Janusz Meissner L 59 (1974)

Janusz Meissner

L-59

Wydawnictwo Literackie Kraków

1974

1

Nudny obiad u generała dobiegał końca. Podano kawę i dowódca korpusu zapalił cygaro, ostatnie z zapasu, którym rozporządzał. Rozmowa, rwąca się co chwila, ustała zupełnie. Wszyscy siedzieli zamyśleni i nawet kapitan Ziemke nie starał się opowiedzieć żadnej ze starych anegdotek, które powtarzał od trzech lat przy podobnych okazjach.

Było parno i bardzo gorąco. Chmury odpłynęły na południe, słońce piło wilgoć z rozgrzanej ziemi. Z baraków koszarowych dolatywały smętne, usypiające tony sygnałowej trąbki. Przed obszerną werandą domu generała kury grzebały w piasku i pogruchiwały gołębie.

Generał patrzył w przestrzeń ponad głowami swoich oficerów i bodaj po raz pierwszy myślał o tym, jaki los czeka ich w niedalekiej przyszłości.

Dotychczas byli dlań tylko współpracownikami w dziele tej dziwacznej wojny, improwizowanej w warunkach .zupełnie odmiennych, niż to przewidywał sztab generalny cesarza. Byli narzędziami i wykonawcami zamierzeń dowódcy korpusu ; narzędziami precyzyjnymi, przyznawał to chętnie. Znał naturalnie ich wartość jako żołnierzy, ale nigdy nie przychodziło mu na myśl, co dzieje się w ich umysłach i sercach. Wiedział, co każdy z nich zrobi w danej sytuacji, lecz dopiero teraz, po trzyletniej kampanii, zadał sobie pytanie, co oni czują, jak myślą, jacy są, jeśli odrzucić te wszystkie elementy składające się na osobowość oficera: dyscyplinę, wiedzę fachową, wychowanie w wojskowej szkole, nawyki służbowe, mundur...

Nie znał ich właściwie. Nie zbliżył się do nich. Wystarczało mu, że orientuje się, jak i na jakich stanowiskach można ich użyć.

Poza tym... poza tym dostatecznie był pewien ich honoru, patriotyzmu, karności i odwagi, aby nie zawracać sobie głowy analizowaniem głębszej treści leżącej poza sferą walorów wojskowych.

Mógł liczyć na nich, tak. Mógł być z nich dumny jako dowódca w tej wyczerpującej wojnie, w tym strasznym kraju, gdzie tylko najdzielniejsze jednostki nie ulegały demoralizacji. Nigdy nie zdarzyło się nic takiego, co mogłoby podkopać to zaufanie.

Ale czy nie zdarzy się aż do końca?... Spojrzał po ich postaciach dokoła stołu. Zmęczone gorączką oczy, zapadłe policzki albo twarze nalane, blade, o ziemistej cerze. Wytarte, połatane mundury. Gorzka rezygnacja bez rozpaczy. Obowiązek? Nie, raczej nałóg trwania na straconym posterunku.

Kampania była przegrana. Wszyscy wiedzieli o tym już od dawna, lecz dopiero dziś padły te słowa z ust dowódcy. To była pieczęć i podpis na losach białych oficerów i czarnych żołnierzy korpusu kolonialnego.

Kampania była przegrana, a mimo to należało walczyć dalej. Bronić do ostatka zamorskiego bastionu Niemiec1, póki choć jeden z ich przedstawicieli mógł utrzymać karabin w ręku.

Kiedy się to wszystko zaczęło telegraficznym rozkazem z Berlina, porwali się do czynu. Zaraz w pierwszych dniach wojny angielski desant pod Tanga został udaremniony. Ofensywa Anglików, wspieranych na prawym skrzydle przez korpus portugalski z Mozambiku, załamała się na linii kolei Dar es-Salaam — Tabora. Można było wówczas zepchnąć przeciwnika w febryczne doliny rzek, w bagna i puszcze Bangweolo i Lunkanga. Można było wtargnąć do Rodezji, rozniecając powstanie wśród tubylców...

Stało się inaczej: armia niemiecka została odcięta od reszty świata, zablokowana przez nieprzyjacielską flotę, pozbawiona dopływu rezerw i zapasów. Zawiodły transporty broni i amunicji, a cały plan runął, zmieniając nagle sytuację szczupłego korpusu.

Anglikom tymczasem przybywały posiłki, na Niemców zaś rzuciła się febra.

Padły kolejno porty Tanga, Bagamojo i Dar es-Salaam zbombardowane przez krążowniki brytyjskie. Opuszczone zostały fortece Bismarcksburg nad jeziorem Tanganika i Wiedhafen nad jeziorem Niasa.

Z bogatych prowincji na zachodzie i północy niedobitki niemieckiego korpusu przebiły się przez żelazny pierścień nowocześnie uzbrojonych angielskich Somalijczyków i Masajów na południe i oparły się na granicy Mozambiku u brzegów rzeki Ruwumy. Główne siły stanęły załogą w Newali, wydzieliwszy grupy operacyjne do naturalnych ośrodków oporu w górach Uhehe i wokół miejscowości Kilwa Kiwindże.

Grupa Uhehe w kilka tygodni później przestała właściwie istnieć. Niespodziewany wypad angielskiego korpusu posiłkowego z północnej Rodezji zmniejszył jej siły w rozpaczliwych bitwach do rozmiarów oddziału partyzanckiego bez znaczenia. Tylko dzięki niedostępności zajmowanego terytorium oddział ten trzymał się jeszcze na południowym cyplu gór Wyżyny Langeburskiej, nieustannie zagrożony odcięciem od głównych sił niemieckich.

Trzeba było odstąpić od dawnej taktyki i w ogóle zmienić zasady walki, na których kształcili się dotychczas oficerowie cesarskiej armii. Teraz można było tylko improwizować. Ta wojna była tak różna od wszystkiego, do czego przygotowywały studia fachowe, manewry i praktyka w Europie! Partyzantka bez nadziei zwycięstwa, nieustanna gmatwanina obustronnych oskrzydleń luźnych oddziałów, wojna ruchoma, rzezie w zasadzkach i uderzenia w próżnię, oto w kilka słów ujęte dzieje tej kampanii, prowadzonej w ciągu dwóch i pół lat od wybuchu konfliktu.

Zabójczy klimat, brak dróg komunikacyjnych, trudności transportowe, głód, brak środków lekarskich, amunicji, broni i rezerw oficerów dziesiątkowały czarny korpus niemiecki. Murzyni padali z wycieńczenia i umierali w marszu, a ekspedycje wysyłane po rekruta i po żywność napotykały bierny opór. Tse-tse wyniszczyła bydło, muły i konie. Febra szalała w szeregach, zapas chininy był na wyczerpaniu...

Generał, Żelazny Generał, jak go nazywano po obu stronach frontu, walczył dalej. Szybko zorientował się w nowych warunkach i nie myślał o kapitulacji.

Powierzono mu obronę tego kraju i dopóki rozporządzał choć jednym batalionem, dopóki stał na terytorium niemieckiej kolonii, musiał jej bronić, jak mu nakazywał żołnierski obowiązek.

To było proste i zrozumiałe; nie wymagało żadnych wyjaśnień. Tak samo przecież musieli myśleć wszyscy jego oficerowie.

Wszyscy byli tu od samego początku. Walczyli ze strasznym, wysuszającym tkanki upałem, przemierzając pieszo na czele swych ludzi spalone słońcem stepy, pełne trujących wyziewów bagna i podzwrotnikowe łasy. Bili się jak bohaterowie, pożerani malaryczną gorączką, odzyskując przytomność między jednym atakiem febry a drugim; uśmierzali bunty własnych oddziałów, staczali potyczki, odcięci od ojczyzny, skazani na obcowanie z dziczą i asymilowani przez tę dzicz wbrew ich woli.

Tak być powinno — pomyślał generał, otrząsając popiół cygara. — Ich przyszłość? Ich przyszłość związana jest tylko z przyszłością Niemiec.

Zapewne każdy z nich chował głęboko w sercu tęsknotę do domu, do swoich. Choćby to nawet nie byli bliscy, choćby tylko mówili tym samym językiem; choćby tylko mieszkali tam daleko, w Saksonii, w Bawarii, w Prusach... Tam gdzie człowiek nie czuje się jak zwierz zagnany w pułapkę; gdzie wolno mu mieć nadzieję, że coś się zmieni na lepsze; gdzie są biali żołnierze, całe masy, setki tysięcy, miliony białych; gdzie mrok nie wdziera się przemocą do duszy; gdzie minęło już dwadzieścia wieków cywilizacji, podczas gdy tu...

Zapewne, musiało im być ciężko.

Generał patrzył na nich przenosząc wzrok z jednego na drugiego. Dłużej zatrzymał się przy kapitanie Ziemke.

Typowy pruski oficer. Może trochę za ostry w stosunku do szeregowców, ale za to odważny aż do głupoty, posłuszny ślepo, choć pewien siebie. Nieskomplikowany, pozbawiony wyobraźni, nie wdający się w politykę, niezdolny do żadnych kompromisów. Takimi ludźmi podbija się obce narody i państwa, zwycięża się je, ale nie rządzi się nimi. To ludzie wojny.

Porucznik Richter: sentymentalny, dokładny i spokojny. Byłby doskonałym oficerem instruktorem w wojskowej szkole albo dowódcą kompanii w małym garnizonie. Tu brzydzi się Murzynkami i nie dowierza swoim szeregowcom. Na pewno ma narzeczoną, jakąś Mizzi czy Lotti, do której pisze co tydzień list i odkłada go do pudełka po sucharach, ponieważ nie ma sposobu wysłać go do Europy.

Major Berger: uosobienie przeciętności i patriotyzmu; solidny, dobry żołnierz, który ceni swoją karierę i awansuje automatycznie, równie automatycznie spełniając swoje obowiązki.

Porucznik Wiese, Stoltzman i ci wszyscy inni z gatunku już wymienionych... Ludzie, którzy trwają na posterunku, oddają najlepsze lata, zdrowie, krew i życie na rozkaz generała, za cesarza i ojczyznę...

Myślą podobnie, czują podobnie i wszyscy urobieni są na jedną miarę przez doskonały regulamin niemieckiej organizacji i dyscypliny duchowej.

Tak, tak, moi panowie, znamy się dość dobrze nawzajem, aby otwarcie spojrzeć w oczy przyszłości — powiedział utwierdzony w swoim mniemaniu. — Mimo to wytrwamy do końca. Wiem, że myślicie tak samo. Rozumiemy się, nieprawdaż?

Sakramentalne: „Tak jest, ekscelencjo!" było jedyną odpowiedzią, jakiej oczekiwał.

Tylko doktor Knoll myślał o czymś innym i milczał. Wszyscy mimo woli spojrzeli na jego chudą, kościstą postać, jakby szukając po raz nie wiadomo który rozwiązania zagadki, jaką był dla nich.

Nikt nie pamiętał, kiedy tu przybył. Każdy z nich zastał go już w sztabie korpusu. Wiadomo było, że nigdy nie chorował. To stanowiło jego siłę: mogło się zdawać, że ciało jego składa się wyłącznie ze ścięgien i kości, że choroba nie może wedrzeć się do jego organizmu i nie znajduje w nim siedliska, które mogłaby strawić. Poza tym osobę lekarza, jego życie i jego myśli okrywała jakaś tajemnica. Jaka? Nie wiedziano.

Zachowywał się „bez zarzutu", według wyrażenia generała. Był dobrym lekarzem. W potrzebie bił się odważnie.

Przy tym znał kraj na wylot, lepiej niż miejscowi przewodnicy. Opowiadano, że dawniej, zanim wstąpił do służby wojskowej, zajmował się eksploatacją kości słoniowej i handlem. Byli tacy, którzy utrzymywali, że zrobił na tym wielki majątek.

Murzyni odczuwali dla niego coś w rodzaju czci. Nie wiadomo, czy na skutek jego wiedzy fachowej, czy też z innych jakichś powodów. I znów narzucało się pytanie: z jakich?

Pewien arabski kupiec, handlujący z Bahutu w głębi kraju, którego wojna zaskoczyła na granicy półpodległego królestwa Ruandy, przybywszy do obozu Żelaznego Generała w roku 1915, dostał napadu rozpaczliwego strachu ujrzawszy tam doktora Knolla. Gdyby go wówczas nie schwytano, utonąłby zapewne w bagnistej rzece, do której rzucił się z brzegu w panicznej ucieczce, pozostawiając resztki swej wycieńczonej karawany przy drodze na skraju puszczy.

Ludzie Bergera wyłowili go z gęstej, zielonej wody i zaprowadzili do kwatery dowódcy. Ale nic nie zdołano zeń wyciągnąć: trząsł się, blady i ociekający błotem, powtarzał wyrazy bez związku i jęczał, ilekroć posłyszał glos Knolla, który oświadczył, że nigdy w życiu go nie widział.

Później, kiedy doktor odszedł, jeden z oficerów na własną rękę starał się' czegoś dowiedzieć od przerażonego handlarza. I ten jednak dał wreszcie pokój.

Zabiją mnie, panie. On mnie każe zabić" — szeptał Arab drżąc na całym ciele.

Potem zaczął coś bredzić o czarach, o uroczystościach czarnych i o pewnym białym, który jakoby brał w tym udział.

A potem mówił o kości słoniowej, pożądliwie mlaskając wargami, póki znów nie doszedł do osoby Knolla. Nie wymienił zresztą jego nazwiska. Zaledwie odważył się wskazać oczyma kierunek, w którym doktor odszedł. Mieszał wyrazy arabskie z niemieckimi, chwilami zaś mówił narzeczem Bahutu lub Batusi, jakich oficer nie rozumiał.

Najdziwniejsze było nieoczekiwane zakończenie tej niezrozumiałej historii. Nad ranem znaleziono arabskiego kupca przygwożdżonego bagnetem do ziemi. Czarny żołnierz, który miał go pilnować, uciekł do lasu.

Murzyna schwytano tego samego dnia i powieszono, a Knoll, dowiedziawszy się o wypadku, nie rzekł ani słowa, tylko uśmiechnął się gorzko.

Jego uśmiech zawsze zresztą miał pewien nieuchwytny odcień gorzkiej ironii lub drwiny. I teraz, gdy po słowach generała nastąpiło chwilowe ożywienie, on jeden uśmiechał się podobnie jak wówczas i milczał.

Nie było to milczenie wrogie; nie zawierało krytyki i nie stanowiło wyrazu opozycji. Doktor czuł się raczej skrępowany i jakby zawstydzony, ilekroć generał zwracał się wprost do niego.

Wiedział, że dokoła jego osoby przewija się coś niewyraźnego, czego nikt nie może zrozumieć. Sam nie potrafił usunąć tej przegrody.

Cóż miałby do powiedzenia? O czym starałby się przekonać tych ludzi? Dlaczego usprawiedliwiałby się i z jakich mianowicie zarzutów?

Że nie zawsze stosował się do pojęć i praw europejskich tu, na Czarnym Lądzie? Że dawniej bywał niebezpieczny dla wchodzących mu w drogę? Że zdobył posłuch i uwielbienie wśród Murzynów?

Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że jeśli dowódca korpusu wyróżniał kogokolwiek, to właśnie jego.

Nie można było tak twierdzić z całą pewnością i nie wskazywały na to żadne realne fakty, ale dawało się to odczuć do pewnego stopnia.

Czasami generał zapytywał oficerów o zdanie przed powzięciem jakiejś decyzji i gdy kolejno się wypowiadali, raz na zawsze przyjętym zwyczajem, najpierw młodsi, potem starsi, wtedy, gdy mówił Knoll, wzrok Żelaznego Generała wracał z przestrzeni ponad głowami sztabu na twarz mówiącego.

Patrzyli sobie w oczy uporczywie i długo. „Więc pan tak zrobiłby na moim miejscu?" pytał dowódca.

Tak jest, ekscelencjo".

Mogło się zdawać, i doktor zawsze oczekiwał tego, że z kolei generał zapyta:

A jak by pan sam postąpił? Jaką pan obrałby drogę? Pan, doktorze Knoll? Nie kapitan, nie oficer armii niemieckiej, tylko pan, człowiek? Jak panu każe pańskie sumienie i to, co w panu jest niezrozumiałego; czego nie mogę przeniknąć do samej głębi, do dna?"...

Ale generał milczał. Pytał tylko wzrokiem. Nie, nie pytał właściwie: patrzył, ważył coś, czegoś domyślał się może... Potem jego wzrok wracał w przestrzeń. „Pan, kapitanie Ziemke?"

Może to był zbieg okoliczności, ale najczęściej decyzja dowódcy pokrywała się ze zdaniem lekarza.

Major Berger przy pomocy Ziemkego opracowywał ją następnie w formie rozkazu. Inni wykonywali ten rozkaz. Knoll uśmiechał się gorzko lub z zażenowaniem.

Ci dwaj — pomyślał generał o nim i o Ziemkem — uzupełniają się nawzajem.

Wstał i skłonił się sztywno.

Kapitan Ziemke i doktor Knoll będą mi zaraz potrzebni. Dziękuję panom.

*

Konferencja dotyczyła między innymi sytuacji politycznej, ale głównym jej tematem były sprawy taktyczne związane z porą deszczową, która od kilku tygodni unieruchomiła prawie zupełnie obie walczące strony, zamieniając wysychające strumyki i kałuże w szeroko rozlane rzeki i ogromne, łączące się ze sobą niemal nieprzerwanie bagna. Stwarzało to trzy- lub czteromiesięczną przerwę w działaniach wojennych. Przerwę, którą nieprzyjaciel z pewnością wyzyska celem przygotowania się do ostatecznego ciosu.

Dla Niemców ten okres przymusowej bezczynności bynajmniej nie był dogodny. Czas działał przeciw nim: febra i śpiączka przerzedzały szeregi; głód i brak chininy dopełniały miary klęski. Wśród Murzynów zaczynało się wrzenie, a z grupy operacyjnej Uhehe, która miała wykonać dywersję na tyłach prawego skrzydła armii brytyjskiej, aby sparaliżować jej spodziewaną ofensywę, nie było wiadomości.

M'Baya znów pojawił się tutaj — powiedział generał omówiwszy najważniejsze sprawy zaopatrzenia i wysłuchawszy sprawozdań obu oficerów. — Kim on właściwie jest?

Należałoby go powiesić — mruknął Ziemke. — Podburza czarnych. Jest czymś w rodzaju proroka, czarownika, przywódcy ruchu przeciw białym. Myślę, że teraz jest także angielskim szpiegiem.

Co pan wie o nim, doktorze? Pan go zna lepiej.

... — Wiem, że przybył tu wczoraj. Prosił mnie o chininę. Niestety, chininy zostało nam zaledwie, na sześć lub osiem tygodni dla białych.

Dla białych! — przerwał Ziemke. — Pan to mówi niemal z wyrzutem. Myślę, że chętnie ofiarowałby pan cały zapas Murzynom ze swego ambulansu.

Ten ambulans jest raczej domem przedpogrzebowym niż szpitalem — powiedział Knoll. — Co do M'Bai, to istotnie odgrywa rolę trybuna ludowego, ale nie słyszałem dotychczas, aby zachęcał czarnych do buntu przeciw władzom wojskowym. Jego mowy mają podłoże religijne. Mówi zresztą bardzo niejasno i wątpię, czy ktokolwiek z jego słuchaczy go rozumie. Mówi o zjednoczeniu wszystkich szczepów murzyńskich we wspólnej wierze, którą ogłasza jako nową naukę. Jest raczej mistykiem.

Ten pański mistyk występuje przeciw wszystkim białym w Afryce. Wiem, że przed wojną Anglicy właśnie za to chcieli go powiesić — przerwał znów Ziemke.

To nie świadczyłoby na jego niekorzyść — zauważył generał. — Czy nawracał i pana, doktorze? — zapytał z uśmiechem.

M'Baya często rozmawia ze mną — powiedział Knoll wymijająco. — Wie, że jestem lekarzem. Żyjemy w pewnej przyjaźni.

Ziemke z irytacją wzruszył ramionami.

Uważa pana zapewne za kolegę po fachu — mruknął. — Nazywa się przecież szatanem-szatanem; plemiona Bantu tak tytułują swoich znachorów.

Niektórzy z nich rzeczywiście posiadają pewną wiedzę medyczną — odrzekł spokojnie doktor.

Generał patrzył w przestrzeń ponad nim.

Czy uważa pan jego działalność za niebezpieczną? Knoll zawahał się i w tej chwili wzrok generała przeniósł się niżej i stopił się z jego spojrzeniem.

Nie — odpowiedział. — Nie teraz przynajmniej. Generał czuł, że Knoll wie o tej sprawie więcej, niż chce powiedzieć, ale nie nalegał.

Niech pan go ma na oku. Niech pan na niego uważa. Pan może do pewnego stopnia wykorzystać dla nas jego wpływ na czarnych. Chciałbym, żeby mnie pan dobrze zrozumiał.

Ziemke wybałuszył oczy. Więc jest aż tak źle, że dowódca korpusu zamierza korzystać z pomocy czarnego szarlatana?!

Panu — zwrócił się do niego generał — polecam dopilnować, aby żołnierze nie brali udziału w zebraniach urządzanych przez M'Bayę. Co do samych zebrań, hm, należałoby porozumieć się z administracją cywilną. Nie stawiam kategorycznego zakazu. Proszę mnie informować o tych sprawach od czasu do czasu.

Ziemke i Knoll wyszli razem i rozstali się przed koszarami. Doktor poszedł do ambulansu; Ziemke — na patrol do wsi otaczających garnizon.

Było już ciemno. Świeciły wielkie gwiazdy jak wielokaratowe brylanty. Niebo zdawało się uginać pod ich ciężarem. Knoll patrzył na nie, stojąc u wejścia do szopy przeznaczonej na szpital i rozmyślał o dziwnym człowieku noszącym często spotykane imię M'Baya.

Mijało już dziesięć lat od chwili, kiedy spotkał go po raz pierwszy. Był wówczas u kresu sił, wycieńczony febrą i na pół żywy z pragnienia. Takim zastał go M'Baya w obozie opuszczonym przez resztę zdrowych jeszcze Murzynów, wśród spalonej na popiół trawy brusy.

Kilka przykucniętych w krzakach postaci z żebrami sterczącymi spod obwisłej skóry, to byli chorzy na śpiączkę. Niektórzy poumierali już i ciała ich schły teraz jak mumie w słonecznym żarze. Czasem któryś z żywych zrywał się i w ataku szaleństwa pędził przed siebie, póki nie padł gdzieś dalej, aby stać się żerem dzikich bestii i sępów krążących w pobliżu.

W chwilach przytomności Knoll podsycał ogień. Poza tym konał. Lecz raz, ocknąwszy się znowu, zobaczył na wprost siebie ascetyczną twarz z trzema upiększającymi ją bliznami na każdym policzku. Prosty, wydatny, zgoła nie-murzyński nos, gorejące oczy, zapadłe usta.

Z początku myślał, że majaczy. Dopiero później, oprzytomniawszy całkowicie, stwierdził, że ma do czynienia z prawdziwą ludzką istotą. A potem wypił podany przez nią jakiś płyn i usnął.

Kiedy się obudził, był już o wiele silniejszy i mógł mówić. Przybysz mówił także. Nie odszedł przez cały dzień i noc, i przez wiele dni następnych.

Knoll szybko wracał do zdrowia pod działaniem tajemniczych leków. Zaczął polować, a M'Baya przyrządzał mu posiłki i sam z iście murzyńską żarłocznością pochłaniał całe masy mięsa.

Prócz tego mówił. Mówił o rzeczach dziwnych, często niezrozumiałych. Knoll miał wrażenie, że te zwierzenia, wyznania i wykłady wciągają go przemocą w otchłań, wloką poprzez poprzednie istnienia, cofają aż do najpierwszych, na pół świadomych wzruszeń pradawnej egzystencji.

To była magia zadziwiająca swoją sugestywnością.

M'Baya wtajemniczał go z wolna w tę wiedzę, nie mówiąc nigdy, dlaczego to robi.

Jego znajomość toksykologii budziła podziw. Podobnie — jego zdolności hipnotyzerskie i dar „widzenia na odległość". M'Baya nauczył Knolla przyrządzania odwarów z niektórych roślin i ziół mających własności nie znane europejskiej medycynie. Wkrótce cała wiedza lekarska czarnych, jakże nie doceniana przez Europejczyków! stanęła otworem przed zaciekawionym lekarzem.

Trwało to długo, Knoll stracił rachubę dni i tygodni, ale spostrzegł wreszcie, że musiało upłynąć kilka miesięcy od przybycia M'Bai, bo pamiętał, że wyruszył ze swą karawaną na początku pory suchej, a oto nadchodził już okres deszczów. Niespodzianie zapragnął wrócić.

M'Baya nie sprzeciwiał mu się.

Rozmawiali tej nocy po raz ostatni przed rozstaniem. Wtedy to szatan-szatan rozwinął pewien plan przed zdumionym Europejczykiem: szalony pomysł o niezwykłych perspektywach.

Knoll wysłuchał go do końca i jakkolwiek realizacja tego wielkiego przedsięwzięcia wydała mu się o wiele trudniejsza, niż ją sobie wyobrażał M'Baya, obiecał swą pomoc, gdy nadejdzie właściwy czas działania.

Już wówczas rozporządzał wielkimi wpływami wśród wielu szczepów nie tylko we wschodniej Afryce niemieckiej, lecz również w posiadłościach brytyjskich na południu i w Kongo. Łączyły go pewne stosunki handlowe i polityczne z Abisynią; jego wyprawy handlowe docierały do jeziora Czad i do brzegów Nigru. Posiadał rzekomo wielki majątek, o którego rozmiarach krążyły fantastyczne pogłoski wśród dyrektorów europejskich kampanii dla eksploatacji kości słoniowej i złota. Opowiadano sobie b zakopanych skarbach, na których ciążyła krew białych dowódców zaginionych karawan, o tajnych sojuszach murzyńskich władców, o buntach i rzeziach organizowanych przez tego Niemca zagarniającego łupy białych kolonizatorów.

Trudno było dociec, ile prawdy mieści się w tych plotkach, lecz nie ulegało wątpliwości, że tam, gdzie „gospodarował" Knoll, inni biali awanturnicy i przedsiębiorcy nie mieli już po co przyjeżdżać.

Projekt M'Bai opanował na pewien czas niepodzielnie myśli Knolla. Pociągała go rola przywódcy i organizatora powszechnego powstania ludów Afryki, marzyła mu się potężna federacja niepodległych państw murzyńskich. Im dłużej rozmyślał o przyrzeczeniu danym czarnemu kapłanowi, tym bardziej się zapalał do jego spełnienia, jakkolwiek teraz już jasno zdawał sobie sprawę, jakie to szczególnie pomyślne okoliczności mogłyby zapewnić powodzenie tego przedsięwzięcia.

Szczególnie pomyślne okoliczności... To znaczy jakiś olbrzymi wstrząs, przewrót polityczny i społeczny w Europie; może nawet na całym świecie!

Czy można było tego oczekiwać w niedalekiej przyszłości? A jeśli nie, to czy rozpętanie otwartego buntu przeciw całej potędze świata cywilizowanego miało jakiś sens? Czy taka walka miała jakiekolwiek widoki powodzenia? Czy nie byłaby walką z góry przegraną?

Kto wie — myślał. — Kto wie... Tutaj nawet klęska nie mogłaby już niczego pogorszyć.

Przyszło mu na myśl, że nawet po klęskach wszystkich powstań i rewolucji za falą mściwej reakcji następowały fale postępu.

Mimo to zwlekał z decyzją, a tymczasem zaczął gromadzić materialne środki do osiągnięcia tego odległego celu i rozwijać działalność dyplomatyczną wśród dotychczasowych sojuszników, nie odkrywając im nawet w części swych zamierzeń na przyszłość. Przegrupowywał siły, zmieniał front, przystosowywał sieć własnej organizacji handlowej do nowych zadań, jeszcze niezupełnie skrystalizowanych, jeszcze nie konkretnych, lecz już zarysowujących się w jego umyśle na miarę wielkich dziejowych przeobrażeń.

Niejednokrotnie później spotykali się z czarnym prorokiem w przeróżnych okolicznościach, ale aż do wybuchu wojny M'Baya nie wspominał o otrzymanej obietnicy. Dopiero po odwrocie niemieckiego korpusu zaczął przeć do realizacji owych zamierzeń. Jednocześnie jednak zmienił się jego stosunek do Knolla. M'Baya zmalał; z mistrza i towarzysza przedzierzgnął się w podwładnego, usunął się na drugi plan, skrył się w skorupie zewnętrznych obrządków zwykłego czarownika czy kapłana, rozumiejąc zapewne, że jedynie Knoll zdołałby zorganizować i wprowadzić w czyn ogromne dzieło wyzwolenia i zjednoczenia Afryki.

Mimo to starał się coraz usilniej obudzić w Knollu chęć rozpoczęcia bliżej nie określonych działań, przedsięwzięcia jakiejś akcji, którą ukazywał mu w mglistych zarysach. Ale Knoll nie uważał wcale, aby obecna chwila była odpowiednia do działania, a jeśli zawahał się przed stanowczą odpowiedzią na pytanie generała, to między innymi także dlatego, że nie był pewien, czy i jak dalece zamierzenia M'Bai krzyżują się z interesami niemieckiego dowództwa. Ufał natomiast, że znajdzie dość sił, aby przeciwstawić się, na razie przynajmniej, działalności proroka, jeśliby ta działalność miała spowodować przedwczesny wybuch powstania lub choćby tylko zagrażać istnieniu niemieckiego korpusu.

Teraz ogarnął go niepokój na myśl o tym, co zdarzyć by się mogło, gdyby istotnie M'Baya zamierzał postawić go wobec faktu dokonanego; gdyby już zaczął działać na własną rękę, aby go zmusić do wyboru między służbą w szeregach armii a skokiem w przepaść, której nie zgłębił jeszcze nikt z białych.

Wśród tej rozterki i niepewności postanowił nie wstępować wcale do ambulansu, lecz natychmiast odszukać czarownika i przekonać się o jego intencjach.

Oglądając się na wszystkie strony i klucząc jak tropiony przestępca wśród ciasnych zaułków i murów z gliny zmieszanej z sieczką, poszedł w kierunku opuszczonych, rozsypujących się budowli na skraju puszczy.

Z okien domu generała patrzyły za nim czyjeś bystre oczy. Potem zgasło światło i dom pogrążył się w ciemności.

*

M'Baya mówił w mrok, przykucnąwszy pod rumowiskiem na pół rozmytych deszczami cegieł z nie wypalonej gliny. Dokoła sterczały krzywe, walące się ganki i ściany z czerniejącymi wysoko otworami okien. Kamienne ozdoby i stopnie, popękane i wygładzone przez czas, walały się między porastającą je dżunglą, która wdzierała się tu swobodna, dzika, zwycięska.

Mogło się zdawać, że M'Baya mówi sam do siebie. Jego głos ścichał czasem do szeptu, by potem poderwać się, urosnąć w namiętnej swadzie, rozpaść się w dramatycznych przerwach, wybuchnąć krzykiem protestu i znów popłynąć rytmicznie w strofach niemal poetyckiego eposu.

Mówił o Songhoi i Ghanie, potężnych państwach murzyńskich dawnych czasów, opowiadał ich historię, mieszając fakty z podaniami i legendami. Wspomniał rozkwit dynastii Mandemg, której podlegały wszystkie ludy Bantu, póki nie przyszli z północy biali najeźdźcy. A potem długo jeszcze mówił o tym, jak wyludniają się miasta, znikają kraale i giną czarni ich mieszkańcy od coraz innych chorób, które zjawiły się wówczas, gdy pierwsze partie niewolników zakute w żelaza ruszyły ku wybrzeżom.

Coraz mniej zrozumiała była ta mowa i coraz cichszy głos płynący z cienia. Słowa o wojnie, o wyzwoleniu, o nowym władcy, niepojętym i przebywającym jeszcze gdzieś w nieokreślonej stronie, o jakiejś wielkiej zmianie, o tworzeniu się, wzroście, zbliżaniu się ery zwycięskiej walki z uciskiem, ze śmiercią, z wrogami Czarnego Lądu... Słowa na pozór bez związku, słowa omijające z daleka treść, dziwne słowa, budzące niepokój, nadzieję, gniew...

Kłębiły się cienie, rozpełzały się dokoła ruchliwe, gasnące raz po raz błyski oczu. Mrok drżał, szeleścił. Cienie pomykały wzdłuż ścian unikając światła księżyca, sunęły w trawie i prześlizgiwały się przez zwaliska. Nieruchomiały nagle, zlewając się z ciemnością nocy, wsiąkały w czarne tło. Tkwiły w nim, powiewały cichym oddechem. Było ich wiele: czarnych, żywych, milczących.

Był tam również jeden biały.

To, co usłyszał, obudziło znów w jego sercu wahanie i niepewność. Długo w nocy chodził wzdłuż murów fortu i nikt nie wiedział, jaka walka toczy się w jego duszy.

Wreszcie, gdy już świt zaczął rozpraszać ciemności na wschodzie, stanął i oparł czoło o zimne, pokryte rosą kamienie.

Jeszcze nie teraz — szepnął. — Jeszcze nie teraz.

Doktor był roztargniony i spiesznie przechodził między chorymi, zatrzymując się tylko na chwilę tu i ówdzie, fotem wszedł do kancelarii, aby podpisać jakieś raporty.

Czekał tam na niego Lapto, wspaniały Murzyn z rybackiego szczepu Dolnej Ruwumy, pełniący funkcję uniwersalnego pomocnika, służącego, asystenta i pisarza.

Kapitan Knolł zamknął za sobą drzwi i położył dłoń na muskularnym ramieniu czarnego.

Niedobrze, Lapto — powiedział po chwili. Murzyn błysnął błękitnawą emalią białek.

Ty, Lapto, pójść prędko-prędko do M'Baya. Ciebie nikt nie widzieć. Ty podejść cicho i powiedzieć mondela Knoll, on słyszeć wszystko. M'Baya malobali maku. Niteria minge we2.

Tak — szepnął Lapto i znikł w cieniu krzaków pod otwartym oknem szopy, cichy jak kuguar.

Czy zdołam ich powstrzymać? — pomyślał doktor niepewnie.

Miał uczucie, że dopuszcza się jakiejś nieuczciwości.

Powinni mi ufać — powiedział szeptem, jakby bronił się przed niejasnymi zarzutami.

Z jednej strony (to było jak ciężki obowiązek, przemocą losu wtłoczony na jego barki) honor żołnierza, dyscyplina, całe wieki cywilizacji, Europa, ojczyzna...

Ojczyzna?

Okręgi fabryczne pokryte warstwą sadzy, zadymione, smutne; nudne małe miasteczka, wszystkie podobne do siebie: pan burmistrz, pan aptekarz, pan radca, pan pastor, .ochotnicza straż ogniowa i orkiestra w niedzielę; ogródkowe restauracje z niezliczonymi kuflami piwa; mieszczańskie rodziny: ojciec z cygarem, matka cerująca skarpetki, tłuste różowe dzieciaki w długich spodniach i w kretonowych sukienkach; ręczniki z haftowanymi zdaniami: „Dbaj o czystą kuchnię — pozyskasz wierność męża"; policjanci na rogach, równy, twardy rytm wojskowych parademarszów; Wacht am Rhein; Schwarz Weiss Rot i pruski czarny orzeł.

Czy to była ojczyzna?

Nie zdawał sobie dokładnie sprawy ze swoich uczuć dla tego dalekiego kraju opuszczonego tak dawno, że stał się tylko wspomnieniem lub raczej szeregiem oderwanych fragmentów wspomnień i obrazów tkwiących w atmosferze melancholijnej przeszłości pełnej szarego smętku, sennej i bardzo odległej. Nie widział tam dla siebie drogi, nie pragnął powrotu. Ale coś łączyło go przecież z tym krajem.

Szacunek? Sentyment? Może tylko instynkt, może odziedziczona od wieków konwencjonalna tradycja; może poczucie przynależności rasowej, za którą chcąc nie chcąc jest się odpowiedzialnym? W każdym razie nie serce.

Serce doktora Knolla należało do tej drugiej strony; do, tych, którzy mu zaufali.

To była miłość nie tylko do ziemi żyznej, namiętnej i płodnej. I nie tylko przyjaźń dla czarnych, pięknych w swej pierwotności ludzi.

Miłość obudziła cel. Jeszcze niezupełnie jasny, niekonkretny, ale już przeradzający się w zamiar, ambitny, śmiały, zdumiewający! To była misja, niemal posłannictwo dziejowe.

Czasami doktor odczuwał przerażenie na myśl, że to, właśnie on. Ale nie mógł się już cofnąć i tylko z niepokojem zadawał sobie pytanie, czy zdoła wytrwać do chwili, kiedy można będzie zacząć działać. Czy nie oszaleje?

Ci ludzie, ci „dzicy", na których miał prawie nieograniczony wpływ, ufali mu bez zastrzeżeń. To stwarzało olbrzymią odpowiedzialność. Był im winien wszystko. Miał; stać się ich zbawcą, ich mesjaszem.

Jaką należało wybrać drogę? Nie wiedział. Czekał na dalszy rozwój wypadków w Europie, na jakieś objawienie, na cud, tymczasem zaś działał i myślał jak człowiek biały, jak oficer niemieckiej armii: była przecież wojna...

A cud nadchodził. Tylko, jak zawsze, gdy dzieją się cuda, ci, którzy patrzą na ich powstanie, i ci, których opatrzność używa jako narzędzi, nie wiedzieli o tym wcale.

*

W samo południe do sztabu korpusu przybył posłaniec z okręgu Uhehe. Wyglądał jak szkielet obciągnięty szorstką, czarną skórą. Bryzgi błota, sięgające powyżej bioder i aż do piersi, wyschły już na jego ciele od piekielnego żaru słońca, które lało na ziemię ciężki, duszny upał. Nogi z powbijanymi kolcami akacji i zdartym naskórkiem, skrwawione stopy, oczy wyłażące z orbit i wydatna grdyka w nieustannym spazmie pragnienia wskazywały na straszny wysiłek długiego biegu. Dyszał ciężko leżąc na stopniach werandy i pil chciwie, oblizując białym językiem skorupę spieczonych warg.

Dajcie mu jeść — powiedział generał.

Ale Murzyn przecząco potrząsnął głową, choć oczy błysnęły mu pożądliwie: przybywał z ważnymi wiadomościami.

Jak się nazywasz? — spytał dowódca.

Bambara-Biegacz — wytchnął chrapliwym szeptem. — Bambara wyruszyć dwa dni z Uhehe. Piroga i sześć wioślarz-pagaj płynąć mito jedną noc i dzień. Potem biec brusa i wielki miti. Ale brusa minge we: tam być żołnierze m'putu3.

Anglicy?

Tak. Mnóstwo m'putu.

I cóż, nie złapali cię?

Bambara biegać szybko-szybko i mieć gri-gri — pokazał z uśmiechem zawieszone u pasa amulety. — Bambara uciec do wielki miti. Potem iść wielki las całą noc i znów płynąć piroga, i znów biec, aż przybyć tu.

Odwiązał skórzany woreczek ukryty pod pachą i wyjął zeń ćwiartkę przepoconego papieru.

Ten papier mówić — oświadczył podając list generałowi.

Wiadomość pochodziła od majora dowodzącego szczupłym oddziałem na północnym zachodzie. Nowiny były niepomyślne: major stracił trzech oficerów, którzy zmarli bądź na febrę, bądź od ran otrzymanych w utarczkach z napierającymi Anglikami. Sam był chory i przeważnie nieprzytomny wskutek gorączki. Resztkami oddziału dowodził biały podoficer.

W jakiejś chwili przytomności major zdobył się na napisanie tych kilku słów. Prosił o przysłanie oficerów i chininy. Bambara miał służyć za przewodnika.

Sprawa była pilna. Generał wezwał swój sztab na odprawę. Myślał o wysłaniu porucznika Richtera, ale okazało się, że Richter ma atak febry i w ciągu najbliższej doby nie będzie zdatny do żadnej służby.

A więc kapitan Ziemke.

Ziemke powiedział:

Rozkaz, ekscelencjo — i odszedł przygotować się do podróży.

Miał wyruszyć dopiero o świcie, ponieważ Bambara spal teraz kamiennym snem na pół zaszczutego zwierzęcia, któremu udało się ujść pogoni i dopaść bezpiecznej kryjówki. Zanim jednak usnął, pożarł miskę sorgo i kawał nadpsutego mięsa hipopotama.

Śmiertelne skutki tego obfitego posiłku pokrzyżowały plany dowódcy i zadecydowały o wszystkich dalszych wypadkach.

2

Doktor Knoll znalazłszy się już w Berlinie, dokąd przybył drogą przez Włochy i Szwajcarię po storpedowaniu parowca Syria, wspominał zawsze ten wypadek jako właściwy początek łańcucha zdarzeń splatających się z jego losem i z celem, do którego dążył. To był właśnie początek „cudu" lub raczej następujących po sobie takich zbiegów okoliczności, jak:

Przerzucenie brytyjskiego oddziału strzelców południowoafrykańskich wraz z partią jeńców wojennych, w których liczbie znalazł się również Knoll, na wschodnie wybrzeże; brak lekarza na pokładzie Syrii i przychylne stanowisko gubernatora w sprawie powierzenia tej funkcji niemieckiemu doktorowi; storpedowanie Syrii przez okręt podwodny u wybrzeży Sycylii; wreszcie pełna przygód i niebezpieczeństw przeprawa przez zieloną granicę przy pomocy austriackiego wywiadu.

Tak, niewątpliwie skręt kiszek, który nastąpił u Murzyna Bambary wskutek przejedzenia po czterdziestoośmiogodzinnej głodówce i wyczerpaniu, stał się pierwszą przyczyną tych wszystkich nadzwyczajności.

Ale wówczas jeszcze ani doktor Knoll, ani żaden biały ze sztabu Żelaznego Generała nie zdawali sobie sprawy z wagi tego wypadku.

Tylko szatan-szatan M'Baya, który nadszedł właśnie w chwili, gdy Bambara-Biegacz odchodził do kraju, gdzie czarne jest białym, a noc — dniem i gdzie chodzi się tyłem, jak to czyni skorpion, zrozumiał do pewnego stopnia, że śmierć Murzyna oznacza wolę duchów, by spełniło się przeznaczenie. M'Baya poznał to po wywróconych białkach oczu trupa i po innych sobie tylko wiadomych znakach.

Powiedział o tym Knollowi, lecz ubrał swą myśl w formę tak niejasną i zagmatwaną, że kapitan nie zwrócił uwagi na jego słowa.

W sztabie powstała konsternacja: jedyny pewny przewodnik do gór Uhehe skonał, nie podawszy nawet w przybliżeniu ani miejsca, gdzie obecnie znajdowała się tamtejsza grupa operacyjna, ani też jaką drogą można się było do niej dostać.

Z jego opowiadania wynikało, że w brusie na zachód od rzeki Marangandu znajdują się jakieś luźne oddziały nieprzyjaciela, co wyglądało bardzo prawdopodobnie, ponieważ łączność z grupą była od miesiąca zerwana.

Mówił, że płynął rzeką cały dzień i całą noc, ale przez Uhehe płynęło wiele rzeczułek i strumieni, które w porze deszczowej zmieniały się w wielkie rzeki.

Jedyną pożyteczną wskazówkę mogła stanowić rzeka, którą posłaniec płynął zboczywszy z brusy w puszczę, a która zaprowadziła go zapewne do bagien na południowy wschód od kraju Songa, skąd znów biegł aż do obozu kwatery głównej.

To była zapewne Luwegu — odpowiedział doktor na pytanie dowódcy. — Znam tę błotnistą strugę. Nawet w porze suchej można się po niej przepchnąć lekką pirogą. Teraz mógłby tamtędy przepłynąć parowiec.

Wtedy generał zdecydował się. Nie było innego wyjścia. Knoll znał kraj i wszystkie narzecza Bantu. A poza tym (generał usunął jakieś niepotrzebne wątpliwości: przecież ten dziwny człowiek był zawsze lojalny i nie ma powodu mu nie ufać!) a poza tym:

Pan ma wpływ na czarnych. Pan najprędzej da sobie z nimi radę. Niech pan idzie.

Rozkaz, ekscelencjo! — powiedział Knoll.

*

Wielki Las zaczynał się zaraz za plantacjami ryżu i bawełny, bez żadnego przejścia, jak morze zaczyna się tuż przy lądzie. Tam, gdzie kończyły się uprawne pola mil4, wyrastała ściana ciemnej zieleni na niewidocznych z zewnątrz pniach. Całe tony pnączy o chwytnych kolcach, kłujących haczykach, wąsach i pędach chlusnęły z puszczy na słońce, walcząc o każdy centymetr powierzchni od koron drzew aż po ich korzenie. Liany poskręcane w powrozy, kłębowiska roślin--pasożytów, gmatwanina zielonych wężów, łodyg, liści, festonów i kwiatów.

W tej żywej zasłonie, która nie przepuszcza światła, kryjąc wnętrze puszczy w zielonym półmroku, był tylko jeden niski otwór głęboki jak tunel. Wpełzała tam wąska ścieżka, która gubiła się wśród potwornie powyginanych, sterczących wysoko nad ziemią korzeni i krętym szlakiem przeciskała w głąb Wielkiego Lasu.

Tą ścieżką wydeptaną przez szympansy, dziki i krajowców posuwał się doktor Knoll na czele swojej szczupłej karawany. Przed nim szedł Lapto niosąc jego karabin i worek nabojów oraz manierkę z filtrowaną wodą i polową lornetę. Z tyłu posuwało się trzech żołnierzy z bagażami na głowach., a czarny kapral zamykał pochód.

Ścieżka tylko z początku wiła się samotnie w gąszczu. Wkrótce odłączyła się od niej druga, trzecia, dziesiąta. Rozwidlały się i łączyły znowu, biegły na prawo, na lewo, w dół, w górę.

Całe mnóstwo ścieżek wdeptanych głęboko w miękki, podbiegający wodą grunt, w lepkie błoto, w suchą, zapadającą się pod stopami próchnicę, w elastyczną jak korek, brunatną masę. Cała sieć ścieżek ledwie widocznych na rozprażonych pagórkach, skąd las uciekał nagle od walących obuchem żaru kamiennych łysin i wyniosłości pokrytych odłamkami kwarcu, bez odrobiny cienia, gdzie na wszystkie strony smykały nakrapiane jaszczurki albo unosząc głowy syczały zaniepokojone węże.

A potem znów ścieżki wśród wypalonych traw łamiących się z chrzęstem jak zwęglony papier i ścieżki wśród traw sięgających do pasa, do ramion, zakrywających widok.

I znów las.

Jeziorka zielonego błota, gęstego jak konfitura, kałuże wody rudej albo czerwonoliliowej jak krwawa ropa.

Mrok czarny, gorący i wilgotny; jaśniejsze zielone plamy witrażowego blasku; pojedyncze, ostre jak włócznie promienie, tnące cień grotami rozpalonego do białości słońca.

Nieprawdopodobne wonie przynoszone lekkimi falami powiewu, którego nie można wyczuć na skórze okrytej kroplistym potem: wanilia? apteka? kościół przesycony zapachem kadzidła? olbrzymi plaster miodu?...

Potężne pnie, obumarłe i zgniłe od dołu, nie mogły upaść trzymane w uwięzi zielonego sklepienia. Pochylały się próchniały w powietrzu, żarłocznie zagarniane przez liany, mchy? porosty i grzyby, póki jakaś szalejąca burza lub nadmierny ciężar toczącej je pasożytniczej roślinności nie ułamały nadwątlonej, suchej korony. Wtedy obrośnięta kłoda waliła się między żywe drzewa i z wolna rozsypywała się w proch. Rzucały się na nią paprocie i okrywały ją puszystą zielenią.

W górze, wysoko, na prostych kolumnach, wpartych potwornymi łapami korzeni w miękką glebę, o kilkadziesiąt metrów nad głową doktora wisiało sklepienie liści, konarów, pierzastych mietlic palm powiązanych matnią pnączy.

Rano i wieczorem jak gęsta ulewa dźwięków, gwizdów, ciurkań, chrapliwych okrzyków i gruchań opadał stamtąd wrzask ptaków. Małpy skakały w gęstwinie wyprzedzając karawanę i oszczekiwały ją uporczywie. Brzęczały owady.

W południe nadciągała cisza. Knoll słyszał tylko miarowy tupot pięciu par bosych stóp swoich ludzi.

O zmroku wzdłuż ścieżek pomykały jakieś płowe cienie, odzywały się stłumione ryki i wycia.

Czasem, najczęściej nocą, dudniły dalekie tam-tamy. Ich pociągający, wymowny, dziki rytm wznosił się i opadał; przed czymś ostrzegał, o coś pytał i czekał odpowiedzi, zapowiadał coś, nakazywał, naglił...

Księżyc wyparowywał wysoko nad rzadko odkrywającymi się polankami, ciężki i oleisty od wilgotnej tęczy; jak mętne pijackie ślepia otwierały się gwiazdy między chmurami.

Raz natknęli się na rozwleczone kości ludzkiego szkieletu dokładnie oczyszczone przez mrówki. Obok leżała pusta tykwa na wodę i poszarpana przepaska bila ze sczerniałymi plamami krwi.

Mijali opustoszałe dżidżi5 z rozsypującymi się okrągłymi chatami temba z plecionych mat i trawy, dokoła których zachłanna puszcza wdzierała się już na ubogie pólka prosa.

Co skłoniło mieszkańców do opuszczenia ich siedzib? Dokąd poszli? Nie sposób było odgadnąć.

W pobliżu domostw walały się porzucone naczynia, gliniane kana, daba — motyki do uprawy roli i zardzewiałe szere do ścinania trawy.

Porzucili wieś nagle, pośród dnia, wygnani jakąś nieprzewidzianą klęską, która mogła równie dobrze spaść na nich ze strony m'putu, jak z wyroku złych duchów, które upodobały sobie ten zakątek, albo z jakichś innych, tylko dla Murzynów zrozumiałych przyczyn.

Tak samo opuszczali nędzne chaty dawniej, przed wojną, która w głębi kraju dawała o sobie znać brakiem soli, perkalu i europejskiej tandety rozwożonej po murzyńskich osiedlach przez handlarzy skupujących albo raczej rabujących kość słoniową, orzechy kola i kauczuk.

W pasie działań wojennych wsie płonęły i „niemieccy" Murzyni ginęli od ognia angielskich i portugalskich karabinów maszynowych, nie wiedząc o tym wcale, że stali się nagie wrogami europejskich metropolii. Angielskie krążowniki bombardowały wybrzeże od Mozambiku po Zanzibar, obrzucając szrapnelami niewidzialne osiedla w promieniu działania swych baterii.

To była wojna.

Nagle zjawiające się ekspedycje brały rekruta i odchodziły, a uprzedzone głosem tam-tamów sąsiednie wsie wyludniały się jak po zarazie i za karę płonęły również.

To też była wojna.

Władze wydały zakaz posiadania broni palnej przez tubylców, skazując plemiona myśliwskie na głód, i wieszały opornych wraz z tymi, którzy nie wiedzieli w ogóle, o co chodzi, bo nie doszły ich rozkazy gubernatorów.

Dawniej czarni padali z wycieńczenia i od śpiączki w bagnach poto-poto i w suchych brusach, niosąc na głowach bele bawełny i worki ryżu; teraz umierali w ten sam sposób, transportując amunicję lub ścinając drzewa do bu-owy dróg strategicznych.

I to była różnica między pokojem a wojną białych.

Doktor Knoll wiedział o tych sprawach dostatecznie wiele, aby niczemu się już nie dziwić. Zacisnąwszy szczęki patrzył na wyludnione dżidżi i porastające dżunglą luandy6. Milcząc, skinieniem ręki zarządzał krótkie postoje, podczas których Lapto gotował posiłki, po czym ruszali dalej.

Wreszcie po dwudziestu czterech godzinach marszu ukazała się rzeka i tu po raz pierwszy zdziwienie odbiło się na twarzy kapitana: znad brzegu unosił się dym; wioślarze, którzy przybyli z biegaczem Bambara, oczekiwali przy rozłożonym ognisku.

Wiedzieli, że ktoś przybędzie.

Knoll nie mógł z nich wyciągnąć nic więcej: uśmiechali się uprzejmie i powtarzali w kółko to jedno zdanie.

Skąd macie drugą pirogę? — zapytał, widząc dwie łodzie złączone lekkim bambusowym pomostem, na którym przygotowali dla niego rodzaj namiotu z plecionych seko.

Tu sprawa wyjaśniła się wreszcie: przygotowanie drugiej łodzi i nadbudówki polecił czarnym tam-tam ze wschodu.

M'Baya — pomyślał doktor.

Czy wiecie, że Bambara umarł? — zagadnął głośno.

Wiedzieli. Śmiali się, uderzając dłońmi po udach, z uciechy, że biały wabuana7 zadał im to pytanie: przyjemnie jest zwrócić na siebie uwagę białego.

Knołl postanowił płynąć natychmiast i pirogi zepchnięte na mętną, brunatną od cuchnącego iłu wodę ruszyły pod prąd przewijający się leniwie szerokim korytem.

Pagaje uderzały w takt jednostajnej, czterotonowej melodii, którą nucili wioślarze.

Belongi — musala, oli!

Ben — da! Ben — da!

Imene musala, oh!

Ben — da! Ben — da!

