Meissner Janusz Moje złego początki

background image

Janusz Meissner

Moje z�ego pocz�tki

Wydawnictwo Literackie

Krak�w, 1973

background image

SPIS TRE�CI

Cz�� pierwsza

......................................................................................................................................................

Hangar nr 7

.............................................................................................................................................................

background image

Bia�y Reporter

....................................................................................................................................................

background image

Sznur pereďż˝

.........................................................................................................................................................

background image

Katastrofy w Montpeltier

.......................................................................................................................................

background image

Dzwon z Lamartin

..................................................................................................................................................

background image

Przesy�ka z Chartum

..........................................................................................................................................

background image

Licznik z czerwon� strza�k�

.......................................................................................................................

Mniszka z Monte Benito

........................................................................................................................................

Cz�� druga

...........................................................................................................................................................

Kanalia

....................................................................................................................................................................

background image

Lodowa �mier�

...............................................................................................................................................

background image

Ostatni lot

...............................................................................................................................................................

background image

As

............................................................................................................................................................................

background image

Sprawa kapitana Croisseta

......................................................................................................................................

background image

Na manewrach

........................................................................................................................................................

background image

Na fali 125 metr�w

.............................................................................................................................................

background image

Kaprys �jedwabnego przyjaciela�

..................................................................................................................

background image

Kwiaty

— Owoce

— Warzywa

..............................................................................................................................

background image

Wyrzuciďż˝ bomby!

...............................................................................................................................................

background image

Pocztďż˝ lotniczďż˝

................................................................................................................................................

background image

Ha�bi�cy czyn porucznika Herberta

...............................................................................................................

background image

Ka�dy kurs p�nocny prowadzi do bazy

..........................................................................................................

background image

Wyprawa na Krzyďż˝

.............................................................................................................................................

Na Tajmyrze umiera cz�owiek

...........................................................................................................................

background image

Cz�� pierwsza

ďż˝ nie z tej ziemi

background image

Hangar nr 7

Ju� od d�u�szego czasu w hangarze oznaczonym numerem 7 �straszy�o�.

Tak przynajmniej utrzymywa� str� nocny �ubiak, kt�ry by� przecie�
cz�owiekiem wiarygodnym: nie pi� i nie rzuca� s��w na wiatr. Mimo to nikt nie
wierzy� w te jego opowie�ci i dopiero wypadki, kt�re wydarzy�y si� pewnej nocy
w ko�cu sierpnia, przekona�y sceptyk�w, �e �ubiak m�wi! prawd�.

Hangar nr 7 zbudowano dla balon�w sterowych podczas wojny europejskiej. Sta� na

uboczu, z dala od nowych �elazobetonowych hangar�w, w k�cie lotniska, mi�dzy
lasem a cmentarzem �ydowskim. Jeszcze zanim lotnisko przesz�o pod zarz�d Aeropolu,
drewnian� hal� przeznaczono na tymczasowy sk�ad wrak�w. Le�a�y tam
po�amane skrzyd�a i kad�uby z uszkodzonymi silnikami i kikutami �migie�, ze
zwichrowanymi podwoziami i pogi�tymi sterami. Wi�kszo�� tego z�omu
pochodzi�a z okresu, kiedy tu by�a wojskowa szko�a pilot�w, lecz przybywa�o go
nadal wskutek wypadk�w, kt�re przecie� zdarzaj� si� na ka�dym lotnisku.
Zar�wno dlatego, jak z powodu bliskiego s�siedztwa z cmentarzem, hangar nazywano
potocznie �trupiarni��. By�o to ponure miejsce, rzadko odwiedzane przez
kogokolwiek, zaro�ni�te chwastami i krzakami, po�r�d kt�rych wznosi�y si�
wysokie, poczernia�e �ciany z pr�chniej�cych desek. Dzi� zamiast hangaru istnieje
plac tenisowy, ciesz�cy si� du�� frekwencj�. Od wiosny do jesieni s�ycha�
tam weso�e okrzyki, �miechy i oklaski kibic�w.

Owej nocy, prze�omowej w dziejach hangaru, szala�a burza, kt�ra nast�pi�a po

dniu bardzo upalnym i dusznym. Wieczorem leniwe chmurzyska zbi�y si� w ciemn�
mas� na widnokr�gu i kot�owa�y si� tam w ciszy, przygotowuj�c atak. Daleki
grzmot potoczy� si� g�ucho, a potem zerwa� si� pierwszy podmuch wiatru.
Pohula� w krzakach, obudzi� li�cie drzew i dmuchn�wszy znienacka w wielk�
�ysin� piasku na skraju lotniska, chwyci� z niej za ogon tuman py�u, wywin�� go
w g�r�, zakr�ci� i cisn�� w g�szcz cmentarza mi�dzy szeregi nagrobkowych
tablic. Buszowaďż˝ tam jakiďż˝ czas w ciasnych alejkach, aďż˝ wreszcie przycichďż˝ i tylko
pe�za� nisko przy ziemi, jakby robi� przegl�d terenu przysz�ych awantur. Po chwili
zawia� znowu, tym razem silniejszy, bardziej porywisty. Chmury p�dzi�y teraz od
zachodu, przerzucaj�c si� zygzakami b�yskawic, grzmot dudni� raz bli�ej, raz
dalej, a� wtem piorun uderzy� z trzaskiem i run�a ulewa.

W pokoju s�u�bowej brygady mechanik�w by�o pe�no dymu z papieros�w.

Ludzie siedzieli doko�a sto�u i grali w karty, nie oczekuj�c ju� czyjegokolwiek
przylotu w tďż˝ burzliwďż˝ pogodďż˝.

— Aleďż˝ leje — powiedziaďż˝ starszy majster Frďż˝cek, spoglďż˝dajďż˝c na szyby, po

kt�rych sp�ywa�y strumienie wody.

— A niech leje — mrukn�� jego pomocnik Michalski. — Niechby nawet do koďż˝ca

background image

tygodnia, toby sobie cz�owiek troch� odpocz��.

Fr�cek rozdawa� karty. Naprzeciw niego siedzia� najm�odszy z brygady,

Kuli�ski, kt�remu tym razem fatalnie nie sz�a karta. Przegra� niemal wszystko, co
mia� przy sobie, ale ci�gle jeszcze liczy�, �e mo�e si� odegra�. I oto dosta�
z r�ki cztery kr�le!

Nie ďż˝pieszyďż˝ siďż˝ — pomyďż˝laďż˝. — Zaczekaďż˝, niech kto inny zacznieďż˝
Za oknami wiatr wy� i gwizda�, deszcz zacina� po szybach, grzmoty przewala�y

si� po niebie. Ale teraz do tych odg�os�w do��czy� si� jeszcze inny: trzask i
zgrzyt, i znowu trzask, jakby co� z impetem uderza�o w drewnian� �cian�
�trupiarni� odleg�ej tylko o par�set krok�w. Wszyscy unie�li g�owy.
Michalski z�o�y� swoje karty, wsta� i podszed� do okna.

— Nic nie widaďż˝ — powiedziaďż˝. — Co to moďż˝e byďż˝?
— Wrota — odrzekďż˝ Frďż˝cek. — Musiaďż˝y byďż˝ nie zamkniďż˝te jak siďż˝

nale�y, a teraz jeszcze si� ta buda zawali. Id� no i zobacz.

Michalski nie miaďż˝ na to najmniejszej ochoty.
— Zaraz — powiedziaďż˝ niechďż˝tnie. — Moďż˝e byďż˝my przedtem rozegrali ten bank.
Usiad� i wolno �filowa�� karty, a potem podwoi� stawk� i spojrza� na

starszego majstra. Ale Fr�cek przecz�co pokr�ci� g�ow�.

— Dwadzieďż˝cia i dwadzieďż˝cia — powiedziaďż˝ Kuliďż˝ski.
— Nďż˝ki na stďż˝, bracie — odrzekďż˝ Michalski.
— Dam kwit, na pierwszego pďż˝acďż˝.
— Niech bďż˝dzie. Ale jak przegrasz, to pďż˝jdziesz zrobiďż˝ porzďż˝dek z tymi drzwiami.
— Dobrze, dobrze. Graj.
Michalski przebi�, Kuli�ski zn�w zap�aci� kwitem, ale ju� nie

podwy�sza� stawki.

— Nie chcďż˝ ciďż˝ za bardzo oskubaďż˝ — powiedziaďż˝ wykďż˝adajďż˝c swoje cztery

kr�le. Ale Michalski przekrzywi� g�ow� i spojrza� na niego spode �ba:

— Trochďż˝ maďż˝o — oďż˝wiadczyďż˝ kďż˝adďż˝c kolejno rzďż˝dem cztery asy. —

Id� zobaczy�, co si� tam dzieje w �trupiarni�. Przyjemnej drogi!

Deszcz ustawa� powoli, ale wicher wzm�g� si� jeszcze bardziej. Kuli�ski

w�o�y� na kombinezon p�aszcz nieprzemakalny i szed� teraz na prze�aj,
staraj�c si� omija� rozleg�e ka�u�e. Nie mia� w�tpliwo�ci, �e to w
si�dmym hangarze co� zgrzyta i strzela coraz g�o�niej. Musia� przej�� obok
cmentarza, aby si� tam dosta� niemal po omacku w zupe�nych ciemno�ciach.
Szed� potykaj�c si�, niepewny, czy obra� w�a�ciwy kierunek, ale wkr�tce
natkn�� si� na zaro�la i krzaki, a potem namaca� siatk� otaczaj�c� cmentarz.
Mia� nieprzyjemne uczucie, �e kto� skrada si� za nim, w pami�ci stan�y mu
wszystkie opowiadania o niesamowitych zjawiskach w �trupiarni�. Mimo to szed� dalej,
mocuj�c si� z wichur�, gdy wtem co� chwyci�o go za po�� p�aszcza i
zatrzyma�o w miejscu. Serce skoczy�o mu do gard�a, a jednocze�nie tu� blisko, za
wysok� czarniejsz� od mrok�w nocy �cian� hangaru rozleg� si�
przejmuj�cy zgrzyt i suchy trzask. Kuli�ski szarpn�� si� w bok, zawadzi� o
co� nog� i upad� jak d�ugi. Wyda�o mu si�, �e us�ysza� zduszony,
drwi�cy �miech. Zerwa� si�, ale omal zn�w nie straci� r�wnowagi: co�
pl�ta�o mu nogi� Pochyli� si� i namaca� drut kolczasty. Zakl�� g�o�no,

background image

wyswobodzi� si� z uwi�zi, okr��y� ko�ki stanowi�ce resztki p�otu i
wreszcie dotar� do przedniej �ciany hangaru.

Zgodnie z przypuszczeniami starszego majstra, jedno skrzyd�o sk�adanych wr�t

by�o otwarte. Wiatr miota� nim tam i z powrotem przy akompaniamencie zgrzytania rolek
o �elazn� szyn� i og�uszaj�cych trzask�w drewna zderzaj�cego si� ze
�cian� hali. Kuli�ski natychmiast odkry� przyczyn� tego stanu rzeczy:
zardzewia�y zatrzask, kt�ry zaci�� si� i nie zaskoczy�. Uda�o mu si�
usun�� zaci�cie, ale kiedy chcia� zamkn�� wrota, zauwa�y�, �e otwarte
s� tak�e ma�e drzwiczki boczne po prawej stronie w g��bi hangaru. Zawaha�
si�: instalacja o�wietlenia od dawna by�a uszkodzona. By�o mu jako� nieswojo,
lecz przem�g� si� i wszed� do ciemnego wn�trza. Potykaj�c si� o jakie�
szcz�tki, omijaj�c kad�uby samolot�w, na kt�re raz po raz natrafia� po omacku,
dotar� do owych ma�ych drzwi, zamkn�� je, przekr�ci� klucz i machinalnie
w�o�y� go do kieszeni p�aszcza. Ju� by� w po�owie drogi powrotnej, gdy
gwa�towny podmuch wiatru pchn�� skrzyd�o wr�t, zatrzasn�� je, a zwolniony
zamek zaskoczy� i � wyj�cie t� drog� zosta�o odci�te.

Kuli�skiego otoczy�y teraz jeszcze g��bsze ciemno�ci. Serce bi�o mu o

�ebra i pot wyst�pi� na czo�o. Przez chwil� sta� jak skamienia�y, w
oczekiwaniu, �e lada sekunda zacznie si� dzia� co� niesamowitego. Ale w ciemnej
hali panowa� spok�j. Tylko na zewn�trz wiatr hula�, siek�c falami deszczu.

Muszďż˝ wyj�� bocznymi drzwiami — pomyďż˝laďż˝ mechanik. — Muszďż˝ je

znale��

Z trudem, macaj�c przed sob� r�kami, odnajdywa� drog� wzd�u� prawej

ďż˝ciany, aďż˝ dotarďż˝ do drzwiczek, ktďż˝re byďż˝ zamkn�� — przed kilku minutami?
ďż˝przed godzinďż˝? — nie zdawaďż˝ sobie sprawy, kiedy to byďż˝o. Siďż˝gn�� po klucz,
ale kieszeďż˝ byďż˝a pusta. I — w dodatku — dziurawaďż˝

Szukanie zgubionego klucza zda�o mu si� w tych warunkach beznadziejne, wi�c

postanowi� raz jeszcze wr�ci� do g��wnych wr�t i spr�bowa�
podwa�y� zatrzask od wewn�trz. Ale tym razem nie m�g� jako� trafi�:
wpada� na po�amane podwozia i skrzyd�a, zrani� si� czym� w czo�o,
kilkakrotnie zapl�ta� si� w stalowych linkach ster�w i wreszcie ca�kiem straci�
orientacj�. Usiad� wi�c na jednym z walaj�cych si� blaszanych zbiornik�w po
benzynie i, zrezygnowany, zdecydowa� si� czeka�: mo�e tu po niego przyjd�,
je�eli jeszcze nie u�o�yli si� do snu?

Siedzia� ju� przez d�u�sz� chwil�, kiedy us�ysza� za sob� jakie�

kroki. Obejrza� si�. Jego wzrok przywyk�y do mrok�w rozr�nia� sylwetki
dw�ch najbli�szych samolot�w. Dalej rozpo�ciera�a si� bezkszta�tna, czarna
jak sadza ciemno��. Lecz kroki zbli�a�y si�, a potem, w odleg�o�ci kilku
metr�w kto� si� zatrzyma�.

— Kto tam? — zawoďż˝aďż˝ mechanik.
Nikt mu nie odpowiedzia�, ale najbli�szy wrak samolotu poruszy� si�, lotki u

ko�c�w skrzyde� zaskrzypia�y i zmieni�y po�o�enie, jakby kto�
przesun�� dr��ek sterowy na burt�. Kuli�ski poczu� zimny dreszcz
wzd�u� grzbietu. Patrzy�, wstrzymuj�c oddech�

Samolot drgn��, pochyli� si� nieco, a potem zn�w lotki i stery poruszy�y

si� tam i z powrotem. To by�o nieprawdopodobne, zdumiewaj�ce, a zarazem okropne.
Ale Kuli�skiemu przemkn�a przez g�ow� my�l, �e wszystko to mo�e by�
dzie�em Michalskiego, kt�ry si� tu za nim zakrad�, aby nap�dzi� mu strachu.

background image

Nie mia� czasu rozwa�y� tej ewentualno�ci: us�ysza� charakterystyczne

cmokni�cie szprycy do benzyny;, kto� wstrzykn�� mieszank� do cylindr�w przed
zapuszczeniem silnika!

Nieprzeparta ciekawo�� poci�gn�a go teraz do rozbitego samolotu; musia�

zobaczyďż˝ z bliska.

By� to stary, nie u�ywany obecnie Potez, rozbity chyba w �miertelnej kraksie.

Zgniecione, po�amane skrzyd�a, podwozie i przednia cz�� kad�uba oraz na p�
wywa�ony z legar�w silnik ze strzaskan� jedn� �opat� �mig�a
�wiadczy�y o tym dobitnie. Kuli�ski obszed� zwichrowane skrzyd�o, zbli�y�
siďż˝ do kabiny pilota i — cofn�� siďż˝ przeraďż˝ony. Za sterami siedziaďż˝ upiďż˝r z
twarz� zalan� krwi�, kt�ra zastyg�a soplami na szyi, ze zniekszta�conym nosem i
p�kni�t� czaszk�. Siedzia� i najwyra�niej zamierza� uruchomi� silnik!

— Kontakt — rozlegďż˝ siďż˝ chrapliwy szept.
Z cylindr�w bluzn�y k�pki dymu, kikut �mig�a wykona� p�tora obrotu

i — silnik ruszyďż˝! Ruszyďż˝ i pracowaďż˝, choďż˝ leďż˝aďż˝ tu chyba od paru lat i choďż˝
musiaďż˝ po tej kraksie mieďż˝ powyrywane przewody paliwa i smaru! Pracowaďż˝ coraz
g�o�niej, a �ciany ogromnej hali rezonowa�y, odpowiadaj�c echem.

Niemoďż˝liwe, ďż˝eby tego haďż˝asu nie usďż˝yszeli w dyďż˝urce — pomyďż˝laďż˝

Kuli�ski i poczu� si� nieco ra�niej.

W tej chwili silnik przycichďż˝.
— Siadajcie — powiedziaďż˝ upiorny pilot. — Prďż˝dzej! Kuliďż˝ski wzruszyďż˝

ramionami.

— Idďż˝ do cholery — warkn��. — Gďż˝upie kawaďż˝y! Wy��cz silnik,

Michalski. Wy��cz, p�ki si� nie zdenerwuj�.

— Siadajcie za mnďż˝ — powtďż˝rzyďż˝a zjawa. Kuliďż˝ski ujrzaďż˝ jej szkliste oczy w

straszliwie poranionej twarzy. Odwaga zacz�a go opuszcza�. Jaka� dziwna si�a
ci�gn�a go do gondoli wraku. Postawi� nog� na stopniu, potem wspi�� si�
wyďż˝ej i sam nie wiedzďż˝c jak, znalazďż˝ siďż˝ w kabinie, a potem — juďż˝ chyba z
nawyku — zapi�� pasy.

Silnik zawarcza� pe�n� moc� i samolot potoczy� si� naprz�d.
To ďż˝mierďż˝ — pomyďż˝laďż˝ mechanik.
Zobaczy� jeszcze tu� przed sob� szpary mi�dzy deskami oszalowania, poczu�

jakby mu�ni�cie delikatnej zas�ony i p�d ch�odnego powietrza. Spojrza� w d�.
Lotnisko sp�ywa�o pod stery, a rozbity Potez lecia� w stron� lasu. Mrok rzednia�,
zaczyna� si� �wit i mo�na by�o rozr�ni� szczeg�y terenu. Lecz
wysoko�� ros�a i po chwili wrak samolotu wszed� w chmury. Jednostajnie szary
klosz przes�oni� wszystko doko�a.

Wtem trz�s�cy silnik zwolni� obroty, samolot pochyli� si� gwa�townie i

wykonawszy p� obrotu zawis� na plecach zadzieraj�c �eb w g�r�. Pilot
wypad� z kabiny i spad� jak worek piasku. Kuli�ski us�ysza� g�uche uderzenie o
ziemi� i jednocze�nie ujrza� ciemny g�szcz lasu, kt�ry p�dzi! teraz wprost ku
niemu.

Nikt z mechanik�w dy�urnej brygady nie przej�� si� ca�onocn�

nieobecno�ci� Kuli�skiego. Przypuszczali, �e zamkn�wszy wrota hangaru chcia�
tam przeczeka� ulew�, a p�niej, przekonany, �e tej nocy nie b�dzie nic do roboty,
wymkn�� si� do domu.

background image

— To mu nie ujdzie na sucho — powiedziaďż˝ starszy majster.
Ale ograniczy� si� do kr�tkiej notatki w ksi��ce s�u�bowej: �Majster

Kuli�ski oddali� si� podczas nocnego dy�uru i nie powr�ci��.

Przy g��wnej bramie paru in�ynier�w i kilkunastu robotnik�w z warsztat�w

otacza�o miejscowego le�nika, kt�ry, �ywo gestykuluj�c, opowiada� o
niezwyk�ym odkryciu, jakiego dokona� tego ranka. W po�cigu za wnykarzem szed�
przez rozleg�e bagno �r�dle�ne i natkn�� si� na zw�oki cz�owieka w
kombinezonie lotniczym. Zw�oki w stanie rozk�adu�

— To bďż˝dzie chyba porucznik Skowroďż˝ski! — zawoďż˝aďż˝ Frďż˝cek, ktďż˝ry

w�a�nie nadszed�.

— Pamiďż˝ta pan ten wypadek? — spytaďż˝ inďż˝ynier z biura konstrukcyjnego, ktďż˝ry

zna� Skowro�skiego.

— Pamiďż˝tam, naturalnie. To byďż˝o rďż˝wno rok temu. Porucznik poleciaďż˝ na tym

starym Polezie, kt�ry mia� p�j�� na z�om. Nad lasem maszyna przesz�a na
plecy i run�a na ziemi� niedaleko prochowni, ale pilota nigdy nie znaleziono.

A terazďż˝
— Wody gruntowe wezbraďż˝y po ostatnich deszczach i wczorajszej ulewie —

powiedziaďż˝ leďż˝niczy. — Moďż˝e dlatego ciaďż˝o wypďż˝ynďż˝o z trzďż˝sawiskaďż˝

— Moďż˝liwe — zgodziďż˝ siďż˝ inďż˝ynier. — Zapewne wtedy Skowroďż˝ski poleciaďż˝

nie zapiawszy pas�w i wyrzuci�o go z kabiny, kiedy maszyna znalaz�a si� w
po�o�eniu odwr�conym.

— Tak orzekďż˝a komisja badaďż˝ wypadkďż˝w lotniczych — potwierdziďż˝ starszy

majster. — Ale szukaliďż˝my porucznika przez tyle dni i dopiero terazďż˝

— Tam nikt go nie mďż˝gďż˝ szukaďż˝ — powiedziaďż˝ leďż˝niczy. — Trzeba dobrze

zna� ten teren, aby tamt�dy przej��. Ja sam nie znalaz�bym topielca, gdyby go pies
nie wytropiďż˝. To jak? — zapytaďż˝ po chwili. — Panowie dacie znaďż˝ policji?

Samoch�d ci�arowy i wozy policyjne zjecha�y z szosy na kr�t�, nie

utwardzon� drog� i zatrzyma�y si� za mostkiem przerzuconym nad b�otnistym,
leniwym strumykiem, kt�ry dalej rozlewa� si� szeroko na grz�skiej, poros�ej
olszyn� polanie. Wszyscy wysiedli i szli g�siego za le�nikiem. Las by� tu
skar�owacia�y, grunt nier�wny, g�bczasty, podbiegaj�cy rdzaw� wod�.
Wkr�tce drzewa si� przerzedzi�y i ust�pi�y miejsca zaro�lom �ozy. Tu
zaczyna�o si� bagno.

— Uwaga — powiedziaďż˝ leďż˝niczy. — Trzeba teraz skakaďż˝ z kďż˝py na kďż˝pďż˝,

tylko moim �ladem.

Trzciny, sitowie i wysoka po pas trawa kry�y zdradliw� topiel mi�dzy k�pami

pozosta�ymi po dawno �ci�tych drzewach i zgni�ych pniach. Wy�e�
poprzedzaj�cy swego pana zbacza� w lewo i w prawo, tapla� si� w wodzie,
zawraca� i zn�w zapuszcza� si� na boki. Wtem stan�� i po chwili szczekn��
kr�tko.

— Zaczekajcie — leďż˝nik podniďż˝sďż˝ rďż˝kďż˝. — On coďż˝ jeszcze znalazďż˝,

p�jd� zobaczy�.

Pies sta� twardo na niewielkiej, suchszej wynios�o�ci gruntu. Le�niczy dotar�

tam za nim, zapadaj�c po kolana w grz�zawisku. Po chwili da� si� s�ysze� jego
g�o�ny okrzyk i Fr�cek oraz dwaj posterunkowi policji przebrn�li tam tak�e.

Na zgniecionej trawie le�a� cz�owiek w podartym p�aszczu nieprzemakalnym.

background image

Blada twarz by�a pokrwawiona, d�onie nosi�y �lady skalecze� i zadrapa�.

— Kuliďż˝ski! — zawoďż˝aďż˝ starszy majster. — Co mu siďż˝ staďż˝o?
Kuli�ski ockn�� si� z omdlenia czy te� z twardego snu. Z pocz�tku nie

m�g� sobie uprzytomni�, sk�d si� tu wzi��. Dopiero po d�u�szej chwili
stan�y mu w pami�ci prze�ycia ostatniej nocy. Ale jego m�tna relacja nikogo nie
przekona�a. Kapitan z wydzia�u �ledczego wzruszy� ramionami.

— Chyba sami rozumiecie, ďż˝e nie moďż˝na w te bajki uwierzyďż˝. Ile wypiliďż˝cie

wczoraj?

Kuli�ski spojrza� na niego spode �ba.
— Nie piďż˝em w ogďż˝le. Ten Potez, na ktďż˝rym lecieliďż˝my, powinien tu byďż˝

gdzie� niedaleko, a cia�o pilota� Jak je znajdziecie, to b�dzie najlepszy dow�d�

Kapitan przerwaďż˝ mu zniecierpliwiony:
— Ten pilot zgin�� przed rokiem, a samolot rozbiďż˝ siďż˝ rzeczywiďż˝cie niedaleko

st�d, ale tak�e rok temu. Wi�c jak? Brali�cie udzia� w tym fatalnym locie?

— Ja sam tego nie rozumiem — odrzekďż˝ mechanik, — A przecieďż˝ tak byďż˝o, panie

kapitanie� W si�dmym hangarze z pewno�ci� brak tego Poteza. Ale powinien tam
byďż˝ klucz od bocznych drzwi, o d z a m k n i ď ż ˝ t y c h b o c z n y c h d r z w i !
Wypad� mi z kieszeni, wi�c nie mog�em wyj�� z tego hangaru, bo g��wne
wrota si� zatrzasn�y�

— Dobrze — powiedziaďż˝ oficer. — Zbadamy to pďż˝niej.
Tymczasem wydobyto zw�oki pilota, za�adowano do policyjnego wozu sanitarnego i

ca�y konw�j powr�ci� na lotnisko, gdzie nast�pi�y dalsze dochodzenia.

Str� nocny �ubiak zezna�, �e zdarzy�o mu si� niejednokrotnie s�ysze�

warkot silnika dochodz�cy z hangaru nr 7 i �e widywa� tam poruszaj�ce si�
�wiat�a. Nie zagl�da� do wn�trza hali z obawy przed niesamowitymi zjawami,
kt�re tam wed�ug niego przebywa�y, ale sk�ada� o tym meldunki kierownikowi
administracyjnemu. Nie odnosi�o to jednak �adnego skutku: wy�miewano go albo
wzruszano ramionamiďż˝

�ubiak by� przekonany, �e majstrowi Kuli�skiemu istotnie przydarzy�o si�

wszystko to, co opowiedzia� i w co pan kapitan nie chcia� uwierzy�. Ubieg�ej nocy
wprawdzie nie opuszcza� wartowni, ale zdawa�o mu si�, �e w si�dmym hangarze
zn�w dzieje si� co� dziwnego�

Przysz�a kolej na ogl�dziny �trupiarni�. Na rozmi�k�ej �cie�ce ko�o

cmentarza zaczyna�y si� wyra�ne �lady zmierzaj�ce w tamt� stron�. Kapitan
por�wna� je z odciskami but�w Kuli�skiego. Zgadza�y si� najzupe�niej.
Prowadzi�y do g��wnych wr�t, kt�re mo�na by�o otworzy� tylko z
zewn�trz. Kiedy mechanicy uporali si� z nimi, kapitan z naczelnym dyrektorem Aeropolu
weszli do �rodka. Wszyscy inni oczekiwali na betonowej p�ycie, aby nie zaciera�
�lad�w.

Po d�u�szej chwili kapitan wezwa� Kuli�skiego. Mechanik rozejrza� si� po

wn�trzu, kt�re ton�o w p�mroku. Nie, nie by� pewien, w kt�rym miejscu sta�
ten wrak samolotu. W ka�dym razie nie by�o go teraz w hangarze.

— A ten klucz? — spytaďż˝ kapitan. — Poznajecie go?
— Tak — odrzekďż˝ Kuliďż˝ski. — To jest klucz od bocznych drzwiczek. Zgubiďż˝em go

wczoraj, i by�o ciemno, wi�c�

background image

— Dobrze. Otwďż˝rzcie te boczne drzwi.
— To tam, w drugim koďż˝cu, na prawo — powiedziaďż˝ mechanik. — Proszďż˝.
Nie bez trudno�ci dotarli do bocznej �ciany w g��bi i Kuli�ski przekr�ci�

klucz w zamku, potem nacisn�� klamk� i otworzywszy drzwiczki, usun�� si� na
bok. Kapitan wyjrza� za pr�g. Na gliniastym, jeszcze wilgotnym gruncie nie by�o
�adnych �lad�w: od dawna nikt t�dy nie chodzi�.

— To dziwne — zauwaďż˝yďż˝ dyrektor. — Nie ma ďż˝ladďż˝w, ďż˝eby ktoďż˝

wychodzi�, wi�c jakim sposobem ten cz�owiek m�g� opu�ci� hangar i
znale�� si� o trzy lub cztery kilometry st�d, w g��bi lasu?

Kapitan nie odpowiedzia�. Uwa�nie ogl�da� �ciany z desek obitych niegdy�

pap�, kt�rej strz�py zwisa�y tu i �wdzie, ods�aniaj�c szpary, a potem wraz z
dyrektorem i Kuli�skim obszed� z zewn�trz doko�a hal�, aby si� upewni�,
�e istotnie nie ma tam �adnych innych �lad�w.

— No wiďż˝c — powiedziaďż˝ dyrektor — trzeba bďż˝dzie uwierzyďż˝, ďż˝e nasz

mechanik wylecia� z si�dmego hangaru na wraku samolotu rozbitego przez pilota, kt�ry
zgin�� rok temu? Bo jak pan to inaczej potrafi wyja�ni�?

W tej chwili zerwa� si� gwa�towny wicher, w g�rze rozleg� si� bliski warkot

silnika, a potem trzask i �oskot, jakby dach hangaru za�ama� si� i run�� do
�rodka.

Od strony wej�cia cisn�li si� ludzie, krzycz�c w podnieceniu.
— Potez! Potez uderzyďż˝ w ďż˝cianďż˝!
— Spadďż˝ na dach!
Kuli�ski w kilku skokach znalaz� si� wewn�trz.
— Panie dyrektorze! — zawoďż˝aďż˝.
Dyrektor i oficer policji wbiegli za nim. Po�rodku hali na pod�amanym podwoziu

sta� wrak Poteza ze zwichrowanymi skrzyd�ami, wywa�onym z legar�w silnikiem i
utr�conym do po�owy �mig�em. Pokrywa�a go warstwa kurzu. A przecie�
jeszcze przed chwil� to miejsce by�o puste!

Kapitan spojrza� na strop i �ciany: by�y ca�e, nienaruszone. Tylko gdzieniegdzie

prze�witywa�y szpary mi�dzy odartymi z papy deskami.

Bydgoszcz 1927

background image

Bia�y Reporter

— Nie wierzďż˝ w ďż˝adne przesďż˝dy lotnicze i nikt we mnie nie wmďż˝wi, ďż˝e w

pi�tek albo trzynastego w powietrzu grozi mi wi�ksze niebezpiecze�stwo ni�
kaďż˝dego innego dnia —-powiedziaďż˝ Beauville. — A co siďż˝ tyczy fotografowania pilota i
jego maszyny przed lotem, rzeczywi�cie tego nie lubi� i nie zgadzam si� na takie
zdj�cia, ale to ju� raczej dla tradycji ni� dlatego, �ebym je uwa�a� za
�fatalne�.

— A jednak istnieje pewien zwiďż˝zek miďż˝dzy szeregiem katastrof a fotografowaniem

zaďż˝ogi przed lotem — zauwaďż˝yďż˝ Renard.

Wszyscy spojrzeli w jego stron�. By� weteranem wojny �wiatowej i jednym z

najstarszych cz�onk�w Aeroklubu, a przy tym lubi� opowiada� niezwyk�e historie
�z dawnych, romantycznych czas�w�. Wprawdzie nie wszystkim ich szczeg�om
mo�na by�o da� wiar�, ale s�uchano go ch�tnie i cz�sto nawet zapami�tali
gracze odk�adali karty, aby pos�ucha�, co stary pilot ma do powiedzenia.

Nie by� w�a�ciwie stary: m�g� mie� nieco ponad czterdziestk�, ale siwe

w�osy, szramy na twarzy, zniekszta�cony podbr�dek i dolna warga oraz pochylona
posta� bardzo go postarza�y. Prze�y� niezliczon� ilo�� wypadk�w
lotniczych, ale za ka�dym razem, mimo po�amanych ko�ci, wraca� do zdrowia i do
latania. Dopiero przed rokiem musia� po�egna� si� z zawodem pilota po ci�kiej
kraksie, w kt�rej dozna� uszkodze� p�uc. Mimo pokiereszowanej twarzy
wygl�da� sympatycznie, a jego weso�e niebieskie oczy mia�y ujmuj�cy wyraz.
Beauville natomiast zaledwie przed czterema laty uko�czy� szko�� pilot�w i kurs
wy�szego pilota�u, lecz mimo to ju� zdo�a� wysun�� si� na czo�o
sportowych pilot�w Francji jako nieustraszony akrobata powietrzny.

Sďż˝owa Renarda — jak zwykle — wywoďż˝aďż˝y ogďż˝lne zaciekawienie, wiďż˝c

otoczony przez m�odszych koleg�w m�wi� dalej:

— Prowadzďż˝ bardzo szczegďż˝owďż˝ statystykďż˝ wypadkďż˝w lotniczych we Francji.

Statystyk� zawieraj�c� dane, jakich nie znajdziecie ani w sprawozdaniach ministerstwa
lotnictwa, ani w rocznikach Aeroklubu. Ot� mi�dzy innymi zauwa�y�em, �e w
ci�gu ostatnich trzech lat na og�ln� liczb� siedemdziesi�ciu powa�niejszych
kraks, trzydzie�ci siedem poprzedzi�o sfotografowanie pilota lub samolotu, kt�ry
uleg� tego dnia wypadkowi. Stanowi to przesz�o po�ow� og�lnej ilo�ci. Id�my
dalej: katastrof �miertelnych by�o dwana�cie. Fotografie dziewi�ciu pilot�w,
kt�rzy zgin�li, ukaza�y si� w dziennikach tego samego dnia i w siedmiu wypadkach
byďż˝y wykonane w dniu katastrofy, a w dwďż˝ch — o jeden dzieďż˝ wczeďż˝niej. Nie
uda�o mi si� tylko dociec, od kogo redakcje otrzyma�y te zdj�cia. Na moje pytania
najcz�ciej odpowiadano, �e odbitk� nades�a� poczt� nieznany fotograf. Ale to
jeszcze nie wszystko. Pami�tacie kraks� polskiego pilota, Andrzeja Langa na Le Bourget w

background image

zesz�ym roku i powa�ny wypadek Pelletiera d�Oisy w styczniu? Obaj ci piloci ocaleli.
Niekt�re gazety zamie�ci�y nazajutrz po wypadku Langa jego fotografi�. Ot�
widzia�em go w szpitalu i pokaza�em mu to zdj�cie. Nie zna� tej fotografii, nie
wiedzia�, sk�d pochodzi�a. Po raz ostatni fotografowa� si� przed dwoma laty.

Pelletier d�Oisy tak samo stanowczo zaprzecza, aby ktokolwiek fotografowa� go w

dniu wypadku, cho� obaj przyznaj�, �e tak w�a�nie byli ubrani, jak przedstawiaj�
ich fotografie zamieszczone w prasie. Wi�c kto wykona� te zdj�cia? Te i wszystkie
inne? Musi to by� jeden i ten sam cz�owiek. Odbitki, kt�re otrzymywa�y redakcje,
zawsze mia�y wymiary czterdzie�ci siedem i p� na trzydzie�ci pi��
milimetr�w. Nie znam aparatu, do kt�rego by pasowa�y. No i wszystko to wydaje si�
do�� dziwne,, nieprawda�?

— No nie przesadzajmy — powiedziaďż˝ Jacďż˝ues Dufour,.
instruktor szkoďż˝y pilotďż˝w. — Caďż˝a sprawa nie jest znďż˝w tak bardzo tajemnicza.

Daty zdj�� czy te� o�wiadczenie redakcji, �e fotografie wykonano tu� przed
startem do fatalnego lotu,, mogďż˝ byďż˝ bluffem dziennikarskim, dla reklamy. Brak danych o
�fotografie-amatorze�, kt�ry bezinteresownie nadsy�a odbitki, zdaje si�
potwierdzaďż˝ to przypuszczenie. A co do twoich obliczeďż˝ statystycznych, jak sam
m�wisz, na siedemdziesi�t kraks tylko w siedmiu wypadkach nades�ano redakcjom
odbitki zdj�� wykonanych w tym samym dniu. Nie jest ta dowodem jakiego� zwi�zku
mi�dzy fotografi� i katastrof�, kt�ra po niej nast�pi�a. Siedem wypadk�w na
siedemdziesi�t: uzna�bym to raczej za przypadkowy zbieg okoliczno�ci. Wreszcie, nie
mo�na si� dziwi�, �e Lang i d�Oisy nie pami�taj� dok�adnie, i� kto�
fotografowa� ich w dniu, w kt�rym ulegli powa�nej kraksie. O ile wiem, pierwszy
dozna� wstrz�su m�zgu, wi�c �

— A drugi? — przerwaďż˝ Ptenard.
— Drugiďż˝ Mďż˝gďż˝ go przecieďż˝ sfotografowaďż˝ pierwszy lepszy reporter

jakiegoďż˝ czasopisma.

— Teraz sam sobie przeczysz — powiedziaďż˝ Renard. — Ten ďż˝bezinteresownyďż˝

zawodowy reporter rozsy�a odbitki unikatowego zdj�cia konkurencyjnym redakcjom?
Siedmiu r�nym redakcjom?

— A poza tym rzeczywiďż˝cie nietypowy format odbitek — zauwaďż˝yďż˝ Beauville. —

Coďż˝ w tym jednak jest.

— Sďż˝yszaďż˝em o pewnym czďż˝owieku, ktďż˝ry mďż˝gďż˝by byďż˝ owym

tajemniczym dziennikarzem czy teďż˝ fotografem — powiedziaďż˝ kapitan Gilbert. —
Nazywaj� go Bia�ym Reporterem.

— Wďż˝aďż˝nie! — Renard potrzďż˝sn�� gďż˝owďż˝. — Wďż˝aďż˝nie, nieraz go

podejrzewaďż˝em. Ale bardzo niewielu ludzi, ďż˝yjďż˝cych ludzi — podkreďż˝liďż˝ —
widzia�o Bia�ego Reportera, a od paru lat brak o nim wszelkich wiadomo�ci.

Teraz posypa�y si� pytania: Co to za jeden? Kto go zna�? Gdzie przebywa� i

pracowaďż˝?

Renard uciszy� ich gestem wzniesionej r�ki, a potem zn�w zacz�� m�wi�,

poci�gaj�c od czasu do czasu z-ustawicznie gasn�cej fajeczki.

— Biaďż˝y Reporterďż˝ Hm, moi drodzy, nikt go wďż˝aďż˝ciwie nie znaďż˝ osobiďż˝cie, a

ci, co widzieli go z bliska i rozmawiali z nim, nie �yj�� Mechanik Blet z portu
lotniczego Or�y s�ysza� tylko g�os Bia�ego Reportera rozmawiaj�cego z pilotem
Failletem, kt�ry zgin�� w par� godzin p�niej. I tak by�o ze wszystkimi, kt�rym
Bia�y Reporter si� ukazywa�. Widywali go podobno lotnicy bojowi podczas wojny i

background image

zawsze by� zwiastunem �mierci dla ka�dego z nich. Bia�y Reporter przesy�a�
depesze i korespondencje lotnicze z pola walki kilku dziennikom i czasopismom, przy czym
zdarza�o si�, �e maszynopisy podpisane tym pseudonimem nadchodzi�y danego dnia
z miejscowo�ci odleg�ych od siebie o setki kilometr�w. Wed�ug sk�pych,
przypadkowych wiadomo�ci pochodz�cych od kilku pilot�w, kt�rzy potem zgin�li,
�w reporter mia� by� m�odym cz�owiekiem o bardzo bladej twarzy i niezwykle
jasnych w�osach. Nosi� zawsze bia�e garnitury bez wzgl�du na por� roku i to
przyczyni�o si� do powstania jego pseudonimu czy te� przezwiska. Jak si� nazywa�
naprawd�, nikt nie wiedzia�. Dufour zapewne powie na to, �e Bia�y Reporter nigdy

nie istnia�� Tyle podobnych legend i niesamowitych opowie�ci kr��y�o

wtedy na wszystkich frontach wojnyďż˝

— Choďż˝by plotka o faďż˝szywym pogrzebie sďż˝ynnego pilota niemieckiego,

Richthofena — podj�� Gilbert. — Po zestrzeleniu go nad naszym terenem miaďż˝
rzekomo ocale� i uciec, podczas gdy nasi pogrzebali z honorami zw�glone szcz�tki
nieznanego �o�nierza, znalezione w pobli�u rozbitej i spalonej maszyny.

— Albo ten upiďż˝r w mundurze generalskim, ktďż˝ry miaďż˝ siďż˝ ukazywaďż˝ na

przedpiersiach okopďż˝w przed kaďż˝dym atakiem gazowym — wtrďż˝ciďż˝ ktoďż˝ inny.

— Albo historia o ďż˝nieďż˝miertelnymďż˝ kapralu z 11 puďż˝ku strzelcďż˝w

alpejskich — wtrďż˝ciďż˝ znďż˝w Gilbert i opowiedziaďż˝ tďż˝ zaiste zdumiewajďż˝cďż˝
histori�, odwo�uj�c si� do �wiadectwa wszechwiedz�cego Renarda, kt�ry z
kolei wspominaďż˝ coraz to inne nieprawdopodobne przygody i zdarzenia, jakie za jego
pami�ci rozegra�y si� w powietrzu i na ziemi�

Na trybunach zerwa�a si� burza oklask�w. Wszyscy wstali z miejsc, a cz��

widz�w stoj�cych dot�d na dole, doko�a bariery przed trybunami, wysypa�a si�
na skraj lotniska, aby przyjrze� si� bli�ej brawurowemu pilotowi. Przed trybunami, na
wprost lo�y honorowej zatrzyma� si� samolot, kt�ry wyl�dowa� przed chwil�.
Bia�e, l�ni�ce lakierem skrzyd�a i stery nosi�y barwy w�oskie: zielono-bia�o-
czerwone pasy.

Po chwili brawa i okrzyki wzmog�y si� jeszcze. Pilot uni�s� si� w gondoli i

przerzuciwszy nogi przez burt� zeskoczy� na ziemi�. T�um rozst�powa� si�
przed nim, rzucano mu kwiaty, a z trybun jak r�j motyli zerwa�y si� chusteczki i
powiewa�y w powietrzu. On szed� u�miechni�ty, z r�k� wzniesion� wysoko,
dzi�kuj�c za owacje. By� bardzo przystojny, podoba� si� kobietom. By�
�mia�y, lata� brawurowo, m�czy�ni go podziwiali i zazdro�cili mu powodzenia.

Przeszed� obok lo�y honorowej, przyjmuj�c po drodze gratulacje, i usiad� na

trybunie zawodnik�w, gdzie natychmiast otoczyli go dziennikarze. Oklaski powoli cich�y,
samolot odci�gni�to pod hangar, a ze stanowiska s�dzi�w rozleg�y si� trzy
uderzenia w gong i na ostatni z maszt�w ustawionych wzd�u� trybun zacz�a si�
powoli wspinaďż˝ flaga francuska.

Zn�w sypn�y si� oklaski. Nadesz�a kolej na popis najlepszego z zawodnik�w

gospodarzy. Oczekiwano w napi�ciu zako�czenia dorocznego konkursu. Dot�d
najwi�cej punkt�w zdobyli przedstawiciele Polski i W�och. Lecz Francj�
reprezentowa� s�awny ju� w Europie Beauville. Czy zwyci�y? Robiono zak�ady,
dyskutowano, spierano si�. Sportowcy, a zw�aszcza lotnicy pa�stw, kt�rych
reprezentacje bra�y udzia� w zawodach, stawili si� gremialnie na ten fina�.
Zainteresowanie by�o og�lne: kto zostanie mistrzem akrobacji na ten rok?

Beauville sta� przy swojej maszynie otoczony przez koleg�w i przygotowywa�

si� do lotu. Gromadzi�o si� tam coraz wi�cej os�b, tak �e doko�a utworzy�

background image

si� szeroki pier�cie� ciekawych. Z r�nych stron pada�y �yczliwe powitania, na
kt�re pilot odpowiada� u�miechem i skinieniem d�oni. Wtem kto� ponad
g�owami pierwszych szereg�w rzuci� mu wi�zank� orchidei. Beauville
podni�s� j� szybko, obejrza� si� i przes�a� r�k� poca�unek
oddalaj�cym si� dwu mi�ym dziewczynom, a potem oddzieli� jeden delikatny kwiat i
wpi�� go w klap� sk�rzanej kurtki.

— Porte-bonheur od Ninon? — spytaďż˝ Gilbert.
— Aha. Moďż˝e mi przyniesie szczďż˝cie.
— Na pewno.
— Podobno chcesz pokazaďż˝ coďż˝ zupeďż˝nie nowego — powiedziaďż˝ Renard.
— Tak, to dosyďż˝ oryginalne, sami zobaczycie. Zostawiam tďż˝ figurďż˝ na

zako�czenie. W ka�dym razie nikt czego� takiego dzi� tu nie wykr�ci�.

Obecni reporterzy i sprawozdawcy sportowi skwapliwie notowali.
— Ktďż˝ra godzina? — spytaďż˝ Beauville, spoglďż˝dajďż˝c na swďż˝j zegarek. — Kto

ma dok�adny czas?

Jeden z dziennikarzy wyci�gn�� z zewn�trznej kieszeni du�y, staromodny

zegarek, otworzy� kopert� i kieruj�c tarcz� w stron� pilota, powiedzia�:

— Za trzy minuty piďż˝ta. Zdaje siďż˝, ďż˝e pan startuje o piďż˝tej?
— Tak, dziďż˝kujďż˝ — powiedziaďż˝ Beauville trochďż˝ zaskoczony tďż˝ natarczywďż˝

uprzejmo�ci�.

Ten cz�owiek wyda� mu si� znajomy. By� wysoki, chudy, o bladej twarzy i

bardzo jasnych, prawie bia�ych w�osach. Nale�a� chyba do grona dziennikarzy, jak o
tym �wiadczy� notes i o��wek, kt�re trzyma� w r�ku. Ubrany by� w
nieskazitelnie bia�y garnitur i bia�e p�buciki.

Patrzyli przez chwilďż˝ na siebie: Beauville nieco zdziwiony, niepewny, czy ma do

czynienia ze znajomym, reporter z wymuszonym u�miechem, trzymaj�c zegarek na wprost
jego twarzy.

— Dziďż˝kujďż˝ panu — powtďż˝rzyďż˝ pilot.
W tej chwili wyda�o mu si�, �e na u�amek sekundy po�rodku tarczy zegarka

ukaza� si� ciemny otw�r i znik�.

To byďż˝o jak mrugniďż˝cie powiekďż˝. Albo migawkďż˝ kamery fotograficznej —

pomy�la�.

Spojrza� zn�w na reportera, chcia� co� powiedzie�, o co� zapyta�, ale

tamten ju� si� odwr�ci� i spiesznie odchodzi� ku trybunom, a potem znik�
w�r�d pod��aj�cych w t� sam� stron� widz�w. �aden z przyjaci�
Beauville�a nie zauwa�y� tego drobnego zaj�cia: po�egnali go oczywi�cie bez
�adnych �ycze�, kt�re mog� przynie�� pecha, Renard u�cisn�� jego
d�o�, Gilbert klepn�� go po ramieniu, Dufour mrugn�� do niego
wyszczerzaj�c z�by w szerokim u�miechu�

A jego nagle ogarn�o uczucie osamotnienia i zniech�cenia: po prostu nie chcia�o

mu si� lecie�. Poprawia� klamr� paska przy kurtce, zacie�nia� rzemyk
kominiarki, przeciera� szk�a okular�w, a potem, oci�gaj�c si�, wsiad� do
kabiny. Niejako z obowi�zku przepowiedzia� sobie w my�lach kolejno�� figur
dowolnej wi�zanki akrobacji

1

, kt�r� zamierza� wykona� i kt�r� po wielekro�

1

Wiďż˝zanka akrobacji — popis akrobacji lotniczej polegajďż˝cy na kolejnym bezpoďż˝rednim przechodzeniu

background image

przerobi� w powietrzu w ci�gu paru ostatnich tygodni. Ale nie my�la� ju� o
zwyci�stwie: czu� si� zm�czony, ot�pia�y, jak po nie przespanej pijackiej nocy.
Chcia� odby� ten popis, �eby wreszcie z tym sko�czy�, jak z uci��liw�
prac�, kt�r� trzeba wykona�, cho� jej si� nie lubi.

Co u licha? — pomyďż˝laďż˝, usiďż˝ujďż˝c otrzďż˝sn�� siďż˝ z tego nastroju.
Latanie, a szczeg�lnie akrobacja sprawia�y mu zawsze wielk� przyjemno��. To

by� jego �ywio�, sztuka, kt�rej oddawa� si� z najwi�kszym zami�owaniem.
Miaďż˝ talent i wielkďż˝ ambicjďż˝. Lataďż˝ znakomicie i umiaďż˝ pracowaďż˝ nad
wyko�czeniem ka�dego zwrotu, p�ynnego przej�cia od jednej figury do drugiej, nad
stylem, kt�ry potem budzi� podziw zwyk�ych widz�w i zawodowych pilot�w. A
teraz? ďż˝

We��e siďż˝ w gar��, chďż˝opie — pomyďż˝laďż˝. — Nie ma ďż˝adnego

powodu tak siďż˝ rozklejaďż˝.

Nacisn�� starter. Silnik westchn��, �mig�o wykona�o p�j obrotu,

szarpn�o, z rur wydechowych b�uzn�� dym spalin i rozleg� si� niski, basowy
warkot. Skrzyd�a drga�y lekko, a p�d powietrza wymiata� spod ster�w
�d�b�a trawy i unosi� je w ty�, a� pod hangar. G��wny komisarz sportowy
da� znak chor�giewk�. Na trybunach zapanowa�a cisza. Zburzy� j� t�gi ryk
silnika; pi��set koni mechanicznych ruszy�o cwa�em, porywaj�c lekki
jednomiejscowy samolot. Jego ogon uni�s� si� do poziomu, a w par� sekund p�niej
maszyna wysz�a w powietrze.

Pilot trzyma� j� nisko, tu� nad ziemi�, aby mie� nadmiar pr�dko�ci. Silnik

grzmia� w�ciekle, p�atowiec usi�owa� wyrwa� si� w g�r�. J�kliwy
przy�piew stalowych linek urasta� coraz wy�ej i zmienia� si� w przejmuj�cy
�wist.

Nagle samolot trysn�� w niebo jak wystrzelona rakieta, rzuci� si� w tyl i

opisawszy ciasny �uk lecia� na plecach, podwoziem do g�ry wzd�u� trybun tak
nisko, �e wida� by�o dok�adnie pilota siedz�cego w gondoli, a po chwili
wykr�ci� p�l beczki, �eby wr�ci� do normalnego po�o�enia.

— Immelman

2

— powiedziaďż˝ cicho Gilbert. — Immelman na piďż˝dziesiďż˝ciu

metrachďż˝

— Tylko ten Polak, Darowski, zrobiďż˝ to samo tak nisko — powiedziaďż˝ Dufour.
Tymczasem Beauville odzyska� widocznie sw�j zwyk�y nastr�j. Rzuca�

samolot w ostry �lizg na skrzyd�o, �e zdawa�o si� runie na ziemi� i roztrzaska
si� na drzazgi, i w ostatniej chwili brawurowym wira�em, niemal pionowo wylatywa� w
g�r�. To zn�w, zmniejszywszy obroty silnika, �ci�ga� ster wysoko�ci, trac�c
pr�dko��, a� maszyna zawisa�a przez sekund� nieruchomo, aby �lizn��
si� w ty�, na ogon, wyr�wna�, opa�� p�asko, holendruj�c to w lewo, to w
prawo, p�ki nie poderwa� jej gazem nisko nad ziemi�, by zn�w wyp�yn��
ostrym wira�em nad �rodek lotniska. Teraz wzni�s� si� wy�ej i z pi�ciuset
metr�w rozpocz�� prawy korkoci�g

3

. P�d zwi�kszy� si�, �ci�gna

mi�dzy skrzyd�ami pia�y coraz wy�szym tonem, zwoje stawa�y si� coraz

od jednej figury do drugiej, podobnie jak np. w popisie �y�wiarskim.

2

Immelman (wďż˝aďż˝c. skrďż˝t Immelmana. zawrďż˝t) — manewr polegajďż˝cy na wykonaniu kolejno

p�lp�tli i p�lbeczki. Nazwa pochodzi od nazwiska niemieckiego asa lotniczego z I wojny �wiatowej,
kt�ry pierwszy wykona� t� figur� akrobacji w walce powietrznej.

3

Korkociďż˝g — figura akrobacji lotniczej polegajďż˝ca na szybkim obrotowym ruchu samolotu ze znacznym

pochyleniem w d� po pionowej linii �rubowej o du�ym skoku.

background image

cia�niejsze, a� wtem samolot wyskoczy� w bok, przerzuci� si� pionowym
�ukiem p�tli i znowu run�� w d� w korkoci�gu kr�conym teraz w lewo. Gdy
do ziemi pozosta�o niewiele ponad sto metr�w, ludzie wstali z miejsc, rozleg�y si�
nerwowe okrzyki kobiet, mog�o si� zdawa�, �e maszyna wychodz�c z ostatniego
zwoju musn�a traw� lotniska!

Renard pu�ci� rami� Gilberta, kt�re �ciska� kurczowo, i odetchn�� z

ulgďż˝.

— Zabije siďż˝ ten chďż˝opak — powiedziaďż˝ przez zďż˝by.
— Weďż˝mie pierwszďż˝ nagrodďż˝ — odrzekďż˝ Gilbert.
A Beauville dalej dokazywa� cud�w zr�czno�ci. W par� sekund by� zn�w

na sze�ciuset metrach i zmniejszywszy obroty wa�y� si� na granicy utraty
r�wnowagi. Maszyna zwali�a si� w lewo i zacz�a wirowa� dooko�a osi
pionowej, trac�c stopniowo wysoko�� w p�askim korkoci�gu. Lecz ten ruch
wirowy stawa� si� coraz szybszy, przy czym skrzyd�a i ogon zatacza�y ko�a, a
kabina pilota obraca�a si� niemal w miejscu�

— Niesďż˝ychane! — wykrzykn�� Dufour.
— Jak on to robi, u diabďż˝a? — zdumiewiaďż˝ siďż˝ Gilbert. — Gdybym tego nie

ogl�da� na w�asne oczy, nie uwierzy�bym, �e czego� takiego mo�na
dokonaďż˝.

— Pierwszďż˝ nagrodďż˝ ma juďż˝ w kieszeni — orzekďż˝ Renard.
Oklaski i okrzyki wzbiera�y jak burza. Stukano obcasami w deski trybun, kto�

strzela� na wiwat z pistoletu, dop�ki policjanci nie odebrali mu broni, kobiety piszcza�y
i �mia�y si� histerycznie, dzieci p�aka�y, lecz nikt ich nie uspokaja�, bo oczy
wszystkich wpatrzone by�y w samolot, kt�ry wirowa� coraz ni�ej.

Na wysoko�ci dwustu metr�w pilot zwi�kszy� obroty silnika, aby wyprowadzi�

bezw�adn� maszyn� do normalnego lotu. Ale samolot nie zareagowa�, ci�g
�mig�a nie zdo�a� przezwyci�y� inercji ruchu obrotowego. Silnik zawarcza�
g�o�niej, zarycza� na pe�nym gazie i nagle maszyna pochyli�a si� gwa�townie
na lew� burt�, a lewe g�rne skrzyd�o zgi�o si� wp�, zrywaj�c �ci�gna i
st�jki, kt�re p�ka�y jak zapa�ki. Zaraz potem samolot zacz�� spada� jak
ptak trafiony celnym strza�em. Z�amane skrzyd�o szamota�o si� w p�dzie,
rozleg� si� szum i �wist, a potem zn�w rozpaczliwy ryk silnika i g�uchy j�k
ziemi, w kt�r� z trzaskiem zary� si� kad�ub pod stosem pogruchotanych
szcz�tk�w.

Dreszcz zgrozy przeszed� po trybunach. Przez moment panowa�a �miertelna cisza,

a potem podni�s� si� zmieszany gwar, ogromna fala ludzka unios�a si� z miejsc i
niepowstrzymanie sp�yn�a na lotnisko.

Lotnicy z Aeroklubu siedzieli w k�cie sali obok bufetu, omawiaj�c katastrof�

Beauville�a.

— Silnik zaryďż˝ siďż˝ w ziemiďż˝ do ostatniego cylindra — mďż˝wiďż˝ Gilbert, ktďż˝ry

pierwszy znalazďż˝ siďż˝ przy rozbitej maszynie. — Gondola zgnieciona w harmonijkďż˝, a
skrzyd�a i reszta� sami rozumiecie. A on po�r�d tego wszystkiego zmia�d�ony
jak ptak rozjechany ko�ami samochodu�

— Jego mechanik usiďż˝owaďż˝ popeďż˝niďż˝ samobďż˝jstwo — powiedziaďż˝ ktoďż˝

inny. — Przeszkodzili mu koledzy.

— Chyba nie byďż˝o w tym jakiejkolwiek jego winy. Po prostu maszyna nie wytrzymaďż˝a

background image

tego, do czego zmusza� j� pilot� Nikt przed Beauville�em nie robi� podobnych
figur.

Renard siedzia� milcz�c, wpatrzony gdzie� przed siebie. Nie bra� udzia�u w

rozmowie i zdawa�o si�, �e nie dostrzega nikogo z obecnych.

— Jak pan przypuszcza, z jakiego powodu zďż˝amaďż˝o siďż˝ skrzydďż˝o? — spytaďż˝ go

ktoďż˝ ze znajomych.

Nie odpowiedzia�, wzruszy� tylko ramionami. Dopiero po d�u�szej chwili

ockn�� si� z odr�twienia.

— Kto zdobyďż˝ pierwszďż˝ nagrodďż˝? — zapytaďż˝.
— Jury nie przyznaďż˝o jej nikomu — odrzekďż˝ Gilbert. — Drugďż˝ otrzymaďż˝

Darowski, trzeciďż˝ Viliani.

Renard skin�� g�ow� i zn�w pogr��y� si� w zadumie, wi�c

przestali na niego zwa�a�. Wspominali Beauville�a i pili wy��cznie pod te
wspomnienia, p�ki nie przyszed� Dufour.

Sapa� g�o�no, jakby tu przybieg� z daleka, i poprawia� rozwichrzon�

czuprynďż˝.

— Niesďż˝ychane! — powtarzaďż˝. — Niesďż˝ychane! Otoczyli go ze wszystkich stron,

pytaj�c, co si� zn�w

sta�o.
— Macie, czytajcie — powiedziaďż˝, wrďż˝czajďż˝c ktďż˝remuďż˝ dodatek nadzwyczajny

�Aviation�.

Gilbert czyta� g�o�no. Pierwsza strona zawiera�a wiadomo�ci o przyznaniu

drugiej i trzeciej nagrody Polsce i W�ochom oraz sprawozdanie z przebiegu zawod�w i
eliminacji.

— Dalej, dalej — sapaďż˝ Dufour. — To wszystko wiecieďż˝
Gilbert odwr�ci� stron�. By�y tam fotografie samolot�w bior�cych udzia�

w zawodach, szcz�tk�w rozbitego p�a-towca Beauville�a, trybun, komisarzy
sportowych i kompletu s�dzi�w. Po�rodku, w �a�obnej czarnej ramce, umieszczono
fotografi� Beauville�a. Wszyscy zagl�dali przez rami� Gilbertowi, aby si� jej
przyjrze�. Na tle samolotu u�miecha�a si� twarz pilota. Mia� na g�owie
sk�rzan� kominiark� z okularami odsuni�tymi na czo�o, a na sobie czarn�
sk�rzan� kurtk�, jak zwykle. Ale w klapie kurtki mo�na by�o bez trudu dostrzec
kwiat; bia�y, nakrapiany kwiat orchidei� Pod fotografi� by� napis:

�Ostatnie zdj�cie pilota Beauville�a, kt�re otrzymali�my od nieznanego

fotografa, tu� przed zamkni�ciem niniejszego dodatku nadzwyczajnego�.

Renard spojrzaďż˝ po twarzach obecnych.
— Biaďż˝y Reporter — powiedziaďż˝ cicho. — To jego dzieďż˝oďż˝

Bydgoszcz 1927

background image

Sznur pereďż˝

— Opowiem wam tďż˝ niezwyk�� historiďż˝, nie ��dajďż˝c wcale, ďż˝ebyďż˝cie

mi uwierzyli — powiedziaďż˝ Zaleski. — Ja sam ledwie mogďż˝ w to wszystko uwierzyďż˝

Spojrzeli�my po sobie porozumiewawczo: w wi�kszo�� historii, kt�re

opowiada�, trudno by�o uwierzy� na sto procent, cho� musz� przyzna�, �e
w�a�ciwie nie by� blagierem; opowiada� rzadko, ale do�� interesuj�co,
dodaj�c tylko co� nieco� z w�asnej fantazji do tego, co by�o rzeczywisto�ci�.
Mo�na by�o tego s�ucha� bez wi�kszej szkody dla zdrowia, zw�aszcza przy
butelce zacnego koniaku.

— Jak wiecie — mďż˝wiďż˝ dalej — wiosnďż˝ zeszďż˝ego roku postanowiďż˝em

�zrobi� maj�tek�. Trafia�a si� doskona�a okazja, tak mi si� przynajmniej
wtedy zdawa�o: demobil wojskowego lotnictwa morskiego sprzedawa� dwie wycofane z
u�ycia amfibie

4

, z kt�rych jedna by�a jeszcze w ca�kiem dobrym stanie. Jako by�y

pilot wojskowy mia�em prawo pierwsze�stwa i kupi�em obie, przeznaczaj�c t�
drug� na cz�ci zamienne. Naturalnie mia�em troch� za ma�o pieni�dzy, ale
otrzyma�em po�yczk� od Ligi Obrony Powietrznej i obie trzymiejscowe CV-5 (na
chodzie!) sta�y si� moj� w�asno�ci�. Potem postara�em si� o koncesj� na
wykonywanie �spacerowych lot�w� z pasa�erami, zbudowa�em drewnian�
szop� na pla�y, zaanga�owa�em znajomego mechanika i zacz��em �robi�
maj�tek�. Obliczy�em, �e przy trzydziestu dziesi�ciominutowych lotach dziennie i
sze��dziesi�ciu dniach pogodnych w sezonie zarobi� na czysto co najmniej cztery
razy tyle, ile w�o�y�em w to przedsi�wzi�cie. My�la�em, �e frekwencja
b�dzie ogromna: c� mo�e by� przyjemniejszego ni� lot nad morzem? Przed moim
hangarem powinny by�y gromadzi� si� t�umy amator�w takiej niezwyk�ej
rozrywki. Kaza�em wymalowa� efektowny szyld, kt�ry zawiesili�my na szopie, i
zam�wi�em w drukarni kolorowe afisze g�osz�ce, �e za umiarkowan�
op�at� ka�dy bez r�nicy p�ci, wieku i przekona� mo�e wznie�� si� ze
mn� w b��kity, aby w ci�gu dziesi�ciu minut obejrze� z g�ry Puck, Hel,
Oksywie, Or�owo, Sopot i Gda�sk. Gwarantowa�em bezpiecze�stwo i bezp�atne
pastylki przeciwko morskiej chorobie, obiecywa�em niezapomniane wra�enia i �rendez-
vous eleganckiego towarzystwaďż˝, a wszystko to za ďż˝miesznie niskďż˝ cenďż˝, ktďż˝ra — w
porďż˝wnaniu z kosztami innych, o ileďż˝ pospolitszych przyjemnoďż˝ci — byďż˝a
naprawd� rewelacyjna! W przeddzie� otwarcia dla publiczno�ci �luksusowej�
kabiny mojej �Mewy� (tak nazwa�em star� skrzyni�), urz�dzi�em lot
propagandowy z miejscow� pras�. Pras� reprezentowa� piegowaty reporter, kt�rego
niemal si�� doprowadzi�em do hangaru i wsadzi�em do kabiny. Niestety zemdla�
przy starcie i nie potrafi� opisa� w swojej gazecie cud�w podr�y, kt�r� ze mn�

4

Amfibia — samolot, ktďż˝ry moďż˝e startowaďż˝ zarďż˝wno z powierzchni wody, jak z lďż˝du oraz

wodowa� lub l�dowa�.

background image

odby�, bo odzyska� przytomno�� dopiero po wodowaniu. Wobec tego sam
chwyci�em za pi�ro i machn��em trzysta wierszy barwnego opisu. Kiedy
przyszed�em z tym do redakcji, powiedziano mi, �e piegowaty jest powa�nie chory i
�e m�j artyku� jest cokolwiek za d�ugi. W rezultacie nazajutrz ukaza�a si� tylko
pi�ciowierszowa wzmianka na trzeciej stronie �poczytnego organu�. Machn��em
na to r�k�: tak atrakcyjnemu i solidnemu przedsi�biorstwu reklama w prasie
w�a�ciwie nie by�a potrzebna!

Od rana stercza�em w hangarze, pomimo �e pada� deszcz i przybycie amator�w

emocji powietrznych zdawa�o si� w�tpliwe. Oczywi�cie nikt si� nie pokaza��

Deszcz pada� tak�e drugiego dnia i jeszcze przez ca�y tydzie�, ale wreszcie

zab�ys�o s�o�ce. Wyci�gn�li�my z mechanikiem �Mew� z hangaru i
zn�w czekali�my na klient�w. Ko�o dziesi�tej zacz�li si� schodzi�, a w p�
godziny otoczy� nas t�um, ale jako� nikt nie mia� odwagi polecie� pierwszy.
Wtedy o�wiadczy�em, �e pierwszy lot jest bezp�atny. To poskutkowa�o. Odt�d
codziennie robi�em po trzydzie�ci do czterdziestu lot�w. Interes szed� doskonale
przez tydzie�. Od rana pasa�erowie czekali na mnie pod hangarem. Wprawdzie
wi�kszo�� przychodzi�a z nadziej�, �e uda si� wylosowa� �w
bezp�atny lot, ale p�ac�cych te� by�o dosy�.

Po tygodniu ilo�� lot�w spad�a do dwudziestu, a potem do dziesi�ciu. Wreszcie

przychodzili tylko amatorzy darmochy. Przekona�em si�, �e Gdynia jest
prowincjonaln� dziur�. Og�em znalaz�o si� w niej niespe�na czterysta os�b,
kt�re chcia�y lata�. Co prawda niejak� konkurencj� robi�y mi �agl�wki i
�odzie motorowe, a tak�e p�ywaj�cy dansing, kt�ry jaki� sprytny
przedsi�biorca urz�dzi� na trzech starych pontonach�

Obliczy�em kapita�y. Okaza�o si�, �e mam akurat tyle, ile po�yczy�em od

Ligi, wi�c odes�a�em t� sum� i poszed�em rozkleja� afisze. W ci�gu kilku
nast�pnych dni lata�o ze mn� po kilku pasa�er�w. Przesta�em si� �udzi�:
wiedzia�em, �e nie zwr�c� mi si� poczynione wk�ady. Ogarn�� mnie
ponury nastr�j, zw�aszcza �e zn�w popadywa� deszcz. Odprawi�em mechanika i
przenios�em si� do podrz�dnego hotelu.

Kt�rego� dnia polecieli ze mn� dwaj Amerykanie. Dali mi dwadzie�cia

dolar�w i nie chcieli przyj�� reszty. Dawniej kategorycznie odmawia�em
przyjmowania napiwk�w. Ale teraz� Wzi��em. Musia�em przecie� p�aci�
za hotel i za benzyn�. Musia�em tak�e co� je��. No, sami rozumiecie�

Amerykanie latali jeszcze nazajutrz i dnia nast�pnego. Zarobi�em sze��dziesi�t

dolar�w! Ale potem wyjechali i moja �Mewa� zn�w sta�a bezczynnie. Wtedy po
raz pierwszy zobaczyďż˝em Angielkďż˝ z szalem. — Co to za jedna? — Ba, ďż˝ebym to ja
wiedzia�. Nikt, dos�ownie nikt jej tu nie zna�. Ale wtedy niewiele mnie obchodzi�a i
nie mia�em poj�cia� No, ale po kolei.

Wi�c pewnego popo�udnia zobaczy�em j� z daleka, jak sz�a od strony Cassina

w czarnym kostiumie k�pielowym, z bardzo kolorowym szalem na ramionach,
os�aniaj�c si� japo�sk� jedwabn� parasolk�. By�a wysoka, ruda i
zamy�lona. Nie parasolka, naturalnie, tylko Angielka. Zreszt� o tym, �e by�a
Angielk� mia�em si� przekona� dopiero po chwili. Na razie zauwa�y�em, �e
jest �adna.

Samotne niewiasty nie bywa�y dot�d moimi pasa�erkami, wi�c nie rusza�em

si� z miejsca, pal�c spokojnie fajk�. Ale ona zatrzyma�a si� przy maszynie i
zapytaďż˝a — po angielsku — czy jestem pilotem. Powiedziaďż˝em, ďż˝e tak, i z kolei

background image

zapytaďż˝em — zgodnie z brytyjskim obyczajem — co mogďż˝ dla niej uczyniďż˝.

�Och, chcia�abym polecie慔
Wobec tego zgasi�em fajk�, pomog�em niezwyk�ej klientce wej�� do

kabiny, zaj��em swoje miejsce i nacisn��em rozrusznik. Silnik zapali� od razu,
nagrza�em go i ruszy�em wolno od brzegu, aby nieco dalej skierowa� si� pod wiatr.
Potem da�em pe�ny gaz i po chwili byli�my w powietrzu. Przede mn� ��ci�
si� w s�o�cu d�ugi dzi�b Helu, na lewo czernia�o Oksywie, na prawo snu�a
si� chmura dym�w nad Gda�skiem, a w dole z�oci�a si� �uska drobnych fal
zatoki. Nie cierpi� tego widoku, cho� na pocz�tku sezonu wydawa� mi si�
pi�kny. Ale teraz ogl�da�em go po raz setny!

Jak zwykle zatoczy�em szeroki �uk nad pe�nym morzem, a potem polecia�em

nad Gda�sk, min��em poros�y lasem urwisty brzeg Or�owa, Red�owo ��te
od kwitn�cych �arnowc�w, bia�e wille Kamiennej G�ry, po kt�rej w skr�tach
wi�a si� popielata szosa, Gdyni� i port naje�ony masztami statk�w, po czym
po�o�y�em maszyn� do zakr�tu nad latarni� morsk� w Oksywiu.

Angielka milcza�a lub m�wi�a �oh, I see�� i �realy splendid��, kiedy

wymienia�em nazwy kolejnych miejscowo�ci, przy czym kiwa�a g�ow� jak
porcelanowa Chinka. Gdy po dziesi�ciominutowej rundzie wodowa�em w pobli�u
hangaru i podci�gn��em si� do ma�ego pomostu, a nast�pnie pomog�em jej
wysi���, otuli�a si� tym swoim kolorowym szalem i obdarzy�a mnie
dziesi�ciodolarowym banknotem oraz bladym u�miechem. Nie chcia�a przyj��
reszty, wi�c odwzajemni�em si� jej r�wnie� u�miechem i poszed�em na obiad.

Od tego dnia lata�a ze mn� po kilka razy w tygodniu i zawsze p�aci�a r�wnie

hojnie, u�miechaj�c si� nadal na sw�j melancholijny spos�b. Przyznaj�, �e
mnie zaciekawia�a. Wypytywa�em o ni� w hotelach i pensjonatach, ale nikt nie
zauwa�y� jej obecno�ci na wybrze�u. To by�o najdziwniejsze: jak mo�na nie
dostrzec tak oryginalnej osoby na pla�y, w restauracjach, kawiarniach i na dansingach?
Widzia�em, �e robi�a wra�enie: m�czy�ni ogl�dali si� za ni�, a kobiety z
zazdro�ci� spogl�da�y na jej toalety oraz na ten bajecznie kolorowy szal, z kt�rym
si� nie rozstawa�a i kt�ry szczeg�lnie rzuca� si� w oczy. A jednak wszyscy
zdawali si� zapomina� o jej istnieniu, gdy tylko j� min�li. To by�o co najmniej
dziwne. Widywa�em j� w pierwszorz�dnych restauracjach i nocnych lokalach
tanecznych, lecz na moje pytania kierownicy tych zak�ad�w, kelnerzy i szatniarze
odpowiadali wzruszeniem ramion: po prostu nie wiedzieli, o kim m�wi�!

Maj�c teraz du�o wolnego czasu, postanowi�em sam zbada� tajemnic�

otaczaj�c� moj� wiern� pasa�erk�. Zrobi�em przy tym dwa odkrycia, kt�re
tak mnie zdumia�y, �e pocz�tkowo uzna�em je za przywidzenie.

— To byďż˝o tak — powiedziaďż˝, napeďż˝niwszy po raz ktďż˝ryďż˝ z rzďż˝du

kieliszki. — No, nie kaďż˝cie siďż˝ prosiďż˝, ten koniak jest doprawdy wcale niezďż˝y.

Zgodzili�my si� z t� opini� i uczynili�my zado�� jego �yczeniu, on

za� m�wi� dalej.

— Ktďż˝regoďż˝ dnia po odbytym locie, kiedy Angielka zrďż˝cznie, juďż˝ z nabytďż˝

wpraw� opu�ci�a kabin� �Mewy� i jak zwykle wr�czy�a mi
dziesi�ciodolarowy banknot, szybko wci�gn��em samolot do hangaru i ruszy�em w
pogo� za kolorowym szalem i japo�sk� parasolk�, kt�re oddala�y si� w
stron� Riwiery. Na pla�y by�o niewiele os�b, bo w po�udnie pokropi� deszcz, a
chmury rozesz�y si� dopiero przed godzin�, ods�aniaj�c b��kitne niebo i
jaskrawe sierpniowe s�o�ce. Wilgotny, mi�kki piasek ugina� si� pod stopami,

background image

skrzypi�c chrupko i zachowuj�c wyra�ne �lady st�p. Ale moja pasa�erka nie
zostawia�a �adnych �lad�w. �adnych, powiadam wam, nawet najl�ejszych!
Spostrzeg�em to, kiedy ju� j� dogoni�em, id�c o kilka krok�w za ni�.
Musia�a wa�y� oko�o sze��dziesi�ciu kilogram�w, a piasek, jak ju�
wspomnia�em, by� mi�kki. Tak mnie to zdumia�o, �e omal nie wpad�em na
ni�, kiedy niespodzianie zatrzyma�a si� i spojrza�a na mnie przez rami�,
uďż˝miechajďż˝c siďż˝ blado, jak zwykle. ďż˝Przepraszamďż˝ — bďż˝kn��em i w tej
chwili zauwa�y�em co� jeszcze bardziej niewiarygodnego. S�o�ce sk�ania�o
si� ku zachodowi, na piasku le�a�y wyd�u�one cienie pojedynczych drzew i
krzak�w. M�j w�asny cie� le�a� poza mn�, g�ow� w morzu. Cienia
Angielki nie by�o!

Zrobi�o mi si� jako� nieswojo, poczu�em dziwny ch��d wzd�u�

grzbietu, ale opanowa�em si�. Uj��em d�o� Angielki, poci�gn��em j�
lekko ku sobie cofaj�c si� o krok. Teraz rudow�osa lady sta�a na tym samym miejscu,
na kt�rym sta�em przed chwil�. Spojrza�em na piasek poza ni�. Nie rzuca�a
cienia. M�j cie� le�a� sobie spokojnie jak poprzednio, d�ugi i kanciasty, a za ni�
piasek z�oci� si� i b�yszcza� w s�o�cu.

ďż˝Whatďż˝s the matter?ďż˝ — spytaďż˝a.
Rozgniewa�o mnie to. �O co chodzi? Ale� o cie�, moja pani, o cie�! A tak�e

o �lady st�p!�

Uniosďż˝a brwi i lekko wzruszyďż˝a ramionami. ďż˝Niech pani nie udaje —

powiedziaďż˝em zirytowany jej hipokryzjďż˝. — Nie zostawia pani ďż˝ladďż˝w na miďż˝kkim
piasku, mniejsza o to: mo�e to by� kokieteria. Ale cie�, prosz� pani! Nie mo�na
przecie� nie rzuca� w�asnego cienia w pe�nym s�o�cu!� M�wi�em
podniesionym g�osem i zdaje si�, �e nawet zakl��em, nie zwa�aj�c na to, �e
mo�e si� obrazi�. Ale ona si� nie obrazi�a. Nie odpowiedzia�a mi wcale� po
prostu znik�a!

To jej znikni�cie zupe�nie mnie oszo�omi�o. Przed sekund� sta�a o krok ode

mnie. Czu�em jej obecno�� tu� obok. A kiedy podnios�em wzrok, �eby jej
spojrze� w oczy, ju� jej nie by�o! Rozejrza�em si� na wszystkie strony, ale
przecie� nie mog�a nigdzie si� ukry�. Poczu�em si� dotkni�ty: czy
s�ysza� kto, aby osoba z towarzystwa (a niew�tpliwie nale�a�a do tak zwanej
wy�szej sfery) znika�a w zagadkowy spos�b, nie m�wi�c ju� o braku
w�asnego cienia i �lad�w st�p na piasku? Mnie wyda�o si� to impertynencj�.
Zapali�em fajk� i wolno wraca�em do domu. Ca�a ta przygoda wyda�a mi si�
podejrzana. Zastanawia�em si�, czy Angielka z szalem istnieje naprawd�, czy te� jest
wytworem mojej wyobra�ni. Tylko �e w tym wypadku musia�bym r�wnie�
pod�wiadomie wytwarza� zielone dziesi�ciodolarowe banknoty� Ale banknoty
by�y realne: kantory wymiany przyjmowa�y je i wyp�aca�y mi po pi��dziesi�t
z�otych za ka�dy, po urz�dowym kursie. Da�em wi�c spok�j wszelkim
metafizycznym przypuszczeniom i poszed�em spa�.

Nazajutrz przed po�udniem by�o pochmurno, ale ciep�o, a w powietrzu panowa�

spok�j. Przed dziewi�t� poszed�em do hangaru. Angielka z szalem ju� na mnie
czeka�a. Spojrza�em na piasek, szukaj�c jej cienia. Nie by�o go, ale natychmiast
spostrzeg�em, �e i moja posta� nie rzuca cienia, bo przecie� chmury przes�aniaj�
s�o�ce. Piasek doko�a by� tak zdeptany, �e nie mog�o by� mowy o
stwierdzeniu obecno�ci lub braku �lad�w st�p. Pozosta�o tylko pilnowa�, aby
moja pasa�erka nie znik�a tak jak wczoraj. Ale ona wcale nie mia�a zamiaru znika�.

background image

U�miecha�a si� i od czasu do czasu potakuj�co kiwa�a g�ow�.

Podczas zwyk�ej rundy nad zatok� moje podejrzenia zn�w zacz�y si�

budzi�: mo�e nikogo nie ma w pasa�erskiej kabinie �Mewy�? Obejrza�em si�.
Ruda pi�kno�� u�miecha�a si�. �Jestem tu� m�wi� jej u�miech.
Wcale mnie to nie przekona�o. Mog�a przecie� nie istnie� mimo wszystko. Jej
obecno�� i to, co dzia�o si� doko�a, zdawa�o mi si� jakby filmem, w kt�rym
sam bra�em udzia� i na kt�ry jednocze�nie patrzy�em jako widz. Mimo to
wodowa�em normalnie, przyj��em dziesi�ciodolarowy banknot i przytomnie
po�egna�em moj� wiern� pasa�erk�.

Przez kilka nast�pnych, r�wnie pochmurnych dni nie mog�em poczyni� dalszych

obserwacji na temat jej cienia, cho� lata�a ze mn� ka�dego przedpo�udnia.
Wreszcie wypogodzi�o si�, w promieniach s�o�ca zn�w wszystkie przedmioty i
realne �ywe istoty rzuca�y ostre cienie. Od rana czeka�em na rud� lady, ale min�o
po�udnie, czas ucieka�, zbli�a� si� wiecz�r, a ona nie nadchodzi�a. Wtedy
zacz��em jej szuka�. W��czy�em si� po ulicach, zagl�da�em pod pasiaste
markizy wystaw sklepowych, lawirowa�em mi�dzy stolikami kawiarni, wypatrywa�em
w�r�d ta�cz�cych par, snu�em si� po hotelowych hallach, ale na pr�no.
Poszed�em na dworzec kolejowy, do parku i na pla��. Nie by�o jej tam. S�o�ce
zasz�o, zm�czony i zniech�cony wraca�em nad samym brzegiem morza,
s�uchaj�c jednostajnego szeptu drobnych fal. Daleko, na grzbiecie Oksywia raz po raz
rozb�yskiwa�a latarnia morska, a w porcie na masztach statk�w jak �wi�toja�skie
robaczki mruga�y �wiate�ka postojowe. Morze i horyzont by�y lekko zamglone,
popielate, nad miastem rozpoďż˝cieraďż˝a siďż˝ rudawa ďż˝una, a nad mojďż˝ gďż˝owďż˝ —
niebo poprzek�uwane bladymi gwiazdami. Przystan��em i przez d�u�sz�
chwil� gapi�em si� na nie, gdy wtem poczu�em czyj�� obecno�� czy
moďż˝e tylko lekki znajomy zapach perfum. To byďż˝a ona. ďż˝Hi, mister pilot —
powiedziaďż˝a, jakby trochďż˝ zaskoczona. — Czy mďż˝gďż˝by pan teraz ze mnďż˝
polecie�? Za chwil� wzejdzie ksi�yc i chyba b�dzie do�� jasno?�
Zgodzi�em si� oczywi�cie: ksi�yc ju� rozsiewa� m�tn� po�wiat� na
widnokr�gu, a za kilka minut wszystkie stworzenia materialne b�d� rzuca� cienie!
Poszli�my do hangaru, za�o�y�em blok i wyci�gn��em �Mew�, ale
powiedzia�em, �e zaczekamy jeszcze z dziesi�� minut, �eby by�o ja�niej.

Tymczasem wszed�em do szopy, �eby zasun�� wrota na rolkach i zamkn��

potem drzwiczki boczne. Zaj�o mi to troch� wi�cej czasu ni� zwykle, bo co� si�
tam zaci�o i musia�em wdrapa� si� na przeno�ne schodki, �eby dosi�gn��
szyn, na kt�rych wisia�y wrota. Kiedy wreszcie si� z tym upora�em i od zewn�trz
przekr�ci�em klucz w zamku, ksi�yc wy�oni� si� spoza mglistych welon�w i
p�yn�c w g�r� nabiera� coraz silniejszego blasku, a moja pasa�erka siedzia�a
ju� w kabinie. Pomy�la�em, �e zrobi�a to umy�lnie b�d� z obawy, �e
zauwa�� brak jej cienia, b�d� te�, aby nada� trzyma� mnie w niepewno�ci,
czy go posiada czy te� nie. Ale by�em pewien, �e nie wymknie mi si� po wodowaniu:
niebo by�o bezchmurne, a ksi�yc mia� przed sob� d�ug� drog�.

Wystartowa�em. Morze srebrzy�o si� pod samolotem drobn� �usk� fa�, na

ciemnym brzegu tu i �wdzie b�yszcza�y nieruchome roje tlej�cych iskier. Z
torpedowca p�yn�cego w kierunku Pucka strzeli� w�ski, d�ugi miecz bia�ego
�wiat�a, pomaca� p�aski rogal Helu, zatoczy� �uk, jakby si� obejrza� na
Gdyni�, i zgas�. Snopy pot�nego blasku latarni morskich omiata�y horyzont jak
obracaj�ce si� poziomo �migi, wy�awiaj�c raz po raz z ciemno�ci statki
stoj�ce na redzie. Lecieli�my nad pe�nym morzem, a ksi�yc uwi�ziony mi�dzy

background image

st�jkami skrzyde� lecia� wraz z nami. Wtedy us�ysza�em jej g�os. To by�o
dziwne, bo zdawa�o mi si�, �e m�wi cicho, niemal szeptem, a przecie� silnik
pracowa�, jak zawsze, ha�a�liwie. Ale s�ysza�em j� wyra�nie, tylko z
pocz�tku nie rozumia�em, o co jej chodzi. Dopiero po chwili poj��em, �e m�wi o
sobie. Jak wynika�o z tych chaotycznych zwierze�, by�a wdow�. Jej m�� przed
rokiem nagle zmar� na atak serca. S�ucha�em cierpliwie, cho� niewiele mnie to
obchodzi�o, ale ona zn�w zacz�a o czym� innym. Mianowicie o jakim� seansie
spirytystycznym, kt�ry odby� si� w przeddzie� tego nag�ego zgonu. Bzdura
oczywi�cie! Ale te seanse i rzekome kontakty z �tamtym �wiatem� s� modne nie
tylko u nas, a m�� rudej lady by� zapewne do�� �atwowierny, �eby je bra�
przynajmniej na p� serio, bo um�wili si�, �e je�li kt�re� z nich umrze, to
najdalej po up�ywie roku przy�le pozosta�emu wie�� �stamt�d�. No i
niespodzianie umar� nazajutrz! A dzi� w�a�nie mija rok od tej smutnej daty� Nie
zapyta�em, czy nieboszczyk dotrzyma� s�owa: irytowa�y mnie te metafizyczne
brednie. Ale ona ju� m�wi�a dalej, �e czeka�a �tak d�ugo, tak bardzo
d�ugo� i kiedy do wyznaczonego terminu pozosta�o zaledwie kilkadziesi�t minut,
zapragnďż˝a spďż˝dziďż˝ je w samolocie. ďż˝A to dlaczego?ďż˝ — wyrwaďż˝o mi siďż˝
do�� opryskliwie. �Bo on by� pilotem, p� �ycia up�yn�o mu w
powietrzuďż˝. ďż˝Ach takďż˝ — bďż˝kn��em, nie mogďż˝c siďż˝ zdobyďż˝ na wyraz
wi�kszego zainteresowania czy te� wsp�czucia, w oczekiwaniu na ci�g dalszy.
ďż˝Moďż˝e teraz�� — zaczďż˝a i urwaďż˝a w poďż˝owie zdania.

Odruchowo spojrza�em na zegarek, od p� godziny lecieli�my kursem p�nocno-

wschodnim. Nad pe�nym morzem obudzi� si� czo�owy wiatr i teraz wzmaga�
si� coraz bardziej, spieniaj�c coraz wy�sze fale pod nami. Zawr�ci�em, z�y, �e
zagapi�em si� tak dalece. To mia�a by� przecie� tylko troch� obszerniejsza
runda, nie wypad w stron� K�ajpedy!

Po dwudziestu minutach zobaczy�em ciemny brzeg usiany �wiate�kami.

Zorientowa�em si� �atwo wed�ug charakterystycznych rozb�ysk�w latarni
morskich, umiejscowi�em Gdyni�, Riwier� i m�j hangar, a potem zawr�ci�em
pod wiatr i wodowa�em w smudze ksi�ycowego srebra. Podci�gn�wszy �Mew�
na ma�ych obrotach, przycumowa�em do pomostu i wyskoczy�em, �eby otworzy�
drzwiczki kabiny i pom�c mojej pasa�erce przy wysiadaniu. Ale kabina by�a pusta!
Zrobi�o mi si� gor�co. Wszed�em do wewn�trz i za�wieci�em r�czn�
latark�. Na wy�cie�anym siedzeniu b�yszcza� jaki� przedmiot. Wzi��em go
do r�ki. To by�y per�y. Du�y naszyjnik wspania�ych pere�. Rozwin�� si�
z cichym, pieszczotliwym szelestem, a ja przez chwil� podziwia�em jego matowy blask,
jak urzeczony tym widokiem. Nagle ockn��em si�: Angielka! Co si� z ni� sta�o?
Przecie� nie mog�a wysi��� niepostrze�enie. Nie mog�a te� wyskoczy�
ani w powietrzu, ani po wodowaniu: drzwiczki kabiny nie dadz� si� otworzy�, dop�ki
nie zostanie zwolniony bezpiecznik w kabinie pilota. Mimo to nale�a�o chyba
zawiadomi� policj� i przedsi�wzi�� poszukiwania. Wsun��em per�y do
bocznej kieszeni, wci�gn��em �Mew� do hangaru i ruszy�em w kierunku miasta.
Ale po drodze przysz�o mi na my�l, �e zostan� pos�dzony o morderstwo. By�o
rzecz� wiadom�, �e moje przedsi�biorstwo nie przynosi prawie �adnych zysk�w,
a przecie� nikt nie uwierzy, �e moja pasa�erka znik�a w spos�b nadprzyrodzony,
jak to ju� raz uczyni�a poprzednio. Znik�a oczywi�cie. Przecie� na chwil� przed
wodowaniem obejrza�em si� i spotka�em jej spojrzenie. U�miecha�a si�,
potakuj�c g�ow� i z ca�� pewno�ci� by�a tam, w kabinie. Dlaczego
zreszt� mia�aby pope�ni� samob�jstwo? Uraz psychiczny czy te� rozstr�j
nerwowy? Dopiero w rok po �mierci m�a? Ca�a ta historia, kt�r� opowiedzia�a

background image

mnie, obcemu cz�owiekowi, wyda�a mi si� wytworem jej fantazji, kaprysem, kobiec�
potrzeb� otaczania si� tajemniczo�ci�. Tak czy owak wszystkie okoliczno�ci
przemawia�y za tym, aby nie rozg�asza� tej sprawy, kt�ra mog�a albo mnie
o�mieszy�, albo rzuci� na mnie podejrzenia, albo wreszcie przy�pieszy�
zupe�n� klap� materialn�, gdyby dowiedziano si� o niewyt�umaczonym
znikni�ciu pasa�erki z mojej amfibii. Raz jeszcze uprzytomni�em sobie, �e drzwiczki
kabiny pasa�erskiej musia�y by� zamkni�te i zabezpieczone przez ca�y czas lotu i
przy wodowaniu, a� do chwili kiedy wy��czy�em automat, cumuj�c u pomostu.
Pozostawa�o wi�c uwierzy� w ponowne niesamowite znikni�cie rudej lady.

Troch� mnie to uspokoi�o: mo�e jutro zobacz� j� znowu, jak idzie w stron�

hangaru otulona szalem i blado u�miechni�ta? Powie zn�w, jakby nigdy nie znika�a:
�Hi, mister pilot, lecimy?� A potem zapyta, czy przypadkiem nie znalaz�em jej pere�
w kabinie. By� mo�e, ale� zn�w ogarnia�y mnie w�tpliwo�ci. �eby mie�
�czyste sumienie�, postanowi�em na w�asn� r�k� przeszuka� t� stref�
zatoki, kt�r� �Mewa� przeby�a po wodowaniu. Mia�em znajom� rodzin�
ryback�, z kt�r� ��czy�a mnie pewnego rodzaju przyja��. Uda�em si�
do tych ludzi po pomoc, nie wtajemniczaj�c ich zreszt� w prawdziwy cel poszukiwa�.
Uwierzyli, �e przy wodowaniu zgubi�em worek z futrzanym kombinezonem lotniczym,
kt�ry poszed� na dno wskutek dodatkowego obci��enia przyrz�dami
pok�adowymi i narz�dziami. Poszukiwania na dw�ch �odziach trwa�y przez
ca�� noc i pďż˝ dnia nastďż˝pnego — bez wyniku. Dno w promieniu kilometra zostaďż˝o
przeczesane tak dok�adnie, �e zw�oki musia�yby zosta� wy�owione, je�liby
tam by�y.

Zdenerwowany, z�y i g�odny wraca�em do domu. Ca�a przygoda wyda�a mi

si� zupe�nie bezsensownym przywidzeniem czy te� majakiem wyobra�ni.
Przechodz�c obok kiosku z papierosami, przypomnia�em sobie, �e nie mam tytoniu do
fajki. Si�gn��em do kieszeni po pieni�dze i zmartwia�em: moje pa�ce
natrafi�y na ch�odne, g�adkie kulki. Ba, zupe�nie zapomnia�em o per�ach!

Zap�aci�em i oddali�em si� spiesznie. Mia�em wra�enie, �e

w�a�ciciel kiosku przygl�da mi si� podejrzliwie. Wbieg�em po schodach do swego
pokoju, zamkn��em drzwi na klucz, opu�ci�em rolet�, zapali�em �wiat�o,
usiad�em przy stoliku i po�o�y�em na nim per�y, aby jeszcze raz stwierdzi�,
�e to, co mi si� przydarzy�o, nie by�o jednak przywidzeniem. Zastanawia�em si�
nadal, jak mam post�pi�, bo przecie� nie mog�em zatrzyma� tych klejnot�w dla
siebie. Per�y po�yskiwa�y ciep�ym, matowym blaskiem, by�y bardzo pi�kne,
du�e i ci�kie. Przypuszcza�em wtedy, �e warte s� oko�o pi��dziesi�ciu
tysi�cy. (Oceniono je p�niej na �wier� miliona!) Co z nimi zrobi�? Nie mog�em
przecie� wywleka� ca�ej historii ze znikaj�c� Angielk�, tym bardziej �e
ci�gle mia�em nadziej� zobaczy� j� jeszcze.

Ostatecznie poszed�em do komisariatu, postanowiwszy nie ujawnia� �adnych

szczeg��w i okoliczno�ci towarzysz�cych znalezieniu cennej kolii. Przyj�� mnie
jaki� m�ody podporucznik. Kiedy mu powiedzia�em, �e znalaz�em per�y w
kabinie �Mewy�, przyjrza� mi si� podejrzliwie i zacz�� zadawa� pytania:
kiedy, gdzie, jak� Kto lata� tego dnia ze mn�, jak wygl�da�y te osoby, czy je znam
bli�ej itd., a przede wszystkim, czy nie pami�tam, kt�ra z moich pasa�erek mia�a
kiedykolwiek przedtem t� imitacj� pere� na szyi. Odpowiada�em przytomnie i
logicznie, ale wyrazi�em mniemanie, �e per�y nie s� imitacj�. �Tak pan s�dzi?
Zna si� pan na klejnotach?� Powiedzia�em, �e wiem tylko, i� fa�szywe per�y
s� o wiele l�ejsze; zrobione ze szklanych, pustych w �rodku baniek pokrytych mas�

background image

perďż˝owďż˝. ďż˝Tak mi siďż˝ przynajmniej zdajeďż˝ — dorzuciďż˝em. Podporucznik
wezwa� maszynistk�, podyktowa� jej tre�� moich zezna�, a gdy
z�o�y�em sw�j podpis pod tym protoko�em, poleci� mi zg�osi� si� za
tydzie�. Per�y zosta�y w kasie pancernej, a ja otrzyma�em odpowiednie
pokwitowanie.

W ci�gu tego tygodnia oczekiwa�em w ka�dej chwili, �e zobacz� Angielk� z

szalem. W��czy�em si� po pla�y od rana do obiadu i potem do zmierzchu, a
wieczorami odwiedza�em kawiarnie, dansingi i nocne lokale. Ale nigdzie jej nie
spotka�em. W tym okresie zrobi�em przelot do Kopenhagi i z powrotem, co zn�w na
jaki� czas uratowa�o mnie od plajty, a poza tym miewa�em po kilku pasa�er�w
dziennie, z kt�rymi lata�em nad zatok�. Ostatnia dekada sierpnia zapowiada�a si�
niepomy�lnie: synoptycy przewidywali och�odzenie i opady. Gdynia zaczyna�a si�
wyludnia�. My�la�em o zwini�ciu interesu i znalezieniu jakiej� pracy.
Pogodzi�em si� ju� z tym, �e nie �zrobi� maj�tku� na swojej lotniczej
imprezie i nawet nie zdo�am wycofa� poczynionych wk�ad�w.

W komisariacie podporucznik o�wiadczy�, �e w�a�cicielka pere� si� nie

zg�osi�a. Utwierdzi�o go to w mniemaniu, �e s� fa�szywe i niewiele warte.
�Je�eli nikt nie zg�osi si� po nie w ci�gu roku, przejd� na pana
wďż˝asno�� — powiedziaďż˝.

Potem by�o coraz gorzej: istotnie, la�o jak z cebra a� do pierwszego dnia

wrze�nia, amatora na kupno �Mewy� nie mog�em znale��, zabrak�o te�
kandydat�w na pasa�er�w�

Nie b�d� wam szczeg�owo opowiada�, jak wreszcie po kilku tygodniach

pozby�em si� amfibii oraz hangaru i jak prze�y�em nast�pne jedena�cie
miesi�cy. Pracowa�em dorywczo jako mechanik, je�dzi�em taks�wk� jako nocny
�zmiennik�, pr�bowa�em zarabia� jako akwizytor, ale jako� nigdzie nie
mog�em zaczepi� si� na d�u�ej. Dopiero w ubieg�ym tygodniu los
uďż˝miechn�� siďż˝ do mnie — ba, uďż˝miechn�� siďż˝ do ucha do ucha! Miaďż˝em
do za�atwienia w Gdyni pewn� do�� zyskown� transakcj� dla moich szef�w,
wi�c przyjecha�em tam z samego rana, ale okaza�o si�, �e b�d� musia�
zosta� do nast�pnego dnia z powodu chwilowej nieobecno�ci radcy prawnego naszych
kontrahent�w handlowych. Korzystaj�c z tej zw�oki, sp�dzi�em przedpo�udnie
na pla�y, zjad�em obiad, odwiedzi�em znajomych, a wieczorem poszed�em do
Riwiery. By�o bardzo ciep�o, niemal upalnie, wi�c dansing odbywa� si� na tarasie.
Czeka�em na przerw�, aby znale�� wolny stolik, i patrzy�em na rytmicznie
przesuwaj�ce si� pary, gdy wtem w�r�d ta�cz�cych mign�� mi bajecznie
kolorowy szal, kt�ry tak dobrze zapami�ta�em od ubieg�ego roku. W tej chwili
orkiestra umilk�a, t�um rozdzieli� si� i p�yn�� wolno ciasnymi przej�ciami
na sal� i ku stolikom na tarasie. Spostrzeg�em, �e w�a�cicielka szala zmierza do
wyj�cia przez hall, ale nie mog�em przecisn�� si� za ni�. Kiedy wreszcie
dosta�em si� do hallu wej�ciowego, ju� jej tam nie by�o. Wybieg�em na ulic�
i zobaczy�em j� znowu: sz�a spiesznie, o jakie� sto krok�w przede mn�, w
stron� �r�dmie�cia. W �wietle latarni zauwa�y�em jej rude w�osy, ale
potem raz po raz traci�em j� z oczu w ciemno�ci i w�r�d t�um�w
przelewaj�cych si� ca�� szeroko�ci� chodnika. Zszed�em na jezdni� i
przy�pieszy�em kroku, ale i tak nie mog�em jej dogoni�, doprawdy nie rozumiem
dlaczego. Dopiero gdy skr�ci�a w g��wn� arteri�, odleg�o�� mi�dzy
nami zmniejszy�a si� znacznie. By�em teraz pewien, �e to moja ruda lady:
zobaczy�em jej profil, kiedy spojrza�a na emaliowan� tabliczk� z napisem, u

background image

wej�cia do jakiego� domu. Zatrzyma�a si� i odwr�ci�a g�ow�, jakby po to,
aby na mnie spojrze�, po czym wesz�a w bram�, zanim zd��y�em si�
zbli�y�. Zobaczy�em j� zn�w na pierwszej kondygnacji schod�w przed
drzwiami, kt�re otworzy�a, a nast�pnie zamkn�a za sob�. Przesadzaj�c po kilka
stopni wbieg�em za ni�. Na drzwiach tkwi�a emaliowana tabliczka, podobna do tej na
�cianie domu: Komisariat Policji Morskiej.

Wszed�em tam, a raczej wpad�em z impetem i rozejrza�em si� doko�a. Za

balustrad� siedzia� podoficer, a w drzwiach s�siedniego pokoju sta� podporucznik,
kt�rego tu zasta�em przed rokiem. Spojrza� na mnie karc�co i zapyta�, czego sobie
�ycz�, ale przyjrzawszy mi si� uwa�niej pozna� mnie i u�miechn�� si�
ironicznie. �Ach, to pan! Przyszed� pan po swoje �prawdziwe� per�y? Czekaj�
na pana, zaraz je panu wydamďż˝. ďż˝Panie poruczniku — powiedziaďż˝em zdyszany. — Tu
przed chwil� wesz�a m�oda, jasno ubrana kobieta w bardzo kolorowym szalu. Musz�
si� z ni� zobaczy�. Podporucznik zmarszczy� brwi. �Niech pan swoje �arty
pozostawi dla kogo innego. Co to ma znaczy�?� �Widzia�em, jak tu
wchodziďż˝aďż˝ — powiedziaďż˝em stanowczo. Wzruszyďż˝ ramionami. ďż˝Tu nie jest
miejsce na schadzki — odburkn��. — Proszďż˝ zaczekaďż˝. Oddaliďż˝ siďż˝ i wrďż˝ciďż˝
po chwili z koli� pere�, kt�r� wyj�� z koperty opatrzonej numerem
rejestracyjnym i moim nazwiskiem. �Tu pan podpisze. Aha, kwit pan ma?� Znalaz�em
kwit w kt�rej� przegr�dce portfela i podpisa�em si� w odpowiedniej rubryce
zniszczonego zeszytu. Poczu�em ch�odne dotkni�cie pere�, kt�re podporucznik
podaďż˝ mi przez balustradďż˝. ďż˝Chciaďż˝bym siďż˝ zobaczyďż˝ z tďż˝ kobiet��� —
zacz��em, ale w tej chwili kto� gwa�townie zapuka� do drzwi. �Wej��!
ďż˝ — warkn�� oficer. W progu tďż˝oczyďż˝o siďż˝ kilkanaďż˝cie osďż˝b, a na ich czele
portier z recepcji Grand Hotelu i pokojďż˝wka. ďż˝O co chodzi? — spytaďż˝ podporucznik. —
Po kolei, nie wszyscy naraz!ďż˝

Chodzi�o o cudzoziemk� zajmuj�c� apartament nr 3. Mia�a rzekomo w

po�udnie wyp�yn�� kajakiem na zatok� i dotychczas nie wr�ci�a, a
wywr�cony do g�ry dnem kajak znale�li i przyholowali do brzegu rybacy. Podobno
odnaleziono ju� tak�e zw�oki.

Tkni�ty niejasnym przeczuciem wyszed�em wraz z podporucznikiem z komisariatu.

Szli�my pr�dko w kierunku pla�y, wyprzedzani przez ciekawych. Spory ich t�um
sta� ju� na brzegu, patrz�c na szalup� motorow� z kapitanatu portu, kt�ra
zbli�a�a si� wolno, a� zary�a kilem w piasku. Jednocze�nie nadjecha�a karetka
pogotowia ratunkowego.

Dwaj marynarze wynie�li topielic� i z�o�yli j� na piasku. Wystarczy�o mi

jedno spojrzenie: to by�a Angielka z szalem. Rude w�osy pozlepiane i ociekaj�ce
wod� rozpe�z�y si� po bladej twarzy, sine usta wykrzywia� skurcz. W
zaci�ni�tych d�oniach trzyma�a sw�j kolorowy szal. Ale przecie� widzia�em
j� przed kwadransem �yw�! Szed�em za ni�, a przed wej�ciem do komisariatu
nasze spojrzenia spotkaďż˝y siďż˝ i — to byďż˝a onaďż˝ Mďż˝ciďż˝o mi siďż˝ w gďż˝owie,
pomy�la�em, �e uleg�em rozstrojowi nerwowemu czy te� chorobie umys�owej.
Raz jeszcze przyjrza�em si� dok�adnie tej twarzy, kt�r� zapami�ta�em chyba
na zawsze. Nie mia�em najmniejszej w�tpliwo�ci: to by�a ona. W pewnej chwili,
kiedy sanitariusze unie�li zw�oki, aby zabra� je do kostnicy, zauwa�y�em cie�
rzucany przez nie na piasek. A wi�c teraz, po �mierci odzyska�a �w cie�, kt�rego
nie mia�a za �ycia, a mo�e tylko w�wczas, kiedy mi si� objawia�a�

ďż˝Ten panďż˝ — powiedziaďż˝a pokojďż˝wka z Grand Hotelu. — Toďż˝ to sďż˝ perďż˝y

tej pani. Mia�a je na szyi wychodz�c ze swego numeru�. Zapanowa�a kr�tka cisza i

background image

dopiero wtedy spostrzeg�em si�, �e przez ca�y czas trzyma�em w r�ce koli�,
zamiast schowa� j� do kieszeni. Zrobi�o mi si� g�upio, ludzie patrzyli na mnie
podejrzliwie, ten i �w przygotowywa� si� ju�, aby mnie schwyta�, gdybym
pr�bowa� ucieczki. Podporucznik uratowa� sytuacj�. Uzna�, �e lepiej b�dzie,
je�li t� spraw� rozstrzygnie sam komisarz, bez nadmiernej ilo�ci �wiadk�w.
Wr�cili�my do komisariatu, ale kolejne zeznania niewiele wyja�ni�y. Pokoj�wka
o�wiadczy�a, �e przed po�udniem widzia�a pani� zajmuj�c� apartament nr
3 z per�ami na szyi. Portier zezna�, �e cudzoziemka (�Angielka, zdaje si�)
zatrzyma�a si� w hotelu poprzedniego dnia. Nie zauwa�y�, czy mia�a dzi� na
szyi per�y. Na pytanie komisarza stanowczo odpowiedzia�, �e nigdy jej przedtem nie
widzia�. Przypomnia� sobie natomiast, �e widywa� mnie cz�sto w ubieg�ym
roku, �zw�aszcza na pocz�tku lata�. Komisarz uzna�, �e to nie ma �adnego
znaczenia. ďż˝Te perďż˝y — wyjaďż˝niďż˝ na uďż˝ytek ďż˝wiadkďż˝w — od roku leďż˝aďż˝y
w sejfie policyjnym, nie mog� wi�c nale�e� do denatki. Mo�e je pan zatrzyma�,
oczywiďż˝cieďż˝ — powiedziaďż˝ do mnie.

Zaleski si�gn�� do bocznej kieszeni.
— Oto one — powiedziaďż˝, kďż˝adďż˝c na stole przed nami wspania�� koliďż˝.

Bydgoszcz 1927

background image

Katastrofy w Montpeltier

Miasteczko Montpeltier le�y u podn�a G�r Zielonych, w pobli�u po�udniowo-

wschodniej granicy Kanady i Stan�w Zjednoczonych. Jest to niewielka schludna
miejscowo��, nie zas�uguj�ca zreszt� na szczeg�ln� uwag� poza tym, �e
stanowi baz� wypadow� dla turyst�w i my�liwych. Nie o ni� te� chodzi.

W pobli�u miasteczka znajduje si� szczyt g�rski i lotnisko! o tej samej nazwie. 0

nich b�dzie przede wszystkim mowa i dlatego trzeba im po�wi�ci� nieco miejsca.

Lotnisko Montpeltier jest w�a�ciwie pomocniczym l�dowiskiem pomi�dzy

Nowym Jorkiem a Montrealem i nale�y do Commerce Aviation United States Lin�, zwanej
w skr�cie Caus-Line. Jest to niewielka r�wnina otwarta z trzech stron, a z czwartej, od
p�nocy, zas�oni�ta szczytem Montpeltier, kt�ry wyrasta jako naga, niemal
prostopad�a �ciana skakia wprost z p�nocnego skraju lotniska. Nie poprzedzaj� jej
�adne wzg�rza lub inne wynios�o�ci. Szara �ciana �upku od poziomu lotniska do
szczytu ma ponad dwie�cie metr�w wysoko�ci, ale robi wra�enie o wiele wy�szej,
poniewa� g�ruje nad ca�ym pasmem g�rskim i w dzie� jest z daleka widoczna.

W nocy na szczycie �wiec� silne reflektory obracaj�ce si� podobnie jak

g�owice latarni morskich. Ponadto najdogodniejszy do l�dowania pas lotniska
o�wietlony jest sta�ymi reflektorami.

Pozosta�e urz�dzenia to �elazobetonowy hangar, niewielki budynek portowy z

poczekalni� i biurem eksploatacyjnym, kt�re mie�ci si� w pokoju telegrafisty,
b�d�cego zarazem zawiadowc� portu, kierownikiem ruchu i kasjerem. Pr�cz tej
osobisto�ci, kt�r� jest by�y sier�ant lotnictwa wojskowego Rayton, obs�ug�
lotniska stanowi�: latarnik Crofts, trzej mechanicy i brygadzista Green. Ten ostatni pe�ni
swoje obowi�zki w Montpeltier od czasu powstania linii.

Green poza swoj� specjalno�ci� pr�bowa� r�nych zawod�w. Pracowa�

na kolei, jako kierowca autobus�w, w stoczni okr�towej, by� poszukiwaczem z�ota i
traperem, ale nigdzie nie wiod�o mu si� szczeg�lnie. Dopiero tu znalaz� to, czego
szuka�. Co prawda z pocz�tku zdawa�o mu si�, �e i tutaj nied�ugo wytrzyma:
�ycie w tej mie�cinie musia�o by� dosy� jednostajne i nudne. Samoloty Caus-Line
l�dowa�y tu tylko dwa razy w tygodniu albo na specjalne zam�wienie biur
turystycznych, kt�re za�atwia�y przelot swych klient�w z Montrealu, Ha�ifaxu i
Nowego Jorku do Montpeltier i z powrotem. W pozosta�e dni przeloty odbywa�y si�
bezpo�rednio, z pomini�ciem lotniska pomocniczego, kt�re pozostawa�o na wsch�d
od normalnej trasy.

Tak, sta�y pobyt w tej dziurze nie zapowiada� si� ciekawie.
Mimo to Green zosta� tu i �wytrzyma��, poniewa� Montpeltier mia�o

tak�e swoje zalety: by�o rzeczywi�cie czyste i �adne, otoczone lasami, zdrowe i tanie.

background image

�atwo tu by�o zaoszcz�dzi� troch� grosza, nawet je�li raz w tygodniu
wyskakiwa�o si� do Montrealu na ma�� hulank�. Przy tym Green by� ju�
nieco zm�czony nie ustalonym �yciem to tu, to tam i zacz�� odczuwa� potrzeb�
stabilizacji, a Mary Crofts, c�rka latarnika, wygl�da�a doprawdy uroczo. By�a to, jak
si� zdaje, najwa�niejsza przyczyna, kt�ra mocno trzyma�a Greena w Montpeltier.
Trzyma�a go tak mocno, �e po do�� d�ugiej walce ze swym kawalerskim uporem,
brygadzista postanowi� si� o�eni�.

�lub odby� si� z nale�yt� pomp�, po czym ma��onkowie zamieszkali w

niewielkim nowym domu tu� przy lotnisku. Green za�o�y� tam sad, zbudowa�
kurnik oraz par� pomieszcze� gospodarczych i teraz czu� si� zupe�nie zadowolony
ze swego losu, wspominaj�c bez goryczy, ale i bez t�sknoty dawne czasy, kiedy to
w��czy� si� po �wiecie jako �cz�owiek do wszystkiego�. Tak przesz�y
trzy spokojne lata. Zak��ci� je dopiero g�o�ny w swoim czasie wypadek z nowo
wprowadzonym do eksploatacji po�piesznym samolotem pasa�erskim. Od tego czasu
zacz�y si� dzia� rzeczy niewyt�umaczalne, tak dziwne, tajemnicze i niepoj�te, �e
Green, kt�rego dalsze dzieje splot�y si� z nimi, na d�u�szy czas zosta�
wytr�cony z r�wnowagi i spokoju domowego zacisza.

Zdarzenia, kt�re zamierzam opowiedzie�, s� ma�o znane, a przecie� cho�by

ze wzgl�du na ich niezwyk�o�� i tajemniczo�� warto zapozna� z nimi szerszy
og�. Mo�e kto� kiedy� wyja�ni t� spraw� i �legenda Montpeltier�
przestanie by� zagadk�, nad kt�rej rozwi�zaniem dotychczas biedzi si� policja
federalna. Mo�e jest kto�, kto m�g�by rzuci� promie� �wiat�a na t�
niesamowit� seri� katastrof, po kt�rych nie pozosta� najmniejszy �lad, na przeloty
zaginionych samolot�w, kt�re w dotku znikaj� z zamkni�tego hangaru�

Prasa dla pewnych, zreszt� s�usznych w swoim czasie powod�w przemilcza�a

sporo ciekawych szczeg��w �legendy Montpeltier�. Opowiadanie to przedstawi je
mo�liwie jasno i bezstronnie na podstawie zezna� �wiadk�w, moich w�asnych
bada� i tego, co widzia�em.

Nowy samolot wprowadzony do pr�bnej eksploatacji przez dyrekcj� Caus-Line

mia� odby� pierwszy przelot z nowojorskiego lotniska Jersey do Sydney bez l�dowania,
pokonuj�c t� odleg�o�� (tysi�c siedemset kilometr�w) w ci�gu niespe�na
pi�ciu godzin. Odlot nast�pi� dziesi�tego listopada o jedenastej przed po�udniem w
obecno�ci dyrekcji, dziennikarzy i ca�ej obs�ugi portu.

Na kilka sekund przed startem zdarzyďż˝ siďż˝ drobny incydent: na pas startowy

wybieg� telegrafista Smith i zbli�ywszy si� do samolotu zawo�a� co� do pilota,
poda� mu ta�m� z tekstem depeszy, po czym spiesznie wr�ci� do swojej radiostacji.
Natychmiast potem pilot otrzyma� sygna� z wie�y kontrolnej i wystartowa�, tak �e
nikt nie zd��y� nawet zapyta�, co zawiera�a depesza.

Dziesi�cioosobowy bia�y p�atowiec o charakterystycznie w ty� wygi�tych

skrzyd�ach i oryginalnym wykroju ster�w znik� z oczu obecnych na p�nocnym skraju
horyzontu. Znikďż˝ na zawszeďż˝

Z Sydney od pi�tej po po�udniu zacz�y nadchodzi� depesze pe�ne niepokoju.

Porty lotnicze Montreal, Quebeck i Halifax tak�e co p� godziny nadsy�a�y
telegraficzne i telefoniczne meldunki: SAMOLOT CAUS-243 DOTYCHCZAS NIE
PRZYBYďż˝. CAUS-243 NIE PRZELECIAďż˝ NAD MONTREALEM. W QUEBECK I
HALIFAX NIE WIDZIANO SAMOLOTU CAUS-243ďż˝

background image

Wtedy przypomniano sobie Smitha i depesz�, kt�r� wr�czy� pilotowi tu�

przed startem. Mo�e jej tre�� rzuci jakie� �wiat�o na tajemnicze znikni�cie
maszyny? Ale Smith tak�e znik�! Sko�czy� dy�ur w po�udnie i pojecha� jak
zwykle do miasta, ale nie wr�ci� do domu. Na pr�no do p�nej nocy szukano go u
krewnych i znajomych. Jeszcze bardziej niezwyk�e by�o, �e nie zapisa� depeszy w
dzienniku odbiorczym. Nikt nie wiedzia�, jak� i sk�d pochodz�c� wiadomo��
zawiera�a, bo w chwili odbioru by� sam przy aparatach.

Zarz�d i naczelna dyrekcja Commerce A. U. S. Lin� zebra�y si� na

nadzwyczajn� sesj�. Dobra s�awa przedsi�biorstwa i jego przysz�o��
zale�a�y w znacznej mierze od szybkiego wy�wietlenia tajemnicy, a tymczasem
wszystko gmatwa�o si� coraz bardziej.

Nadesz�a noc. Nigdzie nie widziano zaginionego samolotu. Telefony i radiostacje

pracowa�y nadal, czyniono przygotowania do poszukiwa� na dzie� nast�pny. Tylko w
Mont-peltier nikt jeszcze o niczym nie wiedziaďż˝. Na zapytanie centrali, czy przypadkiem na
lotnisku pomocniczym nie l�dowa� jaki� p�atowiec pasa�erski, Rayton zgodnie z
prawd� odpowiedzia� przecz�co, nie domy�laj�c si� nawet, o jak wa�n�
sprawďż˝ chodzi. W wieczornych wydaniach gazet nie wspomniano jeszcze o tej tajemniczej
sprawie, poniewa� redakcje i agencje telegraficzne przemilcza�y j� na wyra�ne
�yczenie rz�du.

Tak wi�c samolot CAUS-243 zagin��. Po raz ostatni widziano go nad Hudsonem i

od tej chwili nikt wi�cej go ju� nie ujrza�, je�li nie liczy� dw�ch ludzi, kt�rych
relacjom po prostu trudno by�o da� wiar�. Rozmawia�em z ka�dym z nich osobno i
jestem przekonany, �e nie zmy�lali, ale nie dziwi mnie, �e pow�tpiewano w ich
prawdom�wno��. Ci dwaj to brygadzista Green i pilot Barclay, kt�ry dopiero od kilku
miesi�cy pracowa� na linii.

Pierwszy utrzymuje, �e widzia� zaginion� maszyn� tej samej nocy. Obaj rzekomo

widzieli j� w tydzie� po jej tajemniczym znikni�ciu.

W nocy z dziesi�tego na jedenasty listopada, oko�o godziny drugiej, kiedy miasteczko

i lotnisko Montpeltier pogr��one by�y we �nie, Green nagle si� zbudzi� i pod
silnym wra�eniem sennych majak�w zacz�� opowiada� �onie, co mu si�
�ni�o.

— Lecďż˝ sam jeden na jakimďż˝ olbrzymim samolocie i b��dzďż˝ po kabinie z

pustymi fotelami — mďż˝wiďż˝. — Maszyna pďż˝dzi w ciemnoďż˝ciach, sďż˝ychaďż˝
g�uchy warkot silnik�w i szum wichru. Wchodz� do kabiny pilota, patrz� przez szyby
w t� czarn� noc i gdzie� bardzo daleko widz� �wiate�ko, kt�re szybko si�
zbli�a, ro�nie i ro�nie, a� mnie o�lepia. I mam uczucie, �e za chwil� stanie
siďż˝ coďż˝ strasznego. Bojďż˝ siďż˝, rozumiesz, a maszynďż˝ zaczyna rzucaďż˝ jak podczas
burzy i nagle czuj�, �e nie jestem sam przy tej szybie: za mn� t�ocz� si� jakie�
postacie, jest ich pe�na kabina! A przed sekund� by�a pusta� Teraz to �wiat�o z
przodu rozja�nia wn�trze ca�ej maszyny, a ci ludzie, czy raczej zjawy, patrz� na mnie
szklanymi oczyma. Maj� woskowo��te twarze, jakby zastyg�e w krzyku
przera�enia. Na mnie te� sk�ra cierpnie, chc� stamt�d uciec, ale nie mog� si�
poruszyďż˝

Przerwa� nagle i zacz�� nas�uchiwa�.
— Leci jakiďż˝ samolot — powiedziaďż˝ cicho. Mary lekko wzruszyďż˝a ramionami.

background image

— Zdaje ci siďż˝ tylko. To pewnie ten senďż˝ M�� gestem rďż˝ki nakazaďż˝ jej

milczenie.

— Sďż˝yszďż˝ silniki. Ale skďż˝d samolot o tej porze? Nie awizowali go ani z Montrealu,

ani z Nowego Jorkuďż˝

Warkot zbli�a� si�, teraz Mary tak�e go us�ysza�a. Coraz bli�ej, coraz

g�o�niej, a� zadr�a�y szyby w oknach, a potem chwila dzwoni�cej w uszach
ciszy i nag�y huk, jak wystrza� z dzia�a, i �oskot jakby upadku ci�kiej masy w
stronie szczytu, u p�nocnego skraju lotniska.

— Wielki Boďż˝e, co siďż˝ tam staďż˝o? — wyszeptaďż˝a Mary.
— Twďż˝j ojciec nie w��czyďż˝ ďż˝wiatďż˝a sygnaďż˝owego — odrzekďż˝ Green. —

M�j sen mia� takie w�a�nie zako�czenie�

Ubiera� si� gor�czkowo, Mary pop�akuj�c cicho pomaga�a mu

naci�gn�� sweter i ciep�� futrzan� kurtk�. Gdy ju� mia� wyj��,
spojrza�a w okno i chwyci�a go za rami�.

— Spďż˝jrz tam! — zawoďż˝aďż˝a. — Tam — wskazaďż˝a palcem.
Wysoko nad lotniskiem, na szczycie Montpeltier, obraca�y si� trzy w��cznie

bia�ego �wiat�a, omiataj�c ciemny horyzont. W dole reflektory o�wietla�y pas
do l�dowania.

Brygadzista przetar� oczy. Przecie� przed chwil� nie by�o tam �adnych

�wiate�! Oboje s�yszeli huk zderzenia samolotu ze �cian� skaln�. To nie
mog�o by� tylko z�udzenie! U st�p Montpeltier z pewno�ci� le�� szcz�tki
rozbitej maszyny, za�oga i pasa�erowie, kt�rzy w niej zgin�li�

Wtem z oddali zn�w zacz�� dobiega� warkot silnik�w, najpierw niepewny,

st�umiony, potem coraz bli�szy, wyra�niejszy.

— Muszďż˝ tam i�� — powiedziaďż˝ Green. — Zostaďż˝ w domu, niedďż˝ugo

wr�c�.

— Moďż˝e lepiej obudziďż˝ Janningsa i Whiteďż˝a. Przecieďż˝ sam nie dasz radyďż˝
— Obejdďż˝ siďż˝ na razie bez nich — odrzekďż˝. — Sam chcďż˝ to wszystko obejrzeďż˝.
Na dworze by�o mglisto i zimno. M�y� drobny deszcz, wilgo� marz�a na

ga��ziach drzew i �d�b�ach trawy. Od wschodniej strony szed� do l�dowania
samolot ze �wiat�ami pozycyjnymi na ko�cach skrzyde� i na pionowym stateczniku
ogona. Niebawem znalaz� si� w strudze �wiat�a reflektor�w i potoczy� si� po
ziemi w dobiegu skr�conym przez hamulce.

Tymczasem Green by� ju� przy ma�ych drzwiach umieszczonych z boku hangaru.

Otworzyďż˝ je zabranym z domu kluczem i — jeszcze nie wchodzďż˝c do wnďż˝trza-—
rozejrza� si� po lotnisku. Bia�y samolot ju� ko�owa� w stron� hangaru. Z
pewno�ci� pilot bywa� tu nieraz i nie potrzebowa� �adnych wskaz�wek.
Reflektory nadal o�wietla�y pas l�dowania, lecz nikogo z obs�ugi nie by�o
wida�. Okna budynku portowego nie by�y o�wietlone. Spojrza� w g�r�, ku
latarni obracaj�cej si� na szczycie, obok kt�rej sta� domek starego Croftsa. I jego
okna by�y ciemne. Mog�o si� zdawa�, �e wszyscy tutejsi mieszka�cy �pi�.

Wiďż˝c kto do licha zapaliďż˝ reflektory? — pomyďż˝laďż˝.
Wszed� do hangaru i przekr�ci� wy��cznik. Ostre �wiat�o jednym

skokiem wtargn�o z g�ry do pustego wn�trza, a cienie uciek�y pomi�dzy �elazne
wi�zania stropu, w za�amania muru i za b�bny obrotowe s�u��ce do wci�gania
samolot�w. Podszed� do tablicy rozdzielczej i przestawi� d�wigni�. Sykn�a

background image

b��kitna iskra, a sk�adane wrota hangaru drgn�y i zacz�y si� wolno przesuwa�
od �rodka ku obu �cianom bocznym. Przez rozszerzaj�c� si� luk� pomi�dzy
nimi na ziemi� przed hangarem pada� coraz szerszy prostok�t �wiat�a, ukazuj�c
ka�u�e pokryte cienk� warstewk� lodu. Deszcz usta� i tylko zimny wiatr wia� od
strony g�r, p�dz�c po niebie ci�kie chmury.

Po chwili d�wignia na tablicy rozdzielczej z suchym trzaskiem wyskoczy�a z

zacisk�w. Wrota by�y otwarte, a na wprost, tu� przed hangarem sta� bia�y samolot
z wygaszonymi �wiat�ami pozycyjnymi i ciemnymi oknami kabiny. Brygadzista
podszed� bli�ej, ci�gn�c za sob� dwie odwini�te z b�bn�w linki stalowe i
za�o�y� haki na osie podwozia. Zdziwi�o go, �e za�oga i pasa�erowie ju�
zd��yli wysi��� i oddali� si�.

— Jest tam kto? — zawoďż˝aďż˝ gďż˝oďż˝no.
Odpowiedzia� mu tylko szum i po�wist wiatru.
Pilno im — pomyďż˝laďż˝. — No, w takďż˝ pogodďż˝
Raz jeszcze rozejrza� si�, usi�uj�c przebi� wzrokiem ciemno�ci.

Zauwa�y�, �e reflektory zgas�y. Lotnisko le�a�o pogr��one w czarnej nocy,
kt�rej mroki co kilka sekund przecina�y tylko trzy d�ugie promienie latarni
sygna�owej na szczycie.

Wr�ci� do tablicy rozdzielczej i uruchomi� b�bny. Liny pope�z�y wolno

przez hangar, napi�y si�, poci�gn�y. Samolot wtacza� si� do �rodka. Gdy stery
o niespotykanych kszta�tach min�y pr�g, Green wy��czy� pr�d.

To bďż˝dzie chyba ta nowa maszyna — pomyďż˝laďż˝. — CAUS-243 — odczytaďż˝ litery

i cyfry na kadďż˝ubie. — Dlaczego nie uprzedzili nas o jej przylocie? A moďż˝e pilot
l�dowa� przymusowo? No, ale w takim razie nie ulotni�by si� tak pr�dko razem z
pasa�erami�

Ogl�da� nadal samolot z fachowym zaciekawieniem. Resorowanie podwozia i

podw�jne ko�a o balonowych oponach zwr�ci�y jego uwag�. Pozostawi�y na
betonowej pod�odze charakterystyczne �lady marzn�cego b�ota. Chyba
nale�a�oby spu�ci� wod� z ch�odnicy. Bez trudu odnalaz� kurek spustowy, ale
odkr�ciwszy go, natychmiast poczu� zapach nie zamarzaj�cej mieszanki metanolowej,
wi�c zamkn�� kran z powrotem. Na razie nic wi�cej nie mia� tu do roboty,
zw�aszcza �e pilot nie zatroszczy� si� o termin przygotowania maszyny do odlotu.
Widocznie za dnia b�dzie na to do�� czasu. Przestawi� d�wigni� mechanizmu
zamykaj�cego wrota, sprawdzi�, �e zamkn�y si� szczelnie i wyszed�szy
bocznymi drzwiczkami, przekr�ci� klucz w zamku.

Mr�z wzrasta�, wicher hula� po lotnisku, z o�owianych chmur miot�o

�niegiem. Green pomy�la�, �e teraz m�g�by przej�� na drug� stron�,
pod skaln� �cian� Montpeltier, aby si� przekona�, co si� tam w�a�ciwie
sta�o. Ale w tej chwili wszystko, co zasz�o przed l�dowaniem CAUS-243, wyda�o
mu si� tak nierealne, �e zaniecha� tego zamiaru, odk�adaj�c dok�adne
ogl�dziny miejsca rzekomej katastrofy do rana. Nocleg dla pasa�er�w i pilota niewiele
go obchodzi�, to nale�a�o do Raytona.

Wr�ci� do domu i z przyjemno�ci� wypi� kubek gor�cej kawy, kt�r�

przygotowa�a mu �ona. Musia� jej dok�adnie opowiedzie� o l�dowaniu nowego
samolotu linii.

— A katastrofa? — spytaďż˝a.
Wzruszyďż˝ ramionami.

background image

— Nie byďż˝o ďż˝adnej katastrofy. Autosugestia i zďż˝udzenia sďż˝uchowe, rozumiesz?
Nie chcia�a si� z nim spiera�, by�a senna i zm�czona, a do rana pozosta�o

juďż˝ niewiele czasu.

Nazajutrz na lotnisku Montpeltier panowa� niezwyk�y ruch. Z Nowego Jorku

nadesz�a wiadomo�� o zagini�ciu samolotu CAUS-243, a zaraz po tym
zad�wi�cza� telefon i Rayton us�ysza� g�os samego naczelnego dyrektora.
Dyrektor chciaďż˝ wiedzieďż˝, kto poprzedniego dnia depeszowaďż˝ do portu lotniczego
Jersey, aby po�pieszny samolot CAUS-243 podczas pierwszej regularnej podr�y
l�dowa� w Montpeltier.

— Nie nadano stďż˝d takiej depeszy, panie dyrektorze — oďż˝wiadczyďż˝ Rayton.
— Myli siďż˝ pan: byďż˝a! Ktoďż˝, jeďż˝li nie pan sam, nadaďż˝ jďż˝ z Montpeltier o

jedenastej. Dok�adnie: dziesi�ta pi��dziesi�t osiem.

Raytona zatka�o na chwil�. Przebieg� my�l� wszystkie swoje czynno�ci od

rana dnia poprzedniego.

— Panie dyrektorze — powiedziaďż˝ pokonujďż˝c zdenerwowanie — z ca��

pewno�ci� nikt z tutejszej stacji nie m�g� nada� jakiejkolwiek depeszy. Nie
opuszcza�em biura przez ca�y dzie�, a od dziesi�tej pi��dziesi�t do jedenastej
pi�tna�cie przyjmowa�em komunikaty meteorologiczne.

— A jednak depesza tej treďż˝ci nadeszďż˝a do Nowego Jorku z lotniska Montpeltier.

Przyj�� j� dy�urny radiotelegrafista w porcie na lotnisku Jersey. No c�,
wyja�ni� to organy �ledcze.

Rayton us�ysza� szcz�k odk�adanej s�uchawki i opad� na krzes�o. By�

wzburzony: co za nies�ychane nieporozumienie! Nie nadawa� �adnej depeszy i
siedzia� tu przez ca�y dzie�. Z ca�� pewno�ci�. Przerzuca� strony dziennika
nadawanych i otrzymywanych sygna��w. Oczywi�cie: nie by�o tam �adnego
tekstu.

Do biura wszedďż˝ brygadzista Green.
— Dzieďż˝ dobry, panie kierowniku — powiedziaďż˝. — Chciaďż˝em zapytaďż˝ Ale co

panu jest? Co si� sta�o?

Rayton spojrza� na niego i przetar� d�oni� czo�o.
— Wie pan juďż˝ o zaginionej maszynie?
— Aha — odrzekďż˝ Green z porozumiewawczym uďż˝miechem. — Coďż˝ im siďż˝

pokr�ci�o?

— Naczelny dyrektor twierdzi, ďż˝e ktoďż˝ od nas nadaďż˝ depeszďż˝ do Jersey z

��daniem l�dowania tego samolotu na naszym lotnisku. No, co pan na to?

— Nie wiem nic o depeszy — odrzekďż˝ brygadzista. — Ale przecieďż˝ ten CAUS-243

wyl�dowa� tu przed trzeci� w nocy. My�la�em, �e pan przyj�� pilota i
pasa�er�w. Poszli sobie, zanim zd��y�em otworzy� hangar�

Rayton wytrzeszczaďż˝ na niego oczy.
— Co takiego? O czym pan mďż˝wi? CAUS-243 wylďż˝dowaďż˝ tu, u nas? Ubiegďż˝ej

nocy?

— Jasne, ďż˝e tak! Pilot podkoďż˝owaďż˝ pod sam hangar i tam zostawiďż˝ maszynďż˝,

wi�c wci�gn��em j� do �rodka i w�a�nie chcia�em si� dowiedzie�

Rayton zerwaďż˝ siďż˝ z miejsca i chwyciďż˝ go za ramiďż˝.

background image

— Chodďż˝ pan! Idziemy do hangaru. Nie, zaraz, zaczekaj pan.
Usiad� przy nadajniku i zacz�� wywo�ywa� stacj� lotniskow� Jersey City,

a potem nada� kr�tk� wiadomo�� z zapowiedzi� dalszych szczeg��w za
kwadrans. By� podniecony, mrucza� pod nosem, rzucaj�c od czasu do czasu baczne
spojrzenia na brygadzistďż˝.

— Gdzie on byďż˝ od jedenastej rano do trzeciej w nocy. — pytaďż˝. — Gdzie siďż˝

podzieli pasa�erowie i pilot? Przecie� nikt si� u mnie nie zg�asza�� Nie
rozumiem. Nic nie rozumiem. Wyjaďż˝niďż˝ to wďż˝adze ďż˝ledcze — powiedziaďż˝
gďż˝oďż˝no. — Chodďż˝my.

Wyszli przed budynek portu. Obaj mechanicy, Jannings i Wbite rozmawiali z Mariďż˝

Green. Poszli wszyscy na prze�aj przez lotnisko w stron� hangaru. Rayton nagli� do
po�piechu: chcia� si� upewni�, �e CAUS-243 istotnie odnalaz� si� w tak
dziwnych okoliczno�ciach i �e jest tu, na miejscu, w Montpeltier.

Green otworzy� drzwiczki i wszed�, a za nim wcisn�li si� pozostali. Okratowane

okna i prze�wity z grubego zbrojonego szk�a na dachu przepuszcza�y ulew� jasnych
promieni s�o�ca. Hangar by� pusty. Bia�y samolot wci�gni�ty przez
brygadzist� do �rodka przed kilku godzinami znik�, podobnie jak po przebudzeniu
znikaj� senne widziad�a. Z t� r�nic�, �e na betonowej pod�odze widnia�y
�ci�te przymrozkiem �lady mokrych opon. Siady, kt�re �wiadczy�y, �e
CAUS-243 rzeczywi�cie si� tu znajdowa�, �e musia� przedtem ko�owa� przez
b�otniste ka�u�e powsta�e podczas deszczu, a zatem w nocy z dziesi�tego na
jedenasty listopada. I jeszcze jedno: obok tych �lad�w le�a� odcinek zgniecionej
taďż˝my telegraficznej. Rayton podniďż˝sďż˝ jďż˝ i odczytaďż˝: G. 10.58 — CAUS-243 —
KONIECZNIE Lďż˝DOWAďż˝ W MONTPELTIER — KONTROLA SILNIKďż˝W —

W tym miejscu ta�ma by�a urwana.

Kolejne przes�uchanie �wiadk�w i uczestnik�w zdarze� zwi�zanych z

zagini�ciem samolotu CAUS-243 odbywa�o si� w Nowym Jorku, w gabinecie
komisarza federalnej policji �ledczej.

— Jak pan moďż˝e wytďż˝umaczyďż˝ znikniďż˝cie samolotu z zamkniďż˝tego hangaru? —

zapytaďż˝ komisarz.

Green by� ju� tym wszystkim znudzony. Zadawano mu ci�gle te same pytania, na

kt�re przecie� nie by�o rzeczowej odpowiedzi. Zezna� kilkakrotnie, �e klucz od
bocznego wej�cia do hangaru mia� przy sobie i prawie si� z nim nie rozstawa� oraz
�e duplikat tego klucza znajdowa� si� w zamkni�tym pomieszczeniu zawiadowcy
portu, Raytona, w oszklonej szafce r�wnie� zamykanej na klucz przez tego ostatniego.

— Panie komisarzu — odrzekďż˝. — Przecieďż˝ juďż˝ mďż˝wiďż˝em, ďż˝e nie wiem. Nie

potrafi� tego wyt�umaczy�

— No, wďż˝aďż˝nie — podchwyciďż˝ komisarz. — Caďż˝a historia z nocnym

l�dowaniem tego samolotu jest zupe�nie nieprawdopodobna. Nikt go nie widzia�
pr�cz pana, panie brygadzisto. Mo�e si� panu po prostu �ni�o?

— Aha, ďż˝niďż˝oďż˝ I to tak, ďż˝e po tym ďż˝nie zostaďż˝y ďż˝lady w hangarze.
— Wiďż˝c co pan sam o tym myďż˝li?
— Widzi pan — powiedziaďż˝ Green po krďż˝tkim wahaniu — maszynďż˝ moďż˝e

wci�gn�� do hangaru jeden cz�owiek bez niczyjej pomocy jedynie przy u�yciu
linek zak�adanych na osie podwozia i nawijaj�cych si� na b�bny poruszane pr�dem

background image

elektrycznym. Ale �eby wytoczy� j� przed hangar, trzeba mie� albo ci�gnik, albo
kilku ludzi, alboďż˝

— Albo co jeszcze? Werkmistrz odwrďż˝ciďż˝ wzrok.
— Panie komisarzu — powiedziaďż˝ niechďż˝tnie — tu chyba musiaďż˝y dziaďż˝aďż˝

jakie� nadprzyrodzone si�y. Nie ludzkie i nie mechaniczne�

Komisarz wzruszyďż˝ ramionami.
— To wszystko, co pan ma do powiedzenia?
— Wszystko — odrzekďż˝ Green.
— Moďż˝e pan odej�� i wrďż˝ciďż˝ do Montpeltier.
Green wyszed�. W korytarzu czekali na niego Rayton i Haven, w�a�ciciel jedynego

hotelu w Montpeltier.

— Po co pana wezwano? — zapytaďż˝ brygadzista.
— Tylko po to, ďż˝ebym jeszcze raz zeznaďż˝, kto wtedy nocowaďż˝ Pod Tďż˝czďż˝. No

wi�c powt�rzy�em, �e to byli czterej my�liwi, kt�rzy od tygodnia zajmowali
najlepsze pokoje z �azienkami. A tamtej nocy nikt inny nie przyby�.

Wyszli na ulic� w chwili, gdy przed podjazdem zatrzyma� si� s�u�bowy

samoch�d Caus-Line. Wysiad� z niego kierownik ruchu lotniczego Jersey i wbieg� po
schodach na g�r�. Green zna� kierowc�, zapyta�, czy wraca na lotnisko i czy
m�g�by ich tam zawie��.

— Chďż˝tnie — zgodziďż˝ siďż˝ kierowca. — Wracacie do Montpeltier?
— Wszyscy trzej — powiedziaďż˝ Green.
— To macie szczďż˝cie, bo za godzinďż˝ leci do was maszyna pocztowa. Znacie

przecie� Barclaya? To on pilotuje. Mam po niego wst�pi�.

Zabrali pilota po drodze i z ciasnych uliczek wydostali siďż˝ na magistralďż˝

prowadz�c� przez most na Hudsonie do Jersey City.

Barclay zgadza� si� z Greenem: sprawa CAUS-243 wykracza�a poza sfer�

normalnych zjawisk.

— Jak wytďż˝umaczyďż˝ caďż˝y szereg podobnych wypadkďż˝w, w ktďż˝rych maszyna z

zaďż˝ogďż˝ i pasaďż˝erami ginie bez ďż˝ladu? — mďż˝wiďż˝. — Gdzie siďż˝ podziewajďż˝?
Jak to mo�liwe, �eby nie znaleziono szcz�tk�w? Wed�ug mnie w powietrzu
zdarzaj� si� bardzo dziwne wypadki, o jakich nie �ni�o si� ani filozofom, ani
oficerom �ledczym, ani naszym dyrektorom� Nie pierwszy raz tak si� sta�o: lotnictwo
te� ma swoje �Lataj�ce Holendry�. Cztery lata temu zagin�� samolot
pasa�erski mi�dzy Nowym Jorkiem a San Francisco i dot�d nie odnaleziono po nim
najmniejszego �ladu. Ale w ubieg�ym roku z takim w�a�nie p�atowcem
zderzy�y si� w powietrzu dwie my�liwskie maszyny wojskowe. I co? My�liwcy
zgin�li, a ten dziesi�cioosobowy grat odlecia� w tak zwan� sin� dal i zn�w
znikn��� Ale, do diab�a, samolot to nie mucha, �eby go nie mo�na by�o
odnale��!

M�wi�by jeszcze d�u�ej na ten niewyczerpany temat, maj�c wdzi�cznych

s�uchaczy, lecz wjechali ju� na lotnisko, gdzie trzeba by�o za�atwi� spraw�
przelotu do Montpeltier. Nie napotka�o to zreszt� �adnych trudno�ci: tylko dwaj
pasa�erowie wykupili bilety do Montrealu na ten dodatkowy rejs pocztowy.

Green siad� obok pilota i gdy maszyna zatacza�a kr�g nad lotniskiem, patrzy� w

d� na st�oczone kwarta�y dom�w, na wysokie drapacze chmur i sie� ulic, kt�re

background image

przecina�y si� we wszystkich kierunkach. Osi�gn�wszy przepisow� wysoko��
tysi�c pi��set metr�w, Barclay lecia� wzd�u� Hudsonu, mijaj�c kolejno
Manhattan, Central Park i Union City, a potem Bronx, Englewood i Yonkers, aďż˝ wydostaďż˝
si� nad lesiste wzg�rza, mi�dzy kt�rymi dalej na p�noc p�yn�a rzeka. Nad
Champalin nieznacznie zmieni� kurs, przelatuj�c na praw� stron� jeziora i
w�a�nie w owej chwili Green zwr�ci� jego uwag� na du�y bia�y samolot
lec�cy ni�ej w tym samym kierunku.

— Poznajďż˝ go — powiedziaďż˝. — Niech pan siďż˝ dobrze przyjrzy sterom i koďż˝com

skrzydeďż˝. To jest CAUS-243!

Barclay u�miechn�� si� z niedowierzaniem. Bia�y samolot by� jeszcze za

daleko, aby mo�na go by�o z ca�� pewno�ci� rozpozna�. Zwi�kszy�
obroty i lekko pochyli� maszyn� w prz�d. Teraz odleg�o�� mi�dzy nimi
powoli zacz�a si� zmniejsza�.

— Lecďż˝ z pewnoďż˝ciďż˝ na ekonomicznych obrotach — powiedziaďż˝. — Gdyby

dodali troch� gazu, nigdy by�my ich nie do�cign�li, nawet trac�c wysoko��.

Up�yn�o jeszcze kilka minut i wreszcie oba samoloty zr�wna�y si� w

powietrzu. Barclay ze zdumieniem odczyta� litery i cyfry na kad�ubie tamtej maszyny:
CAUS-243.

— Niesďż˝ychane! — wykrzykn��.
Zmniejszy� cokolwiek obroty, aby zanadto nie przegrzewa� silnik�w, lecz nie na

tyle, aby pozwoli� oddali� si� bia�emu p�atowcowi.

— Nie opuďż˝cimy ich, pďż˝ki nie wylďż˝dujďż˝ — powiedziaďż˝. — Muszďż˝ siďż˝

wreszcie dowiedzieďż˝

Obaj z Greenem usi�owali dojrze� cokolwiek przez okna kabiny pasa�erskiej i przez

os�on� kabiny pilota, ale szyby zdawa�y si� jakby zamglone. Tylko jedna by�a do
po�owy opuszczona, a na jej kraw�dzi spoczywa�a czyja� bia�a d�o� z
nienaturalnie rozcapierzonymi palcami. Ta d�o� fascynowa�a Barclaya: lekkim
trawersem podchodzi� coraz bli�ej, nie dbaj�c ju� o zachowanie wysoko�ci i o kurs
do celu.

Lecieli tak ju� przez d�u�szy czas wpatrzeni obaj w p�otwarte okno, gdy wtem

Green chwyciďż˝ pilota za ramiďż˝.

— O co chodzi? — spytaďż˝ Barclay.
— Mam takie uczucie, jakby ktoďż˝ stamtďż˝d na nas patrzyďż˝ — powiedziaďż˝

Green. — I jakby nam groziďż˝o coďż˝ strasznego. I — wielki Boďż˝e! ďż˝

Samolot �ci�gni�ty sterem przez pilota stan�� d�ba i skoczy� w bok

omijaj�c szar� �cian�, kt�ra nagle zas�oni�a horyzont. Potem wielki �uk
zatoczy�y ob�oki na niebie, bia�y domek i wie�a latarni sygna�owej, a wreszcie
p�kole lotniska i czerwone dachy pobliskiego miasteczka.

— Montpeltier — powiedziaďż˝ Green przez ďż˝ciďż˝niďż˝te gardďż˝o. Barclay

odetchn�� g��boko.

— Niewiele brakowaďż˝o — mrukn��. — Zobaczyďż˝em tďż˝ cholernďż˝ ďż˝cianďż˝

mo�e z pi��dziesi�t metr�w przed maszyn�. Jak mo�na by�o tak si�
zagapiďż˝!

Green pomy�la�, �e istotnie zagapili si� obydwaj: chyba od po�owy drogi

najpierw dop�dzali tamt� maszyn�, a nast�pnie patrzyli tylko na ni�, lec�c obok i
zni�aj�c si� ci�gle, �eby zyskiwa� na pr�dko�ci� Ale gdzie si�

background image

podziaďż˝ CAUS-243?

— Uciekďż˝ nam — powiedziaďż˝ pilot. — Teraz go nie dogonimyďż˝

Gdy od zagini�cia samolotu CAUS-243 up�yn�� rok. �ledztwo zosta�o

umorzone i ca�� spraw� zacz�a przes�ania� mg�a zapomnienia. Wspominali
j� tylko mieszka�cy Montpeltier, pozbawieni innych, bardziej aktualnych emocji.
Zawiadowca lotniska, w�a�ciciel hotelu Pod T�cz� i mechanicy ch�tnie opowiadali
j� (z licznymi dodatkami) pasa�erom i turystom oczekuj�cym na odlot, a piloci Caus-
Line zaliczali jďż˝ do najbardziej zagadkowych historii omawianych przy szklaneczce whisky
lub kufelku piwa.

W�a�nie przy jednej z takich okazji, wieczorem 10 listopada, owa �historia�

zn�w wyp�yn�a przy s�u�bowym stole za��g w poczekalni portu lotniczego
Jersey. Przyczyni� si� do tego g��wnie Barclay, kt�remu m�ody praktykant z
radiostacji wr�czy� piln� depesz�.

— Oto macie — powiedziaďż˝ Barclay, zwracajďż˝c siďż˝ do nas. — Przed rokiem z

Montpeltier wysďż˝ano prawie identycznďż˝ depeszďż˝: CAUS-251 — Lďż˝DOWAďż˝ W
MONTPELTIER-TRZEJ PASAďż˝EROWIE DO HALIFAX, SYDNEY — RAY-TON. Co wy
na to?

Osobi�cie nie darz� Barclaya szczeg�ln� sympati�. Irytuje mnie jego udawana

czy te� rzeczywista wiara w mieszanie si� si� �nadprzyrodzonych� do spraw
lotniczych i to jego demonstracyjne obserwowanie g�upich przes�d�w. Barclay nie
zapala trzeci papierosa od jednej zapa�ki, nie pozwala fotografowa� si� przed lotem,
omija czarnego kota, �eby nie przebieg� mu drogi, spluwa trzy razy spotkawszy
zakonnic�, uwa�a pi�tek wypadaj�cy w trzynastym dniu miesi�ca za dzie�
feralny. Niechby sobie by� przes�dny, ale na w�asny u�ytek, dyskretnie. Nie: robi to
w�a�nie na pokaz, tak �eby wszyscy widzieli, jak si� zgrywa. Nie lubi�
�zgrywy� i nie bardzo lubi� Barclaya, cho� poza tym jest niez�ym ch�opem�
Wiďż˝c kiedy dramatycznie zapytaďż˝, co my na to — znaczy na tďż˝ depeszďż˝ Raytona —
powiedzia�em, �e naturalnie to jest bardzo dziwne i �e bezwarunkowo podczas przelotu
do Montpeltier zdarzy siďż˝ coďż˝ niesamowitego.

— Na twoim miejscu — dodaďż˝em zďż˝oďż˝liwie — zatelefonowaďż˝bym tam zaraz,

�eby sprawdzi�, czy ten niedo��ga rzeczywi�cie wys�a� tak� depesz�. Bo
a nu� teraz ty z kolei zostaniesz �Lataj�cym Holendrem�?

Barclay wzi�� moje s�owa za dobr� monet�, a pozostali te� nie wyczuli

ironii w nich zawartej: poszli z nim razem telefonowa� do Montpeltier! Oto jak �atwo
ludzie poddaj� si� irracjonalnym wra�eniom i impulsom�

Ale gdy zosta�em sam, ca�y m�j racjonalizm i sceptycyzm zacz�� topnie�.
To, co si� zdarzy�o przed rokiem, mog�o si� powt�rzy�. Mo�e Rayton nie

nadawa� �adnej depeszy? Mo�e nie ma pasa�er�w do Halifaxu i Sydney?

Im d�u�ej czeka�em na powr�t Barclaya i jego kumpli, tym wi�cej mia�em

w�tpliwo�ci. Pomy�la�em, �e mog� si� jeszcze wycofa� i zmieni� front.
Ale to okaza�o si� zbyteczne: depesza by�a zupe�nie autentyczna i mog�em teraz
nada� podrwiwa� z nich wszystkich. Za nic nie przyzna�bym si� do chwilowych
w�tpliwo�ci. Ba, nie wiedzia�em przecie� wtedy o tym wszystkim, o czym wiem
dzisiaj. Nie mog�em przewidzie�, co nast�pi jeszcze tej nocy�

P�nym wieczorem tego dnia poczekalnia portu lotniczego Montpeltier go�ci�a

background image

niezwykle wiele os�b. Spo�r�d trzech pasa�er�w, dla kt�rych Rayton
zam�wi� miejsca w samolocie CAUS-251, dwaj udawali si� do Sydney, a jeden do
Halifaxu. Ten ostatni by� kupcem drzewnym; sprowadzi�y go tu interesy. Dwaj
przypadkowi jego wsp�towarzysze wracali do Sydney po wykorzystaniu licencji
my�liwskich, maj�c spory baga� w postaci zdobytych trofe�w. To ich odprowadza�
a� na lotnisko us�u�ny w�a�ciciel hotelu, Haven. Green i Rayton dotrzymywali im
towarzystwa przy licznych kolejkach piwa, gdy z oddali zacz�� dobiega� st�umiony
warkot silnik�w.

— Juďż˝? — zdziwiďż˝ siďż˝ Green.
— Niemoďż˝liwe — powiedziaďż˝ zawiadowca. — Mogďż˝ tu byďż˝ najwczeďż˝niej za

jakie� dwadzie�cia minut. Raczej za p� godziny.

Ale silniki s�ycha� by�o coraz wyra�nie], coraz bli�ej, wi�c obaj wyszli na

betonow� p�yt� przed budynkiem portu. Green czu�, �e zn�w, jak niegdy�,
ogarnia go niepok�j podobny do tego, kt�ry prze�y� unikaj�c wraz z Barclayem
zderzenia ze ďż˝cianďż˝ Montpeltier. Pomyďż˝laďż˝ znowu — jak wtedy, — ďż˝e za chwilďż˝
nast�pi co� strasznego.

Przeczucie okaza�o si� trafne: Rayton chwyci� go za rami�.
— Sygnaďż˝ — powiedziaďż˝ chrapliwie. — Crofts nie zapaliďż˝ latarni!
W tej chwili ukaza�y si� p�yn�ce w ciemno�ci trzy gwiazdy: czerwona, zielona

i bia�a; �wiat�a pozycyjne samolotu. Sun�y nisko, zmierzaj�c od po�udnia nad
�rodek lotniska�

— Prosto na tďż˝ cholernďż˝ ďż˝cianďż˝ — powiedziaďż˝ Green.
Chciaďż˝ pobiec do telefonu, zaalarmowaďż˝ starego latarnika, choďż˝ przecieďż˝

wiedzia�, �e nie zd��y. Natkn�� si� na pasa�er�w i Havena, kt�rzy
te� wyszli na p�yt� i wpatrywali si� w o�wietlon� od wewn�trz maszyn�.
Odleg�o�� mi�dzy ni� a ska�� mala�a z przera�aj�c�
szybkoďż˝ciďż˝. Jeszcze sekunda i — huk, a potem ďż˝oskot spadajďż˝cych na ziemiďż˝
szcz�tk�w samolotu i od�amk�w skalnych.

Green zawo�a� do Raytona: �Reflektory! Niech pan ka�e skierowa� je w

tamtďż˝ stronďż˝!ďż˝ — i pobiegďż˝ na przeďż˝aj przez lotnisko. Mechanicy Jannings i White
dop�dzili go w po�owie drogi, a zaraz potem pot�ne strumienie �wiat�a zacz�y
obmacywa� podn�e szarej �upkowej �ciany. Mimo to nie mo�na by�o
odnale�� miejsca katastrofy, wi�c brygadzista pos�a� jednego ze swych
pomocnik�w na stanowisko reflektor�w.

— Skierujcie je na wschodniďż˝ krawďż˝dďż˝ — powiedziaďż˝. — Jeden niech ďż˝wieci

przed nami, drugi wprost na nas. I wolno ku zachodowi, tak jak si� b�dziemy posuwali.

Zacz�li poszukiwania od nowa i przetrz�sn�li ca�� p�nocn� granic�

lotniska. Rozbitego samolotu nie by�o! Nie mogli tego poj��

Podeszli do reflektor�w, �eby zapyta� Raytona co dalej? Ale zawiadowca

ca�kiem straci� g�ow�: nie umia� powzi�� �adnej decyzji. W tej chwili z
cienia wynurzyďż˝ siďż˝ latarnik.

— Co siďż˝ staďż˝o? — zapytaďż˝ z widocznym zainteresowaniem.
Spojrzeli na niego w milczeniu. To przecieďż˝ on spowodowaďż˝ katastrofďż˝.
— Nie zapaliliďż˝cie latarni — powiedziaďż˝ wreszcie Ray-ton.
— Tylko kto jďż˝ zapaliďż˝? ďż˝wieci przecieďż˝ od zachodu sďż˝oďż˝ca, jak zawsze.

background image

Istotnie g�owica latarni obraca�a si� tam w g�rze i jasne smugi �wiat�a

zamiata�y horyzont.

— Do licha, jeszcze przed kwadransem nie ďż˝wieciďż˝a — powiedziaďż˝ Green. — Ta

maszyna zderzy�a si� z nie o�wietlonym szczytem.

— Maszyna? — powtďż˝rzyďż˝ Crofts. — Nie byďż˝o tu ďż˝adnej maszyny, kiedy

schodziďż˝em z gďż˝ry. A tym bardziej — zderzenia! Przecieďż˝ nie jestem ďż˝lepy i
gďż˝uchy! O — teraz! Sďż˝yszycie? Teraz leci maszyna z poďż˝udnia.

Wszyscy spojrzeli w tamt� stron�. Daleko b�yszcza�y �wiate�ka pozycyjne

samolotu. Powietrze drga�o, zbli�a� si� warkot silnik�w.

Green odetchn�� g��boko. Mia� wra�enie, �e budzi si� z

g��bokiego snu. Samolot od razu zboczy� na wsch�d, zawr�ci� i zni�a�
si� na prostej do l�dowania. Reflektory buchn�y zimnym �wiat�em, obr�ci�y
si� ku zachodowi. Maszyna opu�ci�a si� mi�dzy dwie strugi o�lepiaj�cego
blasku, dotkn�a ziemi. Zapiszcza�y hamulce.

Barclay �pieszy� si�, mia� niewielkie op�nienie. Chcia� st�d jak

najpr�dzej wystartowa�. Mechanicy wy�adowali poczt�: trzy worki list�w i
kilkana�cie paczek. Rayton pokwitowa� odbi�r.

— A pasaďż˝erowie? — zapytaďż˝ pilot.
— Zaraz, powinni tu juďż˝ byďż˝
Ale pasa�erowie nie zamierzali teraz odlecie�. Byli bardzo zdenerwowani.

O�wiadczyli, �e poczekaj� do jutra, na zwyk�e dzienne po��czenie.

Green w paru zdaniach wyja�ni� ich decyzj� Barclayowi.
— CAUS-243 — powiedziaďż˝ pilot. — No nie?
Brygadzista skin�� g�ow�.
— Tak mi siďż˝ zdaje — odrzekďż˝. — Ale nikt przecieďż˝ w to nie uwierzyďż˝

Niesamowita �katastrofa� w Montpeltier powtarza si� regularnie co roku w nocy z

dziesi�tego na jedenasty listopada. Z po�udnia nadlatuje widmowy samolot ze
�wiat�ami pozycyjnymi na skrzyd�ach i na pionowym stateczniku ogona. Wtedy na
kr�tk� chwil� przygasa latarnia sygna�owa na szczycie, a obecni na lotnisku
s�ysz� huk zderzenia i przeci�g�y �oskot upadku. Lecz poszukiwania rozbitego
samolotu s� daremne, a komisja badaj�ca �w dziwny fenomen nie wyja�ni�a jego
przyczyny.

Dzi� jest dziewi�ty listopada. Polec� w po�udnie do Montpeltier. Chc� tam

przenocowaďż˝ i jutro od rana czuwaďż˝ na lotnisku. Chcďż˝ zobaczyďż˝ wszystko na
w�asne oczy i us�ysze� na w�asne uszy. Je�li oczywi�cie �katastrofa�
powt�rzy si� tak�e w tym roku�

Bydgoszcz 1928

background image

Dzwon z Lamartin

V�rgey nie by�o przyjemnym miejscem, zapewniam. Pierwsza linia okop�w, o p�

kilometra na p�noc od spalonej wioski, przechodzi�a przez sam �rodek starego
cmentarza, rozpruwaj�c dziesi�tki mogi�. Na przedpiersiach row�w strzeleckich
poniewiera�y si� szcz�tki spr�chnia�ych trumien, a w �cianach transzei biela�y
�ebra i piszczele. Kiedy s�o�ce przygrza�o mocniej, ohydny trupi zaduch
przyprawia� o md�o�ci. Noc� harcowa�y tam ca�e stada szczur�w.

Gdy zaczynaďż˝ siďż˝ piekielny ogieďż˝ artylerii od strony Hermonville, po prostu

mo�na by�o oszale� w tej mi�ej miejscowo�ci w�r�d s�onecznych winnic
zielonej Szampanii. Pociski ry�y cmentarz, rozszarpywa�y ostatnie drzewa, przewraca�y
krzy�e, wyj�c mi�dzy zasiekami naszych drut�w kolczastych. Raz po raz j�cz�cy
�eb zarywa� si� w pobli�u okopu, a potem wyrzuca� gejzer piasku i gliny
pozostawiaj�c g��boki, dymi�cy lej. Co chwila p�ka� gdzie� w g�rze
stalowy garnek, sypi�c od�amkami po krzewach i nagrobkach. Nieustanny chichot, szum i
huk pocisk�w zag�usza� s�owa, �omota� w zm�czonym m�zgu, wali� w
obola�e skronie, trz�s�, targa� nerwami. W oczach, w uszach i w ustach gromadzi�
si� krzemienny py�, piasek trzeszcza� w z�bach przy ka�dym k�sie strawy,
je�li w og�le mo�na by�o je�� w tych warunkach. Strumienie, dos�ownie
strumienie ziemi wyrwanej z przedpola obala�y ludzi, zasypywa�y ich, o�lepia�y�

Po kilku godzinach kanonady czasem nast�powa� atak, odpierany zreszt�, jak

dot�d, pomy�lnie. Potem przez kilka lub kilkana�cie nast�pnych godzin albo przez
par� dni panowa� wzgl�dny spok�j. Poprawiano okopy i schrony, trasowano nowe
linie row�w, wytyczano i dr��ono zygzaki odwodowych transzei a� do Prunelle, gdzie
by� g��wny o�rodek oporu batalionu. Odsy�ano tam rannych, grzebano
poleg�ych i zast�powano zmordowane plutony �wie�ymi oddzia�ami.

Wszystko to opowiedzieli nam koledzy z 78 pu�ku, kiedy przybyli�my zmieni� ich

na tym odcinku frontu. Nie przejmowali�my si� zbytnio: nie by�o w�a�ciwie ani
gorzej, ani lepiej ni� gdzie indziej. Co prawda wysuni�ta pozycja na cmentarzu V�rgey
mia�a nieprzyjemne s�siedztwo trupo-sz�w, ale nikt nie dba� o takie drobiazgi.

V�rgey by�o w�a�ciwie ju� tylko nazw� i kup� gruz�w, niczym

wi�cej. Prunelle przedstawia�a si� zreszt� podobnie, z t� r�nic�, �e
zbudowano tam solidne betonowe bunkry i du�e schrony przeciwgazowe. Front bieg�
mniej wiďż˝cej rďż˝wnolegle do toru kolejowego Reims — Cormici, cofajďż˝c siďż˝ ďż˝ukiem
wygi�tym ku po�udniowemu zachodowi pod Hermon-ville, gdzie usadowi�a si�
niemiecka artyleria, przekopuj�ca systematycznie swymi pociskami teren naszych
umocnieďż˝.

Pierwsza kolejka s�u�by w okopach cmentarza wypad�a na moj pluton. Zmiana

mia�a nast�pi� w nocy, wi�c po po�udniu poszed�em tam wraz z sier�antem,

background image

�eby zaznajomi� si� z uk�adem row�w. W przeddzie� naszego przybycia
artyleria po raz kt�ry� z rz�du zamieni�a t� wysuni�t� pozycj� w
nieregularny szereg lej�w, ale w nocy poprawiono okopy, a prawdopodobie�stwo
ponownego bombardowania — przynajmniej na najbliďż˝szďż˝ noc — byďż˝o niewielkie.

Szli�my g�siego, poprzedzani przez kaprala, kt�rego przydzielono mi za

przewodnika po labiryncie powsta�ym w ci�gu dw�ch miesi�cy walk pozycyjnych w
tym rejonie. D�ugi, zbaczaj�cy to w prawo, to w lewo korytarz transzei o licznych
odga��zieniach doprowadzi� nas w ko�cu do �rodka cmentarza. Pozna�em to po
ko�ciach walaj�cych si� na dnie rowu i po md�ym odorze rozk�adaj�cych si�
zw�ok. Po chwili znale�li�my si� w z�batym okopie, a przeszed�szy jeszcze
kilkadziesi�t krok�w dotarli�my wreszcie do kwatery dow�dcy plutonu. By� to
porz�dnie uprz�tni�ty murowany grobowiec, przypominaj�cy du�� alkow�,
kt�ra mog�a pomie�ci� dziesi�ciu ludzi.

— Nawet trochďż˝ ďż˝al mi jďż˝ opuďż˝ciďż˝ — powiedziaďż˝ podporucznik Maurice, z

ktďż˝rym wymieniďż˝em uďż˝cisk dďż˝oni przy wzajemnej prezentacji. — Odkryďż˝em tďż˝
piwnic� dopiero przed dwoma tygodniami. Co prawda pocisk, kt�ry mi to u�atwi�,
uszkodzi� tamt� �cian�, ale zrobili�my tam wej�cie, umocnili�my strop i
prosz�, co za luksus! Zostawiam panu prycz� i st�, a tak�e piecyk �elazny, kt�ry
si� przyda, bo noce s� zimne. Jest nawet ca�kiem porz�dna lampa naftowa. Doprawdy
jest tu wygodnie.

Musia�em przyzna�, �e piwnica jest wygodna, cho� panowa� w niej lekki

zaduch st�chlizny. Nie mo�na by�o przecie� za wiele wymaga�.
Podzi�kowa�em Maurice�owi za �meble� i poszli�my zwiedza� stanowiska
ogniowe plutonu.

Od strony Hermonville co jaki� czas zap�aka� w powietrzu granat, aby po chwili

wybuchn�� gdzie� w pobli�u, wyrzucaj�c w g�r� br�zow� glin�, �wir
i �wiszcz�ce od�amki, zatrajkota�a �maszynka�, trzasn�y pojedyncze
strza�y karabinowe i zn�w powraca�a cisza. W okopach sennie wlok�o si�
�pozycyjne� �ycie. �o�nierze pisali listy, czytali stare gazety, pojadali konserwy z
chlebem, palili albo spali w ziemiankach. Tylko dy�urni obserwatorzy stali oparci o
przedni� �cian� rowu, obok karabin�w spoczywaj�cych na przedpiersiu, lufami w
stron� opaj�czonego sieci� drut�w kolczastych Ch�teau-Plumiers, gdzie by�y
przednie linie niemieckie.

Podeszli�my do stanowiska jednego z karabin�w maszynowych, kt�ry ryglowa�

pozycj� w lewo. O sto krok�w dalej w tym kierunku r�w ko�czy� si� ma��
betonow� nisz�, kt�ra zwr�ci�a moj� uwag�. Na poprzecznej belce wisia� w
niej dzwon.

— To jest dzwon alarmowy — powiedziaďż˝ Maurice. — Zdobyliďż˝my go na Niemcach.

Podobno pochodzi z Lamartin, gdzie okupanci zrabowali go z ko�cio�a. Teraz s�u�y
do alarm�w gazowych.

Dzwon mnie zainteresowa�. Obejrza�em go szczeg�owo. By� niewielki, odlany

w pi�knym, z�ocistym br�zie. Kraw�d� kielicha otacza� wieniec laurowy, a po
dwu stronach p�aszcza w oplocie podobnych wie�c�w ludwisarz umie�ci� postacie
anio��w. Poza tym dzwon by� ca�kiem zwyk�y i chyba niezbyt stary. Przez jego
ucho przeci�gni�to sznur zwisaj�cy a� do ziemi. Obok na kawa�ku deski przybita
by�a instrukcja alarmowa nakazuj�ca u�ycie tego do�� niezwyk�ego przyrz�du
ostrzegawczego natychmiast po stwierdzeniu przez kogokolwiek obecno�ci gazu
truj�cego.

background image

— Ataki gazowe zdarzajďż˝ siďż˝ raz, najwyďż˝ej dwa razy w tygodniu — informowaďż˝

mnie dalej Maurice. — Oczywiďż˝cie w zaleďż˝noďż˝ci od sprzyjajďż˝cych warunkďż˝w,
kt�re zreszt� na og� dopisuj� Niemcom. �agodne wiatry wiej� zwykle od strony
Ch�teau-Plumiers, ku nam, i gaz wlecze si� po ca�ym cmentarzu, a potem nisko nad
ziemi� p�ynie do V�rgey i do Prunelle, co jest bardzo m�cz�ce: oddzia�y,
kt�re wypoczywaj� w odwodzie, by�yby skazane na ci�g�� czujno�� lub na
niebezpiecze�stwo zaskoczenia i zatrucia, gdyby nie nasze sygna�y. Mamy oczywi�cie
tak�e lini� telefoniczn�, ale cz�sto si� zdarza, �e przewody zostaj� zerwane
przez pociski.

Spojrzaďż˝ na dzwon, a potem na mnie, jakby chciaďż˝ coďż˝ leszcze powiedzieďż˝, ale

tylko si� u�miechn�� pod ciemnym w�sikiem i zamilk�. Poniewa� wszystko,
co m�wi�, interesowa�o mnie jako dow�dc� wysuni�tej plac�wki,
zapyta�em, co mia� na my�li.

— Czy pan ma w swoim plutonie kogoďż˝, kto pochodziďż˝by z Lamartin? —

odpowiedziaďż˝ pytaniem.

Tego nie wiedzia�em, rzecz prosta. Ani ja, ani sier�ant.
— Widzi pan — mďż˝wiďż˝ dalej Maurice — w moim plutonie byďż˝ kapral rodem z tego

miasteczka (to na p�nocny zach�d od Verdun). Zapewnia�, �e dzwon jest z
tamtejszego ko�cio�a, a ponadto, �e jest �cudowny�. W ubieg�ym tygodniu, w
czwartek zdaje siďż˝ — tak, w czwartek — Niemcy znďż˝w uďż˝yli gazu. Chmura trujďż˝cych
wyziew�w utrzymywa�a si� na cmentarzu i trudno by�o tu wytrzyma�, bo ani na
chwil� nie mogli�my zdj�� masek. Wiatru nie by�o, wi�c po paru godzinach
ludzie po prostu zacz�li si� dusi� Na domiar z�ego baterie z Hermonville zacz�y
nas ostrzeliwaďż˝. Porozumiaďż˝em siďż˝ telefonicznie z dowďż˝dcďż˝ batalionu i — zgodnie
z jego rozkazem — powoli wycofywaliďż˝my siďż˝ do Vďż˝rgey, bo tam gaz jeszcze nie
dotarďż˝.

Podczas tego odwrotu, od zab��kanej kuli pad� �w kapral z Lamartin.

Pochowali�my go p�niej za t� nisz�, o kilka krok�w od dzwonu. Szkoda ch�opca,
by� znakomitym strzelcem i wprawnym dzwonnikiem. Zaw�adn�� tym �swoim�
dzwonem i nie dawa� si� nikomu wyprzedzi� w razie potrzeby. Jego alarm by�o
s�ycha� w promieniu paru kilometr�w, co Niemc�w doprowadza�o do
w�ciek�o�ci.

Ale, wracaj�c do rzeczy, wycofali�my si� do V�rgey, a po godzinie kanonada

ucich�a i nale�a�o sprawdzi�, co si� dzieje na naszej wysuni�tej pozycji. Nagle
rozleg� si� czysty, dono�ny d�wi�k dzwonu; w�a�nie stamt�d, dok�d
zamierzali�my wr�ci�. Pierwsz� moj� my�l� by�o, �e w okopach na
cmentarzu sďż˝ Niemcy.

To przypuszczenie mia�o kruche podstawy: nad cmentarzem sta�a chmura gazu,

kt�ry wpe�za� do row�w strzeleckich, uniemo�liwiaj�c d�u�szy w nich
pobyt, a poza tym Niemcy nie robiliby przecie� ha�asu, tylko pr�bowaliby zaskoczy�
nas znienacka. Zadawa�em sobie pytanie, kto m�g� tam zosta� i dlaczego alarmuje, a
tymczasem g�os dzwonu pot�nia�, przy�pieszaj�c rytm uderze�. Wiatru nie
by�o, powtarzam, wi�c alarm zdawa� si� niepotrzebny, raczej fa�szywy� Wtem
spostrzeg�em co�, co sk�oni�o mnie do zmiany tego mniemania: z ruin V�rgey
zacz�y ucieka� stada szczur�w. By� wiecz�r i w czerwonej �unie zachodu
widzia�em ich popielate cienie pomykaj�ce wzd�u� toru kolejowego.
Pomy�la�em, �e taka gromadna w�dr�wka lub raczej paniczna ucieczka
szczur�w nie wr�y nic dobrego. Jako� po chwili od strony Ch�teau-Plumiers

background image

powia� wiatr i zacz�� p�dzi� ku nam ci�kie tumany gazu. Dzwon bi� ci�gle,
coraz dono�niej, a truj�ce opary zmieszane z mg�� zbli�a�y si� do V�rgey i
pe�z�y w stron� Prunelle. Kaza�em na�o�y� maski i pluton zacz��
posuwa� si� ostro�nie naprz�d, trzema transzejami podchodz�c do okop�w
pierwszej linii. Znalaz�em si� tam pierwszy i doszed�em do miejsca, na kt�rym teraz
stoimy, jednocze�nie z ostatnim uderzeniem dzwonu. Kiedy obj��em wzrokiem t�
nisz�, jeszcze si� ko�ysa�, ale w pobli�u nie by�o nikogo.

Korzystaj�c z zapadaj�cego zmierzchu i ciszy, wdrapa�em si� na g�r� i

rozejrza�em si� doko�a, a potem przeszuka�em najbli�sze zaro�la, wykroty i
w�do�y. Nikt si� tam nie ukrywa�, tylko pr�chno porozbijanych trumien
�wieci�o w czarnych do�ach; wilgotna glina wyrwana wybuchami pocisk�w
zalega�a �wirowane alejki i wiatr szumia� w ocala�ych krzakach. Ale nawet o wiele
silniejszy wiatr nie zdo�a�by rozko�ysa� ci�kiego dzwonu�

Tymczasem fala gazu odp�yn�a w kierunku V�rgey i Frunelle i mo�na by�o

zaj�� si� rozsypywaniem chlorowanego wapna celem odka�enia row�w i
najbli�szego ich s�siedztwa. Potem, jak ju� wspomnia�em, pochowali�my kaprala
obok dzwonu z Lamartin i zaraz mi�dzy moimi lud�mi zacz�y kr��y� zabobonne
plotki: doszukiwali si� jakiego� nadprzyrodzonego zwi�zku mi�dzy jego
�mierci� a tajemniczym alarmem gazowym, to jego �duch� mia� uruchomi�
�cudowny� dzwon. Wzruszy�em ramionami, s�ysz�c od sier�anta o tych
bredniach, ale nie mog�em przeciwstawi� im �adnego rozs�dnego wyja�nienia
owego alarmu. A potem.., no cďż˝, opowiem panu tďż˝ niewiarygodnďż˝ historiďż˝ do
ko�ca.

Pewnej nocy, po kilku dniach spokoju obudziďż˝ mnie huk dziaďż˝ z Hermonville i

�omot pocisk�w, kt�re pada�y za nami, wybuchaj�c w ruinach V�rgey i Prunelle.
Wsta�em i wyszed�em ze swojej piwnicy. Noc by�a ciemna, po niebie wolno wlok�y
si� chmury, si�pi�c uporczywym drobnym deszczem. Ogie� artyleryjski nie mia�
charakteru zaczepnego, byďż˝ raczej wymierzony przeciw spokojnemu wypoczynkowi
odwod�w. By� typowym dzia�aniem n�kaj�cym, obliczonym na zdenerwowanie,
zm�czenie ludzi, kt�rych pozbawia� snu. Mimo to, chc�c sprawdzi� gotowo��
bojow� plutonu, zarz�dzi�em zbi�rk� przed swoj� �kwater��. Na gwizdek
prawie natychmiast zg�osi� si� dy�urny podoficer na czele swojej sekcji, a wkr�tce
potem ca�y pluton sta� ju� pod broni�. Sprawdzi�em obecno�� wszystkich
moich �o�nierzy i zaleciwszy zdwojon� czujno�� ju� mia�em da� sygna�
do rozej�cia si�, gdy nagle rozleg� si� d�wi�k dzwonu. Os�upia�em, a wraz
ze mnďż˝ moi ludzie: kto mďż˝gďż˝ pociďż˝gaďż˝ za sznur, skoro c a ď ż ˝ y pluton staďż˝
przede mn�, o sto pi��dziesi�t krok�w od dzwonu? Zaraz w nast�pnej chwili
zorientowa�em si�, �e wiatr wieje od strony Prunelle, nie od baterii niemieckich, i �e
wobec tego niebezpiecze�stwo ataku gazowgo na razie przynajmniej nam nie zagra�a. Co
za tym idzie, alarm zakrawa� na z�o�liwy �art. Raz jeszcze sprawdzi�em
obecno�� w s z y s t k i c h moich ludzi. Nie brakowa�o nikogo. Dzwon j�cza�
nadal przy akompaniamencie po�wist�w wiatru, kt�ry zacina� deszczem.
Rozmi�k�a glina cmoka�a pod nogami, przez nocne mroki lecia�y granaty,
przenoszďż˝c — jak mi siďż˝ zdawaďż˝o — Vďż˝rgey i Prunelle, aby wybuchn�� dalej na
zach�d. Zwolni�em ludzi, a sam z sier�antem i dwoma szeregowcami poszed�em w
kierunku dzwonu.

Do dzi� nie pojmuj�, jak mogli�my zab��dzi�, jakim cudem natrafiali�my

na �lepe odga��zienia row�w, niew�a�ciwe transzeje i opuszczone okopy,
kt�rych po�o�enia czy nawet istnienia w �aden spos�b nie mog�em sobie

background image

przypomnie�. Pomy�l pan: nie mog�em odnale�� niszy z dzwonem, kt�ra
znajdowa�a si� o sto pi��dziesi�t krok�w od miejsca zbi�rki, sk�d
wyruszyli�my! Gorzej: �aden z nas nie wiedzia�, gdzie jeste�my� Pr�bowa�em
przynajmniej zorientowa� si� w og�lnych kierunkach: wed�ug mnie, V�rgey
by�o na prawo od nas, Ch�teau-Plumiers przed nami, a dzwon powinien by znajdowa�
si� gdzie� ca�kiem blisko na lewo, mo�e troch� w tyle. Sier�ant by� innego
zdania: upiera� si�, �e dzwon zosta� na prawo od przebytej przez nas drogi. A
przecie� obaj s�yszeli�my jego bicie, raz bardziej, raz mniej dono�ne, zale�nie od
poryw�w wiatru. Wtem id�cy przodem strzelec zawo�a�, �e r�w ko�czy si�
�lep� �cian�. Doprawdy mo�na by�o zg�upie�: weszli�my nie wiadomo
kt�r�dy do rowu �lepego z obu ko�c�w!

Nie pozostawa�o nic innego, jak wyj�� na powierzchni� ziemi i odszuka�

drog� powrotn�. Uczyni�em to niezw�ocznie. Okolica wyda�a mi si� jednak
zupe�nie obca, cho� niew�tpliwie byli�my na cmentarzu V�rgey, jak o tym
�wiadczy�y krzy�e i zniszczone pociskami mogi�y. Z trudem posuwali�my si�
naprz�d, zapadaj�c co kilka krok�w w wyrwy i leje, potykaj�c si� na granitowych
tablicach i nagrobkach. Wiatr to zrywa� si�, to przycicha�. Przypomnia�em sobie,
�e wia� od strony Prunelle, co do pewnego stopnia u�atwi�o mi orientacj�. Ale
jeszcze lepiej zorientowali mnie Niemcy: z lewej strony ockn�� si� reflektor, spojrza�
na niskie chmury, po-c yh� si� i zacz�� obmacywa� teren za nami. Smuga
bia�ego �wiat�a wy�owi�a z ciemno�ci nasze zasieki, kt�re min�li�my
wcale o tym nie wiedz�c, a potem prze�lizn�a si� po przed-piersiach okop�w.
Upiorne �wiat�o przesuwa�o si� po ziemi zaczepiaj�c o kratery lej�w,
ukazuj�c pochylone krzy�e i pos�gi bez r�k i g��w, kt�re sprawia�y
wra�enie duch�w i widm b��dz�cych po cmentarzu. Wtem zawadzi�o o nas i
zatrzyma�o si� o�lepiaj�c nas zupe�nie. Instynktownie odwr�cili�my si�,
zas�aniaj�c d�o�mi oczy.

Dopiero po chwili mogli�my ruszy� dalej, ale ju� zauwa�ono nas z tamtej strony:

niemieckie karabiny maszynowe zacz�y ujada� nerwowo, us�ysza�em bzykaj�ce,
chlaszcz�ce po glinie pociski. Szcz�ciem byli�my ju� blisko okopu i bez namys�u
skorzystali�my z jego os�ony. Prawie jednocze�nie ogie� artylerii niemieckiej
o�ywi� si�, zasypuj�c wzg�rza na zach�d od Prunelle wyj�cymi granatami.
Nasza artyleria z Menarde zacz�a odpowiada� i ten dzia�owy dialog prowadzony w
ciemno�ciach poprzez cmentarz i �agodne stoki winnic przy akompaniamencie wiatru i
plusku deszczowych kropli czyni� ponure wra�enie. Dzwon bi� teraz blisko, z
pewno�ci� nie dalej ni� o kilkadziesi�t krok�w od nas. Zdawa�o mi si�, �e
rozpoznaj� wreszcie w�a�ciw� transzej�, kt�r� nale�a�o tam doj��,
gdy porazi� mnie b�ysk i huk bliskiego wybuchu. Jego podmuch odrzuci� nas w ty�, a
opadaj�ca glina i �wir sypn�y si� nam na g�owy. Nikt wprawdzie nie oberwa�,
ale poczu�em zapach czosnku i musztardy: gaz! Kaza�em w�o�y� maski.
Zrozumia�em teraz, dlaczego niemieckie dzia�a ostrzeliwuj� wzg�rze za o�rodkiem
oporu naszego batalionu. Strzela�y pociskami gazowymi, a poniewa� wiatr wia� od tych
wzg�rz ku Prunelle i V�rgey, gaz musia� tam dotrze�. To by�o proste; jak
mog�em nie domy�le� si� od razu! Zacz�li�my forsowa� na p� rozwalony i
zasypany okop, zapadaj�c po kolana w rozmi�k�ej glinie. Ten sam, w kt�rym stoimy.
A tam by�a transzeja, kt�rej ju� teraz nie ma, bo rozora�y j� pociski.

To, co si� sta�o potem, jest jeszcze mniej prawdopodobne, ale zapewniam pana, �e

tak wďż˝aďż˝nie byďż˝o — powiedziaďż˝ podporucznik Maurice, zapalajďż˝c papierosa,
ktďż˝rym go poczďż˝stowaďż˝em. — Z daleka zobaczyďż˝em zarys niszy i nawet

background image

us�ysza�em skrzyp belki, na kt�rej zawieszony jest dzwon. Podszed�em ca�kiem
blisko. W mroku mo�na by�o rozr�ni� posta� dzwoni�cego jako ciemn�,
niewyra�n� sylwetk�, pochylaj�c� si� rytmicznie. Wyci�gn��em r�k�
i dotykaj�c tego cz�owieka zapyta�em: �Kto tu jest?� Nie odpowiedzia�, ale na
szorstkim, wilgotnym od deszczu suknie wyczu�em pod palcami naszywki kaprala.
ďż˝Przestaďż˝cie dzwoniďż˝! — hukn��em. — Nazwisko?ďż˝

Dzwon zamilk�, a rami�, kt�rego dotyka�em, po prostu rozwia�o mi si� w

d�oni. Chcia�em pochwyci� ciemn� posta�, ale natrafi�em tylko na betonow�
�cian� niszy. Us�ysza�em jakby westchnienie i poczu�em zimny powiew na
twarzy. Odskoczy�em w ty�. Dwaj strzelcy i sier�ant stali za mn�. Na moje pytanie
odpowiedzieli, �e nie widzieli nikogo.

ďż˝Aleďż˝ ludzie, ten czďż˝owiek musiaďż˝ przej�� tuďż˝ obok was —

powiedziaďż˝em. — A moďż˝e wylazďż˝ z okopu na gďż˝rďż˝?ďż˝

Wzruszali ramionami i milczeli. Wiedzia�em, co o tym my�l�� Okop przy niszy,

w kt�rej wisi dzwon, jest g��boki na dwa metry, a nad ziemi� ma jeszcze
dodatkow� os�on� z betonu, jak bunkier. Nie ma mowy, aby kto� sam, bez pomocy
zdo�a� wdrapa� si� na powierzchni� ziemi, a tym bardziej, �eby dokona� tego
niepostrze�enie, w obecno�ci czterech �o�nierzy. Niemo�liwe jest tak�e
przej�� obok tych ludzi, ocieraj�c si� o ka�dego z nich w ciasnym rowie, i nie
zosta� zauwa�onym.

Sta�em jeszcze przy dzwonie, kiedy ��cznik zameldowa�, �e wzywaj� mnie

do telefonu. Wyda�em konieczne zarz�dzenia sier�antowi i wr�ci�em do swojej
piwnicy. Dow�dca pu�ku pyta� o sytuacj�. Odpowiedzia�em, �e u mnie
wszystko w porz�dku, nie wspominaj�c, rzecz prosta, o przygodach z dzwonem. Mimo
niemieckiego ataku gazowego, pu�kownik by� w dobrym humorze.

�Czy Niemcy uprzedzaj� pana, poruczniku, jakimi pociskami b�d� strzela�?

ďż˝ — zapytaďż˝.

B�kn��em co� wymijaj�co, nie wdaj�c si� w szczeg�owe

wyja�nienia, kt�rych zreszt� nie oczekiwano. Pomy�la�em, �e b�d� co
b�d� tajemniczy dzwonnik ju� po raz drugi nie bez racji zaalarmowa� nasze odwody.

Od tego dnia, a w�a�ciwie od tej nocy, atak gazowy si� ju� nie powt�rzy�,

ale moi �o�nierze rzekomo widuj� kaprala z Lamartin lub raczej jego �ducha�.
Pojawia si� noc� na przedpiersiu okopu w pobli�u niszy i przechadza si� tam do
pierwszego brzasku. Lecz, jak powiadam, to juďż˝ sďż˝ fantazje czy teďż˝ przywidzenia
poniekt�rych zabobonnych strzelc�w. Sam nic takiego nie zauwa�y�em. Ciekawe, czy
pan b�dzie �wiadkiem podobnie zdumiewaj�cych zjawisk na tej zaiste niezbyt
przyjemnej plac�wce�

�a�uj�, poruczniku Maurice, �e nie mog�em dotychczas podzieli� si� z

panem moimi spostrze�eniami i prze�yciami na cmentarzu V�rgey (ze wzg�rza 387,
jak podaje mapa sztabowa). Robi� to teraz, po latach wojny. Mo�e przeczyta pan kiedy�
te s�owa i otrzyma pan w�wczas satysfakcj� za m�j sceptyczny u�miech, z jakim
przyj��em niegdy� pa�skie opowiadanie.

Trzeciej nocy po zaj�ciu przez m�j pluton umocnie� na cmentarzu V�rgey, o

godzinie 23.45 Niemcy rozpocz�li gwa�towny ogie� artyleryjski na nasze pozycje. Nie
sil� si� na opis jego pot�gi; nie potrafi� por�wna� z czymkolwiek tej

background image

nawa�nicy wszelkiego rodzaju pocisk�w, tego huku i wycia, tego piek�a, kt�re
rozp�ta�o si� w�wczas w Ch�teau-Plumiers i V�rgey. Mam przed sob�
lotniczďż˝ fotografiďż˝ naszego odcinka wykonanďż˝ nazajutrz po owej okropnej nocy. Ziemia
wygl�da na niej jak sk�ra pokryta �ladami po ospie. Te �lady to leje po granatach.
Okopy zaledwie mo�na rozpozna�, tak s� zniszczone, a rowy odwodowe prawie
przesta�y istnie�. Ocala�a natomiast betonowa nisza z dzwonem, ale tego nie wida�
na zdj�ciu; zrobiono je z wysoko�ci dw�ch tysi�cy metr�w.

Ludzie, kt�rzy nie brali udzia�u w walkach pozycyjnych podczas wojny, nie

zrozumiej� zapewne, co to znaczy wytrzyma� w takim piekle cho�by godzin�. My
wytrzymali�my. Nie tylko przez godzin�, ale przez ca�� cholernie d�ug� noc.
Straty wynios�y szesnastu zabitych i dwunastu rannych. Pluton stopnia� do po�owy�

Ale kiedy zaczyna� si� ten huraganowy ogie�, nie by�o jeszcze tak �le. Id�c

wzd�u� stanowisk strzeleckich przystan��em przy gnie�dzie naszego cekaemu i
wyjrza�em na przedpole. By�o to w s�siedztwie dzwonu alarmowego. Reflektory jak
zwykle zamiata�y przestrze�, macaj�c linie naszych okop�w i zasiek�w, a z
V�rgey p�dzi�y w g�r� rakiety, zapala�y si� u szczytu paraboli i
o�wietla�y pozycje niemieckie. Zaczyna�y naszczekiwa� karabiny maszynowe
s�siednich pluton�w z lewa i z prawa, z rzadka trzeszcza� pojedynczy ogie�
karabinowy, w g�rze chichota�y granaty lekkich baterii. Ludzie w okopie rozmawiali
p�g�osem. Obok mnie sta� m�ody �o�nierz z obs�ugi cekaemu, r�owy,
t�gi marsylczyk. Kiedy ju� mia�em p�j�� dalej, spojrza�em na jego twarz
o�wietlon� odblaskiem rakiety. Zastanowi� mnie wyraz tej twarzy: mieszanina obawy i
ciekawo�ci. Popatrzy�em w kierunku jego spojrzenia, ale na razie nie dostrzeg�em nic
osobliwego. Doko�a stercza�y krzy�e, poszczerbione pos�gi i nagrobki.

— Tam, panie poruczniku, tam — powiedziaďż˝ zauwaďż˝ywszy moje zainteresowanie. —

Obok os�ony nad dzwonem�

Wyt�y�em wzrok i rzeczywi�cie wyda�o mi si�, �e widz� jak��

niewyra�n� posta� poruszaj�c� si� w t� i ow� stron�. Im d�u�ej
wpatrywa�em si� w ciemno��, tym wyra�niej rozpoznawa�em ludzkie
kszta�ty. Kto� tam by�! W pewnej chwili na r�kawie dostrzeg�em naszywki
kapralaďż˝

Wtem promie� reflektora przesun�� si� po okopie i stan�� nieruchomo,

tworz�c co� w rodzaju �wietlistego mostu ��cz�cego Ch�teau-Plumiers z
betonow� os�on� niszy. W smudze �wiat�a tu� nad ziemi� unosi�a si�
owa posta� czy te� zjawa, bo chyba tak nale�a�oby okre�li� �w kszta�t, do
z�udzenia przypominaj�cy �o�nierza w poszarpanym p�aszczu. Musieli go
zobaczy� tak�e Niemcy, bo ich ogie� maszynowy �upi� teraz uparcie po
betonowym schronie nad dzwonem alarmowym. Zauwa�y�em, �e upi�r czy te�
widmo drga od przeszywaj�cych je pocisk�w. Gdyby to by� �ywy cz�owiek, nie
tylko zgin��by natychmiast, ale po prostu rozpad�by si� na strz�py w tym ogniu.

Niesamowite zjawisko trwa�o chyba minut�, po czym posta� kaprala zacz�a si�

rozp�ywa� i wreszcie znik�a, wydaj�c przeci�g�y j�k. Moim zdaniem, nie
by� to j�k, tylko wycie przelatuj�cego granatu, ale �o�nierze z obs�ugi
ci�kiego karabinu maszynowego zaklinali si�, �e s�yszeli wyra�nie j�k ludzki
�mro��cy krew w �y�ach�. P�niej przychodzi�o mi na my�l, �e
mog�a to by� jaka� statua nagrobkowa, ale daremnie usi�owa�em sobie
przypomnie�, czy w tym miejscu sta� jaki� pos�g, a poniewa� niemiecka artyleria
przemiesza�a tam wszystko w ci�gu nocy, nie mog�em ju� tego ustali�.

background image

Oko�o godziny trzeciej nad ranem pot�ga nieprzyjacielskiego ognia osi�gn�a

szczyt. Po��czenie telefoniczne z V�rgey i Prunelle by�o zerwane i nie mo�na go
by�o naprawi�, przynajmniej na razie. Co gorsza, m�j pluton straci� po�ow�
ludzi zdolnych do walki, a reszta rozdzielona zatorami i zwa�ami ziemi upada�a ze
znu�enia. Okopy w�a�ciwie przesta�y istnie� jako ci�g�a linia umocnie�.

Wreszcie o �wicie dotar� do nas ��cznik z rozkazem wycofania si� do drugiej

linii. Oko�o pi�tej w na p� rozwalonej karczmie zdawa�em raport dow�dcy
batalionu. Kanonada zdawa�a si� s�abn��, pociski przesta�y pada� na
Prunelle, a w V�rgey pada�y rzadziej. Tylko cmentarz by� nadal zaciekle ostrzeliwany:
Niemcy chyba nie zauwa�yli naszego odwrotu, zw�aszcza �e maszynki odwodu
pracowa�y teraz ze zdwojon� energi� z okop�w drugiej linii.

Wyszed�em przed karczm� i przez chwil� ws�uchiwa�em si� w nieustanny

grzmot baterii r�nego kalibru. Wtem od strony opuszczonych przez nas umocnie� na
cmentarzu V�rgey rozleg�o si� bicie dzwonu, a w kwadrans p�niej musieli�my
w�o�y� maski: gaz podpe�za� pod Prunelle�

Bydgoszcz 1928

background image

Przesy�ka z Chartum

— Jeszcze po jednej? — zapytaďż˝ pilot, ktďż˝ry przed godzinďż˝ przyleciaďż˝ z Sennaru.
Wszyscy zgodnie skin�li g�owami, tylko McKey si� zawaha�.
— A, niech bďż˝dzie — powiedziaďż˝. — Jak siďż˝ ma lecieďż˝ z takim ďż˝adunkiemďż˝
Smith nape�ni� szklaneczki i spojrza� na niego przeci�gle.
— Twoje zdrowie, McKey. Cďż˝ to za ďż˝adunek?
— Lepiej nie pytaj — odrzekďż˝ tamten.
— Chyba nam moďż˝esz to powiedzieďż˝! Nie bďż˝dďż˝ taki tajemniczy.
McKey wzruszyďż˝ ramionami.
— Trumna — powiedziaďż˝. — Ze zwďż˝okami, rozumie siďż˝. Po takim oďż˝wiadczeniu

zapad�a chwila zupe�nej ciszy.

By�o niezno�nie gor�co. I nudno. A piloci Afryka�skiego Towarzystwa

Transportu Lotniczego nudzili si� nie mniej od innych. Tote� s�owa McKeya
wywo�a�y sensacj�. Musieli wydoby� to z niego�

— Dobrze — powiedziaďż˝ w koďż˝cu — ale niech to zostanie miďż˝dzy nami. Sam

zreszt� nie wiem nic pewnego i powtarzam to, co s�ysza�em. Ot� podobno w
zesz�ym tygodniu zmar� nagle bogaty kupiec z Kassali, Selimeh, kt�rego dobrze
zna�em. M�wi�, �e jego �mier� nast�pi�a w podejrzanych
okoliczno�ciach. Przyjecha� tu do swego cichego wsp�lnika Ben Abu Hameda, kt�ry
ma sklep po tamtej stronie rzeki, w Om-durmanie, i rzekomo znaleziono go uduszonego czy
te� otrutego na ulicy przed tym w�a�nie sklepem. Wszyscy tu znaj� Abu Hameda.
Handel dywanami jest tylko ubocznym jego zaj�ciem. G��wne stanowi organizowanie
wypraw na po��w dzikich zwierz�t, kt�re dostarcza (na sp�k� z Selimehem) do
ogrod�w zoologicznych i do cyrk�w. Przedsi�biorstwo to ma niebezpiecznych
konkurent�w w Chartumie i w ca�ym wschodnim Sudanie na granicy z Etiopi�. Nieraz
ju� dochodzi�o do krwawych zatarg�w. Abu Hamed i Selimeh maj� koncesj�
rz�dow�, ale opr�cz prawa jest jeszcze si�a. Podobno ludziom Abu Hameda uda�o
siďż˝ schwytaďż˝ w stepach Kordofanu czarnego lampartaďż˝

— Czarnego lamparta? — zawoďż˝aďż˝ Smith.
— Ciszejďż˝ Tak. Czarnego lamparta. Wďż˝aďż˝nie takiego, jakiego w koďż˝cu

ubieg�ego wieku opisa� sir Henry Stanley.

— Dobrze, ale jeďż˝li mnie pami�� nie myli, chodziďż˝o tam o czarnego lamparta z

Kongo, a w dodatku nikt p�niej nie spotka� ju� podobnego zwierz�cia, wi�c�

— Wiďż˝c co?
— Nic, tylko zdaje mi siďż˝ maďż˝o prawdopodobne, ďż˝eby taki lampart mďż˝gďż˝

zostaďż˝ schwytany w Sudanie.

background image

— Mniejsza o to — powiedziaďż˝ ktoďż˝ niecierpliwie. — I co dalej, McKey?
— Nie widziaďż˝em tego lamparta, ale musi byďż˝ bardzo wiele wart, skoro Selimeh

przyjecha� tu, �eby osobi�cie odstawie go a� do Suezu. Zapewne pad� ofiar�
swych konkurent�w: uduszono go, a czarny lampart znik�.

— No, a co na to wďż˝adze, policja?
W�adze! Nie znacie tutejszych w�adz? Policja stara si� zatuszowa� t� ponur�

spraw�. Kto� musia� nie�le zap�aci�

— A co to wszystko ma wspďż˝lnego z twoim przelotem do Kassali? — zapytaďż˝ Smith.
— Widziaďż˝em dziďż˝ Abu Hameda, ktďż˝ry zamawiaďż˝ specjalny samolot do Kassali.

Nasz �stary� pocz�tkowo nie chcia� si� zgodzi� na ten transport. Targowali si�
d�ugo i wreszcie Abu Hamed wybuli� grubsz� sum�. Od razu przypuszcza�em,
ďż˝e chodzi o nie caďż˝kiem legalnďż˝ sprawďż˝. ďż˝Leci pan do Kassali?ďż˝ — zapytaďż˝em.
�Nie, nadaj� tylko du�� przesy�k�, bardzo cenn��. I poszed� sobie. No
c�, �atwo si� domy�li�, co to za �przesy�ka�. Kassala, wiadomo, nie le�y
na trasie zwyk�ych przelot�w. W ubieg�ym roku l�dowa�em tam kilkakrotnie,
r�wnie� na specjalne zam�wienia, ale wtedy chodzi�o o bogatych turyst�w. Tym
razem� Ale po kolei. �Stary� rozmawia� ze mn� przy drzwiach zamkni�tych.
Powiedzia�, �e dostan� za przelot do Kassali specjaln� gratyfikacj�. �Nie
potrzebuje pan nikomu o tym wspominaďż˝ — powiada. — I najlepiej niech siďż˝ pan tu
niepotrzebnie nie kr�ci. O dziesi�tej nasz autobus zabierze pana na lotnisko. Start o
jedenastej. To bardzo cenna przesy�ka�. Widzia�em t� �przesy�k�, jak j�
�adowali na lor�. Ci�ka drewniana skrzynia bez jakichkolwiek napis�w i znak�w.
Mo�na by pomy�le�, �e to bro� albo amunicja. Ale to nie karabiny czy inny
przemyt. To jest pasa�er� W trumnie, rozumie si�. M�j dobry znajomy zreszt��

— Skďż˝d wiesz? — zapytaďż˝ Smith.
— Domyďż˝lam siďż˝. Wszystko na to wskazuje.
— Mogliby przewie�� zwďż˝oki drogďż˝ lďż˝dowďż˝.
— Przy takim upale? Juďż˝ siďż˝ rozkďż˝adajďż˝! Do Kassali nie ma ďż˝adnej drogi poza

szlakiem karawan. To jest osiem dni marszuďż˝

— I ďż˝staryďż˝ zgodziďż˝ siďż˝ to przewie�� samolotem pasaďż˝erskim?
— Pewnie go potem wydezynfekujďż˝ i spokďż˝j. Ryzyko zostaďż˝o dobrze

opďż˝acone. — McKey spojrzaďż˝ na zegarek. — Czas na mnie — powiedziaďż˝. — Stawiam
ostatniďż˝ kolejkďż˝.

Szaro��ta gleba lotniska porastaj�ca tu i �wdzie ostr�, wysch�� traw�

srebrzy�a si� od �wiat�a ksi�yca. Z daleka samolot przypomina� narysowan�
tuszem, kontrastow� sylwetk� na tle oszronionej p�aszczyzny. McKey po stopniu
wszed� na skrzyd�o, aby dosta� si� do kabiny pilota, i zajrza� przez szyb� do
przedzia�u pasa�erskiego. Skrzynia sta�a na miejscu dw�ch przednich foteli, kt�re
odkr�cono i usuni�to z pok�adu.

— Nie chciaďż˝a siďż˝ zmieďż˝ciďż˝ inaczej — wyjaďż˝niďż˝ zawiadowca lotniska.
— Co tam jest w ďż˝rodku? — zapytaďż˝ pilot. Zawiadowca wzruszyďż˝ ramionami.
— Nie wiem, nie jestem ciekaw, kiedy mi dobrze pďż˝acďż˝.
McKey raz jeszcze zajrza� do ciemnego wn�trza. Promienie ksi�yca wpada�y

przez ma�e kwadratowe okno, tworz�c na skrzyni i na pok�adzie jasny, z�amany w

background image

po�owie wysoko�ci prostok�t. Zreszt� by�o tam ciemno i wyd�u�ony
kszta�t gin�� w czarnym mroku. Dwa pozosta�e fotele by�y przygn�biaj�co
puste; mog�o si� zdawa�, �e oczekuj� na �a�obnik�w, kt�rzy b�d�
towarzyszyďż˝ tej eksportacjiďż˝

Kierownik ruchu przynagla� do startu. Z p�nocnego wschodu zrywa�y si�

podmuchy gor�cego wiatru, miot�c Py�em i piaskiem. Jaki� silniejszy poryw
szarpn�� sterami ogona i przerzuci� na drug� stron� lotki, a� trzasn�y
g�o�no.

McKey siadďż˝ za sterem i uruchomiďż˝ silnik, rozgrzewaďż˝ go przez parďż˝ minut,

wypr�bowa� obie serie �wiec i da� znak mechanikom, �eby usun�li podstawki
spod k�. Potem doda� gazu, wykr�ci� pod wiatr i ruszy� na pe�nych obrotach
przed siebie. Po chwili trzy ma�e gwiazdki: czerwona, bia�a i zielona, unios�y si� nad
horyzont, pop�yn�y w �agodnym zakr�cie i zacz�y si� oddala�, a� znik�y
na wschodzie.

Jakkolwiek McKey wypi� tego wieczora znacznie wi�cej ni� zwykle, to jednak

prowadzi� samolot pewnie i przytomnie. Mia� przed sob� czterysta trzydzie�ci
kilometr�w prostej trasy, prawie dok�adnie na kursie 90 stopni, nad stepami i buszem,
kt�re rozci�gaj� si� w dorzeczu �redniego Nilu mi�dzy sezonowymi rzekami
Rahat, Atbara i Mareh. Jedynym pewnym punktem orientacyjnym na tej ma�o
ucz�szczanej trasie by�o miasteczko arabskie Es-Safeija odleg�e o dwie�cie
kilometr�w od Chartumu.

McKey lecia� trzymaj�c si� dok�adnie wyliczonego kursu, cho� zna� t�

tras�. Ale te� nie mo�na polega� wy��cznie na wskazaniach busoli maj�c raz
silniejszy, raz s�abszy wiatr sko�ny lub boczny, uniemo�liwiaj�cy �cis�e
wyliczenie derywacji

5

. Mimo to a� do Safeiji nie mia� �adnych w�tpliwo�ci

nawigacyjnych. Stara� si� tylko nie my�le� o kabinie pasa�erskiej i o makabrycznej
zawarto�ci skrzyni, kt�r� mia� dostarczy� upowa�nionemu odbiorcy na lotnisku
w Kassali. Obawia� si� tych my�li i w�asnej wyobra�ni�

Tak min�a godzina. Bia�e mury i �ciany dom�w Safeiji, z daleka widoczne w

�wietle ksi�yca, le�a�y w dole ciche, jakby wymar�e. W�skie, ciemne uliczki
gin�y mi�dzy ogrodami i budynkami jak p�kni�cia i szczeliny na wysychaj�cym
lasowanym wapnie. Doko�a le�a� busz.

McKey zmieni� kurs o par� stopni i obejrza� si�. Safeija zostawa�a z ty�u.

Mimo woli spojrza� przez tyln� szyb� do wn�trza kabiny pasa�erskiej. Ksi�yc
zagl�da� tam z boku i jego zimne �wiat�o �lizga�o si� leniwie po wieku
skrzyni tam i z powrotem zgodnie z �agodnymi wychyleniami samolotu. Dwa puste fotele w
g��bi ton�y w mroku. W skrzyni sta�a trumna z rozk�adaj�cymi si�
zw�okami Selimeha, nie m�g� d�u�ej udawa� przed sob�, �e o tym nie
wieďż˝ No i cďż˝ z tego? — pomyďż˝laďż˝.

Nie odczuwa� w tej chwili �adnej obawy czy niepokoju. Postanowi� tak ustawi�

ruchome lusterko przytwierdzone z bokii tablicy przyrz�d�w, �eby w nim widzie�
wn�trze gondoli. Si�gn�� na o�lep i nagle cofn�� r�k�, jakby dotkn��
w�a: obok niego kto� siedzia�!

McKey go nie widzia�, nie mia� odwagi spojrze�. Odsun�� si�

5

Derywacja — rďż˝nica kursu powstajďż˝ca wskutek znoszenia samolotu przez wiatr boczny.

background image

instynktownie i mimo woli pochyli� przy tym samolot na burt�, a �w intruz opar�
si� na jego ramieniu. To trwa�o chyba ca�� minut�. Wreszcie pilot przem�g�
si� i odepchn�� go �okciem. Walizka i pled, kt�re umie�ci� na siedzeniu obok,
podda�y si�, lecz po chwili osun�y si� z powrotem.

— Do diabďż˝a! — zakl�� zawstydzony. — Co za idiotyzm!
Poprawi� walizk�, ale da� pok�j manipulacjom z lusterkiem. Poprzednia

pewno�� siebie nie powraca�a�

Patrzy� teraz przed siebie, wyt�aj�c wzrok. Chcia� jak najpr�dzej dolecie�.

Lada minuta powinien zobaczy� dop�ywy rzeki Atbary. Z niecierpliwo�ci�
oczekiwa� ich ukazania si� tam, w dole. Wreszcie tu i �wdzie b�ysn�o odbicie
ksi�ycowego �wiat�a, lusterka wody mruga�y spo�r�d drzew i zaro�li
porastaj�cych brzegi. Odetchn�� z ulg�. Najdalej za godzin� zobaczy Kassal� i
tamtejsze lotnisko.

Teraz korci�o go, �eby si� upewni�, i� za jego plecami nic si� nie dzieje.

By� przecie� sam na sam z tym trupem wsrod nocy, mi�dzy niebem a ziemi�, w
zupe�nym pustkowiu. Gdyby silnik nawali�, gdyby nast�pi�o przymusowe
l�owanie� G��boko w dole, o tysi�c metr�w ni�ej, le�a� busz Pe�en
dziwnych odgďż˝osďż˝w, nawoďż˝ywaďż˝, szmerďż˝w. Nie sďż˝yszaďż˝ wprawdzie — warkot
silnika zagďż˝uszaďż˝ wszystkie inne dďż˝wiďż˝ki — ale wiedziaďż˝, ďż˝e wysokie trawy i
krzaki, i k�py drzew t�tni�, rozbrzmiewaj� g�osami nocnego �ycia zwierz�t,
ptak�w, gad�w i licho wie jakich jeszcze stwor�w. Busz w nocy by� obcy i straszny,
lecz wn�trze gondoli budzi�o inn�, tajemnicz� groz�. McKey czego�
oczekiwa� z niezrozumia�� obaw�, przed czym� chcia� zd��y�, nie
wiedzia� przed czym w�a�ciwie...

Obejrza� si�. Czy�by skrzynia drgn�a? Patrzy� rozszerzonymi �renicami.

Nie, nic si� nie porusza�o, ale �lepy strach podchodzi� do gard�a gor�c�
fal�, co� gotowa�o si� do skoku. Wszystko zdawa�o si� oczekiwa� tej chwili:
blade �wiat�o matowej �ar�wki pod�wietlaj�cej tablic� przyrz�d�w
pok�adowych, fosforyzuj�ce strza�ki manometr�w i wska�nik�w, dwa rz�dy
rur wydechowych silnika pluj�ce ��tob��kitnymi p�omykami, nawet gwiazdy i
nawet czarna ziemia tam, w dole.

I nagle — staďż˝o siďż˝!
Kabin� targn�� g�uchy przeci�g�y j�k... Z pocz�tku by� tak niski,

�e zlewa� si� z basowym tonem silnika. Potem r�s� coraz wy�ej, zanosi� si�
jak potworne ziewni�cie, a�' przeszed� w czkawk� i �cich�.

Plecy pilota pokry�y si� zimnym potem. W kabinie co� si� dzia�o, co�

drga�o, szele�ci�o, chrobota�o i nag�e zn�w rozleg� si� j�k, od kt�rego
w�osy je�y�y si� na g�owie. McKey czu�, �e skrzynia drgn�a raz i drugi...
Musiaďż˝ siďż˝ obejrzeďż˝.

Samolot prowadzony niepewn� d�oni� przechyla� si� z burty na burt�,

�wiat�o ksi�yca zatacza�o si� po ciemnym wn�trzu, a okropny, mro��cy
krew w �y�ach j�k wibrowa�, cich� i wzmaga� si� znowu. McKey siedzia�
jak tkni�ty parali�em. Nie m�g� ju� logicznie my�le�, nie m�g� si�
porusza�, nie m�g� oderwa� wzroku od wn�trza kabiny pasa�erskiej.

Dopiero po d�u�szej chwili u�wiadomi� sobie, �e maszyna nurkuje na

pe�nych obrotach silnika i spojrzawszy przed siebie wyr�wna� stery.

Na trze�wo nie by� przes�dny i nie wierzy� w zjawiska �nadprzyrodzone", ale

background image

teraz, po tych wszystkich kolejkach whisky wypitych przed startem, zdawa�o mu si�, �e
w gondoli opr�cz zw�ok Selimeha przebywa jaki� upi�r, duch, diabe� czy te�
inna �nieczysta si�a�. Nie m�g� od niej uciec, wiedzia�, �e musi z �tym
wszystkim� dolecie� do Kassali, je�li tylko uprzednio nie zwariuje.

Wtem dostrzeg� w dole szerok� strug� srebra. Bieg�a wraz z samolotem,

znika�a i ukazywa�a si� znowu.

Atbara — pomyďż˝laďż˝. — Jestem na kursie.
Ale wyobra�nia nadal podsuwa�a mu coraz makabryczniejsze obrazy. Oto wieko

skrzyni podnosi si� i podst�pnie zamordowany Selimeh wychodzi z trumny, a potem
zasiada w fotelu i wpatruje si� w pilota, jakby si� waha�, czy nie chwyci� go z ty�u
za gard�o, a mo�e jakby chcia� po�o�y� mu d�o� na ramieniu i upewni�
si�, �e dobry znajomy McKey wiezie go rzeczywi�cie do rodzinnej Kassali...

Jeszcze dwadzie�cia minut... Jeszcze kwadrans... Nie poddawa� si�, wytrzyma�.

Daleko, bardzo daleko w czarnym popiele nocy �arzy�y si� ledwie widoczne iskierki.

Kassala — pomyďż˝laďż˝ McKey.
Za nim drga� ponury j�k. Nagle wzm�g� si� tak, �e zag�uszy� nawet

szum i warkot silnika, przechodz�c w przeci�g�e bolesne wycie. McKey wyobra�a�
sobie, �e Selimeh kona po raz wt�ry, wierzgaj�c nogami w przed�miertnych
drgawkach, �e dusz� go upiory i widma powsta�e z mroku i ksi�ycowych promieni,
�e broni si� tam rozpaczliwie, ostatkiem si�, jak zapewne broni� si� w Chartumie,
napadni�ty przez zbir�w i skrytob�jc�w. J�k cichnie. Bia�e zjawy przywar�y
do szyby za kabin� pilota, patrz� szklistymi oczyma przez grube szk�o, a� kark i
g�owa bol� od tego wzroku. A je�li wygniot� szyb�?

Ksi�yc ton�� w leniwym nurcie rzeki. W dole k��b iskier roz�arzy� si�,

b�ysn�y �wiat�a i z lotniska trysn�a w g�r� zielona rakieta, a czarny aksamit
mroku rozci�a ostra klinga reflektora. McKey zamkn�� gaz i schodzi� do
l�dowania.

Kiedy samolot dotkn�� ko�ami ziemi, och�on��. By� uratowany!

Podko�owa� na skraj lotniska i zatrzyma� si� obok hangaru. Otoczy�o go kilka
postaci. Niew�tpliwie byli to �ywi ludzie z krwi i ko�ci, nie widma czy zjawy. Ale kiedy
w jasnym �wietle latarni znalaz� si� oko w oko z jednym z nich, cofn�� si� mimo
woli. Przed nim sta� Selimeh. Sta� i u�miecha� si�, wyci�gaj�c do niego
r�k� na powitanie.

McKey czu�, �e si�y go opuszczaj�. Nie m�g� wydoby� g�osu, nogi

wros�y mu w ziemi�. Selimeh u�miecha� si� z niejakim zak�opotaniem.
Post�pi� krok naprz�d.

— Dobry wieczďż˝r, panie McKey. Nie poznaje mnie pan?
— Dobry wieczďż˝r — wykrztusiďż˝ pilot, opierajďż˝c siďż˝ ciďż˝ko o kadďż˝ub

samolotu, poniewa� poczu� nag�y zawr�t g�owy.

Mechanicy z obs�ugi wyci�gali ju� skrzyni� z kabiny pasa�erskiej. Ustawili

j� na ziemi, a Selimeh otworzy� k��dk� i uni�s� wieko. Wtedy ukaza�a
si� klatka z �elaznych pr�t�w i rozleg� si� gniewny pomruk. McKey spojrza� i
odetchn�� g��boko. W klatce przeci�ga� si� gro�nie pomrukuj�c czarny
lampart z Kordofanu.

Warszawa 1929

background image

Licznik z czerwon� strza�k�

Niejednokrotnie spotykam si� z pytaniem, sk�d czerpi� tematy do opowiada� i

ďż˝niesamowitychďż˝ noweli lotniczych. Pytania — w zaleďż˝noďż˝ci od tego, kto je zadaje —
brzmi� rozmaicie. Pensjonarki (w�r�d kt�rych mam wiele zwolenniczek, jak
utrzymuje pewna mi�a kuzyneczka) pytaj� mniej wi�cej tak:

�Panie poruczniku, czy pan doprawdy prze�y� te wszystkie okropno�ci i w

hangarze nr 7, i w Montpellier, i z tym Bia�ym Reporterem?�

ďż˝Kto to panu opowiedziaďż˝?ďż˝ — pyta sceptycznie usposobiona mďż˝atka, o ktďż˝rej

wzgl�dy na pr�no zabiegam od paru tygodni.

ďż˝Wspaniaďż˝e! — powiada czytelnik z czwartej klasy. — Pan to wszystko sam

wymy�li�?�

Koledzy z lotnictwa pytajďż˝ po prostu:
�Sk�d wzi��e� t� now� bujd�?�
Drodzy czytelnicy, odpowiadam, trzeba jako� zarobi� na mas�o do chleba, kt�ry

daje mi m�j zaw�d pilota. Oto jeden z powod�w, dla kt�rych pisz�. Trzeba te�,
�eby�cie wiedzieli co� nieco� o nas, ���tych ko�nierzach�

6

— to inny

pow�d. A �r�d�a i �rodki? Na przyk�ad ten album, kt�ry le�y na stoliku
obok mojego biurka.

Album, oprawiony w szare p��tno, ze srebrnym soko�em lotniczym i bia�o-

czerwona szachownic� na ok�adce, zawiera fotografie z mego czteroletniego pobytu w
bydgoskiej Szkole Pilot�w, w kt�rej by�em instruktorem. Jest to historia �wzlot�w i
upadk�w�, sukces�w i niepowodze� w tej pracy. Historia uczni�w, z kt�rych
niejeden zosta� �asem�, i instruktor�w, kt�rzy si� do tego przyczynili, sami
pozostaj�c w cieniu. Historia szko�y, a tak�e poniek�d historia wielu nie
istniej�cych ju� samolot�w, kt�re posz�y na z�om; wiadomo: gdzie drwa
r�bi��

Przejrzyjmy kilka pocz�tkowych stron. S� tu fotografie tych, z kt�rymi przez te

cztery lata wsp�pracowa�em nad szeregiem �pokole� lotniczych. Oto major Jerzy
Garbi�ski (zwany �Kardyna�em�), szef pilota�u i wyszkolenia. To dow�dca
drugiej eskadry szkolnej, Adam Wojtyga, i dowďż˝dca trzeciej — Olek Laguna. Tu Franek
ďż˝wirko (ďż˝Ryďż˝yďż˝). Komendant szkoďż˝y ppďż˝k Jan Kieďż˝un, a dalej — inni, bo cďż˝
wam powiedz� nazwiska? O ka�dym z nich m�g�bym napisa� oddzielne
opowiadanie, ka�dego z nich znam doskonale, podobnie zreszt�, jak oni mnie. I zapewne
kiedyďż˝ o nich napiszďż˝

7

.

6

*��te koďż˝nierze — lotnicy. W latach dwudziestych mundur lotniczy rďż˝niďż˝ siďż˝ od mundurďż˝w

innych rodzaj�w broni tylko ciemno��tymi patkami na ko�nierzu.

7

Garbi�ski Jerzy Wojtyga Adam, Laguna Aleksander i in. s� osobami autentycznymi. Autor pisze o nich

szerzej w drugim tomie swoich pami�tnik�w pt. Wiatr w podeszwach.

background image

Nastďż˝pne strony albumu — podoficerowie. Piloci: Muďż˝iewski, Bargiel, Czarnecki,

Strzelczyk, Kie�ek, a dalej mechanicy: Ga�ecki, O��g, Skowro�ski� Nie ma
chyba pilota, kt�ry wyszed�szy z tej szko�y, nie pami�ta�by ich nazwisk.

Odwr��my kilka stron. Tak, to w�a�nie te cztery fotografie. Pierwsza i druga

przedstawiajďż˝ wraki rozbitych samolotďż˝w. Trzecia — to moja dwusterowa maszyna
instruktorska, z lekko uszkodzonym podwoziem. Wreszcie ostatnia — obrotomierz z
p�kni�tym szk�em. To wszystko.

Fotografia pierwsza.
Brzozowski �szed�� g�adko przez pierwsz� i drug� eskadr� szkoln�.

By� dobry na samolotach pocz�tkowych i bardzo dobry na przej�ciowych.

— Tak, bďż˝dzie chyba dobrze lataďż˝ — odpowiedziaďż˝ na moje pytanie ostatni jego

instruktor.

Zaj��em si� nim szczeg�lnie. Trzeba by�o da� mu ostatni szlif na samolotach

liniowych, wpoi� mu to, co jest do�� nieuchwytne, wypoliturowa�, wyg�adzi�,
ďż˝eby umiaďż˝ raz na zawsze, ďż˝eby — jak to wyraziďż˝? — ďż˝eby siďż˝ czuďż˝ w
powietrzu jak ptak. By� rzeczywi�cie zdolny: po kilku lotach na dwusterze m�g�
lecieďż˝ samodzielnie.

Wtedy zacz�a si� ta dziwna sprawa z obrotomierzem.
Kaza�em przygotowa� maszyn� i obci��y� miejsce instruktora workiem

piasku, a potem wystartowa�em na niej, �eby sprawdzi� stateczno�� i
r�wnowag�. By�a pos�uszna i stabilna, k�ad�a si� lekko na burty i
wstawa�a bez wysi�ku, r�wno p�yn�a w zakr�tach, zachowywa�a si�
prawid�owo po zamkni�ciu gazu w locie �lizgowym. Spojrza�em na tablic�
przyrz�d�w. Ich strza�ki pulsowa�y �agodnie, jakby potakuj�c i zapewniaj�c
mnie, �e wszystko jest w porz�dku. Tylko obrotomierz zaci�� si� i wskazywa�
zero. Doda�em gazu. Ani drgn��. Zupe�nie jakby upar� si� robi� trudno�ci,
w�a�nie kiedy mi si� �pieszy�o.

Wprawdzie gdybym i ja si� upar�, Brzozowski m�g�by polecie� z

uszkodzonym obrotomierzem. Mia� do�� czucia, �eby zredukowa� dop�yw
mieszanki �na s�uch�. Nie upiera�em si� jednak i maszyna przesz�a w r�ce
mechanik�w.

Po chwili werkmistrz zameldowa�, �e na poczekaniu nie da si� naprawi�

obrotomierza, a innych nie ma w podr�cznym magazynie.

— Chyba, panie poruczniku, ďż˝e wymontowalibyďż˝my z tej wczorajszej kraksy —

powiedziaďż˝.

�Ta kraksa� by�a stert� po�amanych skrzyde� i kad�uba, z kt�rej

ucze� wyszed� prawie ca�o, tylko ze zwichni�t� r�k�. Nie chcia�o si�
wierzy�, �eby tam zosta�o co� zdatnego do u�ytku w�r�d pogi�tej armatury
tego wraku. Jednak istotnie, licznik obrot�w ocala�. Mia� bia�� tarcz� z
podzia�k� i czerwon� wskaz�wk�. Nazwy fabrycznej nie by�o.

— Co to za obrotomierz? — zapytaďż˝em. Werkmistrz wzruszyďż˝ ramionami.
— Jakiďż˝ stary model, nietypowy.
Mimo to okaza� si� zupe�nie sprawny, wi�c zabudowano go na w�a�ciwe

miejsce i po pr�bie na ziemi Brzozowski siad� do maszyny. Pomog�em mu zapi��
pasy i udzieliwszy ostatnich rad i napomnie� odszed�em na bok. Spod �mig�a

background image

miot�o drobnym piaskiem, kt�ry osiada� na moim kombinezonie. Spojrza�em pod
wiatr, w kierunku lasu. Lotnisko by�o wolne.

ďż˝Start!ďż˝ — machn��em rďż˝kďż˝.
Brzozowski da� pe�ny gaz. Widzia�em, jak samolot rusza, unosi ogon, nabiera

p�du, jak pneumatyki k� pozostawiaj� coraz p�ytsze �lady na piaszczystej
�ysinie, jak potem ju� tylko muskaj� jej powierzchni�, a do�em, przyparty
p�asko p�dem wichru od �mig�a, wali tuman kurzu. Silnik ryczy, grzmi ca��
si�� czterystu koni mechanicznych, maszyna, nie wznosz�c si�, p�dzi ku ciemnej
�cianie lasu, nabieraj�c coraz wi�kszej pr�dko�ci.

Teraz pilot powinien poci�gn�� lekko dr��ek sterowy, las jest ju� blisko. Nie

czyni tego, tylko gna dalej poziomo, a maszyna a� gwi�d�e od p�du. W g�r�! W
g�r�, do pioruna! Skraj lasu jest o sto, o pi��dziesi�t, o dwadzie�cia
metr�w� I nagle koronami sosen wstrz�sa dreszcz, rozlega si� �oskot i trzask,
pryskaj� d�wigary skrzyde�, spod p��tna wy�uskuj� si� drzazgi, p�kaj�
stalowe ta�my, a kad�ub jak pocisk z oszala�ym motorem w g�owicy wbija si�
mi�dzy pnie, tratuje, �amie, �cina, a� wreszcie zarywa si� w ziemi� i kona,
rzygaj�c gor�cym smarem z rozbitego karteru.

Wbrew moim najgorszym przewidywaniom, Brzozowski by� zdr�w i ca�y. Kiedy

wyskoczy�em z samochodu sanitarnego i przybieg�em na miejsce wypadku, siedzia�
raczej przygn�biony ni� przestraszony na szcz�tkach ogona i pali� papierosa.

— Co to byďż˝o? — zapytaďż˝em. — Ster siďż˝ panu zaci��? Nie, ster byďż˝ w

porz�dku. Wszystko dzia�a�o jak nale�y.

Nie umia� wyt�umaczy� swego post�powania.
— Zagapiďż˝em siďż˝ na obrotomierz — powiedziaďż˝ w koďż˝cu z posďż˝pnďż˝ minďż˝.
— Zagapiďż˝ siďż˝ pan! Do diabďż˝a, wie pan, ile to bďż˝dzie kosztowaďż˝o skarb

pa�stwa?

By� zrozpaczony. Wieczorem ur�n�� si� nieprzeci�tnie, z wielkiego �alu,

czego nie mog�em mu bra� za z�e. Niegdy� i ja po pewnej, nie zawinionej zreszt�
kraksie, bardzo du�o wypi�em samotnie�

Samolot oczywi�cie przeznaczono na z�om; nic z niego nie zosta�o. A raczej nie:

dziwnym zbiegiem okoliczno�ci licznik z czerwon� strza�k� ocala� powt�rnie.

Fotografia druga.
Brzozowski wylaszowaďż˝ siďż˝

8

i zacz�� lata� samodzielnie w kilka dni p�niej.

Lata� dobrze, �bez cud�w� i wkr�tce zapomniano o jego pierwszym fatalnym
starcie.

Jako� pod koniec miesi�ca, w pewne upalne popo�udnie lipcowe wysz�a na start

�wie�o wyremontowana maszyna z warsztat�w parku lotniczego. By�o wtedy kiepsko
z samolotami w szkole. W tym okresie zwykle bywa kiepsko. Lata si� du�o, a park nie
nad��a z remontami. Polecia�em na pr�b�, a po mnie Brzozowski, kt�ry mia�
wykona� ostatnie trzy �rundy� przed rozpocz�ciem lot�w warunkowych

9

. Do

dzi� pami�tam wszystkie trzy jego l�dowania.

8

Laszowaďż˝ siďż˝ — wykonywaďż˝ pierwszy samodzielny lot bez instruktora.

9

Warunki (wďż˝aďż˝c. loty warunkowe) — doskonalďż˝ce loty ďż˝wiczebne w szkoďż˝ach pilotaďż˝u

(�semki, spirale, l�dowanie na sygna� z ziemi itd.), kt�rych poprawne wykonanie stanowi warunek
przej�cia ucznia na nast�pny, trudniejszy do opanowania typ samolotu.

background image

Wia� leciutki wietrzyk po�udniowy, ledwie zginaj�c kolumny dymu nad kominami

podmiejskich fabryk. Za grup� startow� by�y hangary, a powietrze silniej nagrzane, nad
ich dachami lekko falowa�o. Musia�a tam by� �g�rka� i zaraz za ni�
�dziura� w leniwym nurcie wiatru.

— Niech pan uwaďż˝a — powiedziaďż˝em do Brzozowskiego. — Nie moďż˝na za nisko

przechodziďż˝ nad dachami, bo maszyna silnie przepadnie

10

. Lepiej wymierzyďż˝ na lukďż˝

mi�dzy hangarami, troch� wy�ej, tam jest g�adko.

Polecia�. Wycina� jeden zakr�t po drugim r�wno, niezawodnie, jak

do�wiadczony pilot. Wszed� nad las, skry� si� w o�lepiaj�cych promieniach
s�o�ca i wyp�yn�� stamt�d jako zielona, niewyra�na plama. Potem jeszcze raz
przewin�� si� w wira�u, wszed� na prost� i zamkn�� gaz.

Maszyna sp�ywa�a w d�, ros�a, czasem drga�a nieznacznie na drobnych

fa�ach termiki. Brzozowski prowadzi� j� dok�adnie na luk� mi�dzy pierwszym a
drugim hangarem. Cie� samolotu wskoczy� na dach, ze�lizn�� si� po �cianie,
sun�� po ziemi dr��c na trawie, a� przywar� do podwozia mijaj�c znak T

11

i

grupďż˝.

— Trochďż˝ za daleko — powiedziaďż˝em podszedďż˝szy do maszyny. — Niech pan

podchodzi z mniejsz� pr�dko�ci�.

Start!
I zn�w tuman piasku i py�u przecwa�owa� obok mnie, samolot zn�w

wspi�� si� w g�r� i uton�� w s�o�cu nad lasem, min�� tor kolejowy,
po�o�y� si� w ostatni zakr�t, Wyr�wna� na prostej, a potem wyl�dowa�
po�rodku lotniska przy chor�giewce startowej.

— Dobrze — powiedziaďż˝em. — Start!
Lecz tym razem Brzozowski nie zareagowa�. �mig�o obraca�o si� na ma�ym

gazie, popielaty dymek pykaďż˝ z rur wydechowych.

— Na co pan czeka? O co chodzi?
— O nic, panie poruczniku, tylkoďż˝ ten obrotomierzďż˝
— Nie dziaďż˝a?
— Owszem, dziaďż˝a. Ja tylko takďż˝ bo to ten sam. Spojrzaďż˝em na obrotomierz. Na

jego bia�ej tarczy pulsowa�a czerwona wskaz�wka.

— Nie ma pan ochoty lecieďż˝?
— Aleďż˝ skďż˝d. Polecďż˝.
— No to leďż˝ pan. Start!
Patrz� za nim, s�o�ce zatacza si� na powierzchni p�aszczyzn no�nych w

wira�ach, silnik gra to g�o�niej, to zn�w ciszej, zale�nie od zamieraj�cych
podmuch�w wiatru, a w ko�cu milknie i daleko za hangarami zaczynaj� pogwizdywa�
ta�my no�ne mi�dzy st�jkami skrzyde�.

Maszyna przepada, widz�, �e przejdzie nisko, zaledwie o metr powy�ej kraw�dzi

dach�w, a przecie� tu� za hangarami s� jeszcze druty telefoniczne rozpi�te na
niewiele ni�szych s�upach.

10

Przepadanie — magla strata wysokoďż˝ci (od jednego do kilkudziesiďż˝ciu metrďż˝w) wskutek przejďż˝cia

samolotu przez stref� pr�du zst�puj�cego.

11

Znak T — znak uďż˝oďż˝ony na lotnisku z dwu pďż˝acht biaďż˝ego p��tna wskazujďż˝cy kierunek

l�dowania pod wiatr.

background image

Brzozowski orientuje si� na czas. Mi�dzy po�wist linek wpada szybki, energiczny

warkot silnika. Lecz w tej chwili, zamiast poderwa� si� w g�r�, samolot przepada
gwa�townie, chwieje si�, zaczepia podwoziem o s�up telefoniczny i wali si� na
ziemi�. Trzasn�y pod�u�nice jak �amane piszczele, kad�ub wyora�
g��bok� bruzd� i leg� bezw�adnie obok powalonego s�upa z pl�tanin�
drut�w.

Tym razem nic nie powiedzia�em Brzozowskiemu, nie mo�na go by�o wini�.

Stwierdziwszy z niejakim zdziwieniem, �e jest zdr�w i ca�y (nigdy nie mog�em
poj��, dlaczego wtedy nie skr�ci� karku), zajrza�em do kabiny. Dr��ek
sterowy by� zgi�ty, fotel pilota wyrwany, deska z przyrz�dami rozbita, zegary i
manometry strzaskane. Tylko licznik z czerwon� strza�k� pozosta� nietkni�ty!

Kaza�em go odkr�ci�.
— Niech pan to spďż˝awi — powiedziaďż˝em do werkmistrza. — Najlepiej do magazynu

drugiej eskadry, bo z warsztat�w zn�w mo�e wr�ci� do nas.

Fotografie trzecia i czwarta.
Brzozowski otrzymaďż˝ dwa tygodnie urlopu zdrowotnego. Nie chciaďż˝ z niego

korzysta�, ale nie na wiele si� to zda�o: zabroniono mu lata� i kazano odpoczywa�
podczas tych czternastu dni.

Ja tymczasem sko�czy�em szkolenie czo�owej grupy uczni�w na samolotach

liniowych i obj��em kierownictwo kr�tkiego kursu pocz�tkowej akrobacji na
Morane�ach. Brzozowski zaraz po urlopie dop�dzi� swoich koleg�w i zn�w
znalaz� si� u mnie. Lata� bardzo dobrze, mia� wyra�ne zaci�cie na asa i gdyby
nie ten przekl�ty obrotomierz�

Zaraz po wschodzie s�o�ca, gdy tylko poranna mgie�ka wsi�k�a w

b��kitne niebo, pozostawiaj�c po sobie powietrze �g�adkie jak mas�o�,
wyszli�my na start. W mokrej, srebrzystej od rosy trawie zosta�y urwane, jakby zgubione
u ko�ca wybiegu �lady k� samolot�w. Maszyny pe�za�y spod hangaru niby
�my z rozwini�tymi do lotu skrzyd�ami, wykr�ca�y pod wiatr i nagle podrywa�y
si�, unosi�y ogony, p�dzi�y przed siebie, wzbija�y si� ponad horyzont,
k�ad�y si� w wira�e i wstawa�y do poziomu, kr���c doko�a lotniska jak
pracowity r�j pszczeli.

Stoj�c mi�dzy uczniami, obok chor�giewki startowej, po raz nie wiem kt�ry w

�yciu t�umaczy�em s�owami i ruchami d�oni, jak si� robi wywr�t.

— Podciďż˝gn�� maszynďż˝ w gďż˝rďż˝, jak do pďż˝tli, a kiedy bďż˝dzie w

po�o�eniu pionowym, energicznie wdepn�� nog� do oporu. Powinna wam si�
odwr�ci� na plecy i wtedy trzeba zamkn�� gaz. Nog�, oczywi�cie zaraz
wycofa� i utrzyma� samolot lotkami, �eby wyszed� r�wniutko w przeciwn�
stronďż˝ — o tak. Inaczej mďż˝wiďż˝c, kolejno wykonujecie: ďż˝wiecďż˝, pďż˝beczkďż˝ i — z
poďż˝oďż˝enia na plecach — pďż˝pďż˝tlďż˝ w dďż˝, przy czym maszyna powinna
zawr�ci� o 180 stopni, nie trac�c wysoko�ci. Jasne?

Ucze� w dziewi��dziesi�ciu wypadkach na sto odpowiada, �e jasne, a w

pi��dziesiďż˝ciu — nie ma zielonego pojďż˝cia, jak siďż˝ do tego zabraďż˝. Czďż˝ciowo
rozja�nia mu si� w g�owie podczas pokazowego lotu z instruktorem. Reszt� musi
zdoby� w�asnym do�wiadczeniem, co zreszt� nie jest niebezpieczne, je�li ma si�
na karku g�ow�, a nie sklep z w�oszczyzn�.

background image

Brzozowski nale�a� do tych z g�ow�. Zrobi�em z nim dwa wywroty, a potem

da�em mu chwil� odpoczynku, nabieraj�c wi�kszej wysoko�ci. Lotnisko
sp�aszczy�o si�, zmala�o, czochra�a szczotka lasu przywar�a do ziemi jak
ciemny liszaj.

Lecieli�my pod wiatr, ze s�o�cem wysoko za plecami. Ko�cami st�p

dotyka�em orczyka, mi�dzy palcami prawej d�oni lekko trzyma�em uchwyt
dr��ka. — Zaczynaj pan — powiedziaďż˝em.

Skin�� g�ow� i zaraz potem ziemia da�a nurka pod ogon p�atowca, a na

wprost stan�� nieruchomy b��kit. Wtem orczyk steru bocznego obr�ci� si� w
lewo, maszyna przewin�a si� na plecy i nagle �cich� silnik. Horyzont zatoczy�
si� w bok, s�o�ce zajrza�o nam w oczy, wylecia�o jak pi�ka nad nasze g�owy i
da� si� s�ysze� narastaj�cy szum, podczas gdy nabierali�my pr�dko�ci,
nurkuj�c po wyj�ciu z p�p�tli.

— Gazu! — powiedziaďż˝em. — Jeszcze raz.
Teraz lecieli�my z wiatrem, wi�c g��wn� rol� zagra�o s�o�ce:

po�lizn�o si� na niebie jak ��tko na emaliowanym talerzu, sprzed maszyny
wpad�o nam pod nogi, przemkn�o doko�a skrzyde�, uciek�o w g�r�,
zosta�o z ty�u, za nami.

Powtďż˝rzyliďż˝my jeszcze dwukrotnie to astronomiczne ďż˝wiczenie i — ďż˝Dosyďż˝.

Schodzimy. Dla wprawy — spiral��

12

.

— Niech pan wyprowadzi na trzystu metrach z wiatrem. Wejdzie pan w okr��enie i

prosz� l�dowa�.

Ziemia uros�a i sta�a si� zn�w tr�jwymiarowa: hangary nabra�y kszta�tu

prostopad�o�cian�w, ko�uch lasu podpar�a kolumnada rudoczerwonych sosnowych
pni, g��wna ulica przedmie�cia zbiega�a w d�, ku lotnisku. Brzozowski
prawid�owo zaszed� do l�dowania i zamkn�� gaz. Byli�my ju� nad skrajem
lotniska i nale�a�o zmniejszy� k�t lotu �lizgowego, aby wytraci�
pr�dko��. Ale on jakby o tym zapomnia�, nie poprawi� nawet zwisu na lewe
skrzyd�o.

— ďż˝ciďż˝gaďż˝! — zawoďż˝aďż˝em. — Co siďż˝ z panem dzieje? Nie zareagowaďż˝.

Nie mia�em czasu na dalsze uwagi: lewe ko�o szurn�o po ziemi, samolot odbi� si�
i chwyci�em ster, �eby w ostatniej chwili opanowa� tego �kangura�.
Zdo�a�em wyr�wna� i osadzi� Morane�a z lekko zgi�t� osi� podwozia,
lecz pod koniec dobiegu pochyli� si� w lewo i zarzuci� ogonem. Oczywi�cie:
p�k�a d�tka, a opon� zerwa�o z felgi�

— Wyďż˝aďż˝ pan! — powiedziaďż˝em do Brzozowskiego. Nie odpowiedziaďż˝, wiďż˝c

potrz�sn��em jego ramieniem i wtedy osun�� si� bezw�adnie na fotelu.

Nie przypominam sobie, czy krzykn��em, kiedy moje spojrzenie zawadzi�o o

obrotomierz. Szk�o os�aniaj�ce tarcz� by�o rozbite, a czerwona strza�ka urwana
i zgi�ta. To by� t e n s a m o b r o t o m i e r z : Morane�y do nauki pocz�tkowej
akrobacji pobrali�my z drugiej eskadry�

— Zmarďż˝ na udar serca — powiedziaďż˝ naczelny lekarz, wrďż˝ciwszy ze szpitala.
Pomy�la�em, �e zgin�� razem z tym obrotomierzem, kt�ry go

prze�ladowa�. Niekt�rzy koledzy dot�d utrzymuj�, �e zgin�� przez ten
obrotomierz� Nie podzielam tego mniemania. Nie jestem przes�dny.

12

Spirala — figura akrobacji lotniczej polegajďż˝ca na powolnym wytracaniu wysokoďż˝ci lotem ďż˝lizgowym

po linii �rubowej o ma�ym skoku, z nieznacznym pochyleniem samolotu w d�.

background image

Warszawa 1929

background image

Mniszka z Monte Benito

Historia mniszki z Monte Benito stanowi w moim �yciu jedn� z tych niezapomnianych

przyg�d, kt�re wstrz�saj� nerwami, a przez niezwyk�o�� i tajemniczo��
fakt�w i zdarze� nieprawdopodobnych, a jednak prawdziwych, wymykaj� si�
trze�wemu os�dowi. Od owych zdarze� min�o ju� sporo czasu, lecz ilekro�
m�wi� lub my�l� o pi�knej mniszce i pier�cieniu z szafirem, znowu popadam w
kolizj� z realn� ocen� zjawisk, kt�rych by�em �wiadkiem. Tote� pisz�c o
nich, b�d� si� stara� przedstawi� tylko fakty i powstrzymam si� od ich oceny,
daj�c czytelnikowi obraz bezpo�redniej reakcji mego umys�u i nerw�w na dziwne
wypadki, kt�re wydarzy�y si� w Monte Benito.

Uko�czywszy du�e roboty rz�dowe w Warszawie oko�o przebudowy

g��wnego dworca kolejowego, pojecha�em na odpoczynek do W�och.
W��cz�c si� po wybrze�ach Adriatyku i nie zagrzewaj�c nigdzie d�u�ej
miejsca, po miesi�cu dotar�em do Rimini, gdzie zupe�nie niespodziewanie spotka�em
dawnego przyjaciela i koleg� z fico�e des Beaux-Arts, architekta Leonarda Deriniego. Po
wzajemnych powitaniach i wymianie chaotycznych pyta� i odpowiedzi wst�pili�my na
wino do pobliskiej tawerny, aby naprawdďż˝ porozmawiaďż˝.

Pomijam tu szczeg�y dotycz�ce mojego przyjaciela i jego �wietnej kariery.

Do��, �e w�a�nie przed kilku dniami otrzyma� od urz�du administracyjnego
Ligi Narod�w propozycj� zaprojektowania i wykonania pewnych prac dla tej instytucji w
Genewie. M�wi� o tym, gestykuluj�c �ywo i przewracaj�c bia�kami czarnych
oczu, jak zwykle, kiedy dawa� si� unosi� swemu temperamentowi po�udniowca.
Nagle zas�pi� si� i zamilk�.

— O co chodzi? — zapytaďż˝em. — Coďż˝ przeszkadza ci w realizacji tych planďż˝w?

Mo�e m�g�bym w czym� pom�c?

— Aleďż˝ oczywiďż˝cie! — wykrzykn��. — Jak dďż˝ugo zostaniesz tutaj?
Obliczy�em w my�li moje zasoby, kt�re stopnia�y ju� znacznie od wyjazdu z

kraju. W�a�ciwie mia�em zamiar wraca� w ko�cu tygodnia, ale ostatecznie
m�g�bym przy pewnych oszcz�dno�ciach przed�u�y� pobyt w Rimini o kilka
dni. Powiedzia�em o tym Leonardowi.

— Ach, nie o to chodzi! — machn�� rďż˝kďż˝. — Co byďż˝ zrobiďż˝ mogďż˝c tu

popracowa� ze dwa miesi�ce, za dobrym wynagrodzeniem, rozumie si�?

— Zostaďż˝bym. Aleďż˝
— Nie ma ďż˝adnego ďż˝aleďż˝. Posďż˝uchaj: o pďż˝ godziny jazdy pociďż˝giem stďż˝d

le�y urocza miejscowo�� i miasteczko Monte Benito. Jest tam ko�ci� ze
s�ynnym obrazem Madonny, cudownej Madonny, musisz to wiedzie�! A proboszczem tej
parafii, bogatej parafii, musisz to wiedzie� tak�e, jest m�j wielki przyjaciel, ksi�dz
Pietro Verduccio, kt�remu obieca�em przeprowadzi� osobi�cie roboty zwi�zane z

background image

odnowieniem i cz�ciowym przebudowaniem ko�cio�a. Zacz�li�my przed
miesi�cem, ale do ko�ca jeszcze daleko, a ja musz� za par� dni jecha� do Genewy.
Widzisz, nie mog� powierzy� tych rob�t byle komu, cho� znalaz�bym wielu
ch�tnych. Ale Verduccio zgodzi si� tylko na kierownictwo prawdziwego artysty. Ma po
temu s�uszne powody: wn�trze ko�cio�a przedstawia wielk� warto�� jako
zabytek. Zainteresuje ci� to z pewno�ci�, a padre udzieli ci ch�tnie wielu ciekawych
obja�nie� i szczeg��w historycznych. Rozumiesz chyba, w jakim jestem k�opocie!
Mam osobiste zobowi�zania wobec proboszcza i musz� da� mu kogo� na swoje
miejsce, kto nie zawi�d�by jego i mojego zaufania. Przy tym czas nagli, a jedynym
cz�owiekiem, kt�ry odpowiada warunkom, jeste� ty�

Waha�em si� kr�tko. Przyj��em propozycj� i tego samego dnia po

po�udniu pojecha�em z Leonardem do Monte Benito.

Przyjaciel m�j nie przesadzi� ani troch� m�wi�c, �e miasteczko jest urocze.

Le�y w dolinie otoczonej przez �agodne stoki g�r i otwartej od strony morza, ton�c w
soczystej zieleni ��k i gaj�w. Wsch�d s�o�ca wlewa si� potokiem purpury
odbitej w morzu i r�owi bia�e, oplecione glicyni� albo winem domy, zapalaj�c w
szybach okien jaskrawe ognie. Zach�d nasyca przestrze� b��kitnawym zmierzchem,
podczas gdy daleko nad morzem zapalajďż˝ siďż˝ pierwsze gwiazdy.

Ko�ci� stoi poza miastem, na niewielkim wzniesieniu i zdaje si�

b�ogos�awi� swoim z�otym krzy�em mieszka�com tego cichego zak�tka. Jest
to dawny niewielki klasztor zakonu cystersek przebudowany w pierwszej po�owie XIX
wieku. Przer�bki zmieni�y do�� znacznie gotycki styl, w kt�rym zbudowano
niegdy� klasztor. Ten pierwszy we W�oszech gotyk, kt�ry p�niej uleg�
wp�ywom architekt�w piza�skich i siene�skich, zachowa� jednak strzelisto�� i
�mia�o��. Pi�kna, stara budowla ucieka, zda si�, z ziemi w b��kit nieba�

Przybyli�my na plebani� w porze obiadowej. Padre Verduccio, uprzedzony o naszym

przyje�dzie, wita� nas na progu i niezw�ocznie posadzi� za sto�em w obszernej,
zacienionej sieni gdzie panowa� mi�y ch��d. Bia�y jak go��b staruszek,
ruchliwy i gadatliwy, by� nadzwyczaj go�cinny. Jego pokryt� zmarszczkami twarz
o�ywia�y czarne, pe�ne jeszcze m�odzie�czego blasku oczy, kt�re zdawa�y
si� u�miecha� �yczliwie do ka�dego. Opowiada� z o�ywieniem o post�pach
rob�t restauracyjnych we wn�trzu ko�cio�a i cieszy� si� ze szcz�liwego trafu,
kt�ry u�atwi� Leonardowi znalezienie zast�pcy.

Po obiedzie m�j przyjaciel zaproponowa� obejrzenie ko�cio�a, zaznajomienie

si� ze stanem rob�t i z planem ich wyko�czenia, kt�ry nale�a�o jeszcze
uzupe�ni�. Zgodzi�em si�, oczywi�cie, jak najch�tniej. Moja ciekawo��,
podniecona opowiadaniem proboszcza o starych freskach Duccia w g��wnej nawie,
wystawiona by�a na ci�k� pr�b�, tym bardziej i� zbli�a� si� wiecz�r, a
z nim ciemno��, kt�ra mog�aby oddali� zwiedzenie terenu pracy do nast�pnego
dnia.

Ka�da nowa robota budzi we mnie zrozumia�e zainteresowanie, ale tym razem po

prostu pali�a mnie dziwna niecierpliwo��. Nie mia�em �adnych �przeczu�
tego, co nast�pi�o p�niej i nie umia�bym odpowiedzie�, dlaczego tak mi si�
�pieszy�o. Mo�e dwumiesi�czna pr�niacza w��cz�ga wp�yn�a na
moj� gorliwo��? A mo�e proboszcz tak potrafi� mnie zaciekawi� opisem
cudownego obrazu, architektury i fresk�w? Do��, �e moja wdzi�czno�� d�a

background image

Leonarda wzros�a jeszcze bardziej, �e by�em szczerze zadowolony z decyzji pozostania
tu przez kilka miesi�cy i �e odetchn��em z ulg� wyszed�szy przed plebani� i
stwierdziwszy, iďż˝ do zmierzchu jeszcze daleko.

Po kilkunastu kamiennych stopniach weszli�my wszyscy trzej pod rusztowania i

min�wszy przedsionek znale�li�my si� we wn�trzu ko�cio�a. Z g�ry przez
witra�e wpada�o kolorowe �wiat�o, �cieka�o po marmurowych kolumnach i
k�ad�o si� na p�yty pod�ogi zasypane teraz py�em i gruzem. W po�wie
wysoko�ci �cian bieg�a wok� szeroka galeria z kut� r�cznie �elazn�
balustrad� pi�knej roboty. Marmurowy ch�r kry� w g��bi organy
przys�oni�te przez robotnik�w brezentem. G��wny o�tarz ja�nia� w
promieniach s�o�ca, kt�re wpada�y przez wysokie okna, tworz�c bogat�,
barwn� plam� blasku. Cudowny obraz Madonny by� ods�oni�ty i mog�em do
woli podziwia� subtelno��, z jak� nie znany artysta odda� rysy jej twarzy. Stare
p��tno, �wietnie zachowane, przykuwa�o wzrok niezwyk�ym wyrazem oczu matki,
kt�ra straci�a syna.

Proboszcz modli� si� chwil�, a potem poprowadzi� nas kr�tymi schodami na

galeri�, aby mi pokaza� freski zas�oni�te od do�u rusztowaniami. Konstrukcja tych
schod�w zaciekawi�a mnie szczeg�lnie. By�y chyba wykute w jednym ogromnym
bloku granitu, kt�ry musia� wa�y� co najmniej osiemset ton. Na pr�no szuka�em
spoje�, kt�re �wiadczy�yby, �e jest z�o�ony z kilku cz�ci. Pomy�la�em
o trudno�ciach technicznych transportu i ustawienia takiego kolosa na w�a�ciwym
miejscu. Musia�y by� bardzo du�e, a przy uwzgl�dnieniu �wczesnych
�rodk�w zaledwie mo�liwe do pokonania. Zdziwi�o mnie, �e ani proboszcz, ani
Leonardo nie zwr�cili na to uwagi. Postanowi�em zapyta� p�niej ksi�dza
Verduccio o histori� tych schod�w, a tymczasem, pozostaj�c nieco w tyle,
przyjrza�em si� im dok�adniej.

Eliptyczny kszta�t podstawy, zachowany a� do poziomu galerii, rozci�ty by�

�limakowat� lini� wykroju stopni. Na zewn�trznej i wewn�trznej �cianie wykuto
girlandy li�ci d�bowych oraz stacje drogi krzy�owej. Wi�cej szczeg��w na razie
nie mog�em zbada�, bo Leonardo wzywa� mnie na galeri�. Po�pieszy�em tam
niezw�ocznie i wkr�tce, zaj�ty freskami, zapomnia�em o schodach.

Nie b�d� opisywa� pi�kno�ci sklepie�, malowide� �ciennych i

plafon�w odnowionych pod kierownictwem jednego ze znanych malarzy i konserwator�w;
zaj�oby to zbyt wiele miejsca.

Obeszli�my doko�a ca�y ko�ci�, po czym proboszcz otworzy� drzwi obok

ch�ru, kt�re prowadzi�y z galerii na korytarz biegn�cy wzd�u� cel klasztornych.
Te cele mia�y pozosta� nienaruszone (ze wzgl�du na cenne freski na �cianach
korytarza, kt�re w przeciwnym razie musia�yby ulec zniszczeniu), natomiast cele na dole
mia�y zosta� zniesione na rzecz poszerzenia dolnej cz�ci nawy. Korytarz i g�rne cele
mia�y spoczywa� na kolumnach, kt�re ju� w wi�kszo�ci ustawiono.

Zeszli�my po w�skich drewnianych schodach do zakrystii, po czym obejrzeli�my

jeszcze ca�� plebani�, sad owocowy i s�ynn� w ca�ej okolicy truskawkarni�.

Tego dnia nie zdarzy�o si� nic szczeg�lnego. Leonardo zaznajomi� mnie z

planem rob�t i po wczesnej wieczerzy odjecha� do Rimini, a ja poszed�em do swego
pokoju na pi�trze i do p�nej nocy studiowa�em szkice przebudowy.

Pierwsze dni mego pobytu w Monte Benito up�yn�y r�wnie� bez szczeg�lnych

wydarze�. Szybko zorientowa�em si� w rozk�adzie prac i sposobie ich wykonania.

background image

Derini zorganizowa� to znakomicie, nie trzeba by�o niczego zmienia� i na razie nie
mia�em �adnych trudno�ci.

Zwykle wstawa�em zaraz po wschodzie s�o�ca i po �niadaniu szed�em na

budow�. W po�udnie przychodzi� po mnie proboszcz, ogl�da� post�py rob�t i
czasem udziela� mi rad, kt�re wkr�tce nauczy�em si� ceni�. Potem by� obiad i
dwugodzinny odpoczynek w najgor�tszej porze dnia, a potem zn�w robota, do zmierzchu.

W�a�ciwie moja ci�g�a obecno�� przy budowie nie by�a konieczna.

Wystarczy�oby, gdybym w ci�gu dw�ch-trzech godzin kontrolowa� to, co wykonali
brygadzi�ci i rzemie�lnicy; ale padre Pi�tro umia� natchn�� mnie pilno�ci�,
wi�c osobi�cie kierowa�em niemal ka�d� robot�.

Trudno�ci nastr�czy�o mi dopiero rozwi�zanie sprawy granitowych schod�w.

Nale�a�o przesun�� je pod kolumny ustawione na miejscu wyburzonej �ciany
dolnego korytarza mi�dzy dawnymi celami a wn�trzem ko�cio�a. W tym celu przede
wszystkim trzeba by�o zbada� fundament granitowego bloku, a nast�pnie wykona�
nowe fundamenty tam, gdzie mia�y teraz znale�� si� schody. Ale kiedy
pomy�la�em o sposobach przesuni�cia bloku i obliczy�em koszty, okaza�o si�,
�e zbudowanie d�wig�w, wzmocnie� pomocniczych, szyn i filar�w poch�onie
znaczn� kwot� w og�le na ten cel nie przewidzian�. Ca�e popo�udnie
�ama�em sobie g�ow� nad mniej kosztownym rozwi�zaniem, ale na pr�no.
Pozostawa�o tylko jedno wyj�cie: nie rusza� schod�w z miejsca. Ale pozostawienie
ich w dotychczasowym po�o�eniu po usuni�ciu �ciany, pod kt�r� sta�y,
psu�o ca�e wn�trze.

Wieczorem zwierzy�em si� ojcu Piotrowi z moich k�opot�w, pokaza�em mu

plany, wyliczenia i raz jeszcze zsumowa�em koszty.

— Tak — powiedziaďż˝ zafrasowany. — Takiej sumy nie wydostanďż˝ dodatkowo. Trzeba

wymy�li� inny spos�b.

— Czy ksiďż˝dz jest pewien, ďż˝e schody zostaďż˝y wykute w jednym bloku kamiennym?
— Chyba takďż˝ Ufundowaďż˝ je hrabia de Ponte Rossa w roku 1485 z okazji

przywdziania szat zakonnych przez jego c�rk�. Blok granitowy pochodzi z d�br tej
rodziny, a jego transport do Monte Benito trwa� kilka miesi�cy. Schody wykuto i
ozdobiono rze�bami po ustawieniu bloku w ko�ciele, jakkolwiek dopiero p�niejsze
kroniki wspominaj� o specjalnie w tym celu zbudowanych g��bokich podziemiach
si�gaj�cych litej ska�y. Podobno istnieje ukryte wej�cie do tych podziemi,
le��cych pod piwnicami ko�cio�a, ale tajemnica owego wej�cia rzekomo zagin�a
wraz z nag��, gwa�town� �mierci� prze�o�onej klasztoru, wkr�tce po
ufundowaniu schod�w przez hrabiego. Opowiadaj� o tym ludowe podania, powtarzane
turystom przez przewodnik�w i miejscowych rybak�w. Ich relacje s� zreszt� do
pewnego stopnia zgodne z prawd�: wi�kszo�� starszych ko�cio��w i
klasztor�w u nas stoi na gruzach �wi�ty� poga�skich.

Co siďż˝ tyczy pierwotnej budowli klasztornej, to jej powstanie przypada na wiek XIII, a

pierwszym architektem by� nie znany mnich. P�niej przebudowa� klasztor sam
Wawrzyniec Maitani, tw�rca katedry w Orvieto. Rozumiem, �e interesuj� pana
g��wnie fundamenty i schody. Ot� opowiadaj�, �e od strony morza znajduje si�
wylot podziemnego korytarza prowadz�cego pod klasztor. Z r�nicy poziom�w
wynika�oby, �e ten korytarz ��czy si� z dawnymi fundamentami wspartymi na
skale. Kilka lat temu sam pr�bowa�em sprawdzi�, dok�d prowadzi, ale okaza�o
si�, �e zasypany jest gruzem; sklepienie musia�o si� zawali�, i to na znacznym
odcinku. Poszukiwa�em tak�e wej�cia do podziemi z dost�pnych piwnic

background image

ko�cio�a, ale na pr�no.

Wracaj�c do poda� ludowych zwi�zanych z tajemnym wej�ciem wprost z

g��wnej nawy, opowiem panu to, co s�ysza�em od mego poprzednika, ksi�dza
Miko�aja Melano i od kilku starszych mieszczan. Ot� w czasie, gdy de Ponte Rossa
mia� ufundowa� schody, z kt�rymi ma pan teraz tyle k�opot�w, ca�a okolica
dr�a�a przed s�ynnym �upie�c�, kapitanem Spello, kt�ry ze swoj� band�
napada� nie tylko na kupc�w i bogatych mieszczan, lecz tak�e na pomniejsze zameczki i
klasztory. Monte Benito mia�o w�wczas za�og� wojskow�, ale okoliczne wsie i
miasteczka by�y ci�gle terroryzowane i zamo�niejsi ludzie zacz�li znosi� do
klasztoru na przechowanie cenne przedmioty: srebro, pieni�dze i klejnoty. De Ponte Rossa na
pro�b� matki Franceski, �wczesnej prze�o�onej klasztoru, wraz z ustawieniem
bloku schod�w powierzy� Antoniemu Federighi, architektowi siene�skiemu, wykonanie
w najwi�kszej tajemnicy przej�cia z nawy ko�cielnej do lochu maj�cego
s�u�y� jako skarbiec, w kt�rym przechowywano mi�dzy innymi depozyty
prywatne. Podobno istnia� jaki� ukryty kunsztowny mechanizm otwieraj�cy wej�cie;
jego dzia�anie wiadome by�o tylko architektowi, hrabiemu i prze�o�onej. Federighi
zmar� wkr�tce, nie zostawiwszy plan�w wykonanych prac.

By�o to w rok po wst�pieniu c�rki hrabiego do klasztoru. Podanie g�osi, �e

m�odziutka Maria de Ponte Rossa nie z w�asnej woli zosta�a zamkni�ta w murach
Monte Benito. Na kr�tko przedtem zar�czy�a si� z tajemniczym rycerzem, kt�ry
zjawi� si� nie wiadomo sk�d i od pierwszego spojrzenia podbi� serce hrabianki.
Tajemniczo��, jak� si� otacza�, pr�dko prys�a: wysz�o na jaw, �e jest
kapitanem Spello, zb�jem, gwa�cicielem i �wi�tokradc�. Mimo to Maria nie
wyrzek�a si� jego mi�o�ci, a zamkni�ta w klasztorze nie chcia�a si� podda�
regu�om zakonu i cz�sto zas�ugiwa�a na kary i upomnienia. By�a krn�brna,
pusta i niereligijna, czasem wa�y�a si� nawet na blu�nierstwa. Jej zami�owanie do
stroj�w i klejnot�w wywo�ywa�o powszechne zgorszenie. Mimo to prze�o�ona
nie traci�a nadziei, �e Maria poprawi si� z czasem, pozb�dzie si� wad i zapomni o
grzesznej mi�o�ci, kt�ra by�a ich �r�d�em. W rok p�niej de Ponte Rossa
zmarďż˝, zapisawszy klasztorowi duďż˝y legat, a miďż˝dzy innymi — w imieniu cďż˝rki —
pi�kny zbi�r klejnot�w dla cudownego obrazu Madonny. Kiedy klejnoty przywieziono
do Monte Benito i zawiadomiono Mari� o ostatniej woli zmar�ego, zapragn�a
obejrze� ten �sw�j� dar. Matka Francesca, przygotowana na wybuch gniewu, by�a
zdziwiona pokornym tonem jej pro�by. �yczeniu Marii sta�o si� zado��.
Wezwano j� do prze�o�onej i pozwolono do woli dotyka� klejnot�w i patrze�.
Nie okazywa�a �alu czy cho�by niezadowolenia. Tylko zar�czynowy pier�cie� z
szafirem prababki wywo�a� na jej lica przelotny gor�cy rumieniec. Odesz�a cicha i
pokorna, jak przysz�a. Od tego czasu zasz�a w niej zadziwiaj�ca zmiana: o ile przedtem
oci�ga�a si� i unika�a praktyk religijnych, o tyle teraz, od czasu umieszczenia
klejnot�w za szk�em cudownego obrazu Madonny, ca�ymi godzinami kl�cza�a na
zimnej posadzce zatopiona w modlitwach.

Sta�a si� uleg�a, cicha i pokorna, a siostry zakonne uzna�y tu za nowy cud, jaki

si� spe�ni� w ich obecno�ci.

Tymczasem o napadach i rozbojach os�awionego kapitana Spello ucich�o, jego banda

zosta�a rozproszona, a on sam przepad� bez wie�ci. Prze�o�ona klasztoru,
zostawszy po �mierci architekta i hrabiego jedyn� pani� tajemnicy skarbca,
zwr�ci�a depozyty w�a�cicielom. W ca�ym kraju zapanowa� spok�j. A�
pewnego dnia do bramy zako�ata� samotny w�drowiec w habicie, przynosz�c dar dla
cudownego obrazu od kogo�, czyjego nazwiska nie m�g� wymieni� zwi�zany

background image

przysi�g�. Ow kto�, mo�ny pan zapewne, bo dar przedstawia� warto�� kilku
tysi�cy floren�w, mia� by� rycerzem powracaj�cym z wyprawy krzy�owej.
Zakonnik zostawi� cenn� szkatu�k� i odszed�, nie przyj�wszy go�ciny.

Tej samej nocy w Monte Benito rozegra�y si� niesamowite sceny i wypadki,

kt�rych s�abe echo po dzi� dzie� rzekomo tu powraca. O p�nocy obudzi�
mieszczan rozpaczliwy krzyk, dobiegaj�cy od strony klasztoru, tak g�o�ny, �e niemal
wszyscy wylegli przed domy, my�l�c, �e to po�ar lub napad zbrojny. Przestrach
zamieni� si� w panik�, kiedy dzwon alarmowy na rynku zacz�� sam, nie poruszony
przez nikogo, bi� g�o�no, a potem nagle p�k� i urwa� si� z belki, na kt�rej
by� zawieszony. Byli tacy, kt�rzy widzieli korow�d diab��w i czarownic
biegn�cy od strony klasztoru przez wyludnione nagle ulice, i inni, kt�rzy dostrzegli
mkn�cych przez pociemnia�e niebo je�d�c�w Apokalipsy. Kto� dojrza� w
mroku wleczon� przez upiory mniszk�, jeszcze inny twierdzi�, �e na w�asne oczy
widzia� zaraz� morow� o trupiej twarzy starej kobiety, w bia�ej, skrwawionej
chu�cie. Tej nocy w klasztorze rozegra�a si� tajemnicza tragedia: nad ranem znaleziono
matk� Francesk� martw� u podstawy schod�w de Ponte rtossa, a chocia� na jej
ciele nie by�o �adnych ran, wyraz przera�enia zastyg�y w twarzy wskazywa� na
�mier� gwa�town�. Jednocze�nie w niewyt�umaczony spos�b znik�a z
klasztoru Maria, a za szk�em cudownego obrazu Madonny zabrak�o pier�cienia z
szafirem. P�niej ustali�o si� mniemanie, �e donna Maria de Ponte Rossa, nie mog�c
pohamowa� ch�ci posiadania tego pier�cienia, pope�ni�a �wi�tokradztwo i po
opuszczeniu �wi�tego miejsca zosta�a porwana przez diab�a. Dot�d utrzymuje
si� w�r�d ludu wiara, �e co roku, w nocy z dziesi�tego na jedenasty czerwca,
grzeszna jej dusza wraca do mur�w klasztornych szukaj�c przebaczenia i ratunku�

Proboszcz umilk�. Zegar powoli zacz�� wydzwania� kwadranse: by�o trzy na

dwunast�. Ani si� spostrzeg�em, kiedy zrobi�o si� tak p�no.

Wsta�em, �eby po�egna� gospodarza i �yczy� mu dobrej nocy. Oczy

klei�y mi si� do snu, do czego w znacznej mierze przyczyni�a si� chyba butelka wina
wypita w czasie kolacji. Mijaj�c pr�g, przypadkowo spojrza�em na kalendarz: by�
dziesi�ty czerwca.

Przyznaj�, �e jaki� niemi�y dreszczyk przebieg� mi po grzbiecie. Wchodz�c

po schodach na pi�tro, gdzie zajmowa�em dwa pokoje z widokiem na fasad�
ko�cio�a, my�la�em o tajemniczym znikni�ciu mniszki z klasztoru Monte Benito, a
kiedy przez otwarte okno spojrza�em na ciemn� sylwet� wie�y, opanowa�o mnie
dziwne uczucie niepokoju. Bezwiednie nas�uchiwa�em, czy nie rozlegnie si� krzyk
przera�enia, oczekiwa�em uderzenia nie istniej�cego dzwonu, wypatrywa�em postaci
rycerza lub odzianej w habit zakonny mniszki wykradaj�cej si� cichaczem z kruchty.

Noc by�a parna i duszna, lecz mimo to zamkn��bym okna i zas�oni�bym je

�aluzjami, gdyby nie wstyd przed sob� samym. Czu�em, �e nerwy mam nie w
porz�dku i przypisywa�em to wyt�onej pracy w ostatnich dniach, a zw�aszcza
strapieniu z powodu nie rozwi�zanego problemu schod�w de Ponte Rossa.

Po�o�y�em si� i pr�bowa�em usn��. Na pr�no. Widzia�em przez

zamkni�te powieki pi�kn� mniszk� wleczon� za w�osy po pustych uliczkach
Monte Benito przez szatana, to zn�w zastyg�e zw�oki przeoryszy, le��ce na
marmurowej posadzce. Z k�t�w pokoju zdawa�y si� wype�za� jakie�
widma� Wreszcie zdawa�o mi si�, �e tu� za oknem czyhaj� na moje spojrzenie
dwie gďż˝owy: jedna o wďż˝skim, gďż˝adkim czole i twarzy z gďż˝stym zarostem — hrabiego,
druga z natchnionym obliczem w okolu siwych wďż˝osďż˝w — mistrza sieneďż˝skiej

background image

architektury.

Wsta�em. Spojrza�em w okno. Rozejrza�em si� po pokoju. Naturalnie nikogo nie

by�o. Roze�mia�em si� drwi�co, lecz ten wymuszony �miech niewiele mi
pom�g�. By�em zirytowany. Zapali�em papierosa i spojrza�em na zegarek. Od
po�egnania z proboszczem up�yn�o zaledwie pi�� minut.

Pi�� minut? Sprawdzi�em, czy m�j zegarek idzie. Szed�!
Zapali�em lamp�, usiad�em przy stole i pr�bowa�em czyta�, ale zn�w

zacz�� ogarnia� mnie niepok�j. Po chwili zda�o mi si�, �e z k�ta pokoju
kto� na mnie patrzy. Zmieni�em pozycj�. Teraz mia�em uczucie, �e od strony okna
przygl�daj� mi si� czyje� oczy. To by�o nie do wytrzymania! Rzuci�em
ksi��k� i zacz��em chodzi� tam i z powrotem. Usi�owa�em my�le� o
czym� innym, ale my�l wraca�a uparcie do podania o pier�cieniu skradzionym
Madonnie. Widzia�em ten pier�cie� na palcu w�skiej bia�ej d�oni hrabianki de
Ponte Rossa. Szafir l�ni� tysi�cem ogni, blad�, to zn�w ciemnia�, chwilami
zas�ania� mi ca�e pole widzenia, by nagle zn�w ukaza� si� na tle tej d�oni.
By�o to niewypowiedzianie m�cz�ce.

Kiedy zn�w spojrza�em na zegarek, ogarn�a mnie w�ciek�o��:

brakowa�o pi�ciu minut do p�nocy�

Naleďż˝y walczyďż˝ broniďż˝ przeciwnika — pomyďż˝laďż˝em i uj��em klamkďż˝.
Na pocz�tku niezupe�nie u�wiadamia�em sobie, dok�d p�jd�, ale

schodz�c na d� postanowi�em przekona� samego siebie o bezsensowno�ci i
nierealno�ci nerwowych przywidze� i majak�w. S�owem, postanowi�em
obej�� ca�e wn�trze ko�cio�a. Klucz mia�em w kieszeni roboczej bluzy,
kt�rej zwykle u�ywa�em na budowie i kt�rej nie zmieni�em tego wieczora, id�c
do proboszcza na kolacj�. Pewnym krokiem przeszed�em dziedziniec i wst�pi�em na
stopnie portalu. Powzi�ta decyzja od razu mnie uspokoi�a, niepok�j rozwia� si�.
Mia�em nad nim przewag�: inicjatywa by�a po mojej stronie. Namaca�em otw�r w
zamku i wsun��em klucz obracajďż˝cy siďż˝ — wiedziaďż˝em o tym — z niemiďż˝ym
zgrzytem. Ju� mia�em go przekr�ci�, gdy wtem z do�u, od strony miasteczka
buchn�� w cisz� j�k dzwonu! Zamar�em z wra�enia, pot wyst�pi� mi na
czo�o. Wi�c to prawda. Echa sprzed wiek�w wracaj�� Liczy�em uderzenia
dzwonu: Raz — dwa — trzy — czteryďż˝ Nikt nie ciďż˝gnie za sznur, dzwon bije sam,
poruszany jak�� si��� pi��-— sze�� — siedem — osiemďż˝ Bije na
trwogďż˝, lecz za chwilďż˝ pďż˝knie i upadnie na ziemiďż˝, a wtedyďż˝. dziewi�� —
dziesi�� — jedenaďż˝cie — dwanaďż˝cieďż˝

Cisza.
Zegar na wie�y ratusza!
Zegar wybijaj�cy p�noc.
Przekr�ci�em klucz, nie zazgrzyta� jak zwykle. Czy�by kto� naoliwi�

zamek? Uchylam ci�kie d�bowe drzwi, przygotowany, �e wionie na mnie ch�odem z
ciemnej kamiennej nawy. Ciemnej? Ale� tam jest �wiat�o! Na g��wnym o�tarzu
p�on� woskowe �wiece i kryszta�owy paj�k zwisaj�cy spod kopu�y jarzy
si� blaskiem. Gdzie znik�y �wie�o ustawione kolumny podtrzymuj�ce galeri�?
Na ich miejscu wznosi si� g�adka �ciana, jak dawniej. Nie ma rusztowa�, kt�re tu
by�y jeszcze dzisiejszego wieczora. O�tarz jest jaki� inny, okna jakby ni�sze� nie,
to chyba cienie ta�cz�ce po �cianach tak �udz� wzrok. Obraz Madonny� Jaki�
blask! Ile klejnot�w! A przecie� na czas rob�t klejnoty zosta�y z�o�one w banku.

background image

Lekki odg�os krok�w wyrywa mnie z os�upienia. Po stopniach schodzi m�oda

zakonnica. St�pa ostro�nie, skrada si�, rozgl�da si� doko�a, ale mnie nie
dostrzega. Spod plisowanego czepka wymykaj� si� kosmyki kr�tko przyci�tych
w�os�w, blada cera twarzy barwi si� lekkim rumie�cem, u�miechaj� si�
czerwone usta� Zbli�a si� do o�tarza, pochyla si� naprz�d, wpatrzona w cudowny
obraz, kt�ry skrzy si�, p�onie ogniami drogich kamieni. B�yszcz� jej oczy,
rozdymajďż˝ siďż˝ delikatne, cienkie nozdrza. Donna Maria de Ponte Rossa patrzy, patrzy,
wspina si� na palce, wyci�ga r�k� Lecz obraz jest za wysoko. To nic: opiera si� na
r�kach, podci�ga si� zr�cznie w g�r�, staje na o�tarzu� Odchyla ram� z
szyb�, jedno spojrzenie: �Tylko m�j pier�cie�

I nagle — krzyk: ďż˝Zbrodnia!ďż˝
Z cienia wychyla siďż˝ postaďż˝ starej kobiety w habicie, chwiejnym krokiem biegnie w

stron� o�tarza, potyka si�, omal nie pada, lecz grozi zaci�ni�t� pi�ci�:

�Zbrodnia!�
Maria spogl�da w ty�, jej twarz blednie, ca�a posta� pochy�a si�, jakby

mia�a run�� z o�tarza. Nie. Skoczy�a na posadzk� i p�dem ku schodom!
Przeorysza stara si� zabiec jej drog�. Zd��y? Nie zd��y. Dyszy ci�ko,
wyci�ga dr��ce ramiona i nagle pada na kamienn� pod�og�, uderzaj�c
g�ow� o pierwszy stopie� schod�w. Donna Maria nie zatrzymuje si�, biegnie na
g�r�. Ale r�ka przeoryszy b��dzi po wypuk�o�ciach rze�b i nagle dzieje
si� co� zdumiewaj�cego: jednolity granitowy blok roz�amuje si� w po�owie
wysoko�ci i stopnie zapadaj� w czarn� otch�a�.

Krzyk i g�uchy �oskot cia�a uderzaj�cego o pod�og� lochu, a potem

granitowe stopnie wracajďż˝ na swoje miejsce zatrzaskujďż˝ siďż˝ nad kamiennym grobem.

Cisza.
Wtem ga�nie jedna ze stu czy mo�e dwustu �wiec w kryszta�owym paj�ku, a

potem kolejno inne, wszystkie tam, w g�rze, i wszystkie na o�tarzu. Mrok spada na
naw� ko�cieln�.

Zgas�a ostatnia i ciemno�� zala�a wn�trze klasztoru. Strach parali�uje mi

wol�, nie mog� ruszy� si� z miejsca, boj� si� dotkn�� r�k� �ciany,
pod kt�r� stoj�, czekam na co� niepoj�tego i strasznego, co czai si� w ciszy i
mroku. Nas�uchuj�: jaki� rytmiczny, bliski szmer� Ach, przecie� to m�j zegarek.

Nerwowy strach rozwiewa si�, mija. Wychodz� wolno, aby nie ulec panice, kt�ra

mo�e przecie� powr�ci�, zamykam drzwi i przekr�cam klucz w zamku.

Ksi�yc o�wietla mi teraz drog�, u�miechaj�c si� �yczliwie: �To nic, to

tylko mary�. Wracam do sypialni, siadam na ��ku, zapalam papierosa. Bo�e, jaki�
jestem senny! Spogl�dam na zegarek: jest pi�� minut po p�nocy�

Obudzi�em si� wcze�nie, rze�ki i w dobrym nastroju. Nocne widziad�a w

pe�nym �wietle dnia zblak�y i nawet fakt, �e m�j zegarek sta� (jak to z ca��
pewno�ci� stwierdzi�em) od godziny jedenastej czterdzie�ci pi�� dnia
poprzedniego, nie m�g� ani na chwil� wzruszy� mego trze�wego pogl�du na
zdarzenia ubieg�ej nocy: by�em pewien, �e przy�ni�o mi si� to wszystko.

Zaledwie sko�czy�em si� ubiera�, zapukano do drzwi.
— Proszďż˝ — powiedziaďż˝em.
Na progu sta� proboszcz, kt�ry wst�pi�, �eby mnie zabra� na �niadanie.

background image

M�wi� co� o kr�likach, kt�re zn�w wykopa�y mu kilka dziur w zagonach
truskawek.

— Aha — przypomniaďż˝ sobie — tu jest klucz od koďż˝cioďż˝a. Zostawiďż˝ go pan

wczoraj na stole w jadalni.

Machinalnie si�gn��em do kieszeni kurtki, by�a pusta.
— Czy ksiďż˝dz ma jakiďż˝ duplikat tego klucza?
— Nie, klucz jest tylko jeden.
No wiďż˝c — pomyďż˝laďż˝em. — To byďż˝ z ca�� pewnoďż˝ciďż˝ przykry senďż˝

Ten dzie� min�� jak ka�dy. Ustawiali�my ostatnie kolumny podpieraj�ce

galeri�. Moje spojrzenia mimo woli b��dzi�y po miejscach, kt�re widzia�em we
�nie: tu sta�a Maria de Ponte Rossa, tam upad�a przeorysza. A w tym miejscu
otworzy�a si� przepa�� pomi�dzy stopniami schod�w�

Raz jeszcze obejrza�em je dok�adnie. Zosta�y z pewno�ci� wykute w jednym

bloku granitu, nic nie wskazywa�o na jaki� ukryty mechanizm, kt�ry m�g�by
rozsuwa� lub obraca� ich cz�� �rodkow� czy jak�kolwiek inn�.

Przywidzenia. Senne majaki — pomyďż˝laďż˝em. — Moďż˝e istotnie powinienem

troch� rozerwa� si� i wi�cej wypoczywa�.

Nazajutrz, zamiast p�j�� do pracy, wybra�em si� na spacer po miasteczku, a

potem wst�pi�em do tawerny, gdzie z niewielkimi wariantami opowiedziano mi histori�
hrabianki i kapitana Spello oraz matki Franceski i pier�cienia z szafirem. Pokazano mi
tak�e miejsce na rynku, gdzie wisia� dzwon. Zawieszono go w roku 1338, w czasie zarazy
morowej. Wie�ci� �mier� i pogrzeby�

Wszystko to bynajmniej nie wp�yn�o na uspokojenie moich nerw�w. Przeciwnie,

zn�w zacz��em my�le� o starym podaniu i znikni�ciu Marii de Ponte Rossa.

W ci�gu kilku nast�pnych dni przemy�liwa�em nad sposobami przesuni�cia

granitowego bloku schod�w i szczeg�owo zbada�em fundamenty. By�y
rzeczywi�cie pot�ne i g��bokie, zbudowane wprost na litej skale, stanowi�cej
podstaw� klasztornego wzg�rza. Zmierzy�em grubo�� wszystkich mur�w i
por�wna�em z wymiarami piwnic. Wszystko si� zgadza�o. Nie mog�o by�
mowy o przej�ciu wprost z nawy ko�cio�a do mitycznych, g��biej po�o�onych
loch�w.

Kaza�em kopa� w miejscu, gdzie powinien by stan�� nowy fundament

schod�w. Pod warstw� gruzu ukaza� si� drobny ��ty piasek zmieszany z
okruchami wapienia. Trzeba by wykona� bardzo szerok�, g��boko osadzon�
podstaw�, aby ci�ki blok nie osiad�.

Przerwa�em prac�. Co� ci�gn�o mnie do zbadania podziemnego korytarza, o

kt�rym wspomina� padre Verduccio. Czy spodziewa�em si� odkry� tam klucz do
tajemnicy? By� mo�e, ale nie przyznawa�em si� do tego przed samym sob�. Po
prostu bada�em mo�liwo�ci przesuni�cia schod�w de Ponte Rossa.

Proboszcz m�wi�, �e sklepienie lochu jest zawalone ju� na kilkana�cie

metr�w od wylotu, wi�c postanowi�em dosta� si� tam znacznie bli�ej
ko�cio�a. Zbada�em wylot i kierunek korytarza. Bieg� prosto, bez w�tpienia w
stron� plebanii, pod kt�r� musia� przechodzi�, je�li w og�le ��czy�
si� z dawnymi podziemiami. Wytyczy�em r�w prostopad�y do przypuszczalnej jego

background image

trasy, aby w kt�rym� miejscu natrafi� na sklepienie, nawet je�eli podziemne
przej�cie tworzy lini� �aman� albo dzieli si� na kilka odn�g.

Robotnicy zacz�li kopa� o dziewi�tej i do po�udnia dno rowu opu�ci�o si�

o dwa metry, lecz �adnych �lad�w sklepienia nie by�o. Po przerwie obiadowej
ziemi� trzeba by�o wybiera� wiadrami, wi�c tempo roboty os�ab�o. O pi�tej
na g��boko�ci trzech metr�w natrafili�my na ska��.

Korytarza nie ma, nie ma g��bokich loch�w pod fundamentami ko�cio�a,

skarbiec klasztorny nigdy nie istniaďż˝.

— Niech pan rozsadzi ska�� — powiedziaďż˝ proboszcz. Staďż˝ nad brzegiem rowu i

pochylaďż˝ siďż˝ ku mnie.

— Ile metrďż˝w wykopano?
— Prawie trzy — odpowiedziaďż˝em zniechďż˝cony. — Tam g��biej teďż˝ chyba nic

nie ma albo korytarz przebiega inaczej, ni� przypuszczali�my.

Mimo to pos�a�em po �widry i chloratyt. W godzin� robotnicy pod moim

kierunkiem za�o�yli sze�� �adunk�w wybuchowych, po��czyli je lontem
piorunuj�cym i kapsl� z kr�tkim odcinkiem sznura Bickforda, kt�rego koniec
zapali�em od papierosa. Po trzydziestu sekundach nast�pi� wybuch. Ale nie
pomy�la�em o jednym: �ciany wykopu zabezpieczone rzadkimi stemplami i
prowizorycznym oszalowaniem nie wytrzyma�y wstrz�su i osun�y si�. Zakl��em
g�o�no. Zniszczy�em ca�odzienn� prac� przez w�asn� nieogl�dno��.

— Loch! Loch! — rozlegďż˝y siďż˝ woďż˝ania.
Poderwa�em si� i jednym susem znalaz�em si� na skraju osypiska. Na dnie

ciemnia� otw�r wybity w skale.

Na czarnych, wilgotnych �cianach skacz� cienie i b�yski rzucane przez latarnie

ko�ysz�ce si� w takt niepewnych krok�w. W powietrzu czu� st�chlizn� i
jakie� zgni�e wyziewy. Po obu stronach wykutego w skale korytarza wida� w�skie
nisze o trudnym do odgadni�cia przeznaczeniu. Wreszcie loch rozszerza si� i dzieli na trzy
odnogi. Wybieramy pierwsz� na prawo. Poziom jej podnosi si� do�� stromo i nagle
wyrasta przede mn� g�adka �ciana. Koniec.

Wracamy, sprawdziwszy, �e t� drog� nie ma �adnego po��czenia, i

rozdzielamy si�: proboszcz idzie na lewo, ja prosto, �rodkowym odga��zieniem.
Ka�demu z nas towarzyszy robotnik z zapalon� latarni�.

Mijam dwie nisze podobne do spotkanych poprzednio i zatrzymujďż˝ siďż˝ przed kratďż˝,

kt�ra zamyka dalsz� drog�. Ale �elazne sztaby dawno prze�ar�a rdza; bez trudu
wy�amujemy je kilofem i teraz wchodzimy do obszernej, cho� niskiej, okr�g�ej
piwnicy.

Wed�ug moich oblicze� jeste�my pod g��wn� naw� ko�cio�a.

O�wietlam latarni� sklepienie. W samym jego �rodku zaczyna si� metrowej
�rednicy �komin� rozszerzaj�cy si� lejowato ku g�rze i zamkni�ty sko�nym
granitowym stropem.

Musz� to obejrze� z bliska, przyda�aby si� drabina. Ale m�j krzepki towarzysz

ma gotowe rozwi�zanie:

— Niech pan stanie na moich ramionach, signore, utrzymam pana.
Przykl�ka, a nast�pnie wolno unosi mnie w g�r�, opieraj�c si� o �cian�

komina. Opukuj� te �ciany i dziwaczny strop kilofem, odpowiadaj� g�o�nym,

background image

suchym odg�osem, wi�e nie s� grube. Jaki� dziwnego kszta�tu czop sterczy nieco
powy�ej mojej g�owy. Uderzam raz i drugi. Czop drgn��. Jeszcze raz! I wtedy
pochy�y strop opada na mnie, a jednocze�nie strumie� �wiat�a uderza mnie w oczy.
Tylko na par� sekund, bo zaraz zn�w zamyka si� z trzaskiem.

Dosta�em porz�dnie po �bie i pot�uk�em si� dodatkowo, spadaj�c z

podtrzymuj�cych mnie bark�w, ale nie mia�em w�tpliwo�ci: ruchomy sko�ny
strop jest dolnym biegiem schod�w de Ponte Rossa!

Wsta�em przy pomocy wystraszonego robotnika i zapaliwszy papierosa zacz��em

rozwa�a�. Niew�tpliwie znajdowali�my si� obaj dok�adnie pod blokiem
schod�w, a w takim razie �komin� musi przechodzi� przez ich fundament. Co za tym
idzie, granitowy blok jest wewn�trz pusty; stopnie zosta�y wykute nie tylko od wierzchniej
ich strony, lecz r�wnie� od spodu, a przynajmniej usuni�to stamt�d zbyteczny
kamie�. A wi�c pusty blok zaopatrzony w do�� prosty mechanizm, kt�ry z kilku
stopni czyni zapadni�. Pusty blok wa�y oczywi�cie najwy�ej trzeci� cz�� tego,
co wa�y�by pe�ny. Znikaj� wszystkie trudno�ci: przesun� schody de Ponte Rossa
pod galeriďż˝!

By�em pewien, �e jedna z rze�b na granitowej �cianie tych schod�w stanowi

przycisk czy te� prze��cznik d�wigni, kt�ra uruchamia zapadni�.
Prawdopodobnie mechanizm nie by� u�ywany od paru wiek�w i zaci�� si�.
Dlatego nie dzia�a�, gdy pr�bowa�em go uruchomi�. Dopiero uderzywszy w czop
wewn�trz �komina� spowodowa�em obr�t zapadni.

Wi�c rzeczywisto�� jest dope�nieniem widziade� i mar? Ale� tak.

Odkry�em tajemnic� schod�w de Ponte Rossa i dawno zapomniane wej�cie z
ko�cio�a do lochu, mo�e do skarbca klasztornego. Trzeba dok�adnie przeszuka�
t� piwnic�, zajrze� w ka�dy zau�ek mur�w, otworzy� spr�chnia�e
skrzynie pod �cianami, opuka� �ciany i pod�og�. Trzeba szuka�, bo brakuje mi
jednego ogniwa mi�dzy przesz�o�ci� a chwil� obecn�.

Szukamy wi�c. Latarnie ko�ysz� g�adkimi, wykutymi w skale �cianami,

g��bokie, w�skie wn�ki i nisze zdaj� si� ziewa� pod wp�ywem przesuwania
si� �wiat�a, puste skrzynie rozpadaj� si� w py�, �wiec� pr�chnem. Nie,
nic wi�cej tu chyba nie znajdziemy�

Mieli�my ju� wraca�, gdy spostrzeg�em tu� przy wyj�ciu jeszcze jedn�

nisz�, kt�rej nie zauwa�y�em wchodz�c. Unios�em latarni� i cofn��em
si� o krok. W ciemnej wn�ce le�a� szkielet ludzki, owini�ty resztkami zetla�ej
materii. Robotnik stoj�cy obok mnie krzykn�� i chwyci� mnie za rami�. Nie
zwa�a�em na niego, poch�oni�ty jedn� tylko my�l�. Usun�wszy
rozsypuj�cy si� proch, spojrza�em na d�o� szkieletu. Na bia�ej ko�ci palca
b�yszcza� wielki szafir w z�otej oprawie pier�cienia: ostatnie, brakuj�ce ogniwo.

D�blin 1930

background image

Cz�� druga

�z tej ziemi

background image

Kanalia

— To jasne — powiedziaďż˝ inďż˝ynier otrzďż˝sajďż˝c popiďż˝ z cygara. — Kaďż˝dy

m�czyzna, nawet maj�cy opini� wzorowego gentlemana, gdy chodzi o zdobycie
wzgl�d�w pi�knej kobiety, mo�e pope�ni� w stosunku do niej co�, za co p�-
�artem nazwaliby�my go kanali�. Ale w jej oczach pozostanie mimo to gentlemanem.

Doktor u�miechn�� si� ironicznie.
— Jeďż˝eli tak — odrzekďż˝ — to wiďż˝kszo�� gentlemenďż˝w naleďż˝aďż˝oby

zaliczyďż˝ do kanaliiďż˝

— Niekoniecznie, boďż˝
Nie pozwolono mu doko�czy�. G�os mia� mecenas:
— Nikt przecieďż˝ w okresie tak zwanego zakochania nie powie uwielbianej, ďż˝e jej

ciotka jest okropnym starym pud�em, je�li uwielbiana obdarza ow� ciotuchn�
przywi�zaniem czy sentymentem. Nikt te� nie powie kobiecie, na kt�rej mu zale�y,
�e zrobi�by dla niej a� tyle g�upstw, ile pope�ni� dla poprzedniej swej
przyjaci�ki. Osobie lub raczej pewnej bardzo mi�ej os�bce, kt�ra uwa�a mnie za
najlepszego adwokata w Polsce, nie b�d� zgodnie z obiektywn� prawd�
wyja�nia�, ze przegra�em ju� niejedn� spraw� i zapewne nie ka�d�
nast�pn� wygram. A jednak nale�a�oby otwarcie wyzna�, �e stare pud�o
podobniejsze jest do wylenia�ej wydry ni� do ciotki anio�a, �e poprzedni romans
by� �boskim prze�yciem� i �e kolega Iks jest obrotniejszym prawnikiem ni� ja.

— Sďż˝ jednak mďż˝czyďż˝ni, ktďż˝rzy potrafiďż˝ zawsze tak postďż˝powaďż˝, ďż˝eby nie

mijaďż˝ siďż˝ z prawdďż˝ — powiedziaďż˝ architekt.

— Na przykďż˝ad kto? — spytaďż˝ doktor.
— Na przykďż˝ad Staszek Horecki. Kaďż˝dy z was przyzna, ďż˝e postďż˝puje zawsze jak

gentleman, nie wy��czaj�c jego stosunku do kolejnych przyjaci�ek.

— Ba — powiedziaďż˝ doktor. — Oczywiďż˝cie! Ale jak chodzi o kobiety, ma du��

przewag� nad m�sk� konkurencj�. Przystojny, znakomity sportowiec, bogaty, a przy
tym szcz�ciarz! Mimo to wcale nie jestem pewien, czy i on nie ma na sumieniu czego�, co
mo�na by podci�gn�� pod poj�cie drobnych �canailles�. Ma�ego kalibru,
ma si� rozumie�, mo�e jakie� nic nie znacz�ce �obokprawdy�, kt�re
przecie� cz�sto u�atwiaj� wyj�cie z niewyra�nej sytuacji, co� w tym rodzaju,
nic powa�nego, naturalnie�

Architekt nie zd��y� ju� odpowiedzie�: w progu ukaza� si� w�a�nie

�wilk, o kt�rym by�a mowa�.

— Zdaje siďż˝, ďż˝e przerwaďż˝em jak�� dyskusjďż˝? — zapytaďż˝ ďż˝ciskajďż˝c

dďż˝onie przyjaciďż˝ i znajomych. — A moďż˝e tylko mďż˝skie pďż˝otki?

background image

— Jedno i drugie po trosze — odrzekďż˝ doktor. — Na domiar zďż˝ego wszystko to

dotyczy ciebie. Zygmunt twierdzi, ďż˝e jesteďż˝ rycerzem bez skazy, a my — ďż˝e przecieďż˝
z niewielkimi skazami, jak ka�dy z nas�

— Zgodziďż˝bym siďż˝ raczej z tym drugim — powiedziaďż˝ Horecki. — Ale

chcia�bym us�ysze� szczeg�y.

In�ynier zreferowa� spraw�. Horecki s�ucha� z u�miechem.
— Juďż˝ nieraz o tym myďż˝laďż˝em — powiedziaďż˝. — Moďż˝e kanalia to za ostre

okre�lenie, ale czasami zdarza si�, �e okoliczno�ci zmuszaj� nas do niezupe�nie
lojalnego post�powania wobec niekt�rych uroczych kobiet. Kobiet� zreszt�
odp�acaj� nam pi�knym za nadobne, a cz�sto post�puj� znacznie gorzej,
�wy��cznie dla naszego dobra� albo �z wielkiej mi�o�ci�. Opowiem wam
co� na ten temat, je�eli macie ochot� pos�ucha�

�Przed paru laty pewna pani, powiedzmy: Irena, �oszala�a� na punkcie lotnictwa.

Nie musz� chyba dodawa�, �e by�a urocza i �e mi si� nadzwyczajnie
podoba�a. Tolerowa�a mnie zreszt�, ale mia�em u niej bardzo dalek� lokat�, za
d�ugim szeregiem personelu lataj�cego. Nosi�a kapelusze a la Amy Mollison

13

, jej pies

nazywaďż˝ siďż˝ Looping

14

, fotografie s�awnych lotnik�w wisia�y na �cianach i

sta�y na jej biurku, prenumerowa�a krajowe i zagraniczne czasopisma lotnicze
wiedzia�a o ka�dym nowym rekordzie powietrznym, zna�a (je�li nie osobi�cie, to
przynajmniej z widzenia i nazwiska) po�ow� pilot�w wojskowych i cywilnych,
flirtowa�a z naszymi asami akrobacji, omal nie perfumowa�a si� benzyn�!

W tych warunkach moja marna osoba zostawa�a w cieniu, bo w�wczas nie mia�em

poj�cia o lataniu. Mimo to pani Irena raczy�a w ko�cu zaj�� si� mn� troch�.
Zacz�o si� od tego, �e pewnego wieczora odwioz�em j� do domu po dansingu, na
kt�rym uda�o mi si� przeta�czy� z ni� par� razy mimo du�ej frekwencji
oficer�w lotnictwa. Jechali�my w milczeniu, bo pani by�a troch� zm�czona czy
mo�e senna po wypitych koktajlach. Czu�em, �e nie dostrzega mojej obecno�ci obok
siebie. Musia�em mie� dosy� nieszcz�liw� min�, bo kiedy pomaga�em jej
wysi���, zapyta�a, czemu si� na ni� d�sam. Odpowiedzia�em, �e nie
potrafi� �d�sa� si� na kogokolwiek, a ju� w szczeg�lno�ci na tak urocz�
kobiet�, cho�by nie dostrzega�a mnie w�r�d otaczaj�cych j� lotnik�w.

— A wďż˝aďż˝nie — powiedziaďż˝a. — Moďż˝e gdybym pana widziaďż˝a w szeregach

lotnik�w, po�wi�ci�abym panu wi�cej uwagi ni� innym. Przecie� pan jest
bardzo wszechstronnym sportowcem — dodaďż˝a, obrzucajďż˝c mnie przychylnym
spojrzeniem. — Na pewno zostanie pan asem wďż˝rďż˝d pilotďż˝w sportowych, jeďż˝eli pan
zechce!

Zostanie pan asem, to siďż˝ ďż˝atwo mďż˝wi — pomyďż˝laďż˝em — aleďż˝
Tu moje trze�we my�li zosta�y przerwane u�ciskiem delikatnej, ciep�ej

d�oni i zapewne dlatego w kilka dni p�niej znalaz�em si� w szkole pilot�w
Aeroklubu, wbrew zakorzenionej niech�ci do rozstawania si� z ziemi��

M�j instruktor by� cz�owiekiem cierpliwym i flegmatycznym. T�umaczy� mi

najprostsze zasady pilota�u, nie irytowa� si�, gdy nie potrafi�em ich stosowa�, lecz

13

Mollison Amy — sďż˝ynna pilotka i rekordzistka angielska.

14

Looping (pďż˝tla) — figura akrobacji lotniczej polegajďż˝ca na zatoczeniu przez samolot kola w

p�aszczy�nie pionowej. Przy zwyk�ej p�tli (rozpoczynanej �ukiem w g�r�) pilot znajduje si�
wewn�trz zataczanego ko�a, g�ow� ku jego �rodkowi, przy czym sil� od�rodkowa przyciska go
do siedzenia. Przy p�tli odwr�conej (rozpoczynanej �ukiem w d�) si�a od�rodkowa d��y do
wyrzucenia pilota z samolotu.

background image

ogranicza� si� do kiwania g�ow� nad moj� nieudolno�ci� i tylko raz
zapytaďż˝, czy przypadkiem nie jestem oficerem sztabu generalnego.

— Co za dziwne pytanie?
— Bo pan ma ďż˝sztabowe okoďż˝ — — wyjaďż˝niďż˝. — Tak jak pan, latajďż˝

przewa�nie sztabowcy: l�dowanie albo o dwie�cie metr�w za kr�tkie, albo o p�
kilometra za d�ugie. Maszyna wyr�wnana o dwa metry za wysoko albo wcale. Do
chrzanuďż˝

Co do tego, i� latam �do chrzanu�, nie mog�o by� dw�ch zda�. Po prostu

nie mia�em w tej dziedzinie talentu, czyli, drygu�, jak to nazywa� m�j cierpliwy
instruktor, by�y pilot wojskowy. Zdawa�o mi si�, �e nigdy nie opanuj� sztuki
latania. Patrze� na lewo, na prawo i przed siebie (a tak�e pod siebie!), widzie� przy tym
obrotomierz i wysoko�ciomierz, sprawdza� ci�nienie smaru i temperatur� wody w
ch�odnicy, a zarazem obserwowa�, gdzie i w jakim po�o�eniu w stosunku do ziemi
znajduje siďż˝ samolot oraz utrzymywaďż˝ go w rďż˝wnowadze — byďż˝o ponad moje
mo�liwo�ci psychofizyczne, a tego w�a�nie ��dano ode mnie coraz natarczywiej.

B�g jeden wie, ile to kosztowa�o zdrowia mnie i mego instruktora� Ale przecie�

po bardzo wielu lotach na dwusterze polecia�em wreszcie sam, tylko z workiem piasku jako
balastem na drugim siedzeniu i — o dziwo — wylďż˝dowaďż˝em niemal poprawnie.
Powiedzia�em sobie, �e to nic wielkiego i trudnego, lecz przy czwartym czy te�
pi�tym l�dowaniu pod�ama�em podwozie i rozkwasi�em nos. Zap�aciwszy za
remont p�atowca, z uporem trenowa�em nadal i w ko�cu jako� zacz��em
dawa� sobie rad� przy starcie i l�dowaniu oraz w normalnym locie. Ale mia�em
przecie� zosta� �asem�. Trzeba by�o w tym celu przej�� kurs akrobacji.
Wtedy, po pierwszym locie dwusterowym, instruktor poradzi� mi, �ebym lepiej da�
spok�j:

— Widzi pan — powiedziaďż˝ pykajďż˝c z fajeczki — duďż˝o ludzi usiďż˝owaďż˝o mnie

zabi�, ale tak jak pan to jeszcze �aden!

Co do mnie, to niewielu ludzi ratowa�o mi �ycie, lecz z pewno�ci� par� razy

uczyni� to m�j znakomity instruktor. Zacz�o si� od �atwego wywrotu: kiedy
zobaczy�em pod nogami niebo, a ziemi� nad g�ow�, machinalnie
poci�gn��em dr��ek sterowy. Skutek tego manewru okaza� si� (przynajmniej
w moim poj�ciu) zgo�a nieoczekiwany: ziemia wyskoczy�a w bok, niebo przejecha�o
olbrzymim �ukiem doko�a mnie i run�li�my w korkoci�g. Przez ca�y czas
�ciska�em kurczowo uchwyt dr��ka, a zorientowawszy si�, �e lecimy w d�,
poci�gn��em go jeszcze bardziej ku sobie, �eby wyr�wna�. Oczywi�cie
sta�o si� co� wr�cz przeciwnego i zapewne sko�czy�oby si� �znajomym
pogrzebem�, gdyby nie mistrz, kt�ry przytomnie wy��czy� m�j ster i
wyprowadzi� maszyn� sto metr�w nad ziemi�.

Musia�em by� chyba troch� zielonkawy na g�bie i r�ce mi dr�a�y przy

zapalaniu papierosa. On tylko patrzy� na mnie z sarkastycznym u�miechem i pyka�
fajeczkďż˝.

— Do chrzanu — powiedziaďż˝ spokojnie, jak zwykle. Mimo wszystko uczyďż˝ mnie

nadal i doprowadzi� do tego, �e od biedy wykonywa�em poprawnie najprostsze figury
akrobacji na bezpiecznej wysoko�ci. Postanowi�em wtedy kupi� ma�y samolot
turystyczny i podr�owa� wy��cznie drog� powietrzn�.

— No, to niech pan takďż˝e obstaluje sobie trumnďż˝ — poradziďż˝ mi ďż˝yczliwie mďż˝j

instruktor.

background image

Nie skorzysta�em z jego rady. Po �atwym egzaminie zosta�em przyj�ty do

Aeroklubu, otrzyma�em dyplom i licencj� pilota.

Moja �s�awa� (w mniemaniu Ireny) ros�a szybko, a nasza znajomo��

stopniowo stawa�a si� czym� wi�cej. W lecie wzi��em udzia� w lotniczym
Tour de France, co prawda bez szczeg�lnego sukcesu, ale �yczliwa prasa wspomnia�a o
mnie, nie podaj�c, �e zaj��em nie punktowane miejsce. Irena nie w�tpi�a, �e
zdoby�em jedno z najlepszych�

Nie usi�owa�em nawet zbyt stanowczo przekonywa� jej, �e si� myli.
— Wiem — powiedziaďż˝a. — Jesteďż˝ zbyt skromny, ďż˝eby o tym mďż˝wiďż˝.
W nastďż˝pnych imprezach znďż˝w zostawaďż˝em na szarym koďż˝cu, ale ona — wbrew

oczywistym faktom — uwaďż˝aďż˝a mnie za pierwszorzďż˝dnego pilota. Co gorsze,
pr�bowa�a przekona� o tym swoich znajomych, a w ich liczbie prawdziwych pilot�w
�z ducha, cia�a i zawodu�, po prostu o�mieszaj�c mnie w ich oczach.

Tak sta�y sprawy, gdy otrzyma�em z Aeroklubu formularz zg�oszenia do udzia�u

w mi�dzynarodowych zawodach akrobacji lotniczej. Przypuszczam, �e by� to czyj�
z�o�liwy �art bo nie mia�em zamiaru kompromitowa� si� publicznie,
zw�aszcza w Warszawie, w konkurencji, kt�rej nie zdo�a�em opanowa� nawet w
stopniu dostatecznym. Ale Irena wiedzia�a naturalnie o tych zawodach i o�wiadczy�a,
�e �musz� co� zrobi� dla rodzinnego miasta�, �e �honor Polski Lotniczej
wymaga�, �e chce wreszcie zobaczy� to, na co (za moj� spraw�!) patrzy�y z
zapartym tchem kobiety, kt�re mnie podziwia�y za granic�.

Na pr�no stara�em si� j� przekona�, �e kilku naszych s�ynnych pilot�w

wojskowych zupe�nie wystarczy do obrony honoru polskich skrzyde�. Przypomnia�em
jej wreszcie, �e pierwszego wrze�nia, w�a�nie w dniu rozpocz�cia zawod�w,
mieli�my zamiar wyjecha� do Burgas na winobranie.

— Pojedziemy nocnym ekspresem — powiedziaďż˝a. — Zamďż˝wiďż˝am juďż˝ bilety.
Zawaha�em si�. Odk�ada�a dwukrotnie ten wyjazd, a przecie� Warszawa nie

jest miejscem, gdzie mog�aby si� czu� swobodnie: troch� przesadnie dba�a o
�opini� i obawia�a si� plotek, wi�c� Zgodzi�em si�.

Trening przed zawodami zabra� mi du�o czasu i resztki nadziei. Windowa�em si�

na wysoko�� dw�ch tysi�cy metr�w, sk�d zasnuta dymem Warszawa
wygl�da�a jak kamienne wysypisko przeci�te szarozielon� ta�m� Wis�y na
p�owym tle okolicznych p�l. Skrzyd�a samolotu zdaj� si� olbrzymie w
por�wnaniu z miastem i rzek�. Nabiera si� do nich wielkiego zaufania: zdaj� si�
znacznie solidniejsze ni� male�kie domki, drzewa czy te� pasemka most�w tam, w
dole.

Sprawdzam kierunek wiatru wed�ug dymi�cych komin�w fabrycznych i

odwa�nie podci�gam maszyn� w g�r�.

Ziemia znika sprzed oczu, zapada si� w ty� i w bok, a s�o�ce �wieci uko�nie

z do�u. Naciskam stop� orczyk

15

steru kierunkowego i zaraz potem przymykam gaz.

Maszyna za�amuje p�ynny �uk i wywija si� w d�. Ziemia wykonuje wariacki skok
znad mojej g�owy prosto pod nogi, chwieje si� niepewnie i zaczyna rosn�� w oczach:
domy, Wisďż˝a, pola, drzewa — wszystko to leci na moje spotkanie, a szum i ďż˝wist pďż˝du
staje si� niepokoj�co wysoki.

15

Orczyk — cz�� mechanizmu sterowego sďż˝u��ca do poruszania sterem kierunkowym. Skďż˝ada

si� z rury stalowej lub beleczki drewnianej umocowanej na pionowej osi przechodz�cej przez jej �rodek
w kabinie pilota w odleg�o�ci pozwalaj�cej na poruszanie beleczk� nogami w lewo i w prawo.

background image

Wyprowadzam, spogl�dam na wysoko�ciomierz. Tysi�c pi��set metr�w.

Hmďż˝ Przy wykonaniu renversement

16

nie powinno si� traci� wysoko�ci.

Z loopingiem bywa jeszcze gorzej. Maszyna wchodzi na �uk p�tli z wysi�kiem

(chyba za s�abo rozp�dzona), lecz wreszcie przerzuca si� na plecy. Czuj�, �e si�a
od�rodkowa wciskaj�ca mnie dot�d w siedzenie fotela s�abnie, a samolot nie
przechodzi do nurkowania. Gdyby nie zaci�ni�te pasy, kt�re teraz trzymaj� mnie za
barki, wypad�bym z kabiny. Piasek, jakie� drobne okruchy i �miecie sypi� si� z
gondoli, robi si� nieprzyjemna cisza. Pode mn� �wieci s�o�ce, nad g�ow�
ciemnieje ziemia, dokoďż˝a — odwrďż˝cony horyzont. Uczucie obawy i niemocy zakrada siďż˝
do m�zgu. Wreszcie s�ysz� budz�cy si� szum, kt�ry wzmaga si� z ka�d�
sekund�: ziemia ruszy�a z miejsca, wpad�a przede mnie, zbli�a si�, ro�nie.
Spadam wraz z maszyn� w d� jak kamie�; trzeba wyr�wna�. Powoli �ci�gam
dr��ek sterowy ku sobie. Stawia silny op�r, p�d wyje, kwiczy i gwi�d�e, a ziemia
jest coraz bli�sza, coraz gro�niejsza. Wreszcie ster poddaje si�, wchodz� na �uk,
robi� si� ci�ki, jakbym mia� w �y�ach rt�� zamiast krwi. No,
wyprowadzi�em z tej cholernej piki

17

� Nie by�o zreszt� tak �le, mam pod sob�

pi��set metr�w.

Padanie li�ciem

18

w og�le mi nie wychodzi: za ka�dym g��bszym

po�lizgiem na skrzyd�o instynktownie zwi�kszam pr�dko�� i naturalnie zn�w
musz� j� wytraci� do nast�pnego �lizgu. Gdy w ko�cu udaje mi si�
powstrzyma� ten g�upi odruch, maszyna z�o�liwie zarzuca ogonem i wali si� w
korkoci�g. Kr�ci mi si� w g�owie, machinalnie wyr�wnuj� stery i z prawdziw�
ulg� czuj�, �e samolot wyskoczy� w bok, a ziemia i s�o�ce znalaz�y si�
zn�w na swoich miejscach w przestrzeni.

Przyznaj�, �e mnie to upokarza�o i doprowadza�o do w�ciek�o�ci

zarazem. Czu�em si� pewnie prowadz�c samoch�d, je�d��c na nartach czy na
�y�wach. Wygrywa�em z bardzo dobrymi p�ywakami i je�d�cami,
zdobywa�em nagrody na kortach tenisowych i planszach szermierczych, lecz nie mog�em
opanowa� sztuki latania, nawet w granicach przeci�tno�ci. Niemal z rozpacz�
my�la�em o kompromitacji, kt�ra mnie czeka�a na warszawskim lotnisku.

W przeddzie� zawod�w wylosowa�em numer. Nie jestem przes�dny, ale

siedemnastka zawsze przynosi�a mi szcz�cie. Wyci�gn��em siedemnastk�!

Ironia losu — pomyďż˝laďż˝em, lecz pozostaďż˝ mi gďż˝upi, nikďż˝y promyk nadziei.
Nazajutrz przyjecha�em na lotnisko na godzin� przed otwarciem startu.

Zaparkowa�em w�z i poszed�em zameldowa� obecno�� komisarzowi
sportowemu. W drodze z�apa� mnie m�j mechanik. By� widocznie zdenerwowany.

— Staďż˝o siďż˝ nieszczďż˝cie — zacz�� zdyszany.
— Co takiego?
— Przy prďż˝bie silnika pďż˝kďż˝ tďż˝ok. Nie zd��� go wymieniďż˝
— No to lepiej, ďż˝e pďż˝kďż˝ przy prďż˝bie, niďż˝ gdyby siďż˝ to zdarzyďż˝o w

powietrzu, nie uwa�a pan?

— Oczywiďż˝cie, ale nie bďż˝dzie pan mďż˝gďż˝ polecieďż˝

16

Renversement (przewrďż˝t) — figura akrobacji lotniczej polegajďż˝ca na wykonaniu szybkiego zwrotu w

ty� przez podci�gni�cie samolotu w g�r� i zej�cie do poziomu w przeciwn� stron�
�lizgiem na skrzyd�o.

17

pikowaďż˝ (wďż˝aďż˝c. nurkowaďż˝) — lecieďż˝ stromo w dďż˝.

18

padanie liďż˝ciem — figura akrobacji lotniczej polegajďż˝ca a wymuszeniu zachowania siďż˝ samolotu

podobnie do li�cia spadaj�cego z drzewa przy bezwietrznej pogodzie.

background image

— To fakt. A gdzie nieszczďż˝cie? Mechanik byďż˝ zgorszony.
— Nie bďż˝dzie pan mďż˝gďż˝ wzi�� udziaďż˝u w zawodachďż˝
Zastanowi�em si�. Irena� Mog�a pow�tpiewa� w wypadek z t�okiem.

Zapewne pomy�li, �e stch�rzy�em. Lecz tak czy inaczej unikn� kompromitacji
wobec wszystkich. Nie wiedzia�em: cieszy� si� czy przeklina� los?

Te rozmy�lania przerwa� mi sekretarz generalny Aeroklubu, kt�ry podszed� do

mnie w towarzystwie jakiegoďż˝ Anglika.

— Pan Horecki. Pan Wilkins. Pan Wilkins ma do pana proďż˝bďż˝.
— Sďż˝ucham, w czym mogďż˝ panu pomďż˝c?
Wilkins sp�ni� si� i z powodu ograniczonej ilo�ci zawodnik�w nie zosta�

dopuszczony do zawodďż˝w. Dowiedziaďż˝ siďż˝ o uszkodzeniu mego samolotu i — za
zgodďż˝ zarzďż˝du Aeroklubu — pragn�� zaj�� moje miejsce.

— Gdyby siďż˝ pan rďż˝wnieďż˝ zgodzi��
Zgodzi�em si� naturalnie. Niewiele mnie obchodzi�o teraz, kto poleci z numerem

siedemnastym. Poszli�my za�atwi� formalno�ci. Tylko w programie dla
publiczno�ci nie mo�na ju� by�o wprowadzi� sprostowania.

— Zrobimy to przy zapowiedzi przez gďż˝oďż˝nik — powiedziaďż˝ ktoďż˝ z

organizator�w.

Kiedy wr�ci�em do samolotu, ju� pierwszy z pilot�w l�dowa� po wykonaniu

obowi�zkowej wi�zanki akrobatycznej. Brawa i owacje zag�usza�y chrypi�cy
g�o�nik, przez kt�ry podawano nazwisko i narodowo�� nast�pnego. Patrzy�em
na trybuny. Gdzie� w tym barwnym t�umie by�a Irena. Waha�em si�, jak mam
post�pi�. Postanowi�em wreszcie dotrwa� tu do ko�ca zawod�w, a potem
pojechaďż˝ do domu i czekaďż˝ na jej telefon.

To, czemu si� przygl�da�em, wraz z kilkunastu tysi�cami innych widz�w,

warte by�o podziwu. Przypomina�o dobrze skomponowany taniec w trzech wymiarach:
samoloty p�ynnie przechodzi�y z jednej figury w drug�, natychmiast odzyskuj�c
�redni� wysoko�� trzystu metr�w, na kt�rej nale�a�o zacz�� i
zako�czy� wi�zank�. Precyzja, wdzi�k, zr�czno��, wszystko to, czego
brakowa�o moim niezdarnym poczynaniom w powietrzu. Wszystko to, czego nigdy nie
zdo�am opanowa� w podobnym stopniu�

Nie dos�ysza�em, kiedy zapowiadano Wilkinsa. G�o�nik chrypia�,

po�yka� s�owa, a okrzyki publiczno�ci jeszcze bardziej utrudnia�y zrozumienie
zapowiedzi. Mimo to zorientowa�em si�, �e to on. Mechanicy wymalowali m�j
siedemnasty numer na kad�ubie jego Bristola, a farba zd��y�a ju� wyschn��.
By�a to druga kolejka lot�w, w kt�rej zawodnicy mogli b�d� powt�rzy�
obowi�zkow� seri� figur, b�d� zademonstrowa� wi�zank� w�asnego
uk�adu. W pierwszej Wilkins zdoby� wystarczaj�c� ilo�� punkt�w, aby
znale�� si� w czo�owej tr�jce. Teraz walczy� ju� tylko o drugie miejsce, bo
pierwsze bezapelacyjnie zaj�� jeden z najlepszych polskich pilot�w wojskowych.

Ale walczy�, trzeba to przyzna�, pi�knie. Jego trzy nast�puj�ce bezpo�rednio

po sobie skr�ty Immelmana wywo�a�y huragan braw, a ca�a trwaj�ca pi��
minut kompozycja zako�czona odwr�conym korkoci�giem

19

zapiera�a dech w

piersiach. Ostatecznie przyznano mu drugďż˝ nagrodďż˝.

Nie doczeka�em ko�ca zawod�w, aby nie utkn�� w�r�d innych

19

korkociďż˝g odwrďż˝cony — wykonywany na plecach, do gďż˝ry podwoziem.

background image

pojazd�w. Ale takich przewiduj�cych znalaz�o si� wi�cej i musia�em czeka�
na roz�adowanie kolejnych �kork�w�. Na postoju przy bramie dostrzeg�em w�z
Ireny, ale nie chcia�em jej spotka�, wi�c pojecha�em prosto do domu.

Ledwie zd��y�em umy� r�ce i wypi� fili�ank� kawy, zadzwoni�

telefon. Irena nie da�a mi doj�� do s�owa:

— Cudownie! ďż˝wietnie! Wspaniale!
M�wi�a pr�dko, w po�piechu, g�osem wzruszonym, kt�rego timbre od

pocz�tku mnie urzeka�. Chcia�a, �ebym przyjecha� po ni� taks�wk�. Za
pďż˝ godziny. Jest juďż˝ spakowana, walizki czekajďż˝ na dworcu. Ekspres do Burgas
odchodzi za nieca�� godzin�.

Da�em spok�j protestom i zaprzeczeniom.
W Burgas sp�dzili�my rozkoszne trzy tygodnie. Irena przesta�a interesowa� si�

lotnictwem, ale mnie gryz�o sumienie: by�em, jak to nazwali�cie, kanali�. W ko�cu
wyzna�em jej wszystko.

Roze�mia�a si�. Wiedzia�a od pocz�tku, jak si� to sta�o: wiedzia�a i o

p�kni�ciu t�oka, i o Wilkinsie.

— Nie chciaďż˝am ci robiďż˝ przykroďż˝ciďż˝
— Jak to? Wiďż˝c graďż˝aďż˝ komediďż˝, uwaďż˝ajďż˝c mnie zaďż˝ zaďż˝ kanaliďż˝?
— Och, gdybyďż˝ nie poruszyďż˝ tej sprawyďż˝ To przecieďż˝ nie ma ďż˝adnego

znaczenia.

Nie chcia�em tego s�ucha�. Czu�em si� upokorzony, oszukany. Wkr�tce

potem rozstali�my si�. Doprawdy nie wiem, kto z nas dwojga bardziej okaza� si�
�kanali��.

Bydgoszcz 1928

background image

Lodowa �mier�

By� szarozielony, p�katy, oci�a�y i leniwy. Pojawia� si� na tle

b��kitnego nieba lub szarej warstwy chmur, przytrzymywany z ziemi cienk�, ledwie
widoczn� lin�. Zdawa� si� w�szy� i wypatrywa� z g�ry, a potem
nas�uchiwa� skowytu pocisk�w dzia�owych, gdy ukryte baterie rozpoczyna�y
ogie�. Wtedy u jego przyziemia szybko i sprawnie pracowa� polowy telefon, podaj�c
wspďż˝rzďż˝dne poprawek i nowych celďż˝w. Balon byďż˝ okiem, telefon — uchem
zgrupowania artylerii. Broni�y go ci�kie karabiny zamaskowane w zagajniku u podstawy
punktu obserwacyjnego. Gdy na horyzoncie ukazywaďż˝ siďż˝ samolot, po drucie
telefonicznym sp�ywa� kr�tki, alarmuj�cy sygna� i balon szybko z�azi� w
d� do swej kryj�wki jak przestraszony paj�k. Je�eli �mia�ek, przed kt�rym
ucieka�, pr�bowa� niepokoi� go nadal, zaczyna�y ujada� cekaemy

20

, a nie

by�y to czcze pogr�ki.

Przez par� tygodni na pr�no usi�owano zniszczy� nieprzyjacielski punkt

obserwacyjny. Trwa� i dawa� zna� swym istnieniu za po�rednictwem szybko i
pewnie wstrzeliwuj�cych si� baterii. Wreszcie po drugiej stronie �ziemi niczyjej�
zapadďż˝a decyzja: zestrzeliďż˝ — i nad balonem zawisďż˝a ďż˝miertelna groďż˝baďż˝

Pierwsza walka by�a kr�tka. M�ody, zapalczywy pilot zaatakowa� otwarcie od

strony w�asnych pozycji, nie bacz�c na krzy�owy ogie� obrony przeciwlotniczej, i
wraz ze swym obserwatorem zgin�� pod szcz�tkami samolotu. Nazajutrz, jeszcze
dwukrotnie, starsi, bardziej od niego do�wiadczeni, pr�bowali wykona� rozkaz. Obaj
wrďż˝cili: jeden z ranďż˝ postrzaďż˝owďż˝ nogi, drugi — na resztkach paliwa wyciekajďż˝cego
z przestrzelonego zbiornika. Oba samoloty mia�y skrzyd�a i stery g�sto posiekane
pociskami karabinowymi.

Nast�pnego dnia by�a Wigilia. Balon od wczesnego rana tkwi� pod niskim

pu�apem p�yn�cych szybko ob�ok�w i w�szy� garbatym nosem, poddaj�c
si� nier�wnym falom wiatru, a �wie�o przyby�e baterie haubic prowadzi�y
dalekosi�ny ogie� po umocnieniach odwod�w i torach kolejowych. Tymczasem dwie
za�ogi wsiada�y do samolot�w na odleg�ym lotnisku. D w i e , poniewa� tym
razem zadanie m u s i a ď ż ˝ o zostaďż˝ wykonane.

Dwudziestostopniowy mr�z sku� ostr� grud� do niedawna jeszcze rozmok�e

lotnisko. Z p�nocnego zachodu d�� lodowaty wicher, blade s�o�ce spogl�da�o
na martw�, o�nie�on� ziemi� i kry�o si� za chmurami.

Porucznik Wolski startowaďż˝ pierwszy, tak jak to ustalili przed lotem. Karst widziaďż˝ jak

jego maszyna rozpyla ma�e, puszyste zaspy i jak wiatr porywa w g�r� ten py�
l�ni�cy w promieniach s�o�ca niby z�ote iskry. Ruszy�, nie czekaj�c a�

20

Cekaem (wlaďż˝c. ckm.) — ciďż˝ki karabin maszynowy.

background image

z�ocista chmura opadnie. Czu�, jak ko�a podwozia tocz� si� po twardej grudzie, to
zn�w przyhamowuj� lekko, napotykaj�c �nie�ne diuny nawiane wiatrem.
Zale�nie od tego poddawa� lub �ci�ga� ster, aby dopom�c maszynie, a potem
poderwa� j� z ziemi, po�o�y� na skrzyd�o i p�ynnym �ukiem
d�wign�� w g�r�. Zatoczy� ko�o, zmniejszy� obroty, zaszed� na prost�
i nurkuj�c wygarn�� kr�tk� seri� z karabinu maszynowego w puste pola. Po
sekundzie us�ysza� za sob� seri� swego obserwatora, porucznika Szyd�owicza.
Obejrza� si�. Szyd�owicz skin�� g�ow�: �W porz�dku�.

Zawr�cili na po�udniowy wsch�d, z wiatrem. Mr�z k�sa� w ods�oni�te

cz�ci twarzy, przejmuj�cy ch��d wkrada� si� nie wiadomo jak i kt�r�dy pod
futrzane kombinezony. Czasem spod maski silnika przewijaďż˝ siďż˝ dech cieplejszego
powietrza i owiewa� pilota. Karst wyczuwa� te powiewy, wci�ga� je w nozdrza,
przeklinaj�c zim� i wsp�czuj�c obserwatorowi, kt�ry nie mia� wiatrochronu.
Dwudziestostopniowy mr�z na ziemi wydawa� si� drobnostk� w por�wnaniu z
temperatur� spadaj�c� wci�� ni�ej w miar� wzrostu wysoko�ci i w wartkim
pr�dzie powietrza o pr�dko�ci stu kilkudziesi�ciu kilometr�w na godzin�.

Pu�ap chmur si�ga� trzystu metr�w. Wznie�li si� wy�ej i przez luki

obserwowali teren: ziemi�, przez kt�r� tam i z powrotem przetoczy� si� walec
wojny podczas kolejnych natar� i odwrot�w; ziemi� zryt� rowami okop�w i
transzei ��cz�cych wielekro� zdobywane i opuszczane pozycje; ziemi� rozdart�
lejami po artyleryjskich pociskach; martw�, na �mier� zam�czon� ziemi� z
ruinami i zgliszczami ludzkich siedzib, skut� mrozem i zasypan� �niegiem.

Wiatr wspomaga� warcz�cy r�wno silnik. W miar� up�ywu czasu

pr�dko�� zdawa�a si� wzrasta�. Pilot zaniepokoi� si�: przy bardzo silnym
wietrze mog� �ci�gn�� balon�

Jego obserwator wstaďż˝ i pochyliďż˝ siďż˝ nad nim.
— Wolski zawrďż˝ciďż˝! — zawoďż˝aďż˝. — Jesteďż˝my blisko. On juďż˝ nurkuje!
Istotnie samolot porucznika Wolskiego poszedďż˝ w dďż˝ i skryďż˝ siďż˝ w chmurach. Nie

zobaczyli go ju� p�niej w powietrzu�

Teraz ich maszyna sz�a w d� ostr� pik� pomi�dzy wzd�te ob�oki

mierz�c prosto w kiszkowaty kszta�t widoczny na tle piaszczystej wydmy. Ale Karst
widzia� go tylko przez chwil�: przez trzy lub cztery sekundy. Potem strz�py chmur
zas�oni�y wszystko doko�a.

Utrzymaďż˝ kierunek — myďż˝laďż˝. — Nie zboczyďż˝ Nie zmieniďż˝ kďż˝ta

nurkowaniaďż˝

Szum i �wist, i szary, matowy p�cie�, jak w zm�tnia�ej, brudnej wodzie.

Lodowata mg�a osiada igie�kami szronu na st�jkach i linkach, lecz ciemniejszy jej
odcie� zwiastuje rych�e wyj�cie z ob�ok�w. I oto nagle matowa zas�ona
rozwiewa si�, ucieka w g�r�, a przed samolotem ro�nie, p�cznieje grzbiet balonu.

Karst nacisn�� spust, przejecha� seri� w poprzek opas�ego cielska i

zawin�� w bok, aby umo�liwi� ostrza� obserwatorowi, a potem okr��y�
balon. M�g� to uczyni� bezkarnie: nieprzyjacielska obrona przeciwlotnicza milcza�a.
Albo obs�uga zosta�a zaskoczona atakiem drugiego samolotu, albo nie strzela�a, w
obawie, �e pociski trafi� w balon. Strzela� natomiast Szyd�owicz i seria jego
pocisk�w smugowych najpierw rozszarpa�a pow�ok�, a nast�pnie wznieci�a
gwa�towny po�ar i wybuch gazu. Jednocze�nie z gondoli balonu wyskoczy�
cz�owiek. Spada� g�ow� w d� i Karst pomy�la�, �e nie ma spadochronu.

background image

Lecz obok ciemnej sylwetki rozwin�� si� bia�y ogon, a potem sp�cznia�,
rozkwit� wielki klosz jedwabiu. Skoczek zako�ysa� si� pod nim i zacz�� wolno
opadaďż˝.

— Ma szczďż˝cie — mrukn�� pilot.
Ale nieprzyjacielskiemu obserwatorowi nie by�o s�dzone uj�� z �yciem.

P�on�ce strz�py balonu spada�y pr�dzej. Jeden z nich osiad� na jedwabnej
czaszy, kt�ra w mgnieniu oka buchn�a dymem i ogniem. Cz�owiek run�� na
skut� mrozem ziemi�, niedaleko dymi�cych szcz�tk�w samolotu porucznika
Wolskiego.

Teraz ze wszystkich stanowisk obronnych zaterkota�y karabiny maszynowe, szpikuj�c

przestrze� krzy�uj�cymi si� strugami pocisk�w. Od samolotu oddzieli�y si�
trzy gruszkowate bomby i kiwaj�c si� polecia�y w d�. Ziemia rozdarta potr�jnym
wybuchem siekn�a ci�ko i trysn�a kurzaw� ��tego piasku. Cekaemy umilk�y
jak no�em ci��. Gdzieniegdzie na �niegu ukaza�y si� czerwone plamy�

Wiatr wzmaga� si�. Pilot czu� nap�r jego t�giego nurtu, bez gwa�townych

poryw�w, bez wir�w i nag�ych uskok�w. Tylko od czasu do czasu maszyna
k�ad�a si� powoli na skrzyd�o albo sp�ywa�a w dolin�, aby zn�w
powr�ci� do linii lotu, odzyskuj�c poprzedni� wysoko��. Lecieli ju� p�
godziny, pozostawiwszy za sobďż˝ zbombardowany punkt obserwacyjny, lecz ich
pr�dko�� w stosunku do ziemi zdawa�a si� coraz mniejsza. Za to by�o coraz
zimniej, temperatura wody w ch�odnicy spad�a do czterdziestu pi�ciu stopni, a do
lotniska pozosta�o jeszcze ponad sto pi��dziesi�t kilometr�w.

Karst straci� czucie w zdr�twia�ych od mrozu stopach, jego oddech osiada�

drobnym szronem na we�nianej kominiarce i na szalu owini�tym doko�a szyi, szk�a
okular�w zachodzi�y mg��. Na domiar z�ego ob�oki zbi�y si� w jednolit�
warstw� chmur, kt�ra opuszcza�a si� coraz ni�ej, a� wreszcie zacz�a sypa�
�niegiem. D�ugie bia�e �ciegi zasnu�y przestrze� mi�dzy o�owianymi
chmurami a przymglon� ziemi�. G�stnia�y z minuty na minut�, a� ziemia
znik�a zupe�nie poza t� p�dz�c� w ty� prz�dz� i pilot musia�
poprzesta� na kursie busoli i wskazaniach przyrz�d�w.

Raz i drugi obejrza� si� na obserwatora, chc�c si� upewni� co do obranego

kierunku w drodze powrotnej. Szyd�owicz siedzia� na swoim miejscu u�miechaj�c
si� lekko, jakby mia� za nic mr�z i szalej�c� �nie�yc�. �Wszystko w
porzďż˝dku — zdawaďż˝ siďż˝ mďż˝wiďż˝ ten uďż˝miech.

Na st�jkach, na kraw�dziach natarcia ster�w i skrzyde�, na zastrza�ach i

owiewach podwozia i k� gromadzi� si� zbity, zlodowacia�y �nieg. Nawarstwia�
si�, zniekszta�ca� op�ywowe profile, obci��a� maszyn�, hamowa� jej
pr�dko��.

Temperatura wody spad�a jeszcze o dziesi�� stopni. Karst niemal oboj�tnie

przyj�� to do wiadomo�ci. Walczy� ze s�odko-ckliw� senno�ci�;
wiedzia�, �e nie wolno jej si� poddawa�. Przywo�ywa� ca��
przytomno�� umys�u, aby pokona� uczucie znu�enia, ale trze�wa my�l
ulatnia�a si�, a na jej miejsce p�yn�y wspomnienia, dawno prze�yte obrazy i
wzruszenia.

Ciep�o� �agodne �wiat�o lampy, mi�kki, wygodny fotel, delikatny zapach

fio�k�w i kobieca d�o�, kt�ra g�adzi jasne w�osy Karsta. �Mamo!�
Dawno nie widziane rysy kochanej twarzy, siwa g�owa i niebieskie oczy, suche przy
rozstaniach i wilgotne od �ez przy powitaniach� A w k�cie pokoju b�yszcz�ca

background image

z�otem i srebrem, mieni�ca si� kolorowymi cackami choinka. Dzi� Wigilia! Mocny
zapach jod�owych igie�: Wigilia w domu� I nagle zrywa si� ostry, wierc�cy w
uszach trel elektrycznego dzwonka. Ktoďż˝ przyszedďż˝?

Karst ockn�� siďż˝. ďż˝To nie byďż˝ dzwonekďż˝ — przeleciaďż˝o mu przez

g�ow�. Ujrza� przed sob� tablic� przyrz�d�w, a w dole p�dz�c�
naprzeciw bia�� ziemi�. Oprzytomnia�. Maszyna nurkowa�a gwa�townie, z
szumem i �wistem, wprost na rz�d wysokich przydro�nych top�l. Z wysi�kiem
�ci�gn�� dr��ek sterowy na siebie. Samolot skoczy� w g�r� podparty
nurtem wichru i niemal musn�wszy wierzcho�ki drzew przemkn�� nad szos�.

Pilot obejrzaďż˝ siďż˝. Jego obserwator nadal siďż˝ uďż˝miechaďż˝. Ten ma nerwy! —

pomy�la� o nim z odcieniem podziwu. Potem rozejrza� si� doko�a. �nie�yca
przesz�a, dalej spoza chmur wygl�da�o ju� s�o�ce i o�wietla�o czerwone
dachy ocala�ych dom�w i czarne, wypalone ruiny miasteczka. Za miasteczkiem pod
ďż˝cianďż˝ lasu leďż˝aďż˝o polowe lotnisko eskadry. Wielki czas — pomyďż˝laďż˝
spojrzawszy na termometr wody, kt�ry wskazywa� dwadzie�cia pi�� stopni.

Silnik pracowa� nier�wno, d�awi�c si� od czasu do czasu i trac�c obroty.

Ziemia sun�a wolno, domy, ulice i place kolejowe zbli�a�y si�, wchodzi�y pod
skrzyd�a, a� wreszcie przed samolotem rozpostar�o si� lotnisko.

Pilot zamkn�� gaz. Po trzygodzinnym warkocie silnika cisza zadzwoni�a mu w

uszach.

Jak ten elektryczny dzwonek — pomyďż˝laďż˝. — Dziďż˝kujďż˝, mamo.
Wyl�dowa� g�adko i podko�owa� ku namiotom na skraju lasu.

Wy��czy� zap�on. Mechanicy podbiegli, pomogli mu wyle�� z maszyny.

— Pomďż˝cie porucznikowi Szydďż˝owiczowi — powiedziaďż˝. — Zmarzďż˝ chyba

gorzej ode mnie. No, stary, rusz siďż˝! — zawoďż˝aďż˝ do niego.

Obserwator nie odpowiedzia�. Nie zmieni� pozycji, nie poruszy� g�ow�.
Mechanicy ujďż˝li go pod rďż˝ce — byďż˝ sztywny. Nie oddychaďż˝. Zamarzďż˝ na

�mier�.

Warszawa 1929

background image

Ostatni lot

Szarecki �egna� si� z lataniem na d�ugo, mo�e na zawsze. Mia� ju�

zwolnienie do rezerwy i wszystkie dokumenty w kieszeni. Mia� tak�e wykupiony bilet na
wieczorny ekspres, kt�rym zamierza� wyjecha�. Przedtem jednak chcia� polata� po
raz ostatni. A teraz, siadaj�c do samolotu, uprzytomni� sobie, �e jednak trudno mu
b�dzie bez latania.

Odzwyczajďż˝ siďż˝ — pomyďż˝laďż˝, ale ogarnďż˝o go lekkie wzruszenie. —

ďż˝Sentymentyďż˝ — mrukn�� ironicznie.

Nie m�g� przecie� odrzuci� takiej propozycji. Ostatecznie to by� jego

g��wny zaw�d, a warunki, jakie mu zaofiarowano, przekracza�y wszelkie
oczekiwania. Dlatego zdecydowa� si� natychmiast i nie przychodzi�o mu do g�owy,
�eby m�g� si� cofn�� czy cho�by zawaha�. Latanie? Mo�e w
przysz�o�ci, kiedy ju� b�dzie bogaty. Wzruszy� niecierpliwie ramionami. Po co
si� �udzi�? Nie wr�ci przecie� do lotnictwa wojskowego. Zw�aszcza zrobiwszy
tak� karier�. B�dzie wtedy wybitnym specjalist�, szanowanym, statecznym
obywatelem, zapewne �onatym�

Zapi�� pasy, obci�gn�� je ciasno na barkach, a potem uj�� r�koje��

d�wigni gazu i z wolna zwi�ksza� obroty, patrz�c na obrotomierz. Silnik terkota�,
warcza�, a� zarycza� pe�n� moc�. Pilot zamkn�� gaz i skin��
g�ow�: �W porz�dku!�

Dwaj mechanicy si�gn�li po podstawki, wyrwali je spod k� i odrzucili za siebie.

Brygadzista podni�s� r�k�: �Gotowe!

To bďż˝dzie mďż˝j ostatni start — pomyďż˝laďż˝ Szarecki. — Musi byďż˝ piďż˝kny.
Obj�� wzrokiem lotnisko. Daleko przed nim, pomi�dzy jasn� zieleni� a

wyblak�ym b��kitem sta�a ciemna, nieruchoma �ciana lasu z kredow�
strza�� brzozy po�rodku. Da� pe�ny gaz, pchn�� dr��ek sterowy i
czeka�. Maszyna wydziera�a si� w g�r�, ale jej nie puszcza�. Pneumatyki k�
lekko tr�ca�y drobne nier�wno�ci gruntu, silnik rycza�, par� naprz�d, pod
skrzyd�ami t�a� nurt powietrza. Ciemny dach ga��zi nad kolumnad� pni
zbli�a� si�, odst�py mi�dzy drzewami ros�y w oczach, mo�na ju� by�o
dostrzec szare p�kni�cia i blizny na bia�ej korze brzozy.

Wtedy Szarecki p�ynnym ruchem �ci�gn�� dr��ek ku sobie, samolot

stan�� d�ba i �mign�� w g�r�, a fala wichru uderzy�a w konary sosen i
rozczesa�a d�ugie warkocze brzozy. Potem maszyna przerzuci�a si� na plecy i
wywin�a p�beczk�

21

, a ziemia znad g�owy pilota wielkim �ukiem opad�a z

21

B e c z k a

— figura akrobacji lotniczej polegajďż˝ca na obrďż˝ceniu samolotu wzdďż˝uďż˝ jego osi

pod�u�nej o 360 stopni.

P ď ż ˝ b e c z k a

— poďż˝owa takiego obrotu, co w wyniku daje

odwr�cenie samolotu z po�o�enia normalnego do po�o�enia na plecach (do g�ry podwoziem) lub

background image

powrotem na swoje zwyk�e miejsce.

ďż˝Dobrze wyszďż˝oďż˝ — uďż˝miechn�� siďż˝.
Po�o�y� teraz maszyn� w g��boki zakr�t i podci�ga� coraz wy�ej.

Sz�a stromo w g�r�, wibruj�c lekko, jakby z nadmiernego wysi�ku. Lecz pilot
wiedzia�, czego mo�na od niej wymaga�: trzyma� j� na dopuszczalnej granicy
wznoszenia, pod k�tem, kt�rego powi�kszenie musia�oby spowodowa� utrat�
pr�dko�ci i korkoci�g. Wyczuwa� to ca�ym cia�em, jak tylko mo�e czu�
wytrawny lotnik, obdarzony zmys�em r�wnowagi wyostrzonym w wieloletniej praktyce.
Wreszcie wyr�wna�. Ziemia w dole zszarza�a, krajobraz sta� si� p�aski,
dwuwymiarowy, jak na wielkiej mapie. Tym plastyczniej wyst�pi�y ob�oki na niebie:
jasne k��by, ciemniejsze wkl�s�o�ci, zwiewne welony przesycone blaskiem
s�o�ca.

Szarecki spojrza� na miasto wysuwaj�ce na wszystkie strony d�ugie macki na p�

zabudowanych ulic, dr�g i tor�w kolejowych. Szare domy i czerwone dachy nanizane na
zielonkaw� wst��k� rzeki. Poczciwe, spokojne miasto, w kt�rym kocha�
niejedn� dziewczyn� i przepi� z dobrymi kolegami niejedn� weso�� noc.
Dymi�o kominami swoich fabryk, tartak�w i cegielni. �egna�o go, jak on je
�egna� w tej chwili.

Przelecia� nad g��wn� ulic� wy��obion� w�r�d kilkupi�trowych

kamienic, zawr�ci� nad czarnym dworcem kolejowym i spojrza� na lotnisko.
Le�a�o w cieniu wielkiego bia�ego ob�oku. Prostok�tne bloki hangar�w z jednej,
p�owozielone pola w drugiej, las z trzeciej strony, a po�rodku bia�e ko�o z nazw�
portu.

Ostatni raz — pomyďż˝laďż˝ i znďż˝w poczuďż˝ falďż˝ wzruszenia.
Aby si� jej nie poddawa�, poderwa� maszyn� do przewrotu, �lizn�� si�

na skrzyd�o i wyr�wna� prosto w s�o�ce. Potem zacz�� wi�za� szereg
p�tli, przechodz�c z jednej w drug�. Wyobra�a� sobie, �e zmusza s�o�ce do
kolejnych m�y�c�w w pogoni za nieuchwytn� ziemi� i postanowi� sp�ata�
im figla: nagle zawin�� szybk� beczk�. Naturalnie nie da�y si� zaskoczy�:
ziemia uciek�a w bok, pomkn�a doko�a kabiny z lewa na prawo, a za ni� pogna�o
s�o�ce. Ale tym razem, gdy kontrowa� stery, aby wyr�wna�, jego d�o�
natrafi�a na lekki op�r, jakby lotki zaci�y si� i dopiero po sekundzie da�y si�
wychyliďż˝.

Sprawdzi� ich dzia�anie. Samolot k�ad� si� na burty za ka�dym

poprzecznym ruchem dr��ka, nurkowa� lub wznosi� si� pos�uszny sterowi
wysoko�ci, zarzuca� ogonem w lewo i w prawo jednocze�nie z wahni�ciami orczyka.
Nie mo�na by�o wyczu� �adnych opor�w czy te� zaci��.

Zdawaďż˝o mi siďż˝ — pomyďż˝laďż˝ uspokojony.
Mimo to my�l p�yn�a dalej nowym, narzuconym przez to z�udzenie torem.
Pr�dzej czy p�niej musi nadej�� takie niebezpiecze�stwo, z kt�rego si�

juďż˝ nie wychodzi. Kaďż˝dy z nas — nie: kaďż˝dy z nich — pomyďż˝laďż˝ o kolegach —
sko�czy �mierteln� katastrof�. Los musi w ko�cu wygra�, jak bank przy rulecie.
Napisz� w nekrologu: �Zgin�� �mierci� lotnika�, i po ha�asie. Trumna
pojedzie do piachu na starym kad�ubie samolotu zaprz�onym w kilka par koni. Wie�ce,
kwiaty, kompania honorowa i salwa nad grobem.

U�miechn�� si� z wy�szo�ci�. By� spokojnym, opanowanym graczem,

odwrotnie.

background image

kt�ry opuszcza rulet� losu po du�ej wygranej. Niewielu jest takich.

A jednak na dnie tych rozwa�a� pozostawa� osad �alu czy mo�e czego�

zbli�onego do zazdro�ci. Praca i �ycie pozbawione niebezpiecze�stw zawodowych
tak�e maj� sw�j kres. Nadchodzi w ko�cu �mier�, r�wnie nieunikniona,
wskutek choroby lub staro�ci. Nie pi�kna i szybka jak b�yskawica �mier� lotnicza,
gdy samolot zderza si� z tward� ziemi�, tylko �mier� �po d�ugich i ci�kich
cierpieniach� w ��ku, �mier� �obywatelska�. Tak w�a�nie napisz� w
gazetach: �po d�ugich i ci�kich cierpieniach zmar� dnia��

A wiďż˝c tak, to po prostu zazdro��, ďż˝e nie zginďż˝ jak inni piloci —

pomyďż˝laďż˝. — ďż˝e nie bďż˝dďż˝ miaďż˝ salwy honorowej na cmentarzu i ďż˝e to nie
b�dzie �mier� lotnicza, ten kres mojego �ycia. C� za sentymentalna brednia!

Maszyna zdarta niecierpliw� d�oni� skoczy�a w g�r� jak szczupak.

Zamkn�� gaz i przytrzyma� j�, p�ki nie straci�a pr�dko�ci. Zawaha�a
si�: w lewo czy w prawo? Ale nie pozwala� jej wymkn�� si� w bok, wi�c
wreszcie �lizn�a si� w ty�, na ogon, a potem zwali�a si� na �eb i zacz�a
nabiera� p�du. Wyci�gn�� j� z piki i zn�w wytraca� pr�dko��.
Przej�� si� gr�: nie dopu�ci� do korkoci�gu przy tej zabawie. Maszyna
trawersowa�a, �lizga�a si� na skrzyd�o, zadziera�a prz�d w g�r� i
k�ad�a si� w przeciwn� stron�, aby zn�w ze�lizn�� si� �ukiem jak
li�� opadaj�cy z drzewa jesieni�.

Gdy do ziemi pozosta�o sze��set metr�w, Szarecki pochyli� dr��ek na

praw� burt� i wolno prze�o�y� orczyk w przeciwn� stron�. Samolot szed� w
ostrym �lizgu na prawe skrzyd�o, �piewa�y linki, lekki dreszcz przebiega� po
sterach, kiedy pilot podci�ga� w g�r�, zmniejszaj�c pr�dko��. A� w
pewnej chwili, w�a�nie kiedy mia� dr��ek �ci�gni�ty niemal do ko�ca i
chcia� go pochyli� nieco ku przodowi, poczu� zn�w op�r. Tym razem wyra�ny,
nie do pokonania.

Na pr�no mocowa� si� z nim, podczas gdy samolot ju� chwia� si� na granicy

utraty pr�dko�ci, a� zwali� si� bezw�adnie, zarzuci� ogonem i poszed� w
korkoci�g.

Wtedy przez g�ow� pilota zacz�y p�dzi� my�li, kr�tkie, porwane na

strz�py, naglone niebezpiecze�stwem. My�li o ratunku, najpierw dla samolotu, potem
dla siebie. Lecz dla samolotu nie by�o ju� ratunku: linki sterowe zapewne zosta�y
obluzowane, spad�y z rolek prowadz�cych i zaci�y si� mi�dzy ich okuciami.

Wysoko�ciomierz wskaza� czterysta metr�w.
Skakaďż˝! — pomyďż˝laďż˝ Szarecki.
Odpi�� pasy. Ziemia gna�a na jego spotkanie, kr�c�c si� w ciasnych

zwojach. Pod skrzyd�a wpada�y kolejno: skraj lasu, bloki hangar�w, pola i piaszczysta
�ysina na skraju lotniska. Wszystko ros�o z przera�aj�c� szybko�ci�, linki
no�ne pia�y i spazmowa�y na wichrze, kt�ry targa� nieruchomymi sterami i
huczaďż˝ w uszach.

Trzysta metr�w. Szarecki chcia� wsta� i wej�� na fotel, �eby ods�dzi�

si� daleko od burty, gdy wtem poczu�, �e co� trzyma go w oparciu siedzenia.
Pomaca� r�kami. To by� jeden z pas�w barkowych spl�tany z szelkami
spadochronu. Gor�czkowo zacz�� szarpa� klamr�. Ale by�o ju� za p�no.
Spostrzeg� to i chwyci�a go rozpacz. Serce zdawa�o si� rozsadza� mu piersi.

Samolot zderzy� si� z ziemi�, polecia�y drzazgi, po zarytej w piasku masce

background image

silnika sp�ywa�a lepka krew.

Nazajutrz w gazetach ukaza�y si� nekrologi: �Zbigniew Szarecki, porucznik-pilot

rezerwy. Zgin�� �mierci� lotnicz��.

Warszawa 1929

background image

As

Zaczyna� m�y� drobny deszczyk nap�dzany przez wiatr, kt�ry pogania�

niskie chmury. W kasynie za lad� drzema�a bufetowa, kelner w g��bokiej zadumie
gryz� wyka�aczk�, na szybach bzyka�y muchy. By�o jeszcze troch� za
wcze�nie na przek�sk� przed obiadem i w sali jadalnej wisia�a nudna cisza dzielona
tykaniem zegara. Swoszowski przerzuca� gazet� i co chwila spogl�da� w okno,
oczekuj�c przybycia kt�rego� z koleg�w, z kt�rym mo�na by wypi� kieliszek
w�dki przed jedzeniem. Przebiega� wzrokiem szpalty: depesze, wiadomo�ci ze
�wiata, sprawozdanie z sejmu, og�oszenia, nekrologi. Zatrzyma� si� przy nazwiskach
w �a�obnej ramce: �porucznik-pilot� i �kapitan-obserwator� � A nieco dalej:
ďż˝sierďż˝ant-pilotďż˝ zgin�� ďż˝mierciďż˝ lotniczďż˝ dnia�� Matka, brat, rodzina —
ci, co zostali, by opďż˝akiwaďż˝ polegďż˝ych. A takďż˝e — korpus oficerski i podoficerski
pu�ku.

Swoszowski nie przejmowa� si� zbytnio takimi wypadkami. Dwana�cie lat w

lotnictwie to dosy�, aby si� przyzwyczai� i nieco zoboj�tnie�. Mia� za to swoje
teorie i przes�dy. Mi�dzy innymi wierzy� w �prawo serii�.

Przed kilku dniami zdarzy�a si� w pu�ku taka w�a�nie seria i Swoszowski

odczuďż˝ nawet coďż˝ w rodzaju triumfu, kiedy w tydzieďż˝ po pierwszej katastrofie
nastďż˝piďż˝a druga i — tego samego dnia — trzecia. Przepowiedziaďż˝ je na podstawie swojej
�teorii�. Tym razem zreszt� seria bardziej ni� zwykle dotkn�a go osobi�cie: ci
trzej piloci i obserwator, to by�y stare wygi powietrzne, �starsi panowie�, jak ich
nazywano i jak sami z dum� m�wili o sobie. On te� by� �starszym panem� w
wieku lat trzydziestu dw�ch, ale nie my�la�, �e wypadnie mu zgin�� jak innym.

Mo�e kiedy�. Ale to �kiedy�� w jego mniemaniu by�o bardzo odleg�e i

jakie� ma�o prawdopodobne.

Nale�a� do najwy�szej klasy ludzi powietrza. Wzbudza� podziw swoj�

brawur�, by� asem pu�ku, ulubie�cem losu, pilotem, kt�remu uchodzi�o
bezkarnie wykonywanie akrobacji na ma�ej, absolutnie niedozwolonej wysoko�ci.
Robi� zreszt� wiele innych niedozwolonych szale�stw, ryzykuj�c nie tylko
skr�cenie karku, co nie wymaga szczeg�lnej odwagi, ale nawet zawieszenie w lataniu, jak
g�osi�y surowe rozkazy w�adzy.

�W�adza� mia�a dla niego pewne wzgl�dy: to, co robi�, umia� robi�

dobrze.

Sam wierzyďż˝ w siebie niezachwianie. W jego mniemaniu utalentowany,

do�wiadczony, wytrawny pilot nie m�g� zgin�� z w�asnej winy. Nie myli�
si� i nie pope�nia� b��d�w w powietrzu. Co innego, gdyby odesz�y
skrzyd�a, urwa�y si� stery lub nag�y po�ar obj�� od razu ca��
maszyn�. Ale nawet w takich okoliczno�ciach istnia�a, wed�ug niego,

background image

mo�liwo�� ratunku dla za�ogi; dla starej, dobrej za�ogi, oczywi�cie.

I oto teraz fakty zdawa�y si� przeczy� jego tezom: ci trzej piloci, spoczywaj�cy

na cmentarzu wojskowym pod skrzy�owanymi �mig�ami, ci trzej �starsi panowie�
zgin�li wskutek w�asnych b��d�w w pilota�u.

Na przyk�ad pierwsza kraksa: po przeci�gni�tym (chyba umy�lnie?) wira�u,

samolot z wysoko�ci kilkuset metr�w szed� w p�aski korkoci�g wskutek
niedomkni�cia gazu. Swoszowski przygl�da� si� temu, nie przypuszczaj�c, aby
pilot dzia�a� nie�wiadomie.

— No, no — powiedziaďż˝ tylko. — Ryzykowny numer. Ale gdy poniďż˝ej dwustu

metr�w rozleg�y si� rozpaczliwe ryki silnika przy dodawaniu i odejmowaniu gazu,
odwr�ci! si� i zacz�� i�� w stron� hangar�w.

— Strzelcie rakietďż˝ — powiedziaďż˝ do oficera startowego. — Oni siďż˝ grobnďż˝. Pilot

nie umie wyprowadziďż˝.

Zaraz potem samolot r�bn�� o ziemi�, a na sygna� lec�cej w g�r�

rakiety spod budynku portowego ruszy� samoch�d sanitarny z lekarzem.

Dw�ch nast�pnych katastrof Swoszowski nie widzia�. Przeczyta� tylko raporty.

Suche, kr�tkie jak sprawozdania gie�dowe, a jednak zawieraj�ce dwie tragedie. I
zn�w pomy�la�, �e ci dwaj powinni byli uratowa� �ycie i samoloty.

— Przelatani piloci — powiedziaďż˝ ktoďż˝ wtedy. Przelatani pilociďż˝ Czym jest

zbli�aj�ca si� staro�� dla gwiazdy filmowej, zanik i kres si� tw�rczych dla
artysty, tym dla pilota jest �przelatanie�. Jeszcze przez pewien czas m�wi� o nim z
szacunkiem, potem ju� tylko z pob�a�aniem. Dlatego, uprzedzaj�c kres, lepiej
wycofaďż˝ siďż˝ w porďż˝.

Szcz�kn�a klamka, drzwi otworzy�y si�. Swoszowski spojrza� na

wchodz�cego.

— Ty jeszcze tutaj? — zdziwiďż˝ siďż˝.
— Deszcz i mgďż˝a — powiedziaďż˝ tamten.
— Zrezygnowaďż˝eďż˝?
— Ja myďż˝lďż˝! Patrz, jaka pogoda.
Swoszowski zamilk�. Pogoda istotnie by�a kiepska, ale na wysoko�ci stu

pi��dziesiďż˝ciu lub dwustu metrďż˝w moďż˝na byďż˝o lecieďż˝. — Choďż˝by do
Paryďż˝a — pomyďż˝laďż˝. Lataďż˝ w gorszych warunkach i nigdy siďż˝ nie wahaďż˝. A
jeszcze rok czy dwa lata temu pilot, z kt�rym teraz rozmawia�, polecia�by tak�e.
Dziďż˝ byďż˝ juďż˝ na to za stary i za ostroďż˝ny. — Przelatany — dokoďż˝czyďż˝ w myďż˝li.

Podeszli do bufetu, rozmawiaj�c o dobrych kolegach, kt�rzy zgin�li w ostatnich

dniach.

— Grobnďż˝li siďż˝ z wďż˝asnej winy — powiedziaďż˝ Swoszowski.
— Oczywiďż˝cie: robili gďż˝upstwa, aďż˝ w koďż˝cu przeholowali. Nie moďż˝na wiecznie

�ata� po wariacku. Albo przesta� zupe�nie, albo ustatkowa� si�, tak jak ja. Ty
byďż˝ naturalnie poleciaďż˝ na moim miejscu?

— Skoro o to pytaszďż˝ chyba tak, poleciaďż˝bym.
— No widzisz. A ja nie! I nikt mi z tego powodu nie moďż˝e nic zarzuciďż˝. Swoje

odrobi�em przez dziesi�� lat, teraz niech brawuruj� inni. Ja latam �po katolicku�.

— A ja tak lataďż˝ nie lubiďż˝. Moďż˝e jeszcze ďż˝swojego nie odrobiďż˝emďż˝.

background image

— To jest faďż˝szywa ambicja. Kaďż˝dy pilot musi siďż˝ przecieďż˝ skoďż˝czyďż˝. Jak

ko�, jak w�z czy jak silnik. Je�eli si� go nadal przeci��a, nast�puje katastrofa.
Tak w�a�nie kiedy� b�dzie z tob�, zobaczysz.

— Az tobďż˝ nie?
— Na pewno nie! Bďż˝dďż˝ na twoim pogrzebie.
— Dziďż˝kujďż˝ ci. Ale dlaczego tak myďż˝lisz?
— Widziaďż˝em, ba, patrzďż˝ prawie codziennie, jak oblatujesz samoloty z warsztatďż˝w

naszego parku. To, co przy tym wyrabiasz, musi si� kiedy� sko�czy� cholern�
kraks�. Jeden przeci�gni�ty zawr�t�

— Nie przeciďż˝gam zawrotďż˝w.
— Jeszcze. Ale z pewnoďż˝ciďż˝ nie czujesz tak maszyny, jak parďż˝ lat temu?
— Chyba tak samo. Wedďż˝ug mnie, dopďż˝ki bďż˝dďż˝ lataďż˝ przy kaďż˝dej pogodzie,

nic mnie nie zaskoczy w powietrzu. Nie wyobra�am sobie, �ebym m�g� zgin��.

— A jednak tamci zginďż˝li.
Tak, to by� fakt, kt�remu nie da�o si� zaprzeczy�.
— Dwie czyste — powiedziaďż˝ Swoszowski do bufetowej.
Ziemia w dole p�yn�a wolno, przykryta lekk� mg�� jak mydlinami. W�skie,

rudziej�ce zagony kartofli, pola soczy�cie zielonej oziminy i brunatne podorywki kolejno
wchodzi�y pod skrzyd�a, aby po chwili ukaza� si� za nimi i zgin�� we mgle za
sterami ogona. Dymi�y kominy chat, na stawie po�rodku wsi biela�o stado kaczek,
wrony wios�owa�y pracowicie w stron� lasu, omijaj�c z daleka samolot. W powietrzu
by� spok�j i g�adka, matowa cisza.

W�a�ciwie mo�na by�o zacz��: wysoko�ciomierz wskazywa� czterysta

metr�w. Ale Swoszowski zawaha� si�. Zawaha� si� ju� po raz drugi, tak jak przy
starcie, tuďż˝ przed wykonaniem efektownego amerykana

22

. To by�a tylko sekunda. Potem

po�o�y� maszyn� w g��boki zakr�t tu� nad ziemi� i wyci�gn��
stromo w g�r�. Mo�e tylko nieco wi�cej uwagi po�wi�ci� utrzymaniu
wďż˝aďż˝ciwej prďż˝dkoďż˝ci. Moďż˝e — na wszelki wypadek — wyrďż˝wnaďż˝ trochďż˝
wczeďż˝niej niďż˝ zwykle. A teraz — na wszelki wypadek — postanowiďż˝ zacz��
troch� wy�ej. Czu� si� jako� nieswojo, przychodzi�o mu na my�l, �e
mo�e mu co� wyj�� nie ca�kiem g�adko na tej nowej maszynie, do kt�rej nie
przyzwyczai� si� jeszcze podczas kilku poprzednich pr�bnych lot�w. Dzi� mia�
na niej wykonaďż˝ kilka zasadniczych figur akrobatycznych.

Przed hangarem zgromadzili si� mechanicy, technicy. in�ynierowie i

wi�kszo�� pilot�w pu�ku.

Jeden z nich — przypomniaďż˝ sobie wczorajszďż˝ rozmowďż˝ w kasynie — juďż˝ mnie

uwaďż˝a za przelatanego. Trzeba siďż˝ pilnowaďż˝ — pomyďż˝laďż˝. — Muszďż˝
skontrolowa�, czy rzeczywi�cie nie trac� �czucia�.

Poprawi� si� w siedzeniu, sprawdzi� napi�cie pas�w bezpiecze�stwa na

barkach, spojrza� po niebie i namaca� lew� r�k� pier�cie� od zawleczki
spadochronu.

Ostroďż˝nie — pomyďż˝laďż˝ z drwinďż˝ z samego siebie.
Rozp�dzi� lekko samolot i patrz�c wprost przed silnik poci�gn�� ster do

22

Amerykan (wďż˝aďż˝c. start amerykaďż˝ski) — start z ostrym podciďż˝ganym zakrďż˝tem o 180 stopni zaraz

po oderwaniu siďż˝ samolotu od ziemi.

background image

p�tli. Maszyna poderwa�a si� pos�usznie i sz�a �ukiem pod chmury. Zadar�
g�ow� w ty�, aby mo�liwie jak najwcze�niej ujrze� odwr�cony horyzont i
utrzyma� p�tl� w doskonale pionowej p�aszczy�nie, a tak�e aby we
w�a�ciwym momencie zamkn�� dop�yw mieszanki. Nie by� pewien: dosy�
czy jeszcze? Po raz pierwszy wykonywa� akrobacj� na tym prototypie. Trzeba by�o
zda� si� na wyczucie. Zdawa�o mu si�, �e ziemia ju� powinna ukaza� si�
tam, w tyle, a potem ruszy� na jego spotkanie, ale ziemi nie by�o, pr�dko�� jakby
zmalaďż˝a i — moďż˝e to byďż˝o zďż˝udzenie — siďż˝a odďż˝rodkowa przyciskajďż˝ca go do
fotela zaczyna�a s�abn��.

Zďż˝e — pomyďż˝laďż˝. — Chyba za duďż˝y promieďż˝ ďż˝uku.
Lecz w tej samej chwili przemkn�y nad nim zielone prostok�ty ozimin, zagony kartofli

i podorywki, silnik zawarcza� g�o�niej i zaszumia� rosn�cy p�d.

Wysz�a!
Podci�gn�� do drugiej, do trzeciej p�tli. Czego� brakowa�o tym manewrom.

Samolot za ka�dym razem usi�owa� wymkn�� si� w bok, a nie mog�c
pokona� trzymaj�cej go uwi�zi ster�w opada� w d� po stromiznach �uk�w,
a� wy�y ta�my napi�te mi�dzy p�atami skrzyde�.

Mimo wszystko patrz�cy z do�u nie mogli nic zarzuci� tym p�tlom. Tylko on nie

by� z nich zadowolony. Wydawa�o mu si�, �e s� zbyt ciasne, to zn�w za
obszerne, za wcze�nie albo za p�no wi�zane.

Spr�bowa� zrobi� beczk�, ale w po�owie manewru zmieni� zamiar i

wyci�gn�� samolot przez plecy w wywrocie. Nie mia� pewno�ci, czy maszyna nie
zachwieje si� po ostrym m�y�cu przez skrzyd�o, czy zdo�a we w�a�ciwym
momencie opanowa� inercj� jej obrotu. To przecie� by�aby kompromitacja!

Pomy�la� o tym, jak lata� dawniej, jeszcze przed kilku dniami. Wyda�o mu si�

to takie odleg�e. Mo�e dzi� nie starczy�oby mu zimnej krwi, mo�e zawiod�yby
nerwy i nieomylna pewno�� ruch�w r�ki prowadz�cej sterowy dr��ek.

— Koďż˝czďż˝ siďż˝ ďż˝starsi panowieďż˝ — powiedziaďż˝ do siebie. — Zabijajďż˝ siďż˝

albo trac� dawn� brawur�, nie �czuj�� maszyny, przestaj� lata�. Ja te�
chyba si� ko�cz�.

Pozosta�y mu: beczka, �lizg na skrzyd�o i korkoci�g. Zachodzi� pod wiatr, nie

mog�c powzi�� decyzji. Odk�ada� j� z sekundy na sekund�, a� wszed�
nad skraj lotniska, min�� dwa hangary i znalaz� si� nad ko�em z nazw� portu,
z�o�on� z liter wyci�tych w murawie. Nie mo�na by�o d�u�ej zwleka�.
Przem�g� si�, lekko przypikowa�, poderwa� i po�o�y� na burt�
dr��ek, energicznie prze�o�y� orczyk. Wynios�o go w bok, zarzuci�o po
niebie, wymiot�o spod niego ziemi�. Poczu� dobrze znany, rosn�cy nagle ucisk
ca�ego cia�a w siedzeniu kabiny, machinalnie wyr�wna�, skontrowa� stery,
wyp�yn�� g�adko do poziomu. Wiedzia�, �e beczka wypad�a dobrze.

Moďż˝e przypadkiem? — pomyďż˝laďż˝.
Ale to nie by� przypadek: druga i trzecia wysz�y z tak� sam� precyzj�.
Teraz �agodnie, wolno wprowadza� maszyn� w korkoci�g. Podda�a si� po

chwili wahania czy te� oporu, kiedy skrzy�owa� do ko�ca lu�ne, zwiotcza�e
stery, i sz�a w pionowych zwojach rozp�dzaj�c si� coraz bardziej i zarzucaj�c
ogonem. Nie dowierza� w�asnej ocenie, wi�c patrzy� na wysoko�ciomierz, aby
wyprowadziďż˝ na czas. I — dla pewnoďż˝ci — wyrďż˝wnaďż˝ o sto metrďż˝w wyďż˝ej niďż˝
zwykleďż˝

background image

Maszyna pos�usznie wymkn�a si� z zakr�t�w i pop�yn�a nad skraj

lotniska. Pilot po�o�y� j� na burt�, podci�gn��, da� kontr� nog�,
a� zadr�a�a id�c w ostrym po�lizgu sko�nie ku ziemi. Wyr�wna�,
sparowa� lekki trawers, wyl�dowa� i podci�gn�� si� na ma�ych obrotach
pod hangar parku.

— Bardzo dobra maszyna — odpowiedziaďż˝ na ca�� lawinďż˝ pytaďż˝. — ďż˝atwa,

zwrotna, przyjemna w prowadzeniu.

Omawia� szczeg�y z konstruktorem, in�ynierem Sandersem, obserwuj�c

nieznacznie obecnych pilot�w: czy nie wyczyta na ich twarzach rozczarowania, czy nie
dostrze�e krytycznego lub lekcewa��cego spojrzenia, czy nie padnie s�owo nagany za
nie do�� czyst� lini� akrobacji?

Nie zauwa�y� nic takiego. Rozmawiali z nim i o nim jak zawsze, z uznaniem, kt�re

sta�o si� ju� dawno oczywiste, powszednie i naturalne: wiadomo, Swoszowski!

Wtedy u�wiadomi� sobie, �e ich oszukuje. �e nie jest ju� tym, za kogo

uwa�aj� go nadal. �e nie mo�e z ca�� pewno�ci� stwierdzi�, jakie
w�a�ciwo�ci ma prototyp San-10, poniewa� nie zosta� przez niego oblatany tak
sumiennie, jak tyle innych samolot�w. �e to, co o nim m�wi, nie ma dostatecznej
podstawy, �e chwali maszyn� bez ca�kowitego przekonania o jej zaletach.

— Byďż˝oby dobrze — powiedziaďż˝ — gdyby jeszcze ktoďż˝ oprďż˝cz mnie na niej

polata�. To by pana dok�adniej zorientowa�o.

In�ynier u�miecha� si�.
— Pan jest zbyt skromny, panie majorze. Paďż˝skie uwagi zupeďż˝nie mi wystarczďż˝.
�Dwudziestego czwartego wrze�nia w Belgradzie odb�dzie si�

mi�dzynarodowy konkurs prototyp�w samolot�w my�liwskich. Polska wysy�a na
te zawody samolot San-10, kt�ry b�dzie pilotowa� major Jerzy Swoszowski�.

— Nie polecďż˝ — powiedziaďż˝ Swoszowski, usďż˝yszawszy ten krďż˝tki komunikat

radiowy.

Wanda od�o�y�a ksi��k� i spojrza�a na m�a ze zdziwieniem.
— Dlaczego?
Przysiad� si� do niej blisko. Pomy�la�, �e tylko jej mo�e powiedzie�

prawdďż˝.

— Widzisz — zacz�� — wielu starszych pilotďż˝w zaczyna wycofywaďż˝ siďż˝ z

personelu lataj�cego. W zesz�ym tygodniu Ma�ecki zameldowa�, �e nie b�dzie
wi�cej lata�. Dzi� Zabie��o na w�asne ��danie pojecha� do Centrum
Bada� Lotniczo-Lekarskich, bo chce przej�� w stan spoczynku, na emerytur�. Taki
bojowy pilot! Przed paru dniami — pamiďż˝tasz? — trochďż˝ deszcz padaďż˝ i jeden z dobrych
starych pilot�w od�o�y� przelot, bo by�a �fatalna pogoda�. Wszyscy z moich
czas�w.

A jaďż˝
— Widziaďż˝am, jak oblatywaďż˝eďż˝ nowy samolot Sandersa. Za maďż˝o siďż˝ na tym

znam, ale wszyscy m�wili�

Machn�� r�k�.
— Oni nie mogďż˝ wiedzieďż˝. Z ziemi to trochďż˝ inaczej wyglďż˝da. Wďż˝aďż˝nie

wtedy, podczas tego ostatniego lotu spostrzeg�em, �e staj� si� zbyt ostro�ny, za
wiele my�l� o tym, co robi� w powietrzu i jak to trzeba robi�. W dodatku nie jestem

background image

pewien, czy robi� to zupe�nie prawid�owo, nie mam do siebie dawnego zaufania.
Jednym s�owem, zdaje mi si�, �e i ja jestem ko�cz�cym si� �starszym
panemďż˝.

Wanda u�miecha�a si� z niedowierzaniem. Prze�y�a tyle ci�kich chwil,

kiedy w szar� mg�� wylatywa� gdzie� daleko i kiedy prosi�a patrz�c mu w
oczy: �Zawr�cisz, je�eli b�dzie bardzo �le, prawda?�, cho� wiedzia�a, �e
poleci nawet poni�ej wierzcho�k�w drzew, bo dla niego nigdy nie by�o jeszcze
�bardzo �le�. M�wi�: �Zawr�c�, naturalnie�. U�miecha�a si�
wtedy tak samo. U�miecha�a si� tak, kiedy j� zapewnia�, �e wyl�duje przed
zmrokiem, �e nie wyleci zbyt p�no, �e ominie burz�, �e nie b�dzie robi�
niebezpiecznych szale�stw zbyt nisko. U�miecha�a si� i nie robi�a mu wyrzut�w
z powodu niedotrzymywania obietnic. Okupywa�a to niepokojem w ci�gu d�ugich
godzin jego nieobecno�ci i mi�dzy jednym a drugim wydaniem dziennik�w z depeszami
o wynikach zawod�w lotniczych, w kt�rych bra� udzia�.

— Nie wierzďż˝ w to — powiedziaďż˝a. — Nie wierzďż˝, ďż˝ebyďż˝ przestaďż˝ lataďż˝

ju� teraz. I ty te� w to nie wierzysz. Mo�e przygn�bi�y ci� te trzy ostatnie
wypadki, a mo�e po prostu mia�e� z�y dzie�?

Zaprzeczy� ruchem g�owy. �To nie to�.
Zaniepokoi�a si�. Tak bardzo chcia�a mu pom�c. Wiedzia�a przecie�, �e

bez latania d�ugo nie wytrzyma, wiedzia�a, jak bardzo kocha sw�j zaw�d.

A jeďż˝eli naprawdďż˝ to juďż˝ kres? — zadaďż˝a sobie pytanie. Czy powinna

podtrzymywa� jego ambicje, skoro sam czu�, �e jego talent si� wyczerpuje? A z
drugiej strony, czy mog�a wsp�dzia�a� z jego chwilow�, by� mo�e,
depresj�? Nie dopom�c mu w odzyskaniu zachwianej r�wnowagi? Zostawi� go
samemu sobie, czeka� a� proces psychiczny dojrzeje bez jej wp�ywu? Nie wiedzia�a,
co pocz��,

— Mďż˝j maďż˝y — powiedziaďż˝a wreszcie. Mďż˝wiďż˝a do niego maďż˝y, choďż˝

byďż˝ duďż˝y i silny. — Mďż˝j maďż˝y, nie wiem doprawdy, jak ci poradziďż˝. Pomyďż˝l, czy
nie lepiej jeszcze spr�bowa�, zanim odm�wisz? Ten z�y nastr�j minie, to z
pewno�ci� chwilowe: przecie� tak z dnia na dzie� nie mo�na straci� tego, co
stanowi o — jak by to nazwaďż˝? — o sztuce latania.

Spojrza� na ni�, uderzony t� my�l�. M�wi�a dalej z zapa�em, widz�c,

�e twarz mu si� o�ywia pod wp�ywem jej s��w i �e s�ucha uwa�nie.
M�wi�a o jego wci�� rosn�cej s�awie, o tym, �e zupe�nie naturaln�
spraw� mo�e by� pewne zm�czenie przy takiej ilo�ci godzin sp�dzanych
codziennie za sterami, �e powinien troch� odpocz�� i �e za dwa-trzy dni z
pewno�ci� poczuje si� w powietrzu pewnie, jak zwykle. M�wi�a z przekonaniem,
potrafi�a podnie�� go na duchu i rozwia� jego w�tpliwo�ci.

— Chyba masz sďż˝uszno�� — powiedziaďż˝, patrzďż˝c jej w oczy, jak wtedy, kiedy

obiecywa�, �e b�dzie lata� �bardzo ostro�nie�.

Przez kilka nast�pnych dni la� deszcz i chmury wlok�y si� tu� nad ziemi�. O

treningu nie mog�o by� mowy.

Wanda pojecha�a do Belgradu poci�giem, na dzie� przed odlotem m�a.

Odprowadzi� j� na dworzec i w po�piechu zapomnia� zostawi� czasopisma i
gazety, kt�re dla niej kupi�. Zauwa�y� to dopiero wr�ciwszy do domu. Zapali�
papierosa i przegl�da� popo�udniowe wydania dziennik�w. W po�owie kolumny
spostrzeg� podan� t�ustym drukiem wiadomo�� z ostatniej chwili: niemiecki pilot

background image

Goeber podczas pr�bnego lotu na nowym samolocie my�liwskim przeznaczonym na
konkurs prototyp�w w Belgradzie uleg� �miertelnej katastrofie.

Poczďż˝tek serii — pomyďż˝laďż˝ odkďż˝adajďż˝c gazetďż˝.
�Deszcz kropi� jeszcze z rana, ale wkr�tce chmury rozesz�y si� i wyjrza�o

s�o�ce. Ko�o dziesi�tej zacz�a nap�ywa� publiczno��, a przed
jedenast� trudno by�o docisn�� si� do miejsc zarezerwowanych na tarasie pawilonu
portowego. Wanda przyjecha�a wcze�niej i przegl�da�a program, usi�uj�c
zachowa� pozorny spok�j. Z Jerzym widzia�a si� tylko przez chwil� w hotelu, bo
zaraz musia� jecha� z innymi zawodnikami na lotnisko, aby za�atwi� jeszcze jakie�
formalno�ci i dopilnowa� przygotowania samolotu. Zauwa�y�a, �e nie jest w
najlepszym nastroju, cho� stara� si� tego nie okazywa�. No tak, wiedzia�a ju� o
katastrofie Goebera.

Gdy pierwszy samolot �mign�� nad t�umem, niepok�j Wandy zacz��

si� wzmaga�. Pilot lata� �z sercem� i ryzykowa� wiele, demonstruj�c, do
czego jest zdolna jego maszyna. Nie�atwo by�o dor�wna� mu odwag� i
zr�czno�ci�. Lecz dwaj kolejni zawodnicy niewiele mu ust�powali. Wanda czeka�a
teraz na popis Jerzego jak na nieuniknione fatum. Czu�a si� winna jego decyzji o
wzi�ciu udzia�u w konkursie i z ka�d� chwil� bardziej obawia�a si� o jego
�ycie. Wiedzia�a, �e teraz nie m�g� si� ju� cofn��, �e musia�
polecie� za wszelk� cen�, bez wzgl�du na to, czy wierzy� w swoje si�y, czy nie,
wi�c uk�ada�a si� z przeznaczeniem, czyni�c obietnice i koncesje w zamian za
pomy�lny wynik tego lotu. Chcia�a go broni� przed czym� strasznym, co chwilami
zdawa�o si� nieuniknione. Po c� podtrzymywa�a go w chwili zw�tpienia?
Dlaczego nie pomaga�a mu raczej u szczytu s�awy do wyrzeczenia si� dalszych
triumf�w?

Przez g�o�niki zapowiedziano akrobatyczny popis majora Jerzego Swoszowskiego na

samolocie San-10 konstrukcji in�yniera Sandersa.

Ju� by� w powietrzu. Prze�ama� �uk p�tli skr�tem Immelmana i

skoczy� w niebo. Gna� w g�r� jak po stromych promieniach, jakby przyci�gany
przez s�o�ce. Na miejscach rzeczoznawc�w technicznych powsta� lekki szmer
uznania: k�t i pr�dko�� wznoszenia si� by�y bardzo du�e. Tam, gdzie siedzieli
Polacy, panowa�a pe�na oczekiwania i napi�cia cisza.

Pod bia�� tark� drobnych ob�oczk�w gra� pe�n� moc� silnik. Wtem

umilk� i wszystkie spojrzenia przylgn�y do rozkrzy�owanej sylwetki samolotu, kt�ry
tkwi� tam w niebie jak owad zawieszony g�ow� w g�r� na niewidzialnej paj�czej
nici, a� nagle ni� p�k�a, a on �lizn�� si� w d� na ogon, zwichn��
r�wnowag�, zwali� si� na skrzyd�o i poszed� w korkoci�g.

Trzy, cztery, pi��, dziesi�� zwoj�w. Zahamowa�o go, run�� pionowo w

d� i p�dzi� ku ziemi jak spadaj�cy meteor. W ciszy oczekiwania narodzi� si�
szum, syk, gwizd. R�s�, pot�nia�, jak wycie syreny, �widrowa� w uszach,
rzek�by�, a� do m�zgu. Wtedy do tego piekielnego wrzasku do��czy� si�
ryk silnika i mog�o si� zdawa�, �e to nie sze��set, lecz sze�� tysi�cy koni
mechanicznych gna na spotkanie z ziemiďż˝.

— Ten wariat urwie skrzydďż˝a — powiedziaďż˝ ktoďż˝ za plecami Wandy.
Nie zdawa�a sobie sprawy ze znaczenia tych s��w, ale oczekiwa�a, �e za

chwil� nast�pi co� okropnego. Nie mia�a krzykn��, siedzia�a na p� martwa
i tylko odruchowo obiema d�o�mi zas�oni�a uszy.

background image

Wtem sta� si� cud: silnik uci��, a maszyna, zaorawszy powietrze pod sob�

trysn�a w g�r�, przewin�a si� na plecy. pop�yn�a nad zdumiony t�um
widz�w i zawr�ci�a nad lotnisko. Wtedy zn�w zagra� silnik i pilot z wolna
odwr�ci� j� do normalnego po�o�enia sterowan� p�beczk�.

Dopiero wtedy sypn�y si� oklaski, zagrzmia�y jak przyb�j morski na skalistym

brzegu. A pilot, jakby je us�ysza�, zerwa� maszyn� do dwu kolejnych zawrot�w, a
potem zapada� si� w ostrych po�lizgach na lewe, na prawe skrzyd�o, wycina�
g��bokie wira�e niemal muskaj�c ko�cem lotki traw� lotniska, a� nagle
wymkn�� si� w g�r� krzy�uj�c stery. Samolot wkr�ci� si� w niebo
pionowym gwintem korkoci�gu, zawaha� si� trac�c p�d, zwali� si� w lewo, w
prawo holendruj�c w nieruchomym powietrzu i wreszcie wyl�dowa� prawie bez
szybko�ci na wprost tarasu.

T�um krzycza�, krzycza� coraz g�o�niej. Krzyczeli oficerowie, lotnicy,

dziennikarze, m�czy�ni i kobiety. Tylko jedna z nich skrycie ociera�a �zy
chusteczk�, nie mog�c doby� g�osu przez �ci�ni�te gard�o. Si�y
opu�ci�y j� teraz, nie bardzo wiedzia�a, co si� doko�a niej dzieje.

— Aleďż˝ lata ten wasz wďż˝ciekďż˝y major! — powiedziaďż˝ do Sandersa szef

lotnictwa. — Macie wiďż˝cej takich?

Swoszowski z �on� wsiad� do samochodu. By� podniecony, szcz�liwy, dumny.

T�um odprowadza� go, sypa�y si� kwiaty, okrzyki i oklaski.

— Taka jestem szczďż˝liwa — powiedziaďż˝a Wanda. — Widzisz, miaďż˝am racjďż˝: to

by� tylko chwilowy z�y nastr�j.

— Co? Ach, tak — odpowiedziaďż˝ z roztargnieniem. — Jedziemy do hotelu, muszďż˝

siďż˝ zaraz przebraďż˝.

Wanda u�miechn�a si�, tym razem z odrobin� goryczy�

Warszawa 1929

background image

Sprawa kapitana Croisseta

Sprawa kapitana pilota Ren� Croisseta by�a rozpatrywana przez s�d wojskowy

XVII dywizji w Aumont dnia 20 wrze�nia roku 1917. Nie wiem, jak brzmia�y motywy
wyroku, skazuj�cego jednego z najdzielniejszych lotnik�w Francji na degradacj�; za co
odebrano mu krzy�e wojenne i medale; za co wreszcie przeniesiono go jako prostego
szeregowca do 128 pu�ku strzelc�w, w kt�rym to pu�ku pad� przeszyty kul�
karabinow� podczas ataku na bagnety, odzyskuj�c po �mierci sw�j stopie� oficerski
i rehabilituj�c si� w oczach dow�dztwa. Nie wiem, poniewa� nie widzia�em go od
dnia, w kt�rym zasz�y wypadki, jakie chc� opowiedzie�.

Opowiem je nie dlatego, abym chcia� poddawa� krytyce stanowisko s�dzi�w z

XVII dywizji, tylko dlatego, �e ma�o kto zna� przyczyny oddania Croisseta pod s�d, a
zapewne bardzo niewiele os�b pami�ta t� smutn� histori�, w kt�rej
rycersko�� wobec wroga mog�a by� poczytana za zdrad� kraju. Jednak
mďż˝gďż˝by siďż˝ moďż˝e znale�� ktoďż˝, kto — oczywiďż˝cie

w

dobrej wierze —

wspomni sam fakt s�du nad moim przyjacielem, s�du za zdrad�, kt�ra nawet po
rehabilitacji pozostawia pewien cie�. Ot�, aby usun�� wszelkie w�tpliwo�ci,
postanowi�em og�osi� drukiem wiadome mi zdarzenie, stawiaj�ce tego szlachetnego
cz�owieka we w�a�ciwym �wietle.

Croisset by� zreszt� s�dzony nie tylko za �w rycerski gest wobec nieprzyjaciela,

ale tak�e za czynn� zniewag� innego oficera, kt�ry po�rednio spowodowa�
�mier� owego bezbronnego Niemca.

Tu w�a�nie znajduje si� jedyny niejasny dla mnie punkt ca�ej historii: nie wiem,

czy kapitan Croisset spoliczkowaďż˝ porucznika Rossy za rozkaz salwy do niemieckiego pilota
dlatego, �e by� on w owej chwili bezbronny, czy te� dlatego, �e sam pragn�� go
zabiďż˝ w uczciwym pojedynku powietrznym, czemu Rossy przeszkodziďż˝. Nie wiem teďż˝,
jak ju� wspomnia�em, czy Croisset by� s�dzony za zniewa�enie m�odszego
oficera, za zaniechanie walki z bezbronnym, ale nie poddaj�cym si� wrogiem, czy te� za
oba te wykroczenia.

Ale zanim opowiem o jego ostatniej walce powietrznej, musz� po�wi�ci� mu

kilka s��w, aby mo�na by�o nale�ycie i bezstronnie oceni� stan psychiczny tego
cz�owieka w chwili. gdy dokonywa� czyn�w rozpatrywanych p�niej przez s�d
wojskowy.

Ren� Croisset nie by� awanturnikiem. By� tylko gwa�towny i impulsywny. Omal

nie wyrzucono go ze szko�y wojskowej za pobicie podoficera, kt�ry sekowa�
poborowych. Potem, gdy byďż˝ juďż˝ porucznikiem, odebrano mu kompaniďż˝, poniewaďż˝
zbyt �agodnie obchodzi� si� z rekrutami: w ci�gu trzech miesi�cy nie ukara� ani
jednego szeregowca, lecz omal nie rozbi� g�owy sier�antowi, kt�ry w jego oczach
zastrzeliďż˝ bez powodu psa.

background image

Z miern� opini� trafi� najpierw na kurs pilota�u, a potem do 114 eskadry

liniowej, na front. Dopiero w�wczas pokaza�, na co go sta�. G��bokie, pe�ne
inicjatywy i bardzo po�yteczne zwiady na ty�ach niemieckich, z kt�rych dwukrotnie
przylecia� ranny, zwr�ci�y uwag� dow�dztwa. Po kilku miesi�cach przeniesiono
go do eskadry my�liwskiej, a po roku spotka�em go ju� jako kapitana z mn�stwem
odznacze�, o kt�rym zaczyna�o by� g�o�no w rozkazach armii. Nazwisko jego
by�o wtedy niemal r�wnie znane, jak nazwiska najwi�kszych bohater�w lotnictwa
francuskiego: Guynemera i Foncka

23

. Znano je tak�e po drugiej stronie okop�w, jak my

znali�my Richthofena, Boehlkego

24

i Lentza.

Na pocz�tku roku 1917 Croisset obj�� dow�dztwo naszej eskadry. Wtedy

zobaczy�em, jak walczy. Nie by� podobny w spotkaniu powietrznym do �adnego z
�wczesnych as�w. ��cz�c zalety wspania�ego strzelca, jakim by� Fonck, i
subtelnego pilota o nadzwyczajnej zr�czno�ci, Guynemera, przewy�sza� bodaj obu
nies�ychanie szybk� orientacj� i genialn� intuicj� w wyborze taktyki natarcia i
obrony. Walczy� zawsze sam i nie znosi�, gdy kto� z nas pr�bowa� mu pom�c,
chyba �e zjawia�o si� wi�cej przeciwnik�w. Jego dwadzie�cia dziewi��
zwyci�stw by�o wynikiem dwudziestu dziewi�ciu pojedynk�w. I wszyscy zestrzeleni
przez niego piloci niemieccy mieli r�wne z nim szanse, cho� sam by� czasem innego
zdania.

Tego ju� nie mog�em zrozumie�.
— Kaďż˝de zwyciďż˝stwo powiďż˝ksza mojďż˝ sprawno�� — dowodziďż˝, kiedy

ďż˝miaďż˝em siďż˝ z jego skrupu��w. — Jeďż˝eli wiďż˝c spotkam w powietrzu
niedo�wiadczonego bosza, powinienem zostawi� go kt�remu� z m�odszych
pilot�w albo przynajmniej uprzedzi� go, z kim ma do czynienia.

Mia�em w zapasie ca�� mas� argument�w przeciw takiemu stawianiu sprawy:

po pierwsze, wojna nie jest rycerskim turniejem; po drugie, nie mo�na przecie�
stosowa� takich wariackich metod walki do ludzi, kt�rzy pod Ypres rozpocz�li wojn�
gazow�; po trzecie, w ka�dym spotkaniu powietrznym szcz�cie i odwaga odgrywaj�
niemal r�wnie wielk� rol�, jak celno�� strza��w i umiej�tno��
manewrowania; po czwarte, Richthofen zawsze atakowa� pojedyncze samoloty ca�ym
zespo�em; po pi�te wreszcie, sk�d u licha mo�na wiedzie�, czy przeciwnik jest
starym wyg� czy te� g�upim ��todziobem?

Prawie mnie nie s�ucha�. Dopiero ostatnie zdanie zastanowi�o go powa�niej.
— Tak — przyznaďż˝. — Tego nie moďż˝na wiedzieďż˝. Nazajutrz kazaďż˝ pomalowaďż˝

sw�j samolot na czarno.

— To dla ��todziobďż˝w — oďż˝wiadczyďż˝. — Bďż˝dďż˝ z daleka wiedzieli, kto

leci.

— Jesteďż˝ zarozumiaďż˝y — powiedziaďż˝em bez przekonania.
Wzruszy� ramionami. Nie, nie by� zarozumia�y, wiedzia�em o tym dobrze.

Ka�de nowe zwyci�stwo nape�nia�o go s�uszn� dum�, kt�rej nie umia�

23

Guynemer Georges — pilot francuski (1894 — 1917) zwyciďż˝zca w 54 pojedynkach lotniczych. Zgin��

zestrzelony. Fonck Renďż˝ — pilot francuski (1894 — 1953) as lotnictwa fr., zwyciďż˝zca w 75 pojedynkach
lotniczych.

24

Richthofen Manfred von — as niemieckiego lotnictwa myďż˝liwskiego z I wojny ďż˝wiatowej. Po 16

zwyci�skich walkach powietrznych dow�dca 11 eskadry. Po 80 zwyci�stwach zestrzelony w 1918 r.
przez angielskiego pilota niewiadomego nazwiska. B o e 1-k e — as niemieckiego lotnictwa myďż˝liwskiego z I
wojny �wiatowej, mia� 40 zwyci�stw. Zgin�� w r. 1916 wskutek zderzenia w powietrzu z innym
pilotem niemieckim.

background image

ukry� i obawia� si� mo�e zarzutu, �e zdobywa s�aw� w �atwych walkach.
Dlatego chcia� si� bi� z podniesion� przy�bic�.

Jego marzeniem by�o spotkanie z Lentzem albo Richthofenem (Boelke ju� by�

zgin��). Szczeg�lnie pragn�� zmierzy� si� z Lentzem. Nie dlatego, �e Lentz
mia� opini� rozb�jnika, strzelaj�cego nawet do za��g ratuj�cych si� na
spadochronach, lecz dlatego, �e Ren� uwa�a� go za pilota lepszego nawet od
Richthofena.

— Pomyďż˝l, co by to byďż˝a za gra — mďż˝wiďż˝ do mnie przy butelce wina w jakiejďż˝

na p� rozwalonej karczmie w Aumont, dok�d przerzuci� nas rozkaz dow�dztwa i
gdzie uporczywa mgďż˝a trzymaďż˝a od kilku dni eskadrďż˝ w bezczynnoďż˝ci. — Pomyďż˝l,
co za zwyci�stwo!

— Albo ďż˝mierďż˝ — zauwaďż˝yďż˝em chďż˝odno. — Lentz zestrzeli! okoďż˝o

czterdziestu francuskich i angielskich samolot�w.

— Albo ďż˝mierďż˝ — powtďż˝rzyďż˝ z zapaďż˝em. — Piďż˝kna ďż˝mierďż˝!
M�odziutki podporucznik strzelc�w (nazywa� si� Trousseau, o ile sobie

przypominam; tak, na pewno Trousseau), a wi�c podporucznik Trousseau, siedz�cy obok
nas, patrzy� w Croisseta jak w t�cz�.

— Rozumiem pana, kapitanie — powiedziaďż˝ z patosem. — Ten bosz niewart jest ani

jednego dnia �ycia. Nale�a�oby go zabi� jak psa!

Ren� spojrza� na niego spode �ba.
— Ach, gdybym byďż˝ lotnikiem — zwierzaďż˝ siďż˝ dalej mďż˝okos. — Nie przyjďż˝to

mnie do szko�y pilot�w z powodu nerwicy serca, ale gdybym by� lotnikiem,
zrobi�bym z nim to samo, co on z naszymi: strzela�bym nawet wtedy, gdyby uda�o mu
siďż˝ wyskoczyďż˝ ze spadochronem. Rozumiem pana doskonale.

— Nic pan nie rozumie — mrukn�� niechďż˝tnie Croisset. — Pďż˝aciďż˝! —

zawo�a� i wsta�.

Podporucznik nagle zamilk�. Kiedy wychodzili�my, jeszcze siedzia� z

wyba�uszonymi oczyma i nie domkni�tymi ustami.

W tydzie� p�niej wiedzieli�my ju�, �e Lentz jest naprzeciw nas. Eskadra

Fokker�w sta�a w Chaissy, a jej o�ywiona dzia�alno�� da�a si� nam od razu
we znaki: stracili�my dw�ch �wie�o przydzielonych pilot�w, a po sposobie, w jaki
zostali zestrzeleni, �atwo by�o pozna� robot� Lentza.

Ren� chodzi� podniecony i niecierpliwy. Nie mo�na powiedzie�, �eby go nie

dotkn�a �mier� koleg�w, ale nie m�g� ukry�, �e obecno�� tak
niezwyk�ego przeciwnika i blisko�� walki nastraja�y go raczej rado�nie. By�
pewien siebie i ani na chwil� nie w�tpi�, �e zwyci�y, cho� bynajmniej nie
lekcewa�y� niemieckiego asa.

Spotkanie ich nast�pi�o w samo po�udnie 16 wrze�nia, po naszej stronie frontu,

mi�dzy Aumont a okopami naszej piechoty. Zupe�nie przypadkowo obserwowa�em
ca�y przebieg tej walki, jednej z najciekawszych, jakie zdarzy�o mi si� widzie�.

By�em w pewnej sprawie w dow�dztwie dywizji, a stamt�d pojecha�em

motocyklem do wysuni�tej plac�wki ��czno�ci, niemal pod pierwsz� lini�
naszych umocnie�. O dwadzie�cia metr�w dalej na wsch�d, za wzg�rzem
ci�gn�y si� ju� rowy strzeleckie wy��obione w ci�kiej, t�ustej glinie. Ziemia
by�a zryta pociskami i zas�ana wszelkim z�omem wojennym. Wiatr szamoc�cy si�
w nagich, posiekanych kulami zaro�lach toczy� puszki po konserwach w�r�d

background image

pl�taniny zardzewia�ych drut�w kolczastych. Z daleka st�ka�y dzia�a.
Zgrzyt�iwie piszcza�a �elazna chor�giewka na resztce komina jakiego� zburzonego
domostwa przy drodze. Z rzadka, to tu, to tam, sucho trzaska�y karabiny.

Wszystkie te odg�osy nie stwarza�y ha�asu i nie ��czy�y si� z sob�.

By�a to raczej cisza poprzedzaj�ca wrzaw� natarcia lub burz� artyleryjskiej bitwy.

W t� cisz� wbieg� ostro�ny, z pocz�tku chwiejny, brz�k silnika. Wzmaga�

si� i pog��bia�, a� zabrzmia� t�gim, metalicznym g�osem wprost nad
moj� g�ow�. Wtedy zobaczy�em czarny samolot z francuskimi znakami na
skrzyd�ach i wymykaj�cy si� spomi�dzy dwu �nie�nobia�ych chmurek
jednop�at niemiecki.

Zatrzyma�em motocykl i obaj z kierowc� zadarli�my g�owy, �eby zobaczy�,

co b�dzie dalej.

Nie wiedzia�em jeszcze wtedy, �e przeciwnikiem Croisseta jest Lentz. Dopiero po

pierwszym gwa�townym natarciu, z kt�rego obaj wyrwali maszyny, aby natychmiast
zaatakowa� znowu, za�wita�a mi my�l, �e Ren� wreszcie znalaz� godnego
siebie przeciwnika.

Jestem przekonany, �e ka�dy mniej do�wiadczony i nie tak szybko dzia�aj�cy

pilot zosta�by zestrzelony w nast�pnych kilku sekundach: nie do uwierzenia by�o, �e
ktokolwiek zdo�a r�wnie nagle jak on przerzuci� si� w wywrocie. Ale Fok-ker
pomalowany w nieregularne szaro-br�zowe wielok�ty zwin�� si� jednocze�nie z
jego Morane�em i jednocze�nie zagra�y ich karabiny maszynowe kr�tkimi seriami
pocisk�w. W tej samej chwili musieli pozna� sw� warto�� w powietrzu i zapewne
wiedzieli ju�, co to b�dzie za rozprawa.

Min�li si� w p�dzie. Wygl�da�o to jak kurtuazyjny, lecz gro�ny salut

szermierzy przed skrzy�owaniem szabel.

Lentz pierwszy po�o�y� si� w wira� na prawo. W p� sekundy po nim

Croisset uczyni� to samo, spodziewaj�c si� zaj�� go od ty�u, by od ogona
ostrzela� kabin�. Lecz zwinny jednop�at niemiecki, id�cy w g�r� jak balon
zerwany z uwi�zi, ca�ym nadmiarem pr�dko�ci, osi�gni�tym w ciasnym,
przyduszonym zakr�cie, wyp�yn�� teraz nad gnaj�cego za nim przeciwnika,
chc�c przepu�ci� go pod sob�. