Janusz Meissner
Moje złego początki
Wydawnictwo Literackie
Kraków, 1973
Część pierwsza
… nie z tej ziemi
Hangar nr 7
Już od dłuższego czasu w hangarze oznaczonym numerem 7 „straszyło”. Tak przynajmniej utrzymywał stróż nocny Łubiak, który był przecież człowiekiem wiarygodnym: nie pił i nie rzucał słów na wiatr. Mimo to nikt nie wierzył w te jego opowieści i dopiero wypadki, które wydarzyły się pewnej nocy w końcu sierpnia, przekonały sceptyków, że Łubiak mówi! prawdę.
Hangar nr 7 zbudowano dla balonów sterowych podczas wojny europejskiej. Stał na uboczu, z dala od nowych żelazobetonowych hangarów, w kącie lotniska, między lasem a cmentarzem żydowskim. Jeszcze zanim lotnisko przeszło pod zarząd Aeropolu, drewnianą halę przeznaczono na tymczasowy skład wraków. Leżały tam połamane skrzydła i kadłuby z uszkodzonymi silnikami i kikutami śmigieł, ze zwichrowanymi podwoziami i pogiętymi sterami. Większość tego złomu pochodziła z okresu, kiedy tu była wojskowa szkoła pilotów, lecz przybywało go nadal wskutek wypadków, które przecież zdarzają się na każdym lotnisku. Zarówno dlatego, jak z powodu bliskiego sąsiedztwa z cmentarzem, hangar nazywano potocznie „trupiarnią”. Było to ponure miejsce, rzadko odwiedzane przez kogokolwiek, zarośnięte chwastami i krzakami, pośród których wznosiły się wysokie, poczerniałe ściany z próchniejących desek. Dziś zamiast hangaru istnieje plac tenisowy, cieszący się dużą frekwencją. Od wiosny do jesieni słychać tam wesołe okrzyki, śmiechy i oklaski kibiców.
Owej nocy, przełomowej w dziejach hangaru, szalała burza, która nastąpiła po dniu bardzo upalnym i dusznym. Wieczorem leniwe chmurzyska zbiły się w ciemną masę na widnokręgu i kotłowały się tam w ciszy, przygotowując atak. Daleki grzmot potoczył się głucho, a potem zerwał się pierwszy podmuch wiatru. Pohulał w krzakach, obudził liście drzew i dmuchnąwszy znienacka w wielką łysinę piasku na skraju lotniska, chwycił z niej za ogon tuman pyłu, wywinął go w górę, zakręcił i cisnął w gąszcz cmentarza między szeregi nagrobkowych tablic. Buszował tam jakiś czas w ciasnych alejkach, aż wreszcie przycichł i tylko pełzał nisko przy ziemi, jakby robił przegląd terenu przyszłych awantur. Po chwili zawiał znowu, tym razem silniejszy, bardziej porywisty. Chmury pędziły teraz od zachodu, przerzucając się zygzakami błyskawic, grzmot dudnił raz bliżej, raz dalej, aż wtem piorun uderzył z trzaskiem i runęła ulewa.
W pokoju służbowej brygady mechaników było pełno dymu z papierosów. Ludzie siedzieli dokoła stołu i grali w karty, nie oczekując już czyjegokolwiek przylotu w tę burzliwą pogodę.
— Ależ leje — powiedział starszy majster Frącek, spoglądając na szyby, po których spływały strumienie wody.
— A niech leje — mruknął jego pomocnik Michalski. — Niechby nawet do końca tygodnia, to by sobie człowiek trochę odpoczął.
Frącek rozdawał karty. Naprzeciw niego siedział najmłodszy z brygady, Kuliński, któremu tym razem fatalnie nie szła karta. Przegrał niemal wszystko, co miał przy sobie, ale ciągle jeszcze liczył, że może się odegrać. I oto dostał z ręki cztery króle!
Nie śpieszyć się — pomyślał. — Zaczekać, niech kto inny zacznie…
Za oknami wiatr wył i gwizdał, deszcz zacinał po szybach, grzmoty przewalały się po niebie. Ale teraz do tych odgłosów dołączył się jeszcze inny: trzask i zgrzyt, i znowu trzask, jakby coś z impetem uderzało w drewnianą ścianę „trupiarni” odległej tylko o paręset kroków. Wszyscy unieśli głowy. Michalski złożył swoje karty, wstał i podszedł do okna.
— Nic nie widać — powiedział. — Co to może być?
— Wrota — odrzekł Frącek. — Musiały być nie zamknięte jak się należy, a teraz jeszcze się ta buda zawali. Idź no i zobacz.
Michalski nie miał na to najmniejszej ochoty.
— Zaraz — powiedział niechętnie. — Może byśmy przedtem rozegrali ten bank.
Usiadł i wolno „filował” karty, a potem podwoił stawkę i spojrzał na starszego majstra. Ale Frącek przecząco pokręcił głową.
— Dwadzieścia i dwadzieścia — powiedział Kuliński.
— Nóżki na stół, bracie — odrzekł Michalski.
— Dam kwit, na pierwszego płacę.
— Niech będzie. Ale jak przegrasz, to pójdziesz zrobić porządek z tymi drzwiami.
— Dobrze, dobrze. Graj.
Michalski przebił, Kuliński znów zapłacił kwitem, ale już nie podwyższał stawki.
— Nie chcę cię za bardzo oskubać — powiedział wykładając swoje cztery króle. Ale Michalski przekrzywił głowę i spojrzał na niego spode łba:
— Trochę mało — oświadczył kładąc kolejno rzędem cztery asy. — Idź zobaczyć, co się tam dzieje w „trupiarni”. Przyjemnej drogi!
Deszcz ustawał powoli, ale wicher wzmógł się jeszcze bardziej. Kuliński włożył na kombinezon płaszcz nieprzemakalny i szedł teraz na przełaj, starając się omijać rozległe kałuże. Nie miał wątpliwości, że to w siódmym hangarze coś zgrzyta i strzela coraz głośniej. Musiał przejść obok cmentarza, aby się tam dostać niemal po omacku w zupełnych ciemnościach. Szedł potykając się, niepewny, czy obrał właściwy kierunek, ale wkrótce natknął się na zarośla i krzaki, a potem namacał siatkę otaczającą cmentarz. Miał nieprzyjemne uczucie, że ktoś skrada się za nim, w pamięci stanęły mu wszystkie opowiadania o niesamowitych zjawiskach w „trupiarni”. Mimo to szedł dalej, mocując się z wichurą, gdy wtem coś chwyciło go za połę płaszcza i zatrzymało w miejscu. Serce skoczyło mu do gardła, a jednocześnie tuż blisko, za wysoką czarniejszą od mroków nocy ścianą hangaru rozległ się przejmujący zgrzyt i suchy trzask. Kuliński szarpnął się w bok, zawadził o coś nogą i upadł jak długi. Wydało mu się, że usłyszał zduszony, drwiący śmiech. Zerwał się, ale omal znów nie stracił równowagi: coś plątało mu nogi… Pochylił się i namacał drut kolczasty. Zaklął głośno, wyswobodził się z uwięzi, okrążył kołki stanowiące resztki płotu i wreszcie dotarł do przedniej ściany hangaru.
Zgodnie z przypuszczeniami starszego majstra, jedno skrzydło składanych wrót było otwarte. Wiatr miotał nim tam i z powrotem przy akompaniamencie zgrzytania rolek o żelazną szynę i ogłuszających trzasków drewna zderzającego się ze ścianą hali. Kuliński natychmiast odkrył przyczynę tego stanu rzeczy: zardzewiały zatrzask, który zaciął się i nie zaskoczył. Udało mu się usunąć zacięcie, ale kiedy chciał zamknąć wrota, zauważył, że otwarte są także małe drzwiczki boczne po prawej stronie w głębi hangaru. Zawahał się: instalacja oświetlenia od dawna była uszkodzona. Było mu jakoś nieswojo, lecz przemógł się i wszedł do ciemnego wnętrza. Potykając się o jakieś szczątki, omijając kadłuby samolotów, na które raz po raz natrafiał po omacku, dotarł do owych małych drzwi, zamknął je, przekręcił klucz i machinalnie włożył go do kieszeni płaszcza. Już był w połowie drogi powrotnej, gdy gwałtowny podmuch wiatru pchnął skrzydło wrót, zatrzasnął je, a zwolniony zamek zaskoczył i … wyjście tą drogą zostało odcięte.
Kulińskiego otoczyły teraz jeszcze głębsze ciemności. Serce biło mu o żebra i pot wystąpił na czoło. Przez chwilę stał jak skamieniały, w oczekiwaniu, że lada sekunda zacznie się dziać coś niesamowitego. Ale w ciemnej hali panował spokój. Tylko na zewnątrz wiatr hulał, siekąc falami deszczu.
Muszę wyjść bocznymi drzwiami — pomyślał mechanik. — Muszę je znaleźć…
Z trudem, macając przed sobą rękami, odnajdywał drogę wzdłuż prawej ściany, aż dotarł do drzwiczek, które był zamknął — przed kilku minutami? …przed godziną? — nie zdawał sobie sprawy, kiedy to było. Sięgnął po klucz, ale kieszeń była pusta. I — w dodatku — dziurawa…
Szukanie zgubionego klucza zdało mu się w tych warunkach beznadziejne, więc postanowił raz jeszcze wrócić do głównych wrót i spróbować podważyć zatrzask od wewnątrz. Ale tym razem nie mógł jakoś trafić: wpadał na połamane podwozia i skrzydła, zranił się czymś w czoło, kilkakrotnie zaplątał się w stalowych linkach sterów i wreszcie całkiem stracił orientację. Usiadł więc na jednym z walających się blaszanych zbiorników po benzynie i, zrezygnowany, zdecydował się czekać: może tu po niego przyjdą, jeżeli jeszcze nie ułożyli się do snu?
Siedział już przez dłuższą chwilę, kiedy usłyszał za sobą jakieś kroki. Obejrzał się. Jego wzrok przywykły do mroków rozróżniał sylwetki dwóch najbliższych samolotów. Dalej rozpościerała się bezkształtna, czarna jak sadza ciemność. Lecz kroki zbliżały się, a potem, w odległości kilku metrów ktoś się zatrzymał.
— Kto tam? — zawołał mechanik.
Nikt mu nie odpowiedział, ale najbliższy wrak samolotu poruszył się, lotki u końców skrzydeł zaskrzypiały i zmieniły położenie, jakby ktoś przesunął drążek sterowy na burtę. Kuliński poczuł zimny dreszcz wzdłuż grzbietu. Patrzył, wstrzymując oddech…
Samolot drgnął, pochylił się nieco, a potem znów lotki i stery poruszyły się tam i z powrotem. To było nieprawdopodobne, zdumiewające, a zarazem okropne. Ale Kulińskiemu przemknęła przez głowę myśl, że wszystko to może być dziełem Michalskiego, który się tu za nim zakradł, aby napędzić mu strachu.
Nie miał czasu rozważyć tej ewentualności: usłyszał charakterystyczne cmoknięcie szprycy do benzyny, ktoś wstrzyknął mieszankę do cylindrów przed zapuszczeniem silnika!
Nieprzeparta ciekawość pociągnęła go teraz do rozbitego samolotu; musiał zobaczyć z bliska.
Był to stary, nieużywany obecnie Potez, rozbity chyba w śmiertelnej kraksie. Zgniecione, połamane skrzydła, podwozie i przednia część kadłuba oraz na pół wyważony z legarów silnik ze strzaskaną jedną łopatą śmigła świadczyły o tym dobitnie. Kuliński obszedł zwichrowane skrzydło, zbliżył się do kabiny pilota i — cofnął się przerażony. Za sterami siedział upiór z twarzą zalaną krwią, która zastygła soplami na szyi, ze zniekształconym nosem i pękniętą czaszką. Siedział i najwyraźniej zamierzał uruchomić silnik!
— Kontakt — rozległ się chrapliwy szept.
Z cylindrów bluznęły kępki dymu, kikut śmigła wykonał półtora obrotu i — silnik ruszył! Ruszył i pracował, choć leżał tu chyba od paru lat i choć musiał po tej kraksie mieć powyrywane przewody paliwa i smaru! Pracował coraz głośniej, a ściany ogromnej hali rezonowały, odpowiadając echem.
Niemożliwe, żeby tego hałasu nie usłyszeli w dyżurce — pomyślał Kuliński i poczuł się nieco raźniej.
W tej chwili silnik przycichł.
— Siadajcie — powiedział upiorny pilot. — Prędzej!
Kuliński wzruszył ramionami.
— Idź do cholery — warknął. — Głupie kawały! Wyłącz silnik, Michalski. Wyłącz, póki się nie zdenerwuję.
— Siadajcie za mną — powtórzyła zjawa.
Kuliński ujrzał jej szkliste oczy w straszliwie poranionej twarzy. Odwaga zaczęła go opuszczać. Jakaś dziwna siła ciągnęła go do gondoli wraku. Postawił nogę na stopniu, potem wspiął się wyżej i sam nie wiedząc jak, znalazł się w kabinie, a potem — już chyba z nawyku — zapiął pasy.
Silnik zawarczał pełną mocą i samolot potoczył się naprzód.
To śmierć — pomyślał mechanik.
Zobaczył jeszcze tuż przed sobą szpary między deskami oszalowania, poczuł jakby muśnięcie delikatnej zasłony i pęd chłodnego powietrza. Spojrzał w dół. Lotnisko spływało pod stery, a rozbity Potez leciał w stronę lasu. Mrok rzedniał, zaczynał się świt i można było rozróżnić szczegóły terenu. Lecz wysokość rosła i po chwili wrak samolotu wszedł w chmury. Jednostajnie szary klosz przesłonił wszystko dokoła.
Wtem trzęsący silnik zwolnił obroty, samolot pochylił się gwałtownie i wykonawszy pół obrotu zawisł na plecach zadzierając łeb w górę. Pilot wypadł z kabiny i spadł jak worek piasku. Kuliński usłyszał głuche uderzenie o ziemię i jednocześnie ujrzał ciemny gąszcz lasu, który pędził teraz wprost ku niemu.
Nikt z mechaników dyżurnej brygady nie przejął się całonocną nieobecnością Kulińskiego. Przypuszczali, że zamknąwszy wrota hangaru chciał tam przeczekać ulewę, a później, przekonany, że tej nocy nie będzie nic do roboty, wymknął się do domu.
— To mu nie ujdzie na sucho — powiedział starszy majster.
Ale ograniczył się do krótkiej notatki w książce służbowej: „Majster Kuliński oddalił się podczas nocnego dyżuru i nie powrócił”.
Przy głównej bramie paru inżynierów i kilkunastu robotników z warsztatów otaczało miejscowego leśnika, który, żywo gestykulując, opowiadał o niezwykłym odkryciu, jakiego dokonał tego ranka. W pościgu za wnykarzem szedł przez rozległe bagno śródleśne i natknął się na zwłoki człowieka w kombinezonie lotniczym. Zwłoki w stanie rozkładu…
— To będzie chyba porucznik Skowroński! — zawołał Frącek, który właśnie nadszedł.
— Pamięta pan ten wypadek? — spytał inżynier z biura konstrukcyjnego, który znał Skowrońskiego.
— Pamiętam, naturalnie. To było równo rok temu. Porucznik poleciał na tym starym Polezie, który miał pójść na złom. Nad lasem maszyna przeszła na plecy i runęła na ziemię niedaleko prochowni, ale pilota nigdy nie znaleziono. A teraz…
— Wody gruntowe wezbrały po ostatnich deszczach i wczorajszej ulewie — powiedział leśniczy. — Może dlatego ciało wypłynęło z trzęsawiska…
— Możliwe — zgodził się inżynier. — Zapewne wtedy Skowroński poleciał nie zapiawszy pasów i wyrzuciło go z kabiny, kiedy maszyna znalazła się w położeniu odwróconym.
— Tak orzekła komisja badań wypadków lotniczych — potwierdził starszy majster. — Ale szukaliśmy porucznika przez tyle dni i dopiero teraz…
— Tam nikt go nie mógł szukać — powiedział leśniczy. — Trzeba dobrze znać ten teren, aby tamtędy przejść. Ja sam nie znalazłbym topielca, gdyby go pies nie wytropił. To jak? — zapytał po chwili. — Panowie dacie znać policji?
Samochód ciężarowy i wozy policyjne zjechały z szosy na krętą, nie utwardzoną drogę i zatrzymały się za mostkiem przerzuconym nad błotnistym, leniwym strumykiem, który dalej rozlewał się szeroko na grząskiej, porosłej olszyną polanie. Wszyscy wysiedli i szli gęsiego za leśnikiem. Las był tu skarłowaciały, grunt nierówny, gąbczasty, podbiegający rdzawą wodą. Wkrótce drzewa się przerzedziły i ustąpiły miejsca zaroślom łozy. Tu zaczynało się bagno.
— Uwaga — powiedział leśniczy. — Trzeba teraz skakać z kępy na kępę, tylko moim śladem.
Trzciny, sitowie i wysoka po pas trawa kryły zdradliwą topiel między kępami pozostałymi po dawno ściętych drzewach i zgniłych pniach. Wyżeł poprzedzający swego pana zbaczał w lewo i w prawo, taplał się w wodzie, zawracał i znów zapuszczał się na boki. Wtem stanął i po chwili szczeknął krótko.
— Zaczekajcie — leśnik podniósł rękę. — On coś jeszcze znalazł, pójdę zobaczyć.
Pies stał twardo na niewielkiej, suchszej wyniosłości gruntu. Leśniczy dotarł tam za nim, zapadając po kolana w grzęzawisku. Po chwili dał się słyszeć jego głośny okrzyk i Frącek oraz dwaj posterunkowi policji przebrnęli tam także.
Na zgniecionej trawie leżał człowiek w podartym płaszczu nieprzemakalnym. Blada twarz była pokrwawiona, dłonie nosiły ślady skaleczeń i zadrapań.
— Kuliński! — zawołał starszy majster. — Co mu się stało?
Kuliński ocknął się z omdlenia czy też z twardego snu. Z początku nie mógł sobie uprzytomnić, skąd się tu wziął. Dopiero po dłuższej chwili stanęły mu w pamięci przeżycia ostatniej nocy. Ale jego mętna relacja nikogo nie przekonała. Kapitan z wydziału śledczego wzruszył ramionami.
— Chyba sami rozumiecie, że nie można w te bajki uwierzyć. Ile wypiliście wczoraj?
Kuliński spojrzał na niego spode łba.
— Nie piłem w ogóle. Ten Potez, na którym lecieliśmy, powinien tu być gdzieś niedaleko, a ciało pilota… Jak je znajdziecie, to będzie najlepszy dowód…
Kapitan przerwał mu zniecierpliwiony:
— Ten pilot zginął przed rokiem, a samolot rozbił się rzeczywiście niedaleko stąd, ale także rok temu. Więc jak? Braliście udział w tym fatalnym locie?
— Ja sam tego nie rozumiem — odrzekł mechanik, — A przecież tak było, panie kapitanie… W siódmym hangarze z pewnością brak tego Poteza. Ale powinien tam być klucz od bocznych drzwi, od zamkniętych bocznych drzwi! Wypadł mi z kieszeni, więc nie mogłem wyjść z tego hangaru, bo główne wrota się zatrzasnęły…
— Dobrze — powiedział oficer. — Zbadamy to później.
Tymczasem wydobyto zwłoki pilota, załadowano do policyjnego wozu sanitarnego i cały konwój powrócił na lotnisko, gdzie nastąpiły dalsze dochodzenia.
Stróż nocny Łubiak zeznał, że zdarzyło mu się niejednokrotnie słyszeć warkot silnika dochodzący z hangaru nr 7 i że widywał tam poruszające się światła. Nie zaglądał do wnętrza hali z obawy przed niesamowitymi zjawami, które tam według niego przebywały, ale składał o tym meldunki kierownikowi administracyjnemu. Nie odnosiło to jednak żadnego skutku: wyśmiewano go albo wzruszano ramionami…
Łubiak był przekonany, że majstrowi Kulińskiemu istotnie przydarzyło się wszystko to, co opowiedział i w co pan kapitan nie chciał uwierzyć. Ubiegłej nocy wprawdzie nie opuszczał wartowni, ale zdawało mu się, że w siódmym hangarze znów dzieje się coś dziwnego…
Przyszła kolej na oględziny „trupiarni”. Na rozmiękłej ścieżce koło cmentarza zaczynały się wyraźne ślady zmierzające w tamtą stronę. Kapitan porównał je z odciskami butów Kulińskiego. Zgadzały się najzupełniej. Prowadziły do głównych wrót, które można było otworzyć tylko z zewnątrz. Kiedy mechanicy uporali się z nimi, kapitan z naczelnym dyrektorem Aeropolu weszli do środka. Wszyscy inni oczekiwali na betonowej płycie, aby nie zacierać śladów.
Po dłuższej chwili kapitan wezwał Kulińskiego. Mechanik rozejrzał się po wnętrzu, które tonęło w półmroku. Nie, nie był pewien, w którym miejscu stał ten wrak samolotu. W każdym razie nie było go teraz w hangarze.
— A ten klucz? — spytał kapitan. — Poznajecie go?
— Tak — odrzekł Kuliński. — To jest klucz od bocznych drzwiczek. Zgubiłem go wczoraj, i było ciemno, więc…
— Dobrze. Otwórzcie te boczne drzwi.
— To tam, w drugim końcu, na prawo — powiedział mechanik. — Proszę.
Nie bez trudności dotarli do bocznej ściany w głębi i Kuliński przekręcił klucz w zamku, potem nacisnął klamkę i otworzywszy drzwiczki, usunął się na bok. Kapitan wyjrzał za próg. Na gliniastym, jeszcze wilgotnym gruncie nie było żadnych śladów: od dawna nikt tędy nie chodził.
— To dziwne — zauważył dyrektor. — Nie ma śladów, żeby ktoś wychodził, więc jakim sposobem ten człowiek mógł opuścić hangar i znaleźć się o trzy lub cztery kilometry stąd, w głębi lasu?
Kapitan nie odpowiedział. Uważnie oglądał ściany z desek obitych niegdyś papą, której strzępy zwisały tu i ówdzie, odsłaniając szpary, a potem wraz z dyrektorem i Kulińskim obszedł z zewnątrz dokoła halę, aby się upewnić, że istotnie nie ma tam żadnych innych śladów.
— No więc — powiedział dyrektor — trzeba będzie uwierzyć, że nasz mechanik wyleciał z siódmego hangaru na wraku samolotu rozbitego przez pilota, który zginął rok temu? Bo jak pan to inaczej potrafi wyjaśnić?
W tej chwili zerwał się gwałtowny wicher, w górze rozległ się bliski warkot silnika, a potem trzask i łoskot, jakby dach hangaru załamał się i runął do środka.
Od strony wejścia cisnęli się ludzie, krzycząc w podnieceniu.
— Potez! Potez uderzył w ścianę!
— Spadł na dach!
Kuliński w kilku skokach znalazł się wewnątrz.
— Panie dyrektorze! — zawołał.
Dyrektor i oficer policji wbiegli za nim. Pośrodku hali na podłamanym podwoziu stał wrak Poteza ze zwichrowanymi skrzydłami, wyważonym z legarów silnikiem i utrąconym do połowy śmigłem. Pokrywała go warstwa kurzu. A przecież jeszcze przed chwilą to miejsce było puste!
Kapitan spojrzał na strop i ściany: były całe, nienaruszone. Tylko gdzieniegdzie prześwitywały szpary między odartymi z papy deskami.
Bydgoszcz 1927
Biały Reporter
— Nie wierzę w żadne przesądy lotnicze i nikt we mnie nie wmówi, że w piątek albo trzynastego w powietrzu grozi mi większe niebezpieczeństwo niż każdego innego dnia — powiedział Beauville. — A co się tyczy fotografowania pilota i jego maszyny przed lotem, rzeczywiście tego nie lubię i nie zgadzam się na takie zdjęcia, ale to już raczej dla tradycji niż dlatego, żebym je uważał za „fatalne”.
— A jednak istnieje pewien związek między szeregiem katastrof a fotografowaniem załogi przed lotem — zauważył Renard.
Wszyscy spojrzeli w jego stronę. Był weteranem wojny światowej i jednym z najstarszych członków Aeroklubu, a przy tym lubił opowiadać niezwykłe historie „z dawnych, romantycznych czasów”. Wprawdzie nie wszystkim ich szczegółom można było dać wiarę, ale słuchano go chętnie i często nawet zapamiętali gracze odkładali karty, aby posłuchać, co stary pilot ma do powiedzenia.
Nie był właściwie stary: mógł mieć nieco ponad czterdziestkę, ale siwe włosy, szramy na twarzy, zniekształcony podbródek i dolna warga oraz pochylona postać bardzo go postarzały. Przeżył niezliczoną ilość wypadków lotniczych, ale za każdym razem, mimo połamanych kości, wracał do zdrowia i do latania. Dopiero przed rokiem musiał pożegnać się z zawodem pilota po ciężkiej kraksie, w której doznał uszkodzeń płuc. Mimo pokiereszowanej twarzy wyglądał sympatycznie, a jego wesołe niebieskie oczy miały ujmujący wyraz. Beauville natomiast zaledwie przed czterema laty ukończył szkołę pilotów i kurs wyższego pilotażu, lecz mimo to już zdołał wysunąć się na czoło sportowych pilotów Francji jako nieustraszony akrobata powietrzny.
Słowa Renarda — jak zwykle — wywołały ogólne zaciekawienie, więc otoczony przez młodszych kolegów mówił dalej:
— Prowadzę bardzo szczegółową statystykę wypadków lotniczych we Francji. Statystykę zawierającą dane, jakich nie znajdziecie ani w sprawozdaniach ministerstwa lotnictwa, ani w rocznikach Aeroklubu. Otóż między innymi zauważyłem, że w ciągu ostatnich trzech lat na ogólną liczbę siedemdziesięciu poważniejszych kraks, trzydzieści siedem poprzedziło sfotografowanie pilota lub samolotu, który uległ tego dnia wypadkowi. Stanowi to przeszło połowę ogólnej ilości. Idźmy dalej: katastrof śmiertelnych było dwanaście. Fotografie dziewięciu pilotów, którzy zginęli, ukazały się w dziennikach tego samego dnia i w siedmiu wypadkach były wykonane w dniu katastrofy, a w dwóch — o jeden dzień wcześniej. Nie udało mi się tylko dociec, od kogo redakcje otrzymały te zdjęcia. Na moje pytania najczęściej odpowiadano, że odbitkę nadesłał pocztą nieznany fotograf. Ale to jeszcze nie wszystko. Pamiętacie kraksę polskiego pilota, Andrzeja Langa na Le Bourget w zeszłym roku i poważny wypadek Pelletiera d'Oisy w styczniu? Obaj ci piloci ocaleli. Niektóre gazety zamieściły nazajutrz po wypadku Langa jego fotografię. Otóż widziałem go w szpitalu i pokazałem mu to zdjęcie. Nie znał tej fotografii, nie wiedział, skąd pochodziła. Po raz ostatni fotografował się przed dwoma laty. Pelletier d'Oisy tak samo stanowczo zaprzecza, aby ktokolwiek fotografował go w dniu wypadku, choć obaj przyznają, że tak właśnie byli ubrani, jak przedstawiają ich fotografie zamieszczone w prasie. Więc kto wykonał te zdjęcia? Te i wszystkie inne? Musi to być jeden i ten sam człowiek. Odbitki, które otrzymywały redakcje, zawsze miały wymiary czterdzieści siedem i pół na trzydzieści pięć milimetrów. Nie znam aparatu, do którego by pasowały. No i wszystko to wydaje się dość dziwne, nieprawdaż?
— No nie przesadzajmy — powiedział Jacąues Dufour, instruktor szkoły pilotów. — Cała sprawa nie jest znów tak bardzo tajemnicza. Daty zdjęć czy też oświadczenie redakcji, że fotografie wykonano tuż przed startem do fatalnego lotu, mogą być bluffem dziennikarskim, dla reklamy. Brak danych o „fotografie-amatorze”, który bezinteresownie nadsyła odbitki, zdaje się potwierdzać to przypuszczenie. A co do twoich obliczeń statystycznych, jak sam mówisz, na siedemdziesiąt kraks tylko w siedmiu wypadkach nadesłano redakcjom odbitki zdjęć wykonanych w tym samym dniu. Nie jest ta dowodem jakiegoś związku między fotografią i katastrofą, która po niej nastąpiła. Siedem wypadków na siedemdziesiąt: uznałbym to raczej za przypadkowy zbieg okoliczności. Wreszcie, nie można się dziwić, że Lang i d'Oisy nie pamiętają dokładnie, iż ktoś fotografował ich w dniu, w którym ulegli poważnej kraksie. O ile wiem, pierwszy doznał wstrząsu mózgu, więc …
— A drugi? — przerwał Ptenard.
— Drugi… Mógł go przecież sfotografować pierwszy lepszy reporter jakiegoś czasopisma.
— Teraz sam sobie przeczysz — powiedział Renard. — Ten „bezinteresowny” zawodowy reporter rozsyła odbitki unikatowego zdjęcia konkurencyjnym redakcjom? Siedmiu różnym redakcjom?
— A poza tym rzeczywiście nietypowy format odbitek — zauważył Beauville. — Coś w tym jednak jest.
— Słyszałem o pewnym człowieku, który mógłby być owym tajemniczym dziennikarzem czy też fotografem — powiedział kapitan Gilbert. — Nazywają go Białym Reporterem.
— Właśnie! — Renard potrząsnął głową. — Właśnie, nieraz go podejrzewałem. Ale bardzo niewielu ludzi, żyjących ludzi — podkreślił — widziało Białego Reportera, a od paru lat brak o nim wszelkich wiadomości.
Teraz posypały się pytania: Co to za jeden? Kto go znał? Gdzie przebywał i pracował?
Renard uciszył ich gestem wzniesionej ręki, a potem znów zaczął mówić, pociągając od czasu do czasu z-ustawicznie gasnącej fajeczki.
— Biały Reporter… Hm, moi drodzy, nikt go właściwie nie znał osobiście, a ci, co widzieli go z bliska i rozmawiali z nim, nie żyją… Mechanik Blet z portu lotniczego Orly słyszał tylko głos Białego Reportera rozmawiającego z pilotem Failletem, który zginął w parę godzin później. I tak było ze wszystkimi, którym Biały Reporter się ukazywał. Widywali go podobno lotnicy bojowi podczas wojny i zawsze był zwiastunem śmierci dla każdego z nich. Biały Reporter przesyłał depesze i korespondencje lotnicze z pola walki kilku dziennikom i czasopismom, przy czym zdarzało się, że maszynopisy podpisane tym pseudonimem nadchodziły danego dnia z miejscowości odległych od siebie o setki kilometrów. Według skąpych, przypadkowych wiadomości pochodzących od kilku pilotów, którzy potem zginęli, ów reporter miał być młodym człowiekiem o bardzo bladej twarzy i niezwykle jasnych włosach. Nosił zawsze białe garnitury bez względu na porę roku i to przyczyniło się do powstania jego pseudonimu czy też przezwiska. Jak się nazywał naprawdę, nikt nie wiedział. Dufour zapewne powie na to, że Biały Reporter nigdy nie istniał… Tyle podobnych legend i niesamowitych opowieści krążyło wtedy na wszystkich frontach wojny…
— Choćby plotka o fałszywym pogrzebie słynnego pilota niemieckiego, Richthofena — podjął Gilbert. — Po zestrzeleniu go nad naszym terenem miał rzekomo ocaleć i uciec, podczas gdy nasi pogrzebali z honorami zwęglone szczątki nieznanego żołnierza, znalezione w pobliżu rozbitej i spalonej maszyny.
— Albo ten upiór w mundurze generalskim, który miał się ukazywać na przedpiersiach okopów przed każdym atakiem gazowym — wtrącił ktoś inny.
— Albo historia o „nieśmiertelnym” kapralu z 11 pułku strzelców alpejskich — wtrącił znów Gilbert i opowiedział tę zaiste zdumiewającą historię, odwołując się do świadectwa wszechwiedzącego Renarda, który z kolei wspominał coraz to inne nieprawdopodobne przygody i zdarzenia, jakie za jego pamięci rozegrały się w powietrzu i na ziemi…
Na trybunach zerwała się burza oklasków. Wszyscy wstali z miejsc, a część widzów stojących dotąd na dole, dokoła bariery przed trybunami, wysypała się na skraj lotniska, aby przyjrzeć się bliżej brawurowemu pilotowi. Przed trybunami, na wprost loży honorowej zatrzymał się samolot, który wylądował przed chwilą. Białe, lśniące lakierem skrzydła i stery nosiły barwy włoskie: zielono-biało-czerwone pasy.
Po chwili brawa i okrzyki wzmogły się jeszcze. Pilot uniósł się w gondoli i przerzuciwszy nogi przez burtę zeskoczył na ziemię. Tłum rozstępował się przed nim, rzucano mu kwiaty, a z trybun jak rój motyli zerwały się chusteczki i powiewały w powietrzu. On szedł uśmiechnięty, z ręką wzniesioną wysoko, dziękując za owacje. Był bardzo przystojny, podobał się kobietom. Był śmiały, latał brawurowo, mężczyźni go podziwiali i zazdrościli mu powodzenia.
Przeszedł obok loży honorowej, przyjmując po drodze gratulacje, i usiadł na trybunie zawodników, gdzie natychmiast otoczyli go dziennikarze. Oklaski powoli cichły, samolot odciągnięto pod hangar, a ze stanowiska sędziów rozległy się trzy uderzenia w gong i na ostatni z masztów ustawionych wzdłuż trybun zaczęła się powoli wspinać flaga francuska.
Znów sypnęły się oklaski. Nadeszła kolej na popis najlepszego z zawodników gospodarzy. Oczekiwano w napięciu zakończenia dorocznego konkursu. Dotąd najwięcej punktów zdobyli przedstawiciele Polski i Włoch. Lecz Francję reprezentował sławny już w Europie Beauville. Czy zwycięży? Robiono zakłady, dyskutowano, spierano się. Sportowcy, a zwłaszcza lotnicy państw, których reprezentacje brały udział w zawodach, stawili się gremialnie na ten finał. Zainteresowanie było ogólne: kto zostanie mistrzem akrobacji na ten rok?
Beauville stał przy swojej maszynie otoczony przez kolegów i przygotowywał się do lotu. Gromadziło się tam coraz więcej osób, tak że dokoła utworzył się szeroki pierścień ciekawych. Z różnych stron padały życzliwe powitania, na które pilot odpowiadał uśmiechem i skinieniem dłoni. Wtem ktoś ponad głowami pierwszych szeregów rzucił mu wiązankę orchidei. Beauville podniósł ją szybko, obejrzał się i przesłał ręką pocałunek oddalającym się dwu miłym dziewczynom, a potem oddzielił jeden delikatny kwiat i wpiął go w klapę skórzanej kurtki.
— Porte-bonheur od Ninon? — spytał Gilbert.
— Aha. Może mi przyniesie szczęście.
— Na pewno.
— Podobno chcesz pokazać coś zupełnie nowego — powiedział Renard.
— Tak, to dosyć oryginalne, sami zobaczycie. Zostawiam tę figurę na zakończenie. W każdym razie nikt czegoś takiego dziś tu nie wykręcił.
Obecni reporterzy i sprawozdawcy sportowi skwapliwie notowali.
— Która godzina? — spytał Beauville, spoglądając na swój zegarek. — Kto ma dokładny czas?
Jeden z dziennikarzy wyciągnął z zewnętrznej kieszeni duży, staromodny zegarek, otworzył kopertę i kierując tarczę w stronę pilota, powiedział:
— Za trzy minuty piąta. Zdaje się, że pan startuje o piątej?
— Tak, dziękuję — powiedział Beauville trochę zaskoczony tą natarczywą uprzejmością.
Ten człowiek wydał mu się znajomy. Był wysoki, chudy, o bladej twarzy i bardzo jasnych, prawie białych włosach. Należał chyba do grona dziennikarzy, jak o tym świadczył notes i ołówek, które trzymał w ręku. Ubrany był w nieskazitelnie biały garnitur i białe półbuciki.
Patrzyli przez chwilę na siebie: Beauville nieco zdziwiony, niepewny, czy ma do czynienia ze znajomym, reporter z wymuszonym uśmiechem, trzymając zegarek na wprost jego twarzy.
— Dziękuję panu — powtórzył pilot.
W tej chwili wydało mu się, że na ułamek sekundy pośrodku tarczy zegarka ukazał się ciemny otwór i znikł.
To było jak mrugnięcie powieką. Albo migawką kamery fotograficznej — pomyślał.
Spojrzał znów na reportera, chciał coś powiedzieć, o coś zapytać, ale tamten już się odwrócił i spiesznie odchodził ku trybunom, a potem znikł wśród podążających w tę samą stronę widzów. Żaden z przyjaciół Beauville'a nie zauważył tego drobnego zajścia: pożegnali go oczywiście bez żadnych życzeń, które mogą przynieść pecha, Renard uścisnął jego dłoń, Gilbert klepnął go po ramieniu, Dufour mrugnął do niego wyszczerzając zęby w szerokim uśmiechu…
A jego nagle ogarnęło uczucie osamotnienia i zniechęcenia: po prostu nie chciało mu się lecieć. Poprawiał klamrę paska przy kurtce, zacieśniał rzemyk kominiarki, przecierał szkła okularów, a potem, ociągając się, wsiadł do kabiny. Niejako z obowiązku przepowiedział sobie w myślach kolejność figur dowolnej wiązanki akrobacji, którą zamierzał wykonać i którą po wielekroć przerobił w powietrzu w ciągu paru ostatnich tygodni. Ale nie myślał już o zwycięstwie: czuł się zmęczony, otępiały, jak po nie przespanej pijackiej nocy. Chciał odbyć ten popis, żeby wreszcie z tym skończyć, jak z uciążliwą pracą, którą trzeba wykonać, choć jej się nie lubi.
Co u licha? — pomyślał, usiłując otrząsnąć się z tego nastroju.
Latanie, a szczególnie akrobacja sprawiały mu zawsze wielką przyjemność. To był jego żywioł, sztuka, której oddawał się z największym zamiłowaniem. Miał talent i wielką ambicję. Latał znakomicie i umiał pracować nad wykończeniem każdego zwrotu, płynnego przejścia od jednej figury do drugiej, nad stylem, który potem budził podziw zwykłych widzów i zawodowych pilotów. A teraz? …
Weźże się w garść, chłopie — pomyślał. — Nie ma żadnego powodu tak się rozklejać.
Nacisnął starter. Silnik westchnął, śmigło wykonało pój obrotu, szarpnęło, z rur wydechowych bluznął dym spalin i rozległ się niski, basowy warkot. Skrzydła drgały lekko, a pęd powietrza wymiatał spod sterów źdźbła trawy i unosił je w tył, aż pod hangar. Główny komisarz sportowy dał znak chorągiewką. Na trybunach zapanowała cisza. Zburzył ją tęgi ryk silnika; pięćset koni mechanicznych ruszyło cwałem, porywając lekki jednomiejscowy samolot. Jego ogon uniósł się do poziomu, a w parę sekund później maszyna wyszła w powietrze.
Pilot trzymał ją nisko, tuż nad ziemią, aby mieć nadmiar prędkości. Silnik grzmiał wściekle, płatowiec usiłował wyrwać się w górę. Jękliwy przyśpiew stalowych linek urastał coraz wyżej i zmieniał się w przejmujący świst.
Nagle samolot trysnął w niebo jak wystrzelona rakieta, rzucił się w tył i opisawszy ciasny łuk leciał na plecach, podwoziem do góry wzdłuż trybun tak nisko, że widać było dokładnie pilota siedzącego w gondoli, a po chwili wykręcił pół beczki, żeby wrócić do normalnego położenia.
— Immelman — powiedział cicho Gilbert. — Immelman na piędziesięciu metrach…
— Tylko ten Polak, Darowski, zrobił to samo tak nisko — powiedział Dufour.
Tymczasem Beauville odzyskał widocznie swój zwykły nastrój. Rzucał samolot w ostry ślizg na skrzydło, że zdawało się runie na ziemię i roztrzaska się na drzazgi, i w ostatniej chwili brawurowym wirażem, niemal pionowo wylatywał w górę. To znów, zmniejszywszy obroty silnika, ściągał ster wysokości, tracąc prędkość, aż maszyna zawisała przez sekundę nieruchomo, aby śliznąć się w tył, na ogon, wyrównać, opaść płasko, holendrując to w lewo, to w prawo, póki nie poderwał jej gazem nisko nad ziemią, by znów wypłynąć ostrym wirażem nad środek lotniska. Teraz wzniósł się wyżej i z pięciuset metrów rozpoczął prawy korkociąg. Pęd zwiększył się, ścięgna między skrzydłami piały coraz wyższym tonem, zwoje stawały się coraz ciaśniejsze, aż wtem samolot wyskoczył w bok, przerzucił się pionowym łukiem pętli i znowu runął w dół w korkociągu kręconym teraz w lewo. Gdy do ziemi pozostało niewiele ponad sto metrów, ludzie wstali z miejsc, rozległy się nerwowe okrzyki kobiet, mogło się zdawać, że maszyna wychodząc z ostatniego zwoju musnęła trawę lotniska!
Renard puścił ramię Gilberta, które ściskał kurczowo, i odetchnął z ulgą.
— Zabije się ten chłopak — powiedział przez zęby.
— Weźmie pierwszą nagrodę — odrzekł Gilbert.
A Beauville dalej dokazywał cudów zręczności. W parę sekund był znów na sześciuset metrach i zmniejszywszy obroty ważył się na granicy utraty równowagi. Maszyna zwaliła się w lewo i zaczęła wirować dookoła osi pionowej, tracąc stopniowo wysokość w płaskim korkociągu. Lecz ten ruch wirowy stawał się coraz szybszy, przy czym skrzydła i ogon zataczały koła, a kabina pilota obracała się niemal w miejscu…
— Niesłychane! — wykrzyknął Dufour.
— Jak on to robi, u diabła? — zdumiewiał się Gilbert. — Gdybym tego nie oglądał na własne oczy, nie uwierzyłbym, że czegoś takiego można dokonać.
— Pierwszą nagrodę ma już w kieszeni — orzekł Renard.
Oklaski i okrzyki wzbierały jak burza. Stukano obcasami w deski trybun, ktoś strzelał na wiwat z pistoletu, dopóki policjanci nie odebrali mu broni, kobiety piszczały i śmiały się histerycznie, dzieci płakały, lecz nikt ich nie uspokajał, bo oczy wszystkich wpatrzone były w samolot, który wirował coraz niżej.
Na wysokości dwustu metrów pilot zwiększył obroty silnika, aby wyprowadzić bezwładną maszynę do normalnego lotu. Ale samolot nie zareagował, ciąg śmigła nie zdołał przezwyciężyć inercji ruchu obrotowego. Silnik zawarczał głośniej, zaryczał na pełnym gazie i nagle maszyna pochyliła się gwałtownie na lewą burtę, a lewe górne skrzydło zgięło się wpół, zrywając ścięgna i stójki, które pękały jak zapałki. Zaraz potem samolot zaczął spadać jak ptak trafiony celnym strzałem. Złamane skrzydło szamotało się w pędzie, rozległ się szum i świst, a potem znów rozpaczliwy ryk silnika i głuchy jęk ziemi, w którą z trzaskiem zarył się kadłub pod stosem pogruchotanych szczątków.
Dreszcz zgrozy przeszedł po trybunach. Przez moment panowała śmiertelna cisza, a potem podniósł się zmieszany gwar, ogromna fala ludzka uniosła się z miejsc i niepowstrzymanie spłynęła na lotnisko.
Lotnicy z Aeroklubu siedzieli w kącie sali obok bufetu, omawiając katastrofę Beauville'a.
— Silnik zarył się w ziemię do ostatniego cylindra — mówił Gilbert, który pierwszy znalazł się przy rozbitej maszynie. — Gondola zgnieciona w harmonijkę, a skrzydła i reszta… sami rozumiecie. A on pośród tego wszystkiego zmiażdżony jak ptak rozjechany kołami samochodu…
— Jego mechanik usiłował popełnić samobójstwo — powiedział ktoś inny. — Przeszkodzili mu koledzy.
— Chyba nie było w tym jakiejkolwiek jego winy. Po prostu maszyna nie wytrzymała tego, do czego zmuszał ją pilot… Nikt przed Beauville'em nie robił podobnych figur.
Renard siedział milcząc, wpatrzony gdzieś przed siebie. Nie brał udziału w rozmowie i zdawało się, że nie dostrzega nikogo z obecnych.
— Jak pan przypuszcza, z jakiego powodu złamało się skrzydło? — spytał go ktoś ze znajomych.
Nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami. Dopiero po dłuższej chwili ocknął się z odrętwienia.
— Kto zdobył pierwszą nagrodę? — zapytał.
— Jury nie przyznało jej nikomu — odrzekł Gilbert. — Drugą otrzymał Darowski, trzecią Viliani.
Renard skinął głową i znów pogrążył się w zadumie, więc przestali na niego zważać. Wspominali Beauville'a i pili wyłącznie pod te wspomnienia, póki nie przyszedł Dufour.
Sapał głośno, jakby tu przybiegł z daleka, i poprawiał rozwichrzoną czuprynę.
— Niesłychane! — powtarzał. — Niesłychane!
Otoczyli go ze wszystkich stron, pytając, co się znów stało.
— Macie, czytajcie — powiedział, wręczając któremuś dodatek nadzwyczajny „Aviation”.
Gilbert czytał głośno. Pierwsza strona zawierała wiadomości o przyznaniu drugiej i trzeciej nagrody Polsce i Włochom oraz sprawozdanie z przebiegu zawodów i eliminacji.
— Dalej, dalej — sapał Dufour. — To wszystko wiecie…
Gilbert odwrócił stronę. Były tam fotografie samolotów biorących udział w zawodach, szczątków rozbitego płatowca Beauville'a, trybun, komisarzy sportowych i kompletu sędziów. Pośrodku, w żałobnej czarnej ramce, umieszczono fotografię Beauville'a. Wszyscy zaglądali przez ramię Gilbertowi, aby się jej przyjrzeć. Na tle samolotu uśmiechała się twarz pilota. Miał na głowie skórzaną kominiarkę z okularami odsuniętymi na czoło, a na sobie czarną skórzaną kurtkę, jak zwykle. Ale w klapie kurtki można było bez trudu dostrzec kwiat; biały, nakrapiany kwiat orchidei… Pod fotografią był napis:
„Ostatnie zdjęcie pilota Beauville'a, które otrzymaliśmy od nieznanego fotografa, tuż przed zamknięciem niniejszego dodatku nadzwyczajnego”.
Renard spojrzał po twarzach obecnych.
— Biały Reporter — powiedział cicho. — To jego dzieło…
Bydgoszcz 1927
Sznur pereł
— Opowiem wam tę niezwykłą historię, nie żądając wcale, żebyście mi uwierzyli — powiedział Zaleski. — Ja sam ledwie mogę w to wszystko uwierzyć…
Spojrzeliśmy po sobie porozumiewawczo: w większość historii, które opowiadał, trudno było uwierzyć na sto procent, choć muszę przyznać, że właściwie nie był blagierem; opowiadał rzadko, ale dość interesująco, dodając tylko coś niecoś z własnej fantazji do tego, co było rzeczywistością. Można było tego słuchać bez większej szkody dla zdrowia, zwłaszcza przy butelce zacnego koniaku.
— Jak wiecie — mówił dalej — wiosną zeszłego roku postanowiłem „zrobić majątek”. Trafiała się doskonała okazja, tak mi się przynajmniej wtedy zdawało: demobil wojskowego lotnictwa morskiego sprzedawał dwie wycofane z użycia amfibie, z których jedna była jeszcze w całkiem dobrym stanie. Jako były pilot wojskowy miałem prawo pierwszeństwa i kupiłem obie, przeznaczając tę drugą na części zamienne. Naturalnie miałem trochę za mało pieniędzy, ale otrzymałem pożyczkę od Ligi Obrony Powietrznej i obie trzymiejscowe CV-5 (na chodzie!) stały się moją własnością. Potem postarałem się o koncesję na wykonywanie „spacerowych lotów” z pasażerami, zbudowałem drewnianą szopę na plaży, zaangażowałem znajomego mechanika i zacząłem „robić majątek”. Obliczyłem, że przy trzydziestu dziesięciominutowych lotach dziennie i sześćdziesięciu dniach pogodnych w sezonie zarobię na czysto co najmniej cztery razy tyle, ile włożyłem w to przedsięwzięcie. Myślałem, że frekwencja będzie ogromna: cóż może być przyjemniejszego niż lot nad morzem? Przed moim hangarem powinny były gromadzić się tłumy amatorów takiej niezwykłej rozrywki. Kazałem wymalować efektowny szyld, który zawiesiliśmy na szopie, i zamówiłem w drukarni kolorowe afisze głoszące, że za umiarkowaną opłatą każdy bez różnicy płci, wieku i przekonań może wznieść się ze mną w błękity, aby w ciągu dziesięciu minut obejrzeć z góry Puck, Hel, Oksywie, Orłowo, Sopot i Gdańsk. Gwarantowałem bezpieczeństwo i bezpłatne pastylki przeciwko morskiej chorobie, obiecywałem niezapomniane wrażenia i „rendez-vous eleganckiego towarzystwa”, a wszystko to za śmiesznie niską cenę, która — w porównaniu z kosztami innych, o ileż pospolitszych przyjemności — była naprawdę rewelacyjna! W przeddzień otwarcia dla publiczności „luksusowej” kabiny mojej „Mewy” (tak nazwałem starą skrzynię), urządziłem lot propagandowy z miejscową prasą. Prasę reprezentował piegowaty reporter, którego niemal siłą doprowadziłem do hangaru i wsadziłem do kabiny. Niestety zemdlał przy starcie i nie potrafił opisać w swojej gazecie cudów podróży, którą ze mną odbył, bo odzyskał przytomność dopiero po wodowaniu. Wobec tego sam chwyciłem za pióro i machnąłem trzysta wierszy barwnego opisu. Kiedy przyszedłem z tym do redakcji, powiedziano mi, że piegowaty jest poważnie chory i że mój artykuł jest cokolwiek za długi. W rezultacie nazajutrz ukazała się tylko pięciowierszowa wzmianka na trzeciej stronie „poczytnego organu”. Machnąłem na to ręką: tak atrakcyjnemu i solidnemu przedsiębiorstwu reklama w prasie właściwie nie była potrzebna!
Od rana sterczałem w hangarze, pomimo że padał deszcz i przybycie amatorów emocji powietrznych zdawało się wątpliwe. Oczywiście nikt się nie pokazał…
Deszcz padał także drugiego dnia i jeszcze przez cały tydzień, ale wreszcie zabłysło słońce. Wyciągnęliśmy z mechanikiem „Mewę” z hangaru i znów czekaliśmy na klientów. Koło dziesiątej zaczęli się schodzić, a w pół godziny otoczył nas tłum, ale jakoś nikt nie miał odwagi polecieć pierwszy. Wtedy oświadczyłem, że pierwszy lot jest bezpłatny. To poskutkowało. Odtąd codziennie robiłem po trzydzieści do czterdziestu lotów. Interes szedł doskonale przez tydzień. Od rana pasażerowie czekali na mnie pod hangarem. Wprawdzie większość przychodziła z nadzieją, że uda się wylosować ów bezpłatny lot, ale płacących też było dosyć.
Po tygodniu ilość lotów spadła do dwudziestu, a potem do dziesięciu. Wreszcie przychodzili tylko amatorzy darmochy. Przekonałem się, że Gdynia jest prowincjonalną dziurą. Ogółem znalazło się w niej niespełna czterysta osób, które chciały latać. Co prawda niejaką konkurencję robiły mi żaglówki i łodzie motorowe, a także pływający dansing, który jakiś sprytny przedsiębiorca urządził na trzech starych pontonach…
Obliczyłem kapitały. Okazało się, że mam akurat tyle, ile pożyczyłem od Ligi, więc odesłałem tę sumę i poszedłem rozklejać afisze. W ciągu kilku następnych dni latało ze mną po kilku pasażerów. Przestałem się łudzić: wiedziałem, że nie zwrócą mi się poczynione wkłady. Ogarnął mnie ponury nastrój, zwłaszcza że znów popadywał deszcz. Odprawiłem mechanika i przeniosłem się do podrzędnego hotelu.
Któregoś dnia polecieli ze mną dwaj Amerykanie. Dali mi dwadzieścia dolarów i nie chcieli przyjąć reszty. Dawniej kategorycznie odmawiałem przyjmowania napiwków. Ale teraz… Wziąłem. Musiałem przecież płacić za hotel i za benzynę. Musiałem także coś jeść. No, sami rozumiecie…
Amerykanie latali jeszcze nazajutrz i dnia następnego. Zarobiłem sześćdziesiąt dolarów! Ale potem wyjechali i moja „Mewa” znów stała bezczynnie. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Angielkę z szalem.
— Co to za jedna?
— Ba, żebym to ja wiedział. Nikt, dosłownie nikt jej tu nie znał. Ale wtedy niewiele mnie obchodziła i nie miałem pojęcia… No, ale po kolei.
Więc pewnego popołudnia zobaczyłem ją z daleka, jak szła od strony Cassina w czarnym kostiumie kąpielowym, z bardzo kolorowym szalem na ramionach, osłaniając się japońską jedwabną parasolką. Była wysoka, ruda i zamyślona. Nie parasolka, naturalnie, tylko Angielka. Zresztą o tym, że była Angielką miałem się przekonać dopiero po chwili. Na razie zauważyłem, że jest ładna.
Samotne niewiasty nie bywały dotąd moimi pasażerkami, więc nie ruszałem się z miejsca, paląc spokojnie fajkę. Ale ona zatrzymała się przy maszynie i zapytała — po angielsku — czy jestem pilotem. Powiedziałem, że tak, i z kolei zapytałem — zgodnie z brytyjskim obyczajem — co mogę dla niej uczynić.
„Och, chciałabym polecieć…”
Wobec tego zgasiłem fajkę, pomogłem niezwykłej klientce wejść do kabiny, zająłem swoje miejsce i nacisnąłem rozrusznik. Silnik zapalił od razu, nagrzałem go i ruszyłem wolno od brzegu, aby nieco dalej skierować się pod wiatr. Potem dałem pełny gaz i po chwili byliśmy w powietrzu. Przede mną żółcił się w słońcu długi dziób Helu, na lewo czerniało Oksywie, na prawo snuła się chmura dymów nad Gdańskiem, a w dole złociła się łuska drobnych fal zatoki. Nie cierpię tego widoku, choć na początku sezonu wydawał mi się piękny. Ale teraz oglądałem go po raz setny!
Jak zwykle zatoczyłem szeroki łuk nad pełnym morzem, a potem poleciałem nad Gdańsk, minąłem porosły lasem urwisty brzeg Orłowa, Redłowo żółte od kwitnących żarnowców, białe wille Kamiennej Góry, po której w skrętach wiła się popielata szosa, Gdynię i port najeżony masztami statków, po czym położyłem maszynę do zakrętu nad latarnią morską w Oksywiu.
Angielka milczała lub mówiła „oh, I see…” i „realy splendid…”, kiedy wymieniałem nazwy kolejnych miejscowości, przy czym kiwała głową jak porcelanowa Chinka. Gdy po dziesięciominutowej rundzie wodowałem w pobliżu hangaru i podciągnąłem się do małego pomostu, a następnie pomogłem jej wysiąść, otuliła się tym swoim kolorowym szalem i obdarzyła mnie dziesięciodolarowym banknotem oraz bladym uśmiechem. Nie chciała przyjąć reszty, więc odwzajemniłem się jej również uśmiechem i poszedłem na obiad.
Od tego dnia latała ze mną po kilka razy w tygodniu i zawsze płaciła równie hojnie, uśmiechając się nadal na swój melancholijny sposób. Przyznaję, że mnie zaciekawiała. Wypytywałem o nią w hotelach i pensjonatach, ale nikt nie zauważył jej obecności na wybrzeżu. To było najdziwniejsze: jak można nie dostrzec tak oryginalnej osoby na plaży, w restauracjach, kawiarniach i na dansingach? Widziałem, że robiła wrażenie: mężczyźni oglądali się za nią, a kobiety z zazdrością spoglądały na jej toalety oraz na ten bajecznie kolorowy szal, z którym się nie rozstawała i który szczególnie rzucał się w oczy. A jednak wszyscy zdawali się zapominać o jej istnieniu, gdy tylko ją minęli. To było co najmniej dziwne. Widywałem ją w pierwszorzędnych restauracjach i nocnych lokalach tanecznych, lecz na moje pytania kierownicy tych zakładów, kelnerzy i szatniarze odpowiadali wzruszeniem ramion: po prostu nie wiedzieli, o kim mówię!
Mając teraz dużo wolnego czasu, postanowiłem sam zbadać tajemnicę otaczającą moją wierną pasażerkę. Zrobiłem przy tym dwa odkrycia, które tak mnie zdumiały, że początkowo uznałem je za przywidzenie.
— To było tak — powiedział, napełniwszy po raz któryś z rzędu kieliszki. — No, nie każcie się prosić, ten koniak jest doprawdy wcale niezły.
Zgodziliśmy się z tą opinią i uczyniliśmy zadość jego życzeniu, on zaś mówił dalej.
— Któregoś dnia po odbytym locie, kiedy Angielka zręcznie, już z nabytą wprawą opuściła kabinę „Mewy” i jak zwykle wręczyła mi dziesięciodolarowy banknot, szybko wciągnąłem samolot do hangaru i ruszyłem w pogoń za kolorowym szalem i japońską parasolką, które oddalały się w stronę Riwiery. Na plaży było niewiele osób, bo w południe pokropił deszcz, a chmury rozeszły się dopiero przed godziną, odsłaniając błękitne niebo i jaskrawe sierpniowe słońce. Wilgotny, miękki piasek uginał się pod stopami, skrzypiąc chrupko i zachowując wyraźne ślady stóp. Ale moja pasażerka nie zostawiała żadnych śladów. Żadnych, powiadam wam, nawet najlżejszych! Spostrzegłem to, kiedy już ją dogoniłem, idąc o kilka kroków za nią. Musiała ważyć około sześćdziesięciu kilogramów, a piasek, jak już wspomniałem, był miękki. Tak mnie to zdumiało, że omal nie wpadłem na nią, kiedy niespodzianie zatrzymała się i spojrzała na mnie przez ramię, uśmiechając się blado, jak zwykle. „Przepraszam” — bąknąłem i w tej chwili zauważyłem coś jeszcze bardziej niewiarygodnego. Słońce skłaniało się ku zachodowi, na piasku leżały wydłużone cienie pojedynczych drzew i krzaków. Mój własny cień leżał poza mną, głową w morzu. Cienia Angielki nie było!
Zrobiło mi się jakoś nieswojo, poczułem dziwny chłód wzdłuż grzbietu, ale opanowałem się. Ująłem dłoń Angielki, pociągnąłem ją lekko ku sobie cofając się o krok. Teraz rudowłosa lady stała na tym samym miejscu, na którym stałem przed chwilą. Spojrzałem na piasek poza nią. Nie rzucała cienia. Mój cień leżał sobie spokojnie jak poprzednio, długi i kanciasty, a za nią piasek złocił się i błyszczał w słońcu.
„What's the matter?” — spytała.
Rozgniewało mnie to.
„O co chodzi? Ależ o cień, moja pani, o cień! A także o ślady stóp!”
Uniosła brwi i lekko wzruszyła ramionami.
„Niech pani nie udaje — powiedziałem zirytowany jej hipokryzją. — Nie zostawia pani śladów na miękkim piasku, mniejsza o to: może to być kokieteria. Ale cień, proszę pani! Nie można przecież nie rzucać własnego cienia w pełnym słońcu!” Mówiłem podniesionym głosem i zdaje się, że nawet zakląłem, nie zważając na to, że może się obrazić. Ale ona się nie obraziła. Nie odpowiedziała mi wcale… po prostu znikła!
To jej zniknięcie zupełnie mnie oszołomiło. Przed sekundą stała o krok ode mnie. Czułem jej obecność tuż obok. A kiedy podniosłem wzrok, żeby jej spojrzeć w oczy, już jej nie było! Rozejrzałem się na wszystkie strony, ale przecież nie mogła nigdzie się ukryć. Poczułem się dotknięty: czy słyszał kto, aby osoba z towarzystwa (a niewątpliwie należała do tak zwanej wyższej sfery) znikała w zagadkowy sposób, nie mówiąc już o braku własnego cienia i śladów stóp na piasku? Mnie wydało się to impertynencją. Zapaliłem fajkę i wolno wracałem do domu. Cała ta przygoda wydała mi się podejrzana. Zastanawiałem się, czy Angielka z szalem istnieje naprawdę, czy też jest wytworem mojej wyobraźni. Tylko że w tym wypadku musiałbym również podświadomie wytwarzać zielone dziesięciodolarowe banknoty… Ale banknoty były realne: kantory wymiany przyjmowały je i wypłacały mi po pięćdziesiąt złotych za każdy, po urzędowym kursie. Dałem więc spokój wszelkim metafizycznym przypuszczeniom i poszedłem spać.
Nazajutrz przed południem było pochmurno, ale ciepło, a w powietrzu panował spokój. Przed dziewiątą poszedłem do hangaru. Angielka z szalem już na mnie czekała. Spojrzałem na piasek, szukając jej cienia. Nie było go, ale natychmiast spostrzegłem, że i moja postać nie rzuca cienia, bo przecież chmury przesłaniają słońce. Piasek dokoła był tak zdeptany, że nie mogło być mowy o stwierdzeniu obecności lub braku śladów stóp. Pozostało tylko pilnować, aby moja pasażerka nie znikła tak jak wczoraj. Ale ona wcale nie miała zamiaru znikać. Uśmiechała się i od czasu do czasu potakująco kiwała głową.
Podczas zwykłej rundy nad zatoką moje podejrzenia znów zaczęły się budzić: może nikogo nie ma w pasażerskiej kabinie „Mewy”? Obejrzałem się. Ruda piękność uśmiechała się. „Jestem tu” mówił jej uśmiech. Wcale mnie to nie przekonało. Mogła przecież nie istnieć mimo wszystko. Jej obecność i to, co działo się dokoła, zdawało mi się jakby filmem, w którym sam brałem udział i na który jednocześnie patrzyłem jako widz. Mimo to wodowałem normalnie, przyjąłem dziesięciodolarowy banknot i przytomnie pożegnałem moją wierną pasażerkę.
Przez kilka następnych, równie pochmurnych dni nie mogłem poczynić dalszych obserwacji na temat jej cienia, choć latała ze mną każdego przedpołudnia. Wreszcie wypogodziło się, w promieniach słońca znów wszystkie przedmioty i realne żywe istoty rzucały ostre cienie. Od rana czekałem na rudą lady, ale minęło południe, czas uciekał, zbliżał się wieczór, a ona nie nadchodziła. Wtedy zacząłem jej szukać. Włóczyłem się po ulicach, zaglądałem pod pasiaste markizy wystaw sklepowych, lawirowałem między stolikami kawiarni, wypatrywałem wśród tańczących par, snułem się po hotelowych hallach, ale na próżno. Poszedłem na dworzec kolejowy, do parku i na plażę. Nie było jej tam. Słońce zaszło, zmęczony i zniechęcony wracałem nad samym brzegiem morza, słuchając jednostajnego szeptu drobnych fal. Daleko, na grzbiecie Oksywia raz po raz rozbłyskiwała latarnia morska, a w porcie na masztach statków jak świętojańskie robaczki mrugały światełka postojowe. Morze i horyzont były lekko zamglone, popielate, nad miastem rozpościerała się rudawa łuna, a nad moją głową — niebo poprzekłuwane bladymi gwiazdami. Przystanąłem i przez dłuższą chwilę gapiłem się na nie, gdy wtem poczułem czyjąś obecność czy może tylko lekki znajomy zapach perfum. To była ona.
„Hi, mister pilot — powiedziała, jakby trochę zaskoczona. — Czy mógłby pan teraz ze mną polecieć? Za chwilę wzejdzie księżyc i chyba będzie dość jasno?”
Zgodziłem się oczywiście: księżyc już rozsiewał mętną poświatę na widnokręgu, a za kilka minut wszystkie stworzenia materialne będą rzucać cienie! Poszliśmy do hangaru, założyłem blok i wyciągnąłem „Mewę”, ale powiedziałem, że zaczekamy jeszcze z dziesięć minut, żeby było jaśniej.
Tymczasem wszedłem do szopy, żeby zasunąć wrota na rolkach i zamknąć potem drzwiczki boczne. Zajęło mi to trochę więcej czasu niż zwykle, bo coś się tam zacięło i musiałem wdrapać się na przenośne schodki, żeby dosięgnąć szyn, na których wisiały wrota. Kiedy wreszcie się z tym uporałem i od zewnątrz przekręciłem klucz w zamku, księżyc wyłonił się spoza mglistych welonów i płynąc w górę nabierał coraz silniejszego blasku, a moja pasażerka siedziała już w kabinie. Pomyślałem, że zrobiła to umyślnie bądź z obawy, że zauważę brak jej cienia, bądź też, aby nadał trzymać mnie w niepewności, czy go posiada czy też nie. Ale byłem pewien, że nie wymknie mi się po wodowaniu: niebo było bezchmurne, a księżyc miał przed sobą długą drogę.
Wystartowałem. Morze srebrzyło się pod samolotem drobną łuską fał, na ciemnym brzegu tu i ówdzie błyszczały nieruchome roje tlejących iskier. Z torpedowca płynącego w kierunku Pucka strzelił wąski, długi miecz białego światła, pomacał płaski rogal Helu, zatoczył łuk, jakby się obejrzał na Gdynię, i zgasł. Snopy potężnego blasku latarni morskich omiatały horyzont jak obracające się poziomo śmigi, wyławiając raz po raz z ciemności statki stojące na redzie. Lecieliśmy nad pełnym morzem, a księżyc uwięziony między stójkami skrzydeł leciał wraz z nami. Wtedy usłyszałem jej głos. To było dziwne, bo zdawało mi się, że mówi cicho, niemal szeptem, a przecież silnik pracował, jak zawsze, hałaśliwie. Ale słyszałem ją wyraźnie, tylko z początku nie rozumiałem, o co jej chodzi. Dopiero po chwili pojąłem, że mówi o sobie. Jak wynikało z tych chaotycznych zwierzeń, była wdową. Jej mąż przed rokiem nagle zmarł na atak serca. Słuchałem cierpliwie, choć niewiele mnie to obchodziło, ale ona znów zaczęła o czymś innym. Mianowicie o jakimś seansie spirytystycznym, który odbył się w przeddzień tego nagłego zgonu. Bzdura oczywiście! Ale te seanse i rzekome kontakty z „tamtym światem” są modne nie tylko u nas, a mąż rudej lady był zapewne dość łatwowierny, żeby je brać przynajmniej na pół serio, bo umówili się, że jeśli któreś z nich umrze, to najdalej po upływie roku przyśle pozostałemu wieść „stamtąd”. No i niespodzianie umarł nazajutrz! A dziś właśnie mija rok od tej smutnej daty… Nie zapytałem, czy nieboszczyk dotrzymał słowa: irytowały mnie te metafizyczne brednie. Ale ona już mówiła dalej, że czekała „tak długo, tak bardzo długo” i kiedy do wyznaczonego terminu pozostało zaledwie kilkadziesiąt minut, zapragnęła spędzić je w samolocie. „A to dlaczego?” — wyrwało mi się dość opryskliwie. „Bo on był pilotem, pół życia upłynęło mu w powietrzu”. „Ach tak” — bąknąłem, nie mogąc się zdobyć na wyraz większego zainteresowania czy też współczucia, w oczekiwaniu na ciąg dalszy. „Może teraz…” — zaczęła i urwała w połowie zdania.
Odruchowo spojrzałem na zegarek, od pół godziny lecieliśmy kursem północno-wschodnim. Nad pełnym morzem obudził się czołowy wiatr i teraz wzmagał się coraz bardziej, spieniając coraz wyższe fale pod nami. Zawróciłem, zły, że zagapiłem się tak dalece. To miała być przecież tylko trochę obszerniejsza runda, nie wypad w stronę Kłajpedy!
Po dwudziestu minutach zobaczyłem ciemny brzeg usiany światełkami. Zorientowałem się łatwo według charakterystycznych rozbłysków latarni morskich, umiejscowiłem Gdynię, Riwierę i mój hangar, a potem zawróciłem pod wiatr i wodowałem w smudze księżycowego srebra. Podciągnąwszy „Mewę” na małych obrotach, przycumowałem do pomostu i wyskoczyłem, żeby otworzyć drzwiczki kabiny i pomóc mojej pasażerce przy wysiadaniu. Ale kabina była pusta! Zrobiło mi się gorąco. Wszedłem do wewnątrz i zaświeciłem ręczną latarkę. Na wyściełanym siedzeniu błyszczał jakiś przedmiot. Wziąłem go do ręki. To były perły. Duży naszyjnik wspaniałych pereł. Rozwinął się z cichym, pieszczotliwym szelestem, a ja przez chwilę podziwiałem jego matowy blask, jak urzeczony tym widokiem. Nagle ocknąłem się: Angielka! Co się z nią stało? Przecież nie mogła wysiąść niepostrzeżenie. Nie mogła też wyskoczyć ani w powietrzu, ani po wodowaniu: drzwiczki kabiny nie dadzą się otworzyć, dopóki nie zostanie zwolniony bezpiecznik w kabinie pilota. Mimo to należało chyba zawiadomić policję i przedsięwziąć poszukiwania. Wsunąłem perły do bocznej kieszeni, wciągnąłem „Mewę” do hangaru i ruszyłem w kierunku miasta. Ale po drodze przyszło mi na myśl, że zostanę posądzony o morderstwo. Było rzeczą wiadomą, że moje przedsiębiorstwo nie przynosi prawie żadnych zysków, a przecież nikt nie uwierzy, że moja pasażerka znikła w sposób nadprzyrodzony, jak to już raz uczyniła poprzednio. Znikła oczywiście. Przecież na chwilę przed wodowaniem obejrzałem się i spotkałem jej spojrzenie. Uśmiechała się, potakując głową i z całą pewnością była tam, w kabinie. Dlaczego zresztą miałaby popełnić samobójstwo? Uraz psychiczny czy też rozstrój nerwowy? Dopiero w rok po śmierci męża? Cała ta historia, którą opowiedziała mnie, obcemu człowiekowi, wydała mi się wytworem jej fantazji, kaprysem, kobiecą potrzebą otaczania się tajemniczością. Tak czy owak wszystkie okoliczności przemawiały za tym, aby nie rozgłaszać tej sprawy, która mogła albo mnie ośmieszyć, albo rzucić na mnie podejrzenia, albo wreszcie przyśpieszyć zupełną klapę materialną, gdyby dowiedziano się o niewytłumaczonym zniknięciu pasażerki z mojej amfibii. Raz jeszcze uprzytomniłem sobie, że drzwiczki kabiny pasażerskiej musiały być zamknięte i zabezpieczone przez cały czas lotu i przy wodowaniu, aż do chwili kiedy wyłączyłem automat, cumując u pomostu. Pozostawało więc uwierzyć w ponowne niesamowite zniknięcie rudej lady.
Trochę mnie to uspokoiło: może jutro zobaczę ją znowu, jak idzie w stronę hangaru otulona szalem i blado uśmiechnięta? Powie znów, jakby nigdy nie znikała: „Hi, mister pilot, lecimy?” A potem zapyta, czy przypadkiem nie znalazłem jej pereł w kabinie. Być może, ale… znów ogarniały mnie wątpliwości. Żeby mieć „czyste sumienie”, postanowiłem na własną rękę przeszukać tę strefę zatoki, którą „Mewa” przebyła po wodowaniu. Miałem znajomą rodzinę rybacką, z którą łączyła mnie pewnego rodzaju przyjaźń. Udałem się do tych ludzi po pomoc, nie wtajemniczając ich zresztą w prawdziwy cel poszukiwań. Uwierzyli, że przy wodowaniu zgubiłem worek z futrzanym kombinezonem lotniczym, który poszedł na dno wskutek dodatkowego obciążenia przyrządami pokładowymi i narzędziami. Poszukiwania na dwóch łodziach trwały przez całą noc i pół dnia następnego — bez wyniku. Dno w promieniu kilometra zostało przeczesane tak dokładnie, że zwłoki musiałyby zostać wyłowione, jeśliby tam były.
Zdenerwowany, zły i głodny wracałem do domu. Cała przygoda wydała mi się zupełnie bezsensownym przywidzeniem czy też majakiem wyobraźni. Przechodząc obok kiosku z papierosami, przypomniałem sobie, że nie mam tytoniu do fajki. Sięgnąłem do kieszeni po pieniądze i zmartwiałem: moje pałce natrafiły na chłodne, gładkie kulki. Ba, zupełnie zapomniałem o perłach!
Zapłaciłem i oddaliłem się spiesznie. Miałem wrażenie, że właściciel kiosku przygląda mi się podejrzliwie. Wbiegłem po schodach do swego pokoju, zamknąłem drzwi na klucz, opuściłem roletę, zapaliłem światło, usiadłem przy stoliku i położyłem na nim perły, aby jeszcze raz stwierdzić, że to, co mi się przydarzyło, nie było jednak przywidzeniem. Zastanawiałem się nadal, jak mam postąpić, bo przecież nie mogłem zatrzymać tych klejnotów dla siebie. Perły połyskiwały ciepłym, matowym blaskiem, były bardzo piękne, duże i ciężkie. Przypuszczałem wtedy, że warte są około pięćdziesięciu tysięcy. (Oceniono je później na ćwierć miliona!) Co z nimi zrobić? Nie mogłem przecież wywlekać całej historii ze znikającą Angielką, tym bardziej że ciągle miałem nadzieję zobaczyć ją jeszcze.
Ostatecznie poszedłem do komisariatu, postanowiwszy nie ujawniać żadnych szczegółów i okoliczności towarzyszących znalezieniu cennej kolii. Przyjął mnie jakiś młody podporucznik. Kiedy mu powiedziałem, że znalazłem perły w kabinie „Mewy”, przyjrzał mi się podejrzliwie i zaczął zadawać pytania: kiedy, gdzie, jak… Kto latał tego dnia ze mną, jak wyglądały te osoby, czy je znam bliżej itd., a przede wszystkim, czy nie pamiętam, która z moich pasażerek miała kiedykolwiek przedtem tę imitację pereł na szyi. Odpowiadałem przytomnie i logicznie, ale wyraziłem mniemanie, że perły nie są imitacją. „Tak pan sądzi? Zna się pan na klejnotach?” Powiedziałem, że wiem tylko, iż fałszywe perły są o wiele lżejsze; zrobione ze szklanych, pustych w środku baniek pokrytych masą perłową. „Tak mi się przynajmniej zdaje” — dorzuciłem. Podporucznik wezwał maszynistkę, podyktował jej treść moich zeznań, a gdy złożyłem swój podpis pod tym protokołem, polecił mi zgłosić się za tydzień. Perły zostały w kasie pancernej, a ja otrzymałem odpowiednie pokwitowanie.
W ciągu tego tygodnia oczekiwałem w każdej chwili, że zobaczę Angielkę z szalem. Włóczyłem się po plaży od rana do obiadu i potem do zmierzchu, a wieczorami odwiedzałem kawiarnie, dansingi i nocne lokale. Ale nigdzie jej nie spotkałem. W tym okresie zrobiłem przelot do Kopenhagi i z powrotem, co znów na jakiś czas uratowało mnie od plajty, a poza tym miewałem po kilku pasażerów dziennie, z którymi latałem nad zatoką. Ostatnia dekada sierpnia zapowiadała się niepomyślnie: synoptycy przewidywali ochłodzenie i opady. Gdynia zaczynała się wyludniać. Myślałem o zwinięciu interesu i znalezieniu jakiejś pracy. Pogodziłem się już z tym, że nie „zrobię majątku” na swojej lotniczej imprezie i nawet nie zdołam wycofać poczynionych wkładów.
W komisariacie podporucznik oświadczył, że właścicielka pereł się nie zgłosiła. Utwierdziło go to w mniemaniu, że są fałszywe i niewiele warte. „Jeżeli nikt nie zgłosi się po nie w ciągu roku, przejdą na pana własność” — powiedział.
Potem było coraz gorzej: istotnie, lało jak z cebra aż do pierwszego dnia września, amatora na kupno „Mewy” nie mogłem znaleźć, zabrakło też kandydatów na pasażerów…
Nie będę wam szczegółowo opowiadał, jak wreszcie po kilku tygodniach pozbyłem się amfibii oraz hangaru i jak przeżyłem następne jedenaście miesięcy. Pracowałem dorywczo jako mechanik, jeździłem taksówką jako nocny „zmiennik”, próbowałem zarabiać jako akwizytor, ale jakoś nigdzie nie mogłem zaczepić się na dłużej. Dopiero w ubiegłym tygodniu los uśmiechnął się do mnie — ba, uśmiechnął się do ucha do ucha! Miałem do załatwienia w Gdyni pewną dość zyskowną transakcję dla moich szefów, więc przyjechałem tam z samego rana, ale okazało się, że będę musiał zostać do następnego dnia z powodu chwilowej nieobecności radcy prawnego naszych kontrahentów handlowych. Korzystając z tej zwłoki, spędziłem przedpołudnie na plaży, zjadłem obiad, odwiedziłem znajomych, a wieczorem poszedłem do Riwiery. Było bardzo ciepło, niemal upalnie, więc dansing odbywał się na tarasie. Czekałem na przerwę, aby znaleźć wolny stolik, i patrzyłem na rytmicznie przesuwające się pary, gdy wtem wśród tańczących mignął mi bajecznie kolorowy szal, który tak dobrze zapamiętałem od ubiegłego roku. W tej chwili orkiestra umilkła, tłum rozdzielił się i płynął wolno ciasnymi przejściami na salę i ku stolikom na tarasie. Spostrzegłem, że właścicielka szala zmierza do wyjścia przez hall, ale nie mogłem przecisnąć się za nią. Kiedy wreszcie dostałem się do hallu wejściowego, już jej tam nie było. Wybiegłem na ulicę i zobaczyłem ją znowu: szła spiesznie, o jakieś sto kroków przede mną, w stronę śródmieścia. W świetle latarni zauważyłem jej rude włosy, ale potem raz po raz traciłem ją z oczu w ciemności i wśród tłumów przelewających się całą szerokością chodnika. Zszedłem na jezdnię i przyśpieszyłem kroku, ale i tak nie mogłem jej dogonić, doprawdy nie rozumiem dlaczego. Dopiero gdy skręciła w główną arterię, odległość między nami zmniejszyła się znacznie. Byłem teraz pewien, że to moja ruda lady: zobaczyłem jej profil, kiedy spojrzała na emaliowaną tabliczkę z napisem, u wejścia do jakiegoś domu. Zatrzymała się i odwróciła głowę, jakby po to, aby na mnie spojrzeć, po czym weszła w bramę, zanim zdążyłem się zbliżyć. Zobaczyłem ją znów na pierwszej kondygnacji schodów przed drzwiami, które otworzyła, a następnie zamknęła za sobą. Przesadzając po kilka stopni wbiegłem za nią. Na drzwiach tkwiła emaliowana tabliczka, podobna do tej na ścianie domu: Komisariat Policji Morskiej.