Mafuta musala,

Belongi musala,

Ben — da! Ben — da!

Ben - da! Ben - da!8

U brzegów, w ciepłym błocie leżały wielkie krokodyle jak nieruchome pniaki. Czasem za nieoczekiwanym zakrętem ukazywały się z daleka niezgrabne, wystające z wody cielska hipopotamów i znikały z zadziwiającą szybkością, tworząc na powierzchni rzeki szeroko rozchodzące się kręgi. W dżungli galopowały żyrafy, postękiwały wracające od wodopojów nosorożce, naszczekiwały małpy. Raz w grupie krzaków i trzcin zakotłowało się coś straszliwie i wypadła , stamtąd pantera unosząc w paszczy drobne jakieś stworzonko.

Potem znów las zagarnął rzekę, zwisając z obu jej stron nisko nad wodą, jakby chciał się w niej przejrzeć. Miliony drzew o grubych, prostych, nieprawdopodobnie wysokich pniach zdawały się podpierać niebo, po którym pełzły leniwe białe obłoki tak nasycone blaskiem, że aż oczy bolały, gdy się na nie patrzyło.

Drzewa i drzewa. Przygniatająca kolumnada bez końca, monotonna aż do zawrotu głowy, napełniona dusznym, oranżeryjnym roztworem wyziewów bujnej roślinności w parującej wilgoci bagna.

Powietrze, ciężkie i nieruchome jak śpiące jezioro, nie drgało ani na centymetr. Głos zamierał w nim, nie mogąc poruszyć tej gęstej, lepkiej substancji, którą trzeba było oddychać.

Mijały godziny. Pagaje wciąż jednakowo przegarniały wodę u burt łodzi.

Słońce stanęło w zenicie, pochyliło się ku zachodowi i utonęło za ścianą puszczy.

Ben — da! Ben — da!" skandowali wioślarze.

Chmary boleśnie kłujących, natrętnych mut-mut cieniutko jęczały nad głową Knolla. Spod liści, z sitowia, z cienia wyleciały moskity. Na dziobach łodzi zatliły się suszone huby, których ostry dym spowił pirogi i wlókł się za nimi jak błękitny welon.

Zapadł krótki zmrok, szybko przechodzący w zupełną ciemność, a wraz z nim milkły głosy dnia, by ustąpić miejsca niepokojącym, tajemniczym szmerom podzwrotnikowej nocy.

Coś zaszeleściło w krzewach, poruszyły się liście nadbrzeżnych zarośli, zatrzeszczały gałęzie. Mroki ożyły, pobiegły, wyjrzały z brzegów, zaszeptały. . Nagle ustało skandowanie pagajów.

Knoll ocknął się z ogarniającej go drzemki, spojrzał na czarną rzekę i na nieruchomych, zastygłych w oczekiwaniu wioślarzy.

Ktoś z lewej łodzi zawołał:

Anise!"

N'in je"9 odezwało się z brzegu, po czym umilkło wszystko, a cienie znikły.

Pagaje zgodnym ruchem zagarnęli wodę.

Ben — da! Ben — da!...

Mogło się zdawać, że nic nie zaszło. Można było zwątpić w rzeczywistość i uznać ją za majak podnieconej gorączką wyobraźni. Doktor nie był pewien, czy naprawdę coś słyszał.

To zapewne przemówił duch mroku — snuło mu się po rozpalonej głowie. — Istota mroku... istota...

Wychylała się z ciemności, nieodgadniona, ciemna jak one, kusząca. Wzywała go.

Trzeba wylądować — pomyślał. — Do licha, mam gorączkę.

Zakręt. Prąd spycha łodzie pod prawy brzeg.

Ben — da! Ben — da!" jak przez watę w uszach.

A przecież tam na lewo wyraźnie słychać ciche stąpania.

O sto metrów? Niemożliwe! Znów zakręt.

Trzeba wylądować — myśli kapitan. — Za tą kłodą. Za tą kępką krzaków. Nie: za następnym zakrętem.

Ciemność pochłania wszystko. Na brzegu zaś czai się tajemnica.

Cicho. Pirogi suną po gładkiej, czarnej wodzie.

I nagle spoza trzcin kryjących płytką zatokę bucha rozsadzający ciszę wrzask, zgiełk, tumult!

Płoną ognie. W ich blasku widać nisko przykucnięte chaty z trawy i rozwieszone sieci. A między nimi tłum czarnych, wrzeszczący, wyrzucający w górę długie ramiona, potrząsający oszczepami, miotający się w paroksyzmie szału, radości, strachu, gniewu czy może rozpaczy, któż to odgadnie?

Doktor Knoll staje przed swym namiotem na bambusowym pomoście i milczy wskazując wyciągniętą ręką brzeg.

Dzioby złączonych czółen zarywają się w miękki ił.

Wtedy wszystko zamiera w bezruchu. Nawet ogień zdaje się przygasać, a wielki wódz m'putu w nocy wychodzi z rzeki, właśnie tak, jak o tym mówiły dawne przepowiednie.

Walą się przed nim na twarz, zakrywają dłońmi oczy, płaczą ze wzruszenia. A on idzie z ręką wzniesioną, jak stał, kiedy go ujrzeli w mroku.

Koło zacieśnia się, drga, pulsuje. Coraz spieszniej, coraz gęściej dudnią bębny pod dłońmi czarowników, odpowiadając na każdy sposób uderzenia inaczej. Coraz wyżej podnosi się nosowy falset balafonów, coraz ostrzej, głębiej ranią piszczałki i flety. Żelazne kastaniety przywiązane skrzyżowanymi łańcuszkami do dłoni popędzają rytm, przesadzają takt, dwa takty, wpadają weń znowu, cwałują obok, zostają na chwilę w tyle i znów klaskają dźwięcznie, podkreślając dumm-damm! tam-tamów.

Muzyka przenika do ciał, tętni w nerwach i zmusza do tańca.

Oh! — Oh! — Oh! — Oh!" wyrywa się z tłumu i po każdym okrzyku maleje średnica kręgu.

Płonące, nabiegłe krwią oczy przylepione spojrzeniem do ciał miotanych konwulsjami tańca. Szybkie, spazmatyczne oddechy. Spocone, wilgotne ramiona i lędźwie, grzbiety, brzuchy, boki, stłoczone, przylegające ciasno do siebie. Ostra, doprowadzająca do zawrotu głowy woń tłumu czarnych. Rozsadzone nozdrza, błyskające zęby, migoty blasku ognia na sprężonych mięśniach. Rytm pulsującej krwi, gęstej, gorącej, lepkiej.

Oh! - Oh!"

Prędzej! Prędzej! Stopy przebierają w miejscu, grzebią w piasku, drgają, wybiegają naprzód wyrywając nowych tancerzy z kręgu widzów. Potem, szeroko rozstawione, wrastają w ziemię. Rozkołysane kolana porywają za sobą uda, biodra, brzuch. Głowy nieruchomieją; tylko wysunięte szczęki kłapią lśniącymi zębami, póki nie zatną się w histerycznym skurczu.

Wtedy zaczyna tańczyć sam korpus. Zdaje się nie mieć kości: wije się jak wąż, kurczy się i rozkurcza, rzuca się na boki, skręca się jak przydeptany robak, szaleje.

Nagle porwane tym szaleństwem ramiona wylatują w przestrzeń. Są wszędzie; uwielokrotniają się, podskakują, uciekają, gonią się nawzajem i omijają; są raz nad głową, raz między kolanami, krążą dokoła bioder, lecą w górę, giną gdzieś i odnajdują się znowu.

W gardłach gotuje się, rzęzi, rośnie wrzask zduszony skurczem krtani.

Szaleństwo cwałuje po żyłach, rozsadza serca, huraganem wali przez mózgi, a dokoła popędzają, gonią, naglą tam-tamy i piszczałki.

Oh! - Oh! - Oh! Oh!"

Nie można przez dłuższy czas bezkarnie tego słuchać i patrzeć na to stojąc z rękoma opartymi na zgiętych kolanach, jeśli choć raz poddało się dobrowolnie działaniu magii. Szaleństwo jest zaraźliwe: wdziera się przemocą do nerwów, opanowuje umysł, przenika do krwi i zagarnia w swą władzę instynkt.

Knoll wiedział o tym, ale nie znalazł dość sił, aby się bronić: patrzył.

Z wolna, w miarę jak rytm tańca opanowywał jego odruchy, tracił poczucie rzeczywistości. Zapomniał, skąd się tu wziął i kim jest. W głowie miał pustkę huczącą tylko falami dźwięków, które przelewały mu się przez mózg coraz potężniejszym, nieodpartym pragnieniem rytmicznego ruchu, w oczach zaś skłębiony obraz płomieni ognisk, czarnych drgających ciał, rozlatanych rąk i nóg, które płynęły kipiącym wirem.

W jakimś błysku chwilowego ocknienia usłyszał swój własny krzyk i zdał sobie sprawę, że bierze udział w tej orgii, ale to przerażające wrażenie rozpłynęło się natychmiast w nowej fali szaleństwa.

Był złączony potężnym prądem z czeredą opętanych Murzynów. Uległ mu i teraz, gdy już w to został wciągnięty, jego umysł ogarnął mrok zapomnienia. Mięśnie działały bez woli, z gardła dobywał się ryk, a w piersi wstawał pierwotny, rozpierający żebra spazm szczęśliwej, wyzwolonej bestii.

Musiał teraz tańczyć i krzyczeć. Nie mógł. nie miał siły wyłamać się z magicznego rytmu, który opanował go całkowicie, zamknął się dokoła niego, sparaliżował mu wolę i władzę na sobą samym. Czuł tylko pierwotną potrzebę uniesienia, ekstazy, szału. Zapadł w mrok, zanurzył się w tę otchłań i trwał w niej aż do zupełnego omdlenia.

*

Obudził się z głową ciężką i hukiem tysiąca młotów w uszach. Był na pół żywy z wyczerpania i z trudem starał się sklecić rozbite myśli, które snuły się w tumanach obłędnego czadu. Jak przez gęstą mgłę widział siedzące dokoła postacie i rozmawiał z nimi jak we śnie, pijąc cotha10, aby się otrzeźwić.

Nigdy potem nie był zupełnie pewien, czy to nie był tylko męczący, dziwaczny sen. Nigdy nie zdołał sobie przypomnieć, jak dalece zaangażował swój honor w te sprawy, ile obiecał wodzom Bantu i czy rzeczywiście przyznał, że jest tym, którego oczekują.

Wielka Rada Władców, w której brał udział, stanowiła w jego wspomnieniach zakończenie czegoś potwornego, co działo się przedtem. Wynikała stąd konieczność pewnych przyrzeczeń, przyjęcia na siebie zobowiązań i natychmiastowego działania.

Wszystko to w umyśle doktora pozostawiło tylko mętny, zaćmiony obraz oderwanych sytuacji, słów i niedomówień, które łączyły się -ciągle z imieniem M'Bai; nabierając przez to samo szczególnego znaczenia.

Nie chodziło tu o zwykły hazard, w którym można stracić życie, lecz raczej o przedsięwzięcie grożące utratą honoru. Właściwie nic nie zmuszało Knolla do wdawania się w tę awanturę: ryzyko (ryzyko honoru, a nie życia) było tego rodzaju, że dzielny człowiek mógł go nie podejmować, nie narażając się przy tym na zarzut tchórzostwa.

Pamięć Knolla z całą jasnością sięgała dopiero chwili, w której nastąpił nagły popłoch po pierwszych strzałach z angielskiej szalupy.

Dwa pociski małego działa rozerwały się nad chatami wioski, po czym zapanowała krótka chwila milczącego zdumienia, aby rozpaść się w nagłym wrzasku trwogi.

Od strony rzeki długimi seriami krztusił się karabin maszynowy, cyknęły w piasek kule i posypały się z krzaków liście. Chmara ludzi wyroiła się z chat, z zarośli, spomiędzy drzew. Biegali krzycząc i padali na ziemię brocząc krwią.

Potem w nieopisanym popłochu uciekli w głąb puszczy skacząc jak małpy, czepiając się zwisających lian i nurkując w trawie.

U dogasającego ogniska został tylko Knoll, sam jeden. Wieś paliła się w świetle poranka i dudnił bas działka z szalupy.

Nieco później doktor zobaczył mundur angielskiego oficera na tle nisko ścielących się dymów pogorzeliska i wreszcie zaczął myśleć i rozumować normalnie.

Na obronę było za późno; oddział wojsk angielskich minął zgliszcza wioski przecinając odwrót, a dwaj oficerowie zbliżali się do Knolla z krótkimi karabinami w ręku. Zresztą był tak rozbity fizycznie, że nie mógłby ani stawić jakiegokolwiek oporu, ani też próbować uciec.

Wstał więc tylko i z truciem trzymając się na nogach oczekiwał na zdumionych tym spotkaniem Anglików.

Potem, odmówiwszy stanowczo wszelkich wyjaśnień co do przyczyn, jakie go tu sprowadziły, oświadczył, że jest niemieckim lekarzem wojskowym i wymienił swoje nazwisko. Pozwolił zaprowadzić się do szalupy i usnął natychmiast, gdy tylko pozwolono mu się położyć.

Był tak otępiały i zrezygnowany, że nawet nie pomyślał o tym, jakie skutki dla niego i dla dalszych losów grupy operacyjnej, do której go wysłano, będzie miał fakt wzięcia go do niewoli. Dopiero o wiele później zaczął się zastanawiać nad swoją odpowiedzialnością za to, co się stało.

Wówczas znów doznał uczucia rozdwojenia; znów uświadomił sobie konflikt pomiędzy tym, do czego zmierzało jego przeznaczenie, a tym, co narzucała mu przynależność rasowa i kulturalna. Przewidywał, że nadejdzie chwila, w której będzie musiał wybrać między tymi dwoma czynnikami, związując się na zawsze z jednym z nich. Wiedział, że ten wybór będzie oznaczał zerwanie ze światem białych albo wyrzeczenie się pociągających marzeń i planów wraz z utratą własnej godności i wiary w siebie, w swoją wartość, w swój honor, w cel życia.

3

Wczesny październikowy zmierzch zapadał nad prostymi ulicami przedmieścia i gęstniał szybko, zatapiając w chłodnym, szarym błękicie ostatnie, jednopiętrowe domki z czerwonej cegły. Dalej czerniała brama z żelaznych prętów i ogrodzenie z kolczastego drutu okalające wielką przestrzeń warsztatów, stoczni, składów i hangarów. Przy bramie świeciła samotna żółta żarówka, a mdły blask przesączał się z okna wartowni, wyławiając z cienia czteroramienny kołowrót przejścia.

Jeszcze dalej, za kolczastym drutem, sterczał wysoki, dymiący obficie komin z czerwonym punkcikiem ostrzegawczej lampki na szczycie i zdawał się patrzeć z góry na wygięte dachy fabrycznych hal, dudniących stłumionym łomotem i zgiełkiem udręczonego metalu, na szeregi źle oświetlonych okien z małymi, okopconymi szybkami, na długie budynki biur i pracowni.

Na bocznicy kolejowej o połyskliwych wypolerowanych szynach stały wagony towarowe ziejące pustką spoza rozsuniętych drzwi i cichutko syczał stary parowóz, obojętnie patrząc karbidowymi reflektorami na zawaloną pakami rampę.

Gdzieś w mroku pojękiwał arkusz zardzewiałej falistej blachy, wyrwany wiatrem ze ściany baraku. Migotały rzędy lamp na drewnianych słupach.

Wtem nad jedną z hal warsztatowych ukazał się wykrzyknik białej pary i rozległ się ryk syreny. Trwał długo, a potem zgasł nagle, zostawiając po sobie dźwięczący w uszach odgłos, niby ślad rozwiewający się w stłumionym zgiełku pracy.

Nic się jednak nie zmieniło za kolczastym drutem. Jak przedtem syczał parowóz, jęczał płat blachy i jednostajnym stukiem, zgrzytem i warczeniem skarżył się metal w zamkniętych wnętrzach warsztatów. Sygnał nie był przeznaczony dla robotników zza ogrodzenia: wzywał drugą zmianę roboczych brygad z miasta.

Tymczasem ulica między ceglanymi domkami była nadal prawie pusta. Tylko jeden człowiek szedł spiesznie w stronę żelaznej bramy, dopalając po drodze papierosa. Rzucił go przed wejściem i starannie zadeptał żarzącą się iskrę.

Nie był robotnikiem. W mdłym świetle wartowni ukazała się jego wysoka, niezwykle chuda postać w mundurze oficerskim z naszywkami lekarza.

Stojący na posterunku żołnierz sprawdził przepustkę:

Kapitan dr Henryk Knoll ma prawo wstępu na teren warsztatów o każdej porze. Podpis. Pieczęć. Data: 10 VIII 1917".

,,W porządku" zasalutował wartownik.

Doktor Knoll minął bramę i skierował się w głąb zabudowań, w tę stronę, gdzie u skraju lotniska stały jeden obok drugiego wielkie, rozkraczone doki stoczni sterowcowych i sterczały pękate czopy ukrytych pod ziemią zbiorników wodoru okolone barierą.

Na wszystkich budynkach czerniały napisy: „Palenie surowo wzbronione. Ostrożnie z ogniem".

Doktor Knoll otworzył drzwiczki jednego z hangarów i wszedł do środka.

Mimo zapalonych lamp panował tam półmrok, w którym trudno było zrazu rozróżnić cokolwiek.

Doktor stanął za progiem i rozejrzał się.

Na środku hali montażowej, wypełniając w trzech czwartych jej wnętrze, stał na niskich platformach olbrzymi szkielet sterowca. Jego potężny kil długości dwustu metrów wyglądał jak most wiszący o trójkątnej podstawie. Biegnący przez jego środek pokład z blachy aluminiowej potęgował jeszcze to wrażenie.

Po obu stronach, przytulone do spodu olbrzyma, wisiały cztery gondole jak wielkie torpedy lśniące świeżym lakierem. Ich luki wyjściowe łączyły się z pomostem kilku wąskimi trapami, obok których zaczynały się klatki drabin do górnej platformy.

Piąta, nieco większa gondola, stanowiąca zakończenie kręgosłupa całej konstrukcji, kryła się tuż pod rufą sterowca i połączona była z kabiną ręcznego mechanizmu sterowego umieszczoną wewnątrz pionowego statecznika.

Z każdej gondoli szczerzył zagięte w dół wyloty rur wydechowych dwustuczterdziestokonny silnik i czerniało z tyłu nieruchome śmigło.

Tylko wielka gondola nawigacyjna nie była zaopatrzona w motor. Przez jej połyskujące szyby widać było; koło sterowe i tablice przyrządów oraz zasuwane drzwi małych kajut w tyle. Pod spodem sterczał guz amortyzatora z brzuchatym pneumatykiem koła do połowy ukrytego wewnątrz.

Nad kilem, wspierając się na nim jak na potężnym dźwigarze, aż pod wysoki jak w katedrze strop doku wyrastała dwudziestoczterokątna konstrukcja kadłuba: szesnaście komór gazowych ogólnej objętości sześćdziesiąt osiem i pół tysiąca metrów sześciennych.

Na spłaszczonym grzbiecie potwora, w obramowaniu niskich galeryjek, leżały górne platformy obronne z czterema obrotnicami do karabinów maszynowych.

Tu i ówdzie, poprzyczepiani do rur i ścięgien stalowych powietrznego okrętu jak muchy do wielkiego kosza, pracowali ludzie. Spawacze w ciemnych okularach wodzili po żebrach sterowca żądłami płonącego tlenu; nitownicy opukiwali złącza młotkami; ślusarze wygładzali szwy; monterzy dokręcali gwinty, regulowali ściągacze i zabezpieczali sworznie, na których później werkmistrze zawieszali trójkątne blaszki z wyciśniętą datą i rozpoznawczym znakiem brygady roboczej.

Wszędzie świeciły przenośne lampy na długich kablach. Wszędzie kręcili się mechanicy, stolarze, tapicerzy, szwaczki, malarki, kowale, ślusarze, spawacze. Przesuwali się w dole i w górze wzdłuż rusztowania otaczającego sterowiec z obu stron, zawisali wewnątrz na dźwigarach i zastrzałach, pracowali pod kilem, wychylali się z luków gondoli, biegali po pomostach, krążyli na górnych platformach z błędnymi ognikami żarówek u pasa jak świętojańskie robaczki.

Pod ich rękami olbrzymim szkieletem balonu zdawał się wstrząsać dreszcz. Skrzyp, jazgot, zgrzyt żelaza, chrobot duralu, jękliwy werbel młotków, stękanie nitowanych złączy, syk płonącego tlenu, wypryski ognia, iskry, ciężki kurz opiłków, pisk wiercących świdrów i gwar głosów bijący pod wysoki strop! Zgiełk szybkiej, gorączkowej pracy.

Knoll stał i patrzył w górę. Zaledwie mógł uwierzyć, że ten kolos już wkrótce zdoła unieść się w powietrze, aby pożeglować w daleką drogę na południe. Myślał, co zastanie u celu tej wyprawy: czy go tam jeszcze oczekują? Nie w sztabie Czarnego Korpusu, lecz w niezliczonych wioskach murzyńskich, nad brzegami niedostępnych rzek, wśród puszczy, na plantacjach, w kopalniach, w miastach i w portach, gdzie rozprzestrzeniały się jego dawne wpływy i gdzie pozostawił zaufanych ludzi.

Wtem z zamyślenia wyrwał go czyjś bliski głos.

Dobry wieczór, doktorze. Dobrze, że pan przyszedł teraz. Za kwadrans będzie przerwa.

Knoll uścisnął szeroko rozwartą dłoń.

Dobry wieczór, komendancie.

Komandor podporucznik Eckholt wydał mu się niezwykle poruszony. Jego twarz o regularnych, męskich rysach i ciemnoszarych oczach rozjaśniał uśmiech. Doktor uśmiechnął się także.

Zdaje mi się, że otrzymał pan jakąś pomyślną wiadomość — powiedział.

Eckholt twierdząco skinął głową.

Zgadł pan: przyszła moja nominacja. Knoll ucieszył się szczerze.

Gratuluję — powiedział. — Serdecznie gratuluję! Komendant ujął go pod ramię. Stał się rozmowny jak nigdy przedtem; niemal wylewny. Mówił oczywiście o sterowcu, którym już na pewno miał dowodzić. Obliczał, co jeszcze pozostało do wykonania i jak długo potrwają roboty wykończeniowe.

Szkielet miał być gotów ostatecznie za tydzień. Balonety leżały już w magazynie stoczni, a ich zawieszenie w komorach gazowych mogło nastąpić w ciągu trzech zmian roboczych jednej doby. Potem obciągnięcie, sklejenie i zamocowanie powłoki zewnętrznej. Wreszcie napełnienie balonetów gazem, próby na szczelność i loty próbne.

To nie powinno potrwać dłużej niż trzy tygodnie — oświadczył. — Za miesiąc będziemy już w drodze.

Od samego początku miał wielką ochotę wziąć udział w tej wyprawie; cóż dopiero nią dowodzić! Śmiałość przedsięwzięcia zapalała jego wyobraźnię: osiem tysięcy kilometrów lotu, ponad trzy doby w powietrzu! W porównaniu z takim rejsem wypady bombowe nad Londyn zaiste mogły się wydać zwykłą przejażdżką.

Gdy droga zostanie przez nas utorowana, naczelne dowództwo z pewnością wyśle dalszą pomoc — myślał głośno. — To może odwrócić sytuację w Afryce. Odsiecz z Niemiec drogą powietrzną! Wyobrażam sobie, jakie miny zrobią Anglicy, gdy pewnego pięknego dnia Czarny Korpus ruszy do generalnego natarcia, a potem wkroczy na ich własne terytoria !

Doktor słuchał w milczeniu. Wydawał się roztargniony czy też pogrążony we własnych myślach.

Nie podziela pan mego... hm... zapału — zauważył Eckholt — czy też jest pan dziś szczególnie opanowany? Przecież to pańskie dzieło ta wyprawa. Niech pan się nie dziwi, że mnie trochę ponosi — dodał spoglądając z ukosa na Knolla. — Z panem mogę mówić otwarcie.

Zupełnie — potwierdził Knoll.

Widzi pan, wiem, że to będzie moje ostatnie dowództwo w tej wojnie, bo L-59 po wylądowaniu w Afryce nigdy więcej nie poleci. A jednak, no, nie zamieniłbym się z nikim!

Nie o tym myślałem — odrzekł Knoll. — Pan nie wie, nie może pan wiedzieć, jak tam jest. Nie zna pan tych ludzi, którym chcę pomóc, których chciałbym uratować. Może nie włożyłby pan tyle energii, tyle pracy w tę sprawę, gdyby pan wiedział...

Przecież nasi oficerowie... — zaczął Eckholt, ale Knoll mu przerwał:

Mówię o Murzynach. Zresztą sam ich pan zobaczy i może pan też zrozumie, jaka odpowiedzialność ciąży na mnie, na nas — poprawił się.

Eckholt niezbyt jasno pojmował, o co mu właściwie chodzi. Chciał o coś zapytać, ale odłożył to na później, bo właśnie od strony biura ruchu szedł ku nim inżynier Ludwig ze zwojem niebieskiej kalki pociętej siecią białych linii i upstrzonej kolumnami cyfr.

Zaczęli omawiać jakieś sprawy techniczne, które wymagały jeszcze wyjaśnień. Doktor przyłączył się do nich i poszli razem wzdłuż rusztowań doku, aby obejrzeć szczegóły na miejscu.

Chodziło o kabinę we wnętrzu statecznika pionowego. Była tam klitka z pokładem, dwa na trzy metry, zwężająca się ku górze, ale bardzo wysoka. Mieścił się w niej ręczny mechanizm sterowy na wypadek uszkodzenia głównego steru kardanowego11.

Nie zajmowało to wiele miejsca i Eckholt już dawniej wyraził życzenie, aby wbudować po obu stronach tego pomieszczenia karabiny maszynowe, które znakomicie mogłyby osłaniać sterowiec z tyłu.

Ludwig dowodził, że nie można tego zrobić, ponieważ wodór, spływający podczas lotu sterowca z jego powierzchni, właśnie dokoła pionowego statecznika tworzy najbardziej gęstą, łatwo zapalną strugę opływu. Eckholt natomiast upierał się przy swoim żądaniu.

Angielskie sterówce mają karabin maszynowy tak właśnie umieszczony.

Dyskutowali przez dłuższy czas. Próbowali rozwiązać tę sprawę za pomocą dodatkowych odwietrzników, ale okazało się, że ich skonstruowanie i wypróbowanie zajęłoby jeszcze kilka dni, tak że wreszcie postanowili nie uzbrajać kabiny.

Mam dla pana prezent, doktorze — powiedział potem Eckholt. — Sto pięćdziesiąt kilogramów obciążenia i osiem metrów sześciennych przestrzeni w tej kabinie. Może pan tu sobie załadować, co pan zechce.

To była dobra wiadomość. Knoll natychmiast oświadczył, że pomieści tam lekkie środki opatrunkowe. Inżynier skrzywił się niechętnie.

Można by przecież sprzęt wojskowy... Zresztą, jak pan chce.

W tej chwili przeraźliwy gwizd syreny obwieścił przerwę; druga zmiana skończyła pracę.

Przez otwarte wrota napływali robotnicy. Mijali się w przejściach i przystając zamieniali po kilka słów. Szli po dwóch i po trzech, jeden za drugim, wspinali się na rusztowania i schodki, wjeżdżali windami pod strop, na górną platformę, rozpełzali się po kratownicach, ginęli w ogromie hali jak mrówki w dębowej karpie. Wszyscy byli podobni do siebie, właśnie jak mrówki.

Doktor wraz z Eckholtem wyszli z doku. Ogarnęła ich ciemność przełknięta tu i ówdzie nikłym światłem żarówek kołyszących się na wysokich słupach w podmuchach wiatru. Szli w milczeniu aż do bramy, gdzie znów sprawdzono ich przepustki.

W długiej, pustej ulicy doktor wyjął papierośnicę.

Nie palę — powiedział Eckholt, uprzedzając jego ruch. — I pan nie będzie mógł palić w powietrzu: wodór.

Wiem — odrzekł Knoll.

Jego chuda twarz z zapadniętymi policzkami zdawała się cofać w noc i znów występować, w miarę jak pociągał dym z żarzącego się papierosa. Szedł, lekko powłócząc jedną nogą, nieco przygarbiony, duży, kościsty.

Co on znów mówił o Murzynach? — usiłował przypomnieć sobie Eckholt. — Jakieś sentymentalne teorie o człowieczeństwie czarnych? Wywalanie otwartych drzwi — wzruszył ramionami. — Przecież od dawna zniesiono handel niewolnikami. Później, kiedy się ich ucywilizuje, będzie o czym dyskutować. Ale dziś? W czasie wojny?

Mijali jakąś piekarnię, pod którą już teraz tworzyła się kolejka bladych, smutnych kobiet i starców w oczekiwaniu na jutrzejszy chleb. Ludzie siedzieli pod murem, drzemiąc. Niektórzy podnosili głowy na odgłos kroków i tępo albo nawet wrogo patrzyli na idących oficerów. Kobiety miały przy sobie małe dzieci poowijane w łachmany. Eckholt spojrzał na nie przelotnie.

Myślę — powiedział w związku z poprzednimi refleksjami — myślę, że ci biedacy są nam chyba bliżsi niż Murzyni w Tanganice.

Doktor wykonał gest zniecierpliwienia.

Te kobiety — ciągnął komandor — posłały swoich mężów na front. Ci starcy oddali ojczyźnie synów, a dzieci straciły ojców. Teraz cierpią głód. Całe Niemcy są głodne, wycieńczone, ociekające własną krwią. A przecież walczą. Przecież zwyciężają. Na nas i na tamtych, którym mamy pomóc, ciąży twardy obowiązek: zachować dla Niemiec ten szmat bogatego kraju; nie dać go sobie wydrzeć. Tylko wtedy te ofiary mają sens. Tylko wtedy warto przelewać krew, bronić się, zwyciężać. Dla nich, dla tych, którzy zostaną.

Knoll rzucił niedopałek papierosa.

Widzi pan, tu nie o to chodzi — powiedział wolno. — Zapewne, cały sens wojny, o ile ta wojna ma jakiś sens, leży w przyszłości narodu, w szczęściu przyszłych pokoleń. Ale ja osobiście nie wierzę w szczęście Niemiec zdobyte takimi środkami. Przypuszczam, że większość tych głodnych wdów i sierot też przestała już dawno w to wierzyć. Zresztą brak wiary w zwycięstwo, przepraszam: w lepszą przyszłość, zbliża ich do moich Murzynów. Ale, jak powiedziałem, nie o to idzie. Nasi żołnierze wyruszając na wojnę szli zdobywać świat. Niemcy miały się stać władcą Europy. Niemcy miały do wypełnienia „misję kulturalną", tak głosiły odezwy. Teraz nikt w to nie wierzy, ale pozostała wiara w konieczność obrony. Walczymy o całość naszych granic, o prawo do życia, o nasze własne miejsce wśród narodów, o to wszystko, co możemy stracić. To stanowi ideę. To może nam dać zwycięstwo lub honorowy pokój. To daje siły do wytrwania zmęczonym żołnierzom w okopach i głodnym kobietom w kraju.

A tam? Czy sądzi pan, że Murzyn Bantu poszedłby do kraju Wahidi, aby nad nim panować? Gzy Somalijczycy daliby się ż własnej woli wyrzynać w pień za Anglików góralom z Usambara albo niepodlegli Makonde umieraliby tysiącami na febrę za Niemców, gdyby ich do tego nie zmuszono? Czy sądzi pan, że bodaj jeden na stu rozumie, o co chodzi? Niechże mi pan nie mówi, że to dla ich dobra. Niech pan nie wytacza znów artylerii nabitej ślepymi ładunkami argumentów o misji kulturalnej. Kultura? Nasza kultura dla dzikich znad Rowumy? Sądzi pan, że to dobrodziejstwo? Te prawa, których nie rozumieją, te nowe pojęcia: przestępca, zbrodniarz, sąd, kara, więzienie i wojna, wojna toczona przez białych przeciw białym rękami, ciałami, krwią Murzynów! Im jest wszystko jedno czy Europejczyk, który łupi ich kraj, mówi po angielsku, po portugalsku czy po niemiecku. Ich szczęście, ich lepsza przyszłość leży w wolności, nie w perkału po dziesięć fenigów metr.

Ależ w takim razie... — zaczął Eckholt oszołomiony tym potokiem słów.

W takim razie po co ja tam jadę? — przerwał doktor. — Widzi pan przecież: wiozę lekarstwa. Jestem lekarzem. Broń, amunicja, te specjalnie skonstruowane lekkie karabiny maszynowe, te tony pocisków to jest ładunek, który biorę, aby mi wolno było zabrać środki lekarskie. Broń i amunicja to sprawa białych. A poza tym — machnął ręką. — Jest tyle, tyle rzeczy poza tym. Zobaczy je pan sam, dojrzeje pan zapewne. Nie wiem tylko, czy je pan zrozumie, tak jak ja. Czy zechce je pan zrozumieć.

Mijali rynek oświetlony lepiej od innych ulic i komendant zwolnił kroku. Zaczynał mżyć zimny deszczyk zacinany północnym wiatrem. W bramie po drugiej stronie stało kilku żołnierzy przed afiszem kina. Szumiały drzewa ogołocone już z liści i w cieniu przemykali się nieliczni przechodnie.

Smutek ubogiego jesiennego wieczora opadł na senne, zmęczone ulice, wałęsał się u zamkniętych bram i z rzadka oświetlonych okien. Gdzieś z sąsiedniej przecznicy wyjechał rząd wojskowych wozów turkoczących po nierównym bruku. Naprzeciw wolno szedł patrol sprawdzający legitymacje szeregowych. W restauracji na rogu ryczał ochrypły gramofon, niosło stamtąd zapachem piwa i przypalonego tłuszczu.

Zajdź pan do mnie, doktorze — powiedział Eckholt. — Dopiero dziesiąta. Mam w domu butelkę koniaku i prawdziwą kawę.

Knoll zgodził się. Przeszli przez środek rynku i zanurzyli się w otchłani czarnej bramy.

To tu — powiedział komandor zatrzymując się przed drzwiami na pierwszym piętrze. — Mieszkam sam.

Kiedy usiedli w świetle lampy przy otwartych drzwiczkach pieca, w którym płonęły rozżarzone brykiety, Knoll znów zaczął mówić. Nikt, nawet on sam nie mógłby powiedzieć z całą pewnością, do jakiego stopnia to, co mówił, było szczere i ile przebiegłej gry dyplomatycznej zawierało. W każdym razie miał się na baczności, aby nie powiedzieć za wiele: nie można było ufać białym — oto do jakiego wniosku doszedł po łatach pobytu wśród Murzynów i po miesiącach obecności w Niemczech.

Nie, nie jestem rewolucjonistą — mówił, t— Nie należę do żadnej partii. Jestem tylko lekarzem, wojskowym lekarzem. Byłem długo w koloniach i znam ciężkie życie, jakie tam wiodą nasi osadnicy, kupcy, urzędnicy. Ale znam również Murzynów, może znam ich zbyt dobrze. Może już nigdy nie będę mógł na nich patrzeć tak, jak pan spojrzy na nich za pierwszym razem. To wciąga, niech mi pan wierzy. Można stracić grunt pod nogami i wtedy zapada się w głąb, w głąb wieków. Powraca się przez całe tysiąclecia, cofa się z taką łatwością przez olbrzymi dystans kultury i cywilizacji, błądzi się po omacku w czymś okropnym, jakże dziwnym i zdumiewającym, i wreszcie odnajduje się coś znajomego, coś, co, wiemy, drzemało w nas zawsze tam, na samym dnie odczuć i wzruszeń. Czy widział pan, czy pan słyszał kiedy wyjący tłum czarnych w tańcu dokoła ogniska? Nie, naturalnie nie mógł pan tego widzieć. Mój Boże, te wspomnienia zaćmiewają umysł. A może to pański koniak?... Prosit!

Niech pan mówi, doktorze. To ciekawe.

Ciekawe, powiada pan? Zobaczy pan to wszystko, jeśli pan zechce, oczywiście. Nie każdy ma na to ochotę, ale pan... Wiem, że bił się pan, jak tylko może bić się człowiek, który wierzy w ideę, i myślę, że nie stracił pan tej wiary. To dobrze. Tylko taki człowiek może dowodzić naszym sterowcem. Ufam, że doprowadzi go pan do celu. Potem pokażę panu, co jest do zrobienia, jeśli chodzi o Murzynów. Ile można zrobić, jeżeli nie ma się na widoku wyłącznie perkalu po dziesięć fenigów metr i miedzianego drutu albo kości słoniowej i kauczuku.

Cóż można zrobić? — zapytał Eckholt.

Bardzo wiele. Trzeba ich tylko zrozumieć i zdobyć ich zaufanie. Kto tego sam nie widział i nie zgłębił, nigdy nie zdoła pojąć, jak straszne jest życie tych pierwotnych ludzi w bezustannej obawie przed fetyszami, duchami i szatanami, które według ich wierzeń mogą w każdej chwili obrócić się przeciw nim. Jeśli ktoś potrafi obalić tę wiarę, jeśli zdoła ich przekonać, że sam jest silniejszym fetyszem i że nie chce przy tym ich zguby — może pozyskać ich sobie na zawsze. Czy pan zdaje sobie sprawę z olbrzymiego wpływu, jaki można mieć na ich umysły? Pyta pan, co można osiągnąć tym wpływem? Można ich poprowadzić do walki o wyzwolenie całej Afryki!

I pan to zamierza uczynić? — poddał Eckholt. Knoll zawahał się przez chwilę.

Czasami mam na to wielką ochotę — odrzekł zupełnie innym tonem, a Eckholt nie wiedział, czy była to odpowiedź serio, czy ironiczny żart.

W stosunkach z doktorem Knollem doznawał często uczucia takiej niepewności. Ten dziwny człowiek nie wypowiadał swoich myśli do końca, i teraz także pozostawił go jedynie wśród przypuszczeń. Po wyjściu doktora kapitan siedział jeszcze przez chwilę i zastanawiał się nad jego słowami. Z niedomówień Knolla można było wnosić, że nie tylko troska o losy Czarnego Korpusu skłoniła go do energicznej akcji na rzecz odsieczy, jakkolwiek tak właśnie musiał tę sprawę przedstawiać w Ministerstwie Wojny. Fakt, że wbrew wszelkim przeciwnościom, w obecnej jakże trudnej sytuacji wojennej doprowadził do urzeczywistnienia swego pomysłu, wydawał się po prostu niewiarygodny.

Musi tam mieć kolosalne wpływy — pomyślał Eckholt. — Chyba nie mniejsze niż wśród Murzynów w Afryce — uśmiechnął się ubawiony tym przypuszczeniem.

Straciwszy wcześnie ojca, który był marynarzem, Eckholt jako młody chłopiec znalazł się w szkole marynarki wojennej, ale jej nie ukończył. Jego matka, kobieta zimna ambitna, wyszła powtórnie za mąż za bogatego Amerykanina i niewiele troszczyła się o losy syna. Nie znał jej prawie, gdyż zawsze prowadziła życie światowe, a po śmierci pierwszego męża wyjechała do Stanów Zjednoczonych.

Chłopiec, odziedziczywszy po ojcu bujny temperament, nie potrafił zrazu nagiąć się do twardych, surowych przepisów wojskowej dyscypliny i przy pierwszej okazji uciekł na morze.

Pływał na handlowych statkach holenderskich i angielskich, najpierw jako chłopiec okrętowy, następnie zaś jako spirant.

W nowym środowisku uznającym realne wartości wybił się szybko. Zdążył zaznać głodu teoretycznej wiedzy fachowej, zanim nadszedł termin jego służby wojskowej i w czasie jej trwania jako ekstern pozdawał egzaminy uzyskując stopień oficera rezerwy.

Wtedy przypomniano sobie zasługi jego ojca. Został aktywowany i jakiś czas był młodszym oficerem na torpedowcu Floty Bałtyckiej.

Gdy w roku 1909 zakłady Zeppelina dostarczyły marynarce wojennej pierwszy sterowiec morski LZ-5, Eckholt został na własną prośbę przeniesiony do aeronautyki.

Dopiero tu w całej pełni okazał się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Własną zasługą zdobył w ciągu pięciu lat stopień komandora podporucznika12 i pierwsze dowództwo, a później, w czasie wojny — najwyższe odznaczenia i uznanie, a nawet dość dużą sławę.

Przez ten czas nauczył się ostrożności i przyswoił sobie pewien sceptycyzm w stosunkach z ludźmi. Traktował ich chłodno, bez szczególnego szacunku i pogardy. Nie przyjaźnił się z nikim, był raczej zamknięty w sobie i skryty. Mimo to łatwo było dostrzec jego wielkie umiłowanie zawodu i prosty, nieskomplikowany patriotyzm.

Knoll, najniezwyklejszy człowiek, jakiego spotkał w życiu, zainteresował go szczególnie swoją wybitną indywidualnością, bardziej skomplikowaną niż u ludzi, z jakimi dotąd miał do czynienia. Połączenie romantyzmu, energii i uporu z wielką ambicją osobistą, o którą Eckholt go podejrzewał, czyniły postać Knolla pociągającą.

Komendant odczuwał dla doktora rodzaj powściągliwej sympatii z domieszką nieufności. Z tego, co wiedział o przybyszu ze wschodniej Afryki, mogło wynikać, że był on tam nie tylko lekarzem wojskowym. Te niejasności i plotki otaczające jego postać budziły podejrzenia natury moralnej, co w oczach niemieckiego oficera było nie najlepszą rekomendacją. Bądź co bądź jednak Knoll, pierwszy z ludzi, miał niejakie dane, aby przebić się przez pancerz obojętności Eckholta.

Najbardziej zastanawiającą cechą doktora była nadzwyczajna przenikliwość, a także zdolność osiągania zamierzeń. Posiadał dar zjednywania sobie ludzi, na których mu zależało, czego komandor doświadczył już zresztą na sobie. Jakże więc łatwo ten człowiek mógł opanowywać mniej sceptyczne natury.

Eckholt trzeźwo zapatrywał się na sprawy wojny i bynajmniej nie łudził się co do skuteczności odsieczy, którą miał dowodzić. Jego zapał dla całego przedsięwzięcia powstał raczej na skutek imponującej śmiałości tej wyprawy, która wydawała mu się eksperymentem raczej w dziedzinie technicznej niż strategicznej.

Nawet w najszczęśliwszym wypadku zapasy broni i amunicji oraz całe wyposażenie sterowca nie zdołałyby przecież zapewnić afrykańskiemu korpusowi nic więcej poza nieznaczną ulgą w jego rozpaczliwym położeniu. O jakiejś akcji zaczepnej, o odzyskaniu utraconych terytoriów nie mogło być mowy i Eckholt nie myślał o tym na serio nawet wówczas, gdy dzielił się z Knollem wiadomością o swojej nominacji na komendanta.

Chyba że wypraw takich zorganizowano by kilkadziesiąt. Ale to wydawało się mało prawdopodobne: bombardowanie Londynu i akcja lotnicza na wszystkich frontach europejskich stwarzały coraz gwałtowniejsze zapotrzebowanie na sterówce; zapasy wyczerpywały się i brak było środków technicznych do prowadzenia wojny tu, w Europie, tym bardziej więc trudno by je było znaleźć dla kolonii.

Cóż mogło zresztą znaczyć w obecnej sytuacji wojennej życie kilkuset białych oficerów i kilku tysięcy Murzynów? Jaką wartość przedstawiała ta odległa kolonia, jeszcze nie zorganizowana, na wpół tylko podbita, a całkowicie odcięta od Niemiec przez blokadę nieprzyjacielską?

Losy wojny były niepewne. Jeśli przyszłoby walczyć w obronie całości granic, każdy karabin, każdy nabój powinien zostać w kraju. Jeśli zaś los Niemcom da zwycięstwo, Anglia i tak będzie musiała zwrócić opanowane terytoria w Afryce.

Tym bardziej właśnie Eckholt podziwiał zdolności doktora Knolla. Niejednokrotnie już zastanawiał się, jakich argumentów użył ten człowiek, aby postawić na swoim. Czym zdołał przekonać sztab generalny nie liczący się ani z romantycznymi marzeniami, ani z życiem jednostek, kiedy ginęły miliony, ani też z utratą pozostałego skrawka afrykańskiej ziemi, gdy można było stracić całe prowincje w Europie?

Czyżby na decyzję wpłynąć miały wyłącznie uczucia humanitarne dla garstki żołnierzy walczących pod czarno-biało-czerwonym sztandarem? Czy sam fakt, że zabrakło im chininy, że skazani są na powolną śmierć w ziejących malarią bagnach, był wystarczającą przyczyną tego nowego wysiłku wielkiej ich ojczyzny? Czyżby działo się to wyłącznie dla nich?

Trudno było uwierzyć w podobną możliwość: minął już trzeci rok wojny i wszyscy mieli dość czasu, aby zahartować serca na kamień.

Więc?

Eckholt nie mógł znaleźć odpowiedzi na te pytania.

Dziwny człowiek — pomyślał o Knollu. — Albo jest zręcznym szarlatanem, albo przyszłym bohaterem.

W rzeczywistości Knoll próbował i używał różnych dróg, nieraz całkowicie rozbieżnych, aby zapewnić sobie pomoc i współdziałanie także i tych czynników, które mogły dojść do głosu w chwili zakończenia wojny. Rozmawiał zarówno z kierownikami stronnictw prorządowych, jak z przywódcami opozycji; bywał nawet potajemnie na zebraniach pewnych ludzi, którzy podlegali nadzorowi policyjnemu z powodu swych rewolucyjnych przekonań i poczynań. Przewidywał, że na wypadek klęski militarnej Niemiec oni odegrają decydującą rolę, a wówczas mógłby liczyć tylko na ich pomoc i w tym celu prowadził z nimi bardzo poufne układy. Jednak na razie musiał uzyskać zgodę na najbliższe plany od naczelnego dowództwa, od osób zgoła innego pokroju. Osiągnął to drogą dość okrężną, za pośrednictwem kilku kapitalistów i przemysłowców, z którymi łączyły go dawne interesy handlowe. Jego plan, zmodyfikowany najpierw przez radę zainteresowanych banków, a następnie uzupełniony przez szefa jednego z departamentów sztabu generalnego, poszedł do Ministerstwa Kolonii, został tam przepracowany, zanalizowany szczegółowo i zatwierdzony, z wieloma zresztą zastrzeżeniami co do sposobów i możliwości jego wykonania, by wreszcie znaleźć się na biurku Wielkiego Człowieka, który miał zadecydować ostatecznie.

Jeszcze przed zapadnięciem tej decyzji Knoll otrzymał kopię tak spreparowanego projektu. Przeczytał ją z niejakim zdumieniem, ponieważ z jego własnych pomysłów niewiele tam zostało, ale nawet nie próbował o to się upominać. Okoliczności narzucały mu taktykę ugodową; nie wątpił, że w przyszłości będzie mógł ją zmienić.

Tymczasem na licznych konferencjach zyskał sobie opinię znawcy czarnych autochtonów przyszłego państwa murzyńskiego i terytoriów, które miały wejść w skład tego nowego tworu polityki kolonialnej Rzeszy.

Wzywano go kolejno do wielu wysokich urzędników, wysłuchano kilku jego referatów, wreszcie polecono mu przemawiać na Radzie Ministrów.

Konferencje, na których bywał, nie dotyczyły planów wojennych i pośrednio tylko zahaczały o projekt pomocy dla ginącego korpusu. Mówiło się tam o kauczuku, o uprawie kawy, bawełny, bananów i kakao, o hodowli bydła i owiec, o budowie dróg komunikacyjnych, o możliwościach eksportu przemysłowego z Niemiec, o kości słoniowej, o złocie...

Potem, gdy już zdecydowano się na wysłanie ekspedycji, wynikły nowe trudności: biuro konstrukcyjne stoczni, otrzymawszy przybliżone obliczenia tonażu, który miał być przetransportowany do Afryki, oświadczyło, że żaden z istniejących sterowców nie ma dostatecznej siły nośnej do tego celu. Można by wprawdzie zbudować specjalny balon, o większej pojemności, ale potrwałoby to co najmniej kilka miesięcy.

Knoll nie chciał czekać; postanowił raczej zmniejszyć ładunek.

Wraz z Eckholtem i z dwoma inżynierami stoczni zaczął nową kalkulację.

Wyniki jej były rozpaczliwe: największy sterowiec wojenny L-57 brał pięćdziesiąt osiem tysięcy metrów sześciennych gazu, co zapewniało mu przy normalnym uzbrojeniu i prędkości około dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę zasięg niewiele większy niż odległość z Niemiec do Tanganiki. Ale materiały pędne i smary, które należałoby zabrać na ten gigantyczny przelot, pochłonęłyby cały udźwig.

Trzeba go rozbroić — powiedział wówczas Knoll. Eckholt wzruszył ramionami:

Pierwszy lepszy samolot nieprzyjacielski, który go spotka w drodze, załatwi się z nim w ciągu dwóch minut.

Obaj inżynierowie uśmiechnęli się potakująco.

Można jeszcze zdjąć podstawy do aparatów fotograficznych, wyrzucić celowniki do bombardowania i radiostację nadawczą — zaproponował jeden z nich.

Razem trzysta kilogramów — cierpko zauważył Eckholt. — Doktor Knoll żąda akurat pięćdziesiąt razy tyle.

Problem wydawał się nie do rozwiązania. Knoll jednak nie tracił jeszcze nadziei. Poruszył wszystkie sprężyny, odbył kilka nowych konferencji z konstruktorami fabryk broni samoczynnej i raz uzyskawszy wstęp do ministerstw, nachodził uparcie szefów i referentów, którzy bali się go teraz jak ognia.

Po kilku dniach tych starań zatelefonował do Eckholta, że chce się z nim zobaczyć i rozmówić raz jeszcze w sprawie sterowca.

Spotkali się w biurze stoczni. Doktor był w nastroju optymistycznym.

Za dwa tygodnie będę miał specjalne lekkie karabiny maszynowe — oświadczył. — Będą ważyły trzecią część tego, co obecnie używane. Będę miał również do nich tyle amunicji, ile zażądam.

Eckholt poruszył się zaciekawiony tą sprawą.

No, no! Potrafił pan natchnąć władze swoim zapałem — powiedział wolno. — Lekkie karabiny specjalnie dla pana? To już jest coś. Widocznie oni tam na serio myślą o tej wyprawie.

Pan tak nie myśli, komandorze? — spytał Knoll sucho.

Eckholt natychmiast zmienił ton.

Ja tylko nie dowierzam ministerialnej machinie. Ale skoro pan potrafił puścić ją w ruch... Niech pan posłucha: głowiłem, się sam nad powiększeniem siły nośnej L-57 i wreszcie... — zawahał się.

No? — powiedział Knoll zachęcająco.

Wreszcie znalazłem.

Co pan znalazł?

Rozmawiałem już o tym z dyrekcją stoczni. Chodźmy, pokażę panu szkice tego rozwiązania.

Przeszli razem do biura konstrukcyjnego i Eckholt zaczął objaśniać:

Tu są ogólne rysunki całej konstrukcji szkieletu. Jak pan widzi, całość wspiera się na kilu, podobnie jak konstrukcja okrętu. Całkowita długość tego kilu wynosi sto dziewięćdziesiąt sześć i pół metra, a średnica sterowca dwadzieścia cztery metry. Przy czternastu komorach gazowych daje to objętość pięćdziesiąt osiem tysięcy metrów sześciennych gazu. Otóż, po powierzchownych obliczeniach, które robiliśmy wczoraj z inżynierem Ludwigiem, okazało się, że będzie można bez wielkiego ryzyka przedłużyć kil o trzydzieści metrów. Innymi słowy, możliwe jest wstawienie w środek szkieletu dodatkowej cylindrycznej komory o pojemności około jedenastu tysięcy metrów sześciennych wodoru. Jeżeli do tego dodamy zmianę uzbrojenia i zysk na usunięciu wszelkich niepotrzebnych instrumentów, to w sumie otrzymamy około piętnastu tysięcy kilogramów dodatkowego udźwigu.

Pozostaje teraz jeszcze kwestia materiałów pędnych — mówił dalej, powstrzymując gestem doktora, który chciał coś powiedzieć. — Mimo wszystko nie moglibyśmy zabrać dostatecznego ich zapasu na przelot ośmiu lub dziewięciu tysięcy kilometrów...

Zmniejszymy ładunek — zaczął Knoll, gotów do ustępstw.

Eckholt przecząco poruszył głową:

Nie, nie zmniejszymy ładunku. Nie musimy przecież po starcie lecieć wprost do Afryki. Możemy tu wziąć tyle benzyny, ile jej potrzeba do przebycia pierwszego etapu podróży. Rozporządzamy lotniskami w Bułgarii i w Turcji; stamtąd zostaje sześć, może sześć i pół tysiąca kilometrów.

Doktor zmarszczył brwi.

Przecież o tym musiał pan wiedzieć i przedtem. Więc dlaczego... Czy dopiero teraz przyszło to panu do głowy?

Eckholt zaprzeczył. Od początku myślał o jakimś południowym porcie lotniczym, rozpatrując ogólnie możliwości wyprawy. Lecz dotąd powątpiewał w jej realizację: to było zbyt śmiałe. Zbyt fantastyczne, jak się wyraził.

Skoro jednak tam, w sztabie generalnym, postanowili wykonać dla tej wyprawy specjalnie przystosowane karabiny, skoro decydują się stracić sterowiec, który przecież nie będzie mógł powrócić, skoro przedsięwzięcie to ma aż tak doniosłe znaczenie, musi znaleźć się sposób, aby je ruszyć z miejsca.

Pan, doktorze, zna lepiej ode mnie powody, dla których organizuje się tę ekspedycję. Dlatego może wydaje się panu, że ja, że my wszyscy, którzy mamy panu pomóc, nie dość chętnie bierzemy się do dzieła. Co do mnie, jest pan w błędzie: nawet nie znając gruntownie myśli przewodniej, która kieruje pańskimi poczynaniami, gotów byłbym w każdej chwili wziąć udział w tym locie, właśnie jako lotnik. To jest zadanie, które naprawdę pociąga. Pan nawet nie zdaje sobie sprawy z jego uroku i triumfu, jaki czeka komendanta sterowca w razie pomyślnego doprowadzenia statku do celu.

Zapalił się. Chłodne, szare oczy nabrały blasku. Pionowa zmarszczka wśród zbiegających się brwi nadawała jego twarzy wyraz zdecydowanej, spokojnej odwagi, którą niewątpliwie był obdarzony. Szczęki zwierały się twardo, a słowa padały jak rozkazy.

Knoll po raz pierwszy widział go takim. Odczuł rosnący przypływ sympatii do tego dzielnego żołnierza. Wiedziony tym uczuciem, instynktownie zbliżył się o krok do Eckholta i dotknął jego ramienia.

Komandor zamilkł na chwilę i spojrzał doktorowi w oczy. Potem dopiero mówił dalej.

Wysławiał się zwięźle i jasno. Nie lekceważył niebezpieczeństwa, ale czuło się, że potrafi mu stawić czoło. Znał swój zawód. Rozważał wszystkie możliwości, przewidywał różne warianty trasy, wszelkie sprzyjające i nieprzyjazne okoliczności. Co najważniejsze zaś, wierzył w zwycięstwo.

To był właśnie człowiek, jakiego Knoll potrzebował.

Od tego dnia sytuacja zmieniła się gruntownie. Po odbyciu jeszcze jednej konferencji międzyministerialnej, przeróbka L-57 została ostatecznie postanowiona i niezwłocznie przystąpiono do jej wykonania.

Knoll otrzymał polecenie zgromadzenia środków lekarskich i objął kierownictwo zaopatrzenia wyprawy w najbardziej nowoczesne wyposażenie sanitarne. Eckholt współpracował ze sztabem generalnym przy układaniu trasy przelotu. Do niego również należało zaopatrzenie w broń i amunicję. Wreszcie inżynier Ludwig kierował budową dodatkowego zbiornika gazu i zmianami konstrukcyjnymi sterowca.

Praca posuwała się naprzód szybko i w ścisłej tajemnicy. Wyznaczono specjalne brygady majstrów i robotników, które otrzymały surowe instrukcje w tym względzie. Ustalono specjalny nadzór nad dokiem, podwojono zwykłe środki ostrożności.

Knoll, osiągnąwszy tyle, bynajmniej nie zaprzestał dalszych starań i zabiegów, które pochłaniały go całkowicie. Nie miał czasu zastanawiać się nad sobą, a jego przeżycia z tego okresu cechowała jedynie gorączkowa troska o jak najśpieszniejsze ukończenie przygotowań. Natomiast sam ceł wyprawy, dalsze jej losy i własne projekty na przyszłość pokrywała w umyśle doktora jakby zasłona, poza którą rzadko zaglądał.

Czasem tylko w rozmowach z Eckholtem mimo woli myśl jego wybiegała naprzód, łącząc minione wypadki z tym, co miało nastąpić. Ale nie były to ani konkretne plany, ani przewidywania. Może raczej tęsknota do gorącej krainy wilgotnych puszcz i suchych stepów, którą opuścił lak niespodzianie w chwili, gdy los jego zdawał się związywać z nią już na zawsze.

To, co się z nim działo od chwili wzięcia go do niewoli przez oddział brytyjskich wojsk kolonialnych, wydawało mu się raczej męczącym snem niż rzeczywistością. Nagły powrót do Europy, zupełna zmiana warunków i otoczenia, od których odwykł przez lat kilkanaście, początkowo wytrąciła go z równowagi. Czuł się źle wśród tylu białych naraz; oszołomił go wartki prąd życia, huk miast, zalew mnóstwa ludzi.

Ponad wszystko przygnębiał go nastrój wytworzony przez wojnę i jej sprawy. Cokolwiek działo się dokoła, z czymkolwiek się zetknął, gdziekolwiek się ruszył, wszędzie napotykał słowo wojna, oznaczające w Niemczech i wytężoną produkcję przemysłową, i głód, i dudniące na żelaznych obręczach ciężarowe samochody, i koleje zapchane wojskiem, posuniętą aż do nędzy oszczędność, wydawaną na kartki żywność, brak surowców, chleba, tłuszczów, brak wszystkiego na każdym kroku, w atmosferze wysiłku zmierzającego do zapewnienia walczącej armii żywotnych soków.

Doznawał wrażenia, że to, co się dokoła dzieje, stanowi istotną treść życia Europy. Że trwać tak będzie zawsze. Że nigdy nie skończy się ten potworny pęd zazębiających się wzajem trybów olbrzymiej machiny wojennej miażdżącej w swych walcach coraz nowe istnienia, dopasowującej do swych łożysk wszystko i wszystkich, by wyrzucać niejako automatycznie tę masę w piekło bitew, na ponure, stratowane pola, między linie okopów i kolczastych zasieków.

Nie mógł pojąć ani istoty, ani źródeł tego obłędu, tak różnego od fizycznej pasji przypadkowego szaleństwa ciał i nerwów, którego doznał niegdyś, zdawało mu się, że w czasach bardzo odległych, pośród płonących ognisk w afrykańskiej puszczy.

Tamto było bezpośrednim wyrazem pierwotnej swobody, namiętności fermentującej pod wpływem gorącego słońca. Przychodziło i przemijało, pozostawiając na pewien czas tylko jakiś ciężki osad w mózgu. Tu obłęd miał cechy trwałego staczania się po równi pochyłej w jakąś smutną, rozpaczliwie nudną melancholię śmierci, wysysającą wszystkie siły, niszczącą wszystkie dążenia, szeregującą wszystkich jak jednakowe niskie krzyże polowych cmentarzy, na których leżą zepsute narzędzia wojny, nie różniące się już niczym od siebie.

Kiedy takie myśli nachodziły Knolla, starał się uciec przed nimi jak najszybciej: czuł, że ta atmosfera mogłaby w końcu doprowadzić go do stanu depresji i apatii, a przecież przygotowania do wyprawy afrykańskiej wymagały jeszcze wiele energii i wielu wysiłków.

Trudności i przeszkody zjawiały się niemal codziennie. Co dnia okazywała się konieczność nowych przeróbek, poprawek, zmian i uzupełnień w różnych dziedzinach.

Próby laboratoryjne ze środkami aptecznymi zadecydowały o potrzebie wodoszczelnego ich opakowania, zmiana typu i ciężaru karabinów maszynowych wymagała zastosowania nowych podstaw do ich umocowania. Trzeba było także na nowo rozplanować komory ładunkowe, poprzenosić pomieszczenia załogi, zmienić system rur głosowych, obniżyć gondole i w związku z tym inaczej umieścić silniki.

Wreszcie na podstawie ostatecznych obliczeń biura konstrukcyjnego inżyniera Ludwiga wyłoniła się sprawa przerobienia sterów, które po przedłużeniu L-57 o trzydzieści metrów miały za małą powierzchnię do zapewnienia mu równowagi. Zwłaszcza stateczniki poziome budziły wiele obaw i zastrzeżeń. Zmieniono je na większe, ale po tej zmianie Ludwig przewidywał trudności ze sterowaniem, zwłaszcza pod silny wiatr, kiedy balon sztywny zawsze ma tendencję wznoszenia się łbem do góry.

Gdyby nie jego długość, nieproporcjonalna do średnicy — uzasadniał naczelny inżynier swoje obawy w czasie dyskusji z Eckholtem — można by zrównoważyć to skośne pochylenie w locie samym działaniem steru głębokości, jak to się robi na samolotach. Ale mając do czynienia z dwustumetrową osią, nie sposób wykonać ster dostatecznie mocny do pokonania siły wyporu wspomaganej przez tak wielkie ramię: moment tej siły wyrwałby każdy możliwy płat steru lub wygiąłby dźwigary statku.

Wady tej nie dało się usunąć całkowicie: mimo zastosowania regulatora poziomu statecznika i automatycznych zaworów do przelewania balastu wzdłuż kilu, sprawność manewrowania sterowcem pod wiatr nadal stała pod znakiem zapytania.

Podobnie budziła wątpliwości kwestia startu i lądowania w mniej sprzyjających warunkach atmosferycznych. Tylko bardzo wytrawny pilot i doskonale wyszkolona obsługa mogliby dać sobie radę z olbrzymem w najniebezpieczniejszych dla niego chwilach tuż nad ziemią, kiedy każda sekunda decyduje o sile i szybkości zetknięcia się z powierzchnią lotniska.

Przewidując te trudności, Ludwig zastosował przy wszystkich sześciu gondolach balonu dodatkowe amortyzatory własnego pomysłu i wzmocnił okucia łączące kil z resztą konstrukcji, aby uchronić ją od możliwych uszkodzeń przy uderzeniu.

Po wszystkich tych zmianach i ulepszeniach L-57 przekształcił się w sterowiec zupełnie odmienny od swego pierwowzoru i otrzymał nowy znak fabryczny: L-59.

Przebudowa jego trwała niespełna dwa miesiące, ale Knollowi wydawało się, że minęły już lata od czasu jej rozpoczęcia.

Eckholt, który od dłuższego czasu spodziewał się nominacji na komendanta wyprawy, lecz mimo to żył w ciągłej niepewności, czy w ostatniej chwili nie mianują kogo innego na tę funkcję, również tracił już zwykły spokój i cierpliwość. Za jego sprawą w ostatnich tygodniach przygotowań robota w stoczni prowadzona była na trzy zmiany.

Czy nie będzie za późno? — zapytał raz doktora, kiedy wynikła jakaś nowa zwłoka. — Czy w Tanganice istnieje dotychczas jakiś korpus niemiecki, któremu mamy przyjść z pomocą?

Doktor spojrzał na niego uderzony tą myślą. Dopiero po dłuższej chwili zdobył się na odpowiedź.

Newala nie jest ostatnią pozycją obronną. Żelazny Generał rozporządza jeszcze pewnym obszarem na południowy wschód od tego fortu, a w ostateczności pozostaje odwrót na terytorium portugalskie. Taki człowiek jak on nie poddaje się.

Mimo tych zapewnień Knoll niepokoił się. Wprawdzie gdyby w Afryce nastąpiła kapitulacja wojsk niemieckich, sprzymierzeni nie omieszkaliby rozgłosić tej wiadomości, ale choć to jeszcze dotychczas nie nastąpiło, mogło przecież nastąpić za tydzień, za kilka dni albo nawet za kilka godzin.

Od chwili gdy doktor wyruszył z obozu generała do grupy operacyjnej Uhehe, minęło więcej niż pół roku. Już wówczas położenie korpusu było niemal rozpaczliwe, a od tego czasu mogło się tylko pogorszyć. Pojawienie się oddziału brytyjskiego, który wziął doktora do niewoli w okolicach Luwegu, zdawało się potwierdzać tylko te obawy.

Knoll zdawał sobie sprawę z tej napiętej sytuacji; wiedział, że całe przedsięwzięcie może obrócić się wniwecz, jeżeli nie zostanie na czas doprowadzone do końca. Miał przy tym na myśli nie tylko akcję na rzecz nieszczęsnej armii kolonialnej, która ginęła w Tanganice, ale również inne, dalsze cele i dążenia, których realizacja ściśle teraz zależała od powodzenia wyprawy.

Wprawdzie prędzej czy później Knoll mógłby sam wrócić do Tanganiki, ale po pierwsze nie chciał tam wracać z pustymi rękami, po wtóre wątpił, czy kiedykolwiek zajdą tak sprzyjające okoliczności dla osiągnięcia jego celów, jak obecnie.

Chwila ukończenia działań wojennych powinna była zastać go już zupełnie gotowego do zdecydowanych wystąpień.

Wówczas właśnie, mając do czynienia z wyczerpaną przez wojnę Europą, mógłby osiągnąć najwięcej. Aby wygrać swoje atuty, musiał być tam, na miejscu, i to jak najprędzej.

Tak oto myśli Knolla znów zostały skierowane ku zagadnieniu, które niejako usuwało się w cień pod nawałem aktualnych problemów technicznych. Tym silniej odczuwał tęsknotę do kraju, któremu oddał swą miłość i którego szczęścia pragnął. Doszedł do przeświadczenia, że tylko tam czul się dobrze; tylko tam był naprawdę u siebie.

Podczas jakiejś rozmowy z Eckholtem, na krótko przed pierwszą próbą L-59 w locie, już w październiku, powiedział do komendanta:

Człowiek powinien mieć prawo wyboru, jeśli chodzi o kraj, który ma nazywać swoją ojczyzną. Fakt, że rodzimy się w jakimś państwie, że rodzice nasi są jego obywatelami, że kształcimy się w państwowych szkołach i otrzymujemy dyplomy naukowe, nie może stanowić istotnej przyczyny trwałego stosunku naszego do tego państwa, jako jego obywateli winnych mu przywiązanie, szacunek i nawet życie.

Jaką więc rekompensatę dałby pan państwu za wszystko to, co pan z niego czerpie?

Płacę przecież podatki.

I to wszystko?

Naturalnie. Przywiązanie, miłość i życie powinny należeć do kraju, który wybiorę sobie za ojczyznę.

Pan jest kosmopolitą, doktorze. Nie zrozumiemy się nigdy pod tym względem. Ale, wracając do prawa wyboru obywatelstwa, ma je pan przecież. Może pan zostać obywatelem każdego państwa pod pewnymi warunkami, rzecz prosta.

Nie myślałem bynajmniej o przyjmowaniu obcego obywatelstwa — powiedział Knoll. — Żadnego obywatelstwa w ogóle. Poza tym nie jestem bynajmniej kosmopolitą. Zdaję sobie sprawę, że jeszcze bardzo wiele nici łączy mnie z Niemcami. Współczuję im zresztą. Ale ich nie kocham.

Domyślam się, że krajem, który pana pociąga najbardziej, jest wschodnia Afryka? — zapytał Eckholt.

Może — odparł Knoll. — W każdym razie wiele jej jestem winien.

Eckholt powstrzymał gest zniecierpliwienia.

Niech mi pan wreszcie powie, co znaczą te pańskie niedomówienia i aluzje. Co to za tajemnica? Jakie to zobowiązania? Kim są dla pana ci ludzie, ci dzicy tam, w tym kraju bez cywilizacji?

Ci ludzie? Niektórzy są moimi przyjaciółmi. Jednemu z nich zawdzięczam życie i wiele innych rzeczy, których na razie nie mógłby pan pojąć, a ja nie umiałbym panu o tym nawet powiedzieć. Wierzyli mi bez zastrzeżeń. Uwierzyli mi nawet wówczas, kiedy mówiłem do nich będąc w mundurze niemieckiego oficera. Wtedy wymogłem ich przychylną neutralność dla naszych wojsk. W zamian dałem im pewną obietnicę. Przypuszczam, że dotrzymali słowa. Jakże ja mógłbym nie dotrzymać swego?

Widzi pan — mówił po chwili dalej. — To są ludzie młodsi od nas o jakieś dwadzieścia lub trzydzieści wieków. Mimo to posiadają szlachetne serca. Otacza ich przyroda równie pierwotna jak oni; przyroda, którą przeciętny Europejczyk nazwałby dziką i okrutną, nie dostrzegając jej swobodnego piękna. Dostosowani są do niej i jej praw nie wypaczonych jeszcze przez cywilizację. Jeśli zna się ich dobrze, łatwo jest uczynić ich szczęśliwymi. Czy nie pociągałaby pana możność uszczęśliwienia całego narodu, więcej — całej rasy?

Powoli, doktorze — uśmiechnął się Eckholt. — O ile wiem, „uszczęśliwianie" Murzynów przez nas ma u nich bardzo złą sławę.

Niestety, wiem o tym lepiej, niż może pan przypuszczać, toteż nie zamierzam stosować żadnej z dotychczasowych metod. Żadnej z metod europejskich. Nie, nie miałem wcale na myśli zaszczepienia naszej cywilizacji wśród tych miłujących wolność ludów. Chciałbym właśnie obronić Murzynów przed Europą; przed systemem stosowanym dotąd w koloniach, który dezorganizuje ich życie, odbiera im wszystko to, do czego przywykli, nie dając w zamian nic poza tandetą nie mającą zbytu na innych rynkach. Mówiąc: tandeta, myślę nie tylko o eksporcie przemysłowym do Afryki, ale również o eksporcie ludzi, praw, urządzeń społecznych, idei, o eksporcie bezwartościowym, nie dostosowanym do istotnych potrzeb, których Murzyn ma zresztą stosunkowo niewiele. Europa albo mazgai się zgorszona okrucieństwami murzyńskich władców i przykłada do tych ran społecznych angielskie plasterki misji religijnych, albo wzrusza się do łez istniejącym po dziś dzień niewolnictwem i nie robi nic, aby je wyplenić, albo wreszcie sama bierze udział w wyniszczaniu ludności krajów, które wysysa nielitościwie, pasożytując na nich w sposób urągający wszelkim ludzkim uczuciom. Europejczycy, a w szczególności my, Niemcy, przedstawiamy typ ludzi o wzorowo dla nas dopasowanej organizacji i kulturze, nie chcę w tej chwili sprzeczać się: płytkiej czy głębokiej, lecz zasklepionej, ramowej, że tak powiem. Jesteśmy dumni zarówno z tej kultury, jak z organizacji społecznej i usiłujemy wtłoczyć w te same ramy, uszeregować w te same wzory każdy ujarzmiony naród, każdą zwyciężoną przez nas nację czy rasę, nie zważając na to, jakie wartości bezwzględne przedstawia jej własna kultura, sztuka i umysłowość. Fakt, że jakiś inny naród ulega nam pod względem organizacji politycznej, utożsamiamy z jego niższością pod każdym innym względem. Nie dopuszczamy do dalszego swobodnego rozwoju tych wartości, które w naszym, jakże ograniczonym, pojęciu nie mają żadnego znaczenia. Jesteśmy praktycznymi barbarzyńcami. Jesteśmy tamą dla różnorodności. Jesteśmy czcicielami banalnych schematów i uważamy za głupców tych, którzy cenią coś więcej poza osławionym niemieckim porządkiem i niemiecką dyscypliną.

Natomiast Murzyni?... — złośliwie poddał Eckholt.

Wie pan równie dobrze jak ja, że nie miałem zamiaru przeciwstawić Murzynów Niemcom. Powtarzam raz jeszcze: są młodsi od nas o dwadzieścia wieków. To, co powiedziałem o Niemcach, da się zastosować w różnych stopniach i wariantach do wielu innych narodów europejskich; do wszystkich narodów zaborczych. Niszczą obce sobie kultury, nie znając lub nie rozumiejąc ich wartości. Czasem tylko ślady zniweczonej cywilizacji, sztuki i wiedzy przechowują w muzeach, nie próbując nawet odgadnąć, jak wyglądałby świat rządzony przez inteligencję rozkwitłą w ciągu wieków na ich podłożu.

Kochany doktorze — odpowiedział Eckholt. — Jest pan niepoprawnym idealistą i marzycielem. Światem rządzą silni i dobrze zorganizowani. Tej sile, tej organizacji zawdzięczać pan będzie, poza własną zasługą naturalnie, realizację swego fantastycznego projektu, przynajmniej jeżeli chodzi o pierwszą jego część. Co stanie się dalej, nie wiem i nie silę się odgadnąć. Jednak do mego umysłu przemawia raczej rzeczywistość niż utopia; choćby nawet najpiękniejsza utopia. Jeżeli zamierza pan bronić czarnych przed Europejczykami, czy nawet Afrykę przed Europą, to zadanie takie wymaga po pierwsze siły, po drugie zaś organizacji. Dwóch czynników społecznych, o które trudno wśród dzikich. Sam, bez pomocy Niemiec, nie zdoła pan uczynić nic. Dlatego w przyszłości raczej tu, w kraju, należałoby, moim zdaniem, rozwinąć działalność w kierunku racjonalnej polityki kolonialnej. Być może, gdyby w Ministerstwie Kolonii więcej było ludzi myślących podobnie jak pan i jak pan znających miejscowe warunki, być może wtedy dałoby się osiągnąć pewien kompromis między interesami metropolii a poprawą bytu ludności w dominiach. Oto cel realny i usprawiedliwiający zamiar tworzenia wielkiego mandatu niemieckiego w Afryce, jeśli się chce traktować tę sprawę z wrodzoną panu szlachetnością.

Knoll zawahał się przez chwilę, jakby rozważał, jak dalece może posunąć swą szczerość wobec Eckholta.

Pan rozumuje europejskimi kategoriami, komandorze — powiedział wreszcie — i z tego punktu widzenia zapewne ma pan rację, choć istnieją siły potężniejsze od siły militarnej, a także hasła, które mogą zastąpić dyscyplinę, jednocząc nie zorganizowane masy gotowe na wszystko. Niech pan pomyśli, że istnieje jakaś idea wspólna dla wszystkich plemion i dla wszystkich ich wodzów. Jakaś nowa wiara, nowa religia, za którą każdy Murzyn gotów jest umrzeć. Czy wyobraża pan sobie tę potęgę? Czy wyobraża pan sobie już nie otwartą walkę, ale, powiedzmy, strajk generalny, bierny opór, sabotaż, który wybucha nagle wśród kilkudziesięciu milionów Murzynów wyzwolonych przez tę nową ideę spod przewagi białych? Prócz tego klimat, przyroda i teren odgrywają również swoją rolę. Żaden Europejczyk nie zdoła pracować fizycznie pod zwrotnikami. Jeśli zaś nagle porzucą pracę Murzyni, co się wówczas stanie? Kompromis, o którym pan mówi, nie jest możliwy do przyjęcia na stałe ani dla mnie, ani dla tych, o których tu chodzi. Dlatego pomoc obecna nie będzie mnie obowiązywała do niczego. To jest pomoc dla korpusu niemieckiej armii kolonialnej, nie dla mnie. Ja polecę do Tanganiki jako lekarz. Ale ukończywszy tę misję będę wolny i może wtedy znajdę jakieś rozwiązanie pozostałych zagadnień.

Rozmowy takie zdarzały się coraz częściej, ale Knoll nigdy nie wyjawiał w nich całkowicie swoich planów na dalszą metę. Nie mógł przewidzieć, że w najbliższej przyszłości spadnie nań cios, który omal nie zniweczy wszystkich jego projektów.

4

Zaczęło się wszystko zupełnie dobrze i nic nie wróżyło tragicznego zakończenia tej pierwszej próby. L-59 został obciążony balastem, przejrzany przez komisję i sprawdzony z drobiazgową dokładnością.

Był najwspanialszym okrętem powietrznym niemieckiej aeronautyki wojennej. Był chlubą i dumą stoczni. Któż mógł przewidzieć, że jego istnienie potrwa tak krótko?...

Tego dnia, siódmego października roku 1917, po mglistym ranku nastała pogoda słoneczna i cicha. W powietrzu panował spokój. Z dalekich, opustoszałych pól i od pożółkłych brzozowych lasów ciągnął zapach wilgotnej ziemi zmieszany z wonią umierających liści. Było ciepło. Nisko nad łąkami brzęczały owady. Na szosie okalającej wielkim łukiem lotnisko dudniły samochody ciężarowe wznosząc tumany kurzu, który wisiał w powietrzu, wlókł się wolno między budynkami stoczni i osiadał na rozgrzanych słońcem, świeżo pociągniętych smołą dachach. Nad miastem błąkały się dymy z kominów fabryk, Dochodził stamtąd zgiełk i stłumiony szmer codziennej pracy.

Wtem z oddali rozległ się charakterystyczny, trzytonowy sygnał jakiegoś samochodu. Szara limuzyna przewinęła się na zakręcie między furgonami wojskowego trenu, zatrajkotała nagle otwartym tłumikiem i pędem przemknęła wzdłuż ostatnich domów przedmieścia zasłaniając je kłębami pyłu- Nad jej błotnikiem łopotała niewielka, czarno-biało-czerwona flaga z czarnym orłem i równoramiennym krzyżem pośrodku.

Wartownik u wejścia spiesznie otworzył bramę i sprezentował broń. Samochód zwolnił, minął go i skręcił w kierunku doków. Za szybą mignęły mundury wyższych oficerów admiralicji.

Brama zatrzasnęła się z głuchym szczękiem. Zachrobotał żwir pod pneumatykami kół.

Zakręt, przejazd przez tor kolejowy, znów zakręt i gładki beton podjazdu wzdłuż potężnych, piętrzących się wysoko belkowań doków. Pisnęły hamulce.

W tej samej chwili drgnęły ogromne wrota hangaru i wolno zaczęły sunąć w dwie strony, ukazując rozszerzającą się ciemną szczelinę wejścia.

Knoll, który wysiadł z samochodu ostatni, machinalnie uścisnął dłoń Ludwiga i Eckholta.

Admirał patrzył na niego z lekką ironią.

Ma pan minę jak na nabożeństwie za cesarza — powiedział.

Doktor spojrzał na niego w sposób, który admirałowi wydał się impertynencki.

To będzie mój pierwszy lot, ekscelencjo — powiedział.

Admirał poczuł się dotknięty. W oczach lekarza była spokojna, zimna pogarda. Nie był człowiekiem, z którego można drwić. Nie zmieszał się nawet. Natomiast admirał stracił nagle humor. Odwrócił się zirytowany i patrzył na wielki, szary blok hangaru.

Wrota przesuwały się na rolkach, aż otwarte na całą szerokość podskoczyły z trzaskiem i stanęły w miejscu. W półmroku wnętrza lśnił nowym, nieskazitelnym lakierem olbrzymi kadłub sterowca zwrócony przodem do wylotu doku.

Na gładkiej powłoce czerniał znak fabryczny: L-59. Wzdłuż każdej gondoli stały dwa szeregi żołnierzy w roboczych mundurach, trzymając liny. Pozostała część obsługi skupiła się dokoła stojących na szynach platform, na których spoczywał kil olbrzyma.

Eckholt zameldował, że wszystko gotowe. — Wyprowadzać — powiedział admirał. Padły słowa komendy. Platformy drgnęły i sterowiec zaczął wolno sunąć naprzód.

Wynurzał się z cienia wielki, długi, błyszczący, wspaniały. Dopóki stał w doku, nie można było ocenić całego jego ogromu. Dopiero teraz, gdy ostatnia platforma ukazała się na zewnątrz, za nią zaś na wysokości dwunastu metrów nad ziemią jak płetwy fantastycznego potwora wychynęły na słońce potężne stery i stateczniki ogona; gdy stu pięćdziesięciu łudzi znikło pod kilem wspartym na sześciokołowych platformach; gdy szara limuzyna admiralicji wyglądała wobec niego niby dziecinna zabawka, teraz dopiero widać było, jaki wielki jest w istocie.

Wyglądał groźnie jak potężny krążownik, choć nie miał stalowych blach pancernych i wież obrotowych ze strzelnicami, a zamiast paszcz armatnich sterczały z jego gondoli tylko wąskie pyszczki karabinów maszynowych.

Na sterach i statecznikach oraz po obu stronach kadłuba z przodu czerniały wielkie, równoramienne krzyże. Wzdłuż kilu tkwiącego w uchwytach platform ziewały szeroko otwory spustowe balastu. Potężne śmigła jak napięte do szerokiego zamachu mięśnie zdawały się prężyć w oczekiwaniu na pierwszy impuls silników, które drzemały nieruchomo pod szarym cielskiem sterowca, za poręczami otaczających je galeryjek. Gondola nawigacyjna, jak wielka ryba przyrosła grzbietem do brzucha powietrznego okrętu, patrzyła szklanym wzrokiem szyb w jasność dnia. Niby ukryte macki sterczały między gondolami stalowe maszty anten.

Na uboczu wyciągnięta w równym szeregu stała załoga: porucznicy Massendorf i Grass oraz osiemnastu podoficerów-specjalistów.

Knoll znał ich wszystkich z widzenia, ponieważ zostali odkomenderowani do stoczni zaraz pierwszego dnia, gdy zaczęto przeróbkę sterowca. Spojrzał teraz po ich twarzach, jakby pragnął odgadnąć, jakimi się okażą w służbie podczas tej wyprawy.

Najsympatyczniejszy wydał mu się pilot Feldbach, niski, krępy brunet z wesołymi oczami i szramą idącą skośnie przez nos i usta.

Werkmistrz Heine był gruby i powolny. Knoll wiedział, że nie lubiano go za jego opryskliwość, ale Eckholt cenił Heinego i mówił o nim z uznaniem jako o zdolnym mechaniku i szefie, który potrafi utrzymać dyscyplinę wśród załogi.

Bosman Sachs, szczupły, wysoki, rudy i piegowaty, miał opinię zawadiaki, ale posiadał Żelazny Krzyż i jego też komendant wyróżniał.

Na ogól Eckholt zadowolony był z załogi, którą mu przydzielono, a Knoll w zupełności polegał na jego zdaniu w tej sprawie.

Z dwóch oficerów wolał milczącego mechanika Massendorfa niż Grassa, który dopiero od niedawna był pilotem. Grass odnosił się lekceważąco do wszystkich, nie wyłączając doktora, i tylko wobec Eckholta starał się być uprzedzający i służbisty.

Jego zarozumiałość miała swe źródło w bliskim pokrewieństwie z jednym spośród wyższych generałów, wzrosła zaś niepomiernie wskutek opinii zdolnego pilota, którą wyniósł ze szkoły wojskowej.

Podoficerowie nie lubili go i drwili z niego za jego plecami. Massendorf w ogóle nie zwracał uwagi na tego kolegę wyznaczonego mu przez los i tylko komendant ustosunkował się do niego bezstronnie, jak do wszystkich.

Największą sympatią załogi cieszył się Massendorf. Mówił do nich „ty", klął i rzadko kiedy się uśmiechał. Ale umiał pracować jak prosty mechanik, zawsze był umazany smarem, zawsze miał czarne paznokcie i pościerane knykcie, jak oni, a znał się na silnikach lepiej od werkmistrza.

Czasem, gdy był w dobrym humorze, wyjmował z kieszeni cygaro i dawał któremuś z mechaników. Było to wielkim wyróżnieniem. Często przysłuchiwał się rozmowom podoficerów i wtrącał swoje uwagi albo rzucał krótkie pytania o rodzinę i stosunki domowe, o życie w cywilu. Słuchał patrząc w bok, jakby roztargniony, ale gdy się odzywał, okazywało się, że doskonale pamięta i wie, o co chodzi. Szanowali go i pracowali chętnie pod jego kierownictwem, choć był bardzo wymagający.

Do Knolla większość załogi odniosła się obojętnie. Na razie nie interesował ich wcale. Nie należał do ludzi powietrza; był „szczurem lądowym", pasażerem, a więc istotą nie zasługującą na uwagę. Wiedzieli tylko, że jest jakąś ważną osobistością i że u kresu wyprawy, która ich czeka, ma odegrać wielką rolę.

Na rozkaz Eckholta zajęli stanowiska manewrowe — Grass przy kole steru wysokości, Feldbach przy kole steru kierunkowego w gondoli nawigacyjnej; Massendorf w tylnej gondoli silnikowej; czterej pozostali bosmani-mechanicy wraz z pomocnikami przy swoich silnikach; telegrafista w kabinie radia; strzelcy sterowcowi, elektryk i inni specjaliści na posterunkach pogotowia, wzdłuż kilu.

Ostatni weszli do gondoli Knoll i Eckholt.

Doktor usiadł obok stolika nawigacyjnego, na wprost schodni wiodącej do korytarza kilowego. Mógł stąd widzieć, co się dzieje w punkcie dowódczym statku, częściowo zaś i to, co kryje w sobie wnętrze sterowca.

Tymczasem komendant obchodził wszystkie stanowiska.

Gotowe — powiedział schodząc do gondoli.

Gotowe — powtórzył porucznik Grass nie odwracając głowy.

Eckholt przesunął dźwignię zaworów balastu, aby zmniejszyć obciążenie do stanu równowagi statycznej. Woda chlusnęła na platformy podtrzymujące sterowiec. Żółta wskazówka manometru hydraulicznego leniwie mijała cyfry. Gdy doszła do dwóch i pół tysiąca kilogramów, sterowiec lekko drgnął i jednocześnie Eckholt zamknął odpływ.

Naprzód!" zawołał w tubę zewnętrznego megafonu.

L-59 dźwignięty na ramionach żołnierzy oddzielił się po raz pierwszy od swego łoża.

Znów popłynęły cienkie strumyki wody ze wszystkich zaworów. Eckholt ostrożnie, wolno zmniejszał obciążenie, póki oficer kierujący obsługą pod kilem nie dał sygnału gwizdkiem, że sterowiec trzyma się sam w powietrzu.

Potem olbrzym zaczął pełznąć na start. Sunął skośnie w stosunku do swej osi, przytrzymywany za czop kotwiczny i za tylną gondolę linami startowymi nisko nad ziemią, wykręcając coraz bardziej pod wiatr, którego lekki powiew zaciągał teraz od północy.

Stanął wreszcie i tylko podrygiwał elastycznie w miejscu.

Eckholt kazał zapuszczać silniki. Pięć czerwonych tarcz sprawdzających, sterowanych z gondol motorowych, powtórzyło rozkaz na tablicy orientacyjnej. Zachrobotały rozruszniki i zaczęły jęczeć coraz wyższym tonem, jakby zanosząc się żałosnym łkaniem.

Wtem szarpnęło jedno śmigło; przerzuciło dwie czy trzy kompresje; silnik zachłysnął się i warknął, bluzgając dymem. Tuż po nim ruszyły dwa inne, potem znów jeden. Ostatni, w lewej przedniej gondoli motorowej opierał się najdłużej: trzeba było powtórnie włączać rozrusznik, żeby go wyrwać z bezwładu. Wreszcie i on zatrajkotał równymi wybuchami, zmiatając kępki siwego dymu z paszcz rur wydechowych daleko w tył, pod kadłub.

Teraz cały sterowiec drżał jednostajnym, drobnym rytmem pracy trzydziestu cylindrów. Szyby gondoli nawigacyjnej podzwaniały do taktu wibrującym wskazówkom zegarów i manometrów, rezonowały dźwigary i ściany, stłumione werble bębniły po napiętych ściągaczach i taśmach wiązań wewnętrznych.

Pięć dwustuczterdziestokonnych silników grało uwerturę pierwszego lotu.

Odciążyć przód!" — zakomenderował Eckholt.

Mat Winter obsługujący balast pierwszych czterech komór gazowych powtórzył: „Odciążyć przód!" i otworzył zawory wypustowe.

Woda chlusnęła z góry, oblewając najbliżej stojących żołnierzy przy linach.

L-59 z wolna uniósł łeb i stanął skośnie.

Wszystko szło sprawnie, szybko, jakby załoga zgrana była od dawna. Ludzie pracowali spokojnie i pewnie. Nikt się nie mylił i nie denerwował.

Eckholt był skupiony i przejęty, ale głos jego nie drżał i widać było, że jest pewien siebie.

Puścić wszystko!" rzucił w tubę zewnętrzną, nie spuszczając oczu z chyłomierza, który wykazał w tej chwili piętnaście stopni. „Pełny gaz!"

Pełny gaz!" wróciło jak echo z gondoli silnikowej Massendorfa, a strzałki na tarczach sygnałowych wykonały obrót w lewo, na „Start".

Jednocześnie pięć silników zagrzmiało na pełnym gazie. Ten ich akord potężniał stopniowo, urósł do szczytowego napięcia i trwał wypełniając sobą całą przestrzeń.

L-59 ruszył naprzód. Spód tylnej gondoli dotknął ziemi, zachrobotał po nierównościach i wlókł się po lotnisku. Łeb sterowca uniósł się jeszcze o parę stopni.

Na dół ster, Grass — powiedział Eckholt. — Tak trzymać.

Ulżyło. Tylna gondola nagle przestała chrobotać i wszyscy poczuli, że sterowiec leci zwiększając prędkość.

Grass puścił w ruch koło sterowe. Uchwyty jego pobiegły w prawo, jakby goniąc się wzajemnie. Pokład pochylił się znowu i balon szedł teraz w górę, prawie nie tracąc prędkości. Pilot obejrzał się i spotkawszy wzrok komendanta pokazał zęby w uśmiechu. Eckholt lekko skinął głową i uśmiechnął się także. Właściwie nie był to uśmiech: tylko napięcie brwi, schodzących się nad bladą twarzą, zelżało i cień rumieńca pojawił się na policzkach, jak pierwsza pochwała dla sterowca. Dobrze brał wysokość.

Na lewo, pod promieniami słońca rozpuszczonymi w resztkach mętnej mgły, ukazało się jezioro i dwa czy trzy żagle. Z tyłu na dnie przydymionej przestrzeni leżało zielono-rude lotnisko obramione z dwóch stron czarnymi blokami hangarów i doków. Grupka oficerów stała przy samochodzie. Popielata szosa wymykała się cieniom budynków fabrycznych, które przylgnęły ciasno do jej zakrętów, i biegła ku miastu, gdzie spomiędzy dachów sterczały wysokie zakopcone kominy buchając kłębami dymu.

Eckholt spojrzał na wysokościomierz. Mieli dwieście metrów.

Zmniejszyć obroty — powiedział. Tarcze sygnałowe skoczyły na „Pół gazu".

Ster na lewo, Feldbach. Zakręt 180 stopni, tylko powoli.

180 na lewo — powtórzył bosman wypuszczając koło szprycha za szprychą.

L-59 legł w trawers, uniósł łeb w górę i wykręcał ogonem w prawo. Czuło się, że jego wiązania wytrzymują coraz większe naprężenie skupione w połowie długości kadłuba, który niosło bokiem, wpierając płaszczyznę statecznika w zagęszczone pędem powietrze. Lekko zwolniona powłoka po lewej stronie bębniła o dźwigary, podczas gdy z prawej napięła się mocno.

Grass zneutralizował wzniesienie łba sterem wysokości i czekał. Eckholt wpatrywał się w pływak busoli, który zmienił kurs o 45 stopni i zawahawszy się stanął nieruchomo. Balon nadal szedł trawersem, skośnie do kursu, ale nie zakręcał już wcale.

Fełdbach odwrócił pytająco głowę. — Jeszcze — powiedział Eckholt. Szprychy koła sterowego pobiegły w lewo. „Trochę gazu, Massendorf".

Tysiąc pięćset obrotów" odpowiedziano z tylnej gondoli.

Napór wiatru z prawej strony dzwonił szybami. Przez pokład powiał przeciąg. Sterowiec pochylił się w prawo. Grass znów przerzucił kilka obrotów koła, zgniatając zadzierający się łeb w dół, i pływak busoli drgnął wreszcie, obracając się stopień po stopniu.

Eckholt zakomenderował kolejno: „Prosto ster", „Na prawo ster", i czekał.

Mijały sekundy. L-59 zakręcał nadal. Gdy obrót jego przekroczył 180 stopni, komendant kazał zwiększyć obroly wszystkich silników.

Dopiero wtedy wyszli z trawersu. Jednocześnie łeb pochylił się w dół, mimo że Grass natychmiast wyrównał.

Przy zakręcie w prawo powtórzyło się niemal to samo: sterowiec kładł się łatwo w trawers, szedł bokiem, ale zakręcać nie chciał. Zadzierał łeb, narowił się, a później, zmuszony do zwrotu, znów nie słuchał steru kończącego manewr.

Jest bardzo długi — powiedział Eckholt do doktora. ,— Jest o trzydzieści metrów dłuższy od największego z naszych sterowców. Dlatego trudno nim kierować. Nie dało się dokładnie obliczyć oporu w zakręcie; to rzecz eksperymentu: każdy nowy typ jest do pewnego stopnia eksperymentem i nigdy nie wiadomo, jak się zachowa w locie. No, ale dowodziłem już gorszymi. Ten przynajmniej idzie w górę; latałem na takich, które przy zakręcie szły w dół. A mieliśmy i takie, którym pękały ścięgna i dźwigary w wirażu o 90 stopni...

Skierowali się teraz na północny wschód, pozostawiając za sobą jezioro błyszczące wąską smugą u stóp błękitnych gór po drugiej stronie.

Doktor patrzył w dół. Ziemia sunęła wolno pod gondolą, wyłaniając się zza burty i znikając u krawędzi opuszczonej szyby: skróty ścian szarych domów, pochyłe dachy oświetlone z jednej strony słońcem, z drugiej zaś ciemne; wydłużone prostokąty brązowych, brunatnych i zielonych pól, jak pluszowe poduszki w wagonach drugiej klasy; nieregularne wieloboki lasów, ciemnozielone, poplamione rdzawo, żółto i liliowo, z biegnącymi równolegle albo promieniście liniami przesięków; aksamitne pastwiska z ciemniejącymi zalewami wody, która nagle znalazłszy się pod kątem odbicia słońca migotała oślepiająco, by zaraz potem wstrząsnąć się dreszczem złotej łuski zarzuconej przez wiatr na jej powierzchnię; drzewa przydrożne wyciągające ku niebu ramiona gałęzi z resztą liści przerzedzonych już i pożółkłych; wzgórza i głęboko zaklęsłe wąwozy o nagich, osypujących się, gliniastych ścianach.

Potem z prawej strony błysnął jak srebrny drucik tor kolejowy i w gładkich, łagodnych skrętach ułożył się wygodnie między wzdętymi brzuchami pagórków dążąc gdzieś na północ w mleczną dal horyzontu.

Silniki mruczały teraz jednostajnie i równo. Pęd pogwizdywał u ram okiennych, głaszcząc lakierowany kadłub sterowca. Pokład z drobno karbowanej blachy drżał lekko i pulsowały zegary na tablicy nad stolikiem nawigacyjnym.

Eckholt, porównawszy kurs busoli z loksodromą wykreśloną na mapie, wyjrzał przez opuszczoną szybę. Wicher uderzył go w oczy, wyszarpnął czarny krawat spod munduru.

Cofnął się do wnętrza i podniósł szybę.

Kurs trzydzieści jeden stopni — powiedział do bosmana.

Feldbach powtórzył przepisowo: „Trzydzieści jeden", spojrzał na busolę i wolno przerzucał szprychy wyrównując nieznaczne zboczenia.

Sterowiec leciał z prędkością sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę pod lewy czołowy wiatr, który wzmógł się nieco na wysokości siedmiuset metrów.

Po kwadransie z lewej strony ukazały się wille, hotele i zakład kuracyjny Rawensburga, a komendant szybko obliczywszy poprawkę podał nowy kurs z uwzględnieniem derywacji.

W godzinę potem Knoll zobaczył jasną, tu i ówdzie poprzerywaną zakrętami wstęgę Dunaju. Z prawej strony przyczołgała się szosa, przeszła pod sterowcem i przeskoczywszy jakąś mniejszą rzekę skręciła w lewo podążając ku miastu.

Błyszczący, wypolerowany tor kolejowy rzucił się za nią w pogoń, złapał ją przed samym brzegiem Dunaju i wraz z nią zabłądził między domami przedmieścia, aż za wielkim mostem, co żelaznymi szczękami ściskał rzekę, odnalazł się na dymiącym dworcu kolejowym.

To Ulm — powiedział Eckholt do doktora. Ulm leżał pod czapą dymu grubą na jakie trzysta metrów. Nie było widać jego wąskich ulic i dopiero kiedy sterowiec wykręcił nad miasto, ukazały się w pionowym rzucie, wciśnięte głęboko między ściany domów.

L-59 zatoczył koło, przeleciał nad liniami kolejowymi i znów popłynął na północny wschód.

Na prawo ukazały się teraz wyższe góry pokryte ciemnym kożuchem lasów. Wznosiły się i opadały jak potężne fale ziemi zbałwanionej nagle, wytrąconej ze spokojnego bezwładu, zbuntowanej przeciw odwiecznemu spoczynkowi. Pęczniały groźnie, dźwigały się wzwyż i spływały w dół, by znów wyrosnąć z dolin w potężne grzbiety.

Sterowiec sunął nad nimi, mruczał obojętnie i zostawiał za sobą przejrzysty, ledwie widoczny ślad brudnobłękitnych spalin. Wiatr wzmagał się i nacierał z boku. Czuło się jego uderzenia hamujące chwilami prędkość i spychające z kursu.

Koło sterowe w rękach Feldbacha coraz częściej biegło w lewo i w prawo, migając szprychami. Kardan steru kierunkowego warczał głucho pod kilem, a statek szedł zakosami, wymykając się tęgim podmuchom.

Grass też nie stał bezczynnie: gdy sterowiec wracał na kurs po większych zmianach kierunku, przód wznosił się ostro i trzeba było doprowadzać go do poziomu, po czym znów podciągać w górę, bo natychmiast próbował nurkować.

Trudno było znaleźć miarę wychyleń i ustalić zależny od nich czas reakcji sterów. Dopiero dłuższa praktyka i dokładne zapoznanie się z właściwościami balonu mogły dać pilotom nieomylność ruchów, tę finezję sterowania, która pozwala przeczuwać, uprzedzać niemal każde drgnienie powietrznego okrętu w niewidzialnych, krzyżujących się prądach wiatru, w kapryśnych nurtach pełnych przepaści, skrętów, wygarbień i progów przelewających się w oceanie przestrzeni.

Knoll, stojąc bezczynnie u burty, czuł się bezradny w porównaniu z ludźmi, którym wystarczało jedno spojrzenie, aby porozumieć i podzielić się spostrzeżeniami o żegludze kryjącej dla niego same tajemnice. Widział, że doświadczają jakichś nieuchwytnych dla niego wrażeń, że dostrzegają mnóstwo zjawisk, których nawet nie umiałby określić, które wymykały się jego zmysłom. Nie rozumiejąc, co się dzieje ze sterowcem, zdawał sobie sprawę, że wszyscy inni zespoleni są z tym statkiem, jakby stanowili z nim jeden organizm. Ta nieświadomość stawała się coraz przykrzejsza. Była upokarzająca i drażniąca: czuł się tylko balastem; nie brał udziału w akcji; stał obok, patrząc i nie rozumiejąc, o co chodzi.

Wyrwała go z tego przykrego nastroju propozycja Eckholta, aby pójść na rufę i zobaczyć po drodze, co się dzieje w gondolach silnikowych i na górnych platformach.

Po niskim trapie dostali się do mrocznego, cuchnącego gazem korytarza głównej galerii i szli dalej omijając ostrożnie pokrzyżowane dźwigary i ażurowe belki pierścieni usztywnione stalowymi ścięgnami.

Wyglądało tu jak na wielkim strychu z rozwieszonymi sznurami do suszenia bielizny. Raz po raz zawiewał wiatr przez otwarte odwietrzniki i hulał pomiędzy przegrodami z cienkiej blachy i azbestu.

Wzdłuż galerii biegły przewody głosowe, kolorowe kable, niebieskie, białe i czerwone rurki o gumowych złączach, rury ocynkowane z kranami i manometrami, cała gmatwanina wężów, drutów i cewek, w której nie sposób było się zorientować. Co parę metrów wysuwały się pionowo w dół na zewnątrz kadłuba gardziele zbiorników balastowych, zwisały grube kichy spustowe balonetów, po bokach czerwieniły się rzędy zbiorników benzyny, nad nimi zaś z obu stron ciągnęły się wodoszczelne, hermetycznie zamknięte kamery ładunkowe pełne materiałów sanitarnych, specyfików, lekarstw i środków chemicznych. Pod kilem, w najniższej części sterowca, mieściły się magazyny broni i amunicji oddzielone od pomostu przegrodą przeciwogniową.

Komendant z Knollem doszli do pierwszej galerii poprzecznej i skręcili na prawo, po czym zaczęli wspinać się po wąskiej drabince w górę. Trzeba było schylić się nisko w ciasnym tunelu, aby nie uderzyć głową o wiązania i duralowe belki.

Stłumiony pomruk silników stawał się coraz głośniejszy, nabierał mocy, grzmiał w uszach coraz głębszym basem, rezonując z napiętymi ścięgnami, które drżały jak struny. Pęd wichru zataczał się w przejściu, wirował szarpiąc poły mundurów. Czuć było zapach rozgrzanego smaru i spalin.

Szczeble skończyły się i Knoll stanął obok komendanta na wąskim pokładzie sterczącym nad przepaścią.

Tu dopiero wiało! Pęd tamował oddech i ciął w oczy wyciskając łzy mimo zmrużonych powiek.

Niech się pan trzyma bariery, doktorze, bo pana zdmuchnie! — wrzasnął Eckholt.

Słowa doszły Knolla postrzępione i ledwie zrozumiałe: tuż obok ryczał dwustuczterdziestokonny silnik z połyskliwym kręgiem obrotu furczącego śmigła przed tępym pyskiem. Nad nim, zgięty w czujnej postawie, pochylał się mechanik wsparty o rurę chłodnicy. Pod pokładem z cienkiej blachy otwierała się przepaść. Błyszczały w słońcu zbryzgane smarem boki gondoli i grała naciągnięta tkanina powłoki balonu.

Za dużo oleju! — krzyczał Eckholt, wskazując tłuste zacieki na masce. — Nie uważaliście przy nalewaniu?

Mechanik zaprzeczył ruchem głowy.

Napełniłem według miary! — wołał pochylając się do ucha Eckholta. — Według miary fabrycznej! Ale wyrzuca! Trzeba dać inną uszczelkę!

Z tyłu, poniżej widać było drugą gondolę silnikową częściowo zasłoniętą przez wypukłość kadłuba.

Teraz pójdziemy tam! — ryknął Eckholt do Knolla. Zajrzeli na chwilę do drugiej gondoli zawieszonej niżej niż pierwsza.

Przy jej silniku dyżurował werkmistrz Heine. Zastali go u wylotu bocznego korytarza. Zameldował się i ruszył przodem, ledwie mieszcząc się w ciasnym przejściu.

Stanął na pokładzie gondoli nie trzymając się poręczy, jakby wcale nie było wiatru. Jego wielka, gruba postać zdawała się jakby przyrosła do wąskiego metalowego chodnika. Sapał wydymając mięsiste policzki i zacinał się mówiąc.

Nie, jego silnik nie chlapał. Jakże nowy silnik może chlapać? Pierścienie ma przecież szczelne. W przedniej gondoli chlapie? Już on z tym zrobi porządek!

W tej chwili sterowiec poniosło leniwym trawersem. Silnik zawarczał głośniej i gondola zadrżała, jakby miała się urwać z trzymających ją dźwigarów. Wichura uderzyła z boku rzucając Eckholta wraz z doktorem na poręcz. Tylko Heine stał jak na pewnym, nieruchomym gruncie.

W następnej sekundzie statek wyrównał i na okamgnienie wiatr zgasł, by zaraz potem wpaść na otwartą gondolę ze zdwojoną furią.

Balon stęknął pod tym ciosem, a jego powłoka poddała się lekko i odprężyła z głośnym klaśnięciem.

Knoll mimo woli spojrzał z obawą na potężny bok sterowca. Heine patrzył spode łba, ironicznie.

Komendant pokręcił głową:

Rzuca — mruknął. — Chodźmy.

Werkmistrz usunął się, żeby ich przepuścić. Podtrzymał Knolla za łokieć.

Powłoka jest mocna! — krzyknął mu do ucha. — Nie takie — — — głupstwa potrafi przetrwać; nie ma się — — czego bać!

Toteż nie bójcie się — powiedział doktor. — Dziękuję. Poszli teraz na rufę, ku tylnej gondoli, gdzie dyżurował Massendorf.

Sterowiec trawersował coraz silniej, raz w prawo, raz na lewo, zataczając się nieustannie. Eckholt i Knoll musieli trzymać się poręczy, aby nie stracić równowagi i nie spaść między metalowe żebra kilu.

Do gondoli prowadził krótki, pionowo w dół opuszczony trap zaczynający się pod klapą z falistej blachy. Wiało tam przeraźliwie; gdy doktor opuszczał nogę, aby namacać następny szczebel, pęd usiłował oderwać go od trapu, szarpał za ubranie i nie pozwalał stanąć. Dopiero za osłoną gondoli można było stać jako tako spokojnie i bez większego wysiłku.

Massendorf siedział na pokładzie tyłem do silnika, opuściwszy nogi za chodnik. Obok niego stał pomocnik Brock i patrzył na dobrze widoczną płetwę sterową, która wolno wychylała się w lewo i w prawo.

Tu najbardziej dawały się odczuć wszelkie zboczenia statku i Knoll teraz dopiero dostrzegł, jakim torem porusza się L-59 w powietrzu. Sterowiec sunął po linii wężowej, zarywał skośnie, wspinał się na niewidzialne fale i opadał, ślizgał się, tonął i znów wypływał na wierzch nurtu.

Eckholt kazał Massendorfowi skontrolować prawe gondole silnikowe i ściągnąć załogę ze stanowisk startowych przy silnikach.

Polecimy do Norymbergi — powiedział, kiedy razem weszli do głównej galerii. — Tymczasem wszystko jest w porządku. W drodze powrotnej trzeba będzie wypróbować manewrowanie dwoma i trzema silnikami przed lądowaniem.

Tak jest — mruknął starszy mechanik i odszedł w głąb korytarza pozostawiając komendanta z doktorem u schodni tylnej platformy.

Weszli na górę, skąd widać było niemal cały kadłub i oba stery.

Stały tu jeden za drugim dwa karabiny maszynowe w ceratowych pokrowcach, dalej zaś ku przodowi jeszcze dwa na przedniej platformie.

Broniły sterowca od góry. Tkwiły w stalowych pałąkach obrotnic, pośrodku pustych, nagich platform, po których hulał wiatr rozdzierając się z bolesnym jękiem o ostre kanty żelaza.

Knoll zadawał sobie pytanie, jakich uczuć muszą doświadczać strzelcy, którzy tu się znajdują podczas ataku samolotów. Nigdzie żadnej osłony, żadnego ukrycia przed pociskami nieprzyjaciela; zimny, świszczący pędem pokład, po którym dzwonią kule; nieustanna groźba pożaru olbrzymiego kadłuba napełnionego gazem i surowa, przygnębiająca samotność pośrodku gładkiej platformy.

Był odważny i nieraz zaglądał w oczy śmierci. Potrafił przy tym zachować zimną krew i jasny umysł. Ale te stanowiska ogniowe wydały mu się nie do utrzymania choćby przez kilka minut.

Jak na patelni, psiakrew! — powiedział głośno.

Co? — spytał Eckholt.

Zdaje mi się, że nikt nie zdoła wyjść żywy spod ognia na tych stanowiskach.

Myli się pan. Nie są bardziej niebezpieczne niż inne. Za to łatwiejsze do obsługi; z gondoli trudniej jest strzelać i w ogóle trudniej obronić spód sterowca niż wierzch. Tylko psychiczne wrażenie ataku jest tu trudniejsze do opanowania. Dlatego służbę na platformach pełnią nasi najdzielniejsi ludzie: Sachs, Daune, Kohlenberg i Schulman. Trzej spośród nich mają Żelazne Krzyże za zestrzelenie angielskich samolotów. Wszyscy brali udział w wyprawach na Londyn i Paryż. Myślę, że o wiele większe niebezpieczeństwo grozić będzie samolotowi, który poważy się zaatakować nas z góry, niż tym czterem strzelcom.

Podeszli do karabinów i Eckholt spróbował obrócić je kolejno. Ślizgały się łatwo w dobrze nasmarowanych łożyskach.

Mam nadzieję, że nie będziemy zmuszeni użyć ich powietrzu — powiedział Knoll.

Miejmy nadzieję — odparł komandor. Zamilkli. Komendant rozejrzał się uważnie dokoła. W tyle świeciło jeszcze blade słońce, jak zza matowej brudnoblękitnej szyby, ale od północy większa część nieba zaciągnięta już była chmurami, które na wschodzie opuszczały się nisko, przytłaczając horyzont ciężkim nawisem.

Marynarz stojący na punkcie obserwacyjnym przedniej platformy dostrzegł w tej chwili Eckholta, zameldował się i odwrócił się znowu.

Jakiś mały obłoczek znalazł się na kursie i zasłonił na chwilę widok. Wionęło zimną, wilgotną parą, na której zarysowały się cienie obu oficerów i przepadły jak mgliste zjawy. L-59 zakołysał się wolno poprzecznym ruchem, przeszedł przez jakiś próg powietrzny, zarzucił rufą w prawo i znów się wyprostował.

Wiatr chłostał Knolla po twarzy, nieznacznie zmieniał kierunek i powracał w dawne łoże.

Wspaniały, lśniący sterowiec parł naprzód mrucząc łagodnie i jednostajnie, jak potężny potwór zrodzony w odmętach oceanu przestrzeni, obojętny na swawolę wichru, spokojny, pewny siebie, majestatyczny.

Powstał za moją sprawą — pomyślał o nim Knoll. — Zaczął służbę dla mnie, dla moich planów.

Poprzednie uczucie pewnego skrępowania znikło pod wpływem tej myśli.

Gdy wracał z Eckholtem przez główną galerię do gondoli nawigacyjnej, już tylko jedna wachta dyżurowała na stanowiskach. Ludzie wolni od służby rozkładali swój bagaż w pomieszczeniu podoficerskim. Panował tu nieznośny huk i warkot dwóch przednich silników, dla których kabina położona między gondolami poniżej ich poziomu była doskonałym pudłem rezonacyjnym. Knoll zajrzał tam tylko na chwilę, po czym oddalił się do swojej kajuty w tyle gondoli nawigacyjnej i rozłożywszy na stoliku mapy otrzymane z wojskowego instytutu kartograficznego zaczął je przeglądać.

Były bardzo niedokładne: plany i szkice poprawek, sporządzone na miejscu w Tanganice tuż przed wybuchem wojny, nie dotarły już do sztabu generalnego w Berlinie.

Prace topograficzne przerwano w roku 1914 i nie zdołano zużytkować ich wyników. Sztab oddał do dyspozycji Eckholta mapy stare, pełne błędów i braków. Trzeba było doprowadzić je do porządku.

Tymczasem L-59 minął Weissenburg i zbliżał się do Norymbergi pod coraz silniejszym północno-wschodnim wiatrem.

Utrzymanie równowagi stawało się teraz trudne: oba koła sterowe nieustannie były w ruchu. Balon, atakowany od czoła i z prawej burty, zadzierał łeb i zbaczał na północ pomimo wysiłków obu pilotów. Trzeba było raz po raz przelewać balast do przednich zbiorników, aby przywrócić poziome położenie kadłuba. Zaraz po tym rufa leciała w górę i znów nie starczało sterów, aby ją opuścić do linii lotu. Sterowiec kołysał się wzdłuż, wykręcał narowiście i dryfował. Prędkość spadła do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Grass klął, ale gdy jeden z pilotów przyszedł go zmienić, machnął niecierpliwie ręką.

Będę prowadził dalej — powiedział. — Zastąpicie mnie- w drodze powrotnej.

W cztery godziny po starcie, około pół do pierwszej, ukazała się Norymberga rozdzielona korytem Pegnicy i Kanałem Ludwigowskim, jak dwoma cięciami szabli. Nad nią, na wzgórzu, niby głowa potężnego sępa sterczała czarna wieża zamku. Zębate, grube mury otaczały zwartym łańcuchem starą średniowieczną budowlę panującą miastu, które pokornie tuliło się do jej stóp.

Sterowiec przeszedł nad Schwabach i Furth, wykonał zakręt w prawo i okrążył wzgórze zamkowe na zmniejszonych obrotach silników.

Wtedy to właśnie doktor Knoll zauważył pierwsze gęste obłoki, które przyćmiły światło w jego kabinie i osiadły rosą na szybach iluminatorów. Jednocześnie odczuł zakręt i domyślił się, że L-59 zawraca.

Silników prawie nie było słychać i tylko nieustanne lekkie drżenie udzielające się wszystkim przedmiotom w kabinie dowodziło, że śmigła pracują nadal.

Doktor wstał i chciał wyjrzeć przez iluminator, ale zroszona szyba zasłaniała widok. Przeszedł więc do kabiny nawigacyjnej i stanął obok Feldbacha. Tu odwietrzniki opuszczone były do połowy i w gondoli hulał wiatr. Raz po raz nurzali się w chmurach.

Na dół ster! — powiedział Eckholt.

Grass wypuścił kilka szprych koła. Pokład pochylił się w dół. Tumany pary pędzącej dokoła sterowca zrzedły, uciekły w górę. Krajobraz nabrał ostrości, wypłynął z mętnej, matowej toni i sunął wolno, obracając się jak na osi.

Kurs 220 — rzucił komendant. „Tysiąc czterysta obrotów!" huknął w tubę do silników.

Wracamy? — zapytał Knoll.

Zdaje się — odrzekł Feldbach.

Silniki zawarczały głośniej. Szosy, linie kolejowe i prostokąty pól przestały się obracać i zostawały coraz bardziej w tyle, za rufą.

Eckholt podszedł do steru, aby zastąpić Feldbacha.

Niech pan też odpocznie — powiedział do Grassa. — Będziemy mieli trudne lądowanie, zdaje się. Wiatr rośnie.

Drugi oficer oświadczył, że nie jest zmęczony, ale po chwili zawołał podoficera i oddał mu ster.

Sterować ostrożnie — warknął odchodząc. Jakiś czas panowało milczenie.

Knoll patrzył w dół. Ze wszystkich dróg wiatr podnosił tumany kurzu i miótł je na pola. Szybko kręciły się śmigi czarnych wiatraków. Drzewa wyciągały gałęzie i siały liśćmi. Woda w stawach pieniła się u brzegów.

Przyszedł Massendorf i nic nie mówiąc zabrał się do jedzenia.

Może by pan też co zjadł, doktorze? — zapytał Eckholt. — Bufet jest w szafce na prawo.

Podczas gdy Knoll przygotowywał sobie porcję mięsa i krajał chleb, pierwszy oficer, który spacerował tam i z powrotem wzdłuż pokładu, stanął za nim i żując potężny kęs wieprzowiny powiedział:

Niech pan je. Będzie huśtało. Lepiej mieć wtedy pełny żołądek.

Knoll uśmiechnął się.

Nie jestem skłonny do choroby morskiej — odrzekł.

Był pan marynarzem?

Nie. Ale pływałem trochę.

Massendorf przez chwilę zatrzymał na nim krytyczne spojrzenie, po czym kiwnął głową. Tak, powierzchowność tego człowieka sprawiała dobre wrażenie. Był wprawdzie przeraźliwie chudy, ale bynajmniej nie słabowity. Do długich piszczeli gładko przylegały twarde mięśnie. Z uścisku dłoni można było wnosić o ich sile. Ruchy miał śmiałe, elastyczne, czasami trochę gwałtowne. Na twarzy, od dużego, lekko garbatego nosa do kącików ust biegły dwie głębokie bruzdy kończące się aż na wysuniętej w przód brodzie. Ciemne oczy patrzyły spokojnie i pewnie spod gładkiego, białego czoła. Łatwo się uśmiechały i wtedy w ich kątach i na skroniach rysowały się promieniste zmarszczki. Ale te oczy równie łatwo mogły zapłonąć gniewem; wówczas zapewne stawały się groźne.

Massendorf pomyślał, że doktor Knoll stanowczo nie należy do kategorii nieporadnych pasażerów, choć nie pełni żadnej określonej funkcji na sterowcu.

Obawiał się z początku, że ten niezwykły człowiek, którego widywał często w towarzystwie generałów i ministrów, który miał otwarty wstęp do sztabu generalnego i jeździł samochodami najwyższych władz wojskowych, będzie się wtrącał do dowodzenia sterowcem i wtykał nos do wszystkiego. I że on, Massendorf, pierwszy oficer-mechanik nagada mu głupstw przy takiej okazji.

Tymczasem Knoll niewiele sobie robił z dygnitarzy i traktował ich z chłodem, który od razu zdobył mu sympatię Massendorfa.

Massendorf obserwował go ciekawie, nie odzywając się więcej. Knoll skończywszy jeść podszedł znów do steru i rozmawiał z Eckholtem, podczas gdy L-59 przeciskał się przez bruzdy powietrzne i walczył z wichurą walącą nań coraz gwałtowniejszymi atakami z lewej burty.

*

Rodzice Massendorfa mieli dziesięcioro dzieci, z których troje umarło. Hans Massendorf był najmłodszy.

Przyszedł na świat wówczas, gdy w domu panował jeszcze względny dobrobyt przejawiający się w postaci kawy z mlekiem na śniadanie i dwóch mięsnych obiadów w tygodniu.

Stary Massendorf był urzędnikiem wielkiej huty żelaza i pragnął wykształcić wszystkie swoje dzieci na inteligentów. Z czterech starszych synów jeden został duchownym, dwaj lekarzami, jeden zaś nauczycielem. Córki powychodziły za mąż za przyzwoitych ludzi z podobnego środowiska.

Beniaminek Hans miał wstąpić na politechnikę i zdobyć tytuł inżyniera. Ale stało się inaczej: ojciec zachorował i ostatnie kilka lat życia spędził w łóżku, na pół sparaliżowany; nie mógł pokierować wychowaniem chłopca tak, jak tego chciał. Hans natomiast zaraz na pierwszym semestrze uwikłał się w konspirację anarchistyczną i został aresztowany.

Wprawdzie utopia anarchistów wkrótce przestała go pociągać, ale z powodu niezręcznej obrony sądowej stracił prawo do wyższych studiów w kraju. W rezultacie ukończył średnią szkołę techniczną i został majstrem.

Mógłby zapewne i tak zrobić karierę życiową dzięki swym zdolnościom i wynalazkom w dziedzinie silników spalinowych, gdyby nie nieszczęśliwa miłość do trzeciorzędnej tancerki z wędrownej trupy cyrkowej, która wykoleiła go na czas dłuższy i doprowadziła do skrajnej nędzy.

Wyciągnął go z tego położenia, graniczącego z zupełnym upadkiem, dawny kolega, tokarz zakładów Maybach. Massendorf zaczął pracować w fabryce i powoli dźwignął się na stanowisko technika specjalisty silników lotniczych. Nie uchroniło go to zresztą od prześladowań ze strony policji. W kartotece policyjnej pozostał nadal wywrotowcem i człowiekiem niepewnym politycznie, zwłaszcza że teraz jawnie należał do partii socjalistycznej.

Stał się milczący i opryskliwy, ale w gruncie rzeczy dostępny był najszlachetniejszym uczuciom ludzkim.

Był dumny ze swej przynależności do klasy robotniczej, która mu dopomagała w dniach nieszczęść, miał szczerych przyjaciół wśród jej przedstawicieli, a jako człowiek dojrzały tym razem świadomie dokonał wyboru, stając po stronie świata pracy w walce z kapitalizmem.

O Knollu usłyszał po raz pierwszy, zanim jeszcze otrzyma! przydział do załogi L-59. Udzielił mu tych informacji delegat partyjny z Berlina przybyły na jakieś zebranie do Friedrichshafen, a gdy zdziwiony Massendorf zapytał, w jaki sposób dotyczy to jego własnej osoby, dowiedział się, że być może weźmie udział w wyprawie do Afryki.

Nie próbował dociekać ani skomplikowanych zakulisowych powiązań Knolla z komitetem centralnym partii, ani też nici, za których pociągnięciem można było wpłynąć na skład osobowy załogi sterowca. Powierzone zadanie przyjął bez komentarzy, jak karny żołnierz przyjmuje rozkazy dowódcy.

Nie żądano zresztą od niego wiele: miał tylko patrzeć i słuchać, ograniczając się do roli obserwatora wypadków, tak aby w razie potrzeby mógł zdać z nich sprawę w sposób zupełnie obiektywny.

Otrzymawszy takie polecenie, domyślał się, że między Knollem a Eckholtem może dojść do jakiegoś konfliktu i usiłował już teraz ocenić, który z nich zwycięży. Tymczasem jednak nie zanosiło się na żaden konflikt. Przeciwnie: między komendantem L-59 a kierownikiem wyprawy zawiązywała się raczej nić sympatii czy może tylko wzajemnego szacunku, i Massendorf nie zauważył nic takiego w ich zachowaniu się, co mogłoby potwierdzać jego domysły i przewidywania. Obserwował ich nadal, oni zaś nawet nie domyślali się, jakie zainteresowanie budzą w tym obowiązkowym oficerze i zdolnym mechaniku, którego zdawało się nie obchodzić nic poza silnikami sterowca i ich obsługą.

*

Sterowiec zaś w tej chwili wibrował, jęczał napiętymi ścięgnami, poddawał się wzdętej piersi wiatru, wykręcał ogonem i podparty nagle falą powietrza zarzucał łeb na barki nurtu albo zapadał w zdradzieckie wiry.

Silniki dwu przednich gondol ryczały wówczas wściekle, furczały śmigła nie znajdując oporu i trzęsły dźwigarami, jakby miały rozerwać za chwilę spojenia duralowych pierścieni.

Po upływie sekundy nowy poryw chwytał grzmiące śmigła, wkręcał się między ich ramiona hamując pęd, a szarżujące za nim podmuchy waliły niby tarany w stery i boki kadłuba.

Oszalały wiatr rzucał się na balon z tyłu, grzmocił w powłokę, zadawał ciosy gondolom, wieszał się u ich ścięgien i zastrzałów wyjąc przeciągle, targając blachami masek, szamocząc się we wściekłym wysiłku.

Balon pracował całym szkieletem, ściskany i rozciągany, skręcany, rozrywany i bity ciosami sztormu. Rzucony w dół, wolno wygrzebywał się z odmętu i nagle porywał się w górę pod działaniem gwałtownego szkwału. Zepchnięty w bok, pracowicie powracał na kurs. Kołysał się wzdłuż i w poprzek, zamiatał rufą, kręcił łbem, dryfował i znów parł naprzód pod wichurą siedzącą mu okrakiem na grzbiecie.

Szprychy kół sterowych bezustannie biegały tam i z powrotem w dłoniach pilotów. Charczały kardany sterów i nerwowo skakał w lewo i w prawo rozdygotany pływak busoli.

Tak mijały kwadranse.

Eckholt, spojrzawszy w pewnej chwili na zegarek, połączył się z kabiną radiotelegraficzną i kazał nadać trzecią z. rzędu depeszę. Podyktował krótki meldunek zawierający pozycję sterowca, czas i warunki lotu.

Co nowego? — spytał następnie.

Ostrzeżenie o burzy z Berlina — powiedział telegrafista. — I z Wrocławia — dodał.

Dlaczego nie zawiadomiliście wcześniej?

Otrzymane w tej chwili — zameldował Grass wchodząc. — Sam odbierałem.

A na południu?

Nie ma wiadomości, ale wydaje mi się, że tam jest spokojniej — powiedział Grass. — Burza idzie z północnego wschodu. Ogarnia duży front: co najmniej trzysta albo czterysta kilometrów.

Wszyscy patrzyli na kapitana. Czekali na jego decyzję: wielki przywilej dowodzenia jego jednego tylko obciążał odpowiedzialnością za całość sterowca i życie załogi. On musiał decydować.

W tej chwili w jednostajny, wytężony warkot silników i cienki świst wiatru wplótł się pierwszy, daleki jeszcze, stłumiony pomruk grzmotu. Błysnęło raz i drugi.

Można by uciec do Strasburga — ośmielił się wtrącić Grass. — Na tamtejszym lotnisku...

Niech pan zapyta nasz port o warunki atmosferyczne — przerwał mu Eckholt. — Do ucieczki nie ma powodu, dopóki sterowiec jest nie uszkodzony i można nim kierować.

Grass odszedł, lekko wzruszając ramionami. Ciekawe, jak będziemy uciekać, kiedy nam połamie dźwigary albo uszkodzi ster — pomyślał z irytacją.

Niepotrzebnie wzrusza pan ramionami, Grass — powiedział spokojnie Eckholt. — Do Strasburga musielibyśmy lecieć przez Schwarzwald. To jest tysiąc metrów. Wie pan, ile wynosi pułap? Sześćset.

Grass, zaczerwieniony po same uszy, stał na progu.

Ja nie wzruszałem ramionami, panie kapitanie — rzekł z wysiłkiem.

Nie? Zdawało mi się — odpowiedział Eckholt sucho. Jego twarz była obojętna, opanowana.

Ile mamy benzyny, poruczniku? — zapytał Massendorfa.

Sprawdzę — mruknął pierwszy oficer i wyszedł w ślad za Grassem.

Okazało się, że benzyny wystarczy na cztery godziny, gdyż przed lotem wlano do zbiorników tylko dwa tysiące czterysta litrów, jak zwykłe na próbną podróż.

L-59 przelatywał nad coraz wyższymi wzgórzami, o których szczyty tu i ówdzie rozdzierały się białe obłoki. Gdzieś na lewo zostawał Dunaj, niewidoczny teraz pod ciężką opończą chmur.

Spokojna, jeszcze zielona dolina norymberska dawno została w tyle. Pod naporem wiatru sterowiec zdryfował na zachód i mijał już Ulm, sunąc przeważnie bokiem, spychany w kierunku Wyżyny Szwabskiej.

Eckholt skierował go bardziej jeszcze na lewo, aby z powrotem osiągnąć dolinę Dunaju i Rissu i nie narażać się na ślepy lot w chmurach nad niebezpiecznym terenem.

Tymczasem wrócił Grass.

Stacja portowa nie odpowiada — zameldował. — Próbowałem połączyć się także z Monachium i ze Strasburgiem, ale nic nie można zrozumieć: trzeszczy i przerywa. Zwinęliśmy antenę.

Dobrze — powiedział Eckholt. — Niech pan zawoła kogoś do steru.

Po chwili zameldował się pilot. Komendant ustąpił mu miejsca, a sam podszedł do stolika nawigacyjnego i spojrzawszy na mapę naznaczył ołówkiem miejsce przelotu. Potem zaczął obliczać prędkość lotu nie zważając na gwałtowne rzuty balonu. Wyjrzał przez szybę, porównał kurs z poprzednim i znów wrócił do mapy; Zmierzył odległość.

Sto trzydzieści na godzinę — powiedział do Knolla. — To znaczy, że wiatr ma kolo dwudziestu metrów na sekundę.

Co pan zamierza zrobić? — spytał doktor.

Lądować w porcie. Nic innego nam nie pozostaje. Może uda się ominąć to paskudztwo, jeżeli nie sięga zbyt daleko na południe. Lecimy na czole burzy, która idzie za nami i ogarnia nas od wschodu, więc może zdążymy wymknąć się jej albo jeszcze bardziej ją wyprzedzić. Jeżeli nie będzie silniejszego wiatru przy lądowaniu, damy sobie radę. Jeżeli złapie nas wcześniej, spróbujemy przeczekać ją w powietrzu. Za trzy kwadranse będziemy nad lotniskiem i zostanie nam paliwa na trzy godziny. Zobaczymy.

Stanął u lewej burty i patrzył w kłębowisko czarnych chmur, które zdawały się trwać nieruchomo na wschodzie. Nie zbliżały się i nie oddalały, tylko, jakby rozpierało je od środka, puchły na niebie, pozostawiając coraz węższy jasny pas na południowym zachodzie.

Od północy śladem sterowca pędziła czarna groza zwisając jednym skrzydłem aż do ziemi, podczas gdy drugie zdawało się ginąć pod zasłoną pękatych, sinych chmur zoranych wiatrem na długie skiby.

Ciemność gnała niewstrzymanie, szybciej od wichury, szarpana raz po raz zębami błyskawic i wyprzedzana dudnieniem grzmotów.

Wszyscy czuli niebezpieczeństwo czające się w tej stronie. Serca załogi przenikał niepokój wyglądający z rozszerzonych mrokiem źrenic. Coraz częściej spojrzenia skupiały się na twarzy komendanta, ale jej wyraz był nadal nieprzenikniony i spokojny, jakby wszystko z góry już zostało przewidziane i ustalone.

Knoll, miotany obawą nie tyle o życie własne, i załogi, ile o los balonu, zadawał sobie pytanie, czy Eckholt istotnie jest tak pewien siebie, jak stara się to okazać, czy też posiada tylko zbyt mało wyobraźni, aby z góry powziąć decyzję i czeka na dalsze wypadki, zdając się na swą rutynę doświadczonego lotnika, który przeszedł zapewne niejedną burzę.

Jak zachowa się w decydującej chwili? Czy poświęci sterowiec, aby ratować ludzi? Czy zdoła go ocalić? Czy ten kamienny spokój ma swoje źródło w fatalistycznym przekonaniu, że stanie się, co się ma stać, czy też jest to pewność zwycięstwa?

Knoll nie doświadczał dotychczas tego rodzaju uczuć. Zwykłe w chwilach niebezpieczeństwa odczuwał tylko silne napięcie nerwów opadające natychmiast po wyjaśnieniu sytuacji. Zresztą był przekonany, że raczej sam może być niebezpieczny, niż niebezpieczeństwom podlegać.

To, z czym się dotychczas stykał, ustępowało przed jego przewagą. Bywał najczęściej górą. Miał do stracenia tylko własne życie i wiedział, że potrafi je obronić.

L-59 był pierwszym obiektem, na którego istnieniu zależało mu stokroć więcej niż na czymkolwiek. Był dla niego jedynym środkiem do osiągnięcia upragnionego celu.

Knoll bez wahania poświęciłby wszystkich i wszystko, byle uratować balon. Drżał o jego całość. Doświadczał uczucia bolesnej bezradności i obawy oczekując z minuty na minutę nieuniknionej, jak mu się zdawało, katastrofy w powietrzu lub czegoś, co stanie się ze sterowcem za godzinę, może za dwie lub trzy przy próbie lądowania.

W dodatku sam nawet w najmniejszym stopniu nie mógł wpłynąć na bieg wypadków. Był skazany na rolę widza w sprawie najbliżej go obchodzącej i choć nie ponosił żadnej odpowiedzialności za to, co się stać miało, doświadczał udręki gorszej niż ci, którzy mogli działać.

Miotany obawą i niepewnością, mimo woli ustosunkował się podejrzliwie do całej załogi. Zdawało mu się, że tylko Eckholt sam jeden stoi po stronie sterowca w walce z burzą. Ale Eckholt musiał ratować nie tylko sterowiec: odpowiadał również za życie swych ludzi. A ci ludzie...

Wszyscy inni, mając do wyboru własne ocalenie za cenę istnienia sterowca lub śmierć w jego obronie, wybraliby to pierwsze, gdyby nie przymus wykonania rozkazu, o ile taki rozkaz zostanie wydany.

Nie mają wyboru — pomyślał. — Każdy z nich musi słuchać rozkazów. Każdy odpowiada tylko za wyznaczone funkcje. Pilot bocznego steru — za utrzymanie kierunku; pilot steru poziomego — za utrzymanie nakazanej wysokości; mechanicy — każdy za obroty swego silnika. I wszystko pod warunkiem, że ster nie zostanie urwany, że nie zaoliwią się świece, że powłoka nie pójdzie w strzępy. Mogą i muszą robić tylko to, co im nakazano. Nie mają wyboru.

Eckholt natomiast miał to prawo. Mógł uczynić tak lub inaczej. Skazać na zagładę balon, narazić na śmierć lub kalectwo załogę w jego obronie; rozkazywać. Za to ponosił wielki, zbyt wielki dla innych, ciężar odpowiedzialności. Dlatego musiał posiadać prócz wszystkich wiadomości, jakich wymaga się od komendanta sterowca, także odwagę czynu, własną moc wytrwania w raz powziętym zamiarze i zdolność oceny wypadków, od których zależał sposób natychmiastowego działania.

On jeden wydawał się Knollowi bohaterem. Eckholt nie zastanawiał się nad tymi sprawami ani przez chwilę. Nie mogło mu to przyjść do głowy, bo nie analizował niebezpiecznych sytuacji w ten sposób, żyjąc wśród nich i niejako zastawszy je w kręgu swego istnienia, jak człowiek przychodzący na świat zastaje powietrze, niebo i słońce. To rozumiało się samo przez się: gdy był młodszym oficerem, robił, co do niego należało, choć nie zawsze zgadzał się w duchu z rozkazami swoich przełożonych; ale to była ich sprawa, a krytyka ich zarządzeń była rzeczą wyższych władz. Później, kiedy otrzymał pierwsze dowództwo, nie pytał nikogo o zdanie, ponieważ z kolei sam tylko mógł się tłumaczyć ze swego postępowania przed tymi władzami, które dawniej nic go nie obchodziły. Teraz uważał, że nie powinny one obchodzić nikogo z jego załogi. Sam musiał decydować i nie przyszło mu na myśl, że mogłoby być inaczej.

Nie znaczy to bynajmniej, aby nie uświadamiał sobie ciężaru odpowiedzialności, jaki pociągnie za sobą taka czy inna jego decyzja. Ale właśnie dlatego myślał wyłącznie o rozstrzygnięciu swych wątpliwości co do sposobu działania, nie zastanawiając się zupełnie nad przeżyciami załogi. Rozważał kolejno kilka możliwości, które wchodziły w rachubę.

Z góry odrzucił myśl poddaną przez Grassa, aby skierować L-59 do Strasburga. Przede wszystkim musieliby przelecieć w chmurach nad hadeńskim Schwarzwaldem i zaryzykować przebicie się w dół przez obłoki już po ciemku w dolinie Renu. Groziło to rozbiciem sterowca w górach, jeśli zbyt wcześnie zaczęliby się obniżać. Przy tym lotnisko w Strasburgu nie było przygotowane na przyjęcie balonu, nie posiadało ani oświetlenia do nocnych lądowań, ani wyszkolonej obsługi, ani odpowiedniego hangaru. Jedynym argumentem przemawiającym na korzyść tego pomysłu, argumentem zresztą dość problematycznej wartości, było przypuszczenie, że burza nie obejmie Strasburga łub że zdołaliby tam dolecieć o tyle wcześniej, iż lądowanie odbyłoby się przy niezbyt silnym wietrze.

O tym, aby dotrzeć do innego portu sterowcowego poza Strasburgiem lub Friedrichshafen, nie mogło być mowy, ponieważ nie starczyłoby paliwa.

Pozostawało tylko lotnisko stoczni, jako najlepiej urządzone miejsce lądowania, w którym oczekiwano na powrót sterowca. Eckholt nie wiedział, czy nadchodząca burza zawadzi o ten port i jak długo będzie trwała. Sądząc z siły i gwałtowności wiatru na jej czole, przypuszczał, że znajduje się raczej w środku jej frontu niż na skrzydle; ponieważ zaś północny zasięg tego frontu obejmował Berlin, doszedł do wniosku, że ma do czynienia z nawałnicą o rozpiętości sześciuset łub nawet ośmiuset kilometrów.

Nieco później przyszło mu na myśl, że przecież niekoniecznie musi to być jedna i ta sama burza. Zaczął wówczas przypuszczać, że na północnym wschodzie Europy tłucze się wszędzie szczególnie zła pogoda przejawiająca się pod postacią idących jeden za drugim i równolegle obok siebie gwałtownych sztormów, między którymi mogą istnieć przerwy.

Opierając się na tym przypuszczeniu, postanowił przede wszystkim dolecieć do portu macierzystego, a jeśli w drodze lub nad lotniskiem złapałaby go burza, ustawić sterowiec czołem do wiatru i przeczekać ją trwając w miejscu i przeciwstawiając wichurze ciąg silników.

Balon dobrze sterowany, stojąc łbem w kierunku wiatru, stwarza opór stosunkowo niewielki. Eckholt sądził więc, że zdoła go utrzymać i nie zostanie zepchnięty na południowy zachód.

Co prawda w tym ostatnim wypadku, który też należało wziąć w rachubę, L-59 znalazłby się nad terytorium Szwajcarii i co gorsze zostałby wpędzony między wyniosłości podnóża Alp. Ale nie znajdując lepszego wyjścia Eckholt zdecydował się obrać stanowisko na przeczekanie burzy tak, aby w razie niemożności oparcia się sile wiatru dryfować nad lotniskiem i w ostateczności zakotwiczyć balon, co pozwoliłoby załodze opuścić go po linie. To samo uczyniłby w wypadku wyczerpania się benzyny przed nadejściem przerwy lub przed końcem burzy.

Żeby tylko ci z admiralicji nie wymyślili czegoś, co ich zdaniem byłoby lepsze — pomyślał, zdecydowawszy się ostatecznie. — Jeżeli stracę balon...

Przygryzł wargi. Nie wolno mu było myśleć o tym: musiał go ocalić.

Trzymając się poręczy przeszedł przez korytarz i wspiął się na drabinkę górnej platformy. Rzucało nim, jakby sterowiec chciał strząsnąć go z trapu. Z trudem trafiał stopami na żelazne szczeble.

Podniósł klapę w pokładzie i stanął na zewnątrz. Wichura wpadła na niego tamując mu oddech. Drobny, przelotny deszcz kłuł po twarzy. Pokład platformy wraz z kadłubem zataczał się jak pijany, pląsał, podjeżdżał w górę i nagle uciekał spod nóg.

Wicher miotał się i wył. Niebo w górze było szare, ruchliwe od pomykających raz po raz cienkich welonów dżdżu i poszarpanych strzępów rudawych obłoków, które przewiewały po samej powierzchni sterowca wilgotnymi, lepkimi tumanami.

Marynarz pełniący służbę miał nos siny od zimna i oczy zaczerwienione mimo ochronnych okularów. Zameldował, że „nic ważnego nie zaszło", wykrzykując z całych sił oddzielne słowa. Doszły one Eckholta jak głos człowieka mówiącego z przeciwległego brzegu rzeki, choć marynarz stał o parę kroków od niego.

Skinął głową i czepiając się obu rękami galeryjki brnął, przez gęsty prąd naprzód. Obszedł w ten sposób całą platformę dokoła i stwierdził, o ile mógł to uczynić z tego miejsca, że powłoka trzyma się doskonale oraz że stery nie drgają nadmiernie.

Potem objął wzrokiem horyzont na południu i potrząsnął głową: daleko majaczyła ledwie widoczna na szarozielonej ziemi srebrna smuga jeziora.

Z zachodu, nad mętnym zlewiskiem nieba i lądu, których nie sposób było rozróżnić, tak zacierały się ich granice, strzelał spomiędzy popielatego kremu jaśniejących obłoków jeden jedyny promień słońca i na pół rozpuszczony w mlecznej przestrzeni kładł się matowym światłem na wzgórze porosłe bezlistnymi już drzewami. Widać było, jak przesuwa się po zboczu i nagle wyławia z szarzyzny białe ściany i czerwone dachy miasteczka.

Heiligenberg — pomyślał Eckholt. — Dolatujemy. Zszedł na dół i znalazłszy się w gondoli nawigacyjnej stanął u jej burty obok doktora.

Przy sterach stali Grass i Feldbach; Massendorf odszedł do silników.

Lewy przedni traci obroty — powiedział drugi oficer. Komandor spojrzał na niego i podszedł do tuby telefonu pokładowego.

Co tam?" zapytał.

Iskrownik — odezwał się stłumiony głos Massendorfa. — Będę musiał wyłączyć".

W porę — mruknął Grass na pół ironicznie, na pół z obawą.

Eckholt zastanawiał się przez chwilę.

Ile panu potrzeba czasu na naprawę?" zapytał znów komendant.

Będziemy się śpieszyć" warknęło ze słuchawki.

Jednocześnie silnik zamilkł i natychmiast oba koła sterowe sparowały odskok sterowca, któremu zabrakło ciągu jednego śmigła. Mimo tego manewru niosło ich teraz prawą burtą; przeciwdziałanie sterów nie wystarczało.

Wyłączyć prawy przedni — rozkazał Eckholt. — Za dziesięć minut musi pan być gotów" dodał zwracając się do Massendorfa przez telefon pokładowy.

Wszyscy oczekiwali w napięciu odpowiedzi. Ale odpowiedź nie nadeszła: lewa przednia gondola jakby zaniemówiła po tym rozkazie.

L-59 wyrównał, lecz chwiejba wzmogła się jeszcze. Poddawał się teraz przechyłom wolniej, ale głębiej, pozbawiony częściowo siły ciągu. Reagował z opóźnieniem na ruchy sterów i mijało nieraz po kilkanaście sekund, zanim wytrącony z równowagi ciosem wiatru dźwigał się z powrotem do linii lotu.

Minuty spływały wolno jedna za drugą. Obie wolne wachty oczekiwały bezczynnie w ciemnym wnętrzu sterowca. Widać było zarysy szarych postaci w głębi galerii i blade twarze wyłaniające się spomiędzy kratownic, dźwigarów i wiązań.

Sterowiec gnał nisko nad ziemią zamiataną wiatrem i mroczną od nadciągającej burzy. Domki Heiligenbergu wraz z mokrymi od deszczu ulicami weszły pod gondolę i znikły za rufą. Na czarnym torze kolejowym pełzał pociąg z odgarniętym skośnie w przód ogonem białawego dymu i pary. Pod granatowymi kłębami chmur na południowym wschodzie bielało spienione jezioro. W mglistej ciemności sterczały kominy fabryk i wynurzały się rozmazane, jeszcze bardzo niewyraźne wskutek oddalenia, budynki.

Ku nim właśnie zmierzał L-59 sieczony raz po raz przelotnymi mietlicami dżdżów.

Eckholt znów zapytał:

Co słychać, Massendorf?"

Ale Massendorf i tym razem nie odpowiedział. W przestrzeni przetoczył się grzmot i zwalił się ciężko gdzieś za rufą, a w chwilę potem załopotały milczące rozczapierzone błyskawice i nagle stęknął piorun.

Pójdę zobaczyć — powiedział Knoll i wyszedł.

Na wąskim pokładzie gondoli silnikowej hulał wiatr zacinając deszczem.

Bosman Heine siedział tyłem do kierunku lotu i wykręcał świece. Oglądał każdą z nich pod światło, dmuchał do środka i odkładał na bok.

Massendorf leżał na wznak i usiłował wcisnąć na miejsce tarczę iskrownika. Dłonie miał przemarznięte; między strzępkami pościeranego naskórka występowała krew.

Jeszcze jeden mechanik, przewieszony przez poręcz po zewnętrznej stronie silnika, majstrował coś przy kablach wysokiego napięcia.

Wiatr szamotał się u nieruchomego, jakby zwichniętego śmigła i wył jednostajnie.

Wtem ebonitowa tarcza wśliznęła się na swoje miejsce i Massendorf powstając ujrzał doktora.

Przez chwilę odbiło się w jego oczach zdziwienie. Potem chwycił Knolla porywczo za szyję i przyciągnął ku sobie. — Powiedz pan komendantowi, że zaraz będziemy gotowi! — ryknął mu w ucho.

Puścił go równie nagle, aż doktor zachwiał się na nogach, sam zaś zaczął wkręcać nowe świece, które wyjmował z kieszeni zatłuszczonej skórzanej kurtki.

Widać było, że śpieszy się na łeb na szyję. W pewnej chwili okraczył barierkę, zwisł na zgiętej nodze poza gondolą i w tej pozycji oburącz dociągał gwint, nic sobie nie robiąc z przechyłów pokładu i z wichru, który siekł po twarzy.

On spadnie — pomyślał Knoll i spojrzał w dół na ziemię.

Lecieli nad dworcem kolejowym, mijając splątane jelita szyn zapchane towarowymi wagonami. Widać było lotnisko i olbrzymie w porównaniu z innymi budynkami bloki hangarów.

Potem szare ulice, tu i ówdzie już oświetlone żółtymi latarniami gazowymi, zaczęły się odkładać jedna po drugiej w poprzek drogi balonu, ukazując głębokie studnie podwórzy i pochyłe dachy naszpikowane klockami kominów.

Potem szosa wytknęła giętką, długą szyję spośród ostatnich domków i pierwszy z nieruchomo warujących bloków zgarbił się nad nią, powiewając oszalałym w popłochu przed wichurą płóciennym rękawem.

Massendorf jeszcze nie skończył. Krzyczał coś do Heinego wskazując ręką ziemię. Knoll dosłyszał tylko dwa oderwane słowa:

... mijamy lotnisko...

Zaraz potem zauważył, że sterowiec zarzuca rufą w prawo i z przerażeniem poczuł, że pokład unosi się w górę jak równia pochyła.

Przez chwilę mogło się zdawać, że nadszedł już koniec. Pęd osłabł, zwiotczał, stopniał. Tylko z tyłu pełnym gazem młóciły trzy silniki.

Balon stał dęba, jakby się wahał: śliznąć się w tył na ogon, prosto ku ziemi, czy śmignąć w chmury. Ale Knoll wiedział, że to drugie jest niemożliwe i że jeżeli Eckholt nie zdoła natychmiast wyrównać, to z pewnością zwalą się bez ratunku w dół. Rozszerzonymi źrenicami śledził jakiś zakręt drogi, który tkwił nieruchomo między skrzyżowanymi ścięgnami gondoli. Wtem dostrzegł, że ten nieruchomy punkt oddala się, wypływa poza skrzyżowania stalowych taśm i wchodzi pod kadłub.

L-59 prostował się, choć potężna siła wichru wlokła go tyłem i bokiem, spychając w dryf aż nad brzeg jeziora. Wreszcie, gdy już pod pokładem gondoli pieniły się czarne, migotliwe fale, zwrot został ukończony. Zza lekko wzniesionego łba wypadła wichura i rozpruła się z wyciem o milczący silnik.

Sterowiec cofał się nadal pod jej naporem, ale już zwrócony do niej przodem i jako tako zachowując równowagę. Brzeg bardzo powoli usuwał się spod pokładu, jakby niechętnie wpuszczając balon nad wodę. W kierunku rufy widać było tylko bezmiar jeziora nieco jaśniejszy w oddali, nie wiadomo gdzie zlewający się z niskim, ciężkim niebem.

Jakiś stłumiony, ale silny głos wołał stamtąd, rzekłbyś wprost z chmur, Massendorfa.

Doktor, ogarnięty zdumieniem, dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, że głos dobywa się z przewodu akustycznego i należy do Eckholta.

Odkrzyknął, że już kończą, i dopiero teraz uprzytomnił sobie, że Massendorf ani na chwilę nie przerwał pracy i nie zmienił pozycji podczas niebezpiecznego manewru, kiedy groziła im wszystkim zagłada.

Heine wkręcił właśnie ostatnią świecę i zakładał kable po stronie wewnętrznej, a drugi mechanik pomagał Massendorf owi wgramolić się z powrotem na pokład, gdy burza uderzyła na nich całą mocą.

Odczuli to jak wybuch zbiornika wypełnionego huraganem. Podniosło ich w górę niby garść słomy i odrzuciło w tył, a potem parło przed sobą, tratowało, przewalało i zmiatało wśród nieprzeniknionej, dotykalnej niemal ciemności.

Miasto, lotnisko, hangary, brzeg, wszystko to znikło jak starte z powierzchni ziemi potęgą burzy, która tarzała się po oszalałych falach jeziora i rwała naprzód na oślep, pogrążając w mroku i zgrozie samotny sterowiec na próżno usiłujący stawić jej czoło.

Ciemność, darta błyskawicami, dudniła nieustannym grzmotem. Pękały pioruny, jakby niebo sypało się na ziemię, i cwałowały jedna za drugą szarże ulewy zmieniające dno tego czarnego piekła w war rozpylonego srebra i popiołu.

Knoll, oślepiany wielekroć, ogłuchły od wichru i piorunów, nie mógł odnaleźć wzrokiem Massendorfa i już zaczął przypuszczać, że porucznik został porwany za burtę, gdy nagle zobaczył jego mokrą twarz tuż przy swojej i usłyszał coś pośredniego między odległym szeptem a wrzaskiem wydzierającym się ze ściśniętego gardła:

Gotowe!... Powiedzieć Eckholtowi... Gotowe!

Pochylił się do wylotu tuby i sam z kolei wrzeszczał zachłystując się wichrem.

Jednocześnie w świetle kilku następujących po sobie błyskawic ujrzał zarys jakiegoś przerażającego kształtu, który leciał z boku na gondolę niby olbrzymi, połyskliwy garb skały oderwany od podstawy i uniesiony niezrozumiałym sposobem w powietrze.

Nie miał nawet czasu uświadomić sobie, że na coś patrzy, nie zdołał właściwie jeszcze, zobaczyć, gdy już zjawisko znikło, rozpłynęło się w mroku, pozostawiając wrażenie czegoś nierealnego i strasznego zarazem, co mogło przywidzieć się wśród skłębionych chmur.

Przyszło mu do głowy, że może zawlokło ich już na drugi brzeg jeziora i że to, co minęli, było szczytem górskim, jednym z tych, o które L-59 roztrzaska się za chwilę.

Ta myśl opanowała go do tego stopnia, że przez dłuższy czas nie ruszał się z miejsca czekając na uderzenie, na łoskot i trzask łamanego kadłuba, na cios, który wyrzuci go z pokładu w przepaść.

Nic takiego zresztą nie nastąpiło. Natomiast nagłe, bez żadnej widocznej przyczyny, blisko, tuż u nóg doktora, zagdakał silnik, pykając czerwonobłękitnym płomieniem z rur wydechowych, i zaraz zawarczał jędrnie, zagęścił rytm wybuchów aż do niskiego, jednostajnego ryku pełnej mocy.

Ktoś, zapewne Massendorf pociągnął Knolla za ramię i doktor zrozumiał, że powinien teraz wrócić do gondoli nawigacyjnej. Spojrzał raz jeszcze w stronę, gdzie pokazała się niesamowita zjawa skalna, i minąwszy Heinego zszedł za porucznikiem do głównej galerii.

Okazało się, że grzbiet górski, który tak blisko ujrzał przy błysku piorunów, bynajmniej nie był wytworem jego wyobraźni: L-59 istotnie minął skalisty szczyt Meersberg, wznoszący się na przylądku u północnego wybrzeża, wzdłuż którego dryfowali pod wiatrem wykręcającym teraz na zachód.

Po pierwszym ataku burza zdawała się tracić na sile, bo sterowiec na pełnych obrotach wszystkich pięciu silników przebijał się przez nią teraz bez większego trudu.

Na wschodzie, dokąd dążyli odbywając tę samą drogę, którą burza wlokła ich tyłem przed półgodziną, przejaśniło się nieco. Deszcz padał jeszcze i chmury kłębiły się groźnie, ale widać w nich było jakby sklepioną bramę czy też głęboką wnękę różowawej jasności, u której stóp majaczyło miasto.

Wprawdzie dalej i po obu stronach tej przerwy gromadziły się ciężkie, zupełnie już czarne chmury, ale sam .widok lotniska rozpłaszczonego na wysokim brzegu podziałał ożywczo na wszystkich, a Knoll doznał niewypowiedzianej ulgi ujrzawszy w twarzach załogi wyraz nadziei.

Musieli przeżyć ciężkie chwile, podczas gdy nie wiadomo było, co się dzieje w gondolach silnikowych i czy Massendorf zdoła na czas usunąć defekt motoru.

Grzebaliście się jak muchy w smole — powiedział Grass, gdy pierwszy oficer zameldował się komendantowi. — Omal nas nie wpakowało na skały. Przez ten czas można było wymienić cały blok albo wał korbowy.

Gada pan głupstwa — mruknął Massendorf i dodał coś o kapuścianych głowach młodszych oficerów, którzy potrafią tylko kręcić kołem sterowym, nie bardzo nawet wiedząc, jak działa jego przekładnia.

Tymczasem L-59 dotarł do brzegu jeziora i wyszedł z ostatniej fali dżdżu.

Ziemia leżała zmyta, ciemna niewyraźna w półmroku. Hangary stoczni wznosiły się z niej jak czarne cienie.

Trudno było określić, na jakiej wysokości znajduje się sterowiec. Tam w dole nie było jeszcze świateł.

Eckholt kazał zmniejszyć obroty wszystkich silników i wydał zarządzenia do lądowania.

Potem nabił rakietnicę, a kilka rakiet wsunął do bocznej kieszeni. Po chwili trzy czerwone gwiazdy śmignęły daleko w przód i spłynęły miękkimi łukami w dół, oświetlając grupę ludzi na środku lotniska. Zaraz po tym zabłysły żółtawe punkty latarń rozsiane po budynkach i uszeregowane wzdłuż ulic. U szczytów hangarów i kominów zakwitły ostrzegawcze czerwone żarówki. Schemat świetlny portu wystąpił w lekkim skrócie, jakby unosząc się nad ziemią niczym z nią nie związany.

Wtem z ciemności trysnęła w górę zielona, jarząca kula, rozpadła się u szczytu paraboli i pękła na kilka drobniejszych gwiazd, które wolno opadały gasnąc po drodze. Zanim zgasła ostatnia, spod czarnego doku mrugnęły dwa reflektory i rozcięły mrok ostrymi nożycami oślepiająco białego światła.

Kurs na przecięcie promieni — powiedział Eckholt. — Na dół ster.

Piloci wykonali rozkaz jak dwa automaty. L-59 pochylił się w dół i szedł wolno w słabnących podmuchach wiatru.

Dziewięćset obrotów — przeleciało przez tubę. — Tylna gondola stop!"

Stop!" powtórzył sygnał na tarczy.

Grass i Feldbach stali z oczyma utkwionymi w ciemność, zaciskając chwyt dłoni na szprychach kół sterowych.

Uwaga — szepnął porucznik. Bosman drgnął i zaprzeczył ruchem głowy.

Jeszcze daleko — powiedział.

Załoga do lin! — rozległ się donośny głos Eckholta. — Do lądowania!

Skrzyżowane nożyce światła zbliżały się. Knoll ulegał złudzeniu, że sterowiec już opada na lotnisko pomiędzy nimi, że za sekundę, za pół sekundy uderzy o ziemię, która wydawała się całkiem bliska.

Wtem jakiś nieoczekiwany boczny prąd wiatru targnął sterem i balon skręcił gwałtownie, zanim Grass zdążył zareagować. Światła uciekły w lewo, jedno ich ostrze skróciło się nagle obejmując oślepiającym blaskiem biegnących na ziemi żołnierzy, drugie zaś wydłużyło się i zbladło.

W lewo ster —- rzucił szybko Eckholt. I zaraz potem:

W prawo ster! Stop!

Stop! — powtórzył głośno w tubę. — Wszystko stop!" Tarcze sygnałowe kolejno skoczyły na „Stop", nagła cisza przejęta szumem wiatru objęła sterowiec i w tej chwili Feldbach gwałtownie przerzucił szprychy steru.

Kardan zamamrotał głośno, Eckholt nachylił się do tuby i powiedział: „Liny na dół!", a potem wychylił się na zewnątrz i wolał coś do ludzi biegnących pod kadłubem.

Wreszcie cofnął się gwałtownie do wnętrza gondoli i spoj-zał na tablicę sygnałową.

Odciążyć przód! — krzyknął. — Prędko!

Wszyscy stali w miejscu jak porażeni, tylko Feldbach puścił z rozmachem swoje koło w prawo i sięgając na całą długość ramienia przed nosem porucznika Grassa szarpnął dźwignię spustową.

Wtedy Knoll zobaczył ziemię wprost przed sobą. Wynurzyła się z czerni, leciała ku szybom gondoli milcząca, obojętna, potężna. Zdawało się, że żadna siła nie potrafi przeszkodzić zderzeniu. Że nic nie powstrzyma ciężko opadającego balonu od starcia się z tą ciemną masą wyrastającą tuż przed jego pochylonym łbem.

Lecz oto światła reflektorów znów błysły na wprost, uniosły się nieco, stanęły w miejscu.

Woda szorowała ze spustów, rozległy się okrzyki, liny dźwięcznie uderzyły o powłokę, szarpnęły, pokład zakołysał się, uciekł spod nóg i nagle spód uderzył o coś twardo.

Grass zamocował tymczasem oba koła sterowe i namyślał się właśnie, co ma powiedzieć temu bezczelnemu Feldbachowi, który widocznie zapomina, że jest podoficerem, gdy za jego plecami rozległ się surowy głos Eckhołta.

Poruczniku Grass!

Słucham, panie kapitanie — powiedział stukając obcasami.

Niech pan poświęca trochę więcej uwagi manewrom, które należą do pana — wyrzekł Eckholt z naciskiem. — Trzeba teraz dopilnować zakotwiczenia sterowca.

Tak jest — mruknął Grass obrażony.

Eckholt szedł wzdłuż gondoli ku wejściu do głównej galerii; po drodze dostrzegł wysoką, chudą postać Knolla. Zatrzymał się i dotknął jego ramienia.

Trzeba się przygotować do zejścia na ziemię, doktorze. Jak tylko otworzą luk wyjściowy, tam w przodzie.

Knoll skinął głową. Chciał coś powiedzieć, ale kapitan go uprzedził.

Teraz czeka nas najgorsze — rzekł zniżając głos. Ścisnął jego ramię lekko powyżej łokcia, jakby chcąc dodać mu odwagi, i wspiął się w górę po szczeblach trapu.

Knoll nie zdołał jeszcze uświadomić sobie, co teraz może im grozić, gdy ciężki huk grzmotu wstrząsnął powietrzem, a jednocześnie wicher przyczajony dotychczas gdzieś pod chmurami urwał się im i runął z furią na sterowiec kładąc go na boku.

Wszyscy na ziemię! — wolał z góry Eckholt.

W tej chwili zgasło światło i wnętrze gondoli zalała ciemność. Ludzie potrącali się nawzajem szukając po omacku wyjścia, trzaskały gdzieś rozsuwane drzwi, w galerii dudniły czyjeś spieszne kroki, z ziemi rozlegały się gwizdki sygnałowe, a od strony hangarów biegli żołnierze, mechanicy i robotnicy wezwani do pomocy.

Wiatr cwałował po lotnisku, wykręcał w nagłych porywach, cichł i ruszał do nowej szarży. Balon miotał się na cumach trzymających go u łba i u rufy, a ludzie przy linach tłoczyli się zbitą ciżbą, wleczeni to naprzód, to w tył w miarę jego przechyłów.

Knoll, przerzucany od burty do burty, dotarł wreszcie na czworakach do luku wyjściowego, opuścił się na rękach i zwolniwszy chwyt dłoni opadł na ziemię. Podniósł się natychmiast i usłyszał, że Eckholt go woła, więc poszedł w tamtą stronę i stanął opodal.

Marynarze z obsługi portu wbijali żelazne drągi kotwiczne, do których następnie uwiązywano liny. Komendant lotniska zarządził narzucenie sieci na kadłub sterowca i teraz sam wraz z innymi wbijał pale dokoła, aby ją zamocować.

Mimo to wzmagający się wiatr szarpał kadłubem i gondole tłukły głucho po twardym gruncie.

Połamią się — rzekł Eckholt do Knolla. — Nic na to nie poradzimy. Nie można go wprowadzić pod dach. Niestety, nie ma hangaru z wylotem na północny wschód. Widzi pan, co się dzieje? W czasie zwrotu żadna siła nie utrzymałaby go w miejscu. Trzeba to przeczekać.

Główna masa chmur już nadlatywała od wschodu. To, przez co przeszli nad jeziorem, wydawało się w porównaniu z nią zaledwie potyczką z przednią strażą orkanu.

Wiatr gęstniał i potężniał, cwałując na przełaj przez lotnisko w coraz gwałtowniejszych porywach. Kanonada piorunów zdawała się rozsadzać przestrzeń. Grzmoty toczyły się po wybojach burzy coraz niżej, tuż nad ziemią zamarłą ze zgrozy.

W pewnej chwili z łoskotem przypominającym szum wezbranej rzeki, która rzuca się w dół po obrywie wodospadu, lunęła ulewa.

Wśród tego zamętu oszalałych żywiołów dwa obojętne, zimne lustra reflektorów z wolna obróciły się na osiach oświetliły balon.

Liny jak rozwścieczone węże wiły się po rozmokłej ziemi, ogromny kadłub szamotał się, podrywał w górę i, szarpnięty nagle uwięzia cum, uderzył twardo kilem.

Z gondoli pozostały drzazgi. Dokoła wbijano ciągłe pale i kotwy żelazne, aby unieruchomić przód, który podnosił po dwudziestu ludzi uczepionych do sieci i rzucał nimi jak pęczkiem warzywa. Wycie wiatru zdawało się dochodzić do zenitu. Trudno było utrzymać się na nogach.

Nagle z jakiegoś budynku zerwało dach z okropnym trzaskiem i poniosło tuż nad głowami ludzi. Wtedy właśnie puściły dwie główne cumy kotwiczne, a przerażeni marynarze rozbiegli się w popłochu. Eckholt skoczył naprzód, aby ich zatrzymać, ale jego głos zginął w wyciu wichury.

Zanim zrozumieli co zaszło, było już za późno. Dwie kotwice wyrwane z głębokości półtora metra przeleciały nad całym kadłubem. Przód balonu, uwolniony nagle z tych najtęższych więźb, poddał się natarciu huraganu, szarpnął raz jeszcze pozostałymi linami, które skoczyły w górę wyłuskując wbite w ziemię pale, i skręcił w bok obracając cały kadłub na rufie jak na osi.

Wprawdzie Eckholt i Knoll na czele pozostałych ludzi rzucili się na ratunek i po rozpaczliwych wysiłkach zdołali ponownie zakotwiczyć cumy, ale teraz położenie balonu, bokiem do wiatru, było już zupełnie beznadziejne.

Nawet przybyła samochodami kompania piechoty nie zdołała utrzymać w miejscu uszkodzonego kadłuba, który wlókł za sobą ludzi, wyrywał kotwy i pale i z wolna, lecz uporczywie zbliżał się ku dokom.

Huragan trwał już od dwóch godzin i zdawał się wciąż zyskiwać na gwałtowności. Eckholt, który aż do zerwania kotwic nie tracił nadziei, że burza wkrótce minie, teraz musiał uznać się za pokonanego. W świetle reflektorów widać było poszarpaną powłokę i sterczące z niej połamane i pogięte dźwigary. Ludzie opadali z sił. To mogło trwać jeszcze kwadrans, jeszcze pół godziny. Potem...

Do Eckholta podszedł komendant portu i nie patrząc mu w oczy powiedział:

Nie mogę pozwolić, żeby ten wrak zburzył halę. Prędzej czy później urwie się i wpadnie na ścianę.

Tak, to było jasne, ale Eckholt nie mógł się zdobyć na żadną odpowiedź. Rozpaczliwie szukał w myśli jakiegoś sposobu uratowania szczątków sterowca. Jeszcze przez chwilę łudził się nadzieją, że atak burzy minie.

Wreszcie uległ.

Niech pan robi, co pan uważa za konieczne — powiedział i odwrócił się.

Komendant portu wydał jakiś rozkaz trzem swoim podoficerom, którzy natychmiast zabrali się do jego wykonania.

Rozległy się okrzyki:

Zakotwiczyć wszystkie liny!

Eckholt stał z twarzą trupiobladą i oczami utkwionymi w sterowiec.

Teraz niech wszyscy odejdą na bok! — zawołał komendant portu.

Gdy już nikogo nie było przy linach, sam ruszył naprzód kierując się na środek kadłuba oświetlony reflektorami jak na scenie upiornego teatru. Szedł wolno trzymając w każdej ręce ciężką rakietnicę, aż o dziesięć kroków od sterowca zatrzymał się.

Co on chce zrobić? — zapytał Knoll zwracając się do Grassa.

Było to pierwsze pytanie, jakie zadał od dwóch godzin. Własny głos wydał mu się obcy i dziki, podobny do gardłowego bełkotu — może wskutek skurczu w szczękach, jakiego doznawał zaciskając je nieświadomie aż do bólu.

Grass wzruszył ramionami, lecz nagle chwycił go za rękę, sam zdumiony i poruszony do najwyższego stopnia. — Patrz pan, ten człowiek... On chyba oszalał! Komendant portu wolno uniósł prawe ramię i celował. Krótka, gruba lufa rakietnicy połyskiwała złowrogo w świetle reflektora. Rozległ się huk i zapalający pocisk przebił powłokę sterowca.

Przez chwilę panowało głuche milczenie, ale zanim padł drugi strzał, nad grupą widzów przeleciał szmer głosów jak stłumiony jęk trwogi.

Knoll obejrzał się na Eckholta, jakby chciał wezwać jego pomocy przeciw temu morderstwu. Ale kapitan stał jak skamieniały, w pozie pełnej rezygnacji, z pobladłą twarzą i ramionami bezwładnie opuszczonymi w dół.

Poddał się — pomyślał doktor.

Wtem buchnął ogień. Z początku tylko jednym wąskim jęzorem polizał ciemność zawisłą nad prostymi pasami elektrycznego światła: potem nagłym skokiem wzbił się wysoko w górę rozrywając trzewia obezwładnionego sterowca, a potem, w miarę jak komendant portu strzelał jedną rakietę po drugiej, rozpruł cały kadłub i zawładnął nim od łba do rufy.

Wodór zmieszany z powietrzem palił się gwałtownie. Wiatr niósł płomienie jak ogromne, blękitnobiałe ptaki to zrywające się z ognistej czeluści i odlatujące z łupem w noc, to znów powracające z rozwiniętymi skrzydłami, aby na chwilę przysiąść na skraju gorejącej powłoki.

Pożar huczał basem, ryczał, grzmiał targany przez burzę za włosy, wył, miotał się jak olbrzymi smok w uwięzi stalowych lin i kotwic.

Jeżeli nie strawi powłoki, zanim popękają liny, cała stocznia pójdzie z dymem — pomyślał Knoll.

Lecz liny i kotwice trzymały. Wiatr hulał między obnażonymi żebrami szkieletu, nie napotykając już takiego oporu jak poprzednio. Długie strumienie ognia kładły się na ziemi, rwały aż pod chmury, chwytały wymykające się obłoki gazu i z trzaskiem rozpryskiwały się w ich wybuchach. Gdy dobrały się do zbiorników z benzyną, płomień poczerwieniał, a niskie miedziane niebo roztrzęsione kanonadą piorunów i stratowane huraganem zdawało się uciekać w górę, przerażone obrazem tego, co spełniało się na dnie przestrzeni. Stalowa ciemność drgała rozstępując się przed blaskiem, deszcz jak krew tryskająca podczas jakiejś potwornej rzezi zalewał oczy i tylko zezujące ślepia reflektorów patrzyły obojętnym, zimnym spojrzeniem, które nie docierało cło wnętrza żaru.

Wkrótce jednak ogień zaczął przygasać. Pomiędzy zamierającymi płachciami i skrętami jego płomieni widać było rozprażone, pogięte, pokurczone,, na pół stopione dźwigary i pierścienie głównych wiązań. Żarzyły się jeszcze nie całkiem strawione części gondoli i czarnym żałobnym kopciem falowały zbiorniki smaru.

Potem trup wspaniałego sterowca sczerniał i tylko gdzieniegdzie brudny płomień pełzał pomiędzy jego szczątkami. Krople deszczu syczały na rozgrzanym metalu, zamieniając się natychmiast w parę, którą świszczący wiatr zwiewał, jak duszę uchodzącą ze zwęglonego ciała.

5

To prawda — powiedział pułkownik Michajłow. — To prawda: nie byliśmy pewni, czy Rumunia wypowie nam wojnę, czy też stanie po naszej stronie. Ale dobrze się stało, że walczy przeciw nam: o wiele mniej sił zużywamy na północnym froncie przeciw niej, gdy jest naszym wrogiem, niż musielibyśmy zużyć, aby ją ratować jako sojuszniczkę.

Uśmiechnął się i zaczął znów pociągać dym z długiego cybucha fajki, patrząc w okno.

Knoll nic nie odrzekł. Położenie polityczne tego kraju nie obchodziło go właściwie wcale, a jeżeli rozmawiał z pułkownikiem, to bynajmniej nie dlatego, aby wyrobić sobie jakieś zdanie o jego ojczyźnie i armii, która z nie znanych mu powodów nie połączyła się ze słowiańską potęgą Rosji.

Doktora uderzył w Bułgarii tylko jaskrawy kontrast pomiędzy rozpaczliwą sytuacją państwa otoczonego ze wszech stron przez wrogów a względnym dobrobytem wewnętrznym. Pomiędzy romantycznym zamiłowaniem do wojny, wyrażającym się narodową dumą z długotrwałości walki i bitności wojsk, a spokojem leniwego nurtu życia tam, dokąd odgłosy walk nie docierały.

Mimo braku uporządkowanych po niemiecku przepisów dyscypliny społecznej, mimo błędów organizacyjnych, które niewątpliwie w Niemczech zachwiałyby gmachem państwowym, tu wszystko trwało i odbywało się prawie normalnie, jakby wojna była w tym kraju zjawiskiem odwiecznym, nieprzemijającym.

Ta trwałość zbrojnej zawieruchy złagodziła widocznie jej objawy poza frontem: nie było pól leżących odłogiem, nie było ograniczeń żywnościowych, nie odczuwało się wzmożonego wysiłku narodu, aby podołać krwawym daninom na polach bitew.

Knoll, wyrażając bardziej ogólnie myśl pułkownika Michajłowa, powiedział wreszcie:

Nie macie godnych siebie przeciwników, a los oszczędził wam słabych przyjaciół.

Za oknami smęciły się deszcze. Nic się nie zmieniało i można było myśleć, że nic się nie dzieje w tym kraju, który spoczywał w spokoju, podczas gdy jego armie walczyły na trzech frontach.

Deszcz padał, nad szarymi wodami Tundży włóczyły się mgły, a Knoll od trzech tygodni na próżno czekał na pogodę, skracając sobie czas rozmowami z komendantem garnizonu w Jamboli.

Pod pozorami spokoju i opanowania nurtowała go niecierpliwość. Niejednokrotnie zdawało mu się, że jest bliski szaleństwa, gdy dzień rozpoczynał się mgliście i deszcz ze śniegiem zaczynał padać w południe, aby nie ustawać już do wieczora.

Stary, drewniany hangar zaciekał mimo remontu, który jakoby został przeprowadzony przed przybyciem wyprawy, i L-59 nasiąkał wilgocią w swym „chwilowym" schronieniu. Można było obawiać się, czasem doktor przewidywał to z rozpaczliwą pewnością, że ten nowy sterowiec nigdy już nie poleci. Że zbutwieje w porcie, zginie śmiercią niesławną, o wiele gorszą niż śmierć w płomieniach, która przypadła w udziale jego prototypowi. Tylko że teraz już zapewne nikomu nie udałoby się dźwignąć go jak Feniksa z popiołów po raz drugi.

Wśród ludzi wtajemniczonych w dzieje afrykańskiej ekspedycji sterowcowej przeważało zdanie, że nie dojdzie ona do skutku. Jakieś fatum zawisło nad tym śmiałym przedsięwzięciem i od samego początku stanęło w poprzek jego drogi.

Knoll w swym awanturniczym życiu był świadkiem upadku niejednego przedsięwzięcia, które powstało z równym nakładem energii jak niemiecka ekspedycja do Afryki Wschodniej. Przeszedł niejeden zawód i uległ niejednemu niepowodzeniu.

Widział porzucone kopalnie i niszczejące zapasy sprzętu sprowadzonego z trudem w głąb Czarnego Lądu z Europy do budowy zakładów przemysłowych, dróg żelaznych i elektrowni, które nigdy nie miały powstać. Widział ogromne inwestycje przedsiębiorstw plantatorskich, które po upływie dwóch lat znów pochłaniała dżungla. Widział farmy hodowlane, wyrastające jak grzyby po deszczu, i pozostałe po nich ślady w postaci rozwleczonych dokoła szkieletów bydła, które padło od straszliwej naga-na, jak plemiona Bantu nazywają muchę tse-tse. W roku 1905 był zamieszany w powstanie Watusi i Bahutu w Piuandzie i stracił przy tym wszystko, co posiadał. Brał udział w rewolucjach Urundi, osadzając nowych władców na tronach, by potem kryć się jak ścigany zwierz przed prześladowaniem ich przeciwników, gdy po triumfach następowały klęski. Patrzył na pogrzebane nadzieje, bronił straconych posterunków i spraw zaprzepaszczonych, walczył z przemocą i nieraz doznawał porażek.

Ale wszystko to działo się wśród ludzi pierwotnych, z dala od cywilizacji, jak na innej planecie.

« 122 »

Natomiast tu, w świecie białych, do których chcąc nie chcąc należał, tu w Europie każde wrażenie z niepojętych przyczyn wyolbrzymiało się do rozmiarów kataklizmu.

Dusza tego człowieka, który nie pamiętał bodaj swego dzieciństwa spędzonego w Niemczech, a z wrażeń młodości zachował zaledwie kilka mglistych obrazów, reagowała nadzwyczaj żywo i silnie na wszystko, co działo się dokoła niego po powrocie do kraju.

Ruiny ludzkich zamierzeń i widome ślady klęsk pod zwrotnikami wydawały mu się błahe w porównaniu z opuszczeniem sterowca w rozpadającym się hangarze, z powolnym butwieniem nędznych zabudowań lotniska, z apatią załogi, z nastrojem beznadziejnego oczekiwania na coś, co zdawało się nigdy nie nastąpi...

Knoll nie znał Bułgarii, podobnie zresztą jak Niemiec. Bez żadnej przesady można by powiedzieć, że o wiele lepiej orientował się w stosunkach nad jeziorem Czad lub w Angoli niż w Berlinie czy w Sofii.

Często ze zdumieniem odkrywcy uświadamiał sobie najzwyklejsze fakty codziennego życia i myślał wówczas: „Tak postępowałbym zapewne zawsze, gdybym pozostał w tym kraju".

Spotykając różnych ludzi w czasie swych zabiegów u władz wojskowych, w gabinetach ministerialnych i w urzędach, wreszcie w prywatnym życiu, powstrzymywał odruch zdziwienia na myśl, że mógłby być jednym z nich, myśleć jak oni, zajmować podobne stanowiska.

Wydawało mu się to czymś dziwacznym, czymś nie do Wiary. Mówił sobie wówczas, że jest „dzikusem", lecz mówił to z pewną przechwałką, bo jednak...

Gdy dnia siódmego października w dwie godziny po pożarze pierwszego balonu inżynier Ludwig zawiadomił Knolla i Eckholta, że z Berlina przyszedł telegraficzny rozkaz natychmiastowego przygotowania następnego z serii sterowca L-59 do podróży afrykańskiej, doktor zaniemówił ze wzruszenia.

Wiadomość zastała go w chwili ostatecznego przygnębienia i ten nagły przeskok od skrajnej prostracji do pewności, że jego sprawa nie tylko nie została przegrana, ale już znów posuwa się naprzód i to bez żadnego wysiłku z jego strony (do którego zresztą nie byłby wówczas zdolny), ten przeskok niespodziewany wstrząsnął nim głęboko.

Wśród uczuć, które w tej pamiętnej chwili miotały jego sercem, obok łatwo zrozumiałego wybuchu uniesienia i radości, po raz pierwszy zrodził się podziw dla niemieckiej potęgi i odporności. A w ślad za nim obawa przed tą potęgą, z którą kiedyś być może trzeba będzie walczyć jakże szczupłymi środkami.

Jednocześnie ogarnięty zdumieniem nad szybkością odbudowy swego dzieła przez ludzi, których z takim trudem udało mu się przekonać, że dzieło to należy podjąć, doznał duchowej rozterki: wybrał sobie przecież „inną ojczyznę", inną organizację społeczną, inny świat pojęć; a gdy pomyślał, że w jego żyłach płynie krew niemiecka, musiał bronić się przed uczuciem dumy.

Odłożywszy na później analizę tych swoich wewnętrznych konfliktów, zaczął natychmiast działać. Lecz prawie równocześnie z nim zaczęło działać owo fatum stające w poprzek ludzkich zamierzeń.

Zaledwie rozpoczęta budowa drugiego z rzędu sterowca L-59 została nagle przerwana wskutek zawalenia się stropu hali montażowej.

Pogięty i połamany szkielet kadłuba, na pół wykończoną gondolę i dwa silniki wyrzucono do starego składu jako złom.

Wtedy warsztaty w Staaken otrzymały pilne zamówienie na budowę trzeciego sterowca L-59 i pracując na trzy zmiany, wykończyły go w rekordowym czasie dwóch tygodni.

Niemiecka organizacja raz jeszcze zatriumfowała.

Gorzej było co prawda z zebraniem odpowiednich zapasów sanitarnych i medycznych; brak surowców już wówczas bardzo dotkliwie dawał się odczuwać w Niemczech. Niektórych środków lekarskich w ogóle nie można było dostać. Za to broń i amunicja zostały dostarczone na czas w ilości i wykonaniu jak najlepszym.

Trzeciego listopada L-59 pod dowództwem komandora Eckholta i z całą dawną załogą wystartował ze swego macierzystego portu Staaken, przeleciał przy dobrej pogodzie nad Śląskiem i Czechami, minął Budapeszt i nad doliną Dunaju dotarł do Swisztowa, po czym wykręcił na południe, wzbił się na wysokość dwóch tysięcy metrów i przeleciawszy nad szczytami gór, opuścił się w dolinę Tundży.

Po dwudziestu sześciu godzinach lotu załoga ujrzała lotnisko w Jamboli przykryte lekką pierzyną śniegu i czarny drewniany hangar, który miał się stać schronieniem sterowca na krótki okres czasu przed dalszą podróżą.

L-59 wylądował niemal bez pomocy z ziemi, ponieważ nie spodziewano się go tak wcześnie. Tylko dzięki przypadkowej obecności pułkownika Michajłowa na lotnisku zdołano na czas zebrać kilkudziesięciu żołnierzy, którzy pod kierunkiem Grassa wprowadzili balon do hangaru.

Kilka dni następnych zeszło na przygotowaniach do wielkiego przelotu. Eckholt uzupełniał zapasy benzyny i smarów, przeprowadzał inspekcje i drobne naprawy, kompletował mapy i studiował komunikaty meteorologiczne.

Te ostatnie były bardzo niepewne i trudne do zdobycia: sieć stacji meteorologicznych w Bułgarii właściwie nie istniała. Posterunki nie były wyposażone w odpowiednie przyrządy, wydawały komunikaty opóźnione i często mylne. Trudno było porozumieć się z władzami, które bynajmniej nie zdradzały gorliwości w spełnianiu poleceń niemieckiej kwatery głównej i robiły nieuzasadnione trudności.

Tylko ze strony Micliajłowa mogli liczyć na pomoc i poparcie. Pułkownik nudził się w małym garnizonie; przybycie sterowca stało się dla niego źródłem rozrywek.

Woził Knolla swoim rozklekotanym samochodem po okolicy, a ilekroć zachodziła potrzeba osobiście interweniował w urzędach, składach i u władz administracyjnych. Był niesłychanie gościnny, lubił wypić i wtedy stawał się wylewny i serdeczny.

Gdy już wszystko było gotowe i tylko przewlekły okres niepogody trzymał załogę i balon na miejscu, Knoll stał się codziennym gościem pułkownika. Starał się oszukać czas w długich rozmowach ze starym żołnierzem i niewielkim wysiłkiem podsycał dyskusję, która zwykłe przechodziła w końcu w monolog Michajłowa na temat wojny.

Doktor słuchał albo raczej udawał, że słucha i zatapiał się we własnych myślach. Wyrywało go z nich nagłe przypomnienie o chwili obecnej i wtedy biegł na lotnisko zdenerwowany i niecierpliwy, z zawodną nadzieją, że może wreszcie dziś w nocy, może o świcie odlecą na południe... Tak mijały dni.

Hangar zaciekał nieustannie, mgły włóczyły się nad rzeką i po rozkisłych drogach między polami. Massendorf spał jak niedźwiedź, Grass zalecał się do córki burmistrza, Eckholt klął, podoficerowie grali w karty lub naprawiali nie dający się uszczelnić dach hangaru. Knoll, który przedtem nigdy nie chorował, z wyjątkiem tego jednego wypadku kiedy poznał M'Bayę, teraz miał uczucie, że kona po długiej niemocy, bez żadnej nadziei wyzdrowienia.

W takich warunkach trzynastego listopada Eckholt zarządził wyprowadzenie sterowca z hali wśród gęstej mgły i śniegu prószącego ospale od wczesnego rana.

Komunikat z Burgas zapowiadał nad Morzem Czarnym wyż baryczny i pogodę na trasie w kierunku morza Marmara i Turcji.

Silniki były już w ruchu. Eckholt kazał odciążyć przód, następnie zaś równomiernie wylewać część balastu, aby startować niemal pionowo i przebić się od razu przez mgłę, gdy wskutek nieostrożności Grassa i złej obsługi, na ziemi tylna gondola silnikowa uderzyła o powierzchnię lotniska, zginając zastrzały i rwąc stalowe taśmy usztywniające.

Trzeba było zaniechać startu i wprowadzić sterowiec z powrotem do hangaru.

Eckholt i Massendorf ze wszystkimi mechanikami zabrali się gorączkowo do naprawy uszkodzenia. Grass z Knollem przy pomocy Michajłowa szukali części zamiennych łub warsztatu, który mógłby je wykonać na zamówienie.

Okazało się, że czegoś podobnego nie ma ani w Burgas, ani w Warnie, ani nawet w Sofii i że trzeba będzie sprowadzić nowe zastrzały z Niemiec.

To potrwa ze dwa tygodnie — oświadczył pułkownik.

Przez cztery następne dni pogoda była słoneczna i ciepła. Massendorf w tym czasie harował jak wól: zakładał niewielką fabrykę w Jamboli. Jego ludzie robili odlewy z duralu i dźwigary z nitowanej blachy. Warczała stara, zardzewiała tokarnia sprowadzona aż ze Sliwna i kuły młoty w kuźni miejscowego kowala.

Siedemnastego o świcie po całonocnym montażu gondola była gotowa.

Pogoda jeszcze trwała, choć na południu przeciągały chmury i zrywał się wiatr. L-59 wyłonił się z hangaru obciążony pełną miarą balastu i paliwa, z odsłoniętymi karabinami maszynowymi i opuszczonymi szybami gondoli nawigacyjnej. Powłoka jego była sucha, dobrze naciągnięta i lśniąca nowością, jakby przed chwilą dopiero opuścił stocznię.

Start odbył się normalnie.

Michajłow stał pod masztem portu na czele kompanii wojska i salutował odlatujących. Żołnierze prezentowali broń. Na maszt wspięła się biało-zielono-czerwona flaga i łopotała na wietrze.

L-59 wziął kurs 88 stopni i poszybował w kierunku Burgas, mając wiatr południowy z prawej burty.

Wkrótce minęli Wzgórze Zbawiciela wyrastające samotnie z gładkiej, opadającej ku wschodowi równiny i ciągle nabierając wysokości ujrzeli ciemną linię morza.

Okrążyli miasto i port od południa i weszli nad płaszczyznę wody, lecąc równolegle do brzegu.

W ten sposób, zataczając wielki łuk, aby ominąć Morze Egejskie i ukryte w jego północnej stronie eskadry nieprzyjacielskich samolotów, dotarli do wybrzeża Tracjj, przelecieli nad wąskim pasem lądu i znaleźli się po drugiej jego stronie nad morzem Marmara.

Było pół do jedenastej, gdy Eckholt zmienił kurs na 210 stopni, kierując się wprost ku Pandermie. Ociepliło się znacznie i od brzegów małoazjatyckich zaczęły ciągnąć nad gładkim morzem obłoki, coraz większe i coraz niższe.

L-59 sunął ponad nimi skąpany w blasku słońca, ale po upływie mniej więcej pół godziny wprost na drodze balonu pojawiła się druga warstwa chmur leżąca nad pierwszą. Ta była jednolita, gęsta i gruba; sięgała zapewne trzech albo czterech tysięcy metrów, podczas gdy dolna jej powierzchnia tworząca brudnoszary pułap opadała do tysiąca pięciuset.

Sterowiec wleciał pod tę pokrywę skłębionej pary i stopniowo opuszczał się coraz niżej w zacieśniającej się przestrzeni.

Nad Pandermą wysokościomierz wskazywał siedemset metrów. Niższe obłoki skończyły się nagle jakby wessane przez niebo, które było brudne jak zadymiony sufit i tak bliskie, że grzbiet sterowca zdawał się orać w nim płytką bruzdę.

Wtedy zaczął padać deszcz. Siekł po szybach gondoli i każda jego kropla rozpryskiwała się na szkle jak maleńki, wybuchający pocisk. Gnał poziomymi falami, zacinał z boków, zależnie od lekkich trawersów balonu raz z lewej strony, raz z prawej. Osiadał zimnym potem na całej powierzchni sterowca, spływał drżącymi strumykami ku rufie, z pomocą nurtu owiewającego powłokę przedostawał się ciężkimi, obfitymi bryzgami na stery i porywany wiatrem tworzył u ich krawędzi przezroczyste grzebienie, warkocze i smugi wody.

Eckholt, stosownie do wskazówek bułgarskiego wywiadu, nie chciał pokazywać się na zachodnim wybrzeżu Azji Mniejszej, gdzie nieprzyjaciel skoncentrował kilka eskadr wodnosamolotów i okręty zaopatrzone w szybkostrzelne działa przeciwlotnicze. Dlatego mimo coraz gorszej pogody i przy coraz słabszej widoczności postanowił lecieć nadal nad terytorium tureckim w głąb lądu, by dopiero w pobliżu Zatoki Smyrneńskiej wyjść nad morze i wziąć kurs na Samos i Rodos.

Orientację na trasie ułatwiał tor kolejowy wiodący z Pandermy wąskimi dolinami rzek i przesmykami wśród gór aż do Smyrny. W tę ciasną gardziel, na której dnie wiły się szyny i do której otwierały się liczne wyloty jarów, wąwozów i rozpadlin, wpełzł ostrożnie L-59 szumiąc pięcioma silnikami na zmniejszonych obrotach.

Powietrzna cieśnina zwężała się raz po raz i Knoll stojąc u burty gondoli nawigacyjnej z niepokojem śledził grzbiety górskie, które zdawały się zamykać na każdym jej zakręcie, zbiegając się ku sobie, jakby chciały zmiażdżyć boki sterowca.

Nagle przed jednym z takich zakrętów, podczas gdy Eckholt kazał zmniejszyć do minimum obroty śmigieł, gdzieś z dołu, spomiędzy nędznych zabudowań wioski huknęły strzały karabinowe. Usłyszeli je wszyscy, a Knoll, wychylony za burtę, dojrzał kępki dymu i zauważył postacie żołnierzy przemykające się między skałami.

Eckholt zakomenderował: „Pełny gaz!" i „W górę!" Silniki zawarczały głośno; nic już nie było słychać prócz ich wytężonej pracy i szumu pędu za iluminatorami.

Ale niewątpliwie z ziemi strzelano nadal, co gorsza zaś strzelano dosyć celnie, bo z wnętrza balonu przyszedł meldunek, że kule podziurawiły przepony komór gazowych i że czuć uchodzący gaz.

Tymczasem L-59 zanurzył się w chmury i znikł w ich osłonie. Gęsta, lepka i zimna mgła wdarła się do gondoli, przeniknęła do głównej galerii, otoczyła cały balon matową szarością, w której nie było nic widać.

W korytarzu kilowym, jak we wnętrzu olbrzymiego strychu, wśród krzyżujących się belek majaczyły ciemne sylwetki mechaników szukających otworów od kul w powłokach. Światło żarówek rozpuszczało się w kłębach pary nie docierając do pokładu i tylko u samej góry omywało z mroku niewyraźne fragmenty nitowanych pierścieni i ścięgien.

Na zewnątrz świat zatkany był chmurami jak watą. Pole widzenia nie sięgało zapewne nawet kilku metrów i dalszy lot w tych warunkach stawał się w górach oczywistym szaleństwem.

Po upływie długich jak wieczność dziesięciu minut komendant kazał zmniejszyć obroty silników, tak aby ciąg śmigieł ustał zupełnie, i rozstawiwszy posterunki alarmowe na wszystkie strony, pozwolił wolno opadać w dół balonowi, aby wyjść z chmur poniżej pułapu.

Sam stanął u dźwigni spustowych balastu i czekał.

Knoll czuł, jak wiatr omiatający przełęcze i szczyty kołysze statkiem znosząc go tyłem i wykręcając w tę i ową stronę.

Grass, rozkraczywszy nogi i wyciągając chudą jak u podskubanego indyka szyję, stał przy kole steru wysokości gotów do gwałtownego manewru w dół lub w górę. Obok niego Feldbach wspierał się na uchwytach koła steru kierunkowego w postawie pełnej swobody i wdzięku, które cechowały go zazwyczaj i nie opuszczały nawet w chwilach największego napięcia. Ta swoboda i pewna niedbałość mogła się wydać lekceważeniem sytuacji, ale Knoll wiedział, jak szybko i niezawodnie bosman potrafi działać, gdy nagłe niebezpieczeństwo wprawi w ruch ukryte sprężyny jego czuwającej świadomości.

Massendorf sapał w tubę głównego przewodu akustycznego i ukradkiem spoglądał na pięć czerwonych tarcz tablicy sygnałowej, gotów na pierwszy alarm wesprzeć sterowiec siłą jego tysiąca dwustu koni mechanicznych.

Reszta załogi skupiła się u luku wyjściowego. Widać było ich blade twarze i białka oczu błyskające w mroku galerii wypełnionej parą.

L-59 opadał z wolna, popychany i potrącany prądami wiatru jak potulny przechodzień łokciami sąsiadów w tłumie. Strzałka wysokościomierza leniwie chyliła się ku najbliższej kresce podziałki, drgając lekko.

Siedemset metrów — mruknął Massendorf, gdy jej dotknęła.

Chmury kłębiły się miękko i łagodnie. Wtem odskoczyły, wygięły się w popłochu nie nadążając nagłemu prądowi i wraz z uderzeniem wichru wpadły na gondolę.

Wiatr wymknął się z jakiegoś jaru i oszalały swobodą wyrżnął na oślep w lewą burtę sterowca. Balon osunął się w odmęt powietrznej rzedzi, wyłonił się na okamgnienie z chmur i jak jeździec na siodło dźwignął się na powierzchnię nurtu.

W tej samej chwili ktoś krzyknął: „Skała!" Massendorf nabrał w płuca powietrza i znieruchomiał czekając na rozkaz komendanta, Grass drgnął nerwowo i obejrzał się, a tylko Eckholt i Feldbach stali spokojnie, zorientowawszy się od razu, że alarm jest fałszywy.

Balon z powrotem znalazł się w fałdach obłoków, które przyjęły go jak swoją własność upuszczoną przypadkiem i ukryły natychmiast zazdrośnie w puszystej, matowej bieli.

Jednak przez ów krótki moment Eckholt zdołał dojrzeć na wprost obszerną dolinę, na której dnie płynęła rzeka i ciemniał las. Postanowił tam właśnie skierować balon, który coraz bardziej poddawał się wirom i podmuchom hulającym pomiędzy grzbietami gór.

Padły krótkie rozkazy, silniki zawarczały połową mocy i przed szybami gondoli nawigacyjnej na wszystkie strony zaczęły uciekać welony coraz ciemniejszych, mętnych oparów.

Po chwili można już było rozróżnić kontury lasu i przesuwających się opodal szczytów. Balon szedł pochylony w kierunku wąskiego wylotu doliny i opadał wciąż niżej. Deszcz rozpylał się na szybach, wiatr wypadał znienacka, uderzał wściekle, mącił równy prąd płynący z południa i urywał się nagle, pozostawiając po sobie wiry i wądoły, w które L-59 zapadł ociężale, jakby już więcej nie miał z nich wypłynąć.

Na pięciuset metrach Eckholt kazał otworzyć zawory balastów, aby powstrzymać dalsze opadanie statku. Na razie pomogło to o tyle, że balon wzniósł się nieco i można go było utrzymać na poziomie samym sterem. Ale gaz uchodził nadal przez prowizorycznie przyklejone łaty i przez otwory, do których ludzie nie mogli się dostać. Trzeba było znów otworzyć krany spustowe, aby woda wolno ciekła ze zbiorników, przynajmniej tak długo, póki nie ustanie deszcz obciążający powłokę.

Knoll z niepokojem myślał, że od chwili startu przebyli zaledwie czterysta osiemdziesiąt kilometrów, a sterowiec stracił już znaczną część balastu i doznał uszkodzeń, które groziły zupełnym uniemożliwieniem dalszego lotu, jeśli pogoda nie polepszy się i powłoka nie wyschnie. Przeklinał turecki oddział wojska, który zapewne przez pomyłkę ostrzelał ich w drodze. Na domiar złego wiatr wzmagał się i hamował prędkość rzucając ociężałym, statkiem, jak wartki prąd górskiej rzeki rzuca kłodą drzewa w wirach i skrętach nurtu.

Koła sterowe biegały w lewo i w prawo między dłońmi pilotów i raz po raz przez rury akustyczne szły rozkazy do silników lub do obsługi balastu na rufie.

O drugiej po południu pod nieustannym deszczem balon osiągnął północny stok wyżyny Ak-Hissar i skierował się wprost na południowy wschód, ku Smyrnie. Jednak nie było mu sądzone dotrzeć nawet do miasta Ak-Hissar tym razem.

Pomiędzy coraz niższym niebem a urastającą w dole ziemią robiło się ciasno. Wysokościomierz wskazywał wprawdzie sześćset pięćdziesiąt metrów, ale było to sześćset pięćdziesiąt metrów nad poziomem lotniska w Jambołi, podczas gdy tu ciągle wznosząca się powierzchnia ziemi płynęła tuż pod gondolą.

Eckholt obliczał, że od Ak-Hissar dzieli ich trzydzieści pięć do czterdziestu kilometrów, z wyniosłościami sięgającymi około tysiąca dwustu metrów. Przebywszy je mogliby się opuścić w szeroką dolinę Gedz Hal spływającą łagodnie aż ku morzu. Postanowił zaryzykować i przebić się tą najkrótszą drogą przez chmury, poświęcając prawie połowę balastu.

L-59 wypluwał wodę wszystkimi spustami i parł naprzód całą mocą, zadzierając łeb ku górze. Mimo to wznosił się bardzo powoli. Widocznie strata gazu była większa, niż to wykazywały niedokładne manometry. Grzbiety wzgórz zdawały się ocierać o spód gondoli, a statek orał brzuchem przestrzeń i nie znajdował w niej dostatecznego oparcia, aby wydźwignąć się wyżej.

Wreszcie pozostało zaledwie tyle balastu, ile go trzeba do zrównoważenia balonu przy lądowaniu. Eckholt liczył wprawdzie na odciążenie w dalszej drodze przez ubytek benzyny i smarów, ale na razie nie miał już nic do dyspozycji. Góry przed nim ginęły w obłokach, rosnąc nieustannie, i nieprawdopodobieństwem było przebyć je z tym obciążeniem, jakie miał na pokładzie, więc wreszcie z ciężkim sercem zdecydował się zawrócić.

Wtedy właśnie nastąpiło to, czego nie mógł przewidzieć nie mając żadnych danych meteorologicznych o Ak-Hissar i nie znając diabelskich właściwości wiatrów wśród tej grupy wysokich wzgórz, pociętych wąskimi jarami o stromych ścianach. Ani na chwilę zresztą nie stracił głowy; zaskoczony znienacka, natychmiast zareagował w sposób najwłaściwszy, a doktor Knoll biorąc po raz pierwszy bezpośredni udział w akcji dowiódł, że bystrością orientacji i szybkością działania potrafi mu dorównać.

Tylko oni dwaj zdawali sobie w zupełności sprawę, jak się to odbyło, wszyscy inni natomiast przypuszczali, że sterowiec uległ rozbiciu, a jego silnikowe gondole zupełnemu zmiażdżeniu.

Tak więc w chwili kiedy Eckholt zdecydował się wydać rozkaz do zwrotu o 180 stopni w prawo, z jakiejś bezdennej, jak się zdawało, otchłani między dwoma nachylonymi ku sobie garbami gór wypadł wicher. Nie był to zwykły wiatr ani nawet wiatr sztormowy, który znają dobrze wszyscy lotnicy. Przypominał raczej zaporę wybuchających pocisków armatnich skoncentrowanych na krętym szlaku, który tworzył jego łożysko. Tylko że te wybuchy nie były tak głośne, jak eksplozje granatów, choć równie gwałtowne.

Ten iście piekielny wicher wpadł na sterowiec z lewej burty i od razu wykręcił go rufą na północ, po czym porwał go z sobą w taniec. Wybuchał pod nim, pękał z boku, uderzał z góry, wodził go za nos i urwawszy się nagle strzelał znów jak bomba między sterami.

Balon siadał na ogonie, stawał na łbie, tarzał się po kipiącym odmęcie powietrza jak pusta skrzynia od gwoździ po wzburzonych falach morza. Trzeszczał, zgrzytał i stękał niby wrak rozbijany na skałach podwodnych, rzygając wodą i niemal ocierając się o ziemię, by zaraz potem wylecieć w chmury jak piłka kopnięta przez bramkarza.

Załoga trwała w nieustannym wysiłku, aby nie dać zbić się z nóg. Ludzie czepiali się występów ścian, poręczy i klamer. Massendorf, niespokojny o silniki, usiłował przepełznąć na czworakach do tylnej gondoli i zrulował natychmiast gdzieś w głąb głównego korytarza, a Grass patrzył ogłupiałym wzrokiem na koło sterowe, które kręciło się samo raz w lewo, raz w prawo. Miał olbrzymiego guza na czole i rozcięty policzek. Eckholt usunął go na bok i sam ujął ster. Knoll chciał otworzyć podręczną szafkę apteczną, aby opatrzyć rannego, gdy nagły przechył pokładu rzucił go w tył. Szafka oderwała się od ściany i poleciała za nim, wysypując swą zawartość.

W tej samej chwili wicher skonał i pod sterowcem otwarła się milcząca próżnia, w którą osunął się jak opadająca w dół winda.

Silniki zakrztusiły się i zaczęły pracować nierówno, kaszląc i przerywając. Balonety stęknęły boleśnie, gdzieś rozdarła się tkanina z dreszczem zgrozy i zabulgotały ostrzegawczo zbiorniki.

Nagle nastąpił wstrząs. Rufa gruchnęła o coś i odbiła się w górę, a przód pochylił się w dół.

Knoll, który właśnie usiłował powstać, zatoczył się naprzód i wpadł na Feldbacha. Jakiś podoficer stojący przy luku wyjściowym runął na nich, pośliznąwszy się przez całą długość gondoli nawigacyjnej. Wewnątrz sterowca coś łamało się i trzeszczało.

Potem nastąpiło drugie uderzenie i łoskot, który większość załogi wzięła za odgłos miażdżonej gondoli silnikowej.

Eckholt zdołał krzyknąć w tubę: „Wszystko stop!" Knoll zaś strząsnął z siebie obu leżących na nim podoficerów i stanął na równe nogi.

Dopiero przy następnym uderzeniu, kiedy Eckholt zawołał: „Zbiorniki z benzyną! Prędko, zbiorniki!", skoczył do luku, aby wykonać jego myśl przy pomocy ludzi z wolnej wachty.

Wbiegając po krótkim trapie usłyszał jeszcze, jak komendant woła: „Nie zwijać tam anteny!" i wtedy pojął, że na razie przynajmniej gondola silnikowa nie została zgnieciona i że zdoła ją uratować, jeśli będzie działał dość szybko.

Tymczasem silniki ścichły, pokład uniósł się nieco i balansował pochylony ku przodowi już tylko o jakie dwadzieścia stopni w stosunku do normalnego położenia. Ale rufa raz po raz uderzała o coś, czyniąc nieprawdopodobny hałas, a cały balon trząsł się od tych ciosów jak w śmiertelnych drgawkach.

Knoll śpieszył się. W pomieszczeniu załogi zastał dziesięciu ludzi w pogoni za kuferkami, które wypadły z szafek i przetaczały się od grodzi do grodzi, wśród nieopisanego zgiełku i łoskotu, rozsypując swą zawartość na wszystkie strony. Między innymi przedmiotami i drobiazgami dostrzegł błyszczący niklowany gwizdek, który utknął pod progiem. Schylił się, podniósł gwizdek i przyłożył do ust.

Ostry, przeszywający trel podziałał natychmiast: ludzie ruszyli za Knollem, pozostawiając uporządkowanie tego rozgardiaszu na później.

Zapasowe zbiorniki benzyny spadały przez otwór w rozciętej nożem powłoce i rozbijały się jak jajka o kilkanaście metrów niżej na skalistym stoku. Knoll zaczął od przedniej baterii rozumując słusznie, że gdyby odciążył najpierw rufę, balon mógłby stracić równowagę i ześliznąć się na łeb nie mając żadnego oparcia, gdy tymczasem teraz wsparł się tylko mocniej na ogonie i nadal uderzał nim o skałę.

Kiedy dotarli z kolei do tylnej grupy zbiorników, zastali tam już Massendorfa, któremu Eckholt wytłumaczył telefonicznie, o co chodzi.

Przez rozdartą powłokę widać było pogięty i obluzowany maszt anteny, który dziobał głazy na szczycie wzgórza, oplątując krzaki i zarośla całą siecią drutów.

Massendorf pracował z dwoma mechanikami i klął głośno, krztusząc się od mdłości. Galeria była pełna ulatującego gazu, a pomoc przybywała w samą porę, bo tamci trzej dusili się już z braku powietrza i nie mieli dość sił, aby zepchnąć ciężkie, blaszane beczki z łożysk.

Połamany i poskręcany maszt ledwie się trzymał szarpiąc powłokę i gnąc okucia. Lacla chwila mógł złamać się u samej nasady, wówczas zaś z tylnej gondoli silnikowej pozostałyby tylko strzępy.

Gdy wreszcie dwa zbiorniki jeden po drugim stoczyły się w przepaść, rufa oddzieliła się od ziemi i wlokąc za sobą cały pęk splątanych gałęzi wykręciła z wiatrem.

*

W niespełna cztery godziny później, a dokładnie w jedenaście godzin po opuszczeniu lotniska, L-59 powrócił do Jamboli.

Nikt nie spodziewał się jego przybycia i port tonął w zupełnych ciemnościach. Załoga balonu ujrzała tylko światła miasteczka migoczące w mroku jak iskierki w popiele wypalonego ogniska.

Wskutek uszkodzenia radiostacji i zerwania anteny Eckholt nie mógł zawczasu uprzedzić komendanta garnizonu, by przygotował obsługę na przyjęcie statku. Nie chciał również uczynić tego po drodze, zrzucając meldunek bądź w Konstantynopolu, nad którym przelatywał bardzo wysoko, bądź w Burgas, gdzie było już ciemno.

Cel wyprawy i postój w Bułgarii miały pozostać w granicach możliwości tajemnicą. Nawet wojskowe władze tureckie nie były uprzedzone o szczegółach przelotu. Zapewne dlatego L-59 został ostrzelany w pobliżu linii kolejowej Panderma—Ak-Hissar przez oddział tureckich żołnierzy.

Dopiero przybywszy nad port lotniczy w Jamboli Eckholt zdecydował się porozumieć z ziemią i odpowiedział na gorączkowe sygnały świetlne Michajłowa. Nie zamierzał lądować przed świtem i krążył w ciemności nad lotniskiem, przeprowadzany promieniem jedynego reflektora, jaki tam się znajdował.

Nad ranem Michajłow sprowadził kompanię piechoty i sam przyjechał, aby dowiedzieć się bliższych szczegółów o nieudanej wyprawie.

Zobaczył sterowiec pod wiatrem południowym, nad rzeką, na wysokości stu pięćdziesięciu metrów, i od razu zauważył, że L-59 musi być uszkodzony. Powłoka marszczyła się i falowała na całym szkielecie, powiewając wielkimi strzępami w kilku miejscach u spodu. Jakiś wiecheć splątany z pogiętym masztem radiostacji wlókł się wśród pajęczyn anteny za rufą. Balon płynął w powietrzu wolno, zadarłszy łeb w górę. Miał wygląd żałosny i zmęczony.

Opuścił się na lotnisko, uderzył przednim amortyzatorem o ziemię i jęknął odbijając się ciężko, zanim żołnierze zdołali pochwycić jego liny i klamry.

Potem wolno wpełzł do hangaru, drewniane drzwi zasunęły się za nim trzaskając głucho i Michajłow mimo woli pomyślał, że ten odgłos przypomina łoskot zamykanej trumny.

Eckholt stał jeszcze przez chwilę przed hangarem na czele swoich ludzi, przemarzniętych i śmiertelnie zmęczonych. Milczał utkwiwszy wzrok w ziemię i wysunąwszy dolną wargę. Wreszcie zaklął pod nosem i odwrócił się.

Niech pan zwolni na dziś całą załogę — powiedział do Massendorfa.

Ludzie rozeszli się. Massendorf z Knollem i Michajłowem pojechali na poszukiwanie odpowiednio grubej ocynkowanej blachy do zrobienia nowych zbiorników, Grass ogolił się i podążył w kierunku domu burmistrza, Eckholt zaś został sam na sam ze sterowcem i aż do południa nie opuszczał hangaru.

Powrót do Jamboli nie wywarł większego wrażenia na większości załogi. Przyzwyczaili się już do tego portu i skłonni byli uwierzyć, że raczej pozostaną tu na zawsze, niż dolecą kiedykolwiek do owej Tanganiki, tak bardzo odległej, że prawie nierealnej i nieosiągalnej.

Wprawdzie nadal uważali L-59 za sterowiec lepszy od innych, lecz zadanie, jakie mu przypadło w udziale, wydawało im się po prostu niewykonalne. Zbutwiały drewniany hangar, lotnisko z jego małymi domkami pomalowanymi na ochronny kolor „feldgrau" i wszystko dokoła zdawało się stanowić jedyne właściwe otoczenie dla balonu skazanego na powolną agonię wśród tych przedmiotów chylących się ku upadkowi.

Ogarnęło ich zniechęcenie i apatia. Przestali się spodziewać czegokolwiek i tylko postać Knolla, pojawiająca się w hangarze lub na lotnisku jak chude widmo chybionego czynu, budziła w nich przelotny niepokój, zaprawiony instynktowną niechęcią do podejmowania nowych daremnych wysiłków, których ten człowiek był przyczyną.

Eckholt, zdawszy naprawę uszkodzeń na Massendorfa, zamknął się w swojej kwaterze i na pozór przestał w ogóle interesować się czymkolwiek. Ale Knoll, który potrafił łamać wszelkie zapory, po kilku dniach miał możność stwierdzić naocznie, że kapitan bynajmniej nie próżnuje: stosy map, wykresów i biuletynów piętrzyły się na stole w jego pokoju; siedział wśród nich i robił notatki.

Tym razem dolecimy — powiedział twardo, kiedy Knoll zapytał wprost o dalsze losy wyprawy.

To oświadczenie na jakiś czas natchnęło doktora otuchą. Nie był sam: mrukliwy Massendorf i komendant stali po jego strome w walce z losem.

Ale przed wieczorem znów zaczął padać deszcz i Knoll, który już nic nie miał do roboty, zaczął ulegać nawrotowi niecierpliwości, która nurtowała go od dawna. Czuł, że jest Miski jakiegoś wybuchu i, aby się uspokoić, jak zwykle poszedł do Michajłowa.

Siedzieli przy flaszce wina do późnego wieczora. Pułkownik, wygłosiwszy swoje zdanie o wartości Rumunii jako przeciwnika w toczącej się wojnie, zapadł w drzemkę i zapewne nie dosłyszał już ostatnich słów doktora, bo nic nie odrzekł.

Knoll siedział wyciągnąwszy nogi daleko przed siebie na puszysty dywan i wolno pociągał dym z cygara, którego koniec żarzył się w ciemności.

Zegar tykał miarowo, a przyczajona cisza zdawała się zapowiadać coś, co ma się stać za chwilę, co nadchodzi nie wiadomo skąd, niepowstrzymanie i nieodparcie, co czyha na pierwszy szmer, aby nagle zacząć się dziać w niespodzianym zamęcie.

Ta pełna oczekiwania, napięta cisza nabierała w uszach Knolla coraz wyraźniejszego rytmu. Grało w niej coś dawno znajomego, czego jeszcze na razie nie można było zrozumieć może wskutek odwyknięcia od sposobu słuchania. Ale już w podświadomości budziło się wspomnienie.

Ciemność zdawała się drgać. To z jej głębi szedł ów dudniący, jednostajny odgłos, wyznaczając coraz wyraźniej rytm głuchych uderzeń:

Raz! — dwa, trzy! — raz! — dwa, trzy!

Wezwanie — pomyślał Knoll.

Reszta przytomności buntowała się w nim przeciw przywidzeniom, nie mającym nic wspólnego z otoczeniem i sytuacją. Ale wspomnienie ogarniało go coraz silniej, mącąc myśli. Pozwolił mu się unieść.

Wydało mu się, że w ciemności majaczy wysoka nieruchoma trawa między prostymi, gładkimi pniami drzew, które księżyc znaczy strzałami srebra rzucanymi poprzez gęstwinę i wbijanymi w mrok, a cisza faluje, gnąc się raz po raz regularnym upartym dudnieniem tam-tamu.

Gdy wśród nocy czarnej jak sadza lub zalanej rtęcią księżycowego blasku dobiegnie cię ten głos, czy jesteś sam, czy też otaczają cię towarzysze, wytężasz słuch, stajesz w pół kroku, zatrzymujesz się w połowie gestu i trwasz nieruchomo, póki nie przebrzmi daleka mowa bębnów.

Czasami nie zapowiada ona nic konkretnego: jest tylko wyrazem tęsknoty, smutku lub radości. Czasem stanowi ostrzeżenie o grożącym niebezpieczeństwie. Czasem staje się hałasem wojennej wyprawy, głosi zwycięstwa lub klęski. Czasem opowiada o jakimś niezwykłym zdarzeniu lub uprzedza o zamierzeniach. Czasem wzywa pomocy. Czasem grozi. Czasem wreszcie niepodobna jej zrozumieć; wówczas z pewnością przeznaczona jest tylko dla jednych uszu.

Noc drga czernią i srebrem, pochyla się nisko nad puszczą i przeciąga się leniwie nad stepem. Noc wypełnia kaniony, obsuwa się po tarasach, opada po skalistych zboczach wraz z bystrym nurtem rzek i słucha ich szumu, gdy rozbijają się na kamiennych progach. Noc milczy patrząc przez zmrużone powieki, a rytm tam-tamu to słabnie, to wzmaga się, wnikliwy i uparty jak bicie pełnego tajemnic serca tej ziemi.

Wtedy bez żadnego uprzedzenia odzywa się niespodzianie jakiś inny bęben, aby powtórzyć długie hasło. Po nim zaś jeszcze dwa dalsze i jeszcze trzy, i jeszcze dziesięć.

Dudnią, dalekie i bliskie, roznosząc dziwaczną wieść od bagnistych ujść Rufidżi i Ruwumy aż do Ruandy i Kenii; od Ugandy po Tanganikę i granice Konga.

Tam-tamy kacyków i kapłanów ze Wschodniego Wybrzeża; tam-tamy czarowników Mrima i czarnych chrześcijan Wachuma znad Wielkich Jezior; półkoliste bębny Masajów i Zulusów; obciągnięte skórami gazeli, puste wewnątrz pniaki karłowatych Batawana, plemienia z błotnistych puszcz Bangweolo...

Raz! — dwa, trzy! — raz! — dwa, trzy! — jak taneczny krok tysiąca bosych stóp po ubitym klepisku; jak miarowy bas drewnianych cymbałów; jak werbel dzięciołów kujących w suche gałęzie.

Dreszcz przebiega po giętkich kiściach trzcin; dreszcz oczekiwania wstrząsa barkami zuluskiego wojownika; dreszcz trwogi opanowuje kolana przedsiębiorczego Suahela, handlarza skór i kości słoniowej.

