Sandra Brown
MIŁOŚĆ BEZ GRANIC
Rozdział 1
„Rada Miejska Denver głosowała dziś za podniesieniem podatków w
nadchodzącym roku podatkowym o sześć procent. Radni twierdzili, że...”
- Świetnie - gderliwie mruknęła Katherine. - Tego jeszcze nie było: nowy
sposób zasilania budżetu.
Do pedantycznie uporządkowanej szuflady włożyła szczotkę do włosów i
sięgnęła po flakonik na toaletce. Długą i kształtną nogę oparła na taborecie, po
czym zaczęła wcierać w nią emulsję. Ponownie skierowała uwagę na radio, stojące
na nocnym stoliku w sąsiedniej sypialni.
„Policja udaremniła próbę rabunku sklepu przez uzbrojonego mężczyznę.
Grupa interwencyjna otoczyła budynek po otrzymaniu informacji przez telefon...”
Wzrost podatków i przestępczość. Wspaniałe wiadomości na koniec dnia,
pomyślała ponuro Katherine, myjąc zęby.
Był to jeden z tych wieczorów, gdy z goryczą rozczulała się nad sobą. Zdarzało
się to rzadko, ale czasem pozwalała sobie na luksus melancholii.
Miło byłoby powiedzieć komuś dobranoc, dzielić z nim pokój, przestrzeń,
oddychać tym samym powietrzem, wsłuchiwać się w te same, dochodzące z daleka
odgłosy. Z „nim”? Dlaczego pomyślała akurat o mężczyźnie? Westchnęła. Życie w
samotności ma swoje zalety, ale czasem czuje się brak kogoś drugiego.
„Pogoda na jutro...”
Katherine skrzywiła się i spojrzała w stronę radia, zastanawiając się, czy
prezenter radiowy na nocnym dyżurze nie bywa zmęczony tym gadaniem do
samego siebie. Czy w ogóle czasem myśli o tych, do których mówi? Czy czuje ich
samotność i stara się im ulżyć swoją paplaniną?
Głos miał przyjemny. Starannie modulowany, wyraźny, lecz jakby nieco...
wyblakły. Żartował od niechcenia, jednak te żarty były sztuczne, anonimowe,
bezosobowe.
Boże, ależ mam paskudny nastrój! - złajała się Katherine, wkładając szlafrok.
Może teraz, gdy Mary wyszła za mąż, powinnam również za kimś się rozejrzeć, za
kimś, kto mógłby dzielić ze mną mieszkanie, pomyślała, obchodząc dom przed
zgaszeniem światła.
Katherine kochała te stare kąty. Po śmierci ojca, który umarł, gdy miała
zaledwie sześć lat, matce udało się utrzymać dom i z pensji urzędniczki pocztowej
wychować, jak mogła najlepiej, Katherine i jej młodszą siostrę Mary. Nie było im
łatwo, lecz konieczność nauczyła je żyć oszczędnie.
Katherine sprawdziła, czy drzwi są zamknięte, i wyłączyła oświetlenie w
living-roomie. Jednocześnie wykluczyła pomysł przyjęcia kogoś na wspólne
mieszkanie. Matka umarła przed trzema laty, ale z Mary było im razem dobrze,
były przecież siostrami, a wesołe usposobienie Mary ułatwiało wspólne życie. Z
kimś innym mogło być całkiem inaczej. Mary. Kochana siostrzyczka. Jej życie na
pewno nie zmieniło się po ślubie.
Nie, dziękuję bardzo, pomyślała kwaśno Katherine. Pozostanie niezależna,
znosząc jakoś krótkie, choć przykre chwile samotności.
„A oto wiadomość z ostatniej chwili...”
Sięgnęła do radia, żeby nastawić budzenie, ale cofnęła rękę. Wpatrywała się w
pudełko z drewna zdobione chromem i słuchała, nie wierząc własnym uszom.
Dziś wieczorem Peter Manning, wybitny przedstawiciel biznesu w Denver,
zginął tragicznie. Stracił panowanie nad kierownicą swego sportowego wozu,
wskutek czego samochód uderzył w betonową ścianę oporową. Policja informuje,
że wypadł z trasy przy bardzo dużej prędkości. Pan Manning poniósł śmierć na
miejscu. W tym samym wypadku zginęła nie zidentyfikowana kobieta, która
siedziała w wozie po stronie pasażera. Peter był synem...
Katherine podskoczyła, gdy tuż obok przeraźliwie zadzwonił telefon. Parę razy
głęboko odetchnęła, zanim sięgnęła po słuchawkę. Opadła na łóżko i przycisnęła ją
do ucha.
- Słucham? - spytała.
- Czy to panna Adams?
- Tak.
- Tu Elsie. Pracuję u państwa Manning. Ja panią znam...
- Tak, pamiętam cię, Elsie. Co z moją siostrą? - spytała szybko Katherine.
- Właśnie z tego powodu dzwonię, proszę pani. Czy pani słyszała o wypadku?
Nie tłumaczyła służącej, że oficjalnie nikt jej nie zawiadomił, potwierdziła
tylko, że wie o wszystkim.
- No więc tutaj jest teraz czyste szaleństwo - powiedziała Elsie. - Pani Manning
wpadła w histerię, płacze i szlocha. Z panem jest niewiele lepiej. Wszędzie pełno
reporterów i fotografów, z kamerami, mikrofonami, lampami błyskowymi...
- A Mary? - przerwała jej Katherine.
- Właśnie o tym chcę mówić. Kiedy przyszedł policjant z wiadomością o
katastrofie, wszyscy byli w living-roomie. A jak powiedział, że w samochodzie
była z panem Peterem jakaś kobieta i że ona też nie żyje, to pani Manning zaczęła
wrzeszczeć na panienkę Mary. Takie straszne rzeczy mówiła, proszę pani... że
jakby panienka była lepszą żoną, to pan Peter nie musiałby uganiać się po nocach...
- Elsie, powiedz mi wreszcie, co z moją siostrą?
- Bardzo źle, proszę pani, bardzo. Pobiegła na górę do swojego pokoju, żeby się
schować przed panią Manning. Nikt w ogóle nie zwracał na nią żadnej uwagi,
chociaż jest w tym stanie. Poszłam zobaczyć, jak się czuje, i zobaczyłam, że
krwawi.
- O Boże...
- No właśnie, i zdaje mi się, że zaczęła rodzić. Pomyślałam, że pani powinna o
tym wiedzieć, ponieważ tu nikt się o nią nie troszczy. Wszyscy tylko myślą o...
- Elsie, posłuchaj, co ci powiem. Wezwij pogotowie. Odwieź Mary prosto do
szpitala. Ja zawiadomię jej ginekologa. Nie mów o tym nikomu. Jeśli będzie trzeba,
wynieście Mary ukradkiem przez drzwi kuchenne, koniecznie. Byleby wnieść ją do
karetki. Dobrze?
- Dobrze, proszę pani, zrobię, jak pani mówi. Zawsze lubiłam pani siostrę i
pomyślałam...
- Mniejsza teraz o to, Elsie. Dzwoń na pogotowie.
Katherine z trudem zapanowała nad rozdrażnieniem wywołanym gadulstwem
Elsie. Chodziło przecież o to, żeby Mary jak najprędzej znalazła się w szpitalu.
Skończyła rozmowę, przekartkowała gorączkowo książkę telefoniczną i
znalazłszy numer, zadzwoniła do lekarza. Po cichu klęła, że nie potrafi sobie
poradzić z porządkiem alfabetycznym. Dodzwoniła się do sekretarki lekarza i szyb-
ko przedstawiła jej stan siostry. Sekretarka obiecała natychmiast porozumieć się z
lekarzem i poprosić go, by zaraz udał się do szpitala.
Nie myśląc o tym, co robi, Katherine zdjęła szlafrok i nocną koszulę i sięgnęła
do szafy. Wkładając dżinsy, przeklinała Manningów. Zwłaszcza Petera. Jak śmiał?
Mało mu było, że zmarnował życie Mary, to jeszcze teraz upokorzył ją wypadkiem
samochodowym zjedna z tych swoich kobiet. Wiedziała, że znęcał się nad Mary
fizycznie, ale czyżby to właśnie stało się przyczyną przedwczesnego porodu w
siódmym miesiącu ciąży? Boże, zmiłuj się nad nią, modliła się Katherine. Włożyła
przez głowę koszulkę bez rękawów i wsunęła sandały.
Nie czesała się ani nie malowała. Wybiegła z domu, wsiadła do samochodu i
ruszyła do szpitala. Zmuszała się, by jechać wolniej, niż chciała. Nie pomoże Mary,
jeżeli się zabije.
Mary, Mary, czy nie wiedziałaś, jakiego rodzaju człowiekiem jest Peter
Manning? Tak ślepo uwierzyłaś w uśmiech, który zdobił kolumny towarzyskie
gazet, że nie potrafiłaś dostrzec, kim był naprawdę?
Złotowłosy Peter Manning, syn jednej z najbogatszych prominentnych rodzin w
Denver, niewątpliwy dziedzic stanowisk dyrektorskich w bankach, firm sprzedaży
nieruchomości, towarzystw ubezpieczeniowych i wielu innych przedsiębiorstw,
przed rokiem został mężem Mary.
Dla Katherine było zagadką, dlaczego Peter zainteresował się właśnie Mary,
którą poznał w galerii sztuki, gdzie pracowała, by zarobić na lekcje rysunków.
Był uprzedzająco miły, sympatyczny, niesłychanie przystojny, miał dobre
maniery, wzbudzał zaufanie. Rozkochał naiwną, delikatną i ufną Mary, a potem
brutalnie ściągnął ją z obłoków na ziemię.
Dlaczego? To pytanie nurtowało Katherine od chwili, gdy zaczął się ten
dziwaczny romans. Mary jest śliczna, ale daleko jej do oszałamiająco pięknych
kobiet, którymi zwykł otaczać się Peter. Po co zawracał jej głowę? - zastanawiała
się Katherine.
Zatrąbiła ze złością na kierowcę, który przegapił zielone światło. Ale nie
chodziło o niego - jej gniew wzbudzał człowiek, który roześmianą, szczęśliwą,
pełną entuzjazmu młodą kobietę zmienił w zastraszony, apatyczny manekin.
Uważała stosunek Petera do żony za przesadnie czuły i nieszczery. W parę
miesięcy po ślubie wszystko gwałtownie się zmieniło.
Katherine wstrząsały kolejne łzawe opowieści siostry. Mąż znęcał się nad Mary
fizycznie i psychicznie. Wściekł się z powodu jej ciąży, a przecież zgwałcił ją
pewnej nocy i dlatego nie użyła środków antykoncepcyjnych. Ich małżeństwo stało
się koszmarem na jawie.
Ale na użytek świata Peter kreował obraz szczęścia małżeńskiego. Wobec
rodziców i przyjaciół klubowych okazywał Mary szaleńczą miłość. Ta obłuda
wydawałaby się czymś śmiesznym, gdyby nie była taka tragiczna.
Katherine wjechała w szpitalną bramę i znalazła miejsce do parkowania.
Zamknęła samochód i udała się w kierunku oświetlonej niszy. Zaraz potem
rozległo się wycie syreny karetki.
Gdy sanitariusze wchodzili z noszami przez otwierane automatycznie szklane
drzwi, stała w obszernym holu wraz z lekarzem Mary. Zaparło jej dech w piersiach,
kiedy ujrzała twarz siostry. Zasłoniła sobie usta, by stłumić jęk. Mary miała oczy
otwarte, lecz nie widzące; jej wzrok, skierowany w stronę pokoju zabiegowego, nie
zarejestrował obecności Katherine.
Po pobieżnym badaniu została przeniesiona na oddział położniczy, gdzie już po
półgodzinie urodziła dziewczynkę.
Doktor miał nietęgą minę. Słabo oświetlonym korytarzem podszedł
bezszelestnie do Katherine. Musiał mieć buty na gumie.
- Jest z nią źle, proszę pani. Nie dożyje nocy.
Katherine, wpatrzona w niego, osunęła się na ścianę. Przyłożyła zaciśniętą
pięść do posiniałych ust. Jej zielone oczy napełniły się łzami, które spływały po
bladych policzkach, wsiąkając w opadające w nieładzie złociste włosy.
- Przepraszam za brutalną szczerość, ale uważam, że powinna pani wiedzieć, w
jak ciężkim stanie jest siostra. Zanim ją tu przywieziono, wykrwawiła się tak
bardzo, że już nie dało się nic zrobić, chociaż zastosowaliśmy transfuzję - doktor
przerwał i popatrzył na Katherine, a potem powiedział cicho: - Nie była to
szczęśliwa ciąża. Pani siostra nie dbała o siebie. Bałem się o nią jeszcze przed...
Wiem, co się stało dziś w nocy. Bardzo mi przykro z powodu śmierci pana
Manninga. Mary chyba nie chce żyć - dodał współczująco.
Katherine w milczeniu skinęła głową. Kiedy lekarz odwrócił się, by odejść,
złapała go za rękaw i spytała ochrypłym głosem:
- A dziecko?
Z wątłym uśmiechem odpowiedział:
- Dziewczynka. Waży dwa kilo. Bez wad budowy. Chyba wyżyje.
Mary umarła o świcie. W jednej z nielicznych chwil przytomności podczas
długiej nocy poprosiła do siebie Katherine.
- Papier - szepnęła.
- Papier? - powtórzyła bezmyślnie Katherine. Czy Mary nie pojmuje, że to już
koniec?
- Tak, proszę cię, pośpiesz się.
Katherine rozpaczliwie rozejrzała się po pokoju szpitalnym w poszukiwaniu
papieru i w końcu znalazła w łazience papierowy ręcznik.
- Pisać - ochryple szepnęła Mary.
Katherine wyjęła z torebki długopis i ze zdumieniem patrzyła, jak jej
umierająca siostra drżącą ręką pisze coś na ręczniku. Na koniec podpisała się
wyraźnie, a potem całkowicie wyczerpana opadła na poduszki. Jej bladą twarz
pokryły kropelki potu. Miała sine usta, ale jej podkrążone oczy lśniły jaśniej, były
żywe i ruchliwe, jak nigdy od czasu zamążpójścia. Katherine ujrzała w niej cień
dawnej Mary i zachciało jej się płakać, że ją traci.
Mary była niebieskooką blondynką o świeżej, brzoskwiniowej cerze,
niebieskich wesołych oczach i ustach cherubinka. Była niższa i tęższa od swej
smukłej siostry i robiła problem z powodu każdej dodatkowej kalorii. Ostatnio
jednak zupełnie straciła apetyt, a jej zawsze radosny głos ustąpił przerywanemu
szeptowi. Właśnie ten szept przywołał teraz Katherine do rzeczywistości:
- Katherine, nazwij ją Allison. I nie oddawaj jej Manningom. Oni nie mają do
niej prawa.
Zbielałymi dłońmi chwyciła Katherine za rękę.
- Zabierz ją stąd. Powiedz jej, że bardzo ją kochałam.
Zamknęła oczy i parę razy płytko odetchnęła. Potem jej oczy znowu się
otwarły. Były senne i pełne spokoju.
- Allison to takie ładne imię, prawda, Katherine?
Oba pogrzeby odbyły się w parę dni później. Zainteresowanie publiczności
podsycali swoim wścibstwem reporterzy, którzy na wyprzódki starali się wynaleźć
coś szczególnie sensacyjnego. Dziewczyna, która zginęła z Peterem, siedem-
nastoletnia licealistka, w chwili wypadku nie była kompletnie ubrana.
Przedwczesny poród, a potem śmierć Mary dodały całej sprawie pikanterii.
Katherine po śmierci Mary ogarnął bezbrzeżny smutek. Peter zginął na miejscu,
bez żadnych zewnętrznych obrażeń; miał skręcony kark. Katherine sadystycznie
uznała to za niesprawiedliwe; stanęła jej przed oczyma twarz siostry, niewinna i
śliczna, tak bardzo potem zmieniona wskutek wielomiesięcznej udręki fizycznej i
duchowej.
Ledwie wytrzymała przed rokiem wydarzenie towarzyskie, jakim było wesele
Mary; jej pogrzeb stał się próbą jeszcze cięższą.
Eleanor Manning w czarnej, szytej na miarę sukni i ze starannie ułożonymi
blond włosami wyglądała naprawdę pięknie. W rozpaczy to chwytała kurczowo
swego męża, siwego, wytwornego Petera Manninga seniora, który łkał bez
opamiętania, to za chwilę wymyślała biednej Mary, że za mało kochała jej
najdroższego syna, to znowu przeklinała Jasona, młodszego brata Petera, że nie jest
obecny na pogrzebie.
- Nie był na weselu, czym zrobił nam wielką przykrość, i jakby mu tego było
mało, teraz jeszcze nie przyjechał na pogrzeb brata. Afryka! Jest takim samym
dzikusem jak ci Murzyni. Najpierw Indianie, a teraz znowu ci afrykańscy poganie!
Katherine niewiele słyszała o Jasonie Manningu. Peter zawsze mówił o nim
bardzo ogólnikowo, jakby to, że ma brata, było bez znaczenia. Ale Mary wzruszył
list od szwagra. Kiedyś, podczas wizyty u siostry, pokazała go jej z dumą. Niewiele
trzeba było, by uszczęśliwić Mary.
- Wiesz, Katherine, dostałam list od brata Petera. Jest w Afryce. Ma coś
wspólnego z ropą naftową. Tak czy owak, przeprasza, że nie mógł się wyrwać na
nasze wesele i życzy mi dziecka. Posłuchaj... - Zaczęła czytać list napisany na
zwykłym papierze, nakreślony grubymi, czarnymi literami. - „Mam nadzieję, że
wrócę do domu i złożę ci wizytę jak należy. Jeżeli jesteś taka śliczna, jak na
zdjęciach, które przysłała mi mama, to żałuję, że nie poznałem cię wcześniej. Peter,
cholernik, ten to ma szczęście!” Oczywiście tak sobie tylko żartuje - dodała Mary z
rumieńcem na twarzy. - Ale prawda, że ładnie? Pisze dalej: „Zajmij się dobrze tą
moją nową brataniczką czy bratankiem. Miło będzie mieć takiego malca, nie
uważasz? A ja będę wujkiem Jace’em”.
Katherine z entuzjazmem skinęła głową, ale tylko przez uprzejmość.
Niepokoiło ją, że Mary coraz bardziej chudnie, mimo że brzuch ma coraz większy.
Bardziej niż nieobecny szwagier absorbował ją wciąż pogarszający się stan
zdrowia siostry i to, że Mary jest wyraźnie nieszczęśliwa. O Jasonie była tego
samego zdania, co o pozostałych Manningach.
Po pogrzebie dni stały się szare i męcząco jednostajne. Katherine codziennie
chodziła do pracy w firmie elektrotechnicznej. Przygotowywała, jak zawsze,
opracowania i komunikaty dla prasy, ponieważ na tym od pięciu lat polegała jej
praca. Czy rzeczywiście aż tak dawno skończyła college? Czy rzeczywiście już tak
długo zajmuje się w kółko tymi samymi nudziarstwami? Zarabiała nieźle, ale
uważała tę pracę tylko za przygotowanie do przyszłych poważniejszych zajęć.
Tęskniła do czegoś, w czym mogłaby się sprawdzić. Może nowa odpowiedzialność
- za dziecko Mary - zmusi ją do poszukania lepszej pracy.
Allison! Katherine była nią zachwycona. Codziennie wieczorem szła do
szpitala i patrzyła na małą przez szklaną ścianę sali dla wcześniaków. Nie mogła
się doczekać, kiedy ją weźmie na ręce. Dziewczynka z każdym dniem przybierała
na wadze, a pediatra powiedział, że jeżeli dziecko przez pięć dni utrzyma wagę
dwóch i pół kilograma, przekaże je Katherine.
Planowała, że weźmie dwa tygodnie urlopu i zabierze Allison do domu, w
związku z czym zaczęła rozglądać się za najodpowiedniejszym żłobkiem. Musi być
na najwyższym poziomie, jeżeli miałaby mu powierzyć dziecko. Nawet nie
przyszło jej do głowy, że sprawowanie przez nią opieki nad dzieckiem z prawnego
punktu widzenia wcale nie jest takie oczywiste.
Uświadomiła jej to dopiero wizyta adwokata Manningów. Zasypał jej biurko
urzędowymi papierami i oświadczył aroganckim tonem, że jego klienci
„...zamierzają wziąć pełną odpowiedzialność za dziecko”.
- Zamierzają wziąć dziecko i wychowywać je jako własne - powiedział. -
Oczywiście otrzyma pani rekompensatę za kłopot, czas i wydatki w ciągu tych
kilku tygodni pobytu małej w szpitalu.
- Aha, czyli coś w rodzaju odstępnego, tak?
- Panno Adams, pani źle rozumie intencje moich klientów. Po prostu stać ich na
wychowanie wnuczki w dostatku. Chyba chce pani dla niej jak najlepiej?
- Matka życzyła sobie, żebym ja ją wychowywała.
Przezornie nie wspomniała mu nic o pisemnym poleceniu Mary.
- Pewien jestem, że życzenia ojca byłyby całkowicie odmienne.
Katherine nie podobał się protekcjonalny ton adwokata.
- Poza tym jest to dyskusja akademicka - dodał. - Żaden sąd nie przyzna opieki
nad dzieckiem osobie samotnej, pracującej, o niewiadomych zasadach moralnych,
podczas gdy tak znakomite małżeństwo jak państwo Manning chce się zająć swoją
jedyną wnuczką, potomkiem i spadkobierczynią ich starszego syna.
Obraźliwe insynuacje pełnomocnika Manningów były czymś tak niesłychanym,
że Katherine nie zaszczyciła go odpowiedzią, ale zrozumiała, że jest to szantaż.
Była przekonana, że adwokat powie w sądzie to samo, i zrobiło jej się zimno na
myśl, co z tego wyniknie.
Z trudem opanowała początkowy strach i starała się jakoś z tego wybrnąć.
Przede wszystkim było dla niej zupełnie jasne, że Allison nie może zostać oddana
pod opiekę Eleanor Manning. Ale doceniała wpływy i możliwości Manningów,
którzy z pewnością mieli wielu wysoko postawionych przyjaciół. Musi im uciec
wraz z dzieckiem. Ułożyła plan i zaczęła go szybko realizować.
Pediatra zgodził się wypisać małą ze szpitala parę dni przed ustalonym
terminem, pod warunkiem że będzie mógł zbadać dziecko za tydzień. Katherine nie
cierpiała kłamstwa, lecz uroczyście mu to przyrzekła.
Wezwała pośrednika i omówiła z nim sprzedaż domu. Pieniądze miały być
wpłacone na rachunek oszczędnościowy założony na córkę Mary i podjęte później
wraz z procentami. Trzeba było sprzedać całe wyposażenie domu, z wyjątkiem
tego, co wezmą ze sobą. Uzyskana w ten sposób suma miała pokryć
wynagrodzenie pośrednika.
Katherine wynajęła sejf depozytowy, zrobiła kopię ze smutnego dokumentu
sporządzonego na papierowym ręczniku, a oryginał schowała do metalowej
skrzynki.
Nie odpowiadała na telefony i starannie ukrywała wszystkie swoje poczynania.
Samochód parkowała z dala od domu, przestała nawet po zmroku używać światła.
Ukrywała się, jak mogła.
Załadowała, co się dało, do małego samochodu, ale emocje sięgnęły szczytu,
gdy odbierała Allison ze szpitala.
Mała leżała grzecznie w nosidełku samochodowym, przypiętym pasem
bezpieczeństwa do siedzenia. Katherine schyliła się i lekko pocałowała aksamitne
czółko niemowlęcia.
- Nie bardzo wiem, jak być matką - szepnęła do śpiącego maleństwa. - Ale ty
też przecież nie wiesz, jak być dzieckiem.
Patrząc na śliczną buzię Allison, tak bardzo podobną do twarzy Mary,
Katherine po raz pierwszy poczuła ulgę - po raz pierwszy od chwili, gdy
dowiedziała się o śmierci Petera.
Wyjeżdżając z Denver nie pozwoliła sobie na żadne rozczulanie się, na żadne
spojrzenia za siebie ani na rozmyślanie o sprzedanym domu, który był jedynym
domem, jaki znała. Myślała tylko o przyszłości swojej i Allison. Od tej chwili
przeszłość miała nie istnieć.
Wyprostowała plecy i poruszyła zdrętwiałymi ramionami. Siedziała na
wyłożonej gazetami podłodze w living-roomie swojego nowego mieszkania. Pół
godziny malowała komódkę do pokoju Allison. Wczoraj pokryła powierzchnię
warstwą błyszczącego niebieskiego lakieru, a teraz dla kontrastu dodała żółtą
kreskę. Farba kapnęła na gazetę, parę kropli znalazło się na gołych nogach
Katherine.
Zanurzając cienki pędzel w puszce z farbą, westchnęła z zadowoleniem.
Wszystko obróciło się dla niej i Allison na dobre. Samotnie wiozła noworodka
przez pół kraju; było to ryzykowne w każdych warunkach, a przecież wyjechała z
Denver w najbardziej niekorzystnych okolicznościach. Mimo to podróż przeszła im
gładko. Allison była słodkim aniołkiem, spała cały czas, poza karmieniem lub
przewijaniem.
Katherine nie pamiętała czasów, kiedy mieszkali w Van Buren w Teksasie.
Było to, zanim towarzystwo ubezpieczeniowe, w którym pracował jej ojciec,
zaproponowało mu korzystniejsze warunki w Denver.
Słyszała nieraz od matki o wschodnim Teksasie, o jego zielonym krajobrazie i
dziewiczych lasach. Te opowieści zadawały jednak kłam stereotypowym opiniom o
tych okolicach jako niezmierzonej, pustynnej krainie, po której hulają wiatry.
Katherine przejechała wiele kilometrów przez zachodni Teksas, który rzeczywiście
tak właśnie wyglądał, i była zdumiona, że Van Buren jest takie, jak opowiadała
matka - spokojne, niewielkie miasteczko akademickie położone wśród sosnowych
lasów.
Patrzyła teraz przez szerokie okno i cieszył ją widok sześciu drzew
pekanowych rosnących na terenie, który oddzielał ją od domu Happy Cooper, jej
gospodyni.
Happy spadła jej dosłownie z nieba. Przyjechały do Van Buren akurat na
koniec wiosennego semestru i Katherine udało się wynająć mieszkanie, które przez
ostatnie dwa lata zajmowali studenci miejscowej uczelni. Składało się z dwóch
sypialni, living-roomu, kuchni i łazienki.
Odłożyła pędzel i cicho stąpając bosymi stopami weszła do pokoju Allison, w
którym obie sypiały. Nachyliła się nad świeżo pomalowanym łóżeczkiem,
kupionym w sklepie z używanymi meblami, i popatrzyła na siostrzeniczkę. Zdu-
miewające, jak szybko rosła. W ciągu dwóch miesięcy pobytu w Van Buren
przybrała na wadze i była teraz tłuściutkim, wesołym brzdącem. Katherine
uśmiechnęła się do Allison i wyjęła z jej pulchnej rączki wypchanego króliczka, a
potem poprawiła na małej kocyk.
Cieszyło ją, że w wolne od pracy dni może być sama z dzieckiem. Jakimś
cudem udało jej się dostać pracę w biurze informacyjnym college’u, jednak nadal
nie rozwiązany pozostawał problem opieki nad Allison w ciągu dnia. Sąsiadka
nieśmiało zaproponowała, że zajmie się dzieckiem. Katherine spojrzała na nią,
uśmiechnęła się, roześmiała, a potem, ku zdumieniu własnemu i Happy, zaczęła
płakać.
Co by zrobiła bez tej sfrustrowanej babci, która tak rzadko widywała własne
wnuki? Happy miała dwie dorosłe córki, które mieszkały z rodzinami, każda na
innym wybrzeżu, i nieżonatego syna, który pracował w Luizjanie. Przynajmniej raz
dziennie biadała nad jego stanem cywilnym. Przed owdowieniem przeżyła jako
mężatka czterdzieści trzy lata i nie potrafiła zrozumieć, że ktoś z własnej woli
może żyć samotnie.
Tak, wszystko układało się dobrze. Katherine miała pracę dużo ciekawszą od
tej w Denver. Szef wprawdzie wydawał jej się dziwakiem - gapił się głupio, pocił i
oblizywał wargi - ale pomijając te drobne niedogodności, lubiła swoje zajęcie.
Drapiąc się bezmyślnie w nos, bezwiednie pomazała się żółtą farbą. Potem,
cicho nucąc, wstała z podłogi, ponieważ ktoś zapukał do drzwi. Nie była to Happy;
ona nie traciła czasu na pukanie.
Katherine obciągnęła swoje krótko obcięte, wystrzępione spodenki, mając
nadzieję, że jej strój nie obrazi gościa. - Pan do mnie? - zapytała, otwierając drzwi.
Gdyby nawet chciała, nie powiedziałaby nic więcej. Nigdy jeszcze nie widziała
tak okazałego mężczyzny. Całą swoją sylwetką wypełnił drzwi. Wyróżniał się nie
tylko wzrostem, ale i kruczoczarną czupryną oraz nadzwyczaj niebieskimi oczami.
Obrzucił Katherine takim samym badawczym spojrzeniem, jakim ona
zmierzyła jego. Uśmiechnął się na widok jej niedbałego stroju. Wiedząc, że ma być
cały dzień w domu Katherine nie pofatygowała się nawet, żeby coś zrobić ze
swoimi włosami. Zwinęła je po prostu w bezładny węzeł i przypięła byle jak
szpilkami. Wyblakłe od słońca kosmyki spływały na policzki i zwisały na szyję.
Była zarumieniona z wysiłku i od wilgotnego upału późnego lata. Miała na
sobie bardzo krótko obcięte wypłowiałe spodenki i do tego mocno znoszoną
kretonową koszulę, której rękawy również zostały obcięte - i to już dawno - przez
nią, a może jeszcze przez Mary. Poły koszuli związała pod biustem. Strój był dobry
do malowania, ale pozostawiał wiele do życzenia, gdy przyszło witać gości.
W pierwszym odruchu Katherine chciała zatrzasnąć drzwi, żeby uniknąć
jeszcze większego zakłopotania, ale mężczyzna spojrzał prosto w jej zielone oczy i
powiedział:
- Nazywam się Jason Manning.
Rozdział 2
Było to jak cios w brzuch; Katherine straciła zdolność logicznego myślenia.
Przez dłuższą chwilę stała oszołomiona, a potem oparła się o framugę drzwi.
Zatkało ją na widok tego wspaniałego mężczyzny. Brata Petera Manninga...
Nie odpowiedziała ani nie uczyniła żadnego gestu zaproszenia, więc
zażartował:
- Nie mam zwyczaju napastować młodych dam i chociaż spędziłem w Afryce
prawie dwa lata, wciąż jeszcze jestem cywilizowanym człowiekiem.
Jego oczy iskrzyły się od śmiechu, co oburzyło Katherine. Przyjechał
zrujnować świat, który z takim trudem budowała dla siebie i Allison, i jeszcze miał
czelność się uśmiechać!
- Czy mogę wejść? - spytał.
Katherine wpuściła go niechętnie, odsuwając się na bok. Zamknęła za nim
drzwi, a potem rozmyśliła się i znowu je otworzyła. Zauważył to i jeszcze raz się
uśmiechnął. Dołeczki po obu stronach ust stanowiły jedyne podobieństwo do brata.
Na tle ciemnej twarzy lśniły niewiarygodną bielą zęby.
- Boi się pani, że przyszedłem tu w złych zamiarach? - powiedział żartobliwie.
A potem spoważniał i dodał cicho: - przyznaję, że widok pani w tym stroju jest nie-
zmiernie kuszący, ale nigdy bym nie wykorzystał damy z farbą na twarzy.
Katherine uprzytomniła sobie, że musi okropnie wyglądać, i aż jęknęła
zauważywszy, że wilgotny materiał koszuli mocno oblepił jej biust. Pochlapała się
jak zwykle, kąpiąc Allison.
O Boże, jęknęła w duchu. Zerknęła na Jasona, lecz on akurat schylił się i
podniósł z ziemi szmatkę do ścierania farby akrylowej. Jego bliskość podziałała na
nią niemal hipnotycznie. Widziała, jak zbliża się do niej, jak palcami dotyka jej
podbródka...
Przechylił jej głowę do tyłu i starł plamę farby z nosa. Wykonywał swą
czynność w skupieniu, obojętnie, ale Katherine oddychała z trudem. Przygniatała ją
sama jego obecność. Palce, które czuła na twarzy, były silne, lecz delikatne.
Jason miał bardzo ciemną cerę. Takiej opalenizny nie nabywa się leżąc na
słońcu z warstwą kremu na twarzy. Kurze łapki w kącikach oczu, przypominające
delikatną pajęczynę, również wskazywały na to, że dużo przebywał na dworze.
Ropa naftowa? Czy to o tym wspomniała Mary? Katherine nie pamiętała. W chwili
gdy Jason zbliżył się i ujął ją za podbródek, jej umysł przestał pracować.
Miał gęste czarne rzęsy i regularne grube łuki kruczych brwi. W głębokim
wycięciu sportowej koszuli widać było czarne kędziory, które z pewnością
porastały całą pierś.
O Boże, o czym ja myślę! - skarciła się w duchu Katherine, odsunęła jego rękę
i cofnęła się krok do tyłu.
- Czego pan sobie życzy?
Drgnął i upuścił szmatkę na rozłożone pod nogami gazety.
- Może być coca-cola - powiedział, uśmiechając się uwodzicielsko.
- Nie o to mi chodzi, i pan dobrze o tym wie - warknęła. Była wściekła. Jego
swobodny sposób bycia miał przecież tylko odwrócić jej podejrzenia i osłabić
czujność. Ale awansom jednego Manninga już się oparła. Na wspomnienie Petera
wzdrygnęła się z obrzydzeniem. I temu też się oprze.
- Co pan tu robi? - spytała chłodno.
Westchnął, przeszedł przez pokój i usiadł na kanapie, której poduszki sama
świeżo pokryła, z czego była bardzo dumna.
- Myślę, że przyczyna mojego przyjazdu jest dosyć oczywista, Katherine.
Gdy usłyszała w jego ustach swoje imię, zrobiło jej się słabo. A więc są już po
imieniu! Oczywiście była to jedna z metod, żeby ją rozbroić.
Jason rozparł się niedbale na kanapie i przyglądał jej się przez chwilę.
- Przyjechałem po dziecko mego brata.
Wiedziała, że taki był cel jego przyjazdu, jednak te słowa przeraziły ją. Ból,
który nią owładnął, był nie do zniesienia. Ale nie ugnie się przed tym Manningiem.
W żadnym razie!
Zbladła na twarzy i potrząsając przecząco głową wykrztusiła:
- Nie.
Jason wstał i podszedł bliżej. Cofnęła się. Ujrzawszy wstręt na jej twarzy,
zatrzymał się. Przeczesał palcami rozwichrzone włosy i zaklął pod nosem.
Przygryzając dolną wargę, zerknął z ukosa na Katherine. Ręce oparł na biodrach i
tą swoją władczą pozą sprawił, że poczuła się jeszcze bardziej niepewnie i
przestępowała w zakłopotaniu z nogi na nogę, ale wytrzymała jego spojrzenie
najspokojniej, jak potrafiła,
- Wiem, że to nie będzie łatwe dla nas obojga - odezwał się wreszcie. - Może
więc postarajmy się, żeby było jak najmniej bolesne. Ale tymczasem chętnie napiję
się coca-coli, jeżeli jest. Albo kawy. Mamy wspólny problem, więc
porozmawiajmy jak ludzie rozsądni i dorośli. Dobrze?
- Ja nie mam problemu, proszę pana.
- Mów do mnie Jace.
- Słucham? - spytała w roztargnieniu. - Aha. No więc, jak mówię, ja nie mam
problemu. Kocham dziecko mojej siostry jak własne. Mary, umierając, powierzyła
mi opiekę nad córką. Mam ją wychować i nigdy nie oddać Manningom. Pieszczę
ją, kąpię, karmię...
- Karmisz ją?
Spojrzał na jej biust. Katherine zaczerwieniła się, zakłopotana i zła. Ale czemu
jej piersi są tak napięte? Od chwili gdy Jace dotknął jej twarzy, wciąż je czuła pod
cienkim kretonem koszuli. Kiedy rano się ubierała, biustonosz wydał jej się
zbyteczny. Ten człowiek jej zagraża, i to nie tylko dlatego, że chce zabrać Allison.
Nie mogła sobie z tym poradzić.
A Jace ciągle gapił się na nią z tym swoim drażniącym, zadowolonym
uśmieszkiem.
- Niech pan nie udaje - odparła szorstko. - Z pewnością pan wie, że w szpitalu
karmi się dzieci sztucznie, jeżeli matka nie może lub nie chce...
- ...karmić piersią? - dokończył cicho.
Spojrzała przez okno, a potem na swoje bose nogi, żeby gdzieś uciec przed
tymi dociekliwymi oczami. Przełknęła nerwowo.
- Tak - wymamrotała.
Szybko przemknęła obok niego w stronę kuchni. Pójdzie przygotować coś do
picia i w ten sposób pokryje zakłopotanie.
- Przyniosę panu coś do picia.
W kuchni oparła się o kredens, jakby dobiła do zacisznego portu. Ciężko
oddychając dotknęła dłońmi tętniących skroni, zadając sobie pytanie: co mi jest?
Ten człowiek... ten mężczyzna - o Boże, jaki wspaniały mężczyzna! - zupełnie
wyprowadził ją z równowagi. Cała się trzęsła. Miała dziwne uczucie łaskotania w
udach. Przypisała je w pierwszej chwili frędzlom obciętych nogawek, ale teraz już
wiedziała, że pochodziło od wewnątrz. Przycisnęła dłońmi piersi, żeby się
uspokoić.
- Czy mogę w czymś pomóc?
Aż podskoczyła, słysząc ten głos tuż za sobą.
- N...nie, dziękuję. Co pan wypije? Coca-colę?
- Tak, bardzo proszę.
Wskazał palcem za siebie.
- Co to za kolor, tam w living-roomie?
Wyjęła butelkę z lodówki i zdjęła kapsel. Ciekawe, jak długo ta coca-cola
stała? A jeśli jest bez gazu?
- Kolor? To terakota.
Postawiona na kredensie szklanka zabrzęczała. Pojemnik na lód przymarzł i
wyjmując go, Katherine omal nie złamała paznokcia.
- Bardzo ładnie to wygląda. Jak na to wpadłaś?
Roześmiała się wbrew samej sobie.
- Musiałby pan widzieć minę mojej gospodyni, kiedy ją pytałam o pozwolenie i
pokazałam próbkę. Pomyślała, że zwariowałam, ale w końcu się zgodziła. Widzi
pan, moja siostra, Mary... - przerwała, bo przypomniała sobie, kim on jest i po co tu
przyjechał.
Ale on wyczuł niedomówienie i spytał cicho:
- Co było z Mary?
Katherine odwróciła się od niego i nalała coca-coli do szklanki z lodem.
- Mary była artystką. Czasem dla zabawy projektowałyśmy wnętrza i
wyobrażałyśmy je sobie w dziwacznych barwach. Kiedyś zaprojektowała wnętrze
o ścianach pomarańczowych i, o dziwo, było ładne. Od tamtej pory zawsze
chciałam mieć taki pokój.
Podała mu szklankę. Skinął głową w geście podziękowania. Przepuścił ją
pierwszą i wrócili do living-roomu.
- Kto wnosi na górę drewno do kominka? - spytał zupełnie nie na temat.
Drażniła ją ta jego niesamowita spostrzegawczość i dociekliwość.
- Już mnie o to pytała Happy, moja gospodyni. Ale ja lubię kominki i nie
podobało mi się, że ten tu się marnuje. Poprzedni lokator go zamurował, a ja
doprowadziłam go do porządku. Będę po prostu nosiła pojedyncze polana.
Obeszła leżące na ziemi gazety i świeżo pomalowaną komodę. Dla ułatwienia
przy malowaniu wyjęła szuflady i usunęła wszystko, co w nich było. Jace pomyśli,
że jest straszną bałaganiarą. Ale dlaczego to, co on myśli, ma mieć dla niej
jakiekolwiek znaczenie?
- Przepraszam za ten bałagan. Musiałam to wszystko zrobić w dniu wolnym, i
oczywiście tutaj, żeby być blisko małej.
Ugryzła się w język. Po co mówi o Allison? Mimo wszystko liczyła, że Jason
zapomni o celu swojej wizyty i po prostu sobie pójdzie. Ale czy na pewno chce,
żeby poszedł? Tak! - stwierdziła po cichu, ale bez pełnego przekonania.
