanem.

Popatrzył na nią z czułością. Nie poznawał samego sie­bie.

- Przepraszam za to, co powiedziałem wcześniej. Jestem ostatnim człowiekiem, który ma prawo cię sądzić. - Prze­bierał palcami w jej włosach. - Boże, Lydia, jakie piekło musiałaś przeżyć.

Objęła go i oparła głowę o jego pierś.

- Zanim spotkałam ciebie. Przy tobie poczułam się pra­wdziwą damą. Ale... wczoraj, gdy patrzyłeś na mnie...

- Przepraszam - szeptał w jej włosy. - Myliłem się. By­łem szalony z zazdrości, Lydia.

- Z zazdrości? Myślałeś, że wymknęłam się na spotkanie z Winstonem? Był dla mnie przyjacielem, to wszystko. A co do innych, których wymieniłeś, nigdy...

- Wiem, że nie robiłaś niczego rozmyślnie. Coś się ze mną stało, gdy zobaczyłem tych wszystkich mężczyzn oglą­dających twoje piersi.

- Nie chcę innego mężczyzny. Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek będę chciała. Ale... - Umilkła i nieśmiało schy­liła głowę. - Uwielbiam to, co robimy, Ross.

Rzucił jedno z tych przekleństw, które w takiej chwili nie brzmiało jak przekleństwo. Musnął palcem jej wargi.

- Ja też to uwielbiam. Pocałował ją - namiętnie i delikatnie zarazem. Zsunął dłoń z jej ramienia na pierś. Cofnął się, słysząc cichy jęk.

- Wiem, co wczoraj przeżyłaś. Boże, gdy pomyślę, co mogło się stać... - Zacisnął powieki. - Nie musimy teraz nic robić. Zrozumiem to.

Lydia wstała i odwróciła się do niego plecami, odgar­niając włosy z karku.

- Czy pomożesz mi rozpiąć guziki? Pierś Rossa wypełniło uczucie, którego nie umiał nazwać, choć przewyższało swoją intensywnością wszystko, czego doznał w życiu. Usiadł na taborecie. Lydia stanęła między jego rozstawionymi nogami. Niewprawnymi palcami zaczął rozpinać rząd guzików od stanika sukni.

Potem rozpiął halkę. Ściągnął je w dół i zaczął zdejmować majtki. Gdy opadły do kostek, wystąpiła z nich i stopą odsunęła leżącą na podłodze bieliznę.

W samej koszuli wyglądała bardzo ponętnie. Kiedy chcia­ła ją rozpiąć, powstrzymał jej ręce.

- Pozwól, że sam to zrobię. Rozpinał guziki powoli, pieszcząc w długich przerwach jej piersi. Zdjął z jej ramion koszulę, która opadła w dół zatrzymując się na biodrach. Plecy Lydii były nieskazitelną płaszczyzną delikatnej, ciepłej skóry. Kręgosłup żłobił po­środku płytki rowek. Przesunął wzdłuż niego palcem. Po obu stronach krzyża, w miejscu, gdzie zaczynały się bio­dra, dostrzegł dwa dołeczki. Ucałował je. Lydię przebiegł dreszcz rozkoszy, gdy poczuła jego ciepły, wilgotny język. Przywarł ustami do jej talii i objął dłońmi piersi, lekko je uciskając.

- Odwróć się - szepnął. Tak jak przypuszczał, pod dotknięciem jego palców sutki nabrzmiały i pociemniały. Położył dłonie na jej pośladkach.

Wtulił twarz w jej piersi, wdychał ich zapach, całując twar­de, koralowe czubki brodawek.

Łagodne światło lampy rzucało na jej skórę tańczące cie­nie. Z trudem zapanował nad zwierzęcym instynktem i de­likatnie ujął jej piersi w dłonie.

Pochylił się i musnął wargami jej brzuch, czubkiem ję­zyka delikatnie pieścił pępek.

Z palcami w jego włosach tuliła jego głowę. Nawet nie wiedziała, że istnieje tyle odcieni rozkoszy. Czy to, co robił, było niemoralne? Czy znali to wszyscy, tylko ona dopiero się uczyła?

Ciało Rossa płonęło, krew pulsowała mu w lędźwiach. Czuł we włosach jej dłoń, wdychał zapach skóry, rozko­szował się jej pięknem. Zatracał się w niej, lecz to mu nie wystarczało. Pragnął więcej. Chciał mieć wszystko.

Cofnął się i przez rozcięcie koszuli wciąż owiniętej wo­kół jej bioder, w przyćmionym świetle lampy zobaczył skra­wek jej ciała, a poniżej pępka - cieniste gniazdko kręconych brązowych włosów.

Serce biło mu szybko. Wahał się, nie wiedząc, czy starczy mu odwagi. Pochylił się wreszcie i wsunął usta w rozcięcie koszuli. Nie poruszyła się. Delikatnie muskał ją wąsami, najpierw brzuch, potem coraz niżej, aż dotknął skraju brą­zowego trójkąta. Dmuchnął lekko w miękkie włosy.

Zareagowała spazmem całego ciała. Wstrzymała oddech i zacisnęła palce wczepione w jego włosy.

Zawstydził się i cofnął. Wstał niezdarnie, omal nie ude­rzając w brezentowy sufit. Wyswobodziła się z koszuli i sta­nęła przed nim tylko w butach i pończochach.

Nie zdawała sobie sprawy z tego, że wygląda prowo­kująco. Oprzytomniał na chwilę:

- Zdejmij buty, ale pończochy zostaw.

- Dlaczego? - spytała szeptem.

- Ładnie w nich wyglądasz.

Spełniła jego prośbę, przygryzając dolną wargę i uśmie­chając się filuternie. Ross szybko rozpinał koszulę.

- Pozwól, że ja to zrobię, bo inaczej będę musiała przy­szywać wszystkie guziki.

Odsunęła jego ręce. Rozpięła i zdjęła koszulę. Spojrzała na bliznę.

- Omal nie umarłeś - szepnęła. Stanęła na palcach i do­tknęła jej czubkami palców, a potem wargami. - Cieszę się, że nie.

Przezwyciężając resztki wstydu pocałowała go, wsunęła język w nierówną szczelinę. Usłyszała westchnienie. Po­czuła się pewniej i zaczęła przesuwać usta po jego piersi. Kręcone włosy łaskotały twarz, ale było to przyjemne. Za­uważyła, że brodawki piersi Rossa uwypukliły się pod do­tknięciem jej palców, więc ośmielona zaczęła pieścić je ję­zykiem.

Ross był tym oszołomiony. Zaklął cicho i w pośpiechu próbował zdjąć spodnie.

- Uczysz mnie rzeczy, których nie znałem.

Lydia opadła na posłanie i widząc jego desperackie wy­siłki, by pozbyć się dolnej części garderoby, zaczęła chi­chotać. Spojrzał na nią groźnie.

- Sądzisz, że to zabawne? Próbowała stłumić śmiech, lecz bez powodzenia. Tryskał dźwięcznie i spontanicznie. Turlała się po posłaniu, Rossowi też nie udało się zachować powagi. Rzucił się na łóżko obok niej i unieruchomił w niedźwiedzim uścisku.

- Sądzisz, że to zabawne? - powtórzył, łaskocząc ją pod pachami.

- Nie, nie. Przestań, proszę - dyszała, próbując się uwol­nić.

- Wyśmiewanie się ze mnie będzie cię drogo kosztować - powiedział, pocierając nosem jej szyję.

- Co?

- Musisz zostawić te pończochy. Wstrzymała oddech i przestała się śmiać. Patrzyli sobie nawzajem w oczy. Widział jej pulsującą szyję, a ona czuła go między udami. Oczy jej zwilgotniały.

- Chyba je zostawię. Jeśli ci się podobają.

- Ty mi się podobasz. - Zaskoczył ją tymi słowami. Przy­patrywali się sobie tak intensywnie, jakby chcieli dotrzeć do najgłębiej ukrytych myśli i uczuć.

- Naprawdę? - spytała ledwo dosłyszalnie.

- Tak. Jeśli przedtem nie zdawał sobie z tego sprawy, teraz był pewien. Nie chciał, by do tego doszło, ale stała się dla niego ważniejsza, niż kiedykolwiek mógłby przypuszczać. Zazdrość, która trawiła go poprzedniego wieczoru, była słabym uczuciem w porównaniu z tym, jakie owładnęło nim teraz i poruszyło do głębi.

Nie mógł tego lekceważyć. Nie chciał dłużej z tym wal­czyć.

Nie wiedział, co powiedzieć. Musiał wyrazić to gestami. Przesuwał palcem po jej piersiach, kreśląc kółka wokół bro­dawek.

- Żadne kobiece ciało nie było mi dotąd tak bliskie - rzekł.

Wiedząc, ile kosztowało go to wyznanie, położyła mu dłoń na karku i przyciągnęła głowę do swej piersi, podając ją drugą ręką.

- To cudowne uczucie, gdy dotykasz mnie językiem. Wydając niskie, gardłowe pomruki pieścił językiem jej brodawki, doprowadzając ją do ekstazy.

- Ross, nie ma nic równie wspaniałego - szeptała ury­wanie.

Wszedł w nią płytko, nie chcąc przyspieszać chwili speł­nienia.

- Jest - szepnął.

- Co? - spytała z cichym westchnieniem, gdy posunął się o cal. - Pokaż mi to.

Podniósł głowę i spojrzał jej w oczy. Wyczytał z nich tylko szczerą ciekawość. Ani śladu lęku czy poświęcenia lub wspomnienia wcześniejszych doświadczeń.

Podniósł się; klęczał teraz między jej udami. Nadal szukając na twarzy Lydii śladów odrazy czy strachu, przesunął dłonią po jej łydce ubranej w czarną pończochę. Schylił głowę i pocałował jej udo od wewnętrznej strony, tuż nad podwiązką, pieścił ustami wrażliwą skórę.

- Ross - westchnęła.

- Masz piękne nogi, Lydia - szepnął. Prowadził dłoń w górę i w dół, po czym wsunął ją pod podwiązkę i potarł skórę w zgięciu kolana. Opuścił nieco pończochę, by uca­łować jej kolano i dotknąć go językiem.

Powtórzył ten sam rytuał z drugą nogą. Przechyliła głowę i patrzyła, jak pieszczotliwie przesuwa dłonie w górę jej ud. Gdy napotkała jego wzrok, przymknęła oczy, szepcząc jego imię.

- Jesteś tu taka piękna. - Przeczesywał palcami rudo­brązowe futerko. - Cudowny kolor. - Mówił teraz niskim, wibrującym namiętnością głosem.

Lydia zadrżała, słysząc go i czując jego pieszczotę. Ob­rysował palcem jej wzgórek łonowy. Dotykał najbardziej intymnych miejsc, pocierając je lekko i szepcząc jej do ucha pełne zachwytu słowa.

Otrzeźwiała natychmiast i szeroko otworzyła oczy, gdy poczuła między udami jego wilgotny język. Łaskotał ją wą­sami i lekko drapał nie ogolonym podbródkiem, lecz nie mogła uwierzyć w to, co robi, nim tego nie zobaczyła.

- Ross! - krzyknęła wstrząśnięta i chwyciła go za włosy, by unieść jego głowę. Było jednak za późno. Całował ją i zamiast mu w tym przeszkodzić, mocniej przycisnęła jego głowę do łona. Opadła na poduszkę w spazmie ekstazy.

Całował ją tam z równą maestrią jak w usta. Było to wspaniałe i nie mógł się powstrzymać. Rozchylił kciukami fałdy chroniące wnętrze jej kobiecości i zręcznie wsunął między nie język. Każde jego poruszenie było hołdem zło­żonym młodości i niewinności, jaką zachowała mimo stra­sznych przeżyć. Kochającymi ustami całował i leczył rany, które pozostawiły w jej psychice poprzednie lata. Dziękował za szczodrość, z jaką obdarzała go swym ciałem. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek doświadczy takiej miłości.

Przez jej ciało przepływały fale rozkoszy. Z trudem chwy­tała oddech. To, co się działo, przechodziło jej najśmielsze wyobrażenia. I choć ją szokowało, wiedziała, że jest nie­powtarzalnym darem od Rossa, i przyjmowała to z wdzię­cznością.

Przepełniająca ją rozkosz narastała z każdym ruchem jego języka i ust. Gdy zaczęła tracić kontrolę nad tym, co się dzieje, ułożył się na niej i przytrzymał jej drżące ciało. Wypełniał ją całkowicie. Jeszcze jeden szybki ruch i wy­trysnął w nią strumieniem gorącego nasienia.

Dużo później, gdy przyszła do siebie, zdała sobie sprawę, że leżą zupełnie nieruchomo, a ona trzyma ręce na jego udach. Wciąż pozostawał wewnątrz niej, pełny i twardy.

- Ross? - spytała cicho.

- Przepraszam cię. To jeszcze nie koniec.

Zaczął się poruszać, najpierw powoli, potem coraz szyb­ciej, pozbawiając ją świadomości i przenosząc w sferę nie­wyrażalnych doznań. Zapadli w nią oboje. Czarna, aksa­mitna niepamięć pochłonęła ich i zamknęła w swym cie­płym uścisku.

Rozedrganym głosem szeptał imię Lydii, wtulając twarz w jej szyję.

- Jestem zmęczona, ale nie chcę spać. Boję się, że gdy się rano obudzę, wszystko okaże się snem - powiedziała Lydia, skubiąc włosy na jego piersi.

Ross westchnął z zadowoleniem.

- Wiem. Ja też nie chcę spać. Tak przyjemnie trzymać cię w ramionach. - Przytulił ją mocniej i pocałował w skroń. - Lydia, jak to się stało, że nauczyłaś się tak ładnie mówić? I gdzie nabrałaś wytwornych manier, na co zwróciła mi któregoś wieczoru uwagę Mama, dając przy tym do zro­zumienia, że jestem głupi i uparty. Ja naśladowałem Victorię i jej ojca. Kto uczył ciebie?

- Nie zawsze żyłam w takich warunkach. Mój ojciec, matka i ja mieszkaliśmy w mieście. Nie przypominam sobie dokładnie tego miasta, lecz pamiętam dom. Mama hodowa­ła kwiaty w doniczkach na ganku. Miałam na górze pokój z oknem. Pamiętam, że latem siadywałam wieczorami przy oknie, a białe firanki z falbankami muskały moją twarz.

Ross leniwym ruchem głaskał jej pośladki.

- Gdy zbudujemy dom, kupię ci białe firanki z falban­kami. Co się stało z twoim ojcem?

- Umarł. Nazywał się Joseph Bryant. - Nieoczekiwanie usiadła i oznajmiła z dumą: - To moje nazwisko - Lydia Bryant.

Położył ją na posłaniu i ucałował.

- Już nie. Teraz nazywasz się Coleman.

- Wiesz, co mam na myśli - zamruczała wtulając się w niego. - Ojciec pisał opowiadania do gazet. Czasami się złościł, że ludziom nie podoba się to, co pisze. Wydaje mi się, że to było o niewolnikach. Powiedział mamie, że jedzie na Północ, by znaleźć dla nas nowy dom. Zachorował tam i umarł. Nigdy go już nie zobaczyłyśmy. Z trudem przy­pominam sobie, jak wyglądał.

- Czy wyobrażasz sobie, co znaczy nic nie wiedzieć o swoim ojcu? Nic prócz tego, że był jednym z klientów matki.

Spojrzała na jego twarz i przesunęła po niej dłonią.

- Patrząc na ciebie sądzę, że musiał być niezwykle przy­stojny i silny. Ale dla mnie nie ma znaczenia, kim był.

Jego rysy złagodniały. Ucałował jej rękę.

- Mów dalej. Kiedy twoja matka wyszła za mąż po raz drugi?

- Nie wiem dokładnie. Miałam chyba dziesięć lat. Mu­siałyśmy wyprowadzić się z domu i wszystko zostawić. Ludzie nie traktowali mamy zbyt dobrze ze względu na to, co pisywał ojciec.