I nagie coś, na co zdawały się oczekiwać uprawne pola i plantacje, gaje palmowe i lasy mangrowców, parujące moczary i wyschłe stepy, przed czym drżały zaczarowane rozmową tam-tamów stada słoni, ociężałe nosorożce u wodopojów, łagodne hipopotamy, żyrafy odpoczywające wśród akacji, lwy, pantery i bandy małp — coś przerażającego, co musiało się stać i już rodziło się w ciemności nocy, wybucha piekielnym wrzaskiem w przestrzeni. Wydaje się, że niebo pęka na części, że rozpada się ziemia i wszystkie jej głosy naraz uderzają w noc, niwecząc porządek świata i burząc na zawsze wielką harmonię przyrody.

A wezwanie tam-tamów nie ustaje.

Raz! — dwa, trzy! — raz! — dwa, trzy! — warczą bębny między wybuchami ślepej burzy, która przeciąga nad Czarnym Lądem.

Knoll otworzył oczy i od razu oprzytomniał. Wprawdzie dwa ostatnie uderzenia zegara, który bił siódmą, wydały mu się równie hałaśliwe jak huk grzmotów, które słyszał przed chwilą, lecz jednocześnie zacinający się rytm wahadła zgodny z werblem tam-tamów dostatecznie wyjaśnił mu dźwiękową osnowę sennych majaczeń.

Michajłow ziewnął głośno, przeciągnął się i wstał.

Zapomina pan o Serbii, doktorze — powiedział na pozór zupełnie bez związku, tak że Knoll dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, iż zdanie to dotyczyło poprzedniej rozmowy na tematy polityczne.

Starał się uporządkować rozpierzchłe myśli, aby dać jakąś rozsądną odpowiedź, gdy rozległo się pukanie do drzwi.

Wejść — powiedział pułkownik.

W smudze światła na progu stanął Eckholt.

Czy jest tu kapitan Knoll?

Jestem — odpowiedziano mu w mroku. — Jest także pan pułkownik.

Eckholt zdawał się nie zwracać uwagi na tę ostatnią informację.

Niech pan idzie ze mną. Niech pan zaraz idzie — zwrócił się do niewidocznego Knolla.

Michajłow wstał i zapalił lampę. Knoll przy blasku zapałki dojrzał zaczerwienioną od wiatru twarz i błyszczące gorączkowo oczy Eckholta.

Coś się stało — pomyślał zaniepokojony.

Komandor z roztargnieniem usprawiedliwiał swoje nagłe wtargnięcie do prywatnego mieszkania i naglił do pośpiechu. Michajłow z wrodzoną delikatnością nie pytał o nic, nie próbował ich zatrzymać.

Odeślę panów samochodem — powiedział uprzejmie i wyszedł, aby wydać rozporządzenia.

Eckholt chodził nerwowo tam i z powrotem. Knoll milczał, pełen niepokoju.

Dobra czy zła wiadomość? — zapytał wreszcie.

Zła i dobra: dwie — odrzekł kapitan. — Kurier z Berlina — dorzucił zatrzymując się nagle. — Jutro musimy odlecieć. Powiem panu wszystko na miejscu.

Michajłow wrócił. Eckholt ani słowem nie wspomniał o zamierzonym starcie, więc Knoll na pytanie pułkownika, czy zobaczą się nazajutrz, odpowiedział twierdząco.

Dobrze pan zrobił — szepnął Eckholt, gdy siadali do samochodu, — Nikt nie powinien o tym wiedzieć aż do ostatniej chwili. Najlepiej byłoby zniknąć stąd zaraz, zupełnie po cichu.

Przybyli na lotnisko około dziewiątej i odesłali samochód. Eckholt wpuścił doktora przodem i zamknął drzwi na klucz. Nie zdejmując płaszcza i czapki otworzył żelazną kasetę i wyjął złożony we czworo arkusz zapisanego ołówkiem papieru.

Odszyfrowałem to sam — rzekł, podając arkusz Knollowi. — Niech pan czyta.

Pismo zawierało wiadomość, że cel wyprawy znany już jest wywiadowi angielskiemu. Flota Śródziemnomorska otrzymała rozkaz patrolowania morza między Pireusem, Kretą, Rodos, Cyprem i Bejrutem. Eskadry lotnicze w Chios czekają w pogotowiu. Suez i Aleksandria są pilnie strzeżone przez baterie nabrzeżne i przeciwlotnicze.

Knoll zasępił się. W tych warunkach trudno było myśleć o dotarciu do brzegów Afryki niepostrzeżenie, tym bardziej że właśnie w pierwszej części podróży przeciążenie sterowca uniemożliwiało lot na większych wysokościach, a spotkanie z nieprzyjacielem uzbrojonym w artylerię zenitową groziło zniszczeniem balonu.

Mimo tych oczywistych trudności, które na pierwszy rzut oka wydawały się przeszkodami nie do przezwycięża, Eckholt uśmiechnął się triumfująco.

Droga wyjścia? - powtórzył pytanie Knolla. – Oto jest droga wyjścia!

Rzucił na stół dwa czerwone zeszyty.

- Radiotelegraficzny szyfr aliancki - wyjaśnił skandując każde słowo.

6

Trzydzieści pięć stopni czterdzieści minut szerokości północnej i dwadzieścia sześć stopni jedna minuta długości wschodniej od Greenwich — zameldował podporucznik.

Od Greenwich, od Greenwich — powtórzył z grymasem rudy kapitan o zaczerwienionych oczach. — Myślałby kto, że uczyli pana także rachować długość geograficzną od Pekinu albo od góry Ararat.

Na takie przypuszczenie młodziutki oficer nie mógł powstrzymać się od ledwie dostrzegalnego uśmiechu.

Nie ma się z czego śmiać — zrzędził dalej jego zwierzchnik. — Nie rozumiem, co w tym może być śmiesznego. 35° 40' i 26° 1' powiada pan?

Tak jest, panie kapitanie. Ten ląd z bakbortu to wyspy Kamilonisi.

Wiem — uciął kapitan. — Trzeci raz od wczoraj. Przeszedł się kilka kroków tam i z powrotem po pokładzie.

I każą nam znów płynąć pełną mocą na wschód?

Tak jest, sir.

Kapitan zaklął ze złością. Jego obwisłe policzki drgały od ruchu zwierających się szczęk.

Zatrzymał się u poręczy i patrzył na spokojne morze oświetlone od wschodu niskim słońcem, którego bezpromienny, wyblakły dysk widać było wyraźnie przez mętną zasłonę oparów, jak przez przydymione szkło.

Za rufą torpedowca roztaczała się szeroka bruzda obrzeżona pianą i gładka pośrodku. Drobne fale odskakiwały od niej w popłochu, załamywały się na jej krawędziach i dopiero w oddali krzyżowały się z nią, przenikały przez jej; grzbiet, by wreszcie zwycięsko stratować i zatrzeć jej ślad tłumną inwazją.

Po prawej stronie, w odległości półtorej mili widać było sylwetkę sąsiedniego torpedowca płynącego w tym samym kierunku. Za nim, dalej na południe, dymił pierwszy ze skrzydłowych okrętów liniowych eskadry. Na lewo, nieco w tyle, szły dwa lekkie krążowniki poprzedzające flagowy okręt admiralski.

Było chłodno. Wiał lekki wietrzyk ze wschodu, zamierał raz po raz i wtedy dym z niskiego komina przewijał się-wzdłuż okrętu, pozostawiając za rufą ciemną smugę na tle mlecznobłękitnego nieba.

Podporucznik stał w postawie pełnej szacunku, oczekując na rozkaz dowódcy, i patrzył w stronę niewielkich wysepek wyłaniających się jedna za drugą daleko przed wąskim dziobem.

Jego zdaniem dawno należało zmienić kurs i płynąć-wzdłuż ich łańcucha, jak to już dwukrotnie tego dnia czynili, kręcąc się w pobliżu archipelagu. Ale kapitan ociągał się-z wydaniem tego polecenia i przeżuwał złość, mrużąc oczy i ruszając szczękami, co było u niego oznaką szczególnej: irytacji.

Niespodzianie zwrócił się do swego młodszego oficera-i zaczął mówić, a raczej mruczeć pod nosem, wysuwając brzuch naprzód. Wspinał się przy tym na palce, rozstawiwszy nogi, i opadał na pięty po każdym zdaniu.

Nonsens, oczywisty nonsens! Narażają całą flotę dla jakiegoś głupiego sterowca. A niech sobie leci do wszystkich diabłów! Niewart jest jednej porządnej szalupy. Zresztą niech go pilnują na lądzie. To błąkanie się między polami minowymi albo pod nosem okrętów podwodnych źle się skończy, jak mi Bóg miły. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby parę naszych pudel poszło na dno z dziurami pod linią wodną. Hę?

Tak jest, panie kapitanie — przyświadczył podporucznik.

Nie drzyj się pan. Nie jestem głuchy. Cała flota — monologował dalej nie patrząc na stropionego oficera — cała flota poruszona przez takie głupstwo! I gdzie u diabla go szukać? Hę?

Tym razem podporucznik milczał z tej prostej przyczyny, że nie umiał odpowiedzieć na to pytanie.

Kapitan popatrzył na niego zaczerwienionymi oczyma bez rzęs i skrzywił się pogardliwie.

Patrolowanie! — prychnął z ironią. — Trzydzieści mil, stop, zwrot, znów trzydzieści mil, znów zwrot i tak w kółko. Naprzód, w tył i znowu naprzód. Niech mnie licho porwie, jeżeli coś z tego rozumiem. Skąd ta depesza?

Z Condora, panie kapitanie. Otrzymana przed kwadransem, panie kapitanie. Czy zmienić kurs, panie...

Do pioruna! — wściekł się dowódca. — Przestań pan trzaskać dziobem. Zmień pan kurs i niech to wszyscy diabli — dodał spokojniej.

Podporucznik oddalił się.

Stary jest strasznie zły — poinformował drugiego oficera przy zmianie wachty.

Płynęli teraz na wschód, blisko brzegu, w szyku torowym. Torpedowiec, opóźniwszy zwrot o kwadrans, znalazł się nieco w tyle i z boku od swojego właściwego miejsca w linii. Jego maszyny pracowały na pełnych obrotach, aby nadrobić czas stracony. Pokład drżał lekko, a wąski dziób rozcinał morze z szumem i sykiem, odrzucając pieniste, chłodno lśniące grzebienie wody wysoko wzdłuż burt.

Cała eskadra posuwała się w milczeniu. Obserwatorzy wszystkich okrętów na próżno przeszukiwali niebo w nadziei odkrycia celu dla dział i karabinów maszynowych. Od dwudziestu czterech godzin okręty krążyły w pobliżu skalistych wysepek i brzegów. W nocy strefa patrolowania wyglądała jak olbrzymia granatowa kurtyna w srebrzyste pasy. To światła reflektorów błądziły po niebie. Przebijały ciemność, zaglądały między rzadkie obłoki, zataczały koła, gasły i znów sięgały, w noc.

Ale niebo było puste; nic nie wpadło w sieć świetlną, która przegarniała mroki.

Stary ma rację — powiedział drugi oficer z namysłem. .— Od czasu zamknięcia Dardaneli niewiele mieliśmy do roboty, ale to zadanie może nas kosztować dosyć drogo.

Potrząsnął głową i przyczesawszy dłonią ciemną czuprynę poprawił czapkę. Dokoła ust zwartych stanowczo, choć dość pełnych, zarysował się na jego twarzy wyraz goryczy. Spojrzał z góry na podporucznika (był wysoki i rozrośnięty w barach; przewyższał go o głowę) i mówił dalej półgłosem:

W dodatku taki sposób patrolowania do niczego nie prowadzi. Narażamy się tu bardziej na spotkanie min niż na pełnym morzu. A przyłapać sterowiec o wiele trudniej wśród wysp niż na otwartej przestrzeni. Trudniej też manewrować większymi zgrupowaniami okrętów o różnej prędkości, niż po prostu rozstawić je łańcuchem.

Pięknie, ale cóż ja temu jestem winien? — obruszył się podporucznik. — Wsiadł na mnie, jakbym był przyczyną tego wszystkiego.

Jego starszy kolega uśmiechnął się pobłażliwie.

On już taki jest. Nie ma ogłady towarzyskiej i ujmującego wyglądu, ale to tęgi marynarz. Gdybyśmy służyli we Flocie Północnej, miałby okazję dowieść, ile jest wart. I my mielibyśmy też wiele okazji — dodał.

Zamilkli, bo kapitan nadchodził właśnie od strony rufy swoim charakterystycznym, szerokim krokiem. Wszedł po trapie na pomost, rzucił po drodze jakąś uwagę sternikowi, spojrzał przelotnie na kompas i stanąwszy opodal zaczął obserwować przez lunetę horyzont na południu.

W tej samej chwili z okrętu flagowego zasygnalizowano .„Baczność", a wkrótce potem z częścią Floty Śródziemnomorskiej zaczęły dziać się owe niezrozumiałe rzeczy, wyjaśnione dopiero później dzięki przenikliwości rudego dowódcy torpedowca pierwszej linii.

Flagowy okręt sygnalizował w dalszym ciągu i drugi oficer mógł sobie powinszować zdolności w ocenie sytuacji, gdyż zarządzenia admirała poszły właśnie po myśli jego wywodów wygłoszonych przed kilku minutami.

Szyk miał być rozluźniony; powyznaczano stanowiska i rejony patrolowania: zarządzono łączność radiotelegraficzną, ponieważ odległości stały się zbyt duże, aby porozumiewać się za pomocą sygnałów optycznych.

Następnie okręty zaczęły oddalać się od siebie i wkrótce znikły za horyzontem.

Torpedowiec płynął z wolna dawnym kursem, aby zająć swoją pozycję, po czym zastopował i kołysał się łagodnie na fali, jak drapieżnik drzemiący leniwie, lecz czujny i gotów rzucić się w każdej chwili na zdobycz. Słońce przygrzewało coraz mocniej. Niebo, przetarte górnym południowym wiatrem, nabrało zwykłej szafirowej barwy. Dokoła panował spokój przerwany tylko raz dzwonem okrętowym, który obwieścił godzinę dziesiątą przed południem.

Wtedy się zaczęło. Pierwszy sygnał radiotelegraficzny już sam przez się był dziwaczny: nakazywał sformowanie szyku rozwiniętego w lewo, ze zmianą kierunku na północno-wschodni, na wysokości północnego cypla Karpathos.

Kapitan, czerwony z irytacji, spiorunował radiotelegrafistę, ale sygnał został powtórzony w jego obecności. Nie mógł zrozumieć celu tego manewru, który ścieśniał pole widzenia całej eskadry torpedowców do kilkunastu mil morskich i zwracał ją frontem ku wybrzeżu, wtłaczając między wyspy archipelagu Sporad, Rodos i Karpathos.

Mimo wszystko należało rozkaz wykonać i torpedowiec wykręcił o czterdzieści pięć stopni na północ wraz z dwoma innymi, które zbliżyły się teraz znacznie.

Wkrótce na prawo i na lewo wyłoniło się jeszcze kilka okrętów zacieśniających szyk. Wszystkie płynęły w kierunku nakazanej koncentracji.

I oto nagle zahuczały brzęczyki wszystkich radiostacji gwałtownymi zapytaniami okrętu flagowego:

Dlaczego zmieniliście pozycję? Co się stało?"

Podporucznik zrobił wielkie oczy:

Powariowali?

Drugi oficer zapytał dowódcę o rozkazy.

W niesłychanym zamieszaniu nie można było porozumieć się drogą radiową. W atmosferze zapanował chaos fal,, które pokrywały się wzajemnie i uniemożliwiały odbiór.

Przesygnalizować optycznie — warknął rudy kapitan.

Meldunek poszedł w przestrzeń.

Po upływie kwadransa nadszedł nowy rozkaz: „Wrócić na swoje miejsca!"

W ciągu następnej pół godziny panował względny spokój. Ale o jedenastej okazało się, że większość okrętów płynie zupełnie innym kursem niż nakazany, oraz że pozycje ich bynajmniej nie zgadzają się z przewidywaniami dowództwa.

Nie sposób było ustalić, jakie rozkazy wydano z okrętu flagowego, jakie zaś przyjęto na poszczególnych jednostkach. Nie ulegało już jednak wątpliwości, że między patrolującymi okrętami powstały ogromne luki, przez które mógł prześliznąć się nie jeden sterowiec, lecz cała ich eskadra.

Mniej więcej w tym samym czasie jeden z torpedowców wyszedł zupełnie z linii i podpłynął do Condora wywieszając sygnał z żądaniem osobistej rozmowy kapitana z dowódcą eskadry.

Zanim mu odpowiedziano, nadeszła z Rodos alarmująca depesza, że widziano tam sterowiec lecący w kierunku południowym na wysokości pięciu tysięcy metrów.

Lecz taka sama depesza wysłana została z Kato Zakro na Krecie przez komendanta tamtejszej załogi. I tam widziano niemiecki sterowiec zdążający na południe.

Gdy rudy kapitan torpedowca został przyjęty wśród tych niezwykłych okoliczności przez admirała, sprzeczne wiadomości radiotelegraficzne utwierdziły go tylko w powziętym podejrzeniu. Był zdaje się jedynym oficerem Floty Śródziemnomorskiej, który wówczas jasno zdawał sobie sprawę, jakim sposobem jeden i ten sam balon mógł w ciągu dziesięciu minut przelecieć nad dwiema miejscowościami odległymi od siebie o sto pięćdziesiąt mil. Nie miał wątpliwości, że był to tylko jeden sterowiec, a nie dwa, jak początkowo przypuszczano w sztabie.

Jego wywody zostały natychmiast potwierdzone: radiostacja z Rodos na zapytanie Condora kategorycznie zaprzeczyła, jakoby miała wysyłać jakąkolwiek depeszę w sprawie sterowca.

Rudy kapitan o szorstkim obejściu i niewybrednych manierach mógł teraz liczyć na awans. To, co według jego teorii dotyczyło zdobycia alianckich szyfrów przez sztab nieprzyjacielski, znalazło swe uzasadnienie.

Szyfr? Ależ naturalnie, szyfr! Od paru godzin ten sterowiec nadaje fałszywe depesze i rozkazy! Siwowłosy dowódca eskadry zawstydził się, że zwykły kapitan z torpedowca wyprzedził go w wypowiedzeniu tego domysłu, który wszystko wyjaśnił.

Winszuję panu przenikliwości, kapitanie — powiedział podając mu rękę.

Ten gest znaczył: „Może pan już odejść", ale gburowaty kapitan zdawał się tego nie rozumieć.

Jeśli mi wolno zameldować — zaczął z namysłem wspinając się na palce i wystawiając brzuch w stronę admirała. — Jeśli mi wolno zameldować...

Na twarzy dowódcy odbiło się zniecierpliwienie. Czas był drogi. Z Pireusu doniesiono, że niska mgła uniemożliwia start wodnosamolotów. Sprawdzono depeszę z Krety. Autentyczność jej nie ulegała kwestii. Trzeba było wysłać pogoń za wymykającym się nieprzyjacielem, trzeba było coś przedsięwziąć, działać!

Te osły — admirał niesprawiedliwie myślał tak o dowódcach pancerników, którzy wyprowadzeni w pole przez fałszywe depesze radiowe Niemców błąkali się gdzieś daleko na wschód od reszty eskadry — te osły przybędą tu najwcześniej za dwie godziny.

Pozostawały do natychmiastowej dyspozycji dwa lekkie krążowniki i kilka torpedowców.

Torpedowce! — żachnął się. — Z taką artylerią nie ma co marzyć o dosięgnięciu sterowca...

Kapitan milczał. Admirał obrzucił go przelotnym spojrzeniem.

A więc?

Chciałbym powiedzieć to tylko waszej ekscelencji — wykrztusił.

Adiutant pochwyciwszy ledwie dostrzegalny gest dowódcy ulotnił się.

Niech się pan streszcza, kapitanie — powiedział admirał.

To nie było łatwe, choć gadatliwość nie stanowiła największej wady rudego marynarza, który poza zwrotami komendy i wybornym repertuarem przekleństw nie rozporządzał wielkim zapasem słów. Mimo to słuchano go z coraz większym zainteresowaniem.

Zeppelin przeleciał koło wschodniego wybrzeża Krety — zaczął kapitan. — Ma w górze wiatr przeciwny, ale i tak nikt go nie dogoni. Gdybyśmy mieli hydroplany...

Nie mamy ich — przerwał admirał.

Właśnie. Czy mógłbym wiedzieć, dokąd i po co on leci?

Admirał zawahał się.

Może z kolei nabilibyśmy ich w butelkę... Chciałem powiedzieć... użylibyśmy podstępu — ciągnął dalej kapitan. — Nasz szyfr i tak jest już teraz bezużyteczny. Można by, hm... Ale muszę wiedzieć, po co go wysłano.

Lecą do Wschodniej Afryki Niemieckiej — odrzekł admirał po krótkim namyśle. — Jest tam niewielki korpus kolonialny, na pół rozbity i zdezorganizowany. Wiozą zapewne broń i amunicję. Może rozkazy. Czy to panu wystarcza?

Kapitan ożywił się. Stanął na całych stopach i pochylił się naprzód tak, że jego brzuch przestał celować w admirała.

Odsiecz? — zapytał, lecz było to pytanie retoryczne, bo natychmiast sam odpowiedział sobie cichym gwizdnięciem.

Jak on się zachowuje! — pomyślał z niesmakiem dowódca eskadry, ale pominął milczeniem tę oznakę zrozumienia sytuacji.

Jeszcze jedno pytanie — wspiął się znów po swojemu na palce rudy wilk morski. — Jeszcze jedno pytanie: czy w Niemczech wiedzą, co się tam dzieje? Mam na myśli to, co się dzieje w owej kolonii, w Afryce.

Coś niecoś zapewne wiedzą. Wiedzą, że ich korpus kolonialny jest poważnie zagrożony.

To dobrze. Nie dogonimy tego sterowca okrętami. Hydroplanów nie ma. Ale może go dogonić depesza. Nawet nie dogonić, ale przegonić. Chcę powiedzieć, że może go nawet spotkać.

Jak pan to rozumie? — spytał admirał.

Mam na myśli depeszę radiową — powiedział kapitan opadając na pięty. — Angielską albo francuską. Naturalnie szyfrowaną.

Zamierza pan nakazać załodze sterowca, aby zawróciła z drogi? — poddał ironicznie dowódca eskadry. — Tracę czas z tym bałwanem — pomyślał z irytacją.

Ale rudy oficer odpowiedział zupełnie serio:

Tak, coś w tym rodzaju, ekscelencjo — i to naiwne zdanie rozbroiło ekscelencję zupełnie.

Myśli pan, że zawrócą? — powiedział żartem.

Przypuszczam. Nie: jestem pewien, że zawrócą. Było coś zastanawiającego w tej pewności siebie, z jaką przemówił tym razem. Admirałowi przez chwilę zaświtała myśl, że dowódca torpedowca zwariował ogarnięty nagle manią wielkości po dokonanym przez siebie odkryciu. Potem przyszło mu do głowy, że nieokrzesany marynarz pozwala sobie na idiotyczny żart. Ale odrzucił zaraz oba te przypuszczenia. Nie, ten człowiek nie wyglądał ani na szaleńca, ani na bezczelnego kpiarza. Nie był też głupcem; dowiódł tego swą przenikliwością przy rozwiązaniu zagadki sprzecznych rozkazów podczas patrolowania.

No, no — powiedział sobie admirał — nie jest chyba także geniuszem? Ale czymże jest w takim razie?!

Depeszę taką można by wysłać na przykład z Port Saidu albo z Suezu — ciągnął człowiek, którego nie uważano ani za głupca, ani za geniusza. — Pewnie lepiej z Suezu; powinni lecieć tamtędy.

Dowódca floty nie mógł tego słuchać spokojnie. Zaczął spacerować tam i z powrotem.

O co mu właściwie chodzi? — zadawał sobie pytanie. — Niezupełnie pana rozumiem, kapitanie — powiedział swobodnie. — Jaką depeszę chce pan wysłać z Suezu?

Trzeba ją będzie zredagować tutaj. Do Port Saidu mamy kable telegraficzne z kilku portów. Nie trzeba nawet, czekać na nowy szyfr: żaden szpieg teraz nie może zawiadomić sterowca, co się święci. Wystarczy dać rozkaz komendantowi garnizonu w Suezie, aby treść otrzymanej depeszy nadał ze swojej radiostacji. Dziewięćdziesiąt na sto, że sterowiec ją złapie.

I zawróci?

Zawróci. Cóż innego mu pozostanie? Chyba że skapu... chciałem powiedzieć... e... zwąchają, o co chodzi. Ale to mało prawdopodobne.

Przyznam się panu, że ja sam jeszcze nie wiem, o co chodzi.

Kapitan wytrzeszczył oczy w niemym zdumieniu. Teraz on z kolei pomyślał, że ekscelencja żartuje.

Jak to? — zapytał.

Co u wszystkich diabłów może ich skłonić do odwrotu?! — ryknął admirał nie panując już nad sobą.

Dowódca torpedowca stropił się. Nie przywykł do tego, aby na niego krzyczano. Pośpiesznie zrewidował w myśli swój plan i nie znalazł w nim nic takiego, co mogłoby wydać się oburzająco głupie. Widocznie pytanie admirała dotyczyło istoty rzeczy i nie było wyrazem krytyki.

Ośmielony tym wnioskiem jął raz jeszcze wszystko wykładać w porządku, jak mu się zdawało, najlogiczniejszym. Ale w głębi ducha pozwolił sobie zauważyć, że „tym wyższym oficerom z admiralicji każdą rzecz trzeba łopatą wkładać do głowy".

To jest tak — mówił. — Gdy idę moim torpedowcem, dajmy na to z Londynu do Calais i po drodze dowiaduję się, że w Calais usadowiła się flota niemiecka i że port jest zdobyty, co wtedy robię? Pytam o rozkazy. Ale jeśli nie mogę zapytać, bo nie mam kogo? Zawracam. Zawracam do Londynu, naturalnie, albo do najbliższego własnego portu. A ten sterowiec ma najbliższy port własny bądź co bądź w Europie. Więc musi biegać... e... chcę powiedzieć, że musi lecieć przez Morze Śródziemne albo ostatecznie przez Turcję. W każdym razie zawróci.

Admirał nagle doznał olśnienia. Więc to był ów podstęp!

Patrzył teraz z podziwem na śmiesznie nadętą postać rudego kapitana i nie przerywał już jego mozolnej przemowy, gdy ten biedził się dalej, aby wyjaśnić do końca rzecz całą.

Naturalnie załoga tego choler... tego balonu, co nas wodził za nos po całym Morzu Kreteńskim przez trzy godziny, nie da się tak łatwo... hm... oszukać. Wiadomość musi być całkiem all right. Poda się ją szyfrem, dajmy na to, z Suezu do jakiegoś naszego pancernika, który właśnie stanie na kotwicy u północnego wybrzeża Afryki. Że niby już po wszystkim i żeby się wstrzymał z odpłynięciem do Zanzibaru, dajmy na to. Wtedy co? Port zajęty; nie ma gdzie lądować i hajda z powrotem, no nie?

Teraz cały plan jasno zarysował się w umyśle admirała. Kwestia wysłania depeszy kablowej z instrukcjami do francuskich i angielskich radiostacji wojskowych w Afryce nie nastręczała trudności. Nie można było wysłać jej drogą radiową, gdyż niewątpliwie zostałaby przejęta przez załogę balonu, która posiadała klucz szyfrowy. Ale, jak słusznie rozumował kapitan torpedowca, użycie zwykłego telegrafu usuwało tę przeszkodę, gwarantując tajność instrukcji.

Dalszy rozwój akcji narzucał się sam przez się. Niemiecki sterowiec z pewnością obierze trasę najbezpieczniejszą i nie będzie przelatywał nad żadnym z garnizonów afrykańskich. Nie będzie jednak również zbytnio nakładał drogi. Jego stacja odbiorcza musi być cały czas czynna, aby o ile możności uprzedzić załogę o niebezpieczeństwach zasadzek lub pogoni, jeśli tego rodzaju rozkazy i wiadomości zostaną przesłane tą drogą w głąb lądu.

I oto radiotelegrafista sterowca przejmuje depeszę wysłaną z dowództwa armii angielskiej lub portugalskiej we Wschodniej Afryce Niemieckiej; depeszę, którą kolejno podają sobie wszystkie radiostacje aliantów, że kolonialny korpus niemiecki został zlikwidowany. Depesza ta nosi wszelkie znamiona wiadomości autentycznej: skierowana jest do Dowództwa Floty aliantów w celu wstrzymania rzekomo zamierzonego desantu ich wojsk w jednym z portów niemieckiej kolonii.

Oczywiście, komendantowi sterowca nie pozostaje nic innego, jak zawrócić. Nie ma on możności porozumieć się z kimkolwiek i sprawdzić, czy rzeczywiście klęska Niemców jest zupełna. Zresztą depesza nie powinna obudzić żadnych jego wątpliwości.

Dobrze — powiedział głośno. — Zastanowię się nad tym projektem. Nie potrzebuję chyba dodawać, kapitanie, że nie powinien pan nikomu o nim wspominać.

Rozumiem — odparł kapitan i jego bezrzęsne oczy strzeliły chytrym błyskiem.

Nie odchodził jeszcze.

Chciałbym prosić... — zaczął niepewnie.

Naturalnie, może pan wyrazić swoje życzenia. Zostaną spełnione w miarę możności. Jeśli chodzi o urlop lub coś w tym rodzaju, to mogę pana zapewnić...

Nie — przerwał rudy kapitan z odcieniem urazy. — Chciałem prosić, żeby mi wolno było odwieźć depeszę do miejsca, skąd zostanie wysłana. Mój okręt jest szybki i może odpłynąć natychmiast.

Tego samego dnia przed zachodem słońca torpedowiec wchodził do portu, a L-59 mijał trzydziesty pierwszy równoleżnik, zbliżając się do północnego wybrzeża Afryki.

Niebawem z okrętu rzucono trap na kamienne nabrzeże, a gruby kapitan o rzadkim rudym zaroście z niewiarygodną szybkością popędził na swych krótkich nogach w kierunku kapitanatu.

Wylegitymowawszy się przed władzami, na podstawie pisemnego rozkazu Dowództwa Zjednoczonej Floty Śródziemnomorskiej zażądał, by pozwolono mu nadać osobiście długą szyfrowaną depeszę kablową.

Pełnomocnictwa, które posiadał, sprawiły, że natychmiast przerwano wszelkie połączenia i odłożono całą korespondencję telegraficzną, aby uczynić zadość temu żądaniu.

Tajemnicza depesza poszła przez morza i nikt nawet nie wiedział dokładnie, dokąd została skierowana.

*

Tymczasem z pokładu sterowca dostrzeżono brzeg.

Grass zdążył jeszcze wziąć jego namiar przy niskim słońcu, którego ognistą, miedzianą tarczę lizały czubki fal morskich. Obliczył pozycję i zapisał ją w dzienniku nawigacyjnym, po czym, ponieważ skończył tego dnia służbę, demonstracyjnie przeszedł obok Knolla i Eckholta, którzy stali przy burcie patrząc na wyłaniającą się ziemię, i zamknął się w swej kabinie.

Nikt nie przejmował się jego niezadowoleniem i brakiem zainteresowania dla afrykańskiego lądu, jeśli nie liczyć krótkiej uwagi Eckholta.

Ten smarkacz dąsa się na pana, doktorze.

Istotnie Grass uważał Knolla za główną przyczynę swych zmartwień, przypuszczał bowiem, że nagły odlot z Jamboli nastąpił za jego sprawą.

Odlot o jedenastej w nocy. Niesłychane! I musiało się to zdarzyć akurat wówczas, gdy był już pewien, że jego uwodzicielskie zabiegi wobec burmistrzówny uwieńczone zostaną pożądanym wynikiem. Właśnie tego wieczora!

Był wściekły tym bardziej, że otrzymał rozkaz na krótko przed startem i że nawet nie przysłano po niego samochodu. Musiał pojechać na rowerze pożyczonym od gońca, który doręczył mu kartkę Eckholta wzywającą do natychmiastowego stawienia się na statek. Uważał to sobie za ujmę.

Wydawało mu się, że został ośmieszony przed panną, która już miała ulec jego osobistemu czarowi. Na domiar złego nie mógł wytłumaczyć jej, o co chodzi, bo rozkaz wyraźnie podkreślał tajność odlotu.

Pomyśli o mnie licho wie co — trapił się w duchu. — Wygląda to po prostu na ucieczkę. Posądzi mnie o brak męskości...

To ostatnie przypuszczenie najbardziej go rozjątrzyło.

Głupia gęś — myślał. — Po co opierała się tak długo?...

Nagle zrobiło mu się jej żal. Nie wątpił ani na chwilę, że los ją skrzywdził wydzierając jej takiego jak on mężczyznę, zanim stał się jej kochankiem. Wyobraził sobie z łatwością, jak bardzo rozpaczała po tej stracie.

Sama sobie winna — pomyślał z żalem i znów porwała go złość na Knolla.

Życzył mu jak najgorzej. Zawiódł się na całej tej głupiej ekspedycji i teraz, gdy już nie mógł się z niej wycofać, robił sobie wyrzuty, że tak usilnie starał się o ten przydział.

Wyobraźnia wówczas podsuwała mu nęcące perspektywy: przede wszystkim jeszcze przed odlotem z Niemiec mógł uchodzić za bohatera, wyruszającego jak argonauta po złote runo w niebezpieczną, pełną chwały podróż; następnie, dzięki stosunkom w kraju i wskutek braku oficerów w Afryce Wschodniej mógł liczyć na szybki awans. Po powrocie czekała go świetna kariera wojskowa...

Od samego początku spotkał go zawód: ekspedycja była tajna. Wiedział wprawdzie o tym, ale nie przypuszczał, aby kładziono na to zbyt wielki nacisk; tymczasem sam szef sztabu generalnego upominał go, aby się z niczym nie zdradził nawet wobec najbliższych. Grassa świerzbił język, ale nie śmiał wyjawiać szczegółów i celu swej misji. Wspominał tylko ogólnikowo o zadaniu, jakie ma do spełnienia, zaopatrując je w wielką ilość patetycznych przymiotników. Skutek tego był taki, że zaczęto uważać go za nudnego blagiera. Teraz zaś...

Nie, nie mógł o tym myśleć spokojnie.

Od chwili startu, który nastąpił przy jasnym świetle księżyca jedynie z pomocą ludzi stanowiących stałą obsługę lotniska, oczekiwał, że coś się przecież stanie, co zmusi sterowiec do powrotu. Wbrew tym przewidywaniom lot z Jamboli odbywał się pomyślnie przy zupełnej ciszy.

L-59 skierował się wprost na południe, przeleciał nad Adrianopolem i wykręciwszy o 45° na wschód minął port Rodosto.

Eckholt prowadził go stąd, podobnie jak za pierwszym razem, przez morze Marmara, Pandemie i potem wzdłuż linii kolejowej w kierunku Smyrny. Przeleciawszy nad Ak-Hissar, gdzie przed kilku dniami omal nie ulegli katastrofie, skręcił znów na wschód w obszerną dolinę, minął Alaszehr i o wschodzie słońca znalazł się nad rzeką Menderes.

Między grzbietami gór o ostrych, skalistych szczytach leżała cienka mgła wpełzająca tu od morza. Słońce, dziwnie blade i chłodne, nie rumieniło nieba, tylko rozjaśniało je jak matową szybę. Opar w dole srebrzył się za rufą balonu, który płynął teraz kursem południowo-zachodnim. wprost ku zatoce Kos.

Pustynne, jałowe góry ustąpiły miejsca uprawnym tarasom opadającym coraz niżej ku wybrzeżu. Pojawiły się winnice i nawet palmy. Wreszcie koło godziny ósmej wyjrzał zza horyzontu ciemny błękit morza.

Teraz zaczynała się najniebezpieczniejsza część drogi. Eckholt nie wątpił, że wszystkich cieśnin i przejść między wyspami strzegą okręty i posterunki alarmowe. Co do pierwszych powziął już pewien plan działania, o drugich nie miał jednak żadnych informacji i nie wiedział, jak się im wymknąć.

Jeszcze przed startem z Jamboli rozważał, czy nie lepiej prześliznąć się wśród nich nocą, ale porzucił tę myśl, ponieważ wówczas sterowiec osiągnąłby wybrzeże Afryki za dnia, a tego Eckholt pragnął uniknąć ze względu na duże prawdopodobieństwo spotkania samolotów i okrętów. Nie mógł też zbyt długo czekać nad morzem, z dala od lądu, na zapadnięcie zmroku. Ostatecznie więc postanowił zdać się na los szczęścia, przypuszczając, że nieprzyjaciel nie zdołał obsadzić wszystkich wysp i nie rozporządzał dostateczną ilością okrętów, aby utworzyć nieprzerwany łańcuch straży na przestrzeni kilkuset mil morskich.

L-59 lecąc wzdłuż zatoki minął wyspę Kos, a około dziesiątej znalazł się na południowy zachód od wyspy Safrana. Wówczas właśnie Knoll pierwszy dostrzegł dymy patrolujących torpedowców. Ich długi łańcuch posuwał się z wolna ku wschodowi, aż po linię horyzontu, a właśnie takie uszykowanie zdawało się sprzyjać zamiarom Eckholta.

Podczas gdy radiotelegrafista sterowca zaczął nadawać zaszyfrowane sygnały przeznaczone dla zdumionych dowódców okrętów Jego Królewskiej Mości, L-59 zatoczył lekko wygięty łuk i na pełnym gazie rzucił się w kierunku Krety. Wkrótce po tym okręty znikły z pola widzenia, a sterowiec zmienił kurs na południowy, idąc największą prędkością i zniżając się nieco, aby jeszcze ją powiększyć.

Massendorf z twarzą chlastaną wiatrem łaził po wąskich galeryjkach dokoła silników nasłuchując ich basowego warkotu. Eckholt żądał, aby wytrzymały godzinę lub nawet nieco więcej na zwiększonych obrotach, więc trzeba było regulować dodatkowe chłodzenie wodą ze zbiorników balastowych, aby nie zatarły się przy takim wysiłku.

Pierwszy oficer spoglądał na nie z dumą i obawą zarazem, jakby chciał je zachęcić do wytrwania. Mogło się zdawać, że wszystkimi nerwami odczuwa spieszny rytm pracujących tłoków; że widzi, jak ślizgają się w dół i w górę po gładkich ścianach cylindrów ociekając żółtozielonym smarem i jak nurzają korbowody w rozbełtanym oleju wewnątrz kartem; że słyszy, jak dokoła dławic w gaźnikach szumi ich głęboki oddech, jak wibruje metal okrywający rozpędzone wały korbowe, zęby trybów, klawisze zaworów i wszystkie te rozedrgane, pulsujące ogniem organy, od których sprawności zależy teraz powodzenie całej wyprawy.

Liczył na ich wytrzymałość. Ufał im, jak zamiłowany jeździec ufa ulubionemu koniowi. Nie potrzebował spoglądać na manometry i zegary, aby wiedzieć o natężeniu ich pracy i o każdej ich potrzebie. Umiał natychmiast zapobiec nieprawidłowościom i niedomaganiom, umiał im dopomóc i ulżyć, gdy tylko pojawiły się oznaki ich zmęczenia.

Mechanicy mówili, że porucznik Massendorf kocha swe pięć silników i że dba o nie więcej niż o własne zdrowie.

Nie zawiódł się na nich: L-59 lekko pochylony w dół leciał z prędkością stu czterech kilometrów na godzinę, wysyłając sygnały radiowe, które w ciągu czterdziestu pięciu minut paraliżowały rozkazy Dowództwa Floty Śródziemnomorskiej.

Knoll odszyfrowywał te rozkazy natychmiast po ich przejęciu i wraz z Eckholtem układał własne, które następnie szły w przestrzeń i dotarłszy do okrętów alianckich powodowały coraz większe zamieszanie.

Wreszcie na południu ukazał się głęboko sięgający w morze przylądek Sideron, a za nim wyłoniły się szczyty gór, granatowe na tle błękitu nieba.

Wówczas Eckholt kazał nadać depeszę datowaną z Rodos, która ostatecznie utwierdziła później rudego kapitana w jego słusznych podejrzeniach, a wkrótce potem posterunek obserwacyjny w Kato Zakro zameldował o przelocie zeppelina w pobliżu wschodniego brzegu Krety.

Gd tej chwili lot odbywał się bez żadnych wypadków godnych uwagi. Około czwartej po południu pilot Feldbach dostrzegł na morzu dwa statki transportowe eskortowane przez małą łódź torpedową, którą początkowo wziął za wodnosamolot; omyłka jednak zaraz została wyjaśniona, a z lekkiego ścigacza albo wcale nie zauważono balonu, albo też komendant jego nie czuł się na siłach rozpoczynać walki. Później jeszcze dwukrotnie ukazywały się na horyzoncie dymy okrętów, a przed wieczorem w odległości około czterdziestu mil morskich od północnego wybrzeża Afryki drogę balonu przeciął elegancki jacht pod neutralną flagą. Wreszcie o zmroku ukazało się kilka kutrów rybackich i jakiś kliper żaglowy.

Słońce zanurzyło się wolno w fioletową wodę, która natychmiast rozpuściła w sobie ciemnoczerwoną miedź jego tarczy i pałała jej żarem od linii horyzontu aż po grzbiety fal wędrujących poważnie pod gondolą sterowca. Daleki brzeg ciągnął się długim wygiętym pasmem i tonął już w zmroku, który zalewał dno przestrzeni od wschodu, napełniając je cieniem urastającym ku górze. Tylko niebo było jeszcze jasne; tak jasne, że pierwsze gwiazdy, zakwitające w zenicie, wydawały się dziwnym, nieprawdopodobnym zjawiskiem na jego bladym tle.

Knoll, patrząc z natężeniem na czarną smugę wybrzeża, nie zauważył złego humoru Grassa i nie dosłyszał zapewne słów Eckholta. W każdym razie pominął milczeniem jego uwagę, odnoszącą się do drugiego oficera.

Silny, ciepły powiew, wpadający przez na pól opuszczoną szybę gondoli, rozwiewał mu włosy siwiejące już na skroniach. Mrużył przed nim oczy i patrzył.

Eckholt, stojąc obok, podziwiał ostry, nieco drapieżny, lecz piękny zarys jego profilu. Niezupełnie rozumiał uczucia, jakich musiał doświadczać ten człowiek.

Nie wygląda na to, żeby się cieszył — pomyślał. — Afryka — powiedział głośno. — Najtrudniejsza część wyprawy jest już za nami, doktorze.

Za panem tak. Za mną nie — odrzekł Knoll. — Afryka — powtórzył po chwili. — Afryka! — uśmiechnął się i w głosie jego zadźwięczało wzruszenie. — Pan, komendancie, nie wie, jakie tajemne siły i ile namiętności kryje w sobie ten ląd.

Tęsknił pan za nim?

To nie jest tęsknota. Gdybym miał użyć porównania (a nie potrafię tego wyjaśnić inaczej), powiedziałbym, że uczucie to podobne jest raczej do pragnienia; do męczącego pragnienia na suchym słonecznym skwarze, które można ugasić tylko przez powrót do tego kraju. Trudno wyrazić, jak bardzo można pożądać takiego powrotu. Choćby się wiedziało, że wraca się, aby zginąć. Choćby się wiedziało, że źródło, z którego będzie się pić, jest zatrute.

Nie znam Afryki — powiedział Eckholt. — Tylko raz, czy może dwa razy byłem w Dar es-Salaam, skąd braliśmy jakiś ładunek. Ale pan wie: my, marynarze, poznajemy wyłącznie porty, które zresztą wszystkie są podobne. Chciałbym sobie wyobrazić, jak tam wygląda wewnątrz. Czy na przykład można będzie na miejscu wykorzystać sterowiec do bezpośredniej walki, przynajmniej w pierwszych dniach, dopóki nie straci siły nośnej?

Knoll nie spuszczał wzroku z coraz bardziej zacierających się kształtów brzegu.

To możliwe — odrzekł po chwili, jakby teraz dopiero zdołał oderwać się od poprzednich myśli. — Tylko wątpię, czy znajdzie pan tam benzynę.

Benzyny będziemy mieli jeszcze na kilkadziesiąt godzin, sądząc z dotychczasowego zużycia. Chodzi mi o lotniska, o teren, o linie orientacyjne, o warunki miejscowe.

Wybrzeże, które pan zresztą widział będąc w Dar es-Salaam, krajowcy nazywają Mrima — zaczął Knoll. — Jest to wąski pas nizinny o wilgotnym, niezdrowym klimacie. Sam brzeg stanowią rafy koralowe dość stromo opadające w morze i porosłe bujnym lasem, zaroślami mangrowców i palmami. Dalej na zachód ciągną się sawanny i stepy Serengeti i Wembere, które jednak w porze deszczów miejscami zamieniają się w bagna. Za nimi leżą kraje Usangu, Mahenge, Ufipa i Uha. Są tam pasma górskie Uhehe, Usam-bara, Uluguru, niezbyt wysokie, po większej części pokryte niedostępną puszczą. Ale są także okolice uprawne, bardzo żyzne, gdzie rośnie bawełna, kawa, ryż, trzcina cukrowa i kukurydza. Tam również zaczynają się rzeki wysychające w porze suchej. Te, które płyną przez cały rok, są spławne tylko na krótkich odcinkach, bo liczne progi i uskoki uniemożliwiają pełną żeglugę. Za to inne w okresie deszczów rozlewają się w bagna i trzęsawiska. Wreszcie najdalej na zachód, na pograniczu Konga i Rodezji, ciągnie się rozległy pagórkowaty kraj stepowy opadający ku Wielkim Jeziorom. To królestwo zwierzyny i dzięki swemu znacznemu wzniesieniu okolica wolna od muchy tse-tse. Hodują tam bydło, z wyjątkiem szczególnie suchej północnej połaci, która jest niemal pustynią. Na południu, między jeziorami, w głębokich dolinach rośnie dżungla i bagniste lasy, miejscami nie do przebycia. Dróg właściwie nie ma. Jest wprawdzie linia kolejowa łącząca Udżidżi nad Tanganiką z Dar es-Salaam, ale to wszystko. Poza tym są ścieżki krajowców i paręset kilometrów „szos strategicznych", które już dawno zagarnęła puszcza. Nie wiem dokładnie, gdzie obecnie znajdują się nasze główne siły. Mówiłem już panu, że ostatnio zostaliśmy zepchnięci na południowy wschód...

Tak, tak — przerwał Eckholt. — To przecież ustalone: będziemy ich szukali według pańskich wskazówek i zgodnie z planem, który pan opracował. Co do reszty...

Co do reszty, zorientuje się pan na miejscu. Musimy przelecieć nad całym terytorium, zanim dostaniemy się nad Ruwumę, gdzie spodziewam się odnaleźć nasz korpus. Będę mógł panu opowiedzieć wszystko o każdym zakątku tego kraju; nikt nie zna go lepiej ode mnie.

Umilkł i znów się zamyślił. Eckholt także milczał.

Tymczasem ciemność wspięła się jeszcze wyżej, żar słońca wypalił się do reszty na morzu, które teraz opadło w głąb i sczerniało. Brzeg za to stał się jaśniejszy, jakby świat został z wolna przeobrażony w fotograficzny negatyw na olbrzymiej kliszy.

Gwiazdy nabrały blasku, a po chwili płat księżyca wysunął się na niebo jakby przez wąską szparę wśród gęstego mroku.

Teraz widać było dokładnie ląd obrzeżony srebrną koronką piany. Wydawał się bezludny. Pierzaste głowy palm osadzone na zgiętych kręgosłupach rzucały wydłużone cienie. Pochylały się w rzadko rozsianych grupach, jakby zwierzając sobie nawzajem jakieś tajemnice. Biały piasek plaży koił westchnienia fal. W zaroślach gubiły się zarysy łagodnych wydm i płytkich zatok — uedów.

Dwie radiodepesze — zameldował mat Winter stając za plecami Knolla.

Może pan je odszyfruje, doktorze — powiedział Eckholt. — Szyfr jest w pańskiej kajucie, zdaje się. Zajrzę tam do pana, jak tylko przyjdzie Massendorf.

Knoll wziął formularz od podoficera i odszedł do siebie. Komendant usiadł przy stoliku nawigacyjnym i włączywszy światło zaczął wykreślać kurs na oazy Farafra.

L-59 płynął wciąż dalej na południe, lecz fatum, które go ścigało od samego początku, dosięgło już jego pokładu, choć nikt jeszcze o tym nie wiedział.

7

Koło południa jednostajny widok pustyni, porosłej tylko tu i ówdzie ostrą trawą i krzakami tamaryszków, zaczął się zmieniać.

Z początku rozległa, szara równina przybrała odcień zielonkawy, a nieco dalej, gdy sterowiec minął dwudziesty trzeci równoleżnik i według obliczeń Grassa znalazł się pod trzydziestym stopniem długości wschodniej, mniej więcej na wysokości Drugiej Katarakty, krajobraz już wyraźnie nabrał charakteru stepowego. Gdzieniegdzie widać było pasące się stada owiec i wielbłądów, a raz w pobliżu źródła czy też na pół tylko wyschłego uedu podoficer wachtowy dostrzegł żółte w czarne pasy namioty i postacie jeźdźców na koniach.

Z ziemi buchał żar, którego nie łagodził nawet pęd lotu. Prostopadłe promienie słońca zdawały się przenikać powlokę balonu i rozpłomieniać duszne powietrze w kabinach. Gaz rozprężał się i uchodził wszystkimi zaworami. Pomimo to L-59 nie tracił wysokości, lecz przeciwnie, wznosił się stale i o godzinie pierwszej osiągnął tysiąc dwieście metrów.

Wówczas Knoll, który od rana siedział w swojej kajucie, zobaczył w oddali błękitną, połyskliwą smugę rzeki wśród żywej zieloności uprawnych pól i drzew otaczających ludzkie osiedla.

Nil — pomyślał.

Nil. Znaczyło to, że znów zbliżają się ku posterunkom brytyjskim.

Eckholt trzymał się ściśle trasy wyznaczonej według wskazówek doktora jeszcze w Niemczech: musieli przeciąć Nil dwukrotnie, aby dolecieć wprost do północnego krańca Jeziora Rudolfa, które krajowcy nazywają Basso Narok, a stamtąd przez kraj Masajów skierować się bardziej na południe aż do Uha i brzegów Ruwumy.

Nie było powodu, aby teraz zmieniać tę trasę. Przynajmniej nie było takiego powodu, który Knoll mógłby podać, żeby usprawiedliwić zmianę. Nikt już nie mógł ich tu dosięgnąć. Ścigały ich tylko nadal depesze alianckich dowództw i sztabów, nader cenne jako źródło informacji o ruchach i zamiarach oddziałów nieprzyjaciela.

Cenne! Niewątpliwie — pomyślał Knoll z gorzkim szyderstwem.

Gdy poprzedniego dnia wieczorem odszyfrował dwa komunikaty nadane przez radiostacje angielskie w Suezie i Kairze, pociemniało mu w oczach jak od uderzenia obuchem. Przez długą chwilę siedział nieruchomo, niezdolny do żadnej myśli, z pustką w mózgu i lodowatym zimnem w sercu.

Był tak zaskoczony, że nawet nie uświadamiał sobie w szczegółach skutków, jakie ta wiadomość pociągnie za sobą. Pojął tylko, że zdarzyła się katastrofa, która może zburzyć wszystko, co przedsięwziął; że stało się coś o wiele gorszego niż pożar sterowca, coś, czego nie można w żaden sposób naprawić; czemu nie sposób zapobiec. Coś, co oznaczało już nie porażkę, lecz klęskę.

Koniec — wyszeptał.

W tej chwili Eckholt zapukał do drzwi i zapytał o treść depesz. Jego spokojny głos wstrząsnął doktorem jak prąd elektryczny.

Knoll poczuł nagie niechęć do tego żołnierza, który, wiedział o tym doskonale, nie poświęciłby ani jednej minuty dalszego lotu bez potrzeby, nie zawahałby się ani przez sekundę wydając rozkaz odwrotu, aby zachować sterowiec, jego załogę i cenny ładunek dla niemieckiej marynarki wojennej.

Gdyby nie był taki bezwzględny, zimny i twardy jak skała, gdyby można go było pozyskać dla innych, piękniejszych celów niż te, które sobie stawiał jako oficer wychowany w pruskiej dyscyplinie wojskowej, to, co zaszło, nie miałoby tak ostatecznego znaczenia. Knoll pomyślał, że byłby zdolny zabić go, jeśliby to mogło zapobiec odwrotowi wyprawy, ale wiedział, że taki czyn nie zda się na nic.

Opanował się i odpowiedział głosem niemal zupełnie naturalnym, że depesze dotyczyły jakiegoś transportu żywności.

Nic ważnego? — zapytał komendant.

Nic, co mogłoby nas dotyczyć — rzekł Knoll ziewając.

Eckholt nie spojrzał nawet na rozszyfrowaną depeszę, której doktor nie zdążył wsunąć między inne papiery.

Dobranoc! — powiedział zamykając drzwi. Ale wrócił jeszcze.

Może mi pan da szyfr, doktorze. W nocy mogą nadejść jakieś wiadomości. Nie chciałbym panu przeszkadzać.

Knoll zaciął zęby, żeby nie zakląć.

Proszę — powiedział podając zeszyty. — Jeżeli zaszłoby coś nowego, niech pan będzie łaskaw mnie obudzić. Dobranoc!

Eckholt odszedł i dopiero wtedy Knoll zaczął rozważać, jakie skutki może za sobą pociągnąć ukrycie prawdziwej treści depesz, które L-59 przejął przypadkowo tego wieczora.

Nie ulegało wątpliwości, że niemiecki korpus we wschodniej Afryce został ostatecznie rozbity i skapitulował już przed kilku dniami, bowiem musiał upłynąć pewien czas, zanim ta wiadomość dotarła do najbliższej radiostacji. Stamtąd zapewne przekazywano ją sobie drogą radiową, aby jak najprędzej zawiadomić sztaby europejskie.

To, co rozszyfrował Knoll, dotyczyło tylko pośrednio zwycięstwa wojsk brytyjskich i portugalskich i miało wyraźnie charakter informacji dodatkowej, wysłanej już w ślad za doniesieniem o zwycięstwie. Depesza skierowana była mianowicie do Dowództwa Floty z żądaniem, aby wstrzymano transport wojska i broni mający odpłynąć do Zanzibaru celem uzupełnienia sił afrykańskich korpusów alianckich. Pomoc ta, jak o tym donosił szef sztabu brytyjskiego, nie będzie już potrzebna, ponieważ niemiecka armia kolonialna przestała istnieć po kapitulacji ostatniego ośrodka oporu z Newali i wzięciu do niewoli resztek Czarnego Korpusu. W tym stanie rzeczy z punktu widzenia niemieckiej kwatery głównej ekspedycja sterowcowa do Afryki Wschodniej stała się nieaktualna.

Kampania była przegrana i nie istniała już żadna siła zbrojna, dla której odsiecz mogłaby być potrzebna. Jedynym zadaniem, które pozostało do spełnienia komendantowi i załodze L-59, stał się teraz odwrót i doprowadzenie sterowca wraz z jego ładunkiem do Niemiec.

Wartość bojowa balonu, jego ogromny udźwig i daleki zasięg stawiały go w rzędzie najlepszych okrętów powietrznych marynarki wojennej. Mógł być z powodzeniem użyty do wypraw bombowych na Paryż, Londyn, Bukareszt lub Rzym. Zapasy leków i materiałów sanitarnych, o które teraz było coraz trudniej, również stanowiły poważną pozycję w kraju wycieńczonym wojną i blokadą.

Tak z pewnością postawiono by kwestię w Niemczech i lak myślałby Eckholt, gdyby znał prawdę.

Knoll zataił ją niemal instynktownie, chcąc zyskać na czasie. Zaraz potem przyszło mu na myśl, że radiotelegrafista sterowca łada chwila może przejąć nową depeszę mającą związek z kapitulacją w Newali i że wówczas zawrócą już nieodwołalnie, ponieważ rozszyfruje ją Eckholt.

Kilkakrotnie zdawało mu się, że komendant nadchodzi, aby go o tym zawiadomić. Zrywał się i nasłuchiwał pod drzwiami, po czym znów siadał i gorączkowo szukał w myśli sposobu zapobieżenia wypadkom, które zdołał tylko opóźnić.

Gdyby udało się zniszczyć szyfr albo tak zmienić trasę, aby uniemożliwić odbiór dalszych wiadomości nadawanych przez stacje wojskowe o stosunkowo niewielkim zasięgu, wówczas pogrom niemieckiego korpusu pozostałby tajemnicą dla komendanta i załogi L-59 aż do osiągnięcia Newali. Wtedy nie mogliby już wrócić: nie wystarczyłoby zapewne benzyny.

Pomyślał o benzynie: czy nie udałoby się odkręcić kranów przy zbiornikach, tak aby nikt tego nie zauważył, i zostawić tylko tyle paliwa, ile go trzeba na przelot do Uha lub do Kenii?

Wtedy zapewne Eckholt dałby się przekonać, że lepiej wzniecić na własną rękę powstanie wśród szczepów Bantu (powstanie równie groźne dla koalicji jak niegdyś pochód Mahdiego na czele wojującego islamu przeciw Anglikom), niż lądować w posiadłościach portugalskich czy francuskich po to, aby dostać się do niewoli.

Wierzył, że zdołałby teraz rozpętać walkę o wolność Czarnego Lądu od północnego Sudanu aż po kraj Beczuanów13 na południu i od Somali po zachodnie wybrzeża Kamerunu i Angoli. Miał przyjaciół i wpływy u chrześcijańskich władców półpodległych państewek; wśród kacyków, cierpiących jarzmo europejskich koncesji, między politykami Ugandy i Konga; przede wszystkim zaś między czarownikami niezliczonych kraalów14 w puszczach i stepach, na bagnach, w nie znanych nikomu zatokach rzek i wszędzie, dokąd docierały werble tam-tamów znad Jezior powtarzane jak echo przez czarnych kapłanów Makua, Barotse, Owambo czy Baseke.

Czekano tam na niego. Wierzono mu. Gdyby zjawił się z nieba, uzbrojony i gotów na wszystko, sama wieść o tym, wieść rozchodząca się z niezrozumiałą dla białych szybkością przez nieprzebyte przestrzenie równikowej Afryki, mogła wstrząsnąć koloniami i protektoratami.

Nic nie stało teraz na przeszkodzie takiej akcji. Czarny Korpus Żelaznego Generała rdzewiał w niewoli; skończyły się obowiązki solidarności z niemiecką siłą zbrojną w Afryce. Pozostały wprawdzie Niemcy, ale powstanie Murzynów Bantu przeciw metropoliom europejskim nie było sprzeczne z interesami niemieckimi; przeciwnie, sprzyjało im.

A jeśli w Berlinie wybuchnie rewolucja... — myślał dalej. — Jeżeli oni tam rzeczywiście dokonają przewrotu i połączą się z milionami robotników francuskich, rosyjskich, włoskich, czyż nie będzie to najlepszą sposobnością wyzwolenia Afryki?...

Dosyć! — powiedział głośno, przecinając tę falę przypuszczeń i spekulacji zbyt odległych od chwili bieżącej.

Wstał, podszedł do iluminatora i spojrzał w dół. Srebrna noc leżała na pustyni. Piaszczyste wydmy wolno ciągnęły na spotkanie sterowca, ukazując płowe grzbiety z jednej strony zalane światłem księżyca, a z drugiej zanurzone w mroku. Jak okiem sięgnąć nie było widać nic więcej. Olbrzymia, pofałdowana płaszczyzna ergu ścieliła się w nieskończoność pod niebem pełnym wspaniałych gwiazd.

Gdyby udało się zawładnąć szyfrem bez wzbudzenia podejrzeń — myślał Knoll — mógłbym jeszcze przez jakiś czas utrzymać wszystko w tajemnicy.

Wydało mu się to stosunkowo łatwe. Nikt przecież nie podejrzewał go dotąd. Postanowił działać natychmiast. Otworzył drzwi i wszedł do kabiny nawigacyjnej z twarzą spokojną jak zwykle.

Przy kołach sterowych stali Feldbach i jeden z pilotów drugiej kategorii. Eckholt zdawał się drzemać przy stole z mapami, lecz gdy Knoll postąpił parę kroków ku niemu, podniósł głowę.

Nie śpi pan? — zapytał.

Nie mogę usnąć — odpowiedział doktor. — Co nowego ?

Nic. Za jakieś dwie godziny dolecimy do grupy oaz Farafra. Wiatr nam sprzyja.

Czy nie było depesz?

Była jedna.

No i?... — nie mógł się powstrzymać od tego pytania.

Eckholt spojrzał na niego trochę zdziwiony. Twarz doktora przez chwilę wyrażała najwyższe napięcie. Potem mięśnie jej rozluźniły się nieco i oczy przysłoniły się powiekami.

Nic ważnego? — bąknął zmieszany.

Podawali dokładny czas — rzekł Eckholt. — Jest teraz dwadzieścia minut po północy. Powinien pan odpocząć, doktorze — dodał. — Kiepsko pan wygląda.

Knoll szukał wzrokiem szyfru na stole nawigacyjnym. Nie było go.

Nie wiedział, jak zapytać o zeszyt. Wahał się.

Nie będę spał — rzekł wreszcie z wysiłkiem. — Chciałem panu pomóc. Mógłbym odszyfrowywać depesze...

Eckholt grzecznie odmówił. Da sobie radę. Zresztą Grass wkrótce go zastąpi.

Może by się pan przeszedł po górnej platformie — powiedział w końcu. — Trochę ruchu dobrze panu zrobi.

Knoll odszedł zawiedziony, ale postanowił skorzystać z tej rady, aby obejrzeć zbiorniki z benzyną.

Przechodząc słabo oświetlonym korytarzem kilowym zajrzał do pomieszczeń załogi. Marynarze spali w płóciennych hamakach. Dyżurny podoficer czytał starą gazetę przy stoliku w głębi. Gdy doktor wszedł, zameldował się przepisowo, podając stan ludzi.

Knoll wdał się z nim w rozmowę.

Podoficer nazywał się Sachs. Bosman Sachs, strzelec sterowcowy. Pochodził z Berlina. Był jeszcze młody: rocznik 1897. Miał Żelazny Krzyż za odwagę, ale nie cieszył się dobrą opinią.

Dlaczego? Różnie tam bywało. Nieporozumienia ze starszymi podoficerami, jakieś drobne przekroczenia dyscypliny, dziewczęta, pan kapitan rozumie?

Czy nie wolałby wrócić do Niemiec?

O, nie! Podobała mu się ta awantura. Od dawna chciał wyrwać się w szeroki świat. W kraju było okropnie: nudno, głód...

Tu przynajmniej futrują nas porządnie. ,

A jak myślą inni? — zapytał Knoll.

Sachs filuternie zmrużył oko.

Pan kapitan pyta służbowo?

Dlaczego? — zdziwił się doktor.

Służbowo musi być wszystko według rozkazu — odrzekł bosman. — Pytano mnie już nieraz, co myślę o tym i o owym. Jeżeli mówiłem szczerą prawdę, trafiałem zwykle do paki. Niech pan kapitan zapyta Feldbacha albo Kohlenberga. Daune też jest morowy chłop i Schulman także. Trzymamy razem.

Cóż oni myślą o tej wyprawie? — zapytał znów Knoll. — Mówimy naturalnie prywatnie — dodał z uśmiechem.

Wiem — powiedział Sachs z namysłem. — Pan, panie kapitanie i porucznik Massendorf traktujecie nas jak ludzi.

No, a komendant? — podsunął Knoll i poniewczasie ugryzł się w język, bo podoficer nagle zesztywniał i spojrzał na niego nieufnie.

Oh, komendant jest bardzo dzielnym człowiekiem — rzekł i zamilkł.

Nic więcej się od niego nie dowiem — pomyślał doktor, przeklinając swą niezręczność.

Zabierał się już do odejścia, gdy Sachs poprosił go o papierosa.

Palicie tu? — zdziwił się szczerze, sięgając do kieszeni.

Tu nie — szepnął bosman — ale na górnej platformie można. Porucznik Massendorf też tam czasem pali, jeżeli który z nas ma służbę. To nie jest wcale niebezpieczne. Chodzi o to, że gdyby pozwolono palić na platformie, paliliby i tu. Dlatego zabroniono w ogóle. Nie mamy tytoniu: rewidują.

Knoll miał przy sobie papierośnicę. Było w niej tylko pięć papierosów, ale w bagażu posiadał ich spory zapas, więc dał Sachsowi wszystkie.

Czul jakiś niesmak po tej rozmowie, jakby dopuścił się czegoś haniebnego.

Przewrażliwienie — pomyślał idąc korytarzem — Dawniej nie miałem takich skrupułów.

Przyszły mu na myśl dawne historie: spiski, w których brał udział, intrygi, do których się uciekał dzierżąc w swych rękach losy czarnych królestw, nadając godności wodzów i kierując ich polityką. Był przecież człowiekiem, z którym liczyli się gubernatorowie i którego starali się pozyskać dyrektorzy wielkich koncesji. Używał przeciw nim podstępów, posługiwał się szpiegami i zdrajcami, nie doznając bynajmniej wyrzutów sumienia.

Ale to nie było to samo — pomyślał.

Nie zależał wówczas od nikogo. Nie był związany żadną umową odbywszy kontraktowy okres służby w koloniach i nie odnowiwszy kontraktu. Stał się romantycznym awanturnikiem i przeważnie miewał do czynienia z awanturnikami, co prawda pośledniejszego rodzaju.

Teraz co krok potykał się o swoją przynależność do białych, choć dawniej wzgląd na kolor skóry nie powstrzymałby go od działania według własnych planów. A przecież niektórzy biali w Europie niewiele różnili się od białych w Afryce. Byli równie drapieżni i wyrachowani. Mógł sprzymierzać się z nimi na jakiś czas, jakkolwiek dążył do czegoś zupełnie innego niż oni.

Przewrotna, fałszywa moralność cywilizacji — pomyślał. — Łatwiej ją sobie przyswoić, niż jej się pozbyć.

Minął pierwszą baterię zbiorników i obejrzał się. Korytarz był pusty. Podszedł do bariery i wychyliwszy się połową ciała zajrzał między wielkie kadzie pomalowane czerwoną minią.

Ich krany spustowe były zabezpieczone drutem i zaplombowane. Nie mógł ich stąd dosięgnąć, więc zszedł po drabince pod baterię, stanął na ostatnim stopniu, zerwał najbliższą plombę i wyciągnął drut.

Kurek zaworu opierał się. Nie można go było poruszyć, bo farba zaschnięta na gwincie trzymała mocno.

Muszę pójść po kleszcze — pomyślał.

Wspiął się z powrotem na górę i poszedł w kierunku tylnej gondoli silnikowej, gdzie znajdował się podręczny magazyn narzędzi.

U wejścia spotkał się z werkmistrzem.

Czy jest tu porucznik Massendorf? — spytał, aby jakoś upozorować swą obecność.

Heine cofnął się i przepuścił go przed sobą.

Nie, nie ma — powiedział.

Knoll udał, że nie słyszy. Warkot silnika usprawiedliwiał to w zupełności.

Mówcie głośniej! — zawołał, pochylając się ku mechanikowi.

Jednocześnie wziął kleszcze z podstawki i schował je do kieszeni.

Heine wrzasnął ponuro, że Massendorfa nie ma.

Czego on się drze? — pomyślał Knoll. — Ach, prawda, pytałem o Massendorfa.

Dobrze — powiedział i wszedł na schodnię. Werkmistrz patrzył za nim nic nie rozumiejąc. Potem ze złością wzruszył ramionami i również podążył na górę do głównego korytarza.

Gdy doktor zatrzymał się nagle obok środkowej baterii, Heine omal na niego nie wpadł.

Knoll, nie wiedząc że werkmistrz idzie za nim, odskoczył w bok i machinalnie sięgnął do pasa, gdzie niegdyś nosił nóż zarówno do obrony w nagłych wypadkach, jak do torowania sobie drogi w gąszczach. Nie mógł się odzwyczaić od tego odruchu, tak bardzo dziwacznego tu, gdzie panował porządek i ład cywilizacji.

Heine przeraził się skokiem kapitana i więcej jeszcze wyrazem jego twarzy. Nie mógł zrozumieć, o co chodzi i co zamierza ten szaleniec włóczący się po nocy z dziobu na rufę w poszukiwaniu pierwszego oficera, który dopiero przed dwiema godzinami odbył wachtę i poszedł spać. Dlaczego wybucha gniewem lub nagle skacze w bok z miną zabójcy czy wariata? Dlaczego przygląda się spokojnemu mechanikowi, jakby zobaczył diabła?

Knoll natomiast wnet pojął, że Heine bynajmniej go nie śledzi i nic nie może wiedzieć o jego zamiarach, jak to w pierwszej chwili przypuszczał.

Sytuacja wydała mu się groteskowa. Stali naprzeciw wybałuszywszy na siebie oczy; oficer podejrzliwie, majster zaś zdumiony do najwyższego stopnia, z otwartymi ustami.

Uprzytomniwszy sobie ten obraz doktor roześmiał się. — Nastraszyliście mnie — powiedział do werkmistrza. — Chodzicie lekko jak duch.

Heine, tępy we wszystkim, co nie dotyczyło obsługi silników, znów nie zrozumiał, o co mu chodzi i jeszcze bardziej się zdumiał. W końcu jednak widząc, że Knoll odchodzi w kierunku trapu prowadzącego na górną platformę, musiał widocznie znaleźć jakieś wytłumaczenie dla jego dziwacznego zachowania się, bo spojrzawszy raz jeszcze za nim ruszył w swoją stronę.

Knoll postanowił choć na chwilę pokazać się na górze. Musiał działać ostrożnie, aby uniknąć podejrzeń.

Zatrzymawszy się w połowie schodni na małym pomoście, o dziesięć metrów nad poziomem korytarza, dostrzegł w dole powracającego werkmistrza. Potem wspiął się wyżej i wreszcie stanął na tylnej platformie obronnej.

Ukazanie się jego nie wywarło żadnego wrażenia na dyżurnym obserwatorze. Podoficer zasalutował i wykrzyczawszy poprzez pęd wiatru zwykłe: „Na posterunku nic nowego nie zaszło!", odwrócił się znów twarzą w stronę rufy.

Ogromna sylweta balonu zdawała się tkwić nieruchomo w powietrzu, omiatana równym jego nurtem. W górze błyszczały miliony gwiazd tak jasnych, że niebo pomiędzy nimi było jak zasnute pajęczyną promieni. Księżyc, wypukły niczym szala srebrnej wagi, opuszczał się nisko i siał blaskiem po ziemi.

Warczały silniki, platforma drżała podzwaniając karbowanym pokładem, pogwizdywał pęd wichru w stojakach karabinów maszynowych i targał ich pokrowcami.

Knoll z rozkoszą wciągał w płuca chłodne, suche powietrze. Z układu gwiezdnych konstelacji poznał, że sterowiec zwrócony jest łbem na południe, i ta świadomość sprawiła mu niejaką ulgę w rozterce. Cel z każdą minutą stawał się bliższy, odwrót zaś trudniejszy i mniej prawdopodobny.

Jeszcze dwie doby — pomyślał. — Jeszcze choćby trzydzieści sześć godzin. Potem już nie będzie można zawrócić.

Stał tak jeszcze chwilę oparty o barierę platformy, po czym zaczął powoli schodzić do wnętrza balonu.

W połowie drogi znów się zatrzymał, aby z góry objąć wzrokiem korytarz. Serce biło mu mocno.

Schodził dalej, licząc szczeble. Było ich razem czterdzieści.

Rozejrzał się. Nie było nikogo. Szybko zsunął się w dół, przebiegł kilkadziesiąt kroków dzielących go od środkowej grupy zbiorników i opuścił się pod kil.

Chwycił szczypcami oporny kurek, przekręcił.

Rura spustowa przechodziła przez mały otwór w powłoce i wystawała na zewnątrz, nie mógł więc widzieć, jak cieknie z niej benzyna. Ale każdy ze zbiorników zaopatrzony był w zegar wskazujący poziom paliwa.

Strzałką zaczęła opadać, minęła dwie czy trzy podziałki i zatrzymała się. Coś zatamowało odpływ.

.Próbował przestawić kurek inaczej. Kręcił nim w różne strony, ale bezskutecznie.

To samo powtórzyło się z następnym zbiornikiem i jeszcze z dwoma innymi. Wtedy przypomniał sobie, że przed opróżnieniem zbiorników trzeba otworzyć ich górne zawory powietrzne. Ale te zawory były sterowane z gondoli nawigacyjnej, a ich krany znajdowały się w zamkniętej szafce, od której klucz miał tylko Massendorf.

*

*

Do rana nie przejęto żadnej depeszy. Knoll spędził resztę nocy między kabiną radiotelegrafisty a stanowiskami pilotów, włócząc się po gondoli nawigacyjnej jak niespokojny cień lub stojąc u burty i patrząc w przestrzeń za szybą.

Tymczasem L-59 minął oazy Farafra rozrzucone na przestrzeni prawie trzech tysięcy kilometrów kwadratowych i przeleciał nad oazami Dachel, kilkakrotnie zmieniając kurs w zależności od kierunku wiatru.

O wschodzie słońca radiotelegrafista odebrał kilka sygnałów, których nie udało się odszyfrować, po czym z Asuanu nadano dokładny czas.

Zaczęło silnie rzucać w nierówno nagrzanym powietrzu. Temperatura w ciągu pół godziny skoczyła z ośmiu stopni na dwadzieścia pięć. Balon szedł w górę i tracił gaz. Silniki warczały zmiennym rytmem: perliście i dźwięcznie, to znów chrapliwie, ostro jak gęsto karbowany stalowy pilnik. Grzały się.

Massendorf zmniejszył ich obroty i co godzinę wyłączał je na zmianę parami.

O dziewiątej tylny silnik stanął na dobre. Przepaliły się zawory. Mechanicy demontowali rozrząd, a Heine wściekał się nie mogąc znaleźć swoich kleszczy, które w niewytłumaczony sposób zniknęły z podstawki do narzędzi w gondoli silnikowej.

Upał wisiał w powietrzu i owiewał ster owiec suchym żarem, jak z paleniska. L-59 wlókł się w nim, ciągnąc za sobą cuchnącą smugę źle oczyszczonego wodoru, jak zatrute tchnienie chorych płuc. Ludzie w środkowych pomieszczeniach dostawali mdłości. Nawet na górnych platformach czuć było przykry zapach wydzielający się z powłoki na całej powierzchni. Tylko kabina nawigacyjna była od niego wolna.

Około godziny drugiej po południu przelecieli nad Nilem i znaleźli się po jego prawej stronie. Mijali rozległe wsie ciągnące się z północy na południe i miasteczka skupione nad brzegami. Widać było rolników wybiegających na drogi i pola, tłumy ludzi na placach, żeglujące statki, barki i łodzie na rzece, karawany kupców i podróżnych. Wszyscy zadzierali głowy i pokazywali sobie sterowiec.

Załoga cisnęła się do iluminatorów i na platformy, aby zobaczyć nieznany kraj kipiący życiem nawet o tej upalnej porze dnia, zielony bujną roślinnością wilgotnej doliny karmionej dwa razy do roku żyznym iłem wylewów Nilu.

Eckholt zauważył, że podoficerowie z wolnych wacht nie odstępują Knolla, który rozmawia z nimi trochę zanadto poufale, jak mu się wydało. Słuchali go z widoczną sympatią, o coś go pytali, dyskutowali o czymś, co budziło powszechne zainteresowanie.

Eckholt wiedział, że wszyscy lubili doktora; wiedział również, że okazywali mu zawsze szacunek i w służbie zachowywali formy wojskowej dyscypliny wobec jego stopnia. To było w porządku; aż dotychczas nic nie mógł zarzucić ani Knollowi, ani swoim podoficerom. Teraz uderzyła go nie tylko owa zbytnia poufałość, lecz także nagłe milczenie, które zapanowało, gdy się zbliżył.

Zdobywa sobie popularność — pomyślał.

Proszę swobodnie — powiedział głośno, gdy wyprężyli się na baczność.

Ich spojrzenia powróciły do osoby lekarza, ale milczenie trwało. Nawet wówczas gdy ich minął i zatrzymał się opodal, nikt nie przemówił ani słowa.

Nie byłoby w tym ostatecznie nic tak bardzo zastanawiającego, gdyby nie chodziło o Knolla. Komendant nigdy nie szukał osobistego kontaktu z załogą i wiedział, że żadnemu z podoficerów nie przyszłoby nawet do głowy rozmawiać z nim prywatnie na tematy nie dotyczące spraw służbowych. Jego obecność nie sprzyjała też rozmowom prywatnym pomiędzy nimi: milkli, ponieważ tak nakazywała dyscyplina.

Była jednak pewna różnica pomiędzy ich stosunkiem do Knolla i na przykład do Massendorfa, który również cieszył się ich sympatią. A także pomiędzy milczeniem, jakie zapadało, gdy Eckholt zastawał ich na pogawędce z pierwszym oficerem, a milczeniem, które trwało teraz.

Ba, chodziło właśnie o Knolla!

Massendorf był dobroduszny. Był im bliski zarówno przez koleje swego życia, jak przez środowisko, w którym się wychował. Natomiast Knoll... Postępowanie Knolla wydawało się Eckholtowi dziwne.

Na co mu to jest potrzebne? — myślał. — Do czego zmierza? Co to za nowa polityka?

Rzucił nieufne spojrzenie na milczącą grupę i odszedł, nie sformułowawszy żadnego domysłu, ale z cieniem niejasnych podejrzeń.

Wszystko, co dotyczyło tego niezwykłego człowieka, było niejasne i tajemnicze. Jego osoba budziła sympatię, w niepojęty sposób zmieszaną z obawą, że prędzej czy później za jego sprawą stanie się coś, czemu nie będzie można sprzeciwić się i zapobiec.

To było niepokojące.

Eckholt zniecierpliwiony tymi myślami, które narzucały mu się coraz częściej, szedł w kierunku gondoli nawigacyjnej, gdy doktor dogonił go i zapytał, czy nie ma nowych wiadomości.

Od paru godzin nasza radiostacja odbiera niezrozumiałe depesze.

Czy mógłbym je zobaczyć? — zapytał żywo.

Owszem. Ale niczego się pan z nich nie dowie. Musieli zmienić szyfr.

Ach, sądzi pan, że zmienili szyfr?! — Knoll aż przystanął i chwycił Eckholta za ramię.

Zapewne. Ale mniejsza o to. I tak już teraz nikt nie zdoła zawrócić nas z drogi.

Jak pan powiedział? — zapytał Knoll. — Ależ tak, naturalnie, ma pan zupełną rację — zaśmiał się krótko.

Eckholt spojrzał na niego zdziwiony. Ten nieco ironiczny śmiech wydał mu się zupełnie niezrozumiały.

*

L-59 z każdą godziną zbliżał się do celu. O zachodzie słońca tylko tysiąc siedemset kilometrów dzieliło go od północnej granicy Ugandy.

Przeleciał powtórnie nad Nilem na wysokości Dongoli i płynął teraz nad stepami Sudanu wprost na południe, mijając coraz rzadziej rozsiane oazy, wysychające łożyska rzek sezonowych, duary15 i stada bydła i owiec koczujących Kababiszów.

Pochłodniało znacznie, ale dzięki pracy wszystkich pięciu silników i ubytkowi benzyny można było bez trudu utrzymać balon na wysokości około tysiąca metrów, nie uszczuplając balastu. Od chwili startu minęły niemal dwie doby. Więcej niż połowa drogi została przebyta.

Knoll położył się koło dziewiątej i zmęczony denerwującym czuwaniem poprzedniej nocy zasnął natychmiast.

Obudziło go gwałtowne kołatanie do drzwi. To Grass dobijał się już od dłuższej chwili.

Co się stało? — zapytał doktor otwierając. Grass promieniał. Nie mógł ukryć zadowolenia.

Wracamy — powiedział. — Komendant wzywa pana kapitana.

Knoll milczał patrząc na niego rozszerzonymi źrenicami, jakby nie rozumiał.

Wracamy — powtórzył drugi oficer przyglądając mu się ciekawie. — Wracamy do Niemiec.

Doktor czul lodowatą obręcz zaciskającą się na sercu.

Dlaczego? — zapytał.

Nasz korpus kolonialny skapitulował.

Skąd pan wie?

Złapaliśmy angielską depeszę z Chartumu. Niech pan zaraz przyjdzie. Komendant czeka.

Cofnął się i zamknął drzwi. Knoll machinalnie spojrzał na zegarek. Była jedenasta przed północą. Musieli się znajdować gdzieś na zachód od Chartumu lub nieco dalej na południe. A może lecieli już z powrotem?

Przeraził się. Szybko zapiął mundur i wyszedł.

W kabinie nawigacyjnej byli tylko dwaj podoficerowie piloci przy sterach. Spojrzał na busolę i przekonał się, że wskazywała kurs południowy.

Gdzie komendant? — zapytał.

U siebie, panie kapitanie. Oficerowie już tam są. Ledwie mógł utrzymać się na nogach. Brakło mu oddechu. Zimny i gorący pot występował na całym ciele. Serce biło spiesznie, to znów jakby napotykając jakąś przeszkodę zatrzymywało się nagle. Zdawało mu się, że nie zdoła dojść do kabiny komendanta. Z trudem dowlókł się do niej, zapukał.

,,Wejść!" rozległ się głos Eckholta.

Trzy pary oczu spojrzały na doktora. Ale on patrzył tylko w twarz komandora.

Była blada. Szczęki mocno zwarte. Wąskie, zaciśnięte usta. Oczy badawcze, ostre, spokojne.

Nie ma co — pomyślał. — Nie przekonam go.

Tu jest ta depesza — powiedział Eckholt. — Niech pan przeczyta.

Knoll pochylił się nad stołem. Czytał wolno, słowo po słowie. Nagle przerwał.

Skąd pan to ma? — zapytał chrapliwym szeptem.

Z Chartumu. Przejęte przed półgodziną. Zaczął raz jeszcze od początku. Skończył i czytał znowu. Co w tym jest? — myślał. — Co w tym jest?

Jego umysł pracował szybko. Zestawiał fakty i daty. Obliczał.

Nie pozostaje nam nic innego jak tylko odwrót — powiedział Eckholt stłumionym głosem.

Zdanie padło w ciszę i utkwiło w niej bez echa.

Knoll zmarszczył brwi. Nie mógł przecież dopuścić do tej ostateczności.

Teraz? Gdy byli tak blisko? Gdy pokonali wszystkie przeszkody? Właśnie teraz?

Chwytał rozpaczliwie pierzchające myśli, jak człowiek, który tonie, chwyta kurczowo pływające źdźbła słomy.

Ratować wyprawę! Za wszelką cenę ratować! Nie dopuścić do tego, co już prawie zostało postanowione.

Odwrót? Nie, to niemożliwe! — powiedział głośno. Eckholt zwrócił ku niemu kamienną, jak z granitu wykutą twarz i spojrzał zimnym, pytającym spojrzeniem.

Więc co?

Knoll już ochłonął. Ucisk w krtani zelżał.

Musiał znaleźć i wyrazić tę rzecz, która błąkała się gdzieś w jego umyśle przy odczytywaniu depeszy. Wiedział, że tylko wówczas zdoła pochwycić szansę wygranej, jedną na sto. Musiał argumentować realnie. Uczucia, ideały, porywy zapału nie mogły odgrywać żadnej roli w dyskusji z Eckholtem. Rozumiał to. Należało oprzeć się o rozkazy i obowiązki. Należało brać pod uwagę tylko sprawę odsieczy dla korpusu wschodnioafrykańskiego. Wszystko inne chybiałoby celu.

Pytający wzrok komendanta przygasł pod ciężko opuszczonymi powiekami. Wśród nieznośnego milczenia uparcie podzwaniały pióra i ołówki na podstawce wstrząsanej dreszczem, który udzielał się całemu sterowcowi od pracujących silników. Napięcie tego milczenia potęgowało się z każdą chwilą. Nie mogło to trwać dłużej.

Knoll zaczął mówić, zanim jeszcze jego myśl przybrała kształt skończony i wyraźny. Spieszył się. Słowa wyprzedzały tę myśl, która gubiła się gdzieś ciągle. Ale odnajdywał ją i mówił dalej, z trudem formułując zdania.

Muszę ich przekonać — postanowił z siłą rozpaczy.

Czuł, że się nie myli. Przejrzał sam i przypuszczał, że potrafi swą przenikliwością olśnić pozostałych.

Przed dwudziestu czterema godzinami odszyfrowałem słowo w słowo dwie takie same depesze — powiedział. — Jedną z Kairu, drugą z Suezu. Zaraz, panie kapitanie — powstrzymał gestem Eckholta — niech mi pan pozwoli dokończyć.

Kiedyż to było? — myślał gorączkowo. — I co... Ach, tak — przypomniał sobie.

Tak, to były te dwie depesze, które dał mi pan wczoraj wieczorem — mówił dalej. — Powiedziałem panu wtedy, że nie zawierają nic ważnego, i miałem rację, choć dopiero teraz mam na to dowód. Obie leżą w mojej kabinie. Może pan sprawdzić. Nadano je dwadzieścia cztery godziny temu do Dowództwa Floty Śródziemnomorskiej rzekomo w celu wstrzymania zamierzonego desantu w Zanzibarze.

Zatrzymał się, aby odetchnąć.

Pancernik, pancernik aliancki — kłębiło mu się w głowie. — Mówić dalej — pomyślał. Trzeba mówić dalej.

Nagle zrozumiał wszystko i płonącym wzrokiem objął obecnych.

Pancernik, który miał ten desant wysadzić, w ogóle nie istnieje! — powiedział dobitnie. — Nie istniał również zamiar wykonania desantu, a wiadomość o kapitulacji w Newali jest fałszywa.

Massendorf i Grass patrzyli na niego w osłupieniu. Eckholt zadawał sobie pytanie, czy ten człowiek nie oszalał pod wpływem nagłej wiadomości, która zniweczyła jego zamierzenia.

Na czym opiera pan to przypuszczenie? — zapytał spokojnie.

Na tym, że po raz trzeci przejmujemy depeszę tej samej treści — odparł Knoll siląc się również na spokój, który co chwila go opuszczał. — Niech pan nie myśli, że gadam dziecinne głupstwa, aby postawić na swoim — mówił dalej. — Może pan polecić porucznikowi Grassowi, aby przyniósł z mojej kajuty depesze. Leżą w prawej szufladzie stołu. Będę operował faktami — podniósł znów głos. — Musicie je mieć. Będziecie je mieli, do pioruna!

Eckholt zawahał się, ale ton doktora był tak przekonywający, że skinął na Grassa, który wyszedł i wrócił po chwili niosąc obie depesze i kartkę z ich odszyfrowaną treścią.

Zgadza się — powiedział komendant porównawszy wszystkie trzy notatki. — Nie wchodząc w pobudki pańskiego czynu, panie kapitanie, uprzedzam pana...

Zaraz — przerwał Knoll niecierpliwie. — Mniejsza o to, dlaczego zataiłem tę wiadomość. Czy nie uderza pana jedna rzecz: depesze z Kairu i z Suezu wysłane były niewątpliwie wcześniej niż depesza z Chartumu. I przecież musiały iść przez Chartum. Po co więc Chartum powtarza tę wiadomość? Dlaczego nadaje to samo, co przekazywał już wczoraj? Dlaczego czyni to właśnie wtedy, gdy przelatujemy w pobliżu? Czy nie wydaje się panom, że ta depesza przeznaczona jest raczej dla nas niż dla Dowództwa Floty?

Gestykulował żywo. Akcentował dobitnie zdania. Walczył odważnie, z determinacją, nie próbując się osłaniać lub ukrywać tego, co uczynił. Starał się wyjaśnić fakty i kolejne wypadki, które z jego punktu widzenia były aż nadto przejrzyste. Odsłaniał ich właściwe znaczenie: źle, naiwnie zamaskowany podstęp.

Nad Nilem na przestrzeni paruset kilometrów widziano sterowiec lecący na południe. Niewątpliwie miejscowe władze wojskowe zostały zaalarmowane i mogły przypuszczać, że nie przejęliśmy wczorajszych depesz z Kairu i Suezu. Dlatego Chartum powtórzył raz jeszcze fałszywą wiadomość, która miała zawrócić nas z drogi już nad Dolnym Egiptem. Wiadomość zmyśloną przez Anglików natychmiast potem, jak wymknęliśmy się ich okrętom. Musieli się domyślić, że posiadamy ich szyfr, i wykorzystali to bardzo sprytnie, a teraz czekają tylko na nasz odwrót, aby za jednym zamachem przeszkodzić odsieczy w Afryce i zniszczyć sterowiec w drodze powrotnej do Europy.

Zapadło krótkie milczenie przerwane przez Massendorfa, który zrobił uwagę, że to brzmi prawdopodobnie.

Eckholt spojrzał na niego przelotnie i pokręcił głową.

A jeżeli tak nie jest? — rzucił pytanie.

Dowództwo Floty lub radiostacja w Kairze mogła przecież zażądać powtórzenia depeszy — odezwał się Grass.

Knoll przygryzł wargi. Szukał argumentów przekonywających. Musiał wygrać tę partię. Zwłaszcza teraz, gdy był pewien, że ma słuszność. Teraz zawrócenie z drogi wydało mu się potwornością. Gotów był absolutnie na wszystko, aby do niej nie dopuścić.

Dziś po południu mówił mi pan, panie kapitanie — zaczął powoli — że nasza stacja odbiera depesze, których nie można odszyfrować.

Tak, przejęliśmy kilka takich depesz — potwierdził Eckholt,

Więc musiały one być zaszyfrowane nowym szyfrem! — stwierdził Knoll uderzając dłonią w stół. — To zresztą zupełnie zrozumiałe: gdyby nawet nieprzyjaciel nie odkrył wcześniej, że jego szyfr jest w naszym posiadaniu, to łatwo mógł się tego domyśleć ze sposobu, w jaki wymknęliśmy się okrętom. Nie wiem, ile czasu wymaga zmiana szyfru, zwłaszcza na taką odległość, ale widocznie wystarcza na to kilkadziesiąt godzin. Tak czy inaczej mamy dowody, że dziś od południa obowiązuje nowy szyfr. I nagle po szeregu depesz nie do odszyfrowania przejmujemy o jedenastej wieczorem jedną jedyną, która daje się łatwo odczytać. Otrzymujemy ją w chwili, kiedy nieprzyjaciel przewiduje, że jesteśmy najbliżej jego radiostacji. Dlaczego?

Spojrzał po wszystkich trzech oficerach.

Eckholt siedział pochylony nad depeszami, zmarszczywszy brwi. Massendorf zdawał się ważyć prawdopodobieństwo tego dowodzenia. Grass ziewał, widocznie znudzony i roztargniony, niezupełnie rozumiejąc, o co chodzi.

Za cienką ścianą kajuty poświstywał pęd. Mruczały silniki. Ktoś przeszedł obok zamkniętych drzwi i szybko wbiegł po schodni, po czym przez chwilę słychać było oddalające się kroki w głównej galerii nad kilem.

Widocznie — mówił Knoll dalej — nieprzyjacielowi zależy na tym, abyśmy zawrócili. Co za tym idzie, klęska w Newali jest wymysłem angielskiego sztabu. Gdyby istotnie niemiecki korpus w Afryce przestał istnieć, raczej starano by się to zataić przed nami, aby nas wziąć gołymi rękami tam na miejscu, wówczas, kiedy nasz zapas benzyny byłby tak mały, że już nie moglibyśmy wrócić.

To możliwe — powiedział Eckholt. — Możliwe i nawet wcale logiczne, ale niepewne. Po pierwsze, zmiana szyfru. To tak prędko nie idzie. W Chartumie mogą nie mieć nowego szyfru i po prostu dlatego używają starego. Mogą nie wiedzieć nawet o celu naszego lotu. Po wtóre, wiadomość nadana przez Kair czy Suez niekoniecznie musiała też dotrzeć via Chartum, a obecnie, skoro Chartum otrzymał ją inną drogą, nadaje dalej, jak to jest jego obowiązkiem. Po trzecie, kierunek naszego lotu nad Nilem bynajmniej nie wskazywał, że będziemy tak blisko Chartumu akurat o tej porze. Niech pan pamięta, że od kilku godzin lecimy w ciemności, bez świateł pozycyjnych i że jest mało prawdopodobne, aby nas mógł ktoś śledzić. Pan opiera swoje podejrzenia na domysłach. A jeżeli one są błędne? Czy może pan wziąć odpowiedzialność za to, co się stanie, jeśli w Newali będą nas oczekiwali Anglicy i Portugalczycy zamiast Niemców?

Mogę — rzekł Knoll bez wahania.

Ja nie. Nie mam upoważnienia (i pan również go nie ma) do wszczynania jakiejkolwiek samodzielnej akcji w Afryce Wschodniej. Uważam natomiast, że mam dostateczne powody, by zawrócić, choćby w przyszłości okazało się, że pańskie hipotezy były słuszne.

Cofa się pan bez walki — rzucił Knoll. — Ucieka pan!

Moje postępowanie osądzą władze w Berlinie — odpowiedział Eckholt bardzo blady, ale nie tracąc panowania nad sobą. — To wszystko, co chciałem wyjaśnić. Teraz...

Jeszcze nie — przerwał Knoll gwałtownie. — Jak to: zawrócić teraz? Tu pana tchórz obleciał? Tu, o kilka tysięcy kilometrów od Berlina, w chwili kiedy ważą się losy połowy Czarnego Lądu, pan, komendant L-59, cofa się? Dla jakichś głupich formalnych skrupułów niewartych splunięcia? To podłość! — krzyknął. — Rozumie pan: podłość! Zdrada!

Dyszał ciężko i nacierał na Eckholta, który nie spuszczał z niego wzroku, siedząc nieruchomo na swoim miejscu.

Grass zdumiony i przerażony tym wybuchem stał opodal z otwartymi ustami jak oniemiały. Massendorf patrzył na Knolla ze współczuciem, nie wychodząc zresztą ze swej roli biernego świadka wydarzeń. Eckholt milczał w swej kamiennej masce spokoju. Bladł tylko coraz bardziej, a kąciki jego wąskich sinych warg opadły w dół.

Knoll, miotany rozpaczą, nie panował już nad sobą.

Jesteście bandą tchórzów — powiedział z obrzydzeniem. — Wasze frazesy, wasze wyświechtane hasełka, wasze: ojczyzna, bohaterstwo, patriotyzm, wszystko to śmiecie, które rozwiewa pierwsze ryzyko. Ryzyko warte ofiar. Ryzyko dla idei, dla wielkości, która nie mieści się w waszych ucywilizowanych europejskich duszach, nie przenika do waszych mózgów przywykłych do wyrachowania, do groszowych interesów, do smrodu waszej biurokracji nazywanej przez was szumnie kulturą. Nie potraficie zdobyć się na nic, co wybiega poza ramy waszej dyscypliny i waszych regulaminów stworzonych przez tępych kupczyków, którzy chleją piwo i żrą wieprzowinę z kartoflami. Bo to jest zbyt śmiałe, zbyt samodzielne dla was, bo jest „niemoralne"!

Twarz jego była straszna. Dzika namiętność głosu, w którym rozpacz mieszała się z bólem i pogardą, przenikała do głębi, paliła wstydem, smagała zniewagą.

Miał pan ratować niemiecki korpus od zguby — zwrócił się znów do Eckholta. — To był pański cel; wielki według waszych pojęć, szlachetny. Jakże ośmieli się pan spojrzeć teraz komukolwiek w oczy, gdy pozostawi pan tych ludzi na łasce losu? Wbrew wszelkim dowodom, że walczą. Wbrew logice. Wbrew pewności, że jeszcze można im pomóc. Pan, zwykły oficer, jakich jest tysiące, może zdobyć nieśmiertelność. Ma pan okazję, która zapewne nigdy więcej nie powtórzy się w historii świata: może pan przy mojej pomocy podbić pól Afryki, stworzyć nową potęgę. I cofa się pan, bo nie ma pan upoważnienia... Czy pan jest ślepy? Nie ma pan prawa wracać; nawet ze swego ciasnego punktu widzenia nie ma pan prawa. Osiem tysięcy ludzi czeka na odsiecz, ginie z braku lekarstw, umiera od febry, a pan boi się poświęcić tych kilkunastu dla uratowania tamtych?!

Mówił bezładnie, gorączkowo, namiętnie, z gniewem, to znów z głębokim smutkiem. Lżył, rozkazywał i zniżał się do prośby. Widać było, że walczy rozpaczliwie o swoją ideę, choć łączył z nią sprawę niemieckiego korpusu. Mieszał argumenty przeznaczone wyłącznie dla umysłowości tych niemieckich oficerów ze zdaniami, które mimo woli cisnęły mu się na usta, dyktowane jego własną racją, chociaż nie mogła mieć wpływu na ich decyzję.

Odkrywał im swe plany, ukazywał im dalekie, lecz jakże wspaniałe perspektywy. Zmagał się z uporem Eckholta, zdobywał się z ogromnym wysiłkiem na spokój i znów go tracił miotany rozpaczą.

Walczył do upadłego i mimo wszystko czuł, że przegrywa. Natrafiał na coś, czego nie umiał pokonać. Tracił siły na próżno. Tonął.

Ostateczne, krótkie i stanowcze „Nie!" Eckholta przecięło tę walkę i pogrążyło go całkowicie. Został pobity.

Wtedy zgasło w nim coś, jak płomień wypalonej lampy. Wolno odwrócił się i ciężko szedł ku wyjściu, zgarbiony, jakby przełamany w krzyżu. Przechodząc obok stołu, potrącił Grassa i zatoczył się.

Potem, macając dokoła jak ślepiec, natrafił na drzwi. Obejrzał się jeszcze.

Trzej oficerowie patrzyli za nim: Eckholt zamyślony i blady jak przedtem; Grass wściekły po obelgach, które usłyszał, i wzburzony tym, że nie zdążył na nie zareagować; Massendorf — ze współczuciem, żalem i podziwem.

Knoll minął próg, potknąwszy się lekko, i zamknął drzwi.

Należałoby go pilnować — zauważył Grass. — To niebezpieczny człowiek.

Niech pan to mnie pozostawi — powiedział Eckholt chłodno. — Obejmie pan teraz swoją wachtę i weźmie pan kurs 270 stopni aż do dalszych rozkazów. Może pan odejść. Pan, poruczniku Massendorf, zajmie się ścisłym sprawdzeniem ilości materiałów pędnych i balastu. Niech pan zwróci szczególną uwagę na zachowanie się załogi. Obawiam się... obawiam się, że mogą zajść jakieś nieprzewidziane wypadki. Karność musi być utrzymana. Pan mnie rozumie, mam nadzieję?

Tak, panie kapitanie. Droga powrotna nie będzie łatwa.

Trudniejsza niż każda inna. Ale musimy ją odbyć. Massendorf oddalił się.

Komendant został sam. Ogarnęły go wątpliwości. Jak władze ocenią jego postępowanie? Czy istotnie powody do odwrotu były dostateczne? Czy przypuszczenia Knolla nie były słuszne?

Odwrót. To słowo może mieć różne znaczenie dla żołnierza. Często łączy się z pojęciem przegranej. Czasem znaczy tyleż co klęska. Czasem pali wstydem. Czasem przynosi z sobą chwilową ulgę po krwawym trudzie nie do zniesienia. Czasem zapowiada rychłe przeciwnatarcie. Czasem oznacza tylko manewr. Prawie zawsze jednak jest następstwem bitwy. Zawsze poprzedza go próba sił, najwyższe napięcie woli zwycięstwa, wyładowanie nagromadzonej energii.

Odwrót sterowca L-59 miał nastąpić, zanim doszło do bitwy. W połowie drogi. Nie dlatego, że załoga została zwyciężona. Nie dlatego, że nie mogła sprostać zadaniu. I nie w tym celu, aby uderzyć ponownie.

Spóźnili się. Może o miesiąc, może tylko o parę dni, może tylko wskutek nieporozumienia, które skierowało karabiny tureckich żołnierzy przeciw balonowi pod Ak-Hissar? A może...

Eckholt raz jeszcze roztrząsał całą tę sprawę i nie mógł pozbyć się niepewności. Myśli rozsadzały mu czaszkę kłębiąc się w mózgu, walcząc o ukrytą prawdę i przecząc sobie nawzajem.

Wtedy zaczynał na nowo. Porządkował fakty i wnioski, rozpatrywał je kolejno z własnego punktu widzenia i z punktu widzenia nieprzyjaciela, skłaniał się ku hipotezie Knolla i odrzucił ją znowu jako zbyt naciągniętą.

Nie mam prawa ryzykować — myślał.

Ale natychmiast uświadamiał sobie, że jeżeli wiadomość o upadku Newali została mu umyślnie podsunięta i nie jest prawdziwa, to odwrót połączony będzie z ryzykiem o wiele większym niż lądowanie we wschodniej Afryce, nawet z perspektywą angielskiej lub portugalskiej niewoli.

Z drugiej strony wydanie załogi i sterowca z jego cennym ładunkiem wprost w ręce nieprzyjaciela mimo ostrzeżenia o rozbiciu niemieckiego korpusu wydało mu się straszliwą lekkomyślnością.

Czy postąpię tak, czy inaczej — rozumował — uznają mnie winnym, jeśli nie odgadłem prawdy. Ale gdzie jest prawda? Gdzie leży interes Niemiec?

Nie obejmował tego problemu, który przekraczał jego wiadomości i kompetencje. Mimo to ciążyła na nim odpowiedzialność za decyzję.

Mógł ją jeszcze zmienić. O 90 stopni w lewo oczekiwał go Czarny Korpus, któremu śpieszył z pomocą, lub awantura, w której mógł wziąć udział według fantastycznych projektów Knolla. Mógł zginąć na polu walki, dostać się do niewoli albo zdobyć sławę.

O 90 stopni w prawo, nawet gdyby taki wybór był trafny, również czaiła się śmierć. Jeżeli ominąłby ją, jeśli zdołałby doprowadzić swój balon do Niemiec, w najlepszym razie mógł spodziewać się pochwały w rozkazie i nominacji na jakieś odpowiadające jego stopniowi stanowisko. Gdyby jednak ten odwrót okazał się błędem, cóż czekało go wówczas?

Z irytacją wzruszył ramionami.

Jestem żołnierzem — pomyślał. — Jestem tylko żołnierzem. Tu przecież nie idzie o mnie.

Tak, był tylko żołnierzem. Regulamin zabraniał mu zajmować się polityką. Otrzymał rozkaz i wykonywał go stosując się do wskazówek, których mu udzielono przed odlotem. Nie umiał zdobyć się na coś, co wymagało aż tak wielkiej inicjatywy i samodzielności. Był komendantem sterowca, nie mężem stanu. Nie dorósł do roli, którą chciał mu narzucić Knoll, szaleniec i marzyciel wyrzekający się Niemiec dla wielkiej przygody, dla zaspokojenia wielkich ambicji czy też dla wielkiej idei.

Przed samą północą L-59 jeszcze raz wykręcił o 90 stopni w prawo i położył się na kurs powrotny.8

Doktor Knoll został aresztowany o godzinie pierwszej po północy, to jest wkrótce po tym, jak sterowiec ostatecznie zmienił kurs na ściśle północny.

Aresztowanie nastąpiło z powodu „usiłowania wszczęcia buntu wśród załogi w obliczu nieprzyjaciela", jak to zostało odnotowane w dzienniku pokładowym.

Wprawdzie nieprzyjaciela nie było nigdzie widać (po pierwsze, z powodu zupełnych ciemności, a po wtóre, ponieważ okolica była bezludna), ale lot odbywał się nad nieprzyjacielskim terytorium, co przesądzało los aresztowanego.

Knoll doskonale zdawał sobie sprawę ze swego położenia i nie łudził się, że może ono ulec jakiejkolwiek zmianie. Gra była przegrana ostatecznie i całkowicie.

Do ostatniej karty, jak to sam określił.

Tą ostatnią kartą była właśnie rozpaczliwa próba wywołania wśród podoficerów buntu, który miałby na celu oddanie dowództwa w ręce doktora.

Lecz zamiast działać natychmiast, przypuszczając do spisku tylko tych kilku podoficerów, na których liczył, Knoll w ostatniej chwili zmienił zamiar i ufny w moc swojej wymowy postanowił za jednym zamachem pozyskać wszystkich, a potem wciągnąć jeszcze do sprzysiężenia pierwszego oficera. Ten plan zawiódł.

Knoll został zdradzony w chwili, kiedy sam dopuszczał się zdrady wygłaszając płomienną przemowę w kabinie załogi.

Widząc, że na ostry, przenikliwy sygnał gwizdka wszyscy stanęli w szeregu, zrozumiał, że nie pójdą za nim. Patrzył bez gniewu na chmurne twarze tych ludzi, którzy go opuścili, oni zaś unikali teraz jego wzroku, podobnie zresztą jak spojrzenia Eckholta.

Jeśli nawet myśleli o losie, który ich czeka w Europie, jeśli widzieli przyszłość swoją i swoich rodzin tak, jak ją odmalował Knoll mówiąc o wojnie europejskiej, to czuli się bezradni wobec potęgi dyscypliny wpojonej od lat, niewzruszonej jak prawa rządzące światem.

Kiedy Knoll mówił, ufali mu. Z czasem zapewne zrozumieliby, do czego dążył, i byliby gotowi na wszystko, czego by zażądał. Lecz skoro tylko spostrzegli, że sam ulega przemocy, stracili wiarę w jego słowa i w to, że mógłby stać się ich przywódcą.

Jedno krótkie zdanie Eckholta otrzeźwiło ich jak wiadro zimnej wody wylane na rozpalone głowy: ten człowiek przeciwstawiał się rozkazom, wyłamywał się spod dyscypliny w imię haseł, które były dla nich nie dość zrozumiałe albo które pojęli opacznie. Przerazili się; wiedzieli, czym to grozi na wojnie. Zrozumieli, że jest słaby i szuka ich pomocy. A wtedy sami poczuli się słabi, zdani na surowy sąd komendanta z winy szaleńca, który chciał ich uwieść, aby ratować swoją straconą sprawę.

Patrzył na nich teraz i milczał, oni zaś czuli, że ten spośród nich, który doniósł komendantowi o wszystkim, ocalił ich od zguby.

Knoll wszedł do swojej kajuty ze spuszczoną głową, zupełnie złamany. Na żądanie komendanta oddał mu broń i pas oficerski.

Nie wolno panu stąd wychodzić — powiedział Eckholt i drzwi zamknęły się za nim.

Knoll rzucił się na łóżko i przeleżał nieruchomo do rana, utkwiwszy wzrok w suficie. Nie myślał. Nie rozpaczał. Nie zdawał sobie sprawy, co się z nim dzieje. Po prostu — nie był.

Śniadanie przyniósł mu Grass.

Komendant pyta, czy nie brak panu czego — powiedział.

Nie — odrzekł doktor. — Dziękuję.

Drugi oficer rozglądał się ciekawie dokoła. Dziwił go pozorny spokój tego człowieka. Na wszelki wypadek trzymał się z dala od niego, w kącie kabiny.

Minęliśmy dwudziesty równoleżnik — rzekł od niechcenia.

Knoll nawet nie mrugnął okiem.

Wracamy trasą równoległą, ale bardziej na zachód —-ciągnął dalej Grass tonem informacyjnym. — Nilu nie widzieliśmy wcale.

Umilkł. Knoll milczał również, jakby go to wszystko nie dotyczyło i Grass poczuł się dotknięty.

Widzę, że to pana nic nie obchodzi — powiedział. Ale Knoll zdawał się w ogóle go nie słyszeć. Wzruszył więc ramionami i wyszedł.

W południe zjawił się znowu i zastał doktora w tej samej pozycji na łóżku. Śniadanie stało prawie nie tknięte. Knoll wypił tylko kawę.

Grass zostawił tacę z obiadem, zabrał pustą szklankę i znikł za drzwiami.

Podobna pantomima powtórzyła się wieczorem.

Knoll nie ruszał się. Nieustanna wibracja sterowca udzieliła się całemu jego ciału. Miał wrażenie, że drgają w nim wszystkie nerwy i ścięgna. W uszach czuł przenikliwy grzechot silników; pod powiekami wirowały mu czarno-białe migoty, twarz i ręce muskały nieustanne drobniutkie dreszczyki jak kropie suchego dżdżu, który mżył ze wszystkich stron jednocześnie. Ściany kabiny, pokład i sprzęty burczały cicho, podzwaniała gruba szyba iluminatora, trzęsła się zasłona przy łóżku na podtrzymującym ją pręcie.

Na krótko przed zachodem słońca do tego wibrującego wnętrza zajrzał snop jaskrawych promieni. Uderzył w lakierowane drzwi i lunął połyskliwym odbiciem prosto w zmęczone oczy doktora. Wędrował od łóżka do stołu, przystawał w pół drogi, cofał się, znów przeglądał się w drzwiach, ześlizgiwał się z nich, jakby zmywany cieniem, stosownie do trawersów balonu. Stawał się coraz czerwieńszy, krwawił ściany, rozżarzał metalowe okucia i sunął coraz wyżej, aż wreszcie rozścielił się na białym suficie. Tam gasł wolno, ciemniał, popielą! i skonał w mroku.

Wraz z jego skonem Knoll usnął.

*

Gdy się obudził, był już dzień. Orzeźwiający, chłodny powiew wpadał do kabiny przez otwarty iluminator i szeleścił papierami na stoliku.

Knoll wstał i wyjrzał na zewnątrz.

Pod sterowcem leżała olbrzymia, stalowozielona, nieco wklęsła tarcza morza w niebieskiej oprawie horyzontu. Słońce błyszczało na drobnych karbach fal jak na oksydowanym metalu. Gęsto bieliły się powyginane linie piany.

Morze Śródziemne — pomyślał.

Ciężar poniesionej klęski zwalił się na niego jak głaz, który zawisł u samej krawędzi świadomości, przetrwał nieruchomo w ciągu wielu godzin zupełnej apatii i teraz poruszony przypomnieniem osunął się nagle.

Patrzył w dół i nie widział już morza, tylko otchłań własnego upadku. Ogarnęło go śmiertelne zmęczenie; zapragnął, aby to wszystko skończyło się wreszcie.

Ale wszystko jeszcze trwało: L-59 leciał na północ, zmierzając ku jakiemuś brzegowi; warczały silniki i delikatny ślad spalin zostawał za rufą balonu w cichym, spokojnym powietrzu; za cienkim przepierzeniem słychać było kroki i głosy zmieniającej się wachty, mamrotały kardany sterów, odzywał się dzwon sygnałowy, a na zewnątrz jednostajnie szumiał pęd. Sterowiec bez wstrząsów i przechyłów płynął z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, lekko tylko poddając się wątłym prądom lub przecinając ich skręty. Lśnił w słońcu jakby pyszniąc się doskonałością swych kształtów i gładkością lakieru na szarej powłoce. Jego pięć silników dostrojonych z dokładnością do dziesięciu obrotów na sekundę pracowało jak jeden; jakby dopiero co opuściły hangar, choć od startu z Jamboli upłynęło przeszło osiemdziesiąt godzin.

Leciał do Niemiec. Wracał. Ale na jego drodze gładkiej i pogodnej czekało i teraz fatum, które od początku zawisło nad wyprawą.

Pierwszy sygnał tego nowego nawrotu losu, sygnał o niebezpieczeństwie, nadszedł z górnej platformy obronnej. Dyżurny strzelec zameldował przez przewód akustyczny do gondoli nawigacyjnej:

Patrol z trzech samolotów prosto na północ, na wysokości dwóch tysięcy metrów".

Nie było w tym nic nieoczekiwanego. Im bliżej europejskich brzegów, tym bardziej należało spodziewać się nieprzyjaciela zarówno w powietrzu, jak na morzu.

Rozległy się gwizdki podoficerów wachtowych i tupot nóg marynarzy biegnących na stanowiska. Eckholt przeszedł spiesznie do głównej galerii i wspiął się na górę po pionowej schodni.

Tymczasem samoloty znikły. Marynarz pełniący służbę mógł tylko wskazać kierunek, z którego się ukazały i w którym ciągnęły, gdy stracił je z oczu. Nie można było dostrzec ich nawet przez lornetę.

Może się wam przywidziało? — zapytał komendant. Ale strzelec stanowczo twierdził, że widział patrol zupełnie wyraźnie.

Przelecieli o sześć albo siedem kilometrów od nas — dodał.

Nie było powodu, aby mu nie wierzyć. Eckholt zszedł na dół i zarządził stałe pogotowie bojowe.

Wydano amunicję. Sprawdzono działanie telefonów i instalacje rur głosowych. Strzelcy zajęli stanowiska, karabiny zaszczekały krótkimi seriami próbnymi.

*

Grzechot ognia zwrócił uwagę Knolla.

Początek końca? — zadał sobie w myśli pytanie.

W tej chwili w drzwiach kabiny ukazał się Massendorf, który właśnie zdał służbę Grassowi. Przyniósł śniadanie dla doktora i dla siebie.

Zjem tu, jeżeli pan pozwoli — powiedział nieco zmieszany i pierwszy podał Knollowi rękę.

Ten gest ujął i wzruszył doktora więcej, niż pragnął to okazać.

Nie uważa mnie pan za zdrajcę, Massendorf? Porucznik wzruszył ramionami.

Diabli wiedzą, czy pan nie miał racji — mruknął szorstko. — Będzie gorąco.

Gorąco? — powtórzył Knoll. — Bo co?

Czekają na nas. Już wiedzą, że tu jesteśmy. Słyszał pan? Próbowaliśmy karabiny.

Zaczął jeść spoglądając raz po raz na Knolla.

Powinien pan także coś przekąsić — zauważył. — Będzie pan miał zapewne robotę: ranni.

Nie będę jadł — odrzekł Knoll opryskliwie, myśląc o czym innym.

Massendorf skinął głową, choć sam nie umiał wyobrazić sobie takich okoliczności i takiego stanu psychicznego, które przeszkodziłyby mu w posiłku, gdy było coś do zjedzenia. Wiedział, co to znaczy być głodnym przy pracy lub w czasie walki, i nie omijał sposobności napełnienia sobie żołądka, ale starał się być wyrozumiały dla tego niezwykłego człowieka.

Knoll budził w nim jednocześnie podziw i współczucie. Chciał mu to okazać i nie wiedział jak. Nie chciał go urazić.

Doktor odczuł to i zmusił się do przełknięcia paru kęsów.

Siedzieli jakiś czas w milczeniu. Wreszcie Massendorf zaczął zbierać się do wyjścia, od progu jednak zawrócił.

Chciałem panu powiedzieć — bąknął. — Hm, no może to dla pana nie takie znów ważne, ale chciałem, żeby pan wiedział: komendant prowadzi dziennik pokładowy; wie pan — takie są przepisy...

Wiem — rzekł Knoll. — Jest tam zapewne zapis o aresztowaniu mnie?

Był — poprawił pierwszy mechanik. — Widziałem, jak komendant wydarł tę kartę.

Knoll zmarszczył brwi.

Za późno — powiedział. — Nic się przez to nie zmieni.

Zaraz potem L-59 wziął kurs wschodni, kierując się wprost ku wybrzeżom Azji Mniejszej z prędkością przeszło stu kilometrów na godzinę.

Niebo było nadal czyste i zupełnie puste. Ale na morzu ukazały się najpierw dwie lekkie łodzie torpedowe, a następnie jakiś duży okręt płynący całą parą z północy na południe, aby przeciąć drogę sterowca.

Jego artyleria mogła okazać się niebezpieczna, więc Eckholt znów zmienił kurs i manewrował w pierwszej ćwiartce róży wiatrów. Nie chciał wdawać się w niepotrzebną bitwę, której wynik był niepewny. Miał wprawdzie kilka bomb, ale ani jednego celownika. Poza tym nadlatując nad okręt naraziłby poważnie sterowiec na pociski jego dział. Wolał nie ryzykować tym razem i zachować amunicję na wypadek, gdyby okoliczności zmusiły go do przyjęcia bitwy.

W jakiejś chwili, gdy odległość między okrętem a balonem była najmniejsza, pancerne wieże artyleryjskie obróciły się gładko i sprawnie jak precyzyjne zabawki, paszcze dział spojrzały na sterowiec i plunęły dymem, po czym stłumiony huk targnął powietrzem.

Eckholt, który przez szkła obserwował te manewry, uśmiechnął się ironicznie.

Bez pojęcia i talentu — mruknął do Grassa.

Szkoda amunicji — zgodził się porucznik, gdy pociski rozprysły się w kępkach dymu o paręset metrów za rufą.

W tej chwili wyminęli z daleka okręt i wykręcili na wschód, oddalając się coraz bardziej.

Teraz mogą strzelać, ile chcą — powiedział znów Grass.

Krążownik wykręcił za nimi, ale jego artyleria zaprzestała ognia. Malał w oddali, podczas gdy oba ścigacze torpedowe znikły już zupełnie z pola widzenia.

Nadszedł Massendorf.

Widział pan? — zagadnął go drugi oficer. - Już po wszystkim: wywinęliśmy się.

Zobaczymy — mruknął starszy mechanik bez przekonania.

Niech pan utrzymuje pełne obroty silników — powiedział do niego Eckholt. — Pójdziemy wyżej.

Grass poczuł się mniej pewnie. Niebezpieczeństwo widocznie jeszcze nie minęło. Nie bał się, tylko zdał sobie sprawę, że bynajmniej nie orientuje się tak dobrze w sytuacji, jak mu się zdawało.

Dalsze wypadki nie dały na siebie długo czekać.

Po upływie godziny zameldowano z platformy dwa patrole samolotów na wysokości około trzech tysięcy metrów w kierunku zachodnim, a w kilka minut później jeszcze trzy wodnosamoloty nadciągające z północnego wschodu, nieco poniżej ster owca.

Grass, który nigdy jeszcze nie brał udziału w walce powietrznej, uległ silnemu podnieceniu. Paliła go ciekawość, jak się to wszystko odbędzie, lecz ani przez chwilę nie wątpił w przewagę balonu; cztery karabiny maszynowe na górnych platformach, po dwa u każdej burty gondoli nawigacyjnej i dwa w tylnej gondoli silnikowej, to była potężna siła ogniowa. L-59 nie miał prawie wcale martwych kątów ostrzału i był niemal równie groźny od spodu, jak od góry i z boków dla nacierającego nieprzyjaciela.

Lecz Eckholt, otrzymawszy wiadomość o dziewięciu samolotach naraz, zaniepokoił się poważnie. Dziewięć maszyn myśliwskich to wprawdzie tylko dziewięciu ludzi, ale każdy z nich rozporządzał dwoma karabinami, przy czym mieli znaczną przewagę prędkości. Samoloty ich były zwrotne, a zmiana wysokości o dwieście, trzysta lub nawet pięćset metrów nie stanowiła dla nich żadnej trudności: mogły dokonać tego w kilka lub kilkanaście sekund. Jedyną ich wadą była mniejsza celność ognia i możność strzelania tylko w przód; z tyłu były bezbronne. Za to sterowiec przedstawiał o wiele większą powierzchnię dla skutecznego trafienia niż małe, zwinne samoloty. W sumie warunki bitwy przedstawiały się dla niego bardzo niekorzystnie.

Atak rozpoczął bliższy z dwóch kluczy, nadlatujący z zachodu, podczas gdy drugi parł w górę i krążył już na wysokości około siedmiuset metrów powyżej balonu jako rezerwa ochronna.

Trzy dwupłatowce o trójbarwnych, białych, zielonych i czerwonych znakach gnały zwartym szykiem wprost na łeb sterowca od przodu, jakby zamiarem pilotów było zderzyć się z nim po prostu.

Z kabiny nawigacyjnej widać było lśniące kręgi śmigieł, coraz bliższe, coraz bardziej przejrzyste.

Nagle zaterkotały karabiny i dwa czy trzy pociski rozłupały politurowane drewno tylnej ściany w kabinie. Jednocześnie w górze odezwały się karabiny z platformy i niemal w tym samym momencie samoloty prysnęły w dwie strony, przemykając jak cienie po obu bokach gondoli.

Przez cały ten czas Feldbach, który stał przy sterze, nawet nie mrugnął okiem, choć mogło się zdawać, że lotnicy mierzą wprost w niego.

Drugi pilot przy bocznym kole sterowym przeżegnał się tylko, po czym splunął i ze wzrokiem wbitym w chyłomierz wstrzymał oddech, póki wściekle wyjące maszyny nie śmignęły mu przed samą twarzą.

Zaraz potem ukazały się wodnosamoloty, które zaatakowały sterowiec od spodu. Z gondoli powitał je długi trel ognia maszynowego, widocznie skuteczny, bo jeden zwichnąwszy nagle łuk wirażu przewalił się przez skrzydło, błysnął długimi pływakami pod słońce i runął w dół.

Bosman Sachs prowadził go wiązką pocisków, póki sylwetka maszyny nie została zakryta przez burtę.

Gotów? — zapytał Eckholt. Strzelec wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Zdaje się, panie komendancie.

Wychylił się i zobaczył wielki, biały rozprysk na morzu.

Gotów — powiedział, po czym niespodziewanie osunął się z jękiem na tylce swego karabinu.

Krew rzuciła mu się ustami. Wyprężył się, wierzgnął nogą i schwyciwszy kilkakroć dłońmi powietrze skonał z otwartymi szeroko oczyma i ściągniętymi boleśnie brwiami.

Eckholt zaklął głośno.

Najlepszy strzelec. Już po nim. Zastąp go pan tymczasem — powiedział do Grassa, który nie od razu pojął, co się stało. — Prędzej, pomogę panu.

Wzięli ciało Sachsa za nogi i za ramiona i usunęli na bok. Grass, pobladły z wrażenia, wyjął chustkę i starannie wytarł krew z pokładu, zanim stanął przy karabinie. Czuł, że za chwilę sam padnie. Bał się teraz. Nagłość śmierci i pozorna obojętność komendanta zaskoczyły go. Nie tak to sobie wyobrażał.

Kurs 20 stopni! — zawołał za jego plecami Eckholt.

20 stopni — powtórzył Fełdbach przerzucając szprychy.

Wtem pociski z trzaskiem zastukały po przepierzeniach kabin. Zadzwonił metal okuć, w pokładzie w kilku miejscach naraz ukazały się małe otworki, brzękło szkło, posypały się jakieś strzępy i okruchy.

Grass dostrzegł tylko spód i podwozie samolotu zwijającego się w gwałtownym zakręcie. Przerzucił karabin w lewo, zmierzył, nacisnął spust.

Było to dziełem jednej sekundy. Ale karabin milczał. Porucznik czuł jego stałą, nieruchomą twardość.

Zacięcie — pomyślał.

Dobił dłonią rączkę zamkową. Opadła łatwo, ale samolotu dawno już nie było. Za to z lewej burty ujadały teraz dwa karabiny maszynowe jednocześnie.

45 stopni! — krzyknął Eckholt.

45 — odrzekł Fełdbach i po chwili: — Nie słucha, panie komendancie. Za duże obroty.

Grass czuł trawers balonu. Pokład lekko się pochylił, L-59 zadzierał łeb i kładł się na bok.

Tysiąc czterysta obrotów! Prawe silniki tysiąc dwieście obrotów!" wołał Eckholt w tubę przekaźniczą.

Karabiny u lewej burty zamilkły, natomiast gdzieś blisko zawył spazmujący, wysoki falset silnika ciągniętego na pełnym gazie w górę. Nieco na prawo spod burty wymknął się grzbiet skrzydeł malowanych w nieregularne wielokąty. Samolot wspinał się do gwałtownego przerzutu jak koń na przeszkodzie.

Teraz! — przeleciało Grassowi przez głowę.

Machinalnie wziął poprawkę, nacisnął spust wielkimi palcami obu rąk. Karabin zaczął drgać gęstym ogniem, jakby kto końcem kija sunął po sztachetach.

Wtem z góry wypadła inna maszyna i po kabinie nawigacyjnej znów zaterkotały pociski. Grass instynktownie usunął się w bok. Niemal w tej samej chwili, w miejscu gdzie stał poprzednio, burta została podziurawiona jak tarka. Metal, poodwijany dokoła otworów od kul, strzępił się ostro.

Jeden z barografów, zerwany z wieszaka nad stołem nawigacyjnym, podskakiwał na pokładzie tocząc się ku skrwawionej głowie strzelca. Gdzieś w górze zanosił się wysokim tonem samolot ściągnięty do zwrotu, na prawo zaś sąsiedni karabin maszynowy pluł raz po raz krótkimi seriami.

Na stoliku z busolą zadzwonił telefon. Eckholt zdjął słuchawkę i rozmawiał z górną platformą. Tymczasem weszli dwaj marynarze z noszami i zabrali trupa. Nadbiegł także strzelec z trzeciej wachty, by zastąpić Grassa.

Porucznik puścił go na swoje miejsce, a sam podszedł do Eckholta, który właśnie skończył rozmowę i oddzwonił.

Daune jest ranny — powiedział. — Niech pan tam pójdzie. Trzeba go znieść na dół do kajuty doktora. Zostanie pan na platformie, dopóki nie przyślę panu kogoś ze strzelców.

Grass skoczył ku schodni i biegł wzdłuż głównej galerii, gdy z luku prowadzącego do pomieszczeń załogi buchnął nań kłąb dymu. Wpadł tam bez namysłu i zobaczył, że drewniane oszalowanie tli się w kilku miejscach naraz. Nie tracąc czasu porwał gaśnicę wiszącą u wejścia i stłumił ogień.

Należałoby wyznaczyć patrol przeciwpożarowy — pomyślał biegnąc dalej.

W drugim przedziale podoficerskim było czterech ludzi. Wysłał dwóch, aby sprawdzili, czy w innych miejscach nie powstają pożary od amunicji fosforowej nieprzyjaciela. Pozostałych dwóch zabrał z sobą.

Wchodząc po szczeblach trapu na górę coraz wyraźniej słyszał suche, trzeszczące trele karabinów maszynowych. Gdy wreszcie zdyszany wyjrzał na otwartą przestrzeń i poczuł pęd powietrza na twarzy, został ogłuszony nie milknącym ani na chwilę grzechotem ognia.

Jeden z samolotów nurkował gwałtownie z tyłu wprost na rufę i prał z obu karabinów po gołej platformie. Szedł w dół skośnie, wyjąc pędem, jakby miał roztrzaskać się między obrotnicami mauserów.

Grass zatrzymał się instynktownie. Musiał użyć całej siły woli, aby się nie cofnąć. Gdyby na platformie nie było podoficerów, uciekłby natychmiast. Mogło się wydawać, że żywa noga nie wyjdzie stąd po natarciu. Pociski bębniły po karbowanej blasze pokładu jak grad.

Mimo to obaj strzelcy rufowi pozostali nietknięci. Na przedniej platformie strzelał tylko Kohlenberg, zwrócony przodem do samolotu. Zgięty we dwoje, przyczajony jak do skoku, prowadził go w ogniu przez chwilę, ale widocznie źle obliczył poprawkę, bo maszyna wyrównała i przeszła tuż nad jego głową.

Daune z pobladłą twarzą siedział przy swojej obrotnicy i obu rękami ściskał tylce mausera. Dokoła niego na pokładzie ciemniała kałuża krwi uchodzącej z rany w biodrze. Nie mógł obrócić się w stronę rufy i tylko słuchem rozróżniał ujadanie trzech mauserów sterowca i dwóch karabinów samolotu. Ale wystarczało mu to w zupełności: gdy nieprzyjacielski pilot przerwał ogień, Daune wiedział, że właśnie teraz równa samolot, a kiedy pęd wściekle wyjącej maszyny owiał mu pochylone plecy, gotów był do strzału. Śmietankowe skrzydła samolotu z trójbarwnymi tarczami przeszły nad nim i zarysowały się wyraźnie na tle nieba, dmuchnęło mu w twarz odorem spalin, a jednocześnie obu jego dłońmi zaciśniętymi na tylcach karabinu zatargała długa seria.

Mauser miotał się jak zły pies w obroży, dopóki Daune nie osłabł zupełnie. Wtedy zamilkł, a ranny bezwładnie pochylił się na bok i uderzył głową o podstawę karabinu.

Tymczasem samolot wyprysnął w górę, stracił prędkość, zachwiał się i jak liść wessany przez wir wodny poszedł w korkociąg. Grass zdążył jeszcze dostrzec, jak pilot rozkłada szeroko ramiona i otwiera usta do krzyku. Potem skrzydła zawirowały w coraz ostrzejszych zwojach i długo malały pod sterowcem, aż spadająca maszyna zapadła w morze pozostawiwszy na jego powierzchni szybko znikający biały ślad pienistego rozprysku.

Udało mu się — pomyślał Grass, lecz w tej samej chwili jego spojrzenie zatrzymało się na nieruchomej postaci strzelca.

Do diabła! — zaklął.

Kazał odnieść Daunego na dół, a sam zajął jego miejsce przy karabinie.

Tym razem nie miał czasu na usuwanie krwawej plamy z pokładu. Nie myślał o tym zresztą: cztery samoloty raz po raz gwałtownie atakowały sterowiec od rufy i od łba.

Mimo woli rzucił okiem na strzelców: jak się zachowują? Nie mógł się pozbyć uczucia, że podoficerowie mniej myślą o niebezpieczeństwie niż on. Że nie boją się tak bardzo. Wstydził się tego i starał się nadać swej twarzy wyraz kamiennego spokoju. Ale nikt nie zwracał na niego uwagi.

L-59 pluł ogniem na wszystkie strony, grzmiał urywanymi seriami karabinów maszynowych i na pełnych obrotach silników parł na północny wschód, biorąc wysokość.

Eckholt, który nie opuszczał kabiny nawigacyjnej, co chwila odbierał meldunki i spokojnym głosem wydawał rozkazy.

Mimo zestrzelenia dwóch samolotów sytuacja pogarszała się z minuty na minutę. Lada chwila mógł nastąpić pożar, wybuch gazu.

Heine meldował, że jeden z silników został uszkodzony: pociski przebiły przewód oliwy. Podczas prowizorycznej naprawy Massendorf został lekko ranny.

Prócz Sachsa zginęło jeszcze dwu podoficerów, a wraz z Daunem było już trzech rannych.

Komendant kazał wyrzucać balast. Sam udał się do kabiny Knolla.

Doktor pracował w białym, zakrwawionym fartuchu przy łóżku, na którym leżał Daune.

. Zaraz kończę — odrzekł na pytanie Eckholta.

Massendorf ma przestrzelone ramię — powiedział komendant. — Niech pan pójdzie do niego; jest w tylnej gondoli silnikowej.

Wyszli razem. Odchodząc na rufę Knoll słyszał, jak ten zimny, nieugięty człowiek wołał przez rurę głosową, aby wyrzucać wszystko, co zbytecznie obciąża balon.

Zabitych także!" krzyknął gniewnie w odpowiedzi na czyjeś pytanie.

Wznosili się. To jedno mogło ocalić sterowiec. Pod kilem marynarze zdzierali przepierzenia magazynów i przez otwory w powłoce wyrzucali skrzynie z materiałami aptecznymi. Demontowano przednią i tylną baterię zbiorników benzyny i oleju.

Wtem znów zadzwonił telefon.

Porucznik Grass zabity" zameldował z góry kapral Kohlenberg.

Przyślę wam kogoś" powiedział Eckholt.

Brakło już strzelców do obsługi karabinów maszynowych, ale najważniejsze stanowiska na górnej platformie musiały być obsadzone. Komendant kazał jednemu z podoficerów zastąpić Grassa. Sam został w gondoli nawigacyjnej wraz z dwoma pilotami i jednym mechanikiem. Strzelali na zmianę, póki Heine nie przysłał jeszcze jednego marynarza. Wtedy Eckholt przypomniał sobie radiotelegrafistę. Ale z kabiny radiotelegraficznej nikt nie odpowiadał na wezwania.

Idźcie po niego, Feldbach — powiedział ujmując ster.

Pilot przeszedł na drugi koniec gondoli i po chwili wrócił sam.

Nie żyje, panie kapitanie.

Eckholt przygryzł wargi. Telefon dzwonił. To był znów Kohlenberg.

Znowu? — zapytał komendant. — Dajecie się zabijać jak kaczki"...

Strzelec zaprzeczył: tym razem nikt nie zginął.

Pięć samolotów od północy — zameldował. — Niżej od nas. Może to Austriacy. Jeszcze nie widać".

W słuchawce warczały krótkie serie karabinów. Wtem aparat podskoczył i spadł ze stolika. Jednocześnie z blatu sypnęły się drzazgi, a na stanowisku ogniowym u prawej burty zaszczekał mauser w odpowiedzi na celną serię nieprzyjaciela.

Trafiony! — krzyknął Feldbach. Wodnosamolot pomalowany w brunatne, niebieskie, czarne i białe wielokąty opadał w dół ze stojącym śmigłem.

Dostał po silniku — powiedział drugi pilot.

Wykończcie go! — zawołał Eckholt.

Ale przedni lewy karabin zaciął się i zanim strzelec zdołał przebiec do tylnego, nieprzyjacielska maszyna znikła z pola ostrzału.

Tymczasem Knoll dotarł do tylnej gondoli silnikowej. Było tu ciasno jak w blaszanym kotle. Ryk silnika udzielał się podziurawionej osłonie, która drżała febrycznie i dzwoniła wszystkimi zaczepami. Massendorf siedział w podręcznym warsztacie oparty plecami o stół i co chwila spoglądał na obrotomierz, którego strzałka wahała się niepokojąco. Czuć było zapach smaru i swąd przypalonej gumy.

Rana pierwszego mechanika okazała się powierzchowna: kości były całe. Mógł poruszać ramieniem i ani myślał stąd odejść. Knoll nałożył mu opatrunek i pomógł wstać. Podeszli do jednego z karabinów bez obsługi.

Strzelec jest ranny — powiedział Massendorf. — Odnieśli go do kabiny podoficerskiej. Widział go pan?

Nie — odrzekł Knoll. — Nic o tym nie wiedziałem. Zaraz tam pójdę.

Massendorf skinął głową.

Ja tu zostanę. Mogę strzelać. Jeżeli wytrzymamy jeszcze kwadrans, może uda się ocalić balon.

Jakim cudem? — spytał Knoll.

Wyjdziemy na sześć, siedem tysięcy. Tam nas nie dopędzą.

Jakiś samolot kładł się w ostry zakręt w odległości stu pięćdziesięciu metrów. Za nim, wprost spod ulewy słonecznych promieni, wypadły jeszcze dwa, unosząc w górę łby okryte błyszczącymi przyłbicami masek. Szły trawersem, tak aby dostać się za rufę, gdzie nie dosięgłyby ich pociski ani z górnej platformy, ani z gondoli.

Massendorf przerzucił karabin w ich stronę.

Niech pan powie komendantowi! — zawołał. — Niech pan powie!

Co takiego? — zaniepokoił się Knoll.

Wchodzą za ogon. Trzeba skręcić, prędko!

Doktor skoczył ku wylotowi rury głosowej. Massendorf strzelał, prowadząc karabin dokoła obrotnicy, póki nie oparł się o burtę gondoli.

Hallo! — krzyczał Knoll. — Hallo!"

Nikt nie odpowiadał.

Niech pan przestawi tarczę sygnałową na „Baczność" — powiedział Massendorf. — Tam — wskazał ku górze.

Knoll spojrzał w górę. Tarcza była tuż nad jego głową. Chwycił rękojeść i szarpnął w dół. Potem znów krzyczał w tubę, aż ochrypł, ale ciągle na próżno.

Niech pan tam idzie! — zawołał Massendorf. — Coś się stało.

W tej samej chwili poczuli wstrząs i usłyszeli huk. Sterowiec zachwiał się i gwałtownie skręcił. Trzy samoloty nagle znalazły się na linii lufy karabinu i Massendorf nacisnął spust. Jednocześnie przez gondolę nad ich głowami przeleciał ostry syk i szum pocisków, które podziurawiły przeciwległą ścianę i wygięty sufit jak sito. Sypnęły się odpryski szkła, drewna i metalu. Kilka zegarów, tarcza sygnałowa i prędkościomierz zostały dosłownie rozbite na proszek.

Lecz seria Massendorfa też zrobiła swoje: trójka samolotów rzuciła się w górę. Słychać było gwałtowny ogień karabinów z platformy, gdzie strzelcy natychmiast wyzyskali korzystny moment.

Co to było? — spytał Knoll mając na myśli wstrząs i nagły skręt sterowca.

Massendorf zrozumiał, o co mu chodzi, lecz nie umiał dać żadnego wyjaśnienia.

Wtem wpadł do nich Heine.

Prawy przedni silnik unieruchomiony! — zawołał i pobiegł w górę po trapie ku głównej galerii.

Wtedy obaj zauważyli, że z balonem dzieje się coś dziwnego. L-59 skręcał w prawo i pochylał się w tę samą stronę, sunąc bokiem. Przestał się wznosić, a nawet jakby opadał nieznacznie.

Groźna niepewność tego, co się stało, obezwładniła ich na chwilę.

Czy to już był koniec? Czy warto jeszcze walczyć? Strzelać? Kiedy spadnie na nich śmierć? I jaka?

Chrapliwy głos z rury przekaźnikowej wyrwał ich z tego odrętwienia. Mówił Feldbach.

Komendant wzywa doktora Knolla".

Co się stało?" zapytał Knoll.

Komendant jest ciężko ranny. Niech pan kapitan zaraz przyjdzie".

Doktor spojrzał na Massendorfa.

Słyszał pan?

Halo! — zachrypiał znów głos. — Halo, piąta gondola!"

Tym razem był to Heine. Massendorf nie dosłyszał już, o co mu szło, bo za burtą warcząc i gwiżdżąc pędem przemknął jakiś myśliwiec i osmagał bok sterowca pociskami ze swych karabinów. Starszy mechanik wziął go na cel i szył gęstym ściegiem pocisków smugowych, póki samolot nie minął rufy.

Heine mówi, że wybuchła amunicja w prawych komorach pod kilem — powiedział Knoll. — Przednia prawa gondola jest poważnie uszkodzona, a główna galeria częściowo zniszczona. Ale kil został cały. Wyłączyli przedni lewy silnik, żeby utrzymać równowagę. Muszę już iść — dodał ciszej, wyciągając rękę.

Massendorf skinął głową, że rozumie. Uścisnęli sobie dłonie tknięci jedną myślą, że zapewne już się nie zobaczą.

Knoll wszedł po trapie do wnętrza balonu. Z góry dochodził raz po raz jazgot mauserów. Trzy pozostałe silniki warczały głucho. Po galerii błąkały się słabe podmuchy wiatru. Łopotały strzępy powłoki i stękały obluzowane balonety. Czuć było gaz.

Gdy mijał czwarte przęsło głównych dźwigarów przed lukami bocznych gondol silnikowych, nagle usłyszał nad głową jęk podobny do odgłosu pękających strun fortepianu. Spojrzał w górę i ujrzał, jak trzy stalowe ściągacze taśmowe zwijają się niby przydepnięte węże. Gdzieś przeraźliwie zaskrzeczała rozdzierana tkanina i buchnął ciężki odór gazu.

Zaraz po tym jeden z pomocniczych pierścieni usztywniających zaczął wolno, jakby z wahaniem, wyginać się w ósemkę i wreszcie złamał się z piekielnym zgrzytem. Powłoka w tym miejscu zwiotczała, zaszamotała się gwałtownie i głośno zasepleniła w tęgim przeciągu, który wtargnął z zewnątrz, pędząc przed sobą tuman gazu ku rufie.

Knoll szedł dalej.

U skrzyżowania bocznych korytarzy wiodących do luków tylnych gondoli silnikowych, które jeszcze pracowały, złapał go mat Winter.

Pięć angielskich wodnosamolotów atakuje od rufy, panie kapitanie — zameldował. — A tamte trzy, które poszły. od razu w górę, teraz wywaliły nam dziurę w powłoce.

No więc co? — spytał doktor.

Nic, tylko...

Zameldujcie to dowódcy.

Pan kapitan jest przecież dowódcą — powiedział podoficer.

Ja? — zdumiał się Knoll.

Komandor Eckholt jest ciężko ranny... — zaczął Winter.

Wiem. Ale skąd ja?

Właśnie komandor Eckholt telefonował, że zdaje panu kapitanowi komendę, bo porucznik Massendorf...

Dobrze — przerwał Knoll. — Chodźcie ze mną. Pobiegli korytarzem ku gondoli nawigacyjnej. Lecz na wysokości przednich silników korytarz się skończył. Poszarpany, skręcony pomost zawisł nad wielką dziurą, przez którą widać było spienioną powierzchnię morza. Cały boczny korytarz przestał istnieć, a u rozwartego kadłuba chwiała się na dwóch zastrzałach i kilku luźnych ścięgnach zdemolowana prawa gondola silnikowa z kikutem ułamanego śmigła. Czarny przepalony smar wyciekał długimi soplami z rozwalonego karteru i powiewał na wietrze niby pasma tłustych, pozlepianych włosów. Żółty gryzący dym kłębił się w zasłoniętych od przeciągu miejscach.

Trzej mechanicy i Heine naprędce ściągali taśmami stalowymi rozluźnione przęsła i usztywniali pierścienie, które gięły się na wszystkie strony. Tylko główne dźwigary kilu ocalały i dzięki ich wytrzymałości L-59 nie został złamany na pół zaraz po wybuchu.

Knoll przeszedł po jednym z tych dźwigarów jak po wąskiej kładce nad przepaścią i dostał się na drugą stronę wyrwy. Było tu spokojniej niż na rufie: z rzadka tylko odzywały się mausery z górnej platformy. Raz lub dwa zaszczekał karabin maszynowy z gondoli nawigacyjnej i umilkł.

Ten względny spokój nie wróżył nic dobrego. Wbrew zamiarom Eckholta sterowiec nie zdołał osiągnąć tak wysokiego pułapu, na którym samoloty nie mogłyby się utrzymać i sprostać jego prędkości. Opadał wciąż niżej, mimo że wypatroszono go już prawie z trzeciej części ładunku. Po uszkodzeniu jednego i po zatrzymaniu drugiego przedniego silnika prędkość zmalała do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Słaba iskierka nadziei na pomoc pięciu wodnosamolotów okazała się zawodna: to nie byli Austriacy, lecz Anglicy. Ich pierwsze natarcie z góry spowodowało właśnie pęknięcie pierścienia, w chwili gdy Knoll przechodził między rufą a tylnymi gondolami.

Komendant był ciężko ranny, pierwszy mechanik zaledwie zdolny do prowadzenia ognia, drugi oficer zabity, a pozostała przy życiu połowa załogi nie mogła wystarczyć do obsługi karabinów i manewrowania balonem.

Knoll obejmując dowództwo zdawał sobie sprawę z tej rozpaczliwej sytuacji. Mimo to przewinęła mu się przez głowę myśl, że gdyby zdołał doprowadzić sterowiec choćby do Adali i gdyby sam uszedł z życiem, to zorganizowanie jeszcze jednej wyprawy do wschodniej Afryki nie byłoby wykluczone.

Samoloty nieprzyjacielskie miały zapewne swą bazę w pobliżu miasta Rodos, o sto dwadzieścia kilometrów od miejsca, gdzie rozgrywała się bitwa; do Adali na terytorium tureckim było ponad dwieście. Nieprzyjacielowi mogło zabraknąć benzyny, zanim L-59 zostałby ostatecznie zniszczony, a wtedy zapewne udałoby się utrzymać go w powietrzu jeszcze przez trzy godziny.

Nadzieja na takie zakończenie bitwy była wprawdzie słaba, lecz Knoll nie chciał z niej zrezygnować. Los mógł się jeszcze odwrócić, jak to już nieraz bywało. Wahadło przeznaczenia dotarło być może do skrajnego punktu amplitudy; powinno teraz zatoczyć łuk w przeciwną stronę, w stronę powodzenia... Należało działać, nie poddawać się, wytrwać do końca.

Luk wejściowy do gondoli nawigacyjnej był otwarty. Knoll zszedł po stopniach i rozejrzał się. Niewielka przestrzeń pomiędzy pomieszczeniami oficerskimi a kabiną nawigacyjną była pusta. Tylko zza uchylonych drzwi przedziału radia wystawały czyjeś nogi wyciągnięte w poprzek korytarza. Były to nogi radiotelegrafisty, którego zwłoki przez zapomnienie jeszcze nie zostały wyrzucone za burtę. Knoll przekroczył je bez namysłu i znalazł się wreszcie na stanowisku dowódczym.

Przy sterach stali Feldbach i jakiś marynarz, którego nazwiska nie pamiętał. Eckholta nie było.

Gdzie jest komendant? — zapytał zwracając się do pilotów.

W swojej kabinie, panie kapitanie — odrzekł Feldbach.

Doktor odwrócił się i zobaczył Wintera, który stał za nim.

Zajmijcie się tymi karabinami, Winter — powiedział wskazując lewą burtę.

Przeszedł do kabiny Eckholta i otworzył drzwi.

Eckholt leżał na łóżku, wyprężony, sztywny jak kłoda. Mundur miał rozpięty, koszulę skrwawioną i poszarpaną. Krew przesiąkła przez materac i kapała na podłogę. Nie żył już.

Knoll patrzył na jego ostry profil i lekko przymrużone, zgasłe oczy. Nie wyrażały już nic. Wyglądał, jakby skonał przytomnie, lecz spokojnie. Śmierć niewiele zmieniła jego kamienne rysy.

Doktor ujął zwisającą dłoń i ułożył ją wzdłuż ciała. Wtedy spomiędzy zaciśniętych palców trupa wysunęła się kartka papieru.

Nie poddawać się. Ratować L-59 do ostatka. Knoll obejmie... — przeczytał z trudem nabazgrane słowa. Wyszedł szybko i wrócił do stanowisk pilotów.

Jak to było? — zapytał Feldbacha.

Grzechot ognia przeszkodził bosmanowi w odpowiedzi. Słychać było zbliżający się ryk samolotu i spieszny szept pocisków szyjących na wylot powłokę nad gondolą. Feldbach przeczekał serię, wyrównał lekkie wzniesienie łba sterowca.

Komendant stał tam — odrzekł, gdy samolot dał nura pod spód gondoli —- przy pierwszym mauserze. Właśnie rozharatali nam prawy silnik. To ten na wodnosamolocie tak nas urządził. Wszedł pod spód od łba i wpakował całą serię prosto w komorę amunicyjną. Kto go wie, jak to zrobił: powinien był wmeldować się w nas, ale jakimś cudem się wywinął i zaraz po wybuchu wyrwał w lewo. Komandor wziął go na cel i ostrzelał, ale bezskutecznie. Tymczasem Włoch machnął taki przewrót, że tylko mignęło w powietrzu, i już prał prosto w niego. Trafił chyba z odległości pięćdziesięciu metrów i odszedł w górę. Wtedy nasi z platformy dali mu radę: zwalił się w morze.

Nowa seria zadygotała z lewej burty i ucichła. Do kabiny wpadł Heine.

Pierścienie połączone, panie kapitanie — zameldował. — Czy wyrzucać ładunek dalej?

Knoll spojrzał na wysokościomierz. Stracili tysiąc pięćset metrów.

Wyrzucać, co tylko można — odrzekł. — Spieszcie się. Wszystko od tego zależy.

Wiem — mruknął werkmistrz i wybiegł z powrotem.

Potem — mówił dalej Feldbach — komendant dowlókł się do stołu i rozmawiał przez tubę z Winterem i z Heinem. Pytał o pana kapitana. Potem upadł. Zamocowaliśmy stery i ułożyliśmy go na koi. Kazał wyrzucić się za burtę. Ale żył jeszcze, więc nie usłuchaliśmy. Kazał pana kapitana wezwać i wtedy ja mówiłem z panem kapitanem przez rurę głosową.

Już nie żyje — powiedział Knoll. — Trzymajcie ten sam kurs: średnio 45 stopni. Ja będę na górnych platformach. Co się stało z telefonem?

Rozbity, panie kapitanie — odrzekł bosman. — Jest wprawdzie rura głosowa, ale stąd trudno wywołać kogoś na górze. Zdaje się, że tarcza sygnalizacyjna jest tam zniszczona.

Dobrze. Gdybym koniecznie był potrzebny tutaj, przyślijcie po mnie.

Po raz ostatni objął wzrokiem wnętrze gondoli i wyszedł. Trap górnej platformy nie był uszkodzony wybuchem. Szybko wydostał się po nim na górę i stanął oparty o barierę. Z poręczy podziurawionej w paru miejscach sterczały strzępy metalu. W pokładzie czerniały małe otwory, tu i ówdzie skupione gęsto jak w przetaku. Cztery karabiny obsługiwali Kohlenberg i Schulman. Ten ostatni krwawił z zadraśnięcia na karku.

Gdzie inni? — zapytał Knoll, podnosząc głos do krzyku, bo wicher hulał po gołym pokładzie.

Tam — Kohlenberg wskazał na morze. — Daune jest ranny — dodał.

W tej chwili zza rufy wypadły dwa angielskie wodnosamoloty. Śmignęły w górę w krótkim przewrocie przez skrzydła i rzuciły się w dół pod kadłub sterowca. Jednocześnie mausery obu strzelców rąbnęły krótkimi seriami i umilkły.

Ci umieją latać — mruknął z uznaniem Kohlenberg. — Nie można ich złapać.

Istotnie Anglicy stosowali lepszą taktykę niż Włosi. Żaden z ich samolotów nie pokazywał się nad platformą. Podchodzili umiejętnie pod rufę, gdzie żaden pocisk nie mógł ich dosięgnąć, i stamtąd ostrzeliwali spód balonu albo trzymali się z daleka. Tylko w czasie zawrotów przez krótką chwilę można było wziąć ich na cel. Sami natomiast bardzo skutecznie razili sterowiec w najczulszych jego punktach, bijąc po komorach amunicyjnych i gondolach.

Knoll przypomniał sobie chwilę, kiedy po raz pierwszy stał obok Eckholta na górnej platformie podczas próbnego lotu do Norymbergi. Wydało mu się, że było to bardzo dawno, lecz wrażenie wówczas doznane wróciło teraz. Naga, zimna, zmiatana wichrem płaszczyzna niczym nie osłoniętego pokładu, niebo jak z emalii, ogromny kadłub sterowca balansujący wolno pod nogami i cztery obrotnice z karabinami pośrodku zakrwawionej platformy wywoływały uczucie straszliwego osamotnienia.

Ślady pocisków i plamy krwi na karbowanej blasze zdawały się świadczyć, że kto się tu znalazł, skazany jest na śmierć, a dwa opuszczone stanowiska mauserów potwierdzały to jeszcze dobitniej.

Doktor zajął jedno z nich i usiłował otrząsnąć się z tego ponurego nastroju.

Panie kapitanie! — usłyszał nagle okrzyk Schulmana. Obejrzał się. Strzelec ręką wskazywał kierunek.

W oddali, za rufą kładły się w łagodny zakręt cztery włoskie maszyny. Odlatywały na północ, wycofawszy się z walki. Lakier ich skrzydeł połyskiwał w słońcu.

« 220 »

Nie mają amunicji! — ryczał Schulman. — Anglikom też skończy się prędko i może...

Jazgot silnika na pełnych obrotach zagłuszył dalsze jego słowa. Angielski samolot wyleciał w górę, z prawej strony sterowca zwichnął wiraż, zawisł przez okamgnienie na plecach i runął w dół, mierząc w środek platformy.

Lufy trzech mauserów prawie jednocześnie zwróciły się przeciw niemu. Ogłuszający werbel ognia rwał i szatkował wszystkie inne odgłosy, a przez pokład szedł dreszcz strzępiących go kul, podczas gdy ciemna masa wodnosamolotu rosła z niesłychaną prędkością.

Zderzy się z nami — pomyślał Knoll i zwolnił spust swego karabinu.

Widział, jak strzelcy skuleni za obrotnicami prowadzą spadającą maszynę celnymi wiązkami pocisków, stopniowo prostując zgięte kolana.

Wszystko to razem trwało może trzy albo cztery sekundy.

Skrzydła Anglika były tuż nad platformą. Kohlenberg i Schulman pochylili się, aby uniknąć ich uderzenia, i w tejże chwili pływaki zawadziły o powłokę, zdarły ogromny płat materii i rozleciały się w dwie strony, urwane z całym podwoziem. Maszyna przeszła na plecy, uciekła w bok, zawróciła i nagle obsunęła się w głąb przestrzeni bezwładna jak kamień. Po chwili jedno jej skrzydło wyłoniło się spod kadłuba sterowca i polatując jak kartka papieru znikło daleko za rufą.

Wstrząs, który nastąpił przy otarciu się samolotu o balon, zwalił Knolla z nóg i rzucił go na podstawę mausera.

Kapitan zerwał się prawie natychmiast. Pierwszym wrażeniem, jakie dotarło do jego świadomości, było, że pokład wolno wraca do równowagi.

Brawo, Feldbach — pomyślał.

Dopiero potem usłyszał wzmożony, nerwowy gruchot karabinów maszynowych w dole i świst pędu, który darł się na ogołoconym z powłoki szkielecie. Spostrzegł, że obaj strzelcy gdzieś znikli i domyślił się, że zmiotło ich z platformy.

Został sam.

Następną jego myślą było, że trzeba dowiedzieć się, jak wygląda uszkodzenie od wewnątrz. Obolały po upadku powlókł się do rury głosowej. Gdy pochylił się nad jej wylotem, spojrzenie jego padło na horyzont. Z północnego wschodu ciągnęły półkolem trzy klucze samolotów. Były już niedaleko i na pierwszy rzut oka wydało mu się, że poznaje włoskie maszyny myśliwskie.

A więc kres nadchodził. L-59 musiałby teraz walczyć z trzynastoma przeciwnikami, licząc w tym czterech pozostałych Anglików. Był niemal obezwładniony: opadał w dół wśród potęgującego się odoru gazu, tracił prędkość, a jego siła ogniowa zmalała do jednej trzeciej. Powłoka marszczyła się i trzepotała na wietrze jak łachman. Szkielet, obluzowany i nadwerężony w kilku miejscach, skręcał się i rozszczepiał w spojeniach. Na pół urwana prawa gondola silnikowa ciążyła jak złamana goleń. Okaleczony, dogorywający wlókł się naprzód rozpaczliwie, nie wiadomo po co, jak zwierz, który ma paść lada chwila i skonać.

Nie pozwolę mu zginąć w odwrocie — pomyślał Knoll ze smutnym patosem.

Halo, Feldbach!" zawołał w tubę.

Jestem, panie kapitanie" zabrzmiał stłumiony głos pilota.

Czy możecie jeszcze wykonać zakręt o 180 stopni?"

To będzie ryzykowne, panie kapitanie — odrzekł bosman z wahaniem. — Mamy dźwigary i pierścienie uszkodzone w wielu miejscach. Balon trzyma się tylko na kilu."

Więc dobrze, ryzykujcie: kurs prosto na południe!"

Tak jest, na południe, panie kapitanie".

Po chwili Knoll odczuł zakręt. L-59 kładł się na prawą burtę i zadzierał łeb. Rufa sunęła trawersem. Pęd zmienił kierunek i dął z boku.

Doktor stał przy tylnym karabinie, twarzą w kierunku lotu. Słyszał jeszcze krótkie, urywane serie ognia maszynowego pod rufą.

Massendorf — pomyślał.

Ogarnął go podziw dla tego dzielnego człowieka. Potem jego myśli odbiegły do ludzi, których pragnął uszczęśliwić, i do ich olbrzymiego kraju, który wybrał sobie za nową ojczyznę.

L-59 wykręcał w tamtą stronę, na południe, a nadciągające klucze samolotów szły teraz trzy czwarte z lewej burty, za rufą. Zbliżały się. Knoll spojrzał ku nim i serce skoczyło mu do gardła. Na skrzydłach widać było czarne krzyże niemieckiego lotnictwa!

Chciał krzyknąć, chciał podbiec do wylotu rury głosowej, by wydać rozkaz zmieniający kurs. Nie zdążył: platforma wygięła się, pękła w połowie długości i z ogromnym zgrzytem dartej blachy rozeszła się tuż przed jego nogami, ukazując ciemne wnętrze balonu. Czworokątne ażurowe dźwigary wyskakiwały ze spojeń, pryskały ścięte potężną siłą nity. L-59, przełamywany w pół, osiadał w powietrznej toni.

Nagle puściły ścięgna i taśmy, kil złożył się w dwoje, przez rozdartą powłokę wylazły żebra szkieletu, pękały z hukiem balonety. Potem wśród nie milknącego ryku trzech motorów rufa i łeb sterowca uniosły się ku górze i największy statek powietrzny świata zsunął się na dno przestrzeni, w morze, które rozstąpiło się pod nim spienionym kręgiem fal.

W górze niemiecka eskadra myśliwska rozpoczynała atak na rozproszone samoloty, angielskie.

Koniec

1 Zamorski bastion Niemiec — Niemiecka Afryka Wschodnia (terytorium Tanganiki, między jeziorami Wiktorii, Tanganika i Niasa), dziś: kontynentalna część Zjednoczonej Republiki Tanzanii, która w roku 1964 powstała jako niepodległe państwo obejmujące Zanzibar, Pembę i Tanganikę.

2 M'Baya za wiele mówi. Z tego może wyniknąć coś złego.

3 Mito — w języku suahili: rzeka. Miti — las. M'putu — biali ludzie.

4 Odmiana prosa.

5 Dżidżi — wioski.

6 Luanda — pole uprawne, plantacja

7 . Wabuana — pan.

8 * Okrzyk „Ben — da!" powtarza się niemal przy każdej pracy, której towarzyszy zazwyczaj śpiew Murzynów. W większości narzeczy Bantu znaczy on tyle, co „ciągnij" lub „pchaj".

9 A11ise — przyjazny okrzyk, wyrażający pozdrowienie lub powitanie. N'in je — dosłownie: widzę was (rozumiem).

10 Cotha — gorzki wywar zawierający kokainę.

11 Ster kardanowy — koło sterowe, którego obroty przenoszone są za pomocą kardami, walu. przegubowego, zwanego także przegubem krzyżowym.

12 Stopień komandora podporucznika w marynarce wojennej jest odpowiednikiem stopnia majora w armii lądowej.

13 Kraj Beczuanów (właśc. Czuanów) — terytorium Botswany i północnej części Republiki Południowej Afryki, zamieszkałe przez szczep murzyński należący również do ludów Bantu.

14 Kraa1 — osada, osiedle.

15 Duary — obozowiska lub prowizoryczne osiedla koczowników.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Janusz Meissner Orlęta i orły 01 Szkoła Orląt (1929)
Janusz Meissner L jak Lucy
Janusz Meissner Orlęta i orły 1 Szkoła Orląt
Janusz Meissner Orlęta i orły 2 Skrzydła nad Arktykiem
Janusz Meissner Żądło Genowefy (Tom I)
Janusz Meissner Opowieść o korsarzu Janie Martenie 01 Czarna Bandera (1957)
Janusz Meissner Żądło Genowefy
Janusz Meissner Przygoda śródziemnomorska
Janusz Meissner Orlęta i orły 03 Eskadra
Janusz Meissner Moje złego początki
Janusz Meissner Orlęta i orły 3 Eskadra
Janusz Meissner Moje złego początki
Janusz Meissner Żądło Genowefy 02 L jak Lucy (1945)
Janusz Meissner Żądło Genowefy (Tom II) L Jak Lucy
Janusz Meissner Opowieść o korsarzu Janie Martenie 02 Czerwone Krzyże (1958)
Janusz Meissner L jak Lucy
Janusz Meissner Orlęta i orły 02 Skrzydła nad Arktykiem
Janusz Meissner Opowieść o korsarzu Janie Martenie 03 Zielona Brama (1959)
Janusz Meissner Czerwone Krzyże

więcej podobnych podstron