Wszedłem tam, a raczej wpadłem z impetem i rozejrzałem się dokoła. Za balustradą siedział podoficer, a w drzwiach sąsiedniego pokoju stał podporucznik, którego tu zastałem przed rokiem. Spojrzał na mnie karcąco i zapytał, czego sobie życzę, ale przyjrzawszy mi się uważniej poznał mnie i uśmiechnął się ironicznie. „Ach, to pan! Przyszedł pan po swoje «prawdziwe» perły? Czekają na pana, zaraz je panu wydam”. „Panie poruczniku — powiedziałem zdyszany. — Tu przed chwilą weszła młoda, jasno ubrana kobieta w bardzo kolorowym szalu. Muszę się z nią zobaczyć”. Podporucznik zmarszczył brwi. „Niech pan swoje żarty pozostawi dla kogo innego. Co to ma znaczyć?” „Widziałem, jak tu wchodziła” — powiedziałem stanowczo. Wzruszył ramionami. „Tu nie jest miejsce na schadzki — odburknął. — Proszę zaczekać”. Oddalił się i wrócił po chwili z kolią pereł, którą wyjął z koperty opatrzonej numerem rejestracyjnym i moim nazwiskiem. „Tu pan podpisze. Aha, kwit pan ma?” Znalazłem kwit w którejś przegródce portfela i podpisałem się w odpowiedniej rubryce zniszczonego zeszytu. Poczułem chłodne dotknięcie pereł, które podporucznik podał mi przez balustradę. „Chciałbym się zobaczyć z tą kobietą…” — zacząłem, ale w tej chwili ktoś gwałtownie zapukał do drzwi. „Wejść!” — warknął oficer. W progu tłoczyło się kilkanaście osób, a na ich czele portier z recepcji Grand Hotelu i pokojówka. „O co chodzi? — spytał podporucznik. — Po kolei, nie wszyscy naraz!”
Chodziło o cudzoziemkę zajmującą apartament nr 3. Miała rzekomo w południe wypłynąć kajakiem na zatokę i dotychczas nie wróciła, a wywrócony do góry dnem kajak znaleźli i przyholowali do brzegu rybacy. Podobno odnaleziono już także zwłoki.
Tknięty niejasnym przeczuciem wyszedłem wraz z podporucznikiem z komisariatu. Szliśmy prędko w kierunku plaży, wyprzedzani przez ciekawych. Spory ich tłum stał już na brzegu, patrząc na szalupę motorową z kapitanatu portu, która zbliżała się wolno, aż zaryła kilem w piasku. Jednocześnie nadjechała karetka pogotowia ratunkowego.
Dwaj marynarze wynieśli topielicę i złożyli ją na piasku. Wystarczyło mi jedno spojrzenie: to była Angielka z szalem. Rude włosy pozlepiane i ociekające wodą rozpełzły się po bladej twarzy, sine usta wykrzywiał skurcz. W zaciśniętych dłoniach trzymała swój kolorowy szal. Ale przecież widziałem ją przed kwadransem żywą! Szedłem za nią, a przed wejściem do komisariatu nasze spojrzenia spotkały się i — to była ona… Mąciło mi się w głowie, pomyślałem, że uległem rozstrojowi nerwowemu czy też chorobie umysłowej. Raz jeszcze przyjrzałem się dokładnie tej twarzy, którą zapamiętałem chyba na zawsze. Nie miałem najmniejszej wątpliwości: to była ona. W pewnej chwili, kiedy sanitariusze unieśli zwłoki, aby zabrać je do kostnicy, zauważyłem cień rzucany przez nie na piasek. A więc teraz, po śmierci odzyskała ów cień, którego nie miała za życia, a może tylko wówczas, kiedy mi się objawiała…
„Ten pan… — powiedziała pokojówka z Grand Hotelu. — To… to są perły tej pani. Miała je na szyi wychodząc ze swego numeru”. Zapanowała krótka cisza i dopiero wtedy spostrzegłem się, że przez cały czas trzymałem w ręce kolię, zamiast schować ją do kieszeni. Zrobiło mi się głupio, ludzie patrzyli na mnie podejrzliwie, ten i ów przygotowywał się już, aby mnie schwytać, gdybym próbował ucieczki. Podporucznik uratował sytuację. Uznał, że lepiej będzie, jeśli tę sprawę rozstrzygnie sam komisarz, bez nadmiernej ilości świadków. Wróciliśmy do komisariatu, ale kolejne zeznania niewiele wyjaśniły. Pokojówka oświadczyła, że przed południem widziała panią zajmującą apartament nr 3 z perłami na szyi. Portier zeznał, że cudzoziemka („Angielka, zdaje się') zatrzymała się w hotelu poprzedniego dnia. Nie zauważył, czy miała dziś na szyi perły. Na pytanie komisarza stanowczo odpowiedział, że nigdy jej przedtem nie widział. Przypomniał sobie natomiast, że widywał mnie często w ubiegłym roku, „zwłaszcza na początku lata”. Komisarz uznał, że to nie ma żadnego znaczenia. „Te perły — wyjaśnił na użytek świadków — od roku leżały w sejfie policyjnym, nie mogą więc należeć do denatki. Może je pan zatrzymać, oczywiście” — powiedział do mnie.
Zaleski sięgnął do bocznej kieszeni.
— Oto one — powiedział, kładąc na stole przed nami wspaniałą kolię.
Bydgoszcz 1927
Katastrofy w Montpeltier
Miasteczko Montpeltier leży u podnóża Gór Zielonych, w pobliżu południowo-wschodniej granicy Kanady i Stanów Zjednoczonych. Jest to niewielka schludna miejscowość, nie zasługująca zresztą na szczególną uwagę poza tym, że stanowi bazę wypadową dla turystów i myśliwych. Nie o nią też chodzi.
W pobliżu miasteczka znajduje się szczyt górski i lotnisko! o tej samej nazwie. 0 nich będzie przede wszystkim mowa i dlatego trzeba im poświęcić nieco miejsca.
Lotnisko Montpeltier jest właściwie pomocniczym lądowiskiem pomiędzy Nowym Jorkiem a Montrealem i należy do Commerce Aviation United States Line, zwanej w skrócie Caus-Line. Jest to niewielka równina otwarta z trzech stron, a z czwartej, od północy, zasłonięta szczytem Montpeltier, który wyrasta jako naga, niemal prostopadła ściana skakia wprost z północnego skraju lotniska. Nie poprzedzają jej żadne wzgórza lub inne wyniosłości. Szara ściana łupku od poziomu lotniska do szczytu ma ponad dwieście metrów wysokości, ale robi wrażenie o wiele wyższej, ponieważ góruje nad całym pasmem górskim i w dzień jest z daleka widoczna.
W nocy na szczycie świecą silne reflektory obracające się podobnie jak głowice latarni morskich. Ponadto najdogodniejszy do lądowania pas lotniska oświetlony jest stałymi reflektorami.
Pozostałe urządzenia to żelazobetonowy hangar, niewielki budynek portowy z poczekalnią i biurem eksploatacyjnym, które mieści się w pokoju telegrafisty, będącego zarazem zawiadowcą portu, kierownikiem ruchu i kasjerem. Prócz tej osobistości, którą jest były sierżant lotnictwa wojskowego Rayton, obsługę lotniska stanowią: latarnik Crofts, trzej mechanicy i brygadzista Green. Ten ostatni pełni swoje obowiązki w Montpeltier od czasu powstania linii.
Green poza swoją specjalnością próbował różnych zawodów. Pracował na kolei, jako kierowca autobusów, w stoczni okrętowej, był poszukiwaczem złota i traperem, ale nigdzie nie wiodło mu się szczególnie. Dopiero tu znalazł to, czego szukał. Co prawda z początku zdawało mu się, że i tutaj niedługo wytrzyma: życie w tej mieścinie musiało być dosyć jednostajne i nudne. Samoloty Caus-Line lądowały tu tylko dwa razy w tygodniu albo na specjalne zamówienie biur turystycznych, które załatwiały przelot swych klientów z Montrealu, Halifaxu i Nowego Jorku do Montpeltier i z powrotem. W pozostałe dni przeloty odbywały się bezpośrednio, z pominięciem lotniska pomocniczego, które pozostawało na wschód od normalnej trasy.
Tak, stały pobyt w tej dziurze nie zapowiadał się ciekawie.
Mimo to Green został tu i „wytrzymał”, ponieważ Montpeltier miało także swoje zalety: było rzeczywiście czyste i ładne, otoczone lasami, zdrowe i tanie. Łatwo tu było zaoszczędzić trochę grosza, nawet jeśli raz w tygodniu wyskakiwało się do Montrealu na małą hulankę. Przy tym Green był już nieco zmęczony nie ustalonym życiem to tu, to tam i zaczął odczuwać potrzebę stabilizacji, a Mary Crofts, córka latarnika, wyglądała doprawdy uroczo. Była to, jak się zdaje, najważniejsza przyczyna, która mocno trzymała Greena w Montpeltier. Trzymała go tak mocno, że po dość długiej walce ze swym kawalerskim uporem, brygadzista postanowił się ożenić.
Ślub odbył się z należytą pompą, po czym małżonkowie zamieszkali w niewielkim nowym domu tuż przy lotnisku. Green założył tam sad, zbudował kurnik oraz parę pomieszczeń gospodarczych i teraz czuł się zupełnie zadowolony ze swego losu, wspominając bez goryczy, ale i bez tęsknoty dawne czasy, kiedy to włóczył się po świecie jako „człowiek do wszystkiego”. Tak przeszły trzy spokojne lata. Zakłócił je dopiero głośny w swoim czasie wypadek z nowo wprowadzonym do eksploatacji pośpiesznym samolotem pasażerskim. Od tego czasu zaczęły się dziać rzeczy niewytłumaczalne, tak dziwne, tajemnicze i niepojęte, że Green, którego dalsze dzieje splotły się z nimi, na dłuższy czas został wytrącony z równowagi i spokoju domowego zacisza.
Zdarzenia, które zamierzam opowiedzieć, są mało znane, a przecież choćby ze względu na ich niezwykłość i tajemniczość warto zapoznać z nimi szerszy ogół. Może ktoś kiedyś wyjaśni tę sprawę i „legenda Montpeltier” przestanie być zagadką, nad której rozwiązaniem dotychczas biedzi się policja federalna. Może jest ktoś, kto mógłby rzucić promień światła na tę niesamowitą serię katastrof, po których nie pozostał najmniejszy ślad, na przeloty zaginionych samolotów, które w dodatku znikają z zamkniętego hangaru…
Prasa dla pewnych, zresztą słusznych w swoim czasie powodów przemilczała sporo ciekawych szczegółów „legendy Montpeltier”. Opowiadanie to przedstawi je możliwie jasno i bezstronnie na podstawie zeznań świadków, moich własnych badań i tego, co widziałem.
Nowy samolot wprowadzony do próbnej eksploatacji przez dyrekcję Caus-Line miał odbyć pierwszy przelot z nowojorskiego lotniska Jersey do Sydney bez lądowania, pokonując tę odległość (tysiąc siedemset kilometrów) w ciągu niespełna pięciu godzin. Odlot nastąpił dziesiątego listopada o jedenastej przed południem w obecności dyrekcji, dziennikarzy i całej obsługi portu.
Na kilka sekund przed startem zdarzył się drobny incydent: na pas startowy wybiegł telegrafista Smith i zbliżywszy się do samolotu zawołał coś do pilota, podał mu taśmę z tekstem depeszy, po czym spiesznie wrócił do swojej radiostacji. Natychmiast potem pilot otrzymał sygnał z wieży kontrolnej i wystartował, tak że nikt nie zdążył nawet zapytać, co zawierała depesza.
Dziesięcioosobowy biały płatowiec o charakterystycznie w tył wygiętych skrzydłach i oryginalnym wykroju sterów znikł z oczu obecnych na północnym skraju horyzontu. Znikł na zawsze…
Z Sydney od piątej po południu zaczęły nadchodzić depesze pełne niepokoju. Porty lotnicze Montreal, Quebeck i Halifax także co pół godziny nadsyłały telegraficzne i telefoniczne meldunki:
SAMOLOT CAUS-243 DOTYCHCZAS NIE PRZYBYŁ. CAUS-243 NIE PRZELECIAŁ NAD MONTREALEM. W QUEBECK I HALIFAX NIE WIDZIANO SAMOLOTU CAUS-243…
Wtedy przypomniano sobie Smitha i depeszę, którą wręczył pilotowi tuż przed startem. Może jej treść rzuci jakieś światło na tajemnicze zniknięcie maszyny? Ale Smith także znikł! Skończył dyżur w południe i pojechał jak zwykle do miasta, ale nie wrócił do domu. Na próżno do późnej nocy szukano go u krewnych i znajomych. Jeszcze bardziej niezwykłe było, że nie zapisał depeszy w dzienniku odbiorczym. Nikt nie wiedział, jaką i skąd pochodzącą wiadomość zawierała, bo w chwili odbioru był sam przy aparatach.
Zarząd i naczelna dyrekcja Commerce A.U.S. Line zebrały się na nadzwyczajną sesję. Dobra sława przedsiębiorstwa i jego przyszłość zależały w znacznej mierze od szybkiego wyświetlenia tajemnicy, a tymczasem wszystko gmatwało się coraz bardziej.
Nadeszła noc. Nigdzie nie widziano zaginionego samolotu. Telefony i radiostacje pracowały nadal, czyniono przygotowania do poszukiwań na dzień następny. Tylko w Montpeltier nikt jeszcze o niczym nie wiedział. Na zapytanie centrali, czy przypadkiem na lotnisku pomocniczym nie lądował jakiś płatowiec pasażerski, Rayton zgodnie z prawdą odpowiedział przecząco, nie domyślając się nawet, o jak ważną sprawę chodzi. W wieczornych wydaniach gazet nie wspomniano jeszcze o tej tajemniczej sprawie, ponieważ redakcje i agencje telegraficzne przemilczały ją na wyraźne życzenie rządu.
Tak więc samolot CAUS-243 zaginął. Po raz ostatni widziano go nad Hudsonem i od tej chwili nikt więcej go już nie ujrzał, jeśli nie liczyć dwóch ludzi, których relacjom po prostu trudno było dać wiarę. Rozmawiałem z każdym z nich osobno i jestem przekonany, że nie zmyślali, ale nie dziwi mnie, że powątpiewano w ich prawdomówność. Ci dwaj to brygadzista Green i pilot Barclay, który dopiero od kilku miesięcy pracował na linii.
Pierwszy utrzymuje, że widział zaginioną maszynę tej samej nocy. Obaj rzekomo widzieli ją w tydzień po jej tajemniczym zniknięciu.
W nocy z dziesiątego na jedenasty listopada, około godziny drugiej, kiedy miasteczko i lotnisko Montpeltier pogrążone były we śnie, Green nagle się zbudził i pod silnym wrażeniem sennych majaków zaczął opowiadać żonie, co mu się śniło.
— Lecę sam jeden na jakimś olbrzymim samolocie i błądzę po kabinie z pustymi fotelami — mówił. — Maszyna pędzi w ciemnościach, słychać głuchy warkot silników i szum wichru. Wchodzę do kabiny pilota, patrzę przez szyby w tę czarną noc i gdzieś bardzo daleko widzę światełko, które szybko się zbliża, rośnie i rośnie, aż mnie oślepia. I mam uczucie, że za chwilę stanie się coś strasznego. Boję się, rozumiesz, a maszyną zaczyna rzucać jak podczas burzy i nagle czuję, że nie jestem sam przy tej szybie: za mną tłoczą się jakieś postacie, jest ich pełna kabina! A przed sekundą była pusta… Teraz to światło z przodu rozjaśnia wnętrze całej maszyny, a ci ludzie, czy raczej zjawy, patrzą na mnie szklanymi oczyma. Mają woskowożółte twarze, jakby zastygłe w krzyku przerażenia. Na mnie też skóra cierpnie, chcę stamtąd uciec, ale nie mogę się poruszyć…
Przerwał nagle i zaczął nasłuchiwać.
— Leci jakiś samolot — powiedział cicho.
Mary lekko wzruszyła ramionami.
— Zdaje ci się tylko. To pewnie ten sen…
Mąż gestem ręki nakazał jej milczenie.
— Słyszę silniki. Ale skąd samolot o tej porze? Nie awizowali go ani z Montrealu, ani z Nowego Jorku…
Warkot zbliżał się, teraz Mary także go usłyszała. Coraz bliżej, coraz głośniej, aż zadrżały szyby w oknach, a potem chwila dzwoniącej w uszach ciszy i nagły huk, jak wystrzał z działa, i łoskot jakby upadku ciężkiej masy w stronie szczytu, u północnego skraju lotniska.
— Wielki Boże, co się tam stało? — wyszeptała Mary.
— Twój ojciec nie włączył światła sygnałowego — odrzekł Green. — Mój sen miał takie właśnie zakończenie…
Ubierał się gorączkowo, Mary popłakując cicho pomagała mu naciągnąć sweter i ciepłą futrzaną kurtkę. Gdy już miał wyjść, spojrzała w okno i chwyciła go za ramię.
— Spójrz tam! — zawołała. — Tam — wskazała palcem.
Wysoko nad lotniskiem, na szczycie Montpeltier, obracały się trzy włócznie białego światła, omiatając ciemny horyzont. W dole reflektory oświetlały pas do lądowania.
Brygadzista przetarł oczy. Przecież przed chwilą nie było tam żadnych świateł! Oboje słyszeli huk zderzenia samolotu ze ścianą skalną. To nie mogło być tylko złudzenie! U stóp Montpeltier z pewnością leżą szczątki rozbitej maszyny, załoga i pasażerowie, którzy w niej zginęli…
Wtem z oddali znów zaczął dobiegać warkot silników, najpierw niepewny, stłumiony, potem coraz bliższy, wyraźniejszy.
— Muszę tam iść — powiedział Green. — Zostań w domu, niedługo wrócę.
— Może lepiej obudzić Janningsa i White'a. Przecież sam nie dasz rady…
— Obejdę się na razie bez nich — odrzekł. — Sam chcę to wszystko obejrzeć.
Na dworze było mglisto i zimno. Mżył drobny deszcz, wilgoć marzła na gałęziach drzew i źdźbłach trawy. Od wschodniej strony szedł do lądowania samolot ze światłami pozycyjnymi na końcach skrzydeł i na pionowym stateczniku ogona. Niebawem znalazł się w strudze światła reflektorów i potoczył się po ziemi w dobiegu skróconym przez hamulce.
Tymczasem Green był już przy małych drzwiach umieszczonych z boku hangaru. Otworzył je zabranym z domu kluczem i — jeszcze nie wchodząc do wnętrza — rozejrzał się po lotnisku. Biały samolot już kołował w stronę hangaru. Z pewnością pilot bywał tu nieraz i nie potrzebował żadnych wskazówek. Reflektory nadal oświetlały pas lądowania, lecz nikogo z obsługi nie było widać. Okna budynku portowego nie były oświetlone. Spojrzał w górę, ku latarni obracającej się na szczycie, obok której stał domek starego Croftsa. I jego okna były ciemne. Mogło się zdawać, że wszyscy tutejsi mieszkańcy śpią.
Więc kto do licha zapalił reflektory? — pomyślał.
Wszedł do hangaru i przekręcił wyłącznik. Ostre światło jednym skokiem wtargnęło z góry do pustego wnętrza, a cienie uciekły pomiędzy żelazne wiązania stropu, w załamania muru i za bębny obrotowe służące do wciągania samolotów. Podszedł do tablicy rozdzielczej i przestawił dźwignię. Syknęła błękitna iskra, a składane wrota hangaru drgnęły i zaczęły się wolno przesuwać od środka ku obu ścianom bocznym. Przez rozszerzającą się lukę pomiędzy nimi na ziemię przed hangarem padał coraz szerszy prostokąt światła, ukazując kałuże pokryte cienką warstewką lodu. Deszcz ustał i tylko zimny wiatr wiał od strony gór, pędząc po niebie ciężkie chmury.
Po chwili dźwignia na tablicy rozdzielczej z suchym trzaskiem wyskoczyła z zacisków. Wrota były otwarte, a na wprost, tuż przed hangarem stał biały samolot z wygaszonymi światłami pozycyjnymi i ciemnymi oknami kabiny. Brygadzista podszedł bliżej, ciągnąc za sobą dwie odwinięte z bębnów linki stalowe i założył haki na osie podwozia. Zdziwiło go, że załoga i pasażerowie już zdążyli wysiąść i oddalić się.
— Jest tam kto? — zawołał głośno.
Odpowiedział mu tylko szum i poświst wiatru.
Pilno im — pomyślał. — No, w taką pogodę…
Raz jeszcze rozejrzał się, usiłując przebić wzrokiem ciemności. Zauważył, że reflektory zgasły. Lotnisko leżało pogrążone w czarnej nocy, której mroki co kilka sekund przecinały tylko trzy długie promienie latarni sygnałowej na szczycie.
Wrócił do tablicy rozdzielczej i uruchomił bębny. Liny popełzły wolno przez hangar, napięły się, pociągnęły. Samolot wtaczał się do środka. Gdy stery o niespotykanych kształtach minęły próg, Green wyłączył prąd.
To będzie chyba ta nowa maszyna — pomyślał. — CAUS-243 — odczytał litery i cyfry na kadłubie. — Dlaczego nie uprzedzili nas o jej przylocie? A może pilot lądował przymusowo? No, ale w takim razie nie ulotniłby się tak prędko razem z pasażerami…
Oglądał nadal samolot z fachowym zaciekawieniem. Resorowanie podwozia i podwójne koła o balonowych oponach zwróciły jego uwagę. Pozostawiły na betonowej podłodze charakterystyczne ślady marznącego błota. Chyba należałoby spuścić wodę z chłodnicy. Bez trudu odnalazł kurek spustowy, ale odkręciwszy go, natychmiast poczuł zapach nie zamarzającej mieszanki metanolowej, więc zamknął kran z powrotem. Na razie nic więcej nie miał tu do roboty, zwłaszcza że pilot nie zatroszczył się o termin przygotowania maszyny do odlotu. Widocznie za dnia będzie na to dość czasu. Przestawił dźwignię mechanizmu zamykającego wrota, sprawdził, że zamknęły się szczelnie i wyszedłszy bocznymi drzwiczkami, przekręcił klucz w zamku.
Mróz wzrastał, wicher hulał po lotnisku, z ołowianych chmur miotło śniegiem. Green pomyślał, że teraz mógłby przejść na drugą stronę, pod skalną ścianę Montpeltier, aby się przekonać, co się tam właściwie stało. Ale w tej chwili wszystko, co zaszło przed lądowaniem CAUS-243, wydało mu się tak nierealne, że zaniechał tego zamiaru, odkładając dokładne oględziny miejsca rzekomej katastrofy do rana. Nocleg dla pasażerów i pilota niewiele go obchodził, to należało do Raytona.
Wrócił do domu i z przyjemnością wypił kubek gorącej kawy, którą przygotowała mu żona. Musiał jej dokładnie opowiedzieć o lądowaniu nowego samolotu linii.
— A katastrofa? — spytała.
Wzruszył ramionami.
— Nie było żadnej katastrofy. Autosugestia i złudzenia słuchowe, rozumiesz?
Nie chciała się z nim spierać, była senna i zmęczona, a do rana pozostało już niewiele czasu.
Nazajutrz na lotnisku Montpeltier panował niezwykły ruch. Z Nowego Jorku nadeszła wiadomość o zaginięciu samolotu CAUS-243, a zaraz po tym zadźwięczał telefon i Rayton usłyszał głos samego naczelnego dyrektora. Dyrektor chciał wiedzieć, kto poprzedniego dnia depeszował do portu lotniczego Jersey, aby pośpieszny samolot CAUS-243 podczas pierwszej regularnej podróży lądował w Montpeltier.
— Nie nadano stąd takiej depeszy, panie dyrektorze — oświadczył Rayton.
— Myli się pan: była! Ktoś, jeśli nie pan sam, nadał ją z Montpeltier o jedenastej. Dokładnie: dziesiąta pięćdziesiąt osiem.
Raytona zatkało na chwilę. Przebiegł myślą wszystkie swoje czynności od rana dnia poprzedniego.
— Panie dyrektorze — powiedział pokonując zdenerwowanie — z całą pewnością nikt z tutejszej stacji nie mógł nadać jakiejkolwiek depeszy. Nie opuszczałem biura przez cały dzień, a od dziesiątej pięćdziesiąt do jedenastej piętnaście przyjmowałem komunikaty meteorologiczne.
— A jednak depesza tej treści nadeszła do Nowego Jorku z lotniska Montpeltier. Przyjął ją dyżurny radiotelegrafista w porcie na lotnisku Jersey. No cóż, wyjaśnią to organy śledcze.
Rayton usłyszał szczęk odkładanej słuchawki i opadł na krzesło. Był wzburzony: co za niesłychane nieporozumienie! Nie nadawał żadnej depeszy i siedział tu przez cały dzień. Z całą pewnością. Przerzucał strony dziennika nadawanych i otrzymywanych sygnałów. Oczywiście: nie było tam żadnego tekstu.
Do biura wszedł brygadzista Green.
— Dzień dobry, panie kierowniku — powiedział. — Chciałem zapytać… Ale co panu jest? Co się stało?
Rayton spojrzał na niego i przetarł dłonią czoło.
— Wie pan już o zaginionej maszynie?
— Aha — odrzekł Green z porozumiewawczym uśmiechem. — Coś im się pokręciło?
— Naczelny dyrektor twierdzi, że ktoś od nas nadał depeszę do Jersey z żądaniem lądowania tego samolotu na naszym lotnisku. No, co pan na to?
— Nie wiem nic o depeszy — odrzekł brygadzista. — Ale przecież ten CAUS-243 wylądował tu przed trzecią w nocy. Myślałem, że pan przyjął pilota i pasażerów. Poszli sobie, zanim zdążyłem otworzyć hangar…
Rayton wytrzeszczał na niego oczy.
— Co takiego? O czym pan mówi? CAUS-243 wylądował tu, u nas? Ubiegłej nocy?
— Jasne, że tak! Pilot podkołował pod sam hangar i tam zostawił maszynę, więc wciągnąłem ją do środka i właśnie chciałem się dowiedzieć…
Rayton zerwał się z miejsca i chwycił go za ramię.
— Chodź pan! Idziemy do hangaru. Nie, zaraz, zaczekaj pan.
Usiadł przy nadajniku i zaczął wywoływać stację lotniskową Jersey City, a potem nadał krótką wiadomość z zapowiedzią dalszych szczegółów za kwadrans. Był podniecony, mruczał pod nosem, rzucając od czasu do czasu baczne spojrzenia na brygadzistę.
— Gdzie on był od jedenastej rano do trzeciej w nocy. — pytał. — Gdzie się podzieli pasażerowie i pilot? Przecież nikt się u mnie nie zgłaszał… Nie rozumiem. Nic nie rozumiem. Wyjaśnią to władze śledcze — powiedział głośno. — Chodźmy.
Wyszli przed budynek portu. Obaj mechanicy, Jannings i Wbite rozmawiali z Marią Green. Poszli wszyscy na przełaj przez lotnisko w stronę hangaru. Rayton naglił do pośpiechu: chciał się upewnić, że CAUS-243 istotnie odnalazł się w tak dziwnych okolicznościach i że jest tu, na miejscu, w Montpeltier.
Green otworzył drzwiczki i wszedł, a za nim wcisnęli się pozostali. Okratowane okna i prześwity z grubego zbrojonego szkła na dachu przepuszczały ulewę jasnych promieni słońca. Hangar był pusty. Biały samolot wciągnięty przez brygadzistę do środka przed kilku godzinami znikł, podobnie jak po przebudzeniu znikają senne widziadła. Z tą różnicą, że na betonowej podłodze widniały ścięte przymrozkiem ślady mokrych opon. Siady, które świadczyły, że CAUS-243 rzeczywiście się tu znajdował, że musiał przedtem kołować przez błotniste kałuże powstałe podczas deszczu, a zatem w nocy z dziesiątego na jedenasty listopada. I jeszcze jedno: obok tych śladów leżał odcinek zgniecionej taśmy telegraficznej. Rayton podniósł ją i odczytał: G. 10.58 — CAUS-243 — KONIECZNIE LĄDOWAĆ W MONTPELTIER — KONTROLA SILNIKÓW —
W tym miejscu taśma była urwana.
Kolejne przesłuchanie świadków i uczestników zdarzeń związanych z zaginięciem samolotu CAUS-243 odbywało się w Nowym Jorku, w gabinecie komisarza federalnej policji śledczej.
— Jak pan może wytłumaczyć zniknięcie samolotu z zamkniętego hangaru? — zapytał komisarz.
Green był już tym wszystkim znudzony. Zadawano mu ciągle te same pytania, na które przecież nie było rzeczowej odpowiedzi. Zeznał kilkakrotnie, że klucz od bocznego wejścia do hangaru miał przy sobie i prawie się z nim nie rozstawał oraz że duplikat tego klucza znajdował się w zamkniętym pomieszczeniu zawiadowcy portu, Raytona, w oszklonej szafce również zamykanej na klucz przez tego ostatniego.
— Panie komisarzu — odrzekł. — Przecież już mówiłem, że nie wiem. Nie potrafię tego wytłumaczyć…
— No, właśnie — podchwycił komisarz. — Cała historia z nocnym lądowaniem tego samolotu jest zupełnie nieprawdopodobna. Nikt go nie widział prócz pana, panie brygadzisto. Może się panu po prostu śniło?
— Aha, śniło… I to tak, że po tym śnie zostały ślady w hangarze.
— Więc co pan sam o tym myśli?
— Widzi pan — powiedział Green po krótkim wahaniu — maszynę może wciągnąć do hangaru jeden człowiek bez niczyjej pomocy jedynie przy użyciu linek zakładanych na osie podwozia i nawijających się na bębny poruszane prądem elektrycznym. Ale żeby wytoczyć ją przed hangar, trzeba mieć albo ciągnik, albo kilku ludzi, albo…
— Albo co jeszcze?
Werkmistrz odwrócił wzrok.
— Panie komisarzu — powiedział niechętnie — tu chyba musiały działać jakieś nadprzyrodzone siły. Nie ludzkie i nie mechaniczne…
Komisarz wzruszył ramionami.
— To wszystko, co pan ma do powiedzenia?
— Wszystko — odrzekł Green.
— Może pan odejść i wrócić do Montpeltier.
Green wyszedł. W korytarzu czekali na niego Rayton i Haven, właściciel jedynego hotelu w Montpeltier.
— Po co pana wezwano? — zapytał brygadzista.
— Tylko po to, żebym jeszcze raz zeznał, kto wtedy nocował Pod Tęczą. No więc powtórzyłem, że to byli czterej myśliwi, którzy od tygodnia zajmowali najlepsze pokoje z łazienkami. A tamtej nocy nikt inny nie przybył.
Wyszli na ulicę w chwili, gdy przed podjazdem zatrzymał się służbowy samochód Caus-Line. Wysiadł z niego kierownik ruchu lotniczego Jersey i wbiegł po schodach na górę. Green znał kierowcę, zapytał, czy wraca na lotnisko i czy mógłby ich tam zawieźć.
— Chętnie — zgodził się kierowca. — Wracacie do Montpeltier?
— Wszyscy trzej — powiedział Green.
— To macie szczęście, bo za godzinę leci do was maszyna pocztowa. Znacie przecież Barclaya? To on pilotuje. Mam po niego wstąpić.
Zabrali pilota po drodze i z ciasnych uliczek wydostali się na magistralę prowadzącą przez most na Hudsonie do Jersey City.
Barclay zgadzał się z Greenem: sprawa CAUS-243 wykraczała poza sferę normalnych zjawisk.
— Jak wytłumaczyć cały szereg podobnych wypadków, w których maszyna z załogą i pasażerami ginie bez śladu? — mówił. — Gdzie się podziewają? Jak to możliwe, żeby nie znaleziono szczątków? Według mnie w powietrzu zdarzają się bardzo dziwne wypadki, o jakich nie śniło się ani filozofom, ani oficerom śledczym, ani naszym dyrektorom… Nie pierwszy raz tak się stało: lotnictwo też ma swoje „Latające Holendry”. Cztery lata temu zaginął samolot pasażerski między Nowym Jorkiem a San Francisco i dotąd nie odnaleziono po nim najmniejszego śladu. Ale w ubiegłym roku z takim właśnie płatowcem zderzyły się w powietrzu dwie myśliwskie maszyny wojskowe. I co? Myśliwcy zginęli, a ten dziesięcioosobowy grat odleciał w tak zwaną siną dal i znów zniknął… Ale, do diabła, samolot to nie mucha, żeby go nie można było odnaleźć!
Mówiłby jeszcze dłużej na ten niewyczerpany temat, mając wdzięcznych słuchaczy, lecz wjechali już na lotnisko, gdzie trzeba było załatwić sprawę przelotu do Montpeltier. Nie napotkało to zresztą żadnych trudności: tylko dwaj pasażerowie wykupili bilety do Montrealu na ten dodatkowy rejs pocztowy.
Green siadł obok pilota i gdy maszyna zataczała krąg nad lotniskiem, patrzył w dół na stłoczone kwartały domów, na wysokie drapacze chmur i sieć ulic, które przecinały się we wszystkich kierunkach. Osiągnąwszy przepisową wysokość tysiąc pięćset metrów, Barclay leciał wzdłuż Hudsonu, mijając kolejno Manhattan, Central Park i Union City, a potem Bronx, Englewood i Yonkers, aż wydostał się nad lesiste wzgórza, między którymi dalej na północ płynęła rzeka. Nad Champalin nieznacznie zmienił kurs, przelatując na prawą stronę jeziora i właśnie w owej chwili Green zwrócił jego uwagę na duży biały samolot lecący niżej w tym samym kierunku.
— Poznaję go — powiedział. — Niech pan się dobrze przyjrzy sterom i końcom skrzydeł. To jest CAUS-243!
Barclay uśmiechnął się z niedowierzaniem. Biały samolot był jeszcze za daleko, aby można go było z całą pewnością rozpoznać. Zwiększył obroty i lekko pochylił maszynę w przód. Teraz odległość między nimi powoli zaczęła się zmniejszać.
— Lecą z pewnością na ekonomicznych obrotach — powiedział. — Gdyby dodali trochę gazu, nigdy byśmy ich nie doścignęli, nawet tracąc wysokość.
Upłynęło jeszcze kilka minut i wreszcie oba samoloty zrównały się w powietrzu. Barclay ze zdumieniem odczytał litery i cyfry na kadłubie tamtej maszyny: CAUS-243.
— Niesłychane! — wykrzyknął.
Zmniejszył cokolwiek obroty, aby zanadto nie przegrzewać silników, lecz nie na tyle, aby pozwolić oddalić się białemu płatowcowi.
— Nie opuścimy ich, póki nie wylądują — powiedział. — Muszę się wreszcie dowiedzieć…
Obaj z Greenem usiłowali dojrzeć cokolwiek przez okna kabiny pasażerskiej i przez osłonę kabiny pilota, ale szyby zdawały się jakby zamglone. Tylko jedna była do połowy opuszczona, a na jej krawędzi spoczywała czyjaś biała dłoń z nienaturalnie rozcapierzonymi palcami. Ta dłoń fascynowała Barclaya: lekkim trawersem podchodził coraz bliżej, nie dbając już o zachowanie wysokości i o kurs do celu.
Lecieli tak już przez dłuższy czas wpatrzeni obaj w półotwarte okno, gdy wtem Green chwycił pilota za ramię.
— O co chodzi? — spytał Barclay.
— Mam takie uczucie, jakby ktoś stamtąd na nas patrzył — powiedział Green. — I jakby nam groziło coś strasznego. I — wielki Boże! …
Samolot ściągnięty sterem przez pilota stanął dęba i skoczył w bok omijając szarą ścianę, która nagle zasłoniła horyzont. Potem wielki łuk zatoczyły obłoki na niebie, biały domek i wieża latarni sygnałowej, a wreszcie półkole lotniska i czerwone dachy pobliskiego miasteczka.
— Montpeltier — powiedział Green przez ściśnięte gardło. Barclay odetchnął głęboko.
— Niewiele brakowało — mruknął. — Zobaczyłem tę cholerną ścianę może z pięćdziesiąt metrów przed maszyną. Jak można było tak się zagapić!
Green pomyślał, że istotnie zagapili się obydwaj: chyba od połowy drogi najpierw dopędzali tamtą maszynę, a następnie patrzyli tylko na nią, lecąc obok i zniżając się ciągle, żeby zyskiwać na prędkości… Ale gdzie się podział CAUS-243?
— Uciekł nam — powiedział pilot. — Teraz go nie dogonimy…
Gdy od zaginięcia samolotu CAUS-243 upłynął rok, śledztwo zostało umorzone i całą sprawę zaczęła przesłaniać mgła zapomnienia. Wspominali ją tylko mieszkańcy Montpeltier, pozbawieni innych, bardziej aktualnych emocji. Zawiadowca lotniska, właściciel hotelu Pod Tęczą i mechanicy chętnie opowiadali ją (z licznymi dodatkami) pasażerom i turystom oczekującym na odlot, a piloci Caus-Line zaliczali ją do najbardziej zagadkowych historii omawianych przy szklaneczce whisky lub kufelku piwa.
Właśnie przy jednej z takich okazji, wieczorem 10 listopada, owa „historia” znów wypłynęła przy służbowym stole załóg w poczekalni portu lotniczego Jersey. Przyczynił się do tego głównie Barclay, któremu młody praktykant z radiostacji wręczył pilną depeszę.
— Oto macie — powiedział Barclay, zwracając się do nas. — Przed rokiem z Montpeltier wysłano prawie identyczną depeszę: CAUS-251 — LĄDOWAĆ W MONTPELTIER-TRZEJ PASAŻEROWIE DO HALIFAX, SYDNEY — RAYTON. Co wy na to?
Osobiście nie darzę Barclaya szczególną sympatią. Irytuje mnie jego udawana czy też rzeczywista wiara w mieszanie się sił „nadprzyrodzonych” do spraw lotniczych i to jego demonstracyjne obserwowanie głupich przesądów. Barclay nie zapala trzeciego papierosa od jednej zapałki, nie pozwala fotografować się przed lotem, omija czarnego kota, żeby nie przebiegł mu drogi, spluwa trzy razy spotkawszy zakonnicę, uważa piątek wypadający w trzynastym dniu miesiąca za dzień feralny. Niechby sobie był przesądny, ale na własny użytek, dyskretnie. Nie: robi to właśnie na pokaz, tak żeby wszyscy widzieli, jak się zgrywa. Nie lubię „zgrywy” i nie bardzo lubię Barclaya, choć poza tym jest niezłym chłopem… Więc kiedy dramatycznie zapytał, co my na to — znaczy na tę depeszę Raytona — powiedziałem, że naturalnie to jest bardzo dziwne i że bezwarunkowo podczas przelotu do Montpeltier zdarzy się coś niesamowitego.
— Na twoim miejscu — dodałem złośliwie — zatelefonowałbym tam zaraz, żeby sprawdzić, czy ten niedołęga rzeczywiście wysłał taką depeszę. Bo a nuż teraz ty z kolei zostaniesz „Latającym Holendrem”?
Barclay wziął moje słowa za dobrą monetę, a pozostali też nie wyczuli ironii w nich zawartej: poszli z nim razem telefonować do Montpeltier! Oto jak łatwo ludzie poddają się irracjonalnym wrażeniom i impulsom…
Ale gdy zostałem sam, cały mój racjonalizm i sceptycyzm zaczął topnieć.
To, co się zdarzyło przed rokiem, mogło się powtórzyć. Może Rayton nie nadawał żadnej depeszy? Może nie ma pasażerów do Halifaxu i Sydney?
Im dłużej czekałem na powrót Barclaya i jego kumpli, tym więcej miałem wątpliwości. Pomyślałem, że mogę się jeszcze wycofać i zmienić front. Ale to okazało się zbyteczne: depesza była zupełnie autentyczna i mogłem teraz nadał podrwiwać z nich wszystkich. Za nic nie przyznałbym się do chwilowych wątpliwości. Ba, nie wiedziałem przecież wtedy o tym wszystkim, o czym wiem dzisiaj. Nie mogłem przewidzieć, co nastąpi jeszcze tej nocy…
Późnym wieczorem tego dnia poczekalnia portu lotniczego Montpeltier gościła niezwykle wiele osób. Spośród trzech pasażerów, dla których Rayton zamówił miejsca w samolocie CAUS-251, dwaj udawali się do Sydney, a jeden do Halifaxu. Ten ostatni był kupcem drzewnym; sprowadziły go tu interesy. Dwaj przypadkowi jego współtowarzysze wracali do Sydney po wykorzystaniu licencji myśliwskich, mając spory bagaż w postaci zdobytych trofeów. To ich odprowadzał aż na lotnisko usłużny właściciel hotelu, Haven. Green i Rayton dotrzymywali im towarzystwa przy licznych kolejkach piwa, gdy z oddali zaczął dobiegać stłumiony warkot silników.
— Już? — zdziwił się Green.
— Niemożliwe — powiedział zawiadowca. — Mogą tu być najwcześniej za jakieś dwadzieścia minut. Raczej za pół godziny.
Ale silniki słychać było coraz wyraźnie], coraz bliżej, więc obaj wyszli na betonową płytę przed budynkiem portu. Green czuł, że znów, jak niegdyś, ogarnia go niepokój podobny do tego, który przeżył unikając wraz z Barclayem zderzenia ze ścianą Montpeltier. Pomyślał znowu — jak wtedy, — że za chwilę nastąpi coś strasznego.
Przeczucie okazało się trafne: Rayton chwycił go za ramię.
— Sygnał — powiedział chrapliwie. — Crofts nie zapalił latarni!
W tej chwili ukazały się płynące w ciemności trzy gwiazdy: czerwona, zielona i biała; światła pozycyjne samolotu. Sunęły nisko, zmierzając od południa nad środek lotniska…
— Prosto na tę cholerną ścianę — powiedział Green.
Chciał pobiec do telefonu, zaalarmować starego latarnika, choć przecież wiedział, że nie zdąży. Natknął się na pasażerów i Havena, którzy też wyszli na płytę i wpatrywali się w oświetloną od wewnątrz maszynę. Odległość między nią a skałą malała z przerażającą szybkością. Jeszcze sekunda i — huk, a potem łoskot spadających na ziemię szczątków samolotu i odłamków skalnych.
Green zawołał do Raytona: „Reflektory! Niech pan każe skierować je w tamtą stronę!” — i pobiegł na przełaj przez lotnisko. Mechanicy Jannings i White dopędzili go w połowie drogi, a zaraz potem potężne strumienie światła zaczęły obmacywać podnóże szarej łupkowej ściany. Mimo to nie można było odnaleźć miejsca katastrofy, więc brygadzista posłał jednego ze swych pomocników na stanowisko reflektorów.
— Skierujcie je na wschodnią krawędź — powiedział. — Jeden niech świeci przed nami, drugi wprost na nas. I wolno ku zachodowi, tak jak się będziemy posuwali.
Zaczęli poszukiwania od nowa i przetrząsnęli całą północną granicę lotniska. Rozbitego samolotu nie było! Nie mogli tego pojąć…
Podeszli do reflektorów, żeby zapytać Raytona co dalej? Ale zawiadowca całkiem stracił głowę: nie umiał powziąć żadnej decyzji. W tej chwili z cienia wynurzył się latarnik.
— Co się stało? — zapytał z widocznym zainteresowaniem.
Spojrzeli na niego w milczeniu. To przecież on spowodował katastrofę.
— Nie zapaliliście latarni — powiedział wreszcie Rayton.
— Tylko kto ją zapalił? Świeci przecież od zachodu słońca, jak zawsze.
Istotnie głowica latarni obracała się tam w górze i jasne smugi światła zamiatały horyzont.
— Do licha, jeszcze przed kwadransem nie świeciła — powiedział Green. — Ta maszyna zderzyła się z nieoświetlonym szczytem.
— Maszyna? — powtórzył Crofts. — Nie było tu żadnej maszyny, kiedy schodziłem z góry. A tym bardziej — zderzenia! Przecież nie jestem ślepy i głuchy! O — teraz! Słyszycie? Teraz leci maszyna z południa.
Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Daleko błyszczały światełka pozycyjne samolotu. Powietrze drgało, zbliżał się warkot silników.
Green odetchnął głęboko. Miał wrażenie, że budzi się z głębokiego snu. Samolot od razu zboczył na wschód, zawrócił i zniżał się na prostej do lądowania. Reflektory buchnęły zimnym światłem, obróciły się ku zachodowi. Maszyna opuściła się między dwie strugi oślepiającego blasku, dotknęła ziemi. Zapiszczały hamulce.
Barclay śpieszył się, miał niewielkie opóźnienie. Chciał stąd jak najprędzej wystartować. Mechanicy wyładowali pocztę: trzy worki listów i kilkanaście paczek. Rayton pokwitował odbiór.
— A pasażerowie? — zapytał pilot.
— Zaraz, powinni tu już być…
Ale pasażerowie nie zamierzali teraz odlecieć. Byli bardzo zdenerwowani. Oświadczyli, że poczekają do jutra, na zwykłe dzienne połączenie.
Green w paru zdaniach wyjaśnił ich decyzję Barclayowi.
— CAUS-243 — powiedział pilot. — No nie?
Brygadzista skinął głową.
— Tak mi się zdaje — odrzekł. — Ale nikt przecież w to nie uwierzy…
Niesamowita „katastrofa” w Montpeltier powtarza się regularnie co roku w nocy z dziesiątego na jedenasty listopada. Z południa nadlatuje widmowy samolot ze światłami pozycyjnymi na skrzydłach i na pionowym stateczniku ogona. Wtedy na krótką chwilę przygasa latarnia sygnałowa na szczycie, a obecni na lotnisku słyszą huk zderzenia i przeciągły łoskot upadku. Lecz poszukiwania rozbitego samolotu są daremne, a komisja badająca ów dziwny fenomen nie wyjaśniła jego przyczyny.
Dziś jest dziewiąty listopada. Polecę w południe do Montpeltier. Chcę tam przenocować i jutro od rana czuwać na lotnisku. Chcę zobaczyć wszystko na własne oczy i usłyszeć na własne uszy. Jeśli oczywiście „katastrofa” powtórzy się także w tym roku…
Bydgoszcz 1928
Dzwon z Lamartin
Vérgey nie było przyjemnym miejscem, zapewniam. Pierwsza linia okopów, o pół kilometra na północ od spalonej wioski, przechodziła przez sam środek starego cmentarza, rozpruwając dziesiątki mogił. Na przedpiersiach rowów strzeleckich poniewierały się szczątki spróchniałych trumien, a w ścianach transzei bielały żebra i piszczele. Kiedy słońce przygrzało mocniej, ohydny trupi zaduch przyprawiał o mdłości. Nocą harcowały tam całe stada szczurów.
Gdy zaczynał się piekielny ogień artylerii od strony Hermonville, po prostu można było oszaleć w tej miłej miejscowości wśród słonecznych winnic zielonej Szampanii. Pociski ryły cmentarz, rozszarpywały ostatnie drzewa, przewracały krzyże, wyjąc między zasiekami naszych drutów kolczastych. Raz po raz jęczący łeb zarywał się w pobliżu okopu, a potem wyrzucał gejzer piasku i gliny pozostawiając głęboki, dymiący lej. Co chwila pękał gdzieś w górze stalowy garnek, sypiąc odłamkami po krzewach i nagrobkach. Nieustanny chichot, szum i huk pocisków zagłuszał słowa, łomotał w zmęczonym mózgu, walił w obolałe skronie, trząsł, targał nerwami. W oczach, w uszach i w ustach gromadził się krzemienny pył, piasek trzeszczał w zębach przy każdym kęsie strawy, jeśli w ogóle można było jeść w tych warunkach. Strumienie, dosłownie strumienie ziemi wyrwanej z przedpola obalały ludzi, zasypywały ich, oślepiały…
Po kilku godzinach kanonady czasem następował atak, odpierany zresztą, jak dotąd, pomyślnie. Potem przez kilka lub kilkanaście następnych godzin albo przez parę dni panował względny spokój. Poprawiano okopy i schrony, trasowano nowe linie rowów, wytyczano i drążono zygzaki odwodowych transzei aż do Prunelle, gdzie był główny ośrodek oporu batalionu. Odsyłano tam rannych, grzebano poległych i zastępowano zmordowane plutony świeżymi oddziałami.
Wszystko to opowiedzieli nam koledzy z 78 pułku, kiedy przybyliśmy zmienić ich na tym odcinku frontu. Nie przejmowaliśmy się zbytnio: nie było właściwie ani gorzej, ani lepiej niż gdzie indziej. Co prawda wysunięta pozycja na cmentarzu Vérgey miała nieprzyjemne sąsiedztwo truposzów, ale nikt nie dbał o takie drobiazgi.
Vérgey było właściwie już tylko nazwą i kupą gruzów, niczym więcej. Prunelle przedstawiała się zresztą podobnie, z tą różnicą, że zbudowano tam solidne betonowe bunkry i duże schrony przeciwgazowe. Front biegł mniej więcej równolegle do toru kolejowego Reims - Cormici, cofając się łukiem wygiętym ku południowemu zachodowi pod Hermon-ville, gdzie usadowiła się niemiecka artyleria, przekopująca systematycznie swymi pociskami teren naszych umocnień.
Pierwsza kolejka służby w okopach cmentarza wypadła na mój pluton. Zmiana miała nastąpić w nocy, więc po południu poszedłem tam wraz z sierżantem, żeby zaznajomić się z układem rowów. W przeddzień naszego przybycia artyleria po raz któryś z rzędu zamieniła tę wysuniętą pozycję w nieregularny szereg lejów, ale w nocy poprawiono okopy, a prawdopodobieństwo ponownego bombardowania — przynajmniej na najbliższą noc — było niewielkie.
Szliśmy gęsiego, poprzedzani przez kaprala, którego przydzielono mi za przewodnika po labiryncie powstałym w ciągu dwóch miesięcy walk pozycyjnych w tym rejonie. Długi, zbaczający to w prawo, to w lewo korytarz transzei o licznych odgałęzieniach doprowadził nas w końcu do środka cmentarza. Poznałem to po kościach walających się na dnie rowu i po mdłym odorze rozkładających się zwłok. Po chwili znaleźliśmy się w zębatym okopie, a przeszedłszy jeszcze kilkadziesiąt kroków dotarliśmy wreszcie do kwatery dowódcy plutonu. Był to porządnie uprzątnięty murowany grobowiec, przypominający dużą alkowę, która mogła pomieścić dziesięciu ludzi.
— Nawet trochę żal mi ją opuścić — powiedział podporucznik Maurice, z którym wymieniłem uścisk dłoni przy wzajemnej prezentacji. — Odkryłem tę piwnicę dopiero przed dwoma tygodniami. Co prawda pocisk, który mi to ułatwił, uszkodził tamtą ścianę, ale zrobiliśmy tam wejście, umocniliśmy strop i proszę, co za luksus! Zostawiam panu pryczę i stół, a także piecyk żelazny, który się przyda, bo noce są zimne. Jest nawet całkiem porządna lampa naftowa. Doprawdy jest tu wygodnie.
Musiałem przyznać, że piwnica jest wygodna, choć panował w niej lekki zaduch stęchlizny. Nie można było przecież za wiele wymagać. Podziękowałem Maurice'owi za „meble” i poszliśmy zwiedzać stanowiska ogniowe plutonu.
Od strony Hermonville co jakiś czas zapłakał w powietrzu granat, aby po chwili wybuchnąć gdzieś w pobliżu, wyrzucając w górę brązową glinę, żwir i świszczące odłamki, zatrajkotała „maszynka”, trzasnęły pojedyncze strzały karabinowe i znów powracała cisza. W okopach sennie wlokło się „pozycyjne” życie. Żołnierze pisali listy, czytali stare gazety, pojadali konserwy z chlebem, palili albo spali w ziemiankach. Tylko dyżurni obserwatorzy stali oparci o przednią ścianę rowu, obok karabinów spoczywających na przedpiersiu, lufami w stronę opajęczonego siecią drutów kolczastych Château-Plumiers, gdzie były przednie linie niemieckie.
Podeszliśmy do stanowiska jednego z karabinów maszynowych, który ryglował pozycję w lewo. O sto kroków dalej w tym kierunku rów kończył się małą betonową niszą, która zwróciła moją uwagę. Na poprzecznej belce wisiał w niej dzwon.
— To jest dzwon alarmowy — powiedział Maurice. — Zdobyliśmy go na Niemcach. Podobno pochodzi z Lamartin, gdzie okupanci zrabowali go z kościoła. Teraz służy do alarmów gazowych.
Dzwon mnie zainteresował. Obejrzałem go szczegółowo. Był niewielki, odlany w pięknym, złocistym brązie. Krawędź kielicha otaczał wieniec laurowy, a po dwu stronach płaszcza w oplocie podobnych wieńców ludwisarz umieścił postacie aniołów. Poza tym dzwon był całkiem zwykły i chyba niezbyt stary. Przez jego ucho przeciągnięto sznur zwisający aż do ziemi. Obok na kawałku deski przybita była instrukcja alarmowa nakazująca użycie tego dość niezwykłego przyrządu ostrzegawczego natychmiast po stwierdzeniu przez kogokolwiek obecności gazu trującego.
— Ataki gazowe zdarzają się raz, najwyżej dwa razy w tygodniu — informował mnie dalej Maurice. — Oczywiście w zależności od sprzyjających warunków, które zresztą na ogół dopisują Niemcom. Łagodne wiatry wieją zwykle od strony Château-Plumiers, ku nam, i gaz wlecze się po całym cmentarzu, a potem nisko nad ziemią płynie do Vérgey i do Prunelle, co jest bardzo męczące: oddziały, które wypoczywają w odwodzie, byłyby skazane na ciągłą czujność lub na niebezpieczeństwo zaskoczenia i zatrucia, gdyby nie nasze sygnały. Mamy oczywiście także linię telefoniczną, ale często się zdarza, że przewody zostają zerwane przez pociski.
Spojrzał na dzwon, a potem na mnie, jakby chciał coś leszcze powiedzieć, ale tylko się uśmiechnął pod ciemnym wąsikiem i zamilkł. Ponieważ wszystko, co mówił, interesowało mnie jako dowódcę wysuniętej placówki, zapytałem, co miał na myśli.
— Czy pan ma w swoim plutonie kogoś, kto pochodziłby z Lamartin? — odpowiedział pytaniem.
Tego nie wiedziałem, rzecz prosta. Ani ja, ani sierżant.
— Widzi pan — mówił dalej Maurice — w moim plutonie był kapral rodem z tego miasteczka (to na północny zachód od Verdun). Zapewniał, że dzwon jest z tamtejszego kościoła, a ponadto, że jest „cudowny”. W ubiegłym tygodniu, w czwartek zdaje się — tak, w czwartek — Niemcy znów użyli gazu. Chmura trujących wyziewów utrzymywała się na cmentarzu i trudno było tu wytrzymać, bo ani na chwilę nie mogliśmy zdjąć masek. Wiatru nie było, więc po paru godzinach ludzie po prostu zaczęli się dusić… Na domiar złego baterie z Hermonville zaczęły nas ostrzeliwać. Porozumiałem się telefonicznie z dowódcą batalionu i — zgodnie z jego rozkazem — powoli wycofywaliśmy się do Vérgey, bo tam gaz jeszcze nie dotarł.
Podczas tego odwrotu, od zabłąkanej kuli padł ów kapral z Lamartin. Pochowaliśmy go później za tą niszą, o kilka kroków od dzwonu. Szkoda chłopca, był znakomitym strzelcem i wprawnym dzwonnikiem. Zawładnął tym „swoim” dzwonem i nie dawał się nikomu wyprzedzić w razie potrzeby. Jego alarm było słychać w promieniu paru kilometrów, co Niemców doprowadzało do wściekłości.
Ale, wracając do rzeczy, wycofaliśmy się do Vérgey, a po godzinie kanonada ucichła i należało sprawdzić, co się dzieje na naszej wysuniętej pozycji. Nagle rozległ się czysty, donośny dźwięk dzwonu; właśnie stamtąd, dokąd zamierzaliśmy wrócić. Pierwszą moją myślą było, że w okopach na cmentarzu są Niemcy.
To przypuszczenie miało kruche podstawy: nad cmentarzem stała chmura gazu, który wpełzał do rowów strzeleckich, uniemożliwiając dłuższy w nich pobyt, a poza tym Niemcy nie robiliby przecież hałasu, tylko próbowaliby zaskoczyć nas znienacka. Zadawałem sobie pytanie, kto mógł tam zostać i dlaczego alarmuje, a tymczasem głos dzwonu potężniał, przyśpieszając rytm uderzeń. Wiatru nie było, powtarzam, więc alarm zdawał się niepotrzebny, raczej fałszywy… Wtem spostrzegłem coś, co skłoniło mnie do zmiany tego mniemania: z ruin Vérgey zaczęły uciekać stada szczurów. Był wieczór i w czerwonej łunie zachodu widziałem ich popielate cienie pomykające wzdłuż toru kolejowego. Pomyślałem, że taka gromadna wędrówka lub raczej paniczna ucieczka szczurów nie wróży nic dobrego. Jakoż po chwili od strony Château-Plumiers powiał wiatr i zaczął pędzić ku nam ciężkie tumany gazu. Dzwon bił ciągle, coraz donośniej, a trujące opary zmieszane z mgłą zbliżały się do Vérgey i pełzły w stronę Prunelle. Kazałem nałożyć maski i pluton zaczął posuwać się ostrożnie naprzód, trzema transzejami podchodząc do okopów pierwszej linii. Znalazłem się tam pierwszy i doszedłem do miejsca, na którym teraz stoimy, jednocześnie z ostatnim uderzeniem dzwonu. Kiedy objąłem wzrokiem tę niszę, jeszcze się kołysał, ale w pobliżu nie było nikogo.
Korzystając z zapadającego zmierzchu i ciszy, wdrapałem się na górę i rozejrzałem się dokoła, a potem przeszukałem najbliższe zarośla, wykroty i wądoły. Nikt się tam nie ukrywał, tylko próchno porozbijanych trumien świeciło w czarnych dołach; wilgotna glina wyrwana wybuchami pocisków zalegała żwirowane alejki i wiatr szumiał w ocalałych krzakach. Ale nawet o wiele silniejszy wiatr nie zdołałby rozkołysać ciężkiego dzwonu…
Tymczasem fala gazu odpłynęła w kierunku Vérgey i Frunelle i można było zająć się rozsypywaniem chlorowanego wapna celem odkażenia rowów i najbliższego ich sąsiedztwa. Potem, jak już wspomniałem, pochowaliśmy kaprala obok dzwonu z Lamartin i zaraz między moimi ludźmi zaczęły krążyć zabobonne plotki: doszukiwali się jakiegoś nadprzyrodzonego związku między jego śmiercią a tajemniczym alarmem gazowym, to jego „duch” miał uruchomić „cudowny” dzwon. Wzruszyłem ramionami, słysząc od sierżanta o tych bredniach, ale nie mogłem przeciwstawić im żadnego rozsądnego wyjaśnienia owego alarmu. A potem.., no cóż, opowiem panu tę niewiarygodną historię do końca.
Pewnej nocy, po kilku dniach spokoju obudził mnie huk dział z Hermonville i łomot pocisków, które padały za nami, wybuchając w ruinach Vérgey i Prunelle. Wstałem i wyszedłem ze swojej piwnicy. Noc była ciemna, po niebie wolno wlokły się chmury, siąpiąc uporczywym drobnym deszczem. Ogień artyleryjski nie miał charakteru zaczepnego, był raczej wymierzony przeciw spokojnemu wypoczynkowi odwodów. Był typowym działaniem nękającym, obliczonym na zdenerwowanie, zmęczenie ludzi, których pozbawiał snu. Mimo to, chcąc sprawdzić gotowość bojową plutonu, zarządziłem zbiórkę przed swoją „kwaterą”. Na gwizdek prawie natychmiast zgłosił się dyżurny podoficer na czele swojej sekcji, a wkrótce potem cały pluton stał już pod bronią. Sprawdziłem obecność wszystkich moich żołnierzy i zaleciwszy zdwojoną czujność już miałem dać sygnał do rozejścia się, gdy nagle rozległ się dźwięk dzwonu. Osłupiałem, a wraz ze mną moi ludzie: kto mógł pociągać za sznur, skoro cały pluton stał przede mną, o sto pięćdziesiąt kroków od dzwonu? Zaraz w następnej chwili zorientowałem się, że wiatr wieje od strony Prunelle, nie od baterii niemieckich, i że wobec tego niebezpieczeństwo ataku gazowgo na razie przynajmniej nam nie zagraża. Co za tym idzie, alarm zakrawał na złośliwy żart. Raz jeszcze sprawdziłem obecność wszystkich moich ludzi. Nie brakowało nikogo. Dzwon jęczał nadal przy akompaniamencie poświstów wiatru, który zacinał deszczem. Rozmiękła glina cmokała pod nogami, przez nocne mroki leciały granaty, przenosząc — jak mi się zdawało — Vérgey i Prunelle, aby wybuchnąć dalej na zachód. Zwolniłem ludzi, a sam z sierżantem i dwoma szeregowcami poszedłem w kierunku dzwonu.
Do dziś nie pojmuję, jak mogliśmy zabłądzić, jakim cudem natrafialiśmy na ślepe odgałęzienia rowów, niewłaściwe transzeje i opuszczone okopy, których położenia czy nawet istnienia w żaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć. Pomyśl pan: nie mogłem odnaleźć niszy z dzwonem, która znajdowała się o sto pięćdziesiąt kroków od miejsca zbiórki, skąd wyruszyliśmy! Gorzej: żaden z nas nie wiedział, gdzie jesteśmy… Próbowałem przynajmniej zorientować się w ogólnych kierunkach: według mnie, Vérgey było na prawo od nas, Château-Plumiers przed nami, a dzwon powinien by znajdować się gdzieś całkiem blisko na lewo, może trochę w tyle. Sierżant był innego zdania: upierał się, że dzwon został na prawo od przebytej przez nas drogi. A przecież obaj słyszeliśmy jego bicie, raz bardziej, raz mniej donośne, zależnie od porywów wiatru. Wtem idący przodem strzelec zawołał, że rów kończy się ślepą ścianą. Doprawdy można było zgłupieć: weszliśmy nie wiadomo którędy do rowu ślepego z obu końców!
Nie pozostawało nic innego, jak wyjść na powierzchnię ziemi i odszukać drogę powrotną. Uczyniłem to niezwłocznie. Okolica wydała mi się jednak zupełnie obca, choć niewątpliwie byliśmy na cmentarzu Vćrgey, jak o tym świadczyły krzyże i zniszczone pociskami mogiły. Z trudem posuwaliśmy się naprzód, zapadając co kilka kroków w wyrwy i leje, potykając się na granitowych tablicach i nagrobkach. Wiatr to zrywał się, to przycichał. Przypomniałem sobie, że wiał od strony Prunelle, co do pewnego stopnia ułatwiło mi orientację. Ale jeszcze lepiej zorientowali mnie Niemcy: z lewej strony ocknął się reflektor, spojrzał na niskie chmury, pochylił się i zaczął obmacywać teren za nami. Smuga białego światła wyłowiła z ciemności nasze zasieki, które minęliśmy wcale o tym nie wiedząc, a potem prześliznęła się po przedpiersiach okopów. Upiorne światło przesuwało się po ziemi zaczepiając o kratery lejów, ukazując pochylone krzyże i posągi bez rąk i głów, które sprawiały wrażenie duchów i widm błądzących po cmentarzu. Wtem zawadziło o nas i zatrzymało się oślepiając nas zupełnie. Instynktownie odwróciliśmy się, zasłaniając dłońmi oczy.
Dopiero po chwili mogliśmy ruszyć dalej, ale już zauważono nas z tamtej strony: niemieckie karabiny maszynowe zaczęły ujadać nerwowo, usłyszałem bzykające, chlaszczące po glinie pociski. Szczęściem byliśmy już blisko okopu i bez namysłu skorzystaliśmy z jego osłony. Prawie jednocześnie ogień artylerii niemieckiej ożywił się, zasypując wzgórza na zachód od Prunelle wyjącymi granatami. Nasza artyleria z Menarde zaczęła odpowiadać i ten działowy dialog prowadzony w ciemnościach poprzez cmentarz i łagodne stoki winnic przy akompaniamencie wiatru i plusku deszczowych kropli czynił ponure wrażenie. Dzwon bił teraz blisko, z pewnością nie dalej niż o kilkadziesiąt kroków od nas. Zdawało mi się, że rozpoznaję wreszcie właściwą transzeję, którą należało tam dojść, gdy poraził mnie błysk i huk bliskiego wybuchu. Jego podmuch odrzucił nas w tył, a opadająca glina i żwir sypnęły się nam na głowy. Nikt wprawdzie nie oberwał, ale poczułem zapach czosnku i musztardy: gaz! Kazałem włożyć maski. Zrozumiałem teraz, dlaczego niemieckie działa ostrzeliwują wzgórze za ośrodkiem oporu naszego batalionu. Strzelały pociskami gazowymi, a ponieważ wiatr wiał od tych wzgórz ku Prunelle i Vérgey, gaz musiał tam dotrzeć. To było proste; jak mogłem nie domyśleć się od razu! Zaczęliśmy forsować na pół rozwalony i zasypany okop, zapadając po kolana w rozmiękłej glinie. Ten sam, w którym stoimy. A tam była transzeja, której już teraz nie ma, bo rozorały ją pociski. To, co się stało potem, jest jeszcze mniej prawdopodobne, ale zapewniam pana, że tak właśnie było — powiedział podporucznik Maurice, zapalając papierosa, którym go poczęstowałem. — Z daleka zobaczyłem zarys niszy i nawet usłyszałem skrzyp belki, na której zawieszony jest dzwon. Podszedłem całkiem blisko. W mroku można było rozróżnić postać dzwoniącego jako ciemną, niewyraźną sylwetkę, pochylającą się rytmicznie. Wyciągnąłem rękę i dotykając tego człowieka zapytałem: „Kto tu jest?” Nie odpowiedział, ale na szorstkim, wilgotnym od deszczu suknie wyczułem pod palcami naszywki kaprala. „Przestańcie dzwonić! — huknąłem. — Nazwisko?”
Dzwon zamilkł, a ramię, którego dotykałem, po prostu rozwiało mi się w dłoni. Chciałem pochwycić ciemną postać, ale natrafiłem tylko na betonową ścianę niszy. Usłyszałem jakby westchnienie i poczułem zimny powiew na twarzy. Odskoczyłem w tył. Dwaj strzelcy i sierżant stali za mną. Na moje pytanie odpowiedzieli, że nie widzieli nikogo.
„Ależ ludzie, ten człowiek musiał przejść tuż obok was — powiedziałem. — A może wylazł z okopu na górę?”
Wzruszali ramionami i milczeli. Wiedziałem, co o tym myślą… Okop przy niszy, w której wisi dzwon, jest głęboki na dwa metry, a nad ziemią ma jeszcze dodatkową osłonę z betonu, jak bunkier. Nie ma mowy, aby ktoś sam, bez pomocy zdołał wdrapać się na powierzchnię ziemi, a tym bardziej, żeby dokonał tego niepostrzeżenie, w obecności czterech żołnierzy. Niemożliwe jest także przejść obok tych ludzi, ocierając się o każdego z nich w ciasnym rowie, i nie zostać zauważonym.
Stałem jeszcze przy dzwonie, kiedy łącznik zameldował, że wzywają mnie do telefonu. Wydałem konieczne zarządzenia sierżantowi i wróciłem do swojej piwnicy. Dowódca pułku pytał o sytuację. Odpowiedziałem, że u mnie wszystko w porządku, nie wspominając, rzecz prosta, o przygodach z dzwonem. Mimo niemieckiego ataku gazowego, pułkownik był w dobrym humorze.
„Czy Niemcy uprzedzają pana, poruczniku, jakimi pociskami będą strzelać?” — zapytał.
Bąknąłem coś wymijająco, nie wdając się w szczegółowe wyjaśnienia, których zresztą nie oczekiwano. Pomyślałem, że bądź co bądź tajemniczy dzwonnik już po raz drugi nie bez racji zaalarmował nasze odwody.
Od tego dnia, a właściwie od tej nocy, atak gazowy się już nie powtórzył, ale moi żołnierze rzekomo widują kaprala z Lamartin lub raczej jego „ducha”. Pojawia się nocą na przedpiersiu okopu w pobliżu niszy i przechadza się tam do pierwszego brzasku. Lecz, jak powiadam, to już są fantazje czy też przywidzenia poniektórych zabobonnych strzelców. Sam nic takiego nie zauważyłem. Ciekawe, czy pan będzie świadkiem podobnie zdumiewających zjawisk na tej zaiste niezbyt przyjemnej placówce…
Żałuję, poruczniku Maurice, że nie mogłem dotychczas podzielić się z panem moimi spostrzeżeniami i przeżyciami na cmentarzu Vérgey (ze wzgórza 387, jak podaje mapa sztabowa). Robię to teraz, po latach wojny. Może przeczyta pan kiedyś te słowa i otrzyma pan wówczas satysfakcję za mój sceptyczny uśmiech, z jakim przyjąłem niegdyś pańskie opowiadanie.
Trzeciej nocy po zajęciu przez mój pluton umocnień na cmentarzu Vérgey, o godzinie 23.45 Niemcy rozpoczęli gwałtowny ogień artyleryjski na nasze pozycje. Nie silę się na opis jego potęgi; nie potrafię porównać z czymkolwiek tej nawałnicy wszelkiego rodzaju pocisków, tego huku i wycia, tego piekła, które rozpętało się wówczas w Château-Plumiers i Vérgey. Mam przed sobą lotniczą fotografię naszego odcinka wykonaną nazajutrz po owej okropnej nocy. Ziemia wygląda na niej jak skóra pokryta śladami po ospie. Te ślady to leje po granatach. Okopy zaledwie można rozpoznać, tak są zniszczone, a rowy odwodowe prawie przestały istnieć. Ocalała natomiast betonowa nisza z dzwonem, ale tego nie widać na zdjęciu; zrobiono je z wysokości dwóch tysięcy metrów.
Ludzie, którzy nie brali udziału w walkach pozycyjnych podczas wojny, nie zrozumieją zapewne, co to znaczy wytrzymać w takim piekle choćby godzinę. My wytrzymaliśmy. Nie tylko przez godzinę, ale przez całą cholernie długą noc. Straty wyniosły szesnastu zabitych i dwunastu rannych. Pluton stopniał do połowy…
Ale kiedy zaczynał się ten huraganowy ogień, nie było jeszcze tak źle. Idąc wzdłuż stanowisk strzeleckich przystanąłem przy gnieździe naszego cekaemu i wyjrzałem na przedpole. Było to w sąsiedztwie dzwonu alarmowego. Reflektory jak zwykle zamiatały przestrzeń, macając linie naszych okopów i zasieków, a z Vérgey pędziły w górę rakiety, zapalały się u szczytu paraboli i oświetlały pozycje niemieckie. Zaczynały naszczekiwać karabiny maszynowe sąsiednich plutonów z lewa i z prawa, z rzadka trzeszczał pojedynczy ogień karabinowy, w górze chichotały granaty lekkich baterii. Ludzie w okopie rozmawiali półgłosem. Obok mnie stał młody żołnierz z obsługi cekaemu, różowy, tęgi marsylczyk. Kiedy już miałem pójść dalej, spojrzałem na jego twarz oświetloną odblaskiem rakiety. Zastanowił mnie wyraz tej twarzy: mieszanina obawy i ciekawości. Popatrzyłem w kierunku jego spojrzenia, ale na razie nie dostrzegłem nic osobliwego. Dokoła sterczały krzyże, poszczerbione posągi i nagrobki.
— Tam, panie poruczniku, tam — powiedział zauważywszy moje zainteresowanie. — Obok osłony nad dzwonem…
Wytężyłem wzrok i rzeczywiście wydało mi się, że widzę jakąś niewyraźną postać poruszającą się w tę i ową stronę. Im dłużej wpatrywałem się w ciemność, tym wyraźniej rozpoznawałem ludzkie kształty. Ktoś tam był! W pewnej chwili na rękawie dostrzegłem naszywki kaprala…
Wtem promień reflektora przesunął się po okopie i stanął nieruchomo, tworząc coś w rodzaju świetlistego mostu łączącego Château-Plumiers z betonową osłoną niszy. W smudze światła tuż nad ziemią unosiła się owa postać czy też zjawa, bo chyba tak należałoby określić ów kształt, do złudzenia przypominający żołnierza w poszarpanym płaszczu. Musieli go zobaczyć także Niemcy, bo ich ogień maszynowy łupił teraz uparcie po betonowym schronie nad dzwonem alarmowym. Zauważyłem, że upiór czy też widmo drga od przeszywających je pocisków. Gdyby to był żywy człowiek, nie tylko zginąłby natychmiast, ale po prostu rozpadłby się na strzępy w tym ogniu.
Niesamowite zjawisko trwało chyba minutę, po czym postać kaprala zaczęła się rozpływać i wreszcie znikła, wydając przeciągły jęk. Moim zdaniem, nie był to jęk, tylko wycie przelatującego granatu, ale żołnierze z obsługi ciężkiego karabinu maszynowego zaklinali się, że słyszeli wyraźnie jęk ludzki „mrożący krew w żyłach”. Później przychodziło mi na myśl, że mogła to być jakaś statua nagrobkowa, ale daremnie usiłowałem sobie przypomnieć, czy w tym miejscu stał jakiś posąg, a ponieważ niemiecka artyleria przemieszała tam wszystko w ciągu nocy, nie mogłem już tego ustalić.
Około godziny trzeciej nad ranem potęga nieprzyjacielskiego ognia osiągnęła szczyt. Połączenie telefoniczne z Vérgey i Prunelle było zerwane i nie można go było naprawić, przynajmniej na razie. Co gorsza, mój pluton stracił połowę ludzi zdolnych do walki, a reszta rozdzielona zatorami i zwałami ziemi upadała ze znużenia. Okopy właściwie przestały istnieć jako ciągła linia umocnień.
Wreszcie o świcie dotarł do nas łącznik z rozkazem wycofania się do drugiej linii. Około piątej w na pół rozwalonej karczmie zdawałem raport dowódcy batalionu. Kanonada zdawała się słabnąć, pociski przestały padać na Prunelle, a w Vérgey padały rzadziej. Tylko cmentarz był nadal zaciekle ostrzeliwany: Niemcy chyba nie zauważyli naszego odwrotu, zwłaszcza że maszynki odwodu pracowały teraz ze zdwojoną energią z okopów drugiej linii.
Wyszedłem przed karczmę i przez chwilę wsłuchiwałem się w nieustanny grzmot baterii różnego kalibru. Wtem od strony opuszczonych przez nas umocnień na cmentarzu Vérgey rozległo się bicie dzwonu, a w kwadrans później musieliśmy włożyć maski: gaz podpełzał pod Prunelle…
Bydgoszcz 1928
Przesyłka z Chartum
— Jeszcze po jednej? — zapytał pilot, który przed godziną przyleciał z Sennaru.
Wszyscy zgodnie skinęli głowami, tylko McKey się zawahał.
— A, niech będzie — powiedział. — Jak się ma lecieć z takim ładunkiem…
Smith napełnił szklaneczki i spojrzał na niego przeciągle.
— Twoje zdrowie, McKey. Cóż to za ładunek?
— Lepiej nie pytaj — odrzekł tamten.
— Chyba nam możesz to powiedzieć! Nie bądź taki tajemniczy.
McKey wzruszył ramionami.
— Trumna — powiedział. — Ze zwłokami, rozumie się.
Po takim oświadczeniu zapadła chwila zupełnej ciszy. Było nieznośnie gorąco. I nudno. A piloci Afrykańskiego Towarzystwa Transportu Lotniczego nudzili się nie mniej od innych. Toteż słowa McKeya wywołały sensację. Musieli wydobyć to z niego…
— Dobrze — powiedział w końcu — ale niech to zostanie między nami. Sam zresztą nie wiem nic pewnego i powtarzam to, co słyszałem. Otóż podobno w zeszłym tygodniu zmarł nagle bogaty kupiec z Kassali, Selimeh, którego dobrze znałem. Mówią, że jego śmierć nastąpiła w podejrzanych okolicznościach. Przyjechał tu do swego cichego wspólnika Ben Abu Hameda, który ma sklep po tamtej stronie rzeki, w Omdurmanie, i rzekomo znaleziono go uduszonego czy też otrutego na ulicy przed tym właśnie sklepem. Wszyscy tu znają Abu Hameda. Handel dywanami jest tylko ubocznym jego zajęciem. Główne stanowi organizowanie wypraw na połów dzikich zwierząt, które dostarcza (na spółkę z Selimehem) do ogrodów zoologicznych i do cyrków. Przedsiębiorstwo to ma niebezpiecznych konkurentów w Chartumie i w całym wschodnim Sudanie na granicy z Etiopią. Nieraz już dochodziło do krwawych zatargów. Abu Hamed i Selimeh mają koncesję rządową, ale oprócz prawa jest jeszcze siła. Podobno ludziom Abu Hameda udało się schwytać w stepach Kordofanu czarnego lamparta…
— Czarnego lamparta? — zawołał Smith.
— Ciszej… Tak. Czarnego lamparta. Właśnie takiego, jakiego w końcu ubiegłego wieku opisał sir Henry Stanley.
— Dobrze, ale jeśli mnie pamięć nie myli, chodziło tam o czarnego lamparta z Kongo, a w dodatku nikt później nie spotkał już podobnego zwierzęcia, więc…
— Więc co?
— Nic, tylko zdaje mi się mało prawdopodobne, żeby taki lampart mógł zostać schwytany w Sudanie.
— Mniejsza o to — powiedział ktoś niecierpliwie. — I co dalej, McKey?
— Nie widziałem tego lamparta, ale musi być bardzo wiele wart, skoro Selimeh przyjechał tu, żeby osobiście odstawie go aż do Suezu. Zapewne padł ofiarą swych konkurentów: uduszono go, a czarny lampart znikł.
— No, a co na to władze, policja?