Ross uzupełnił w myśli luki w jej opowiadaniu. Bryant był abolicjonistą. Pojechał na Północ, prawdopodobnie źle zniósł zmianę klimatu i zmarł na zapalenie oskrzeli lub płuc. Matka Lydii została wdową i straciła wszystko.

- Pamiętam, że mieszkałyśmy w ciemnym pokoju na poddaszu starego domu. Mama szyła i haftowała. Któregoś razu powiedziała mi, że poznała mężczyznę, który mieszka na farmie wśród wzgórz. - Westchnęła. - Pobrali się i wziął nas do siebie. Jego dom był nędzną chałupą, chłodną w zi­mie i gorącą w lecie. Spałam na strychu, na który wcho­dziłam po drabinie. Było tam brudno, a mama musiała ciężko pracować cały dzień, przygotowywała posiłki i sta­rała się utrzymać względny porządek. Teraz wiem, że była zdesperowana decydując się na to małżeństwo. Myślała, że na farmie będzie dużo jedzenia, a ja wychowam się w zdrowych warunkach. Chwalił się, a mama chciała mu wierzyć. Uczynił ją białą niewolnicą.

- A twój brat przyrodni?

- Był starszy ode mnie, prawie dorosły, gdy się tam przeprowadziłyśmy. Bił się z ojcem i z sąsiadami, których obaj nienawidzili. A tamci nienawidzili nas. Gdy wybie­raliśmy się do miasta na zakupy, obrzucali nas wyzwiskami. Mama płakała i przestała chodzić do miasta. Ja też. Bałam się zostać z nimi sama.

Ross przytulił ją mocno.

- Tamto życie się skończyło, Lydia. Cieszę się, że mi o tym powiedziałaś. To wiele wyjaśnia. A mnie też sprawiło ulgę, że opowiedziałem komuś o swojej przeszłości. Jesteś jedyną osobą, która zna prawdę. Moja tajemnica umarła z Johnem Sachsem. Nikomu więcej o tym nie mówiłem.

Nie była jedyną osobą. Wiedział o nim Clancey. Inni też szukali Sonny'ego Clarka. Ale nigdy go nie znajdą, jeśli będzie mogła temu zapobiec. Otoczyła go ramionami.

- Victorii też nie? Pieszczące ją dłonie znieruchomiały.

- Nie - odrzekł cicho. - Nigdy jej o tym nie powie­działem.

Lydia uśmiechnęła się do swoich myśli. Victoria mogła zdobyć jego miłość. Miała ją nadal. Ale było coś, czego nie zdobyła - jego zaufania.

- Ross?

- Hm? - Delektował się właśnie delikatną skórą na jej brzuchu.

- To, co przedtem robiłeś... Znieruchomiał.

- Tak?

- Nic, nieważne.

- Co? Powiedz mi.

- To znaczy... Nie wiem... Pomyślisz pewnie...

- Nie będę wiedział, co o tym myśleć, jeśli mi nie po­wiesz.

- Zastanawiałam się właśnie, czy... - Przewróciła się na brzuch, oparła o jego pierś i spojrzała mu prosto w oczy. - Czy mogłabym to zrobić tobie?

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Jefferson tętniło życiem. W roku 1872 było drugim co do wielkości miastem w Teksasie i ważnym ośrodkiem handlowym i komunikacyjnym. Do nadbrzeża przybijały wielopokładowe parowce, przywoziły towary i pasażerów, którzy zamierzali jechać dalej na zachód, i zabierały do Nowego Orleanu ogromne ilości bawełny.

Ulice były pełne ludzi, zwykle zatrzymujących się tu przejazdem. Kupowali, sprzedawali, prowadzili handel wy­mienny, ładowali i rozładowywali towary. Pieniądze prze­chodziły z rąk do rąk. Wyzwolonym Murzynom nie po­wodziło się najlepiej. Arystokraci, którzy w czasie wojny stracili wszystko, zachowywali się, jakby nie wpłynęła ona na ich życie, a zwłaszcza pozycję w społeczeństwie. Do­robkiewiczów lekceważono lub łaskawie przyjmowano, za­leżnie od wartości ich pieniędzy i gestu, z jakim nimi dys­ponowali. Poważani ojcowie rodzin ocierali się o poszuki­waczy przygód, którzy kręcili się wieczorami po nabrzeżu. W tym mieście można było kogoś spotkać, zostać odnale­zionym albo zaginąć.

Vance Gentry siedział na koniu, spoglądając na morze obozowisk otaczające miasto ze wszystkich stron. Westchnął z rezygnacją.

- Jak zamierza ich pan odnaleźć pośród tego wszystkie­go? - spytał Howarda Majorsa.

- Znajdziemy ich - odrzekł spokojnie detektyw.

- Dobrze, ruszajmy - powiedział Gentry, uderzając ob­casem w bok konia.

- Nie - powstrzymał go Majors. - Dziś wieczorem za­czniemy o nich pytać, nie budząc podejrzeń. Zaglądając do każdego wozu moglibyśmy go spłoszyć. Gdyby chciał się ukryć, w takim tłumie nie będzie miał z tym kłopotu.

Gentry zaklął. Odkąd Madam LaRue naprowadziła ich na ślad Rossa, spędził wiele dni podróżując w zadymio­nych, wiecznie spóźniających się pociągach, jedząc niesta­rannie przyrządzone posiłki i śpiąc w twardych łóżkach. W Shreveport wsiedli na przepełniony i bardzo powoli pły­nący parowiec. Tracił cierpliwość, a nieustanne strofowanie Majorsa wytrącało go z równowagi.

Wiedzieli, że karawana tu kończy swoją podróż. Victoria mogła się znajdować w którymś z wozów stojących wokół miasta. Chciał uwolnić ją od poniżenia i ciężkiej pracy, nim Coleman zdąży uciec. Niemal zapomniał, jaką ulgę sprawiły mu słowa Madam LaRue, która powiedziała, że widziała żonę pana Colemana i jej zdaniem wyglądała zu­pełnie dobrze.

- Zgoda - powiedział niechętnie. - Dziś będziemy się rozpytywać. Jutro zacznę szukać córki, czy się to panu podo­ba, czy nie. - Ściągnął cugle swego wierzchowca i zawrócił do centrum miasta, gdzie udało im się wynająć pokoje.

Majors pojechał za nim. Miał już dosyć pogróżek Gentry'ego. Gdyby mu tak bardzo nie zależało na schwytaniu Sonny'ego Clarka, by odejść na emeryturę w blasku sławy, już wiele tygodni temu dałby spokój i powiedział Gentry'emu, żeby wynajął kogoś innego. Gentry pewnie sko­rzystałby z usług rewolwerowców. Nie chciał, by rozniosło się, że bandyta Sonny Clark został jego zięciem. Mógł temu zapobiec zabijając go.

Majors przynaglił konia do szybszego kłusu. Bał się stra­cić Gentry'ego z oczu. Ile razy mówił, że chciałby dostać Clarka żywego, zdawało mu się, że tamten nie słucha. Tak czy inaczej, nie ufał mu.

Łzy wielkie jak groch toczyły się po policzkach Priscilli Watkins.

- Jesteś podły, Bubba Langston. Myślałam, że po tym, co zrobiłeś, zachowasz się jak przystało na mężczyznę i po­prosisz ojca o moją rękę.

Bubba podziwiał zachód słońca gryząc źdźbło trawy.

- Tak myślałaś?

Zmienił się. Priscilla widziała, jak z każdym dniem zmie­nia się coraz bardziej. Nie poruszał się już niezdarnie ni­czym nastolatek, lecz chodził pewnym krokiem mężczyzny, który wie, czego chce. Nie patrzył na świat oczami pełnymi zdumienia i oczarowania cudami, jakie mu ofiarowuje, lecz rozważnym spojrzeniem dorosłego człowieka. Można było dostrzec te zmiany teraz, gdy patrzył spod zmrużonych powiek na zachodzące słońce. Była zła, że nawet nie za­uważył, iż na przyjazd do Jefferson włożyła swoją najlepszą sukienkę. Gdy się ostatnio spotykali, rzadko cokolwiek do­strzegał. Myślał tylko o swoich sprawach, biorąc ją szybko i machinalnie. Cieszyła się, gdy wydobył się z depresji, w jaką wpadł po śmierci Luke'a. Ale już nigdy nie był taki miły jak za pierwszym razem i nie szeptał jej do ucha czułych słów.

- Jak myślisz, czemu pozwoliłam, byś to zrobił? - spy­tała, rzucając nerwowe spojrzenie w stronę wozu w obawie, by jej matka nie usłyszała ich rozmowy. - Chciałam wyjść za ciebie za mąż, gdyby tak nie było, nigdy...

- A co ze Scoutem? - spytał Bubba odwracając wzrok od rozpłomienionego nieba, by spojrzeć jej w oczy.

- Scoutem? - pisnęła.

- Tak. Czy za niego również chciałaś wyjść za mąż? A może po prostu zależy ci na tym, żeby uciec od matki, i nie ma dla ciebie znaczenia, jaki frajer ci w tym pomoże?

Gotowała się z wściekłości. Za kogo uważał się ten chłop, że ośmielał się tak do niej mówić? Udało jej się wycisnąć jeszcze kilka łez.

- Bubba, Bubba, kto naopowiadał ci tych kłamstw?

Wesz, że kocham tylko ciebie. Na zawsze. Ten, kto to zrobił, musiał być zazdrosny. O to, że kocham ciebie i nikogo innego.

Bubba wyprostował swoje długie ciało, które w ciągu ostatnich trzech miesięcy znacznie się zaokrągliło. Nie od­nosiło się już wrażenia, że chłopak składa się z samych tylko rąk i nóg.

- Z tego, co słyszałem, kochałaś się z każdym, kto nie był związany z inną kobietą.

Ogarnęła ją rozpacz. Scout zerwał z nią ostatecznie. Skoń­czył pracę, do której go wynajęto, i odjechał szukać na­stępnej przygody. Była oburzona, że tak łatwo się jej pozbył.

Bubba był jej ostatnią szansą. Nie chciała skończyć na jakiejś ponurej farmie, harując od świtu do nocy, za jedyne towarzystwo mając ojca pantoflarza i despotyczną matkę. Zerknęła niespokojnie w stronę wozu, po czym położyła jego dłoń na piersi, zamykając oczy w udanej ekstazie.

- Bubba, posłuchaj mego serca. Bije z miłości tylko do ciebie. Przysięgam. Przekonaj się, jak bardzo cię kocham.

Westchnęła, gdy poruszył dłonią. Uśmiechnęła się trium­fująco. Pieścił ją z nabytym niedawno doświadczeniem. Jęk­nęła cicho, gdy brodawka nabrzmiała pod dotknięciem jego kciuka.

Otworzyła szeroko oczy, kiedy opuścił rękę.

- Jesteś ładna, Priscilla, i twoje ciało pociąga mężczyzn. Ale nie chcę mieć żony, która oddawała się wszystkim.

- Ty łajdaku! - syknęła cofając się. Nie zdawał sobie dotąd sprawy, że może wyglądać tak brzydko. Jej twarz przypominała teraz okrutną maskę. Nie miała skrupułów i nie znosiła, gdy coś układało się nie po jej myśli. Bubba był wdzięczny Rossowi, że ostrzegł go przed tą suką.

- Stałeś się mężczyzną dzięki mnie. Będąc z tobą miałam uczucie, jakbym parzyła się z wieprzem. Słyszysz? - krzyk­nęła. - Z wieprzem.

Bubba uśmiechnął się.

- A ja nie mógłbym marzyć o lepszej nauczycielce. Dzię­kuję za lekcje, jakie mi dałaś.

Odwrócił się i odszedł swobodnym, pewnym krokiem człowieka, który zrzucił z siebie przytłaczający go ciężar.

Priscilla odwróciła się w bezsilnej wściekłości i zobaczyła stojącą za nią matkę. Policzki Leony płonęły. Nozdrza miała ściśnięte z oburzenia. Wyciągnęła kościstą rękę i z całej siły uderzyła córkę w twarz.

Dziewczyna nawet nie drgnęła. Patrzyła na matkę i po dłuższej chwili uśmiechnęła się. Bez słowa weszła do wozu, odsunęła zdumionego ojca, wzięła walizkę i zaczęła wrzu­cać do niej rzeczy.

- Co zamierzasz zrobić, moja panno? - spytała Leona.

- Odejść od was. Pójdę do Jefferson i znajdę tam pracę. Leona zamrugała wyblakłymi oczami.

- Spójrz na mnie. - Priscilla zwróciła się do matki. - Nie zamierzam skończyć życia jako stara, zwiędła kobieta jak ty, uwięziona na jakimś nędznym skrawku ziemi u boku niedołęgi jak on. - Wskazała palcem na ojca. - Będę żyć inaczej niż wy.

- Jak? Umrzesz z głodu. Priscilla roześmiała się z pogardą, dalej pakując ubrania.

- Znajdę pracę jeszcze dziś wieczorem.

- Co będziesz robić? Zamknęła walizkę i znów zwróciła się do matki.

- To, co lubię - powiedziała z błyszczącym wzrokiem. - I co od dawna robię za darmo. Teraz będą musieli mi za to płacić.

- Prostytucja? - szepnęła Leona ze zgrozą. - Chcesz zo­stać dziwką?

Priscilla uśmiechnęła się pobłażliwie.

- Najlepiej płatną w historii. Widzisz, mamo, gdy nikt cię nie kocha, jeszcze bardziej tego potrzebujesz. Przez całe życie marzyłam o kimś, kto by mnie kochał. Teraz chcę korzystać z miłości, której mi nie dałaś. Ile razy będę pieścić mężczyznę, pomyślę o tych wszystkich latach, gdy ty mnie nie pieściłaś. Pamiętaj o tym.

Rzuciła walizkę na ziemię i zeskoczyła z wozu. Podniosła ją i nie oglądając się poszła w stronę Jefferson.

Leona zwróciła się do męża.

- Ty głupi tchórzu, masz zamiar tu siedzieć i pozwolić jej odejść?

Spojrzał na żonę zmęczonymi oczami, które były teraz bardziej ożywione niż kiedykolwiek.

- Tak. Nie zatrzymam jej. Nawet jeśli ściągnie na siebie jakieś nieszczęście, będzie to lepsze niż życie z tobą. Żałuję, że sam nie miałem jej odwagi wiele lat temu.

- Możemy pisać listy - powiedziała Lydia, z trudem powstrzymując łzy.

- Nie umiem czytać ani pisać, ale gdy któreś z moich dzieci się nauczy... - Głos Mamy drżał ze wzruszenia. - Będzie mi ciebie brakowało. Myślę o tobie jak o własnym dziecku.

- Wiem. Inaczej by mnie tu nie było. Znów się objęły. Lydia chciała wchłonąć w siebie siłę tamtej kobiety. Dziewczynki płakały, trzymając się jej spód­nicy, a Micah i Samuel stali poważni obok ojca. Wszyscy mieli smutne miny.

Lydia pożegnała się już z innymi rodzinami z karawany. Jedna po drugiej znikały w gwarnym Jefferson, gdzie miały przygotować się do ostatniego etapu podróży. Langstonowie zamierzali wyruszyć następnego dnia o świcie, gdy tylko załadują na wóz zapas świeżej żywności. Żegnali się teraz, wiedząc, że już nie zobaczą Lydii.

- Przyjedziemy do was. Ross mówi, że będzie to mo­żliwe za rok lub dwa, gdy zbudujemy dom. Czy mówiłam ci, że Moses jedzie z nami? Bardzo nam się przyda jego pomoc. Ross sam chciał mu to zaproponować, nim Moses się do niego zwrócił. - Mówiła zbyt dużo i zbyt szybko, bo wiedziała, że się rozpłacze, jeśli przestanie.

- Kochasz go, prawda? - spytała cicho Mama, gdy Lydia przerwała, by zaczerpnąć tchu.

- Tak, kocham. Czuję się przy nim... - Szukała właści­wego słowa, by określić to, co czuła, odkąd Rossowi zaczęło na niej zależeć. A tego była pewna. Nie kochał jej tak jak Victorii, ale zależało mu na niej. - Czuję się przy nim czysta i godna szacunku. Nie ma już znaczenia, kim byłam przed­tem.

- On też cię kocha - powiedziała Mama, głaszcząc rękę Lydii.

Potrząsnęła głową.

- Wciąż kocha Victorię. Mama machnęła ręką.

- Może mu się tak zdaje, ale w łóżku ma tylko ciebie i któregoś dnia zrozumie, że tylko ciebie kocha. A sądząc z tego, jak się ostatnio uśmiecha, nastąpi to niedługo. Nigdy tak nie wyglądał, kiedy ona żyła. Sprawiał wrażenie, jakby przez cały czas coś go niepokoiło. Wkładał dużo wysiłku w to, by Victoria była szczęśliwa. Wam dwojgu będzie do­brze. Wiem o tym.

- Ja też tak myślę, Mama. Starsza kobieta spojrzała uważnie na dziewczynę.

- Wiesz, jakiś tydzień temu miałam wrażenie, że się na mnie o coś gniewasz.

Pod przenikliwym spojrzeniem Mamy Lydia poczuła się nieswojo. Rzeczywiście oddaliła się od niej, odkąd dowie­działa się, że Clancey zabił Luke'a. Poczucie winy utrud­niało jej utrzymanie bliskiej więzi z tą kobietą. Nie przy­puszczała, że Mama to zauważyła.

- Nie gniewałam się. Chyba już wtedy bałam się naszego bliskiego rozstania i próbowałam przyzwyczajać się do ży­cia bez ciebie. - Czuła zbierające się pod powiekami łzy. - Kocham cię, Mama. I całą twoją rodzinę.

Mama mocno ją przytuliła.

- My też cię kochamy, Lydia.

Potem Lydia uściskała wszystkie dziewczynki i Zeke'a, który zarumienił się jak młody chłopak.

- Uważaj na siebie, Lydia - rzekł nieśmiało.

- Bubba mówił, że przyjdzie później, by się z wami po­żegnać - powiedziała Mama, przykładając do oczu róg far­tucha. - Chce zaczekać na powrót Rossa. Jest zrozpaczony, że musi się rozstać ze swoim bohaterem.

- Lada moment Ross powinien wrócić z miasta. Muszę się pospieszyć z kolacją. - Wzięła Lee z rąk Anabeth i spoj­rzała na Langstonów, starając się utrwalić w pamięci ich miłe, serdeczne twarze i żałując, że nie ma pośród nich Luke'a. Zawsze będzie miała na sumieniu jego śmierć. Gdy­by nie ona...

- Do widzenia - powiedziała i odeszła szybko, by się nie rozpłakać.

Myśląc o Clanceyu przyspieszyła kroku. Musi wydobyć klejnoty ze schowka. Clancey wkrótce się po nie zjawi. Na pewno podążał za karawaną od dnia, w którym zastrzelił Winstona. Kiedy zdał sobie sprawę z tego, że nie ma bi­żuterii? Musiał być wściekły. Lydia chciała się przygotować na spotkanie z nim. Gdy się zjawi, natychmiast odda mu kosztowności.

Teraz była pewna, że Ross nie wie o biżuterii. W wozie musiała ją ukryć Victoria. Lydia wiedziała, że Ross był dum­ny, iż wydźwignął się ze środowiska, w którym wyrósł, i chciał zawdzięczać wszystko tylko własnej dyscyplinie i ciężkiej pracy. Nigdy nie pozwoliłby Victorii na zabranie z sobą rodzinnego majątku. Zrobiła to na własną rękę. Jeśli Lydia odda klejnoty Clanceyowi, pozbędzie się go, a Ross nie będzie miał o niczym pojęcia.

Zabrała się do przyrządzania kolacji, Lee przeszkadzał jej w tym, jak mógł. Najpierw zabrudził pieluszkę i musiała go przewinąć. Potem, gdy wzięła się do rozpalania ogniska, zaczął krzyczeć. Nie uspokoił się, dopóki nie dostał pół butelki mleka. Tuż przed przyjazdem do Jefferson Ross kupił krowę i nie musieli już korzystać z pomocy Norwoodów.

Wskutek nieprzewidzianych przeszkód nie zdążyła wy­dobyć woreczka ze schowka. Gdy posiłek zaczął się goto­wać, weszła do wozu. Przesunęła komodę o parę cali, gdy usłyszała głos wołającego ją Rossa.

Przygładziła włosy i podeszła do wyjścia.

- Jestem tutaj. - Wysunęła głowę i zobaczyła Rossa ze­skakującego z nowego wozu. Siedzący obok niego męż­czyzna zdjął sfatygowany kapelusz, lecz nie podniósł się z miejsca.

Ross uśmiechnął się do niej.

- Nie uwierzysz, jakie mamy szczęście. Przedstawiam ci pana Pritcharda. Moja żona Lydia. - Mężczyzna skinął głową w jej stronę. Patrzyła na niego, przeczuwając coś złego. Ross, pełen entuzjazmu, mówił dalej: - Spotkaliśmy się w mieście. Czekał od tygodni, by kupić wóz, więc sprze­dałem mu nasz. Chce wziąć go od razu. Mówi, że przed nadejściem zimy zamierza przebyć jak najwięcej mil. Sądzi, że jeśli wyruszy teraz, dotrze do El Paso, tam przezimuje, po czym pojedzie dalej do Kalifornii.

- Chce zabrać nasz wóz? Od razu?

- Jak tylko wyładujemy rzeczy, które nie są mu potrzeb­ne - odpowiedział Ross ze śmiechem. - Zaofiarował swoją pomoc, więc zaraz weźmiemy się do roboty. Kupiłem ten otwarty wóz za pieniądze, które dostałem od pana Pritcharda, bo będziemy go później potrzebować. Ty i Lee mo­żecie przez resztę drogi spać w wozie Mosesa. Zatrzymamy go jeszcze na wypadek, gdybyśmy nie postawili domu tak szybko, jak bym chciał.

- Dlaczego nie sprzedasz mu wozu Mosesa? - spytała nerwowo.

- Bo nie jest tak duży jak ten, a on ma pięcioro dzieci. - Spojrzał na pana Pritcharda, który odpowiedział mu uśmie­chem. - Zacznij przenosić potrzebne ci drobiazgi.

Stała jak sparaliżowana, gdy Pritchard zeskoczył na ziemię i zaczął wraz z Rossem rozładowywać wóz, który przez ostatnie dwa miesiące był jej domem.

Gdy Ross przerwał pracę i zobaczył ją stojącą bezczynnie w tym samym miejscu, podszedł i położył jej dłonie na ramionach.

- Lydia, co się stało?

- Nic - wyjąkała. Pan Pritchard przy pomocy Mosesa wytaszczył komodę i przeniósł do wozu, który Moses dostał w spadku po Winstonie. Wystarczyłoby jej parę sekund, by wyjąć aksamitny woreczek, nie miała jednak takiej mo­żliwości. Ross dziwnie na nią patrzył. - Pożegnałam się z Langstonami.

Przyciągnął ją do siebie i pocałował w usta.

- Wiem, że jest ci smutno, ale obiecałem, że ich odwie­dzimy, i dotrzymam słowa. Może już w przyszłym roku. - Znów ją pocałował. - Proszę, pomóż mi teraz przejrzeć rzeczy i powiedz, czego będziemy potrzebowali, a co można sprzedać.

Skończyli pracę już o zmroku. Pritchardowie, którzy przyjechali do Jefferson z Missisipi, po sześciotygodniowej przerwie chcieli jak najszybciej wyruszyć w dalszą drogę. Pani Pritchard i dzieci - pięciu chłopców, jak podkreślał z dumą ich ojciec, zachwycając się Lee - pojechali do miasta na zakupy.

Po dwóch godzinach ciężkiej pracy Pritchard odjechał. Ross poradził mu, jak ma zaprzęgać konie, pożegnał się z każdym z nich, a one, choć niechętnie, posłuchały poleceń nowego pana. Pritchard podziękował Lydii i Rossowi, ży­cząc im powodzenia, po czym odjechał wozem - z końmi, uprzężą, zapasowym kołem, dwiema beczkami wody... i ro­dowymi klejnotami Gentrych.

Lydia nie miała żadnej sposobności, by je stamtąd wy­dostać. Cieszyłaby się, że się ich pozbyła, gdyby nie Clancey. Co zrobi, gdy się znów pojawi? Co?

Choć byli zmęczeni, Ross nalegał, by przenieśli się z wo­zami bliżej południowej granicy miasta, z dala od tłumu.

Lydia, zdenerwowana i rozkojarzona, z trudem wykony­wała swoje zwykłe zajęcia. Jej niepokój musiał być wido­czny, bo gdy zatrzymali się na noc, Ross podszedł i przytulił - Połóż się z Lee w wozie Mosesa i prześpij trochę. Przywarła do niego, obawiając się, że Clancey nawet teraz może powiadomić szeryfa, gdzie się znajdują.

- Nie. Zostań tu na noc, Ross. Połóż się razem ze mną i obejmij mnie - błagała, wpijając palce w jego skórzaną kamizelkę.

Uśmiechnął się.

- Chciałbym, ale Moses i ja mamy jeszcze dużo pracy na dzisiaj. Ty odpoczywaj. Pojutrze pojedziemy do domu.

Uniosła głowę słysząc to słowo.

- Do domu - powtórzyła. - Ross, czy naprawdę bę­dziemy mieli dom? Ty? Ja? - Uścisnęła go mocno, żałując, że nie są już na miejscu, wolni od zagrażającego im nie­bezpieczeństwa.

- Naprawdę - zapewnił ją czułym szeptem. Pocałował ją, wsuwając język w usta. Przez ubranie czuł znajome kształty. - Lydia - rzekł z udanym gniewem - nie widzisz, co się ze mną dzieje? - Musnął wargami jej czoło i odsunął ją od siebie. - Kobieto, mam dużo pracy. - Klepnął ją w po­śladek i popchnął lekko w stronę wozu Hilla.

Lydia żałowała, że nie może się zatracić w jego objęciach i uwolnić od myśli o Clanceyu. Czy powinna mu o wszy­stkim powiedzieć? O Clanceyu. O klejnotach. Zatrzymała się w ciemności i obejrzała. Ross i Moses ustawiali rzeczy w nowym wozie i z ożywieniem rozmawiali o najbliższych planach.

Czy odważy się podejść do niego teraz, kiedy - jeżeli Mama się nie myli - jest bliski pokochania jej, i powiedzieć, że grozi im obojgu niebezpieczeństwo ze strony przyrod­niego brata, który ją zhańbił?

Prócz zagrożenia, jakie stanowił Clancey, niepokoiła ją również przypuszczalna reakcja Rossa. Czy pomści ją i zabije Clanceya? Ściągnąłby tym na siebie wyrok. A może go zlekceważy i zwróci całą swoją niechęć przeciw niej? Dowie się, że Clancey nadal odgrywa jakąś rolę w jej życiu, i będzie żałował, że pojął ją za żonę i kochał się z nią? Nie, nic mu nie powie. Mogła mieć tylko nadzieję, że Clancey ich nie śledzi.

Odwróciła się i zobaczyła obiekt swych rozmyślań za­gradzający jej drogę do wozu.

- Dobry wieczór, siostrzyczko - pozdrowił ją śpiewnym głosem. Zrobiło jej się zimno.

Rzuciła spojrzenie na Rossa i Mosesa. Moses układał chrust na ognisko. Ross zajęty był ustawianiem mebli. Roz­mawiali w czasie pracy.

- Zwariowałeś? - spytała Clanceya. - Jeżeli Ross cię zo­baczy...

- Mamy trochę spraw do omówienia, prawda? Na przy­kład, jak zamierzasz odebrać mu klejnoty i oddać je swo­jemu drogiemu przyrodniemu bratu.

Z wysiłkiem przełknęła ślinę i przeszła na drugą stronę wozu, nie chcąc, by Ross zobaczył ją rozmawiającą z czło­wiekiem, którego, jak go kiedyś zapewniała, nigdy nie wi­działa. Clancey podążył za nią i chwycił ją za ramię.

- Gdzie są klejnoty? Daj mi je natychmiast! Udało ci się jakoś je odzyskać, gdy zaatakował mnie ten ładny chło­pak.

- Nieprawda! - krzyknęła, próbując uwolnić ramię. - Chciałam, byś je zabrał i zostawił nas w spokoju. Winston ściągnął sakiewkę, padając. Włożyłam ją z powrotem pod podłogę wozu i...

- Daj mi ją. Przygryzła dolną wargę do krwi.

- Nie mogę. - Pchnął ją na ścianę wozu tak mocno, że zabrakło jej tchu, a w uszach poczuła przykry szum.

- Powiedziałem: dawaj! - syknął jej prosto w twarz.

- Po południu Ross sprzedał wóz. Nie wiedziałam, że tak szybko się go pozbędzie. Przysięgam, Clancey. Został sprzedany i odjechał, nim zdążyłam wyjąć biżuterię.

Spojrzał na nią podejrzliwie. Miał wątpliwości, czy mówi prawdę.

- Cholera! - zaklął. Odczuła to jak policzek. - To nie­dobrze dla ciebie, prawda? - spytał, puszczając jej ramię tak gwałtownie, że omal nie upadła na ziemię.

- Co masz na myśli? - Z trudem poruszała wargami. Zaschło jej w ustach i kręciło się w głowie.

- To, że na człowieka, który wyda twego męża władzom, wciąż czeka pięć tysięcy dolarów.

- Nie, Clancey... - Chwyciła go za rękaw, lecz strząsnął jej dłoń.

- Miałaś szansę kupić moje milczenie. Ceną były klej­noty...

- Powiedziałam ci...

- Zamknij się. - Podniósł rękę, jakby chciał ją uderzyć. Zamiast tego pieszczotliwie położył dłoń na jej szyi. - Może moja cena się zmieniła i zamiast biżuterii chcę ciebie. Czy opuścisz swojego silnego, pięknego męża, by pójść ze mną, jeśli ma to ocalić mu życie?

Ogarnęło ją obrzydzenie. Zamknęła oczy, by nie widzieć jego wstrętnej twarzy. Żołądek podszedł jej do gardła, gdy zaczął ją obmacywać zimnymi palcami. Nie mogła opano­wać drżenia. Nie zniesie tego. Nigdy więcej. Za nic.

Za ocalenie życia Rossowi?

Ale jak wytrzyma dotknięcie tych wstrętnych rąk teraz, gdy doświadczyła miłości Rossa? Na Boga, jak? Zgodzi się jednak na wszystko, nawet na Clanceya, jeśli uratuje w ten sposób Rossa i Lee.

Otworzyła oczy i spojrzała na niego chłodno.

- Dobrze. Pójdę z tobą. Roześmiał się nieprzyjemnie i przesunął dłonią po jej piersiach.

- I tak mógłbym cię mieć, siostrzyczko. - Odsunął się o krok. - Choć ładnie wyglądasz, bardziej w tej chwili pociąga mnie pięć tysięcy dolarów. Nie wygrasz w tym przetargu mimo swoich zalet.

Poniżył ją, lecz się tym nie przejęła. Będzie go nawet błagać, jeśli to konieczne.

- Clancey, proszę, nie. Nie rób nam tego.

- Ciężko pracowałem, by zdobyć te pieniądze, kocha­nie - rzekł słodkim głosem. - Pamiętasz chłopca, którego musiałem zabić? Chyba mi mówiłaś, jak się nazywał.

- Luke Langston.

- Tak, Langston. Twardy mały sukinsyn. Omal mi nie zwiał. Bronił się jak dziki kociak. I ten elegancki facet.

- Winston Hill. Zabiłeś ich. Obaj byli moimi przyja­ciółmi.

- Ja byłem twoim przyjacielem, nim mnie porzuciłaś. Pamiętaj o tym. Zostawiłaś mnie, bym umarł, panienko. Byłaś moją kobietą. Uciekłaś mając w brzuchu dzieciaka, którego ci zrobiłem. Jeszcze mi za to zapłacisz. Teraz mam coś do załatwienia w mieście.