Wypił coca-colę i delikatnie postawił szklankę na podstawce. Czy nigdy mu się
nie zdarza zrobić czegoś źle?
Z patery na stoliku wziął pomarańczę nadzianą goździkami i powąchał ją z
przyjemnością. Odłożył pomarańczę, sięgnął po zielone jabłko Granny Smith i
poddał tej samej klinicznej analizie.
Katherine przyglądała mu się uważnie. Przeszedł przez pokój i stanął przed
ogromnym oknem wychodzącym na zacienione drzewami podwórko. Białe
okiennice były otwarte i widać było zieloną przestrzeń, którą Katherine tak
polubiła.
Jace wsunął ręce w tylne kieszenie dżinsów. Zauważyła, że przyszło mu to z
trudem, tak mocno materiał spodni opinał jego szczupłe biodra.
Pod bawełnianą koszulą w kratę rysowały się mocne mięśnie ramion i pleców.
Rękawy zawinął tuż poniżej łokcia. Dotychczas nigdy nie zwracała uwagi na
mężczyzn. Ale czy kiedykolwiek widziała nogi tak długie i smukłe...?
- Jakie piękne drzewa - zauważył. Nie wymagało to odpowiedzi, więc się nie
odezwała. Zapadła długa chwila milczenia, po czym odwrócił się do niej i spytał
cicho: - Czy mogę zobaczyć dziecko?
- Śpi teraz - próbowała wykręcić się Katherine.
Nie dał za wygraną.
- Obiecuję, że jej nie obudzę.
Chciała mu odmówić, ale wiedziała, że byłoby to daremne. Jeżeli życzy sobie
zobaczyć dziecko, to nic go nie powstrzyma. Westchnęła z rezygnacją i wskazała
drzwi pokoju, w którym spała Allison.
Jace pochylił się nad łóżeczkiem i uniósł róg kocyka. Swoim ogromnym ciałem
zajął prawie cały pokoik.
Allison ułożyła się do snu jak zwykle. Leżała na brzuszku, z główką obróconą
na bok, z podciągniętymi kolankami i wypiętą pupką.
Katherine widziała, że Jace badawczo przygląda się dziecku, słuchając jego
cichego szybkiego oddechu. Wyciągnął wielką, opaloną dłoń i wskazującym
palcem dotknął różowiutkiego policzka małej.
- Cześć, Allison - szepnął.
Katherine, ze zgrozą patrząc na tę łapę, ogromną w porównaniu z maleńką
główką dziecka, zapytała szybko:
- Skąd pan wie, jak ma na imię?
- Powiedziały mi siostry w szpitalu. Poszedłem tam zaraz, jak tylko zacząłem
cię szukać. Dobrze zapamiętały Allison. Okoliczności jej urodzenia i śmierci
Mary... - przerwał w pół zdania i spojrzał na Katherine. Czyżby to, co ujrzała w
jego oczach, było cierpieniem? - W każdym razie ją zapamiętały. I ciebie też -
dodał.
- Mnie?
- Ależ tak, powtarzały mi w kółko, że jesteś osobą szalenie miłą i bardzo
rozważną. Nie mówiąc o tym, że piękną.
Katherine umknęła wzrokiem przed niebieskimi oczami Jace’a. Czuła jego
oddech na policzku.
Ręce jej drżały, gdy przykrywała Allison. Jace dotknął jej ramienia, chcąc, żeby
się do niego odwróciła, ale ona odskoczyła jak oparzona.
- Przestań! - krzyknęła. Allison drgnęła, więc Katherine ściszyła głos, który
zmienił się w syk: - Jak pan śmiał wejść do mojego domu, udając przyzwoitość,
przyjaźń i... i uczucia rodzinne. Niech pan zrozumie jedno: nikt mi nie odbierze
Allison. A zwłaszcza nikt o nazwisku Manning. Nie chcę mieć z nikim z was do
czynienia, w żadnej sprawie. Niczego od was nie chcemy, ani ja, ani Allison. -
Głęboko zaczerpnęła powietrza. - Pański brat zabił moją siostrę!
Te słowa zawisły w powietrzu między nimi. Na chwilę znieruchomieli, jak
przeciwnicy, którzy szacują się nawzajem i oceniają swoje siły. Atmosfera pełna
była napięcia i wyczekiwania.
Potem, w samotności i męce, analizując swoje zachowanie, Katherine
przysięgała, że to nie ona nachyliła się w jego stronę, że to on dał krok do przodu.
Pamiętała tylko, że ogarnęło ją wielkie ciepło. Usta, które zgniotły jej wargi, były
twarde i sprężyste, a ona złapała go z tyłu, za plecy, gdy zamknął ją w swoich
silnych ramionach.
Nie potrafiła ocenić, w którym momencie pocałunek zmienił charakter i z walki
zmienił się we wzajemne dawanie przyjemności. Pod naporem języka Jace’a
rozchyliła usta i początkowa szarpanina przeszła w rozkoszne zbliżenie. Pili siebie
nawzajem zachłannie, jakby nie mogli zaspokoić ogromnego pragnienia. A potem
ich usta znów się spotkały.
- Hej, Katherine, jakiś dziwny samochód stoi przed twoim domem. Zlękłam się
o ciebie i pomyślałam, że może zobaczę...
Drzwi pokoiku Allison wypełniła zwalista postać Happy Cooper, która stanęła
jak wryta, widząc ich oboje nad łóżeczkiem.
Na dźwięk jej głosu odskoczyli od siebie, przestraszeni tym, co między nimi
zaszło. Ciało Katherine buchało gorącem jak piec, piersi falowały.
- Katherine? - spytała z wahaniem gospodyni.
Ale ani Katherine, ani przystojny nieznajomy nie odpowiedzieli, wobec czego
cofnęła się i ruszyła do telefonu.
Katherine odzyskała przytomność umysłu.
- Happy! - krzyknęła i pobiegła za gospodynią. Złapała ją za rękę. - Wszystko...
wszystko w porządku. Nic się nie stało. Po prostu nas zaskoczyłaś.
- Śmiertelnie mnie przeraziłaś! - oświadczyła Happy. - Nie widywałam dotąd u
ciebie obcych mężczyzn.
Na jej okrągłej twarzy pojawił się szeroki uśmiech; podeszła do Jace’a i
wyciągnęła do niego rękę.
- Nazywam się Happy Cooper, jestem przyjaciółką Katherine i jej gospodynią.
Jak tam mój aniołeczek? - spytała, wskazując Allison. - To najmilsze dziecko, jakie
znam. Kocham ją jak własną córkę.
Jace uścisnął jej rękę i spojrzał na nią. Był pod wrażeniem jej gabarytów i
szczerej życzliwości.
- Katherine, przedstaw mi tego pięknego pana, zanim zemdleję. Wygląda jak
gwiazdor filmowy! Kto to jest?
Happy nigdy nie odznaczała się rozwagą ani taktem. Mówiła, co myślała.
Katherine, szukając jakiegoś wykrętu, wyjąkała coś zbliżonego do prawdy:
- To... to jest mój... hm... szwagier. Brat mojego zmarłego męża i wujek
Allison.
Spojrzała znacząco na Jace’a ponad siwą fryzurą Happy w nadziei, że się
zorientuje i jej nie zdradzi. Mieszkanie spodobało jej się na pierwszy rzut oka i od
razu chciała je wziąć. Happy początkowo wahała się, czy wynająć mieszkanie
samotnej kobiecie z dzieckiem, więc Katherine wymyśliła sobie męża, który zginął
w wypadku. Ludzie na ogół nie potrafią odmówić młodej, ładnej i niezaradnej
wdowie.
- Bardzo mi miło, panie Adams - zaczęła wylewnie Happy - Katherine na
pewno jest przyjemnie, że odwiedza ją ktoś z rodziny.
- Nie nazywam się Adams, proszę pani. Nazywam się Jason Manning. Jace.
- Jak to, nosi pan inne nazwisko niż pański brat?
Katherine wstrzymała oddech i zamknęła oczy. Jace ją zdradzi, a ona straci
najlepszą przyjaciółkę.
- On... on był moim bratem przyrodnim. Mieliśmy różnych ojców - łgał gładko
Jace.
Czy kłamstwo zawsze przychodzi mu tak łatwo? - zastanawiała się Katherine.
- Aha, rozumiem, oczywiście. - Happy pogłaskała Jace’a po ręce. - To musiało
być dla niego straszne, tak umierać za granicą. Chyba w Afryce, prawda?
Jace wzniósł oczy, udając nieme pytanie, co wywołało rumieniec na twarzy
Katherine. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, że on też był w Afryce. Dla niej
było to po prostu pierwsze lepsze odległe miejsce, które jej wpadło do głowy, gdy
opowiadała Happy o katastrofie lotniczej, w której zginął nie istniejący mąż.
- Tak, w Afryce - odparł Jace. - To była tragedia. Szkoda, że go tu dziś z nami
nie ma.
Jego twarz i głos były poważne, lecz niebieskie oczy iskrzyły się wesoło, gdy
spojrzał na Katherine ponad głową gospodyni, która wycierała oczy koronkową
chusteczką.
- Biedna Katherine - westchnęła Happy. Zaraz jednak rozpogodziła się i
wykrzyknęła radośnie: - Ale przynajmniej teraz, jak twój szwagier tu jest, nie
będziesz musiała dziś wieczorem iść sama. Jak to dobrze!
Złapała Jace’a za rękę i pchnęła go w stronę Katherine z takim rozmachem, że
wpadł na nią. Wyciągnął ręce i złapał ją wpół, nim upadła do tyłu. Spojrzeli na
siebie, ich twarze znalazły się jedna przy drugiej. Wciąż jeszcze mieli świadomość
niedawnego pocałunku. Żadne z nich nie potraktowało go obojętnie.
- Tak się martwiłam, że Katherine będzie musiała pójść na tańce bez męskiej
opieki, a tu, jak z nieba, spadł przystojny szwagier - paplała wesoło Happy, nie
reagując na dyskretne sygnały Katherine, żeby przestała.
- Na tańce? - podchwycił Jace.
- Tak! Dziś wieczorem jest bankiet całego wydziału, z tańcami. Katherine
bardzo się przy tym napracowała. Musi iść, ponieważ należy to do jej obowiązków,
i może jej pan towarzyszyć... Czy ma pan smoking? A zresztą mniejsza o to.
Ciemne ubranie też będzie dobre.
- Happy, ty nie wiesz, że pan... to znaczy... Jace nie zostaje na noc. On jest
tylko przejazdem...
- Ależ oczywiście, że zostaję, Katherine. Czy wyobrażasz sobie, że cię zostawię
dziś wieczór na lodzie? Poza tym nie zdążyłem ci jeszcze powiedzieć, że moja
firma naftowa prowadzi tu w pobliżu wiercenia. Zostanę na dłużej.
Katherine otwarła usta ze zdumienia, a Happy aż klasnęła w ręce z radości.
- Och, Jace, nawet pan sobie nie wyobraża, jak się cieszę. Pan nie wie, jak
bardzo samotna potrafi być w świecie młoda kobieta. Katherine będzie łatwiej, jeśli
pan zostanie.
Jace uśmiechnął się dobrodusznie do gospodyni, a potem odwrócił się do
Katherine. Jego wzrok mówił wyraźnie, że zostanie, dopóki nie przejmie prawnej
opieki nad Allison.
- Muszę przynieść moje zakupy. Właśnie wracałam ze sklepu, gdy zobaczyłam
tego zabawnego... no... - Happy wyjątkowo zabrakło słów.
- Dżipa - podpowiedział Jace.
- Dżip! Jaka oryginalna nazwa! - zaszczebiotała Happy.
Katherine popatrzyła na Jace’a. Happy, jak widać, nie miała pojęcia, że w
dzisiejszych czasach symbolem dobrobytu stał się napęd na cztery koła.
- Życzę miłego wieczoru. Ja się zajmę Allison - dodała gospodyni. - Możecie
się bawić, jak długo będziecie chcieli.
- Ja też już muszę iść. Katherine, o której mam przyjść po ciebie? - Jace
braterskim gestem położył rękę na jej ramieniu. Ze względu na Happy nie
zareagowała. Wszystko działo się zbyt szybko. Nie nadążała za tym myślami. Jak
to możliwe, że spędzi z nim dziś cały wieczór?
- O wpół do ósmej - usłyszała swój własny głos, nawet nie zdając sobie sprawy,
że wymawia te słowa.
- W porządku. Happy, czy mogę pomóc pani wnieść zakupy? Dama nie
powinna zajmować się takimi przyziemnymi sprawami.
Happy zachichotała jak mała dziewczynka.
- Och, Jace, nie mam nikogo, kto by mnie wyręczył... naprawdę. Mój syn, Jim,
mieszka...
Jej głos było jeszcze słychać, gdy schodzili po schodach na dół.
Jason Manning. Jego zachowanie jest obrzydliwie przejrzyste, pomyślała
Katherine. Czarujący dżentelmen w każdym calu. Czy chodzi mu o to, żeby
wedrzeć się tu przy pomocy przyjaciół? Czy to ma w planie?
Przerażał ją, ale i podniecał. Chyba zwariowała wpuszczając go do domu.
Żadnemu Manningowi nie można wierzyć. Przecież widziała, jak powierzchowna
była ogłada Petera. Musi chronić Allison. Tylko w jaki sposób? Jason Manning jest
taki przystojny i gładki. A to groźniejsze niż oczywista podłość i niegodziwość.
Spojrzenie w lustro upewniło Katherine, że wysiłek włożony w przygotowania
przed zabawą nie poszedł na marne. Po południu, gdy Allison spała, wymoczyła się
w wodzie z bąbelkami. Gorąca woda miała rozładować napięcie, ale jej ciało
zachowało świadomość tego, co sprawił Jace biorąc ją w ramiona. Wytarła się
szybko, wyjęła elektryczne lokówki i zaczęła układać włosy. Czegóż się mogła
spodziewać po bracie Petera, który też próbował się do niej dobierać? I to już po
zaręczynach z Mary.
Któregoś wieczoru czekała razem z Peterem, aż Mary zejdzie na dół. Krzyknęła
do siostry, żeby się pośpieszyła, bo sam na sam z przyszłym szwagrem czuła się
nieswojo, nawet u siebie w domu.
- Chyba niezbyt mnie lubisz, co, Katherine? - spytał wtedy. - Ale ja zyskuję
przy bliższym poznaniu. Chciałbym, żebyśmy zostali przyjaciółmi.
Stał bardzo blisko, z tyłu za nią, podczas gdy ona jakby nigdy nic podlewała
kwiaty na oknie. Lekko pogłaskał ją po ramieniu. Odwróciła się gwałtownie i
odsunęła jego rękę.
- Nie wiem, o co ci chodzi, Peter - powiedziała ostro. - Nie znam cię na tyle,
żeby ocenić, czy cię lubię, czy nie.
- Właśnie o to mi chodzi, żebyś mnie poznała! - wykrzyknął, a potem błysnął
swoim słynnym uśmiechem, który tyle razy eksponował na kolumnach
towarzyskich różnych gazet.
Ścisnął ją lekko za łokieć i dodał:
- A może byśmy kiedyś zjedli razem lunch... - przylgnął wzrokiem do jej warg
- ...żeby się lepiej poznać?
Przysunął się bliżej, a ona aż się wzdrygnęła z obrzydzenia. Odepchnęła go z
odrazą. Jej siostra właśnie schodziła po schodach.
Mary żyła w błogiej nieświadomości jego wad, a Katherine oczywiście nie
wspomniała nigdy o tym incydencie.
Podczas hucznego przyjęcia weselnego, gdy Mary wesoło gawędziła z jakimiś
przyjaciółmi Manningów, Peter podszedł do swojej nowej szwagierki, która jak
mogła starała się ukryć w gąszczu roślin doniczkowych i koszy kwiatów, i
powiedział:
- Siostrzyczko Kate, jak ładnie wyglądasz w weselnej szacie.
Wziął ją za ręce i pocałował lekko w policzek, ale Katherine odskoczyła jak
oparzona czując jego gorący język. Peter był odwrócony plecami do sali pełnej
gości i nikt tego nie zauważył. Mogło się wydawać, że to braterski pocałunek
dwojga członków nowej rodziny.
Popatrzyła na niego ze wstrętem, ale on uśmiechnął się tylko drwiąco.
- Jesteś niewypowiedzianie podły! - wybuchnęła.
- Csss, siostrzyczko Kate. Czy w ten sposób należy się odzywać do ukochanego
braciszka?
Miała powody, by nienawidzić Petera Manninga.
- Tak, pan Jason Manning stara się jak może podtrzymać tradycję rodzinną -
powiedziała do swojego odbicia w lustrze.
Z zadowoleniem spojrzała na swoją suknię. Zapakowała ją w ostatniej chwili
przed wyjazdem z Denver.
- Nie mogę sobie pozwolić na nową - szepnęła smutno do siebie.
Chciała zrobić tą suknią wrażenie na przyjęciu weselnym u Manningów. Ten
zakup sprawił wielki wyłom w jej budżecie, ale się opłaciło. Żorżeta w kolorze
morskim u góry opinała biust, niżej opadając swobodnie do samych stóp. Była to
suknia uszyta na wzór grecki, jedno ramię odkryte, a na drugim materiał zebrany w
węzeł. Podkreślała smukłość i delikatne krągłości sylwetki. Jej kolor uwydatniał
letnią opaleniznę i zieleń oczu Katherine. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak
pięknie jest jej w tej sukni, poczuła się jednak pewniej, gdy ją włożyła.
Kiedy usłyszała pukanie do drzwi, upuściła kolczyk. W pośpiechu sprawdziła
jeszcze raz swój wygląd, odnalazła gronko perełek, wpięła je w ucho i przeszła
przez living-room, by wpuścić Jace’a.
Już wcześniej uprzątnęła bałagan po malowaniu i przeniosła komodę do drugiej
sypialni. Lampy stołowe miękkim blaskiem oświetlały living-room. Katherine nie
cierpiała górnego oświetlenia i jaskrawych żarówek.
Otworzyła drzwi i dech jej zaparło na widok Jace’a w eleganckim
ciemnoszarym garniturze, szytym na miarę. Jasnoniebieska jedwabna koszula i
ciemniejszy krawat w tym samym kolorze doskonale do niego pasowały. Falujące
czarne włosy, wciąż lekko niesforne, rzucały ostre błyski.
Wchodząc, aż gwizdnął ze zdumienia.
- Ooooo! Czy to pani Adams, wdowa, którą poznałem dziś po południu?
- Niech pan wejdzie, bardzo proszę.
Zauważyła jego ironię. Musi skończyć z tymi zagrywkami, jeżeli w ogóle mają
kontynuować znajomość.
- Dlaczego pan to robi? - spytała zdesperowana.
- Co mianowicie?
- To! - zawołała, szeroko rozkładając ręce. - Dlaczego pan odsuwa
nieunikniony konflikt? Oboje wiemy, po co pan tu przyjechał, więc chciałabym,
żeby pan dał spokój tym protekcjonalnym szwagrowskim zagrywkom.
Uśmiechnął się
- A czy pamiętasz, kto wymyślił tę głupią historię o szwagrze? Nie ja.
Uratowałem cię dzisiaj. Powinnaś być mi wdzięczna. A poza tym przecież
naprawdę jestem twoim szwagrem.
- Och! - krzyknęła, zaciskając pięści. Jace nie dawał się sprowokować i to ją
rozzłościło jeszcze bardziej. - Przestań!
Na jego twarzy pojawił się grymas gniewu. Podparł się pod boki.
- Słuchaj, Katherine, przyszedłem zabrać cię na zabawę czy co to tam jest. Co
w tym złego? Sądzę, że mógłbym spędzić ten wieczór na wiele innych ciekawszych
dla mnie sposobów. Czy mam wyrażać się jaśniej?
- Nie. Dajmy już temu spokój. Wezmę Allison - odpowiedziała ostro.
Weszła do pokoju dziecka, a on, ku jej zdumieniu, ruszył za nią.
- Ja ją wezmę.
Pochylił się nad łóżeczkiem i wyciągnął ręce do małej.
- Nie! - krzyknęła w panice i złapała go za ramię, odciągając od dziecka.
Popatrzył na nią rozgniewany, ale gdy ujrzał w jej oczach prawdziwy strach,
natychmiast złagodniał.
- Nie ucieknę z nią, Katherine. To nie w moim stylu.
Czy to był przytyk do jej wyjazdu z Allison z Denver?
- Chciałem ją wziąć ze względu na ciebie, żebyś sobie nie pogniotła sukienki -
dodał.
Przygryzła usta i, zawstydzona swym brakiem opanowania, pozbierała do torby
jednorazowe pieluchy.
- No dobrze - zgodziła się.
Jace delikatnie odwrócił małą na plecki i przez chwilę patrzył na różowiutką,
okrągłą buzię.
- Allison, kiedyś będziesz śliczną dziewczyną - powiedział.
Zdumiewająco sprawnie owinął małą w lekki kocyk i wziął na ręce. Trzymał ją
prawidłowo, podpierając główkę.
- Podobna jest do...
- Mary - przerwała mu szybko Katherine. Nie chciała usłyszeć od niego, że
dziecko jest podobne do Petera.
Spojrzał na nią ponad główką małej.
- Właśnie to chciałem powiedzieć. Wprawdzie nigdy nie widziałem Mary, tylko
na zdjęciach, ale Allison jest do niej podobna. Jakie ma oczy? Niebieskie? Taki z
niej leniuszek, że jeszcze ich przy mnie nie otworzyła.
Katherine roześmiała się.
- Jest z niej kawał śpiocha. A oczy ma niebieskie. Mam nadzieję, że się nie
zmienią.
Zwrócił się do wyjścia, ale Katherine go zatrzymała.
- Czekaj, może jej się ulać na twój garnitur...
Położyła mu na ramieniu kawałek ligniny. Przelotne zetknięcie z jego
potężnym ciałem spowodowało, że jej serce zaczęło bić mocniej. Cofnęła się
szybko, ale on zdążył zauważyć jej zmieszanie.
Chcąc je ukryć, zaczęła zbierać inne rzeczy dla dziecka, a potem, już przed
samym wyjściem, pogasiła światła.
Happy przywitała ich przy kuchennym wejściu do swego domu i Jace oddał jej
Allison w ramiona. Krótko ich skomplementowała, że pięknie wyglądają, i zaraz
zaczęła szczebiotać do Allison.
Kiedy szli przez strzyżony trawnik pod drzewami pekanowymi, Jace
zaproponował, żeby pojechali jej samochodem.
- Dżip to nie jest pojazd na randkę - powiedział.
- Oczywiście, możemy jechać moim.
Wręczyła mu kluczyki. Pomagając jej wsiąść, ścisnął jej łokieć, w którym
długo jeszcze czuła mrowienie. Ledwie się zmieścił w ciasnym samochodzie, ale
jakoś udało mu się wcisnąć za kierownicę. Zaklął pod nosem, uderzywszy się
najpierw w głowę, a potem w kolano.
Planowanie kolacji połączonej z tańcami pochłaniało Katherine wiele czasu od
dnia, kiedy zaczęła pracować w biurze informacyjnym college’u. Teraz wszystko
to wydało jej się takie błahe. Była całkowicie pochłonięta Jasonem Manningiem.
Wprowadzała gości, jadła kolację, oklaskiwała mówców, rozmawiała, gdy było
trzeba. Wszystko to jednak wydawało się niczym wobec bliskości tego człowieka.
Jason w stosunku do obcych zachowywał się gładko, ze swobodnym wdziękiem i
wielką pewnością siebie.
Kiedy jednak Katherine przedstawiała Jace’a swemu szefowi, Ronaldowi
Welshowi, mężczyźni popatrzyli na siebie spode łba i ta ich spontaniczna wrogość
sprawiła, że Katherine poczuła się nieswojo.
- Dzień dobry - Jace wyciągnął rękę.
Ronald Welsh uścisnął mu dłoń, ale jego szare oczy pozostały chłodne, gdy
wymamrotał słowa powitania.
- Wyglądasz dziś pięknie, Katherine - oświadczył, pomijając Jace’a i całą
uwagę kierując na jego partnerkę.
Pogłaskał Katherine po ramieniu, a ona odsunęła się instynktownie. Pozwalał
sobie ostatnio w pracy na podobne gesty i za każdym razem było jej głupio. Nie
życzyła sobie, żeby jej dotykał. Takie niestosowne i niepożądane poufałości
zawsze ją drażniły. Przypomniała sobie popołudniowy pocałunek Jace’a i zaraz
odsunęła tę myśl. To było zupełnie co innego!
- Dziękuję ci, Ronaldzie - powiedziała.
Uparł się, że mają być na ty, chociaż Katherine wcale się to nie podobało.
Uważała to za niewłaściwe w stosunkach służbowych.
- Czy zatańczysz ze mną, Katherine?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, porwał ją w swoje niedźwiedzie objęcia i
uprowadził. Nie zaprotestowała. Mimo wszystko był jej szefem i nie mogła sobie
pozwolić na to, żeby go obrazić.
Swoje mocno przerzedzone włosy Ronald obficie skropił olejkiem, by wątłe
kosmyki
skutecznie
zasłaniały
łysiejące
miejsca.
Zapach
olejku
był
obezwładniający.
- Jest bardzo miło, prawda? - spytał, przyciągając ją do swojego grubego
brzucha.
- Tak, bardzo - odpowiedziała. Bała się, że ją udusi.
Odcierpiała ten taniec, a potem kilka następnych, aż wreszcie z tyłu podszedł
Jace i dotknął jej pleców. Zaprosił ją do tańca bez słów - po prostu objął ramieniem
i wziął za rękę.
Trzymał ją blisko siebie i prowadził w tańcu swobodnie, bez wysiłku. Nic nie
mówił. Ona też nie. Nie byłaby zdolna wymówić ani słowa, jakby to, co czuła,
dokładnie poraziło jej struny głosowe.
Dłoń Jace’a, z szeroko rozsuniętymi palcami, którą dotykał jej pleców, paliła
Katherine żywym ogniem; była jak piętno na jej skórze. Przez cienki materiał sukni
czuła nacisk twardych, umięśnionych ud, a jej skronie owiewał ciepły oddech
Jace’a.
Była zbyt blisko, by patrzeć mu w twarz, ale widziała kosmyki włosów
muskające kołnierzyk i miała nieodpartą chęć wsunąć palce w te loki i pieścić ich
czarną jedwabistość.
Muzyka przestała grać, ale on nadal nie wypuszczał jej z objęć. Trzymał ją
dalej i prowadził ku wiodącym na taras szklanym drzwiom.
Rozdział 3
Cały kampus spowijały ciemności. Oświetlona była tylko sala bankietowa, w
której odbywała się zabawa. Katherine poszła za Jace’em, nie zastanawiając się
nawet, dlaczego to robi.
Przeszli tarasem i wąskim paskiem wypielęgnowanego trawnika aż do niskiego
murku, otaczającego ogród różany. Nie zdążyła nawet zaprotestować, tak szybko
objął ją wpół, podniósł i posadził na murku.
- Bolą cię nogi.
Musiał chyba czytać w jej myślach.
- Skąd wiesz? Kuleję? Mam nowe pantofle, które mnie bardzo uwierają -
wyznała.
- Widziałem, jak je zsuwałaś, zanim zatańczyliśmy. Zamierzałem cię o to
spytać, ale bałem się, że jeżeli nie wykorzystam okazji, to już nie zatańczę z
królową balu - zażartował.
- Daleko mi do królowej - odparła. Chciała mu przypomnieć, że przecież wcale
jej nie poprosił do tańca, ale brakło jej tchu.
Jace sięgnął pod kraj jej sukni, chwycił Katherine ciepłymi dłońmi za kostkę,
zsunął niewygodny pantofel na wysokim obcasie ze szczupłej stopy i zaczął
masować nogę długimi, silnymi palcami.
Uśmiechnął się, kiedy w pierwszym odruchu chciała cofnąć nogę. Masował
powoli, rytmicznie.
- Słynny masaż doktora Manninga. Na te zabiegi ludzie ciągną kilometrami.
Normalnie trzeba czekać miesiącami na konsultację, ale ciebie, pani, przyjmuję na
specjalnych warunkach.
Jego wesoły nastrój okazał się zaraźliwy. Kiedyż to Katherine ostatni raz się
bawiła, kiedy się śmiała? Te jego niby-medyczne zagrywki były czystym
nonsensem, mimo to jednak powiedziała z udaną powagą:
- Boję się spytać, co to za warunki.
Popatrzył na nią uważnie. Chłonął każdy najdrobniejszy szczegół jej twarzy, a
potem przeniósł wzrok na szyję i biust, by po chwili znów powrócić do twarzy.
- Masz rację, że się boisz - szepnął i bezczelnie puścił do niej oko.
Odwróciła głowę, speszona jego penetrującym wzrokiem. Jace puścił jedną
nogę, ale tylko po to, by chwycić drugą i poddać ją tym samym zabiegom. Jego
palce były silne, lecz pieszczota subtelna.
Nie odzywali się do siebie i to milczenie wytworzyło nastrój nieoczekiwanej
intymności. Katherine nigdy nie czuła się bardziej podniecona niż teraz, gdy Jace,
trzymając ręce pod jej sukienką, dotykał jej z ekscytującą poufałością.
Czy to, co zakazane i niewidoczne, zawsze jest bardziej pożądane? Czy dlatego
w dziewiętnastym wieku widok kobiecej kostki przyprawiał mężczyznę o
szaleństwo? Może współczesne kobiety robią ogromny krok wstecz, obnosząc się
ze swoją seksualnością?
Trudno jej było skupić się na czymkolwiek, gdy palec Jace’a delikatnie gładził
podbicie jej stopy, ale wciąż pamiętała, że nadal dzieli ich sprawa córki Mary.
Mimo iż samolubnie pragnęła przedłużać tę chwilę w nieskończoność, nie mogła
dłużej milczeć. Odchrząknęła i spytała odważnie:
- Jace, co zamierzasz zrobić w sprawie Allison?
Przestał masować jej stopę, ale nadal trzymał ją w rękach.
- A jak sądzisz, co powinienem zrobić?
Przełknęła ślinę, starając się opanować drżenie ust i dławienie w gardle.
- Czy zostawisz mnie z nią w spokoju?
Odpowiedział jej bez emocji:
- Nie, Katherine, nie zostawię.
Rozpłakała się i wyrwała mu nogę. Zeskoczyła z murku, zanim zdążył jej
pomóc. Uklękła i zaczęła szukać pantofli w wilgotnej trawie.
- Katherine, proszę cię, przestań - powiedział. Zdecydowanym ruchem objął ją i
podniósł. Stali teraz twarzą w twarz.
Wyrywała się, ale jej nie puszczał. W końcu przestała się szarpać.
Głaskał jej ramiona, powoli przygarniając ją coraz bliżej, aż wreszcie do niego
przylgnęła. Pochylił głowę i ukrył twarz w jej włosach, tuż przy policzku. Wyjął
ozdobny grzebień, który podtrzymywał z jednej strony gąszcz jej włosów. Kiedy
opadły mu miękko na twarz, z jego gardła wyrwał się jęk.
Palcami dotykał jej szyi, delikatnymi pocałunkami muskał policzek. Oparłszy
rękę na jej nagim ramieniu, gładził kciukiem linię obojczyka.
Katherine była wściekła, że Jace pozwala sobie na takie poufałości. Ale czemu
go wobec tego nie odepchnie? Nigdy jeszcze żadnemu mężczyźnie na coś takiego
nie pozwoliła. Żadnemu.
Nie mogła się jednak ruszyć ani nawet zaprotestować. Ciepło jego ciała
przyciągało ją jak magnes. Była bezsilna. Chciała wdychać rześki, świeży zapach
jego wody kolońskiej. Jak dobrze było znaleźć oparcie w tym wielkim, silnym
mężczyźnie. Jak przyjemnie dać się unosić temu rozkosznemu uczuciu...
Jace dotknął ustami jej warg i tchnął w nie leciutko:
- Katherine...
Zsunął dłoń z jej ramienia i zatrzymał niżej, na piersi. Odepchnęła go
gwałtownie, z trudem łapiąc oddech.
- A jednak jesteś Manning! - wykrzyknęła ze złością.
- W twoich ustach zabrzmiało to jak wyzwisko - powiedział zaskoczony.
- Bo tak miało zabrzmieć - warknęła.
Całą swoją frustrację i niepokój ostatnich dni przelała w słowa.
- Twój brat dobierał się do mnie będąc narzeczonym mojej siostry, chociaż go
wcale nie prowokowałam! - wybuchnęła z wściekłością. - Na własnym weselu
zachował się jeszcze bardziej nieprzyzwoicie! - Wzdrygnęła się na wspomnienie
tego, jak Peter dotknął językiem jej policzka. Wyobraziła sobie, że Jace robi to
samo, ale to nie było takie odrażające. Odsunęła od siebie tę myśl i prychnęła
gniewnie: - Czy uważasz, że głaskaniem i miłymi słówkami wpłyniesz na moją
decyzję? Zatrzymam Allison i nigdy jej nie oddam, ani tobie, ani nikomu innemu.
Czy to jasne? Odczep się od niej... i ode mnie.
Odsunęła się od niego, był to jednak również odwrót od siebie samej.
Natychmiast bowiem zatęskniła do jego czułych objęć.
Ruszyła do samochodu, ale przypomniała sobie, że kluczyki ma Jace, który
szedł za nią powoli. Nic nie mówiąc, otworzył drzwi i przytrzymał je, żeby mogła
wsiąść. Nawet nie próbował jej dotknąć. Wcisnąwszy się za kierownicę, podał jej
sandałki, porzucone na trawniku.
Przyjechali do domu w zupełnym milczeniu. Jace wręczył jej kluczyki od
samochodu. Pobiegła po schodach nie czekając, aż ją odprowadzi, trzasnęła
drzwiami i zamknęła je od środka. Potem oparła się o nie, zasłaniając twarz rękami
i ciężko dysząc. Miała wyrzuty sumienia. Dała się pocałować. Dwa razy. I chciała
więcej. A przecież Jace był jej wrogiem.
Minęła dłuższa chwila, zanim poczuła się na siłach odejść od drzwi.
Całą noc przewracała się z boku na bok i gniotła poduszkę, to naciągając na
siebie kołdrę, to znów ją skopując. Była wściekła, że Jace sprowadził ją do roli
sfrustrowanego stworzenia zachowującego się jak nastolatka w mękach pierwszej
miłości.
W gruncie rzeczy nie było to dalekie od prawdy. Po śmierci ojca, którego
straciła bardzo wcześnie, w jej życiu nie było żadnych mężczyzn. Żadnych
wujków, dziadków, braci ani kuzynów.
W okresie dojrzewania obudziło się w niej naturalne zainteresowanie
mężczyznami, ale współczesna obyczajowość seksualna pozwalała im żądać
więcej, niż Katherine skłonna była dać. Nie przygotowana do tego, podświadomie
wzniosła wokół siebie mur obronny, którego nikt jeszcze nie sforsował.
Aż do dziś.
Ale skoro była tak uprzedzona do wszystkich mężczyzn, dlaczego uległa
właśnie teraz? I to komu? - Jace’owi Manningowi! Po spędzonym z nim dniu
zaczęła żałować tego, co dotychczas w życiu straciła.
Na samą myśl o jego wysokiej, smukłej postaci oblała się rumieńcem.
Przypomniało jej się natarczywe spojrzenie jego błękitnych oczu, którym mierzył
jej ciało, i odwróciła głowę na poduszce. Jeszcze teraz paliły ją miejsca, których
dotykał.
Jego nieoczekiwane wtargnięcie na pewno coś zmieni w ich życiu - jej i
Allison. Tego się bała najbardziej. Zagrożenie wydawało się realne. Był zanadto
męski, zbyt zuchwały. Czy zawsze jest taki opanowany i pewny siebie?
Nienawidziła tego nazwiska. Manning. Jace Manning... Brat Petera Manninga,
który w okrutny sposób zabił Mary i osierocił Allison. Pieniądze i urok Petera były
fasadą, za którą kryło się zepsucie.
Szukała śladów kłamstwa w twarzy Jace’a. Jego wizerunek miała w oczach,
piekących, jakby pełnych piasku. Widziała przed sobą dwoje zniewalająco
niebieskich oczu, dołki w policzkach i zmysłowe uśmiechnięte usta. Myśląc o tym,
zapadła wreszcie w niespokojny sen.
Katherine siedziała z Happy za domem pod drzewami pekanowymi i popijała
zimną lemoniadę własnej roboty. Nagle ciszę przerwał pisk hamulców i chrzęst
żwiru pod kołami.
- Dzień dobry paniom! - zawołał Jace, wyskakując z zabłoconego dżipa.
- Cześć! - wykrzyknęła radośnie Happy i zerwała się z krzesła ogrodowego, by
mu nalać lemoniady z dzbanka, stojącego obok na stoliku ze szklanym blatem. -
Bardzo się cieszymy, że wpadłeś. Byłyśmy rano w kościele i nie mogłyśmy się
doczekać, kiedy wreszcie przebierzemy się w coś lekkiego... a teraz siedzimy tu i
rozkoszujemy się cudownym wiaterkiem.
Podała Jace’owi szklankę z matowego szkła. Podziękował jej wylewnie. Oczy
błyszczały mu wesoło, gdy podnosił szklankę do ust. Popatrzył na Katherine, a ona
zaczerwieniła się zakłopotana i spuściła wzrok na leżącą u niej na kolanach
Allison.
- Czy to dziecko w ogóle kiedykolwiek się budzi? - Jace przykucnął obok
krzesła, na którym siedziała Katherine, i delikatnie dotknął brzuszka Allison.
Katherine poczuła jego oddech na swoich gołych nogach i muśnięcie jego piersi o
udo.
- O, proszę! - zawołała Happy, gdy Allison leniwie otworzyła oczka i po raz
pierwszy spojrzała na wujka. Jak wszystkie dzieci, żywo zareagowała na głęboki
męski głos i przyglądała się pilnie Jace’owi, który cicho do niej przemawiał.
- Jest śliczna, prawda? - powiedział, wyraźnie zachwycony małą.
- No chyba - potwierdziła Happy. - Niech pan tylko spojrzy na matkę.
Zanim Jace połapał się w mistyfikacjach Katherine, był przez chwilę
zdezorientowany, zaraz jednak spojrzał na nią i uśmiechnął się.
- Masz rację, Happy - przyznał i podniósł się szybko, co tak wystraszyło
Allison, że zapłakała.
- Przepraszam, kochanie. Nie chciałem cię przestraszyć. - Roześmiał się. - Będę
przy tobie uważał.
Katherine wzdrygnęła się. A więc nadal zamierza być z Allison.
- Nie powinieneś się tak do niej zbliżać - mruknęła opryskliwie.
- Ale ja chcę się do niej zbliżać - odparł spokojnie. Przez dłuższy czas mierzyli
się wzrokiem.
Happy, która oglądała swój klomb i nie zauważyła narastającego między nimi
napięcia, spytała ze zwykłą sobie naiwnością:
- Idziecie się kąpać?
Jace, który był tylko w spodenkach kąpielowych i trykotowej koszulce, oderwał
wzrok od Katherine i powiedział z ożywieniem:
- Tak, właśnie przyszedłem spytać, czy Katherine i Allison pojadą ze mną nad
jezioro. Pogoda jest w sam raz dla dziecka, a taka wycieczka chyba dobrze im obu
zrobi.
Jakie to do niego podobne, pomyślała Katherine. Nie zadzwonił i nie spytał.
Zaproponował to dopiero wobec Happy, która natychmiast zapaliła się do tej myśli
i pobiegła do kuchni, żeby przygotować im jedzenie na drogę.
Gdy już Happy nie mogła jej słyszeć, Katherine powiedziała:
- Przecież nie wezmę czteromiesięcznego dziecka do jeziora, dobrze o tym
wiesz.
- To ja sobie popływam, a wy z Allison posiedzicie w cieniu.
- Muszę ją przygotować. - Katherine wstała i ruszyła w stronę domu.
- Akurat! - Chwycił ją za ramię. - Pójdziesz i wymyślisz coś, żeby nie jechać. A
cóż to mogą być za przygotowania dla takiego maleństwa? To jest jej torba z
pieluszkami, tak? - Wskazał torbę, którą Katherine brała ze sobą rano do kościoła,
leżącą teraz na jednym z krzeseł ogrodowych. - Wrócimy przed karmieniem -
dodał.
- A skąd, na Boga Ojca, wiesz, o której ma być karmienie?
- Zgaduję - odparł i uśmiechnął się tym swoim zniewalającym uśmiechem,
który podkreślił dołki w jego policzkach i kurze łapki dokoła oczu.
Happy wybiegła z domu z koszem. Wyglądało na to, że starczy im jedzenia na
tydzień. Wsiedli do dżipa. Katherine wzięła Allison na kolana. Jace położył
nosidełko na tylnym siedzeniu i pomachał serdecznie do Happy, gdy odjeżdżali.
Za miastem było sztuczne jezioro. Skierowano tam wodę z kilku rzeczułek, a
całe otoczenie zostało zamienione w park publiczny i atrakcyjne miejsce
weekendowego wypoczynku. Jace wyszukał wielkie cieniste drzewo na poroś-
niętym trawą pagórku, z dala od wody i od tłumu ludzi.
Z bagażnika dżipa wyciągnął koc i rozpostarł go na trawie. Potem położył na
nim nosidełko Allison i z całą swobodą zdjął swoją trykotową koszulkę.
Widok jego niemal całkowicie obnażonego ciała wywarł na Katherine
piorunujące wrażenie. Miał na sobie granatowe spodenki z wąskim czerwonym
oblamowaniem, mocno napięte na płaskim brzuchu. Nie było widać granicy opa-
lenizny i Katherine zaczerwieniła się na myśl, że pewnie opalał się nago.
- Zaraz wrócę. Jeśli będę potrzebny, to krzyknij - powiedział.
- Dziękuję, damy sobie radę - odparła chłodno.
Posłał jej pełne goryczy spojrzenie i pobiegł do wody. Świetnie! - pomyślała
Katherine ze złośliwą satysfakcją. - Może mu to zepsuje tę całą eskapadę.
Allison machała rączkami i kopała nóżkami, zaintrygowana zwieszającą się nad
nią gałęzią. Katherine bawiła się z małą, aż dziecko zmęczyło się i zaczęło
grymasić. Gdy tylko Katherine położyła ją na brzuszku, Allison zaraz zasnęła.
Wszystko muszę zepsuć, pomyślała ponuro Katherine i położyła się na wznak.
Bezwiednie przeszukała wzrokiem jezioro, próbując wśród podskakujących na
wyzłoconej powierzchni wody głów odnaleźć Jace’a. Podsunęła ręce pod kark, zła
na siebie, że go wypatruje.
Kiedy Jace pojawił się po półgodzinie, zastał ją śpiącą w tej samej pozycji. Nie
pomyślała o tym, że jej trykotowa koszulka może się okazać niedyskretna. Nosiła
ją bez stanika, ponieważ ramiączka były zbyt cienkie, a że ręce trzymała pod
głową, miękki materiał nieprzyzwoicie oblepił jej piersi. Żółte szorty odsłaniały
długie, smukłe nogi, opalone na brzoskwiniowy kolor przez słońce Teksasu.
Promienie znalazły sobie prześwit w gęstwinie liści i słońce świeciło teraz
Katherine prosto w twarz. Długo mrugała, zanim na dobre otworzyła oczy.
W pierwszej chwili wydało jej się, że Jace jest przedłużeniem jakiegoś bardzo
przyjemnego snu, i rozchyliła usta w leniwym, zachęcającym uśmiechu.
Kiedy jednak zdała sobie sprawę, że nie jest to wytwór wyobraźni, zerwała się
jak oparzona. Czarne włosy Jace’a były teraz mokre i do czoła przylgnęło mu parę
niesfornych kosmyków. Nerwowo odwróciła wzrok, by nie patrzeć na jego nagą
pierś, porośniętą czarnymi miękkimi włosami, które zbiegały się w cienką kreskę
na brzuchu.
Jace położył się, wyciągając długie nogi i podpierając się łokciem. Otworzył
przygotowany przez Happy koszyk i sięgnął do wnętrza.
- Jabłko? Pomarańczę? - zaproponował, podnosząc do góry owoce.
- N...nie, dziękuję - wyjąkała Katherine. Jego ramię znalazło się obok jej
kolana. Bliskość tego mężczyzny wyprowadzała ją z równowagi.
- A ja mogę? - zapytał z uśmiechem i jego zdrowe, białe zęby zagłębiły się w
miąższu jabłka. - Pływanie świetnie robi na apetyt - wymamrotał z wielkim
kawałem jabłka w ustach. Po chwili zagadnął ni z tego, ni z owego: - Lubisz swoją
pracę?
Wczoraj wieczorem powiedziała mu pokrótce, czym się zajmuje.
- Tak - odpowiedziała ostrożnie, niepewna, do czego zmierza. - Ale mimo to
wolałabym mieć do czynienia z czym innym.
- Na przykład z czym?
Czy rzeczywiście go to interesuje, czy może tylko chce z niej wszystko
wywlec, odkryć jej tajemnice i słabe strony?
- Wolałabym robić reklamówki filmowe, ogłoszenia w magazynach, tego
rodzaju rzeczy.
Skinął głową.
- Lubisz tego... no, jak on się nazywa... Welsha? - zapytał.
Wzruszyła ramionami.
- Trudno mu coś zarzucić, chociaż czasem wydaje mi się, że jest dziwny, ale
przecież on może tak samo myśleć o mnie. - Próba żartu się nie powiodła. Twarz
Jace’a pozostała bez wyrazu.
Jego powściągliwość zaniepokoiła Katherine.
- A co ty robisz w tej firmie naftowej? Wiercisz? - zainteresowała się.
- Nie. Szukam ropy. Czasem mi się udaje ją znaleźć. Jestem geologiem w
Towarzystwie Naftowym Sunglow.
- Geologiem? Chyba nigdy nie miałam do czynienia z geologiem - stwierdziła
Katherine, na której ta informacja wyraźnie zrobiła wrażenie.
- A chciałabyś kogoś takiego bliżej poznać?
W jego oczach zapaliły się figlarne iskierki. Położył rękę na jej kolanie.
Tak bardzo ją tym zaskoczył, że zamilkła. Po chwili zapytała nieswoim głosem:
- Jak... jak się zostaje geologiem?
Roześmiał się i cofnął rękę, a potem odpowiedział:
- Studiowałem w Arizonie i w Nowym Meksyku, a i w Teksasie też. Niedaleko
Houston. Ku zgorszeniu mojej matki prowadziłem pewne badania i eksperymenty
na terenie rezerwatu Indian. Opowiadałem jej niestworzone rzeczy o skalpowaniu i
tańcach wojennych... - Przerwał i mrugnął do Katherine filuternie. - A tak
naprawdę to tylko wykonywaliśmy tańce mające na celu sprowadzenie deszczu.
Nie mogła powstrzymać śmiechu, kiedy sobie wyobraziła Eleanor Manning,
damę z elity towarzyskiej Denver, dowiadującą się o bliskich stosunkach syna z
Indianami. Nagle przestała się śmiać i spoważniała. Przygryzła wargę, a potem
spytała:
- A jak wpadłeś na to, że tu jestem, Jace?
- Jak wpadłem? Wpadłem z kretesem, bo jesteś piękna i czarująca. - Powiedział
to z onieśmielającą czułością, ale Katherine nie dała się zbić z tropu.
- Proszę cię bardzo, nie próbuj ze mną takich sztuczek. Kwestia przyszłości
Allison jest zbyt poważną sprawą.
Natychmiast zmienił ton.
- Przepraszam, masz rację. - Westchnął i położył się na plecach, podkładając
ręce pod głowę. - Dobrze zatarłaś ślady, Katherine. Wyczerpałem już właściwie
wszystkie możliwości i dopiero wtedy Elsie wspomniała o tobie i Mary. Siedziałem
w domu, w swoim pokoju, kiedy weszła, żeby posprzątać. Zaczęła mówić o Mary,
jaka była miła i jaka nieszczęśliwa. Najwyraźniej się zaprzyjaźniły. Mimochodem
powiedziała, że jedynym domem Mary było Denver. A potem dodała: „No
oczywiście, obie urodziły się w Teksasie”. To zwróciło moją uwagę, więc
spytałem, czy wie, gdzie. Próbowała sobie przypomnieć, a ja w tym czasie
myślałem, że zwariuję. Ale jakoś sobie przypomniała.
Znowu westchnął, jego klatka piersiowa uniosła się, a brzuch zapadł. Katherine
czym prędzej odwróciła wzrok, widząc, że gumka kąpielówek odstaje niepokojąco
od ciała.
Wzruszył ramionami i mówił dalej:
- Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Sunglow miał zacząć wiercić na polach
naftowych we wschodnim Teksasie. Byłem tu już od trzech dni, zanim się u ciebie
zjawiłem. Panno Adams, była pani pod obserwacją - dodał z uśmiechem.
Ale Katherine siedziała odwrócona w stronę jeziora.
- Dowiedziałem się, że twój dom w Denver został sprzedany. Odnalazłem
pośredniczkę. Pieniądze ze sprzedaży złożyła na konto oszczędnościowe na
nazwisko Allison.
- Tak miało być - mruknęła Katherine.
Jace usiadł i spytał:
- Ale z czego ty żyjesz, Katherine?
- Gdybym chociaż przez chwilę uważała, że nie potrafię zapewnić Allison
utrzymania, nie zabierałabym jej z Denver - odparła.
- Ależ ja cię o nic nie oskarżam.
Odrzucając z czoła włosy powiedziała:
- Mam na koncie parę tysięcy dolarów. Żyłyśmy z tego, póki nie zaczęłam
pracować w college’u.
- Chyba sobie nie wyobrażasz, że będziesz w stanie...
- Owszem, tak właśnie sobie wyobrażam: będę w stanie ją wychować. Mam
dwadzieścia siedem lat...
- Dwadzieścia siedem?! - wykrzyknął. Allison poruszyła się w nosidełku, więc
ściszył głos do szeptu i raz jeszcze powtórzył: - Dwadzieścia siedem?
- Tak. A co w tym złego?
- Nic. - Roześmiał się. - Tylko że wyglądasz na siedemnaście. Przepraszam cię,
mów dalej.
Katherine jednak straciła wątek i zapomniała, co chciała powiedzieć. Kiedy
wreszcie zebrała myśli, podjęła:
- Zarabiam tyle, ile trzeba, aby stworzyć córce Mary prawdziwy dom. Może nie
tak zbytkowny jak w Denver, ale ja ją kocham. - Głos jej się załamał ze
wzruszenia. Nie, nie może się poddać. To dla niej i Allison sprawa życia lub
śmierci.
- Co do tego nie mam wątpliwości, Katherine. Na pewno potrafisz stworzyć jej
dom. Tylko czy myślisz o przyszłości? Na przykład o college’u? Czy będziesz w
stanie zapewnić to Allison? A stroje? I tysiąc różnych innych rzeczy, których
potrzebuje młoda, zdrowa dziewczyna?
Trafił w dziesiątkę. Owszem, myślała o tym i martwiła się tymi sprawami, ale
starała się odsuwać je od siebie. Jakoś to będzie. Zawsze jakoś było.
- Biorę to pod uwagę. To ważne sprawy. Ale czy wiesz, że ja przeszłam przez
college o własnych siłach? I po śmierci naszej matki utrzymywałam Mary, kiedy
się uczyła. Pokrywałam znaczną część jej czesnego, kupowałam ubrania i różne
inne rzeczy, kiedy była w szkole artystycznej. Od lat jestem na własnym
utrzymaniu, zdążyłam się już do tego przyzwyczaić.
Na jej twarzy malował się wyraz determinacji. Wytrzymała jego badawcze
spojrzenie. Jace potarł ręką kark, wyraźnie zbity z tropu:
- Czy jest tam coś do picia? - spytał, wskazując koszyk.
Katherine podniosła wieko i zajrzała do środka.
- Zobaczymy. Mamy piwo bezalkoholowe, piwo bezalkoholowe i... piwo
bezalkoholowe - wymieniała, wyjmując po kolei puszki. Spojrzała na niego i
roześmiała się, gdy udając wahanie zrobił zeza.
- Chyba napiję się piwa bezalkoholowego - postanowił.
Roześmieli się oboje. Katherine otworzyła puszkę i krzyknęła - słodki
musujący płyn wykipiał i gruntownie ich oblał. Znowu ogarnęła ich wesołość.
Wreszcie się uspokoili, tylko Jace jeszcze chichotał, przyglądając się jej badawczo.
- Ślicznie wyglądasz - stwierdził.
Wycierając łzy śmiechu, Katherine nie oponowała, gdy podniósł ją na kolana.
Klęczeli teraz naprzeciwko siebie.
- Zaraz zrobimy z tym porządek - powiedział i zaczął strzepywać z jej twarzy
krople piwa na ziemię.
Ale już po chwili Katherine poczuła delikatną zmianę w jego dotyku.
Początkowo ruchy jego palców były szybkie i niedbałe; teraz stały się powolne,
pieszczotliwe. Podniosła ku niemu oczy, nie zdając sobie sprawy, że wciąż jeszcze
są mokre od łez radości i bardzo kuszące.
Jace spoglądał w ich zielone głębiny, dotykając palcem jej drżących ust. Potem
powoli ujął w dłonie głowę Katherine i przyciągnął do siebie.
Jego wargi były ciepłe, słodkie i delikatne i w pierwszej chwili jakby nieśmiałe.
Ale gdy oplótł ją ramionami i przycisnął do siebie, zaczęły żądać więcej.
Zesztywniała, a on natychmiast wyczuł jej opór. Nie puścił jej jednak, lecz jego
uścisk stał się teraz subtelniejszy. Głaskał ją delikatnie po plecach i starał się
przekonywać ustami i językiem, który krążył wokół jej zamkniętych ust. Wbrew
woli Katherine poczuła, że ustępuje pod tym naporem, i z cichym jękiem poddała
się pieszczocie.
Kiedy oboje stracili oddech, Jace oderwał się od jej ust, ale przylegał wargami
do uszu, całował powieki...
- Masz oczy koloru świeżych wiosennych liści - szeptał. - Skąd wzięłaś takie
czarne rzęsy? Blondynki nie mają takich ciemnych rzęs.
Jego ręce i usta pieściły całą jej twarz. Wsunął palce we włosy Katherine.
- Masz włosy jak z jedwabiu. Chciałbym, żeby mi zasypały twarz.
Dotknął jej ust jeszcze delikatniej niż przed chwilą, a ona zareagowała na to
spontanicznie. Przygarnął ją mocno, klęcząc w rozkroku.
Przeraziły ją te nowe doznania; chciałaby się wyrwać z objęć Jace’a, ale usta,
które pieściły jej szyję, były tak delikatne, a ręce pod koszulką tak czule głaskały
jej skórę na plecach. Co w tym złego? Nieśmiało podniosła ramiona i objęła Jace’a
za szyję, dotykając muskularnych barków.
- O Boże, Katherine - wymamrotał. Porastające jego tors włosy łaskotały jej
piersi i brzuch. - Pragnę cię. Jesteś taka piękna... cudowna...
Położył rękę na jej piersi. Gdzieś w podświadomości Katherine odezwały się
dzwonki alarmowe. Nigdy przedtem nie dopuściła do takiej poufałości. Powinna
się opierać. Przecież to jest Manning, ale nawet gdyby nie był Manningiem...
Boże, co się z nią dzieje? Czuła swoje boleśnie nabrzmiałe piersi pod jego
dłońmi. W przystępie budzącej się namiętności zacisnęła ręce na jego ramionach.
Przestań, proszę cię. Jace, Jace. Przestań, Jace. A potem zdała sobie sprawę, że
wymawia głośno jego imię i że brzmi to jak łkanie.
- Katherine, czujesz... Twoje piersi... Katherine, proszę cię...
- Nie! - krzyknęła i odepchnęła go tak mocno, że stracił równowagę i upadł do
tym. - Nie! Nie dotykaj mnie.
Szybko poprawiła ubranie i drżącymi rękami zasłoniła płonące policzki.
- Katherine, ja...
- Przestań... Nie tłumacz się. Zostaw mnie w spokoju.
Sama nie wiedząc czemu, zaczęła niepowstrzymanie szlochać. Czy to ze
wstydu, z poczucia, że coś traci? A zresztą co za różnica, nie będzie wnikać w
przyczyny.
Zła na siebie, cały gniew skierowała na niego.
- Czy ty sobie wyobrażasz, że ja ci pozwolę...? - Jakby cofając się przed czymś
niebezpiecznym, dała parę kroków do tyłu. - Myślisz, że każdy ulegnie twoim
zachciankom. Kim ja jestem, że wielmożny pan Manning raczył zwrócić na mnie
uwagę? Gdybym ci się poddała, miałbyś przeciwko mnie jeszcze jeden argument.
Pamiętam, co wasz adwokat powiedział na temat moich wątpliwych zasad
moralnych. Jesteś zarozumiały, samolubny, zuchwały i podstępny. Jak twój brat -
rzuciła szyderczo i odwróciła się tyłem.
W mgnieniu oka chwycił ją boleśnie za ramię i odwrócił do siebie. Jego oczy,
jeszcze przed chwilą zamglone z pożądania, teraz pałały złością. Znikły gdzieś
dołki w policzkach i czuły uśmiech. Zacisnął usta, miał kamienną twarz.
Katherine zadrżała z lęku przed tą tłumioną gwałtownością, która wybuchła tak
nagle.
- Do jasnej cholery! Żebyś się nigdy nie ważyła czegoś podobnego powtórzyć!
Rozumiesz?! - Potrząsnął nią, aż jej odskoczyła głowa. - Nie porównuj mnie nigdy
do mojego brata! Nigdy! - powiedział przez zaciśnięte zęby i żyły nabrzmiały mu
na szyi.
Katherine skrzywiła się z bólu, tak mocny był jego chwyt. Wreszcie poprzez
gniew dotarło do niego, że sprawia jej ból. Puścił nagle jej ramię i odstąpił do tym.
Odetchnął głęboko i zasłonił rękami oczy.
Kiedy po chwili znów na nią spojrzał, powiedział ochryple:
- Przepraszam cię. Zachowałem się niezbyt delikatnie...
Rozdział 4
Nie wiadomo, czy miał na myśli swój niepohamowany wybuch pożądania czy
złości, w każdym razie zaczął szybko zbierać rzeczy i pakować je do samochodu.
Katherine zaryzykowała jedno szybkie spojrzenie w jego stronę, gdy milcząc
jechali do domu. Zobaczyła tylko zaciśnięte usta i skierowany przed siebie wzrok.
Gdy przyjechali, poszła na górę zanieść Allison do jej pokoju. Jason miał zwrócić
koszyk i opowiedzieć Happy o wycieczce.
Następnego ranka poszła do pracy jak zwykle, ale wszystko było inaczej. Czuła
się zdenerwowana i rozdrażniona. Nie miała pojęcia, jaki następny ruch wykona
Jace, i to ją męczyło.
Nie przypuszczała, żeby próbował wykraść Allison od Happy podczas jej
pracy, jednak mu nie ufała. Nie był w jej pojęciu typem zdolnym do takich
nikczemnych postępków, ale przecież i Peter udawał przed żoną dobre intencje.
Nie, bez względu na jego urok i wygląd, Jasonowi Manningowi nie można
wierzyć. Byłaby głupia, gdyby myślała inaczej. Po powrocie do domu zastała go z
Happy. Pomagał jej reperować żaluzje okienne. Co za bezczelność!
- Czy to nie miło z jego strony, że mi naprawił te stare żaluzje? Wystarczyło, że
mu tylko o tym wspomniałam...
- To wzruszające.
Nie podejrzewająca niczego Happy nie pochwyciła ironii w głosie Katherine.
- Moi ludzie przygotowują teren pod wiercenia, więc mam parę dni wolnego -
wyjaśnił Jace. - To się nazywa szczęście, co?
Czarował i drażnił tym swoim uśmiechem.
- Nadzwyczajne - Katherine uśmiechnęła się równie czarująco w nadziei, że go
sprowokuje. Ale on roześmiał się tylko. Co za denerwujący facet.
I tak działo się przez parę następnych dni. Wszędzie go było pełno.
Gdziekolwiek Katherine się obróciła, wszędzie natykała się na Jace’a. Pomagał
Happy w różnych sprawach domowych: a to zaprowadził jej samochód do
warsztatu, a to po południu zajął się Allison, żeby gospodyni mogła wziąć udział w
spotkaniu kobiet w kościele. Proponował także Katherine pomoc w domu, ale ona
odmawiała. Nie chciała się poddawać tym obłudnym zagrywkom.
W piątek po południu miała nerwy napięte do ostatnich granic. Zaczynał się
semestr jesienny i w biurze panował wielki ruch. Katherine nie była w stanie
podawać na bieżąco informacji dla prasy i jednocześnie przygotowywać mate-
riałów reklamowych. Jedno i drugie należało do jej obowiązków. Przez cały
tydzień ciążyła jej myśl o tym, co wyprawia Jace. Siedząc przy maszynie, nie
mogła się skupić.
Nagle za plecami usłyszała głos Ronalda Welsha:
- Katherine...
Jej szef miał denerwujący zwyczaj wchodzenia ukradkiem, za co potem
wielokrotnie przepraszał. Ale jego uspokajające poklepywanie po ramieniu tylko
Katherine drażniło.
Starając się o pracę skłamała, że jest wdową, i teraz dalej podtrzymywała tę
mistyfikację. Jednak współczucie, jakie wzbudziła w Ronaldzie historia o zmarłym
tragicznie mężu, wydało się jej podejrzane.
- Przestraszyłem cię? Przepraszam...
Założyła na maszynę plastikowy pokrowiec, a on w tym czasie stanął
naprzeciwko niej.
- Bardzo się dziś śpieszysz do domu? Pomyślałem sobie, że moglibyśmy z
okazji weekendu wpaść na drinka.
Katherine skuliła się, próbując umknąć przed wielką, mięsistą łapą, którą
Welsh położył jej na ramieniu, przyciskając do krzesła. Starała się nie panikować,
ale nagle poczuła się nieswojo w czterech ścianach pokoju biurowego.
- Dziękuję bardzo, panie Welsh...
- Ronaldzie.
- Dziękuję bardzo, Ronaldzie, ale naprawdę muszę wracać do domu. Boże, jak
już późno! - wykrzyknęła, rzuciwszy okiem na zegarek, chociaż nawet nie zdołała
dostrzec godziny. Marzyła tylko o wydostaniu się z małego biurowego pokoju.
Udało jej się wstać i wysunąć zza maszyny, ale gdy szła do drzwi, Ronald
złapał ją za ramię.
- Wszyscy już poszli, Katherine. Śpieszą się na Święto Pracy. Mamy dla siebie
cały budynek i możemy sobie zrobić naszą małą prywatną uroczystość.
Ku jej przerażeniu podszedł do drzwi i zamknął je na klucz od środka.
- Na pewno nie chcesz mi sprawić zawodu. Zależy ci na tej pracy, prawda?
Mam nadzieję... Byłoby dobrze, żebyś jej nie straciła. Jako wdowa z małym
dzieckiem... - przymilał się obłudnie.
Strach ścisnął ją za gardło na widok rozgorączkowanego wzroku, jakim się w
nią wpatrywał. Przełknęła nerwowo ślinę; uznała, że będzie lepiej wyprowadzić go
w pole udając przychylność.
- Wiesz co, Ronald... po zastanowieniu uznałam, że ten pomysł z drinkiem nie
jest najgorszy... - powiedziała zmartwiałymi ustami. Jej twarz stężała. Musi się
dostać do drzwi!
- Wiedziałem, że się dogadamy, Katherine. - Ronald przysunął do niej swoje
grube cielsko i zaczął ją głaskać po policzku palcami przypominającymi serdelki.
Czuła, jak jej coś rośnie w gardle, mimo to jednak zdobyła się na nieszczery
uśmiech. W ustach miała tak sucho, że wargi przyklejały się jej do zębów.
- Czego byś się napiła, kochanie? Mam tutaj mały barek na takie okazje.
Mrugnął do niej, po czym odwrócił się i pochylił nad biurkiem. Katherine z
wahaniem dała krok w stronę drzwi. Żeby uśpić jego czujność, powiedziała:
- Wszystko jedno co. To, co masz.
- Bardzo lubię takie bezpośrednie kobiety.
Wyprostował się. W jednej ręce trzymał butelkę taniej wódki, a w drugiej dwie
zakurzone szklaneczki. Katherine poznała szklaneczki z kampusowej kawiarni i z
trudem powstrzymała wybuch histerycznego śmiechu. Welsh nie był rozrzutnym
uwodzicielem.
- Chodź tu, siądź przy mnie i zrelaksuj się trochę. - Usadowił się na małej
kanapce i poklepał poduszkę obok.
Katherine miała do wyboru usiąść przy nim albo rzucić się do drzwi w drugim
końcu pokoju. Musi uzbroić się w cierpliwość i czekać na okazję. Ale czy taka
okazja się nadarzy, zanim będzie za późno? Podeszła do kanapy na uginających się
nogach i usiadła.
Mdły zapach tłustego olejku do włosów i potu, zmieszany z oparami wódki,
którą Ronald jej podsunął, sprawił, że o mało nie dostała torsji. Mimo to
uśmiechnęła się i podniosła szklaneczkę do ust. Dotychczas pijała tylko wino lub
napoje bezalkoholowe. Pierwszy łyk kiepskiej mocnej wódki ledwie jej przeszedł
przez gardło.
- Lubię dziewczyny, które noszą sukienki. Ty przychodzisz do pracy zawsze w
sukience albo w spódnicy.
Położył swoją tłustą łapę na jej kolanie i powoli przesuwał ją wyżej. Nie, ona
tego nie wytrzyma!
- Niektórzy nie lubią rajstop, ale ja uważam, że są bardzo seksowne - mówił.
Jego łapa, którą trzymał już teraz pod spódnicą Katherine, wędrowała coraz
wyżej; na górną wargę wystąpiły mu kropelki potu.
- Proszę, nie, panie... Ronaldzie... - jej głos zabrzmiał wysoko, piskliwie.
Welsh rzucił się na nią, przewrócił na kanapę i przywalił swoim tłustym
cielskiem, potężnym łapskiem sięgając jednocześnie pod jedwabną bluzkę.
Szarpnęła się, a jemu w ręku została kieszonka.
- Nie udawaj, Katherine. Ty też tego chcesz, tak samo jak ja - wychrypiał. -
Możesz wrzeszczeć, ile ci się podoba. Nikt cię nie usłyszy.
Dyszał ciężko, a może to jej huczało w głowie, kiedy próbowała się wyrwać
spod ciężaru, który ją przygniótł.
- Nie... O Boże... pan oszalał... proszę... nie!
Szarpnął na niej bluzkę, aż poleciały guziki. Nie mogąc drżącymi palcami
odpiąć sprzączki stanika, złamał plastikowy uchwyt.
Kiedy wpił się w nią natarczywymi ustami, ugryzła go w grubą wargę, a on
wymierzył jej mocny policzek i chwycił za piersi. Krzyknęła z bólu, kiedy zaczął je
gnieść, drapać i szczypać.
Oderwał usta od jej warg i przycisnął do szyi, i wtedy Katherine ostatkiem sił
krzyknęła po raz drugi. Na jej przenikliwy głos nałożył się dźwięk tłuczonego szkła
i łamanego drewna.
Ponad masywnym ramieniem Welsha ujrzała Jace’a, który jednym kopnięciem
rozwalił drzwi, a potem trzema susami znalazł się przy nich. Złapał Ronalda za
kołnierz, ściągnął z Katherine i rzucił o przeciwległą ścianę.
- Ty sukinsynu! - ryknął, ładując mu pięść w ogłupiałą twarz.
Katherine usłyszała przerażający odgłos miażdżonej kości i zobaczyła krew
tryskającą ze zmasakrowanego nosa Ronalda.
Widząc, że Jace bez opamiętania okłada pięściami słaniającego się Welsha,
który byłby osunął się na ziemię, gdyby go Jace nie trzymał za zakrwawiony przód
koszuli, zaczęła histerycznie płakać.
Jace załadował Ronaldowi jeszcze jeden, ostatni, cios w brzuch i dał mu
spokój. Welsh jęknął i zwalił się na podłogę.
Katherine usiadła, ale miała uczucie, że zaraz zacznie krzyczeć i nigdy nie
przestanie.
Jace ukląkł przed nią i odgarnął jej potargane włosy z białej jak papier twarzy.
- Katherine? - spytał cicho. - Katherine, czy nic ci się nie stało?
Jego twarz wyrażała taki niepokój, że nie mogła powstrzymać łez.
- N...nic - wyjąkała.
Jace palcami wytarł jej łzy i dotknął zaczerwienienia na policzku. Usta ułożyły
mu się w twardą linię.
- Zaraz wrócę, tylko... - Chciał wstać, ale Katherine rozpaczliwie złapała go za
ramiona.
- Nie! Jace, proszę cię, nie zostawiaj mnie z nim samej. Nie zniosłabym tego.
Proszę cię, proszę... - wpadła w histerię.
Jace ją przytulił i pogłaskał pocieszająco.
- Już dobrze, dobrze. Nie zostawię cię, Katherine. Przyrzekam. Cicho, cicho.
Chciałem tylko przynieść coś do pisania. Rektor tej szacownej uczelni powinien się
o tym dowiedzieć jeszcze dziś. Ale mam nadzieję, że wystarczy rozmowa
telefoniczna.
Trzymając wciąż Katherine w objęciach, postawił ją drżącą na podłodze, zabrał
z biurka jej torebkę, a potem wziął dziewczynę w ramiona i wyniósł w wieczorną
ciszę. Było już ciemno i kampus college’u w Van Buren zupełnie opustoszał.
Jace posadził Katherine w samochodzie i zaczął grzebać wśród tysiąca
porozrzucanych z tyłu rzeczy, aż wreszcie znalazł to, czego szukał.
- Masz, włóż to na siebie.
Cofnęła się, gdy sięgnął ręką do jej podartej bluzki.
- Katherine, jeżeli Happy zobaczy cię w tym stanie, będziesz musiała udzielić
jej krępujących wyjaśnień. Włóż tę koszulkę, może nam się uda wejść do domu,
nie zwracając jej uwagi. Jeśli będzie coś mówić, to jej powiem, że wylałaś na siebie
atrament albo się pobrudziłaś, albo coś w tym rodzaju, dobrze?
Skinęła głową i nie opierała się już więcej, gdy delikatnie pomagał jej zdjąć
porwaną, zniszczoną bluzkę, którą potem rzucił na podłogę dżipa. Zaczerwieniła
się, gdy zsuwał jej ramiączka stanika.
- Niech go cholera - mruknął na widok zadrapań i siniaków na jej piersiach. Z
czułością dotknął czubkiem palca szczególnie głębokiego zadrapania.
Katherine patrzyła mu w twarz. Przenikało ją ciepło jego ręki, usuwając
zarówno ból fizyczny, jak i szok emocjonalny.
Jace zacisnął zęby i syknął:
- Powinienem wrócić i zabić tego sukinsyna!
Starając się nie sprawić Katherine bólu, włożył jej przez głowę koszulkę. Była
za duża, ale miękki materiał łagodził pieczenie skóry.
Ruszył dopiero wtedy, gdy się upewnił, że siedzi wygodnie. Nie jechał jednak
zbyt szybko, a kiedy znaleźli się na miejscu, wyłączył silnik i wysiadł z dżipa nic
nie mówiąc. Katherine zauważyła z ulgą, że samochodu Happy nie widać na
zwykłym miejscu.
Nie zważając na jej protesty, zaniósł Katherine na górę. W odpowiedzi na jego
pytające spojrzenie wskazała mu pokój Allison. Położył ją tam, gdzie sypiała: na
dużym, podwójnym łożu.
- W czym ci mogę pomóc? - spytał. - Tylko mi nie mów, że nie potrzebujesz
pomocy.
Spojrzała na niego i drżącymi ustami wyjąkała:
- Dz...dziękuję, Jace. On chciał... Nie wiem, czy dałabym sobie radę. To było
straszne.
Wzdrygnęła się, skrzyżowała ręce na piersiach i zaczęła się kiwać w przód i w
tył.
- O Boże, Katherine, nawet nie potrafię sobie wyobrazić takiej okropności.
Kiedy wszedłem i zobaczyłem...
- A skąd się tam wziąłeś? - zastanowiło ją nagle.
Nie patrząc jej w oczy, mruknął pod nosem:
- Ja... no... Od czasu, jak go poznałem na zabawie, czułem, że coś jest nie w
porządku.... Intuicja. Dziwnie na ciebie patrzył, więc miałem na niego oko. A
dziś... Cały budynek był ciemny. Wszyscy wyszli, z wyjątkiem was. Wydało mi się
to podejrzane. Chciałem otworzyć drzwi, ale były zamknięte. I wtedy ty zaczęłaś
krzyczeć...
- Dziękuję - szepnęła i nieśmiało sięgnęła do jego ręki. Chwycił jej małą dłoń w
swoją wielką i, patrząc jej w oczy, delikatnie nakreślił palcem koło po wewnętrznej
stronie. Od tej hipnotycznie działającej pieszczoty Katherine zrobiło się gorąco.
Cofnęła rękę. Jace puścił ją od razu. - Chciałabym się wykąpać - powiedziała.
- Dobrze. Ja w tym czasie załatwię telefony.
Wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Gorąca woda paliła świeże skaleczenia, ale oczyściła jej ciało z nienawistnego
zapachu i dotknięć Ronalda. Włożyła nocną koszulę i położyła się obok łóżeczka
malej.
- Wchodzę! - zawołał Jace i wszedł do pokoju tyłem, plecami otwierając sobie
drzwi. W rękach miał tacę. - Obsługa restauracyjna - oświadczył wesoło.
Katherine roześmiała się na widok ściereczki zatkniętej za pasek jego dżinsów.
Ostrożnie umieścił tacę na jej kolanach i wyprostował się, z dumą patrząc na
rezultat swoich wysiłków.
- Pomyślałem, że może będziesz miała ochotę na herbatę i grzankę. Jeślibyś
chciała omlet albo coś innego, to mogę ci w każdej chwili zrobić, ale nie sądzę,
żebyś miała w tej chwili szczególny apetyt.
- Dziękuję, grzanka wystarczy - powiedziała, parząc sobie usta herbatą.
Jace swobodnie, bez najmniejszego skrępowania, usiadł w nogach łóżka.
- Chcę cię zawiadomić, że pan Ronald Welsh nie pracuje już w college’u w
Van Buren. Zadzwoniłem do rektora, przerywając mu barbecue w ogrodzie, i
opowiedziałem mu tę historię. Zagroziłem, że jeśli nie zwolni Welsha, na pierw-
szych stronach gazet mogą się pojawić nieprzyjemne tytuły albo dojdzie do
publicznych wystąpień na temat molestowania seksualnego w miejscu pracy.
Przekonałem go bez trudu.
Uśmiechnął się do Katherine, ale jego niebieskie oczy nie były wesołe.
- A jak pan Welsh? - spytała nieśmiało. Wciąż widziała jego skulone ciało
leżące na podłodze.
- Wezwałem pogotowie - powiedział Jace wstrzemięźliwie.
Katherine skinęła głową.
- Ma rodzinę. Myślę o tym, co się z nimi stanie, kiedy straci pracę - mruknęła w
zamyśleniu.
- Mają zapewnioną pomoc podczas jego pobytu w szpitalu i pokrycie kosztów
leczenia.
Katherine spojrzała zdziwiona.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
Wziął do ręki jedno z pluszowych zwierzątek Allison i zaczął przyglądać się
jego uszom.
- Nieważne - odparł wymijająco, a potem szybko dodał: - Ktoś z college’u
przyprowadzi twój samochód.
Katherine chciała go jeszcze o coś zapytać, ale nie zdarła, bo już słychać było
wesołe okrzyki Happy, która wchodziła właśnie do living-roomu.
- Katherine, Jace, jesteście? Miałyśmy z Allison sprawę do załatwienia i... -
urwała. Jej potężna postać wypełniła drzwi.
Szeroko otworzyła oczy, widząc ich oboje na łóżku i Katherine w negliżu.
- Co...
Jace nie dał jej dokończyć. Wstał i wziął od niej Allison.
- Katherine rozbolał w pracy brzuch. Zadzwoniła do mnie, żebym ją przywiózł.
Kazałem jej się położyć do łóżka i dobrze się wyspać.
Jak on gładko kłamie, pomyślała Katherine.
- Och, kochanie, jak się czujesz? Może wezwać doktora? - zapytała Happy.
Katherine stanowczo zaoponowała:
- Nie. Nie, nic mi nie jest. Musiałam zjeść coś niedobrego podczas lunchu. Coś,
co mi zaszkodziło.
- Leż w łóżku i o nic się nie martw. Zabiorę Allison na noc do siebie.
- Nie, Happy. Chcę, żeby była ze mną - odparła Katherine. Bliskość małego
ciałka Allison dawała jej poczucie bezpieczeństwa i uspokajała.
- A jeżeli złapałaś jakiegoś zakaźnego wirusa? Mała...
- Nie, z pewnością nie - przerwał jej Jace. - Zresztą postanowiłem zostać tu na
noc. Gdyby Katherine czegoś potrzebowała albo gdyby się gorzej poczuła, to panią
poproszę.
Katherine i Happy spojrzały na niego zdumione. Happy ocknęła się pierwsza.
- Ależ, Jace, czy to będzie stosowne? To znaczy...
- Oczywiście. Będę spał w living-roomie. I tak miałem siedzieć w nocy, bo
muszę przygotować wykresy i mapy, więc równie dobrze mogę to zrobić tutaj.
Gospodyni nie bardzo się to podobało, ale Jace był tak rozbrajający, że
poniechała dalszych protestów.
- Lepiej dajmy Katherine trochę pospać - zaproponował, więc Happy
powiedziała im dobranoc, poklepała Allison po pleckach i wyszła.
Jace położył Allison do łóżeczka i powiedział:
- Nie zasypiaj jeszcze, księżniczko, zaraz wracam. - Obrócił się w wąskim
przejściu między łóżkami i spytał Katherine: - Zjadłaś już?
Skinęła głową.
- Może jeszcze?
Zaprzeczyła ruchem głowy. Zabrał tacę i wyszedł z pokoju.
Po powrocie wesoło zatarł ręce i pochylił się nad łóżeczkiem małej.
- Nigdy jeszcze tego nie robiłem, Allison, ale ty mi wszystko powiesz, prawda?
Katherine roześmiała się patrząc, jak swoimi wielkimi łapskami odpina
guziczki pajacyka Allison. Rozebrał ją, zmienił pieluchę, nasmarował małą
kremem, przypudrował, włożył jej piżamkę, wyjął z łóżeczka i zabrał do kuchni,
żeby jej przygotować butelkę. Katherine słyszała, jak cały czas przemawia do
dziecka.
Wrócił z butelką i usiadł w wiklinowym bujanym fotelu, który zatrzeszczał pod
jego ciężarem.
- Czy to paskudztwo wytrzyma?
- Mam nadzieję - powiedziała Katherine stłumionym głosem spod kołdry.
- To oczywiście wina Allison. Gdyby nie była taka gruba, nie ważylibyśmy tak
dużo. Słyszysz, księżniczko? Musisz przejść na dietę.
Wetknął małej smoczek do buzi. Złapała go usteczkami i zaczęła łapczywie
cmoktać.
Katherine z zainteresowaniem obserwowała, jak Jace karmi Allison.
Przemawiał do niej po cichu, a ona przyglądała mu się z zainteresowaniem. Gdy się
nad nią schylał, ociągała do jego twarzy malutkie piąstki.
Ciepła herbata i kojący głęboki głos Jace’a podziałały na Katherine usypiająco.
Westchnęła z zadowoleniem i schowała się głębiej pod kołdrę.
Allison rozprawiła się z całą butelką mleka i Jace podniósł ją do góry. Kiedy
beknęła donośnie, roześmiał się serdecznie, położył małą na brzuszku, poklepał po
okrągłym tyłeczku i przykrył flanelową kołderką. Potem zgasił lampkę przy łóżku
Katherine. Pozostało jedynie światło sączące się przez uchylone drzwi z living-
roomu.
Jace usiadł na brzegu łóżka i pochylił się nad Katherine.
- Jak się czujesz? - zapytał cicho.
Czuła się bezpieczna i zależna od niego. Jak Allison.
- Świetnie - szepnęła w odpowiedzi.
Opuścił niżej głowę i jego oddech poruszył jej włosy. Musnął czoło Katherine
gorącymi wargami. Na powiekach poczuła lekkie jak puch pocałunki. Przesunął
usta na jej ucho. Ułatwiła mu to, obracając głowę na poduszce.
- Wiem, że nie jesteś w romantycznym nastroju po tym, co dzisiaj przeszłaś, ale
bardzo chciałbym cię pocałować - wyszeptał jej do ucha, w którym poczuła
wilgotny koniuszek jego języka.
Z cichym jękiem zwróciła twarz w jego stronę, szukając w ciemności jego ust.
Rozkoszowali się sobą, dotykając się nawzajem i smakując. Doprowadził ją do
szaleństwa językiem, którym penetrował każdy najmniejszy zakamarek jej ust, a
potem wypełnił je całe. Wsunęła palce w jego włosy i przyciągnęła go do siebie.