— Władze! Nie znacie tutejszych władz? Policja stara się zatuszować tę ponurą sprawę. Ktoś musiał nieźle zapłacić…
— A co to wszystko ma wspólnego z twoim przelotem do Kassali? — zapytał Smith.
— Widziałem dziś Abu Hameda, który zamawiał specjalny samolot do Kassali. Nasz „stary” początkowo nie chciał się zgodzić na ten transport. Targowali się długo i wreszcie Abu Hamed wybulił grubszą sumę. Od razu przypuszczałem, że chodzi o nie całkiem legalną sprawę. „Leci pan do Kassali?” — zapytałem. „Nie, nadaję tylko dużą przesyłkę, bardzo cenną”. I poszedł sobie. No cóż, łatwo się domyślić, co to za „przesyłka”. Kassala, wiadomo, nie leży na trasie zwykłych przelotów. W ubiegłym roku lądowałem tam kilkakrotnie, również na specjalne zamówienia, ale wtedy chodziło o bogatych turystów. Tym razem… Ale po kolei. „Stary” rozmawiał ze mną przy drzwiach zamkniętych. Powiedział, że dostanę za przelot do Kassali specjalną gratyfikację. „Nie potrzebuje pan nikomu o tym wspominać — powiada. — I najlepiej niech się pan tu niepotrzebnie nie kręci. O dziesiątej nasz autobus zabierze pana na lotnisko. Start o jedenastej. To bardzo cenna przesyłka”. Widziałem tę „przesyłkę”, jak ją ładowali na lorę. Ciężka drewniana skrzynia bez jakichkolwiek napisów i znaków. Można by pomyśleć, że to broń albo amunicja. Ale to nie karabiny czy inny przemyt. To jest pasażer… W trumnie, rozumie się. Mój dobry znajomy zresztą…
— Skąd wiesz? — zapytał Smith.
— Domyślam się. Wszystko na to wskazuje.
— Mogliby przewieźć zwłoki drogą lądową.
— Przy takim upale? Już się rozkładają! Do Kassali nie ma żadnej drogi poza szlakiem karawan. To jest osiem dni marszu…
— I „stary” zgodził się to przewieźć samolotem pasażerskim?
— Pewnie go potem wydezynfekują i spokój. Ryzyko zostało dobrze opłacone. — McKey spojrzał na zegarek. — Czas na mnie — powiedział. — Stawiam ostatnią kolejkę.
Szarożółta gleba lotniska porastająca tu i ówdzie ostrą, wyschłą trawą srebrzyła się od światła księżyca. Z daleka samolot przypominał narysowaną tuszem, kontrastową sylwetkę na tle oszronionej płaszczyzny. McKey po stopniu wszedł na skrzydło, aby dostać się do kabiny pilota, i zajrzał przez szybę do przedziału pasażerskiego. Skrzynia stała na miejscu dwóch przednich foteli, które odkręcono i usunięto z pokładu.
— Nie chciała się zmieścić inaczej — wyjaśnił zawiadowca lotniska.
— Co tam jest w środku? — zapytał pilot. Zawiadowca wzruszył ramionami.
— Nie wiem, nie jestem ciekaw, kiedy mi dobrze płacą.
McKey raz jeszcze zajrzał do ciemnego wnętrza. Promienie księżyca wpadały przez małe kwadratowe okno, tworząc na skrzyni i na pokładzie jasny, złamany w połowie wysokości prostokąt. Zresztą było tam ciemno i wydłużony kształt ginął w czarnym mroku. Dwa pozostałe fotele były przygnębiająco puste; mogło się zdawać, że oczekują na żałobników, którzy będą towarzyszyć tej eksportacji…
Kierownik ruchu przynaglał do startu. Z północnego wschodu zrywały się podmuchy gorącego wiatru, miotąc Pyłem i piaskiem. Jakiś silniejszy poryw szarpnął sterami ogona i przerzucił na drugą stronę lotki, aż trzasnęły głośno.
McKey siadł za sterem i uruchomił silnik, rozgrzewał go przez parę minut, wypróbował obie serie świec i dał znak mechanikom, żeby usunęli podstawki spod kół. Potem dodał gazu, wykręcił pod wiatr i ruszył na pełnych obrotach przed siebie. Po chwili trzy małe gwiazdki: czerwona, biała i zielona, uniosły się nad horyzont, popłynęły w łagodnym zakręcie i zaczęły się oddalać, aż znikły na wschodzie.
Jakkolwiek McKey wypił tego wieczora znacznie więcej niż zwykle, to jednak prowadził samolot pewnie i przytomnie. Miał przed sobą czterysta trzydzieści kilometrów prostej trasy, prawie dokładnie na kursie 90 stopni, nad stepami i buszem, które rozciągają się w dorzeczu średniego Nilu między sezonowymi rzekami Rahat, Atbara i Mareh. Jedynym pewnym punktem orientacyjnym na tej mało uczęszczanej trasie było miasteczko arabskie Es-Safeija odległe o dwieście kilometrów od Chartumu.
McKey leciał trzymając się dokładnie wyliczonego kursu, choć znał tę trasę. Ale też nie można polegać wyłącznie na wskazaniach busoli mając raz silniejszy, raz słabszy wiatr skośny lub boczny, uniemożliwiający ścisłe wyliczenie derywacji. Mimo to aż do Safeiji nie miał żadnych wątpliwości nawigacyjnych. Starał się tylko nie myśleć o kabinie pasażerskiej i o makabrycznej zawartości skrzyni, którą miał dostarczyć upoważnionemu odbiorcy na lotnisku w Kassali. Obawiał się tych myśli i własnej wyobraźni…
Tak minęła godzina. Białe mury i ściany domów Safeiji, z daleka widoczne w świetle księżyca, leżały w dole ciche, jakby wymarłe. Wąskie, ciemne uliczki ginęły między ogrodami i budynkami jak pęknięcia i szczeliny na wysychającym lasowanym wapnie. Dokoła leżał busz.
McKey zmienił kurs o parę stopni i obejrzał się. Safeija zostawała z tyłu. Mimo woli spojrzał przez tylną szybę do wnętrza kabiny pasażerskiej. Księżyc zaglądał tam z boku i jego zimne światło ślizgało się leniwie po wieku skrzyni tam i z powrotem zgodnie z łagodnymi wychyleniami samolotu. Dwa puste fotele w głębi tonęły w mroku. W skrzyni stała trumna z rozkładającymi się zwłokami Selimeha, nie mógł dłużej udawać przed sobą, że o tym nie wie… No i cóż z tego? — pomyślał.
Nie odczuwał w tej chwili żadnej obawy czy niepokoju. Postanowił tak ustawić ruchome lusterko przytwierdzone z boku tablicy przyrządów, żeby w nim widzieć wnętrze gondoli. Sięgnął na oślep i nagle cofnął rękę, jakby dotknął węża: obok niego ktoś siedział!
McKey go nie widział, nie miał odwagi spojrzeć. Odsunął się instynktownie i mimo woli pochylił przy tym samolot na burtę, a ów intruz oparł się na jego ramieniu. To trwało chyba całą minutę. Wreszcie pilot przemógł się i odepchnął go łokciem. Walizka i pled, które umieścił na siedzeniu obok, poddały się, lecz po chwili osunęły się z powrotem.
— Do diabła! — zaklął zawstydzony. — Co za idiotyzm!
Poprawił walizkę, ale dał pokój manipulacjom z lusterkiem. Poprzednia pewność siebie nie powracała…
Patrzył teraz przed siebie, wytężając wzrok. Chciał jak najprędzej dolecieć. Lada minuta powinien zobaczyć dopływy rzeki Atbary. Z niecierpliwością oczekiwał ich ukazania się tam, w dole. Wreszcie tu i ówdzie błysnęło odbicie księżycowego światła, lusterka wody mrugały spośród drzew i zarośli porastających brzegi. Odetchnął z ulgą. Najdalej za godzinę zobaczy Kassalę i tamtejsze lotnisko.
Teraz korciło go, żeby się upewnić, iż za jego plecami nic się nie dzieje. Był przecież sam na sam z tym trupem wśród nocy, między niebem a ziemią, w zupełnym pustkowiu. Gdyby silnik nawalił, gdyby nastąpiło przymusowe ląowanie… Głęboko w dole, o tysiąc metrów niżej, leżał busz Pełen dziwnych odgłosów, nawoływań, szmerów. Nie słyszał wprawdzie — warkot silnika zagłuszał wszystkie inne dźwięki — ale wiedział, że wysokie trawy i krzaki, i kępy drzew tętnią, rozbrzmiewają głosami nocnego życia zwierząt, ptaków, gadów i licho wie jakich jeszcze stworów. Busz w nocy był obcy i straszny, lecz wnętrze gondoli budziło inną, tajemniczą grozę. McKey czegoś oczekiwał z niezrozumiałą obawą, przed czymś chciał zdążyć, nie wiedział przed czym właściwie...
Obejrzał się. Czyżby skrzynia drgnęła? Patrzył rozszerzonymi źrenicami. Nie, nic się nie poruszało, ale ślepy strach podchodził do gardła gorącą falą, coś gotowało się do skoku. Wszystko zdawało się oczekiwać tej chwili: blade światło matowej żarówki podświetlającej tablicę przyrządów pokładowych, fosforyzujące strzałki manometrów i wskaźników, dwa rzędy rur wydechowych silnika plujące żółtobłękitnymi płomykami, nawet gwiazdy i nawet czarna ziemia tam, w dole.
I nagle — stało się!
Kabiną targnął głuchy przeciągły jęk... Z początku był tak niski, że zlewał się z basowym tonem silnika. Potem rósł coraz wyżej, zanosił się jak potworne ziewnięcie, aż przeszedł w czkawkę i ścichł.
Plecy pilota pokryły się zimnym potem. W kabinie coś się działo, coś drgało, szeleściło, chrobotało i nagłe znów rozległ się jęk, od którego włosy jeżyły się na głowie. McKey czuł, że skrzynia drgnęła raz i drugi... Musiał się obejrzeć.
Samolot prowadzony niepewną dłonią przechylał się z burty na burtę, światło księżyca zataczało się po ciemnym wnętrzu, a okropny, mrożący krew w żyłach jęk wibrował, cichł i wzmagał się znowu. McKey siedział jak tknięty paraliżem. Nie mógł już logicznie myśleć, nie mógł się poruszać, nie mógł oderwać wzroku od wnętrza kabiny pasażerskiej.
Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że maszyna nurkuje na pełnych obrotach silnika i spojrzawszy przed siebie wyrównał stery.
Na trzeźwo nie był przesądny i nie wierzył w zjawiska „nadprzyrodzone", ale teraz, po tych wszystkich kolejkach whisky wypitych przed startem, zdawało mu się, że w gondoli oprócz zwłok Selimeha przebywa jakiś upiór, duch, diabeł czy też inna „nieczysta siła”. Nie mógł od niej uciec, wiedział, że musi z „tym wszystkim” dolecieć do Kassali, jeśli tylko uprzednio nie zwariuje.
Wtem dostrzegł w dole szeroką strugę srebra. Biegła wraz z samolotem, znikała i ukazywała się znowu.
Atbara — pomyślał. — Jestem na kursie.
Ale wyobraźnia nadal podsuwała mu coraz makabryczniejsze obrazy. Oto wieko skrzyni podnosi się i podstępnie zamordowany Selimeh wychodzi z trumny, a potem zasiada w fotelu i wpatruje się w pilota, jakby się wahał, czy nie chwycić go z tyłu za gardło, a może jakby chciał położyć mu dłoń na ramieniu i upewnić się, że dobry znajomy McKey wiezie go rzeczywiście do rodzinnej Kassali...
Jeszcze dwadzieścia minut... Jeszcze kwadrans... Nie poddawać się, wytrzymać. Daleko, bardzo daleko w czarnym popiele nocy żarzyły się ledwie widoczne iskierki.
Kassala — pomyślał McKey.
Za nim drgał ponury jęk. Nagle wzmógł się tak, że zagłuszył nawet szum i warkot silnika, przechodząc w przeciągłe bolesne wycie. McKey wyobrażał sobie, że Selimeh kona po raz wtóry, wierzgając nogami w przedśmiertnych drgawkach, że duszą go upiory i widma powstałe z mroku i księżycowych promieni, że broni się tam rozpaczliwie, ostatkiem sił, jak zapewne bronił się w Chartumie, napadnięty przez zbirów i skrytobójców. Jęk cichnie. Białe zjawy przywarły do szyby za kabiną pilota, patrzą szklistymi oczyma przez grube szkło, aż kark i głowa bolą od tego wzroku. A jeśli wygniotą szybę?
Księżyc tonął w leniwym nurcie rzeki. W dole kłąb iskier rozżarzył się, błysnęły światła i z lotniska trysnęła w górę zielona rakieta, a czarny aksamit mroku rozcięła ostra klinga reflektora. McKey zamknął gaz i schodził do lądowania.
Kiedy samolot dotknął kołami ziemi, ochłonął. Był uratowany! Podkołował na skraj lotniska i zatrzymał się obok hangaru. Otoczyło go kilka postaci. Niewątpliwie byli to żywi ludzie z krwi i kości, nie widma czy zjawy. Ale kiedy w jasnym świetle latarni znalazł się oko w oko z jednym z nich, cofnął się mimo woli. Przed nim stał Selimeh. Stał i uśmiechał się, wyciągając do niego rękę na powitanie.
McKey czuł, że siły go opuszczają. Nie mógł wydobyć głosu, nogi wrosły mu w ziemię. Selimeh uśmiechał się z niejakim zakłopotaniem. Postąpił krok naprzód.
— Dobry wieczór, panie McKey. Nie poznaje mnie pan?
— Dobry wieczór — wykrztusił pilot, opierając się ciężko o kadłub samolotu, ponieważ poczuł nagły zawrót głowy.
Mechanicy z obsługi wyciągali już skrzynię z kabiny pasażerskiej. Ustawili ją na ziemi, a Selimeh otworzył kłódkę i uniósł wieko. Wtedy ukazała się klatka z żelaznych prętów i rozległ się gniewny pomruk. McKey spojrzał i odetchnął głęboko. W klatce przeciągał się groźnie pomrukując czarny lampart z Kordofanu.
Warszawa 1929
Licznik z czerwoną strzałką
Niejednokrotnie spotykam się z pytaniem, skąd czerpię tematy do opowiadań i „niesamowitych” noweli lotniczych. Pytania — w zależności od tego, kto je zadaje — brzmią rozmaicie. Pensjonarki (wśród których mam wiele zwolenniczek, jak utrzymuje pewna miła kuzyneczka) pytają mniej więcej tak:
„Panie poruczniku, czy pan doprawdy przeżył te wszystkie okropności i w hangarze nr 7, i w Montpellier, i z tym Białym Reporterem?”
„Kto to panu opowiedział?” — pyta sceptycznie usposobiona mężatka, o której względy na próżno zabiegam od paru tygodni.
„Wspaniałe! — powiada czytelnik z czwartej klasy. — Pan to wszystko sam wymyślił?”
Koledzy z lotnictwa pytają po prostu:
„Skąd wziąłeś tę nową bujdę?”
Drodzy czytelnicy, odpowiadam, trzeba jakoś zarobić na masło do chleba, który daje mi mój zawód pilota. Oto jeden z powodów, dla których piszę. Trzeba też, żebyście wiedzieli coś niecoś o nas, „żółtych kołnierzach” — to inny powód. A źródła i środki? Na przykład ten album, który leży na stoliku obok mojego biurka.
Album, oprawiony w szare płótno, ze srebrnym sokołem lotniczym i biało-czerwona szachownicą na okładce, zawiera fotografie z mego czteroletniego pobytu w bydgoskiej Szkole Pilotów, w której byłem instruktorem. Jest to historia „wzlotów i upadków”, sukcesów i niepowodzeń w tej pracy. Historia uczniów, z których niejeden został „asem”, i instruktorów, którzy się do tego przyczynili, sami pozostając w cieniu. Historia szkoły, a także poniekąd historia wielu nie istniejących już samolotów, które poszły na złom; wiadomo: gdzie drwa rąbią…
Przejrzyjmy kilka początkowych stron. Są tu fotografie tych, z którymi przez te cztery lata współpracowałem nad szeregiem „pokoleń” lotniczych. Oto major Jerzy Garbiński (zwany „Kardynałem”), szef pilotażu i wyszkolenia. To dowódca drugiej eskadry szkolnej, Adam Wojtyga, i dowódca trzeciej — Olek Laguna. Tu Franek Żwirko („Ryży”). Komendant szkoły ppłk Jan Kieżun, a dalej — inni, bo cóż wam powiedzą nazwiska? O każdym z nich mógłbym napisać oddzielne opowiadanie, każdego z nich znam doskonale, podobnie zresztą, jak oni mnie. I zapewne kiedyś o nich napiszę.
Następne strony albumu — podoficerowie. Piloci: Musiewski, Bargiel, Czarnecki, Strzelczyk, Kiełek, a dalej mechanicy: Gałecki, Ożóg, Skowroński… Nie ma chyba pilota, który wyszedłszy z tej szkoły, nie pamiętałby ich nazwisk.
Odwróćmy kilka stron. Tak, to właśnie te cztery fotografie. Pierwsza i druga przedstawiają wraki rozbitych samolotów. Trzecia — to moja dwusterowa maszyna instruktorska, z lekko uszkodzonym podwoziem. Wreszcie ostatnia — obrotomierz z pękniętym szkłem. To wszystko.
Fotografia pierwsza.
Brzozowski „szedł” gładko przez pierwszą i drugą eskadrę szkolną. Był dobry na samolotach początkowych i bardzo dobry na przejściowych.
— Tak, będzie chyba dobrze latał — odpowiedział na moje pytanie ostatni jego instruktor.
Zająłem się nim szczególnie. Trzeba było dać mu ostatni szlif na samolotach liniowych, wpoić mu to, co jest dość nieuchwytne, wypoliturować, wygładzić, żeby umiał raz na zawsze, żeby — jak to wyrazić? — żeby się czuł w powietrzu jak ptak. Był rzeczywiście zdolny: po kilku lotach na dwusterze mógł lecieć samodzielnie.
Wtedy zaczęła się ta dziwna sprawa z obrotomierzem.
Kazałem przygotować maszynę i obciążyć miejsce instruktora workiem piasku, a potem wystartowałem na niej, żeby sprawdzić stateczność i równowagę. Była posłuszna i stabilna, kładła się lekko na burty i wstawała bez wysiłku, równo płynęła w zakrętach, zachowywała się prawidłowo po zamknięciu gazu w locie ślizgowym. Spojrzałem na tablicę przyrządów. Ich strzałki pulsowały łagodnie, jakby potakując i zapewniając mnie, że wszystko jest w porządku. Tylko obrotomierz zaciął się i wskazywał zero. Dodałem gazu. Ani drgnął. Zupełnie jakby uparł się robić trudności, właśnie kiedy mi się śpieszyło.
Wprawdzie gdybym i ja się uparł, Brzozowski mógłby polecieć z uszkodzonym obrotomierzem. Miał dość czucia, żeby zredukować dopływ mieszanki „na słuch”. Nie upierałem się jednak i maszyna przeszła w ręce mechaników.
Po chwili werkmistrz zameldował, że na poczekaniu nie da się naprawić obrotomierza, a innych nie ma w podręcznym magazynie.
— Chyba, panie poruczniku, że wymontowalibyśmy z tej wczorajszej kraksy — powiedział.
„Ta kraksa” była stertą połamanych skrzydeł i kadłuba, z której uczeń wyszedł prawie cało, tylko ze zwichniętą ręką. Nie chciało się wierzyć, żeby tam zostało coś zdatnego do użytku wśród pogiętej armatury tego wraku. Jednak istotnie, licznik obrotów ocalał. Miał białą tarczę z podziałką i czerwoną wskazówką. Nazwy fabrycznej nie było.
— Co to za obrotomierz? — zapytałem. Werkmistrz wzruszył ramionami.
— Jakiś stary model, nietypowy.
Mimo to okazał się zupełnie sprawny, więc zabudowano go na właściwe miejsce i po próbie na ziemi Brzozowski siadł do maszyny. Pomogłem mu zapiąć pasy i udzieliwszy ostatnich rad i napomnień odszedłem na bok. Spod śmigła miotło drobnym piaskiem, który osiadał na moim kombinezonie. Spojrzałem pod wiatr, w kierunku lasu. Lotnisko było wolne.
„Start!” — machnąłem ręką.
Brzozowski dał pełny gaz. Widziałem, jak samolot rusza, unosi ogon, nabiera pędu, jak pneumatyki kół pozostawiają coraz płytsze ślady na piaszczystej łysinie, jak potem już tylko muskają jej powierzchnię, a dołem, przyparty płasko pędem wichru od śmigła, wali tuman kurzu. Silnik ryczy, grzmi całą siłą czterystu koni mechanicznych, maszyna, nie wznosząc się, pędzi ku ciemnej ścianie lasu, nabierając coraz większej prędkości.
Teraz pilot powinien pociągnąć lekko drążek sterowy, las jest już blisko. Nie czyni tego, tylko gna dalej poziomo, a maszyna aż gwiżdże od pędu. W górę! W górę, do pioruna! Skraj lasu jest o sto, o pięćdziesiąt, o dwadzieścia metrów… I nagle koronami sosen wstrząsa dreszcz, rozlega się łoskot i trzask, pryskają dźwigary skrzydeł, spod płótna wyłuskują się drzazgi, pękają stalowe taśmy, a kadłub jak pocisk z oszalałym motorem w głowicy wbija się między pnie, tratuje, łamie, ścina, aż wreszcie zarywa się w ziemię i kona, rzygając gorącym smarem z rozbitego karteru.
Wbrew moim najgorszym przewidywaniom, Brzozowski był zdrów i cały. Kiedy wyskoczyłem z samochodu sanitarnego i przybiegłem na miejsce wypadku, siedział raczej przygnębiony niż przestraszony na szczątkach ogona i palił papierosa.
— Co to było? — zapytałem. — Ster się panu zaciął? Nie, ster był w porządku. Wszystko działało jak należy.
Nie umiał wytłumaczyć swego postępowania.
— Zagapiłem się na obrotomierz — powiedział w końcu z posępną miną.
— Zagapił się pan! Do diabła, wie pan, ile to będzie kosztowało skarb państwa?
Był zrozpaczony. Wieczorem urżnął się nieprzeciętnie, z wielkiego żalu, czego nie mogłem mu brać za złe. Niegdyś i ja po pewnej, nie zawinionej zresztą kraksie, bardzo dużo wypiłem samotnie…
Samolot oczywiście przeznaczono na złom; nic z niego nie zostało. A raczej nie: dziwnym zbiegiem okoliczności licznik z czerwoną strzałką ocalał powtórnie.
Fotografia druga.
Brzozowski wylaszował się i zaczął latać samodzielnie w kilka dni później. Latał dobrze, „bez cudów” i wkrótce zapomniano o jego pierwszym fatalnym starcie.
Jakoś pod koniec miesiąca, w pewne upalne popołudnie lipcowe wyszła na start świeżo wyremontowana maszyna z warsztatów parku lotniczego. Było wtedy kiepsko z samolotami w szkole. W tym okresie zwykle bywa kiepsko. Lata się dużo, a park nie nadąża z remontami. Poleciałem na próbę, a po mnie Brzozowski, który miał wykonać ostatnie trzy „rundy” przed rozpoczęciem lotów warunkowych. Do dziś pamiętam wszystkie trzy jego lądowania.
Wiał leciutki wietrzyk południowy, ledwie zginając kolumny dymu nad kominami podmiejskich fabryk. Za grupą startową były hangary, a powietrze silniej nagrzane, nad ich dachami lekko falowało. Musiała tam być „górka” i zaraz za nią „dziura” w leniwym nurcie wiatru.
— Niech pan uważa — powiedziałem do Brzozowskiego. — Nie można za nisko przechodzić nad dachami, bo maszyna silnie przepadnie. Lepiej wymierzyć na lukę między hangarami, trochę wyżej, tam jest gładko.
Poleciał. Wycinał jeden zakręt po drugim równo, niezawodnie, jak doświadczony pilot. Wszedł nad las, skrył się w oślepiających promieniach słońca i wypłynął stamtąd jako zielona, niewyraźna plama. Potem jeszcze raz przewinął się w wirażu, wszedł na prostą i zamknął gaz.
Maszyna spływała w dół, rosła, czasem drgała nieznacznie na drobnych fałach termiki. Brzozowski prowadził ją dokładnie na lukę między pierwszym a drugim hangarem. Cień samolotu wskoczył na dach, ześliznął się po ścianie, sunął po ziemi drżąc na trawie, aż przywarł do podwozia mijając znak T i grupę.
— Trochę za daleko — powiedziałem podszedłszy do maszyny. — Niech pan podchodzi z mniejszą prędkością.
Start!
I znów tuman piasku i pyłu przecwałował obok mnie, samolot znów wspiął się w górę i utonął w słońcu nad lasem, minął tor kolejowy, położył się w ostatni zakręt, Wyrównał na prostej, a potem wylądował pośrodku lotniska przy chorągiewce startowej.
— Dobrze — powiedziałem. — Start!
Lecz tym razem Brzozowski nie zareagował. Śmigło obracało się na małym gazie, popielaty dymek pykał z rur wydechowych.
— Na co pan czeka? O co chodzi?
— O nic, panie poruczniku, tylko… ten obrotomierz…
— Nie działa?
— Owszem, działa. Ja tylko tak… bo to ten sam.
Spojrzałem na obrotomierz. Na jego białej tarczy pulsowała czerwona wskazówka.
— Nie ma pan ochoty lecieć?
— Ależ skąd. Polecę.
— No to leć pan. Start!
Patrzę za nim, słońce zatacza się na powierzchni płaszczyzn nośnych w wirażach, silnik gra to głośniej, to znów ciszej, zależnie od zamierających podmuchów wiatru, a w końcu milknie i daleko za hangarami zaczynają pogwizdywać taśmy nośne między stójkami skrzydeł.
Maszyna przepada, widzę, że przejdzie nisko, zaledwie o metr powyżej krawędzi dachów, a przecież tuż za hangarami są jeszcze druty telefoniczne rozpięte na niewiele niższych słupach.
Brzozowski orientuje się na czas. Między poświst linek wpada szybki, energiczny warkot silnika. Lecz w tej chwili, zamiast poderwać się w górę, samolot przepada gwałtownie, chwieje się, zaczepia podwoziem o słup telefoniczny i wali się na ziemię. Trzasnęły podłużnice jak łamane piszczele, kadłub wyorał głęboką bruzdę i legł bezwładnie obok powalonego słupa z plątaniną drutów.
Tym razem nic nie powiedziałem Brzozowskiemu, nie można go było winić. Stwierdziwszy z niejakim zdziwieniem, że jest zdrów i cały (nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego wtedy nie skręcił karku), zajrzałem do kabiny. Drążek sterowy był zgięty, fotel pilota wyrwany, deska z przyrządami rozbita, zegary i manometry strzaskane. Tylko licznik z czerwoną strzałką pozostał nietknięty!
Kazałem go odkręcić.
— Niech pan to spławi — powiedziałem do werkmistrza. — Najlepiej do magazynu drugiej eskadry, bo z warsztatów znów może wrócić do nas.
Fotografie trzecia i czwarta.
Brzozowski otrzymał dwa tygodnie urlopu zdrowotnego. Nie chciał z niego korzystać, ale nie na wiele się to zdało: zabroniono mu latać i kazano odpoczywać podczas tych czternastu dni.
Ja tymczasem skończyłem szkolenie czołowej grupy uczniów na samolotach liniowych i objąłem kierownictwo krótkiego kursu początkowej akrobacji na Morane'ach. Brzozowski zaraz po urlopie dopędził swoich kolegów i znów znalazł się u mnie. Latał bardzo dobrze, miał wyraźne zacięcie na asa i gdyby nie ten przeklęty obrotomierz…
Zaraz po wschodzie słońca, gdy tylko poranna mgiełka wsiąkła w błękitne niebo, pozostawiając po sobie powietrze „gładkie jak masło”, wyszliśmy na start. W mokrej, srebrzystej od rosy trawie zostały urwane, jakby zgubione u końca wybiegu ślady kół samolotów. Maszyny pełzały spod hangaru niby ćmy z rozwiniętymi do lotu skrzydłami, wykręcały pod wiatr i nagle podrywały się, unosiły ogony, pędziły przed siebie, wzbijały się ponad horyzont, kładły się w wiraże i wstawały do poziomu, krążąc dokoła lotniska jak pracowity rój pszczeli.
Stojąc między uczniami, obok chorągiewki startowej, po raz nie wiem który w życiu tłumaczyłem słowami i ruchami dłoni, jak się robi wywrót.
— Podciągnąć maszynę w górę, jak do pętli, a kiedy będzie w położeniu pionowym, energicznie wdepnąć nogą do oporu. Powinna wam się odwrócić na plecy i wtedy trzeba zamknąć gaz. Nogę, oczywiście zaraz wycofać i utrzymać samolot lotkami, żeby wyszedł równiutko w przeciwną stronę — o tak. Inaczej mówiąc, kolejno wykonujecie: świecę, półbeczkę i — z położenia na plecach — półpętlę w dół, przy czym maszyna powinna zawrócić o 180 stopni, nie tracąc wysokości. Jasne?
Uczeń w dziewięćdziesięciu wypadkach na sto odpowiada, że jasne, a w pięćdziesięciu — nie ma zielonego pojęcia, jak się do tego zabrać. Częściowo rozjaśnia mu się w głowie podczas pokazowego lotu z instruktorem. Resztę musi zdobyć własnym doświadczeniem, co zresztą nie jest niebezpieczne, jeśli ma się na karku głowę, a nie sklep z włoszczyzną.
Brzozowski należał do tych z głową. Zrobiłem z nim dwa wywroty, a potem dałem mu chwilę odpoczynku, nabierając większej wysokości. Lotnisko spłaszczyło się, zmalało, czochrała szczotka lasu przywarła do ziemi jak ciemny liszaj.
Lecieliśmy pod wiatr, ze słońcem wysoko za plecami. Końcami stóp dotykałem orczyka, między palcami prawej dłoni lekko trzymałem uchwyt drążka.
— Zaczynaj pan — powiedziałem.
Skinął głową i zaraz potem ziemia dała nurka pod ogon płatowca, a na wprost stanął nieruchomy błękit. Wtem orczyk steru bocznego obrócił się w lewo, maszyna przewinęła się na plecy i nagle ścichł silnik. Horyzont zatoczył się w bok, słońce zajrzało nam w oczy, wyleciało jak piłka nad nasze głowy i dał się słyszeć narastający szum, podczas gdy nabieraliśmy prędkości, nurkując po wyjściu z półpętli.
— Gazu! — powiedziałem. — Jeszcze raz.
Teraz lecieliśmy z wiatrem, więc główną rolę zagrało słońce: pośliznęło się na niebie jak żółtko na emaliowanym talerzu, sprzed maszyny wpadło nam pod nogi, przemknęło dokoła skrzydeł, uciekło w górę, zostało z tyłu, za nami.
Powtórzyliśmy jeszcze dwukrotnie to astronomiczne ćwiczenie.
— Dosyć. Schodzimy. Dla wprawy — spiralą.
— Niech pan wyprowadzi na trzystu metrach z wiatrem. Wejdzie pan w okrążenie i proszę lądować.
Ziemia urosła i stała się znów trójwymiarowa: hangary nabrały kształtu prostopadłościanów, kożuch lasu podparła kolumnada rudoczerwonych sosnowych pni, główna ulica przedmieścia zbiegała w dół, ku lotnisku. Brzozowski prawidłowo zaszedł do lądowania i zamknął gaz. Byliśmy już nad skrajem lotniska i należało zmniejszyć kąt lotu ślizgowego, aby wytracić prędkość. Ale on jakby o tym zapomniał, nie poprawił nawet zwisu na lewe skrzydło.
— Ściągać! — zawołałem. — Co się z panem dzieje? Nie zareagował. Nie miałem czasu na dalsze uwagi: lewe koło szurnęło po ziemi, samolot odbił się i chwyciłem ster, żeby w ostatniej chwili opanować tego „kangura”. Zdołałem wyrównać i osadzić Morane'a z lekko zgiętą osią podwozia, lecz pod koniec dobiegu pochylił się w lewo i zarzucił ogonem. Oczywiście: pękła dętka, a oponę zerwało z felgi…
— Wyłaź pan! — powiedziałem do Brzozowskiego.
Nie odpowiedział, więc potrząsnąłem jego ramieniem i wtedy osunął się bezwładnie na fotelu.
Nie przypominam sobie, czy krzyknąłem, kiedy moje spojrzenie zawadziło o obrotomierz. Szkło osłaniające tarczę było rozbite, a czerwona strzałka urwana i zgięta. To był ten sam obrotomierz: Morane'y do nauki początkowej akrobacji pobraliśmy z drugiej eskadry…
— Zmarł na udar serca — powiedział naczelny lekarz, wróciwszy ze szpitala.
Pomyślałem, że zginął razem z tym obrotomierzem, który go prześladował. Niektórzy koledzy dotąd utrzymują, że zginął przez ten obrotomierz… Nie podzielam tego mniemania. Nie jestem przesądny.
Warszawa 1929
Mniszka z Monte Benito
Historia mniszki z Monte Benito stanowi w moim życiu jedną z tych niezapomnianych przygód, które wstrząsają nerwami, a przez niezwykłość i tajemniczość faktów i zdarzeń nieprawdopodobnych, a jednak prawdziwych, wymykają się trzeźwemu osądowi. Od owych zdarzeń minęło już sporo czasu, lecz ilekroć mówię lub myślę o pięknej mniszce i pierścieniu z szafirem, znowu popadam w kolizję z realną oceną zjawisk, których byłem świadkiem. Toteż pisząc o nich, będę się starał przedstawić tylko fakty i powstrzymam się od ich oceny, dając czytelnikowi obraz bezpośredniej reakcji mego umysłu i nerwów na dziwne wypadki, które wydarzyły się w Monte Benito.
Ukończywszy duże roboty rządowe w Warszawie około przebudowy głównego dworca kolejowego, pojechałem na odpoczynek do Włoch. Włócząc się po wybrzeżach Adriatyku i nie zagrzewając nigdzie dłużej miejsca, po miesiącu dotarłem do Rimini, gdzie zupełnie niespodziewanie spotkałem dawnego przyjaciela i kolegę z des Beaux-Arts, architekta Leonarda Deriniego. Po wzajemnych powitaniach i wymianie chaotycznych pytań i odpowiedzi wstąpiliśmy na wino do pobliskiej tawerny, aby naprawdę porozmawiać.
Pomijam tu szczegóły dotyczące mojego przyjaciela i jego świetnej kariery. Dość, że właśnie przed kilku dniami otrzymał od urzędu administracyjnego Ligi Narodów propozycję zaprojektowania i wykonania pewnych prac dla tej instytucji w Genewie. Mówił o tym, gestykulując żywo i przewracając białkami czarnych oczu, jak zwykle, kiedy dawał się unosić swemu temperamentowi południowca. Nagle zasępił się i zamilkł.
— O co chodzi? — zapytałem. — Coś przeszkadza ci w realizacji tych planów? Może mógłbym w czymś pomóc?
— Ależ oczywiście! — wykrzyknął. — Jak długo zostaniesz tutaj?
Obliczyłem w myśli moje zasoby, które stopniały już znacznie od wyjazdu z kraju. Właściwie miałem zamiar wracać w końcu tygodnia, ale ostatecznie mógłbym przy pewnych oszczędnościach przedłużyć pobyt w Rimini o kilka dni. Powiedziałem o tym Leonardowi.
— Ach, nie o to chodzi! — machnął ręką. — Co byś zrobił mogąc tu popracować ze dwa miesiące, za dobrym wynagrodzeniem, rozumie się?
— Zostałbym. Ale…
— Nie ma żadnego „ale”. Posłuchaj: o pół godziny jazdy pociągiem stąd leży urocza miejscowość i miasteczko Monte Benito. Jest tam kościół ze słynnym obrazem Madonny, cudownej Madonny, musisz to wiedzieć! A proboszczem tej parafii, bogatej parafii, musisz to wiedzieć także, jest mój wielki przyjaciel, ksiądz Pietro Verduccio, któremu obiecałem przeprowadzić osobiście roboty związane z odnowieniem i częściowym przebudowaniem kościoła. Zaczęliśmy przed miesiącem, ale do końca jeszcze daleko, a ja muszę za parę dni jechać do Genewy. Widzisz, nie mogę powierzyć tych robót byle komu, choć znalazłbym wielu chętnych. Ale Verduccio zgodzi się tylko na kierownictwo prawdziwego artysty. Ma po temu słuszne powody: wnętrze kościoła przedstawia wielką wartość jako zabytek. Zainteresuje cię to z pewnością, a padre udzieli ci chętnie wielu ciekawych objaśnień i szczegółów historycznych. Rozumiesz chyba, w jakim jestem kłopocie! Mam osobiste zobowiązania wobec proboszcza i muszę dać mu kogoś na swoje miejsce, kto nie zawiódłby jego i mojego zaufania. Przy tym czas nagli, a jedynym człowiekiem, który odpowiada warunkom, jesteś ty…
Wahałem się krótko. Przyjąłem propozycję i tego samego dnia po południu pojechałem z Leonardem do Monte Benito.
Przyjaciel mój nie przesadził ani trochę mówiąc, że miasteczko jest urocze. Leży w dolinie otoczonej przez łagodne stoki gór i otwartej od strony morza, tonąc w soczystej zieleni łąk i gajów. Wschód słońca wlewa się potokiem purpury odbitej w morzu i różowi białe, oplecione glicynią albo winem domy, zapalając w szybach okien jaskrawe ognie. Zachód nasyca przestrzeń błękitnawym zmierzchem, podczas gdy daleko nad morzem zapalają się pierwsze gwiazdy.
Kościół stoi poza miastem, na niewielkim wzniesieniu i zdaje się błogosławić swoim złotym krzyżem mieszkańcom tego cichego zakątka. Jest to dawny niewielki klasztor zakonu cystersek przebudowany w pierwszej połowie XIX wieku. Przeróbki zmieniły dość znacznie gotycki styl, w którym zbudowano niegdyś klasztor. Ten pierwszy we Włoszech gotyk, który później uległ wpływom architektów pizańskich i sieneńskich, zachował jednak strzelistość i śmiałość. Piękna, stara budowla ucieka, zda się, z ziemi w błękit nieba…
Przybyliśmy na plebanię w porze obiadowej. Padre Verduccio, uprzedzony o naszym przyjeździe, witał nas na progu i niezwłocznie posadził za stołem w obszernej, zacienionej sieni gdzie panował miły chłód. Biały jak gołąb staruszek, ruchliwy i gadatliwy, był nadzwyczaj gościnny. Jego pokrytą zmarszczkami twarz ożywiały czarne, pełne jeszcze młodzieńczego blasku oczy, które zdawały się uśmiechać życzliwie do każdego. Opowiadał z ożywieniem o postępach robót restauracyjnych we wnętrzu kościoła i cieszył się ze szczęśliwego trafu, który ułatwił Leonardowi znalezienie zastępcy.
Po obiedzie mój przyjaciel zaproponował obejrzenie kościoła, zaznajomienie się ze stanem robót i z planem ich wykończenia, który należało jeszcze uzupełnić. Zgodziłem się, oczywiście, jak najchętniej. Moja ciekawość, podniecona opowiadaniem proboszcza o starych freskach Duccia w głównej nawie, wystawiona była na ciężką próbę, tym bardziej iż zbliżał się wieczór, a z nim ciemność, która mogłaby oddalić zwiedzenie terenu pracy do następnego dnia.
Każda nowa robota budzi we mnie zrozumiałe zainteresowanie, ale tym razem po prostu paliła mnie dziwna niecierpliwość. Nie miałem żadnych „przeczuć” tego, co nastąpiło później i nie umiałbym odpowiedzieć, dlaczego tak mi się śpieszyło. Może dwumiesięczna próżniacza włóczęga wpłynęła na moją gorliwość? A może proboszcz tak potrafił mnie zaciekawić opisem cudownego obrazu, architektury i fresków? Dość, że moja wdzięczność dla Leonarda wzrosła jeszcze bardziej, że byłem szczerze zadowolony z decyzji pozostania tu przez kilka miesięcy i że odetchnąłem z ulgą wyszedłszy przed plebanię i stwierdziwszy, iż do zmierzchu jeszcze daleko.
Po kilkunastu kamiennych stopniach weszliśmy wszyscy trzej pod rusztowania i minąwszy przedsionek znaleźliśmy się we wnętrzu kościoła. Z góry przez witraże wpadało kolorowe światło, ściekało po marmurowych kolumnach i kładło się na płyty podłogi zasypane teraz pyłem i gruzem. W połowie wysokości ścian biegła wokół szeroka galeria z kutą ręcznie żelazną balustradą pięknej roboty. Marmurowy chór krył w głębi organy przysłonięte przez robotników brezentem. Główny ołtarz jaśniał w promieniach słońca, które wpadały przez wysokie okna, tworząc bogatą, barwną plamę blasku. Cudowny obraz Madonny był odsłonięty i mogłem do woli podziwiać subtelność, z jaką nieznany artysta oddał rysy jej twarzy. Stare płótno, świetnie zachowane, przykuwało wzrok niezwykłym wyrazem oczu matki, która straciła syna.
Proboszcz modlił się chwilę, a potem poprowadził nas krętymi schodami na galerię, aby mi pokazać freski zasłonięte od dołu rusztowaniami. Konstrukcja tych schodów zaciekawiła mnie szczególnie. Były chyba wykute w jednym ogromnym bloku granitu, który musiał ważyć co najmniej osiemset ton. Na próżno szukałem spojeń, które świadczyłyby, że jest złożony z kilku części. Pomyślałem o trudnościach technicznych transportu i ustawienia takiego kolosa na właściwym miejscu. Musiały być bardzo duże, a przy uwzględnieniu ówczesnych środków zaledwie możliwe do pokonania. Zdziwiło mnie, że ani proboszcz, ani Leonardo nie zwrócili na to uwagi. Postanowiłem zapytać później księdza Verduccio o historię tych schodów, a tymczasem, pozostając nieco w tyle, przyjrzałem się im dokładniej.
Eliptyczny kształt podstawy, zachowany aż do poziomu galerii, rozcięty był ślimakowatą linią wykroju stopni. Na zewnętrznej i wewnętrznej ścianie wykuto girlandy liści dębowych oraz stacje drogi krzyżowej. Więcej szczegółów na razie nie mogłem zbadać, bo Leonardo wzywał mnie na galerię. Pośpieszyłem tam niezwłocznie i wkrótce, zajęty freskami, zapomniałem o schodach.
Nie będę opisywał piękności sklepień, malowideł ściennych i plafonów odnowionych pod kierownictwem jednego ze znanych malarzy i konserwatorów; zajęłoby to zbyt wiele miejsca.
Obeszliśmy dokoła cały kościół, po czym proboszcz otworzył drzwi obok chóru, które prowadziły z galerii na korytarz biegnący wzdłuż cel klasztornych. Te cele miały pozostać nienaruszone (ze względu na cenne freski na ścianach korytarza, które w przeciwnym razie musiałyby ulec zniszczeniu), natomiast cele na dole miały zostać zniesione na rzecz poszerzenia dolnej części nawy. Korytarz i górne cele miały spoczywać na kolumnach, które już w większości ustawiono.
Zeszliśmy po wąskich drewnianych schodach do zakrystii, po czym obejrzeliśmy jeszcze całą plebanię, sad owocowy i słynną w całej okolicy truskawkarnię.
Tego dnia nie zdarzyło się nic szczególnego. Leonardo zaznajomił mnie z planem robót i po wczesnej wieczerzy odjechał do Rimini, a ja poszedłem do swego pokoju na piętrze i do późnej nocy studiowałem szkice przebudowy.
Pierwsze dni mego pobytu w Monte Benito upłynęły również bez szczególnych wydarzeń. Szybko zorientowałem się w rozkładzie prac i sposobie ich wykonania. Derini zorganizował to znakomicie, nie trzeba było niczego zmieniać i na razie nie miałem żadnych trudności.
Zwykle wstawałem zaraz po wschodzie słońca i po śniadaniu szedłem na budowę. W południe przychodził po mnie proboszcz, oglądał postępy robót i czasem udzielał mi rad, które wkrótce nauczyłem się cenić. Potem był obiad i dwugodzinny odpoczynek w najgorętszej porze dnia, a potem znów robota, do zmierzchu.
Właściwie moja ciągła obecność przy budowie nie była konieczna. Wystarczyłoby, gdybym w ciągu dwóch-trzech godzin kontrolował to, co wykonali brygadziści i rzemieślnicy; ale padre Piętro umiał natchnąć mnie pilnością, więc osobiście kierowałem niemal każdą robotą.
Trudności nastręczyło mi dopiero rozwiązanie sprawy granitowych schodów. Należało przesunąć je pod kolumny ustawione na miejscu wyburzonej ściany dolnego korytarza między dawnymi celami a wnętrzem kościoła. W tym celu przede wszystkim trzeba było zbadać fundament granitowego bloku, a następnie wykonać nowe fundamenty tam, gdzie miały teraz znaleźć się schody. Ale kiedy pomyślałem o sposobach przesunięcia bloku i obliczyłem koszty, okazało się, że zbudowanie dźwigów, wzmocnień pomocniczych, szyn i filarów pochłonie znaczną kwotę w ogóle na ten cel nieprzewidzianą. Całe popołudnie łamałem sobie głowę nad mniej kosztownym rozwiązaniem, ale na próżno. Pozostawało tylko jedno wyjście: nie ruszać schodów z miejsca. Ale pozostawienie ich w dotychczasowym położeniu po usunięciu ściany, pod którą stały, psuło całe wnętrze.
Wieczorem zwierzyłem się ojcu Piotrowi z moich kłopotów, pokazałem mu plany, wyliczenia i raz jeszcze zsumowałem koszty.
— Tak — powiedział zafrasowany. — Takiej sumy nie wydostanę dodatkowo. Trzeba wymyślić inny sposób.
— Czy ksiądz jest pewien, że schody zostały wykute w jednym bloku kamiennym?
— Chyba tak… Ufundował je hrabia de Ponte Rossa w roku 1485 z okazji przywdziania szat zakonnych przez jego córkę. Blok granitowy pochodzi z dóbr tej rodziny, a jego transport do Monte Benito trwał kilka miesięcy. Schody wykuto i ozdobiono rzeźbami po ustawieniu bloku w kościele, jakkolwiek dopiero późniejsze kroniki wspominają o specjalnie w tym celu zbudowanych głębokich podziemiach sięgających litej skały. Podobno istnieje ukryte wejście do tych podziemi, leżących pod piwnicami kościoła, ale tajemnica owego wejścia rzekomo zaginęła wraz z nagłą, gwałtowną śmiercią przełożonej klasztoru, wkrótce po ufundowaniu schodów przez hrabiego. Opowiadają o tym ludowe podania, powtarzane turystom przez przewodników i miejscowych rybaków. Ich relacje są zresztą do pewnego stopnia zgodne z prawdą: większość starszych kościołów i klasztorów u nas stoi na gruzach świątyń pogańskich.
Co się tyczy pierwotnej budowli klasztornej, to jej powstanie przypada na wiek XIII, a pierwszym architektem był nie znany mnich. Później przebudował klasztor sam Wawrzyniec Maitani, twórca katedry w Orvieto. Rozumiem, że interesują pana głównie fundamenty i schody. Otóż opowiadają, że od strony morza znajduje się wylot podziemnego korytarza prowadzącego pod klasztor. Z różnicy poziomów wynikałoby, że ten korytarz łączy się z dawnymi fundamentami wspartymi na skale. Kilka lat temu sam próbowałem sprawdzić, dokąd prowadzi, ale okazało się, że zasypany jest gruzem; sklepienie musiało się zawalić, i to na znacznym odcinku. Poszukiwałem także wejścia do podziemi z dostępnych piwnic kościoła, ale na próżno.
Wracając do podań ludowych związanych z tajemnym wejściem wprost z głównej nawy, opowiem panu to, co słyszałem od mego poprzednika, księdza Mikołaja Melano i od kilku starszych mieszczan. Otóż w czasie, gdy de Ponte Rossa miał ufundować schody, z którymi ma pan teraz tyle kłopotów, cała okolica drżała przed słynnym łupieżcą, kapitanem Spello, który ze swoją bandą napadał nie tylko na kupców i bogatych mieszczan, lecz także na pomniejsze zameczki i klasztory. Monte Benito miało wówczas załogę wojskową, ale okoliczne wsie i miasteczka były ciągle terroryzowane i zamożniejsi ludzie zaczęli znosić do klasztoru na przechowanie cenne przedmioty: srebro, pieniądze i klejnoty. De Ponte Rossa na prośbę matki Franceski, ówczesnej przełożonej klasztoru, wraz z ustawieniem bloku schodów powierzył Antoniemu Federighi, architektowi sieneńskiemu, wykonanie w największej tajemnicy przejścia z nawy kościelnej do lochu mającego służyć jako skarbiec, w którym przechowywano między innymi depozyty prywatne. Podobno istniał jakiś ukryty kunsztowny mechanizm otwierający wejście; jego działanie wiadome było tylko architektowi, hrabiemu i przełożonej. Federighi zmarł wkrótce, nie zostawiwszy planów wykonanych prac.
Było to w rok po wstąpieniu córki hrabiego do klasztoru. Podanie głosi, że młodziutka Maria de Ponte Rossa nie z własnej woli została zamknięta w murach Monte Benito. Na krótko przedtem zaręczyła się z tajemniczym rycerzem, który zjawił się nie wiadomo skąd i od pierwszego spojrzenia podbił serce hrabianki. Tajemniczość, jaką się otaczał, prędko prysła: wyszło na jaw, że jest kapitanem Spello, zbójem, gwałcicielem i świętokradcą. Mimo to Maria nie wyrzekła się jego miłości, a zamknięta w klasztorze nie chciała się poddać regułom zakonu i często zasługiwała na kary i upomnienia. Była krnąbrna, pusta i niereligijna, czasem ważyła się nawet na bluźnierstwa. Jej zamiłowanie do strojów i klejnotów wywoływało powszechne zgorszenie. Mimo to przełożona nie traciła nadziei, że Maria poprawi się z czasem, pozbędzie się wad i zapomni o grzesznej miłości, która była ich źródłem. W rok później de Ponte Rossa zmarł, zapisawszy klasztorowi duży legat, a między innymi — w imieniu córki — piękny zbiór klejnotów dla cudownego obrazu Madonny. Kiedy klejnoty przywieziono do Monte Benito i zawiadomiono Marię o ostatniej woli zmarłego, zapragnęła obejrzeć ten „swój” dar. Matka Francesca, przygotowana na wybuch gniewu, była zdziwiona pokornym tonem jej prośby. Życzeniu Marii stało się zadość. Wezwano ją do przełożonej i pozwolono do woli dotykać klejnotów i patrzeć. Nie okazywała żalu czy choćby niezadowolenia. Tylko zaręczynowy pierścień z szafirem prababki wywołał na jej lica przelotny gorący rumieniec. Odeszła cicha i pokorna, jak przyszła. Od tego czasu zaszła w niej zadziwiająca zmiana: o ile przedtem ociągała się i unikała praktyk religijnych, o tyle teraz, od czasu umieszczenia klejnotów za szkłem cudownego obrazu Madonny, całymi godzinami klęczała na zimnej posadzce zatopiona w modlitwach.
Stała się uległa, cicha i pokorna, a siostry zakonne uznały tu za nowy cud, jaki się spełnił w ich obecności.
Tymczasem o napadach i rozbojach osławionego kapitana Spello ucichło, jego banda została rozproszona, a on sam przepadł bez wieści. Przełożona klasztoru, zostawszy po śmierci architekta i hrabiego jedyną panią tajemnicy skarbca, zwróciła depozyty właścicielom. W całym kraju zapanował spokój. Aż pewnego dnia do bramy zakołatał samotny wędrowiec w habicie, przynosząc dar dla cudownego obrazu od kogoś, czyjego nazwiska nie mógł wymienić związany przysięgą. Ów ktoś, możny pan zapewne, bo dar przedstawiał wartość kilku tysięcy florenów, miał być rycerzem powracającym z wyprawy krzyżowej. Zakonnik zostawił cenną szkatułkę i odszedł, nie przyjąwszy gościny.
Tej samej nocy w Monte Benito rozegrały się niesamowite sceny i wypadki, których słabe echo po dziś dzień rzekomo tu powraca. O północy obudził mieszczan rozpaczliwy krzyk, dobiegający od strony klasztoru, tak głośny, że niemal wszyscy wylegli przed domy, myśląc, że to pożar lub napad zbrojny. Przestrach zamienił się w panikę, kiedy dzwon alarmowy na rynku zaczął sam, nie poruszony przez nikogo, bić głośno, a potem nagle pękł i urwał się z belki, na której był zawieszony. Byli tacy, którzy widzieli korowód diabłów i czarownic biegnący od strony klasztoru przez wyludnione nagle ulice, i inni, którzy dostrzegli mknących przez pociemniałe niebo jeźdźców Apokalipsy. Ktoś dojrzał w mroku wleczoną przez upiory mniszkę, jeszcze inny twierdził, że na własne oczy widział zarazę morową o trupiej twarzy starej kobiety, w białej, skrwawionej chuście. Tej nocy w klasztorze rozegrała się tajemnicza tragedia: nad ranem znaleziono matkę Franceskę martwą u podstawy schodów de Ponte rtossa, a chociaż na jej ciele nie było żadnych ran, wyraz przerażenia zastygły w twarzy wskazywał na śmierć gwałtowną. Jednocześnie w niewytłumaczony sposób znikła z klasztoru Maria, a za szkłem cudownego obrazu Madonny zabrakło pierścienia z szafirem. Później ustaliło się mniemanie, że donna Maria de Ponte Rossa, nie mogąc pohamować chęci posiadania tego pierścienia, popełniła świętokradztwo i po opuszczeniu świętego miejsca została porwana przez diabła. Dotąd utrzymuje się wśród ludu wiara, że co roku, w nocy z dziesiątego na jedenasty czerwca, grzeszna jej dusza wraca do murów klasztornych szukając przebaczenia i ratunku…
Proboszcz umilkł. Zegar powoli zaczął wydzwaniać kwadranse: było trzy na dwunastą. Ani się spostrzegłem, kiedy zrobiło się tak późno.
Wstałem, żeby pożegnać gospodarza i życzyć mu dobrej nocy. Oczy kleiły mi się do snu, do czego w znacznej mierze przyczyniła się chyba butelka wina wypita w czasie kolacji. Mijając próg, przypadkowo spojrzałem na kalendarz: był dziesiąty czerwca.
Przyznaję, że jakiś niemiły dreszczyk przebiegł mi po grzbiecie. Wchodząc po schodach na piętro, gdzie zajmowałem dwa pokoje z widokiem na fasadę kościoła, myślałem o tajemniczym zniknięciu mniszki z klasztoru Monte Benito, a kiedy przez otwarte okno spojrzałem na ciemną sylwetę wieży, opanowało mnie dziwne uczucie niepokoju. Bezwiednie nasłuchiwałem, czy nie rozlegnie się krzyk przerażenia, oczekiwałem uderzenia nie istniejącego dzwonu, wypatrywałem postaci rycerza lub odzianej w habit zakonny mniszki wykradającej się cichaczem z kruchty.
Noc była parna i duszna, lecz mimo to zamknąłbym okna i zasłoniłbym je żaluzjami, gdyby nie wstyd przed sobą samym. Czułem, że nerwy mam nie w porządku i przypisywałem to wytężonej pracy w ostatnich dniach, a zwłaszcza strapieniu z powodu nie rozwiązanego problemu schodów de Ponte Rossa.
Położyłem się i próbowałem usnąć. Na próżno. Widziałem przez zamknięte powieki piękną mniszkę wleczoną za włosy po pustych uliczkach Monte Benito przez szatana, to znów zastygłe zwłoki przeoryszy, leżące na marmurowej posadzce. Z kątów pokoju zdawały się wypełzać jakieś widma… Wreszcie zdawało mi się, że tuż za oknem czyhają na moje spojrzenie dwie głowy: jedna o wąskim, gładkim czole i twarzy z gęstym zarostem — hrabiego, druga z natchnionym obliczem w okolu siwych włosów — mistrza sieneńskiej architektury.
Wstałem. Spojrzałem w okno. Rozejrzałem się po pokoju. Naturalnie nikogo nie było. Roześmiałem się drwiąco, lecz ten wymuszony śmiech niewiele mi pomógł. Byłem zirytowany. Zapaliłem papierosa i spojrzałem na zegarek. Od pożegnania z proboszczem upłynęło zaledwie pięć minut.
Pięć minut? Sprawdziłem, czy mój zegarek idzie. Szedł!
Zapaliłem lampę, usiadłem przy stole i próbowałem czytać, ale znów zaczął ogarniać mnie niepokój. Po chwili zdało mi się, że z kąta pokoju ktoś na mnie patrzy. Zmieniłem pozycję. Teraz miałem uczucie, że od strony okna przyglądają mi się czyjeś oczy. To było nie do wytrzymania! Rzuciłem książkę i zacząłem chodzić tam i z powrotem. Usiłowałem myśleć o czymś innym, ale myśl wracała uparcie do podania o pierścieniu skradzionym Madonnie. Widziałem ten pierścień na palcu wąskiej białej dłoni hrabianki de Ponte Rossa. Szafir lśnił tysiącem ogni, bladł, to znów ciemniał, chwilami zasłaniał mi całe pole widzenia, by nagle znów ukazać się na tle tej dłoni. Było to niewypowiedzianie męczące.
Kiedy znów spojrzałem na zegarek, ogarnęła mnie wściekłość: brakowało pięciu minut do północy…
Należy walczyć bronią przeciwnika — pomyślałem i ująłem klamkę.
Na początku niezupełnie uświadamiałem sobie, dokąd pójdę, ale schodząc na dół postanowiłem przekonać samego siebie o bezsensowności i nierealności nerwowych przywidzeń i majaków. Słowem, postanowiłem obejść całe wnętrze kościoła. Klucz miałem w kieszeni roboczej bluzy, której zwykle używałem na budowie i której nie zmieniłem tego wieczora, idąc do proboszcza na kolację. Pewnym krokiem przeszedłem dziedziniec i wstąpiłem na stopnie portalu. Powzięta decyzja od razu mnie uspokoiła, niepokój rozwiał się. Miałem nad nim przewagę: inicjatywa była po mojej stronie. Namacałem otwór w zamku i wsunąłem klucz obracający się — wiedziałem o tym — z niemiłym zgrzytem. Już miałem go przekręcić, gdy wtem z dołu, od strony miasteczka buchnął w ciszę jęk dzwonu! Zamarłem z wrażenia, pot wystąpił mi na czoło. Więc to prawda. Echa sprzed wieków wracają… Liczyłem uderzenia dzwonu: Raz — dwa — trzy — cztery… Nikt nie ciągnie za sznur, dzwon bije sam, poruszany jakąś siłą… pięć-— sześć — siedem — osiem… Bije na trwogę, lecz za chwilę pęknie i upadnie na ziemię, a wtedy…. dziewięć — dziesięć — jedenaście — dwanaście…
Cisza.
Zegar na wieży ratusza!
Zegar wybijający północ.
Przekręciłem klucz, nie zazgrzytał jak zwykle. Czyżby ktoś naoliwił zamek? Uchylam ciężkie dębowe drzwi, przygotowany, że wionie na mnie chłodem z ciemnej kamiennej nawy. Ciemnej? Ależ tam jest światło! Na głównym ołtarzu płoną woskowe świece i kryształowy pająk zwisający spod kopuły jarzy się blaskiem. Gdzie znikły świeżo ustawione kolumny podtrzymujące galerię? Na ich miejscu wznosi się gładka ściana, jak dawniej. Nie ma rusztowań, które tu były jeszcze dzisiejszego wieczora. Ołtarz jest jakiś inny, okna jakby niższe… nie, to chyba cienie tańczące po ścianach tak łudzą wzrok. Obraz Madonny… Jakiż blask! Ile klejnotów! A przecież na czas robót klejnoty zostały złożone w banku.
Lekki odgłos kroków wyrywa mnie z osłupienia. Po stopniach schodzi młoda zakonnica. Stąpa ostrożnie, skrada się, rozgląda się dokoła, ale mnie nie dostrzega. Spod plisowanego czepka wymykają się kosmyki krótko przyciętych włosów, blada cera twarzy barwi się lekkim rumieńcem, uśmiechają się czerwone usta… Zbliża się do ołtarza, pochyla się naprzód, wpatrzona w cudowny obraz, który skrzy się, płonie ogniami drogich kamieni. Błyszczą jej oczy, rozdymają się delikatne, cienkie nozdrza. Donna Maria de Ponte Rossa patrzy, patrzy, wspina się na palce, wyciąga rękę… Lecz obraz jest za wysoko. To nic: opiera się na rękach, podciąga się zręcznie w górę, staje na ołtarzu… Odchyla ramę z szybą, jedno spojrzenie: „Tylko mój pierścień…”
I nagle — krzyk: „Zbrodnia!”
Z cienia wychyla się postać starej kobiety w habicie, chwiejnym krokiem biegnie w stronę ołtarza, potyka się, omal nie pada, lecz grozi zaciśniętą pięścią:
„Zbrodnia!”
Maria spogląda w tył, jej twarz blednie, cała postać pochyła się, jakby miała runąć z ołtarza. Nie. Skoczyła na posadzkę i pędem ku schodom! Przeorysza stara się zabiec jej drogę. Zdąży? Nie zdąży. Dyszy ciężko, wyciąga drżące ramiona i nagle pada na kamienną podłogę, uderzając głową o pierwszy stopień schodów. Donna Maria nie zatrzymuje się, biegnie na górę. Ale ręka przeoryszy błądzi po wypukłościach rzeźb i nagle dzieje się coś zdumiewającego: jednolity granitowy blok rozłamuje się w połowie wysokości i stopnie zapadają w czarną otchłań.
Krzyk i głuchy łoskot ciała uderzającego o podłogę lochu, a potem granitowe stopnie wracają na swoje miejsce zatrzaskują się nad kamiennym grobem.
Cisza.
Wtem gaśnie jedna ze stu czy może dwustu świec w kryształowym pająku, a potem kolejno inne, wszystkie tam, w górze, i wszystkie na ołtarzu. Mrok spada na nawę kościelną.
Zgasła ostatnia i ciemność zalała wnętrze klasztoru. Strach paraliżuje mi wolę, nie mogę ruszyć się z miejsca, boję się dotknąć ręką ściany, pod którą stoję, czekam na coś niepojętego i strasznego, co czai się w ciszy i mroku. Nasłuchuję: jakiś rytmiczny, bliski szmer… Ach, przecież to mój zegarek.
Nerwowy strach rozwiewa się, mija. Wychodzę wolno, aby nie ulec panice, która może przecież powrócić, zamykam drzwi i przekręcam klucz w zamku.
Księżyc oświetla mi teraz drogę, uśmiechając się życzliwie: „To nic, to tylko mary”. Wracam do sypialni, siadam na łóżku, zapalam papierosa. Boże, jakiż jestem senny! Spoglądam na zegarek: jest pięć minut po północy…
Obudziłem się wcześnie, rześki i w dobrym nastroju. Nocne widziadła w pełnym świetle dnia zblakły i nawet fakt, że mój zegarek stał (jak to z całą pewnością stwierdziłem) od godziny jedenastej czterdzieści pięć dnia poprzedniego, nie mógł ani na chwilę wzruszyć mego trzeźwego poglądu na zdarzenia ubiegłej nocy: byłem pewien, że przyśniło mi się to wszystko.
Zaledwie skończyłem się ubierać, zapukano do drzwi.
— Proszę — powiedziałem.
Na progu stał proboszcz, który wstąpił, żeby mnie zabrać na śniadanie. Mówił coś o królikach, które znów wykopały mu kilka dziur w zagonach truskawek.
— Aha — przypomniał sobie — tu jest klucz od kościoła. Zostawił go pan wczoraj na stole w jadalni.
Machinalnie sięgnąłem do kieszeni kurtki, była pusta.
— Czy ksiądz ma jakiś duplikat tego klucza?
— Nie, klucz jest tylko jeden.
No więc — pomyślałem. — To był z całą pewnością przykry sen…
Ten dzień minął jak każdy. Ustawialiśmy ostatnie kolumny podpierające galerię. Moje spojrzenia mimo woli błądziły po miejscach, które widziałem we śnie: tu stała Maria de Ponte Rossa, tam upadła przeorysza. A w tym miejscu otworzyła się przepaść pomiędzy stopniami schodów…
Raz jeszcze obejrzałem je dokładnie. Zostały z pewnością wykute w jednym bloku granitu, nic nie wskazywało na jakiś ukryty mechanizm, który mógłby rozsuwać lub obracać ich część środkową czy jakąkolwiek inną.
Przywidzenia. Senne majaki — pomyślałem. — Może istotnie powinienem trochę rozerwać się i więcej wypoczywać.
Nazajutrz, zamiast pójść do pracy, wybrałem się na spacer po miasteczku, a potem wstąpiłem do tawerny, gdzie z niewielkimi wariantami opowiedziano mi historię hrabianki i kapitana Spello oraz matki Franceski i pierścienia z szafirem. Pokazano mi także miejsce na rynku, gdzie wisiał dzwon. Zawieszono go w roku 1338, w czasie zarazy morowej. Wieścił śmierć i pogrzeby…
Wszystko to bynajmniej nie wpłynęło na uspokojenie moich nerwów. Przeciwnie, znów zacząłem myśleć o starym podaniu i zniknięciu Marii de Ponte Rossa.
W ciągu kilku następnych dni przemyśliwałem nad sposobami przesunięcia granitowego bloku schodów i szczegółowo zbadałem fundamenty. Były rzeczywiście potężne i głębokie, zbudowane wprost na litej skale, stanowiącej podstawę klasztornego wzgórza. Zmierzyłem grubość wszystkich murów i porównałem z wymiarami piwnic. Wszystko się zgadzało. Nie mogło być mowy o przejściu wprost z nawy kościoła do mitycznych, głębiej położonych lochów.
Kazałem kopać w miejscu, gdzie powinien by stanąć nowy fundament schodów. Pod warstwą gruzu ukazał się drobny żółty piasek zmieszany z okruchami wapienia. Trzeba by wykonać bardzo szeroką, głęboko osadzoną podstawę, aby ciężki blok nie osiadł.
Przerwałem pracę. Coś ciągnęło mnie do zbadania podziemnego korytarza, o którym wspominał padre Verduccio. Czy spodziewałem się odkryć tam klucz do tajemnicy? Być może, ale nie przyznawałem się do tego przed samym sobą. Po prostu badałem możliwości przesunięcia schodów de Ponte Rossa.
Proboszcz mówił, że sklepienie lochu jest zawalone już na kilkanaście metrów od wylotu, więc postanowiłem dostać się tam znacznie bliżej kościoła. Zbadałem wylot i kierunek korytarza. Biegł prosto, bez wątpienia w stronę plebanii, pod którą musiał przechodzić, jeśli w ogóle łączył się z dawnymi podziemiami. Wytyczyłem rów prostopadły do przypuszczalnej jego trasy, aby w którymś miejscu natrafić na sklepienie, nawet jeżeli podziemne przejście tworzy linię łamaną albo dzieli się na kilka odnóg.
Robotnicy zaczęli kopać o dziewiątej i do południa dno rowu opuściło się o dwa metry, lecz żadnych śladów sklepienia nie było. Po przerwie obiadowej ziemię trzeba było wybierać wiadrami, więc tempo roboty osłabło. O piątej na głębokości trzech metrów natrafiliśmy na skałę.
Korytarza nie ma, nie ma głębokich lochów pod fundamentami kościoła, skarbiec klasztorny nigdy nie istniał.
— Niech pan rozsadzi skałę — powiedział proboszcz. Stał nad brzegiem rowu i pochylał się ku mnie. — Ile metrów wykopano?
— Prawie trzy — odpowiedziałem zniechęcony. — Tam głębiej też chyba nic nie ma albo korytarz przebiega inaczej, niż przypuszczaliśmy.
Mimo to posłałem po świdry i chloratyt. W godzinę robotnicy pod moim kierunkiem założyli sześć ładunków wybuchowych, połączyli je lontem piorunującym i kapslą z krótkim odcinkiem sznura Bickforda, którego koniec zapaliłem od papierosa. Po trzydziestu sekundach nastąpił wybuch. Ale nie pomyślałem o jednym: ściany wykopu zabezpieczone rzadkimi stemplami i prowizorycznym oszalowaniem nie wytrzymały wstrząsu i osunęły się. Zakląłem głośno. Zniszczyłem całodzienną pracę przez własną nieoględność.
— Loch! Loch! — rozległy się wołania.
Poderwałem się i jednym susem znalazłem się na skraju osypiska. Na dnie ciemniał otwór wybity w skale.
Na czarnych, wilgotnych ścianach skaczą cienie i błyski rzucane przez latarnie kołyszące się w takt niepewnych kroków. W powietrzu czuć stęchliznę i jakieś zgniłe wyziewy. Po obu stronach wykutego w skale korytarza widać wąskie nisze o trudnym do odgadnięcia przeznaczeniu. Wreszcie loch rozszerza się i dzieli na trzy odnogi. Wybieramy pierwszą na prawo. Poziom jej podnosi się dość stromo i nagle wyrasta przede mną gładka ściana. Koniec.
Wracamy, sprawdziwszy, że tą drogą nie ma żadnego połączenia, i rozdzielamy się: proboszcz idzie na lewo, ja prosto, środkowym odgałęzieniem. Każdemu z nas towarzyszy robotnik z zapaloną latarnią.
Mijam dwie nisze podobne do spotkanych poprzednio i zatrzymuję się przed kratą, która zamyka dalszą drogę. Ale żelazne sztaby dawno przeżarła rdza; bez trudu wyłamujemy je kilofem i teraz wchodzimy do obszernej, choć niskiej, okrągłej piwnicy.
Według moich obliczeń jesteśmy pod główną nawą kościoła. Oświetlam latarnią sklepienie. W samym jego środku zaczyna się metrowej średnicy „komin” rozszerzający się lejowato ku górze i zamknięty skośnym granitowym stropem.
Muszę to obejrzeć z bliska, przydałaby się drabina. Ale mój krzepki towarzysz ma gotowe rozwiązanie:
— Niech pan stanie na moich ramionach, signore, utrzymam pana.
Przyklęka, a następnie wolno unosi mnie w górę, opierając się o ścianę komina. Opukuję te ściany i dziwaczny strop kilofem, odpowiadają głośnym, suchym odgłosem, więc nie są grube. Jakiś dziwnego kształtu czop sterczy nieco powyżej mojej głowy. Uderzam raz i drugi. Czop drgnął. Jeszcze raz! I wtedy pochyły strop opada na mnie, a jednocześnie strumień światła uderza mnie w oczy. Tylko na parę sekund, bo zaraz znów zamyka się z trzaskiem.
Dostałem porządnie po łbie i potłukłem się dodatkowo, spadając z podtrzymujących mnie barków, ale nie miałem wątpliwości: ruchomy skośny strop jest dolnym biegiem schodów de Ponte Rossa!
Wstałem przy pomocy wystraszonego robotnika i zapaliwszy papierosa zacząłem rozważać. Niewątpliwie znajdowaliśmy się obaj dokładnie pod blokiem schodów, a w takim razie „komin” musi przechodzić przez ich fundament. Co za tym idzie, granitowy blok jest wewnątrz pusty; stopnie zostały wykute nie tylko od wierzchniej ich strony, lecz również od spodu, a przynajmniej usunięto stamtąd zbyteczny kamień. A więc pusty blok zaopatrzony w dość prosty mechanizm, który z kilku stopni czyni zapadnię. Pusty blok waży oczywiście najwyżej trzecią część tego, co ważyłby pełny. Znikają wszystkie trudności: przesunę schody de Ponte Rossa pod galerię!
Byłem pewien, że jedna z rzeźb na granitowej ścianie tych schodów stanowi przycisk czy też przełącznik dźwigni, która uruchamia zapadnię. Prawdopodobnie mechanizm nie był używany od paru wieków i zaciął się. Dlatego nie działał, gdy próbowałem go uruchomić. Dopiero uderzywszy w czop wewnątrz „komina” spowodowałem obrót zapadni.
Więc rzeczywistość jest dopełnieniem widziadeł i mar? Ależ tak. Odkryłem tajemnicę schodów de Ponte Rossa i dawno zapomniane wejście z kościoła do lochu, może do skarbca klasztornego. Trzeba dokładnie przeszukać tę piwnicę, zajrzeć w każdy zaułek murów, otworzyć spróchniałe skrzynie pod ścianami, opukać ściany i podłogę. Trzeba szukać, bo brakuje mi jednego ogniwa między przeszłością a chwilą obecną.
Szukamy więc. Latarnie kołyszą gładkimi, wykutymi w skale ścianami, głębokie, wąskie wnęki i nisze zdają się ziewać pod wpływem przesuwania się światła, puste skrzynie rozpadają się w pył, świecą próchnem. Nie, nic więcej tu chyba nie znajdziemy…
Mieliśmy już wracać, gdy spostrzegłem tuż przy wyjściu jeszcze jedną niszę, której nie zauważyłem wchodząc. Uniosłem latarnię… i cofnąłem się o krok. W ciemnej wnęce leżał szkielet ludzki, owinięty resztkami zetlałej materii. Robotnik stojący obok mnie krzyknął i chwycił mnie za ramię. Nie zważałem na niego, pochłonięty jedną tylko myślą. Usunąwszy rozsypujący się proch, spojrzałem na dłoń szkieletu. Na białej kości palca błyszczał wielki szafir w złotej oprawie pierścienia: ostatnie, brakujące ogniwo.
Dęblin 1930
Część druga
…z tej ziemi
Kanalia
— To jasne — powiedział inżynier otrząsając popiół z cygara. — Każdy mężczyzna, nawet mający opinię wzorowego gentlemana, gdy chodzi o zdobycie względów pięknej kobiety, może popełnić w stosunku do niej coś, za co pół-żartem nazwalibyśmy go kanalią. Ale w jej oczach pozostanie mimo to gentlemanem.
Doktor uśmiechnął się ironicznie.
— Jeżeli tak — odrzekł — to większość gentlemanów należałoby zaliczyć do kanalii…
— Niekoniecznie, bo…
Nie pozwolono mu dokończyć. Głos miał mecenas:
— Nikt przecież w okresie tak zwanego zakochania nie powie uwielbianej, że jej ciotka jest okropnym starym pudłem, jeśli uwielbiana obdarza ową ciotuchnę przywiązaniem czy sentymentem. Nikt też nie powie kobiecie, na której mu zależy, że zrobiłby dla niej aż tyle głupstw, ile popełnił dla poprzedniej swej przyjaciółki. Osobie lub raczej pewnej bardzo miłej osóbce, która uważa mnie za najlepszego adwokata w Polsce, nie będę zgodnie z obiektywną prawdą wyjaśniał, ze przegrałem już niejedną sprawę i zapewne nie każdą następną wygram. A jednak należałoby otwarcie wyznać, że stare pudło podobniejsze jest do wyleniałej wydry niż do ciotki anioła, że poprzedni romans był „boskim przeżyciem” i że kolega Iks jest obrotniejszym prawnikiem niż ja.
— Są jednak mężczyźni, którzy potrafią zawsze tak postępować, żeby nie mijać się z prawdą — powiedział architekt.
— Na przykład kto? — spytał doktor.
— Na przykład Staszek Horecki. Każdy z was przyzna, że postępuje zawsze jak gentleman, nie wyłączając jego stosunku do kolejnych przyjaciółek.
— Ba — powiedział doktor. — Oczywiście! Ale jak chodzi o kobiety, ma dużą przewagę nad męską konkurencją. Przystojny, znakomity sportowiec, bogaty, a przy tym szczęściarz! Mimo to wcale nie jestem pewien, czy i on nie ma na sumieniu czegoś, co można by podciągnąć pod pojęcie drobnych „canailles”. Małego kalibru, ma się rozumieć, może jakieś nic nie znaczące „obok prawdy”, które przecież często ułatwiają wyjście z niewyraźnej sytuacji, coś w tym rodzaju, nic poważnego, naturalnie…
Architekt nie zdążył już odpowiedzieć: w progu ukazał się właśnie „wilk, o którym była mowa”.
— Zdaje się, że przerwałem jakąś dyskusję? — zapytał ściskając dłonie przyjaciół i znajomych. — A może tylko męskie płotki?
— Jedno i drugie po trosze — odrzekł doktor. — Na domiar złego wszystko to dotyczy ciebie. Zygmunt twierdzi, że jesteś rycerzem bez skazy, a my — że przecież z niewielkimi skazami, jak każdy z nas…
— Zgodziłbym się raczej z tym drugim — powiedział Horecki. — Ale chciałbym usłyszeć szczegóły.
Inżynier zreferował sprawę. Horecki słuchał z uśmiechem.
— Już nieraz o tym myślałem — powiedział. — Może kanalia to za ostre określenie, ale czasami zdarza się, że okoliczności zmuszają nas do niezupełnie lojalnego postępowania wobec niektórych uroczych kobiet. Kobiet” zresztą odpłacają nam pięknym za nadobne, a często postępują znacznie gorzej, „wyłącznie dla naszego dobra” albo „z wielkiej miłości”. Opowiem wam coś na ten temat, jeżeli macie ochotę posłuchać…
…Przed paru laty pewna pani, powiedzmy: Irena, „oszalała” na punkcie lotnictwa. Nie muszę chyba dodawać, że była urocza i że mi się nadzwyczajnie podobała. Tolerowała mnie zresztą, ale miałem u niej bardzo daleką lokatę, za długim szeregiem personelu latającego. Nosiła kapelusze a la Amy Mollison, jej pies nazywał się Looping, fotografie sławnych lotników wisiały na ścianach i stały na jej biurku, prenumerowała krajowe i zagraniczne czasopisma lotnicze wiedziała o każdym nowym rekordzie powietrznym, znała (jeśli nie osobiście, to przynajmniej z widzenia i nazwiska) połowę pilotów wojskowych i cywilnych, flirtowała z naszymi asami akrobacji, omal nie perfumowała się benzyną!
W tych warunkach moja marna osoba zostawała w cieniu, bo wówczas nie miałem pojęcia o lataniu. Mimo to pani Irena raczyła w końcu zająć się mną trochę. Zaczęło się od tego, że pewnego wieczora odwiozłem ją do domu po dansingu, na którym udało mi się przetańczyć z nią parę razy mimo dużej frekwencji oficerów lotnictwa. Jechaliśmy w milczeniu, bo pani była trochę zmęczona czy może senna po wypitych koktajlach. Czułem, że nie dostrzega mojej obecności obok siebie. Musiałem mieć dosyć nieszczęśliwą minę, bo kiedy pomagałem jej wysiąść, zapytała, czemu się na nią dąsam. Odpowiedziałem, że nie potrafię „dąsać się” na kogokolwiek, a już w szczególności na tak uroczą kobietę, choćby nie dostrzegała mnie wśród otaczających ją lotników.