- Co zamierzasz zrobić?

- Poszukać tego wozu. Jeśli mówisz prawdę, nie mogli daleko odjechać.

Lydia pomyślała o państwu Pritchard i ich pięciu synach. Będzie miała na sumieniu następnych niewinnych ludzi.

- Nie znajdziesz go - powiedziała, starając się, by za­brzmiało to przekonująco.

Ścisnął jej podbródek i szepnął:

- Lepiej, żebym znalazł, bo inaczej wrócę tu rano z sze­ryfem. - Odwrócił się i odszedł. Lydia patrzyła za nim. Wspomnienie doznanych krzywd raz jeszcze uświadomiło jej, jak bardzo go nienawidzi i pragnie jego śmierci. Zaczęła za nim biec, lecz zatrzymała się. Co może mu zrobić? Nie miała żadnej broni. Pokonałby ją bez trudu, może nawet zabił, a potem wrócił do Rossa i Lee.

Boże, co robić?” - myślała wchodząc do wozu, w któ­rym spał Lee. Nie może siedzieć bezczynnie i pozwolić, by ten łotr znów zrujnował jej życie. Na pewno coś da się zrobić. Ale co? Co?

Na dworze jakiś cień oddzielił się od innych otaczających wóz i przybrał ludzki kształt. Człowiek ów zajrzał do wozu i zobaczył Lydię schyloną nad dzieckiem. Płakała. Spojrzał na mężczyznę, który szybkim krokiem zdążał w stronę mia­sta. Przygryzł wargi i zacisnął dłonie. Po chwili bezszele­stnie ruszył za nim.

Clancey nie wierzył swemu szczęściu!

Wóz Colemana stał przed sklepem przy głównej ulicy miasta. Ten głupi facet, jego koścista żona i pięciu chłopców nieśli kupione rzeczy, spierając się o to, jak je załadować.

Obserwował ich ukradkiem, stojąc po drugiej stronie uli­cy. Gdy wrócili po resztę zakupów, przemknął przez jezdnię i nim ktokolwiek zdążył go zauważyć, wdrapał się na wóz. W ciągu paru sekund odnalazł klepkę kilkakrotnie pod­ważaną przez Lydię. Nim Pritchardowie wrócili obłado­wani zakupami, Clancey ze schowanym pod koszulą aksa­mitnym woreczkiem szedł spokojnie ulicą, zadowolony, że nie musiał nikogo zabić i nie zwrócił na siebie niczyjej uwagi.

Zastanawiał się, jak załatwić sprawę z szeryfem. Czy ma wejść do jego biura i oznajmić, że wie, gdzie się znajduje Sonny Clark. Nie wierzył zbytnio w inteligencję przedsta­wicieli prawa. Szeryf może nawet nie słyszał o Sonnym Clarku. Teksas nie był przecież terenem działania jego ban­dy. Może upłynąć wiele czasu, nim władze zbiorą dość informacji, by go aresztować, a Lydia i Clark zdążą odje­chać. Nie, prędzej ich zabije. A jak będzie mógł jednocześnie pilnować ich i głupawego szeryfa?

Czy Lydia powie o dwóch zabójstwach? On oczywi­ście zaprzeczy, a kto uwierzy żonie takiego przestępcy jak Clark? Ale paru świadków może powiedzieć, że widziało Clanceya kręcącego się przy karawanie. Nie zdołają mu niczego udowodnić, ale mogą przeszkodzić w odebraniu nagrody.

Teraz, gdy miał już klejnoty, chciał jeszcze tylko wydać Clarka w zamian za pięć tysięcy dolarów i pójść swoją drogą. Ale jak najlepiej to zrobić?

Zastanawiał się nad tym, wchodząc do hotelu w poszu­kiwaniu baru. Od razu zauważył dwóch mężczyzn siedzą­cych w fotelach przy małym stoliku. Jeden z nich tłumaczył coś z ożywieniem, pochylając się nad stołem i bębniąc w je­go blat pięściami. Drugi słuchał go ze znudzonym wyrazem twarzy, obrzucając jednocześnie tłum uważnym spojrze­niem profesjonalisty.

Clancey zapatrzył się na nich, nie zwracając uwagi na kręcących się wokół gości. Tamtej nocy był oszołomiony uderzeniem w głowę i mocno pijany, nie na tyle jednak, by nic nie pamiętać. Ci sami dwaj mężczyźni. Ci, którzy pierwsi naprowadzili go na myśl, że Lydia może ukrywać się w karawanie. Ci, którzy ścigali Clarka.

Gwizdnął cicho z radości. Naprawdę miał cholerne szczę­ście. Sięgnął po sfatygowany list gończy, który zawsze nosił przy sobie, i podszedł do stolika. Bez słowa rzucił papier na blat.

Siwowłosy mężczyzna przerwał swoją tyradę i zniecier­pliwiony spojrzał w górę.

- Co do diabła... Jego rozmówca uspokoił go chwytając za nadgarstek, gdy zobaczył, co Clancey rzucił na stół.

- Czy postawią panowie whisky spragnionemu człowie­kowi, który ma wiele do powiedzenia? - Clancey zdjął z głowy brudny kapelusz i patrzył na nich zarozumiale, wiedząc, jaki jest teraz ważny.

Majors przysunął do stolika trzeci fotel i wziął szklankę z tacy na kredensie. Clancey uśmiechnął się do nich poro­zumiewawczo, a oni patrzyli na niego z odrazą, ale i z nie ukrywanym zainteresowaniem. Gdy wypił parę szklanek whisky, otarł usta rękawem i powiedział:

- Nazywam się Russell. Clancey Russell.

- Howard Majors z Agencji Detektywistycznej Pinker­tona. A to pan Vance Gentry.

Clancey rozsiadł się wygodnie w fotelu i rozejrzał dokoła, nim nalał sobie następną porcję whisky.

- Miałem farmę w Tennessee blisko granicy z Północną Karoliną - rzekł chełpliwie. - Od kilku miesięcy szukam żony, która uciekła z moim dzieckiem w brzuchu.

- Na Boga, człowieku... - zaczął Gentry, lecz Majors przerwał mu spokojnym głosem:

- To bardzo interesujące, panie Russell, ale czy wolno spytać, skąd ma pan ten papier i co wie na jego temat?

Clancey wyszczerzył zęby.

- Nic prócz tego, że wiem, gdzie on teraz jest. Gentry zerwał się i chwycił go za kołnierz, niemal pod­nosząc z fotela. Na dłoń Clanceya chlusnęła whisky.

- Gdzie? - spytał Gentry. Majors był na niego tak wściekły za ten wybuch, że z trudem się powstrzymał od wyciągnięcia rewolweru. Wstał, odsunął Gentry'ego, kazał mu usiąść i uspokoić się. Zwracali uwagę obsługi baru, czego Majors wcale sobie nie życzył. Przynajmniej w tej chwili. Gentry usłuchał go niechętnie i usiadł, rzucając na Clanceya groźne spojrzenie. Majors zwrócił się do Clanceya, który spijał z dłoni roz­laną whisky:

- Przepraszam, panie Russell. Pan Gentry jest zmęczony. Jego córka wyszła za mąż za Clarka. Uciekli z domu kilka miesięcy temu i nie dali dotąd znaku życia. Bardzo się o nią martwi.

Clancey wiedział o wszystkim, ale nie zamierzał się z tym zdradzić. Wolał odebrać nagrodę i zniknąć, nie wdając się w dyskusję z detektywem i Gentrym. Niech o śmierci córki powiedzą mu Lydia i Clark.

Nie powinien też wspominać o biżuterii. Ukryje ją dziś wieczorem. Lydia tylko sobie narobi kłopotu, jeśli przyzna się, że o niej wie, i narazi się przy okazji mężowi, którego tak uwielbia. Clancey w swoim mniemaniu nie odpłacił jej jeszcze za zło, jakie mu wyrządziła. Teraz dopilnuje, by spotkała ją zasłużona kara.

Clancey potrafił być niezłym aktorem. Jego reakcja by­ła zaskakująca dla obu mężczyzn. Wybuchnął rubasznym śmiechem.

- Jest mężem pana córki? Nie wiem, jak to panu po­wiedzieć, Gentry, ale ścigam tego człowieka, bo uciekł z mo­ją kobietą. Mówi, że wyszła za niego za mąż, a ten dzieciak jest jego, nie mój. Nie słyszałem, by była z nim druga kobieta.

- To strata czasu - warknął Gentry, nie patrząc nawet na Clanceya. Zwrócił się do Majorsa: - On nawet nie wie, o kim mówi. Jest pijany.

Tym razem Clancey zerwał się z fotela.

- Szukacie Sonny'ego Clarka, tak? Inaczej Rossa Colemana? Jest tutaj. Zatrzymał się o milę od miasta. Rozma­wiałem ze swoją kobietą, gdy ich dzisiaj znalazłem. Nabiera powoli rozumu. - Mrugnął znacząco. - Ładna dziewczyna. Zajmie go pewnie dziś wieczorem, nim wrócę tu z sze­ryfem.

W godzinę później trzej mężczyźni rozstali się. Gdy Clancey oddalił się na tyle, by nie słyszeć ich rozmowy, Gentry zwrócił się do Majorsa:

- Chyba nie mówił pan poważnie, że zaczekamy na nie­go do rana, by nas tam zaprowadził? - wykrzyknął, gdy Majors podchodził do schodów.

- Najzupełniej poważnie. Nie chcę iść tam w nocy. Mógł­by uciec korzystając z ciemności.

- To byłoby całkowite zaskoczenie.

- Zaskoczymy go rano. Z tego, co mówił Russell, wy­nika, że Clark niczego się nie spodziewa.

- Na pewno zrobił coś Victorii - szepnął ochrypłym gło­sem, choć w hallu nie było teraz nikogo oprócz śpiącego za biurkiem recepcjonisty. - Russell niczego o niej nie wiedział. Czy chce pan dać Clarkowi szansę ucieczki, nim do­wiem się, co się stało z moją córką? - Podniósł głos. - Na Boga, mam już dość pańskiej ostrożności. Nie będę czekał do rana. Pojadę tam zaraz i...

Niespodziewany cios rzucił go na ścianę. Majors nie był tak wysoki i silny jak Gentry, lecz mimo podeszłego wieku nie brakowało mu żywotności. Wykorzystał też element zaskoczenia i skutecznie uciszył swojego przeciwnika.

- Posłuchaj mnie teraz, Gentry. Mam już dość ciebie, twego gadulstwa i awantur, jakie urządzasz. Płacisz agencji, więc muszę to znosić. Ale nie pozwolę, byś decydował, jak mam wykonywać swoją robotę. Zrobimy to tak, jak ja zamierzam. Tak, jak ja zamierzam. - Potrząsnął nim, trzy­mając za klapy marynarki. - A teraz, nawet gdybym miał cię przykuć łańcuchem do łóżka albo wezwać szeryfa i ka­zać wsadzić cię do więzienia pod jakimkolwiek pretekstem, zrobię to, by uniemożliwić ci nocną eskapadę i zniszczenie całej mojej pracy. Co wybierasz?

Gentry, przeklinając położenie, w jakim się znalazł, spoj­rzał detektywowi w oczy i zobaczył w nich determinację, która nawet jego przyprawiła o dreszcz.

- Poczekam do rana - rzekł krótko. Majors powoli rozluźniał chwyt. Nie powiedział ani sło­wa. Jego ostre spojrzenie mówiło wszystko.

Clancey, pogwizdując, wszedł na promenadę. Na twarzy miał głupawy uśmiech. Pokaże jej, tej suce. Chciał być tam rano z Majorsem i Gentrym, gdy zaskoczą ją i jej męża. Miał nadzieję, że znajdą ich w łóżku.

Roześmiał się i pomyślał o jej piersi wypełniającej mu dłoń. Do diabła, w całym kraju jest pełno dziwek. Będzie go stać na najlepsze. Jutro, po aresztowaniu Clarka, od­bierze nagrodę. Klejnoty już miał.

Clancey Russell ustawi się w życiu. Tak, panowie. Za­czynał robić karierę. Nic nie mogło mu teraz w tym prze­szkodzić.

- Proszę pana? - usłyszał w ciemności szept.

- Tak? - Zataczał się i z trudem usiłował zatrzymać wzrok na mówiącym. - O co chodzi?

Z cienia wyłoniła się jakaś postać.

- Czy kogoś panu przypominam? Clancey zamrugał, dopóki dwie sylwetki nie połączyły się w jedną. Szczęka mu opadła, oczy omal nie wyszły z orbit. Chyba zobaczył ducha!

- To za Luke'a, mojego brata.

Bubba zagłębił nóż między żebrami Clanceya aż po rę­kojeść i mocno nim szarpnął. Patrzył, jak brzydka twarz wykrzywia się z bólu i przerażenia, a w końcu nierucho­mieje.

Wyciągnął nóż. Ciało upadło z głuchym łoskotem na zaśmieconą aleję. Pochylił się nad nim przez moment, po czym bezszelestnie znikł w ciemności.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Ross leżał na posłaniu z rękami podłożonymi pod głowę i patrzył na czarne jak aksamit niebo, na którym świeciły gwiazdy i sierp księżyca. Był szczęśliwy i spokojny. Prze­pełniała go radość.

Gdy umierała Victoria, myślał, że jego życie też się skoń­czyło. Jakże się mylił. Przekonał się, że życie to również radość, nie tylko smutek. Nie musi być ciągłą walką o udo­wodnienie swej wartości. Gdy komuś na tobie zależy, od razu czujesz, jak wiele jesteś wart.

Lydii na nim zależało.

Victorii też. Gdyby go nie kochała, nie wyszłaby za niego wbrew woli ojca. Nie zwracała uwagi na różnicę stanu i konwenanse. Ale czy poślubiłaby go, znając całą jego prze­szłość? Czy kochałaby go równie mocno?

Wątpił w to. Może tak, lecz nie za bardzo w to wierzył. Nie starczyło mu odwagi, by sprawdzić siłę jej miłości. Była dla niego skarbem, który należało pieścić i chronić przez złem i brzydotą tego świata. Nie przypuszczał, że zniosłaby prawdę. Lydia natomiast zdawała się kochać go przez to jeszcze bardziej.

Kochać. Czemu przyszło mu na myśl to słowo? Czy kochała go? Okazywała mu miłość na dziesiątki sposobów - świadcząc drobne przysługi, patrząc na niego wyczekująco, wstrzymując oddech, gdy do niej mówił. Nie brał dotąd pod uwagę tych oznak uczucia. Jego myśli i serce były wciąż pełne Victorii. Ale teraz...

Westchnął i przysłonił ręką oczy, gdy przypomniał sobie noc, kiedy tak żywiołowo okazała swoją namiętność. Czy istniała kobieta, która potrafiła lepiej kochać mężczyznę? Wspomnienie tamtej nocy podnieciło go, tak jak wtedy pie­szczota jej dłoni.

Jego nagość nie budziła w niej odrazy, gdy sama myśl o nagim mężczyźnie była wstrętna dla większości „przy­zwoitych” kobiet. Lydia oglądała jego ciało bez wstydu czy onieśmielenia, tylko ze szczerym podziwem, pieszcząc je i pobudzając dłońmi.

Leżała na nim, zsuwając się powoli w dół. Całowała jego piersi, muskając językiem brodawki i dotykając czub­kami palców czarnych, poskręcanych włosów. Potem do­tarła do pępka.

- Lydia, nie musisz - szepnął ochryple. Zaprzeczając swym słowom wczepił dłonie w jej włosy.

- Chcę - szepnęła w odpowiedzi, dmuchając lekko we włosy na jego brzuchu.

Pierwsze dotknięcia jej warg były nieśmiałe. Ross wstrzy­mał oddech. Jego członek pulsował w jej dłoni. Czuł się .mężczyzną bardziej niż kiedykolwiek, a jednocześnie był słaby i bezradny, gdyż miłość kobiety zdobyła nie tylko jego ciało, ale i serce.