- Katherine... - wychrypiał tuż przy jej policzku - ...ja już tak dłużej nie mogę.
- Nie możesz? - spytała niepewnie.
- Nie mogę - odparł łamiącym się głosem.
Niechętnie rozplotła palce na jego szyi i Jace zaczął się podnosić.
- Jace - powiedziała po chwili.
Znów przy niej usiadł.
- Słucham?
Nieśmiało wyciągnęła rękę i wsunęła ją za rozchyloną koszulę, dotykając
sprężystych włosów i gładząc ciepły, muskularny tors.
- Jeszcze raz ci dziękuję za to, co zrobiłeś.
Znów się nad nią pochylił. Tym razem chłonął jej usta z nieposkromioną
namiętnością. Jego ręka wędrowała pod kołdrą, aż dotknęła jej talii. Przez cienką
bawełnianą koszulkę Katherine wyczuwała każdy jego ruch. Przesunął ręką po jej
biodrze i zatrzymał ją na brzuchu.
Katherine ogarnęła fala pomieszanej z lękiem rozkoszy, gdy dłoń Jace’a
znieruchomiała na trójkącie pomiędzy jej udami. Czas płynął w przyśpieszonym
rytmie ich serc. Jace wciąż trwał w żarliwym pocałunku. A potem powoli zaczął
zataczać ręką małe kręgi, jego palce pieściły ją coraz niżej i głębiej, aż...
- Jace! - krzyknęła.
W tym krzyku była panika. Cofnął natychmiast rękę i ujął w dłonie jej twarz.
- Nie będę cię dzisiaj niepokoił. Tak sobie przyrzekłem. I nigdy nie zrobię ci
krzywdy.
Pocałował ją lekko i szybko wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Nazajutrz rano Katherine włożyła szlafrok, przewinęła rozkapryszoną i głodną
Allison i dopiero potem zapuściła się w głąb mieszkania.
Jace stał przy zlewie i podśpiewywał, wyciskając sok z pomarańczy do
dzbanka. Kuchnię wypełniał aromat świeżo parzonej kawy.
- Dzień dobry paniom - powiedział przez ramię.
- Dzień dobry. Czy ty w ogóle spałeś? - zapytała Katherine. Zauważyła leżące
w living-roomie na podłodze okresy i mapy.
- Owszem, uciąłem sobie drzemkę.
Stojąc przed nią, wycierał ręce. Porzuciwszy żartobliwy ton zapytał:
- Jak się czujesz?
Uśmiechnęła się do niego i odparła:
- Bardzo dobrze. Naprawdę. Teraz, w dzień, cała ta historia wydaje mi się tylko
złym snem.
- To wspaniale. Cieszę się.
Pogłaskał ją po policzku i dodał:
- Nakarm księżniczkę, a ja zrobię dla nas jajka.
- Dobrze - zgodziła się Katherine. I właśnie w tej chwili zadzwonił telefon.
Sięgnęła po słuchawkę. - Halo? - zapytała, po czym zdziwiona oddała słuchawkę
Jace’owi. Skąd ktokolwiek mógł wiedzieć, że Jace jest właśnie tutaj? -
Zamiejscowa z przywołaniem, do ciebie - powiedziała.
- Jace Manning. Tak, Mark - mówił szorstko do mikrofonu, nie patrząc na nią. -
O, cholera! Myślałem, że może oni... Nie wiem. Czy wszystko jest załatwione?
Zaraz, jak on się nazywa? Dobrze, kiedy? Nie, ale jakoś znajdę. Do diabła,
zapomniałem o święcie. Nie. Nie. Przypuszczałem, że mogą wyciąć taki numer.
Będę... Taak. Jeżeli zdarzy się coś takiego, o czym powinienem wiedzieć, dzwoń.
Ty też. Jak będzie załatwione, to zadzwonię. Możesz im tak powiedzieć. Tak, na
pewno będzie bomba. Do widzenia i bardzo ci dziękuję, Mark.
Odłożył słuchawkę i przez dłuższy czas patrzył na telefon, a potem odwrócił się
i spojrzał prosto w pytające oczy Katherine.
- Kiedy będziesz gotowa, żeby pojechać do Dallas?
- Do Dallas? - spytała. - Po co miałabym jechać do Dallas?
- Na ślub. Dzisiaj się pobieramy.
Rozdział 5
- Czyś ty zwariował? - Katherine dosłownie zatkało. Popatrzyła na Jace’a z
niedowierzaniem. Spokojnie wytrzymał jej wzrok.
- Być może - powiedział ponuro - ale nie mamy wyboru.
- Wyboru? O czym ty mówisz?
Allison stawała się coraz bardziej niespokojna. Katherine przełożyła małą na
drugą rękę i zaczęła ją huśtać.
- Katherine...
Jego spokojny głos doprowadzał ją do szału.
- Daj Allison butelkę, a my tymczasem pogadamy.
Rzuciła mu wściekłe spojrzenie, ale wzięła butelkę z mlekiem, którą Jace
przewidująco wyjął godzinę wcześniej z lodówki. Usiadła przy stole na jednym z
giętych krzeseł, trzymając Allison na lewej ręce. Uspokoi marudzące dziecko
butelką, a potem nakarmi je kaszką z owocami. Teraz musi się skupić.
Udając opanowanie, spytała:
- No dobrze, a kto zatelefonował do ciebie na mój numer? Poza tym
chciałabym wiedzieć, i to zaraz, co masz na myśli mówiąc, że się pobieramy.
Jestem ciekawa, jak teki absurdalny pomysł mógł ci w ogóle przyjść do głowy.
Jace uśmiechnął się i powiedział:
- Właśnie zaproponowałem pewnej damie małżeństwo, ale nawet nie wiem,
jaką lubi kawę ani czy w ogóle ją pije.
- Poproszę kropelkę mleka - odparła Katherine. Kiedy Jace przejdzie wreszcie
do głównego tematu?
Zrobił jej kawę i postawił przed nią na stole. Swój kubek ponownie napełnił i
usiadł okrakiem na krześle, zaplatając ręce na wygiętym oparciu.
- Słuchaj, moi rodzice występują z doniesieniem do prokuratury, że porwałaś
ich wnuczkę. Kiedy dowiedzą się, gdzie jesteś, zostaniesz aresztowana...
Katherine zbladła jak papier i potrząsnęła głową. Allison zaczęła się kręcić,
zbyt mocno przyciśnięta przez ciotkę.
- Nie, nie, tego nie mogą zrobić! Ja jestem jej opiekunką. Moja siostra...
Przerwał jej:
- Mogą zrobić i zrobią! Wierz mi. Pozwól, że ci opowiem wszystko od
początku.
Kiwnęła głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Jace powiedział jej, co wie
o sytuacji w Denver.
- Mój przyjaciel, który jest prawnikiem, trzyma rękę na pulsie. Kiedy wróciłem
z Afryki, stwierdziłem, że moi rodzice są na ciebie, mówiąc delikatnie, wściekli.
Już wtedy odgrażali się, że ci odbiorą Allison.
Zauważył, że Katherine chce coś powiedzieć, lecz powstrzymał ją ruchem ręki.
- Wysłuchaj mnie do końca.
Niechętnie skinęła głową.
- Kiedy się tu wybierałem, mówiło się o porwaniu, FBI i w ogóle. Poprosiłem
Marka, tego mojego przyjaciela prawnika, żeby mnie informował o wszystkim.
Kontaktowałem się z nim co parę dni i dałem mu twój telefon na wypadek, gdyby
nie mógł mnie złapać przez Sunglow czy w motelu.
- Ale ja jej nie porwałam! - wykrzyknęła Katherine, kiedy Jace przerwał, żeby
łyknąć kawy. - Mary powierzyła mi ją przed śmiercią. Mam na to dokument.
- Gdzie?
Zawahała się, a potem pokazała palcem biurko w living-roomie.
- Trzecia szuflada po lewej stronie.
Jeżeli zniszczy ten papier, to zawsze jest oryginał w sejfie w Denver,
pomyślała.
Jace wyjął kopię z biurka i wrócił do kuchni. Obejrzał ją dokładnie, a potem
smutno spojrzał na Katherine.
- Napisała to przed samą śmiercią?
- Tak - potwierdziła.
- To bardzo wymowne i wzruszające, ale wątpię, czy będzie miało znaczenie
dla sądu.
- Oryginał jest w sejfie w Denver - dodała Katherine z nadzieją.
Jace potrząsnął głową i westchnął.
- Czy ktoś był świadkiem, jak to pisała? - zapytał. - Nikt prócz niej tego nie
podpisał.
Katherine, przygnębiona, potrząsnęła przecząco głową.
- Nie - odparła.
- W każdym stanie są inne kryteria oceny legalności testamentów. Możemy
sprawdzić przepisy w Kolorado, ale...
Wzruszył ramionami i zamilkł. Potarł czubek nosa i spojrzał na Katherine.
- Posłuchaj, co chcę zrobić... - zaczął i znów urwał.
Wstał, podszedł do okna i popatrzył na poranny krajobraz.
- Byłem pewny, że moi rodzice zrobią wszystko, by przejąć opiekę nad
dzieckiem Petera - powiedział.
Po raz pierwszy w ich rozmowie padło to imię. Jeszcze teraz wspomnienie
Petera przyprawiało Katherine o dreszcz. Czy kiedykolwiek zapomni bladą,
umęczoną, nieszczęśliwą twarz Mary? Jace wyrwał ją z zamyślenia, mówiąc:
- Postanowiłem, że sam wystąpię o opiekę o Allison. Dlatego zacząłem cię
szukać. Zamierzałem wystąpić przeciwko tobie do sądu o odebranie Allison. Ale
potem... kiedy zobaczyłem... jak dobrze się nią opiekujesz... Wiem przecież, że
dziecku potrzebna jest matka. Więc... - wzruszył ramionami - wtedy uznałem, że
powinniśmy połączyć wysiłki i wspólnie opiekować się małą. Kazałem Markowi
załatwić wszystko tak, żebyśmy mogli wziąć ślub tu, w Teksasie. Teraz, skoro moi
rodzice chcą zrealizować swoje groźby, powinniśmy pobrać się jak najszybciej.
Najlepiej dzisiaj.
Trudno jej było uwierzyć, że Jace tak bezceremonialnie bierze w swoje ręce jej
życie, nawet się nie troszcząc, czy jej się to podoba, czy nie.
- No tak, szanowny panie Manning - powiedziała - ale problem polega na tym,
że ja nie zamierzam wychodzić za mąż za pana ani w ogóle za nikogo. Chyba masz
źle w głowie, wyobrażając sobie, że wyjdę za któregokolwiek z Manningów.
Pamiętam dobrze, jak okrutny był Peter dla Mary.
Odwrócił się i spojrzał jej prosto w twarz.
- Wiem, co myślisz o mojej rodzinie. Wiem też, dlaczego tak myślisz. I nie
mam o to do ciebie żalu.
- Bardzo ci jestem wdzięczna - odparła ironicznie. - Ale skąd mogę wiedzieć,
czy to nie element tej samej intrygi, czy nie zabierzesz mi Allison, żeby ją oddać
swoim rodzicom? Trudno mi uwierzyć, żeby jakikolwiek mężczyzna, choćby nie
wiem jak pięknie o tym mówił, chciał się naprawdę opiekować czteromiesięcznym
dzieckiem.
Jej słowa były okrutne, ale nie mogła inaczej tego załatwić. Gdyby to nie
chodziło o córkę Mary, potrafiłaby stawić mu czoło.
- Czy ty sobie wyobrażasz, na co wyrośnie Allison pod opieką twojej matki?
Na pewno...
- Owszem - wtrącił spokojnie. - Wyobrażam sobie.
- To powiedz.
- Wychowa ją na beznadziejnie głupią dziewczynę, bezmyślną, nie interesującą
się nikim ani niczym poza sobą. Tak samo, jak wychowała jej ojca.
- Przepraszam, nie chciałam... - powiedziała Katherine.
- Nie musisz przepraszać. Oczywiście masz o mnie bardzo kiepskie zdanie.
Uważasz, że się niczym od nich nie różnię. Nic dziwnego, że nie możesz
zdecydować się na małżeństwo ze mną.
- Ja za ciebie nie wyjdę, Jace! - wrzasnęła, ale po chwili ochłonęła i dodała: -
Uczono mnie, że małżeństwo to poważna sprawa i że...
- Oskarżenie o porwanie dziecka to też poważna sprawa, Katherine. To się
przyklej do ciebie na całe życie. Śmierć Petera i Mary, nie mówiąc już o tej dziew-
czynie, która zginęła z nim razem, znowu znajdzie się na pierwszych stronach
gazet. Czy chcesz przejść to piekło jeszcze raz? Poprzednio stałaś z boku, ale tym
razem znajdziesz się w samym środku, bo dojdzie jeszcze sprawa Allison.
Przeszedł przez pokój i oparł się o stół. Jego twarz znalazła się tuż przy jej
twarzy.
- Czy jesteś przygotowana na proces sądowy? - zapytał. - Czy podołasz temu
finansowo? Żaden adwokat nie podejmie się prowadzenia tej sprawy za mniej niż
pięć tysięcy dolarów. Być może będzie to nawet więcej. Zapewniam cię, że moi
rodzice zrobią wszystko, żeby wygrać. Nie cofną się przed żadnymi kosztami,
użyją każdego podstępu. A co w tym czasie będzie z Allison? Prawdopodobnie zo-
stanie oddana pod opiekę władz stanowych i pozostanie w domu dziecka aż do
wyroku sądu. To może trwać całe miesiące. Czy tego chcesz dla niej?
Katherine przytuliła dziecko i odwróciła twarz. Miał rację. Nie da sobie rady.
Nawet gdyby w końcu wygrała, to cena zwycięstwa będzie ogromna.
- A jeżeli... gdyby... zawrzemy małżeństwo, czy twoi rodzice nie oskarżą nas
obojga? - zapytała.
- Mogliby wystąpić przeciwko mnie, gdybym sam starał się o przysposobienie
Allison. Mieliby argument niepełnej rodziny. Ale przeciwko nam obojgu nie
wystąpią. Razem będziemy stanowić rodzinę. Podejmiemy od razu kroki w celu
adoptowania Allison. Wówczas pod względem prawnym stanie się naszym
dzieckiem, i będzie to coś więcej niż opieka. Każdy sąd to zaakceptuje. No i
jesteśmy dużo młodsi od moich rodziców, to jeszcze jeden punkt dla nas. A poza
tym - uśmiechnął się gorzko - chyba nie chcieliby tego rodzaju rozgłosu, zwłaszcza
matka. Jestem przekonany, że kiedy się dowiedzą o naszym ślubie, zwołają
konferencję prasową i ogłoszą, że szalenie się cieszą z takiego rozwiązania. Dadzą
do zrozumienia, że to ich pomysł i że są zachwyceni naszym małżeństwem.
Katherine zdążyła już nakarmić Allison, która - nieświadoma, że stała się
przyczyną tak poważnego konfliktu - spokojnie zasnęła. Zaniosła ją do sypialni i
położyła w łóżeczku. Kąpiel miała być później.
Kiedy wróciła do kuchni, Jace zmywał naczynia.
- Pośpiesz się i ubierz - powiedział. - Mamy być u zaprzyjaźnionego z Markiem
sędziego o drugiej.
- Jace, ale ja nie mogę za ciebie wyjść - oświadczyła. Może sytuacja nie
wygląda tak źle, jak ją przedstawił. Teraz nie ma się co kłócić, ale do czego to
podobne, żeby ją tak terroryzował. - Dam sobie radę z Allison i ze swoimi
sprawami.
Kiedy się do niej odwrócił, w jego niebieskich oczach dostrzegła błyski
gniewu. Wepchnął kciuki w szlufki dżinsów i przyjął wojowniczą postawę.
- Widać, jak dajesz sobie radę ze swoimi sprawami! - wybuchnął. - Wczoraj
niewiele brakowało, żeby cię zgwałcił jakiś stary sukinsyn, tak napalony, że mało
mi się od niego nie udzieliło!
- Jak możesz tak mówić! - wykrzyknęła. - Widziałeś, że to nie moja wina, że
mnie facet molestuje, a teraz ty próbujesz zmusić mnie do małżeństwa, którego nie
chcę.
Jace podszedł wolno do Katherine, stanął naprzeciwko niej i głosem pozornie
łagodnym powiedział:
- Szanowna panno Adams, czy nie przyszło pani do głowy, że i ja nie mam
specjalnej ochoty rezygnować z mojej osobistej wolności? Nie po to przejechałem
pół świata, a potem pół Stanów Zjednoczonych, żeby się żenić.
- No to dlaczego...
- Dlatego, że czuję się odpowiedzialny za stworzenie Allison normalnego
domu. To ta mała jest prawdziwą ofiarą, Katherine. Nie ty i nie ja. Chcę się z tobą
ożenić, by jakoś zrekompensować krzywdę, którą Peter wyrządził Mary. A ty
będziesz mogła w ten sposób dotrzymać danej siostrze obietnicy.
Cofnął się parę kroków i spytał po chwili:
- No co, jedziesz ze mną do Dallas?
Zasłoniła twarz rękami. Nie mogła zebrać myśli. Kiedy Jace był tak blisko niej,
żadne racjonalne myślenie nie wchodziło w grę. Czuła, jak emanuje z niego gniew.
Oddychał z trudem, równie podniecony jak ona. Nie było czasu na analizę sytuacji.
Jaki jest wybór? Nie ma wyboru.
- Dobrze, Jace - odparła w końcu.
W głębi serca była mu wdzięczna, gdy bez cienia tryumfu powiedział:
- Wrócę za godzinę. Chcesz zostać na noc w Dallas czy wolisz wrócić do
domu?
Na noc? Z nim? W hotelu?
- Nie. Wolę, żebyśmy wrócili.
- Dobrze. Zostawisz Allison z Happy?
- Nie. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to wezmę ją z sobą. Nie życzę sobie,
żeby ktokolwiek o tym wiedział, dopóki sprawa nie zostanie załatwiona. A Happy
będzie zaraz chciała...
- Rozumiem - przerwał jej. - Do zobaczenia za godzinę.
Podróż do Dallas była długa i wyczerpująca. Jace zgodnie z obietnicą wrócił
dokładnie za godzinę. Katherine uwijała się gorączkowo, żeby zdążyć na czas.
Włożyła żółtą lnianą suknię i granatowy blezer. Całość daleko odbiegała od
tradycyjnego stroju ślubnego, ale przecież nie miał to być tradycyjny, uroczysty
ślub.
Katherine już się nie dziwiła, że cokolwiek Jace włoży, zawsze wygląda
wspaniale. Dzisiaj jego granatowy blezer, beżowe spodnie, kremowa koszula i
kaszmirowy krawat mogłyby stanowić przedmiot zazdrości każdego modela z
Gentlemana Quarterly. Poruszał się w tym stroju z tą samą swobodą i wdziękiem
co w dżinsach.
Zaproponował, żeby pojechali jej samochodem, ponieważ tylne siedzenie dżipa
nie było zbyt bezpiecznym miejscem dla Allison, nawet przypiętej pasem w
nosidełku.
Jazda z Van Buren do Dallas autostradą stanową trwała tylko dwie godziny, ale
dłużyła się jak wieczność. Żadne z nich się nie odzywało, oboje pogrążeni byli we
własnych myślach.
Gdy znaleźli się na przedmieściu, Jace zatrzymał samochód na stacji
benzynowej, na której z powodu Święta Pracy panował duży ruch.
Kiedy znowu ruszyli, Katherine przez ciekawość spytała:
- Jak ci się udało załatwić pozwolenie na ślub?
- Przyjaciel Marka ma dla nas przygotowane wszystkie dokumenty. Musimy je
tylko po przyjeździe podpisać. I wpisać twoje drugie imię. Nie znam go.
Oderwał na chwilę wzrok od drogi i uśmiechnął się do niej.
- Na drugie mam June - wymamrotała, wciąż jeszcze nie mogąc się otrząsnąć z
szoku. - A czy nie musimy zrobić badania krwi?
- Mój kolega z korporacji akademickiej jest w Denver lekarzem. Wydał
zaświadczenia dla nas obojga.
Katherine była przerażona.
- To chyba nielegalne? To przecież oszustwo?
Wzruszył ramionami.
- Może. Nie wiem - odparł. - A co? Obawiasz się, że możesz mieć syfilis? -
zapytał z szelmowskim uśmiechem.
- Och - zgrzytnęła zębami.
Jace roześmiał się.
- Lepiej przestań się na mnie złościć. Skromny rumieniec panny młodej będzie
znacznie stosowniejszy. Jesteśmy na miejscu.
Nie było problemu z zaparkowaniem, więc zostawili samochód Katherine
naprzeciwko historycznej budowli z czerwonego wapienia.
- Poczekaj tu chwilę - powiedział Jace i wysiadł z wozu.
Podszedł do dwóch mężczyzn stojących na stopniach budynku. Po krótkiej
rozmowie wrócił i powiedział:
- Wszystko załatwione.
Katherine przywitała się z obydwoma mężczyznami, nie zadając sobie trudu,
żeby usłyszeć ich nazwiska, kiedy się przedstawiali, i unikając ich badawczych
spojrzeń. Myśleli pewnie, że Allison to jej dziecko i że małżeństwo jest zawierane
w sytuacji przymusowej.
Wiatr z siłą tornada smagał drapacze chmur w centrum Dallas. Katherine
próbowała przytrzymać spódnicę i zarazem nie wypuścić Allison, która zaczęła
płakać. W trakcie przysięgi małżeńskiej Jace wziął od niej małą i przytulił.
Uspokoiła się natychmiast.
Jeszcze chwila i było po wszystkim. Jace dla formy pocałował Katherine w
usta, jak mu kazano, po czym wrócili do samochodu. Kiedy Katherine i Allison już
się usadowiły, Jace podszedł jeszcze do mężczyzn, sięgnął do kieszeni i wyjął
zwitek banknotów. Na koniec podał im obu rękę i wrócił do samochodu.
Zaproponował, żeby coś zjedli, ale Katherine odmówiła. Wolała już wracać.
- A może byśmy wpadli do Neimana-Marcusa wybrać prezent ślubny? - spytał
Jace, manewrując w labiryncie śródmiejskich ulic.
Propozycja wydała się Katherine kusząca, nigdy jeszcze bowiem nie była w
słynnym magazynie, ale właśnie w tej chwili Allison zaczęła marudzić,
zrezygnowała więc z tego planu.
Jace, wyczulony na wszelkie emocjonalne niuanse, pochwycił zawód w jej
głosie.
- Niedługo przyjedziemy tu sami. Obiecuję ci - oznajmił.
Droga powrotna do Van Buren okazała się trudna dla nich obojga. Byli spięci i
podnieceni swoją bliskością i nową sytuacją. Allison, która albo wyczuwała to
napięcie, albo była zmęczona nienormalnym przebiegiem dnia i obcym
otoczeniem, prawie przez całą drogę popłakiwała.
Jace denerwował się, że samochód jest zbyt ciasny, i oznajmił, że pierwszą
rzeczą, jaką zrobi, będzie kupienie czegoś przyzwoitszego.
- Kupię największą cholerną gablotę, jaką znajdę.
- Uważaj, jak się wyrażasz przy dziecku - powiedziała Katherine.
Odwrócił się do niej gniewnie i wyrżnął czołem w osłonę przeciwsłoneczną.
Znów zaklął, ale tym razem cicho, pod nosem.
Gdy przyjechali do domu, byli zgrzani, zmęczeni, głodni i źli. Katherine dała
Allison na kolację marchewkę i szpinak, którym mała opluła siebie i ją. Trzeba
było kąpać dziecko jeszcze raz. Katherine była wykończona i sama również
postanowiła się wykąpać. Jace pomógł jej zanieść Allison na górę.
- Muszę pojechać do motelu, żeby się zapakować i wymeldować - powiedział. -
Mieszkałem tam prawie dwa tygodnie. Przykro mi, że nie mogę ci zaproponować
własnego domu - uśmiechnął się. - Czy nie masz nic przeciwko temu, że przez
jakiś czas będziemy mieszkali u ciebie?
- Nie, oczywiście, że nie - odparła. Do tej chwili nie myślała o tym, co będzie
po ślubie. Teraz zdała sobie sprawę z tego, co oznacza fakt zawarcia małżeństwa.
Miała mieszkać z Jace’em. Mieszkać, i co jeszcze?
Wyszła z łazienki i pobiegła do szafy. Wyjęła koszulkę z emblematami
uniwersytetu Kolorado i najstarsze, najbardziej wyblakłe dżinsy. Wsunęła na nogi
sandały. Może, jeśli z wyglądu nie będę przypominała panny młodej, to nie będę
musiała robić tego co panna młoda, pomyślała z nadzieją. Uczesała włosy i upięła
je grzebieniami.
Zanim wrócił Jace, przygotowała kolację. Wszedł od frontu, pogwizdując,
akurat w momencie, kiedy szykowała grzanki z serem na ruszcie.
- Czy mam czas na prysznic? - spytał, zaglądając do ichni.
- Tak, ale szybko.
- Zaraz będę. Allison śpi?
- Tak.
- To dobrze - powiedział i poszedł do łazienki.
Dobrze? Dlaczego dobrze, że Allison śpi? Bo nie będzie przeszkadzała?
Katherine trzęsły się ręce, gdy obrywała liście sałaty.
Do zupy grzybowej z puszki dodała cebulę smażoną na maśle i dwie łyżki
sherry. Jace musiał docenić jej wysiłki, bo po pierwszej łyżce podniósł brwi i
oświadczył:
- Niezła. Przeszłaś pierwszą próbę jako żona.
Pierwszą próbę? A miały być jeszcze jakieś?
- Mam nadzieję, że lubisz ser szwajcarski na żytnim chlebie - powiedziała.
- Uwielbiam - odparł i mrugnął do niej porozumiewawczo. Miał jeszcze
wilgotne po prysznicu włosy, był w dżinsach i zwykłej koszuli. Nie pozapinał
wszystkich guzików i Katherine zauważyła, że włosy na jego piersi są również
wilgotne. - Jeżeli pozwolisz, to rozpakuję się jutro rano. Na razie zwaliłem
wszystko w living-roomie - dodał.
- Oczywiście... w porządku - wyjąkała. Czy dla wszystkich nowożeńców
rozmowa jest taka trudna?
Podniósł szklankę do ust. Ostrzegła go szybko:
- Herbaty z lodem nie słodzę. Jeżeli ty...
- Ja też nie. Popatrz, ile mamy ze sobą wspólnego...
Wzniósł szklankę w geście toastu, upił łyk i resztę odstawił. Żartował z niej
sobie, a ona była zdenerwowana, rozdrażniona. Taki jej się wydawał ogromny w tej
maleńkiej kuchence, która go ledwie mieściła.
Jedli w pełnym napięcia milczeniu. Kiedy skończyli, przeprosiła go za to, że
posiłek był taki skromny.
- Od kilku dni nie robiłam zakupów, więc musiałam przygotować kolację z
tego, co miałam.
- Nic nie szkodzi. Było pyszne. Wyobrażam sobie chwilę, kiedy zechcesz mnie
swoimi kulinarnymi talentami rzucić na kolana. Ale nie myśl, że chcę cię ciągle
widzieć przy garach. Radzę sobie w kuchni całkiem nieźle.
Jego niebieskie oczy roziskrzyły się w uśmiechu, a dołki w policzkach zrobiły
się głębsze. W roztargnieniu przesuwał palcami po słojach drewna na blacie stołu.
Miał silne, lecz delikatne ręce, o czystych, krótko obciętych paznokciach.
Katherine przypomniała sobie, jak te ręce powoli i kojąco głaskały jej piersi wtedy
nad jeziorem.
Zerwała się z krzesła, aż zadzwoniły talerze, kiedy zawadziła o stół. Ani chwili
dłużej nie będzie tu siedzieć, patrząc w niego jak w obraz. Co za szaleństwo! Ktoś
mógłby pomyśleć, że wyszła za niego ze względów uczuciowych. Bzdura!
Jace sięgnął przez stół i złapał ją za przeguby dłoni z precyzją atakującego
węża. Chciała się wyrwać, lecz powstrzymał ją spojrzeniem i przyciągnął do siebie.
Po chwili puścił jej nadgarstki, sięgnął do włosów i wyjął z nich grzebienie.
- Wolę, jak opadają swobodnie - powiedział cicho, gdy włosy spłynęły jej na
ramiona.- Co za niezwykły odcień! Czy je rozjaśniasz?
Pociągnął lekko kosmyk, który opadał jej na twarz.
- Nie... to chyba słońce - odparła.
- Naprawdę prześliczne - wymamrotał. Czuła jego ręce na plecach. Przygarnął
ją jeszcze bliżej. - Ładnie pachniesz. Chodź do mnie, Katherine - powiedział łagod-
nie i posadził ją sobie na kolanach. Przyglądał się długo jej twarzy. - Nie ma
powodu, żebyś się zachowywała jak płochliwy źrebak. Nie będę na siłę
egzekwował swoich praw małżeńskich. Nie zaczniemy ze sobą sypiać, dopóki się
lepiej nie poznamy. - Uśmiechnął się Figlarnie. - Chociaż wczoraj mnie trochę do
tego zachęcałaś.
Wczoraj! Czyżby minęła dopiero doba od chwili, gdy ją uratował przed
Ronaldem Welshem? Zarumieniła się na myśl o tym, jak ją pocieszał, jak pieścił
namiętnie, intymnie, jak całował. Podczas dzisiejszej porannej sprzeczki modliła
się, żeby nie użył tego jako argumentu przeciwko niej. Nie użył, ale i nie
zapomniał.
Kiedy te myśli kłębiły jej się w głowie, przyglądała mu się z nie ukrywanym
zachwytem. Jej wzrok musiał być bardzo wymowny, bo Jace roześmiał się.
- Jak dotąd, nigdy nie brałem kobiety siłą i nie zamierzam zaczynać od mojej
żony. A poza tym nie przeczytałem jeszcze gazety.
Spuścił ją z kolan i dał klapsa w pupę, a potem poszedł do living-roomu.
Katherine próbowała uporządkować swoje kapryśne uczucia. Złapała się na tym, że
zupełnie bez powodu jest na niego zła, iż mimo wszystko nie dochodzi swoich
praw małżeńskich. Całe jej ciało płonęło pożądaniem, świadome jego męskości.
- Chyba pójdę spać, Jace. - Uśmiechała się, ale usta jej drżały, gdy
sprzątnąwszy w kuchni weszła do living-roomu. - Tyle się dzisiaj działo.
- No pewnie. Śpij dobrze.
- To dobranoc.
- Dobranoc.
Godzinę później, gdy Jace stanął w drzwiach sypialni, jeszcze się przewracała
na łóżku. Snop światła wyłowił z mroku jego ciemną sylwetkę.
- Pani Manning... - zwrócił się do niej.
Serce skoczyło jej do gardła. Odruchowo podciągnęła kołdrę pod brodę.
- T...tak? - wyjąkała.
- Co do tamtej sypialni...
- Co?
- Jest pewien problem.
- Jaki?
- Tam nie ma łóżka.
Katherine zakryła ręką usta, tłumiąc śmiech.
- Och, Jace! Nie pomyślałam o tym. Strasznie mi przykro. Kiedy się
wprowadzałam, to oczywiście wiedziałam, że będę spała w jednym pokoju z
Allison, dopóki trochę nie podrośnie. Kupiłam to łóżko, ale nie...
- Pewnie będę musiał wyłamać drążki z łóżeczka Allison, żeby się zmieścić. -
Westchnął. - Krótko mówiąc, zostaje mi tylko kanapa. - Wychodząc dodał: - Łóżko
stawiam na pierwszym miejscu naszej listy zakupów, razem z nowym
samochodem. Do cholery, wszystko jest dla mnie za małe w tym cholernym domu.
Trzasnął drzwiami, ale Katherine wiedziała, że to ze zdenerwowania, a nie ze
złości.
Zachichotała, po czym obróciła się i zapadła w spokojny sen. Zasypiając
wmawiała sobie, że jej wczorajsza przychylność w stosunku do Jace’a wynikała
tylko z samej wdzięczności. Po prostu w ten sposób odreagowywała całe napięcie.
Nic więcej. Tego jest pewna, bez względu na to, co chce w tym widzieć Jace.
Rozdział 6
Nie umiałaby powiedzieć, kiedy wyzbyła się swojej rezerwy w stosunku do
Jace’a. Przez pierwszych kilka dni po nietypowej uroczystości ślubnej wciąż miała
się na baczności, ważyła każde słowo, każdy gest.
To go jednak nie zniechęcało. Był konsekwentnie uważający, uprzejmy i
opiekuńczy. Czasem zostawiał ją samą, intuicyjnie zgadując, że ceni sobie
niezależność.
Łączyła ich Allison. Przyjemnie było patrzeć, jak Jace odnosi się do małej
brataniczki. Katherine cieszyło, że zachowuje się jak dobry ojciec. Musiała nawet
przyznać, że czasem mała wolała jego towarzystwo.
Nazajutrz po ślubie, rano, Jace oświadczył zza niedzielnego numeru gazety:
- Myślę, że trzeba się ubrać i iść do kościoła.
- Do kościoła? - zdumiała się Katherine.
- Tak. Happy już od jakichś dwudziestu minut krząta się w ogródku. Zrobiła
chyba wszystko, co można zrobić w ogrodzie, i teraz patrzy w naszą stronę z
wyraźnym potępieniem. Niewątpliwie widziała mojego dżipa stojącego przed
domem w nocy i zapewne uważa, że jest w tym coś niewłaściwego.
- Och, zupełnie o tym zapomniałam - zmartwiła się Katherine.
- Powiemy jej o wszystkim, jak będziesz gotowa.
- Naprawdę mamy iść do kościoła?
- Tak. Chyba że nasze wyznania nie dadzą się pogodzić. Jestem protestantem.
Widzisz w tym jakiś problem?
- Nie, skądże, tylko że to...
- Katherine, czy pomyślałaś o plotkach na temat tego, że młoda wdowa Adams
nagle wychodzi za szwagra? I że ma kilkumiesięczne dziecko? Jeśli Manningowie
mają mieszkać w Van Buren, to chcę, żeby wszyscy wiedzieli, że są moralną
podporą miejscowej społeczności. Chcę cię chronić przed wszelkimi
pomówieniami. Nie mamy nic do ukrycia poza tym, kim byli prawdziwi rodzice
Allison, a kiedy przysposobimy ją sądownie, to już nie będzie żadnego problemu.
Pamiętaj, że najlepszą obroną jest atak. - Spojrzał na nią zza gazety i uśmiechnął
się.
- Dziękuję - wyszeptała. Poszła do kuchni po butelkę dla Allison, która już się o
nią zaczęła dopominać, i nagle wybuchnęła płaczem. Nic mu nie chce zawdzięczać,
a jednak musi. Czy on zawsze będzie taki au courant?
Jace ucieszył się, że niektóre sklepy będą otwarte w Święto Pracy ze względu
na ruch świąteczny. W jednym z większych magazynów kupił łóżko, które miało
być przywiezione następnego dnia.
- Ależ Jace, takie ogromne łoże nie zmieści się w tym małym pokoiku! -
zaprotestowała Katherine.
- Zmieści się, tylko trzeba usunąć pozostałe meble. Mniejsze łóżko byłoby dla
mnie za małe. - Roześmiał się i ujął ją za ramię. - Postaram się nie zepsuć ci
koncepcji urządzenia wnętrza.
Potem kupił nowiutkie kombi i zapłacił gotówką. Katherine była przerażona.
Pochodziła z domu, w którym każdy grosz oglądano na wszystkie strony.
Oszczędność weszła jej w krew. Nie była w stanie pojąć, że ktoś może mieć tyle
pieniędzy.
Ta sprawa nie dawała jej spokoju. Nie straciła wcale awersji do Manningów,
mimo że była teraz żoną jednego z nich i sama nosiła to nazwisko. Myśl, że żyje z
ich łaski, była jej wstrętna. Gdy po zakupach wracali nowym samochodem do
domu, zaczęła na ten temat rozmowę.
- Jace... - powiedziała nieśmiało.
- Hmm? - Jadł właśnie balonik Hersheya. Zauważyła, że ostatnio wciąż ma
ochotę na czekoladę. Dlaczego nie tył?
- Zapłaciłeś za pobyt w szpitalu Ronalda Welsha, prawda?
Przerwał na chwilę jedzenie balonika i spojrzał na nią.
- Prawda - przyznał.
- I posłałeś jego żonie jakieś pieniądze?
Skinął głową.
Mnąc w palcach brzeg swojej plażówki, Katherine podjęła z wahaniem:
- Masz dużo pieniędzy. Kupiłeś samochód za gotówkę, i tak dalej. Czy... twoje
zarobki... Mam na myśli...
- Chodzi ci o to, czy to są moje pieniądze, czy moich rodziców? - zapytał.
Zatrzymał samochód przed wjazdem do domu i spojrzał na nią.
- To są moje pieniądze, Katherine - powiedział. Na jego ustach pojawił się cień
uśmiechu. - Doszedłem do nich uczciwie, harując jak dziki osioł. Gdy wyjeżdżałem
z Afryki, dostałem bardzo dużą gratyfikację. Willoughby Newton, właściciel
Sunglow, to bardzo przyzwoity człowiek. Mam udział w każdym odwiercie, przy
którym pracowałem. Od czasu, jak skończyłem college, ani grosza nie wziąłem od
rodziców.
- Nie chcę się wtrącać w twoje prywatne sprawy. Tylko nie...
- Nie chcesz żyć z pieniędzy Eleanor i Petera Manninga seniora, ponieważ
jesteś piekielnie ambitna, tak? - ściszył głos i dodał: - Jestem z ciebie dumny.
Przesunął się na siedzeniu w jej stronę i chwycił ją pod brodę. Musiała na niego
spojrzeć.
- A moje prywatne sprawy są teraz także twoimi sprawami. Jesteś moją żoną,
nie zapominaj o tym.
Jego usta łagodnie pieściły jej wargi. Był to krótki pocałunek, bez okazywania
namiętności, ale Katherine wyczuła ukryte w nim pożądanie. Serce tłukło się jej jak
szalone, gdy Jace spojrzał na nią swymi przepastnymi niebieskimi oczami.
Happy z wielką radością przyjęła wiadomość o ich ślubie. Jeżeli zastanawiała
się nad ich wcześniejszymi kontaktami lub nad krótkością konkurów, pozostawiła
te domysły przy sobie, a Katherine była jej za to wdzięczna.
Zaproponowała, że zajmie się Allison przez resztę dnia, żeby mogli pomalować
sypialnię Jace’a. Katherine uważała, że trzeba to zrobić, zanim przywiozą łóżko.
- Jak się we dwoje do tego weźmiemy, to się uwiniemy raz-dwa, zapewniam
cię - powiedziała w odpowiedzi na utyskiwania Jace’a.
- Któż to widział, żeby w dniu Święta Pracy pracować? - spytał, ale szybko
zmienił zdanie, gdy Katherine włożyła swój strój do malowania, który miała na
sobie pierwszego dnia ich znajomości.
- Wiesz, w tym wdzianku wyglądasz wspaniale - oświadczył, gdy zrobili sobie
przerwę. Katherine siedziała na podłodze po turecku i popijała lemoniadę. - Tylko
żebyś więcej nie otwierała drzwi w tym stroju - powiedział przyglądając się jej
spod przymkniętych powiek dodał cicho: - Kiedy pierwszy raz zobaczyłem twoje
nogi, to musiałem użyć całej siły woli, żeby cię nie zaczepić.
- Co takiego? - zapytała zdumiona. - A kiedy to było?
- Zaraz... - Zamknął jedno oko, próbując się skupić. - Chyba na drugi dzień po
moim przyjeździe - odparł. - Poszedłem na kampus i kręciłem się po korytarzu
waszego gmachu biurowego. Byłem ciekaw tej nieuchwytnej Katherine Adams,
która tak odważnie zabrała ze szpitala siostrzenicę wcześniaczkę i przejechała z nią
cały kraj. - Łyknął lemoniady i oparł się o ścianę. - Wyszłaś z pokoju i poszłaś der
źródełka. Chyba brałaś aspirynę. W każdym razie, kiedy się schyliłaś, żeby się
napić, miałem dobry widok na twoje nogi... i inne szczegóły. - W jego oczach
zaigrały szelmowskie ogniki.
Katherine w pierwszej chwili zatkało, ale zaraz odparła cierpko:
- To niemożliwe! Widziałabym cię na korytarzu. Jestem pewna, że bym cię
zauważyła.
Podniósł brwi, jakby go to zainteresowało. Ściszył głos:
- Naprawdę? Czy to znaczy, pani Manning, że uważa pani swego męża za choć
trochę przystojnego?
- Chciałam powiedzieć... że ty...
- Słucham? - spytał cicho. Oparł ręce na jej ramionach i łagodnie położył ją na
ziemi. - Co chciałaś powiedzieć?
Jego twarz była o kilka centymetrów od jej twarzy. Wyciągnął się obok niej.
Poczuła ciężar jego napierającego na nią ciała.
- Chciałam powiedzieć...
- Później - wyszeptał. Jego usta spoczęły na jej wargach.
Katherine przyjęła jego pocałunek z żarliwością. Wiedziała już, jakie cudowne,
pulsujące ciepło wzbudza w jej ciele. Otworzyła usta przed jego niespiesznymi,
poszukującymi wargami. Nieśmiało dotknęła ich czubkiem języka. Z gardła Jace’a
wydarł się głęboki jęk, a jego usta stały się bardziej natarczywe. Ręką głaskał pas
nagiej skóry na jej brzuchu.
Wsunął kolano między uda Katherine, naciskając delikatnie, ale stanowczo, a
że również był w szortach, zetknięcie ich ciał wywołało w niej elektryzujące
uczucie. Szorstkie włosy porastające jego nogi łaskotały gładką skórę Katherine.
Jakże pachniało jego ciało, jakie było przyjemne w dotyku. Ogarnęło ją pragnienie,
żeby je lepiej poznać.
Jace wtulił twarz w jej szyję mamrocząc coś niezrozumiałego i obsypując ją
całą płomiennymi pocałunkami, jednocześnie sięgał do guzików koszuli.
- Katherine, chcę...
- Hej, wy tam, zrobiłam wam kanapki. Chyba zgłodnieliście. Otwórzcie mi
drzwi. Obie ręce mam zajęte! - zawołała Happy od drzwi frontowych.
- Nie do wiary! - Jace wstał i poszedł do living-roomu wpuścić nadgorliwą
gospodynię.
- Już po raz drugi Happy nam przeszkadza, gdy chcemy być sami. Czy mam
wiązać krawat na klamce jak Ryan O’Neil w Love Story, gdy była u niego Ali
McGraw?
- Jace, proszę cię! - Katherine udawała oburzenie, ale się śmiała.
Happy weszła i szybko wyszła. Starała się nie zostawiać Allison bez opieki na
dłużej niż minutę. Zjedli kanapki i zabrali się znów do roboty. Po skończonym
malowaniu zaczęli sprzątać bałagan.
- Teraz mi się ten pokój podoba - zauważył Jace. - A myślałem, że brązowe
ściany za bardzo go przyciemnia.
- Przecież wszystkie okna wychodzą na południe...
Katherine starannie rozważyła sprawę wystroju sypialni. Nie przypuszczała, że
kiedykolwiek zajmie ją mężczyzna, dlatego zmodyfikowała nieco pierwotne plany.
Łóżko miało stać pod ścianą brązową jak grzanka. Podczas dzisiejszych
sprawunków kupiła bieliznę pościelową w muszle w różnych odcieniach brązu i
beżu.
- Chciałabym też kupić mosiężny zagłówek - powiedziała. - Wyglądałby
wspaniale na tle ciemnej ściany. I inne mosiężne akcenty, lampy i takie tam różne
drobiazgi. - Marząc na głos, już widziała gotową całość. - Ale może się zrobić
ciasno. Muszę zobaczyć, ile miejsca zajmie to łóżko.
- Mam nadzieję, że wkrótce będzie tu jeszcze ciaśniej - mruknął Jace.
Spojrzała na niego podejrzliwie. Patrzył na nią spod przymkniętych powiek, ale
szelmowski uśmiech dostatecznie wyjaśniał, co ma na myśli.
- Idę na dół po Allison - oświadczył. - Chyba ten zapach farby już się ulotnił. -
Przy drzwiach odwrócił się jeszcze. - Katherine...
- Słucham?
- Ja naprawdę byłem kiedyś w waszym gmachu biurowym i widziałem, jak
szłaś przez korytarz. - Mrugnął do niej. - Zmyśliłem tylko resztę.
Zaczerwieniła się po korzonki włosów, ale Jace tego nie zauważył, ponieważ
wyszedł.
- Dzień dobry, pani Manning, jestem Jim Cooper.
W drzwiach wejściowych stał uśmiechnięty młody człowiek.
Katherine powiedziała niepewnie:
- Przepraszam, ale...
- Jestem synem Happy Cooper.
- Och! - zaśmiała się Katherine. - Proszę wejść. Przepraszam. W pierwszej
chwili nie skojarzyłam nazwiska.
Wyciągnęła rękę, którą Jim Cooper serdecznie potrząsnął.
- Pewnie mama zapomniała pani powiedzieć, że się znów na jakiś czas
sprowadzam. Nie tutaj - wyjaśnił. - Wynajmujemy wspólne mieszkanie na mieście
z jednym chłopakiem. Wpadłem tylko spytać, czy pan Manning jest w domu.
- Nie, przykro mi bardzo, ale go nie ma. Wyszedł po zakupy. Wprowadził się tu
dopiero parę dni temu... to znaczy... nie mieliśmy...
- No tak, mama mówiła, że jesteście tuż po ślubie. - Jego uśmiech był
zniewalający. - Najlepsze życzenia.
- Dziękuję - wymamrotała Katherine. Nie przyzwyczaiła się jeszcze myśleć o
sobie jako o kobiecie zamężnej ani do tego, że jest teraz „panią Manning”. Miała
wątpliwości, czy kiedykolwiek przyzwyczai się do noszenia tego nazwiska. Jeszcze
tydzień temu były tylko ona i Allison. I nagle w jej życiu pojawił się pełen
inicjatywy Jace Manning.
- Mama mi przykazała, skoro już tu jestem, żebym zajrzał na strych. Zostało
tam trochę moich rzeczy z czasów liceum i college’u, a pani pewnie przyda się
więcej miejsca.
Jim Cooper znów się uśmiechnął. Katherine pomyślała, że nieźle się
prezentuje.
Miał jasne włosy, dłuższe aniżeli nakazywała moda, ale starannie uczesane i
czyste. Oczy piwne, ciepłe i serdeczne. Upstrzony piegami nos przydawał mu
chłopięcego wdzięku.
- Nawet nie zaglądałam na strych - powiedziała Katherine. - Wcale nie musisz
nic stamtąd zabierać.
- Tylko tam zajrzę. To pomysł mamy. Nawet jakbym znalazł jakieś pamiątki po
szkole, to chyba mogę bez nich żyć.
Stanął na baczność, z ręką na sercu. Katherine się roześmiała.
Taki jest mały w porównaniu z Jace’em, pomyślała, a potem zbeształa się za to.
Dlaczego niby Jace ma być miarą oceny innych mężczyzn?
Rzeczywiście Jim nie był wysoki, ale nie zdradzał też skłonności do tycia, jak
jego matka. Wystrzępione nogawki obciętych dżinsów odsłaniały zgrabne nogi, a
biała trykotowa koszulka ściśle przylegała do muskularnego torsu.
- Drzwi na strych są tutaj, w schowku, prawda? - spytał, kierując się w stronę
pokoju, w którym sypiał Jace.
- Tak - odparła Katherine, idąc za nim.
Kiedy znalazła się w pokoju, chłopak już ustawiał drabinę. Szybko wspiął się
na górę i zapalił światło na stryszku.
Katherine słyszała, jak stąpa między pudełkami, pokrzykując z radości, gdy
odkrywał jakiś zapomniany skarb. Stała pod drabiną, patrząc w jasny kwadrat na
górze.
- Czy znalazłeś jakieś drogocenne rzeczy? - spytała żartobliwie.
- Żeby pani wiedziała! Zupełnie zapomniałem o tych gów... śmieciach.
Zaczął znosić pudła na dół i ustawiać na środku pokoju. Po kilku takich kursach
powiedział:
- Jeszcze jeden raz i już się wynoszę.
- Nie musisz się śpieszyć - uspokoiła go Katherine. - Allison śpi. Jest dość
czasu, dopóki się nie obudzi.
- Wiem, że ma tu pani taką małą laleczkę. Nie mogę się doczekać, żeby ją
zobaczyć - powiedział Jim, taszcząc ostatnie pudło.
Kiedy przysunął je do wyjścia ze strychu, Katherine spojrzała do góry. Kurz i
drobne paprochy, poruszone przez pudło, posypały się z otworu i coś ostrego
wpadło jej do oka.
- Och! - krzyknęła.
- Co się stało? - spytał Jim. Zaniepokojony, zsunął się po drabinie. - O, kurczę!
- Krążył dokoła niej przerażony. - Mama mi nie daruje, jak się okaże, że coś się
pani stało.
Tylko palący ból powstrzymał Katherine od śmiechu.
- Oko. Coś mi wpadło do oka. - Krzywiąc się z bólu, tarła oko ręką.
- O Boże, jak mi przykro, Katherine.
Wziął ją za rękę i zaprowadził do łóżka. Usiadła, nic nie widząc.
- Pokaż - powiedział łagodnie. - Zobaczę, co się stało.
Próbował odjąć jej dłoń od bolącego oka. Poddała mu się, ale gdy pyłek
przesunął się w inne miejsce, wyszarpnęła rękę.
- Och, jak przestaję trzymać, to strasznie boli.
- Wiem, ale musisz pozwolić mi wyjąć ten pyłek, bo inaczej naprawdę będzie
źle. No, spróbuj teraz - nalegał, odsuwając jej rękę. - Otwórz oko!
Ostrożnie manipulował jej przy oku. Dłuższą chwilę potrwało, zanim skłonił ją
do otwarcia powieki.
Wykrzyknął z tryumfem na widok ziarnka piasku, które sprawiło jej tyle bólu.
- Tu cię mam! - zawołał zadowolony. - Teraz popatrz do góry. Nie, nie na dół.
Do góry. Jeszcze chwileczkę. Jest! Już to wyjmuję.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam - powiedział Jace wchodząc.
Rozdział 7
Jego donośny głos zagrzmiał w pokoju jak wystrzał armatni. Katherine
odwróciła się i załzawionymi oczami spojrzała na niego. Opierał się niedbale o
futrynę drzwi, ale niedbałość była tylko pozorem. Wysunięta szczęka i chłodny
wzrok świadczyły o najwyższym niezadowoleniu. Skierował na Jima Coopera
zimny, nieruchomy wzrok.
Katherine nerwowo zerwała się na nogi. Nie zdawała sobie sprawy, że leży na
łóżku, oparta na łokciach, a nachylony nad nią Jim trzyma w rękach jej głowę.
- J...Jace - wyjąkała, przeklinając w duchu swoje zakłopotanie. - To jest Jim
Cooper, syn Happy.
- Dzień dobry panu - Jim ukłonił się i uśmiechnął nieśmiało. Widząc, że Jace
nie odpowiada na powitanie, nerwowo przełknął ślinę.
- Jim przyszedł zabrać rzeczy ze strychu. Kiedy stałam z głową zadartą do góry,
wpadł mi do oka jakiś paproch, Jim mi go wyjął.
Poczuła do siebie pogardę za to, że się tak gęsto tłumaczy. Ani ona, ani Jim nie
zrobili nic złego. Jednak wyraz twarzy Jace’a wcale nie zmiękł.
- Ale ja właściwie przyszedłem do pana w zupełnie innej sprawie - powiedział
Jim z wahaniem. Katherine podziwiała jego odwagę. Jace, mimo swej niedbałej
pozy, minę miał groźną.
- Słucham - rzekł krótko.
- Chciałem zapytać, czy przypadkiem nie znalazłaby się dla mnie praca w
Sunglow. Ja... mmm... pracowałem w firmie wiertniczej w Luizjanie, ale moja
mama jest sama i w ogóle, więc pomyślałem, że... że powinienem...
Jace przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą i splótł ręce na piersiach.
Katherine rozgniewał ten jego wyniosły sposób bycia.
Jim zauważył zniecierpliwienie Jace’a i zaczął mówić szybciej:
- Chodzi o to, że szukam pracy. I nie boję się roboty. Mam zaświadczenia z
poprzednich miejsc. Jace popatrzył na Katherine, a potem z powrotem na Jima
Coopera, jednak chłopak dzielnie wytrzymał jego wzrok.
- I ty masz czelność prosić mnie o pracę, kiedy przyłapałem cię na łóżku z moją
żoną? - zapytał Jace.
- Słuchaj... - zaczęła Katherine, lecz on zmroził ją spojrzeniem i słowa uwięzły
jej w gardle.
- Ale lubię twoją matkę - podjął Jace, jakby Katherine w ogóle się nie
odezwała. - Idź do Billa Jenkinsa. Wiesz, gdzie wiercimy?
- Tak jest, proszę pana - odpowiedział Jim.
- To dobrze. Powiedz Billowi, że cię przysłałem.
- Dziękuję panu bardzo. - Jim wskazał leżące na podłodze pudła. - Teraz
zabieram to. - Podniósł najmniejsze. - po resztę wrócę później. Jeżeli można... -
dodał szybko.
- W porządku, Jim - uśmiechnęła się do niego Katherine.
- No to idę. Do widzenia, pani Manning - powiedział, oglądając się nerwowo na
jej świeżo poślubionego męża, nadal stojącego w drzwiach.
- Jak nawalisz, to wylecisz. - Jace złapał chłopaka za ramię i przytrzymał. - Bez
względu na matkę.
- Tak, proszę pana. Rozumiem - zapewnił go uroczyście Jim.
Jace puścił go i skinął głową.
Katherine patrzyła na niego, dopóki nie usłyszała trzaśnięcia drzwi. Była
wściekła. Zachowanie Jace’a było nie do przyjęcia. Typowe dla wielkiego,
potężnego Manninga.
W jej oczach pojawiły się zielone błyski, kiedy wybuchnęła:
- Jak śmiesz traktować w moim domu kogoś... obojętne, kto to jest... w tak
ohydny sposób!
- Ma szczęście, że nie skręciłem mu karku. Przyznasz chyba, że wrócić do
domu i zastać żonę w objęciach jakiegoś faceta to nic szczególnie miłego.
- Poznałam go parę minut przed twoim przyjściem! - broniła się. - Przyszedł do
ciebie, a poza tym miał zrobić to, co mu kazała matka. Celowo go upokorzyłeś. To
przecież jeszcze dzieciak.
Jace zaśmiał się ironicznie.
- Ładny mi dzieciak! Dwadzieścia dwa lata! Wierz mi, Katherine, że pan
Cooper obejmował cię z wielkim upodobaniem i wprawą, obojętne, co nim
kierowało. Tak, jak by to zrobił każdy normalny zdrowy mężczyzna na jego
miejscu.
- Nie sądź wszystkich według siebie - warknęła.
- A o Welshu już zapomniałaś, tak? - Jace ironicznie uniósł brew.
- No wiesz! - żachnęła się. - Widzę, że z ciebie kawał chama!
Sina ze złości, przebiegła przez pokój, zamachnęła się i wymierzyła mu silny
cios w szczękę.
Wypuściła ze świstem powietrze, kiedy muskularnym ramieniem złapał ją wpół
i gwałtownie do siebie przyciągnął. Ręka zaplątała mu się w jej włosy, więc
szarpnął ją boleśnie i odgiął jej głowę do tyłu, zmuszając, by spojrzała mu w oczy.
Była przerażona, jednocześnie nie mogąc uwierzyć, że dała mu w twarz. A
przecież nie powinna lekceważyć jego wybuchów gniewu. Zauważyła to w dniu, w
którym się wybrali nad jezioro. Potem znów jego temperament dał o sobie znać,
nawet jeszcze gwałtowniej, kiedy zaatakował Ronalda Welsha. Teraz przeszywał ją
groźnym wzrokiem. Ze strachu wstrzymała oddech.
Ale on ku jej bezgranicznemu zdumieniu wybuchnął śmiechem.
- Jesteś jak dzika kotka, co, Katherine?
Jego twarz znalazła się tuż przy jej twarzy. Na policzkach czuła jego gorący
oddech.
- Byłaś niezrównana - wykrztusił. - Kiedy się wściekasz, jesteś wspaniała.
Zgniótł jej usta wargami i objął jeszcze mocniej. W dalszym ciągu była zła i
odpychała go, ale na próżno; waliła go rękami po brzuchu, jednak on jej nie
puszczał. Poddała się, gdy czubkiem języka dotknął jej ust.
Jej ręce, które przed chwilą go odpychały, teraz syciły się bogactwem jego
włosów. Dłoń Jace’a znalazła się na jej policzku. Delikatnie przesuwał palcem po
aksamitnej skórze, podczas gdy usta żądały jeszcze...
W końcu oderwał się od niej. Popatrzył na nią czule, gładząc delikatnie jej usta.
- Katherine, wiedziałem, po co młody Cooper tu przyszedł. Spotkałem przed
domem jego matkę. Ale chcę, żebyś nie miała złudzeń: jestem bardzo zaborczy.
Lekko ją pocałował w czubek nosa, odwrócił się i wyszedł.
Ten jego gwałtowny wybuch zdenerwował ją i oszołomił. Czy kiedykolwiek
tak do końca zrozumie tego człowieka?
Rektor college’u dał Katherine wolne na cały następny tydzień. Przesłał jej tę
wiadomość przez Jace’a, który zadzwonił do niego w sprawie Ronalda Welsha.
- Mówił, że w ciągu dwóch lat przez to biuro przewinęło się pięć czy sześć
dziewczyn. Teraz już wiedzą, dlaczego aż tyle - powiedział Jace z pogardą. - W
każdym razie przysyłają tam jakiegoś faceta, żeby zreorganizował cały dział
informacji. Twierdzi, że w tym tygodniu nie jesteś potrzebna, lecz oczywiście będą
ci płacić - dodał z wyraźnym niesmakiem. - Chcesz tam wrócić?
- Nie wiem - odpowiedziała szczerze. - Przez ostatnie dni tyle się zdarzyło, że
nawet o tym nie myślałam. Ale chyba nie wytrzymam tu w domu tylko z Allison.
Pracowałam zawsze, od ukończenia szkoły.
- Przemyśl to w tym tygodniu - polecił jej Jace. - Może się wydarzyć coś
nieoczekiwanego. - Uśmiechał się zagadkowo, jednak wszelkie próby wyciągnięcia
od niego jakichkolwiek dalszych informacji spełzły na niczym.
Katherine wzięła prysznic i narzuciła podomkę. Ciągle myślała o tej rozmowie.
Co się za tym kryło, za tymi jego tajemniczymi słowami? Co planuje? Dlaczego
nic więcej nie chce powiedzieć?
Potrafił być czasami szalenie uparty. Co dzień odkrywała inną cechę jego
osobowości. Niechętnie przyznawała, że na ogół były to cechy pozytywne.
Skończyła się malować i wysuszyła włosy. Porządkując toaletkę zwróciła
uwagę na męskie rekwizyty, które nagle wtargnęły do jej kobiecego królestwa.
Wzięła do ręki brzytwę. Na srebrnej rączce były wygrawerowane jego inicjały.
Od kogo dostał tę brzytwę? Takich rzeczy nikt sam sobie nie kupuje. Od kobiety?
Nigdy nie wspomniał o swoich wcześniejszych podbojach, ale dla Katherine nie
ulegało wątpliwości, że było ich sporo. Co oznacza ten środkowy inicjał „L”? Nie
zna nawet wszystkich imion swego męża. A czy on spytał przed ślubem o jej
imiona? Nie pamiętała. Ten dzień pozostał w jej pamięci jak mglisty sen.
W srebrnym kubku, stanowiącym komplet z brzytwą, tkwiło pachnące mydło
do golenia. Czy mężczyźni nie używają raczej pianki do golenia w aerozolu? Na
takich sprawach zupełnie się nie znała.
Od czasu do czasu przypominała sobie mgliście ojca. Kiedyś na przykład ją
ukarał, a potem płakał bardziej niż ona. Te wspomnienia były żywe, nie pamiętała
jednak przedmiotów, które do niego należały. Wszystko, co kiedyś miał, zniknęło z
ich życia. Czy używał takiej brzytwy?
Jej uwagę zwróciła butelka męskiej wody. Sięgnęła po nią, przestudiowała
etykietkę i przypomniała sobie nazwę. Zachęcały do niej sugestywnie reklamy
telewizyjne.
Tylko ja i ty, i mój „Temperament”.
Przystojny model leżał na łóżku bez koszuli, biodra miał dyskretnie przykryte.
Kiedy indziej znów wjeżdżał w kamerę motocyklem, rozpryskując żwir na
wszystkie strony, po czym następowało zbliżenie i mężczyzna mówił: Nie zawsze
ujawniam „Temperament”, ale go mam.
Katherine oglądała wszelkie reklamy, ponieważ miała zamiar pisać do nich
teksty. Uśmiechnęła się na wspomnienie reklamy „Temperamentu”, która wydała
jej się szczególnie prymitywna. Zbliżyła flakonik do nosa i powąchała z
roztargnieniem. A może ci faceci z Madison Avenue trafnie wyczuwali potrzeby
kobiet? Czyż jej serce nie zabiło szybciej, gdy zaciągnęła się tym zapachem?
Dziwne. Bo przecież jej wyobraźnia nie wyczarowała twarzy modela, tylko...
Drgnęła zaskoczona, kiedy z tyłu za nią otworzyły się drzwi; poczuła się, jakby
ją złapano na gorącym uczynku.
Jace spojrzał na nią w lustrze i powiedział z filuternym uśmieszkiem:
- Mam nadzieję, że lubisz ten zapach.
Katherine przemknęło przez głowę, że mężczyzna reklamujący „Temperament”
pod żadnym względem nie dorównuje jej mężowi.
- Tak, tak, oczywiście. Ja tylko... - Dlaczego jąka się jak skończona idiotka?
Jest przecież u siebie!
- Allison śpi. Poczytałem jej trochę gazetę, ale ona kimnęła już po pierwszej
stronie - Jace uśmiechnął się.
- Dziękuję ci, że się nią zająłeś, to miło brać kąpiel nie musząc cały czas
nasłuchiwać.
- Nie ma za co. Moja pomoc dała wspaniałe wyniki: wyglądasz pięknie.
Podszedł i odwrócił ją twarzą do siebie; dotychczas rozmawiali za
pośrednictwem lustra. Objął ją, ale tylko musnął ustami czoło.
- Muszę dziś podjechać na odwiert, więc mogę wrócić dopiero późnym
wieczorem.
Był ubrany roboczo, w bardzo stare i ciasne wypłowiałe dżinsy, równie
wypłowiałą koszulę z krótkimi rękawami i mocno znoszone buty kowbojskie.
- Czy już wiercą?
- Jeżeli zrobili wszystko, co mieli zrobić w zeszłym tygodniu, to powinni dziś
zacząć. Przy okazji, przyjęli do pracy twojego znajomego, Jima Coopera.
Spojrzała na niego, wciąż w jego objęciach.
- Jesteś tam szefem, prawda?
Zorientowała się już, że Jace specjalnie umniejsza swoją pozycję w firmie.
Sunglow było jednym z najpoważniejszych przedsiębiorstw naftowych w Ameryce.
Zajmowanie w nim nawet niższego stanowiska kierowniczego było uważane za nie
lada sukces.
- Można to tak nazwać - uśmiechnął się. - Ale niczego bym nie dokonał bez
moich ludzi. Są naprawdę dobrzy. Pracujemy razem od dłuższego czasu.
Wzruszył lekko ramionami i Katherine przeniknął dreszcz. Trzymał ją tak
blisko, że czuła jego najmniejszy ruch. A kiedy delikatnie otarł się o jej piersi,
mimo woli ogarnęła ją fala fizycznego podniecenia.
Natychmiast dostrzegł zmianę w jej nastroju.
- Czy jeszcze cię bolą? - spytał troskliwie. - Te zadrapania na piersiach? Może
powinniśmy iść do lekarza?
- Nie, Jace - zapewniła go skwapliwie. - Goją się i czuję się bardzo dobrze.
- Pokaż, zobaczę.
- Co...? - wykrztusiła zaskoczona. - Nie, nie, to jest... to są...
Urwała, ponieważ Jace odsunął się od niej i wprawnym ruchem rozwiązał
pasek podomki, i powoli rozsunął poły. Wstrzymała oddech. Obrzucił spojrzeniem
jej nagie ciało, po czym zatrzymał wzrok na piersiach.
Czerwone pręgi zamieniły się w cienkie różowe rysy, a po siniakach pozostał
tylko blady ślad na skórze koloru miodu.
- Chyba... chyba masz rację. Wszystko goi się dobrze.
Powiedział to zdławionym głosem. Kiedy podniósł na nią oczy, odczytała w
nich prośbę o wybaczenie i zarazem błaganie. Delikatnie wsunął pod szlafroczek
rękę i objął ją. Drugą rękę położył jej na piersi. Dotykał tak leciutko, że Katherine
nie była pewna, czy to nie złudzenie.
Pochylił swoją ciemną głowę, a ona zamknęła oczy i rozchyliła wargi.
Przesuwał usta po jej ustach, przytulając ją tak blisko, że swoim wrażliwym ciałem
poczuła szorstkość jego ubrania. Zachłanne usta Jace’a biorąc dawały zarazem tyle,
że przyprawiały Katherine o paroksyzmy rozkoszy.
W swoich pieszczotach przeniósł się na szyję, ukrywając twarz w jej
zagłębieniu. Leciutko głaskał palcami jej pierś. Wyprężyła się i wygięła do tyłu jak
łuk. Jęknęła cicho.
- Och, Jace...
- Najdroższa... Najdroższa... - wyszeptał i pochylił głowę niżej.
A potem objął ustami obolałą pierś, otaczając ją słodkim, wilgotnym ciepłem.
Chwyciła go za głowę niecierpliwymi rękami i trzymała mocno, póki jego usta
nie zaprzestały tej rozkosznej, delikatnej pieszczoty. Wtedy zsunął rękę na jej
biodro, przycisnąć ją coraz mocniej i mówiąc w ten sposób, jak bardzo jej pragnie.
Katherine, przejęta radosnym dreszczem, zaczęła bezwiednie poruszać biodrami.
Miękkim ruchem odsunął ją od siebie, z trudem łapiąc oddech i dalej mocno
trzymając ją w ramionach.
Katherine drżała. Pozwoliła kiedyś pewnemu mężczyźnie na niewinne jej
zdaniem karesy, ale on był tak bardzo podniecony, że kiedy odmówiła mu
spełnienia, wpadł we wściekłość, wymierzył jej policzek i wymyślając od ostatnich
oskarżył, że go sprowokowała. Potem przepraszał ją aż do obrzydzenia, ale ona
zdawała sobie sprawę, że te oskarżenia są w znacznym stopniu słuszne. Lubiła się
całować i pieścić, jednak zawsze cofała się przed finałem. Wiedziała, że w tych
sprawach gra nie fair. Nie chciała, żeby Jace pomyślał, że dręczy go celowo.
- Jace? - spytała drżącym głosem. - Dobrze się czujesz?
Twarz miał zaczerwienioną, dyszał ciężko, ramiona wznosiły mu się i opadały.
Roześmiał się z goryczą.
- Nie bardzo - powiedział - ale jeżeli tak dalej pójdzie, to w ogóle nie wyjdę z
domu, a naprawdę muszę iść do roboty.
Popatrzyła na niego przepraszająco. Gdyby w tej chwili chciał wyegzekwować
swoje prawa małżeńskie, była gotowa.
- Przykro mi - odparła i rzeczywiście było jej przykro. Czuła, że coś traci, że
coś jej umyka.
- Przykro? - W jego błękitnych oczach zabłysły ogniki. - Mnie wcale nie jest
przykro, że moja żona ma ciało bogini.
Pocałował ją w dekolt, owinął podomką i z żalem zawiązał pasek.
- Przez ciebie będzie mi się dzisiaj bardzo trudno skupić na pracy, ale taką
ofiarę mogę ponosić codziennie.
Westchnął dramatycznie, pocałował ją i wyszedł.
Rozdział 8
W sobotę rano Jace spytał Katherine, czy pojedzie z nim na odwiert.
- Moi ludzie pracują po godzinach. Chciałbym tam wyskoczyć i zobaczyć, jak
im idzie. To nie potrwa długo. Pojedziesz ze mną?
Przez ostatni tydzień Katherine odpoczęła od zwykłych porannych zajęć.
Niełatwo było przed wyjściem do pracy wykąpać Allison, ubrać, nakarmić i
zanieść do Happy. Te wolne ranki bardzo jej się przydały.
Nadal była zajęta, robiła porządki w szafach i w szufladach, szykując miejsce
dla nowego domownika, ale pod koniec tygodnia wszystko było gotowe i bez
zajęcia poczuła się nieswojo. Pracowała przez całe życie i próżnowanie ją męczyło.
- Dobrze, bardzo chętnie - odparła na zaproszenie Jace’a. - Nigdy nie
widziałam wieży wiertniczej.
- Moi ludzie mi nie wierzą - powiedział. - Uważają, że istniejesz głównie w
mojej wyobraźni. Nie uwierzą, że naprawdę mam żonę i córeczkę, póki was nie zo-
baczą. Oczywiście Jim Cooper wyśpiewuje hymny pochwalne na twoją cześć, ale
na tego szczeniaka nikt nie zwraca uwagi.
Spojrzała na niego z irytacją, było jej jednak przyjemnie, że wspomniał o niej
ludziom, z którymi pracował. Nie zastanawiała się, dlaczego jest jej z tego powodu
tak miło. Kiedy na niego patrzyła przy śniadaniu, które uparł się sam przygotować,
robiło jej się ciepło w sercu.
Spytała z udaną obojętnością:
- A co im o mnie powiedziałeś?
- Zaraz, zaraz. Niech sobie przypomnę... - cedził słowa i mrużył oczy w
głębokim skupieniu. - Powiedziałem im, że masz włosy koloru miodu, oczy jak
głębokie leśne jeziora, w których odbijają się korony drzew. Powiedziałem, że
twego ciała nie da się opisać, ale że masz niezrównany biust. Że oczywiście nie
nosisz żadnej bielizny, nawet pod obcisłymi trykotowymi koszulkami i dżinsami.
- Jace! Nie masz prawa! - krzyknęła, a potem ujrzała figlarne błyski w jego
oczach. Widząc jej oburzenie, wybuchnął śmiechem, więc chcąc nie chcąc również
zaczęła się śmiać. Allison, znudzona, spojrzała na nich z wyższością. - Jeżeli
rzeczywiście tak mnie przedstawiłeś, to boję się, że będą zawiedzeni.
Brwi zbiegły mu się nad oczami. Powiedział cicho:
- Nie, nie będą zawiedzeni.
Serce skoczyło jej radośnie. Od tego ranka, gdy pocałował ją w łazience, nie
ponawiał żadnych prób zbliżenia, ale Katherine poznała go już na tyle, by
wiedzieć, że agresja nie leży w jego charakterze. Zdobywał ją subtelną grą. Przez
cały tydzień ograniczył pocałunki do czułych muśnięć policzka lub czoła. Z
niepokojem stwierdziła, że ta rezerwa wzmaga tylko jej pragnienie fizycznego kon-
taktu.
Któregoś wieczoru zaprosił ją, żeby obejrzała z nim ostatnie wiadomości w
telewizji. Kiedy usadowiła się w drugim końcu kanapy, odchrząknął i przyciągnął
ją do siebie. Siedział, wygodnie odchylony do tym i oparty na poduszkach.
Schowała bose stopy pod lekki szlafroczek i dopiero po chwili zauważyła, że się
opiera o Jace’a.
Słyszała jego równy oddech i czuła pod plecami twardy tors.
Drgnęła, kiedy ręką leżącą na oparciu kanapy zaczął głaskać jej ramię. Rzuciła
okiem w jego stronę, ale był wyraźnie pochłonięty programem.
Poruszał ręką wolno, jak hipnotyzer, podniecając ją delikatnymi muśnięciami.
Silne palce niepostrzeżenie zbliżyły się do jej piersi. Poczuła je, zanim jej dotknął,
jej ciało ogarnęła fala gorąca. Pod koniec wiadomości miała ochotę złapać go za
rękę i przycisnąć ją do siebie. Jego palce znieruchomiały. Katherine wstrzymała
oddech.
Teraz mnie dotknie - pomyślała.
Ale on, ku jej wielkiemu rozczarowaniu, poklepał ją tylko po bratersku i
posadził prosto.
- Chyba już pójdę spać - powiedział.
Tej nocy ciało Katherine płonęło, wezbrane nie spełnionym pragnieniem.
Rzucała się w pościeli niespokojnie. Może to jakiś szczególny rodzaj okrucieństwa
właściwy Manningom?
Peter oczarował Mary, która się w nim zakochała, a potem znęcał się nad nią na
wszelkie możliwe sposoby. Może metoda Jace’a polega właśnie na tym
jedwabistym dotyku? Może chce ją w sobie rozkochać po to tylko, żeby porzucić?
Postanowiła nie zwracać na niego uwagi. Zakochać się w Jace’u Manningu to
tak, jakby skazać się na powolne konanie. Wiedziała przecież, że jej nie kocha.
Pragnął jej jedynie fizycznie. Było to widać wyraźnie w jego rozpłomienionym
spojrzeniu, które co chwila na niej zatrzymywał.
Ale przyczyny, dla których się z nią ożenił, zostały jasno przez niego
przedstawione. Miało to być zadośćuczynienie za krzywdę, jaką Peter wyrządził
Mary. Poza tym Jace czuł się odpowiedzialny za Allison. Przecież nawet
powiedział, że nie chciał się żenić i że robiąc to poświęca swoją wolność.
Jak się tego spodziewał, jego przyjaciel Mark, prawnik, przysłał mu zszywkę
wycinków z gazet informujących o ich małżeństwie. Jace przewidział reakcję
rodziców z niesamowitą dokładnością. W jednym z artykułów przytoczono ich
słowa. Jace i Katherine połączyło głębokie uczucie zaraz potem, jak się tylko
poznali (ciekawe, kiedy miałoby to być?), oni zaś jako rodzice Jace’a są wzruszeni,
że poślubił siostrę ukochanej Mary.
Katherine po przeczytaniu artykułu wpadła we wściekłość. Jace tylko wzruszył
ramionami i wrzucił go do kosza. Może w rzeczywistości wcale tak bardzo nie
potępia rodziców? Może ma jednak z nimi coś wspólnego, lecz ukrywa to, bo tak
mu wygodniej? - pomyślała Katherine.
Patrząc na jego czarujący uśmiech, jeszcze raz powiedziała sobie, że musi być
ostrożna ze swymi uczuciami.
- Ubiorę Allison i możemy jechać, kiedy będziesz chciał - odparła.
Jechali około pół godziny. Katherine była zachwycona krajobrazem. Wokół
rosły sosny, cedry, dęby i wiązy, od czasu do czasu pojawiały się krzewy derenia.
Wiosną, obsypane uroczym białym lub żółtym kwieciem, przyćmiewały urodą
leśne olbrzymy.
Polna droga zwężała się, przechodząc w końcu w rozjeżdżony, wyboisty dukt.
Dżip podskakiwał, aż dzwoniły im zęby. Trudno było w tych warunkach
rozmawiać. Katherine przytuliła Allison w obawie, że dziecko wypadnie jej z rąk,
kiedy trafią na większą dziurę.
Jace skręcił z drogi i przez jakiś czas jechali z rzadka porośniętym sosnami
terenem, już nieco równiejszym, aż dotarli do polany, gdzie widać było wieżę
wiertniczą. Katherine zaskoczył wielki ruch i hałas. Pełno tu było jakichś
przerażających sprzętów i urządzeń.
Paru ludzi przerwało pracę, żeby pomachać Jace’owi, który wyskoczył z dżipa.
Katherine na jego polecenie została w samochodzie. Podbiegł do zdezelowanej
szarej przyczepy z obłażącą farbą i po chwili wybiegł z niej w kasku ochronnym na
głowie; drugi trzymał w ręku.
- Włóż to, bardzo cię proszę! - wrzasnął przekrzykując hałas.
Katherine spojrzała sceptycznie na jaskrawożółty kask.
- Przepraszam, ale to przepisy Manningów. - Mrugnął do niej i nasadził jej kask
na głowę. Wziął na ręce Allison i ruszył z nią w kierunku przyczepy.
Katherine wydostała się z dżipa z pewnym trudem. Miała torebkę i siatkę z
pieluchami. Czuła na sobie ukradkowe spojrzenia, chociaż wszyscy zajęci byli
pracą. Nawet nie starała się rozpoznać Jima Coopera. Robotnicy byli anonimowi
jak armia.
Może mam za ciasne dżinsy - zastanawiała się w panice, myśląc o tym, co jej
wcześniej powiedział Jace.
Kask wydał jej się czymś śmiesznym i zupełnie zbędnym, ale Jace nieraz
wspominał o twardych przepisach, jakie wprowadzał wszędzie tam, gdzie miał na
to wpływ.
- W latach trzydziestych, w czasie wielkiego kryzysu, ludziom rozpaczliwie
zależało na pracy - mówił. - Angażowali się na polach naftowych, bez względu na
kwalifikacje. Zatrudniali ich za grosze pokątni pośrednicy, którzy nie przejmowali
się bezpieczeństwem pracy. Mieli tanią siłę roboczą... Przepisy bezpieczeństwa
wprowadzono znacznie później. Niestety wielu ludzi zginęło albo zostało
okaleczonych w bezsensownych i zupełnie niepotrzebnych wypadkach. Kiedy się
pracuje przy wieży wiertniczej, zawsze jest pewne niebezpieczeństwo, ale staram
się je ograniczyć stosując różne środki ostrożności. - Jak widać, nawet żona nie
stanowiła wyjątku.
Stał teraz na stopniach przyczepy, przytrzymując drzwi dla Katherine.
Spojrzała w jego stronę. Uśmiechnął się szeroko.
Można by pomyśleć, że jest ze mnie dumny, przemknęło jej przez głowę.
- To jest Billy Jenkins. Paskudny zrzęda i opryskliwy mruk, a do tego
całkowicie pozbawiony skrupułów, aleśmy się do niego przyzwyczaili.
Katherine zdjęła kask i popatrzyła na mężczyznę, którego Jace przedstawił jej
w ten niecodzienny sposób. Billy był starszy od pozostałych pracowników, więc
pomyślała, że może Jace wyznaczył go do pracy w przyczepie ze względu na wiek.
Miał rzadkie, siwe włosy, a skóra jego twarzy przypominała wysuszony
brązowy rzemień, mocno naciągnięty na kościach policzkowych. Poorana
głębokimi bruzdami, przywodziła na myśl mapę drogową. Krępy i krzywonogi,
sprawiał wrażenie niższego, niż był w rzeczywistości.
Kilkakrotnie zmierzył Katherine od stóp do głów spojrzeniem, które wyrażało
niewątpliwe uznanie.
- Ciekawe, co takie miłe małe stworzenie mogło zobaczyć w takim cholernym
podwiertku jak ten tutaj - powiedział, wskazując swego szefa bezczelnym ruchem
małej główki.
Tym epitetem określano kogoś, kto dowiercał się na skos do innego otworu. W
czasach boomu uważano to za szczególne przestępstwo, a winowajcę traktowano
jak najnędzniejszego z nędzników.
Katherine usłyszała za sobą donośny śmiech Jace’a.
- Zamierzasz stać tak dalej i nas obrażać, czy zrobisz nam coś do picia?
- Sami sobie weźcie. Chcę zobaczyć dziecko.
Katherine nie wątpiła, że te złośliwości wynikają z wzajemnej głębokiej
sympatii. Billy wziął od Jace’a Allison, która natychmiast sięgnęła do jego
czerwonej chusteczki wystającej z kieszonki koszuli. Stary roześmiał się serde-
cznie.
- Proszę, jaka mądrala. Wiesz, kto jest twoim przyjacielem, prawda? Trzymaj z
Billym, a nie pożałujesz. Tak, pewnie, że tak. Chodź, pokażę ci coś ładnego.
Cały czas przemawiając słodko do małej, zaniósł ją, ku jej zachwytowi, do
swojego zagraconego biurka.
Katherine i Jace śmieli się wesoło.
- Nic tak nie zawróci chłopu w głowie jak małe dziecko - powiedział Jace.
Spojrzał na Katherine i mrugnął. - No, może jeszcze piękna dziewczyna. Kiedy
zobaczyłem, jak Billy ci się przygląda, myślałem, że będę musiał bronić twego
honoru.
- Bardzo mi to pochlebia - uśmiechnęła się. - Uważam, że jest prawdziwym
dżentelmenem - powiedziała, sznurując usta.
- Coś takiego! Ten stary rozpustnik? Gdybym ja używał takiego słownika jak
on, nigdy byś mi nie darowała.
- Owszem, ale to co innego.
- Dlaczego?
- Bo nie jestem jego żoną, tylko twoją.
Spojrzał poważnie, ale kąciki ust drgały mu od powstrzymywanego śmiechu.
- To prawda. I radzę ci o tym nie zapominać - mruknął.
Roześmieli się oboje, Jace odruchowo objął Katherine i przytulił, po czym
otworzył zardzewiałą lodówkę, z której wyjął zimne napoje. Allison
uszczęśliwiona siedziała na kolanach Billy’ego, pławiąc się w jego czułości.
- Chodź no tu do mnie na chwilę - skinął Jace na Katherine - mam dla ciebie
pewną propozycję.
Wskazał jej biurko w drugim końcu przyczepy, przy którym biurko Billy’ego
wydawało się szczytem porządku. Piętrzyły się tu sterty map, wykresów i tabelek.
Mogła się tylko domyślać, co przedstawiają, ale przede wszystkim ciekawa była
propozycji Jace’a. Kiedy przecisnęła się wąskim przejściem, kazał jej usiąść za
biurkiem, sięgnął ponad jej ramieniem i wziął arkusz papieru zapisany pochyłymi
bazgrołami.
- Tę notatkę dostałem od Willoughby’ego. To właściciel Sunglow.
Wspominałem ci o nim...
Skinęła głową, więc mówił dalej:
- Wygląda na to, że Willoughby’ego niepokoi zła opinia towarzystw
naftowych. Podejrzanie wielkie zyski i inne tego rodzaju rzeczy. Jest zdecydowany
coś zrobić, żeby poprawić opinię o firmie. Udało mu się zawrzeć układ z wieloma
stacjami telewizyjnymi na wielkich rynkach Teksasu i Oklahomy, między innymi
w Houston, Dallas, Fort Worth, Austin i Oklahoma City. Sunglow zapewni paliwo
i usługi konserwacyjne dla ich nowych samochodów osobowych i innych
pojazdów, w zamian za czas reklamowy. - Wypił łyk wody sodowej i spytał: -
Rozumiesz? Przerwij mi, jak będzie coś niejasnego. Ja też musiałem chwilę
pomyśleć, żeby to pojąć.
- Tak, rozumiem cię, ale...
- A teraz to, co dotyczy ciebie. Potrzebny jest ktoś do robienia reklamówek.
Zaproponowałem, że ty się tym zajmiesz.
Katherine patrzyła na niego w osłupieniu.
- Ja! - zawołała. - Jace, ja przecież nie mam pojęcia...
- O ropie naftowej? Nie musisz. Willoughby chce mieć reklamy w stylu
ogłoszeń agencji państwowych, zrobione z punktu widzenia konsumenta. Chce
upowszechnić opinię, że Sunglow niepokoi się sytuacją energetyczną na świecie i
podejmuje kroki, żeby ją zmienić i jednocześnie utrzymać w ryzach ceny benzyny.
Musimy sobie poprawić reputację. Pisywałaś informacje dla prasy. To dla ciebie
pestka.
- Czy Sunglow rzeczywiście zamierza coś w tej sprawie robić? Nie mogę
kłamać.
Spojrzał na nią prawie urażony.
- Katherine, nigdy bym cię nie zmuszał do kłamstw. Czy uważasz, że mógłbym
się związać z firmą, która oszukuje ludzi?
Odwróciła głowę.
- Nie. - Przygryzła wargę. Potrzebowała trochę czasu, żeby pomyśleć. Co za
fantastyczna okazja! Ledwie mogła ukryć podniecenie, a przecież nad niejednym
musiała się zastanowić.
- Chybabym tutaj nie mogła pracować - powiedziała.
Roześmiał się.
- No pewnie, że nie! Nie pozwoliłbym tym dzikusom przez cały dzień pożerać
cię wzrokiem. W żadnym razie. Wystarczy już, że Cooper jest na ciebie taki
napalony. - Odwrócił się do niej, oparł o biurko i skrzyżował wyciągnięte nogi.
Szeroki uśmiech wskazywał, że sobie żartuje na temat Jima. - Pomyślałem - podjął
- że mogłabyś pracować w domu. Uważam, że powinnaś być z Allison w tym tak
ważnym okresie jej życia. Możesz sobie sama ustalić godziny pracy, będziesz
pracować, kiedy ci się podoba, ale cały dzień z nią. Co o tym sądzisz?
- To by było cudownie, Jace. Martwiłam się, że ją na tak długo zostawiam,
zanim... zanim się pobraliśmy.
- Świetnie! A więc załatwione.
- Czekaj! Niech pomyślę. - W skupieniu bębniła palcem wskazującym po
wargach. - Będę chyba musiała blisko współpracować z realizatorami tych filmów?
- Słuszne pytanie. Stacja telewizyjna w Houston dostarczy nam wszystko, co
trzeba. Jak im przekażesz scenariusz, załatwią całą czarną robotę. Jeżeli będziesz
potrzebna, zawsze mogą zadzwonić. A w razie czego weźmiesz samolot firmowy i
polecisz na jeden czy dwa dni.
- Och, Jace, to zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
- To tylko kwestia tego, czy chcesz, czy nie. Kwalifikacje masz.
Pogłaskał ją delikatnie po policzku i uśmiechnął się szeroko.
- Czy zadzwonić do Willoughby’ego i powiedzieć mu, że ma nowego
pracownika?
Zawahała się na krótką chwilę, a potem klasnęła w ręce.
- Tak, Jace, och tak! - zawołała.
Umówili się, że zostaną i zjedzą lunch z robotnikami. Jeden z nich pojechał do
miasta i przywiózł hamburgery i frytki. Allison, po swojej południowej butelce,
zasnęła spokojnie na ręku Billy’ego, który okazał się zupełnie niewrażliwy na
docinki kolegów.
Wiertnia dudniła, świder wgryzał się w grunt i skałę, a warkot silnika, który
wciskał go w głąb, przyprawiał Katherine o ból głowy. Ale robotnicy,
przyzwyczajeni do hałasu, zajadali, aż im się uszy trzęsły.
Siedzieli na ziemi, na siedzeniach wyjętych z ciężarówek, albo stali w grupkach
i żartowali - czasami wymknęło im się jakieś mocniejsze słowo, chociaż Katherine
miała wrażenie, że i tak ze względu na nią bardzo się hamowali.
Kiedy już wszyscy skończyli, Jace wrzasnął starając się przekrzyczeć hałas:
- Co się tu do diabła dzieje? Czy myślicie, że skoro przywiozłem żonę, żeby
was poznała, to już się możecie cały dzień obijać? Wszyscy do roboty! Koniec
pikniku.
Mówił to poważnie, ale cały czas się uśmiechał.
Rozległo się szemranie i były nawet niezadowolone miny, ale wszyscy
powędrowali do roboty. Niektórzy, przechodząc obok Katherine, pozdrawiali ją
serdecznie albo zagadywali nieśmiało. Jim Cooper uśmiechnął się do niej szeroko
spod kasku, ale umknął szybko, kiedy Jace łypnął na niego złym okiem.
Gdy po powrocie z wiertni wchodzili do mieszkania, Jace powiedział:
- Za parę dni przyjdzie paczka od Willoughby’ego. Wysyła jakieś materiały,
które mogą ci się przydać, dużo suchych faktów i liczb, ale też trochę
interesujących historii o ludziach.
- Chciałabym już zacząć - westchnęła Katherine.
Jace uśmiechnął się tajemniczo, zauważyła błysk w jego niebieskich oczach. Za
chwilę miała się dowiedzieć, dlaczego jest taki zadowolony.
Na środku living-roomu stało nowe biurko, a na nim elektryczna maszyna do
pisania. Katherine pisnęła z radości i odwróciła się zdumiona do Jace’a.
- To dla mnie? - spytała.
- Nie, dla Allison - odrzekł wesoło.
Pominęła tę kpinę i pośpieszyła zobaczyć to wspaniałe urządzenie. Było
wszystko, co trzeba, wyświetlarka korektorska i różne inne rzeczy, które trochę ją
przeraziły, bo nie umiała się nimi posługiwać.
- Och, Jace, jest cudowna. Ja... kiedy?
- Kupiłem ją dwa dni temu i poprosiłem, żeby dostarczono ją podczas naszej
nieobecności. Miała to być dla ciebie niespodzianka. Podoba ci się?
- Podoba? Przecież to marzenie każdej maszynistki. Gdybyś widział... - urwała
pod wpływem jakiejś nagłej myśli i spojrzała na niego przymrużonymi oczami. -
Byłeś taki pewny, że zgodzę się na twoją propozycję...? Co?
Roześmiał się.
- Miałem nadzieję.
Udawała nadąsaną, ale nie wytrzymała długo i uśmiechnęła się do niego
promiennie.
- Powinnam być wściekła na ciebie, że uznałeś to za oczywiste, ale nie potrafię.
Dziękuję ci, Jace, za wszystko. Za pracę. Za maszynę. Za wszystko.
Zawstydziła się, że kiedykolwiek miała wątpliwości co do jego intencji.
- To chodź i podziękuj, jak się należy - powiedział. - Pocałuj.
Patrzył na nią twardo, łagodny wyraz twarzy gdzieś znikł.
Rozdrażniona jego nagle zmienionym tonem, zmusiła się, by do niego podejść.
Kiedy oglądała nowy nabytek, wziął od niej Allison, która spała sobie teraz
spokojnie u niego na rękach. Wspięła się na palce i pocałowała go lekko w
policzek.
Zmarszczył czoło.
- To nie był pocałunek. To jest pocałunek. - Pochylił się i ujął jej usta w swoje.
Nie mógł jej przytulić z powodu Allison, ale siła jego pocałunku była znacznie
większa i znacznie bardziej zniewalająca niż jakiekolwiek uściski.
Jego mocne wargi dotykały jej ust z dręczącą obojętnością. Skubał jej dolną
wargę, dopóki Katherine nie rozchyliła ust. Ale nawet wtedy jego pieszczota była
leniwa, jakby beznamiętna.
Katherine jęknęła i przysunęła się bliżej. Zarzuciła mu ręce na szyję i zmusiła,
by znowu pochylił głowę. Dopiero teraz zaspokoił jej pragnienie. Z rozkoszną
gwałtownością rzucił się na jej usta i od tego pocałunku ciało Katherine
rozśpiewało się uczuciem, które zdawało się rozsadzać jej duszę.
Gdzieś w podświadomości kołatała myśl, że Jace tak łatwo, tak zupełnie bez
wysiłku, potrafi ją zniewolić. Jak to się dzieje, że tak całkowicie zawładnął moimi
zmysłami? - zadawała sobie pytanie. Nie mogę się poddać uczuciom. A jednak
chcę. Chcę Jace’a.
Te myśli przelatywały jej przez głowę, gdy piła słodycz jego warg. A potem
Jace odkrył inne okolice jej twarzy, i wszystkie myśli Katherine gdzieś uleciały.
Poczuła nagle bębnienie małych piąstek na swojej piersi i dopiero wtedy
uświadomiła sobie, że przygnietli Allison. Puściła szyję Jace’a i odsunęła się
powoli.
Spojrzeli na niezadowolone maleństwo. Allison skrzywiła buźkę i zaczęła
głośno płakać.
- Patrz, cośmy narobili - mruknął Jace. Podniósł Allison do góry i uspokajająco
poklepał po pleckach. - Chodź, księżniczko, zaraz ci to wynagrodzę. - Idąc do
kuchni odwrócił się i powiedział przez ramię: - Ja ją nakarmię, a ty się pobaw
swoją nową zabawką.
Katherine nie protestowała. Usiadła przy nowym biurku i wzięła do ręki
instrukcję.
- To prawie encyklopedia - zawołała w stronę kuchni. - Zanim pierwszy raz
włączę maszynę, będę musiała to godzinami studiować.
- Poradzisz sobie z pewnością!
Minęła godzina, nim Katherine oderwała się od lektury. Jace zaniósł Allison
przez living-room do sypialni.
- Już się najadła. Udało mi się wcisnąć jej większość tej ohydnej papki.
Dotrzymywała mi towarzystwa, kiedy robiłem mój słynny sos do spaghetti. Masz
ochotę spróbować?
- To brzmi zachęcająco.
- Musi się chwilę pogotować. Poczekaj tu na mnie, pójdę położyć małą.
Ledwie skończył mówić, Katherine znów przepadła dla świata. Pochylona nad
instrukcją, studiowała zawiłości budowy maszyny.
Nagle doszedł ją ostry krzyk bólu. Poderwała się, rzuciła broszurę i pobiegła w
stronę sypialni.
Rozdział 9
Otworzyła drzwi i jak burza wpadła do pokoju. Nie było tu nikogo. Spojrzała
na puste łóżeczko i znowu usłyszała głośny jęk i bolesne:
- Auuu!
Dopiero wtedy zorientowała się, że krzyki dochodzą z łazienki.
Stanęła na progu jak wryta. Jace i Allison byli w wannie. Gładka biała pupka
Allison kontrastowała ze śniadym torsem Jace’a, porośniętym ciemnymi włosami.
Jace leżał w wodzie, unosząc kolana, żeby zmieścić swe duże ciało w za krótkiej
wannie. Widok jego męskości poraził jej zdumione i mimo wszystko ciekawe oczy.
- Och, Katherine, jesteś, dzięki Bogu. Pomóż mi... - Skrzywił się z bólu i wtedy
dostrzegła przyczynę.
Allison leżała wyciągnięta jak długa na piersi Jace’a, małymi tłustymi rączkami
ciągnąc go za włosy. Tak się cieszyła tą nową niezwykłą zabawką, że coraz
mocniej zaciskała piąstki i fikała z radości nóżkami.
Katherine przełknęła nerwowo i wyszeptała:
- Zaraz... zaraz ją zabiorę. - Schyliła się i chwyciła wpół mokre, wijące się
ciałko.
- Nie! - wrzasnął przerażony Jace. - Jeśli ją teraz podniesiesz, wyrwie mi
wszystkie włosy, a to okropnie boli.
Katherine spojrzała na malutkie paluszki zaplątane w ciemne włosy i przyznała
mu rację.
- Co... - zaczęła.
- Może byś wyplątała jej paluszki z moich włosów. Boję się ją puścić. Jest
śliska jak węgorz.
Katherine na chwilę przymknęła oczy i wciągnęła powietrze. A potem uklękła
obok wanny i odginając jeden po drugim paluszki małej, uwolniła mokre kosmyki
kędzierzawych włosów. Gdy wyplątała jedną rączkę, Jace złapał ją zaraz i
przytrzymał z daleka.
Katherine zajęła się drugą rączką. Nachyliwszy się, żeby lepiej widzieć,
udawała, że nie czuje oddechu Jace’a, który owiewał jej włosy. Głowę miała tuż
przy jego ustach. Uwolniony wreszcie, szybko wstał, ale zamiast oddać dziecko
Katherine, nadal trzymał je w objęciach.
- Powinienem ci dać klapsa w gołą pupę, moja panno - zbeształ Allison. - Od
tej chwili będę się kąpał w koszuli.
Przeszedł nago do sypialni, ciągle z małą na ręku, i wytarł ją miękkim
ręcznikiem.
- Dzięki ci, kochanie - mruknął do Katherine, po czym przestał zwracać na nią
uwagę.
Idąc przez sypialnię ominęła go szerokim łukiem. Jace, pochylony nad
łóżeczkiem, ubierał małą w piżamkę. Biodra miał tylko niewiele jaśniejsze od
szerokich gładkich pleców, które zwężały się ku talii i poprzez pośladki
przechodziły w smukłe, umięśnione uda. Katherine szybko wyszła do living-
roomu.
Przez chwilę bezmyślnie kartkowała instrukcję, którą jeszcze tak niedawno
była całkowicie pochłonięta, a potem wypuściła ją z drżącej ręki i broszura upadła
na podłogę. Machinalnie podniosła ją i położyła obok maszyny. Nie mogła się
jednak skupić; przed oczyma wciąż miała obraz lezącego w wannie Jace’a.
Poszła do kuchni w nadziei, że może tam się czymś zajmie, uspokoi, że znowu
będzie się zachowywać jak człowiek rozumny, a nie roztrzęsiona galareta.
Podniosła pokrywkę. W rondlu gotował się sos do spaghetti, roztaczając
wspaniały zapach. Gdy już miała odłożyć pokrywkę, usłyszała ciche kroki. Czuła,
że za nią stoi Jace. Upuszczona pokrywka zabrzęczała głośno.
Zanim Katherine zdążyła ją podnieść, Jace sięgnął ręką pod jej ramieniem i sam
to zrobił.
Obie ręce Jace’a znalazły się pod bluzką Katherine. Jednym ruchem rozpiął
klips stanika z przodu, odsunął koronki i nakrył dłońmi jej piersi.
- Podnieciło cię to, prawda? I zaniepokoiło?
Ukrył twarz na jej karku pod włosami, koniuszkiem języka dotykając
aksamitnie gładkiej skóry za uchem.
- Co? - spytała Katherine zduszonym głosem.
- Widok mojej nagości. Kiedyś wywoływałem w ten sposób wielkie
zamieszanie. Było to w Afryce. Kiedy szedłem ulicą, na sam mój widok rodzice
córek „w wieku poborowym” drżeli z przerażenia.
Jego głos, ściszony do szeptu, brzmiał uwodzicielsko. Przysunął się bliżej,
udami muskając jej biodra i nogi.
Z trudem dobywając słowa, usiłowała podtrzymać tę bezsensowną rozmowę.
- Ch...chodziłeś nago po mieście?
Ścisnął jej piersi tworząc między nimi głęboki rowek i jednocześnie muskał
palcem sterczące sutki.
- Oczywiście. W pewnych kulturach afrykańskich jest to przyjęte. - Chwycił ją
zębami za ucho,
- No cóż, tu nie Afryka... - westchnęła. Jego ręce błądziły teraz po jej płaskim
brzuchu. - Byłabym ci wdzięczna, gdybyś nie... Och, Jace.
Odwrócił ją do siebie. W jego błękitnych oczach była determinacja. Wziął
Katherine na ręce i zaniósł do swojej sypialni.
Delikatnie położył ją na ogromnym łożu, zrzucił ręcznik, którym był
przewiązany w pasie, i wyciągnął się obok niej.
Odgarnął włosy z jej płonących policzków i lekkimi pocałunkami okrył
skronie.
- Chcę się z tobą kochać - powiedział.
Nie prosił o przyzwolenie. Zabrzmiało to jak oświadczenie. Całował czule,
namiętnie, coraz śmielej. Napawał się widokiem ciała Katherine, każdą jego
najdrobniejszą częścią, w miarę jak się przed nim odsłaniało. Rozbierał ją z
zadziwiającą wprawą i dręczącą powolnością, co chwila przerywając tę czynność,
by podjąć pieszczoty.
Z jej długich, smukłych nóg zsunął majteczki bikini, obsypując Katherine
czułościami i szepcząc pełne zachwytu słowa.
Pod dotknięciem jego rąk powoli narastało w niej podniecenie. Zaczęła brać
udział w ich odkrywczych wędrówkach. Odrzuciła głowę do tym, a on
stęsknionymi ustami szukał wrażliwych miejsc na jej szyi.
Jego wargi spoczęły na jej ustach, całując namiętnie i delikatnie zarazem. Pijąc
ich słodycz i pieszcząc dłońmi jej ciało, wyszeptał:
- Nie wiem, jak lubisz... Powiedz, czy...
Przerwała mu, pocałunkiem zamykając usta. Jeśli tak to miało dalej wyglądać,
to lubiła wszystko...
Przesunął usta po jej policzku, szukając ucha. Pieścił je ciepłym oddechem i
językiem, rękami gładząc ramiona, piersi i brzuch. A potem poczuła jego palce
niżej, po wewnętrznej stronie ud, i wreszcie ogarnęła ją fala gorąca, kiedy Jace
dotknął samego jądra jej kobiecości.
- Twoja skóra jest jak aksamit - wyszeptał, przesuwając dłonią po jej
podbrzuszu. - Pamiętasz, jak kładłem cię wtedy do łóżka?
- Tak, Jace, pamiętam.
Przypomniały jej o tym jego dłonie.
- Tak chciałem cię wtedy dotykać. - Jego ręka spoczęła nieruchomo na miękkiej
kępce włosów u nasady jej ud. Ujęła jego głowę i przesunęła w dół, na swoje
piersi.
- Jace - poprosiła - całuj mnie tutaj...
Całował miękkie krągłości, obrysowując językiem ich kontury, aż Katherine
zaczęła wić się z nie zaspokojonego pragnienia. Kiedy poczuła, że Jace ujmuje
wargami jej sutek, usłyszała własny jęk rozkoszy.
Chwyciła go za ramiona, wyczuwając pod palcami jego twarde mięśnie. Jej
pieszczoty stawały się coraz śmielsze, aż wreszcie wsunęła ręce między ich ciała i
zaczęła błądzić palcami wśród gęstych włosów na piersi i wokół małych
brązowych sutek. Z satysfakcją słuchała jego przyśpieszonego oddechu.
- Ach, Katherine, jesteś taka cudowna... - powiedział, a jego palce znów
odnalazły wilgotne ciepło pomiędzy jej udami. Katherine jak echo powtarzała jego
westchnienia. - Teraz? - spytał, ustami dotykając jej ust. - Teraz?
Skinęła głową. Jego głęboki pocałunek stanowił symboliczną zapowiedź tego,
co miało nadejść.
Uniósł się i delikatnie na niej położył, a potem wszedł w nią ostrożnie i lekko.
Kiedy poczuł nieoczekiwany opór, zaskoczony spojrzał w oczy Katherine. Ale
gwałtowny nacisk jej rąk na jego uda i wygięte w łuk ciało błagały, by się nie
ociągał.
Początkowy ból ustąpił i Katherine oddała się bez reszty rozkosznemu
szaleństwu. Odsunęła od siebie wszelkie świadome myśli, wszystko to, co mogłoby
przyćmić oślepiający blask tego nowego, wspaniałego doznania. Ważne było tylko
to, że ich ciała stały się jednym. Nie tylko ciała, należała bowiem do Jace’a także
duchem - i to wydało jej się cudowne.
Poczuła, że zapada się w jakąś niepojętą, lecz kuszącą niepamięć i krzyknęła:
- Jace! Jace!
- Tak, najdroższa, tak - Poddaj się tej chwili - szepnął jej do ucha.
I Katherine się poddała.
- Jesteś dziewicą? - spytał z lekka przerażony. Leżeli objęci i wtuleni w siebie. -
Moja żona jest dwudziestosiedmioletnią dziewicą. - Potrząsnął głową zdumiony.
- Już nie jest - sprostowała Katherine i przylgnęła do niego jeszcze mocniej, o
ile to w ogóle było możliwe.
- Ty potworze! - Klepnął ją żartem w siedzenie. - Teraz pewnie będziesz
chciała to robić bez przerwy - westchnął z udaną rezygnacją.
Zachichotała i oparłszy się na łokciach okryła jego twarz wilgotnymi, słodkimi
pocałunkami. Zaczął ją łaskotać po żebrach, aż opadła na wznak. Patrzył jej w
twarz, śmiejąc się cicho.
Katherine splotła mu ręce na karku i przyciągnęła go bliżej. Ogarnęła ich nowa
radosna fala namiętności. Jace wodził palcami po jej szyi, a potem poszukał piersi.
Przerwał żarliwy pocałunek, by na nie popatrzeć. Delikatnie je drażniąc,
obserwował, jak różowe sutki sztywnieją w podnieceniu.
- To fascynujące - szepnął. Nachylił się i musnął je wargami.
Jego dłoń powędrowała niżej - i właśnie w tej chwili Katherine zaburczało w
brzuchu. Jace zachichotał.
- Jesteś głodna? - zapytał i odsunął się od niej.
- Tak - jęknęła wyciągając do niego ramiona. Dzielące ich centymetry
wydawały się jej przepaścią. - Ale nie na jedzenie.
- Chodź - powiedział i wstał z łóżka. - Zjemy coś. - Włożył szorty i koszulkę,
która przykrywała tylko ramiona i górną część torsu, pozostawiając brzuch nagi. -
Obrażę się, jeżeli mój słynny sos do spaghetti nie znajdzie twego uznania.
- Wolę zostać w łóżku - pisnęła Katherine.
- Ja też bym wolał, ale zależy mi na tym, by pani Manning zachowała tę
wspaniałą kondycję, z której robi taki świetny użytek.
Wziął Katherine za ręce i podniósł, a potem wtulił twarz w zagłębienie jej szyi.
- Katherine?
- Mmmmm?
- Wyświadcz mi pewną uprzejmość...
- Mianowicie?
- Włóż tę koszulkę, którą miałaś na sobie, kiedy byłem tu po raz pierwszy.
Wiesz, tę, w której malowałaś. I zawiąż ją tak samo jak wtedy. Dobrze?
Odsunęła się i spojrzała w jego błyszczące niebieskie oczy.
- I to ma być ta uprzejmość? - spytała.
- Nie tylko to - przyznał z filuterną miną. - Chcę, żebyś nie miała na sobie nic
poza majteczkami bikini.
- Jace! - obruszyła się. - To nieprzyzwoite!
- Naprawdę? Nie powiem nikomu. Ty chyba też nie?
- Jesteś niepoprawny - szepnęła, całując go w dołek na policzku.
- Ale ty to bardzo lubisz - odparł. Popchnął ją bezceremonialnie na łóżko i
dodał: - Pośpiesz się, ja też jestem głodny.
Katherine przyszła do kuchni ubrana tak, jak sobie życzył. Odwrócił się do niej
i zmierzył ją pożądliwym spojrzeniem, a następnie porwał w objęcia i ucałował.
- Właśnie to miałem ochotę zrobić tego pierwszego dnia.
- Miałeś ochotę i zrobiłeś - wytknęła mu cierpko.
- Zrobiłem? Możliwe. Tym lepiej - uśmiechnął się.
W trakcie gotowania spaghetti Katherine zajęła się sałatą, a Jace posmarował
masłem czosnkowym grube kromki bułki i wsadził je do pieca.
Wcześniej wstawił do lodówki butelkę czerwonego wina, którą teraz otworzył.
Jakimś cudem wszystko było gotowe jednocześnie i wreszcie zasiedli do
późnego obiadu.
Katherine dowiedziała się, że Jace niedługo skończy trzydzieści trzy lata i że na
drugie imię ma Lawrence. Opowiadali sobie różne zdarzenia z dzieciństwa i
młodości. Uczyli się wzajemnie siebie, swoich upodobań, sympatii i antypatii,
poglądów i zapatrywań.
Byli już syci spaghetti, sałatki, chleba i wina, ale Jace nalegał, by zjedli jeszcze
po miseczce lodów czekoladowych. Kiedy potem wspólnie zmywali, Katherine
znów zaczęła się zastanawiać, jak to możliwe, że Jace tyle je, a nie ma ani grama
tłuszczu. Objęci stanęli przy łóżeczku Allison. Czuli dodatkową więź wynikającą z
tego, że wspólnie podjęli zobowiązanie wobec małej: że ją wychowają na dobrego,
wrażliwego człowieka. Katherine przewinęła dziecko tak delikatnie, że nawet się
nie obudziło.
Nie było żadnych wątpliwości co do tego, gdzie ma spać tej nocy. Bez oporów
poszła z Jace’em do jego sypialni. Jeszcze nie zdążyła uporządkować pościeli, a on
już był rozebrany. Rozwiązał węzeł koszulki Katherine i ściągnął ją z jej ramion, a
ona jednocześnie wyskoczyła z majteczek.
- Jestem szaleńczo zazdrosny - powiedział, gładząc jej ramiona.
- Dlaczego? - spytała.
- Dlatego, że pierwszy raz na tym łóżku byłaś z Cooperem.
- Tak - westchnęła, udając smutek. - Chyba będę musiała go rzucić.
Roześmieli się, a potem leżeli cicho przez chwilę, napawając się swoją
bliskością.
- Jak się czujesz? - szepnął Jace w ciemność.
- O, właśnie tak - odparła Katherine figlarnie. Nieśmiało wsunęła rękę pod
kołdrę. Z sykiem wypuścił powietrze, kiedy dotarła do celu. Uśmiechnęła się
zadowolona, że tak spontanicznie reaguje na pieszczotę jej dłoni.
- O Boże - jęknął. - Nie to miałem na myśli, ale odpowiedź mnie zadowala.
Z trudem opanował przyśpieszony oddech.
- Pytałem, czy cię nie bolało. Nie byłem zbyt delikatny.
Znów jęknął. Katherine poczynała sobie teraz śmielej.
- Katherine... - wychrypiał. A potem dodał spokojniej: - Nie przyszłoby mi
nigdy do głowy, że jesteś dziewicą.
- Uważałeś mnie za jedną z tych zwolenniczek swobody seksualnej, co to mają
na swoim koncie całe tabuny kochanków, tak? - Dotknęła ustami jego szyi.
- Ależ nie, skąd... - wykrztusił przez zaciśnięte zęby. Z każdą chwilą trudniej
było mu mówić. - Myślałem tylko, że dziewczyna tak piękna jak ty musiała już
wcześniej kogoś mieć... Ale skoro nie, to tym lepiej.
- Och, Jace - szeptała, tuląc twarz do jego owłosionej piersi i muskając ją
pocałunkami lekkimi jak skrzydła motyla. Czubkiem języka dotknęła jego sutka.
- Katherine...! - krzyknął zduszonym głosem.
Sięgnął pod kołdrę i podniósł jej rękę do ust, a potem znowu łagodnie
poprowadził ją ku kolejnemu spełnieniu.
Nastały tygodnie idylli. Byli całkowicie pochłonięci sobą. Wymieniali
spojrzenia i pieszczoty, które kochankom wydają się dyskretne, a które dla
każdego, kto przypadkowo stanie się ich świadkiem, są nieomylnym symptomem
uczucia.
Śmieli się, rozmawiali i kochali, coraz dalej odsuwając od siebie wspomnienie
przykrych okoliczności ślubu. Katherine eksperymentowała z nową maszyną i pod
koniec tygodnia miała już gotowe brudnopisy pierwszych scenariuszy filmów
reklamowych.
Za dnia, gdy Jace był w terenie, spędzała długie godziny notując pomysły i
zbierając materiały. Teksty czytała na głos Allison, która była wdzięczną
słuchaczką. Przenosiła ją na materac rozpostarty na podłodze w living-roomie, aż
któregoś dnia Jace przyniósł huśtawkę domową. Zainstalował stojak w kształcie
litery A i posadził małą w wygodnym płóciennym foteliku, po czym stwierdził:
- To mieszkanie z każdym dniem robi się ciaśniejsze.
Jak na kogoś, kto kucharzył tylko z konieczności, Katherine znajdowała
zadziwiającą przyjemność w gotowaniu dla Jace’a. Pewnego dnia zadziwiła go
ciastem czekoladowym, które, jak oświadczył, było jego ulubionym smakołykiem.
Wiedziała, że jest bardzo wybuchowy. Czyż nie widziała go w akcji w dniu, w
którym została zaatakowana przez Ronalda Welsha? Jego gwałtowny temperament
ujawniał się także w sprzeczkach przedmałżeńskich. Szczególnie podczas
wycieczki nad jezioro, kiedy go przyrównała do Petera.
Teraz nie zostało po tym ani śladu. Okazał się łatwy we współżyciu i bardzo
szczodry. A ponadto okazywał Allison wielką miłość. Codziennie po powrocie z
pracy brał prysznic, przebierał się, potem zaś poświęcał cały czas małej, bawiąc się
z nią i przemawiając do niej czule. Czasem, gdy grymasiła, kołysał ją po prostu i
widać było wyraźnie, że jego obecność wpływa na małą kojąco.
Pewnego wieczoru Katherine usłyszała, jak kołysząc dziecko w wiklinowym
foteliku przemawia do niej pieszczotliwie:
- Moje słodkie maleństwo, tatuś cię kocha. Kocham cię, Allison.
Te słowa ukłuły ją w serce, ponieważ nigdy, nawet w chwilach największej
intymności, Jace nie powiedział jej, że ją kocha. Owszem, był bardzo czuły i nigdy
nie myślał o zaspokojeniu jedynie własnego pożądania, cierpliwie i skutecznie
dążąc do osiągnięcia wspólnego spełnienia, ale tych dwóch upragnionych słów nie
powiedział jej nigdy.
Zapragnęła je nagle usłyszeć, chciała, by skierował je do niej, by zabrzmiały
równie szczerze, jak wtedy, kiedy zwracał się tak do Allison. I nagle zrozumiała, że
kocha Jasona Manninga.
Kiedy do tego doszło? W którym momencie odrzuciła podejrzenia i uznała go
za człowieka godnego zaufania? Kiedy przestała doszukiwać się u niego jakichś
ukrytych intencji? Nie potrafiła na te pytania odpowiedzieć. Jedno było jasne:
kochała Jace’a i życie bez niego straciłoby dla niej wszelki sens.
Nigdy jeszcze nikomu tak bardzo się nie zaprzedała. To było wręcz
przerażające. Najpierw zawładnął jej życiem, teraz sercem i uczuciami. Co będzie,
jeśli zawiedzie jej zaufanie? Czy potrafi znieść fałsz z jego strony?
Odsunęła od siebie te myśli i słuchała, jak Jace cichutko śpiewa Allison. Nie
zdradzi jej! Tego nie zrobi! W każdym razie nie teraz, nie po chwilach tak pełnego
seksualnego zespolenia. Ich pragnienie siebie nawzajem było nienasycone.
Jeszcze jedna myśl przemknęła jej przez głowę. Żądza. Mężczyźni potrafią
uprawiać seks, nie angażując się uczuciowo. Czy przypadkiem ich wspaniałe
miłosne uniesienia nie były dla Jace’a właśnie czymś takim? Może z jego strony to
tylko rutyna, a ona pomyślała, że te sprawy znaczą dla niego tyle, co i dla niej?
- Hej, a jakież to fantastyczne rozkosze kulinarne czekają mnie dziś na obiad?
Jace podszedł z tyłu, gdy stała przy kuchni, i położył jej ręce na ramionach,
wyrywając Katherine z niemiłych rozmyślań.
- Jaszczurcze oczy - odrzekła, śmiejąc się i nieświadomie lgnąc do niego.
- Z sosem serowym? Świetnie! Bardzo to lubię. - Schował twarz w zagłębieniu
jej szyi. - A co na deser?
Ciesz się tym, co masz - powiedziała sobie. Nie mógłby cię tak całować, gdyby
cię choć trochę nie kochał.
Katherine przeklinała w myśli wyboje. Jej nowy samochód omal się nie
rozsypał na drodze wiodącej w stronę wiertni. Chciała zrobić Jace’owi
niespodziankę; wiozła mu na lunch coś dobrego. Happy, którą wtajemniczyła w
swoje plany, chętnie zgodziła się popilnować Allison.
Gospodyni zauważyła zmianę w stosunkach między Jace’em a Katherine. Od
chwili gdy się pojawił, podejrzewała, że jest jej mężem. Sądziła, że przyjechał tu za
nią po jakiejś sprzeczce; jak to między zakochanymi. Łatwo było dostrzec, że
szaleją za sobą. I że, oczywiście, Jace jest ojcem Allison. Trudno o bardziej
zakochanego ojca! Happy nie posiadała się z radości, że młodzi przezwyciężyli to,
co ich dzieliło, obawiała się jedynie, że mają za mało czasu dla siebie i uznała, że
musi im pomóc. Ponadto od chwili, kiedy Katherine zaczęła pracować w domu,
bardzo tęskniła za dzieckiem.
Zanim jeszcze Katherine zajechała na miejsce, usłyszała hałas dochodzący z
wieży wiertniczej. Szczęśliwa, że koszmarna jazda wreszcie się skończyła,
zaparkowała samochód przy drodze i dalej poszła pieszo.
W koszu miała butelkę wina, sałatkę z drobiu i owoce. Kiedy szła po
nierównym terenie, jej piersi kołysały się swobodnie pod jedwabną bluzką. Śmiała
się do siebie pełna radosnego oczekiwania. Tak, ta przerwa na lunch na pewno
sprawi Jace’owi przyjemność. Ale muszą być sami. Na różne sposoby obmyślała,
jak pozbyć się z przyczepy Billy’ego. Ku swemu zdumieniu stwierdziła, że nie
będą potrzebowali uciekać się do żadnych wybiegów, zastała go bowiem nie w
przyczepie, lecz przy jednej ze starych, zdezelowanych półciężarówek. Sądząc z
liczby leżących obok części, starczy mu roboty na długo.
- Cześć, Billy! - zawołała, starając się przekrzyczeć hałas.
Podniósł głowę i na jej widok nerwowo rzucił okiem w stronę przyczepy, po
czym poczłapał do Katherine na swoich krzywych nogach, wycierając ręce w
nasiąkniętą olejem szmatę.
- Cześć, moja droga.
- Czemu nie jesteś w przyczepie? Jace zaprzągł cię do innej roboty? -
roześmiała się, pokazując palcem rozbebeszony pick-up.
- Nie, sam wyszedłem. Nie miałem ochoty przebywać pod jednym dachem z
nią. - Wskazał głową długi lśniący wóz, na który Katherine nie zwróciła uwagi.
- Z nią? - spytała zdumiona.
- Tak - odparł Billy, po czym odwrócił się na pięcie, z pogardą splunął na
ziemię sokiem tytoniowym i powlókł się z powrotem do swojej roboty.
Katherine patrzyła w osłupieniu to na obcy samochód, to na przyczepę.
- No właśnie - westchnęła. - Tak to bywa z niespodziankami.
Wreszcie zdecydowała się: otworzyła drzwi przyczepy i z oślepiającego słońca
weszła w półmrok wnętrza. Przez chwilę nie widziała zupełnie nic, a potem
spojrzała w stronę biurka Jace’a i serce w niej zamarło. Nie mogła wykrztusić ani
słowa.
Jace opierał się o biurko, a pomiędzy jego długimi, szeroko rozstawionymi
nogami, w pozie bardzo intymnej, przytulona do niego stała ciemnowłosa kobieta.
Jace splótł ręce na jej plecach, ona zaś palcami o wylakierowanych na czerwono
paznokciach czochrała jego gęstą, czarną czuprynę.
Zaskoczenie Jace’a wywołane wejściem Katherine zwróciło uwagę kobiety,
która obróciła się i spojrzała na nią wyniośle lśniącymi czarnymi oczami.
Nie puszczając Jace’a, jedwabistym, leniwym głosem powiedziała:
- To musi być Katherine. Bardzo miło mi panią poznać. - Przylgnęła zmysłowo
do Jace’a i z udanym zażenowaniem dodała: - Och, przepraszam, jeszcze się nie
przedstawiłam. Jestem Lacey Newton Manning. Żona Jace’a.
Rozdział 10
Katherine zmobilizowała całą swą dyscyplinę wewnętrzną, żeby nie zemdleć
albo nie uciec, gdzie oczy poniosą. Zacisnęła pięści, wbijając sobie boleśnie
paznokcie w ciało. Płuca odmówiły jej posłuszeństwa, nie mogła złapać tchu.
Wydało jej się, że uszło z niej całe życie. Po chwili jednak odetchnęła głęboko i
jakoś się pozbierała.
Z tryumfującej, szyderczej twarzy Lacey przeniosła wzrok na Jace’a. O jego
zakłopotaniu świadczyło lekkie drganie brody i twardy, nieustępliwy wyraz oczu.
Uwolnił się z objęć Lacey, wyprostował się i odsunął ją od siebie.
- Twoja informacja, Lacey, wymaga sprostowania: jesteś moją byłą żoną.
Myślę, że to istotna różnica - poprawił ją.
Więc to tak, pomyślała Katherine. Zatem był jednak mężem tej kobiety. A ona
już uczepiła się kurczowo nikłej nadziei, że Lacey tylko żartuje, jak to między
znajomymi z dawnych lat. Ale kapryśna, uwodzicielska mina, z którą brunetka
spoglądała na Jace’a, świadczyła o tym, że ich stosunki daleko wykraczają poza
przyjaźń. Każdy głupi by to zauważył.
- Och, Jace - zbeształa go rozdrażniona Lacey - zawsze musisz być taki
denerwująco dokładny. Ja się nadal czuję twoją żoną i zawsze będę cię uważała za
męża. W obliczu Boga wcale nie przestaliśmy być małżeństwem.
- Co takiego? - Jace uniósł brwi. - Lacey, gdyby fizyczna znajomość drugiego
człowieka znaczyła tyle co małżeństwo, to na świecie byliby prawie sami
bigamiści.
Katherine nie słyszała, żeby kiedykolwiek mówił z taką goryczą. Czyżby miał
na myśli ich małżeństwo? Jej serce przepełniał ból nie do zniesienia, czuła się tu
zupełnie niepotrzebna. Powinna była natychmiast wyjść.