— A właśnie — powiedziała. — Może gdybym pana widziała w szeregach lotników, poświęciłabym panu więcej uwagi niż innym. Przecież pan jest bardzo wszechstronnym sportowcem — dodała, obrzucając mnie przychylnym spojrzeniem. — Na pewno zostanie pan asem wśród pilotów sportowych, jeżeli pan zechce!
Zostanie pan asem, to się łatwo mówi — pomyślałem — ale…
Tu moje trzeźwe myśli zostały przerwane uściskiem delikatnej, ciepłej dłoni i zapewne dlatego w kilka dni później znalazłem się w szkole pilotów Aeroklubu, wbrew zakorzenionej niechęci do rozstawania się z ziemią…
Mój instruktor był człowiekiem cierpliwym i flegmatycznym. Tłumaczył mi najprostsze zasady pilotażu, nie irytował się, gdy nie potrafiłem ich stosować, lecz ograniczał się do kiwania głową nad moją nieudolnością i tylko raz zapytał, czy przypadkiem nie jestem oficerem sztabu generalnego.
— Co za dziwne pytanie?
— Bo pan ma „sztabowe oko” — wyjaśnił. — Tak jak pan, latają przeważnie sztabowcy: lądowanie albo o dwieście metrów za krótkie, albo o pół kilometra za długie. Maszyna wyrównana o dwa metry za wysoko albo wcale. Do chrzanu…
Co do tego, iż latam „do chrzanu”, nie mogło być dwóch zdań. Po prostu nie miałem w tej dziedzinie talentu, czyli, drygu, jak to nazywał mój cierpliwy instruktor, były pilot wojskowy. Zdawało mi się, że nigdy nie opanuję sztuki latania. Patrzeć na lewo, na prawo i przed siebie (a także pod siebie!), widzieć przy tym obrotomierz i wysokościomierz, sprawdzać ciśnienie smaru i temperaturę wody w chłodnicy, a zarazem obserwować, gdzie i w jakim położeniu w stosunku do ziemi znajduje się samolot oraz utrzymywać go w równowadze — było ponad moje możliwości psychofizyczne, a tego właśnie żądano ode mnie coraz natarczywiej.
Bóg jeden wie, ile to kosztowało zdrowia mnie i mego instruktora… Ale przecież po bardzo wielu lotach na dwusterze poleciałem wreszcie sam, tylko z workiem piasku jako balastem na drugim siedzeniu i — o dziwo — wylądowałem niemal poprawnie. Powiedziałem sobie, że to nic wielkiego i trudnego, lecz przy czwartym czy też piątym lądowaniu podłamałem podwozie i rozkwasiłem nos. Zapłaciwszy za remont płatowca, z uporem trenowałem nadal i w końcu jakoś zacząłem dawać sobie radę przy starcie i lądowaniu oraz w normalnym locie. Ale miałem przecież zostać „asem”. Trzeba było w tym celu przejść kurs akrobacji. Wtedy, po pierwszym locie dwusterowym, instruktor poradził mi, żebym lepiej dał spokój:
— Widzi pan — powiedział pykając z fajeczki — dużo ludzi usiłowało mnie zabić, ale tak jak pan to jeszcze żaden!
Co do mnie, to niewielu ludzi ratowało mi życie, lecz z pewnością parę razy uczynił to mój znakomity instruktor. Zaczęło się od łatwego wywrotu: kiedy zobaczyłem pod nogami niebo, a ziemię nad głową, machinalnie pociągnąłem drążek sterowy. Skutek tego manewru okazał się (przynajmniej w moim pojęciu) zgoła nieoczekiwany: ziemia wyskoczyła w bok, niebo przejechało olbrzymim łukiem dokoła mnie i runęliśmy w korkociąg. Przez cały czas ściskałem kurczowo uchwyt drążka, a zorientowawszy się, że lecimy w dół, pociągnąłem go jeszcze bardziej ku sobie, żeby wyrównać. Oczywiście stało się coś wręcz przeciwnego i zapewne skończyłoby się „znajomym pogrzebem”, gdyby nie mistrz, który przytomnie wyłączył mój ster i wyprowadził maszynę sto metrów nad ziemią.
Musiałem być chyba trochę zielonkawy na gębie i ręce mi drżały przy zapalaniu papierosa. On tylko patrzył na mnie z sarkastycznym uśmiechem i pykał fajeczkę.
— Do chrzanu — powiedział spokojnie, jak zwykle. Mimo wszystko uczył mnie nadal i doprowadził do tego, że od biedy wykonywałem poprawnie najprostsze figury akrobacji na bezpiecznej wysokości. Postanowiłem wtedy kupić mały samolot turystyczny i podróżować wyłącznie drogą powietrzną.
— No, to niech pan także obstaluje sobie trumnę — poradził mi życzliwie mój instruktor.
Nie skorzystałem z jego rady. Po łatwym egzaminie zostałem przyjęty do Aeroklubu, otrzymałem dyplom i licencję pilota.
Moja „sława” (w mniemaniu Ireny) rosła szybko, a nasza znajomość stopniowo stawała się czymś więcej. W lecie wziąłem udział w lotniczym Tour de France, co prawda bez szczególnego sukcesu, ale życzliwa prasa wspomniała o mnie, nie podając, że zająłem niepunktowane miejsce. Irena nie wątpiła, że zdobyłem jedno z najlepszych…
Nie usiłowałem nawet zbyt stanowczo przekonywać jej, że się myli.
— Wiem — powiedziała. — Jesteś zbyt skromny, żeby o tym mówić.
W następnych imprezach znów zostawałem na szarym końcu, ale ona — wbrew oczywistym faktom — uważała mnie za pierwszorzędnego pilota. Co gorsze, próbowała przekonać o tym swoich znajomych, a w ich liczbie prawdziwych pilotów „z ducha, ciała i zawodu”, po prostu ośmieszając mnie w ich oczach.
Tak stały sprawy, gdy otrzymałem z Aeroklubu formularz zgłoszenia do udziału w międzynarodowych zawodach akrobacji lotniczej. Przypuszczam, że był to czyjś złośliwy żart bo nie miałem zamiaru kompromitować się publicznie, zwłaszcza w Warszawie, w konkurencji, której nie zdołałem opanować nawet w stopniu dostatecznym. Ale Irena wiedziała naturalnie o tych zawodach i oświadczyła, że „muszę coś zrobić dla rodzinnego miasta”, że „honor Polski Lotniczej wymaga”, że chce wreszcie zobaczyć to, na co (za moją sprawą!) patrzyły z zapartym tchem kobiety, które mnie podziwiały za granicą.
Na próżno starałem się ją przekonać, że kilku naszych słynnych pilotów wojskowych zupełnie wystarczy do obrony honoru polskich skrzydeł. Przypomniałem jej wreszcie, że pierwszego września, właśnie w dniu rozpoczęcia zawodów, mieliśmy zamiar wyjechać do Burgas na winobranie.
— Pojedziemy nocnym ekspresem — powiedziała. — Zamówiłam już bilety.
Zawahałem się. Odkładała dwukrotnie ten wyjazd, a przecież Warszawa nie jest miejscem, gdzie mogłaby się czuć swobodnie: trochę przesadnie dbała o „opinię” i obawiała się plotek, więc… Zgodziłem się.
Trening przed zawodami zabrał mi dużo czasu i resztki nadziei. Windowałem się na wysokość dwóch tysięcy metrów, skąd zasnuta dymem Warszawa wyglądała jak kamienne wysypisko przecięte szarozieloną taśmą Wisły na płowym tle okolicznych pól. Skrzydła samolotu zdają się olbrzymie w porównaniu z miastem i rzeką. Nabiera się do nich wielkiego zaufania: zdają się znacznie solidniejsze niż maleńkie domki, drzewa czy też pasemka mostów tam, w dole.
Sprawdzam kierunek wiatru według dymiących kominów fabrycznych i odważnie podciągam maszynę w górę.
Ziemia znika sprzed oczu, zapada się w tył i w bok, a słońce świeci ukośnie z dołu. Naciskam stopą orczyk steru kierunkowego i zaraz potem przymykam gaz. Maszyna załamuje płynny łuk i wywija się w dół. Ziemia wykonuje wariacki skok znad mojej głowy prosto pod nogi, chwieje się niepewnie i zaczyna rosnąć w oczach: domy, Wisła, pola, drzewa — wszystko to leci na moje spotkanie, a szum i świst pędu staje się niepokojąco wysoki.
Wyprowadzam, spoglądam na wysokościomierz. Tysiąc pięćset metrów. Hm… Przy wykonaniu renversement nie powinno się tracić wysokości.
Z loopingiem bywa jeszcze gorzej. Maszyna wchodzi na łuk pętli z wysiłkiem (chyba za słabo rozpędzona), lecz wreszcie przerzuca się na plecy. Czuję, że siła odśrodkowa wciskająca mnie dotąd w siedzenie fotela słabnie, a samolot nie przechodzi do nurkowania. Gdyby nie zaciśnięte pasy, które teraz trzymają mnie za barki, wypadłbym z kabiny. Piasek, jakieś drobne okruchy i śmiecie sypią się z gondoli, robi się nieprzyjemna cisza. Pode mną świeci słońce, nad głową ciemnieje ziemia, dokoła — odwrócony horyzont. Uczucie obawy i niemocy zakrada się do mózgu. Wreszcie słyszę budzący się szum, który wzmaga się z każdą sekundą: ziemia ruszyła z miejsca, wpadła przede mnie, zbliża się, rośnie. Spadam wraz z maszyną w dół jak kamień; trzeba wyrównać. Powoli ściągam drążek sterowy ku sobie. Stawia silny opór, pęd wyje, kwiczy i gwiżdże, a ziemia jest coraz bliższa, coraz groźniejsza. Wreszcie ster poddaje się, wchodzę na łuk, robię się ciężki, jakbym miał w żyłach rtęć zamiast krwi. No, wyprowadziłem z tej cholernej piki… Nie było zresztą tak źle, mam pod sobą pięćset metrów.
Padanie liściem w ogóle mi nie wychodzi: za każdym głębszym poślizgiem na skrzydło instynktownie zwiększam prędkość i naturalnie znów muszę ją wytracić do następnego ślizgu. Gdy w końcu udaje mi się powstrzymać ten głupi odruch, maszyna złośliwie zarzuca ogonem i wali się w korkociąg. Kręci mi się w głowie, machinalnie wyrównuję stery i z prawdziwą ulgą czuję, że samolot wyskoczył w bok, a ziemia i słońce znalazły się znów na swoich miejscach w przestrzeni.
Przyznaję, że mnie to upokarzało i doprowadzało do wściekłości zarazem. Czułem się pewnie prowadząc samochód, jeżdżąc na nartach czy na łyżwach. Wygrywałem z bardzo dobrymi pływakami i jeźdźcami, zdobywałem nagrody na kortach tenisowych i planszach szermierczych, lecz nie mogłem opanować sztuki latania, nawet w granicach przeciętności. Niemal z rozpaczą myślałem o kompromitacji, która mnie czekała na warszawskim lotnisku.
W przeddzień zawodów wylosowałem numer. Nie jestem przesądny, ale siedemnastka zawsze przynosiła mi szczęście. Wyciągnąłem siedemnastkę!
Ironia losu — pomyślałem, lecz pozostał mi głupi, nikły promyk nadziei.
Nazajutrz przyjechałem na lotnisko na godzinę przed otwarciem startu. Zaparkowałem wóz i poszedłem zameldować obecność komisarzowi sportowemu. W drodze złapał mnie mój mechanik. Był widocznie zdenerwowany.
— Stało się nieszczęście — zaczął zdyszany.
— Co takiego?
— Przy próbie silnika pękł tłok. Nie zdążę go wymienić…
— No to lepiej, że pękł przy próbie, niż gdyby się to zdarzyło w powietrzu, nie uważa pan?
— Oczywiście, ale nie będzie pan mógł polecieć…
— To fakt. A gdzie nieszczęście?
Mechanik był zgorszony.
— Nie będzie pan mógł wziąć udziału w zawodach…
Zastanowiłem się. Irena… Mogła powątpiewać w wypadek z tłokiem. Zapewne pomyśli, że stchórzyłem. Lecz tak czy inaczej uniknę kompromitacji wobec wszystkich. Nie wiedziałem: cieszyć się czy przeklinać los?
Te rozmyślania przerwał mi sekretarz generalny Aeroklubu, który podszedł do mnie w towarzystwie jakiegoś Anglika.
— Pan Horecki. Pan Wilkins. Pan Wilkins ma do pana prośbę.
— Słucham, w czym mogę panu pomóc?
Wilkins spóźnił się i z powodu ograniczonej ilości zawodników nie został dopuszczony do zawodów. Dowiedział się o uszkodzeniu mego samolotu i — za zgodą zarządu Aeroklubu — pragnął zająć moje miejsce.
— Gdyby się pan również zgodził…
Zgodziłem się naturalnie. Niewiele mnie obchodziło teraz, kto poleci z numerem siedemnastym. Poszliśmy załatwić formalności. Tylko w programie dla publiczności nie można już było wprowadzić sprostowania.
— Zrobimy to przy zapowiedzi przez głośnik — powiedział ktoś z organizatorów.
Kiedy wróciłem do samolotu, już pierwszy z pilotów lądował po wykonaniu obowiązkowej wiązanki akrobatycznej. Brawa i owacje zagłuszały chrypiący głośnik, przez który podawano nazwisko i narodowość następnego. Patrzyłem na trybuny. Gdzieś w tym barwnym tłumie była Irena. Wahałem się, jak mam postąpić. Postanowiłem wreszcie dotrwać tu do końca zawodów, a potem pojechać do domu i czekać na jej telefon.
To, czemu się przyglądałem, wraz z kilkunastu tysiącami innych widzów, warte było podziwu. Przypominało dobrze skomponowany taniec w trzech wymiarach: samoloty płynnie przechodziły z jednej figury w drugą, natychmiast odzyskując średnią wysokość trzystu metrów, na której należało zacząć i zakończyć wiązankę. Precyzja, wdzięk, zręczność, wszystko to, czego brakowało moim niezdarnym poczynaniom w powietrzu. Wszystko to, czego nigdy nie zdołam opanować w podobnym stopniu…
Nie dosłyszałem, kiedy zapowiadano Wilkinsa. Głośnik chrypiał, połykał słowa, a okrzyki publiczności jeszcze bardziej utrudniały zrozumienie zapowiedzi. Mimo to zorientowałem się, że to on. Mechanicy wymalowali mój siedemnasty numer na kadłubie jego Bristola, a farba zdążyła już wyschnąć. Była to druga kolejka lotów, w której zawodnicy mogli bądź powtórzyć obowiązkową serię figur, bądź zademonstrować wiązankę własnego układu. W pierwszej Wilkins zdobył wystarczającą ilość punktów, aby znaleźć się w czołowej trójce. Teraz walczył już tylko o drugie miejsce, bo pierwsze bezapelacyjnie zajął jeden z najlepszych polskich pilotów wojskowych.
Ale walczył, trzeba to przyznać, pięknie. Jego trzy następujące bezpośrednio po sobie skręty Immelmana wywołały huragan braw, a cała trwająca pięć minut kompozycja zakończona odwróconym korkociągiem zapierała dech w piersiach. Ostatecznie przyznano mu drugą nagrodę.
Nie doczekałem końca zawodów, aby nie utknąć wśród innych pojazdów. Ale takich przewidujących znalazło się więcej i musiałem czekać na rozładowanie kolejnych „korków”. Na postoju przy bramie dostrzegłem wóz Ireny, ale nie chciałem jej spotkać, więc pojechałem prosto do domu.
Ledwie zdążyłem umyć ręce i wypić filiżankę kawy, zadzwonił telefon. Irena nie dała mi dojść do słowa:
— Cudownie! Świetnie! Wspaniale!
Mówiła prędko, w pośpiechu, głosem wzruszonym, którego timbre od początku mnie urzekał. Chciała, żebym przyjechał po nią taksówką. Za pół godziny. Jest już spakowana, walizki czekają na dworcu. Ekspres do Burgas odchodzi za niecałą godzinę.
Dałem spokój protestom i zaprzeczeniom.
W Burgas spędziliśmy rozkoszne trzy tygodnie. Irena przestała interesować się lotnictwem, ale mnie gryzło sumienie: byłem, jak to nazwaliście, kanalią. W końcu wyznałem jej wszystko.
Roześmiała się. Wiedziała od początku, jak się to stało: wiedziała i o pęknięciu tłoka, i o Wilkinsie.
— Nie chciałam ci robić przykrości…
— Jak to? Więc grałaś komedię, uważając mnie za… za… kanalię?
— Och, gdybyś nie poruszył tej sprawy… To przecież nie ma żadnego znaczenia.
Nie chciałem tego słuchać. Czułem się upokorzony, oszukany. Wkrótce potem rozstaliśmy się. Doprawdy nie wiem, kto z nas dwojga bardziej okazał się „kanalią”.
Bydgoszcz 1928
Lodowa śmierć
Był szarozielony, pękaty, ociężały i leniwy. Pojawiał się na tle błękitnego nieba lub szarej warstwy chmur, przytrzymywany z ziemi cienką, ledwie widoczną liną. Zdawał się węszyć i wypatrywać z góry, a potem nasłuchiwać skowytu pocisków działowych, gdy ukryte baterie rozpoczynały ogień. Wtedy u jego przyziemia szybko i sprawnie pracował polowy telefon, podając współrzędne poprawek i nowych celów. Balon był okiem, telefon — uchem zgrupowania artylerii. Broniły go ciężkie karabiny zamaskowane w zagajniku u podstawy punktu obserwacyjnego. Gdy na horyzoncie ukazywał się samolot, po drucie telefonicznym spływał krótki, alarmujący sygnał i balon szybko złaził w dół do swej kryjówki jak przestraszony pająk. Jeżeli śmiałek, przed którym uciekał, próbował niepokoić go nadal, zaczynały ujadać cekaemy, a nie były to czcze pogróżki.
Przez parę tygodni na próżno usiłowano zniszczyć nieprzyjacielski punkt obserwacyjny. Trwał i dawał znać swym istnieniu za pośrednictwem szybko i pewnie wstrzeliwujących się baterii. Wreszcie po drugiej stronie „ziemi niczyjej” zapadła decyzja: zestrzelić — i nad balonem zawisła śmiertelna groźba…
Pierwsza walka była krótka. Młody, zapalczywy pilot zaatakował otwarcie od strony własnych pozycji, nie bacząc na krzyżowy ogień obrony przeciwlotniczej, i wraz ze swym obserwatorem zginął pod szczątkami samolotu. Nazajutrz, jeszcze dwukrotnie, starsi, bardziej od niego doświadczeni, próbowali wykonać rozkaz. Obaj wrócili: jeden z raną postrzałową nogi, drugi — na resztkach paliwa wyciekającego z przestrzelonego zbiornika. Oba samoloty miały skrzydła i stery gęsto posiekane pociskami karabinowymi.
Następnego dnia była Wigilia. Balon od wczesnego rana tkwił pod niskim pułapem płynących szybko obłoków i węszył garbatym nosem, poddając się nierównym falom wiatru, a świeżo przybyłe baterie haubic prowadziły dalekosiężny ogień po umocnieniach odwodów i torach kolejowych. Tymczasem dwie załogi wsiadały do samolotów na odległym lotnisku. Dwie, ponieważ tym razem zadanie musiało zostać wykonane.
Dwudziestostopniowy mróz skuł ostrą grudą do niedawna jeszcze rozmokłe lotnisko. Z północnego zachodu dął lodowaty wicher, blade słońce spoglądało na martwą, ośnieżoną ziemię i kryło się za chmurami.
Porucznik Wolski startował pierwszy, tak jak to ustalili przed lotem. Karst widział jak jego maszyna rozpyla małe, puszyste zaspy i jak wiatr porywa w górę ten pył lśniący w promieniach słońca niby złote iskry. Ruszył, nie czekając aż złocista chmura opadnie. Czuł, jak koła podwozia toczą się po twardej grudzie, to znów przyhamowują lekko, napotykając śnieżne diuny nawiane wiatrem. Zależnie od tego poddawał lub ściągał ster, aby dopomóc maszynie, a potem poderwał ją z ziemi, położył na skrzydło i płynnym łukiem dźwignął w górę. Zatoczył koło, zmniejszył obroty, zaszedł na prostą i nurkując wygarnął krótką serię z karabinu maszynowego w puste pola. Po sekundzie usłyszał za sobą serię swego obserwatora, porucznika Szydłowicza. Obejrzał się. Szydłowicz skinął głową: „W porządku”.
Zawrócili na południowy wschód, z wiatrem. Mróz kąsał w odsłonięte części twarzy, przejmujący chłód wkradał się nie wiadomo jak i którędy pod futrzane kombinezony. Czasem spod maski silnika przewijał się dech cieplejszego powietrza i owiewał pilota. Karst wyczuwał te powiewy, wciągał je w nozdrza, przeklinając zimę i współczując obserwatorowi, który nie miał wiatrochronu. Dwudziestostopniowy mróz na ziemi wydawał się drobnostką w porównaniu z temperaturą spadającą wciąż niżej w miarę wzrostu wysokości i w wartkim prądzie powietrza o prędkości stu kilkudziesięciu kilometrów na godzinę.
Pułap chmur sięgał trzystu metrów. Wznieśli się wyżej i przez luki obserwowali teren: ziemię, przez którą tam i z powrotem przetoczył się walec wojny podczas kolejnych natarć i odwrotów; ziemię zrytą rowami okopów i transzei łączących wielekroć zdobywane i opuszczane pozycje; ziemię rozdartą lejami po artyleryjskich pociskach; martwą, na śmierć zamęczoną ziemię z ruinami i zgliszczami ludzkich siedzib, skutą mrozem i zasypaną śniegiem.
Wiatr wspomagał warczący równo silnik. W miarę upływu czasu prędkość zdawała się wzrastać. Pilot zaniepokoił się: przy bardzo silnym wietrze mogą ściągnąć balon…
Jego obserwator wstał i pochylił się nad nim.
— Wolski zawrócił! — zawołał. — Jesteśmy blisko. On już nurkuje!
Istotnie samolot porucznika Wolskiego poszedł w dół i skrył się w chmurach. Nie zobaczyli go już później w powietrzu…
Teraz ich maszyna szła w dół ostrą piką pomiędzy wzdęte obłoki mierząc prosto w kiszkowaty kształt widoczny na tle piaszczystej wydmy. Ale Karst widział go tylko przez chwilę: przez trzy lub cztery sekundy. Potem strzępy chmur zasłoniły wszystko dokoła.
Utrzymać kierunek — myślał. — Nie zboczyć… Nie zmienić kąta nurkowania…
Szum i świst, i szary, matowy półcień, jak w zmętniałej, brudnej wodzie. Lodowata mgła osiada igiełkami szronu na stójkach i linkach, lecz ciemniejszy jej odcień zwiastuje rychłe wyjście z obłoków. I oto nagle matowa zasłona rozwiewa się, ucieka w górę, a przed samolotem rośnie, pęcznieje grzbiet balonu.
Karst nacisnął spust, przejechał serią w poprzek opasłego cielska i zawinął w bok, aby umożliwić ostrzał obserwatorowi, a potem okrążył balon. Mógł to uczynić bezkarnie: nieprzyjacielska obrona przeciwlotnicza milczała. Albo obsługa została zaskoczona atakiem drugiego samolotu, albo nie strzelała, w obawie, że pociski trafią w balon. Strzelał natomiast Szydłowicz i seria jego pocisków smugowych najpierw rozszarpała powłokę, a następnie wznieciła gwałtowny pożar i wybuch gazu. Jednocześnie z gondoli balonu wyskoczył człowiek. Spadał głową w dół i Karst pomyślał, że nie ma spadochronu. Lecz obok ciemnej sylwetki rozwinął się biały ogon, a potem spęczniał, rozkwitł wielki klosz jedwabiu. Skoczek zakołysał się pod nim i zaczął wolno opadać.
— Ma szczęście — mruknął pilot.
Ale nieprzyjacielskiemu obserwatorowi nie było sądzone ujść z życiem. Płonące strzępy balonu spadały prędzej. Jeden z nich osiadł na jedwabnej czaszy, która w mgnieniu oka buchnęła dymem i ogniem. Człowiek runął na skutą mrozem ziemię, niedaleko dymiących szczątków samolotu porucznika Wolskiego.
Teraz ze wszystkich stanowisk obronnych zaterkotały karabiny maszynowe, szpikując przestrzeń krzyżującymi się strugami pocisków. Od samolotu oddzieliły się trzy gruszkowate bomby i kiwając się poleciały w dół. Ziemia rozdarta potrójnym wybuchem sieknęła ciężko i trysnęła kurzawą żółtego piasku. Cekaemy umilkły jak nożem ciął. Gdzieniegdzie na śniegu ukazały się czerwone plamy…
Wiatr wzmagał się. Pilot czuł napór jego tęgiego nurtu, bez gwałtownych porywów, bez wirów i nagłych uskoków. Tylko od czasu do czasu maszyna kładła się powoli na skrzydło albo spływała w dolinę, aby znów powrócić do linii lotu, odzyskując poprzednią wysokość. Lecieli już pół godziny, pozostawiwszy za sobą zbombardowany punkt obserwacyjny, lecz ich prędkość w stosunku do ziemi zdawała się coraz mniejsza. Za to było coraz zimniej, temperatura wody w chłodnicy spadła do czterdziestu pięciu stopni, a do lotniska pozostało jeszcze ponad sto pięćdziesiąt kilometrów.
Karst stracił czucie w zdrętwiałych od mrozu stopach, jego oddech osiadał drobnym szronem na wełnianej kominiarce i na szalu owiniętym dokoła szyi, szkła okularów zachodziły mgłą. Na domiar złego obłoki zbiły się w jednolitą warstwę chmur, która opuszczała się coraz niżej, aż wreszcie zaczęła sypać śniegiem. Długie białe ściegi zasnuły przestrzeń między ołowianymi chmurami a przymgloną ziemią. Gęstniały z minuty na minutę, aż ziemia znikła zupełnie poza tą pędzącą w tył przędzą i pilot musiał poprzestać na kursie busoli i wskazaniach przyrządów.
Raz i drugi obejrzał się na obserwatora, chcąc się upewnić co do obranego kierunku w drodze powrotnej. Szydłowicz siedział na swoim miejscu uśmiechając się lekko, jakby miał za nic mróz i szalejącą śnieżycę. „Wszystko w porządku” — zdawał się mówić ten uśmiech.
Na stójkach, na krawędziach natarcia sterów i skrzydeł, na zastrzałach i owiewach podwozia i kół gromadził się zbity, zlodowaciały śnieg. Nawarstwiał się, zniekształcał opływowe profile, obciążał maszynę, hamował jej prędkość.
Temperatura wody spadła jeszcze o dziesięć stopni. Karst niemal obojętnie przyjął to do wiadomości. Walczył ze słodko-ckliwą sennością; wiedział, że nie wolno jej się poddawać. Przywoływał całą przytomność umysłu, aby pokonać uczucie znużenia, ale trzeźwa myśl ulatniała się, a na jej miejsce płynęły wspomnienia, dawno przeżyte obrazy i wzruszenia.
Ciepło… Łagodne światło lampy, miękki, wygodny fotel, delikatny zapach fiołków i kobieca dłoń, która gładzi jasne włosy Karsta. „Mamo!” Dawno nie widziane rysy kochanej twarzy, siwa głowa i niebieskie oczy, suche przy rozstaniach i wilgotne od łez przy powitaniach… A w kącie pokoju błyszcząca złotem i srebrem, mieniąca się kolorowymi cackami choinka. Dziś Wigilia! Mocny zapach jodłowych igieł: Wigilia w domu… I nagle zrywa się ostry, wiercący w uszach trel elektrycznego dzwonka. Ktoś przyszedł?
Karst ocknął się. „To nie był dzwonek” — przeleciało mu przez głowę. Ujrzał przed sobą tablicę przyrządów, a w dole pędzącą naprzeciw białą ziemię. Oprzytomniał. Maszyna nurkowała gwałtownie, z szumem i świstem, wprost na rząd wysokich przydrożnych topól. Z wysiłkiem ściągnął drążek sterowy na siebie. Samolot skoczył w górę podparty nurtem wichru i niemal musnąwszy wierzchołki drzew przemknął nad szosą.
Pilot obejrzał się. Jego obserwator nadal się uśmiechał. Ten ma nerwy! — pomyślał o nim z odcieniem podziwu. Potem rozejrzał się dokoła. Śnieżyca przeszła, dalej spoza chmur wyglądało już słońce i oświetlało czerwone dachy ocalałych domów i czarne, wypalone ruiny miasteczka. Za miasteczkiem pod ścianą lasu leżało polowe lotnisko eskadry. Wielki czas — pomyślał spojrzawszy na termometr wody, który wskazywał dwadzieścia pięć stopni.
Silnik pracował nierówno, dławiąc się od czasu do czasu i tracąc obroty. Ziemia sunęła wolno, domy, ulice i place kolejowe zbliżały się, wchodziły pod skrzydła, aż wreszcie przed samolotem rozpostarło się lotnisko.
Pilot zamknął gaz. Po trzygodzinnym warkocie silnika cisza zadzwoniła mu w uszach.
Jak ten elektryczny dzwonek — pomyślał. — Dziękuję, mamo.
Wylądował gładko i podkołował ku namiotom na skraju lasu. Wyłączył zapłon. Mechanicy podbiegli, pomogli mu wyleźć z maszyny.
— Pomóżcie porucznikowi Szydłowiczowi — powiedział. — Zmarzł chyba gorzej ode mnie. No, stary, rusz się! — zawołał do niego.
Obserwator nie odpowiedział. Nie zmienił pozycji, nie poruszył głową.
Mechanicy ujęli go pod ręce — był sztywny. Nie oddychał. Zamarzł na śmierć.
Warszawa 1929
Ostatni lot
Szarecki żegnał się z lataniem na długo, może na zawsze. Miał już zwolnienie do rezerwy i wszystkie dokumenty w kieszeni. Miał także wykupiony bilet na wieczorny ekspres, którym zamierzał wyjechać. Przedtem jednak chciał polatać po raz ostatni. A teraz, siadając do samolotu, uprzytomnił sobie, że jednak trudno mu będzie bez latania.
Odzwyczaję się — pomyślał, ale ogarnęło go lekkie wzruszenie. — „Sentymenty” — mruknął ironicznie.
Nie mógł przecież odrzucić takiej propozycji. Ostatecznie to był jego główny zawód, a warunki, jakie mu zaofiarowano, przekraczały wszelkie oczekiwania. Dlatego zdecydował się natychmiast i nie przychodziło mu do głowy, żeby mógł się cofnąć czy choćby zawahać. Latanie? Może w przyszłości, kiedy już będzie bogaty. Wzruszył niecierpliwie ramionami. Po co się łudzić? Nie wróci przecież do lotnictwa wojskowego. Zwłaszcza zrobiwszy taką karierę. Będzie wtedy wybitnym specjalistą, szanowanym, statecznym obywatelem, zapewne żonatym…
Zapiął pasy, obciągnął je ciasno na barkach, a potem ujął rękojeść dźwigni gazu i z wolna zwiększał obroty, patrząc na obrotomierz. Silnik terkotał, warczał, aż zaryczał pełną mocą. Pilot zamknął gaz i skinął głową: „W porządku!”
Dwaj mechanicy sięgnęli po podstawki, wyrwali je spod kół i odrzucili za siebie. Brygadzista podniósł rękę: „Gotowe!”
To będzie mój ostatni start — pomyślał Szarecki. — Musi być piękny.
Objął wzrokiem lotnisko. Daleko przed nim, pomiędzy jasną zielenią a wyblakłym błękitem stała ciemna, nieruchoma ściana lasu z kredową strzałą brzozy pośrodku. Dał pełny gaz, pchnął drążek sterowy i czekał. Maszyna wydzierała się w górę, ale jej nie puszczał. Pneumatyki kół lekko trącały drobne nierówności gruntu, silnik ryczał, parł naprzód, pod skrzydłami tężał nurt powietrza. Ciemny dach gałęzi nad kolumnadą pni zbliżał się, odstępy między drzewami rosły w oczach, można już było dostrzec szare pęknięcia i blizny na białej korze brzozy.
Wtedy Szarecki płynnym ruchem ściągnął drążek ku sobie, samolot stanął dęba i śmignął w górę, a fala wichru uderzyła w konary sosen i rozczesała długie warkocze brzozy. Potem maszyna przerzuciła się na plecy i wywinęła półbeczkę, a ziemia znad głowy pilota wielkim łukiem opadła z powrotem na swoje zwykłe miejsce.
„Dobrze wyszło” — uśmiechnął się.
Położył teraz maszynę w głęboki zakręt i podciągał coraz wyżej. Szła stromo w górę, wibrując lekko, jakby z nadmiernego wysiłku. Lecz pilot wiedział, czego można od niej wymagać: trzymał ją na dopuszczalnej granicy wznoszenia, pod kątem, którego powiększenie musiałoby spowodować utratę prędkości i korkociąg. Wyczuwał to całym ciałem, jak tylko może czuć wytrawny lotnik, obdarzony zmysłem równowagi wyostrzonym w wieloletniej praktyce. Wreszcie wyrównał. Ziemia w dole zszarzała, krajobraz stał się płaski, dwuwymiarowy, jak na wielkiej mapie. Tym plastyczniej wystąpiły obłoki na niebie: jasne kłęby, ciemniejsze wklęsłości, zwiewne welony przesycone blaskiem słońca.
Szarecki spojrzał na miasto wysuwające na wszystkie strony długie macki na pół zabudowanych ulic, dróg i torów kolejowych. Szare domy i czerwone dachy nanizane na zielonkawą wstążkę rzeki. Poczciwe, spokojne miasto, w którym kochał niejedną dziewczynę i przepił z dobrymi kolegami niejedną wesołą noc. Dymiło kominami swoich fabryk, tartaków i cegielni. Żegnało go, jak on je żegnał w tej chwili.
Przeleciał nad główną ulicą wyżłobioną wśród kilkupiętrowych kamienic, zawrócił nad czarnym dworcem kolejowym i spojrzał na lotnisko. Leżało w cieniu wielkiego białego obłoku. Prostokątne bloki hangarów z jednej, płowo-zielone pola w drugiej, las z trzeciej strony, a pośrodku białe koło z nazwą portu.
Ostatni raz — pomyślał i znów poczuł falę wzruszenia.
Aby się jej nie poddawać, poderwał maszynę do przewrotu, śliznął się na skrzydło i wyrównał prosto w słońce. Potem zaczął wiązać szereg pętli, przechodząc z jednej w drugą. Wyobrażał sobie, że zmusza słońce do kolejnych młyńców w pogoni za nieuchwytną ziemią i postanowił spłatać im figla: nagle zawinął szybką beczkę. Naturalnie nie dały się zaskoczyć: ziemia uciekła w bok, pomknęła dokoła kabiny z lewa na prawo, a za nią pognało słońce. Ale tym razem, gdy kontrował stery, aby wyrównać, jego dłoń natrafiła na lekki opór, jakby lotki zacięły się i dopiero po sekundzie dały się wychylić.
Sprawdził ich działanie. Samolot kładł się na burty za każdym poprzecznym ruchem drążka, nurkował lub wznosił się posłuszny sterowi wysokości, zarzucał ogonem w lewo i w prawo jednocześnie z wahnięciami orczyka. Nie można było wyczuć żadnych oporów czy też zacięć.
Zdawało mi się — pomyślał uspokojony.
Mimo to myśl płynęła dalej nowym, narzuconym przez to złudzenie torem.
Prędzej czy później musi nadejść takie niebezpieczeństwo, z którego się już nie wychodzi. Każdy z nas — nie: każdy z nich — pomyślał o kolegach — skończy śmiertelną katastrofą. Los musi w końcu wygrać, jak bank przy rulecie. Napiszą w nekrologu: „Zginął śmiercią lotnika”, i po hałasie. Trumna pojedzie do piachu na starym kadłubie samolotu zaprzężonym w kilka par koni. Wieńce, kwiaty, kompania honorowa i salwa nad grobem.
Uśmiechnął się z wyższością. Był spokojnym, opanowanym graczem, który opuszcza ruletę losu po dużej wygranej. Niewielu jest takich.
A jednak na dnie tych rozważań pozostawał osad żalu czy może czegoś zbliżonego do zazdrości. Praca i życie pozbawione niebezpieczeństw zawodowych także mają swój kres. Nadchodzi w końcu śmierć, równie nieunikniona, wskutek choroby lub starości. Nie piękna i szybka jak błyskawica śmierć lotnicza, gdy samolot zderza się z twardą ziemią, tylko śmierć „po długich i ciężkich cierpieniach” w łóżku, śmierć „obywatelska”. Tak właśnie napiszą w gazetach: „po długich i ciężkich cierpieniach zmarł dnia…”
A więc tak, to po prostu zazdrość, że nie zginę jak inni piloci — pomyślał. — Że nie będę miał salwy honorowej na cmentarzu i że to nie będzie śmierć lotnicza, ten kres mojego życia. Cóż za sentymentalna brednia!
Maszyna zdarta niecierpliwą dłonią skoczyła w górę jak szczupak. Zamknął gaz i przytrzymał ją, póki nie straciła prędkości. Zawahała się: w lewo czy w prawo? Ale nie pozwalał jej wymknąć się w bok, więc wreszcie śliznęła się w tył, na ogon, a potem zwaliła się na łeb i zaczęła nabierać pędu. Wyciągnął ją z piki i znów wytracał prędkość. Przejął się grą: nie dopuścić do korkociągu przy tej zabawie. Maszyna trawersowała, ślizgała się na skrzydło, zadzierała przód w górę i kładła się w przeciwną stronę, aby znów ześliznąć się łukiem jak liść opadający z drzewa jesienią.
Gdy do ziemi pozostało sześćset metrów, Szarecki pochylił drążek na prawą burtę i wolno przełożył orczyk w przeciwną stronę. Samolot szedł w ostrym ślizgu na prawe skrzydło, śpiewały linki, lekki dreszcz przebiegał po sterach, kiedy pilot podciągał w górę, zmniejszając prędkość. Aż w pewnej chwili, właśnie kiedy miał drążek ściągnięty niemal do końca i chciał go pochylić nieco ku przodowi, poczuł znów opór. Tym razem wyraźny, nie do pokonania.
Na próżno mocował się z nim, podczas gdy samolot już chwiał się na granicy utraty prędkości, aż zwalił się bezwładnie, zarzucił ogonem i poszedł w korkociąg.
Wtedy przez głowę pilota zaczęły pędzić myśli, krótkie, porwane na strzępy, naglone niebezpieczeństwem. Myśli o ratunku, najpierw dla samolotu, potem dla siebie. Lecz dla samolotu nie było już ratunku: linki sterowe zapewne zostały obluzowane, spadły z rolek prowadzących i zacięły się między ich okuciami.
Wysokościomierz wskazał czterysta metrów.
Skakać! — pomyślał Szarecki.
Odpiął pasy. Ziemia gnała na jego spotkanie, kręcąc się w ciasnych zwojach. Pod skrzydła wpadały kolejno: skraj lasu, bloki hangarów, pola i piaszczysta łysina na skraju lotniska. Wszystko rosło z przerażającą szybkością, linki nośne piały i spazmowały na wichrze, który targał nieruchomymi sterami i huczał w uszach.
Trzysta metrów. Szarecki chciał wstać i wejść na fotel, żeby odsądzić się daleko od burty, gdy wtem poczuł, że coś trzyma go w oparciu siedzenia. Pomacał rękami. To był jeden z pasów barkowych splątany z szelkami spadochronu. Gorączkowo zaczął szarpać klamrę. Ale było już za późno. Spostrzegł to i chwyciła go rozpacz. Serce zdawało się rozsadzać mu piersi.
Samolot zderzył się z ziemią, poleciały drzazgi, po zarytej w piasku masce silnika spływała lepka krew.
Nazajutrz w gazetach ukazały się nekrologi: „Zbigniew Szarecki, porucznik-pilot rezerwy. Zginął śmiercią lotniczą”.
Warszawa 1929
As
Zaczynał mżyć drobny deszczyk napędzany przez wiatr, który poganiał niskie chmury. W kasynie za ladą drzemała bufetowa, kelner w głębokiej zadumie gryzł wykałaczkę, na szybach bzykały muchy. Było jeszcze trochę za wcześnie na przekąskę przed obiadem i w sali jadalnej wisiała nudna cisza dzielona tykaniem zegara. Swoszowski przerzucał gazetę i co chwila spoglądał w okno, oczekując przybycia któregoś z kolegów, z którym można by wypić kieliszek wódki przed jedzeniem. Przebiegał wzrokiem szpalty: depesze, wiadomości ze świata, sprawozdanie z sejmu, ogłoszenia, nekrologi. Zatrzymał się przy nazwiskach w żałobnej ramce: „porucznik-pilot” i „kapitan-obserwator” … A nieco dalej: „sierżant-pilot… zginął śmiercią lotniczą dnia…” Matka, brat, rodzina — ci, co zostali, by opłakiwać poległych. A także — korpus oficerski i podoficerski pułku.
Swoszowski nie przejmował się zbytnio takimi wypadkami. Dwanaście lat w lotnictwie to dosyć, aby się przyzwyczaić i nieco zobojętnieć. Miał za to swoje teorie i przesądy. Między innymi wierzył w „prawo serii”.
Przed kilku dniami zdarzyła się w pułku taka właśnie seria i Swoszowski odczuł nawet coś w rodzaju triumfu, kiedy w tydzień po pierwszej katastrofie nastąpiła druga i — tego samego dnia — trzecia. Przepowiedział je na podstawie swojej „teorii”. Tym razem zresztą seria bardziej niż zwykle dotknęła go osobiście: ci trzej piloci i obserwator, to były stare wygi powietrzne, „starsi panowie”, jak ich nazywano i jak sami z dumą mówili o sobie. On też był „starszym panem” w wieku lat trzydziestu dwóch, ale nie myślał, że wypadnie mu zginąć jak innym.
Może kiedyś. Ale to „kiedyś” w jego mniemaniu było bardzo odległe i jakieś mało prawdopodobne.
Należał do najwyższej klasy ludzi powietrza. Wzbudzał podziw swoją brawurą, był asem pułku, ulubieńcem losu, pilotem, któremu uchodziło bezkarnie wykonywanie akrobacji na małej, absolutnie niedozwolonej wysokości. Robił zresztą wiele innych niedozwolonych szaleństw, ryzykując nie tylko skręcenie karku, co nie wymaga szczególnej odwagi, ale nawet zawieszenie w lataniu, jak głosiły surowe rozkazy władzy.
„Władza” miała dla niego pewne względy: to, co robił, umiał robić dobrze.
Sam wierzył w siebie niezachwianie. W jego mniemaniu utalentowany, doświadczony, wytrawny pilot nie mógł zginąć z własnej winy. Nie mylił się i nie popełniał błędów w powietrzu. Co innego, gdyby odeszły skrzydła, urwały się stery lub nagły pożar objął od razu całą maszynę. Ale nawet w takich okolicznościach istniała, według niego, możliwość ratunku dla załogi; dla starej, dobrej załogi, oczywiście.
I oto teraz fakty zdawały się przeczyć jego tezom: ci trzej piloci, spoczywający na cmentarzu wojskowym pod skrzyżowanymi śmigłami, ci trzej „starsi panowie” zginęli wskutek własnych błędów w pilotażu.
Na przykład pierwsza kraksa: po przeciągniętym (chyba umyślnie?) wirażu, samolot z wysokości kilkuset metrów szedł w płaski korkociąg wskutek niedomknięcia gazu. Swoszowski przyglądał się temu, nie przypuszczając, aby pilot działał nieświadomie.
— No, no — powiedział tylko. — Ryzykowny numer. Ale gdy poniżej dwustu metrów rozległy się rozpaczliwe ryki silnika przy dodawaniu i odejmowaniu gazu, odwróci! się i zaczął iść w stronę hangarów.
— Strzelcie rakietę — powiedział do oficera startowego. — Oni się grobną. Pilot nie umie wyprowadzić.
Zaraz potem samolot rąbnął o ziemię, a na sygnał lecącej w górę rakiety spod budynku portowego ruszył samochód sanitarny z lekarzem.
Dwóch następnych katastrof Swoszowski nie widział. Przeczytał tylko raporty. Suche, krótkie jak sprawozdania giełdowe, a jednak zawierające dwie tragedie. I znów pomyślał, że ci dwaj powinni byli uratować życie i samoloty.
— Przelatani piloci — powiedział ktoś wtedy. Przelatani piloci… Czym jest zbliżająca się starość dla gwiazdy filmowej, zanik i kres sił twórczych dla artysty, tym dla pilota jest „przelatanie”. Jeszcze przez pewien czas mówią o nim z szacunkiem, potem już tylko z pobłażaniem. Dlatego, uprzedzając kres, lepiej wycofać się w porę.
Szczęknęła klamka, drzwi otworzyły się. Swoszowski spojrzał na wchodzącego.
— Ty jeszcze tutaj? — zdziwił się.
— Deszcz i mgła — powiedział tamten.
— Zrezygnowałeś?
— Ja myślę! Patrz, jaka pogoda.
Swoszowski zamilkł. Pogoda istotnie była kiepska, ale na wysokości stu pięćdziesięciu lub dwustu metrów można było lecieć. — Choćby do Paryża — pomyślał. Latał w gorszych warunkach i nigdy się nie wahał. A jeszcze rok czy dwa lata temu pilot, z którym teraz rozmawiał, poleciałby także. Dziś był już na to za stary i za ostrożny. — Przelatany — dokończył w myśli.
Podeszli do bufetu, rozmawiając o dobrych kolegach, którzy zginęli w ostatnich dniach.
— Grobnęli się z własnej winy — powiedział Swoszowski.
— Oczywiście: robili głupstwa, aż w końcu przeholowali. Nie można wiecznie łatać po wariacku. Albo przestać zupełnie, albo ustatkować się, tak jak ja. Ty byś naturalnie poleciał na moim miejscu?
— Skoro o to pytasz… chyba tak, poleciałbym.
— No widzisz. A ja nie! I nikt mi z tego powodu nie może nic zarzucić. Swoje odrobiłem przez dziesięć lat, teraz niech brawurują inni. Ja latam „po katolicku”.
— A ja tak latać nie lubię. Może jeszcze „swojego nie odrobiłem”.
— To jest fałszywa ambicja. Każdy pilot musi się przecież skończyć. Jak koń, jak wóz czy jak silnik. Jeżeli się go nadal przeciąża, następuje katastrofa. Tak właśnie kiedyś będzie z tobą, zobaczysz.
— A z tobą nie?
— Na pewno nie! Będę na twoim pogrzebie.
— Dziękuję ci. Ale dlaczego tak myślisz?
— Widziałem, ba, patrzę prawie codziennie, jak oblatujesz samoloty z warsztatów naszego parku. To, co przy tym wyrabiasz, musi się kiedyś skończyć cholerną kraksą. Jeden przeciągnięty zawrót…
— Nie przeciągam zawrotów.
— Jeszcze. Ale z pewnością nie czujesz tak maszyny, jak parę lat temu?
— Chyba tak samo. Według mnie, dopóki będę latał przy każdej pogodzie, nic mnie nie zaskoczy w powietrzu. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł zginąć.
— A jednak tamci zginęli.
Tak, to był fakt, któremu nie dało się zaprzeczyć.
— Dwie czyste — powiedział Swoszowski do bufetowej.
Ziemia w dole płynęła wolno, przykryta lekką mgłą jak mydlinami. Wąskie, rudziejące zagony kartofli, pola soczyście zielonej oziminy i brunatne podorywki kolejno wchodziły pod skrzydła, aby po chwili ukazać się za nimi i zginąć we mgle za sterami ogona. Dymiły kominy chat, na stawie pośrodku wsi bielało stado kaczek, wrony wiosłowały pracowicie w stronę lasu, omijając z daleka samolot. W powietrzu był spokój i gładka, matowa cisza.
Właściwie można było zacząć: wysokościomierz wskazywał czterysta metrów. Ale Swoszowski zawahał się. Zawahał się już po raz drugi, tak jak przy starcie, tuż przed wykonaniem efektownego amerykana. To była tylko sekunda. Potem położył maszynę w głęboki zakręt tuż nad ziemią i wyciągnął stromo w górę. Może tylko nieco więcej uwagi poświęcił utrzymaniu właściwej prędkości. Może — na wszelki wypadek — wyrównał trochę wcześniej niż zwykle. A teraz — na wszelki wypadek — postanowił zacząć trochę wyżej. Czuł się jakoś nieswojo, przychodziło mu na myśl, że może mu coś wyjść nie całkiem gładko na tej nowej maszynie, do której nie przyzwyczaił się jeszcze podczas kilku poprzednich próbnych lotów. Dziś miał na niej wykonać kilka zasadniczych figur akrobatycznych.
Przed hangarem zgromadzili się mechanicy, technicy. inżynierowie i większość pilotów pułku.
Jeden z nich — przypomniał sobie wczorajszą rozmowę w kasynie — już mnie uważa za przelatanego. Trzeba się pilnować — pomyślał. — Muszę skontrolować, czy rzeczywiście nie tracę „czucia”.
Poprawił się w siedzeniu, sprawdził napięcie pasów bezpieczeństwa na barkach, spojrzał po niebie i namacał lewą ręką pierścień od zawleczki spadochronu.
Ostrożnie — pomyślał z drwiną z samego siebie.
Rozpędził lekko samolot i patrząc wprost przed silnik pociągnął ster do pętli. Maszyna poderwała się posłusznie i szła łukiem pod chmury. Zadarł głowę w tył, aby możliwie jak najwcześniej ujrzeć odwrócony horyzont i utrzymać pętlę w doskonale pionowej płaszczyźnie, a także aby we właściwym momencie zamknąć dopływ mieszanki. Nie był pewien: dosyć czy jeszcze? Po raz pierwszy wykonywał akrobację na tym prototypie. Trzeba było zdać się na wyczucie. Zdawało mu się, że ziemia już powinna ukazać się tam, w tyle, a potem ruszyć na jego spotkanie, ale ziemi nie było, prędkość jakby zmalała i — może to było złudzenie — siła odśrodkowa przyciskająca go do fotela zaczynała słabnąć.
Złe — pomyślał. — Chyba za duży promień łuku.
Lecz w tej samej chwili przemknęły nad nim zielone prostokąty ozimin, zagony kartofli i podorywki, silnik zawarczał głośniej i zaszumiał rosnący pęd.
Wyszła!
Podciągnął do drugiej, do trzeciej pętli. Czegoś brakowało tym manewrom. Samolot za każdym razem usiłował wymknąć się w bok, a nie mogąc pokonać trzymającej go uwięzi sterów opadał w dół po stromiznach łuków, aż wyły taśmy napięte między płatami skrzydeł.
Mimo wszystko patrzący z dołu nie mogli nic zarzucić tym pętlom. Tylko on nie był z nich zadowolony. Wydawało mu się, że są zbyt ciasne, to znów za obszerne, za wcześnie albo za późno wiązane.
Spróbował zrobić beczkę, ale w połowie manewru zmienił zamiar i wyciągnął samolot przez plecy w wywrocie. Nie miał pewności, czy maszyna nie zachwieje się po ostrym młyńcu przez skrzydło, czy zdoła we właściwym momencie opanować inercję jej obrotu. To przecież byłaby kompromitacja!
Pomyślał o tym, jak latał dawniej, jeszcze przed kilku dniami. Wydało mu się to takie odległe. Może dziś nie starczyłoby mu zimnej krwi, może zawiodłyby nerwy i nieomylna pewność ruchów ręki prowadzącej sterowy drążek.
— Kończą się „starsi panowie” — powiedział do siebie. — Zabijają się albo tracą dawną brawurę, nie „czują” maszyny, przestają latać. Ja też chyba się kończę.
Pozostały mu: beczka, ślizg na skrzydło i korkociąg. Zachodził pod wiatr, nie mogąc powziąć decyzji. Odkładał ją z sekundy na sekundę, aż wszedł nad skraj lotniska, minął dwa hangary i znalazł się nad kołem z nazwą portu, złożoną z liter wyciętych w murawie. Nie można było dłużej zwlekać. Przemógł się, lekko przypikował, poderwał i położył na burtę drążek, energicznie przełożył orczyk. Wyniosło go w bok, zarzuciło po niebie, wymiotło spod niego ziemię. Poczuł dobrze znany, rosnący nagle ucisk całego ciała w siedzeniu kabiny, machinalnie wyrównał, skontrował stery, wypłynął gładko do poziomu. Wiedział, że beczka wypadła dobrze.
Może przypadkiem? — pomyślał.
Ale to nie był przypadek: druga i trzecia wyszły z taką samą precyzją.
Teraz łagodnie, wolno wprowadzał maszynę w korkociąg. Poddała się po chwili wahania czy też oporu, kiedy skrzyżował do końca luźne, zwiotczałe stery, i szła w pionowych zwojach rozpędzając się coraz bardziej i zarzucając ogonem. Nie dowierzał własnej ocenie, więc patrzył na wysokościomierz, aby wyprowadzić na czas. I — dla pewności — wyrównał o sto metrów wyżej niż zwykle…
Maszyna posłusznie wymknęła się z zakrętów i popłynęła nad skraj lotniska. Pilot położył ją na burtę, podciągnął, dał kontrę nogą, aż zadrżała idąc w ostrym poślizgu skośnie ku ziemi. Wyrównał, sparował lekki trawers, wylądował i podciągnął się na małych obrotach pod hangar parku.
— Bardzo dobra maszyna — odpowiedział na całą lawinę pytań. — Łatwa, zwrotna, przyjemna w prowadzeniu.
Omawiał szczegóły z konstruktorem, inżynierem Sandersem, obserwując nieznacznie obecnych pilotów: czy nie wyczyta na ich twarzach rozczarowania, czy nie dostrzeże krytycznego lub lekceważącego spojrzenia, czy nie padnie słowo nagany za nie dość czystą linię akrobacji?
Nie zauważył nic takiego. Rozmawiali z nim i o nim jak zawsze, z uznaniem, które stało się już dawno oczywiste, powszednie i naturalne: wiadomo, Swoszowski!
Wtedy uświadomił sobie, że ich oszukuje. Że nie jest już tym, za kogo uważają go nadal. Że nie może z całą pewnością stwierdzić, jakie właściwości ma prototyp San-10, ponieważ nie został przez niego oblatany tak sumiennie, jak tyle innych samolotów. Że to, co o nim mówi, nie ma dostatecznej podstawy, że chwali maszynę bez całkowitego przekonania o jej zaletach.
— Byłoby dobrze — powiedział — gdyby jeszcze ktoś oprócz mnie na niej polatał. To by pana dokładniej zorientowało.
Inżynier uśmiechał się.
— Pan jest zbyt skromny, panie majorze. Pańskie uwagi zupełnie mi wystarczą.
„Dwudziestego czwartego września w Belgradzie odbędzie się międzynarodowy konkurs prototypów samolotów myśliwskich. Polska wysyła na te zawody samolot San-10, który będzie pilotował major Jerzy Swoszowski”.
— Nie polecę — powiedział Swoszowski, usłyszawszy ten krótki komunikat radiowy.
Wanda odłożyła książkę i spojrzała na męża ze zdziwieniem.
— Dlaczego?
Przysiadł się do niej blisko. Pomyślał, że tylko jej może powiedzieć prawdę.
— Widzisz — zaczął — wielu starszych pilotów zaczyna wycofywać się z personelu latającego. W zeszłym tygodniu Małecki zameldował, że nie będzie więcej latał. Dziś Zabiełło na własne żądanie pojechał do Centrum Badań Lotniczo-Lekarskich, bo chce przejść w stan spoczynku, na emeryturę. Taki bojowy pilot! Przed paru dniami — pamiętasz? — trochę deszcz padał i jeden z dobrych starych pilotów odłożył przelot, bo była „fatalna pogoda”. Wszyscy z moich czasów. A ja…
— Widziałam, jak oblatywałeś nowy samolot Sandersa. Za mało się na tym znam, ale wszyscy mówili…
Machnął ręką.
— Oni nie mogą wiedzieć. Z ziemi to trochę inaczej wygląda. Właśnie wtedy, podczas tego ostatniego lotu spostrzegłem, że staję się zbyt ostrożny, za wiele myślę o tym, co robię w powietrzu i jak to trzeba robić. W dodatku nie jestem pewien, czy robię to zupełnie prawidłowo, nie mam do siebie dawnego zaufania. Jednym słowem, zdaje mi się, że i ja jestem kończącym się „starszym panem”.
Wanda uśmiechała się z niedowierzaniem. Przeżyła tyle ciężkich chwil, kiedy w szarą mgłę wylatywał gdzieś daleko i kiedy prosiła patrząc mu w oczy: „Zawrócisz, jeżeli będzie bardzo źle, prawda?”, choć wiedziała, że poleci nawet poniżej wierzchołków drzew, bo dla niego nigdy nie było jeszcze „bardzo źle”. Mówił: „Zawrócę, naturalnie”. Uśmiechała się wtedy tak samo. Uśmiechała się tak, kiedy ją zapewniał, że wyląduje przed zmrokiem, że nie wyleci zbyt późno, że ominie burzę, że nie będzie robił niebezpiecznych szaleństw zbyt nisko. Uśmiechała się i nie robiła mu wyrzutów z powodu niedotrzymywania obietnic. Okupywała to niepokojem w ciągu długich godzin jego nieobecności i między jednym a drugim wydaniem dzienników z depeszami o wynikach zawodów lotniczych, w których brał udział.
— Nie wierzę w to — powiedziała. — Nie wierzę, żebyś przestał latać już teraz. I ty też w to nie wierzysz. Może przygnębiły cię te trzy ostatnie wypadki, a może po prostu miałeś zły dzień?
Zaprzeczył ruchem głowy. „To nie to”.
Zaniepokoiła się. Tak bardzo chciała mu pomóc. Wiedziała przecież, że bez latania długo nie wytrzyma, wiedziała, jak bardzo kocha swój zawód.
A jeżeli naprawdę to już kres? — zadała sobie pytanie. Czy powinna podtrzymywać jego ambicje, skoro sam czuł, że jego talent się wyczerpuje? A z drugiej strony, czy mogła współdziałać z jego chwilową, być może, depresją? Nie dopomóc mu w odzyskaniu zachwianej równowagi? Zostawić go samemu sobie, czekać aż proces psychiczny dojrzeje bez jej wpływu? Nie wiedziała, co począć,
— Mój mały — powiedziała wreszcie. Mówiła do niego mały, choć był duży i silny. — Mój mały, nie wiem doprawdy, jak ci poradzić. Pomyśl, czy nie lepiej jeszcze spróbować, zanim odmówisz? Ten zły nastrój minie, to z pewnością chwilowe: przecież tak z dnia na dzień nie można stracić tego, co stanowi o — jak by to nazwać? — o sztuce latania.
Spojrzał na nią, uderzony tą myślą. Mówiła dalej z zapałem, widząc, że twarz mu się ożywia pod wpływem jej słów i że słucha uważnie. Mówiła o jego wciąż rosnącej sławie, o tym, że zupełnie naturalną sprawą może być pewne zmęczenie przy takiej ilości godzin spędzanych codziennie za sterami, że powinien trochę odpocząć i że za dwa-trzy dni z pewnością poczuje się w powietrzu pewnie, jak zwykle. Mówiła z przekonaniem, potrafiła podnieść go na duchu i rozwiać jego wątpliwości.
— Chyba masz słuszność — powiedział, patrząc jej w oczy, jak wtedy, kiedy obiecywał, że będzie latał „bardzo ostrożnie”.
Przez kilka następnych dni lał deszcz i chmury wlokły się tuż nad ziemią. O treningu nie mogło być mowy.
Wanda pojechała do Belgradu pociągiem, na dzień przed odlotem męża. Odprowadził ją na dworzec i w pośpiechu zapomniał zostawić czasopisma i gazety, które dla niej kupił. Zauważył to dopiero wróciwszy do domu. Zapalił papierosa i przeglądał popołudniowe wydania dzienników. W połowie kolumny spostrzegł podaną tłustym drukiem wiadomość z ostatniej chwili: niemiecki pilot Goeber podczas próbnego lotu na nowym samolocie myśliwskim przeznaczonym na konkurs prototypów w Belgradzie uległ śmiertelnej katastrofie.
Początek serii — pomyślał odkładając gazetę.
Deszcz kropił jeszcze z rana, ale wkrótce chmury rozeszły się i wyjrzało słońce. Koło dziesiątej zaczęła napływać publiczność, a przed jedenastą trudno było docisnąć się do miejsc zarezerwowanych na tarasie pawilonu portowego. Wanda przyjechała wcześniej i przeglądała program, usiłując zachować pozorny spokój. Z Jerzym widziała się tylko przez chwilę w hotelu, bo zaraz musiał jechać z innymi zawodnikami na lotnisko, aby załatwić jeszcze jakieś formalności i dopilnować przygotowania samolotu. Zauważyła, że nie jest w najlepszym nastroju, choć starał się tego nie okazywać. No tak, wiedziała już o katastrofie Goebera.
Gdy pierwszy samolot śmignął nad tłumem, niepokój Wandy zaczął się wzmagać. Pilot latał „z sercem” i ryzykował wiele, demonstrując, do czego jest zdolna jego maszyna. Niełatwo było dorównać mu odwagą i zręcznością. Lecz dwaj kolejni zawodnicy niewiele mu ustępowali. Wanda czekała teraz na popis Jerzego jak na nieuniknione fatum. Czuła się winna jego decyzji o wzięciu udziału w konkursie i z każdą chwilą bardziej obawiała się o jego życie. Wiedziała, że teraz nie mógł się już cofnąć, że musiał polecieć za wszelką cenę, bez względu na to, czy wierzył w swoje siły, czy nie, więc układała się z przeznaczeniem, czyniąc obietnice i koncesje w zamian za pomyślny wynik tego lotu. Chciała go bronić przed czymś strasznym, co chwilami zdawało się nieuniknione. Po cóż podtrzymywała go w chwili zwątpienia? Dlaczego nie pomagała mu raczej u szczytu sławy do wyrzeczenia się dalszych triumfów?
Przez głośniki zapowiedziano akrobatyczny popis majora Jerzego Swoszowskiego na samolocie San-10 konstrukcji inżyniera Sandersa.
Już był w powietrzu. Przełamał łuk pętli skrętem Immelmana i skoczył w niebo. Gnał w górę jak po stromych promieniach, jakby przyciągany przez słońce. Na miejscach rzeczoznawców technicznych powstał lekki szmer uznania: kąt i prędkość wznoszenia się były bardzo duże. Tam, gdzie siedzieli Polacy, panowała pełna oczekiwania i napięcia cisza.
Pod białą tarką drobnych obłoczków grał pełną mocą silnik. Wtem umilkł i wszystkie spojrzenia przylgnęły do rozkrzyżowanej sylwetki samolotu, który tkwił tam w niebie jak owad zawieszony głową w górę na niewidzialnej pajęczej nici, aż nagle nić pękła, a on śliznął się w dół na ogon, zwichnął równowagę, zwalił się na skrzydło i poszedł w korkociąg.
Trzy, cztery, pięć, dziesięć zwojów. Zahamowało go, runął pionowo w dół i pędził ku ziemi jak spadający meteor. W ciszy oczekiwania narodził się szum, syk, gwizd. Rósł, potężniał, jak wycie syreny, świdrował w uszach, rzekłbyś, aż do mózgu. Wtedy do tego piekielnego wrzasku dołączył się ryk silnika i mogło się zdawać, że to nie sześćset, lecz sześć tysięcy koni mechanicznych gna na spotkanie z ziemią.
— Ten wariat urwie skrzydła — powiedział ktoś za plecami Wandy.
Nie zdawała sobie sprawy ze znaczenia tych słów, ale oczekiwała, że za chwilę nastąpi coś okropnego. Nie miała krzyknąć, siedziała na pół martwa i tylko odruchowo obiema dłońmi zasłoniła uszy.
Wtem stał się cud: silnik uciął, a maszyna, zaorawszy powietrze pod sobą trysnęła w górę, przewinęła się na plecy. Popłynęła nad zdumiony tłum widzów i zawróciła nad lotnisko. Wtedy znów zagrał silnik i pilot z wolna odwrócił ją do normalnego położenia sterowaną półbeczką.
Dopiero wtedy sypnęły się oklaski, zagrzmiały jak przybój morski na skalistym brzegu. A pilot, jakby je usłyszał, zerwał maszynę do dwu kolejnych zawrotów, a potem zapadał się w ostrych poślizgach na lewe, na prawe skrzydło, wycinał głębokie wiraże niemal muskając końcem lotki trawę lotniska, aż nagle wymknął się w górę krzyżując stery. Samolot wkręcił się w niebo pionowym gwintem korkociągu, zawahał się tracąc pęd, zwalił się w lewo, w prawo holendrując w nieruchomym powietrzu i wreszcie wylądował prawie bez szybkości na wprost tarasu.
Tłum krzyczał, krzyczał coraz głośniej. Krzyczeli oficerowie, lotnicy, dziennikarze, mężczyźni i kobiety. Tylko jedna z nich skrycie ocierała łzy chusteczką, nie mogąc dobyć głosu przez ściśnięte gardło. Siły opuściły ją teraz, nie bardzo wiedziała, co się dokoła niej dzieje.
— Ależ lata ten wasz wściekły major! — powiedział do Sandersa szef lotnictwa. — Macie więcej takich?
Swoszowski z żoną wsiadł do samochodu. Był podniecony, szczęśliwy, dumny. Tłum odprowadzał go, sypały się kwiaty, okrzyki i oklaski.
— Taka jestem szczęśliwa — powiedziała Wanda. — Widzisz, miałam rację: to był tylko chwilowy zły nastrój.
— Co? Ach, tak — odpowiedział z roztargnieniem. — Jedziemy do hotelu, muszę się zaraz przebrać.
Wanda uśmiechnęła się, tym razem z odrobiną goryczy…
Warszawa 1929
Sprawa kapitana Croisseta
Sprawa kapitana pilota René Croisseta była rozpatrywana przez sąd wojskowy XVII dywizji w Aumont dnia 20 września roku 1917. Nie wiem, jak brzmiały motywy wyroku, skazującego jednego z najdzielniejszych lotników Francji na degradację; za co odebrano mu krzyże wojenne i medale; za co wreszcie przeniesiono go jako prostego szeregowca do 128 pułku strzelców, w którym to pułku padł przeszyty kulą karabinową podczas ataku na bagnety, odzyskując po śmierci swój stopień oficerski i rehabilitując się w oczach dowództwa. Nie wiem, ponieważ nie widziałem go od dnia, w którym zaszły wypadki, jakie chcę opowiedzieć.
Opowiem je nie dlatego, abym chciał poddawać krytyce stanowisko sędziów z XVII dywizji, tylko dlatego, że mało kto znał przyczyny oddania Croisseta pod sąd, a zapewne bardzo niewiele osób pamięta tę smutną historię, w której rycerskość wobec wroga mogła być poczytana za zdradę kraju. Jednak mógłby się może znaleźć ktoś, kto — oczywiście w dobrej wierze — wspomni sam fakt sądu nad moim przyjacielem, sądu za zdradę, która nawet po rehabilitacji pozostawia pewien cień. Otóż, aby usunąć wszelkie wątpliwości, postanowiłem ogłosić drukiem wiadome mi zdarzenie, stawiające tego szlachetnego człowieka we właściwym świetle.
Croisset był zresztą sądzony nie tylko za ów rycerski gest wobec nieprzyjaciela, ale także za czynną zniewagę innego oficera, który pośrednio spowodował śmierć owego bezbronnego Niemca.
Tu właśnie znajduje się jedyny niejasny dla mnie punkt całej historii: nie wiem, czy kapitan Croisset spoliczkował porucznika Rossy za rozkaz salwy do niemieckiego pilota dlatego, że był on w owej chwili bezbronny, czy też dlatego, że sam pragnął go zabić w uczciwym pojedynku powietrznym, czemu Rossy przeszkodził. Nie wiem też, jak już wspomniałem, czy Croisset był sądzony za znieważenie młodszego oficera, za zaniechanie walki z bezbronnym, ale nie poddającym się wrogiem, czy też za oba te wykroczenia.
Ale zanim opowiem o jego ostatniej walce powietrznej, muszę poświęcić mu kilka słów, aby można było należycie i bezstronnie ocenić stan psychiczny tego człowieka w chwili. gdy dokonywał czynów rozpatrywanych później przez sąd wojskowy.
René Croisset nie był awanturnikiem. Był tylko gwałtowny i impulsywny. Omal nie wyrzucono go ze szkoły wojskowej za pobicie podoficera, który sekował poborowych. Potem, gdy był już porucznikiem, odebrano mu kompanię, ponieważ zbyt łagodnie obchodził się z rekrutami: w ciągu trzech miesięcy nie ukarał ani jednego szeregowca, lecz omal nie rozbił głowy sierżantowi, który w jego oczach zastrzelił bez powodu psa.
Z mierną opinią trafił najpierw na kurs pilotażu, a potem do 114 eskadry liniowej, na front. Dopiero wówczas pokazał, na co go stać. Głębokie, pełne inicjatywy i bardzo pożyteczne zwiady na tyłach niemieckich, z których dwukrotnie przyleciał ranny, zwróciły uwagę dowództwa. Po kilku miesiącach przeniesiono go do eskadry myśliwskiej, a po roku spotkałem go już jako kapitana z mnóstwem odznaczeń, o którym zaczynało być głośno w rozkazach armii. Nazwisko jego było wtedy niemal równie znane, jak nazwiska największych bohaterów lotnictwa francuskiego: Guynemera i Foncka. Znano je także po drugiej stronie okopów, jak my znaliśmy Richthofena, Boehlkego i Lentza.
Na początku roku 1917 Croisset objął dowództwo naszej eskadry. Wtedy zobaczyłem, jak walczy. Nie był podobny w spotkaniu powietrznym do żadnego z ówczesnych asów. Łącząc zalety wspaniałego strzelca, jakim był Fonck, i subtelnego pilota o nadzwyczajnej zręczności, Guynemera, przewyższał bodaj obu niesłychanie szybką orientacją i genialną intuicją w wyborze taktyki natarcia i obrony. Walczył zawsze sam i nie znosił, gdy ktoś z nas próbował mu pomóc, chyba że zjawiało się więcej przeciwników. Jego dwadzieścia dziewięć zwycięstw było wynikiem dwudziestu dziewięciu pojedynków. I wszyscy zestrzeleni przez niego piloci niemieccy mieli równe z nim szanse, choć sam był czasem innego zdania.
Tego już nie mogłem zrozumieć.
— Każde zwycięstwo powiększa moją sprawność — dowodził, kiedy śmiałem się z jego skrupułów. — Jeżeli więc spotkam w powietrzu niedoświadczonego bosza, powinienem zostawić go któremuś z młodszych pilotów albo przynajmniej uprzedzić go, z kim ma do czynienia.
Miałem w zapasie całą masę argumentów przeciw takiemu stawianiu sprawy: po pierwsze, wojna nie jest rycerskim turniejem; po drugie, nie można przecież stosować takich wariackich metod walki do ludzi, którzy pod Ypres rozpoczęli wojnę gazową; po trzecie, w każdym spotkaniu powietrznym szczęście i odwaga odgrywają niemal równie wielką rolę, jak celność strzałów i umiejętność manewrowania; po czwarte, Richthofen zawsze atakował pojedyncze samoloty całym zespołem; po piąte wreszcie, skąd u licha można wiedzieć, czy przeciwnik jest starym wygą czy też głupim żółtodziobem?
Prawie mnie nie słuchał. Dopiero ostatnie zdanie zastanowiło go poważniej.
— Tak — przyznał. — Tego nie można wiedzieć.
Nazajutrz kazał pomalować swój samolot na czarno.
— To dla żółtodziobów — oświadczył. — Będą z daleka wiedzieli, kto leci.
— Jesteś zarozumiały — powiedziałem bez przekonania.
Wzruszył ramionami. Nie, nie był zarozumiały, wiedziałem o tym dobrze. Każde nowe zwycięstwo napełniało go słuszną dumą, której nie umiał ukryć i obawiał się może zarzutu, że zdobywa sławę w łatwych walkach. Dlatego chciał się bić z podniesioną przyłbicą.
Jego marzeniem było spotkanie z Lentzem albo Richthofenem (Boelke już zginął). Szczególnie pragnął zmierzyć się z Lentzem. Nie dlatego, że Lentz miał opinię rozbójnika, strzelającego nawet do załóg ratujących się na spadochronach, lecz dlatego, że René uważał go za pilota lepszego nawet od Richthofena.
— Pomyśl, co by to była za gra — mówił do mnie przy butelce wina w jakiejś na pół rozwalonej karczmie w Aumont, dokąd przerzucił nas rozkaz dowództwa i gdzie uporczywa mgła trzymała od kilku dni eskadrę w bezczynności. — Pomyśl, co za zwycięstwo!
— Albo śmierć — zauważyłem chłodno. — Lentz zestrzelił około czterdziestu francuskich i angielskich samolotów.
— Albo śmierć — powtórzył z zapałem. — Piękna śmierć!
Młodziutki podporucznik strzelców (nazywał się Trousseau, o ile sobie przypominam; tak, na pewno Trousseau), a więc podporucznik Trousseau, siedzący obok nas, patrzył w Croisseta jak w tęczę.
— Rozumiem pana, kapitanie — powiedział z patosem. — Ten bosz niewart jest ani jednego dnia życia. Należałoby go zabić jak psa!
René spojrzał na niego spode łba.
— Ach, gdybym był lotnikiem — zwierzał się dalej młokos. — Nie przyjęto mnie do szkoły pilotów z powodu nerwicy serca, ale gdybym był lotnikiem, zrobiłbym z nim to samo, co on z naszymi: strzelałbym nawet wtedy, gdyby udało mu się wyskoczyć ze spadochronem. Rozumiem pana doskonale.
— Nic pan nie rozumie — mruknął niechętnie Croisset. — Płacić! — zawołał i wstał.
Podporucznik nagle zamilkł. Kiedy wychodziliśmy, jeszcze siedział z wybałuszonymi oczyma i nie domkniętymi ustami.
W tydzień później wiedzieliśmy już, że Lentz jest naprzeciw nas. Eskadra Fokkerów stała w Chaissy, a jej ożywiona działalność dała się nam od razu we znaki: straciliśmy dwóch świeżo przydzielonych pilotów, a po sposobie, w jaki zostali zestrzeleni, łatwo było poznać robotę Lentza.
René chodził podniecony i niecierpliwy. Nie można powiedzieć, żeby go nie dotknęła śmierć kolegów, ale nie mógł ukryć, że obecność tak niezwykłego przeciwnika i bliskość walki nastrajały go raczej radośnie. Był pewien siebie i ani na chwilę nie wątpił, że zwycięży, choć bynajmniej nie lekceważył niemieckiego asa.
Spotkanie ich nastąpiło w samo południe 16 września, po naszej stronie frontu, między Aumont a okopami naszej piechoty. Zupełnie przypadkowo obserwowałem cały przebieg tej walki, jednej z najciekawszych, jakie zdarzyło mi się widzieć.
Byłem w pewnej sprawie w dowództwie dywizji, a stamtąd pojechałem motocyklem do wysuniętej placówki łączności, niemal pod pierwszą linię naszych umocnień. O dwadzieścia metrów dalej na wschód, za wzgórzem ciągnęły się już rowy strzeleckie wyżłobione w ciężkiej, tłustej glinie. Ziemia była zryta pociskami i zasłana wszelkim złomem wojennym. Wiatr szamocący się w nagich, posiekanych kulami zaroślach toczył puszki po konserwach wśród plątaniny zardzewiałych drutów kolczastych. Z daleka stękały działa. Zgrzytłiwie piszczała żelazna chorągiewka na resztce komina jakiegoś zburzonego domostwa przy drodze. Z rzadka, to tu, to tam, sucho trzaskały karabiny.
Wszystkie te odgłosy nie stwarzały hałasu i nie łączyły się z sobą. Była to raczej cisza poprzedzająca wrzawę natarcia lub burzę artyleryjskiej bitwy.
W tę ciszę wbiegł ostrożny, z początku chwiejny, brzęk silnika. Wzmagał się i pogłębiał, aż zabrzmiał tęgim, metalicznym głosem wprost nad moją głową. Wtedy zobaczyłem czarny samolot z francuskimi znakami na skrzydłach i wymykający się spomiędzy dwu śnieżnobiałych chmurek jednopłat niemiecki.
Zatrzymałem motocykl i obaj z kierowcą zadarliśmy głowy, żeby zobaczyć, co będzie dalej.
Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że przeciwnikiem Croisseta jest Lentz. Dopiero po pierwszym gwałtownym natarciu, z którego obaj wyrwali maszyny, aby natychmiast zaatakować znowu, zaświtała mi myśl, że René wreszcie znalazł godnego siebie przeciwnika.
Jestem przekonany, że każdy mniej doświadczony i nie tak szybko działający pilot zostałby zestrzelony w następnych kilku sekundach: nie do uwierzenia było, że ktokolwiek zdoła równie nagle jak on przerzucić się w wywrocie. Ale Fokker pomalowany w nieregularne szaro-brązowe wielokąty zwinął się jednocześnie z jego Morane'em i jednocześnie zagrały ich karabiny maszynowe krótkimi seriami pocisków. W tej samej chwili musieli poznać swą wartość w powietrzu i zapewne wiedzieli już, co to będzie za rozprawa.
Minęli się w pędzie. Wyglądało to jak kurtuazyjny, lecz groźny salut szermierzy przed skrzyżowaniem szabel.
Lentz pierwszy położył się w wiraż na prawo. W pół sekundy po nim Croisset uczynił to samo, spodziewając się zajść go od tyłu, by od ogona ostrzelać kabinę. Lecz zwinny jednopłat niemiecki, idący w górę jak balon zerwany z uwięzi, całym nadmiarem prędkości, osiągniętym w ciasnym, przyduszonym zakręcie, wypłynął teraz nad gnającego za nim przeciwnika, chcąc przepuścić go pod sobą. Przez chwilę mogło się zdawać, że tak się właśnie stanie i zapewne także Lentz uległ temu wrażeniu. Maszyna Croisseta wpadła pod Fokkera na pełnym gazie i już miała go minąć, a on już oddawał w przód stery, żeby rzucić się za nią, gdy nagle czarny samolot skoczył pionowo w górę, zagrzechotał ogniem obu swych karabinów maszynowych, po czym, zanim Lentz zdążył zmienić decyzję, śliznął się na ogon i oba samoloty oddaliły się od siebie o kilkaset metrów.