Przeklinał, modlił się i powtarzał jej imię, gdy zaczęła poznawać jego ciało językiem. Był niezdolny do logicznego myślenia, zatracił się w magicznej aurze, jaką wokół niego roztoczyła. Ośmielona jego reakcją zaczęła pieścić ustami najbardziej intymne miejsca.

Gdy poczuł, że zbliża się szczyt, uniósł ją tak, by mogła na nim usiąść. Opadła na jego pierś, otulając ich oboje swoimi wspaniałymi włosami. Ujął jej twarz w dłonie i przy­ciągnął usta do pocałunku równie głębokiego i intymnego jak zbliżenie ciał. Smakował siebie na wargach Lydii i szep­tał najczulsze słowa, napełniając jej wnętrze swoim nasie­niem.

Kiedy wspominał ten ostatni raz, gdy się kochali, czuł, jak jego ciało pokrywa się potem. Napięcie w lędźwiach było teraz równie silne jak wtedy i przeklinał siebie, że przekonał ją, by spała dzisiaj sama z Lee.

Zapragnął do niej pójść. Co by powiedziała, gdyby spytał ją, co do niego czuje? Zawsze była wobec niego szczera. Nie miał co do tego wątpliwości. Nigdy nie skłamała. Choć dotąd nie wyznała mu miłości, przypuszczał, że zrobi to, gdy doda jej odwagi. Chciał usłyszeć, jak wypowiada te słowa. Bardzo tego pragnął. Stało się to nagle niezwykle ważne.

Spojrzał w stronę wozu i westchnął z żalem. Na pewno już zasnęła i byłoby nieludzkie budzić ją teraz. Ale jutro w nocy...

Jutro w nocy i pojutrze - przez wszystkie noce w jego życiu. Czekał na każdą z nich.

Bubba podczołgał się do wozu Hilla i półgłosem zawołał Lydię. Bojąc się, że to Clancey. podeszła do wyjścia i roz­chyliła zasłony.

- To ja, Bubba. Odetchnęła z ulgą.

- Co tu robisz o tej porze? - szepnęła.

- Coś ci przyniosłem. Zakryła usta dłonią, by stłumić okrzyk zgrozy. Znajomy woreczek z klejnotami zdawał się jej niewiarygodnie ciężki.

- Skąd to masz? - Słowa z trudem przechodziły przez jej ściśnięte gardło.

- Nie będzie już zabijał niewinnych ludzi jak Luke. Po­starałem się o to.

Bubba zabił Clanceya!

- Ludzie, którzy kupili nasz wóz...

- Poszedłem za nim i widziałem, jak zabrał woreczek. Nie zrobił nikomu krzywdy. Niczego się nawet nie domy­ślali.

Uderzyła ją nagła zmiana, jaka zaszła w Bubbie. Nie był już chłopcem sprzed paru miesięcy, lecz młodym mężczyzną, który prawie w niczym tamtego nie przypominał. Widziała twardy zarys jego szczęki i rozwagę w tak dzie­cinnych niegdyś oczach. Kiedy powaga i doświadczenie zastąpiły tamtą naiwność? Patrzył jej prosto w oczy, gdy dawniej czerwienił się i odwracał wzrok, kiedy na niego spojrzała.

W jej oczach błysnęły łzy. Przemiły chłopiec stał się męż­czyzną i poznał całe zło, jakiemu mężczyźni muszą się w życiu przeciwstawiać. Pomścił śmierć brata, lecz to za­bójstwo było również darem dla niej. Nie miała pojęcia, skąd dowiedział się o Clanceyu, i nie zamierzała o to pytać. Dzięki jego śmierci Ross był znów wolny i zawdzięczał to Bubbie.

Dotknęła jego policzka. Trudno było okazać mu wdzię­czność za zamordowanie człowieka, chciała jednak, by wie­dział, jak wiele to dla niej znaczy.

- Wiesz coś o Rossie? Skinął głową.

- Wystarczająco dużo. Nikomu o tym nie powiem, mo­żesz być pewna. A on nigdy nie dowie się o tobie i... - Umilkł.

- Uratowałeś nam życie. Po raz pierwszy wtedy, gdy znalazłeś mnie umierającą w lesie. I teraz. Zawdzięczamy to tobie, Bubba.

Potrząsnął głową. Jego jasne włosy lśniły w świetle księ­życa.

- Byłem to winny Luke'owi. Spojrzała na woreczek z biżuterią.

- Nie chcę tego.

- Też tak sądzę.

- To nie należy ani do Rossa, ani do mnie.

- A pomyślałaś o dziecku? Rzeczywiście! Któregoś dnia Lee dowie się o matce. Ross będzie chciał podarować mu coś, co do niej należało. Po­stanowiła schować biżuterię w którejś ze skrzyń i poczekać, aż Ross sam ją odkryje. Powinien ją zachować dla Lee.

- Masz rację. Należy do niego. Uśmiechnęła się, a Bubba pomyślał, że zapamięta ten uśmiech do końca życia. Tak jak wyraz twarzy umierającego Clanceya. Nie miał wyrzutów sumienia, że go zabił. Russell zasłużył na śmierć. Zamordował Luke'a i pana Hilla. Twar­de prawo wzgórz było zbyt silnie utrwalone w młodym umyśle Bubby, by czuł się winny, że wyrównał rachunek. Żałował tylko, że musiał to zrobić. Nie było to przyjemne i przyprawiało go o mdłości. Nigdy nie będzie się tym chwalił. Nawet rodzicom nie powie, że pomścił śmierć Luke'a. Nigdy nie spłaci długu wobec brata, lecz przynajmniej pomógł Rossowi i Lydii. To było wystarczające usprawied­liwienie dla tego, co zrobił.

- Do widzenia, Lydio. Dławiło ją w gardle.

- Do widzenia, Bubba. Będę często o tobie myślała. Patrzył na nią przez długą chwilę, żałując, że nie był o parę lat starszy, gdy się spotkali. Gardził sobą za taką myśl. Należała do Rossa i dobrze, że byli razem. Miał tylko nadzieję, że któregoś dnia spotka kobietę równie wspaniałą jak Lydia.

Nie chcąc się zdradzić ze swoimi uczuciami pożegnał ją uchylając kapelusza i znikł w ciemności.

Lydia otworzyła skrzynię na pościel i wepchnęła wore­czek z biżuterią między dwa koce. Położyła się do łóżka. Dawno się nie modliła. Przestała to robić na długo przed śmiercią matki, nie wierząc, że Bóg kiedykolwiek ją wy­słucha. Starała się przypomnieć sobie właściwe słowa, lecz nie mogła, więc dobierała własne. Jej modlitwa nie była piękna ani poetycka, ale choć nieporadna, płynęła prosto z serca. Miała nadzieję, że Bóg zrozumie, jak bardzo jest mu wdzięczna.

Poczuła, jak ulatuje z niej cały niepokój i lęk. Ross i ona byli wolni. Jutro pojadą tam, gdzie będzie ich dom. Nikt nie zna ich przeszłości. Są państwem Coleman, którym inni będą zazdrościć szczęścia.

Może jutro zdobędzie się na odwagę, by powiedzieć Ros­sowi, jak bardzo go kocha.

Pod butem Bubby trzasnęła gałązka i nim zdążył zrobić następny krok, Ross wycelował w jego pierś rewolwer.

- Do diabła, Ross. To ja, Bubba.

- Przepraszam - powiedział Ross, zabezpieczając colta i wkładając go pod siodło, które służyło mu za poduszkę. Trudno było przezwyciężyć stare nawyki. Spojrzał na Mosesa - spał obok, lekko pochrapując, po czym zwrócił się do młodego człowieka, który przykucnął koło ogniska. - Czemu włóczysz się w środku nocy?

- Nie mogłem zasnąć. Ross westchnął, nadal trawiony pożądaniem, którego nie mógł zaspokoić. Nigdy nie brakowało mu Lydii tak jak teraz.

- Ja też nie.

- Chciałem się z tobą pożegnać.

W czerwonym blasku dopalającego się ogniska Ross wi­dział zarys jego sylwetki. Gdzie podział się chłopiec, któ­rego spotkał po raz pierwszy w McMinn County w stanie Tennessee? Zmężniał. Nie miał już zapadniętej klatki pier­siowej. Na podbródku i nad górną wargą pojawił się ślad zarostu. Głos też brzmiał inaczej. Chłopiec przemienił się w mężczyznę.

- To znaczy, że nie skorzystasz z mojej propozycji. - Ross mówił spokojnie, wiedząc, że chłopak stacza teraz wewnętrzną walkę.

Bubba wymamrotał przekleństwo i wrzucił do ognia ka­myki, którymi się bawił. W niewyraźnym świetle odszukał spojrzenie Rossa.

- Ross, wiesz, że niczego bardziej nie pragnę, niż po­jechać z tobą, Lydią i Mosesem, i pracować dla was, ale nie mogę.

- Rozumiem, Bubba. Ja też bym wolał, żebyś z nami został, ale już wtedy, gdy cię o to pytałem, wiedziałem, że musisz pojechać z rodziną. Chciałem jednak, byś wie­dział, jak bardzo będzie nam ciebie brakowało.

- Dziękuję, Ross. - Zapatrzył się ponuro w ogień. - Oj­ciec się starzeje. Ciężko przeżył śmierć Luke'a. Nie wydaje mi się, że myśli o osiedleniu z takim entuzjazmem jak wtedy, gdy wyruszaliśmy.

- Będzie się znów cieszył, gdy tylko zdobędzie kawałek własnej ziemi.

- Może - odrzekł Bubba bez przekonania. - Ale potrze­buje pomocy, a ja jestem najstarszym synem. On i Mama liczą na mnie. Nie mogę ich opuścić, nawet jeśli to znaczy, że nie pojadę z tobą.

Ross wstał ze swego legowiska, podszedł do chłopca i mocno ścisnął go za ramię.

- To męska decyzja. Jestem dumny, że ją podjąłeś. - Spojrzeli sobie w oczy, po czym odwrócili się zakłopotani. Ross opuścił rękę.

Zapatrzyli się w dogasające ognisko, wreszcie Ross prze­rwał milczenie.

- Lydia przyjedzie do was w odwiedziny. Sądzę, że za rok lub dwa urządzicie się na tyle, że będziecie mogli za­łożyć własną stadninę koni. Co powiesz, gdybym przysłał ci na początek dobrą klacz i ogiera?

W oczach Bubby pojawił się zachwyt, jakiego nikt w nich nie widział od tygodni.

- Naprawdę? - spytał podekscytowany. Ale jego entu­zjazm szybko zgasł. - Nie będziemy mieli dość pieniędzy.

Ross wzruszył ramionami.

- Coś wymyślimy. Musisz przygotować dla nich za­grodę.

- Na pewno. Ale czekać całe dwa lata! Ross zaśmiał się.

- Miną szybciej, niż przypuszczasz. - Poruszył żarzące się węgle i spojrzał ukradkiem na Bubbę, nim spytał obo­jętnym głosem: - Czy pożegnałeś się z Priscillą?

Bubba prychnął pogardliwie.

- Tak. Miałeś rację, Ross. To dziwka. Rozmawiałem ze Scoutem, nim odjechał. Porównywaliśmy nasze wrażenia. Nigdy nie zwiążę się z podobną do niej kobietą.

Ross znów się roześmiał.

- Może nie z podobną, ale z jakąś się zwiążesz. Nie możemy bez nich żyć. Zdobywają nas, nim zdamy sobie sprawę z tego, co się stało.

- Tak? - rzekł Bubba, dając do zrozumienia, że też się nad tym zastanawiał. - Co mamy robić, Ross? To znaczy, kiedyś się ożenię, ale nie mogę przecież chodzić przez cały dzień z pękającym rozporkiem.

Ross uśmiechnął się.

- To mamy podobny problem.

- Chcesz powiedzieć...

- Chcę powiedzieć, że jeśli jest ci dobrze w nocy, w ciągu dnia brakuje ci tego jeszcze bardziej.

Bubba spojrzał na swojego bohatera i roześmieli się obaj. Umilkli, gdy Moses poruszył się we śnie i przewrócił na drugi bok.

- Lepiej przestańmy gadać, bo wszystkich pobudzimy.

- I tak muszę już wracać. Mama nie może zasnąć, gdy nie ma pod skrzydłami wszystkich swoich piskląt, a nasz wóz stoi o milę stąd.

Ross wstał i wyciągnął rękę.

- Trzymaj się, Bubba. I nie martw o kobiety. Jeśli prze­żyłeś lato z Priscillą, będziesz wiedział, jak postępować z następną.

Bubba mocno uścisnął dłoń Rossa.

- Lubię cię bardziej niż jakiegokolwiek faceta, którego w życiu spotkałem, może z wyjątkiem Luke'a.

- To dla mnie wspaniały komplement, Bubba. Dziękuję. Lydia uczyła Anabeth czytać i pisać. Dopilnuj, by dawała nam znać, co się u was dzieje.

Bubba poczuł napływające do oczu łzy. Nie chciał się ośmieszyć, więc puścił dłoń Rossa i cofnął się o parę kroków.

- Troszcz się o Lydię i Lee.

- Oczywiście.

- Chyba zasłużyłem na to. by zwracano się do mnie po imieniu, prawda?

Ross, mocno zaskoczony, zastanawiał się nad tym przez chwilę.

- Sądzę, że tak. - Roześmiał się. - A jak masz na imię?

- Jacob - mruknął Bubba. - Nie bardzo mi się podoba. - Po chwili dodał: - A może Jake? Jake Langston. To brzmi zupełnie dobrze. - Wyprostował się i przechylił głowę. - Tak, Jake.

Ross skinął głową.

- Trzymaj się, Jake.

- Do zobaczenia, Ross.

- Za rok lub dwa, Bubba. Ross wrócił do łóżka, dziwnie smutny po tej rozmowie.

W chłopcu było coś nowego. Więcej niż dojrzałość. Jakby pewne napięcie. Podobne do tego, jakie sam odczuwał, gdy mając szesnaście lat zabił...

Ale to niemożliwe. Bubba był dobrym chłopcem. Będzie lepszym mężczyzną. Ross wierzył w niego.

Zasypiając myślał pogodnie o przyszłości. Już od jutra. Nie mógł się doczekać wschodu słońca.

- Nie ruszaj się, sukinsynie. Ross wiedział, że byłoby szaleństwem sięgać po colta.

Mówił mu o tym każdy nerw. A były dość napięte, gdy otworzył oczy i spojrzał prosto w lufę rewolweru, może nie tak długiego i budzącego grozę jak jego własny, lecz z pewnością skutecznego przy strzale z odległości kilku cali.

Na szarym niebie pojawiły się pierwsze różowe smugi. Nie spał długo. Było jeszcze wcześnie. Wokół panowała cisza.

Popatrzył na rękę trzymającą broń, potem na imponujące szerokie ramiona, aż wreszcie podniósł wzrok i ujrzał kamienną twarz swego teścia, spoglądającą na niego spod szerokiego ronda kapelusza.

Nie dał po sobie poznać, jak bardzo jest zaskoczony.

- Pan Gentry? - zachrypiał, zastanawiając się, co ten człowiek robi tutaj, o kilkaset mil od domu, celując mu prosto w twarz. Zdarzały się między nimi nieporozumienia. Gentry nie chciał się zgodzić na jego małżeństwo z Victorią, ale czy to był powód do obłąkanej nienawiści, jaką w tej chwili emanował?

- Co...?

- Gdzie ona jest? Gdzie jest Victoria? Dopiero teraz Ross zareagował. Podniósł się na łokciach i zamrugał.

- Victoria? - spytał z niedowierzaniem. Czy nie wie­dział? Nie doręczono mu listu? - Nie żyje - rzekł cicho.

Przez ciało Gentry'ego przebiegł dreszcz, lecz nie poru­szył się, tylko zacisnął dłoń, w której trzymał rewolwer.

- Nie żyje?

- Pisałem do pana dwa miesiące temu. Zmarła przy po­rodzie, nim opuściliśmy Tennessee.

- Ty zawszony łgarzu - syknął Gentry i kopnął Rossa w żebro.

Ross poczuł trzask pękającej kości i w tej samej chwili usłyszał, że Moses obudził się i siada na łóżku.