Kosz piknikowy upadł z hałasem na podłogę. Mściwie pomyślała, że byłoby
dobrze, gdyby wszystko się wylało i narobiło wielkiego bałaganu. Żeby chociaż
stłukła się butelka z winem. Położyła rękę na klamce, ale Jace warknął:
- Dokąd, Katherine?
Spojrzała na niego gniewnie, z niedowierzaniem. Chyba zwariował? Czy
wyobraża sobie, że będzie tu sterczeć, przyglądając się objawom jego żądzy - czy
miłości - w stosunku do byłej żony?
- Do domu - oświadczyła chłodno. - Przyjechałam tu tylko po to, żeby ci
przywieźć lunch.
- O, czy to nie jest... - zaczęła Lacey, lecz Jace jej przerwał.
- Dziękuję ci - powiedział.
Wciąż jeszcze miał zgnębiony wyraz twarzy, ale był czujny jak zwykle.
Zmierzył Katherine spojrzeniem od stóp do głów i w mgnieniu oka wszystko
odgadł. Zarumieniła się. Zaplanowane przez nią igraszki miłosne z mężem wydały
jej się teraz czymś nieprzyzwoitym.
- Może zjemy to później... - zaproponował.
- Wątpię - odparła ostro Katherine.
Jace wymamrotał coś pod nosem. Widać było, jak bardzo jest zdenerwowany.
- Nie wychodź jeszcze - poprosił. - Chcę z tobą porozmawiać.
Lacey usiadła na biurku i skrzyżowała nogi. Obcisłe niebieskie spodnie z
jedwabiu podkreślały linię jej bioder i nóg. Beżowa ażurowa góra ukazywała
wyraźnie bujne piersi zakończone koralikami sutek.
- No powiedz, Katherine, czy on nie jest cudownym mężem? - wymruczała jak
kot. - Kiedy byliśmy małżeństwem, nie zostawiał mnie samej dłużej jak na
godzinę.
- Lacey - zgrzytnął zębami Jace.
- Do dziś pamiętam, jak się kochaliśmy, wszystko... A zdarzało się to bardzo
często - roześmiała się. - Jest w tym wspaniały, nie uważasz?
Katherine poczuła, że coś jej rośnie w gardle. Myślała tylko, żeby dopaść drzwi
i uciec jak najdalej od tych szyderczych oczu i zmysłowych ust.
- Oczywiście nasze małżeństwo było z miłości, a wasze... - Lacey znacząco
zawiesiła głos. Katherine w myśli dokończyła złośliwy przytyk. Czyżby Jace
musiał się tłumaczyć przed swoją byłą żoną z okoliczności, w jakich pośpiesznie
brali ślub?
- Lacey, opowiadasz o dawnych sprawach, które Katherine w najmniejszym
stopniu nie dotyczą - oświadczył Jace. W jego głosie zabrzmiało coś w rodzaju
ostrzeżenia.
- O, przeciwnie, mój drogi. - Lacey oparła ręce na blacie biurka i nachyliła się
do przodu. Jej obfite piersi zakołysały się jak dojrzałe melony. - Myślę, że
Katherine bardzo zainteresuje fakt, że rozeszliśmy się z powodu dzieci. - Przeniosła
wzrok z Jace’a na Katherine i spojrzała na nią protekcjonalnie. - Jace ma fioła na
punkcie rodziny. Zaraz jak tylko się pobraliśmy, zaczął mnie zmuszać, żebym jak
najprędzej rodziła dzieci. - Wydęła wargi. - A ja go na początku chciałam mieć
tylko dla siebie.
- Lacey, ja...
Odchyliła się niedbale do tyłu, majtając nogami. Nie zwracała uwagi ani na
jego próby uciszenia, jej, ani jego narastający gniew.
- Miał szczęście, że mu się trafiła gotowa rodzinka! - powiedziała.
Olśniewający uśmiech odsłonił białe, ostre zęby.
Katherine przygryzła dolną wargę. Nie może sobie pozwolić na to, żeby się tu
załamać wobec nich. Jace zrobił ruch w jej kierunku, ale szarpnęła się w drugą
stronę. Przeszedł ją dreszcz. Musiał opowiadać Lacey o ich życiu osobistym. A to
już było nie do wybaczenia. Może dlatego ona, Katherine, stoi tu teraz i słucha
tamtej kobiety, że podświadomie chce być ukarana. Przede wszystkim za swoją
bezprzykładną głupotę, za to, że dała się namówić na to małżeństwo. Bo przecież
nie koniec na tym: zakochała się w Jace’u wiedząc, że sprawa jest beznadziejna.
Zaufała mu. Był to podstawowy błąd. Jak mogła być taka głupia? Czy nie
wystarczyły jej doświadczenia Mary z Peterem?
- Jace wszystko poświęci na ołtarzu rodziny. Dlatego podjął się wychować to
małe słodkie biedactwo, córeczkę swego brata. To bardzo do niego podobne:
poświęcić się w imię szlachetnej sprawy.
- Zamknij się, Lacey - zwrócił się do niej Jace, przeszywając ją spojrzeniem
swoich niebieskich oczu.
- No cóż, rób dalej dobrą minę do złej gry, kochanie. - Lacey w skupieniu
studiowała wymanikiurowane paznokcie. - Załatwienie Katherine tej pracy było
niesłychanie sprytne z twojej strony. Im bardziej będzie zajęta, tym mniej czasu
możesz jej poświęcać.
Słowa te ugodziły Katherine jak dzida. Zwróciła się do Jace’a z wściekłością.
- Ach, ty! - krzyknęła. - Co takiego zrobiłeś, żeby załatwić mi tę pracę?!
- Szkoda, że nie słyszałaś, jak sprzedawał tacie ten pomysł - Lacey celowo
przeciągała słowa. - Słuchałam z drugiego aparatu. Prawie błagał go, żeby zgodził
się na te głupie reklamówki.
Katherine słuchała w osłupieniu. Popatrzyła na Jace’a, czy przypadkiem nie
zaprzeczy, ale ujrzała tylko zaciśnięte zęby i jeszcze chmurniejszy wzrok.
- Jace, czy to prawda? - Dławiła się tymi słowami. - Czy to prawda, że
załatwiłeś mi pracę, która nikomu na nic nie jest potrzebna?
- Katherine, proszę cię, posłuchaj...
- Odpowiadaj, do diabła! - wrzasnęła. - Czy to był pomysł pana Newtona, czy
twój?
- Nie rozumiesz...
- Odpowiadaj. Już!
- Do jasnej cholery! - wybuchnął. - Odpowiem ci, jak mi dasz dokończyć
zdanie.
- Nie potrzebuję żadnych twoich wydumanych wyjaśnień - powiedziała sucho.
- Czyim pomysłem były reklamówki? - A kiedy nie odpowiadał, krzyknęła: - No,
czyim?
- Moim! - ryknął.
Wrzeszczał równie głośno jak ona. Słowa odbijały się echem od ścian
przyczepy.
Patrzyli na siebie jak dwa rozwścieczone byki. Ich piersi wznosiły się
spazmatycznie, nozdrza mieli rozdęte, oddychali z trudem.
Katherine przezwyciężyła wreszcie impas. Wyprostowała się, odwróciła,
otworzyła drzwi i zeszła po stopniach.
Ze zdumieniem stwierdziła, że Jace idzie tuż za nią. Złapał ją za ramię.
- Puść mnie - warknęła, wyrywając rękę.
- Nie ma mowy. Nie wybiegniesz stąd jak bogini zemsty. Zaraz by języki
poszły w ruch.
Cały czas szedł przy niej, a ona potykała się nie mogąc dotrzymać mu kroku.
- Nie życzymy sobie żadnych plotek na temat osobistego życia szefa, co? -
spytała słodziutko. - To chyba przesadna ostrożność, skoro była żona już czeka w
sypialni na kółkach.
Jego uścisk stał się jeszcze silniejszy. Udał, że nie dostrzega jej ironii, i spytał:
- Gdzie, u diabła, jest ten twój samochód?
- Tam - wskazała stojący pod dębem na skraju lasu wóz.
Ostatni odcinek drogi Jace prawie wlókł ją po kamienistym gruncie. Co on
sobie wyobrażał? Że jego ludzie wezmą za dobrą monetę całe to przedstawienie?
Że dadzą się nabrać na pozory mężowskiej troski? Że po zaciętych ustach i szty-
wnej postawie nie poznają, jaki jest wściekły?
Kiedy dotarli do samochodu i Jace był pewny, że poprzez hałas nikt go nie
może usłyszeć, nachylił się do niej i powiedział:
- Nic z tego, co się tam mówiło czy robiło, nas nie dotyczy. Zrozumiałaś mnie?
- Potrząsnął nią lekko.
- Boli mnie ręka. Może byś tak mnie puścił?
Puścił ją od razu, a ona roztarta ramię, żeby przywrócić krążenie.
- Czy mam oczekiwać, że po powrocie do domu potraktujesz mnie jeszcze
gorzej? O ile w ogóle zamierzasz wrócić...
- Katherine - powiedział przez zaciśnięte zęby. Odwrócił od niej wzrok i patrzył
na otaczający ich krajobraz, który wydawał się dziwnie spokojny. Westchnął
głęboko i znów na nią spojrzał. - Kiedy załatwiłem ci pracę...
- Bardzo ci za nią dziękuję - powiedziała gorzko.
- Zrobiłem to dla ciebie! - uniósł się.
Zaśmiała się nieprzyjemnie.
- Jasne, że dla mnie. - Patrzyła na niego twardo. - Była to jedyna dziedzina
mojego życia, do której nie miałeś dostępu. Moja praca. Zabrałeś mi życie, mój
dom, moją... - urwała, zanim dokonała wyznania, które oznaczało jej ostateczne
upokorzenie: - Musiałeś mieć i to, prawda? Nie pozwoliłeś mi zachować nawet
odrobiny godności własnej. Boże! Jacy wy, Manningowie, jesteście zachłanni.
Teraz masz mnie w całkowitym władaniu! Pod każdym względem, co?
Jace’a zaczynało ponosić. Katherine poznawała pierwsze symptomy
nadciągającej burzy. Jej słowa przeniknęły pancerz jego opanowania.
Miałam rację, pomyślała patrząc, jak pogłębiają się bruzdy wokół jego ust.
Prawda zawsze boli, to najtrudniej wytrzymać.
- No tak - powiedział groźnie. - Możesz wierzyć, w co chcesz. - Zbliżył się do
niej o krok. - Ale jest jeszcze jedna rzecz, o której nie wspomniałaś, a którą
również mam w swoim władaniu.
- C...co takiego? - spytała drżącym głosem, przestraszona drapieżnym błyskiem
w jego oku.
- To - powiedział i przyciągnął ją do siebie.
- Nie... - zaprotestowała, ale zamknął jej usta swoimi.
Po tym gwałtownym pocałunku na chwilę uniósł głowę.
- Możesz zacząć spłacać to, co mi jesteś winna - zakpił. Trzymał ją tak, że nie
mogła się ruszyć, i przyciskał mocno wargi do jej zamkniętych ust dopóty, dopóki
nie poniechała oporu i ich nie rozchyliła.
Wtedy wtargnął w nie językiem, napierając na nią jednocześnie biodrami i
przygważdżając do samochodu. Jego ręce, bezczelne i natarczywe, były wszędzie.
Na szczęście stał plecami do wiertni, nie miała świadków swego poniżenia.
Po chwili pozostawił usta i wargami dotknął szyi.
- Przyjechałaś na intymny lunch sam na sam ze mną, prawda? - spytał szorstko.
Na wspomnienie tych planów jej oczy wezbrały łzami. Ileż się zdarzyło od
tamtej pory! W ciągu godziny wszystkie jej marzenia legły w gruzach.
- Bardzo bym się z tego ucieszył, Katherine - dodał i położył na jej gorsie swoją
śniadą dłoń. - Wiem, że nic nie masz pod bluzką. Widzę w myśli twoje piersi, czuję
je, smakuję...
Znów odnalazł jej usta, ale tym razem w jego pocałunku nie było nic z
poprzedniej gwałtowności, jedynie sama czułość. Napięcie Katherine ustąpiło.
Dotykał czubków jej piersi przez materiał koszuli, aż wreszcie poczuł, że
reagują na jego pieszczotę. Pod jego ręką zamieniły się w twarde, gładkie guziczki.
Katherine zdała sobie sprawę, że własne ciało odmawia jej posłuszeństwa. Jace
znów nad nim panował. Nie. Nie wolno jej. Od samego początku czuła do niego
pociąg. Był taki przystojny, taki męski. Ale teraz płaciła za tę słabość straszną
cenę. Dla niego to wszystko nie ma żadnego znaczenia. Całuje ją, bo to jego
metoda na zmiękczenie jej, złamanie oporu, przeprowadzenie swojej woli.
Odepchnęła go resztką sił. Zamrugał zamglonymi pożądaniem oczami, spojrzał
na jej gniewną, zamkniętą twarz i ręce mu opadły.
- Pomyliłeś się, Jace. Już mnie więcej nie nabierzesz. Nie masz już żadnego
wpływu na moje życie. Jadę. Wygląda na to, że Lacey dłużej tu zabawi. Jestem
przekonana, że chętnie zaspokoi twoje podstawowe potrzeby.
Wsiadła do samochodu i trzasnęła drzwiami, po czym włączyła silnik i bieg.
Jace położył rękę na klamce.
- Pięknie to powiedziałaś i odegrałaś, Katherine, ale to nie wytrzymuje próby
życia. - Gniew go opuścił. Dodał spokojnie: - Nadal mnie pragniesz, tak jak ja
pragnę ciebie. Będę w domu o zwykłej porze.
Przeklinała Jace’a, swoją słabość i stopień, o który się potknęła wchodząc do
domu. Na szczęście samochodu Happy nie było na podjeździe. Pewnie pojechała
po sprawunki i wzięła ze sobą Allison. Dzięki temu Katherine mogła trochę
odetchnąć, zebrać myśli i opatrzyć rany.
Rzucić się na łóżko i zalać łzami... nie, to nie leżało w jej charakterze. Chłodna,
zorganizowana, zrównoważona Katherine Adams rzadko pozwalała sobie na to, by
dać tak gwałtowny upust swym uczuciom. Ale dotychczas nigdy nie czuła się aż
tak oszukana.
Nawet nie wiedziała, że Jace był już żonaty. Jak długo trwało to małżeństwo?
Kiedy i dlaczego się rozwiedli? Jako jeden z powodów Lacey podała fakt, że nie
chciała mieć dzieci, kiedy jemu na tym zależało. Czy był aż tak przewrotny, żeby
ożenić się z nią, Katherine, i wziąć Allison na wychowanie w akcie zemsty na
Lacey za to, że nie chciała mieć z nim dzieci? Czy o to mu chodziło, gdy planował
tę intrygę?
Ściskając poduszkę, w której został zapach Jace’a, zanurzyła głowę w jej
miękkość i wyszlochała jego imię. Po cóż się w nim zakochałam? - wymyślała
sobie. Powinna była wiedzieć, że prawdziwa miłość istnieje tylko w snach poetów i
marzycieli. W rzeczywistym świecie się nie ostanie.
Nie pamiętała miłości swego ojca, ale była pewna, że kochał ją bardzo. Po
śmierci męża ich matka, Grace Adams, stanęła nagle w obliczu konieczności
zarobienia na siebie i dzieci, a było to w czasach, gdy kobiety nie miały na rynku
pracy tych samych możliwości co mężczyźni. Jej miłość polegała na osobistym
poświęceniu dla dzieci - by Katherine i Mary miały godziwe życie. Po długim dniu
pracy na poczcie Grace rzadko znajdowała czas i energię, żeby bawić się, pieścić i
okazywać miłość małym córeczkom. A jeżeli już, to zwykle zajmowała się Mary,
która była młodsza. Katherine nie miała żalu do matki, że nie ma dla niej czasu.
Chciała być tylko kochana. Starała się zabezpieczyć przed uwikłaniem się w
sytuację nie gwarantującą trwałego związku uczuciowego. W głębi duszy
wiedziała, że nie zniesie cierpień rozstania, utraty kogoś ukochanego. Do czasu
spotkania Jace’a Manninga przed nikim nie otworzyła serca.
Były sobie bliskie z Mary i gdyby ktoś Katherine o to spytał, odpowiedziałaby,
że kochała siostrę. Bo tak było. Ale to przecież nie to samo. Nie było między nimi
tego porozumienia intelektualnego, które stało się udziałem jej i Jace’a. Obdarzyła
go pierwszą prawdziwą miłością, jednak on tę miłość odtrącił.
Kiedy już przestała płakać, uporządkowała łóżko i odświeżyła twarz. Happy,
oddając dziecko, zauważyła, że jest jakoś dziwnie poważna, ale Katherine nie
zdradziła przed nią przyczyn swego smutku. Stoicki spokój i obojętność - to będzie
jej maska, postanowiła.
Szykując obiad cały czas do siebie mówiła. Rozpatrywała swój problem,
zastanawiała się nad każdym słowem. Jeśli - a było to pod wielkim znakiem
zapytania - Jace wróci do domu, tak jak powiedział, będzie przygotowana na
odparcie jego sprawnych, logicznych argumentów, znacznie groźniejszych niż
ciosy.
Z premedytacją wykąpała się i starannie ubrała. Jace nie zobaczy jej
zrozpaczonej i rozmamłanej. Nie będzie się czołgała w pokorze. Pobije go
pewnością siebie.
Mimo wmawiania sobie, że nie zależy jej na tym, czy on wróci, jej serce zabiło
mocniej, gdy usłyszała charakterystyczny warkot dżipa, a potem ciężkie kroki na
schodach.
Kiedy wszedł, rozwieszała huśtawkę Allison. Spojrzała w jego stronę i zajęła
się wsadzaniem małej do płóciennego koszyczka. Na widok Jace’a Allison zaczęła
wierzgać tłustymi nóżkami i piszczeć ze szczęścia. Katherine odwróciła się i
wyszła do kuchni.
Jace zachowywał się w sposób denerwująco normalny. Umył się, a potem, jak
zwykle, figlował z małą. Im dłużej Katherine krzątała się po kuchni, tym głośniej
brzęczały garnki i rondle. Niecierpliwie i bez rękawicy wyciągając blachę bułeczek
z piekarnika, sparzyła się w rękę i brzydko zaklęła. Do cholery z nim, pomyślała.
Do czego mnie doprowadził!
Jace wszedł do kuchni i grzecznie spytał:
- Czy mogę ci w czymś pomóc?
- Nie - odparła. - Poradzę sobie sama - dodała znacząco.
- W porządku - powiedział wesoło i usiadł przy stole.
Wyciągnął swoje długie nogi, skrzyżował je w kostkach, ręce założył na
piersiach - istne uosobienie spokoju. Katherine kusiło, żeby wywalić mu na głowę
salaterkę gorących kartofli, tylko po to, żeby zniweczyć tę jego beztroskę.
Potem położył spać Allison i zjedli w milczeniu - on ze smakiem i
zadowoleniem, ona z determinacją, która ją dławiła.
Po posiłku, jak zwykle, pomógł jej zmyć naczynia. Starała się unikać z nim
kontaktu, ale w pewnej chwili dotknął jej dłoni w wodzie i pogłaskał. W zielonych
oczach Katherine dostrzegł burzę. Wyrwała mu gniewnie rękę, demonstrując
odrazę, ale tylko prysnęła sobie w twarz brudną wodą.
- Chciałbym z tobą porozmawiać - powiedział, gdy wyszli z kuchni.
Katherine ogarnęła wściekłość, że to Jace zaproponował rozmowę. Najlepszą
strategią jest atak, a tymczasem on przejął inicjatywę. Cholera z nim!
- To świetnie - warknęła. Usiadła na krześle, na wprost kanapy. - Ja też chcę z
tobą porozmawiać.
Jace usadowił się na brzeżku kanapy i wpatrzył się w swoje dłonie, zwisające
między kolanami.
- Powinienem był ci powiedzieć o Lacey. Wybacz. Przykro mi, że dowiedziałaś
się o niej w ten sposób.
- No pewnie, że ci przykro - zadrwiła. - Przerwałam romantyczne pojednanie.
- Niezupełnie - uciął krótko. Jego twarz, gdy przepraszał, zmiękła, a teraz
znowu stężała. Czarne skrzydła brwi opadły nad płonącymi oczami.
- Nie? Aaa, oczywiście, komplikuję ci sytuację, prawda? Szkoda. Ale przecież
taki drobiazg nie może ci przeszkodzić w podjęciu stosunków z Lacey.
- Cholera - zaklął cicho, pocierając dłonie; był w najwyższym stopniu
zdenerwowany. - Zawsze od razu zajmujesz pozycję defensywną. Nawet nie
starasz się nic zrozumieć.
- Zrozumieć? - spytała podniesionym głosem. - Wchodzę do biura mego męża,
widzę go w objęciach pięknej kobiety o wspaniałym biuście, która przypadkiem
okazuje się jego byłą żoną - przerwała dla nabrania tchu - i ty mówisz, że to ja
czegoś nie rozumiem?
- Jesteś zazdrosna? - spytał z figlarnym uśmiechem.
Zaniepokoiła ją ta zmiana nastroju. Tak! - miała ochotę wrzasnąć. Tak. O cały
ten czas, kiedy ta kobieta byłą z tobą. Kiedy się z tobą kochała. Kiedy się z nią
całowałeś. Tak, jestem zazdrosna.
Zamiast tego jednak powiedziała:
- Zazdrosna? W żadnym razie. Do zazdrości potrzebna jest miłość. - Czyżby po
twarzy Jace’a przebiegł skurcz bólu? Nie, to tylko złość, że nie jest załamana. -
Jesteśmy w końcu jedynie małżeństwem z układu - zauważyła.
Nie patrzyła na niego, nie mogłaby wytrzymać jego krytycznego wzroku. Nagle
wstała i podeszła do biurka. Chodziło jej o zwiększenie między nimi dystansu.
Broń się, Katherine, ostrzegła sama siebie w myślach.
- Ja... ja... - zająknęła się. Nie potrafiła być stanowcza, kiedy Jace na nią
patrzył. - Zdenerwowałam się, bo mnie okłamałeś w sprawie pracy.
- Będziesz w niej świetna, Katherine, bez względu na...
- Będę, jak cholera! - krzyknęła i spojrzała mu w twarz. - Nigdy dotąd nie
starałam się tak dobrze pracować jak teraz. Jeszcze wam pokażę, tobie i temu
twojemu panu Willoughby’emu Newtonowi. Nie musi mnie protegować tylko
dlatego, że jestem żoną jednego z jego najbardziej cenionych współpracowników.
Ostrożnie, Katherine, ostrzegła się znowu. Czuła, że oczy ma pełne łez.
- Wszystko jedno dlaczego, ale naraiłeś mi fantastyczną robotę - dodała po
chwili wyzywająco. - Bardzo ci dziękuję, panie Manning. Jednak od dziś działam
na własną rękę. Jeśli dam sobie radę, to dobrze. Jeśli nie, to moja strata. Nie chcę
od ciebie żadnej pomocy.
- Mylisz się sądząc, że wyobrażałem to sobie inaczej - powiedział spokojnie.
Speszyła ją łatwość, z jaką przyjął jej tyradę. Gdzie jego gniew? Czemu nie
próbował się odgryźć? Dlaczego... dlaczego robił wrażenie raczej zasmuconego?
Usiłowała odzyskać swój wcześniejszy animusz.
- Jeżeli chodzi o nasze małżeństwo, to niech każde z nas idzie swoją drogą. W
tej sytuacji tak będzie najlepiej.
- Skoro tak uważasz...
- Tak uważam - odparła z przekonaniem, którego tak naprawdę wcale nie czuła.
Daje mu wolną rękę. Może się widywać z Lacey, ile tylko zechce. Ale już
wymawiając te słowa zwracające mu wolność, pytała samą siebie, jak zniesie jego
odejście.
- Dla dobra Allison będziemy udawać dobre małżeństwo, jeżeli... jeżeli jeszcze
chcesz.
Zamilkła. Dała mu czas do namysłu. Mógł się nie zgodzić. Jednak w duchu
modliła się, żeby było inaczej. Ponieważ nie odpowiadał, wygłosiła swoją ostatnią
kwestię:
- Uważam, że każde z nas powinno mieć swoje życie osobiste i robić to, co
uzna za stosowne.
Ale kiedy to mówiła, wcale nie czuła tryumfu. Przeciwnie, w sercu miała
pustkę, przytłaczał ją niewyobrażalny ciężar. Przygotowana przemowa brzmiała
banalnie, infantylnie, niepewnie.
Jace wstał, wyprostował się i ruszył w jej stronę.
- Masz całkowitą słuszność, Katherine.
Ach, jaką udrękę przyniosły te słowa. Nie chciała ich przyjąć. Zacisnęła wargi,
by zdławić łkanie, które wyrwało jej się z piersi. Mimo wszystko liczyła, że będzie
ją błagał o przebaczenie i obieca miłość na zawsze. Cóż, dała mu ultimatum, a on
je przyjął. I to właśnie tak bardzo ją przeraziło. Z radością przegrałaby z nim w tym
starciu.
Zatrzymał się na wprost niej. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Czuła się
przytłoczona jego bliskością, dusiła się. Obecność Jace’a zawsze tak na nią działała
- od chwili, gdy po raz pierwszy otworzyła mu drzwi.
- Każde z nas powinno mieć swoje życie osobiste i robić to, co uzna za
stosowne. A ja właśnie uznałem za stosowne pocałować swoją żonę.
Znalazła się w jego ramionach, zanim miała czas zrozumieć, o co chodzi.
Zamknął jej usta swoimi. W tym pocałunku nie było nic gwałtownego, lecz czuła w
nim siłę.
Jego usta błądziły po jej ustach z taką delikatnością i jakby błaganiem, że
Katherine bezwiednie rozchyliła wargi. Całował ją głęboko, zmysłowo.
Jednocześnie trzymał ją w tak mocnym uścisku, że nie mogło być mowy o żadnym
oporze z jej strony, o żadnych próbach wyrwania się.
Kiedy wreszcie podniósł głowę, była bez tchu. Popatrzył w jej nieprzytomne
zielone oczy i opuściwszy ręce, lekko musnął piersi.
- Dobranoc - szepnął.
Odwrócił się i wyszedł do swojego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Katherine
poczuła zawrót głowy; cały pokój się kołysał, chociaż ona sama stała na miejscu
jak wrośnięta w ziemię.
Instynktownie wyciągnęła ręce, szukając oparcia w Jace’u. Ochrypłym głosem
wyszeptała jego imię. W całym ciele czuła znajomy dreszcz. Nie zostawiaj mnie
tak! - wołała w duchu.
A potem wrócił rozsądek. I wraz z nim gniew.
Jak on śmiał! Jak śmiał tak ją całować po całym dniu spędzonym z Lacey!
Pobiegła do sypialni Allison i zatrzasnęła za sobą drzwi. Hałas obudził małą i
musiała wziąć ją na ręce i ukołysać do snu.
Rozdział 11
- Chyba trzeba zacząć kupować drewno na opał. W gazetach są już ogłoszenia.
Kupimy z Cooperem metr i podzielimy się po połowie. Jest coraz zimniej i
wieczorami będziemy musieli palić - powiedział Jace. Jadł bułkę i popijał gorącą
czarną kawę. Ponieważ jednak Katherine, karmiąca właśnie Allison owsianką z
przecieranymi owocami, nie odpowiedziała na tę próbę nawiązania rozmowy, spy-
tał: - Co o tym sądzisz?
Jego swobodny ton doprowadzał ją do szału. Od dnia, w którym jej nowy,
cudowny świat się zawalił pogrążając ją w rozpaczy, Jace zachowywał się jak
gdyby nigdy nic.
Wolałaby, żeby wrzeszczał, rzucał czymś, wybuchał gniewem, wszystko, tylko
nie ten spokojny sposób bycia.
- Jak chcesz - mruknęła, wycierając wilgotnym ligninowym ręcznikiem
upaćkaną płatkami buzię Allison. Jeszcze tydzień temu nie uwierzyłaby, że
pozostaną razem, gdy zrobi się zimno, a teraz on opowiada o kupowaniu opału.
Pewnego wieczoru omal nie przełamał muru jej milczenia wspominając
mimochodem, że wiercenia zostały wreszcie uwieńczone sukcesem i z ziemi
trysnęła ropa.
- Jace, to cudownie! - wykrzyknęła spontanicznie, lecz zaraz potem rozłościła
się sama na siebie.
Rzucił na nią okiem i uśmiechnął się z zakłopotaniem, ale i z radością.
- Tak, Katherine - zatarł ręce w podnieceniu. - Ja się chyba nigdy do tego nie
przyzwyczaję. Za każdym razem, kiedy trafiamy na ropę, nawet jeśli przed
wierceniem mam pewność, że ona tam jest, to... to czuję się jak... - wzruszył
bezradnie ramionami i rozłożył ręce. - Nie, tego uczucia nie da się z niczym
porównać. - Roześmiał się po chłopięcemu.
Katherine chciała brać udział w jego radości i sukcesach. Pragnęła go objąć,
pogratulować mu, ale...
- Może moglibyśmy się gdzieś wybrać dziś wieczór? - zapytał Jace. -
Zostawimy Allison z Happy i pójdziemy na kolację, a potem na...
- Nie - ucięła krótko, choć miała na to wielką ochotę. - Cały dzień pisałam na
maszynie i jestem bardzo zmęczona...
Widać było jego rozczarowanie, ale uśmiechnął się tylko i powiedział:
- Dobrze, to kiedy indziej. - Wstał i przeciągnął się, podnosząc ręce wysoko
nad głowę. - To ja już sobie pójdę. Cieszę się, że kupiłem to łóżko. Zajmuje prawie
cały pokój, ale jest wspaniałe...
Pochylił się, dotknął ustami jej karku i po chwili z szelmowskim uśmiechem
dodał:
- ...ale nie ma w nim ciebie.
Przesunął usta po delikatnej skórze pod włosami, nakrył dłonią jej pierś i lekko
ścisnął. Przez cienki trykot koszulki jego dotyk palił ją żywym ogniem. Katherine
upuściła łyżeczkę, wstała i odwróciła się gwałtownie do niego.
- Nie rób tego - powiedziała, usiłując zapanować nad drżeniem głosu. I zaraz
dodała: - Jeżeli chcesz się z kimś w to bawić, to masz Lacey. - Z satysfakcją
zauważyła, że Jace zaciska z irytacji usta. - Ma ode mnie pełniejsze... kształty... -
stwierdziła uszczypliwie.
Lodowate spojrzenie jego oczu nie pozostawiało cienia wątpliwości, że w
końcu udało jej się go zdenerwować. Widać było, jak chodzi mu żuchwa, jak cały
sztywnieje, jakby chciał pohamować mordercze instynkty.
Ale ze strony Katherine było to pyrrusowe zwycięstwo. Jace wycedził:
- To prawda. Znacznie pełniejsze.
Odwrócił się i wyszedł z kuchni, i po chwili usłyszała trzaśniecie drzwi.
Przygnębiona, osunęła się na krzesło i dała upust łzom.
- Och, Jace - łkała. Bezwiednie położyła dłoń na piersi, która przed chwilą
drżała w cieple jego ręki. - Tęsknię za tobą - jęknęła.
Położyła głowę na stole i zaczęła płakać.
Nie miała jednak okazji zbyt długo się nad sobą użalać. Przez ostatnie dwa dni
Allison była bardzo grymaśna. Straciła swój zwykle doskonały apetyt. Nosek miała
zatkany, a potem zaczęła kasłać. Katherine machnęła ręką na pracę. Troska o
zdrowie małej wykluczała skupienie się na czymkolwiek, nie mówiąc już o
jakimkolwiek koncepcyjnym myśleniu.
Wieczorem trzeciego dnia mała zaczęła żałośnie płakać i dostała gorączki.
Katherine nosiła ją poklepując po pleckach i czule do niej przemawiając. Widać
było wyraźnie, że dziecko ma kłopoty z oddychaniem, a kaszel staje się coraz
gwałtowniejszy.
Katherine usiłowała skontaktować się z Happy, ale bezskutecznie. Kiedy
zadzwonił telefon, potraktowała go jak ostatnią deskę ratunku. Dzwonił Jace, żeby
uprzedzić, że może później wrócić, ale Katherine była tak szczęśliwa słysząc jego
głos, że zupełnie zapomniała o swojej dumie i natychmiast opowiedziała mu o
chorobie Allison.
- Czy zadzwoniłaś do lekarza? - spytał, kiedy skończyła.
- Tak. Powiedział, żeby jej dać syropek na obniżenie gorączki, pilnie ją
obserwować i wezwać go, gdyby było gorzej.
- Kiedy to było?
- Wczesnym popołudniem.
- Najlepiej będzie, jak ja do niego zadzwonię i po prostu go przywiozę. A jak ty
się miewasz?
- Dobrze - powiedziała. - Tylko, Jace, jest taka sprawa, że ona się urodziła
strasznie malutka i jej płuca...
- Wiem, wiem, kochanie. Nie denerwuj się, przyjadę, jak będę mógł
najszybciej.
Katherine odłożyła słuchawkę i poczuła w sercu wielki żar miłości. Jace zaraz
przyjedzie i pomoże. Wszystko będzie dobrze. Szeptała o tym płaczącej i kaszlącej
Allison, to nosząc ją na rękach po pokoju, to kołysząc na bujanym fotelu.
Mała z każdą chwilą stawała się bardziej niespokojna, a kiedy zaczęła
oddychać z wyraźnym trudem, Katherine wpadła w panikę. Gdzieś z głębi gardła
Allison wydobywały się okropne chrypiące dźwięki. Jej kaszel przypominał uja-
danie psa, jak w upiornym śnie.
Półprzytomna z przerażenia Katherine usłyszała kroki na schodach. Rzuciła się
do drzwi i otworzyła je na oścież. Po schodach wbiegał Jace, a za nim doktor
Petersen, pediatra. Widząc dziki wzrok Katherine, Jace zatrzymał się w pół kroku,
a potem jak huragan wpadł do mieszkania.
Spojrzał na Allison.
- Ledwo oddycha... - szlochała Katherine. - Posłuchaj tylko... Ona umiera. Ja
wiem. Jej płuca...
Lekarz i Jace nie zwracali na nią uwagi. Zajęli się dzieckiem. Doktor Petersen
wysłuchał chrapliwego kaszlu i zakomenderował:
- Do łazienki.
Jace popchnął Katherine w tamtą stronę. Zachowywał się, jakby dokładnie
wiedział, co robić. Odkręcił kran ciepłej wody nad wanną, nim lekarz zdążył wejść
do łazienki i zamknąć za sobą drzwi.
- Co... - zaczęła Katherine, ale doktor Petersen od razu jej przerwał:
- Czy ma pani mentol albo coś w tym rodzaju?
W milczeniu skinęła głową i wskazała szafkę z lekarstwami pod lustrem.
Lekarz wziął słoik i zaczął obficie nakładać szczypiący żel na szyjkę Allison.
Tymczasem łazienka zamieniła się w parówkę; do wanny lała się strumieniem
gorąca woda. Jace zerwał z wieszaka ręcznik, zmoczył go w ciepłej wodzie nad
umywalką, wyżął i delikatnie położył małej na piersi.
- Powinnam była wiedzieć... - próbowała się tłumaczyć ze swojej ignorancji
Katherine.
- Nie mogła pani wiedzieć, skoro dziecko nigdy dotąd nie miało krupu -
powiedział uspokajająco doktor Petersen. - To choroba o bardzo dramatycznym
przebiegu. Wygląda znacznie groźniej, niżby to uzasadniał rzeczywisty stan
chorego.
Jace objął Katherine ramieniem. Zapominając o tym, co ich dzieliło, przytuliła
się do niego z ufnością. Lekarz zmienił gorący, mokry ręcznik na piersiach Allison,
a potem cierpliwie powtarzał ten zabieg.
Czas mijał. Troje dorosłych, stłoczonych w ciasnym pomieszczeniu, spływało
potem. Kiedy Allison zaczęła znowu kaszleć, Katherine chciała ją wziąć na ręce,
ale doktor Petersen ją powstrzymał.
- Może już za chwilę będzie po wszystkim - powiedział.
Z noska małej wyskoczyła bańka gęstego śluzu i jednocześnie, w gwałtownym
ataku kaszlu, dziewczynka wykrztusiła resztę tego wszystkiego, co przysparzało im
tyle zmartwienia.
- O to właśnie chodziło! - wykrzyknął radośnie doktor i wytarł Allison nos
ligninową chusteczką, a potem delikatnie usunął jej z buzi resztki śluzu.
Prawie natychmiast oddech dziecka wrócił do normy. Leżało senne i zmęczone,
ale po raz pierwszy od wielu godzin nie płakało.
Jace zajął się porządkowaniem łazienki, gdy tymczasem Katherine nie
odstępowała na krok doktora Petersena, który poszedł z małą do jej pokoju. Położył
ją delikatnie do łóżeczka, wyjął stetoskop i przytknął do wznoszącej się i
opadającej piersi maleństwa.
Po chwili wyprostował się i oświadczył:
- Jest tak, jak myślałem. Płuca są czyste. Zapewne od paru dni miała wirusowe
przeziębienie i dlatego była taka zaflegmiona. Trudności z oddychaniem i kaszel
pochodziły z gardła, a nie z płuc.
- Bardzo panu dziękuję, panie doktorze. Tak się przeraziłam...
- Zauważyłem. Proszę pamiętać o tym sposobie z łaźnią parową na wypadek,
gdyby jeszcze kiedykolwiek Allison czy któreś z następnych dzieci złapało krup -
powiedział doktor Petersen.
Spojrzał na Allison i postanowił jeszcze podać jej lekarstwo. Zaaplikował je
małej zakraplaczem do buzi.
- To łagodny środek rozkurczowy, będzie działał całą noc. - Wypisał receptę. -
A to na jutro. Proszę podawać jej aspirynę w płynie, jeśli będzie gorączka, i
wezwać mnie, gdyby w ciągu dwóch dni nie było poprawy. Czy ma pani nawilżacz
powietrza?
- Tak - odparła Katherine. Nagle zdała sobie sprawę z obecności Jace’a, który
tymczasem wszedł do pokoju.
- Proszę go włączyć na parę dni. To jej pomoże.
- Dziękuję panu, panie doktorze - rzekł Jace. Serdecznie uścisnął rękę lekarza,
po czym odprowadził go do drzwi.
Gdy wrócił, Katherine, pochylona na łóżeczkiem, gładziła małą po pleckach.
- Napędziła ci stracha, co? - szepnął.
- Nie masz pojęcia, jak się przeraziłam - odpowiedziała drżącym głosem.
- Wiem. Dobrze, że zadzwoniłem i że tu byłem z tobą.
Położył ręce na jej rozdygotanych ramionach i zaczął masować je uspokajająco.
- Dziękuję ci - rzekła cicho. A potem, przypomniawszy sobie sprawność jego
działania, spytała: - Skąd wiedziałeś, co robić?
Zaśmiał się.
- Gdy się wierci gdzieś na końcu świata, to człowiek uczy się różnych rzeczy.
Czasem trzeba być nawet i pielęgniarzem. Jeden z moich ludzi też się kiedyś zaczął
tak dusić i Billy pokazał nam, co robić.
- Powiedz Billy’emu, że jestem jego dozgonną dłużniczką.
- Ucieszy się - odparł Jace. - Hej, a czy nie jesteś czasem głodna? Z tego
wszystkiego zapomnieliśmy o kolacji.
- O lunchu też - stwierdziła Katherine. Poklepała Allison po pupce i odwróciła
się. - Ale nawet o tym nie pomyślałam.
- To połóż się teraz na chwilkę, a ja wyskoczę po jakieś hamburgery.
- Nie chcę, żebyś...
- Nic nie szkodzi - przerwał jej i już go nie było.
Katherine usiadła na kanapie i oparła głowę na poduszkach. Zamknęła oczy. Co
za straszny dzień...
Nawet nie wiedziała, kiedy zasnęła. Obudziły ją pocałunki w policzek, lekkie
jak piórko. Otworzyła oczy. Nad nią stał Jace.
- Czy ja spałam? - spytała półprzytomnie.
- Tak by się wydawało. Chyba że marzyłaś z zamkniętymi oczami. A co byś
powiedziała na mały piknik? - uśmiechnął się.
- Co takiego? - Usiadła prosto. - Och, Jace! - wykrzyknęła na widok
hamburgerów, frytek i innych specjałów, które wraz z zapalonymi świecami
zobaczyła na stoliku do kawy.
- Szanowna pani, podano do stołu - rzekł Jace, kłaniając się nisko.