Ryzykowny manewr nie przyniósł Croissetowi zwycięstwa. Półtorej sekundy to trochę za mało na celną serię, zwłaszcza gdy się wie, że zaraz w następnym momencie cel zniknie z pola widzenia. Gdyby minął Lentza (a musiałby go minąć, nie mogąc inaczej zahamować rozpędzonego Morane'a), sam dostałby się pod ostrzał jego karabinów i wtedy Lentz skończyłby z nim prędko, mając najdogodniejszą pozycję ataku.
Nie pomyślałem o tym, patrząc z ziemi na rozwój wypadków. Czekałem w napięciu na koniec walki, a w chwili, kiedy mój przyjaciel wywinął się z niebezpieczeństwa, doznałem tylko krótkiej ulgi, bo i teraz jego położenie wcale nie było korzystne. Znalazł się niżej od przeciwnika i musiał użyć całej umiejętności, aby odzyskać utraconą równość w tym spotkaniu, które musiało się skończyć śmiercią jednego z walczących.
Lentz już spadał na niego z góry, mierząc w sam środek kabiny. Gdy zaczął strzelać, z boku Morane'a wyszarpnął się wąski pas płótna i uleciał w tył.
— Nom de chien! — zaklął obok mnie pobladły podoficer, a ja poczułem, że serce podchodzi mi do gardła.
Croisset dodał gazu, lecieli jeden za drugim skośnie w dół, cienki jazgot i świst świdrowały w uszach. Wtem czarna maszyna półbeczką przerzuciła się na plecy, a zaraz potem wariackim, olśniewającym łukiem trysnęła w górę. Przez nieuchwytnie małą chwilę Lentz gnał dalej prosto: musiał się rozejrzeć, aby zrozumieć, gdzie znikł czarny Morane. Ale ta chwila zmieniła od razu ściganego w napastnika. Podczas gdy Fokker orał gęsty od pędu przestwór powietrza w rozpłaszczającym się wirażu, Morane płynnie przegiął łuk swego toru zadzierając podwozie ku słońcu, a potem ogromnym zamachem przewinął się w skręcie Immelmana i wyszedł wprost na lewy bok Lentza.
Teraz z kadłuba Fokkera posypały się drzazgi. Niemieckiemu asowi śmierć zajrzała w oczy. Za starym był jednak graczem, aby tak prędko dać się zabić. Przeciągając zakręt aż do utraty prędkości, znalazł się pod ostrym kątem w stosunku do nacierającego przeciwnika. Wprawdzie Croisset nie przestał strzelać, ale prał tylko między jego stery, dziurawiąc dość nieszkodliwie drewnianą sklejkę. Zacieśniał przy tym zakręt, zmniejszając obroty, podczas gdy Lentz zyskiwał stopień za stopniem w podciąganym łuku, aż wyszedł z pola ostrzału.
Naturalnie natychmiast potem zaatakował z przewrotu, ale chybił, bo René był na to przygotowany i wykonał manewr jednocześnie z nim. Zaczęli znów krążyć w ciasnych zwojach i to jednemu, to drugiemu udawało się na krótką chwilę chwycić w celowniku koniec skrzydła lub stery przeciwnika. Grały karabiny maszynowe, silniki warczały, cichły i wyły pełną mocą, błyskały w słońcu skrzydła pochylone pionowo ku ziemi, a maszyny zapadały w pełne wirów i wygarbień, skłębione prądy powietrzne.
Nie umiałbym określić, jak długo to trwało: może minutę, może pięć lub nawet dziesięć minut, gdy nagle Lentz natarł znowu. Tym razem jego atak był tak szybki, że ledwie zdołałem pojąć, jakim sposobem znalazł się trzy czwarte z tyłu za Morane'em. Osiągnął to nurkując krótko z pełnym gazem i w następnej sekundzie wycinając obszerny zakręt, nieomal pętlę, z której wywinął się przez skrzydło o kilka lub kilkanaście metrów nad głową Croisseta. Na próżno René przerzucił maszynę z lewego w prawy wiraż: Lentz położył się w prawo równocześnie z nim. Miał go przez dobrą chwilę tuż przed lufami swoich karabinów i nie powinien był go wypuścić z życiem, jeśli istotnie nazywał się Gustaw Lentz, a nie Gustaw „Pfuscher”.
Lecz nie padł ani jeden strzał! Sekundy — jakże drogocenne w walce powietrznej — uciekały, czarny samolot już zamiatał przestwór gwałtownym przewrotem, by umknąć wprost pod skrzydła Fokkera, a Lentz nie strzelał.
Nie mogłem tego pojąć, dopóki świszczący pędem Morane nie chwycił znów celu skośnie od tyłu. Wtedy niemiecki pilot zawinął po niebie ogonem swego Fokkera i — zamiast spróbować przejść do natarcia — runął w korkociąg.
René jeszcze mu nie dowierzał: nurkując za nim czekał, aż Fokker wymknie się w bok ze zwojów. Ale i on przerwał ogień, a kiedy Lentz wyrównał na wysokości stu pięćdziesięciu metrów, dogonił go i — lecąc tuż obok, skrzydło w skrzydło — przesłał mu ręką gest pożegnania.
Zrozumiałem: w karabinach maszynowych Niemca zabrakło amunicji albo nastąpiło nie dające się usunąć zacięcie, a Croisset — wspaniały myśliwiec René Croisset — nie chciał zawdzięczać zwycięstwa nad najlepszym lotnikiem niemieckim tylko przypadkowi. Chciał je zdobyć sam, bez pomocy losu.
Czy miał prawo? Nie zastanawiałem się nad tym tam, w polu, po którym wiatr nadal toczył pojękujące puszki od konserw. Nie było zresztą czasu na filozofowanie, bo właśnie wtedy nastąpiło to najgorsze — to, co wywołało sprawę sądową przeciwko memu przyjacielowi…
Lentz odpowiedział na znaki Croisseta, zaufał mu. Diabli wiedzą, co działo się w jego pirackiej duszy, kiedy przekonał się, że rycerski wróg tym razem darowuje mu życie. Może uśmiechnął się ironicznie, drwiąc z Francuza, który go oszczędził, a może ten czyn go poruszył? Tak czy inaczej, zmniejszył obroty i zawrócił na wschód, w kierunku Chaissy. Nie spodziewał się śmierci i popełnił nieostrożność nie wznosząc się wyżej. Leciał sto pięćdziesiąt metrów nad ziemią, odprowadzany z daleka przez czarnego Morane'a z francuskimi znakami, gdy z okopów gruchnęła salwa. Zobaczyłem, że Fokker wzbija się pionowo w górę jak ptak raniony w płuca, a potem ślizga się na ogon, zwala się przez skrzydło na łeb i uderza o ziemię.
W tej samej chwili po obu stronach umocnień zawrzało. Suche trele broni maszynowej utonęły w grzechocie ręcznych karabinów, zawyły pociski działek małego kalibru, hukiem rozsadzającym uszy odezwały się miotane na oślep granaty, w powietrzu zaświstał ołów. Piasek na wzniesieniu raz po raz tryskał w górę, po krzakach szły syczące, chrząstkie dreszcze i dzwoniły podskakując blaszane puszki po konserwach.
Między ten rój podrażnionych, jadowitych owadów wojny wpadł z góry, prychając dymem spalin, czarny Morane Croisseta. Nie pojmuję, jakim cudem nie strzaskał podwozia na pełnej wyrw i lejów ziemi. Wątpię, czy na sto lądowań w tym miejscu udałoby się jeszcze jedno bez wypadku. Zatrzymał się u samych rowów strzeleckich i zobaczyłem, jak René biegnie ku okopom, z których padła śmiertelna salwa. Przeczuwałem, co się tam stanie.
— Gazu! — powiedziałem do kierowcy.
Pociski cykały dokoła nas, więc zostawiłem motocykl za wzgórzem i sam pobiegłem dalej. Gdy zsunąłem się do okopu, René był już aresztowany i rozbrojony przez jakiegoś majora, który się tam przypadkiem znalazł. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co uczynił, ale gniew jego już opadł.
— Widziałeś? — powiedział do mnie z goryczą. — Zestrzelili Lentza. Nie mógł się bronić…
Patrzyłem na wykrzywioną, pobladłą twarz podporucznika Rossy, który stał opodal przytrzymywany przez dwu innych oficerów. Na jego lewym policzku czerwieniał ślad uderzenia. Jeden z oficerów trzymał jego pistolet.
Major był zdenerwowany, nie wiedział, co począć z aresztowanym pilotem.
— Dokąd mam się udać? — zapytał w końcu Rene.
To pytanie wybawiło wszystkich z kłopotu.
— Pan ma motocykl, poruczniku? — zwrócił się do mnie major.
— Tak jest.
— Motocyklista odwiezie pana, kapitanie, do Aumont. Zamelduje się pan u dowódcy dywizji. Ja złożę raport telefonicznie.
Wyszliśmy z rowu żegnani ponurym milczeniem.
— Coś ty narobił? — powiedziałem zatroskany.
Przy naszym motocyklu stał podporucznik Trousseau. Żywo ruszył na nasze spotkanie, promieniejąc uśmiechem.
— Nowe zwycięstwo! — wołał z daleka. — Winszuję panu, kapitanie, serdecznie winszuję! Ach, czemu nie mogę zostać lotnikiem…
René aż się zachwiał pod wrażeniem niezamierzonej ironii tych słów.
— Idź pan do wszystkich diabłów! — warknąłem z wściekłością.
Kraków 1933
Na manewrach
Nie brałem udziału w tych manewrach, ale poleciałem do Spychowa, bo gościnny gospodarz zaprosił mnie na kuropatwy. Gdy znalazłem się już na polowym lądowisku naszego plutonu towarzyszącego, zaczął lać deszcz. Wtedy to usłyszałem to opowiadanie, siedząc w namiocie i czekając na poprawę pogody.
Przez cały czas zalewała mnie zła krew. Słowo daję, myślałem, że oszaleję i z rozpaczą zadawałem sobie pytanie, co będzie na prawdziwej wojnie?
Mój pilot, starszy podoficer, nie przejmował się ani trochę. W powietrzu uśmiechał się nieco ironicznie, jak mi się zdawało, a na ziemi pocieszał mnie pykając fajkę.
W takich chwilach, zirytowany swoimi niepowodzeniami, odsyłałem go do wszystkich diabłów. Co on mógł wiedzieć o kłopotach obserwatora? Młodego obserwatora, bez praktyki, na pierwszych w życiu manewrach.
Jego rola ograniczała się do startu i lądowania na niewielkim wprawdzie, lecz równym ściernisku, i do lotu według moich wskazówek. Przy tym umiał latać z pewnością lepiej niż niejeden piechur chodzić.
Mózgiem załogi byłem ja i właśnie temu mózgowi groziło szaleństwo.
Czułem się w samolocie jak księgowy pracujący nad kontami, rachunkami i kwitami w huraganowym przeciągu. Podczas gdy pilot zdawał się drzemać za odwietrznikiem, wiatr płatał mi psie figle, hulając po mojej kabinie. Urywał mi głowę, dmąc zza burty w zakręcie, owijał się dokoła nóg, wyrywał ze zziębniętych rąk luźne kartki meldunków, porywał mapę, która trzepotała jak gęś trzymana za nogi.
Najgorsze było wstrzeliwanie artylerii.
Stała pod lasem, za piaszczystą wydmą, tuż przed poligonem. Cel: kilka biało-czarno-czerwonych kwadratów, przedstawiających ośrodek oporu batalionu piechoty, znajdował się o parę kilometrów dalej.
Przelatywałem nad baterią, zaszyfrowując po drodze depeszę ze współrzędnymi owego celu.
„Aha, trzeba jeszcze wypuścić spod ogona kilkanaście metrów anteny…”
„Ach, trzeba także zapisać treść depeszy w odpowiedniej rubryce notatnika obserwatora, pod odpowiednią kolejną liczbą…”
Wypuściłem, zapisałem. Uff, gotowe.
Ba, gotowe! Od kilku minut kręcimy się nad naszą artylerią, jakby chodziło tylko o to, aby wskazać nieprzyjacielowi jej stanowiska.
I znów gnębi mnie pytanie: co by z tego wynikło na prawdziwej wojnie?
Na szczęście to są tylko manewry, mój błąd nie został zauważony i nikt baterii nie ostrzeliwuje.
Nadaję sygnał rozpoznawczy. „Zrozumiano” — odpowiadają artylerzyści. Nadaję więc swoją depeszę. „Zrozumiano”. No to doskonale — myślę i lecę nad cel.
„Ognia!” — depeszuję gorączkowo. — Ognia! Ognia, do stu diabłów! — klnę na głos, bo cel włazi mi już pod skrzydło. — „Ognia” — błagam rozpaczliwie łapiąc kartki fruwające w kabinie, przyciskając mapy i ołówki i wychylając się jednocześnie za burtę, z wykręconą szyją.
Na szczęście mój pilot zakręca z własnej inicjatywy i widzę cel z boku. Nieco poza nim wykwita kłębek dymu. To pocisk.
Zdaje mi się, że jest o dwieście metrów za długi i o sto pięćdziesiąt w prawo. A może sto pięćdziesiąt i sto?
Trzeba się zdecydować, bo lecimy ku bateriom. Szukam na planie miejsca wybuchu (to wcale nie jest łatwe), zaszyfrowuję poprawkę, nadaję, notuję treść depeszy, przyjmuję odpowiedź, notuję, rozglądam się, czy licho nie przyniosło jakiegoś nieprzyjacielskiego myśliwca, który mnie raz-dwa zestrzeli, i hulam znowu na cel. Uff!
„Ognia! Ognia! Ognia!” Trzy kreski, trzy kreski, trzy kreski.
Wiatr wariuje z radości, szal wylazł mi zza paska i trzepie mnie po twarzy, złamałem ołówek, a zapasowy dawno leży w ogonie samolotu. Nie wiem, w której kieszeni mam scyzoryk i muszę dokazać cudów zręczności, żeby go wydobyć spod kombinezonu, a bateria strzela…
Strzela, oczywiście, za krótko.
Ocenić odległość, znaleźć na planie, zaszyfrować, zanotować, nadać. Pomyliłem się, psiakrew, więc — nadać powtórnie.
No i co?
Wykładają jakieś skomplikowane płachty, szukam ich w mojej tabeli sygnalizacyjnej, a czas upływa.
Nie ma takiego sygnału! A może go przeoczyłem? Szukam jeszcze raz od początku i wreszcie — jest! „Bateria nie gotowa, czekajcie więcej niż dziesięć minut”. Czekamy.
Dziesięć minut to dziesięć minut. Tak by się przynajmniej zdawało. Ale oni tam mają jakieś pośpieszne zegarki, bo po trzech minutach wykładają sygnał: „Gotowi odpowiedzieć na żądanie wstrzeliwania”. Uprzejmie, nie?
I wszystko zaczyna się na nowo… Po godzinie kręci mi się w głowie: cel, notatnik, szyfr, współrzędne, sygnały, odległości.
Wreszcie kończy się ta niewinna zabawa i wracamy. Naturalnie zapomniałem zwinąć antenę przed lądowaniem i jej ołowiany ciężarek omal nie zabił krowy na pastwisku, po czym urwał się gdzieś w krzakach.
Tak bywało z artylerią, ale i inne zadania przysparzały mi dość kłopotów, zwłaszcza gdy miewałem do czynienia z oddziałami wojsk i oficerami mniej obeznanymi z instrukcją współpracy z lotnictwem towarzyszącym.
Pamiętam na przykład, że wróciwszy z rozpoznania jakiejś przeprawy „nieprzyjaciela” przez rzekę i odnalazłszy po długich poszukiwaniach dowództwo brygady kawalerii, dla której robiłem ten zwiad, zostałem zaskoczony widokiem nie znanych sygnałów wyłożonych długim szeregiem obok głównej płachty rozpoznawczej, ukrytej wstydliwie niemal pod okapem dachu wiejskiej chaty.
Zrzuciłem skromnemu dowódcy obszerny meldunek i szkic. Meldunek ten był arcydziełem. Wymieniłem w nim wszystko, co widziałem i napisałem o wszystkim, czego nie widziałem (bo fakt, że nie widzi się, dajmy na to, wagonów na stacji kolejowej, na której dowództwo spodziewa się jakiegoś transportu, jest równie ważny jak to, że widzi się kolumnę pancerną na szosie). Podałem czas obserwacji i ich miejsce, kierunki marszu „nieprzyjaciela”, jego siły i szybkość, z jaką się posuwał, podałem jeszcze sporo znaczących szczegółów i na zakończenie obiecałem dostarczyć odbitki zdjęć, które zrobiłem.
Potem na próżno usiłowałem odgadnąć znaczenie licznych płacht sygnałowych.
Nie, z pewnością nie było takich znaków w moim kodzie łączności. (Dopiero później okazało się, że to, co wziąłem za płachty sygnalizacyjne, to były suszące się poszewki, gacie i ręczniki.)
Tymczasem specjaliści od współpracy ze mną pogmerali w owych płachtach i obok wyłożyli sygnał, że ustawią mi podchwytywacz.
Przyrząd ten składa się z dwóch tyczek wbitych w ziemię oraz sznurka przeciągniętego między ich wierzchołkami i obciążonego na obu końcach. Do sznurka przywiązany jest woreczek zawierający rozkazy lub wiadomości. Ten sznur należy złowić na coś w rodzaju małej kotwicy opuszczanej z samolotu. Jeżeli podchwytywacz jest dobrze ustawiony oraz oznaczony i jeżeli pilot ma dobre oko i potrafi nisko nadlecieć na środek rozciągniętego sznura, nie przedstawia to większych trudności.
Tym razem ustawiono tyczki na wprost sterty zboża.
Przymierzaliśmy się parę razy, to z jednej, to z drugiej strony, ale sterta wyrastała albo przed łbem, albo powyżej skrzydła samolotu i nie można było nawet marzyć o podchwyceniu sznura.
Byłem już wtedy zirytowany i zmęczony, benzyna się kończyła, a trzeba było jeszcze wywołać zdjęcia i przesłać odbitki, jeżeli miały stanowić aktualną wartość.
Zażądałem przestawienia podchwytywacza w inne miejsce.
Przestawili, a jakże, pod rosochatą polną gruszę.
Omal nie zostawiliśmy podwozia na tej gruszy, ale sznurek wisiał nadal pomiędzy tyczkami.
Wtedy porwała mnie szewska pasja. Nie zastanawiając się, jakie to będzie miało dla mnie następstwa, rzuciłem taki meldunek:
„Jeszcze nigdy nie współpracowałem z takim niedołęgą. Nie znacie kodu znaków sygnalizacyjnych, które wykładacie, a podchwytywacz ustawiliście idiotycznie. Niech was wszyscy diabli!”
Nie skończyło się to raportem i kryminałem tylko dlatego, że dowódca brygady miał poczucie humoru. Mój nieprzyjemny meldunek upadł u jego nóg. Podniósł go i przeczytał, a potem zawołał porucznika, który kierował „łącznością z lotnikiem”. „To najwidoczniej do pana” — powiedział, i na tym się skończyło.
Mówię wam, myślałem, że chyba nigdy nie wykonana zadania bez zarzutu na tych manewrach, a w czasie wojny, kiedy do wszystkich trudności dołączy się jeszcze ostrzał broni maszynowej i opeel nieprzyjaciela, zginę za ojczyznę przy pierwszej okazji.
Ale w przedostatnim dniu ćwiczeń wreszcie mi się powiodło. Wylecieliśmy na dość dalekie rozpoznanie węzła kolejowego. Zadanie ważne i skomplikowane: zbadać ruch na liniach kolejowych, odnaleźć własne oddziały oskrzydlające nieprzyjaciela, nawiązać łączność z dowództwem drugiej dywizji i tak dalej.
Miałem tyle roboty z przygotowaniem się do tego lotu, że zapomniałem zabrać na wszelki wypadek woreczki meldunkowe. Zauważyłem ich brak dopiero po starcie, ale nie martwiłem się tym, bo lądowisko było tuż przy dowództwie i nie przypuszczałem, żeby zaszła potrzeba rzucania meldunków.
Okazało się, że zaszła.
W kilkanaście minut po odejściu na kurs do węzłowej stacji kolejowej, dostrzegłem na szosie ze dwadzieścia samochodów pancernych, jadących w kierunku miejsca postoju naszego sztabu. Wydało mi się to podejrzane: w wiadomościach o rozmieszczeniu własnych wojsk nie było wzmianki o takim zgrupowaniu. Pomyślałem, że należałoby natychmiast donieść o tym dowództwu, ale z drugiej strony miałem wyraźny rozkaz jak najprędzej rozpoznać nieprzyjacielskie linie kolejowe.
Nie mogłem użyć radia: odległość była już za duża, nie było czasu na wyłowienie stacji odbiorczej i — co najważniejsze — na zaszyfrowanie dłuższej depeszy. Postanowiłem więc zawrócić i zawiadomić sztab meldunkiem ciężarkowym.
Napisałem, o co chodzi, i wtedy znów przypomniałem sobie, że nie mam w czym umieścić kartki, aby rzucić ją na ziemię.
Było już widać nasze lądowisko i odległe o kilometr kwatery sztabu we dworze, kiedy przyszła mi zbawcza myśl. Szybko rozsznurowałem bucik i włożywszy do niego meldunek wyrzuciłem za burtę przelatując nad gazonem u podjazdu w dworskim parku. Widziałem, że wpadł w ręce jakiegoś oficera, który bardzo się przeraził, myśląc zapewne, że omyłkowo spuściłem bombę, ale ochłonąwszy, zajrzał do środka i przeczytał, co tam w pośpiechu nabazgrałem.
Nie tracąc więcej czasu, odlecieliśmy na rozpoznanie.
Po powrocie dowiedziałem się, że uratowałem sztab grupy operacyjnej: samochody, które dostrzegłem, były zagonem „nieprzyjacielskim” i nikt ich się tu nie spodziewał.
Otrzymałem także mój bucik. Wewnątrz znalazłem odręczne pismo dowódcy grupy z pochwałą „za bystrą orientację i inicjatywę”.
Kraków 1933
Na fali 125 metrów
Szymski wiedział od dawna, że Burnagiel jest nieuczynny. Ale żeby w takiej sytuacji odmówić. Nie, tego nawet po nim się nie spodziewał.
Zatelefonował na lotnisko o dziewiątej wieczorem, kiedy lekarz orzekł, że „to” powinno nastąpić tej samej nocy. Od razu chciał Burnaglowi powiedzieć, o co chodzi:
— Czy moglibyście mnie zastąpić? Moja żona dzisiaj…
Burnagiel, jak to on, nawet nie pozwolił mu dokończyć:
— Dzisiaj? Doprawdy bardzo mi przykro, umówiłem się. Ważne spotkanie, wiecie. Niemal tak ważne, jak ta historia z panią Martą. No cóż, wy i tak nie będziecie potrzebni, to sprawa lekarza. A ja nie mogę. Naprawdę dziś nie mogę.
Odłożył słuchawkę, zanim Szymski mógł cokolwiek odpowiedzieć, no i trzeba było objąć dyżur.
Doktor był człowiekiem opryskliwym i znakomitym ginekologiem. Nie roztkliwiał się:
— Musi pan jechać? Jedź pan! Mąż w takich okolicznościach jest piątym kołem u wozu.
— Czy tylko nie będzie komplikacji, panie doktorze? — zapytał Szymski pokornie. — Bo Marta przecież pierwszy raz…
— Pierwszy raz, no więc co? Komplikacje mogą być tak samo przy pierwszym, jak przy dziesiątym porodzie.
To nie było pocieszające, Szymski ucałował żonę i uśmiechnął się z wysiłkiem. Chciało mu się kląć i płakać. Nie doświadczał takiego uczucia od bardzo dawna, chyba od czasu, kiedy jako mały chłopiec ulegał przemocy starszych i silniejszych, którzy go krzywdzili. Krzywdzono go nieraz w czasie jego smutnej młodości, ale zdążył o tym zapomnieć, minęło już tyle lat. Miał teraz dobre stanowisko, kochającą żonę i właśnie miał zostać ojcem. Nie było mu źle, nauczył się walczyć o swoje prawa i nie byle kto zdołałby go skrzywdzić.
— Będę telefonował co godzina — powiedział wychodząc.
Z progu chciał jeszcze zawrócić, tak bardzo lękał się tego, co miało nastąpić. A przecież musiał iść: było już późno. Bezradnie zadreptał w miejscu i wreszcie zaczął schodzić ze schodów, ociągając się, jakby go prowadzono pod przymusem.
Będę telefonował — pomyślał, aby podtrzymać się na duchu.
Miasto tonęło we mgle, mokre, lśniące asfaltami jezdni i barwnymi reklamami, których światła rozpraszały się w oparach. Latarnie uliczne pływały gdzieś w przestrzeni, jakby nie związane z ziemią. W brunatnym mroku żarzyły się rzędy okien niewidzialnych domów, ludzie wyłaniali się z ciemności w świetle wystaw sklepowych i znów wsiąkali w mgłę.
Pusty autobus linii lotniczych, do którego wsiadł Szymski, toczył się między plamami świateł, póki nie pochłonął go wylot szosy na przedmieściu. Kierowca zwiększył prędkość, choć reflektory raz po raz napotykały fale mgły, które odbijały ich blask prosto w oczy.
Po chwili szklany pawilon goniometru zamajaczył we mgle jak biała zjawa. Szymski spojrzał na zegarek: brakowało dwudziestu minut do dziesiątej.
— Niech pan przystanie pod radiostacją — powiedział do kierowcy. — Ja wysiądę. Powie pan Burnaglowi, że już jestem, niech na mnie nie czeka.
Autobus stanął.
— Przysłać panu kierownikowi motocykl? — zapytał kierowca.
— Tak. Niech przyjedzie Wędzik i niech mi go zostawi tu, przy wejściu.
Trzasnęły drzwi, wionęło odorem spalin i Szymski został sam pod uciekającymi w górę masztami goniometru.
Dotąd myśli jego krążyły dokoła Marty, szpitala i domu. Dopiero teraz uświadomił sobie, jaka go czeka noc, i zrozumiał, dlaczego Burnagiel nie chciał go zastąpić. Za kilkanaście minut miał przybyć pierwszy samolot pasażerski z Warszawy, potem pocztowy ze Szczecina, potem drugi pasażerski z Berlina. Trzeba będzie pokierować ich lądowaniem w złych warunkach atmosferycznych, biorąc na siebie ogromną odpowiedzialność za życie pasażerów i załóg oraz za całość samolotów, odpowiedzialność, której Burnagiel nie chciał ponosić, nie będąc do tego zmuszony.
Akurat dziś musiało to na mnie trafić — pomyślał Szymski wchodząc przez furtkę w ogrodzeniu radiostacji.
Chciał zaraz zatelefonować do szpitala, aby choć na chwilę pozbyć się niepokoju, który go nurtował, ale już nie było czasu. Radiotelegrafista Migdał zarzucił go wiadomościami i narzekaniami:
— Nareszcie pan jest, panie kierowniku! Od kwadransa dzwonię do portu i nikt nie przychodzi. SP-GAB co chwila pyta, gdzie się znajduje. Nie mogę sam jednocześnie odbierać, nadawać i pelengować. Lecą we mgle, Bydgoszcz mi pomaga, ale jej namiary nie zgadzają się z Wrocławiem, Teraz Wrocław kogoś sprowadza do lądowania u siebie. W dodatku ze wszystkich stron mamy depesze. Takiego gwałtu jeszcze nie było…
— Czy GAB ma dla nas pasażerów? — przerwał Szymski.
— Nie, tylko pocztę. Ma za to na pokładzie sześciu pasażerów do Berlina.
Szymski połączył się z portem.
— Czy mamy pasażerów i pocztę do Berlina?
Pasażerów nie było, była tylko poczta.
— Dobrze, zabierze ją nasza bezpośrednia maszyna pocztowa o dwudziestej trzeciej, a GAB poleci wprost do Berlina, nie lądując u nas. Pocztę nam zrzucą — powiedział. — Niech tam podjadą wózkiem pod sygnał świetlny na lotnisku.
SP-GAB pytał o kurs:
„QDM… QDM… QDM…”
Migdał szybko ustalił zanik tonu na wariometrze — 281 stopni — i zaczął nadawać.
— QDM 281 — powiedział. — Zboczyli lekko na południe.
— Trzeba wyznaczyć ich dokładną pozycję — powiedział Szymski.
Migdał wezwał Bydgoszcz.
— Słuchajcie sygnałów SP-GAB, podajcie mi jego namiar. Jesteście gotowi?
Odpowiedź nastąpiła prawie natychmiast:
„Na nasłuchu”.
Tymczasem Migdał wywoływał już stację samolotu.
„Nadawajcie wasz znak wywoławczy w ciągu pięćdziesięciu sekund, kończąc kreską trwającą dziesięć sekund na fali 125 metrów, aby umożliwić nam określenie radiogoniometryczne waszego położenia”.
To długie zdanie zawierało się w zwięzłym sygnale QTG, który tej nocy przenikał co chwila zamgloną przestrzeń nad całą niemal Europą środkową i raz po raz dźwięczał różnymi tonami w słuchawkach Migdała.
W pięć sekund później rozległ się wyraźny i jasny sygnał wywoławczy samolotu.
Przerwała go Bydgoszcz: „SP-GAB leci w stosunku do nas 196 stopni”.
Szymski ustalił na mapie przecięcie się dwóch pelengów.
— Siedem kilometrów na wschód od Wrześni — powiedział. — Niech im pan poda.
— Będą tu za dziesięć minut — mruknął Migdał. — Nadane.
— Dobrze. Niech pan nada otwartym tekstem.
— Już notuję, słucham.
— Zrzućcie pocztę na spadochronie i lećcie wprost do Berlina.
— Gotowe.
— Ja idę na górę i będę ich prowadził do chwili, w której usłyszę motory. Niech pan podaje pilotowi jego kurs co minutę.
Wszedł po krętych schodkach do kabiny obserwacyjnej i stanął przy szklanej ścianie obok tablicy rozdzielczej świateł. Włączył prąd. Na skraju lotniska rozbłysły lampy graniczne jak czerwone paciorki. Z dachu kapały krople wilgoci, szyby potniały, w chłodnym, przesyconym parą powietrzu leżała cisza, tylko w dole klekotał telegraf i raz po raz buczały przerywane sygnały radiowe.
Co się dzieje z Martą? — pomyślał Szymski. — Mój Boże, co się z nią dzieje?
Wyobrażał sobie, że ona go woła, że krzyczy, że umiera. Jednocześnie do jego świadomości przenikały krótkie, treściwe znaki kodu łączności buczące tam w dole, w kabinie radiotelegrafisty. Jakiś pilot pytał o kurs do Torunia, ktoś meldował się, prosząc o prowadzenie, ktoś żegnał prowadzącą go dotąd stację, ktoś nadawał komunikat meteorologiczny.
Mgła… Mgła… Mgła…
To powtarzało się zewsząd: pułap zero, pułap pięćdziesiąt, sto, sto pięćdziesiąt metrów, deszcz, mżawka i mgła, odległość widzenia słaba, odległość widzenia do jednego kilometra, do trzystu metrów, odległość widzenia pięćdziesiąt metrów… Ktoś błądził, wracał, mylił kurs, ktoś lądował: Zet - Zet!
— Zgłasza się SP-COH — powiedział głośno Migdał. — To pocztowy ze Szczecina. Dobrze leci, jest na kursie.
I po chwili:
— Zgłasza się jakaś obca maszyna: G-UNAP. Prosi o QTT. Powiedziałem, żeby zaczekali. Wołam Bydgoszcz.
Szymski tępo patrzył w mrok. Ta historia z Martą wypadła wcześniej, niż oboje przypuszczali, wcześniej o tydzień lub dwa. Lekarz powiedział, że mogą być komplikacje.
Migdał wołał z dołu:
— Panie kierowniku!
Szymski drgnął.
— Co się stało?
— W Toruniu na lotnisku zderzyły się dwa samoloty wojskowe.
— W powietrzu?
— Nie, prawie już na ziemi, przy lądowaniu czy może przy dobiegu. Załogi żyją, ale lotnisko jest nie do użytku w ciągu najbliższych trzydziestu minut. Chcą do nas skierować dwie maszyny, które tam do nich lecą.
Szymski zawahał się.
— Niech lądują w Bydgoszczy albo w Grudziądzu — powiedział. — U nas i tak jest tłok.
Migdał mruknął: „Nadaję”, po czym zapanowało milczenie, a z głębi nocy zaczął napływać daleki, niewyraźny pomruk. Przepadał gdzieś i znów przebijał się przez grube warstwy chmur, nikły, zaledwie dosłyszalny.
— Zdaje się, że słychać motory — powiedział Szymski, a wszystkie jego myśli nie mające związku z tą najważniejszą teraz sprawą rozpierzchły się od razu.
— Rozstroić? — spytał Migdał.
— Tak. I niech zejdą na trzysta metrów.
Klucz klekotał szybko, pomruk silników zbliżał się. Po chwili zaczęły wyć skłóconym rytmem, pilot spełnił otrzymane polecenie.
— Niech mu pan poda: „Motory z Ost-Süd-Ost” — zawołał Szymski.
Teraz już ryczały zupełnie blisko, wciąż głośniej, lecz jeszcze nie było świateł pozycyjnych. Nawet kiedy samolot przeleciał nad masztem goniometru — nisko, aż zadzwoniły szyby — Szymski nie dojrzał ich w górze… „Nad lotniskiem” — powiedział do mikrofonu.
Teraz miały nastąpić trzy minuty pauzy: pilot wykonał zakręt i odlatywał, aby wziąć przepisowy kierunek nalotu na kursie 43 stopnie. Czekali na jego sygnał z rosnącym napięciem: czy da sobie radę na oślep w ciemności i we mgle, tylko według przyrządów? Na poprawki (po owej trzyminutowej pauzie) pozostanie jeszcze osiem minut: cztery w czasie odlotu i cztery w drodze na prostej ku lotnisku. Potem nie można już brać namiarów: odległość jest za mała i antena kierunkowa nie wskazuje, z której strony płyną sygnały samolotu.
Wtem odezwał się Toruń:
„Ani Bydgoszcz, ani Grudziądz nie mogą przyjąć moich samolotów. Z polecenia centrali…”
„Nie przeszkadzajcie! — przerwał Migdał. — Za chwilę się zgłoszę”.
Szymski patrzył na zegar. Mijała czwarta minuta.
— No i co? — zapytał.
W tej chwili zahuczały kreski, Migdał przekręcił tarczę anteny, wygasił dźwięk do najcichszego tonu i nadając namiar powiedział:
— 228 stopni. Jak po sznurku idzie.
Szymski zapytał, który to pilot.
— Łączyński — odrzekł radiotelegrafista. — Ten umie latać głową. Niektórzy ciągłe jeszcze latają tyłkiem.
Następny namiar wyniósł 229, trzeci znów 228 stopni, po czym pilot wykonał zakręt, wszedł na prostą ku lotnisku i nadał sygnały QDM.
— 44 stopnie — odpowiedział mu Migdał.
— Niech zejdzie do stu metrów — powiedział Szymski.
Migdał podawał kolejno: QDM 45 stopni, 44 stopnie, 43 stopnie. Potem nie mógł już ustalić zaniku odbioru; samolot był blisko, Szymski słyszał rozstrojone silniki wyjące nisko nad ziemią.
— Uwaga — powiedział.
Szyby drżały, mogło się zdawać, że samolot wpadnie na goniometr i zmiecie go z powierzchni ziemi.
— Motory! — zawołał Szymski. — Dobrze wchodzi nad lotnisko. Już!
Migdał nadawał jak automat. Silniki ścichły w oddali i po chwili SP-GAB pytał o dokładny czas i o swój kurs w drodze do Berlina. Zaraz potem zatelefonowano z portu że spadochron z pocztą wylądował i został podjęty.
— Dobrze — powiedział Szymski i zszedł na dół. — Co jest z Toruniem?
Migdał właśnie odbierał depesze o pogorszającym się stanie pogody na wszystkich szlakach krajowych. Bydgoszcz, Toruń, Grudziądz, Gdynia były zatkane mgłą, w Warszawie pułap sięgał stu metrów, padał deszcz ze śniegiem…
Mówiła Warszawa:
„Przejąć prowadzenie dwóch samolotów lecących z Torunia i sprowadzić je na własne lotnisko!”
Szymski wezwał drugiego radiotelegrafistę z biura portu i pracowali we trzech. Cztery samoloty leciały ku nim ż różnych stron. SP-GAB odzywał się co kilka minut, zdążając ku Berlinowi. Zgłaszały się stacje różnych portów z żądaniem nasłuchu prowadzonych przez siebie samolotów i raz po raz trzeba je było namierzać, aby dopomóc w ustaleniu ich pozycji. Wtem angielski G-UNAP błądzący we mgle od dobrych trzynastu minut zaalarmował:
„SOS. Kończy się nam benzyna. Prosimy o fix i skierowanie do najbliższego portu lotniczego”.
Kilka stacji naraz podało namiary, Frankfurt pierwszy ustalił punkt ich przecięcia i odpowiedział:
„G-UNAP, znajdujecie się nad Szamotułami; Polska, 16° 35' i 52° 40'. Najbliższy port: Poznań, kurs: 135 stopni, odległość: trzydzieści kilometrów”
Anglik słabo operujący kodem sygnalizacyjnym przeszedł na fonię i dopytywał się wyłącznie o QDM, Migdał podawał mu kurs i wreszcie po upływie kwadransa silnik turystycznego samolotu zatrajkotał nad goniometrem.
— Motory — powiedział Szymski i pobiegł na górę. Migdał podał kurs odejścia i czekał na sygnały, a drugi telegrafista, Bielik, nadal przyjmował depesze, które sypały się bez przerwy, gdy wtem mały silnik ucichł i nad pawilonem zaszumiał pęd maszyny schodzącej do lądowania.
Szymski zaklął głośno, obaj radiotelegrafiści zerwali się z miejsc, nie rozumiejąc, co się stało, z lotniska poleciała w górę czerwona rakieta.
— Anglik ląduje bez zwrotu, wprost od goniometru - mówił Szymski do telefonu. — Przygotujcie sanitarkę, bo się wpakuje w hangary. Co? Już siedzi? To ma diabelne szczęście!. Dziękuję, koniec.
Tymczasem SP-COH, pocztowy ze Szczecina, zameldował się z bliska i już odchodził do zwrotu na prostą. Szymski czekał na jego sygnały, potem Migdał podawał kolejne zmiany kursu: 50 stopni, 48 stopni, 45 stopni.
Gdzieś w mroku niewidzialna, ślepa maszyna zniżała się, idąc do lądowania.
— Jest. blisko — powiedział Bielik. — Nie da się już wygasić sygnałów.
Szymski czekał z zapartym tchem, wszystkie jego myśli były w tej chwili przy pilocie, niemal widział go w kabinie na wprost tablicy przyrządów. Oto siedzi lekko pochylony, z nogami na pedałach bocznego steru, ze wzrokiem wlepionym w żyrokompas. 43 stopnie. Utrzymać kurs 43 stopnie! Lekkie zboczenie w lewo albo w prawo wystarczy, aby nastąpiła, katastrofa. Parę stopni różnicy kursu to zderzenie z hangarem, z dachem budynku portowego, ze ścianą baraku. To skrócenie lotniska o paręset metrów, to dobieg kończący się rozbiciem samolotu.
„Motory!”
Motory na pięćdziesięciu metrach nad goniometrem, ale jaki jest kierunek podejścia? Są światła pozycyjne!
„Zet-Zet! Lądujcie!”
Jest w tym prostym sygnale radość, i duma z pokonania trudności, i westchnienie ulgi: ZZ — ziemia!
Szymski nie miał czasu na odprężenie. Z północnego zachodu nadchodziły coraz bliższe pytania dwóch samolotów, których nie mógł przyjąć Toruń. Trzeba było kazać jednemu z nich czekać w powietrzu, żeby uniknąć zderzenia we mgle. Szymski wyznaczał im kolejno wysokości podejścia i miejsce krążenia, kiedy odezwał się Berlin:
„Nie przyjmujemy żadnych samolotów, nad miastem i nad lotniskami bardzo gęsta mgła, strefa oblodzenia od dwustu do dwóch tysięcy metrów. Wasz SP-GAB wraca, nie możemy go prowadzić, mamy pełne ręce roboty”
Zaraz potem zgłosił się SP-GAB. Łączyński zawiadamiał, że ma lód na krawędziach natarcia skrzydeł i obmarza nadal, że leci na wysokości sześciuset metrów przy częściowo tylko zredukowanych obrotach i mimo to wciąż z wolna się obniża. Prosi o prowadzenie…
Szymski nie myślał już o żonie. Jeden z samolotów przybyłych znad Torunia dwa razy podchodził, do lądowania wprost na hangary i dwukrotnie czerwone rakiety i sygnały radiowe ostrzegały go o niebezpieczeństwie. Dopiero za trzecim razem udało się kierownikowi ruchu sprowadzić go na ziemię, lecz trwało to w sumie prawie pół godziny. Drugi samolot wylądował wprawdzie od razu dobrze, ale zanim to nastąpiło, jego radiotelegrafista musiał usunąć jakieś uszkodzenia w stacji pokładowej, co zajęło mu około czterdziestu minut, i zmusił pilota do krążenia przez cały ten czas w pobliżu lotniska. Pasażerowie spali, nieświadomi napięcia, w jakim toczyła się walka o ich zdrowie i życie oraz o całość maszyny.
Potem przybył Łączyński. Szymski i obaj radiotelegrafiści byli już wtedy bardzo zmęczeni prawie nieustannym napięciem nerwów i uwagi w obliczu stale pogorszających się warunków atmosferycznych. Mgła gęstniała, skraplając się w zimnym powietrzu, graniczne lampy lotniska były ledwie widoczne, raz po raz przesłaniały je fale zagęszczonych oparów, ostrzegawcze światła na maszcie goniometru ginęły w obłokach.
Szymski włączył reflektory oświetlające maszt i pas startowy na lotnisku. Był tak zdenerwowany i wyczerpany, że pomylił się, podał: „Motory z Ost” zamiast „Motory z West”, Bielik nie zauważył pomyłki i nadał: „M. O.”, ale Łączyński zorientował się i wykonał prawidłowo zakręt i odejście na kurs. Podczas podejścia do lądowania na prostej pomylił się z kolei Migdał: kilka godzin nasłuchiwania zamierających tonów brzęczyka osłabiło jego zdolność odnajdywania zaniku fali. W rezultacie Łączyński podszedł prawie na róg lotniska, strzelono mu czerwoną rakietę i maszyna wyrwana pełnym gazem przewaliła się tuż nad goniometrem, aby natychmiast zniknąć we mgle i ciemności.
Manewr trzeba było powtórzyć, a obsługa ziemna miała zaledwie trzy minuty, aby ochłonąć.
Trzy minuty? Nie! Już brzęczały kreski i kropki sygnału wywoławczego!`
— Kto: tam jeszcze? — jęknął Szymski.
To był Łączyński. Przeszedł zaraz na fonię i mówił spokojnie, w swój zwykły sposób, dzieląc czasem sylaby:
„Przestańcie się denerwować. To nie wy możecie skręcić kark, tylko ja, razem z załogą i pasażerami. To nie wy jesteście od pięciu godzin w powietrzu i w tej cholernej mgle, tylko ja. Spokojnie, panie Szymski. To pan Szymski ma służbę, prawda? Nadawajcie wolno, ja dam sobie radę. Nadawajcie kurs QDM”.
Słowa padały z głośnika, jakby je wymawiał automat, nie człowiek prowadzący na oślep samolot w czarnej, zapełnionej mgłą przestrzeni.
Szymski zacisnął szczęki. Nie mógł przecież powiedzieć temu pilotowi bez nerwów, który po pięciogodzinnym wysiłku jeszcze dodawał mu odwagi, że jest u kresu sił, że sprowadził już sześć samolotów „w tej cholernej mgle”, że obliczył kilkadziesiąt namiarów, że rozmawiał ustawicznie z kilku innymi goniometrami, że wszystko to jest chyba równie wyczerpujące jak lot w najgorszych warunkach atmosferycznych i że Marta…
Co się dzieje z Martą? — pomyślał ze ściśniętym sercem.
„QDM — pytał Łączyński. — Jaki jest mój kurs w stosunku do goniometru?”
Wszyscy trzej wsłuchali się w wyciszany sygnał. Tarcza anteny minęła 49 stopni i ton sygnału wzmocnił się.
— Z powrotem — powiedział Szymski.
Ton gasł, na 46 stopniach był najcichszy. Migdał porozumiał się spojrzeniem z Bielikiem, nadał: „QDM 46 stopni”.
— Nie zdąży poprawić — powiedział.
Po upływie trzydziestu sekund namierzyli go znowu: 45 stopni.
— Jeszcze dwie minuty — powiedział Bielik. Głośnik buczał kreski raz ciszej, raz głośniej. „45 stopni… 44 stopnie…” — nadawał Migdał.
Potem nie można już było wygasić sygnałów: samolot zbliżał się. Usłyszeli jego silniki wyjące niemal na pełnych obrotach. Jednocześnie zadzwonił telefon. Szymski machinalnie ujął słuchawkę.
— Tu goniometr, kierownik ruchu.
Tymczasem przez głośnik odezwał się Łączyński: „Widzę wasze światła na lotnisku. Będę lądował”. Jednocześnie w słuchawce zachrypiał szorstki głos lekarza z kliniki ginekologicznej:
— Żona niepokoi się o pana. Miał pan przecież telefonować! No, ma pan syna, wszystko poszło dobrze, bez trudności.
Nad pawilonem goniometru przemknął ze świstem niewyraźny kształt samolotu, błysnęły jego światła pozycyjne: zielone, białe i czerwone.
— Halo! — chrypiał lekarz, nie mogąc doczekać się odpowiedzi.
— Zet-zet — odpowiedział Szymski. — Zet-zet, doktorze! Niech pan ucałuje ode mnie Martę — zwrócił się do zdumionego tym poleceniem Migdała.
Na środku lotniska toczył się w dobiegu samolot od łba do ogona pokryty warstewką lodu.
Kraków 1933
Kaprys „jedwabnego przyjaciela”
— Uczeń jest stworzeniem zupełnie nieobliczalnym — powiedział Gaertner. — Nie mając drugiego steru nie powierzyłbym swoich gnatów żadnemu z nich, nawet żadnemu z naszych absolwentów, póki nie polatają choćby przez rok w pułku.
— Ja też nie — odezwał się ktoś za mną.
Wszyscy się roześmiali, więc obejrzałem się, żeby zobaczyć, kto siedzi za moim leżakiem, i ujrzałem poczciwą, zarumienioną twarz chorążego Buczka, który z właściwym sobie grymasem zdziwienia pocierał lśniącą, doskonale kulistą łysinę. Nie było w tym nic tak dalece zabawnego; zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę, że wszyscy znaliśmy Buczka od wielu lat i zdążyliśmy się przyzwyczaić do jego zdziwionej miny.
— Z czego się śmiejecie? — zapytałem.
Odpowiadali mi na wyścigi, przerywając sobie wzajemnie: jak to, więc nie znam tej historii? Czyżbym nie słyszał o przygodzie Buczka, którą przeżył jeszcze wtedy, gdy nie był łysy? I nie wiem nic o jego popisach podczas ostatnich lotów przed laszowaniem uczniów?
Z chaosu nieco sprzecznych relacji, wykrzykników i retorycznych pytań udało mi się odtworzyć następujące zdarzenie.
W ostatnich latach pierwszej wojny światowej Buczek był instruktorem w austriackiej szkole pilotów. Był wtedy naturalnie dużo młodszy niż teraz i lubił popisywać się swoją fantazją wobec uczniów; miał swój „fason”. Do ulubionych jego ekstrawagancji należało wyjmowanie w powietrzu drążka sterowego i wyrzucanie go na lotnisko podczas ostatniego lotu z uczniem, który po tym locie miał się laszować. Taki bądź co bądź ryzykowny gest miał być dowodem pełnego zaufania do umiejętności ucznia i rzeczywiście robił duże wrażenie. Buczek chodził w glorii i pysznił się swoim „fasonem”, póki nie spłatano mu pamiętnego figla. Oto gdy pewnego razu miał wypuścić na samodzielny lot jakiegoś podporucznika i w czasie ostatniego lotu instruktorskiego swoim zwyczajem wyjął z gniazda drążek sterowy, pokazał go uczniowi i wyrzucił za burtę, podporucznik, niewiele myśląc, uczynił ze swoim drążkiem to samo!
Buczkowi włosy stanęły dęba. Oczekiwał, że lada chwila maszyna zwali się na ziemię i nic na to nie mógł poradzić. Przeżył kilka minut potężnego strachu, póki nie zauważył, że po gwałtownych przechyłach samolot nie tylko odzyskał równowagę, ale nawet prawidłowo zawrócił i idzie do lądowania. Dopiero wtedy domyślił się, że podporucznik wyrzucił inny drążek, który w tym celu umyślnie zabrał do kabiny. Oczywiście, wszystko skończyło się pomyślnie, ale Buczek utrzymuje, że od tego czasu zaczął łysieć i że obecny zerowy stan uwłosienia zawdzięcza właśnie owej przygodzie.
— Tak jest, panie kapitanie — oświadczył, kiedy zapytałem go, czy rzeczywiście wtedy zaczął łysieć. — No i od tego czasu nie latam z nikim bez drugiego steru.
— Maszyna z przelotu — powiedział w tej chwili Skimina patrząc pod słońce przymrużonymi oczyma.
Istotnie z południowego zachodu wiatr niósł daleki pomruk silnika: wracał jeden z dwóch uczniów, na których czekaliśmy przed hangarem, wyciągnięci na leżakach.
— To będzie twój… jakże on się nazywa…? Skibniewski — powiedział Skimina do Gaertnera.
— Skąd wiesz? — zapytał Gaertner, unosząc się do połowy i na próżno wypatrując dalekiej maszyny na horyzoncie.
— Widzę: 7 — odrzekł tamten. — To jest twój samolot. Siódemka.
Gaertner spojrzał na mnie porozumiewawczo.
— Widzi — powiedział, rozkładając bezradnie dłonie i opadł z powrotem na leżak. — Maszyna jest o dziesięć kilometrów od lotniska, a on widzi! Jeżeli jeszcze powiesz, że widzisz jak Skibniewski mruga do ciebie lewym okiem, będę strzelał.
— Mruga — powiedział Skimina, ale Gaertner był za leniwy, żeby go bodaj kopnąć. Zwrócił się natomiast do mnie, aby podjąć wątek poprzedniej rozmowy.
— Powiadacie: bez drugiego steru… — zaczął. — Zdarza się gorzej.
— Jak to, gorzej? — zapytałem.
— No tak, gorzej. Znałeś przecież Berskiego? Nie słyszałeś o tej jego historii ze spadochronem?
Okazało się, że i o tej historii także nie słyszałem, choć naturalnie znałem Berskiego.
— Nie ulega kwestii, że to była jego wina — mówił Gaertner, spoglądając raz po raz na zbliżający się samolot. — Gdyby przed startem dociągnął jak należy pasy w kabinie, nic takiego by się nie stało. Ba, ale gdybym był na jego miejscu, zapewne także nie sprawdziłbym, czy pasy nie mają, luzu. Kto z nas ma do tego głowę i wolny czas?
Umilkł, bo wracający samolot był już blisko i ryk silnika wypełniał przez chwilę otwarty hangar, ogłuszając nas zupełnie. Potem skrzydła pochyliły się w niskim zakręcie, błysnęły odbiciem słońca i powróciły do poziomu. Spojrzeliśmy w górę. Na kadłubie czerniała cyfra 7.
— No? — powiedział triumfująco Skimina.
— Podchorąży Hammer nie był asem wśród uczniów Berskiego — mówił dalej Gaertner, odebrawszy meldunek od Skibniewskiego, który na jego pytanie oświadczył stanowczo (choć z nie dającym się ukryć zdumieniem), że nie mrugał lewym okiem w czasie lotu. — Nie był asem, ale nie był też zdecydowanym patałachem. Taki, wiecie, jest najgorszy: niby lata wystarczająco dobrze na swoje potrzeby, ale jak się znajdzie w niebezpieczeństwie, traci głowę. Na jego korzyść przemawiało to, że zdawał sobie sprawę z własnej niedoskonałości i usiłował zapanować nad nerwami, ilekroć miał po temu okazję. Berski był jego ideałem. Nie tylko jego zresztą: wszyscy uczniowie patrzyli przecież na Berskiego, otwierając gęby z podziwu. Był dla nich „skrzydlatym rycerzem”, uosobieniem odwagi, zimnej krwi i „pogardy śmierci”, jednym z tych bohaterów, o których naczytali się w powieściach dla młodzieży, zanim wstąpili do lotnictwa. Trzeba przyznać, że umiał utrzymać się w tej roli. Niewiele gadał, nie prawił im morałów i wystrzegał się patosu, za to korzystał z każdej okazji, żeby dowieść, iż ma „stalowe nerwy”. Jeżeli na przykład zdarzyło się, że ktoś się grobnął w szkole przy ćwiczeniach akrobacji — a to przecież zdarza się od czasu do czasu — Berski natychmiast brał maszynę i zaczynał robić swoje immergluecki poniżej stu metrów, chowając się za drzewami i chałupami. Nie robił tego nad lotniskiem, bo po pierwsze nie chciał siedzieć na odwachu za takie numery, po wtóre zaś wszyscy wiedzieliby, że zgrywa się przed uczniami. Odlatywał więc nieznacznie i na pozór wcale nie ostentacyjnie dość daleko. Dość daleko, żeby zniknąć z oczu szefa pilotażu, ale nie tak daleko, żeby go nie dostrzegli uczniowie. Cóż, każdy ma jakieś słabostki. Latał w psią pogodę, wracał na lotnisko w nocy, podczas mgły, kiedy się go najmniej można było spodziewać. Nie przechwalał się, przeciwnie: jeśli ktokolwiek w jego obecności zrobił uwagę o niebezpieczeństwie, na które się naraża, wzruszał ramionami i mówił: „Gadanie! Ty na moim miejscu też byś przecie poleciał”. I cóż, taka już jest ludzka natura, że nawet najbardziej dbający o swoją skórę przyznawali mu półgębkiem słuszność. Lubili go, podnosił ich wartość w ich własnych oczach swoją brawurą, nie żądając nic w zamian. Cóż dopiero uczniowie…
Naturalnie chęć wzbudzania podziwu wśród uczniów i kolegów nie była jedynym powodem, dla którego Berski zdobywał się na tak wysoką klasę latania. Niewątpliwie sam znajdował zadowolenie w pokonywaniu trudności, w walce, która dostarczała mu silnych wrażeń potrzebnych niektórym do osiągnięcia świadomości, że istotnie żyją. Ale może właśnie dlatego nigdy nie mogłem bez zastrzeżeń uwierzyć w tę jego flegmę i absolutny spokój, z jakim zdawał się przyjmować zdarzenia i wypadki wywołujące bladość na twarzach innych widzów i uczestników. Nie mogłem uwierzyć, że ocieranie się o śmierć czy katastrofę nic go nie kosztuje, że wyraz jego twarzy jest naprawdę odbiciem wewnętrznego, zawsze niezmiennego spokoju. Ta męska twarz zdawała mi się maską, pod którą Berski ukrywał prawdziwe, bardziej ludzkie oblicze, zdolne do uczuć lęku czy niepokoju, mniej opanowane i mniej posągowe. Mawiał, że piloci giną przez głupstwa, ale że jest na to sposób. Mianowicie nie należy popełniać głupstw, bo w lotnictwie każdy drobiazg jest ważny i trzeba go brać w rachubę. Wtedy nie bywa się zaskoczonym. Reszta zależy od umiejętności latania i od zimnej krwi. Możecie sobie wyobrazić, że ta wypowiedź stanowiła ewangelię uczniów Berskiego. Powtarzali jego słowa w czasie urlopów mamom, ciociom i głównie kuzynkom, ilekroć była mowa o lataniu. No, a mowa o lataniu bywała często. Pamiętam, kiedy sam byłem podchorążym… Ale to zupełnie inna historia…
— Więc chodziło o tego Hammera — mówił Gaertner po chwil! dalej, zapaliwszy papierosa, podczas gdy inni zdawali się drzemać w leżakach, zmożeni dogasającym upałem letniego popołudnia. — Berski miał z nim polecieć na duży trójkąt nawigacyjny, gdzieś w stronę Skarżyska i Ostrowca. Przed samym startem, siedząc już w maszynie, przypomniał sobie, że Hammer poprzedniego dnia nie mógł sobie dać rady z wprowadzeniem samolotu w odwrócony korkociąg. Postanowił więc raz jeszcze pokazać mu, jak się taki korkociąg robi. Spieszył się, bo było późno, i dlatego powiedział do Hammera, że wykręcą korkociąg po drodze, żeby nie tracić czasu na nabieranie wysokości nad lotniskiem.
Opowiadał mi o tym wszystkim dopiero w parę miesięcy później, w wyjątkowej chwili szczerości i rozmowności po kilku głębszych. Nie chcę przez to powiedzieć, że był zalany, ale w każdym razie te cztery kolejki rozwiązały mu trochę język. Okazałem wiele taktu, nie wspominając nigdy przy nim o tej rozmowie. Z pewnością nie darowałby mi tego…
Więc nad Ostrowcem czy też nad Skarżyskiem (już nie pamiętam) Berski z Hammerem mieli ponad tysiąc metrów. W dole równolegle do toru kolejowego i szosy płynęła rzeczka, omijając miasto ujęte od północy podkową lasów. Za rzeczką, dalej na południe widać było na horyzoncie góry. Berski wszystko to pokazał Hammerowi, żeby się chłopak zorientował dokładnie w kierunku lotu i żeby wiedział, w którą stronę wyjdą z korkociągu. Potem kazał mu odwrócić samolot, wytracić prędkość i skrzyżować stery. Tym razem uczniowi poszło wszystko jak najlepiej. Maszyna zawinęła do góry i w tył po niebie, pokazała obłokom rozkraczone podwozie i posłuszna sterom legła na plecach. Berski nie zdążył jeszcze powiedzieć w tubę awiofonu: „Dobrze”, gdy podchorąży już skrzyżował stery.
Wtedy zaszło to, czego Berski nie przewidział: przy pierwszej zwitce odsadziło go od siedzenia i rzuciło na zbyt luźne pasy. Poczuł, że zwisa na nich o kilkanaście centymetrów od poduszki nie dostając pokładu nogami i że nie zdołałby sięgnąć ręką do drążka sterowego. Jednocześnie, wskutek szarpnięcia uprzęży spadochronu o klamry pasów, wysunęła się zawleczka i spadochron zaczął wyłazić spod Berskiego jak biały bąbel pełen wiatru. Tymczasem maszyna rozkręciła się już na dobre. Wiecie, jak to jest po kilku zwojach odwróconego korkociągu: krew wali do głowy, w uszach boli, oczy wyłażą trochę przed nos, a żołądek czuje się w gardle. Berski przestał widzieć szosę, tor kolejowy i rzekę, miasto rozproszyło mu się na wszystkie strony, las wyrósł dookoła, a góry pędziły po horyzoncie. Wszystko to razem kręciło się jak w beczce śmiechu na świątecznym jarmarku, tylko nie miał się kto śmiać, bo uczeń trochę zgłupiał, a instruktor walczył z awiofonem, który usiłował potłuc przyrządy na tablicy rozdzielczej. Mówił mi, że wtedy, w pierwszym samozachowawczym odruchu chwyciłby drążek sterowy, gdyby go mógł dosięgnąć. Ale nie mógł. „Na szczęście, bo zepsułby sobie reputację” — jak się wyraził. „Chyba wobec siebie samego?” — zapytałem. „A tak — powiada — wobec samego siebie”. No i co wy na to?
Nikt z nas nie odpowiedział. Wątpię, czy komukolwiek chciało się myśleć, a cóż dopiero wdawać się w dyskusję. Toteż Gaertner po chwili ciągnął dalej:
— Więc, jak mówiłem, Berski nie mógł dosięgnąć ręką drążka. Złapał natomiast tubę awiofonu i zdobywając się na spokojny ton powiedział do Hammera: „Dobrze, wystarczy, proszę teraz wyprowadzić, tylko łagodnie”. Powiedział jakby nigdy nic, ale możecie sobie wyobrazić, ile go ten „spokój” kosztował. Wiry i ssanie w kabinie były tak silne, że wyłażący z pokrowca spadochron kipiał jak wrzące mleko. Pokrowiec z resztą czaszy przesunął się Berskiemu pomiędzy kolana, grożąc całkowitym otwarciem się wyłogów, a pilocik szamotał się na zewnątrz jak wściekły psiak na uwięzi. Berski trzymał kurczowo jego linki, usiłując przy tym wgnieść z powrotem do kabiny kipiące bąble jedwabiu. Drugą ręką trzymał tubę awiofonu. Pamiętajcie, że wszystko to robił wisząc głową w dół na pasach barkowych, wyrzucany z samolotu siłą odśrodkową, która ustawicznie wzrastała. W dodatku, jak powiedziałem, Hammer trochę zbaraniał i nie wyrównywał sterów. Może zakręciło mu się w głowie po tylu zwojach, a może po prostu „przymarzł” do sterów ze strachu, dość że Berski musiał mu dyktować, jak ma kolejno ustawić drążek i orczyk.
Gdy wreszcie maszyna wyprysnęła do normalnego położenia trzysta metrów nad ziemią, w kabinie instruktorskiej było pełno jedwabiu, a linki spadochronowe pełzające po pokładzie jak węże plątały się w sterze Berskiego. Wtedy Berski, w obawie, że ster zostanie unieruchomiony, wyjął drążek z nasady i wyrzucił go za burtę, podobnie jak to niegdyś czynił Buczek. Co prawda okoliczności były zgoła inne i pomimo wyprowadzenia samolotu z korkociągu nie o wiele się poprawiły, bo spadochron nadal wyłaził z pokrowca. Kto tego nie widział, nie zdaje sobie sprawy, ile miejsca zajmuje „jedwabny przyjaciel”, jak go ktoś poetycznie nazwał, wówczas gdy przyjdzie mu fantazja otworzyć się tak nie w porę. Berski trzymał go rękami i nogami, on zaś, jak to spadochron, nadymał się wiatrem. Było go coraz więcej: jedwab rósł jak dobre wielkanocne ciasto, wylewał się przez burty, właził Berskiemu na głowę, wymykał mu się spod łokci, wyślizgiwał się pod pachami, przepływał między stopami, usiłując wleźć do ogona samolotu, pienił się, wybuchał, falował, sięgał Berskiemu do szyi, zatapiał go jak wezbrany strumień i kotłował się W ciasnej kabinie, szukając ujścia na swobodę, na wiatr, który go porywał i nadymał. Na domiar złego nie można było w żaden sposób złowić i wciągnąć do wewnątrz pilocika, który tańczył teraz w pobliżu ogona i groził wplątaniem się w stery, gdyby Berski choć na chwilę rozluźnił chwyt zdrętwiałych palców.
Każdy inny pilot zawróciłby, naturalnie, na lotnisko. Ale Berski był uparty i — co najważniejsze — uważałby niewykonanie zadania za osobistą kompromitację. Poza tym przypuszczał, że Hammer zdziwiłby się otrzymawszy rozkaz powrotnego lotu przed czasem i odwróciłby głowę, żeby spojrzeć na instruktora. Wtedy po pierwsze zobaczyłby, co się dzieje, i baraniejąc do reszty mógłby rozbić maszynę z samego wrażenia, po wtóre zaś zobaczyłby Berskiego w sytuacji bądź co bądź groteskowej. I myślę, że ten drugi wzgląd najwięcej zaważył na decyzji instruktora: Berski za nic w świecie nie chciał do czegoś podobnego dopuścić.
Polecieli więc dalej robić ów trójkąt. Uczeń trochę zdenerwowany (jak się Berskiemu zdawało) po przydługim korkociągu, instruktor zaś — starając się panować nad własnym głosem i nad spadochronem, aby Hammer niczego się nie domyślił. Musieli lecieć jeszcze czterdzieści minut i te minuty to była nie lada próba dla Berskiego. Musiał porozumiewać się z uczniem swoim zwykłym głosem, musiał oceniać orientację Hammera i robić uwagi, a wreszcie musiał nieustannie bronić się przed białą powodzią jedwabiu, który wrzał od wiatru w otwartej kabinie. I — pomyślcie tylko — nie miał drugiego steru, był zdany wyłącznie na swój spokój, którego musiał udzielać uczniowi.
Gaertner zgniótł niedopałek papierosa i zdeptał go sumiennie w trawie.
— Leci następny — powiedział, patrząc ponad naszymi głowami.
Spojrzeliśmy wszyscy w tym kierunku. Samolot iskrzył się w słońcu i szedł już w dół z dużej wysokości, zadzierając z fantazją ogon.
— To będzie Wilkosz — powiedział Skimina. — Zawsze tak dusi maszynę na gazie.
Tym razem Gaertner potakująco skinął głową.
— Jak się skończyło z Berskim? — zapytałem..
— Jak zwykle — odrzekł. — Chociaż, no, może nie tak całkiem po prostu. Wylądowali nie bardzo gładko, ale możliwie, przykołowali pod hangar i wtedy Hammer zapytał Berskiego, dlaczego od razu nie zawrócili znad Ostrowca ku lotnisku. Berskiemu „oko zbielało”. „Dlaczego mielibyśmy zawracać?” „No, bo ten spadochron…” „Jak to, podchorąży widział, co się stało z moim spadochronem?” Okazało się, że widział! W przedniej kabinie jest lusterko, o czym Berski zupełnie zapomniał. Był to dla niego nieomal cios: uczeń widział… No, ale miał szczęście, bo gdyby wiedział, że tamten wie, czy zdobyłby się na tyle spokoju?
Nie chciało mi się nad tym zastanawiać, nie miałem zresztą czasu, bo Gaertner mówił dalej:
— Wyobraź sobie, że ten Hammer dostał zaraz potem ataku nerwowego płaczu i oświadczył, że nigdy więcej nie wsiądzie do samolotu. Dopiero na ziemi ogarnęła go panika. W powietrzu trzymał go spokój Berskiego.
— Wilkosz ląduje — powiedział Skimina.
Kraków 1933
Kwiaty — Owoce — Warzywa
Był nieznośny upał. Leżeliśmy na płóciennych leżakach przed hangarami w oczekiwaniu na swoją kolej lotu i gawędziliśmy leniwie popijając oranżadę, która stała w beczułce z lodem w cieniu. Nikomu nie chciało się ruszać i kiedy podporucznik Grzybień przyniósł swoje klisze, nikt z nas nie kwapił się je obejrzeć. Należało to zresztą do kapitana Swierczyńskiego i jemu właśnie Grzybień pokazał zdjęcia.
— Dobre — powiedział nasz dowódca. — Wyjątkowo dobre.
Taka pochwała musiała nas zaintrygować, bo Swierczyński był bardzo wymagający.
W danym wypadku chodziło o możliwie bliskie i ostre sfotografowanie kolumny strzelców podhalańskich, która maszerowała gdzieś w górach, koło Morskiego Oka. Klisza rzeczywiście była znakomita i świadczyła chwalebnie; zarówno o pewności dłoni pilota, który musiał przelecieć nisko nad pełnym wirów powietrznych terenem, jak o zdolnościach obserwatora, który wykonał ostre zdjęcie w niezwykle trudnych warunkach.
Oglądaliśmy kliszę podając ją sobie z rąk do rąk. Ostatni otrzymał ją Zbyszek Gliński, najstarszy z obserwatorów eskadry.
— Tak, to bardzo dobra robota — przyznał. — Ale ja mam coś jeszcze bardziej niezwykłego.
Otworzył teczkę i wygrzebawszy spomiędzy map odbitkę, podał ją do obejrzenia Grzybieniowi. Zaciekawieni, skupiliśmy się za nim, zaglądając mu przez ramię.
Fotografia przedstawiała część jakiegoś budynku z otworem okiennym bez ram i szyb, w którym widać było wyraźnie, jak na artystycznym zdjęciu, postać pięknej dziewczyny.
Zaprotestowaliśmy wszyscy naraz. Można blagować — każdemu się to zdarza — ale nie do tego stopnia!
— Chcesz nam wmówić, że to jest zdjęcie wykonane z samolotu?
Zbyszek bynajmniej się nie zmieszał.
— To jest fragment ruin zamku w Ojcowie — powiedział spokojnie. — Każdy może sprawdzić: pod oknem widać herb rzeźbiony w kamieniu. Poza tym, wiecie chyba, jak położone są te ruiny? Inaczej niż z samolotu nie da się wykonać takiego zdjęcia.
Zamilkliśmy. Każdy, kto znał się choć trochę na fotografii lotniczej, i każdy, kto widział zamek w Ojcowie, musiał przyznać Zbyszkowi rację.
— A kto jest ta piękność? — zapytałem uderzony urodą dziewczyny w oknie.
— Ta piękność… — spojrzał po nas przelotnie i zatrzymał wzrok na mnie.
— Maszyna dla pana porucznika — zameldował któryś z mechaników, zwracając się do niego.
— Dobrze, dziękuję — powiedział Gliński. — Opowiem ci to później. Akurat dla ciebie historia — dodał z uśmiechem, wkładając kominiarkę i okulary.
Odszedł, zostawiając mi fotografię.
O zmierzchu, po skończonych zajęciach, postanowiliśmy pójść do miasta pieszo. Zrobiło się chłodniej i przyjemnie było iść między polami, wdychając zapach zboża. Zbyszek nie zapomniał o przyrzeczeniu.
— Właściwie nie ma nic nadzwyczajnego w tym zdarzeniu — zaczął. — Nadzwyczajne bywają uczucia, nie fakty. Fakty powstają jedne z drugich, jako skutki z przyczyn. Uczucia natomiast — uczucia wymykają się logice. Tak jest właśnie i w tym wypadku.
Przystanęliśmy, żeby zapalić, po czym mówił dalej.
- Znałeś Kosińskiego, naturalnie? Tak, tego Kosińskiego, myśliwca. Dwa lata temu, w maju leciałem z nim razem samolotem pasażerskim z Warszawy do Krakowa. Prócz nas dwóch, w kabinie siedziało jakieś starsze małżeństwo i młoda panna. Małżeństwo nie było interesujące. Za to dziewczyna! … Wyobraź sobie blondynkę z włosami jak dojrzała pszenica, o oczach niemal granatowych, w ciemnej oprawie rzęs, co do których nie mogło być dwóch zdań, że są nie malowane. Usta… Zresztą, co tu gadać! Była przy tym zbudowana jak bogini, ubrana jak paryżanka i nie było tam żadnego „ale”.
Lecieliśmy podczas nieprzyjemnej pogody. Nie żeby była mgła, wichura albo ulewa. Przeciwnie, świeciło słońce i jak na maj panował niemal upał. Ale samolot przenikający przez gorące inwersje i chłodne depresje podrygiwał narowiście, przepadał tak, że siedzenia uciekały spod nas, skakał w górę jak połaskotany po brzuchu, szastał się tu i tam i wyprawiał niebywałe harce. Małżeństwo chorowało regularnie, zużywając mnóstwo papierowych torebek. Ja trzymałem się dobrze, dziewczyna, do której bezskutecznie robiłem interesujące miny, zdawała się nie odczuwać żadnych niemiłych sensacji, Bronek natomiast wyglądał nieszczególnie. Sam jesteś pilotem i musiałeś chyba zauważyć jak to jest, kiedy człowiekiem rzuca w maszynie prowadzonej przez kogo innego. Taki świetny myśliwiec, jakim był Kosiński, człowiek, który mógł godzinami kręcić akrobacje bez zawrotu głowy, teraz czuł się jak wór piachu zdany na łaskę chybotów maszyny. Widziałem, że mu kiszki podchodzą do gardła i zdawałem sobie sprawę, ile go to kosztowało, żeby nie pójść za przykładem małżeńskiej pary. Zieleniał jak wiosenna ozimina, a dziewczyna miała z początku minę obojętną i dopiero później — każda kobieta jest w gruncie rzeczy siostrą miłosierdzia — zaczęła mu współczuć. Nie wiedziała, że jesteśmy lotnikami, bo obaj byliśmy po cywilnemu. Przypuszczała zapewne, że Bronek leci po raz pierwszy w życiu i o ile nie działały na nią moje zabójcze spojrzenia, o tyle podziałało cierpienie bliźniego. Zmusiła go, żeby się przesiadł na jej miejsce, uchyliła szybę i pocieszała go, że jeżeli częściej będzie „jeździł samolotem”, to się przyzwyczai. „Nie jeździł, tylko latał” — ośmielił się wtrącić. „Nie o to chodzi, jak się mówi, tylko jak się to znosi” — obcięła mnie krótko.
Zazdrościłem Bronkowi, choć budził raczej politowanie. On zaś był zły jak pieprz: na swój żołądek, na mnie i na nią. Z pewnością sytuacja nie nastrajała go „amoroso”.
W Krakowie pomogłem mu wysiąść i odprowadziłem go do domu. I ja byłem już wtedy zły na niego: pod koniec lotu dziewczyna stała się dla mnie łaskawsza; pomyślałem, że odwiozę ją do miasta, a później — sam rozumiesz — mógł to być obiecujący początek. Tymczasem ten wszystko popsuł: zbierało mu się na mdłości, a na dziewczynę patrzył jak na polano.
Dopiero nazajutrz zrobił się liryczny i rozmarzony, tylko o niej mówił i wzdychał. Powiedziałem mu, co o nim myślę, a potem postanowiliśmy ją odnaleźć.
Łatwiej jednak było postanowić niż dopiąć celu. Na próżno rozglądaliśmy się po ulicach i po kawiarniach, daremnie wypytywaliśmy znajomych i znajome, nie dowiedzieliśmy się też niczego ani w biurze Lotu, ani w ogóle nigdzie. Kosiński był niepocieszony: „Skompromitowałem się, ośmieszyłem się w jej oczach, przepuściłem taką okazję” — biadał, jakby miał umowę z losem, że ona się w nim zakocha bez pamięci. Wzięło go. Wzięło i mnie, co prawda: szukaliśmy jej ze trzy tygodnie.
Tymczasem życie w pułku biegło swoim torem, a jeśli chodzi o mnie, ten tor zawadził o Ojców. Trzeba było wykonać zdjęcia ruin zamku do jakiegoś albumu zabytków, i to w sierpniu, właśnie wtedy, kiedy zbliża się czas manewrów, szkoły ognia i tak dalej. W dodatku dowódca wyznaczył mnie na prelegenta Ligi Obrony Przeciwlotniczej, więc możesz sobie wyobrazić, jak kląłem. Pocieszałem się, że Kosińskiego też nie ominęło: jego trójka myśliwska została wyznaczona do popisów przed publicznością, wśród której miałem głosić żywe słowo na temat, jak „Polsce rosną skrzydła”.
— No dobrze, a co z tym zdjęciem? — zapytałem niecierpliwie.
— Nie wiem, czy latałeś tam kiedy i czy miałeś sposobność przekonać się, jak silne wiry i prądy; powstają w pogodne dni nad rozgrzanymi skałami w zetknięciu z zimnym nurtem płynącym z doliny Prądnika — powiedział Zbyszek. — To jest coś niebywałego. Między niemal prostopadłymi ścianami skalnymi kipi niewidzialny, wartki ukrop krzyżujących się strumieni, przeciągów, podmuchów ginących nagle nad brzegiem powietrznych studzien i gejzerów nagrzanego powietrza, które pędzi w górę jak szybkobieżna winda. Dwukrotnie próbowałem wykonać to zdjęcie, lecąc za każdym razem z innym pilotem i dwukrotnie wróciłem z niczym, bo wiraż wewnątrz kotła, który tworzy dolina, groził zderzeniem bądź ze skałami, bądź z ziemią. Wtedy zwróciłem się do Kosińskiego. Powiedziałem mu, że chodzi o zdjęcie możliwie bliskie i że tam jest naprawdę trudno utrzymać maszynę w jakiej takiej równowadze. „O to już ja się będę martwił — powiada. — Ty się tylko trzymaj i pstrykaj”.
Polecieliśmy. Nastawiłem obiektyw na bardzo małą odległość, przypiąłem się pasami i z kamerą w ręku stanąłem przodem do prawej burty. Bronek nadleciał nad środek doliny i skośnie poszedł w dół. Zaświszczało mi w uszach. Gnaliśmy prosto na ścianę skalną, której pęknięcia zdawały się rozszerzać i pogłębiać z każdą sekundą. Gdy samolot przeciął powietrzne kotłowisko, zaszamotało nim, poderwało w górę i urwało się nagle. Ale stery błyskawicznie wyrównywały uderzenia nurtu. Kosiński odparowywał zdradliwe ataki jak wprawny szermierz zasłaniający się przed natarciem zaciekłego przeciwnika, i jak mistrz szabli nagle od obrony przechodzi do riposty, by zadać szybki cios, tak on zdecydowanie zawinął głęboki wiraż mocno wparty w toń niespokojnego żywiołu. Przyznam ci się, że dreszcz spłynął mi po grzbiecie. Zwariowana karuzela szarych skał poprzetykanych zielenią krzaków przecwałowała przed moimi oczyma, blisko — jak ręką sięgnąć — pojawiło się garbate wzgórze z opadającą szczęką schodów, a potem wprost przed twarz wyskoczyły sięgające błękitu nieba nagie ściany zamku. Machinalnie nacisnąłem spust i niemal w tej samej chwili rzuciło mną na przeciwległą burtę. Samolot zapadł w głąb, wypłynął jak korek na bąblu kipiącego powietrza, zagrzebał się w jamę depresji, przeszedł na łeb i zwaliłby się na ziemię, gdyby pilot nie podparł go pełnym gazem. Przemknęliśmy nisko pomiędzy dwoma budynkami i wyrwaliśmy w górę. Jeszcze raz zatargało nami porządnie, kiedy w zakręcie na pełnych obrotach silnika uciekaliśmy z tej diabelskiej doliny, i wreszcie znaleźliśmy się w spokojnej toni poza nią.
Odetchnąłem z ulgą i na pytanie Bronka, czy zrobiłem zdjęcie, odpowiedziałem twierdząco, choć zdawałem sobie sprawę, że na fotografii wykonanej z tak bliska otrzymam tylko fragment zamku, podczas gdy chodziło przecież o całość. No, ale na razie miałem tego dosyć, a byłem pewien, że on byłby gotów powtórzyć wszystko jeszcze raz.