- Nie ruszaj się, czarnuchu, jeśli nie chcesz, bym zabił twego przyjaciela - zagroził mu Gentry.

- Ross? - spytał Moses niepewnie.

- Rób, co ci każe - Ross z trudem powstrzymywał łzy bólu. Leżał na boku, osłaniając ręką złamane żebro. - Po­wiedz mu o Victorii.

Moses spojrzał na białego człowieka i od razu wyczuł jego nieprzychylne zamiary. Nie miał jednak wyboru. Mu­siał mówić, jeśli chciał pomóc Rossowi.

- Żona pana Colemana zmarła po urodzeniu synka, nim dojechaliśmy do Memphis - odrzekł spokojnie. - Pocho­waliśmy ją.

Gentry parsknął śmiechem.

- Myślisz, że mu uwierzę? Moja córka nie była w ciąży. Powiedziałaby mi o tym. A może nie zdążyła tego zrobić, nim ją porwałeś i ukradłeś klejnoty? Co z nią zrobiłeś? To bardzo prawdopodobne, że nie żyje. Przypuszczam, że ją zabiłeś.

Klejnoty? Ross potrząsnął głową, chcąc się zbudzić z tego dziwnego nocnego koszmaru. Jego ciało przeszywał ostry ból, a przed oczami migotały błyski światła. Było mu nie­dobrze.

- Nie wiem, o czym pan mówi - wydyszał z wysił­kiem. - Sachs dał mi akt własności ziemi w Teksasie.

- Sachs nie żyje - warknął Gentry. To nie zdziwiło Rossa. Stary człowiek był bliski śmierci, gdy widział się z nim po raz ostatni, a jednak wiadomość, jaką usłyszał, zmartwiła go. Sachs był pierwszym czło­wiekiem, który się zatroszczył o Soniego Clarka.

- Dał mi ten dokument, bo nie zamierzał z niego sko­rzystać. Victoria i ja postanowiliśmy zabrać moje konie i przenieść się tutaj, by założyć własne rancho. Usłyszeli­śmy o karawanie i przyłączyliśmy się do niej, by podró­żować bezpiecznie.

- Chcesz, bym uwierzył, że moja córka opuściła dom i wszystko, co kochała, by towarzyszyć ci w jakiejś awan­turniczej wyprawie?

Twarz mu poczerwieniała. Gotował się z wściekłości, a Ross z niepokojem obserwował, jak bawi się spustem rewolweru. Nie mógł sięgnąć po własną broń, zwłaszcza że złamane żebro ograniczało jego ruchy. Poza tym nie chciał walczyć ze swoim teściem.

- To była decyzja Victorii, nie moja - powiedział ze spo­kojem, jakiego wcale nie odczuwał. - Chciałem zaczekać z wyjazdem do pana powrotu z Virginii. Zamierzałem też powiedzieć o dziecku.

Gentry zacisnął dłoń w pięść i uderzył Rossa w szczękę.

- Zamknij się i przestań bredzić o dziecku. Nie wystar­czy, że ją zabiłeś?

- Ross? Co się stało? Przez mgłę bólu i gniewu usłyszał głos Lydii. Chciał położyć kres urojonym zarzutom teścia. Co mógł jednak zrobić, gdy mieniło mu się w oczach od potężnego ciosu, a złamane żebro wbijało się we wnętrzności?

- Lydia. - Starał się mówić na tyle głośno, na ile pozwalał mu świszczący oddech. - Przynieś Lee.

Zaintrygowało ją brzmienie głosu Rossa i dziwna zgięta pozycja, w jakiej leżał. Uświadomiła sobie wtedy, że jest ranny, a stojący nad nim mężczyzna trzyma broń. Zesko­czyła na ziemię, pobiegła po Lee i wróciła z nim po chwili. Nie miała czasu się przebrać; pod cienką koszulą widać było czubki jej piersi, różowozłote jak przebłyski wscho­dzącego słońca.

Gentry od razu to zauważył. Ta dziewczyna była dziwką. Zmysłowość i lubieżność emanowały z całej jej postaci. Clark pozbył się jego pięknej, dystyngowanej i pełnej wdzię­ku Victorii, by wziąć tę szmatę, zbiegłą żonę Russella. Po­czuł nowy przypływ gniewu. Clark wolał dziwkę od jego ukochanej córki i ta zniewaga podsyciła nienawiść do zięcia.

- Stań z tyłu - rozkazał Lydii, gdy przysunęła się do Rossa.

Zatrzymała się, przyciskając Lee do piersi.

- Kim pan jest? Czego pan chce?

- Lydia, to ojciec Victorii. Pokaż mu Lee. To pański wnuk, Gentry.

- Kłamca.

- Ten chłopiec jest pana wnukiem. Przysięgam. Victoria zmarła przy jego urodzeniu.

- To prawda - potwierdziła Lydia. - Moje dziecko uro­dziło się martwe. Karmiłam Lee. Ross ożenił się ze mną w parę tygodni po śmierci Victorii.

- Próbujecie mi wmówić, że to dziecko Victorii, by wyciągnąć pieniądze. - Gentry splunął na podłogę tuż obok twarzy Rossa.

- Niedobrze mi się robi na samą myśl, że dotknąłeś mojej córki - dodał cicho.

- Wiem, do diabła - warknął Ross. - Nic już na to nie poradzę. Ale czy z tego powodu odrzuca pan dziecko Victorii? To pana krew!

Mężczyzna rzucił okiem na dziecko.

- Uważasz mnie za głupca... Clark? - Gdy Ross zasko­czony odwrócił głowę, Gentry roześmiał się. - Tak, wiem o tobie wszystko, przeklęty bandyto. O tej szmacie też. Odgrywa tutaj wzruszającą scenę, ale wczoraj wieczorem spotkałem jej męża. Odbyłem z panem Russellem miłą po­gawędkę. I pomyśleć, że para sprytnych wieśniaków zrobiła durnia z mistrza rewolweru Sonny'ego Clarka.

Ross patrzył otępiały na teścia.

- Russell?

- Mąż? - powtórzyła Lydia.

- Clancey Russell. Mówił, że poznał ciebie tydzień czy dwa temu. Przeszkodziłeś mu i jego kobiecie, gdy obmyślili plan, jak cię oszukać, więc udawał, że rozgląda się za pracą.

W pierwszej chwili Ross pomyślał, że teść oszalał. Potem spojrzał na Lydię i jej twarz powiedziała mu, że to, co usłyszał, może być prawdą. Była kredowobiała, malował się na niej strach i poczucie winy.

- To był twój mąż? - spytał z niedowierzaniem, pragnąc, by zaprzeczyła.

- Nie. Clancey Russell nie był moim mężem - odrzekła potrząsając głową. Clancey prześladował ją nawet po swojej śmierci. - Był przyrodnim bratem.

- Proszę, do tego są spokrewnieni - powiedział z ironią Gentry.

- Tym przyrodnim bratem? - ryknął Ross. Błagała go wzrokiem o zrozumienie.

- Tak.

- Niech to szlag trafi - zaklął. - Wiedziałaś o mnie, prawda? Zanim ci sam powiedziałem.

- Tak, ale...

- A ty i twój przyrodni brat, którego, jak twierdzisz, nienawidzisz...

- Nienawidziłam... nienawidzę go. - Nie mogła się przy­znać, że wie o śmierci Clanceya, by nie zdradzić Bubby.

- Chcieliście wydać mnie władzom, żeby dostać na­grodę.

- Nie! - krzyknęła zrozpaczona. - Ross, nie. Groził, że to zrobi, jeśli... nie dam mu klejnotów.

- Jakich klejnotów, do diabła?

- Tych, które mi ukradłeś - wtrącił Gentry. - Dziedzictwa rodziny Gentrych. Z pewnością zmusiłeś Victorię, by otwo­rzyła skrytkę za obrazem w jadalni i wyjęła je stamtąd. Uchroniliśmy je przed Jankesami po to, by zabrał je taki złodziej jak ty. Nie miałem pojęcia, że Russell o nich wie. Pewnie od tej kobiety, którą uważasz za swoją żonę.

- Jeśli chce pan tej biżuterii, zaraz ją przyniosę - po­wiedziała Lydia podchodząc do Gentry'ego. Chętnie mu ją odda, byle tylko schował wycelowaną w Rossa broń. - Czy może pan potrzymać Lee? - spytała, podnosząc chłopca i podając go dziadkowi.

Cofnął się, jakby niemowlę było dzieckiem diabła.

- Daj go czarnuchowi i przynieś klejnoty. Moses wziął Lee, który płakał teraz z głodu i strachu, czując, że wokół dzieje się coś niedobrego. Lydia uniosła brzeg koszuli i pobiegła do wozu. Wyjęła klejnoty ze skrzy­ni, w której schowała je zaledwie parę godzin temu. Unika­jąc oskarżycielskiego wzroku Rossa wróciła do Gentry'ego i podała mu woreczek.

- Rzuć to. - Upuściła sakiewkę na podłogę. - Popatrz, Clark. Tu masz dowód swojego przestępstwa. Już to wy­starczy, by cię zabić.

- Nigdy tego nie widziałem - oznajmił Ross.

- Nie ukradł ich! - krzyknęła Lydia. - Victoria wzięła je z sobą, gdy wyjeżdżali z Tennessee.

- Zamknij się! - wrzasnął Gentry. - Nie jesteś nawet godna wymawiać jej imienia. - Wolną dłonią chwycił rękę Lydii i wykręcił do tyłu. Brutalnym szarpnięciem odwrócił ją twarzą do Rossa.

- Spójrz na nią, Clark. Ten typ kobiety bardziej do ciebie pasuje niż moja Victoria. Popatrz, jak biega bezwstydnie w samej koszuli. Czy zabawiła cię ostatniej nocy, tak jak mówił Russell, by mógł nam wskazać, gdzie jesteś?

- Nie! - Lydia jęczała z bólu i wstydu. Clancey dobrze obmyślił zemstę. Nie zwracała uwagi na inwektywy rzu­cane przez Gentry'ego. Zabijał ją wzrok Rossa.

- Skąd dowiedziałaś się o klejnotach? - spytał bezbarw­nym głosem.

Przełknęła ślinę i zacisnęła powieki, by nie krzyczeć z bó­lu, jaki sprawiał jej uchwyt Gentry'ego.

- Powiedział mi o nich Clancey. Nie wiem, jak to odkrył. Pokazał mi jeden z rozesłanych za tobą listów gończych i groził...

- Kiedy?

- Wkrótce po zabójstwie Luke'a. Ross zaklął i zaczął się śmiać. Choć ból w boku odbierał mu przytomność, poddał się temu napadowi histerii.

- Kilka tygodni temu. - Czy wszystko, co zrobiła, było oszustwem?

Ostre spojrzenie cięło jej twarz jak żyletka. Nerwowo oblizała wargi.

- Zamordował Luke'a, który zobaczył go włóczącego się po lesie w pobliżu obozu. To on był mężczyzną, który mnie napastował i zastrzelił Winstona.

- A ty uważałaś, że nie powinnaś nikomu o tym mówić? Nawet mnie?

- Bałam się, że skrzywdzi ciebie i Lee.

- Albo osłaniałaś go - rzucił z wściekłością. Patrzył na jej biust wyłaniający się z wycięcia koszuli. Pochylała się lekko, próbując złagodzić ból, jaki zadawał jej Gentry, a po­zycja ta eksponowała pełne, zmysłowe piersi. Gęstwina splątanych włosów otaczała jej głowę i spadała na ramio­na. - Oszukiwałaś mnie, spotykając się z nim potajemnie.

- Tak, ale...

- A wczoraj wieczorem? Był tutaj?

- Nie. To znaczy tak, ale...

- Prosiłaś, bym spał z tobą, bo chciałaś mnie czymś zająć? Byłaś jego dziwką, prawda? Robiłaś wszystko, co ci kazał?

Słowa uderzały w nią jak kamienie. Nie mogła oddychać. Patrzyła w zimne zielone oczy, które wydawały jej się obce. Po tym wszystkim, co było między nimi w ciągu ostatnich tygodni, nadal źle o niej myślał i wierzył w najgorsze oskar­żenia, jakie na nią rzucano.

- Tak - wycedziła przez zęby. - Byłam jego dziwką. Tak, przyszedł tu wczoraj wieczorem. Zgodziłam się z nim odejść. Zgodziłam się, by zrobił ze mną, co zechce. Zostałam jego dziwką, by ratować matkę. Byłabym nią do końca życia, by ocalić ciebie i Lee. Czy gorzej być jego dziwką niż twoją? Bo przecież tak o mnie myślisz, prawda?

Jej twarz błyszczała w porannym słońcu. Oczy płonęły. Nigdy nie wydawała mu się piękniejsza. Był w niej żar i ogień, zmysłowość, duma i odwaga. Boże, ile trzeba było odwagi, by zdobyć się na takie wyznanie. Kochał ją za wszystko.

Ale nim zdążył się odezwać, Gentry pchnął ją na ziemię. Sięgnęła po rewolwer, lecz odsunął jej rękę. Krótka sza­motanina na ułamek sekundy odwróciła jego uwagę. To wystarczyło, by Ross przewrócił się na bok, wyjął colta spod siodła i odbezpieczył zamek.

Gentry odwrócił się i strzelił. Lydia krzyknęła, kula zaryła się w piasku o cal od głowy Rossa. Lata praktyki nauczyły go tylko jednej odpowiedzi. Wypalił z colta.

Gentry patrzył z osłupieniem na ranę widoczną przez porwany i osmalony rękaw marynarki. Znów podniósł re­wolwer.

- Nie radzę. - Wyćwiczone przez lata odruchy warun­kowe zadziałały. Ross nie czuł już bólu złamanego żebra. Nie mącił mu się wzrok. Za pierwszym razem chybił. Teraz wymierzył broń prosto w czoło teścia. - Niech pan rzuci broń, Gentry.

- Zabiłeś ją. Z premedytacją czy nie, i tak jesteś odpo­wiedzialny za jej śmierć. Zginiesz za to, nawet gdyby miało mnie to kosztować życie.

- Nie chcę pana zabić. Mężczyzna roześmiał się szyderczo.

- Bardzo byś chciał. Wiesz, że zawsze cię nienawidziłem. Przejrzałem cię mimo układnych manier, jakie próbowałeś naśladować, patrząc na lepszych od siebie. Jesteś śmieciem. Zawsze nim byłeś i na zawsze pozostaniesz. - Wyciągnął drżącą, zranioną rękę. - Świat mi podziękuje, że cię zli­kwidowałem.

- Nie chcę cię zabić, sukinsynie! - krzyknął Ross. - Rzuć tę cholerną broń.

Gentry uśmiechnął się i zacisnął palec na spuście. Ross rzucił colta na ziemię.

- Nie zastrzelę cię, Gentry. Nie sprowokujesz mnie. Za­bijesz bezbronnego człowieka. - Nie odrywał wzroku od przeciwnika. Z jego oczu wyczytał wyrok śmierci.

- Jak chcesz - rzekł cicho Gentry.

- Nie! - krzyknęła Lydia zasłaniając sobą Rossa.

- Rzuć broń! - Rozkaz ten skierował do Gentry'ego czło­wiek, który nadjeżdżał na koniu, z wycelowaną strzelbą.

Wypalili jednocześnie. Kula trafiła Gentry'ego prosto w serce. Zginął na miejscu.

Człowiek, który go zabił, zaklął i zeskoczył w biegu z ko­nia.

- Boże, Boże - zawodził Moses, tuląc płaczącego Lee.

Pocisk z rewolweru Gentry'ego trafił Lydię. Poczuła prze­szywający ból i przytrzymała się koszuli Rossa. Próbowała unieść głowę, by spojrzeć mu w oczy i wyczytać w nich zrozumienie i przebaczenie. Nie miała jednak siły. Czarna zasłona przesłoniła wszystko.

Ross krzyknął jej imię, gdy upadła na niego. Poczuł ciepłą krew przesiąkającą koszulę.