Po raz pierwszy od wielu tygodni Katherine śmiała się serdecznie z jego
błazeństw. Stworzyło to miły nastrój podczas posiłku. Jace bawił ją opowiadaniem
o swoich przygodach za granicą, Katherine popłakała się ze śmiechu przy historii z
szejkiem, który wybrał go na męża jednej ze swych dwunastu córek.
- Śmiejesz się, a ja ledwie ocaliłem swoją cnotę - rzekł Jace z udaną przyganą.
Katherine wstała i zaczęła zbierać tekturowe kubki i talerze, ale nagle zastygła
w pół ruchu, bo Jace, który właśnie usiadł na kanapie, objął ją w talii i odwrócił do
siebie. Nie broniła się, więc przyciągnął ją bliżej, gładząc dłońmi po plecach i
patrząc w oczy.
- Dziś nie masz stanika - szepnął z łobuzerskim uśmiechem, który tak
uwielbiała.
Wsunął jej ręce pod koszulkę ruchem, który zapowiadał pieszczotę. Katherine
nie odtrąciła go. Pragnęła tych pieszczot. Później będzie czas na rozmyślania o
różnych żalach. Jace zdjął jej koszulkę przez głowę i patrzył na nią w blasku świec,
których migotliwy płomień wydobywał wszystkie zagłębienia i okrągłości jej ciała.
Potem wtulił twarz między jej piersi i całował żarliwie, mrucząc cały czas:
- Jesteś piękna, Katherine... piękna... cudowna...
Patrząc na niego z boku Katherine stwierdziła, że Jace ma bardzo długie i gęste
rzęsy i niemal doskonały w kształcie, prosty arystokratyczny nos.
Dotknął jej kolan i zaczął przesuwać ręce wzdłuż ud w górę. Serce Katherine
waliło jak młotem w radosnym oczekiwaniu. Bezwiednie tuliła głowę Jace’a,
okrywając ją swoimi włosami.
Objął ją w talii, a potem przesunął ręce niżej, rozpiął zamek błyskawiczny jej
dżinsów, zsunął je i położył dłonie na biodrach Katherine.
- Katherine - jego oddech był przyśpieszony - twoje ciało jest tak cudownie
piękne.
Dotykał ustami jej brzucha, muskając skórę lekkim zarostem i wywołując miły
dreszcz. A potem zaczął pieścić językiem pępek, udając akt miłosny, gwałtowny i
bardzo namiętny.
Oddech Katherine stał się urywany, spazmatyczny, w jej żyłach tętniła
rozszalała krew.
Jace oderwał usta od jej ciała, włożył palec pod elastyczny koronkowy pasek
majteczek bikini i zaczął przesuwać go w dół, coraz niżej i niżej...
Kiedy Katherine pomyślała, że zaraz zacznie krzyczeć, nagle cofnął rękę i
wstał. O mało nie straciła równowagi. Jace ujął jej twarz w dłonie i głodnymi
ustami poszukał jej ust.
- Nie wytrzymam już ani chwili dłużej - wymamrotał. Szybko zgasił świece i
pociągnął ją do sypialni.
Niecierpliwym ruchem odrzucił kołdrę i położył Katherine na łóżku. Nie
wahała się: szybko zdjęła spodnie i majteczki. On też zrzucił ubranie, klnąc guziki,
sprzączki i zamki.
Kiedy oboje byli już nadzy, nakrył jej ciało swoim. Obsypał pocałunkami jej
twarz, przeczesując palcami rozrzucone po poduszce miodowe włosy.
- Katherine, nie odmawiaj mi tego - wyszeptał. - Proszę. Pragnę cię.
Potrzebuję...
Odpowiedziało mu za nią jej ciało, przyjmując go spontanicznie i bez
zastrzeżeń. Głaskała go po szerokich plecach, przesuwając ręce aż na biodra i uda.
W tej pieszczocie zawarta była tęsknota wywołana długą wstrzemięźliwością,
równie silna jak jego namiętność.
Spełnienie przyszło natychmiast. Jace zaprzestał swych dzikich pocałunków i
położył swoją ciemną głowę na poduszce obok jej - złotej. Przez jakiś czas trwali
tak w stanie błogości, napawając się wzajemną bliskością i intymnością tej chwili,
a potem Jace oparł się na łokciach i wymruczał:
- Wiedziałem, że i ty na mnie czekasz, bo inaczej nigdy...
- Wiem - szepnęła, odgarniając mu z czoła wilgotne czarne kosmyki włosów.
Zaczął wodzić palcami po jej twarzy wzdłuż linii kości policzkowych, nosa i
warg. W ślad za palcami poszły usta.
- Być tak z tobą... Katherine, jak to cudownie... Pocałuj mnie - westchnął.
Czuła przy sobie jego ciało, które zaspokoiwszy pierwszy głód zaczynało
domagać się więcej.
Nakrył jej piersi dłońmi, podniósł do swoich ust i zaczął pieścić językiem ich
różowe czubki.
Wykrzyknęła radośnie jego imię, tracąc niemal całkowicie świadomość
wszystkiego, co ją otaczało. Liczył się tylko on, jej mężczyzna, który wiódł ją ku
spełnieniu.
Katherine powiedziała w ciemność:
- Chcę zajrzeć do Allison.
- A poradzisz sobie sama? - spytał niewinnym tonem Jace. Próbowała mu dać
za to klapsa, ale się wywinął i oświadczył: - Na wszelki wypadek pójdę z tobą.
Śmieli się jak psotne dzieci. Szli nago, potykając się po ciemku. Jace wpadał na
wszystko, cokolwiek znalazło się na jego drodze, i szukając po omacku wsparcia u
Katherine, łapał ją niby to niechcący za jakąś intymną część ciała, a potem
przepraszał.
- Ach, niechże mi pani łaskawie wybaczy, bardzo mi przykro, ale to wszystko
dlatego, że tutaj tak ciemno.
Katherine chichotała.
- Po co ci światło? Doskonale wiesz, gdzie co jest.
- Masz rację - odpowiadał Jace, śmiejąc się lubieżnie, i delikatnie szczypał ją w
pośladek.
Zaśmiewali się ze swoich figli, ale spoważnieli, zaglądając do łóżeczka małej.
Allison spała spokojnie. Na tle świstu nawilżacza słychać było jej spokojny
oddech.
- Chyba nawet nie zauważyła, że nas nie ma - szepnął Jace.
Kiedy wrócili do wielkiego łoża i leżeli obok siebie, Katherine, wtulona
plecami w szeroką pierś Jace’a, zaczęła nagle żałować tego, co się stało.
Czyż jest aż tak naiwna i tak bujająca w obłokach, że uważa seks za transmisję
miłości? Kocha Jace’a i oczywiście seks jest elementem tej miłości, ale wie
przecież, że on jej nie kocha.
Jednak z pewnością coś do niej czuje. Lubi z nią przebywać, a o Allison bał się
nie mniej niż ona. Może to właśnie jest miłość?
Jace, jak gdyby to potwierdzając, poruszył się we śnie i przesunął rękę z jej
brzucha na pierś. Na krótką chwilę zamknął na niej delikatnie dłoń, po czym jego
palce rozgięły się i wyprostowały.
Katherine powiedziała cichutko:
- Kocham cię, Jace.
Siedziała przy maszynie patrząc w dal. Miała pracować nad pierwszą serią
reklamówek, ale wspomnienia ostatniej nocy zasnuły mgłą jej umysł i tak
oddziaływały na ciało, że jakiekolwiek sensowne myślenie stało się praktycznie
niemożliwe.
Allison czuła się już o wiele lepiej. Lekarstwo przepisane przez doktora
Petersena podziałało lekko nasennie i mała spała teraz spokojnym, zdrowym snem.
Katherine wyznaczyła sobie na dziś pewien cel i zdecydowana była go
osiągnąć, zanim zajmie się obiadem. Ledwie jednak napisała kilka słów, zadzwonił
telefon.
Zdziwiła się, słysząc szorstki głos Billy’ego.
- Cześć, Billy - powiedziała radośnie. - Czym mogę ci służyć?
- No właśnie, przykro mi, Katherine, że muszę do ciebie dzwonić...
Katherine boleśnie ścisnęło się serce. Coś się stało Jace’owi. Nie! Wypadek?
Jest ranny?
- Jace? - spytała dziwnie wysokim głosem.
Billy odgadł chyba jej myśli, bo zapewnił ją szybko:
- Z Jace’em wszystko w porządku. To znaczy nie jest ani ranny, ani zabity, ani
nic w tym rodzaju.
Pod Katherine ugięły się nogi i z ulgą osunęła się na krzesło.
- Ależ mnie nastraszyłeś.
- Bardzo mi przykro, Katherine... - wydawało jej się, że słyszy w słuchawce
strzyknięcie sokiem tytoniowym - ...ale Jace kazał mi zadzwonić i cię uprzedzić, że
może nie wrócić dziś na noc do domu.
- Czy są jakieś kłopoty z wierceniem?
Znowu strzyknięcie.
- Niezupełnie - próbował kręcić Billy.
- Więc co? - spytała, zdenerwowana tym owijaniem w bawełnę.
- Pojechał do Longview wyciągać z kłopotów tę cholerną sukę, tę Newton -
powiedział.
- Rozumiem - mruknęła Katherine. Nie ryzykowała już dalszych pytań. Bała
się, że nie przejdą jej przez zaciśnięte gardło.
- Ni cholery nie rozumiesz - burknął Billy. - Ale to sprawa twoja i Jace’a. W
każdym razie ta dziwka dzwoniła tu jakąś godzinę temu, beczała i zawracała mu
głowę. Chyba wpadła w tarapaty w jakiejś kowbojskiej mordowni dla samotnych
sfrustrowanych damulek. Błagała Jace’a, żeby przyjechał. No więc Jace pojechał -
zakończył z wyraźnym niesmakiem.
- Oczywiście - westchnęła Katherine. - Dziękuję ci za telefon. Bardzo bym się
denerwowała, gdyby nie wrócił na noc bez powiadomienia, co się z nim dzieje.
- Nie wiem, kiedy masz się go spodziewać. Ta suka... to znaczy... - Billy urwał.
Katherine oszczędziła mu dalszego zakłopotania.
- Rozumiem, Billy - odparła i odłożyła słuchawkę, zanim zdążył jeszcze
cokolwiek powiedzieć.
Ukryła twarz w dłoniach potrząsając głową. To niemożliwe, żeby Jace rzucił ją
dla Lacey. Po takiej nocy? Nie, to wykluczone! I po tym, jak rano pobiegł do
apteki, jeszcze przed otwarciem, po lekarstwo dla Allison? Nigdy!
Czy mógł ją całować tak czule, tak namiętnie i za parę godzin rzucić się w
ramiona Lacey? Czy tak już miało teraz wyglądać ich życie? Czy miała dzielić tę
namiętność z Lacey, do której należało jego serce?
- Nie wiem, czy potrafię - powiedziała głośno, i w tym momencie zdała sobie
sprawę, że już podjęła decyzję.
Rozdział 12
- Cześć, kochanie - powiedział Jace, wchodząc do mieszkania.
Pochylił się nad Katherine i pocałował ją w policzek. Zamarła przy biurku,
zdziwiona i zła.
- Jestem wykończony. Znajdzie się trochę kawy?
- Sam zobacz - odparła chłodno.
Widziała jedynie jego plecy, kiedy wchodził do kuchni. Rozmawiał z nią tak,
jakby tylko wyskoczył po gazetę... dwa dni temu. Mówił coś o pogodzie, pytał o
zdrowie Allison, był wyraźnie rozczarowany, że śpi, ale ani słowa o tym, gdzie był
przez ostatnie dwa dni i co porabiał z Lacey Newton Manning. Od telefonu
Billy’ego Katherine żyła w kompletnej niewiedzy. Jace przez dwa dni nie pisnął
ani słowa. Uważał pewnie, że ot tak sobie wróci do domu, i życie potoczy się dalej.
A teraz zachowuje się jakby nigdy nic. Ale to nie takie proste, Jasonie Manning.
- Jak robota? - spytał Jace.
Przyniósł sobie z kuchni kubek parującej kawy, opadł na kanapę, oparł głowę i
zamknął oczy. Po chwili otworzył je i spojrzał na nią. Zauważyła, że wyglądał
bardzo mizernie.
- Dobrze - odrzekła. - Dostałam od pana Newtona list z uwagami na temat
pierwszych szkiców, które mu posłałam. Rozmawiałam również z kierownikiem
produkcji w telewizji. Wybiera już miejsca do zdjęć.
- To wspaniale. Wiedziałem, że dasz sobie radę. Jestem z ciebie dumny.
Wstała od maszyny i podeszła do okna. Nie odwracając się do niego
powiedziała:
- To dla ciebie chyba ulga. Nie musisz się już czuć tak bardzo za mnie
odpowiedzialny.
W powietrzu zawisło długie, pełne napięcia milczenie. Gdy się w końcu
odezwał, w jego głosie słychać było wyraźnie irytację:
- Co ma znaczyć ta dziwna uwaga?
Katherine wyprostowała się, przybrała chłodny wyraz twarzy i odwracając się
do niego zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy.
- Ma znaczyć - powiedziała powoli - że powinniśmy zakończyć tę farsę, którą
nazywamy małżeństwem.
Te słowa o mało jej nie zabiły. Wprawdzie mówiła pewnie i stanowczo, ale nie
była w stanie wytrzymać jego spojrzenia.
- Ty... masz inne... zainteresowania... a ja zawsze byłam niezależna -
oświadczyła z determinacją. - Nie mogę pozwolić, żeby ktoś mi dyktował, jak mam
żyć. - Dlaczego w tym, co mówi, brak stanowczości? Dlaczego jej głos się tak
załamuje? Nie chciała przyznać, że jego narastający gniew i oskarżycielskie
spojrzenie bardzo ją denerwują.
- Aha. Widzę, że wszystko już sobie obmyśliłaś - powiedział z goryczą.
- Tak - potwierdziła.
- Nie możesz zaakceptować istnienia Lacey...
- Nie, nie mogę. Nie potrafię.
- Nie możesz zaakceptować mnie! Nie zaakceptowałaś we mnie niczego od
chwili, kiedy po raz pierwszy przekroczyłem próg tego domu.
Wstał i zaczął iść ku niej z wściekłością, stawiając duże, zamaszyste kroki.
Cofnęła się odruchowo.
- A widzisz! - wrzasnął, widząc jej odwrót. - Właśnie o tym mówię. - Stanął
przed nią i zapytał: - Ale co ty masz właściwie przeciwko mnie? Dlaczego uważasz
mnie za potwora?
Katherine patrzyła na niego w milczeniu. Bała się eksplozji jego
nieposkromionego temperamentu. Już nieraz bywała ich świadkiem.
- Odpowiadaj, do cholery! - krzyknął.
- Dlatego, że nazywasz się Manning! - wybuchnęła. Serce waliło jej jak
młotem. Wzięła głęboki oddech. - Twoja rodzina raz już zrobiła mi krzywdę. Nie
mam zamiaru narażać się po raz drugi.
- Skrzywdziła cię moja rodzina. Ale nie ja.
- A czy to nie to samo?
- Nie! Nie zauważyłaś jeszcze, że moja skala wartości jest zupełnie inna? Że
różnię się od nich jak dzień od nocy? Mój Boże!
- Nie we wszystkim. - Katherine dopiero teraz dojrzała do prawdziwego sporu.
Początkowo była onieśmielona jego gniewem, ale teraz zdecydowała, że będzie
twardo bronić swego. Nie potrafi z nim żyć, skoro on kocha inną.
- Zachowałeś się tak, jak się tego po tobie spodziewałam. To czysta
manipulacja. Czarujesz swoje ofiary, a kiedy ich mechanizmy obronne przestają
działać, unicestwiasz je. Zaczęłam ci w pewnym momencie ufać, ale mnie
zawiodłeś.
- Do jasnej... - urwał w pół przekleństwa. Zaczął szarpać swoją niesforną
czuprynę, a potem oparł ręce na biodrach i spojrzał na nią z nie ukrywaną pogardą.
- Jesteś wstrętną, świętoszkowatą suką!
- A no właśnie! - Wymierzyła w niego oskarżycielsko palec. - Oto najlepszy
dowód. Dokładnie takim językiem przemawiał do mojej siostry Peter. Mary
czasem nawet niektórych słów nie znała. Ale to było tylko na początku. Potem
stosował przemoc fizyczną. Allison to owoc gwałtu. Wiesz o tym? Mam powody
przypuszczać, że będziesz podobnie postępował ze mną. Wszystko robisz zgodnie
z planem... widujesz się ze swoją byłą żoną, a teraz kochanką, i jeszcze się z tym
przede mną afiszujesz. Peter też się znęcał nad Mary, romansując z innymi
kobietami.
Jace skoczył do niej, złapał ją za ramiona i przyciągnął do siebie. Przez
zaciśnięte zęby wykrztusił:
- Ostrzegałem cię, żebyś mnie nigdy nie porównywała z Peterem. To był
potwór, rozumiesz? Od dzieciństwa wszystko niszczył. Zamordował mi kiedyś
szczeniaka, pierwszego, jakiego miałem, i na poduszce zostawił wiadomość, gdzie
go zakopał. Zgwałcił córkę jednej z naszych służących. Miała trzynaście lat.
Oczywiście za pieniądze wszystko dało się zatuszować. - Ścisnął ją jeszcze silniej
za ramię i spytał z goryczą: - Czy aby nie mówię za szybko? W każdej chwili służę
smakowitymi detalami.
- Jace, proszę cię...
- O, co to, to nie, szanowna pani Katherine. Chcesz wiedzieć, jacy jesteśmy my,
Manningowie, to posłuchaj. Postaram się nie sprawić ci zawodu.
Puścił ją i odwrócił się gwałtownie. Wetknął ręce w kieszenie i zaczął chodzić
po pokoju.
- Peter był naturalnie oczkiem w głowie rodziców - ciągnął. - Jedynym ich
spadkobiercą. Ja byłem niepotrzebny, ciągle mi o tym przypominano. Jako chłopiec
zastanawiałem się czasem, dlaczego mnie nie darzono taką miłością. Bardzo mnie
to wtedy bolało, ale teraz jestem zadowolony. Bo stałbym się taki jak on. Kochali
go, ale głupio. Byli zbyt prymitywni, żeby to zrozumieć. Sam pojąłem to dopiero
po latach. Po latach picia, burd i przygód miłosnych. Pewnego dnia dotarło do
mnie, że jeśli chcę zostać przyzwoitym człowiekiem, muszę liczyć tylko na siebie.
I postanowiłem, że rodzice nie zmarnują mi życia.
Katherine drżącą ręką zasłoniła usta, by głośno nie krzyknąć. Gdyby mogła
cofnąć swoje bolesne słowa, natychmiast by to zrobiła. Było już jednak za późno.
Jace nie mówił teraz do niej. Analizował sprawy w myślach i głośno te myśli
wypowiadał.
- Współczułem biednej Mary. Musiała czuć się jak Daniel w jaskini lwa. Był
już czas, żeby Peter się w końcu ożenił. Chodziło naturalnie o właściwy wizerunek
bankiera i wszystkie te bzdury. Ale nie mogłem pojąć, dlaczego Peter ożenił się z
kimś takim jak ona i dlaczego rodzice na to pozwolili. Potem jednak zrozumiałem.
Gdyby ożenił się z którąś ze swoich panienek, to przy pierwszej zdradzie
poleciałaby do taty na skargę albo, co gorsza, do prasy, i wybuchłby skandal.
Wiedział doskonale, że słodka, naiwna Mary, sierota, która miała tylko starszą
siostrę, niczego takiego nie zrobi.
Przestał chodzić tam i z powrotem i głęboko odetchnął. Patrzył na Katherine
przez dłuższą chwilę.
- Jace... - zaczęła.
Podniósł obie ręce, jakby się przed nią bronił.
- Proszę cię, Katherine, nie chcę o niczym słyszeć. Jestem zmęczony. -
Zamknął oczy i potarł je palcami. - Powiedziałaś, co miałaś do powiedzenia, a ja ci
powiedziałem swoje. I tak to zostawmy.
Schylił się po leżące na stoliku kluczyki do dżipa i skierował się do drzwi.
- Dokąd idziesz? - spytała z lękiem.
- Do pracy. Chciałem wziąć dzień wolny, ale w tych warunkach... - Nie
dokończył i wzruszył ramionami.
Przy drzwiach odwrócił się jeszcze i mruknął:
- Masz rację, Katherine. Skoro tak to czujesz, to lepiej, jeśli damy sobie spokój
z tą „farsą, którą nazywamy małżeństwem”. Dobrze cytuję?
Serce Katherine rozsypało się na tysiące kawałków.
- Ale jeśli tak - dodał bezbarwnym, obojętnym głosem - to jedno z nas musi
zrezygnować z Allison.
Katherine dotknęła dłonią piersi i otworzyła usta.
- C...co masz na myśli? - spytała drżącym głosem.
Spojrzał na nią spod przymrużonych powiek. Jego usta ułożyły się w twardą
linię.
- Taka jesteś mądra, na wszystko umiesz znaleźć odpowiedź, więc sama sobie
wytłumacz. Pamiętaj tylko, że my, Manningowie, jesteśmy bezwzględni, gdy ktoś
nam stanie na drodze.
Usłyszała trzaśniecie drzwi.
Przez kilka następnych godzin Katherine poruszała się jak automat. Karmiła
Allison i zajmowała się innymi sprawami, ale zachowywała się, jakby była pod
działaniem narkotyków. Z płaczem tuliła małą do piersi. Nie bała się, że Jace
zrealizuje swoją pogróżkę, rozpaczała nad utraconą miłością.
Wszystko wyglądało beznadziejnie. Zraniła go zbyt głęboko, nigdy jej nie
przebaczy tych podejrzeń. Mogła się mylić co do jego motywów, systemu wartości,
charakteru, ale jedno wiedziała na pewno - jest dumny. Duma nie pozwoli mu
wrócić i odbudować tego, co ich łączyło.
Duma i Lacey.
Usłyszała wycie syren, ale zbyt była pogrążona w rozpamiętywaniu własnego
nieszczęścia, żeby zauważyć gnające ulicami wozy strażackie.
Z letargu wyrwał ją tupot na schodach. Może to Jace? Serce zabiło jej mocniej,
ale zaraz znów pogrążyła się w rozpaczy. Poznała ciężkie kroki Happy, która szła
jakoś dziwnie szybko.
Czekała na nią przy drzwiach.
- Katherine, nie denerwuj się, kochanie, dopóki się nie dowiemy, co się stało -
wysapała gospodyni. Jej usta drżały, a roześmiane zwykle oczy zasnuła mgła lęku.
- O czym ty mówisz? - spytała Katherine nieprzytomnie. Wzdrygnęła się w
przeczuciu czegoś złego. Wspomnienie śmierci Petera i Mary przemknęło jej przez
głowę jak kadr z filmu.
- Nie słyszałaś syren wozów strażackich?
- Tak, ale...
- Jechali na odwiert. Był wybuch.
- O Boże! - jęknęła Katherine i zasłoniła usta, by stłumić ogarniającą ją histerię.
- Jeszcze nie wiemy, co się stało...
- Zajmiesz się Allison? - wykrzyknęła Katherine i pobiegła po torebkę i
pantofle.
- Nie możesz tam jechać! - zawołała Happy. - Tam jest niebezpiecznie. Proszą
przez radio, żeby trzymać się z daleka.
- Jadę. Zajmiesz się Allison czy mam to inaczej załatwić? - Katherine nie
chciała być szorstka dla swojej przyjaciółki, ale nie miała czasu na żadne dyskusje.
Musiała się jak najszybciej dowiedzieć, co z Jace’em. A jeśli... O Boże, nie! To po
prostu niemożliwe.
- Przecież wiesz, że zostanę z małą. Zabiorę ją do siebie i włos jej z głowy nie
spadnie. Zajmę się nią, jak długo będzie trzeba.
- Dzięki, Happy. Och... a Jim? - Katherine dopiero teraz przypomniała sobie, że
syn gospodyni też jest w niebezpieczeństwie.
- Dziś ma wolne. Dzięki Bogu. Pojechał do Dallas. No, jak masz jechać, to
jedź. - Happy popchnęła ją lekko. - Zadzwoń, jak coś będziesz wiedziała. Jace’owi
nic się nie stało. Ja to po prostu wiem. - Oczy Happy dziwnie zwilgotniały.
W oczach Katherine również zabłysły łzy.
- Mam nadzieję. Nie przeżyłabym, gdyby...
Nie odważyła się dokończyć swojej myśli. Zbiegła po schodach, wyskoczyła na
dwór i pognała do samochodu.
Jadąc wyboistą drogą, bezskutecznie usiłowała nastawić radio na stację
nadającą komunikaty z miejsca wypadku. Zrozpaczona, dała wreszcie za wygraną.
Może lepiej nie wiedzieć. Na przemian to płakała, to przeklinała siebie. Jace musi
żyć! Nawet okaleczony albo poparzony, ale musi żyć. Zaczęła się głośno modlić:
- Panie Boże, jeżeli mnie nienawidzi, to trudno. Jeżeli chce Allison, to mu ją
dam. Tylko żeby żył... Kocham go. Jeżeli ma umrzeć, to pozwól, żebym mu
przedtem powiedziała, że go kocham. Nie daj, żeby cierpiał. Żeby był poparzony...
Przecież dzisiaj miał nie iść do pracy. Mówił, że chciałby zostać w domu.
Wygnały go jej podłe oskarżenia. To wszystko jej wina. Przez łzy krajobraz
wydawał jej się zamazany i wodnisty. Jechała kierując się na słup czarnego dymu
kłębiący się nad sosnowym lasem. Prowadził ją jak słup ognia Mojżesza na
pustyni. W górze ukazały się helikoptery prasowe, zlatujące się do miejsca pożaru
jak sępy do padliny. Nienawidziła tej dziennikarskiej pogoni za sensacją. Co
wieczór w telewizji pokazywali rozbite pociągi, wypadki samochodowe, pożary.
Zastanawiała się, czy rodziny ofiar, tak jak i ją, oburzało to naruszanie
prywatności. Aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy z realności cierpienia tam-
tych ludzi.
Zdziwiła się, gdy zobaczyła wierzchołek wieży. A więc nie tu nastąpiła
eksplozja. Dookoła odwiertu stały półciężarówki i wozy strażackie. Zatrzymała
samochód, wyskoczyła i pobiegła w stronę ognia. Paliło się w pobliżu przyczepy.
- Hej, proszę pani! - zawołał jakiś człowiek w żółtej kurtce i chwycił ją wpół.
Zaczęła się szarpać jak dzika kotka. - Tam nie wolno. Tam jest niebezpiecznie -
oświadczył strażak i zaklął jak szewc, kiedy ugryzła go w rękę.
- Obawiam się, że tej pani nie da się przekonać - powiedział ktoś spokojnym,
głębokim głosem.
Katherine osunęła się w ramiona zdumionego strażaka. Byłby ją upuścił, gdyby
mu nie pośpieszyły z pomocą inne ramiona.
- Jace - szepnęła z niedowierzaniem i spojrzała w jego osmaloną twarz. - O
Boże! - krzyknęła przerażona.
- Nie, nie, to nie oparzenia. Po prostu jestem brudny - zapewnił ją.
- Och, mój najdroższy... - Wtuliła twarz w jego koszulę i mocno objęła wpół. -
Tak się martwiłam. Myślałam...
Ze wzruszenia nie mogła mówić. Objęła go jeszcze mocniej.
- Chodź, to ci opowiem, co się stało - powiedział Jace.
Gdy odchodzili, spojrzała jeszcze na strażaka. Wciąż rozcierał bolącą rękę.
- Przepraszam... - Katherine czuła, że musi się wytłumaczyć. - Myślałam, że
mój mąż jest ranny, i zachowałam się jak wariatka. Naprawdę przepraszam.
Strażak uśmiechnął się krzywo i odparł mrukliwie:
- Nic nie szkodzi.
Jace zaprowadził ją do samochodu, trzymając mocno pod rękę. Spojrzała na
męża zapłakanymi zielonymi oczami i spytała:
- Co się stało?
Wytarł czoło rękawem koszuli.
- Wygląda to znacznie gorzej, niż jest w rzeczywistości. Wszystkie te wozy
strażackie przyjechały dla ochrony lasu, w ramach akcji zapobiegawczej. Ale
powinniśmy dziękować Bogu, żeśmy wszyscy nie wylecieli w powietrze - dodał
ponuro.
- Ten dym...
- Tak, ropa daje od cholery dymu. Jakiś przewód elektryczny czy telefoniczny
spowodował spięcie i pod przyczepą eksplodowały butle z gazem. Buchnęło aż do
nieba. W dodatku ktoś beztrosko postawił kilka beczek z ropą nie tam, gdzie
trzeba. Poszły i one. Gdybym tu był... - Zagryzł usta.
- A Billy?! - krzyknęła Katherine i chwyciła Jace’a za rękę.
- Na szczęście obaj wyszliśmy wtedy z przyczepy, żeby obejrzeć tę
półciężarówkę, którą Billy naprawia.
Katherine cała się trzęsła. Przytulił ją i dodał z dumą:
- Mam doskonałą załogę. Rzucili wszystko, złapali gaśnice i łopaty i zaczęli
kopać rów dokoła ognia. Zachowali się jak profesjonaliści.
- Mają wspaniałego szefa - wyszeptała.
Popatrzył w jej mokre oczy.
- A jak to się stało, że tu wpadłaś? - zapytał.
- Jechałam do ciebie, Jace - wyznała. - Musiałam cię znaleźć, żeby ci
powiedzieć, że cię przepraszam. Za wszystko. Za to, że byłam taka głupia. - Łzy
leciały jej teraz strumieniami. - Kiedy sobie pomyślałam, że może ty... Nic nie
miało dla mnie znaczenia. Nic. Nawet... to znaczy... kocham cię, bez względu na
to, co...
Nie dał jej skończyć. Ustami poszukał jej ust. Nie dbała o brud i sadzę, które
pokrywały jego ciało. Nie zwracała uwagi na kwaśny zapach dymu, którym
nasiąkły jego włosy i ubranie. Liczyło się tylko to, że ją całował.
W tym pocałunku nie było dawnej zmysłowej namiętności, ale sytuacja nie
sprzyjała namiętnym uniesieniom. Pocałunek przypieczętował ich wzajemne
oddanie. Usta Jace’a połączyły się z jej ustami, poświadczając ich nowe
przymierze.
- Katherine, kocham cię... Katherine. Jak mogłaś w to wątpić?
- Chyba z głupoty - odparła i uśmiechnęła się do niego.
Pogłaskał ją po policzku i powiedział:
- Chętnie bym dalej z tobą rozmawiał, ale mam cholernie dużo roboty. Jedź do
domu i zostaw mi trochę gorącej wody, bo chciałbym się wykąpać po powrocie. -
Uśmiechnął się. - I nie czekaj na mnie. Mogę tu dłużej zabawić.
- Będę czekała - szepnęła, a potem go pocałowała i ociągając się wsiadła do
samochodu.
- Jace...
- Hmmm?
- Powiedz mi o Lacey.
Otworzył jedno oko i zerknął na Katherine. Leżeli w wielkim łożu. Promienie
porannego słońca sączące się przez żaluzje padały na ich nagie ciała. Jace,
wyciągnięty na wznak, leżał z jedną nogą zgiętą w kolanie, a Katherine, oparta na
łokciach, wpatrywała się w niego.
Wrócił do domu po północy, zmordowany, brudny i głodny. Podczas gdy się
mył, zrobiła mu dużą kanapkę, którą natychmiast pochłonął, po czym zwalił się na
łóżko i zapadł w głęboki sen.
Katherine próbowała zabrać Allison, ale Happy nalegała, żeby spędzili ten
dzień tylko we dwoje. Jace potrzebował spokoju i nie należało mu go zakłócać,
nawet gdyby miały to być, dość rzadkie zresztą, grymasy Allison. Katherine
ucieszyła perspektywa spędzenia dnia sam na sam z mężem, więc nie dyskutowała
z Happy.
Kiedy Jace obudził się godzinę temu, nie sprawił jej zawodu. Kochali się czule
i namiętnie.
Teraz wyciągnął w górę ręce i zaplótł je nad głową.
- Lacey, Lacey - powtórzył z goryczą. - Nie wiem, od czego zacząć... Była
córką szefa, piękną dziewczyną. To ona robiła mi awanse, a ja dałem się jej
omotać. Rozegrała to bardzo sprytnie. Przez cały czas narzeczeństwa nie dopuściła
do żadnych poufałości, więc moje zdumienie w noc poślubną, kiedy się okazało, że
nie byłem pierwszy, nie miało granic. Może dlatego tak mnie zaskoczyło
dziewictwo mojej drugiej żony...
Przygarnął Katherine i pocałował ją w czubek nosa, a ona ukryła twarz na jego
piersi.
- Lacey przypominała mi trochę Petera. Była, i nadal jest, nastawiona na
niszczenie wszystkiego dokoła. Miała jedną przygodę miłosną za drugą. Po każdej
ze łzami w oczach błagała mnie o przebaczenie, wyrażając skruchę i grożąc
samobójstwem. W końcu miałem tego dość i powiedziałem Willoughby’emu, że
jeśli nadal mam u niego pracować, muszę się rozwieść. Załatwił to. Bez fałszywej
skromności muszę powiedzieć, że byłem dla niego zbyt cenny, żeby mógł ze mnie
tak łatwo zrezygnować. A zresztą dobrze wiedział, jaka jest Lacey. Myślę, że w
głębi duszy czuje się odpowiedzialny za zachowanie swojej córki.
- A co było, kiedy pojechałeś do Longview?
- Jesteś zazdrosna? - spytał.
- Jak cholera - odparła.
Roześmiał się, ale zaraz spoważniał i podjął:
- Jak zapewne zauważyłaś, gdy zastałaś nas w przyczepie, Lacey wciąż nie
przyjmuje do wiadomości, że przestaliśmy być małżeństwem. Nie ma to dla niej
znaczenia, poza tym że już nie jestem jej niewolnikiem. Kręci się przy niej
mnóstwo mężczyzn, jednak ta cała jej erotyka jest tylko na pokaz. Ale wróćmy do
rzeczy... - westchnął. - No więc Lacey poszła wtedy do tego baru w Longview i
narobiła sobie kłopotu. Chciała poderwać innej dziewczynie chłopaka. Kiedy tamta
dała jej nauczkę, Lacey wpadła w rozpacz, pojechała do motelu, połknęła całą
fiolkę proszków nasennych i zadzwoniła do mnie. W pierwszej chwili chciałem jej
powiedzieć, żeby poszła do diabła, ale nie mogłem... - potrząsnął głową. - Może to
sprawa mojej lojalności wobec Willoughby’ego, nie potrafiłem jednak tak po
prostu machnąć na nią ręką. Na dwa dni przed wyjściem Lacey ze szpitala
zadzwoniłem do jej ojca, żeby ją stamtąd odebrał. Obiecał mi, że załatwi dla niej
jakąś opiekę. Czy to zrobi, nie wiem. Ale postawiłem sprawę jasno: dosyć tego
dobrego. Mam żonę, którą bardzo kocham, i nie zamierzam narażać na szwank
swego małżeństwa.
- Powinieneś do mnie zadzwonić, Jace, i wytłumaczyć mi całą sytuację.
Zrozumiałabym.
- Teraz to wiem. - W głosie Jace’a brzmiała wyraźna pretensja do samego
siebie. - Jednak tyle się działo wtedy w moim życiu, że nawet nie przyszło mi to do
głowy. Tak długo byłem sam... Nie jestem przyzwyczajony mówić komukolwiek,
co się ze mną dzieje. Przepraszam. A poza tym - dodał - nie chciałem wciągać cię
w bagno moich dawnych spraw.
Katherine pochyliła głowę.
- Ale ty... ale ty nie...
- Przestałem z nią sypiać na długo przed rozwodem, który się odbył cztery lata
temu.
- A ta sprawa... sprawa dzieci? - spytała.
Zaśmiał się gorzko.
- O tym nigdy nie było mowy. Usłyszała o okolicznościach naszego
małżeństwa od swego ojca i natychmiast to wykorzystała.
- Czemu mi wcześniej o tym nie powiedziałeś?
- A po co? Miałbym cię pozbawiać okazji do takich rozkosznych dąsów z
trzaskaniem drzwiami? Czasem wydawało mi się, że cała ta sytuacja sprawia ci
przyjemność. Poza tym - dodał - jestem za dumny, by dowodzić swojej
niewinności, skoro nie było przestępstwa.
Ale Katherine już go nie słuchała. Pochylona, ustami sięgała jego ust. Po
długim, namiętnym pocałunku złożyła głowę na jego piersi. Pogłaskał ją lekko.
- A co byś powiedziała na to, gdybyśmy kupili działkę i postawili dom?
Zaskoczona tym pytaniem, podniosła głowę i spojrzała na niego.
- Wypatrzyłem śliczne miejsce, trzyipółhektarowa działka na sprzedaż -
ciągnął. - Tylko półtora kilometra od miasta, ale wśród drzew, całkowita izolacja.
Myślę, że tutaj wkrótce będzie nam za ciasno. Te pokoje wyraźnie się kurczą.
- Jace, to cudownie - odparła podniecona. - Ale co z Sunglow?
- Tu w okolicy będziemy wiercić jakieś trzy lata. A potem zobaczymy. Więc
co, kupujemy tę działkę? - zapytał.
- Kupujemy - zgodziła się z uśmiechem. - Dom... - westchnęła. - Obmyślanie
wszystkiego i planowanie... to dopiero przyjemność.
- Boże uchowaj! - wykrzyknął Jace i błagalnie wzniósł oczy ku górze.
Katherine roześmiała się i znowu położyła głowę na jego piersi.
- A co zamierzałeś zrobić, kiedy zacząłeś mnie szukać? - spytała sennie.
Zachichotał. Włosy na jego piersi połaskotały ją w nos.
- Zamierzałem odnaleźć pannę Katherine Adams i przyłożyć jej parę klapsów.
A potem byłem gotów użyć perswazji, rozsądku, pieniędzy i siły, by skłonić cię do
oddania mi Allison. Wcale nie dlatego, żebym miał cokolwiek przeciwko tobie,
Katherine - wyjaśnił. - Po prostu bałem się, że przegrasz w sądzie z moimi
rodzicami i właśnie im przyznają dziecko. Bardzo się cieszę, że do tego nie doszło,
jednak chyba powinniśmy im przynajmniej pokazać małą... Wiem, co czujesz, ale
chyba warto się nad tym zastanowić. Jestem przekonany, że oni również cierpią z
powodu tego, co się stało. A i Allison może nam po latach mieć za złe, żeśmy ją
pozbawili okazji, by mogła sobie sama wyrobić zdanie o swoich dziadkach, a
może... może i o Peterze...
Katherine milczała przez dłuższą chwilę, a potem powiedziała spokojnie:
- Przemyślę to i wtedy porozmawiamy.
- Oczywiście. Rozumiem, że w dalszym ciągu boli cię sprawa Mary i wszystko,
co się później stało - odparł Jace i pocałował ją lekko w ramię. - Mam paskudny
charakter, wiem o tym. Ale pracuję nad sobą. Przysięgam, że zrobię wszystko,
żebyście obie z Allison były szczęśliwe.
Gdy Katherine ponownie się odezwała, w jej głosie znów była nuta dawnej
beztroski:
- A kiedy już mnie znalazłeś, co sprawiło, że zmieniłeś plany? Że przestałeś
myśleć o odbieraniu mi Allison siłą?
- Bo coś zobaczyłem - odrzekł. I w jego głosie pojawiła się inna nuta.
Katherine oparła się na łokciach i spojrzała na niego z góry.
- Co takiego? - spytała zdziwiona.
- Twoją twarz - odpowiedział cicho.
- Jace... - szepnęła.
- Nie mówiąc już o reszcie - dodał Jace. Spojrzał na jej piersi, którymi go
dotykała. Przez chwilę napawał się ich widokiem, a potem podniósł głowę i pokrył
je gorącymi pocałunkami. - Kochałem cię od pierwszej chwili, Katherine. Od
pierwszego pocałunku, wtedy, przy łóżeczku Allison, wiedziałem, że chcę jej tylko
razem z tobą. - Jego pieszczoty stały się jeszcze żarliwsze. - Kochaj mnie, proszę
cię - wymamrotał.
Katherine uniosła się i klęknęła nad nim, dając jego językowi pełny dostęp do
swoich piersi.
Pozycja, jaką przybrała, wydała się Jace’owi tak „fachowa”, że zapytał
zdumiony:
- Chyba chodziłaś na filmy od osiemnastu lat, co?
- No wiesz... - Czubkiem języka musnęła jego ucho.
- To kto cię tak dobrze nauczył sztuki kochania?
- Niejaki pan Jason Manning - odparła cicho i zamknęła mu usta pocałunkiem.