Wróciliśmy na lotnisko, poszedłem wywołać kliszę, a Bronek powlókł się za mną. W dusznej, cuchnącej kwasami ciemni przy mdłym świetle czerwonej żarówki staliśmy tuż obok siebie, prawie nie widząc się nawzajem. Klisza leżała w łąkowej kuwecie, w której połyskiwał brunatny płyn wywoływacza. Patrzyliśmy na dokonującą się reakcję. Z jednostajnej szarości zaczęła się wyłaniać jasna plama w obramowaniu prostokąta jednego z okien. Bronek nie mógł rozpoznać, co to takiego. „To, że za blisko przeleciałeś — powiedziałem. — Z takiej odległości trzeba by robić zespół, żeby wyszedł cały zamek”.
Tymczasem obraz na kliszy wyłonił się zupełnie. Bronek przyjrzał mu się uważnie. „Tu ktoś stoi w oknie — powiada — widzisz?” „Pewnie, że widzę”. Utrwaliłem zdjęcie i opłukawszy kliszę wstawiłem ją do suszarki, a w dziesięć minut potem miałem już próbną odbitkę. Naturalnie obaj poznaliśmy od razu, kogo przypadkiem udało się nam sfotografować i obaj pomyśleliśmy to samo: jak najprędzej pojechać do Ojcowa.
— Przyjechałem tam nazajutrz moim samochodem — mówił dalej Gliński. — Naturalnie z propagandowym odczytem na rzecz LOPP. Jakoś to zdołałem uzgodnić telefonicznie z miejscowym komitetem. Przyjechałem dość wcześnie, aby mieć trochę czasu na poszukiwania naszej sympatycznej towarzyszki podróży powietrznej z Warszawy. Wiedziałem, że Bronek nie może mi wejść w paradę, bo jego trójka miała przylecieć punktualnie o jedenastej, więc wcześniej nie mógł się tu zjawić. Nie mógł też nigdzie w pobliżu wylądować, bo groziło to połamaniem żeber własnych i samolotu oraz kryminałem. W tym stanie rzeczy miałem swobodę działania przynajmniej do godziny drugiej po południu. Początek tych działań rozwijał się nad wyraz pomyślnie: cel moich manewrów stanął oko w oko przede mną na ścieżce przy potoku. Nie od razu mnie sobie przypomniała, ale dopomogłem jej pamięci.
„Prawda, już wiem. Ratowałam pana w samolocie z Warszawy”. „Mnie?” — oburzyłem się. „Powinien pan być mi wdzięczny”.
Wyjaśniłem jej, że bierze mnie za Bronka i opowiedziałem, w jaki sposób ją tu odnalazłem. Była zachwycona i zdumiona. Więc to my dwaj lecieliśmy wczoraj? Okropnie się przestraszyła, kiedy samolot śmignął tak blisko niej.
„Co pani tu robi?” — spytałem. Wskazała na rozstawione sztalugi i płótno rozpięte na ramie. „Maluję”.
Niestety jestem zupełnym analfabetą w tej dziedzinie, więc prędko zmieniłem temat i zaprosiłem ją na mój odczyt. Nie mogę powiedzieć, żeby przyjęła to z entuzjazmem. Należy do Ligi, płaci składki, podróżuje samolotem, ale propagandowe odczyty…
„Doda mi pani odwagi — powiedziałem. — W nagrodę zobaczy pani popis akrobatyczny najlepszej trójki myśliwskiej z Kosińskim na czele”.
To ją zachęciło. Poszliśmy razem na zebranie miejscowej ludności i letników.
Starałem się mówić porywająco i z przyjemnością spostrzegłem, że Irena — czy mówiłem ci, że miała na imię Irena? — przygląda mi się uważnie, a nawet robi jakieś notatki. W rzeczywistości nic nie notowała. Rysowała moją karykaturę.
Wtedy, o pół godziny wcześniej, niż to było umówione, w połowie odczytu przyleciał Kosiński i jego dwóch wariatów na Aviach. Z rykiem silników wyrwali się zza wysokiej krawędzi horyzontu, jak trzy pociski jednocześnie wystrzelone w przestrzeń, wykroili zwrot pod wiatr i skoczyli w niebo łukiem pętli.
Nikt mnie już nie słuchał, wszyscy patrzyli na ciasny klucz maszyn, które gnały teraz pionowo w dół, aby na wysokości stu metrów wyrównać i błysnąć odbiciami słońca w szybkim młyńcu beczki.
Umilkłem i patrzyłem także. Trójka zakręciła w miejscu, zmieniając szyk i długim, wygiętym ciągiem wspinała się wzwyż, jakby na grzbiet potężnej góry wodnej na wzburzonym morzu, a potem nagle rozkwitła jak trójgwiezdna raca bengalska i zaświszczała potrójnym korkociągiem. Zrobiło się cicho, można było wyczuć napięcie nerwowe widzów, rosnące wraz z coraz głośniejszym świstem pędu. Wtem Avie prysnęły w trzy strony i zatoczyły się w przegibie wywrotu. Wracały teraz koncentrycznie nad środek doliny, jakby miały się tam zderzyć i roztrzaskać na drzazgi. Dopiero w ostatniej chwili, na sekundę przed karambolem, kiedy już w tłumie dech zamierał z wrażenia, wymknęły się pewnej śmierci wężowym skrętem Immelmana.
Nie będę ci opowiadał kolejno, co oni wyczyniali nad tą doliną. Sam znasz się na tym lepiej ode mnie. Kosiński nie pozwalał ludziom ochłonąć: jego zwariowana trójka magnetyzowała widzów jak niesamowita zjawa. Samoloty uwijały się po niebie, między amfiteatralnie spiętrzonymi skałami, budząc dreszcze emocji i okrzyki podziwu. Wreszcie, na jakiś niedostrzegalny z ziemi sygnał dowódcy, klucz zebrał się w szyku i porwany w górę z głębokiego wirażu dokoła skalnych zrębów, poszybował na południe, prosto w słońce.
Odszukałem wzrokiem Irenę. Stała pobladła, z rozszerzonymi oczyma, przyciskając dłonią serce. Uśmiechnąłem się zadowolony, podszedłem ku niej i ująłem ją pod rękę.
„No i cóż?”!
„To jest piękne i straszne — powiedziała. — Straszne!”
Zaczęła mnie wypytywać o Bronka. Odpowiadałem lojalnie i zgodnie z prawdą, a nawet trochę przesadzałem, choć wolałbym, żeby się bardziej interesowała moją osobą. Słuchała, mieniąc się na twarzy, aż w pewnej chwili wybuchnęła nieoczekiwanie: „Głupcy! Narażają się na śmierć! Nie powinni im pozwolić! To zbrodnia”
Histeryczka — pomyślałem.
„Niech mi pan powie: on tak co dzień lata? A polem pewnie pije, gra w karty, hula”. „Nie. Modli się i wącha rezedę” — powiedziałem zirytowany. „Czy jest tak samo niegrzeczny jak pan?”
„Proszę mi darować. Widzi pani, nie lubimy, żeby nam prawiono kazania. No, a już taki pilot jak Bronek. Rozpiera go nadmiar energii, której nie ma gdzie wyładować w dzisiejszym uporządkowanym świecie. Musi się wyżyć w niebezpieczeństwie, blisko śmierci, musi czuć, że żyje, walczy, zwycięża. A potem chce się bawić! Przecież do lotnictwa nie idą ani ślamazary i niedołęgi, ani nawet tak zwani solidni obywatele. Młodość, zapał, przygoda — to wszystko składa się na urok służby w lotnictwie”.
„Tak — powiedziała po namyśle. — Tak, nie przeczę, to jest porywające, wspaniałe. Kiedy pana przyjaciel przed chwilą dokazywał cudów zręczności i odwagi, chciało mi się krzyczeć z uniesienia. Ale to jest chwila — rozumie pan? — chwila. Natomiast życie, całe życie… Zawsze, dzień po dniu… Nie, nigdy nie chciałabym pokochać lotnika!”
Doszliśmy do mego samochodu.
„Dokąd mnie pan zabiera?” — spytała z uśmiechem, zmieniając nagle ton.
Zaproponowałem Wolbrom, z myślą o Kosińskim, który — jak przypuszczałem — mógł się tu zjawić. Nie zdążyłem jednak minąć dwóch zakrętów szosy, kiedy w powietrzu zawarczał silnik Avii i maszyna śmignęła nad naszymi głowami. „Wrócił!” — zawołała Irena.
„Idiota” — mruknąłem dodając gazu.,,:
Tymczasem Bronek musiał nas dostrzec, bo niewiele myśląc zaszedł pod wiatr i zniżył się do lądowania na łące wzdłuż wąwozu. Widziałem, jak jego samolot wychyla się gwałtownie i przepada w nierównym nurcie wiatru.
„Rozłoży maszynę” — powiedziałem patrząc jak w ostatniej chwili wymija grupę drzew, bo zdawało mi się, że zawadzi o nie skrzydłem.
Zatrzymałem samochód. Avia dotknęła ziemi, podskoczyła, przytarła płozą, skręciła w lewo, w prawo, stanęła. Z kabiny triumfujący i uśmiechnięty wylazł Bronek i podbiegł ku nam.
„Przedstaw mnie” — powiedział zdyszany.
Dokonałem tej ceremonii, a potem zapytałem, czy przypadkiem nie oszalał, lądując tutaj.
„To było lądowanie przymusowe — oświadczył. — Musiałem panią zaraz zobaczyć z bliska”.
„Będzie pan miał raport przeze mnie…”
„Raport? To będzie jutro. Teraz jest jeszcze dzisiaj. Jedziemy na obiad do Ojcowa. Zawracaj”.
„A co z maszyną, wariacie?”
Okazało się, że miał wszystko przygotowane, że wybrał sobie to koślawe lądowisko i z samego rana wysłał tu swego mechanika, obiad był zamówiony telefonicznie, a wczorajsza fotografia Ireny oprawiona w ramkę stała na stoliku nakrytym na trzy osoby. Jednym słowem, żadnej improwizacji.
Bronek czarował jak umiał. Moja obecność bynajmniej go nie krępowała: nie dostrzegał mnie prawie, a w końcu Irena także przestała zwracać na mnie uwagę.
Byłem zły; w poczuciu zupełnej jego nieszkodliwości sam zrobiłem mu reklamę, a teraz on zgrywał się przed dziewczyną na skromnego.
Zbyszek przerwał, żeby zapalić nowego papierosa. Skręciliśmy w podmiejską uliczkę, zapalano latarnie, mrok skrył się za sztachetami ogrodów, pod gałęziami drzew. Przeczuwałem, że niewiele już się dowiem. Opowieść kończyła się nijako. Zapytałem o dalsze losy Kosińskiego, który — nie pamiętałem tego dokładnie — jakoś nieznacznie i bez rozgłosu znikł z szeregów pilotów myśliwskich dywizjonu podczas mojej dłuższej nieobecności w pułku.
— Zabił się?
— Gorzej — powiedział Zbyszek. — Ożenił się z nią.
— No, to jeszcze nie takie straszne. Ładna, miła…
— Śliczna! — powiedział Zbyszek z westchnieniem. — Ale nie o to chodzi. To, że się ożenił, mieści się w domenie faktów. Mówiłem ci, że fakty są zawsze zwykłe, powszednie. I to małżeństwo było logicznym, choć banalnym zakończeniem błahej przygody. Niezwykłe są uczucia: zakochali się w sobie bez pamięci. Ślub odbył się w kilka tygodni po tej wyprawie do Ojcowa. Ale Irena zażądała, żeby Bronek przestał latać. I przestał! Przestał, rozumiesz? Naturalnie z początku było mu ciężko, ale później pogodził się z tym: kochał ją i ta miłość uczyniła cud. Cud koślawy i dziwaczny… Taki pilot! Wiesz, co robi? Wącha rezedę. Daję słowo: został ogrodnikiem. Kwiatki, psiakrew, podlewa. Patrz!
Mijaliśmy niewielki parterowy dom w dużym ogrodzie, który ciągnął się daleko w głąb. Przy bramie błyszczała emaliowana tabliczka:
Bronisław Kosiński KWIATY — OWOCE — WARZYWA
— Tfu! — splunął Zbyszek.
Kraków 1934
Wyrzucić bomby!
Kiedy lewy silnik zaczął nawalać, sierżant Macura był w tylnej kabinie i tłumaczył oficerom artylerzystom, jak się przygotowuje nalot na cel. Żaden z nich naturalnie nic nie zauważył, ale wytrawny słuch starego strzelca samolotowego natychmiast pochwycił jakąś nierówność w pracy silnika. Pięciusetkonny Merkury wypadł z rytmu, zakaszlał, a potem zaczął się krztusić. Drugi silnik pokrywał te odgłosy równym, spokojnym, donośnym rykiem, ale po podłużnicach kadłuba szły dreszcze, pokład wibrował lekko pod nogami i febrycznie dzwoniły ścięgna.
Macura powiedział: „Przepraszam, panie kapitanie” — i poszedł na przód, do pilota.
Mieli dwanaście bomb po pięćdziesiąt kilogramów. Nie było żartów z takim ładunkiem, w nocy, na pół drogi między lotniskiem a poligonem, nad gęsto zaludnioną okolicą. Na domiar złego zdarzyło się to właśnie wtedy, kiedy na pokładzie samolotu byli oficerowie artylerii z kursu, nie sami tylko lotnicy.
Pilot, plutonowy Zienkiewicz, miał kwaśną minę.
— Jest źle — odrzekł na pytanie Macury. — Lewy silnik nawala i muszę go wyłączyć: iskrzy. Jeszcze się cała skrzynia zapali, psiakrew!
Zapewne jakiś kabel odłączył się od świecy i targany pędem miotał się po cylindrach ciskając snopy błękitno-białych iskier. Pod maską silnika raz po raz buchało jaskrawe światło spięcia z sykiem i trzaskiem słyszalnym nawet poprzez warkot drugiego motoru.
— Dociągniemy na jednym silniku do poligonu? — zapytał Macura.
— Pod wiatr? — warknął pilot. — Pięciu ludzi i bomby?
Właśnie: bomby…
— Nie mógłbyś ich tu wyrzucić?
Macura wzruszył ramionami.
— Patrz — powiedział tylko.
Pod nimi błyskały żółte światełka wsi i pojedynczych ludzkich osiedli. Daleko w tyle mrok blednął od łuny miasta. Lotnisko pozostało za miastem.
Zerwany kabel wił się jak rozwścieczona żmija i sypał iskrami.
— Więc jak? — zapytał Zienkiewicz.
Macura zawahał się. Musiał wziąć na siebie całą odpowiedzialność za decyzję. Za szybką decyzję, bo niewiele czasu pozostało do namysłu. Za decyzję najwłaściwszą, bo był dowódcą załogi, któremu powierzono życie trzech oficerów-kursantów.
Oni jeszcze o niczym nie wiedzą — pomyślał. Spojrzał na wysokościomierz: tysiąc dwieście metrów. — Ech, gdyby tu był z nami kapitan Wolski — westchnął i nagle rozjaśniło mu się w głowie. — Kapitan Wolski! Co on by uczynił?
Nie mogło być dwóch zdań: pilot — ratować maszynę, strzelec — wyrzucić bomby na małej wysokości w odludnym miejscu, zabezpieczone, żeby nie wybuchły, reszta załogi — skakać!
— Wyłącz — powiedział do Zienkiewicza. — Zawracaj i ciągnij do lotniska, a ja wyprawię artylerzystów na spadochronach. Bomby wyrzucimy nisko, o ile się da. Kurs 285 stopni.
— 285 — powtórzył Zienkiewicz.
Macura już wracał do tylnej kabiny. Po drodze przystanął, oparł dłoń na wyrzutni bombowej i poczuł lekki dreszcz wzdłuż grzbietu. Wystarczyłby wybuch jednej z tych bomb, żeby ich rozszarpać na strzępy. Czy zdoła je wyrzucić przed lądowaniem? Czy dociągną do lotniska, a jeśli nie, to jakie będzie to lądowanie?
W chwili, gdy wchodził do kabiny nawigacyjnej, pilot wyłączył lewy silnik. Pokład pod nogami wykręcił nieco w lewo i mknął w dół, wiatr zmienił tonację i szumiał teraz ciszej, cwałując po prawej burcie nerwowymi susami.
Któryś z oficerów zapytał, co się stało. Macura zameldował, że silnik uszkodzony i że trzeba „wysiadać”.
— Wysiadać? Jak to, w powietrzu?
— Skakać ze spadochronami — wyjaśnił. — U nas tak się mówi: wysiadać.
Spojrzeli po sobie, ale nikt się zbytnio nie przejął: wysiadać to wysiadać.
— A co będzie z samolotem?
Macura uniknął odpowiedzi, tłumacząc, co trzeba zrobić po skoku.
— Proszę się pośpieszyć, panie kapitanie, tracimy wysokość. Szarpnąć pierścień spadochronu dopiero spadając, po oddzieleniu się od maszyny.
Podporucznik, wesoły, różowy jak panna, niemal się cieszył: taka przygoda! Sierżant poprawił mu pasy spadochronu, potem otworzył drzwi. Wicher wtargnął do wnętrza, porwał mapę i cisnął ją w kąt. Ryk silnika stał się wyraźny. Trudno było podejść do skraju pokładu, nad otwartą czarną przepaść.
— Prędzej, prędzej — naglił Macura.
Kapitan pochylił się i nagle znikł za progiem, jak cień, za nim osunął się porucznik, coś krzyknął, bodaj że potknął się i upadł przed siebie, ale Macura w ostatniej chwili dostrzegł w jego dłoni pierścień z zawleczką. Wyjrzał za nim. Spadochron już się rozwijał w tyle, za ogonem samolotu.
Podporucznik stał przy drzwiach i teraz nie mógł się zdecydować. Macura rzucił okiem na wysokościomierz: tysiąc metrów.
— Wszystko dobrze, panie poruczniku — powiedział. — Niech pan skacze.
Artyłerzysta zbladł. Widać było, że walczy z obawą i nie może jej przemóc. Mijały sekundy.
— Niech pan usiądzie na progu — poradził mu sierżant. — Zepchnę pana, to będzie łatwiej. Proszę, trzymać w ręce pierścień i potem energicznie pociągnąć.
Podporucznik usłuchał. W chwili gdy się pochylał, żeby usiąść, poczuł, że Macura spycha go z pokładu; Na próżno próbował chwycie rękami burtę, zdał sobie sprawę, że spada i że pomalowany czerwoną farbą pierścień został mu na dłoni. Potem zobaczył gwiaździste niebo i czarną sylwetkę samolotu, a potem wszystko zasłoniła jedwabna czasza spadochronu.
— No! — powiedział z ulgą Macura i zamknął drzwi. Sprawdziwszy jeszcze raz, czy bomby są zabezpieczone, sięgnął po mapę i rozłożył ją na stoliku nawigacyjnym. Szybko obliczał odległość od lotniska. Pomylił się za pierwszym razem, bo myśl o lądowaniu z tymi bombami nie dawała mu spokoju. Pamiętał doskonale podobny wypadek z załogą w Toruniu. To było przed dwoma laty. Zginęli wtedy porucznik Biały i kapral Weller. Lądowali w nocy nad Wisłą i rozbili maszynę z bombami zaledwie o trzy kilometry od lotniska. Pamiętał ten potężny huk i tryskający pod niebo; słup ognia. I wyrwę w ziemi głęboką na parę metrów. Nie można było znaleźć ich szczątków…
Nie wiadomo, dlaczego nie wyrzucili bomb do Wisły; mieli ją pod maszyną.
A my… — pomyślał.
Żółte światełka w dole mrugały ufnie, spokojnie. Tam mieszkali ludzie. Nie tylko tam zresztą, bo było późno i wiele świateł już zgaszono. Macura wiedział, że bomby, nawet zabezpieczone, mogą wybuchnąć, jeżeli rzuci je teraz, z tej wysokości.
— Pięćset metrów — stwierdził. — Może jednak dociągniemy do lotniska, jeżeli drugi silnik tak długo wytrzyma na pełnym gazie…
W chwili kiedy to pomyślał, pilot zmniejszył obroty. Szli w dół, tracąc drogocenną wysokość.
Przez miękki szum pędu i rechot silnika przedarł się głos Zienkiewicza:
„Ma-cu-ra!”
Sierżant poczuł falę gorąca, która ogarnęła go od kolan w górę i osiadła kroplami potu na czole. Coś się stało!
Zaczyna się — przeleciało mu przez głowę. — Wyrzucić bomby? To tylko dwa ruchy dźwigni i jeszcze można wyskoczyć.
Idąc do kabiny pilota, mimo woli zatrzymał się przy wyrzutni i położył rękę na dźwigni. Za burtą samolotu, z prawej strony, w dole sunął jasno oświetlony pociąg, poprzedzany dwiema smugami światła od reflektorów parowozu. Daleko na wprost rosła łuna miasta.
— Macura! — wołał Zienkiewicz.
Macura wpadł do kabiny.
— Czego się drzesz?
— Jesteś — westchnął pilot.
— Pewnie, że jestem. Bo co?
— Pomyślałem, że wyskoczyłeś z tamtymi.,,:
— Coś ty? Przecież bomby…
— A my?
— Co my? My będziemy lądować! Dajże pełny gaz, co ci strzeliło do łba? Silnik się grzeje?
Zienkiewicz zwiększył obroty i mówił nieco głośniej:
— Trochę się grzeje: dziewięćdziesiąt stopni, ale pracuje normalnie. Mamy pod sobą czterysta metrów. Jak daleko do lotniska?
— Będzie jeszcze ze dwadzieścia pięć kilometrów.
— No to, bracie, klops: nie dociągniemy. Może zboczyć nad Ługi? Tam jest pusto, mógłbyś wyrzucić bomby.
Macura wzruszył ramionami.
— I co, jak wyrzucę bomby?
— Jak to co? Wysiądziemy: mamy czterysta metrów.
— Wybij to sobie z głowy. Powyżej pięćdziesięciu metrów nawet na Ługi nie będę rzucał bomb, bo mogą wybuchnąć, a po ciemku, diabli wiedzą gdzie. Tam też mieszkają ludzie.
— Jak chcesz — powiedział Zienkiewicz. — Tylko pamiętaj, że im bliżej lotniska, tym bliżej miasta i w końcu nie będzie można pozbyć się tych cholernych bomb w ogóle.
— Ty się o to nie martw.
— Pewnie, jak nas rozszarpie na kawałki, to i ty się już nie będziesz martwił.
Macura już mu nie odpowiedział. Z niepokojem spoglądał na wysokościomierz, którego strzałka szła w dół z każdą minutą. Silnik grzał się, termometr wskazywał sto stopni, rury wydechowe rozpalone do czerwoności jaśniały błękitno-żółtą aureolą, płomień wybuchów drgał gęsto i wyginał się w tył zasłaniając widok na prawo.
Ale było już blisko: samolot na wysokości dwustu metrów wchodził nad pierwsze domy przedmieścia.
— Teraz na prawo — powiedział Macura. — Nie leć nad miastem. Okrążymy.
Zienkiewicz położył maszynę do zakrętu, lecz po chwili wyrównał.
— Temperatura sto dziesięć — powiedział. — Nie wytrzyma…
— Już widać lotnisko! — zawołał Macura. — Tam, za miastem!
Wtedy obroty zaczęły spadać: 1500… 1400… 1350… Silnik zacierał się. Przy dziewięciuset obrotach śmigło stanęło i płomień z rur wydechowych znikł. Jednocześnie przygasły żarówki w kabinie i światła pozycyjne na zewnątrz. Tylko rozpalona stal czerwieniała jeszcze przez chwilę, a potem sczerniała i zarys silnika utonął w mroku nocy.
Macura zaklął. Między nimi a lotniskiem leżała jeszcze rozległa dzielnica podmiejskich domów. Nabrzmiałe gniewem i żalem słowa zapadły w ciszę podszytą tylko szumem pędu. Daleko, za ostatnimi uliczkami i ogrodami wyrastał w ciemności czerwony różaniec granicznych lamp lotniska. Podchodził coraz wyżej, jakby oderwany od ziemi i unoszony w górę, a pod skrzydła samolotu wpadały coraz prędzej światła okien i rzędy latarń ulicznych. Nafosforowana strzałka wysokościomierza w kabinie z wolna mijała liczbę sto.
Macura był jak odrętwiały, nie mógł ruszyć się z miejsca. Czekał już tylko na uderzenie, na trzask, na błysk i huk wybuchu.
Z tej chwilowej depresji wyrwał go krzyk Zienkiewicza: „Rakiety!”
Oczywiście! Należało strzelać czerwone rakiety, aby uprzedzić ludzi w domach i na lotnisku o zbliżającej się katastrofie! Załoga żyła przecież jeszcze, jej służba nie została zakończona.
Macura cofnął się do kabiny bombowej, chwycił rakietnicę, otworzył klapę w pokładzie, położył się i mierząc w kierunku lotu nacisnął spust.
Huknęło, czerwona, jarząca się gwiazda spłynęła w dół. Nabił i strzelił drugą. Jeszcze raz i jeszcze.
Wtem zobaczył tuż blisko dach jakiegoś uciekającego w tył budynku, potem zakręt szosy bielejącej w mroku, a potem, nieco dalej, rząd czerwonych lamp. Wtedy zrozumiał, że za chwilę wejdą nad lotnisko i natychmiast w jego świadomości odezwał się alarmujący sygnał: „Wyrzucić bomby!”
Machinalnie przestawił wyrzutnik na skalę „Seriami po 6” i raz po raz szarpnął dźwignię.
Sześćset kilogramów żelaza nadzianego tetrylem z wysokości dwóch metrów spadło na ziemię. Samolot, odciążony nagle i rozpaczliwie ściągnięty sterem przez pilota, przeskoczył drucianą siatkę okalającą lotnisko, czerwone lampy graniczne zostały w tyle, koła miękko dotknęły murawy. Samolot potoczył się, zwolnił, stanął.
Ziemia. Nieruchoma, twarda i bliska ziemia, którą można deptać nogami!
Kraków 1938
Pocztą lotniczą
W samo południe nadeszła ze wszystkich stron poczta przeznaczona dla Warszawy: z Katowic, z Wiednia, z Pragi, z Salonik. Szlaki na Warszawę zapchane były mgłą i niskimi chmurami, więc w dyrekcji zadecydowano, żeby pocztę skierować przez Kraków, gdzie pogoda była nieco lepsza. Komunikaty i prognozy meteorologiczne przepowiadały poprawę na tej trasie zaraz po południu.
Jakoż o wpół do drugiej rzeczywiście na chwilę wyjrzało słońce i Birkut zapytał kierownika ruchu, jaki jest pułap chmur i widoczność w Warszawie.
— Pułap trzysta, ale to tylko „na słowo honoru”, bo przed godziną było sto. Widoczność do dwóch kilometrów i cisza. A przed południem było dość pogodnie!
— To dlaczego nie odprawiłeś poczty przed południem?
— Odprawiłem, wszystko poszło, a to się dopiero teraz zwaliło.
Birkut odczytywał listę pocztową: Praga, Wiedeń, Bukareszt, Ateny, Belgrad…
— Co oni, nie mają własnych połączeń, że wszystko zepchnęli tutaj?
— Nie widziałeś mapy synoptycznej? Połowa Europy pod mgłą. U nas było najlepiej, więc tu wszystko przyszło. Nawet koleją!
— Mniejsza o to — powiedział Birkut. — Mnie wszystko jedno, gdzie przenocuję, tu czy w Warszawie. Który „radio” ze mną leci?
— Radwan. Już jest w maszynie.
— Zbyszek? To dobrze, lubię go. No, to do widzenia, stary.
— Do widzenia, Tadziu. Wesołych świata
— Wesołych świąt, panie kapitanie — powiedział urzędnik pocztowy.
— A, to dziś Wilia — mruknął pilot. — Wesołych świąt, nawzajem.
— Serwus, Tadek — powiedział radiotelegrafista, kiedy Birkut wszedł do kabiny.
— Cześć. Myślałem, że jesteś na urlopie.
— Od jutra. Udało mi się: gdybym pojechał pociągiem, spóźniłbym się na Wilię.
— Aha — bąknął Birkut z roztargnieniem. — Gotowe tam? — spytał wychylając głowę przez otwarty odwietrznik,
— Gotowe, panie kapitanie! — zawołał mechanik, który ładował pocztę. — Wesołych świąt!
Birkut nie odpowiedział, święta niewiele go obchodziły. Dodał gazu, wypróbował kolejno obie serie świec i zaczął kołować na pas startowy.
— Zamknij odwietrznik — powiedział do Radwana. — Zimno i dmucha.
— Dołem polecimy? — spytał Radwan.
— Dołem. W Warszawie pułap niepewny, a zresztą w górze jest silny wiatr północny.
Maszyna wtoczyła się na pas betonu przyprószony śniegiem. Pilot wcisnął hamulce, spojrzał ku oknom kontroli. Zielone światło: start!
Zgodnie ryknęły silniki, samolot uniósł ogon, nabierał pędu, uniósł się w powietrze. Pilot wciągnął podwozie i położył maszynę na kurs do Warszawy.
Była punkt druga po południu. Chmury szły coraz niżej, w dolinach między wyniosłościami leżała mgła, trwająca tam od rana.
Między Słomnikami a Miechowem padał śnieg, w którym rozpływała się i tak ledwie widoczna linia horyzontu. Ziemia, powietrze i niebo w tej stronie były jednakowo szare, mętne, bezkształtne.
— Kraków podaje nasz kurs QDR 37 stopni — powiedział Radwan.
Birkut spojrzał na busolę, porównał jej wskazania z żyrokompasem.
— Zgadza się, 37 — potwierdził. — Kto ma służbę na stacji w Krakowie? — spytał po chwili.
— Bielik. Nie będzie w domu na Wilii.
Birkut wzruszył ramionami.
— Co wy wszyscy z tą Wilią? Ludzie mają takie dziwactwa: właśnie dziś muszą jeść rybę, składać sobie banalne życzenia i obdarowywać się nawzajem niepotrzebnymi przedmiotami. I właśnie dlatego trzeba koniecznie dziś dolecieć do Warszawy, żeby dostarczyć świąteczną pocztę.
— Pokrzyżowało ci to jakieś plany?
— Nie, skąd. Mnie jest wszystko jedno, gdzie ten wieczór spędzę. Na szczęście nie jestem sentymentalny, a zresztą nie mam nikogo, kto by mi dawał prezenty „na Gwiazdkę” i komu sam musiałbym coś ofiarowywać. Wolny ptak, rozumiesz!
Radwan popatrzył na niego z ukosa. Miał co do tego pewne wątpliwości, ale nie chciał wyrażać ich głośno.
Birkut starał się wyminąć śnieżycę, lecąc ciągle tuż pod nasiąkłym wilgocią pułapem chmur, który obniżał się ustawicznie. Samolot bez pasażerów był lekki w ogonie, mimo iż całą pocztę załadowano z tyłu. Trzeba go było trzymać na sterze. Lot zapowiadał się trudny i nużący.
Za Jędrzejowem pogorszyło się jeszcze. Góry Świętokrzyskie czerniały kożuchem lasów, wparte w rozpylony popiół nieba, pod którym jakby nie było przejścia. Równina przed nimi pokryta śniegiem, tak łudząco podobna była do chmur, że Birkut chwilami tracił poczucie położenia samolotu w przestrzeni. Pas grzbietów górskich czerniał w jednostajnie mglistej bieli, rozpuszczając się w niej na lewo i na prawo. Już nie wiadomo było, jak daleko jest ziemia: sto metrów? pięćdziesiąt? czy może tuż, zaraz? Czasem tylko jakaś zawiana śniegiem chata, krzak lub rosochata grusza polna wyrastały w dole jak majaki. Poza tym mogło się zdawać, że ziemi nie ma tam, w dole.
Kiedy góry były już blisko, Birkut zaczął się rozglądać za jakąś przełęczą wolną od chmur. Dwa razy zapędzał się w głąb i dwa razy musiał się cofnąć, bo zdradliwa biała fala rosła pod skrzydłami samolotu i sięgała chmur. Postanowił wreszcie wejść w te chmury, żeby z nich ponownie wyjść dopiero między Skarżyskiem a Radomiem. Klął świąteczną pocztę i leciał dalej na oślep, kierując się tylko wskazaniami przyrządów.
Radwan podał mu kurs, 39 stopni. Potem odezwał się głos Bielika: „Powtarzam jeszcze raz. Jesteście na kursie 39 stopni, 39 stopni, około dwudziestu kilometrów na północny zachód od Kielc, na północny zachód od Kielc. Oddaję prowadzenie Warszawie, oddaję prowadzenie Warszawie. Wesołych świąt, pomyślnego lądowania. Kraków się wyłącza. Koniec”.
— Słyszałeś? — zapytał Radwan.
— Tak. Łap teraz Warszawę. Jeszcze nie możemy zejść poniżej chmur, a tu, psiakrew, już nas musiało oblodzić.
— Wytrzymamy jeszcze kwadrans? Bo dopiero przed Radomiem…
— Na dużych obrotach wytrzymamy. Ty się martw o łączność, nie o maszynę.
— Ja się nie martwię. A jak jest w Radomiu?
— Pułap sto pięćdziesiąt metrów i śnieg. Zadowolony jesteś?
— Nie bardzo. A w Warszawie?
— Diabli wiedzą. Według komunikatu trzysta metrów, ale równie dobrze może być sto albo pięćdziesiąt. No?
— Co, no?
— Nic. Myślałem, że się to uspokoi.
Radwan już nie odpowiedział. Warszawa podawała ich namiar: 219 stopni. Powiadomił o tym pilota.
— Dobrze — powiedział Birkut. — Złap jeszcze ze dwie stacje, zobaczymy, gdzie jesteśmy.
Radiotelegrafista dostrajał odbiornik, z głośnika płynęły fragmenty zdań, urywki muzyki, jakaś kolęda po polsku, potem inna po niemiecku.
— Uparł się z tymi kolędami — mruknął pilot.
— Berlin — powiedział Radwan. — A przedtem Białystok. Zaraz obliczę. Tak, nasz peleng od Warszawy 219, to znaczy kurs 39… Radom… Powinniśmy być tutaj. Nad tą szosą — pokazał na mapie.
— Dobrze, będziemy schodzić poniżej chmur. Uważaj na wysokościomierz, a jak zobaczysz ziemię, krzycz.
— A jeżeli nie zobaczę ziemi?
— To usłyszysz cholerny trzask i po zmartwieniu. Ale patrz tak, żebyś zobaczył.
Szli w dół przez brudną watę, w półmroku, który rozjaśniał się nieco, to znów ciemniał. Radiotelegrafista podawał wysokość:
— Trzysta metrów, chmury… Dwieście pięćdziesiąt… Dwieście… Coś widać! … Nie, zdawało mi się… Sto pięćdziesiąt… Zupełny kit i śnieg wali… Sto… Jeszcze nic nie widzę… Może… Słuchaj, Tadek, może by dodać gazu, bo się w co wpakujemy. Idźmy wyżej, bo… Jest! Ziemia!
— No więc — powiedział pilot, dodając gazu. — A ciemno, psiakrew…
Śnieg padał, ale Birkut dostrzegł tor kolejowy i oświetloną stację Niziny, od której jechało się do dworku. Tam mieszkała Wanda.
Znali się prawie rok, ale to, co się pomiędzy nimi zaczynało albo raczej mogło zacząć, nie zostało ujęte w słowa ani nawet w konkretne myśli, przynajmniej z jego strony. Nie umiał z nią rozmawiać o tym, co czuł, nie umiał dać sobie rady z własnym wzruszeniem, którego się wstydził, nie zdawał sobie sprawy z tego, co go nurtowało, kiedy był blisko niej. To jedno wiedział, że ją lubi. Czasem zdawało mu się, że ona lubi go także. Niepokoiła go jej obecność i zawsze bywał zły na siebie, kiedy się rozstawali, bo ogarniała go wtedy nagła nieśmiałość, stawał się niezręczny i skrępowany, czując, że chyba nigdy nie potrafi wyrazie tego, co pociągało go w niej od samego początku. Jeżeli przypadkiem spotykały się ich dłonie, odsuwał się, a potem chodził ponury i zgryźliwy, zacinając się w pogardzie dla wszelkich przejawów sentymentu i „podobnych głupstw”. Jednym słowem, był zakochany, tylko nic a nic się na tym nie znał. Wanda była ładna, miła i subtelna. Podobał jej się i lubiła z nim rozmawiać, choć był taki mruk. Później, kiedy zrozumiała, co się z nim dzieje i kiedy poznała go lepiej, to uczucie nabrało blasku i ciepła. Starała się go ośmielić, pochwyciwszy raz i drugi jego spojrzenie uśmiechała się łagodnie i czekała, aż się oswoi. Nie mogła przecież rzucać mu się na szyję…
— Warszawa podaje nasz namiar: 225 stopni — powiedział Radwan. — Zboczyliśmy w lewo.
— Wiem — mruknął Birkut. — Widzisz ten dworek, tam za wsią?
— Tak. To Niziny. Dobra rodzinne pana kierownika Orzelskiego, niecałe dziesięć hektarów, ale pierwszorzędne gospodarstwo. I pierwszorzędna gospodyni.
— Ty znasz siostrę Orzelskiego?
— Wandę? Prawie od kołyski. Mój stary jest jej chrzestnym ojcem… Aha, przecież mi mówiła…
— Co ci mówiła?
— A tam, nic ważnego: o jednym pilocie. Właściwie to się o niego wypytywała. Z dużym zainteresowaniem. Lądował tu przymusowo w zeszłym roku. O, na tamtym ściernisku po koniczynie.
Birkut spojrzał na niego podejrzliwie.
— Skąd wiesz, że to była koniczyna?
— A ty nie wiesz? Nie zauważyłeś?
— Owszem, zauważyłem. Poproś o następny namiar. Samolot tonął w zmierzchu, dalszy lot z każdą minutą stawał się bardziej ryzykowny, pułap obniżał się do stu, miejscami nawet do pięćdziesięciu metrów. Birkut pomyślał, że lądowanie w tych warunkach byłoby całkowicie usprawiedliwione. Zawahał się. Śnieżyca znów waliła tumanem, oblepiając szyby kabiny.
— 223 stopnie — powiedział radiotelegrafista. — Coś cię tu mocno ściągnęło z kursu na ten dworek. A mówiłeś, że nie masz nikogo, kto by cię, hm… interesował.
— Bo nie mam. Ty za to masz romantyczną wyobraźnię: panna Orzelska i ja!
Radwan pokręcił głową: co za uparty kozioł!
— Ona cię bardzo lubi — powiedział.
— E! Nigdy mi tego nie powiedziała.
— Ludzie! — westchnął Radwan. — Ty naprawdę jesteś nadzwyczajny. Ona ci miała pierwsza o tym powiedzieć? Nie mogę zrozumieć, jak taki mruk i odludek może jej się podobać, ale to niestety fakt. Tylko przecież… Rany boskie, uważaj!
— Nie denerwuj się — powiedział Birkut. — Uważam.
— Nie denerwuj się… Jak się mam nie denerwować, kiedy mnie chcesz zabić? To na jakiejś chałupie, to na moście… Co to był za most?
— Na Pilicy.
Pod samolotem wywinęła się szosa, odbiła w prawo, zginęła pod śnieżną przędzą. Dworek w Nizinach został daleko w tyle, bo w kabinie pasażerskiej leżała poczta. Może jakaś inna dziewczyna pisała do jakiegoś chłopca, który nie umiał jej powiedzieć tak po prostu, że ją kocha? Może koperty z nadrukiem POCZTĄ LOTNICZĄ zawierały słowa, od których zależy tak wiele?
— Tadek! — zawołał Radwan.
— Aha? — mruknął po swojemu Birkut. — Co znowu?
— Widzisz, co się przed nami dzieje?
— No cóż? Mgła. Rzeczywiście cholerna mgła…
— Wiesz, moglibyśmy jeszcze zawrócić i wylądować w Nizinach na tej koniczynie.
— Moglibyśmy, tylko ty chcesz być w domu na Wilii, a poza tym… poczta.
— Poczta! Sam mówiłeś, że to przesąd. W takich warunkach…
— To jest przesąd — powiedział Birkut — ale nie dla takich przesądów ludzie pchali się w jeszcze gorszą pogodę i dolatywali. Poczta musi być dziś doręczona.
Samolot niósł się w coraz głębszym zmierzchu nisko nad ziemią, wyłaniającą się spod rzedniejącej śnieżycy. Było już niedaleko. Na lewo rudym półkolem tonęła w chmurach łuna świateł Grójca.
Śnieg przestał padać, ale był już zupełny wieczór. Ziemia leżała w dole bezkształtna, brudnobiała, jakby zasnuta dymem. Tylko coraz wyraźniej rudziały łuny: Mszczonów, Kalwaria, Piaseczno i wielka, jaśniejsza od innych, Warszawa.
Pułap podniósł się i z daleka trysnęły światła: purpurowe, zielone i błękitne — neonów, białe w równych szeregach — latarń, mdłe, żółtawe — okien i wystaw sklepowych. A potem, różaniec czerwonych granicznych lamp dokoła lotniska i — jak strumień płynnego srebra — oślepiający snop z wieży kontroli na Okęciu. Prześliznął się po chmurach, uderzył w mroczną przestrzeń. Potężny, trójramienny kierat reflektorów obracał się wolno, wzywając ku sobie samolot:
„Przybywaj! Czuwamy!”
Pilot zameldował się na fonii i otrzymał zezwolenie odejścia na prostą do lądowania. Poznał głos Zygmunta Orzelskiego i znów pomyślał o Wandzie, ale odsunął te myśli: musiał się skupić.
Wykonał ostatni zakręt i wypuścił podwozie, a potem zmniejszył obroty. Silnik przycichł, z dna przestrzeni światła zdawały się unosić i wypływać coraz wyżej, aż zaczęły sunąć wprost na maszynę. Czarny, błyszczący wilgocią pas betonu zbliżał się ku pneumatykom kół, dwa rzędy lamp pobiegły po obu stronach, zwolniły. Samolot delikatnie dotknął szorstkiej powierzchni, zadrgały amortyzatory, cicho pisnęły raz i drugi hamulce.
Na płycie przed hangarem stali mechanicy, funkcjonariusze pocztowi i kilka innych osób, na które Birkut nie zwrócił uwagi. Wyłączył kolejno oba silniki, zebrał swoje rzeczy, podręczny neseser i poszedł ku wyjściu. Musiał czekać na wyładowanie worków z pocztą, które leżały w korytarzu umocowane pasami. Dopiero teraz pomyślał, co będzie robił przez ten wieczór i dwa dni następne. Nie zapowiadało się to wesoło.
Radwan pożegnał go prędko i znikł w cieniu hangaru; ktoś tam na niego czekał.
— Dobry wieczór, panie Tadeuszu.
Birkut znał ten głos, to była ona! Stała obok samolotu i uśmiechała się patrząc w górę, ku niemu. Zeskoczył na ziemię, ujął obie jej dłonie i — sam nie wiedział, jak się to stało — całował ciepłe pałce.
— Wandeczko, to naprawdę pani?
Była trochę zaskoczona tak żywiołowym powitaniem, ale bynajmniej nie próbowała cofnąć rąk.
— Z całą pewnością — powiedziała wesoło.
— Skąd się pani tu wzięła?
— Przyjechałam po Zygmunta. Kończy służbę.
— A ja myślałem… No, to dobrze, że dolecieliśmy. Wziął ją pod rękę i szli razem w stronę dworca.
— Miał pan okropną pogodę? — zapytała.
— No, nie najlepszą, zwłaszcza jak już minęliśmy Niziny.
— Pogorszyła się widoczność?
— E, nie, tylko… Widzi pani, Niziny zostały za nami, a ja przecież nie wiedziałem, że pani jest tutaj.
— I dlatego…
— Właśnie: dlatego!
Ponosiła go odwaga: przycisnął jej ramię i — o dziwo! — poczuł, że ten sygnał został odwzajemniony.
— To niech pan jedzie z nami do Nizin na Wilię — powiedziała. — Pojedzie pan?
— Nawet na koniec świata! — oświadczył z zapałem.
— Coś takiego! Pan się bardzo zmienił na korzyść, panie Tadeuszu. Ale do Nizin jest tylko niecałe osiemdziesiąt kilometrów. Mamy samochód, najdalej za półtorej godziny będziemy w domu.
— A Zygmunt umie powozić?
— No pewnie! Bo co?
— Bo ja mam na dziś dosyć i wolałbym siedzieć z tylu, oczywiście z panią.
— Oho, rzeczywiście się pan zmienił. Co to będzie dalej?
Zajrzał jej z bliska w oczy.
— Może ja lepiej opowiem to pani po drodze, dobrze?
— Dobrze — powiedziała cicho.
Kraków 1938
Hańbiący czyn porucznika Herberta
Służba oficera inspekcyjnego garnizonu nie należy do przyjemności. Cóż dopiero, gdy taką służbę pełni się z trzydziestego pierwszego grudnia na pierwszy stycznia! Ale rozkaz jest rozkazem…
Na odwach garnizonowy, gdzie mieścił się pokój oficera inspekcyjnego, odprowadzał mnie w południe jeden z moich młodych przyjaciół, podporucznik Z.
— Nie mając służby, też nie spałbyś tej nocy — usiłował mnie pocieszyć. — Zresztą wam, kapitanom, świetnie się powodzi: raz na cztery miesiące służba w garnizonie, i spokój. A my: służba w pułku, dyżury w koszarach, ronty…
— A propos — przerwałem — kto jest dzisiaj oficerem rontowym?
— Porucznik Herbert. Wiesz, ten…
Otóż właśnie nie wiedziałem, choć byłem w pułku od kilku miesięcy i choć to nazwisko nie było mi obce. Dopiero teraz mnie to uderzyło. Pomyślałem, że nie mógł być kimś wybitnym, bo pamiętałbym, jak wygląda.
— Który to jest Herbert? — zapytałem.
— Nie wiesz? — zdziwił się podporucznik. — No tak, mogłeś go nie zauważyć. On unika wszystkich kolegów, a ty przyszedłeś do pułku już po tej historii.
Zniecierpliwiły mnie te niedomówienia.
— Opowiedz po ludzku, o co chodzi?
Podporucznik spojrzał na mnie z ukosa i przybierając minę, która — jak mi się zdaje — miała wyrażać całą jego pogardę dla czynu Herberta, powiedział dobitnie:
— On wyskoczył ze spadochronem, pozostawiwszy obserwatora w maszynie. Leciał z nim podporucznik Nowacki. Zginął. To było w zeszłym roku w zimie. Herbert został zawieszony na rok w lataniu i jest oficerem rachunkowym w warsztatach parku lotniczego.
Nie miałem czasu zastanawiać się nad sprawą i osobą porucznika Herberta. Trzeba było przejąć służbę od mego poprzednika, jakiegoś kapitana artylerii, który przekazywał mi pedantycznie i sumiennie klucze, instrukcje, inwentarz odwachu i rozkazy komendy garnizonu. Trzeba było zameldować się u komendanta placu, odprawić podoficera inspekcyjnego i dowódcę warty, wydać pocztę, sprawdzić zamknięcie biur i lokali służbowych, a potem obejść kilka ważniejszych ulic, wstąpić na dworzec kolejowy, skontrolować porządek i dyscyplinę, zlustrować restauracje i kawiarnie. Wreszcie trzeba było porozumieć się telefonicznie z oficerem rontowym i powiedzieć mu, o której godzinie ma kontrolować warty garnizonowe.
Głos Herberta w słuchawce telefonicznej był najzwyklejszy, przeciętny. Nie oczekiwałem zresztą pod tym względem żadnej rewelacji; stwierdziłem tylko, że nie wyróżnia się niczym szczególnym i że nic mi nie przypomina. Poleciłem Herbertowi sprawdzić czujność wart telefonicznie o godzinie dwudziestej czwartej i o drugiej.
— Gdzie pan mieszka? — zapytałem następnie.
Odpowiedział, zapewne nieco zdziwiony, na co mi to potrzebne, że na lotnisku, w budynku mieszkalnym dla kawalerów.
— Niech pan weźmie pułkowy motocykl i o godzinie wpół do trzeciej pojedzie na fort Zduny. Tam pójdzie pan na ront osobiście.
— Rozkaz, panie kapitanie — powiedział krótko, i teraz wydało mi się, że w jego głosie wyczuwam jakiś odcień goryczy lub może smutku.
Fort Zduny leży po przeciwnej stronie miasta, najdalej od lotniska. Wiedziałem, że ronty na tym forcie należały do najbardziej przykrych, bo trzeba było łazić po błocie i wertepach prawie godzinę, zanim obeszło się wszystkie posterunki.
Ów nieuchwytny ton odpowiedzi Herberta mógł mieć z tym pewien związek. Pomyślałem, że uważa mój rozkaz za specjalnie dokuczliwy, i to z powodu tej historii z podporucznikiem Nowackim. Musiał chyba wiele wycierpieć od czasu tego wypadku. Niewątpliwie był nieco przeczulony…
Uśmiechnąłem się: wcale nie miałem zamiaru go dręczyć. Szło mi tylko o to, żeby go zobaczyć.
— Wracając z fortu wstąpi pan do mnie — powiedziałem. — Zda mi pan raport ustnie.
— Rozkaz — powtórzył i znów w tonie jego odpowiedzi wyczułem jakby wahanie.
Odłożyłem słuchawkę i zamyśliłem się. Ta cała sprawa musiała przecież kiedyś otrzeć się o mnie. Powoli przypomniałem ją sobie. Tak. Przed rokiem czytałem sprawozdanie Komisji Badań Wypadków Lotniczych o katastrofie, w której zginął młody obserwator, podporucznik Nowacki.
Nocny przelot bombowy, mgła, defekt silnika. Strzelec samolotowy i pilot wyskoczyli. Nawigator, podporucznik Nowacki, został w maszynie, ponieważ jego spadochron wypadł, strącony z pokładu przez pilota podczas skoku. Nowackiego znaleziono martwego za sterem w kabinie rozbitej maszyny. Prawdopodobnie pozostawiony samemu sobie usiłował ratować się, lądując na oślep. Strzelec nie umiał nic powiedzieć o zachowaniu się tamtych dwóch, ponieważ skakał pierwszy, na rozkaz obserwatora.
Pilot stanął przed sądem, oskarżony o pozostawienie członka załogi w samolocie, który opuścił. Tłumaczył się, że nie wiedział, iż obserwator nie wyskoczył. Prócz tego opowiedział sądowi jakąś niezręcznie skleconą bajkę, która miała go usprawiedliwić, a której sąd nie dał wiary.
Ponieważ miał bardzo dobrą opinię i przesłużył w lotnictwie osiem czy dziesięć lat, a brakowało dostatecznych dowodów jego złej woli, ukarano go tylko „za lekkomyślny, przedwczesny skok ze spadochronem, podczas gdy istniała możliwość doprowadzenia samolotu do lądowania”. Ukarano go rocznym zawieszeniem w wykonywaniu lotów, nie skreślając go z listy personelu latającego.
Brzydka sprawa — pomyślałem. — Wygląda na to, że miał potężnego stracha i że ten strach okazał się mocniejszy od poczucia solidarności załogi w obliczu grożącego niebezpieczeństwa. A potem przed sądem łgało się na potęgę…
Zacząłem żałować, że kazałem Herbertowi przyjechać. Musiał to być nędzny typ, skoro nie zaryzykował próby lądowania bądź też, stwierdziwszy brak spadochronu obserwatora, skoku razem z nim na spadochronie własnym.
Cóż mógł mi powiedzieć? Zapewne nic, bo chyba nie powtarzałby kłamstw, którymi bronił się na rozprawie.
Koło pierwszej położyłem się na trzeszczącej kanapie, To już był Nowy Rok.
Podłe się zaczyna — pomyślałem jeszcze i usnąłem.
Obudziło mnie pukanie do drzwi.
— Wejść — powiedziałem, nie podnosząc się i w tej chwili przypomniałem sobie o Herbercie.
To był właśnie on. Wszedł i zatrzymał się przy drzwiach.
Wystarczył mi jeden rzut oka na jego charakterystyczną postać, aby upewnić się, że widywałem go nieraz przed laty i że nie spotkałem go ani razu w pułku. Był wysoki i barczysty, ale na tę barczystość składały się wyłącznie potężne kości i mięśnie, z zupełnym wyłączeniem tłuszczu. Musiał być bardzo silny. Ruchy miał powolne, ostrożne, jakby się obawiał, że przy lada sposobności może uszkodzić któryś z otaczających go przedmiotów. Mówił podobnie jak się poruszał: z zastanowieniem, bez pośpiechu, szukając wyrazów, jakby mu ich stale brakło. Czoło miał szerokie, włosy ciemne, nieco już przerzedzone i srebrzące się na skroniach, zaczesane z niedbałym przedziałem z lewej strony. Brwi grube, czarne, zrośnięte nad dużym nosem, oczy natomiast jasne i — na przekór wyrazowi twarzy, na przekór zaciętym, gorzkim ustom — wesołe. Kwadratowe, mocne szczęki gładko wygolone, o błękitnawej bladej skórze i policzki lekko wklęsłe, chude, z dwiema bruzdami od nozdrzy do kątów ust.
Zameldował mi, że wszystko w porządku, po czym dopiero uścisnął moją rękę. Ten gest też był dla niego charakterystyczny: wziął moją dłoń w swoją ogromną łapę delikatnie i lekko, następnie zaś, miarkując się, aby mi nie sprawić bólu, ściskał ją coraz mocniej w ciągu paru sekund, by wreszcie nagle ją puścić. Czułem, że gdyby zechciał, mógłby mi zmiażdżyć palce.
— Szczęśliwego Nowego Roku, panie kapitanie — powiedział poważnie, uśmiechając się tylko oczami.
Podobał mi się. Nie umiałbym powiedzieć, dlaczego. To było ogólne tak zwane „dobre wrażenie”, które zależy od tylu drobnych szczegółów, od sposobu bycia, wyglądu, głosu, czy ja wiem zresztą od czego? — że nie sposób tego określić.
Wiele tych drobiazgów musiało pokrywać się ze szczegółami postaci gentlemana, która istnieje w wyobraźni każdego z nas jako ideał, inny zresztą dla każdego, kto go sobie wyobraża. Otóż mój „ideał gentlemana” w wielu szczegółach podobny był zewnętrznie do porucznika Herberta, bo tak właśnie o nim pomyślałem: gentleman, a skojarzenie z katastrofą i śmiercią Nowackiego zjawiło się w moim umyśle jako drugie.
Ten odruch czy też prąd sympatii zadecydował o dalszej naszej rozmowie. Ponieważ to nie należy do rzeczy, nie będę jej tu powtarzał od początku i zaniecham także wyjaśnień, jak doszło do tego, że porucznik Herbert opowiedział mi o owym locie, w którym zginął jego obserwator. Nie zamierzam też powtarzać dosłownie tego, co mi powiedział, a to dlatego, że — jak sam mnie uprzedził — nie potrafi „plastycznie i barwnie” opisywać wypadków, w których brał udział.
— Czy pan wie, panie kapitanie, kto to był Nowacki? — zapytał, siedząc już na trzeszczącej garnizonowej kanapie i grzebiąc w fajce, która gasła mu co chwila.
Nie wiedziałem nic poza tym, że Nowacki był młodym obserwatorem. Nie odpowiedziałem jednak od razu, uważając to pytanie raczej za retoryczne. Ale ten duży, sumienny pilot nie posługiwał się retorycznymi pytaniami i jeśli pytał, to dlatego, aby otrzymać odpowiedź. Patrzył mi w oczy oparłszy łokcie na szeroko rozstawionych kolanach i potrząsał wyczekująco fajką.
— Nie znałem go chyba — powiedziałem wreszcie.
— Ja znałem go dobrze — oświadczył. — I pan zna z pewnością ten typ młodych zapaleńców, z których każdy idzie do lotnictwa po to, żeby zostać pilotem. Pilotem myśliwskim oczywiście, takim, który lata sam, który ma samolot wyłącznie dla siebie i sam decyduje o każdym jego drgnieniu. Tak im się przynajmniej zdaje, tym wszystkim podchorążakom i podporucznikom, pan wie…
Tym razem potwierdziłem natychmiast, Herbert zaś, zapaliwszy znów fajkę, mówił dalej, powołując się raz po raz na moją znajomość tych spraw, jakby chciał podkreślić, że powinien zostać zrozumiany całkowicie, bez żadnych wątpliwości.
— Kiedy mu powiedzieli w Instytucie Badań Lotniczo-Lekarskich, że jest zdolny do służby w powietrzu tylko jako obserwator, był to dla niego prawdziwy cios. Cóż pan chce: chłopak wymarzył sobie karierę Kossowskiego czy Orlińskiego, pokonał być może wiele trudności, aby się dostać do lotnictwa i naraz dowiaduje się, że nigdy nie zostanie pilotem. Że nie dotknie sterowego drążka, nie siądzie za sterem, naprzeciwko pulsującej strzałkami tablicy przyrządów, że inni będą go wozili na pokładzie maszyny, którą mógłby kierować sam, trzymając w ręku tysiąc koni mocy i sześćset kilometrów na godzinę prędkości, gdyby nie kilka punktów różnicy w ciśnieniu krwi albo w ostrości słuchu. Że będzie latał z pilotami, którzy — być może — oddają się swemu zawodowi bez sentymentu, bez zapału, nawet bez szczególnego zamiłowania, podczas gdy on…
Zgodzi się pan, że to jest dramat dla takiego chłopca. Latał ze mną dość długo i nieraz widziałem, jak z zazdrością patrzył, kiedy manewrowałem sterami. Był poprzednio w eskadrze liniowej i piloci pozwalali mu czasem prowadzić samolot drugim sterem, ale to tylko pogłębiało jego przygnębienie. Raz prosił mnie, żebym mu pozwolił w powietrzu zająć bodaj na chwilę miejsce pilota. Jak pan wie, w naszych starych maszynach bombowych nie było podwójnych sterów. Utrzymywał, że da sobie radę, podobnie jak wszyscy ci, co tego nie próbowali na ciężkich, dwusilnikowych samolotach. Musiałem mu odmówić.
No i wreszcie nastąpił ten przelot. To było równo trzynaście miesięcy temu, w nocy z trzydziestego listopada na pierwszy grudnia. Wylecieliśmy na mojej starej FG-32 o godzinie dwudziestej pierwszej w kierunku poligonu odległego o dwieście pięćdziesiąt kilometrów. Nie chodziło o bombardowanie, tylko o przelot nawigacyjny. Nad poligonem mieliśmy zmienić kurs i dolecieć do lotniska położonego o sześćdziesiąt kilometrów na południowy wschód. Leciał z nami jeszcze sierżant Morawa, strzelec samolotowy. Noc była ciemna, bezksiężycowa, pochmurna, ale pułap mieliśmy na tysiąc dwustu metrach. Przez pierwszą godzinę wszystko szło dobrze. Silniki, choć stare graty, pracowały normalnie. Nowacki po starcie podał mi kurs i nieco później poprawkę derywacyjną. Mieliśmy w górze wiatr lewy czołowy, pewnie ze czterdzieści kilometrów na godzinę, a na dole, według komunikatu meteorologicznego wiał lekki Nord-West. Wkrótce po godzinie dwudziestej drugiej zauważyliśmy obaj z Nowackim, że nad lasami zaczyna pełzać mgła. Z początku wzięliśmy jej strzępy za polany leśne, ale później zgęstniała i rozpostarła się nad ziemią szeroko, gdzieniegdzie tylko odsłaniając wyniosłości i wzgórza lub rudziejąc od łun większych ludzkich osiedli. Wreszcie stała się gruba i jednolita jak brudna pierzyna. Nie przejmowaliśmy się tym, bo z komunikatu wiedzieliśmy, że nad lotniskiem docelowym mgły nie będzie, a zresztą mieliśmy benzyny jeszcze na pięć godzin i w ostateczności mogliśmy wrócić do macierzystego portu.
Tylko że właśnie wtedy zawiodły silniki, i to kolejno obydwa. Mieliśmy jakieś osiemset, może dziewięćset metrów pod sobą, kiedy maszyną zatrzęsło, jakby się ułamała jedna łopata śmigła. Jednocześnie wykręciło nami w prawo tak silnie, że ledwo mi starczyło steru do utrzymania kierunku. Spojrzałem na obrotomierze i upewniłem się, że to prawy silnik nawala. Zmniejszyłem obroty obydwu i wtedy spod tablicy rozdzielczej po drżącym pokładzie i po moich stopach zaczęła płynąć leniwa struga czarnego oleju. Strzałka manometru po lewej strome zawahała się i opadła do zera.
Pan zna, panie kapitanie, to uczucie, które ogarnia pilota w podobnych sytuacjach, to podniecenie, które przecież nie jest strachem. Myśli się wówczas intensywnie i szybko, mając świadomość, że oto skończyło się nagle coś, co działo się powoli, a zaczyna się akcja prędka, wymagająca natychmiastowego działania i krótkiego, lecz dużego wysiłku woli, nerwów i mięśni. Jedyną obawą, jakiej doznajemy w takich wypadkach, jest obawa o resztę załogi: czy zrozumieją od razu, o co chodzi, bo przecież nie ma czasu, żeby im to tłumaczyć, czy nie stracą głowy i nie utrudnią przez to sytuacji, czy dadzą sobie sami radę, bo na pomoc może być za późno. Z Nowackim nie miałem kłopotu. Zanim zdążyłem go zapytać, już sam mi powiedział, że do lotniska docelowego mamy siedemdziesiąt kilometrów i że według jego obliczeń właśnie wchodzimy nad poligon. Jak pan widzi, sytuacja nie była groźna, jeśli chodzi o opuszczenie samolotu na spadochronach: wysokość mieliśmy znaczną, a upadek maszyny na poligon nikomu nie mógł wyrządzić szkody. Natomiast ani o lądowaniu na oślep we mgle, ani o dociągnięciu do lotniska nie można było nawet myśleć. Powiedziałem do Nowackiego: „Skaczcie obaj, ja zaraz za wami. Odnajdziemy się na ziemi. Idźcie w kierunku południowym, tam spadnie samolot”. Nowacki zawahał się przez sekundę i wydało mi się, że jest trochę zdenerwowany, ale nic nie powiedział. Widziałem, jak szedł do kabiny nawigacyjnej, poczułem, że otwierają się zewnętrzne drzwi i że nagle samolot robi się lżejszy w ogonie. Byłem pewien, że obaj wyskoczyli.
Wtedy jeszcze raz próbowałem dodać gazu, ponieważ jednak prawy silnik trząsł niemożliwie, a lewy mógł się lada chwila zatrzeć z braku smaru, porzuciłem ostatecznie myśl o ratowaniu samolotu. Wyłączyłem zapłon, zamknąłem dopływ benzyny, zamocowałem drążek sterowy i wolant, aby maszyna nie straciła równowagi, gdy będę przechodził ku tyłowi i aby poszła w dół, gdy wyskoczę. Rozumie pan: obawiałem się, że zniesie ją znad poligonu, zanim nastąpi zderzenie z ziemią, a nie chciałem do tego dopuścić.
Wszystkie te czynności zajęły mi mniej czasu niż opowiadanie o nich, chociaż wcale się nie śpieszyłem, bo miałem jeszcze ze siedemset metrów wysokości, a może nawet więcej. Trochę się bałem, żeby mi maszyna nie zrobiła jakiegoś kawału w ostatniej chwili, gdy będę przechodził przez ciasne drzwiczki do nawigacyjnej. Mogła przecież wejść w korkociąg albo śliznąć się na skrzydło i wtedy trudno by mi było dotrzeć do wyjścia. Nic podobnego zresztą nie nastąpiło: sunęła skośnie w dół i przy ostatnim spojrzeniu na wysokościomierz stwierdziłem, że obniżyła się o sto metrów. W dwóch susach przebyłem pustą kabinę i u progu otwartych nad czarną przepaścią drzwi potknąłem się o coś. To był spadochron!
Teraz już nie było czasu do namysłu, toteż wszystkie trzy możliwości związane z tym faktem narzuciły mi się jednocześnie: albo jeden z członków naszej załogi stracił głowę i skoczył bez spadochronu, albo w maszynie był jeden spadochron zapasowy, albo wreszcie ktoś jeszcze jest na pokładzie. Rozejrzałem się po mrocznym wnętrzu. Było pustego ile to mogłem stwierdzić z tego miejsca, nie zaglądając za wyrzutnię bomb. Zapytałem głośno, czy jest ktoś na pokładzie. Odpowiedziało mi wycie pędu zza otwartych drzwi. Zrobiłem krok w stronę wyrzutni i w tej samej chwili maszyna pochyliła się gwałtownie na bok. Straciłem równowagę, potknąłem się o leżący u moich nóg spadochron i runąłem w przepaść.
Zmiotło mnie w tył, zdążyłem jeszcze dostrzec śmigła obracające się wskutek inercji i naporu powietrza, a potem czarna masa samolotu śmignęła nade mną, oddalając się szybko, podczas gdy zapadałem w otchłań. Ogarnął mnie ostry, dotkliwy, niemal bolesny prąd zimnego wichru, który gęstniał z każdą sekundą. Instynktownie szukałem oparcia, chciałem zmienić pozycję, chciałem „usiąść” lub „stanąć”, podczas gdy spadałem głową i plecami w dół. Nogi i ręce ciążyły mi, nie mogłem wyprostować karku i zdawało mi się, że nie zdołam dosięgnąć pierścienia otwierającego wyłogi pokrowca od spadochronu. To paraliżujące uczucie już nie strachu, który bądź co bądź zmusza do jakiegoś działania, lecz zgrozy, bywa zapewne przyczyną śmierci niejednego z nas. I gdybym wówczas nie zdobył się na największy wysiłek woli, jaki kiedykolwiek w życiu uczyniłem, nie rozmawiałbym teraz z panem, kapitanie.
Wytrząsnął fajkę i sięgnął po kapciuch z tytoniem. Ubijał go wolno, systematycznie, następnie zaś, mruknąwszy „Dziękuję”, kiedy mu podałem ogień, mówił dalej:
— Wyrwałem, ten pierścień i zawleczkę z taką siłą, że omal nie wywichnąłem ręki. Wtedy zobaczyłem obok siebie biały obłok jedwabiu uciekający w górę, a za nim cały strumień białej materii. Chlasnęły linki, wybuchnął nade mną z hukiem ogromny klosz, szarpnęło szelkami, wykręciło mną młyńca, że omal nie krzyknąłem z bólu, zakołysało tam i z powrotem. Musiało już być nisko, bo zaraz zobaczyłem ziemię i wylądowałem dość szczęśliwie na krzakach olszyny. To, co uważaliśmy za przyziemną mgłę, okazało się cienką warstwą chmur, która sunęła na wysokości jakich dwustu metrów. Pomyślałem wtedy, że można było jednak zaryzykować lądowanie i — choć w tym nie było przecież mojej winy — robiłem sobie wyrzuty z powodu straty samolotu. Zacząłem nasłuchiwać, czy nie dojdzie mnie łoskot jego upadku, bo słusznie przypuszczałem, że prędzej niż on znalazłem się na ziemi. Jednocześnie wróciła mi myśl o spadochronie, na który się natknąłem w kabinie nawigacyjnej. Niepokój o resztę załogi, szczególnie o Nowackiego, bo przypuszczałem, że Morawa skakał pierwszy, i wiedziałem, że jest doświadczonym podoficerem — niepokój ten skłonił mnie do natychmiastowego działania, pomimo bólu. Ruszyłem w kierunku południowym, orientując się według wiatru, gdy wtem usłyszałem z daleka lecący samolot. Nie byłoby w tym nie nadzwyczajnego, gdyby nie to, że leciał bardzo nisko i że jego zupełnie rozstrojone silniki wyły na dużych obrotach. W kilka sekund później maszyna przeszła tuż nade mną w lekkim zakręcie, ślizgając się na prawe skrzydło. Poznałem ją mimo ciemności: to była moja FG-32. Ale przecież wyłączyłem silniki przed skokiem! Zrozumiałem wszystko z przerażającą jasnością w ułamku sekundy: za sterem siedział Nowacki. Oh, to nie jest historia dla sądu i dla Komisji Badań Wypadków Lotniczych. Nie powinienem był jej w ogóle opowiadać. Nie uwierzono mi, naturalnie. Nie umiałem ich przekonać i nie miałem żadnych dowodów. Ale pan, niech pan sam powie, czy mogło być inaczej?
Po raz pierwszy od początku naszej rozmowy Herbert okazał wzruszenie. Patrzył na mnie z wyrazem niepokoju i niepewności, czy mu uwierzę. Pozbył się swego ostrożnego sposobu bycia i powolności, przestał szukać słów i miarkować głos. Spostrzegł się jednak zaraz i umilkł zmieszany.
— Niech pan mówi — powiedziałem, kładąc mu dłoń na kolanie. — Ja panu wierzę.
Uspokoił się natychmiast. Kiedy zapalał po raz już nie wiem który gasnącą fajkę, ręce nie drżały mu ani trochę.
— Więc tak — mówił dalej, zupełnie już opanowany, Nowacki został na pokładzie. Może stał za wyrzutnią w chwili, kiedy wypadłem z samolotu. W każdym razie twierdzę — jestem pewien! — że został umyślnie. Żeby choć raz w życiu poprowadzić maszynę samemu, na własną odpowiedzialność, jak to sobie wymarzył, jak to sobie może postanowił i tylko czekał okazji, choćby za cenę życia. Kiedy zobaczył, że mnie wymiotło z pokładu jak snopek słomy, wśliznął się za stery. Znał dobrze tę maszynę. Godzinami na ziemi przesiadywał na miejscu pilota i zanudzał mechaników pytaniami o armaturę i urządzenia sterowe. Tylko… nie umiał latać. Śmigła jeszcze się obracały, wystarczyło włączyć zapłon i otworzyć kran benzynowy, aby silniki zaczęły znów pracować. Nawet przy tak wadliwej ich pracy mógł jeszcze przez jakiś czas utrzymać się w powietrzu, a o to mu przecież chodziło. Odbezpieczył stery… Leciał. Pilotował! To musiały być dla niego wielkie chwile. Żaden z nas tego nie doświadczył, nawet wtedy, kiedy po raz pierwszy prowadziliśmy samodzielnie samolot jako uczniowie w szkole pilotów. Niewątpliwie miał pojęcie, jak się należy do tego zabrać, ale umiał przecież mniej niż przeciętny uczeń w połowie kursu. FG-32 nie jest łatwa do pilotowania; trzeba ją dobrze poznać, żeby dać sobie z nią radę. Cóż dopiero, kiedy silniki działają tak źle, jak właśnie było wówczas.
Herbert umilkł.
Wyobrażałem sobie doskonale Nowackiego w tej sytuacji, wśród dramatycznej scenerii: pustą, mroczną skrzynię kilku tonowego samolotu, w której huczą przeciągi; blade, anemiczne światła ekranowych lampek, które oświetlają konające zegary i manometry; rzygające dymem spalin, chore silniki, zachłystujące się co chwila i strzelające ogniem. Widziałem go, jak siedzi za sterem, tragiczny w patosie tego pierwszego i ostatniego lotu dokonanego za taką cenę. Patrzy w noc, w ciemność, na mętny horyzont rozjaśniany tu i ówdzie bladą poświatą okolicznych miasteczek. Próbuje poruszyć koło sterownicy i czuje, że maszyna posłusznie kładzie się na skrzydło. Ściąga ster na siebie i oto samolot wpiera się w powietrze, orze niewidzialną bruzdę w przestrzeni, zawraca. Nowacki włada nim. Zapewne nie zdaje sobie sprawy z niedołężnej linii zakrętu, nie czuje poślizgów, zboczeń, uskoków w dół i w górę, których i tak nie umiałby opanować, nie mając wprawy. Jest dumny. Jest szczęśliwy.
Ale oto zza cienkiej warstwy obłoków wynurza się ziemia, staje się bliska. Jest twarda, niegościnna, pocięta torami kolejowymi, drogami, garbata od wzgórz, pokryta lasami. I tylko na północy bieleje wielka piaszczysta pustynia poligonu. Tam można by wylądować.
— Pan się domyśla, panie kapitanie, co wtedy przyszło mi do głowy — mówił dalej Herbert. — Nie powiedziałem tego sądowi, bo sąd — jak szeroka publiczność — zaliczyłby to na moją niekorzyść. Ale pan przecież wie, że każdy z nas jest tylko człowiekiem. Nie białym bohaterem i nie czarnym łajdakiem, tylko człowiekiem, który miewa dobre i złe odruchy. Otóż przez chwilę uprzytomniłem sobie, co będzie, jeżeli Nowackiemu uda się wylądować. Nie mam tu na myśli sądu. Sąd uniewinniłby mnie, bo miałbym świadka. Ale w porównaniu z tym, co mnie spotkało w powszechnej opinii w ciągu tego roku po jego śmierci, byłaby to jeszcze gorsza klęska. Nie pytano by przecież, jak się to stało, tylko wiedziano by z całą pewnością, że pilot wyskoczył, a obserwator został i ocalił maszynę. I wtedy, w ciągu tej krótkiej chwili pomyślałem, że dla mnie byłoby lepiej, gdyby jej ocalić nie zdołał. Przeleciała mi ta myśl przez głowę, gdy biegłem w stronę piaszczystej równiny, żeby… no, żeby mu dopomóc w tym lądowaniu. Jak dopomóc? Nie wiem. Znałem przecież ten samolot, chciałem go uratować. Nie Nowackiego, tylko właśnie ten samolot. Zdawało mi się, że potrafię Nowackiemu oddać całą moją umiejętność lądowania, jeśli tylko będę widział, jak zbliża się do ziemi. Nonsens, ale rzeczywiście tak mi się zdawało.
Musiał ją zobaczyć nagle, tę groźną ziemię, jak ścieliła mu się pod skrzydła, jak sięgała w górę rozcapierzonymi chciwie konarami drzew. Może ufał, że wyląduje, bo jednak drzewa nie zdołały go pochwycić i gnał już nisko nad wydmami piasku. Ale nie powiodło mu się. Nie umiał wytracić prędkości, nie orientował się, gdzie leży równy teren i nie zdawał sobie sprawy, że trawersuje. Całym pędem wyrżnął podwoziem w stos kamieni na skraju lasu. Usłyszałem ten trzask i łoskot. Dobiegłem bez tchu, ale było już po wszystkim. Cisza. Tylko z pękniętych zbiorników lała się benzyna i syczały płatki śniegu na gorących rurach wydechowych.
Herbert umilkł i ja milczałem także. Zegar na wieży odwachu wolno wybijał czwartą, słychać było miarowe kroki wartownika pod oknami. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć Herbertowi. Usiłowałem nastroić go pogodniej, powiedziałem coś banalnego o pomyłkach sprawiedliwości i wspomniałem, że przecież tak czy inaczej okres zawieszenia go w lataniu już się skończył.
— Nie o to chodzi — odrzekł. — To się oczywiście już skończyło i przeszło. Ale został cień, który powlecze się za mną wszędzie. Cień sprawy o pozostawienie obserwatora w samolocie, który ja opuściłem. Przecież nie mogę każdemu z osobna opowiadać tej historii tak jak panu.
Kraków 1939
Każdy kurs północny prowadzi do bazy
Wieczorem polecę na zadanie. W wyprawie popołudniowej nie brałem udziału i bezczynnie pętałem się po kasynie. Było nudno, nie chciało mi się nawet grać w bridża. Nie mogłem się doczekać powrotu dywizjonu i dopiero kiedy nad lotniskiem rozległ się warkot silników, odetchnąłem z ulgą. Tak bywa zawsze, ilekroć kilku spośród nas zostaje, podczas gdy większość leci „na tamtą stronę”. Godziny, które spędzamy tu, na ziemi, w oczekiwaniu na ich powrót, nie liczą się, jakkolwiek trwają bardzo długo. Chcę powiedzieć, że nie liczą się jako czas przeżyty. Ten czas spędzamy. To jest chyba najwłaściwsze wyrażenie: spędzać czas, czyli popędzać go, aby minął jak najprędzej, abyśmy znów zaczęli żyć, aby zaczęło się coś dziać dokoła nas i z nami. „Spędzanie czasu” bywa bardzo nużące; dla mnie jest zawsze piekielnie nudne. Dlatego oddycham z ulgą, kiedy się wreszcie kończy.
Na lotnisku przy hangarze stał mały tłumek. Oprócz pilotów, goście z Londynu: dwie dziennikarki amerykańskie, paru oficerów z naszego sztabu i Jean.
Jean, ładne jasnowłose stworzenie, czeka na naszego dowódcę. Jest zawsze pogodna i zawsze pewna, że Jurek wróci. Wzrusza mnie ta jej naiwna, głęboka wiara, chociaż jeden z moich przyjaciół, Stefan, utrzymuje, że to po prostu brak wyobraźni. Ale Stefan jest w ogóle sceptyk i pesymista.
Samoloty wylądowały, mechanicy zaroili się dokoła nich, uzupełniając benzynę i amunicję. Wypytują pilotów o działanie silników i o przygody.
Dziennikarki witają dowódcę, słychać trzaski migawek aparatów fotograficznych; myślałby kto, że to była jakaś nadzwyczajna wyprawa, nie zwykłe, codzienne zadanie. Aż mi trochę zazdrość, że to nie ja wracam z tego lotu. Nikt na mnie nie zwraca najmniejszej uwagi, bohaterami dnia są ci, którzy w tej chwili wysiadają z maszyn.
Wtem Jurek dostrzegł mnie za plecami gości i zwracając się do Amerykanek powiada:
— Ten pilot we czwartek zestrzelił Focke-Wulfa-190, który mnie atakował.
Zrobiło mi się głupio, zaczerwieniłem się jak niewinne dziewczę i ogarnęła mnie złość na tę całą publikę, która gapiła się na mnie jak na raroga. Szczęściem adiutant zarządził odjazd do kasyna na podwieczorek. Zostaje tylko nowy skład pilotów, który ma lecieć.
Jean, żegnając się ze mną mówi: „Good luck”. Ciekawe, czy z taką samą pewnością wierzy w mój szczęśliwy powrót, jak we wszystkie szczęśliwe powroty swojego Jurka? Zapewne w ogóle o tym nie myśli, bo cóż ją to może obchodzić? Ze złością powtarzam sobie, że ona sama i jej myśli mnie też nic a nic nie obchodzą. Nic. Absolutnie. I wiem, że to nieprawda.
Wsiadając do samolotu, przypominam sobie ostatnie słowa odprawy: „Każdy kurs północny prowadzi do bazy”. Lecę jako prawy boczny w pierwszej czwórce. Ryk silnika jest mocny i rześki. Toczy się jak szorstki kamień szlifierski, porywając i odrzucając precz całe strzępy myśli i spraw, które łączą mnie z codziennym życiem prywatnym. Czuję, jak ich ubywa, jak wygładza się i wyostrza to, co nazywamy „nastrojem chwili”, jak poleruje się moja uwaga, jak skupia się coraz bardziej na zadaniu, w którym biorę udział, podczas gdy wszystko inne odpryskuje, urywa się i pozostaje gdzieś daleko, coraz dalej za mną. To wrażenie — może raczej doznanie — jest tak silne, że odczuwani je niemal fizycznie. Można je porównać do pewnego stopnia ze stanem, jaki następuje po zażyciu proszku na ból głowy w chwili, gdy ból ustaje i gdy wraz z uczuciem ulgi ogarnia nas miłe, jasne podniecenie.
Najpierw zapominam o Jean i teraz już naprawdę jest mi obojętne, czy pomyśli o mnie mając przy sobie Jurka, czy nie. Potem wydłuża się, wątleje i urywa się myśl o urlopie, który już dwa razy musiałem odłożyć; potem o jakichś listach, na które jeszcze nie odpisałem, o kłopotach z krawcem w Londynie, o irytującym komentarzu politycznym w sprawie Polski w jakimś dzienniku angielskim, o nieudałym impasie przy bridżu.
Pozbywam się tego wszystkiego niejako mechanicznie, bez jakiegokolwiek wysiłku, bez udziału woli, właśnie tak, jak nóż polerowany na kamieniu szlifierskim pozbywa się szczerb i rdzy.
Przychodzi mi jeszcze na myśl, że nie włożyłem wełnianych pończoch, bo zwykle było mi za ciepło. Teraz marzną mi kolana. I natychmiast pocieszam się, że się rozgrzeję: niech się tylko zacznie.
Tymczasem mijamy Kanał w jednym z najszerszych miejsc i widać już brzeg Francji.
Sygnał do szyku bojowego. Zapalam celownik, odbezpieczam działka i karabiny, rozglądam się po niebie. Czerwone słońce na zachodzie oślepia z prawej strony.
Wracając, będę je miał po lewej — myślę. — Każdy kurs północny prowadzi do bazy.
Wchodzimy nad brzeg francuski blisko Hawru. Niczym nie zmącony spokój. Pośród przejrzystych, zaróżowionych słońcem mgiełek, jakby uśpione wyłaniają się zaciszne osady nad Sekwaną.
Wtem silnik potknął się w równym rytmie: kończy się benzyna w zbiorniku dodatkowym. Przełączam na główny, dociągam mocniej pasy, żeby stanowić jedną całość z samolotem, i oto pada „zaproszenie do tańca”: słyszę komendę dowódcy skrzydła: „Wszystkie samoloty pełny gaz, w tył na lewo!”
Robimy pełne okrążenie i w połowie zakrętu widzę spływające w dół Focke-Wulfy, których ognia uniknęliśmy tym właśnie manewrem. Zaszły nas od słońca i nie udało im się. To dodaje mi pewności siebie. Odczuwam podniecenie podobne do emocji myśliwego, który już widzi grubą zwierzynę i wie, że dojdzie do strzału.
Pada komenda: „Atakujemy!”, i czwórki samolotów idą w dół za uciekającymi Focke-Wulfami, które chybiły celu i widocznie wcale nie mają zamiaru próbować szczęścia w walce bez zaskoczenia. Jest ich mniej więcej tyle, ilu nas, ale teraz my mamy przewagę wysokości. Za pół minuty, nie: za kilkanaście sekund rozpoczniemy ogień.
Wtem nowy rozkaz: „Wyciągać w słońce, zbiórka nad ujściem rzeki!”
W pierwszej chwili doznaję rozczarowania: dlaczego u licha puszczamy ich wolno? Taka okazja nie nadarza się co dzień. Ale w zakręcie na pełnym gazie widzę, że słuszność jest po strome dowódcy skrzydła: z góry znów spływają Focke-Wulfy.
Nie mogę ich policzyć, nie ma na to czasu, bo teraz kotłuje się dokoła jak w roju pszczół; jedne pędzą w dół, inne w górę, niektóre gnają wprost na nasze maszyny, mijając je w ostatniej chwili i przeciskając się nawet pomiędzy zwartymi czwórkami. Rozglądam się na wszystkie strony, aby uniknąć zderzenia i czekam na sposobność. Na razie słońce oślepia, lecz wreszcie mam je za sobą, ale przed sobą nie mam już dowódcy naszej czwórki. Aha! Jest jakiś Spitfire. Dołączam, ale zaraz spostrzegam, że to nie on. Lecę więc do najbliższej czwórki. To dywizjon 303. Słyszę słowa jego dowódcy: „… tak… dobrze, czwórkami, razem spłyniemy ze słońcem!”
Spływam wraz z nimi, ale postanawiam szukać swego dywizjonu, więc gdy 303 wyciąga, spływam dalej samotnie; albo znajdę swoich niżej, przy bombowcach, albo „zakorsarzę” w pojedynkę i wrócę oddzielnie.
Daleko przede mną i dużo niżej suną trzy punkciki. Lecę w ich kierunku. Rosną mi w oczach, ale to tylko jedna trójka, więc nie moi. Teraz błyskają w słońcu na tle ciemnej chmurki, sylwetki ich garbią się, pęcznieją w głowach i coraz wyraźniej rozpoznaję trzy Focke-Wulfy. Serce zaczyna mi bić mocniej: jestem wyżej od nich, o wiele wyżej. Jestem dla nich niewidzialny na tle słonecznej tarczy, nie powinni mnie zauważyć aż do ostatniej chwili. Zacznę od prawego z bardzo bliska i będę miał ich wszystkich, zanim się spostrzegą!
Oglądam się jeszcze w tył, czy tymczasem kto inny nie snuje podobnych marzeń o mnie. Ale z tyłu jest tylko słońce; ogromne, jaskrawe, choć już zaczerwienione, jakby pękało ze śmiechu.
Mierzę wzrokiem odległość od prawego Niemca. Będzie ze sto pięćdziesiąt jardów. Celownik wyraźnie świeci na tle ciemnej chmury. Podnoszę środek ognistego pierścienia nieco ponad garb kabiny i naciskam spust.
Focke-Wulf drgnął, przechylił się na prawe skrzydło, ozłocił w słońcu czarny krzyż na burcie i jakby zamarł w bezruchu. Tylko odległość między nim a dwoma pozostałymi zaczęła szybko wzrastać. Ale dymu i ognia ani śladu, a to właśnie chciałbym przywieźć na zdjęciach mojej kamery foto, bo tylko wtedy zaliczą mi pewne zwycięstwo. Więc znów się składam. Odległość bardzo mała, celownik pełen tego krzyża naciskam spust. Błysnęło, buchnęło, zakotłowało się! W ciągu dwóch sekund widziałem go wszędzie w kawałkach: nade mną, w dole, na prawo i na lewo. Nie wiem jakim cudem nie zderzyłem się z żadnym jego fragmentem.
Ochłonąłem stanowczo za późno: dwa pozostałe Focke-Wulfy były już o jakieś sześćset stóp wyżej ode mnie i z prawego zakrętu pluły do mnie ogniem.
Wiać! — zdecydowałem się błyskawicznie.
Wykonałem gwałtowny zakręt w prawo i w górę na bardzo dużej prędkości, poczułem, jak wgniata mnie w siedzenie i oparcie fotela, a niebo i ziemia zmętniały i zlały się w bezkształtną szarą masę.
Przyciskam brodę do krtani i po chwili zamroczenie mija: odzyskuję wzrok. Jeszcze chwila i dam nura w sam środek tarczy słonecznej, a wtedy już nie trafią, nie zobaczą mnie na tle oślepiającego słońca. Jeszcze trzy sekundy, jeszcze … Maszyna drgnęła raz i drugi! Myśl, jak błyskawica: otworzyło się podwozie. Sprawdzam uchwyt, spoglądam na wskaźniki — nie: w porządku. Więc co? Trafili?! Czekam, może wybuchnie pożar? Mimo woli wciągam głowę między barki, garbię się, kurczę się cały, żeby mnie zakryła płyta pancerna. Czekam na to nie znane mi jeszcze uczucie: trafienie pociskiem. Wtem słońce zalewa całą kabinę. Nie widzę nic ani instrumentów na tablicy, ani horyzontu: na niebie. Lecę w środek — słońca. Teraz nie trafią: są tak samo oślepieni jak ja!
Oglądam się. Dzieli mnie od nich już całkiem bezpieczna odległość. Po chwili zupełnie tracę ich z oczu.
Wyszedłem nad brzeg Kanału, mniej więcej pośrodku między Cherbourgiem a Hawrem, i odetchnąłem swobodnie: no, udało się korsarstwo! Teraz tylko wrócić na lotnisko, a to już przecież drobnostka. I taki sukces! Zdjęć z tak małej odległości chyba jeszcze nikt nie przywiózł.
Przełączam radio na nadawanie i ślę meldunek do dowódcy, że miałem walkę i wracam samotnie. Słyszę bardzo dalekie rozmowy kolegów z dywizjonu. Pozostawiam zbawczą tarczę słońca trochę na lewo, czuję się już bezpiecznie, za dwadzieścia minut wyląduję.
Ciekawe, czy Jean będzie czekała na nasz powrót. Jeżeli tak, to zapyta, co się ze mną działo, a ja powiem, że polowałem w pojedynkę i dodam od niechcenia, że skutkiem tego Luftwaffe ma o jednego Focke-Wulfa mniej. Zaatakowałem sam jeden trójkę i jednego odstrzeliłem. Z pewnością zapyta, jak to było. „Jak zwykle, Jean. Właściwie wszystkie walki są do siebie podobne”. Spojrzę jej w oczy i uśmiechnę się, a potem — ponieważ będzie nalegała — opowiem jej w kilku zdaniach o tym spotkaniu. „I nie bał się pan?” — zapyta Jean. A ja: „Strasznie. Skóra na mnie cierpła!”
Potem Jurek postawi kolejkę whisky i sam zapyta o szczegóły. Wtedy opowiem wszystkim, ale właśnie to opowiadanie będzie przeznaczone dla Jean. We czwartek jeden Focke-Wulf, dziś drugi, jeszcze kilka czy kilkanaście lotów i — czemu nie? — mogę mieć dwunastu, może piętnastu Niemców. Uśmiechnąłem się do tej myśli. Nie ma co gadać, mam szczęście.
Ledwie to pomyślałem, silnik nagle przerwał. Drgnąłem, sprężyły mi się wszystkie mięśnie i w tym napięciu czekałem, kiedy chwyci. Ale sekundy biegły, a warkot nie wracał. Tylko szum i poświst pędu seplenił coś ostrzegawczego o bliskim, niespodziewanym niebezpieczeństwie. Poczułem zimny dreszczyk wzdłuż grzbietu, a potem gorące tchnienie strachu. Co się stało?
Urwany tok myśli przeskoczył na nowy tor: może ciśnienie benzyny spadło na wysokości? Przełączam krany, przestawiam manetki na wszystkie możliwe kombinacje — nie pomaga: śmigło obraca się tylko wskutek naporu powietrza. Iskrowniki? W porządku. Więc paliwo? Naciskam guzik wskaźnika. Wskazówka drgnęła i opadła: zero! Próbuję powtórnie, przecież powinienem mieć zapas wystarczający jeszcze na pół godziny. Ale zegar mówi wyraźnie, że zbiornik jest pusty: zero…
Co robić? Mam dwadzieścia pięć tysięcy stóp wysokości, brzeg francuski poza mną, a od Anglii dzieli mnie prawie sto mil wody. Zawrócić i lądować we Francji, to dostać się do niewoli. Skakać do morza tak daleko od brzegów angielskich, przed zapadnięciem zmroku, to nawet nie ryzyko, to pewna śmierć.
Naciskam przełącznik radia i wywołuję naszą stację lotniskową. Po chwili zgłasza się oficer kontrolny z operation. Namierzają mnie, wszystko idzie bardzo sprawnie. Ten żywy głos z Anglii dodaje mi otuchy. Nadając sygnały, żeby tam mogli stale określać moją pozycję, opowiadam o wszystkim, co się zdarzyło. Opowiadam zupełnie inaczej, niż to sobie przed chwilą planowałem: miałem walkę, zestrzeliłem jednego, szkoda mi zdjęć, które utoną wraz z samolotem.
Nagle przychodzi mi na myśl, że i ja mogę utonąć. Ogarnia mnie strach. Spoglądam w dół. Ciężkie, oleiste fale przelewają się leniwie pode mną. Wkrótce tam będę. Brr…
„Halo, Oleńka. Oleńka!” — woła głos oficera kontroli.
„Słucham, tu Oleńka”.
„Nadawaj sygnał, nie słyszę sygnału!”
„O. K. — mówię z wysiłkiem. — Teraz słyszycie?”
Słyszą. Podają mi znowu kurs: prosto na północ. Właśnie ten kurs utrzymuję od początku.
Wydaje mi się, że minąłem już środek Kanału. Oficer kontroli radzi mi skakać z wysokości czterech tysięcy stóp. Odpowiadam, że rozmieniłem już ostatni dziesiątek i uświadamiam sobie, że ta chwila się zbliża. Serce zaczyna bić prędzej, trzeba się przygotować…
Brzegu Anglii nie widać, przykryły go chmurki. Zdejmuję rękawice, otwieram osłonę kabiny. Minąłem już chyba dwie trzecie Kanału? Odpinam pasy, jeszcze raz zawiadamiam operation, że za chwilę będę skakał. Odpowiada:
„Jesteś już niedaleko, nie będziemy cię długo trzymali w wodzie!”
Zdejmuję haubę, a wraz z nią słuchawki i mikrofon. Łączność ze stacją zerwana.
Wysokościomierz wskazuje pięć tysięcy stóp. Zwiększam kąt nachylenia maszyny, żeby nabrać prędkości. Zaczynam odwracać Spitfire'a na plecy. Czuję, jak maleje siła odśrodkowa, która przed chwilą wtłaczała mnie w oparcie fotela, i jak z wolna moje ciało poddaje się prawom grawitacji: robię się lekki, zawisam głową w dół, ocieram się o burtę, już do połowy jestem na zewnątrz i w tej samej chwili budzi się we mnie ślepy, oszalały instynkt: trzymaj się, bo runiesz w przepaść! Coś wprost przeciwnego dyktuje rozum: prędzej, bo zostaniesz w kabinie!
Te dwa sprzeczne spięcia w ośrodkach nerwowych paraliżują mięśnie. Strach przed siłą instynktu i strach przed logicznym nakazem wbrew nawykom. Nie dać się. Nie dać się opanować panice. Myśleć i działać rozsądnie!
Orczyk uciekł mi spod nóg, drążek sterowy wyrwało mi z ręki, a maszyna jeszcze nie jest na plecach i teraz, nie sterowana przeze mnie, w półobrocie pikuje ku morzu, a pęd powietrza znów zaczyna mnie wciskać do kabiny. To zwalnia krótkie spięcie instynktu. Rozpaczliwie usiłuję znaleźć punkt oparcia pod stopami, żeby wydostać się na zewnątrz. Szamocę się, kopię, aż wreszcie udaje mi się na czymś oprzeć stopę. Kurczę się i z całych sił odbijam się jak sprężyna. Poświst i szum samolotu rozwiewa się, ginie, szukam dłonią pierścienia od zawleczki, aby odbezpieczyć spadochron. Jest! Szarpię mocno i pierścień zostaje mi w ręce… Urwany?!
Wykręcam głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje za moimi plecami, i widzę, jak z tyłu, w lewo ode mnie oddala się pilocik, ciągnąc za sobą główną czaszę i pasma linek. Czasza pęcznieje, nadyma się, zasłania sobą niebo i — zawisam bezpiecznie na szelkach spadochronu.
Bezpiecznie? Ogarniam wzrokiem bezmiar szarej wody. Brzegu nie widać. Spoglądam w dół, by ocenić wysokość. Trzy tysiące? Może mniej? Widzę swoje stopy kołyszące się wolno na tle morza. Dziwny widok. Przychodzi mi na myśl, że bardzo niewielu ludzi na świecie przyglądało się własnym stopom dyndającym nad powierzchnią morza na wysokości tysiąca metrów, ale — bezstronnie rzecz biorąc — reszta ludzkości nie ma mi czego zazdrościć.
Z noska jednego z nowych, mocnych butów zdarłem strzęp skóry. Musiałem o coś zawadzić w maszynie. Fakt, że moją uwagę zaprzątają takie nieistotne drobiazgi, że zdaję sobie z nich sprawę, podnosi mnie na duchu. To spokój i zimna krew — myślę z aprobatą. Ale ów spokój pryska jak bańka mydlana, gdy znów spoglądam na morze.
Szara powierzchnia wody staje się coraz wyraźniejsza, widzę białogrzywe bałwany załamujące się u szczytu i spływające w głębokie kotliny. Czy moja gumowa łódka utrzyma się na wzburzonej fali? I — jak długo? …
Otwieram kran butelki ze sprężonym powietrzem, aby napełnić mae westkę i ściągam linki, by zmniejszyć wahania spadochronu. Po chwili butelka przestaje syczeć, choć mae westka nie nadęła się jeszcze dostatecznie. Chcę ją nadmuchać siłą własnych płuc, ale nie ma już czasu: płachty białej piany toczą się tuż pod nogami. Przekręcam klamkę zwalniającą pasy spadochronu i w następnej sekundzie wpadam do wody.
Zanurzyłem się z głową, ale zaraz wypływam na powierzchnię. Widzę, jak czasza spadochronu więdnie na stoku fali wysokiej jak góra i wraz z masą wody pędzi wprost na mnie. Rzucam się w bok, żeby mnie nie nakryła, lecz za późno: nogi zaplątały mi się w linkach i spadochron tonąc ciągnie mnie za sobą. Raz po raz fale przelewają mi się nad głową, Pracuję rękami, żeby utrzymać się na powierzchni, i usiłuję uwolnić nogi, ale bezskutecznie, bo źle nadęta mae westka prawie wcale nie spełnia swego zadania. Już piję słoną, gorzką wodę, już krztuszę się i kaszlę.
Strach podcina mnie jak biczem i nagle jak błysk przelatuje myśl: dinghy! Nadąć dinghy!
Podciągam ją ku sobie. Jeszcze nie znalazłem butli, a już muszę puścić linkę, żeby znów wypłynąć na powierzchnię. Ale po kilku nieudanych próbach mam wreszcie butlę w ręku, tylko nie mogę znaleźć przetyczki zabezpieczającej kran. I znów zanurzam się, znów wypływam, zachłystując się wodą…
Butla od dinghy! Gdzie jest butla?!
Czuję, że siły mnie opuszczają, robi się szaro. Dokoła trzymetrowe ściany zielonkawej wody. Huczy mi w głowie, szumi, wyje, chyba tracę przytomność.
Nie, to silniki. To przecież silniki lotnicze!
Spoglądam w górę. Nisko, wprost nade mną lecą dwa Typhoony. Nawet się nie łudzę, że któryś z pilotów mnie dostrzeże na wzburzonym morzu o zmierzchu. Mogę liczyć tylko na własne siły i muszę je oszczędzać, bo…
Podciągam bliżej dinghy i tę nieszczęsną butlę, mocuję się z nieruchomym kranem i… znów jestem pod wodą. Wypływam, chcę zaczerpnąć powietrza, lecz nadbiegająca fala uderza mnie w twarz. Krztuszę się, rzygam, duszę się, tonę, ale instynkt życia jeszcze nie osłabł: znów jestem na powierzchni, znów oddycham, a po chwili wynosi mnie na gładki grzbiet góry wodnej.
Nade mną zawisła mewa, przekrzywiła główkę na bok i patrzy. Zapewne widziała już niejedną taką walkę i niejedną klęskę. Jeżeli teraz mi się nie uda, będzie również świadkiem mojej klęski. Więc oszczędzać siły. Myśleć. Nie szamotać się.
Płynąc na wznak raz jeszcze ostrożnie, wolno podciągam ku sobie gumową łódkę, odnajduję butlę i oglądam ją dokładnie w przerwach między atakami fal. Gdzie u diabła jest ta zatyczka, którą trzeba usunąć, żeby można było otworzyć kran?
Jest! Małe druciane kółko odchylone od zaworu. Odrywam je łatwo, przekręcam kran i butla syczy! Reguluję dopływ powietrza, nie spuszczam wzroku z dinghy, która wreszcie nabiera kształtów płaskiej owalnej łódki. Mewa wciąż waży się nade mną na szeroko rozpiętych skrzydłach. Uśmiecham się do niej:
„Widzisz? Nie dałem się! Teraz już nie utonę. Muszę tylko odpocząć, zanim dokażę nowego wyczynu: zanim wylezę na mój gumowy statek”.
To był istotnie wyczyn. Wciągnąłem się na krawędź dinghy i ległem na brzuchu zupełnie wyczerpany. W głowie mi się kręciło, co chwila targały mną wymioty, szczękałem zębami i drżałem z zimna, w uszach czułem ostry, dojmujący ból. Ale właśnie zimno pobudziło moją zanikającą energię: bałem się, że zamarznę na śmierć.
Uchwyty przy burtach dinghy wyślizgiwały mi się ze zgrabiałych dłoni, brakło mi tchu, a serce łomotało jakby miało lada chwila pęknąć, lecz mimo to zdołałem wreszcie wciągnąć nogi i odwrócić się, żeby usiąść.
Teraz jest już prawie ciemno. Wyczerpuję wodę z dinghy. Ruch rozgrzewa mnie trochę, ale męczę się wkrótce. Zapinam jeden fartuch na nogach, na plecy naciągam drugi z kapturem na głowę i chowam zmarznięte dłonie pod pachy. Byle wytrzymać do rana: przylecą i wyłowią. Wiedzą przecież, gdzie jestem. Co prawda wiatr oddala mnie od brzegów Anglii, ale dla samolotu przebyta przeze mnie odległość będzie bez znaczenia. Tak, ratunek jest pewny. Tylko przetrzymać noc.
Spoglądam ku północy i okrzyk rozpaczy wyrywa mi się z piersi. Wprost na mnie pędzi niemal pionowa ściana olbrzymiej fali, z której jak okap z dachu zwisa biały grzebień piany. Zdążyłem nabrać pełne płuca tchu, po czym tony wody zwaliły się na mnie, przewracając moją łódkę do góry dnem.
Szamocę się z fartuchami, by odzyskać swobodę ruchów, już zachłystuję się zwisając głową w dół pod wodą, rozpaczliwym wysiłkiem zdzieram tylny fartuch krępujący mi ramiona i uwalniam nogi. Wypłynąłem i trzymając się dinghy odpoczywam. Potem udaje mi się odwrócić łódkę i znów na raty, nabierając sił po każdym ruchu, wleźć do niej. Lecz już nie okrywam się fartuchami: to, co stało się przed chwilą, może się powtórzyć…
Moje przewidywania były słuszne: jeszcze siedem razy w ciągu tej nocy fala przewracała mnie wraz z łódką i siedem razy gramoliłem się na nią, wyczerpywałem wodę, poprawiałem linkę, która łączyła mnie z moim gumowym statkiem, choć za każdym razem wydawało mi się, że już nie zdołam walczyć nadal o życie. I za każdym razem, gdy woda wdzierała mi się do płuc, zdobywałem się na jeszcze jeden wysiłek.
Nad ranem morze uspokoiło się nieco. Fala jest jeszcze duża, ale już nie przewraca łódki. Przetacza się tylko przez nią napełniając ją wodą, którą ustawicznie wyczerpuję, żeby się rozgrzać.
Nie mam już kubka do wyczerpywania wody, zgubiłem go wraz z wiosłami i — co gorsza — z paczką rakiet świetlnych. W pokrowcu znalazłem dwa pudełka z żywnością, latarkę, ogrzewacz i żagiel. Latarka niestety nie działa, bo zamokła. Ogrzewacz chemiczny także zawodzi. Otwieram paczkę z żywnością. Pastylki odżywcze Horliks, czekolada i pastylki na podtrzymanie energii tworzą lepką maź. Próbuję posilić się tą substancją, ale wstrętny smak czekolady rozpuszczonej w wodzie morskiej sprowadza nudności. Zatrzymuję więc tylko gumowy woreczek na wodę i tubkę skondensowanego mleka, a resztę wyrzucam. W drugim, „Hermetycznie” zamkniętym pudełku też woda, ale pastylki Horliks są mokre tylko z wierzchu. Połykam dwie, resztę wkładam do gumowego woreczka, mocno zawiązuję własnym krawatem i chowam do wewnętrznej kieszeni.
Słońce wschodzi. Lada chwila spodziewam się samolotów, które przylecą, żeby mnie odnaleźć i sprowadzić pomoc.
Już lecą! Słyszę warkot silników. Coraz wyraźniej, coraz bliżej. Dwa Spitfire'y wynurzają się spoza fal i lecą „kosiakiem” wprost na mnie. Serce bije mi radośnie. „To jest organizacja!”
Samoloty już nad głową, widzę litery na kadłubach, ale to nie z naszego dywizjonu. Macham rękami, wrzeszczę zapominając, że piloci nie mogą mnie usłyszeć.
Minęli mnie, oddalają się na południe. To nie jest pomoc, to nie poszukiwania. Po prostu lecą na jakiś wypad nad Francję.
Słońce bardzo wolno podnosi się nad horyzontem Wsłuchuję się w ogromną ciszę wyścieloną szumem; fal, czekam, aż warkot silnika przekreśli tę sypką, szeleszczącą, rozchlupotaną ciszę żwawym, wesołym. rytmem, który kładzie, się na wietrze i podbiega, waha się, opada, to znów się wznosi, znajomy, swój, bliski.
Jest! Słyszę go. Przegina się w przestrzeni i przenika ją dreszczem, raz, drugi, trzeci… Wdraża się, tężeje, zbliża się!
Dwa Spitfire'y krążą w oddali. Szukają, widzę po sposobię latania, że szukają. Z każdym okrążeniem zbliżają się do „mnie. Serce wali coraz mocniej, już są bardzo blisko. Jeszcze jedno okrążenie, a wezmą mnie w środek. I nagle kładą się w zakręt, lecz w przeciwną stronę …
Może jeszcze wrócą?. Może zwiódł ich jakiś cień wśród fal? Może następny wiraż pójdzie znów w moim kierunku? Nie: oddalają się… Czuję, jak serce zamiera, jak coś kłuje w każdym palcu, boli w krzyżu, szczypie w oczy. Nie mogę złapać tchu, w myślach chaos…
„Koniec, koniec!” dzwoni w uszach.
Słońce już było wysoko, gdy wreszcie; się opanowałem i zacząłem się i zastanawiać nad, sytuacją. Gdybym nie zgubił rakiet, byłbym uratowany, Gdyby zrobili jeszcze jedno okrążenie, musieliby mnie dostrzec. Wiatr pędzi mnie stale z. dużą prędkością na południowy wschód. Jestem, zapewne bardzo daleko od miejsca, gdzie wyskoczyłem, lecz przecież powinni się z tym: liczyć. Może po południu wznowią poszukiwania? Może będą szukali, jeszcze, jutr, o? Może ktoś dostrzeże mnie przypadkiem w przelocie nad Kanałem?
Jeżeli morze będzie spokojne, mogę przeżyć tydzień, a nawet dłużej. Pastylki i mleko skondensowane powinny wystarczyć na podtrzymanie sił. Tylko nie, mam czym ugasić pragnienia.
Ledwie o tym pomyślałem, już mi się chce pić, już mącą się myśli, już pierzcha nadzieja…
Czuję dokuczliwy ból w uszach. Każdy podmuch wiatru kłuje, jakby igłą w mózg, bolą mnie wszystkie mięśnie, rwie w stawach, mdli, skręca wnętrzności. Jak długo to będzie trwało?
Przed zachodem słońca, jak przewidywałem, zaczął się ruch w powietrzu. Z początku słyszałem tylko warkot silników i nie mogłem nic dojrzeć w górze. Później zobaczyłem białe smugi sunące po niebie z północy na południe. To wyprawy myśliwców szły na dużej wysokości nad kontynent. Widziałem, jak wracały. Szły znacznie niżej, ale za wysoko, by mnie dostrzec. Poznałem po uszykowaniu nasze skrzydło myśliwskie. Lecą wprost nade mną. Żadnemu z nich nie przychodzi na myśl, że jestem tu, dziesięć tysięcy stóp pod nimi.
Zapada noc. Znów trzeba się przygotować na wszelkie niespodzianki i na nową walkę z morzem. Tylko czy warto walczyć? Cóż może przynieść następny dzień? Jeżeli nie znaleźli mnie dziś; to tym bardziej nie znajdą jutro.
Morze jest dosyć spokojne, wiatr po dawnemu pcha mnie w stronę Francji. Reflektory niemieckie są już znacznie jaśniejsze od angielskich. Dokoła mnie w wodzie iskrzy się od miliardów świecących żyjątek. Jakieś duże, chyba dwumetrowe stworzenie przemknęło raz i drugi blisko mojej łódki. Wiem, że tu nie ma rekinów, ale nuż się jakiś zabłąkał? Trzymam więc żelazny maszt w pogotowiu i śledzę wzrokiem fale.
Nad ranem słyszę pianie kogutów. Wiatr o świcie zamarł zupełnie, morze prawie gładkie, na niebie cisza, nie widać żadnych samolotów.
Postanowiłem pisać pamiętnik na kołnierzu od koszuli, który zdążył wyschnąć, oderwałem go i ostrożnie odkręciłem ochraniacz pióra. Atrament jest blady, wodnisty, ale drobne litery na strzępie płótna wydają mi się czytelne.
Napisałem coś w rodzaju listu do kolegów i do dowództwa oraz kolejno uwagi w sprawie ekwipunku i jego zabezpieczenia w takich wypadkach, jak mój. Potem zawinąłem kołnierzyk w ceratowy pokrowiec od opatrunku i schowałem do kieszeni. Jeżeli znajdą moje zwłoki, może się to przydać: może uratować innych.
Załatwiwszy tę sprawę, doznałem uczucia ulgi. Jest ciepło, słońce grzeje, dokoła cisza i pustka, nawet mew nie ma. Myśli płyną ku moim najbliższym, a pamięć przenosi mnie w coraz odleglejsze czasy. Matka, dzieciństwo, dom rodzinny i tych dwadzieścia kilka lat życia aż do wybuchu wojny…
Po południu moje ubranie wyschło wreszcie prawie zupełnie. Słońce skłania się ku zachodowi, ale nie czuję chłodu. Za to mam coraz większe pragnienie. Tabletka Horliksu już od godziny nie chce rozpuścić się w ustach.
Pod wieczór usłyszałem samoloty. Leciały wysoko, z dala ode mnie, gdzieś na horyzoncie. Czyżbym był już poza Kanałem? Chyba nie. Przypuszczam, że znajduję się na linii Dieppe - Cherbourg, w odległości piętnastu lub dwudziestu mil od wybrzeża Francji. Wiatr północny, wschodni lub zachodni w ciągu jednej doby mógłby mnie dopchnąć do brzegu, na którym są Niemcy. Tylko wiatr południowy byłby dla mnie pomyślny: „Każdy kurs północny prowadzi do bazy”. Gdyby zaczęło dąć z południa z taką siłą, jak poprzednio dęło z północy, w ciągu trzech dni dotarłbym do brzegów Anglii. Gdyby zaczęło dąć z południa…
Ledwie to pomyślałem, gładka powierzchnia morza zaczęła się marszczyć, następnie fałdować, a potem szumieć i pluskać. Bryzgi wody faz po raz padały na fartuch dinghy, fale rosły, jedna wśliznęła mi się na kolana, druga chlusnęła po plecach.
Płynę! Płynę na północ, o czym świadczy słońce, chyląc się ku zachodowi na lewo ode mnie. W braku zagubionych wiosełek służących również za wiązanie podtrzymujące maszt, opieram go na własnym brzuchu i rozpinam żagiel.
Przed samym zachodem zobaczyłem „latające fortece”, które wracały z wyprawy. Idą wysoko nade mną. Podnoszę głowę i zaczynam liczyć, gdy wtem bliski warkot silników wstrząsnął mną jak prąd elektryczny. To jedna z „fortec” leci nisko, tracąc wysokość, przy jej skrzydłach dwa Spitfire'y jakby w kluczu, a dwie polskie czwórki myśliwców patrolują dokoła. Wywijam nad głową żaglem; skręcają wprost na mnie!
„O Boże, widzą! Zniżają się!”
Serce wali, pochylają się do zakrętu i — nie: nie widzą… Wyciągają w górę, przekładają w przeciwny zakręt, oddalają się. Jeszcze jeden zawód.
Ale wiatr dmie. Wiatr południowy. Bądź co bądź zbliżam się ku Anglii. Wiatr jest teraz moim jedynym sprzymierzeńcem.
Ukląkłem w dinghy, żeby z niej wyczerpać wodę, niespodzianie nadbiegła duża fala, „sprzymierzeniec” dopomógł i wywrócił łódkę. Całodzienne suszenie ubrania poszło na marne, a noc zapada i znów dzwoniąc zębami dygoczę z zimna.
Wiatr dmie coraz silniej. I cieszę się, i boję się, bo czarne chmury zaczynają pęcznieć za mną na horyzoncie. Może będzie deszcz? Może ugaszę pragnienie?
Słyszę znów pianie kogutów. Zaczynam podejrzewać, że to złudzenie, bo w uszach mam pełno przeróżnych dźwięków i… boli. Od pasa w dół zdrętwiałem wskutek siedzenia bez ruchu w zimnej wodzie. Nie mogę poruszać nogami. Co będzie, jeżeli dinghy znów się wywróci?
Zaczyna padać deszcz. Strząsam morską wodę z fartucha i rozpościeram go na kolanach, żeby nałapać deszczówki. Ale przelotny szkwał już się kończy. Zgarniam odrobinę wody z fartucha pokrywką od latarki i piję. Jest słona.
Już nie panuję nad sobą, wyciskam z tubki ostatnie krople mleka, żeby zwilżyć obolały język. Nie zostało mi nic poza pastylkami, ale doznaję chwilowej ulgi. Podnoszę wzrok ku niebu. Chmury przeszły, widzę przed sobą Wielką Niedźwiedzicę, płynę na północ, a każdy kurs północny prowadzi do bazy!
Nad ranem budzę się z odrętwienia. Jestem dziwnie obojętny i leniwy. Nie zdaję sobie sprawy, czy spałem w nocy. Każdy ruch sprawia mi ból. Skórę na łokciach mam pościeraną o rękawy, sól morska jątrzy skaleczenia. Gryzę i połykam suchą tabletkę Horliksu. Jest zimno, z niecierpliwością czekam, aż słońce się podniesie wyżej i zacznie przygrzewać.
Usiłuję przezwyciężyć lenistwo i zaczynam wylewać wodę z dinghy, ale w tej chwili ktoś mówi mi do ucha:
„Jak ci nie wstyd? Dogadzasz im, wysługujesz się!”
„Komu?” — pytam zdumiony.
„Komu? — powtarza głos. — Wing Commandorom!”
Wing Commandorom? Nie rozumiem, nie wiem, co to ma znaczyć, ale czuję, domyślam się, że ktoś niesłusznie mnie podejrzewa.
„Przecież ja tylko żeby się rozgrzać. O, fala napełnia łódkę prędzej, niż mógłbym wyczerpać z niej wodę!”
Ktoś za mną śmieje się ironicznie:
„Dogadzasz Wing Commandorom! Ha, ha, ha! Wing Commandorom!”
Ten śmiech jest nieznośny. Nie będę wylewał wody, nie chcę. Pić! Pić mi się chce!
„Krew! Krew! — ktoś woła z góry. — Krrrew!”
Podnoszę wzrok. To mewy. Dwie z nich chcą usiąść na burcie dinghy. Spłoszyłem je krzykiem: „Jeszcze nie jestem gotów!”
Więc usiadły na morzu i cierpliwie czekają, płynąc obok mnie. Patrzę na nie obojętnie. Jestem senny, przymykam oczy. Po chwili ktoś gra na harmonii. Aha, to Grzyb z 308 dywizjonu.
Słońce grzeje, miłe, obezwładniające ciepło rozchodzi się po plecach. Za chwilę zasnę, a wiem, że nie powinienem, bo oczekujemy przyjazdu naczelnego wodza. Miał przyjechać w poniedziałek. Ale — prawda… Przecież ja nie wróciłem z wypadu nad Francję.
Wydaję rozkaz: „Przygotować trumnę do dekoracji”.
Kwiaty, kwiaty, kwiaty! Chryzantemy rdzawe i białe. Ścielą się, płyną, sypią się z góry. I nagle — jak wybuch granatu — czerwone, skąpane we krwi goździki! Idzie od nich podmuch, który rozrzuca chryzantemy na wszystkie strony. Czarne wieko trumny sterczy ostrymi kantami, które rozszerzają się, urastają do rozmiarów hangaru… Co teraz będzie? … Jakże z taką olbrzymią trumną?
Warkot samolotów przerywa te majaczenia. Otwieram oczy. Na średniej wysokości idzie wyprawa Bostonów eskortowana przez Spitfire'y. Nagle jeden Boston zakopcił, odłączył się od szyku, zawraca, tracąc wysokość w zakręcie i nisko, akurat nade mną leci do bazy. Dwa Spitfire'y towarzyszą mu wiernie, zachodzą z obu stron szerokim łukiem.
Nie ruszam się. I tak nie zobaczą. Patrzę na morze, dokoła mnie płyną kępy wodorostów. Czyżby to miało świadczyć o bliskości brzegu? Mijają mnie z prędkością około metra na sekundę. Więc jeżeli prąd jest od brzegu, a ja płynę z wiatrem, to robię półtorej mili na godzinę. Niech będzie nawet tylko mila na godzinę, to i tak w ciągu czterech dni można przepłynąć cały Kanał. A przecież płynę z tym wiatrem już całą dobę. Jeżeli wiatr się nie zmieni, to za trzy dni…
Coraz więcej wodorostów dokoła. Wyławiam sporą ich kępę i próbuję żuć, ale pieką jak pieprz.
Morze staje się coraz mniej spokojne, muszę uważać, żeby fale nie uderzały z boku, bo wywrócą łódkę. Jeden z jej uchwytów jest naderwany. Spoglądam z niepokojem na odstający strzępek gumy i nasłuchuję, czy nie zacznie syczeć uchodzące powietrze. Coraz częściej trzeba dopompowywać.
Fala raz po raz uderza mnie w plecy, oblewając całego, lub wynosi wysoko na grzbiet, z którego zjeżdżam zaraz w głęboką bruzdę.
Słońce zachodzi, więc chyba spałem, bo przecież niedawno było południe. Wiatr ciągle się wzmaga, na horyzoncie chmury, może znów będzie deszcz? Oby tylko nie burza.
Strasznie mi się chce pić, oddech mam krótki i szybki jak po zmęczeniu. Z trudem przełykam pastylki na podtrzymanie energii. Boję się nocy.
Wiatr napina żagiel, aż trudno utrzymać linki, które wrzynają się w namoknięte, ciastowate dłonie. Płynę na północ. Po zapadnięciu ciemności nie spuszczam z oczu Wielkiej Niedźwiedzicy, która wskazuje Gwiazdę Polarną. Konstelacje mrugają ku sobie porozumiewawczo: „On płynie na północ, wiecie? Każdy północny kurs prowadzi do bazy”. Ale z dołu, chyba z samego dna morza ktoś podgląda gwiazdy.
,,Ho-ho! On płynie na północ. Wielka Niedźwiedzica twierdzi, że ten w dinghy płynie na północ — chlupocze fala. — A cóż na to Wing Commandorowie?”
Ktoś zaśmiał się głośno tuż obok mnie, chlasnęło po wodzie, zadudniło i nagle dzwonią; dzwonki u elektryczne! Obejrzałem? się w tamtą stronę. Daleko, w lewo ode i mnie chwieje się na falach jasna, świecąca kula. Boja ratownicza! Onial jej nie minąłem.
Zwijam żagiel i zaczynam wiosłować rękami. Może za chwilę będę mógł napić się czystej wody, ogrzać się w ciepłym, suchym śpiworze i nadać sygnał przez radio? Męczę się szybko, ale wiosłuję nadal, i bo światło zbliża się, rośnie, jest coraz. jaśniejsze. Jeszcze sto jardów, jeszcze osiemdziesiąt… pięćdziesiąt… jeszcze tylko kilkanaście ruchów rękami…
Wtem świetlista kula rozdwaja się, rozpływa się w dwie przeciwne strony. Na prawo płynie wielki różowy łabędź, na lewo z wolna zapada pod wodę pomarańczowy słoń…
Przestaję wiosłować, przecieram oczy słoń podnosi trąbę i ryczy żałośnie. Już znikł. Łabędź płynie dalej, kołysze się na falach w dół i w górę, w dół i w górę…
Przywidzenia. Nie ma na świecie pomarańczowych: słoni i różowych łabędzi. Podnosząc żagiel słyszę złowrogie szemranie; Ktoś narzeka, że się nim: wysługuję, że znów, dogadzam Wing Commandorom. Co to może znaczyć?
Wiatr szarpie żaglem, fale przelewają się przez łódkę. Patrzę na Wielką Niedźwiedzicę, która jeździ po niebie jakby się ślizgała. Naciągam linki, pochylam się w tył i usiłuję uspokoić rozbiegane gwiazdy. Przychodzi, mi na myśl, że powinien ich ktoś pilnować, bo ja mogę zasnąć: jestem taki zmęczony.) I nagle domyślam się, że gwiazd pilnuje Molly, ta; co usługuje w mesie oficerskiej na naszej stacji. No dobrze, tylko niech uważa, bo może nastąpić zmiana kursu.
„Jak to; zmiana? — dziwi się Molly. — Przecież każdy kurs prowadzi do bazy”.
„Nic podobnego! Wcale nie każdy…” Ale ona; mi przerywa: „Panie poruczniku, ukradli Wielką Niedźwiedzicę!” „Już wiem, Czyja to robota — mówię. — Na pewno przemytnicy. Ale ja ją znajdę”. „Kiedy cała policja mówi, że Wielkiej Niedźwiedzicy nie ma — upiera się Molly; — Ktoś ją wymyślił, ale naprawdę to jej nie ma”.
Wiem, że to pomyłka. Trzeba tylko sumiennie poszukać; Schowali ją na pewno w jakiejś książce którą dawno czytałem. Tę książkę napisał Piasecki, który sam też był przemytnikiem, a wydał ją Rój w Warszawie.
„Rój się spalił! — krzyczy Molly. — Nie wie pan, że Rój się spalił?” Wzruszam ramionami: „No to co z tego?” — i zaczynam szukać po ciemku.
Szukałem jednak na próżno, bo przykryły ją chmury i noc stała się atramentowoczarna.
Ocknąłem się, gdy już szarzało. Wiatr zmienił kierunek na południowo-zachodni. Zaczyna się rozwidniać, spoglądam ku północy i kiedy fala unosi mnie w górę, dostrzegam ląd. Ląd, bez żadnej wątpliwości! Białe kredowe urwisko skalne. Odległość jest jeszcze bardzo duża, ale nie zmniejsza to mojej radości. Żeby mi tylko starczyło sił.
Morze jest burzliwe, obawiam się, że fala wywróci lada chwila łódkę. Woda przelewa się przez burty. Nie wyczerpuję jej, bo każdy ruch sprawia mi ból, a ponadto jestem bardzo osłabiony. Połykam pastylki na podtrzymanie energii. Ich skutek jest istotnie nadzwyczajny: siły powoli wracają, ból się zmniejsza, nawet pragnienie staje się mniej dojmujące. Wiatr znosi mnie w prawo, więc umocowuję kaptur kotwiczny przy lewej burcie. W ten sposób, jeśli nawet nie płynę ku brzegowi, to przynajmniej nie tracę go z oczu.
Mijają godziny i wciąż widzę ten brzeg, wciąż jednakowo odległy. Próbuję wiosłować masztem, ale to daremna strata sił, postanawiam więc zdać się na wiatr i czekać. Za dzień czy za dwa wreszcie dopłynę.
Nikt nie wie, nikt nie może wiedzieć, jak długo trwa dzień, jeżeli nie spędził go na morzu w dinghy, kołysany, huśtany, zalewany przez fale; kto nie przeżył tych godzin samotnych, ze wzrokiem utkwionym w daleki ląd; kto nie cierpiał katuszy pragnienia.
Boję się zamknąć oczy, boję się zasnąć, obawiam się zapadnięcia ciemności, aby ten brzeg, biały kredowy brzeg nie rozwiał się, nie zniknął. A słońce skłania się ku zachodowi: jest na lewo ode mnie. Za godzinę, może za półtorej godziny zacznie się zmierzchać. Spoglądam ku lekko zamglonej tarczy słonecznej. Wzrok mam zmęczony i niepewny: zdaje mi się, że obok słońca błyszczą dwie złote gwiazdy. Nie, przecież nie można widzieć gwiazd o tej porze i w tej stronie. A jednak coś tam błyszczy na niebie, rozpływa się w jasnym błękicie i błyska znowu. Coraz wyraźniej, coraz wyżej.
Serce zaczyna przyśpieszać, oddycham z trudem, nie chcę na próżno się łudzić. Ale te dwa połyskujące przedmioty są coraz wyraźniejsze, coraz większe, a pod nimi ukazuje się nad powierzchnią morza dym!
Nie mam już wątpliwości: to konwój. Statki chronione przez balony na uwięzi. Idą wprost na mnie, widzę już maszty i kominy, obliczam, że znajdę się między pierwszym a drugim. Przecież muszą mnie zauważyć z pokładów, gdy będę między nimi. Wywijam nad głową żaglem, krzyczę, i oto lewy zadymił mocniej, pochylił się i zakręca pozostawiająca sobą biały ogon piany.
Boże, dostrzegli mnie!
Mały statek handlowy urasta w mych oczach do rozmiarów wielkiego gmachu, gmachu spełnionych marzeń i nadziei. Już widzę marynarzy stłoczonych na pokładzie, widzę, jak jeden z nich rozkręca nad głową linę, aby mi ją rzucić.
Lina pada wprost na mnie, chwytam ją rękami i zębami. Szarpnięcie, uderzam o burtę statku, dinghy ucieka spode mnie, ciągną mnie w górę, słyszę głosy, widzę twarze, oczy, uśmiechy. Ludzie! Ludzie dokoła mnie!
Kilka par rąk ściąga ze mnie mokre ubranie, ktoś wlewa mi do ust rum, unoszą mnie w górę i — rany boskie! — pode mną w dole przelewają się grzywiaste fale. Ze zwierzęcym strachem, kurczowo objąłem za szyję stojącego najbliżej marynarza.
— Nie bój się — uspokaja mnie rosły chłopak. — Tu jesteś bezpieczny.
Zawstydziłem się:
— Sorry, od niedzieli jestem w morzu — mówię, chcąc jakoś usprawiedliwić ten odruch.
Liczy na palcach:
— Niedziela, poniedziałek, wtorek, środa, czwartek.
Pokiwał głową:
— Zupełnie dosyć.
W kajucie starszego oficera jest upał, a ja dygocę z zimna pod kocami na jego koi. Skiper podaje mi po łyku wody, nie pozwalając ręką ująć szklanki. Potem pyta o dowody tożsamości. Nie mam nic, prócz pamiętnika pisanego na kołnierzyku.
— To zupełnie wystarczy — mówi.
Przygotowuje dla mnie własne ubranie i martwi się, że rękawy będą trochę za krótkie.
— Wysłaliśmy już sygnał o tobie na lotnisko — powiada. — Za pół godziny będziemy w porcie, tam już czekają lekarze. Znaleźliśmy cię sześć mil na południe od Beach Head. Teraz idziemy do New Haven.
Opowiada o sobie, pokazuje fotografie rodziny, zaprasza na urlop i wszelkimi sposobami stara się zająć moją uwagę, żebym nie myślał o piciu.
Wreszcie cumujemy. Gdzieś mnie niosą, wiozą, znów niosą, coś dzieje się dokoła mnie, jakieś głosy, dźwięki, coraz dalsze, coraz mniej wyraźne, coraz trudniejsze do rozróżnienia. A potem — szum. Tylko szum, który rośnie, nabrzmiewa, pędzi. Widzę różowego łabędzia, jak rozdwaja się, odpływa. Dwa różowe łabędzie, cztery, osiem — całe szeregi, sznury łabędzi! Potem słonie i balony, które na lewo i na prawo rozpycha pionowa krawędź. To dziób statku. Wyją silniki — nie: syreny! I słońce pęka nad kredowym brzegiem, wylewając na białe skały gęstą czerwoną maź. Zbieram ją palcem, bo wiem, że to pigułki na podtrzymanie energii tak się rozpuściły. Zalały pamiętnik na kołnierzu od koszuli, i co teraz powie Jean? Tak, co teraz powie Jean? Nie znajduję odpowiedzi na to dręczące pytanie. Nie mogę sobie przypomnieć, gdzie mi się podziała. Przecież miałem ją gotową, była w kopercie z napisem: „Każdy kurs północny prowadzi do bazy”. Mam tę kopertę z całą pewnością, tylko nie wiem, gdzie…
Boże, jak mi się chce pić!
Otwieram oczy, Jean podaje mi szklankę. Piję. Nareszcie mi nie bronią. Aha, jest i koperta. Leży na kołdrze, którą jestem przykryty.
How are you now? — pyta Jean.
Jean? Ależ tak, Jean!
— Skąd pani się tu wzięła?
Śmieje się.
— Nareszcie pan mówi do rzeczy. Jestem tu już drugi dzień, od chwili, kiedy pana przywieźli.
— Dokąd?
— Na lotnisko.
Zaczynam rozumieć. Lecz nagle mój wzrok pada na białą kopertę na kołdrze i znów nie jestem pewien, czy mi się śni czy nie. Jean domyśla się tego widocznie, bo otwiera kopertę i mówi:
— Nie potrafię przeczytać, bo to po polsku, ale Jurek mówił, że pan powinien najpierw o tym się dowiedzieć.
Ale ja chcę wiedzieć przede wszystkim, co się działo w dywizjonie, więc Jean opowiada, że kontroler słyszał mój meldunek o zestrzeleniu Focke-Wulfa, który już jest wpisany na moje konto, że zapewne źle mnie namierzono, bo równocześnie ktoś inny wołał „May day”, że szukały mnie Typhoony jeszcze tego samego wieczora, a następnego dnia rano kilka sekcji z dywizjonów brytyjskich, bo nasi byli nad Francją, ale po powrocie szukali całą eskadrą. Dwa razy latali aż pod brzeg francuski, wypatrywali, widzieli nawet kawałek drewna unoszonego przez fale i tylko mnie znaleźć nie mogli. Szukał jeden i drugi nasz dywizjon, i wciąż na próżno, aż wreszcie Admiralicja orzekła, że nie mogłem przeżyć tak burzliwej nocy i że nie ma co szukać dalej. Opieczętowano więc moje rzeczy i skreślono mnie z listy pilotów.
— A ja przez cały czas wiedziałam, że pan wróci — dodaje Jean.
— Naprawdę? — pytam.
— Naprawdę! — mówi z uśmiechem.
— Jean, gdybym mógł się ruszać, pocałowałbym panią za to — oświadczam stanowczo.
No i naturalnie Jean całuje mnie w oba policzki. Wzdycham z rezygnacją — ten pocałunek jest o wiele bardziej siostrzany, niżbym sobie tego życzył…
Londyn 1944
Wyprawa na Krzyż
Wał Pomorski bronił się zaciekle i wyborowe dywizje niemieckie raz po raz przechodziły do przeciwuderzeń na linii potężnych umocnień, które miały powstrzymać wielką ofensywę wojsk radzieckich i natarcie polskiej Pierwszej Armii w kierunku Odry.
Radzieckie i polskie pułki lotnicze zgrupowane na lotnisku w Bydgoszczy przez cały dzień trzynasty lutego roku 1945 bombardowały połączenia kolejowe z Kostrzyniem i Kołobrzegiem, skąd szło zaopatrzenie dla oddziałów nieprzyjaciela. Nazajutrz miał się rozpocząć szturm na Piłę.
Wieczorem zmęczone, spracowane załogi lotnicze ściągały na kwatery, a w byłym niemieckim kasynie oficerskim wydawano jeszcze spóźnioną kolację dla tych, którzy wrócili ostatni i lądowali już po ciemku. Było tam ze trzydziestu pilotów i strzelców, głównie z trzeciego pułku szturmowego, który tego dnia wykonał ponad sto lotów bojowych. Mówili głośno, jeszcze podnieceni walką, dopytywali się o innych: czy wrócili, jak im poszło, i opowiadali o własnych przejściach.
Chorąży Smolak ze swoim strzelcem Tatara siedzieli tu od paru godzin. Ich samolot, szturmowiec Ił oznaczony numerem 10 — nieoficjalnie przezywany Siteczkiem z powodu licznych przestrzelin otrzymanych w poprzednich wyprawach — został uszkodzony tego dnia po południu przez pocisk artyleryjski pod Chojnicami. Smolak ledwie dociągnął na nim do lotniska, i tu okazało się, że wymiana zerwanych przewodów i kabli potrwa do wieczora.
Naturalnie obaj ofiarowali się pomóc mechanikom, ale brygadzista nie chciał o tym słyszeć: w ciasnym wnętrzu samolotu mógł się pomieścić tylko jeden człowiek.
— To już moja sprawa — oświadczył stanowczo. — Nie przeszkadzajcie.
Chorąży klął niemiecką obronę przeciwlotniczą i pecha, który go zawiódł pod jej ostrzał. Musiał bezczynnie siedzieć na lotnisku, podczas gdy wszyscy inni rozbijali bombami nieprzyjacielskie tory, stacje kolejowe, drogi i mosty, bunkry, schrony, czołgi i umocnione stanowiska artylerii.
Tatara spokojniej przyjmował ten dopust losu.
— Zdarza się — powiedział filozoficznie popijając herbatę. — Ot, na przykład raz w same żniwa popsuła się nam żniwiarka…
— A idźże ze swoimi żniwami! — warknął ze złością Smolak.
— Dla ciebie żniwa nieważne, bo ty z miasta. A dla kogo innego ważne. No, co prawda naprawiliśmy i żęło się w nocy, żeby tylko zdążyć.
Smolak niecierpliwie wzruszył ramionami.
— W nocy! — powiedział. — No to co? Jak pracowałem w fabryce samochodów, to myślisz, że nie robiliśmy po nocach? Ale lataniem w nocy nie nadrobisz.
Tatara nie odpowiedział, bo do kasyna weszło kilku myśliwców z pułku Warszawa. Ktoś opowiadał o spotkaniu z Focke-Wulfami między Skwierzyną a Gorzowem.
— A widzieliście po drodze naszą robotę? — spytał jeden ze szturmowców.
— Te stacje i tory kolejowe? Widzieliśmy. Owszem, celnie zbombione, ale — nie chcę was martwić — już je naprawiają saperzy. Jutro możecie zaczynać od nowa, bo za kilka godzin ruszą pierwsze pociągi.
— Gadanie! — zaperzył się szturmowiec. — Jak mogą ruszyć? W Gorzowie cała stacja rozwalona, w Strzelcach szyny spadły z nasypu, sam widziałem. W Krzyżu…
— W Krzyżu most kolejowy na Drawie nietknięty — wtrącił któryś z myśliwców. — A tory naprawiają.
Smolak przygryzł wargę i westchnął z żalem. Ten most, to miało być jego następne zadanie po zbombardowaniu Chojnic.
Ktoś go zawołał po imieniu:
— Józek!
To był brygadzista obsługi Siteczka.
— Wasza dziesiątka gotowa. Możecie jutro lecieć.
Smolak nawet nie zdążył mu podziękować. Do jadalni wszedł oficer służbowy pułku.
— Jedna załoga z trzeciego szturmowego na ochotnika!
— To my! — wyrwał się pilot. — Pół dnia tu siedzimy…
— A wasza maszyna?
— Właśnie już gotowa.
— No to chodźcie.
Poszli za nim do kwatery dowódcy pułku, a w godzinę później — zgodnie z wyraźnym rozkazem — usiłowali obaj zasnąć. Usnęli zresztą w końcu i to tak twardo, że podoficer dyżurny ledwie się ich dobudził wśród ciemnej nocy.
Samolot szturmowy Ił-10 rusza na miejsce startu. Jest ciężki, o wiele cięższy niż zwykle, bo dźwiga parę dodatkowych bomb.
Dokoła ściele się miękka cisza przedwiosennej nocy, którą szarpie na strzępy głośny łomot silnika. Nikłe światełko latarki elektrycznej błyska przed samolotem prowadząc go na skraj lotniska.
„Uwaga; tu zakrięt w Iewo!”
Motor warczy głośniej, maszyna skręca, staje.
— Gotowe? — pyta Smolak.
— Gotowe — odpowiada Tatara.
Na skrzydłach zapalają się światła pozycyjne, jak dwie gwiazdy: na lewym czerwona, ha prawym zielona.
Ręczna latarka odpowiada sygnałem „Możecie lecieć” i w tej chwili budzą się czerwone światła przeszkód na dachach hangarów, na kominie pobliskiej cegielni, na masztach radiostacji. Jednocześnie pośrodku lotniska, wzdłuż czarnej bieżni, z której usunięto rozmokły śnieg, zapala się długi szereg lampek startowych.
Pełny gaz. Silnik ryczy głębokim, donośnym basem, samolot rusza ociężale, stopniowo nabiera pędu, z trudem unosi ogon. Białe lampki startowe zbliżają się kolejno po lewej stronie i nagle znikają, gdy zasłania je skrzydło. Suną coraz prędzej, jak perełki nanizane na niewidzialną nitkę. Ich długi rząd wkrótce się skończy: widać już poprzeczny szereg świateł, jak daszek wielkiej litery T. Dalej są już tylko trzy czerwone punkty: koniec pasa startowego. Tam samolot musi oderwać się od ziemi, bo w przeciwnym razie roztrzaskałby się o nasyp i tor kolejowy lub między drzewami lasu.
Ale nie można wytrwać go: przemocą w powietrze, póki nie osiągnie dostatecznej prędkości. Jest ciężki, mógłby, się zwalić z powrotem na ziemię, a wtedy …
Pilot, w, ostatniej sekundzie pociąga lekko ster i koła oddzielają się od, betonowej drogi na kilkadziesiąt metrów przed jej końcem. Samolot leci!
Czarny kosmaty dywan lasu wchodzi pod skrzydła maszyny, która już kładzie się w zakręt, aby okrążyć lotnisko.
Automat wciąga podwozie. Jeszcze pół minuty i pilot mówi przez radio:
„Odchodzę na kurs do celu!”
„Zrozumiano — odpowiada stacja dowództwa. — Pomyślnej drogi!”
Potem gasną wszystkie światła na ziemi i światła pozycyjne samolotu. Ciemność obejmuje świat tam w dole, a na niebie, które tylko na wschodzie przybladło, jakby w przeczuciu nadchodzącego z daleka świtu, błyszczą prawdziwe gwiazdy.
Prosta droga prowadzi po kursie 250 stopni przez Szamocin, Chodzież i Kuźnicę. Ale Smolak nie leci najkrótszą, prostą drogą. Po pierwsze dlatego, że musi znaleźć się nad celem dokładnie o wschodzie słońca, a więc dopiero za godzinę. Po wtóre, aby kierunek lotu nie zdradził nieprzyjacielowi tego celu oraz zadania, jakie załoga ma wykonać.
Toteż trasa początkowo odchyla się daleko na północ, w stronę Złotowa, potem nad torem kolejowym między Szczecinkiem a Piłą skręca na zachód, a wreszcie od Jeziora Lubieszewskiego zwraca się wprost na południe. Na każdym z tych trzech odcinków trzeba utrzymać odpowiednią prędkość i wysokość lotu. Trzeba przy tym ominąć zgrupowania silnej obrony przeciwlotniczej: reflektorów, lekkiej i ciężkiej artylerii, aby nie powtórzyło się to, co poprzedniego dnia nad Chojnicami, aby odłamek pocisku nie uszkodził maszyny. Tym razem bowiem zadanie jest o wiele ważniejsze i musi być wykonane.
Dlatego Smolak co chwila sprawdza kurs i wypatruje w ciemności skrzyżowania szosy z torem kolejowym. Nieco dalej na północ od tego skrzyżowania leży miasteczko Mrocza nad niewielkim, doskonale owalnym jeziorkiem. To pierwszy punkt orientacyjny: równo trzydzieści kilometrów od Bydgoszczy.
Miasteczko jest zaciemnione, ale na tle śniegu widać jego rynek i wąskie uliczki rozchodzące się na cztery strony pod prostymi kątami. Jezioro zaś — wolne od lodu — połyskuje odbiciem gwiazd.
— Czas od wejścia na kurs? — pyta pilot.
— Siedem minut, dwadzieścia sekund — mówi strzelec.
A więc prędkość jest trochę za mała. Trzeba zwiększyć obroty. Wysokość też wzrasta zbyt wolno: samolot jest przeciążony. Tylko kierunek zgadza się dokładnie z linią wykreśloną na mapie.
To zresztą jest najważniejsze. Na wprost, o kilkadziesiąt kilometrów dalej powinna być wieś o dziwnej nazwie: Kujan. Potem — Radownica. Jeśli istotnie maszyna przeleci nad tymi dwiema wioskami, Złotów powinien zostać o trzy i pól kilometra na lewo.
Złotów jest naszpikowany artylerią i reflektorami. Nie ma co pchać się tam poniżej czterech lub pięciu tysięcy metrów, a Siteczko z trudem dociąga do półtora tysiąca.
Już widać zimne niebieskawe macki reflektorów jak przegarniają niebo, zbiegają się w trójkątne stożki, pochylają się to w tę, to w ową stronę.
Ale dalej na prawo, wzdłuż toru kolejowego do Chojnic, też stoją baterie obrony przeciwlotniczej. Jedyny wąski przesmyk znajduje się właśnie na linii Kujan — Radownica i tym przesmykiem trzeba się przemknąć. Niewielkie zboczenie z właściwego kursu może mieć fatalne następstwa.
— Czas? — pyta Smolak.
— Siedemnaście minut, czterdzieści sekund. Jakaś szosa… jedna… druga…
Wieś powinna być tuż, blisko, a jednak jej nie ma! Jeszcze jeden reflektor maca po niebie, potem gaśnie. „Może trochę bardziej w prawo?” Wtem na prawo w dole otwierają się jarzące, zimne ślepia: jedno, drugie, trzecie… Kabinę samolotu zalewa potop blasku, a jednocześnie brudnobiałe dno przestrzeni roi się od pomarańczowych rozbłysków, które zaraz giną pod siecią gęstych ściegów błękitnych, złotych, zielonożółtych.
W górę ku samotnej maszynie zrywa się z ziemi chmara pocisków. Z początku zdaje się unosić wolno, lecz zaraz rosną w oczach, pędzą coraz bliżej, mijają kabinę, pękają wyżej, niżej, na wprost, z tyłu!
Smolak gwałtownie skręca w lewo, pochyla samolot na łeb. Silnik wyje, pęd smaga burty, gwiżdże, syczy antena, maszyna wali się w dół przez skrzydło i zapada w ciemność.
Tatara widzi, jak w górze za ogonem rozpryskują się kolorowe świetliste kule, a nożyce reflektorów nerwowo krają mrok zgubiwszy nagle maszynę, którą dotąd trzymały między ostrzami promieni.
Skowyt, gwizd, szum z wolna opadają i samolot wraca do lotu poziomego.
— No — mówi Tatara, patrząc w tył na rozbiegane wachlarze światła — w ostatniej chwili im się urwałeś.
— Widziałeś tę wieś? — pyta Smolak.
— Wieś?! Zaporę artyleryjską widziałem, nie żadną wieś!
— Ale Kujan! Wieś Kujan, nad którą prowadzi trasa?
— Nie widziałem. Teraz mijamy dwutorową linię kolejową.
— Tyle to i ja wiem. Jaki czas?
— Dwadzieścia trzy i pół minuty.
— To by się zgadzało.
W dole na wprost ciemnieje szosa, po chwili druga i — jest! — po obu jej stronach widać zabudowania. To musi być Radownica, czas: dwadzieścia sześć minut, tak jak obliczyli przed startem.
Pilot zmienia kurs. Busola obraca się wolno w prawo, póki maszyna skręca, potem zatrzymuje się dokładnie na podziałce 270 stopni na wprost kreski kursowej.
Tatara rozgląda się po niebie, które teraz blednie coraz wyraźniej. Czy nie ukaże się gdzie nocny myśliwiec?
Ale niebo jest czyste i puste. Tylko gwiazdy, coraz mniej liczne w brzasku przedświtu, błyszczą wysoko nad horyzontem.
Tam gdzie świeci ta samotna, bardzo jasna gwiazda, prawie dokładnie na południowym wschodzie, o kilkaset kilometrów stąd leży Klików, rodzinna wieś strzelca samolotowego Staszka Tatary. Słońce zapewne już tam wzeszło. Z kominów wije się dym, kobiety idą wydoić krowy. (Jeżeli tam jakie krowy zostały po okupacji…) Ktoś rąbie drwa przed progiem, ktoś odmiata śnieg. Może dzieci idą do szkoły? (Chyba już otworzyli szkołę, jeżeli jej wojna nie zmiotła z powierzchni ziemi?) Kiedyś do Klikowa przyjedzie Józek Smolak, może z państwowej fabryki samochodów, o której opowiada, że się ją zbuduje zaraz po skończonej wojnie? Będą wtedy wspominali odbyte loty i wyprawy. Józek zapyta…
— Czas? — pyta Józek Smolak. — Podaj czas!
Tatara spogląda na ostatni zapis, porównuje go z zegarkiem.
— Trzydzieści osiem minut — mówi. — Gdzie jesteśmy?
— Nad Jeziorem Lubieszewskim.
Jednocześnie samolot kładzie się w lewy zakręt i zza jego ogona wyłania się ciemna tafla jeziora.
Kurs 180 stopni. Do celu dziewięćdziesiąt siedem kilometrów. Dwadzieścia dwie minuty lotu.
Jest już jasno, prawie jak w dzień. Za dwadzieścia dwie minuty pierwszy promień słońca dotknie ziemi i wszystkie przedmioty tam w dole rzucą na śnieg długie niebieskawe cienie. Jednym z nich będzie cień mostu kolejowego na rzece Drawie pod Krzyżem. Ten most jednak niedługo będzie rzucał cień na śnieg zaróżowiony wschodem słońca: za dwadzieścia dwie minuty i kilka, może kilkanaście sekund zostanie zniszczony.
To jest w tej chwili sprawa najważniejsza dla pilota Józefa Smolaka, dla strzelca Staszka Tatary, dla Pierwszej Armii. Od zburzenia tego mostu zależy przerwanie zaopatrzenia frontu nieprzyjaciela. Zależy, być może, powodzenie natarcia na Piłę. Może nawet dalszy przebieg całej ofensywy?
W wyobraźni załogi samolotu Ił numer 10, zburzenie mostu jest koniecznym warunkiem zwycięstwa, a także tego, co ma nastąpić po zwycięstwie. Most zagraża powstaniu fabryki samochodów i traktorów, w której chce pracować Smolak. Most jest wrogiem nowej szkoły w Klikowie. Dlatego trzeba zniszczyć ten most bombami, które podwieszono pod skrzydłami Siteczka.
Jeszcze jedna szosa i druga, i znów jakieś jeziorko. Z folwarku pod Osieczna tryskają nagle iskierki i złote sznureczki pocisków z ciężkich karabinów maszynowych wydłużają się w powietrzu za ogonem samolotu.
— Za mała poprawka — mówi pogardliwie Tatara. — Czekajcie, dam wam szpryca.
Tylce jego zdwojonych karabinów gładko prześlizgują się w prawo, lufy spoglądają w dół, ku ziemi. W kręgu celownika widać skulone sylwetki u podstaw przeciwlotniczej broni maszynowej.
Seria! Teraz z samolotu wybiegają podwójne smugi, krzyżują się ze ściegiem złotych iskier, sięgają tamtych stanowisk.
— A co? — pyta Smolak.
Tatara nie odpowiada. Prowadzi ogień swoich „piesków” po niemieckiej obronie przeciwlotniczej. Gdy ta milknie, dostaje się jeszcze szybom w oknach piętrowego budynku, z którego wybiegają żołnierze, aby natychmiast schronić się z powrotem wewnątrz.
— No, dosyć! — woła pilot. — Wszystką amunicję wypaskudzisz!
Tatara zwalnia chwyt. Nikt już nie strzela z Osiecznej, a zresztą odległość rośnie, jest zbyt wielka.
Na prawo wije się ciemna wstążka rzeki. To Drawa. A na lewo… Na lewo zza horyzontu już ukazuje się słońce!
— Spóźnimy się — mówi strzelec. — Jak daleko do celu?
Pilot spogląda na swój zegarek. Wschód słońca powinien nastąpić dopiero za półtorej minuty, a do mostu jest dokładnie osiem kilometrów.
Ale wszystko się zgadza: ziemia jest jeszcze nieoświetlona — tam słońce jeszcze nie wzeszło, widać je tylko z samolotu.
Na lewo Krzyż. Teraz stamtąd zaczyna się ogień. Raz po raz błyskają szybkostrzelne działa, szyją drobnym, gęstym ściegiem karabiny maszynowe, rwą się stada białych, świecących kul ciężkiej artylerii. Chmary pocisków pędzą w górę na spotkanie samolotu, to tu, to tam, coraz bliżej wyrastają szarosine grzyby dymu z rozpryskujących się granatów.
Ale teraz nie pora na uniki i zmiany kierunku lotu: maszyna idzie kursem bojowym prosto nad most.
Tatara zapiera się mocno w swojej kabinie i rzuca ostatnie spojrzenie w lewo, wzdłuż toru kolejowego po zachodniej stronie mostu. Długi towarowy pociąg pędzi w kierunku Krzyża. Niemiecki maszynista — jakby przeczuwał, że mostowi grozi niebezpieczeństwo — stara się je uprzedzić, dopaść, przejechać na drugą stronę…
Wtem…
— Uwaga, nurkuję! — woła pilot i ziemia ucieka sprzed oczu Tatary.
Smolak natomiast już ma ją wprost przed sobą: pięć odgałęzień toru kolejowego, trzy linie szos i trzy odnogi rzek — Noteci i Drawy — tworzą nieregularny węzeł. W jego środku leży miasteczko Krzyż, a nieco w prawo czernieje most, którego cień pada w tej chwili na śnieg.
Wszystko to widać w kręgu celownika bombowego, lecz już po paru sekundach, podczas gdy samolot zaczyna wyć w rosnącym pędzie, miasteczko odsuwa się w lewo i wymyka się poza ów krąg, uciekają szosy, opuszcza go wstęga Noteci. Pozostaje w nim tylko most nad błękitnym pasmem Drawy. Most, który rośnie, zajmuje coraz więcej miejsca, wypełnia prawie cały celownik!
Samolot lekko drga, wibruje, pieje i gwiżdże, spadając niemal pionowo w dół. Kanonierzy baterii przeciwlotniczych są przekonani, że go zestrzelili.
Lecz nagłe od rozpędzonej maszyny oddzielają się bomby, a pilot wybiera ją na linię łuku, która prostuje się tuż nad ziemią.
Tatara czuje, jak potężna siła odśrodkowa wgniata go w oparcie siedzenia. Krew zbiega mu do serca, wszystkimi żyłami pcha się niżej, do nóg. Na płuca, na wątrobę, żołądek i jelita ciśnie straszliwy ciężar. Ramiona i dłonie nalewają się ołowiem. Ciemnieje w oczach, kłuje w uszach.
Lecz poprzez to bolesne kłucie przenika stłumiony huk wybuchających bomb. Trzeba zaobserwować ich skutek, trzeba to zobaczyć!
Strzelec wytęża wzrok, przyciskając podbródek do krtani, żeby jak najprędzej opanować chwilowe zaćmienie. Mętna szarość zaczyna ustępować jasności dnia, wyłaniają się coraz wyraźniejsze kształty: nasyp kolejowy, pędzący po nim pociąg z odgiętym w bok pióropuszem dymu nad parowozem i jakieś czarne strzępy spadające z nieba na powierzchnię wody wśród obłoków żółtawej mgły.
Ale nasyp urywa się na brzegu rzeki… Gdzie jest most?
Pośrodku koryta sterczy nadkruszony filar, z którego zwisają poskręcane żelazne belki przęsła…
A pociąg?
Pociąg — długi szereg wagonów towarowych za parowozem, który bucha parą i miecie snopy iskier spod rozpaczliwie hamowanych kół — spiętrza się nagle w wysoką piramidę u wjazdu na pierwsze uszkodzone przęsło, a w następnej sekundzie wali się w przepaść.
Smolak wyrównał na wysokości dwudziestu metrów nad ziemią i prowadził samolot na pełnych obrotach silnika wzdłuż brzegu Noteci, aby jak najprędzej wydostać się spod ostrzału. Wszystkich środków ogniowych, jakie Niemcy zgrupowali dokoła mostu. W tych okolicznościach był to najlepszy sposób oderwania się od nieprzyjaciela, który rozporządzał przecież także lotnictwem myśliwskim. Ił na tej wysokości jest niemal niedostępny dla myśliwca, który nie może podejść z dołu od ogona. Trzeba więc lecieć nisko, nie oszczędzając silnika i omijając z daleka znane lotniska nieprzyjacielskie i zgrupowania obrony przeciwlotniczej. Tylko że przy takim locie pole widzenia pilota jest niewiele większe od pola widzenia kierowcy samochodu. Na domiar złego, samolotu nie można ani zahamować, ani zatrzymać. Można tylko wymijać przeszkody terenowe lub przeskakiwać je w największym pędzie. Poza tym trzeba wierzyć, że ma się ów przysłowiowy łut szczęścia, że nie zmyli się drogi i — gnać! Gnać na wschód, ku własnemu lotnisku.
Smolak leciał nad samą ziemią, tracąc chwilami orientację, gdy rzeka uciekała to w lewo, to w prawo albo kiedy las zasłaniał mu widok. Tylko nieomylna busola wskazywała kierunek: 78 stopni.
Tak minęli Czarnków i wzdłuż jakiejś szosy mknęli nad lasami ku Chodzieży. W słuchawkach odzywał się raz po raz głos Tatary:
— Za nami na lewo trójka Messerschmittów-109 na wysokości trzech tysięcy metrów.
Potem:
— Na prawo z północnego zachodu trzy Me-109. Wysokość tysiąc. Idą ku nam.
Potem grzechot karabinów maszynowych: Tatara strzela.
— Do czego? — pyta Smolak.
— A, jakieś patałachy chciały nas z karabinów ręcznych ułagodzić, więc im posłałem serię.
— Ty, bracie, na niebo uważaj, nie na głupich piechurów z ręcznymi karabinami.
Chodzież wyrasta czerwonymi dachami spośród leśnych zakoli. Zakręt w lewo, szosa, tor kolejowy do Piły, znów szosa z kolumną czołgów i znów las.
— Od północy wysoko trzy punkty. Jeszcze nie mogę rozpoznać — mówi Tatara.
Smolak spogląda na lewo w górę. Są! Idą w dół, zbliżają się szybko…
— I od południa też trzy. Nie: sześć! — dodaje strzelec. Po chwili: — Te z północy to będą Focke-Wulfy. Teraz są na ośmiuset metrach i skręcają za nami.
Pilot zniża się jeszcze bardziej. Skrzydła Siteczka zdają się muskać wierzchołki sosen.
Rzut oka na termometr smaru. Strzałka już dawno minęła czerwoną kreskę, której nie powinna przekraczać. Na tej wysokości można lecieć na dużych obrotach tylko sześć minut.
Z tyłu trzeszczą, łomocą sprzężone karabiny Tatary. Gdy na chwilę milkną, słychać wysoki jęk silnika. I znów seria, a potem podniesiony głos:
— Zakręt w lewo, góra! Józek!
Pilot kładzie, podrywa maszynę. Widzi w lusterku żółty pysk Focke-Wulfa, a wzdłuż kadłuba pędzą ogniste, złote sznureczki jego chybiającej serii. W tej samej chwili trzeszczy seria Tatary, smuga pocisków sięga silnika Focke-Wulfa i nagle… dym!
— Dostał! — krzyczy Tatara. — Patrz, jak kopci!
Niemiec już odchodzi w bok, stara się wyciągnąć w górę, lecz Tatara posyła mu pożegnalną serię i choć to było ot, tak na wiwat, raczej na postrach niż z nadzieją trafienia, trafia! Trafia śmiertelnie, bo niemiecki myśliwiec ślizga się na skrzydło, zaczepia o gałęzie drzew i wali się w las buchając płomieniem.
— Widziałeś?! — wrzeszczy strzelec. — Sprzątnąłem go!
— A gdzie tamci dwaj? — pyta Smolak.
Odpowiada mu grzechot ognia. Tamci dwaj atakują nadal choć z większej odległości, a z góry, od południa spływa sześć Messerschmittów-110.
Tatara widzi je również i wie, że zaraz wszystko się skończy. Messerschmitt-110 jest myśliwcem dwumiejscowym, jego załogę stanowią pilot i strzelec. Mogą atakować ze wszystkich stron. Walka samotnego Iła przeciw ośmiu wrogom jest beznadziejna.
Żeby choć jeszcze jednego zestrzelić, zanim nas wykończą — myśli Tatara.
W tej chwili uświadamia sobie, że wysoki jęk silnika osłabł. Pilot zmniejszył obroty i prędkość opada.
Oszalał? — myśli strzelec.
Już otwiera usta, żeby go zawiadomić o zbliżającym się ataku Messerschmittów, gdy przelatuje mu przez głowę, że przegrzany silnik zaciera się i za chwilę stanie. To będzie koniec.
Ale gdzież się podziały oba Focke-Wulfy? Dlaczego nie strzelają? I co się dzieje z szóstką Me-110?
Wtem w słuchawkach przerywany wzruszeniem głos pilota:
— Popatrz no w górę, Staszek, prosto nad nami. Widzisz?
W górze, na tle czystego błękitu płynie żurawim szykiem dwanaście Jaków. Na skrzydłach biało-czerwone kwadraty Pierwszego Pułku Myśliwskiego Warszawa.
— A gdzie twoje „foki” i „mesery”?
— Musieli też zobaczyć, bo już ich nie ma. A szkoda: byłoby na co popatrzeć…
Siteczko powoli nabiera wysokości. Na lewo widać Nakło. W tamtą stronę jedna za drugą lecą gęste formacje szturmowców osłanianych przez polskie Jaki.
Zakopane 1951
Na Tajmyrze umiera człowiek
Samolot dyspozycyjny Lichacz gładko położył się w obszerny zakręt na pełnym gazie, przeleciał nad rzeką, która wyłoniła się z białych oparów, okrążył budzące się ze snu miasto, ledwie widoczne pod skłębioną mglistą zasłoną i wyrównał na kursie do Kirowa.
Suchy zmniejszył obroty i poprawił się w fotelu. Spojrzał na swego towarzysza, który siedział obok, przy drugim sterze, podtrzymując prawe ramię podwiązane temblakiem.
— Czego od nas chcą w tym Kirowie? — zapytał. Tamten wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Nie podali. Ale dowiemy się najdalej za godzinę, to niedaleko.
Suchy zauważył skrzywienie jego ust.
— Boli?
— Tylko przy poruszeniu. Ciągle o tym zapominam. Ot, głupia sprawa.
Suchy potrząsnął głową: istotnie, głupia sprawa. Zdarzyło się to poprzedniego dnia w Irkucku. Wyszli we dwóch z pułkownikiem Gonarem z biura Aerofłotu, aby pojechać na lotnisko i Gonar pośliznął się na skórce od pomarańczy, którą nieuważny przechodzień rzucił obok kosza na śmieci. Upadł tak niefortunnie, że pękła mu kość przedramienia.
Gdy się o tym dowiedział w klinice, gdzie prześwietlono i unieruchomiono mu rękę, był tyleż zawstydzony, co rozgniewany i rozśmieszony.
Szczęśliwie przeżył całą wojnę jako pilot myśliwski, zestrzelił ponad dwadzieścia niemieckich samolotów i podczas wszystkich lotów bojowych nie został nawet draśnięty. Latał od roku 1935, przez pięć lat był kolejno instruktorem, szefem pilotażu i komendantem szkoły lotniczej, dowodził polskim pułkiem lotniczym na froncie od Warszawy po Berlin, a po wojnie organizował północnosyberyjskie szlaki lotnicze, po czym został generalnym inspektorem komunikacji pocztowej i pasażerskiej Aerofłotu. Przez tych piętnaście lat w ciągu kilkunastu tysięcy godzin przebytych za sterami najrozmaitszych maszyn, na przestrzeni paru milionów kilometrów nie złamał nawet paznokcia. A oto teraz na gładkim miejskim chodniku złamał rękę!
Naczelny lekarz kliniki, starszy jowialny człowiek, spoglądał na niego z uśmiechem sponad szkieł, które opadały mu na koniec nosa.
— Chodzenie po ziemi jest dla was trochę niebezpieczne, pułkowniku — powiedział żartem. — Już lepiej latajcie, bo tu możecie kark skręcić. Ale na dobrą sprawę powinienem was położyć z tą ręką do łóżka.
Gonar nie chciał nawet słyszeć o czymś podobnym. On do łóżka? W Irkucku? Z powodu takiego głupstwa?'.
— Musiałbym złamać sobie co najmniej kręgosłup, żeby mnie to zatrzymało — oświadczył, dziękując chirurgowi. — Jutro rano muszę być w Moskwie. Zaraz polecimy.
Lekarz zaniepokoił się.
— Chyba nie będziecie sami kierować maszyną?
— Nie. Ten młody człowiek odstawi mnie na miejsce — powiedział wskazując Suchego. — Jest u nas na stażu. Właściwie już odbył ten staż i chcę go jeszcze tylko zapoznać z pewnymi szczegółami organizacyjnymi w Moskwie. Potem wraca do Polski.
Chirurga to zaciekawiło. Zaprosił ich na szklankę herbaty i konfitury. „Jeżeli macie chwilę czasu?”
Pułkownik zgodził się:
— Tak czy owak będziemy lecieli w nocy.
— Do Moskwy? — zdumiał się lekarz. — Przecież to jest pięć tysięcy kilometrów.
— W linii prostej cztery tysiące czterysta — wtrącił Suchy. — Nasz Lichacz machnie to w dwanaście godzin, licząc już z lądowaniem po drodze.
Doktor kiwał głową z uznaniem.
— No, no, to rozumiem. A skąd przylecieliście tutaj?
Suchy odrzekł, że z Władywostoku.
— Właściwie trudno powiedzieć, skąd — poprawił się. — Od dwóch miesięcy latamy po różnych szlakach, a wasza sieć transportów lotniczych to przecież kolos.
Chirurg uśmiechnął się do niego przyjaźnie. Podobał mu się ten młody Polak. Zaczął go wypytywać o staż i o to, jak mu się podoba w Związku Radzieckim.
Suchy opowiadał z zapałem, przytaczał z pamięci dane.
— Byłem w stolicach wszystkich waszych republik — mówił. — Przyjrzałem się współpracy lotnictwa z kołchozami, brałem udział w walce ze szkodnikami na olbrzymich polach upraw i nad winnicami, latałem na opylanie lasów, widziałem, jak za pomocą środków chemicznych rozsiewanych z powietrza wyniszczono moskity na przestrzeni dwudziestu tysięcy kilometrów kwadratowych bagien i łąk, razem z waszymi lotnikami patrolowałem nad lasami w służbie przeciwpożarowej. Ogrom tej pracy, jej organizacja i wyniki są imponujące. Dopiero teraz widzę, ile zastosowań może mieć lotnictwo w czasie pokoju. Nauczyłem się wiele i myślę, że w Polsce trzeba sporo ulepszyć i rozwinąć, żeby te sprawy postawić tak. jak u was.
Gonar uśmiechał się z dumą. Lubił Suchego. Znali się od dawna, od owych czasów, kiedy Suchy wraz z całą grupą świeżo wyszkolonych polskich pilotów przybył na myśliwski kurs przygotowania bojowego, którym Gonar kierował.
Potem Gonar objął dowództwo pułku i walczyli już razem pod Warszawą, Bydgoszczą i Kołobrzegiem, w zwycięskiej ofensywie aż po Berlin.
Wreszcie, po wojnie, rozstali się: pułkownik wrócił do Moskwy, Suchy został w zrujnowanej Warszawie. Ale obaj przeszli do służby w lotnictwie cywilnym i oto spotkali się znowu, gdy Suchego wysłano na staż do Związku Radzieckiego.
Od chwili tego ponownego spotkania upłynęły prawie trzy miesiące. Pierwsze tygodnie Suchy spędził na studiowaniu organizacji Aerofłotu. Potem latał wraz z Gonarem, aby zapoznać się z zagadnieniami praktycznymi i całą rozległą dziedziną pracy, jaką miał podjąć po powrocie do Polski.
Pożegnawszy gościnnego dyrektora kliniki, pojechali na lotnisko. Mechanik pokładowy, Misza Kozyr, czekał tam na nich, siedząc w maszynie. Był bardzo zaniepokojony długą ich nieobecnością, choć Suchy telefonował do niego i powiadomił go o tym, co zaszło.
Misza latał z nimi wszędzie. Był od dawna mechanikiem i zarazem radiooperatorem Gonara, a jakkolwiek liczył sobie dopiero dwadzieścia pięć lat, miał już dyplom majstra - brygadzisty z dwiema specjalnościami.
Suchy od początku swej znajomości z Kozyrem zastanawiał się, kto w sercu mechanika zajmuje pierwsze miejsce: pułkownik Gonar czy samolot? Trudno było rozstrzygnąć tę sprawę.
Uczucia Miszy dla pilota miały cechy uwielbienia i bezgranicznego zaufania. Kozyr był absolutnie pewien, że Gonar jest najlepszym pilotem świata i najdoskonalszą istotą na ziemi. Uczucie dla samolotu było zarazem czułe i wymagające. Lichacz stanowił przedmiot dumy mechanika, miał w nim troskliwego opiekuna, który jednak oczekiwał i żądał od maszyny wszystkiego, na co ją było stać w powietrzu.
We dwóch z Gonarem stanowili chyba najlepszy zespół latający, jaki Suchemu zdarzyło się kiedykolwiek spotkać. Teraz, od dwóch miesięcy, on sam należał do tego zespołu. Stał się nie tylko członkiem załogi, lecz również podzielał jej uczucia dla samolotu.
Był utalentowanym, wytrawnym pilotem o dużym doświadczeniu, które zdobył zarówno podczas wojny pod rozkazami Gonara, jak i później, latając na liniach Lotu. Już po kilku startach i lądowaniach Lichacz w jego rękach stał się równie pewny i niezawodny, jak wówczas, gdy za sterem siedział Gonar. To od razu zjednało mu sympatię Kozyra, która wkrótce przeobraziła się w przyjaźń.
Gdy Suchy z pułkownikiem wysiedli z samochodu, Misza podszedł ku nim i zameldował, że Lichacz jest gotowy do startu.
— Bardzo dobrze — odrzekł Gonar. — My też. M
echanik kręcił się niespokojnie, spoglądając na jego ramię podtrzymywane temblakiem.
— Nie patrz na mnie jak niańka na trzyletnie dziecko — powiedział pułkownik. — Nic mi nie jest.
Misza się obraził.
— Wcale tak nie patrzę, tylko sam wolałbym ręce i nogi połamać…
— Ale ja bym nie wolał, żebyś połamał — roześmiał się Gonar. — To naprawdę głupstwo. Nie ma o czym mówić. Zbiorniki pełne?
— Pełne.
— No, to jazda!
Wszedł do kabiny i usiadł na miejscu drugiego pilota. Misza chwycił Suchego za rękaw.
— Naprawdę nic poważnego?
— Naprawdę, ale doktor powiedział, że w Moskwie powinien wziąć urlop co najmniej na trzy tygodnie, żeby pęknięta kość spokojnie się zrosła.
— I weźmie?
— Bo ja wiem…
Mechanik westchnął.
— Z takim człowiekiem trudniej niż z samolotem. Gdyby Lichacz podłamał skrzydło…
— Przestaniecie wreszcie? — zawołał Gonar. — O siódmej rano chcę być w Moskwie!
— Będziemy, szefie. Zdążymy — powiedział Misza. — To żaden rekord.
Wsiedli i Suchy uruchomił silniki. Były ciepłe, bo Kozyr podgrzewał je czekając na ich przyjazd.
Wystartowali punktualnie o czwartej, gdy już zapadał zmierzch. Gonar odczytywał ostatni komunikat meteorologiczny, który doręczono im przed odlotem.
— Pogoda nie będzie rozkoszna — powiedział na pół do siebie. — Dopiero między Kazaniem a Moskwą trochę się poprawi.
Chmury szły zwartymi kolumnami, zmierzch szybko gęstniał. Śnieg zaczął padać zaraz po starcie i natychmiast zasłonił góry wznoszące się z lewej strony poprzecznymi fałdami. Zobaczyli jeszcze tylko jakieś światła na prawo, po czym pochłonęły ich obłoki. Suchy leciał na dużych obrotach, chcąc jak najprędzej wydostać się ponad nie.
Przebili się przez brudnoszarą warstwę wilgotnej pary i na wysokości trzech tysięcy metrów ujrzeli pod sobą skłębiony ocean, białobłękitny teraz, zaróżowiony lekko na zachodzie.
Wyżej nad nimi ciemniało głębokie niebo i zapalały się pierwsze konstelacje gwiazd. Silny, równy ciąg wiatru podkładał się pod samolot, warczały silniki, antena rozpięta nad gondolą lekko syczała, pogwizdywały fletnery na sterach.
Suchy prowadził maszynę swobodnie, poświęcając jej niewiele uwagi. Dopiero po dwóch godzinach, gdy według jego obliczeń powinni byli mijać Kańsk, zmienił kurs, wyrównał na dwustu sześćdziesięciu stopniach i obejrzał się na Miszę.
— Poproś o namiar z Krasnojarska.
Mechanik wywołał goniometr w Krasnojarsku i czeka!. Zmierzono ich i podano pozycję.
— Bardzo dobrze — powiedział Gonar, obudziwszy się z drzemki.
Sprawdził czas, zużycie paliwa, temperaturę.
— Będziemy przed dwudziestą pierwszą w Nowosybirsku. Oni są uprzedzeni o naszym przylocie?
— Tak — odrzekł Suchy. — Nadałem depeszę z Irkucka, a potem, po naszym starcie, mieli tam telefonować z portu.
Gonar wyjął z kieszeni papierosy i podał je Kozyrowi.
— Zapal trzy i daj nam po jednym. Chce ci się spać? — zwrócił się do Suchego.
— Trochę.
— No, bracie, musisz pocierpieć przeze mnie. Nie mogłem tego przewidzieć, nie pozwoliłbym ci prowadzić maszyny wczoraj z Władywostoku. To już druga noc.
— Głupstwo — powiedział Suchy. — Wyśpię się jutro w Moskwie.
— A do Moskwy, do naczelnej dyrekcji depeszowałeś?
— Depeszowałem, że przylecimy rano, koło siódmej.
— W porządku — mruknął Gonar.
Palili w milczeniu. Senność ogarniająca Suchego ustąpiła, ale czas mu się dłużył.
Po upływie jeszcze jednej godziny odebrali świeży komunikat z Nowosybirska. Wiatr wzmagał się, chmury schodziły coraz niżej, zamieć śnieżna trwała.
Znów podano im pozycję. Znajdowali się dokładnie na loksodromie. Wysokie pasma górskie zostały już za nimi. Nad ostatnim, należącym do gór Ała-Tan, przelecieli przed kwadransem.
Suchy usiłował przypomnieć sobie, jak wygląda krajobraz, nad którym lecieli. Lasy? Nagie, poszarpane szczyty? Nie pamiętał.
Pod samolotem, jak okiem sięgnąć, ciągnęła się teraz biała, wysrebrzona światłem księżyca pustynia zwartych obłoków, piętrząca się na północy olbrzymim wałem, który zdawał się wznosić aż ku gwiazdom.
— Z Tajmyru, od wybrzeży oceanu idzie burza — powiedział.
Zobaczył cień maszyny na srebrnych chmurach i śledził go wzrokiem. Cień raz ciemniał, raz bladł, oddalał się, zapadając we wgłębienia i jary między ławicami i kopułami, to znów pędził ku niemu po stromych zboczach, wspinał się na kłębiaste grzbiety i sadził blisko, zataczając się na wypukłościach, aby nagłe skoczyć w dół, zniknąć i ukazać się znowu.
Księżyc, ciemne niebo nabite gwiazdami, biały chaos chmur i ów żywy, toczący się po nich cień — to był cały dostrzegalny świat wśród tej nocy na wysokości trzech tysięcy metrów nad zachodniosyberyjskim krajem.
Wielkie rzeki, góry i doliny, miasta, wsie, linie kolejowe, uprawne pola i lasy stanowiły świat zupełnie inny, prawie nierealny w tej chwili. Ale Suchy wiedział, że leżą tam głęboko w dole, na samym dnie przestworza, gdzie noc jest czarna, bezgwiezdna, tylko tu i ówdzie przetykana światełkami z ludzkich osiedli.
Trzeba będzie zaraz tam zejść — pomyślał.
Spojrzał na zegarek. Wpół do dziesiątej.
— Już czas — powiedział Gonar.
Silniki przycichły, błękitnożółty płomień strzelał raz po raz z rur wydechowych. Lichacz szedł w dół wśród ścielącego się u burt szumu i syku. Pęd powietrza darł się na fletnerach, poświst wznosił się i opadał, tężał i wiotczał jak długa oceaniczna fala.
Wtem za osłoną kabiny przewiały pierwsze woale pary i zaraz potem księżyc zgasł, pogrążając kabinę w gęstej ciemności, która wdarła się tam jak rozpylona sadza. Dopiero po chwili wśród tej czerni zalśniły fosforyzujące zegary, zielonkawe cyfry, wskazówki i podziałki przyrządów na tablicy przed sterami.
— Jaki tam pułap mają w Nowosybirsku? — zapytał Gonar.
— Czterysta metrów — odrzekł Misza.
Pułkownik pochylił się w przód, jakby chciał dojrzeć coś przed samolotem w ciemnościach.
— Lądowanie będzie w kierunku na tor kolejowy — powiedział. — Pamiętasz, gdzie jest lotnisko?
— Pamiętam — powiedział Suchy.
Gwałtowny, niespodziewany poryw wiatru rzucił mar szyną.
— Kotłuje — mruknął Misza.
Suchy spoglądał to na wariometr, to na prędkościomierz. Szli w dół przez grubą pierzynę chmur, z której sypały się tony śnieżnego puchu. Wiatr mocował się coraz gwałtowniej ze skrzydłami, tarmosił stery, wywijał się w lewo i w prawo, w dół i w górę, jak olbrzymi rozwścieczony wąż. Ale Lichacz wytrzymywał te ataki niewzruszenie: dłonie pilota pewnie i szybko odparowywały każdy skręt, drążek sterowy pochylał się w przód i w tył, uchwyty prowadzące lotki zataczały niewielkie łuki, i to było całą odpowiedzią na furię wichury.
Strzałka na tarczy wysokościomierza drgała leciutko, mijając wolno szczeble podziałki: 2000… 1800… 1500…
Na wysokości tysiąca metrów ciemność zdawała się gęstnieć jeszcze bardziej. Suchy zwiększył nieco obroty, aby nie przechłodzić silników.
— Namiar — powiedział do Miszy.
W słuchawkach zaświergotały skłócone sygnały, ucichły, wypłynęły znowu i urwały się nagle. Misza włączał nadajnik, słychać było drobny, ziarnisty syk hasła wywoławczego: trzy długie, dwa krótkie, dwa długie.
Po chwili zgłosił się goniometr Nowosybirska i zaczął ich prowadzić ku lotnisku.
Potem głos kobiecy:
— Pułap trzysta do czterystu, lądowanie na kursie 47 stopni, zapalamy światła.
— Dziękuję — odpowiedział Misza. — Jeszcze jesteśmy w chmurach.
Niemal w tej samej chwili Suchy dostrzegł rozwiewające się przed maszyną welony kiru. Chmury rozsypywały się, uciekały w popłochu w górę i wreszcie zwarły się powyżej w zbitą masę. W dole zamajaczyła ziemia, szarobiała, zakopana w śniegu, niewyraźna, bezkształtna.
Dopiero po dłuższej obserwacji można było dostrzec szeroką wstęgę rzeki pokrytej u brzegów lodem, łagodne stoki wzgórz, wąskie pasemko torów kolejowych i daleko, nieco w lewo, wielką rudawą łunę od świateł miasta.
Nagle spod tej łuny błysnęły paciorki latarń i rojowisko iskier rozsypanych w mroku, wygięte grzbiety mostów na Obi, czerwone i zielone punkciki węzła kolejowego, różaniec granicznych lamp lotniska. Śnieżyca mieciona podmuchami wiatru zacierała je raz po raz, ale wyłaniały się z niej uparcie, jarząc się coraz wyraźniej, coraz żywiej, aż wyłamały się w regularne linie ulic, domów, dworca kolejowego, portu rzecznego i rzędu hangarów na lotnisku.
Suchy okrążył miasto od południa, podczas gdy Kozyr pytał przez radio, czy mogą lądować.
Odpowiedź przyszła natychmiast i dwa reflektory wycięły biały klin pośrodku betonowego pasa.
Z cichym westchnieniem pneumatycznych tłoków wyszło podwozie, warkot silników ustał i tylko szum i syk pędu splatał się z cwałującą wichurą.
Ziemia pobiegła maszynie naprzeciw, podścieliła się pod nią, sunęła gładko, coraz bliższa, zalśniła ostro między klingami reflektorów, przywarła do kół, zadrgała lekkim dreszczem. Pisnęły hamulce i Lichacz łagodnie skręcił w stronę oświetlonego budynku, skąd wzywały go błyski latarek elektrycznych.
Warunki atmosferyczne pogorszały się coraz bardziej. Gdy, uzupełniwszy zapas paliwa i smarów, przed dziesiątą wieczorem startowali z Nowosybirska, lodowaty tajmyrsko-jenisejski wicher rozhulał się na dobre. Gnał głębokimi zatokami przez tundrę, pędził dolinami rzek, ślizgał się po jeziorach, skuwając lodem ich wody, tarzał się po tajdze i cwałował przez wielkie równiny zachodnio-sybirskiego i wschodnio-uralskiego obszaru — hen, aż po Kazachstan, po aralskie i kaspijskie brzegi.
Gonar czuł się gorzej, zapewne miał trochę gorączki. Ramię dokuczało mu, ból wdrażał się aż do stawu barkowego. Starał się tego nie okazywać, usiłował dowcipkować i rozmawiać, ale wkrótce umilkł i tylko palił jednego papierosa po drugim.
Misza, zjadłszy obfitą kolację, usnął zaraz po starcie, a Suchy, pokrzepiony mocną kawą, prowadził Lichacza w poprzek nierównego prądu wichury, z zaciętym uporem trzymając go na kursie.
Tak mijały godziny, minęła północ, a potem pierwsza i druga po północy.
Zmęczenie i senność znów zaczęły ogarniać pilota. Walczył z nimi zwycięsko aż do Swierdłowska, lecz gdy wreszcie wylądował na tamtejszym podgórskim lotnisku, poczuł, że musi usnąć choćby na pół godziny, jeśli ma lecieć dalej.
Wyciągnął się na fotelu w poczekalni pasażerskiej i natychmiast zapadł w sen.
Gonar obudził go o wpół do trzeciej i znów wystartowali wśród czarnej nocy jęczącej wiatrem, który tu, w górach pieklił się bardziej jeszcze niż na równinie.
Chmury darły się na szczytach, kłębiły się na przełęczach, zawalały wąwozy i doliny aż do ziemi. Trzeba było przebijać się przez nie na oślep, bo urosły do kilku tysięcy metrów.
Suchy wziął wysokość nad lotniskiem i prowadził maszynę na Krasnoufimsk, aby dopiero stamtąd położyć się na właściwy kurs przez Kazań do Moskwy.
Jeszcze cztery i pół godziny — pomyślał.
Teraz, gdy już skaliste jary Uralu zostały za nami, wiatr nieco złagodniał. Za to od Kamy nadciągnęła zimna, niska mgła i rozpełzła się na wszystkie strony. Lecieli nad nią na niewielkiej wysokości, poniżej pułapu chmur, które szły tutaj jednolitą masą, ciężkie i leniwe. Mgła bielała w dole, podpływała aż pod skrzydła i opadała niżej, ginąc w ciemności. Nie było widać ani jednego światełka i zaledwie lekka poświata ukazywała się na tej szczelnej osłonie, gdy przelatywali nad ludzkimi osiedlami po drodze. Gdyby nie namiary goniometrów, nie można by się rozeznać w kolejnych etapach trasy.
Kazań ostrzegał. „Mgła do samej ziemi, widzialność zero”.
— Niech sobie będzie — mruknął Gonar. — W Moskwie mgły nie ma.
Ale o piątej, kiedy już byli blisko, w słuchawkach po raz trzeci odezwał się sygnał wywoławczy Lichacza. Gonar sam się zgłosił:
— Tu Lichacz. O co chodzi?
Z chaosu przygwizdów, ćwierkań, szeptów i poszumów wypłynął głos:
,, … chacz, Lichacz, Lichacz. Podaję wiadomość dla inspektora Gonara”.
— Inspektor Gonar. Słucham.
„Port lotniczy w Kazaniu. Wiadomość dla inspektora Gonara na pokładzie samolotu Lichacz 9737”.
— Słucham — powtórzył Gonar.
„Skierować natychmiast inspektora Gonara na samolocie Lichacz 9737 do Kirowa. Lichacz 9737 znajduje się w drodze z Władywostoku przez Irkuck do Moskwy, obecnie prawdopodobnie między Swierdłowskiem a Moskwą. Podpisał zastępca naczelnego dyrektora Aerofłolu. Powtarzam: Skierować natychmiast! …”
— Zrozumiano! — przerwał Gonar. — Nie powtarzajcie. Mam natychmiast lecieć do Kirowa. Rozumiem. Odnotujcie: przyjął inspektor Gonar na pokładzie samolotu Lichacz 9737.
„Zrozumiano — zabrzmiało znów w słuchawce. — Pomyślnej drogi!”
Gonar spojrzał na Suchego. Ich oczy spotkały się.
— Słyszałeś?
Suchy skinął głową.
— Kurs jedenaście stopni, zdaje się?
— Tak — odrzekł Gonar. — Jesteśmy chyba tuż przed Kazaniem, więc…
— Widać miasto — powiedział Misza, którego obudziła rozmowa przez radio.
Spojrzeli w dół przed siebie. Mleczna toń mgły opalizowała lekkim rumieńcem, tu i ówdzie przekłuły ją na wskroś nikłe światełka.
— Kazań — powiedział Gonar. — Zdaje mi się, że nie będziesz tych dwóch nocy odsypiał w Moskwie…
Suchy uśmiechnął się.
— O ile wiem, Kirów też nie jest najgorszym miejscem do spania.
Pułkownik nic nie odrzekł, ale pomyślał, że Suchy także i w Kirowie się nie wyśpi.
Mniej więcej o tej samej porze, kiedy Lichacz startował z Władywostoku, na stacji arktycznej Wos-Taj III, o jakieś cztery tysiące kilometrów dalej na północ, zachorował człowiek.
Nie był ani uczonym, ani lekarzem, ani nawet pracownikiem naukowym. Nazywał się Arga, umiał czytać i pisać, obchodzić się z barografem i termometrem, prowadzić psie zaprzęgi, a przede wszystkim umiał pracować i żyć na dalekiej Północy. Zawodowo trudnił się myślistwem i rybołówstwem, na stacji zaś spełniał różne czynności jako jedyny pracownik fizyczny.
Był zdrów i krzepki, o wiele silniejszy i wytrzymalszy od innych mieszkańców Wos-Taj III, ponieważ urodził się w tym kraju, daleko za kręgiem polarnym, tu się wychował i w tutejszych ciężkich warunkach zaczął pracować. Toteż bardzo się wstydził, że właśnie jego chwyciła choroba, podczas gdy tamci ludzie, przybyli tu z południa, z wielkich miast, nie chorowali.
Z początku próbował się przemóc. Mimo dojmującego bólu, który zaczął się już wieczorem, a w nocy rozsadzał mu czaszkę i stos pacierzowy, wstał jak zawsze o piątej, żeby narąbać drzewa i podsycić ogień w piecach. Przyniósł cztery kociołki lodu, ustawił je na płycie kuchennej, nakarmił psy, odmiótł śnieg ze ścieżki prowadzącej do budek meteorologicznych i nagle zwalił się na ziemię. Straszliwy, głęboki ból przeszył mu biodra, prześwidrował uda i kolana, sparaliżował nogi.
Nie mógł się już podnieść i jęcząc dowlókł się na rękach do progu. Tam znalazł go młody lekarz stacji, Bonin. Zawołał innych, przenieśli Argę do ciepłej izby, rozebrali, napoili gorącą herbatą, dali jakieś proszki.
Potem Bonin długo badał, opukiwał, osłuchiwał jego ciało, w którym ból rozprzestrzeniał się po kościach i mięśniach, skuwając je gwałtownymi skurczami.
— Tetanus arcticus — powiedział wreszcie do kierownika stacji, Guzowskiego. — To jest rzadka odmiana tężca.
Guzowski patrzył na niego zatroskany. Odszedł z nim dalej od łóżka chorego.
— W takim razie to bardzo poważne? Nie mylicie się?
— Wolałbym się mylić — odrzekł Bonin. — To jest, na szczęście, bardzo rzadko spotykamy zarazek. Na tę chorobę zapada jeden człowiek na milion, ale zwykle wtedy umiera w strasznych męczarniach. Profesor Tokarow, któremu udało się wyodrębnić bakterie tężca arktycznego…
— Wy praktykowaliście w klinice u Tokarowa w Moskwie? — przerwał mu Guzowski.
— Tak. Profesor zbadał około trzydziestu takich wypadków. Z tego zaledwie kilka wyleczył. Ja miałem sposobność widzieć tylko trzech chorych. Wszyscy trzej zmarli, bo za późno przywieziono ich do kliniki.
— A jak się to leczy?
Bonin rozłożył ręce.
— Jeszcze nie mamy pewnych środków. Prace Tokarowa są w stadium doświadczalnym. Ale najważniejszym zabiegiem jest zastrzyk surowicy. Jeżeli zastosuje się taki zastrzyk przed upływem czterdziestu ośmiu godzin od chwili pierwszych objawów, jest nadzieja, że silny organizm przy odpowiedniej opiece i w dobrych warunkach może zwalczyć chorobę.
Guzowski przygryzł wargi.
Czterdzieści osiem godzin — surowica — odpowiednia opieka — dobre warunki… Stacja arktyczna we Wschodnim Tajmyrze na siedemdziesiątym siódmym równoleżniku, o pięć tysięcy kilometrów od Moskwy, skąd jedynie można by otrzymać ową surowicę. Jeden młody lekarz obsługujący trzy placówki odległe od siebie o parę dni drogi, drewniany barak o podwójnych ścianach, niewielka apteka polowa, zapas konserw i żywności dla ludzi zdrowych…
W pierwszej chwili wydało mu się to beznadziejne, ale wrodzony optymizm i energia wzięły górę.
— Skoro tak, to trzeba się śpieszyć — powiedział głośno. — Nadajcie depeszę do tego waszego Tokarowa. Niech nam przyśle surowicę samolotem. Trzeba ratować człowieka.
Profesor Tokarow otrzymał radiotelegraficzną wiadomość o wypadku tetanus articus u myśliwego Argi tegoż dnia w południe. Długa depesza radiowa z opisem wszystkich podejrzanych objawów była zredagowana fachowo i podpisana znanym mu skądś nazwiskiem: Bonin.
— Co to za Bonin? — spytał, zwracając się do swojej sekretarki.
Natalia Aleksandrowna była przyzwyczajona do takich nieoczekiwanych pytań. Miała przy tym fenomenalną pamięć.
— Józef Piotrowicz Bonin. Ukończył Akademię Medyczną w Leningradzie w roku 1947. Odbywał u nas praktykę dwa lata temu. Oddział zakaźny, wewnętrzny, dermatologia. Niski, dosyć tęgi, blondyn — wyrecytowała.
— Aha, już wiem — mruknął profesor. — Wiecie, gdzie on jest?
— Wysłali go z jakąś ekspedycją polarną do Tajmyru. Nie wiem, gdzie jest teraz.
— Właśnie tam, na Tajmyrze. A ja muszę się do niego zaraz dostać.
— Na Tajmyr?
— Na Tajmyr. Na stację Wos-Taj III. Zanotujcie: Wos-Taj III. Polecę samolotem. Dowiedzcie się o połączenia i w ogóle zorganizujcie mi to. Muszę tam być najpóźniej jutro wieczorem. Tu jest depesza w tej sprawie, może wam być potrzebna. Aha, niech doktor Kornerowa przygotuje dla mnie podwójną porcję surowicy AT XXI. Oprócz tego zatelefonujcie do mnie do domu, żeby mi przygotowali ciepłą bieliznę. Tam jest bardzo zimno na tym Tajmyrze. A teraz niech tu przyjdzie doktor Demian. Muszę się z nim porozumieć, będzie mnie zastępował.
Natalia Aleksandrowna skinęła głową i wyszła. Najpierw przeczytała depeszę Bonina. Potem w ciągu paru minut telefonicznie załatwiła sprawy w klinice i przekazała wiadomość o wyjeździe profesora jego córce. Wreszcie zaczęła konferować z Aerofłotem i tam natrafiła na poważne trudności: samolot do Archangielska, mający nazajutrz rano dalsze połączenie do Nordwiku, już odleciał. Następny, nocny, miał odlecieć przez Leningrad, ale w Archangielsku musiałoby się czekać na dalsze połączenie prawie całą dobę.
— Wyszukajcie mi jakąś inną drogę — powiedziała Natalia Aleksandrowna. — Profesor musi być najdalej za trzydzieści sześć godzin w Wos-Taj III.
— Do Wos-Taj III w ogóle nie ma regularnej komunikacji lotniczej — odpowiedziano jej po chwili. — Raz na tydzień z Nordwiku odlatuje samolot z zaopatrzeniem dla stacji polarnych…
— W jakie dni?
— W poniedziałki. Dziś jest środa, więc za pięć dni.
— A jak można dostać się do Nordwiku wcześniej, omijając Archangielsk, inną drogą?
— No, ostatecznie można. Przez Krasnojarsk. Ale to jest prawie o tysiąc kilometrów dalej i bylibyście tam o całą dobę później.
Natalia Aleksandrowna nie zrażała się:
— W takim razie trzeba będzie użyć specjalnego samolotu, poza rozkładem.
— To już musicie zwrócić się wprost do naczelnej dyrekcji — powiedział urzędnik. — Ale pośpieszcie się: za pół godziny kończą tam urzędowanie.
Podziękowała mu i pojechała do dyrekcji Aerofłotu.
W klinice nie było jej dwie godziny. Tokarow złościł się i klął, ale wróciła triumfująca, nic sobie nie robiąc z jego srogiej miny i nastroszonych brwi.
— Jutro przed północą będziecie w Nordwiku — powiedziała. — Tam przenocujecie, a rano dadzą wam samolot sanitarny do Wos-Taj III. Możecie być na miejscu pojutrze o ósmej.
Rozchmurzył się.
— Herod-baba! Jak to urządziłaś?
Opowiedziała mu wszystko dokładnie. Z początku w żaden sposób nie chcieli dać specjalnej maszyny, ale przekonała ich: chodziło przecież o ratowanie człowieka.
— Polecicie dziś o dwudziestej czwartej nocnym pocztowym samolotem do Kirowa…
— Do Kirowa? Przecież Kirów…
— Proszę mi nie przerywać — powiedziała. — Do Kirowa. To jest cztery godziny lotu. Będziecie tam o czwartej i zjecie śniadanie, a nawet możecie się trochę przespać. To będzie zależało od pułkownika Gonara.
— Któż to jest Gonar?
— Nie słyszeliście o Gonarze? — zgorszyła się. — Podczas wojny pisały o nim wszystkie gazety. Zestrzelił kilkadziesiąt hitlerowskich samolotów, a teraz jest generalnym inspektorem w Aerofłocie. Otóż inspektor Gonar przed paru godzinami wystartował z Irkucka i leci do Moskwy.
— Przez Kirów? — domyślił się profesor.
— Nie. Przez Kazań.
— Ale ja będę w Kirowie! — zawołał zniecierpliwiony.
— I jego skierują do Kirowa. Powinien tam być koło szóstej rano, akurat wtedy, kiedy samolot pasażerski będzie odlatywał z Archangiełska do Ust-Usa.
— Ależ kobieto, ja nie będę ani w Archangielsku, ani w Ust-Usa!
— Owszem, będziecie w Ust-Usa. Inspektor Gonar tam właśnie odstawi was z Kirowa. Dalej polecicie tym samololotem pasażerskim aż do Nordwiku.
— I wy to wszystko wymyśliliście, Natalio?
— No, trochę mi pomogli w naczelnej dyrekcji Aerofłotu — powiedziała z uśmiechem.
Dała mu notatkę z całym tym rozkładem, „żeby się nie zgubił między trzydziestym ósmym a sto piętnastym południkiem”, i zapytała, czy będzie mu jeszcze potrzebna.
— Najchętniej zabrałbym cię z sobą — westchnął. — Ale doktor Demian nie darowałby mi tego, a jutro potraciliby tu głowy. Idź już. Bardzo dziękuję.
Natalia Aleksandrowna lekko poróżowiała. Doktor Demian zaprosił ją do teatru. Profesor miał taką minę, jakby coś o tym wiedział.
Nocny samolot pasażerski stał na płycie gotowy do drogi. Ludzie z obsługi portu lotniczego ładowali walizki pasażerów i worki z pocztą do przedziału bagażowego. Steward kończył przygotowywać posłania na rozkładanych fotelach-łóżkach. Odprowadzający żegnali się z podróżnymi u wyjścia z poczekalni.
Kobiecy głos, trochę zniekształcony przez głośnik oznajmił:
„Uwaga, uwaga! Samolot do Kirowa z połączeniem do Baku i Taszkientu odleci o godzinie dwudziestej czwartej. Prosimy pasażerów o przejście na płytę i zajmowanie miejsc”.
Profesor Tokarow uścisnął córkę, wziął od niej teczkę i ciepły koc, raz jeszcze obiecał, że będzie uważał na siebie i wraz z innymi wszedł po schodkach do kabiny.
Potem wąskim korytarzem przeszli ku przodowi dwaj piloci i radiooperator, a ktoś z zewnątrz zatrzasnął drzwi i usunął schodki. Prawy silnik sapał, śmigło obróciło się raz i drugi, aż nagle porwane obrotem wału dmuchnęło pędem powietrza po skrzydle. Zaraz też z lewej strony ruszył drugi silnik i lekki dreszcz przebiegł po pokładzie.
Pasażerowie układali się do snu, przeglądali czasopisma, rozmawiali. Pilot rozgrzał silniki, wypróbował je kolejno na dużych obrotach, zmniejszył gaz i po chwili otrzymał zezwolenie kołowania na start.
Ruszyli, prowadzeni zielonymi światłami. Maszyna pełzła po asfaltowej drodze okrężnej, aż czerwony sygnał zatrzymał ją na skraju pasa startowego.
Przez okna zamigotały światła: czerwone, białe, zielone.
„Samolot 421 start!” — odezwał się głos w słuchawce pilota.
Silniki zagrały zgodnym akordem, pociągnęły. Niskie latarnie po lewej stronie popędziły naprzeciw — coraz prędzej, coraz prędzej… Wtem zaczęły zwalniać i oddalać się, tonąc w ciemności, aż wreszcie cały ich długi szereg pochylił się głęboko w dole, wykręcił jak na osi i nagle znikł pod skrzydłem.
Drugi pilot meldował:
„Centrala, centrala! Tu 421, 421. Odchodzimy na kurs 45 stopni”.
„421, 421! Tu centrala. Zrozumiano. Pomyślnej drogi. Wyłączam się, koniec” — odpowiedziała ziemia.
Profesor Tokarow stał pośrodku poczekalni portu lotniczego w Kirowie i rozglądał się bezradnie. Kilku pasażerów odjechało już autobusem do miasta, inni czekali na odlot do Kujbyszewa i Baku, jeszcze inni — przybyli wcześniej — załatwiali formalności bagażowe. Ci czekali na samoloty do Kazania i Moskwy.
Trzeba iść do kierownika portu — pomyślał profesor.
W tej chwili głośnik na sali przemówił:
„Profesor Tokarow przybyły z Moskwy proszony jest do kierownika portu. Drzwi obok kasy bagażowej. Powtarzam: profesor Tokarow…”
Tokarow już szedł ku owym drzwiom. Gdy je otworzył, zza biurka pod oknem podniosła się kobieta w średnim wieku.
— Ja do kierownika — powiedział. — Jestem Tokarow.
— Bardzo mi przyjemnie — uśmiechnęła się. — To właśnie ja. Moje nazwisko Siemionowa.
Zaprowadziła go do sąsiedniego pokoju, gdzie stały trzy czysto zasłane łóżka.
— To nasza izba chorych — objaśniła. — Ale jakoś nikt u nas nie choruje. Nie możemy skorzystać nawet z takiej okazji, że tu jesteście. Zaraz wam przyniosą śniadanie i będziecie mogli przespać się jeszcze godzinkę. Inspektor Gonar wyleciał o wpół do trzeciej ze Swierdłowska. Będzie tu przed szóstą.
Tokarow podziękował. Nie chciało mu się spać. Wypił herbatę i z powrotem wymknął się do poczekalni, a stamtąd na płytę lotniska. Wałęsał się przed budynkiem portowym i obserwował starty samolotów do Kujbyszewa i Baku, a potem do Moskwy,
Z wolna zaczęło się rozwidniać. Wtedy zauważył, że nad ziemią ściele się mgła. Zaniepokoiło go to: a nuż nie będzie można lecieć?
Mgła ciągnęła z północy i ze wschodu. Kłębiła się i rozstępowała, falowała leniwie, opadała ku pasom startowym, przesłaniała je i wzdymała się nad nimi.
Wtem na dwóch przeciwległych krańcach lotniska błysnęły dwie pary reflektorów i spojrzały pionowo w górę. Jednocześnie gdzieś bardzo wysoko narodził się w ciszy drgający szept. Zbliżał się szybko, rósł, twardniał, nabierał metalicznego przydźwięku.
Leci — pomyślał profesor. — Pokazują mu drogę.
Szept stał się pomrukiem, warkotem, stłumionym rykiem silników. Zagrzmiał z bliska, przeorał przestwór nad głową Tokarowa i utonął daleko za miastem. Ale po chwili odezwał się znowu: wracał stamtąd, gdzie przepadł, i wzmagał się szybko, coraz gwałtowniej. Mogło się zdawać, że pędzi wprost na budynek portowy, że grozi mu zagłada.
Nagle zgasł. Został po nim tylko szum ścigany wysokim poświstem.
Między dwoma słupami białego światła przemknęło blade widmo samolotu i rozpłynęło się we mgle. Cisza zsunęła się za nim i legła miękko jak puch osiadający na ziemi.
Co się z nim stało? — pomyślał profesor, na próżno wytężając wzrok i słuch. — Przecież…
Nie dokończył tej myśli. Przeciągły pisk hamulców rozciął ciszę, zaklekotały silniki, trzy światła: czerwone, białe i zielone, podpełzły wolno ku niemu, a za nimi wyłoniła się sylwetka maszyny. Dyspozycyjny samolot Lichacz 9737 zatrzymał się na płycie portu lotniczego w Kirowie.
— Pilota do Ust-Usa? — powtórzyła Olga Siemionowa. — Naturalnie znajdziemy. Ale nie w tej chwili, tylko dopiero w południe, jak przyleci maszyna z Mołotowa.
Gonar poruszył się niecierpliwie.
— Jeżeli mamy złapać w Ust-Usa ten samolot pasażerski z Archangielska, to trzeba lecieć zaraz. A mój pilot dwie noce nie spał i odwalił siedem tysięcy pięćset kilometrów.
Kierowniczka portu była szczerze zmartwiona.
— Nie dostałam z Moskwy żadnego polecenia w sprawie pilota — powiedziała. — Tam chyba nie wiedzieli, że w Irkucku mieliście wypadek?
Gonar odburknął, że nie ma zwyczaju podawać do publicznej wiadomości biuletynów o stanie swego zdrowia, ale w duchu przyznał, że to jego własna wina.
— Jeżeli tylko o to chodzi — odezwał się Suchy — to ja mogę lecieć do Ust-Usa. Wcale nie jestem tak bardzo zmęczony.
Gonar spojrzał na niego spode łba.
— Kłamiesz, bracie, ale nie ma innej rady; polecimy. To tylko osiemset kilometrów.
— Jak to? — spytał Suchy spoglądając na jego rękę. — Wy też?
— Ja też — uśmiechnął się pułkownik. — Jak cierpieć, to już razem.
— Ale…
— Nie ma żadnego „ale”. I nie ma czasu do stracenia. Dawajcie komunikat meteo i lecimy.
Komunikat odebrano właśnie przed chwilą. Gonar przebiegł wzrokiem treść i gwizdnął przez zęby.
— No, niewesoło — mruknął podając go Suchemu.
Istotnie było niewesoło: na ogromnych równinach w dorzeczu Dźwiny i Peczory, od Morza Białego po Ural leżała mgła. W niewysokich Górach Tymańskich pułap chmur dotykał ziemi. Z wybrzeża meldowano mgłę coraz gęstszą, a dalej na wschód obfite opady śniegu. Komunikat kończył się zapowiedzią:
,,W Kraju Północnym i w Autonomicznej Republice Korni przewidywane dalsze pogorszenie się warunków atmosferycznych, aż do widzialności zero”.
Mimo to Gonar postanowił lecieć natychmiast: chodziło o ratowanie ludzkiego życia.
— Nadajcie radiogram do kierownika portu w Ust-Usa — powiedział do Siemionowej. — Samolot, który tam przyleci z Archangielska, ma na nas czekać. Możemy się trochę spóźnić.
Wkrótce po starcie ziemia znikła im z oczu. Lecieli w wodnistym mleku, zaledwie widząc końce skrzydeł Lichacza, który zdawał się tkwić nieruchomo w tej mętnej bieli otaczającej go ze wszystkich stron. O tym, co się dzieje z maszyną, o zmianach jej położenia, o prędkości, wysokości i kierunku lotu świadczyły tylko wskazania przyrządów. Gdyby nie one, lot nie byłby możliwy.
Ale o ileż łatwiej jest pilotować widząc nawet niewielki szmat ziemi pod maszyną lub wąski sektor horyzontu czy choćby tylko kilka gwiazd na niebie niż lecieć „na ślepo” według tych precyzyjnych, nieomylnych instrumentów.
Gdy wartki potok lasów, łąk i pól pędzi pod samolotem, gdy daleko na wprost widać poziomą linię graniczną pomiędzy niebem a ziemią, gdy nocą znajomy układ konstelacji zapala się w górze, jeden rzut oka wystarczy, aby dostrzec najlżejszy zwis na skrzydło lub zboczenie z kursu. Żaden pilot nie patrzy na zegary, kładąc maszynę w zakręt i wyprowadzając ją do linii lotu. Przyrządy bowiem są wówczas jedynie po to, aby od czasu do czasu można było skontrolować kurs i wysokość.
Ale podczas mgły i w chmurach pozostają tylko one, a prawie każdy z nich wskazuje tylko jeden z wielu elementów lotu. Na to, żeby wiedzieć, jak zachowuje się samolot, trzeba konfrontować wszystkie ich wskazania, trzeba je widzieć wszystkie jednocześnie, poświęcać im nieustannie całą uwagę.
Taki lot męczy i nuży. Pilot powinien ufać przyrządom, ale zaufanie opiera się między innymi także na tym, że w każdej chwili można sprawdzić, czy dany mechanizm działa prawidłowo, można porównać jego wskazania z faktycznym stanem rzeczy. W locie na ślepo taka kontrola w każdej chwili nie jest możliwa, a po pewnym czasie wrażenia subiektywne zdają się przeczyć temu, co mówią poziomnice, skrętomierz, wariometr, prędkościomierz i licznik obrotów. Trzeba mieć dużo doświadczenia, aby wierzyć przyrządom, nie własnemu — jakże omylnemu — zmysłowi równowagi.
Suchy był wytrawnym, doświadczonym pilotem, ale miał za sobą dwie nie przespane noce i teraz zmęczenie ciążyło mu ołowiem w mózgu. Tylko ambicja i wrodzona zaciętość sprawiały, że się nie poddawał.
Inspektor Gonar czuwał także i to stanowiło dodatkową podnietę dla Suchego. Wiedział, że pułkownik wraz z nim śledzi wskazania zegarów, jakby sam trzymał stery Lichacza. Domyślał się, że pęknięta kość dokucza mu dotkliwie, i w duchu podziwiał jego opanowanie i spokój. Gonar zaś wiedział, że tylko w ten sposób może mu dopomóc.
Mniej więcej w połowie drogi otrzymali radiowy namiar swojej pozycji. Potem znów wolno płynęły minuty, aż złożyły się na drugą godzinę lotu.
Wtedy nadeszła wiadomość z Ust-Usa: z powodu fatalnych warunków atmosferycznych Archangielsk odwołał starty samolotów na trasie arktycznej. Ponadto Ust-Usa, nie mając na lotnisku radiolatarni i innych urządzeń do sprowadzania samolotów na ziemię podczas mgły, przestała je przyjmować.
„Pułap zero, widoczność zero, wszelki ruch aż do odwołania wstrzymany” — meldowała tamtejsza kontrola.
Pułkownik Gonar nie mógł zaprzeczyć słuszności tego zarządzenia. Zapytał, jakie są warunki na małym pomocniczym lądowisku w Usie, o dwieście trzydzieści kilometrów dalej na wschód.
„Takie same” — odpowiedziano mu natychmiast.
— A w Solechardzie?
Odczytano mu komunikat z Solechardu. Na trasie za Uralem szalała burza śnieżna pod dwustumetrowym pułapem chmur i przy sile wiatru jedenaście według skali Beauforta.
— To jest znacznie lepsze niż mgła — powiedział Suchy. — Tylko czy nam starczy benzyny?
Gonar klepnął go zdrową ręką po plecach.
— Starczy — powiedział. — Do Solechardu będzie stąd chyba niewiele ponad osiemset kilometrów. Zaraz ci obliczę kurs.
Ust-Usa znów się zgłosiła:
„Radzimy wam wrócić do Kirowa. Przejście nad Uralem jest bardzo ryzykowne. Pułap około sześciuset metrów, ale powyżej tysiąca w chmurach prawdopodobne oblodzenie”.
— Już my się tam przemkniemy poniżej tysiąca — powiedział Gonar.
Suchy uśmiechnął się do niego. Ufał mu więcej niż sobie.
Dolecę — pomyślał. — Muszę dolecieć. Na Tajmyrze umiera człowiek.
W dziesięć minut później Lichacz skręcił na wschód,. a po godzinie przeleciał nad Usą. O dziesiątej minął krąg polarny, a w pół godziny potem wszedł w chmury prószące śniegiem.
Gonar co chwila spoglądał to na zegar, to na mapę. Wreszcie zdecydował się:
— Kurs 20 stopni — powiedział. — Schodź ostrożnie na dół. Powinniśmy zobaczyć ziemię na wysokości sześciuset metrów.
Suchego bolały barki i kark, kurcz chwytał mięśnie. Pokręcił głową, aby je rozruszać, obejrzał się i zobaczył utkwione w siebie oczy Kozyra. Mechanik mrugnął do niego porozumiewawczo, wskazując ruchem głowy profesora, który spał wyciągnięty w fotelu. Suchy szczerze mu zazdrościł, ale nie miał czasu roztkliwiać się nad sobą. Zmniejszył obroty i położył maszynę do zakrętu. Czarna kula busoli zaczęła się obracać, cyfry i kreski podziałki pobiegły w lewo. Zatrzymał je na 20 stopniach płynnym ruchem steru, wyrównał.
Strzałka wysokościomierza pełzła w dół, wariometr czujnie wskazywał opadanie, za szybami kabiny kłębiły się, przewiewały szare obłoki.
— Trzymaj rękę na gazie — powiedział Gonar. — Możemy nie trafić. Wtedy pełny gaz i w górę!
— Wiem — odrzekł Suchy.
Oczy piekły i łzawiły. Zacisnął powieki i rozwarł je znowu.
— Widzisz? — spytał pułkownik.
Jakaś niewyraźna, ciemna masa rosła w dole przed samolotem.
— Ziemia — powiedział Suchy.
Wytężył wzrok. Doliną wśród lasów wiła się rzeka.
— Weź ją „pod pachę” i leć na prawo — powiedział Gonar. — Doprowadzi nas pod przełęcz.
To nie było ani łatwe, ani proste. Rzeka wyślizgiwała się w lewo i w prawo, a na zakrętach wyskakiwały skaliste grzbiety i szczyty ginące w chmurach. Pułap to się podnosił, to zwisał nisko, zamykając maszynę w wąskiej dolinie jak w tunelu. Pierwsze porywy wiatru zabłąkanego w tych labiryntach podsadzały się znienacka pod skrzydła, rzucając samolotem.
Gonar patrzył przed siebie w napięciu. Musiał znaleźć tę przełęcz. Nie wolno było omylić się teraz, jeśli mieli wyjść cało z tej ryzykownej przeprawy. Góry po obu stronach zbiegały się coraz bliżej, jakby grożąc zamknięciem drogi przed Lichaczem, w dole pieniła się bystra Usa.
— Zaraz będzie przełom rzeki — powiedział. — Przed nim na prawo powinno być głębokie siodło, a dalej przełęcz.
Ujrzeli je w chwili, gdy rzeka zakręcała pod ostrym kątem w lewo.
— Na prawo! — zawołał. — Tam!
Suchy położył maszynę na prawą burtę, ściągnął, wyrównał prosto na lukę.
— Teraz w górę — powiedział pułkownik. — Grzbiet przełęczy wznosi się na dziewięćset metrów, więc musimy przejść nad nim w chmurach. Tylko trzymaj kurs, bo tu po obu stronach wysoko.
Silniki zawyły na pełnych obrotach i prawie natychmiast gęsta szara zasłona spadła na świat. Gdy strzałka wysokościomierza dotarła do tysiąca dwustu metrów, Gonar powiedział:
— Dosyć. Kurs i czas.
Suchy, mimo całej swej wiary w jego nieomylność, czuł rosnące napięcie nerwów. Leciał już raz tędy przy dobrych warunkach. Wiedział, że na prawo piętrzy się grzbiet ze szczytem sięgającym prawie półtora tysiąca metrów, a na lewo drugi, o dwieście metrów niższy. Jeżeli Gonar popełnił błąd, jeżeli zakręt nastąpił o pół minuty za wcześnie albo za późno…
Zabraniał sobie o tym myśleć, ale nieposłuszna wyobraźnia wymykała się jego woli. Wśród chmur czaił się trzask i łoskot zderzenia, huk wybuchających zbiorników, łopot pożaru. Czaił się, był coraz bliższy, ale nie następował.
Lecimy dobrze — upewniał się Suchy i wszystko zaczynało się od nowa.
Tak minęło piętnaście minut…
Nagle uderzył wiatr! Pilot odczuł pierwszy jego atak jak cios wymierzony od dołu. Lichacz skoczył w górę jak znarowiony koń, jęknęły ścięgna, zachłysnęły się silniki, szarpnęło sterami, zachybotało na boki.
Suchy natychmiast wyrównał i w tejże chwili pod samolotem otwarła się powietrzna studnia opadającego prądu, w którą maszyna zaczęła spadać, jakby straciła skrzydła. Wtem otrzymała nowy cios z boku. Zmiotło ją na prawo, zakołysało, wybiło z kursu i zanim zdołała powrócić do linii lotu, skręt wichru rzucił nią w lewo, podsadził się pod stery, zaszamotał skrzydłami, jakby próbował, w którą stronę łatwiej będzie wyłamać je z kadłuba, a potem znienacka porwał ją w górę.
Wszystko to trwało zaledwie kilkanaście sekund. Błyskawiczne natarcia wiatru następowały po sobie równie szybko, jak myśli pędzące przez głowę Suchego:
„Przed nami skały! Nie… Jeszcze nie… Iść w górę? A może zamknąć gaz? Co się dzieje?”
I wreszcie — jak olśnienie:
„Minęliśmy przełęcz!”
Tak było istotnie.
— Kurs na Solechard 90 stopni — powiedział Gonar. — Za dwadzieścia minut będziemy na miejscu.
Ale nie było im dane zakończyć lot w Solechardzie. Dziesięcioosobowy Jak-16, który przyleciał przed dziesiątą z Nowego Portu, został poważnie uszkodzony podczas lądowania z powodu oblodzenia śmigieł i krawędzi natarcia płatów. Pasażerowie wyszli z wypadku cało, ale obydwu pilotów trzeba było odwieźć do szpitala.
Na trasie do Nordwiku, na przestrzeni tysiąca ośmiuset kilometrów niemal bezludnej tundry, był jeszcze tylko jeden węzłowy port lotniczy: Igarka nad Jenisejem. Tam z pewnością można było liczyć na rezerwowy samolot i pilota. Ale od Igarki dzieliło ich prawie tysiąc kilometrów…
Poza tym nad całym tym olbrzymim obszarem od wielu godzin przewalała się burza arktyczna, która mogła' trwać jeszcze kilka dni. Regularny ruch na liniach lotniczych został wstrzymany, radiolokacja szwankowała z powodu gwałtownych zakłóceń, przewody telekomunikacyjne były pozrywane. Tylko w wypadkach nadzwyczajnej wagi można było pokusić się o przelot w tych okolicznościach, powierzając tak ryzykowne zadanie szczególnie doświadczonym ludziom, przy użyciu najlepszego sprzętu.
Pułkownik Gonar wiedział o tym doskonale. Wiedział także, iż prawdopodobnie nie znajdzie w promieniu dwóch tysięcy kilometrów równie dobrego pilota jak Suchy i pewniejszej maszyny niż Lichacz. Na Tajmyrze zaś umierał człowiek, którego można było uratować tylko w wypadku, jeśli ratunek nastąpiłby szybko.
To przechyliło szalę decyzji generalnego inspektora.
— Musimy lecieć dalej — powiedział, kładąc zdrową rękę na ramieniu Suchego i patrząc mu w oczy. — Musisz dolecieć do Wos-Taj III, bo nie mogę wysłać z Nordwiku samolotu sanitarnego z młodym pilotem na taką pogodę. Nie będziesz spał jeszcze osiem albo dziesięć godzin. Pomogę ci, nie pozwolę ci usnąć za sterem.
Suchy spojrzał na niego z podziwem. Skąd ten człowiek, sam cierpiący, zmęczony i niewyspany, czerpał siły, aby go podtrzymywać?
— Dasz radę? — spytał pułkownik.
— Dam, tylko mnie nie oszczędzajcie. Wy musicie spać!
Profesor Tokarow, do którego świadomości dopiero teraz dotarło, że ci dwaj ludzie są u kresu sił, rozgniewał się.
Dlaczego nie powiedzieli mu o tym wcześniej? Cóż to za postępowanie? Od czego on tu jest z nimi?
— Drogi profesorze — powiedział Gonar — nie będziecie przecież pilotować.
Tokarow wytrzeszczył na niego oczy.
— Ja myślę! — krzyknął i odwrócił się. — Gdzie jest moja torba lekarska? Gdzieście ją podzieli?
Misza kopnął się do maszyny i przyniósł staromodną, ciężką torbę. Profesor otworzył ją i niecierpliwie grzebał w jej wnętrzu, póki nie znalazł, czego szukał.
— Piętnaście kropli tego płynu zastąpi wam kilka godzin snu — powiedział potrząsając triumfalnie ciemną flaszką przed nosem Suchego.
Gonar wyciągnął po nią rękę, ale Tokarow spojrzał na niego nieufnie.
— Co to, to już nie, mój miły. Dawajcie swoją herbatę, ja wam to sam przyrządzę. I nie proście mnie o drugą dawkę dzisiaj: to jest trucizna, tak czy owak trzeba ją później odespać. Cudów nie ma!
Mimo tak autoratywnego stwierdzenia Suchy skłonny był przepisać owej „truciźnie” cudowne właściwości. Zażywszy dawkę sumiennie odmierzoną przez profesora, poczuł się niemal równie rześki jak wtedy, gdy czterdzieści godzin temu startował z Władywostoku. A przecież w ciągu dwóch kolejnych nocy spał zaledwie trzydzieści minut w Swierdłowsku.
Ale dopiero w powietrzu, siedząc za sterem Lichacza, ocenił prawdziwą wartość „cudownych” kropli.
Gonar postanowił lecieć krótszą drogą, na Nowy Port, Dudinkę, Nordwik, pozostawiając daleko na prawo zwykłą trasę lotniczą, na której leżała Igarka. W ten sposób omijali Góry Putorana i mogli stale pozostawać poniżej chmur, w których wnętrzu groziło oblodzenie. Za to utrzymanie samolotu w równowadze stało się w tych warunkach prawdziwą sztuką. Oszalały wicher cwałował przez tundrę, tańcząc i wyjąc jak stado potępieńców. Tarzał się po śnieżnej równinie, wygiętym grzbietem sięgał chmur, nagle się rozpłaszczał, zwijał się w wiry, aby tuż za nimi urwać, się, skoczyć w powietrzną przepaść i po sekundzie wyskoczyć z niej, trysnąć w górę, a potem pędzić dalej, w prawo! w lewo! skokami, zygzakami, porywając z sobą maszynę.
Na domiar złego, raz po raz gwałtowne śnieżyce przewalały się wraz z tą piekielną wichurą, otaczając samolot gęsto utkaną przędzą, która zupełnie zasłaniała i tak ledwie dostrzegalne zarysy ziemi.
Dopiero po dwu i półgodzinnej walce, gdy minęli ujście Jeniseju, za osłoną Gór Byranga huraganowy wiatr stał się mniej porywisty, choć niewiele słabszy.
Dął teraz bardziej ze wschodu, niemal od czoła, i hamował prędkość Lichacza, która spadła do trzystu kilometrów na godzinę.
Skutkiem tego do Nordwiku przybyli na resztkach benzyny. Burza uszkodziła przewody elektryczne i tylko dzięki znakomitej orientacji Gonara znaleźli lotnisko oświetlone reflektorami pobierającymi prąd z agregatów.
Do stacji arktycznej Wos-Taj III było jeszcze pięćset kilometrów: co najmniej półtorej godziny lotu ponad zupełnym pustkowiem, znów wśród szalejącego wiatru, który teraz gnał prosto znad Oceanu Lodowatego.
Suchy przebył ten ostatni etap w stanie półprzytomnym. Działanie kropli, które zażył w Solechardzie, po sześciu godzinach osłabło, a potem ustało zupełnie. Senność omotała mu zmysły, stępiła myśli, osłabiła wolę.
Gdy po uzupełnieniu zapasu paliwa i zmianie kół podwozia na płozy Misza wywołał go z biura kierownika portu, Suchy myślał, że nie zdoła doprowadzić maszyny nawet na miejsce startu.
Była czarna noc, gęsta od śniegu, wyjąca wichrem. Trzeba było odwołać się do pomocy ludzi z miejscowej osady rybackiej, aby utrzymać samolot na ziemi wbrew zakusom wiatru, który usiłował rzucić go na ściany budynków.
Gdy silniki zagrzmiały pełną mocą i maszyna po krótkim wybiegu weszła na rwący nurt powietrzny, furia wichury zdawała się osiągać szczytowe nasilenie, lecz nad spienioną powierzchnią zatoki wzrosła jeszcze bardziej. Dopiero gdy znów znaleźli się nad lądem stałym, uspokoiło się trochę.
Suchy ochłonął po gwałtownych zapasach z żywiołem i i natychmiast zaczął doznawać uczucia, jakby zapadał się w jakąś mglistą otchłań. Tylko od czasu do czasu majaczyły mu przed oczyma przyrządy, manometry, wskaźniki. Wtedy próbował uświadomić sobie ich znaczenie i nagle budził się, z odrętwienia. Leciał! Prowadził maszynę, był odpowiedzialny nie tylko za własne życie.
To otrzeźwiało go na chwilę. Rozumiał przecież całą grozę swej słabości i postanawiał, że nie ulegnie, że dotrwa do końca. Ale już po kilku minutach powieki ciążyły mu jak ołowiane, a w chwilę później znów przyłapywał się na granicy snu.
Wreszcie, po jednym z takich ocknięć zdecydował się powiedzieć o tym Gonarowi. Spojrzał na niego i nagle zrozumiał rzecz najdziwniejszą, nad którą nie zastanawiał się dotąd: zdumiewający fakt, że maszyna zachowuje stale właściwy kurs i poziom lotu, podczas gdy on sam traci świadomość, co się z nią dzieje.
Pułkownik lewą ręką trzymał uchwyt koła sterowego. Jego energiczna twarz miała wyraz napiętej, stanowczej woli. Tylko od czasu do czasu kąciki ust drgały mu lekko, jakby skurczem bólu.
On wie — pomyślał Suchy. — To on prowadzi Lichacza, nie ja…
Zrobiło mu się gorąco, nie umiał znaleźć dość mocnych słów, aby potępić samego siebie. Jak mógł do tego dopuścić?
— Spij — powiedział Gonar, nie odrywając wzroku od przyrządów. — Obudzę cię, jak trzeba będzie wylądować.
Suchy omal nie rozpłakał się z wściekłości.
— Nie będę spał! — oświadczył. — Nie zasnę już ani na sekundę. Jeżeli nie uważacie mnie za ostatnią kanalię, puśćcie ster!
— No, no — pułkownik uśmiechnął się, spełniając to życzenie. — Nie ma z czego robić dramatu. To właściwie moja wina: miałem cię budzić…
W pół godziny po ryzykownym lądowaniu na polowym lądowisku stacji arktycznej Wos-Taj III załoga samolotu Li-chacz 9737 spała już kamiennym snem. Gonar zapowiedział, że muszą wypocząć co najmniej przez dwanaście godzin, i były to ostatnie słowa, jakie doszły do świadomości Suchego. Toteż gdy w jakiejś chwili zrozumiał, że ktoś przemocą ściąga go z łóżka, zbuntował się przeciw całemu światu. Tego było już za wiele! Nie chciał o niczym słyszeć. Każdy jego nerw, każde włókno mięśni, każdy splot mózgu pożądał snu.
— Nie wstanę — mruczał. — Idźcie do diabła…
Ale postawiono go na nogi, a lodowaty, wilgotny okład na karku wrócił mu przytomność. Kierownik stacji, Guzowski i doktor Bonin podtrzymywali go, żeby nie upadł. Przed nim stał Gonar, a profesor Tokarow chodził tam i z powrotem po izbie. Łóżko, na którym usnął Misza Kozyr, było teraz puste.
Zapylał, co się stało i która godzina.
— Wpół do trzeciej rano — powiedział Gonar. — Spaliśmy cztery i pół godziny. Musimy zaraz lecieć.
Suchy patrzył na niego, nie mogąc zrozumieć znaczenia tych słów.
— Jeżeli nie zdobędziesz się na ten lot, polecę sam — dodał Gonar.
Tokarow zatrzymał się na środku pokoju.
— Jeżeli nie wytrzymacie lotu do Moskwy, ten człowiek umrze — oświadczył. — Nie zgodzę się na to, żeby inspektor Gonar prowadził samolot, mając złamaną rękę i podwyższoną temperaturę.
Suchy oprzytomniał do reszty.
— Ten człowiek? — powiedział. — To znaczy…
— Nasz człowiek — wyjaśnił Guzowski. — Nazywa się Arga.
— Ależ przecież dostarczyliśmy surowicę.
Profesor rozłożył ręce.
— Gdyby nie surowica, już by zapewne skonał. Ale i tak jego stan jest ciężki. Trzeba go natychmiast przewieźć do mojej kliniki. Jeżeli uda się tego dokonać w ciągu kilkunastu godzin, uratuję go.
— Rozumiem — powiedział Suchy. — Lecimy.
Wos-Taj III — Nordwik — Dudinka — Solechard — Archangielsk — Moskwa. Niespełna pięć tysięcy kilometrów z jednym tylko postojem dla uzupełnienia paliwa. Ponad dziesięć godzin za sterami samolotu w ciemnościach, w burzach, na barkach wichrów, w śnieżycach… Dziesięć godzin nadludzkiego wysiłku, walki z żywiołem, ze strachem, ze śmiertelnym znużeniem, z własną słabością. Nie dla zdobycia rekordu lub sławy. Po prostu dla uratowania życia człowieka…
Dyspozycyjny samolot Lichacz 9737 wylądował w Moskwie o godzinie szesnastej. Jego załoga i dwaj pasażerowie — profesor Tokarow i tajmyrski myśliwy Arga — na polecenie naczelnej dyrekcji Aerofłotu zostali natychmiast przewiezieni do kliniki Akademii Medycznej.
Pułkownik Gonar nie mógł pogodzić się z takim dziwacznym postępowaniem swoich przełożonych. Miał do załatwienia mnóstwo pilnych spraw, które czekały na niego od rana dnia poprzedniego. Wysiadając z Lichacza na lotnisku, był przekonany, że wykonał do końca zadanie, które opóźniło jego powrót, a tu kazano mu jeszcze tracić czas w gabinecie Tokarowa, w oczekiwaniu na coś czy też na kogoś, licho wie po co!
Siedzieli tam we trzech, podczas gdy profesor, zapomniawszy o ich istnieniu, zajął się wyłącznie swoim pacjentem, Argą.
Gonar był zniecierpliwiony i zły. W dodatku ból w przedramieniu dokuczał mu coraz dotkliwiej. Z irytacją spoglądał to na drzwi, za którymi przed kwadransem znikł Tokarow wraz ze swoją sekretarką czy też asystentką, to na Suchego i Kozyra, którzy natychmiast zasnęli w wygodnych fotelach.
Zapalił ostatniego papierosa, zgniótł tekturowe pudełko i zaczął się rozglądać za koszem na śmieci, gdy drzwi otwarły się cicho i do gabinetu weszła owa sekretarka, niosąc niklowaną kasetę sterylizacyjną.
Gonar spojrzał na nią przez ramię.
— Na co czekamy? — spytał. — Nie wiecie?
— Nie wiem. Profesor mnie przysłał, żeby wam zrobić zastrzyk.
— Mnie? — zdumiał się pułkownik. — Jaki zastrzyk?
— Uśmierzający. Boli was? — dotknęła lekko jego ramienia.
Rozgniewał się.
— Boli czy nie boli, ja nie mam czasu!
Wcale jej to nie zraziło. Przygotowała strzykawkę i igłę, odłamała cienką szyjkę fiolki, ściągnęła mu z ramienia bluzę, odwinęła rękaw koszuli. Nie mógł się przecież z nią mocować.
— Usiądźcie — rozkazała wskazując fotel za biurkiem. Poddał się. Cóż było robić? — Profesor przyjdzie za chwilę — powiedziała pocieszająco.
Nie poczuł nawet ukłucia igły, a gdy zabrała z powrotem swoje niklowane pudło, butelkę z eterem i watą, mruknął „Dziękuję” i zrezygnowany wyciągnął się w fotelu. Trzeba było czekać.
Nigdy później nie mógł sobie przypomnieć, jak długo to trwało. Pamiętał tylko, że ból w ramieniu zgasł prawie natychmiast i że doznał miłego uczucia spokoju i odprężenia. Ostatnim przebłyskiem świadomości przewinął mu się w uszach sygnał telefonu. Machinalnie sięgnął po słuchawkę i głowa opadła mu na ramię wyciągnięte poprzez blat biurka. Usnął.
Telefon dzwonił uporczywie i po chwili Natalia Aleksandrowna usłyszała ten powtarzający się dźwięk zza drzwi sekretariatu.
Masz tobie! Zapomniałam wyłączyć — pomyślała. — Jeszcze ich obudzi…
Wstała i szybko podeszła ku drzwiom. W tej samej chwili od strony korytarza wszedł profesor.
— No, ten człowiek będzie żył — powiedział. — Jak on się nazywa?
— Arga — odrzekła Natalia Aleksandrowna. — Zrobiłam inspektorowi Gonarowi zastrzyk, ale nie wyłączyłam telefonu. Ktoś dzwoni.
Tokarow lekceważąco machnął ręką.
— Nie obudzi się, choćby mu strzelali nad głową z armat.
Wszedł do gabinetu i zdjął słuchawkę. Zgłosił się naczelny dyrektor Aerofłotu.
— Poradziliście sobie z Gonarem?
Profesor uśmiechnął się.
— Spi — odrzekł. — Śpią wszyscy trzej.
— No, no! To z was czarodziej — powiedział dyrektor. — Jutro ich odwiedzę. Tylko pilnujcie, żeby wam nie uciekli. Gonar potrafi wyskoczyć oknem, jak się dowie, że ma zostać u was parę tygodni.
Tokarow zapewnił go, że do tego nie dopuści. Odłożył słuchawkę i obejrzał się na swoją sekretarkę.
— Natalio, musisz tego sama dopilnować — powiedział, podnosząc w górę palec, jakby jej groził. — Ja mam tego człowieka z Tajmyru. Jak on się nazywa?
— Arga - odrzekła cierpliwie Natalia Aleksandrowa.
Zakopane 1951.
Immelman (właśc. skręt Immelmana. zawrót) — manewr polegający na wykonaniu kolejno pólpętli i pólbeczki. Nazwa pochodzi od nazwiska niemieckiego asa lotniczego z I wojny światowej, który pierwszy wykonał tę figurę akrobacji w walce powietrznej.
Korkociąg — figura akrobacji lotniczej polegająca na szybkim obrotowym ruchu samolotu ze znacznym pochyleniem w dół po pionowej linii śrubowej o dużym skoku.
Derywacja — różnica kursu powstająca wskutek znoszenia samolotu przez wiatr boczny.
Żółte kołnierze — lotnicy. W latach dwudziestych mundur lotniczy różnił się od mundurów innych rodzajów broni tylko ciemnożółtymi patkami na kołnierzu.
Garbiński Jerzy Wojtyga Adam, Laguna Aleksander i in. są osobami autentycznymi. Autor pisze o nich szerzej w drugim tomie swoich pamiętników pt. Wiatr w podeszwach.
Laszować się — wykonywać pierwszy samodzielny lot bez instruktora.
Warunki (właśc. loty warunkowe) — doskonalące loty ćwiczebne w szkołach pilotażu (ósemki, spirale, lądowanie na sygnał z ziemi itd.), których poprawne wykonanie stanowi warunek przejścia ucznia na następny, trudniejszy do opanowania typ samolotu.
Przepadanie — magla strata wysokości (od jednego do kilkudziesięciu metrów) wskutek przejścia samolotu przez strefę prądu zstępującego.
Znak T — znak ułożony na lotnisku z dwu płacht białego płótna wskazujący kierunek lądowania pod wiatr.
Spirala — figura akrobacji lotniczej polegająca na powolnym wytracaniu wysokości lotem ślizgowym po linii śrubowej o małym skoku, z nieznacznym pochyleniem samolotu w dół.
Mollison Amy — słynna pilotka i rekordzistka angielska.
Looping (pętla) — figura akrobacji lotniczej polegająca na zatoczeniu przez samolot koła w płaszczyźnie pionowej. Przy zwykłej pętli (rozpoczynanej łukiem w górę) pilot znajduje się wewnątrz zataczanego koła, głową ku jego środkowi, przy czym silą odśrodkowa przyciska go do siedzenia. Przy pętli odwróconej (rozpoczynanej łukiem w dół) siła odśrodkowa dąży do wyrzucenia pilota z samolotu.
Orczyk — część mechanizmu sterowego służąca do poruszania sterem kierunkowym. Składa się z rury stalowej lub beleczki drewnianej umocowanej na pionowej osi przechodzącej przez jej środek w kabinie pilota w odległości pozwalającej na poruszanie beleczką nogami w lewo i w prawo.
Renversement (przewrót) — figura akrobacji lotniczej polegająca na wykonaniu szybkiego zwrotu w tył przez podciągnięcie samolotu w górę i zejście do poziomu w przeciwną stronę ślizgiem na skrzydło.
pikować (właśc. nurkować) — lecieć stromo w dół.
padanie liściem — figura akrobacji lotniczej polegająca a wymuszeniu zachowania się samolotu podobnie do liścia spadającego z drzewa przy bezwietrznej pogodzie.
korkociąg odwrócony — wykonywany na plecach, do góry podwoziem.
Beczka — figura akrobacji lotniczej polegająca na obróceniu samolotu wzdłuż jego osi podłużnej o 360 stopni. Półbeczka — połowa takiego obrotu, co w wyniku daje odwrócenie samolotu z położenia normalnego do położenia na plecach (do góry podwoziem) lub odwrotnie.
Amerykan (właśc. start amerykański) — start z ostrym podciąganym zakrętem o 180 stopni zaraz po oderwaniu się samolotu od ziemi.
Guynemer Georges — pilot francuski (1894 — 1917) zwycięzca w 54 pojedynkach lotniczych. Zginął zestrzelony. Fonck René — pilot francuski (1894 — 1953) as lotnictwa fr., zwycięzca w 75 pojedynkach lotniczych.
Richthofen Manfred von — as niemieckiego lotnictwa myśliwskiego z I wojny światowej. Po 16 zwycięskich walkach powietrznych dowódca 11 eskadry. Po 80 zwycięstwach zestrzelony w 1918 r. przez angielskiego pilota niewiadomego nazwiska. Boe1ke — as niemieckiego lotnictwa myśliwskiego z I wojny światowej, miał 40 zwycięstw. Zginął w r. 1916 wskutek zderzenia w powietrzu z innym pilotem niemieckim.
Lotnictwo towarzyszące — według koncepcji z przełomu lat dwudziestych i trzydziestych integralnie związane z wojskami lądowymi i-towarzyszące dywizjom piechoty i brygadom kawalerii we wszelkich poczynaniach na froncie. Pluton towarzyszący — trzy do - sześciu samolotów.
Płachty sygnalizacyjne — do porozumiewania się wojsk lądowych z lotnikiem. Miały kształt wydłużonych prostokątów, z których można było układać odpowiednie znaki ujęte w kodzie łączności.
Opeel (właśc. o. p.-l.) — obrona przeciwlotnicza.
Woreczek meldunkowy — wstęga jaskrawo barwionej tkaniny bawełnianej lub płóciennej, zakończona woreczkiem z piaskiem (dla obciążenia) i kieszenią (na meldunek).
Goniometr — stacja radiowa z anteną kierunkową, która pozwala na ustalenie kierunku, z którego zbliża się samolot nadający sygnały rozpoznawcze. Przy współpracy z innymi stacjami goniometrycznymi można wyznaczyć pozycję lecącego samolotu (długość i szerokość geograficzną).
Pe1eng (namiar) — kąt między pewnym stałym kierunkiem (zwykle 0 stopni) a kierunkiem na dany obiekt (w danym przypadku — samolot).
Na fali 125 m — na tej fali pracowały w okresie międzywojennym radiostacje do utrzymywania łączności między ziemią a samolotami.
OTT — według międzynarodowego kodu łączności lotniczej pozycja samolotu wyznaczona w przestrzeni przez przecięcie się jego namiarów wykonanych przez co najmniej dwie współdziałające stacje goniometryczne.
Fix (ang.) — ustalenie pozycji samolotu.
Pilocik — mały spadochronik pomocniczy-wyzwalający się natychmiast po zerwaniu bezpiecznika; służy do szybkiego rozwinięta właściwego spadochronu po skoku.
Kossowski Jerzy — płk, ur. 1892 r. w Grodnie. Ukończył szkołę pilotów w Sewastopolu, potem walczył w lotnictwie polskim we Francji (1917 — 1919), wrócił do Polski z armią gen. Hallera. Kolejno dowódca eskadry, dywizjonu i szef lotnictwa armii. W latach dwudziestych dowodził dywizjonem myśliwskim 1 pułku lotniczego, potem 11 pułkiem myśliwskim w Lidzie, a od r. 1929 pracował jako cywilny oblatywacz PZL (Polskich Zakładów Lotniczych) w Warszawie. Jeden z najlepszych pilotów akrobatycznych.
Orliński Bolesław — ur. 1899 r. w Kamieńcu Podolskim, znakomity pilot myśliwski, później cywilny oblatywacz PZL. W r. 1926 wsławił się przelotem Warszawa — Tokio i z powrotem na seryjnym samolocie Breguet XIX. W czasie II wojny światowej dowodził polskim dyonem bombowym w Wielkiej Brytanii. Autor wspomina o nich obu w drugim tomie swoich pamiętników pt. Wiatr w podeszwach.
Mae westka (z ang.) — kamizelka lotnicza nadymana powietrzem z butli. Amerykańscy i angielscy piloci przezwali ją tak żartobliwie od nazwiska aktorki amerykańskiej odznaczającej sdę bardzo obfitymi kształtami.
Dinghy — łódka ratunkowa nadymana powietrzem z butli.
Wing Commandor — (ang.) w lotnictwie brytyjskim dowódca skrzydła (2 — 3 dywizjonów); stopień odpowiadający podpułkownikowi.
Loksodroma — linia przecinająca południki pod stałym kątem.
111