- Lydia, Lydia - powtarzał ochrypłym głosem. Nie zwa­żał na to, co działo się wokół, świadom tylko leżącego na nim bezwładnie miękkiego ciała.

Odwrócił ją delikatnie na plecy i spojrzał w twarz. Była kredowobiała.

- Nie, Boże, nie - poruszał bezgłośnie wargami. Czy to było piekło za popełnione w życiu występki?

Kochał dwie kobiety i obie stracił. Victorię kochał za to, kim była i czego go nauczyła. Ale Lydia, Lydia. Dzięki niej zrozumiał istotę miłości. Kochać bezwarunkowo. Nie za coś, lecz pomimo...

- Nie umieraj - błagał, kładąc głowę na jej piersi i trwożnie nasłuchując bicia serca. - Potrzebuję cię. - Poczuł na policzku leciutkie tchnienie oddechu i załkał z wdzięcz­ności.

Lufa strzelby dotknęła jego ramienia. Podniósł głowę i napotkał spojrzenie człowieka, którego nigdy przedtem nie widział. Człowiek ten rozpoznawał w nim Sonny'ego Clarka.

- Nazywam się Majors. Jestem agentem Pinkertona. Ross patrzył na niego spokojnie. Nadszedł dzień, którego zawsze się obawiał. Spodziewał się go. Za wszystko trzeba płacić. Nawet za przelotne chwile szczęścia trzeba zapłacić wysoką cenę.

Spojrzał na Lydię i jej rozchylone usta, z trudem chwy­tające oddech. Powieki w porannym brzasku miały fiole­towy odcień i zdawały się niemal przezroczyste.

- Przyznam się do wszystkiego - rzekł cicho, nie od­rywając wzroku od Lydii. Po chwili podniósł głowę i prze­szył detektywa Pinkertona spojrzeniem zielonych oczu, któ­re wzbudzało lęk w sercach najodważniejszych mężczyzn. - Jeśli ocali pan życie mojej żonie.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Ross patrzył na swoje buty i brudną podłogę. Sam też był brudny. Nie myty, nie ogolony, przepocony, zakrwa­wiony. Jej krew zostawiła na koszuli brązową plamę.

Cztery dni, pomyślał, ściskając dłonie między kolanami. Spędził w celi cztery nędzne dni, zastanawiając się, czy żyje, czy umarła. Gdzie ona jest, gdzie jest Lee? Przypusz­czał, że Moses opiekuje się dzieckiem, ale nie był tego pe­wien.

Okazało się, że żebra ma tylko pęknięte, nie złamane. Przez pierwsze dwa dni leżał bez ruchu, mając nadzieję, że złożą się same. Teraz bolały go tylko od czasu do czasu, lecz było to niczym wobec katuszy moralnych, jakie prze­żywał.

Nie widywał nikogo prócz więźniów, którzy trafiali tu zwykle za pijaństwo i chuligańskie wybryki. Wymiotowali, załatwiali się w kącie, przesypiali alkoholowe zamroczenie głośno chrapiąc, po czym ich wypuszczano. Tłusty strażnik, który przynosił posiłki, jakich sam nigdy by nie tknął, nie chciał mu niczego powiedzieć.

Nie wiedział nic prócz tego, że detektyw Pinkertona i Vance Gentry odkryli, kim jest naprawdę Ross Coleman i ruszyli za nim w pościg. Będzie sądzony, ale bez trudu mógł przewidzieć werdykt. Powieszą go.

Wstał z odrapanego łóżka i zaczął spacerować po celi, omijając wilgotne plamy, których wolał nie identyfikować. Dlaczego nie umarł z ran trzy lata temu? Lydia poświęciła życie próbując go ratować. Czy może być większa miłość? A ona umarła myśląc, że mąż jej nienawidzi.

- Coleman. Odwrócił się słysząc głos strażnika, który zachowaniem i z wyglądu - był niezwykle niechlujny - przypominał mu wieprza.

Nie odpowiedział.

Strażnik wrzucił przez kraty kajdanki. Ross złapał je w powietrzu.

- Włóż je - rozkazał, nie wyjmując z ust prymki tytoniu.

Ross posłuchał go. Czyżby ten detektyw zjawił się wre­szcie, by go przesłuchać? Nie wydobędzie z niego ani słowa, zanim nie dowie się czegoś o Lydii. A jeśli... umarła, będzie mówił dopiero wtedy, gdy pozwolą mu zobaczyć jej ciało.

Strażnik otworzył zaryglowane drzwi i wsunął głowę do środka, dając Rossowi znak, by wyszedł. Przeszli wą­skim korytarzem do frontowego wyjścia. Powietrze na dwo­rze, choć upalne i ciężkie, było znacznie lepsze niż to, które Ross wdychał w celi. Wciągał je głęboko w płuca, chcąc się pozbyć wypełniającego mu nozdrza odoru.

- Chodź - powiedział strażnik, wciskając kapelusz na głowę Rossa. - Niczego nie próbuj - ostrzegł.

Poprowadził Rossa nadbrzeżną ulicą. Ludzie zajęci swoi­mi sprawami ledwie rzucali okiem na mężczyznę w kaj­dankach. Widocznie Majors nie rozgłosił, kogo schwytał i wsadził do więzienia. Niewykluczone, że jego imię nie było zbyt znane na dalekim Zachodzie, ale każdy słyszał o braciach James. Brak zainteresowania jego osobą wpra­wiał go w zdumienie.

Gdy podeszli do paru stojących obok siebie domów, tłu­sty mężczyzna powiedział: - Tutaj - i skręcił w kamienistą ścieżkę prowadzącą do ładnego parterowego budynku. We­pchnął Rossa przez frontowe drzwi do hallu, w którym przyjemnie tykał staroświecki zegar, i zawołał:

- Doktorze? Z pokoju wyszedł mężczyzna i zamknął za sobą drzwi.

Obciągnął na brzuchu kamizelkę i spod krzaczastych brwi spojrzał na strażnika.

- Dziękuję, Ernie - powiedział. Minął Rossa i otworzył drzwi wyjściowe, dając strażnikowi do zrozumienia, by zo­stawił ich samych. Tamten z ponurą miną nasunął kapelusz na czoło i wyszedł.

Niski łysiejący mężczyzna spojrzał na zarośniętą twarz Rossa.

- Jestem doktor Hanson. - Wskazał na pokój, z którego właśnie wyszedł. - Pańska żona leży tutaj.

Ross poczuł, że serce ciąży mu jak ołów. Na pewno umar­ła. Inaczej nie wyprowadziliby go z więzienia. Gdyby żyła, co najwyżej pozwoliliby jej odwiedzić go.

Wciągnął głęboko powietrze i podszedł do drzwi. Choć było to trudne, rękami zakutymi w kajdanki przekręcił gałkę.

Wszedł do środka i zamknął drzwi za sobą. Rozejrzał się po przyjemnie chłodnym pokoju i odszukał wzrokiem łóżko.

Spodziewał się, że znajdzie Lydię leżącą w najładniejszej sukience, z dłońmi skrzyżowanymi na piersi. Zamiast tego zobaczył rozłożony na wąskim żelaznym łóżku wzorzysty koc i przewieszony przez oparcie wełniany szalik.

Zauważył ją dopiero po chwili. Ubrana w spódnicę i bluzkę siedziała nieruchomo w fotelu na biegunach i wpa­trywała się w niebo szeroko otwartymi oczami. Tylko włosy poruszały się w podmuchach wiatru i opadały na wciąż blade policzki.

Obok niej stał agent Pinkertona.

- Cholerny, głupi strażnik - mruknął, spoglądając na kajdanki. Wyjął z kieszeni mały kluczyk, podszedł i otwo­rzył je. Gdy opadły z rąk Rossa, złapał i schował do kie­szeni.

- Przepraszam, pani Coleman, że przyprowadzono tu męża jak pospolitego przestępcę - rzekł niemal jowialnie.

Ross pomyślał, że się przesłyszał, albo jeszcze nie obudził z dziwacznego snu. Czy ten człowiek nazwał ją panią Co­leman?

Lydia uśmiechnęła się do detektywa z wdzięcznością. Ross nie mógł się nacieszyć jej widokiem, ale Majors zwrócił się teraz do niego.

- Oczywiście oddalono wszystkie śmieszne zarzuty, ja­kie wysunął przeciw panu Gentry.

Ross wpatrywał się w niego z niedowierzaniem. Jego oczy zadawały setki niemych pytań.

Majors chrząknął i odwrócił się, by nie widzieć przeni­kliwego spojrzenia. Wolał nie myśleć o tym, że robi coś niesłychanego, co sprzeciwia się wszelkim zasadom, jakim był wierny w ciągu wielu lat pracy. Rzeczy zawsze były dla niego czarne albo białe, prawdziwe lub nie. Aż do tej pory nie wiedział, że istnieje jakaś szara płaszczyzna, na której intuicja i uczucie są ważniejsze niż obowiązkowość i odpowiedzialność.

Ale ostatnie dwa miesiące spędził z Vancem Gentrym. Nie podobało mu się jego dogmatyczne, niewzruszone od­danie sprawie, niezależnie od tego, czy była słuszna, czy nie. Widział człowieka, którego ludzie znali jako Rossa Colemana, pochylonego nad żoną i błagającego ją, by nie umie­rała. Spędził z tą dziewczyną wiele godzin, wgłębiając się w jej przeszłość i wypytując o człowieka, którego poślubiła w tak niezwykłych okolicznościach.

Przez kilka dni toczył wewnętrzną walkę, ale dziś rano wiedział już, co zrobi. Słuszność jego decyzji była wątpliwa i zależała wyłącznie od punktu widzenia, z jakiego się ją oceniało, niemniej nie chciał już jej zmieniać.

Podszedł do drugiego okna i rozchylił zasłony, udając, że podziwia róże pani Hanson. Naprawdę chodziło mu o to, by stać odwróconym do nich plecami.

- Wydaje mi się, panie Coleman, iż Gentry czuł, że córka go opuściła. Był wściekły na was oboje, że od niego ucie­kliście. Jako ojciec miał prawo tak to odczuwać. Nie jest jednak zbrodnią, że żona wyjedzie z mężem, nie powia­damiając o tym rodziców.

Zerknął na nich przez ramię. Mężczyzna nawet nie drgnął, tylko przyglądał mu się podejrzliwie. Kobieta patrzyła na męża. Znów wyjrzał przez okno.

- Przez ostatnich kilka dni ustalałem fakty. Victoria Co­leman zmarła przy porodzie. Oszczędziłby pan sobie wielu kłopotów, młody człowieku, gdyby w porę zgłosił jej śmierć.

Ross bezgłośnie poruszał wargami. Czy to była pułapka? W jakim celu? Tamten człowiek dobrze wiedział, kim on jest. Spojrzał pytająco na Lydię. Prawie niedostrzegalnie pokręciła głową, dając mu do zrozumienia, że też nic nie wie.

- Pastor, który przyjechał na pogrzeb, zapewniał, że tego dopilnuje.

Majors potrząsnął głową.

- Nie zrobił tego, ale wszyscy podróżni z karawany, których odnalazłem, potwierdzili historię, opowiedzianą mi przez pana żonę - pana obecną żonę. - Znów zwrócił się do Rossa. - Przepraszam, że musiał pan spędzić cztery dni w więzieniu, zanim wszystko ustaliłem.

Ross nie odpowiedział. Lydia też nie. Odkąd wszedł do pokoju, nie odezwała się ani słowem. Czy coś ją bolało? Może była w szoku? Czemu patrzyła na niego z lękiem, jak tamtej pierwszej nocy, gdy przyprowadzono ją, by na­karmiła Lee?

Majors wyjął z kieszeni jakiś przedmiot i rzucił na łóżko. Był to czarny aksamitny woreczek.

- Gentry oskarżył pana o kradzież tych klejnotów.

- Należały do Victorii. Nie chcę ich - odrzekł krótko Ross.

Jeśli Majors miał jakieś wątpliwości, teraz był pewien, że postąpił słusznie. Sonny Clark nie płakałby nad ranną kobietą. Sonny Clark poradziłby sobie za pomocą colta w każdej trudnej sytuacji. Mówiono o nim, że potrafił na­wet wyłamać zamek celi, która miała nieszczęście go gościć.

Ross Coleman spędził kilka dni w więzieniu wpatrując się w ściany, milczący i pogrążony w żalu.

Ross Coleman był podziwiany i szanowany przez wszy­stkich, którzy z nim podróżowali. Miał prawo zastrzelić Gentry'ego w obronie własnej, ale tego nie zrobił. Pozwolił się bez oporu aresztować. Martwił się tylko o żonę. Nie prosił o nic dla siebie, ale błagał, by jak najszybciej zabrano ją do lekarza. Nie próbował ucieczki.

Teraz odrzucił majątek, jaki stanowiły klejnoty. Nie, ten człowiek nie był już Sonnym Clarkiem. Stał się Rossem Colemanem i Majors miał zamiar zostawić go w spokoju. Chyba na starość zrobił się sentymentalny. Nie chciał jednak odchodzić na emeryturę, mając na sumieniu zniszczone ży­cie dwojga ludzi.

- Może pan ich nie chce, ale prawnie należą do pań­skiego syna. Czy nie sądzi pan, że powinien je dla niego przechować do czasu, gdy osiągnie pełnoletniość?

Ross skinął głową. Majors wręczył mu woreczek, a on przekazał go Lydii.

- Ciało pana Gentry'ego jest już w drodze do Tennessee. Wysłałem telegram do jego radcy prawnego, który odpo­wiedział, że zajmie się pogrzebem. - Majors zakaszlał i spo­jrzał przez okno, nim znów się odezwał. - Pytałem pańską żonę o zabitego przyrodniego brata...

- Zabitego?

- Tak. Nie mógł pan o tym wiedzieć. Znalazłem go rano martwego, gdy pojechałem za Gentrym. Powiedziałem swo­jemu klientowi, by nie szukał pana na własną rękę. Gdy zbudziłem się rano i zajrzałem do jego pokoju, nie było go tam.

Majors przygryzł wargę, wspominając, jaki był wtedy wściekły. Wybiegł z hotelu, a w drodze do stajni natknął się na leżące w alei ciało Clanceya. Pomyślał, że Gentry zamordował Russella, by nie rozpowiadał wokół, że Victoria poślubiła Sonny'ego Clarka.

- Nie odnaleźliśmy mordercy Russella - powiedział w zamyśleniu. Coleman nie mógł tego zrobić. Gdy prze­słuchiwano Mosesa, zapewnił, że Ross był razem z nim od popołudnia aż do rana, gdy zbudził ich Gentry. A dziew­czyna? Majors spojrzał na nią. Jeśli wymknęła się i zamor­dowała przyrodniego brata, w co zresztą wątpił, była uspra­wiedliwiona.

Lydia siedziała w milczeniu, mając nadzieję, że detektyw nie czyta w jej myślach. Nikomu nie wyjawi nazwiska za­bójcy Clanceya. Nawet Rossowi. Bubba prosił o dochowanie tajemnicy, a ona nie może go zawieść.

- Czy słyszeliście o rewolwerowcu nazwiskiem Sonny Clark? - spytał nieoczekiwanie Majors.

Lydia i Ross spojrzeli na siebie przez moment, nim znów zwrócili wzrok na detektywa. Ross skinął głową. Niczego nie powie, nim się nie przekona, do czego zmierza Majors.

Serce Lydii podeszło do gardła.

- Słyszałem, że nie żyje - powiedział wolno detektyw, patrząc Rossowi prosto w oczy. - Podobno zastrzelono go parę lat temu w czasie napadu na bank. Czy wie pan coś o tej sprawie?

- Nie żyje - spokojnie odrzekł Ross.

- Czy jest pan pewien?

- Tak. Majors pokiwał głową, nie spuszczając wzroku z Rossa.

- Jeśli tak, chyba nie mógłby nam powiedzieć, co się teraz dzieje z braćmi James.

- Przysięgam na Boga, że nic o tym nie wiem - odparł Ross wymijająco, lecz zgodnie z prawdą.

Szósty zmysł Majorsa podpowiedział mu, że ten człowiek nie kłamie.

- Nie - stwierdził, otrząsając się z zamyślenia. - Nie sądzę, by pan wiedział. - Podrapał się w ucho, jakby spra­wa, o której rozmawiali, nie miała większego znaczenia. - Moją ostatnią czynnością służbową w Agencji Pinkertona będzie sporządzenie raportu stwierdzającego, że Sonny Clark nie żyje. - Roześmiał się. - Jestem pewien, że ta wiadomość zmartwi wielu detektywów i łowców nagród. Nie dostaną za niego ani grosza.

Choć było to trudne, Lydia i Ross zachowali spokój. Tyl­ko grdyka Rossa poruszała się, gdy z wysiłkiem przełknął ślinę.

Majors podszedł do drzwi i otworzył je.

- Nie widzę powodu, by was dłużej zatrzymywać. - Ruchem ręki dał im do zrozumienia, że mogą iść.

Jedyni ludzie, którzy znali prawdziwe nazwisko Rossa Colemana, nie żyli. Vance Gentry i Clancey Russell. Madam LaRue dostanie wkrótce list informujący, że prawdziwy przestępca został zabity podczas strzelaniny. Majors nie umieścił na nim daty.

Przesłuchał szczegółowo Mosesa, pytając go, czy widział kiedykolwiek Colemana uciekającego się do przemocy. Mu­rzyn przysięgał, że pan Coleman jest jednym z najwytworniejszych dżentelmenów, jakich miał przyjemność w życiu poznać. Nic nie wiedział o jego przeszłości.

Było oczywiste, że kłamie. Słyszał każde słowo, jakie Gentry wypowiedział tamtego ranka. Ale Majors wiedział, że Moses zabierze tę tajemnicę do grobu. Lydia nie powie nikomu o burzliwej przeszłości męża. Wystarczyło zoba­czyć, jak na niego patrzy, by zrozumieć, że jej miłość zna­cznie przekracza ramy zwykłego małżeńskiego przywią­zania.

Mąż pomógł jej wstać. Majors zobaczył łzy wdzięczności w niezwykłych bursztynowych oczach. Starannie dobierała słowa.

- Był pan dla nas bardzo miły. Dziękuję.

Wyszła z pokoju, zostawiając Rossa z detektywem. Męż­czyźni badali się wzrokiem. Ross otworzył usta, lecz Majors powstrzymał go chwytając za rękę.

- Niech mi pan nie dziękuje. - Podziękowanie byłoby równoznaczne z przyznaniem się do winy. Żaden z nich nie powinien głośno mówić o niezwykłej przysłudze, jaką wyświadczył detektyw.

Ross uścisnął: jego dłoń w cichym porozumieniu. Potem odwrócił się szybko, by dołączyć do żony. Howard Majors patrzył, jak odchodzi. Uśmiechał się do siebie nie wiedząc, czy jest półbogiem, czy tylko sentymentalnym starym głup­cem.

Doktor Hanson zawiózł ich na skraj miasta, gdzie Moses zatrzymał się z dwoma wozami. Przywitał ich wylewnie i wrócił do Lee, którego przez ten czas pielęgnował. Lucky'emu i klaczom nie wiodło się gorzej niż pod opieką Rossa. Nowa mleczna krowa też wyglądała na dopatrzoną. Lydia i Ross podziękowali doktorowi, który wrócił do mia­sta. Ross złączył oba wozy.

Tego dnia przebyli tylko parę mil wzdłuż rzeki, która w swym dolnym biegu przepływała przez ziemię Rossa. Załatwił urzędowe formalności w dniu, w którym sprzedał wóz Pritchardom. Teraz mogli bez przeszkód osiedlić się na swojej ziemi.

Gdy tylko rozbili na noc obóz, Moses taktownie się wy­cofał.

- Przejdę się nad rzekę. Może uda mi się złapać tłustego suma na kolację. - Wyczuwał dziwne napięcie między Lydią a Rossem, którzy nie zamienili z sobą dotąd ani słowa. Ross prowadził nowy wóz, a Moses wóz z budą, w którym leżała Lydia.

- Dziękuję, Moses - powiedział Ross wyprzęgając ko­nie. - To dobry pomysł.

- Wezmę z sobą Lee. Prześpi się w cieniu, a gdy się zbudzi, zacznę go uczyć sztuki łowienia ryb.

- Czy jesteś pewien, że nie sprawi ci kłopotu?

- Na pewno nie. Staliśmy się przyjaciółmi. - Spojrzał na Rossa porozumiewawczo. - Sądzę, że wrócimy nieprędko.

Ross skończył wieczorne zajęcia, rozpalił ognisko i wy­kąpał się w rzece. Szorował się z całej siły, chcąc zmyć z siebie odór więzienia. Gdy wyszedł na brzeg, zgolił czterodniowy zarost, włożył czyste spodnie i znów poczuł się istotą ludzką.

Wracając zobaczył Lydię - stała w wejściu wozu Hilla. Cofnęła się na jego widok, lecz po chwili odważyła się zejść na ziemię.

- W środku jest gorąco. Chciałam trochę posiedzieć nad rzeką.

Zdjęła halkę, ale zostawiła spódnicę. Miała bose stopy. Ross wstrzymał oddech widząc owinięty wokół jej ramienia biały bandaż, przypominający o niedoszłej tragedii.

Minęła go nie patrząc mu w oczy. Gdy do niej dołączył, siedziała na stromym, porośniętym trawą brzegu rzeki, wpatrując się w falującą wodę. W blasku zachodzącego słońca zdawała mu się zbyt piękna, zbyt eteryczna, by jej dotknąć.

Usiadł obok niej. Po długim milczeniu dotknął lekko palcem jej bandaża.

- Czemu to zrobiłaś, Lydia?

- Co? - spytała cicho. Gdy wszedł do szpitalnego po­koju, zmęczony, brudny i wymizerowany, chciała zerwać się z krzesła i rzucić mu w ramiona. Ale pamiętała wyraz jego twarzy, gdy Gentry objawił prawdę o niej. Czy chciał, by powtórzyła mu, dlaczego spotykała się z Clanceyem?

- Dlaczego zasłoniłaś mnie przed kulą? Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy.

- Dlatego, że cię kocham - szepnęła, ledwie poruszając wargami. - I zrobiłabym wszystko, żeby cię ocalić.

- Nawet odeszłabyś z Russellem? Grymas wstrętu przemknął przez jej twarz, ale w głosie nie było wahania, gdy odpowiedziała:

- Nawet to.

- Lydia. - Zamknął ją w ramionach i wtulił twarz w jej szyję. - Myślałem, że nie żyjesz. Niczego mi nie powiedzieli. Boże, co ja przeszedłem myśląc, że umarłaś ratując mi życie.

Głaskała jego mokre włosy, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy.

Ujął jej twarz w dłonie, odchylił do tyłu głowę i dotknął palcami ust.

- Byłem przekonany, że cię straciłem, nim zdążyłem ci powiedzieć, jak bardzo cię kocham.

- Ross, byłam pewna, że mnie nienawidzisz. Widziałam to w twoich oczach.

- Przepraszam, przepraszam - powtarzał, obsypując jej twarz pocałunkami. - Czułem tak przez chwilę, ale potem zdałem sobie sprawę, ile cię kosztowało wyznanie, że za­mierzałaś odejść z Russellem. Wiedziałem, jak go nienawi­dzisz. Wtedy dopiero pomyślałem, jak bardzo musisz mnie kochać.

Pocałował ją, obejmując za szyję i przyciągając do siebie. Połaskotał jej usta wąsami, nim wsunął w nie język i po­zwolił mu poruszać się swobodnie w ich wnętrzu.

Gdy zdyszana mogła złapać oddech, stwierdziła patrząc mu prosto w oczy:

- Szkoda, że dowiedziałeś się, iż Victoria wzięła klejnoty. Nigdy bym ci o tym nie powiedziała, gdybym się nie bała, że pan Gentry cię zastrzeli.

Pocierał lekko palcami płatki jej uszu, czując na dłoniach przyjemne łaskotanie włosów.

- Nie ufała mi. Nie wierzyła, że potrafię się o nią za­troszczyć.

- Jestem pewna, że się mylisz. Po prostu była przyzwy­czajona do ładnych rzeczy. - Nie wierzył w to, ale skinął smutno głową. - Wiem, że ją kochałeś. To dobrze.

Patrzył na jej usta i zastanawiał się, czy kiedykolwiek znuży go ich smakowanie. „Nie” - pomyślał.

- Kochałem Victorię za to, co dla mnie zrobiła. Zawsze będę ją kochał, bo dała mi Lee. Ale - dodał, muskając ustami jej wargi - ty jesteś moją miłością. Moją najdroższą miłością, którą będę kochał do końca swoich dni.

Pocałował ją znowu, ledwie zdążyła wyszeptać jego imię. Opadli na chłodną zieloną trawę. Gdy skończył, leżeli zapatrzeni w siebie. Dotknął koronkowego rąbka koszuli Ly­dii, wzbudzając w niej dreszcz pożądania.

- Jak myślisz, dlaczego on to zrobił? Palce, którymi poznawała rysy jego twarzy, znierucho­miały.

- Nie wiem.

- Przez cztery dni nikt mi nie powiedział, czy żyjesz. Wciąż myślałem o tobie, o tym, jak leżałaś tam krwawiąc, a oni odciągali mnie od ciebie. - Wtulił twarz w jej piersi. - Jeśli Majors skazał mnie na takie piekło nie mówiąc, co się z tobą stało, czemu mnie potem uwolnił?

- Chyba przekonał się, że się zmieniłeś, że jesteś innym człowiekiem. Musiał się jednak upewnić. Doszedł w końcu do wniosku, że Ross Coleman nie powinien pokutować za winy Sony'ego Clarka.

- A winy Rossa Colemana? Czy wybaczysz mi kiedy­kolwiek, że ci nie wierzyłem?

Uśmiechnęła się figlarnie.

- Jeżeli będziesz się teraz ze mną kochał. Próbował zgasić błysk namiętności w oczach.

- Nie mogę. Zrobię ci krzywdę. - Ucałował bandaż.

- To powierzchowne zranienie. Doktor powiedział, że zemdlałam bardziej z emocji niż wskutek postrzału. - Do­strzegła w jego oczach żal i źle zrozumiała jego przyczynę. - Brzydko wygląda. Zostanie mi po tym blizna.

Westchnął cicho i ucałował jej piersi.

- Piękna blizna, która zawsze będzie mi przypominać o twojej miłości.

- Nawet jeśli się pokłócimy, z czego jesteśmy znani?

- Nawet wtedy. Właściwie lubiłem nasze kłótnie. Pod­niecały mnie. - Uśmiechnął się do niej. - Jeśli zaczniemy porównywać blizny, będziesz musiała postarać się o na­stępne, by mnie dogonić. - Sięgnął do wstążki przy koszuli Lydii i rozwiązał ją. - Czy na pewno dość dobrze się czu­jesz?

- Tak - odrzekła rozmarzonym głosem, pomagając mu rozpiąć małe guziczki i zsuwając koszulę z ramion.

Gdy położyła się, popatrzył na jej piersi.

- Między jednym razem a drugim zapominam, jaka je­steś cudowna. Zawsze mam takie wrażenie, jakbym od­krywał skarb. Wciąż smakujesz mlekiem. Tamtej pierwszej nocy, gdy przyprowadzono cię do mnie, widziałem tu kro­ple mleka. - Dotknął palcem otoczki brodawki. - Już wtedy cię pragnąłem. Niech mi Bóg wybaczy, ale to prawda.

- Ross, proszę. Słysząc w jej głosie błaganie wstał, by zdjąć spodnie.

Zaskoczyła go, podnosząc się i klękając przed nim. Nie miała oporów, by kochać się na łonie natury, słyszała, jak Moses zapowiedział, że nieprędko wróci z Lee.

Spojrzała na Rossa gorącymi bursztynowymi oczami i położyła mu dłonie na brzuchu.

- Sama je zdejmę.

Dotknęła wargami jego pępka. Szeptał jej imię, gdy po­woli rozpinała guziki, całując odsłonięte skrawki ciała. Jej lekki oddech, dotknięcie warg i języka doprowadzały go do szaleństwa.

Głaskała jego biodra i uda, powoli zsuwając spodnie. Popatrzyła z podziwem na kwintesencję męskości Rossa i złożyła tam czuły pocałunek.

- Och, kochanie - szepnął, uwalniając się ze spodni. Położył ją delikatnie na trawę i przyklęknął obok. Rozwiązał jej spódnicę i halkę i zdjął je razem z bielizną.

Uśmiechnął się do niej. Włosy miała rozsypane wokół głowy, a słońce rzucało na jej skórę tęczowe refleksy, pięknie harmonizujące z naturalną barwą ciała. Biały bandaż nie osłabiał niezwykłego efektu, a wręcz go potęgował. Położył się obok Lydii, objął ją i obrócił do siebie, uważając, by nie urazić zranionego barku.

- Jesteś taka piękna - powiedział. - Cudownie mnie ko­chasz, Lydia. Teraz wiem, co to znaczy. - Ucałował jej piersi, zwilżając językiem brodawki. Potem zaczął pieścić rudo­brązowe futerko i delikatnie rozchylił jej uda.

Zsunął się, pocałował jej brzuch i przesunął wargami po wzgórku. Obsypywał próg jej kobiecości gorącymi po­całunkami, po czym wsunął do środka język, by dać Lydii największą rozkosz i okazać swoją miłość.

- Ross, Ross - dyszała urywanie. Wrócił do poprzedniej pozycji, uniósł jej uda i otoczył nimi swoje biodra.

- Nie zrób sobie krzywdy - szepnął. Wszedł w nią jed­nym łagodnym ruchem. Przycisnął do piersi i zaczął za­głębiać się w jej ciało. Zakołysała biodrami, ocierając się o jego brzuch, a gdy jęknął z rozkoszy, powtórzyła to.

Szczyt przyszedł jak zawsze, choć za każdym razem przeżywała go inaczej. Z początku miała wrażenie, jakby aksamitna rękawiczka pocierała ją od środka i głaskała całe ciało. Potem zapadła w stan nieświadomości, w którym kierowały nią jedynie zmysły. Po chwili ciepły strumień napełnił jej ciało miłością. Wtuliła się w objęcia Rossa, roz­koszując spokojem i poczuciem bezpieczeństwa, jakie jej dawał.

- Kocham cię - szepnęła, z twarzą wtuloną w miękkie kręcone włosy na jego piersi. Ucałowała wypukłą bliznę.

- Ja też cię kocham. Uwolniłaś mnie od przeszłości. Westchnęła.

- A ty mnie, Ross. Teraz mamy przed sobą tylko przy­szłość.

Długo leżeli złączeni. Świetliki błyskały w zapadającym zmierzchu jak małe gwiazdki. Czerwony talerz słońca za­wisł nad horyzontem, jakby zastanawiając się, czy zakoń­czyć już dzień. Niebo przybrało granatowy odcień. Powitali z radością obejmujący ich zachód słońca.

I wiedzieli, że od tego dnia każdy świt będzie dla nich równie radosny.

1* * Lucky (ang.) - szczęściarz.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brown Sandra W objęciach nocy 02 Następny świt
Brown Sandra Opowiesc teksanska 01 Buntownik (Lucky)
Harlequin Orchidea 025 Brown Sandra W ostatniej chwili 01 W ostatniej chwili
Brown Sandra Huragan miłości
Brown Sandra Lustrzane odbicie
41 Brown Sandra Książe i dziewczyna
Brown Sandra Książe i dziewczyna
Brown Sandra Milosc bez granic
Brown Sandra Śniadanie w łóżku
Brown Sandra Ucieczka do Edenu
Brown Sandra Czarodziejka
Książę i dziewczyna Brown Sandra
Brown Sandra Skazani na siebie
Brown Sandra Książę i dziewczyna
Brown Sandra Zakładniczka
Brown Sandra Książę i dziewczyna
Brown Sandra Niepokorna
Brown Sandra Zmiana uczuć
Miłość bez granic Brown Sandra

więcej podobnych podstron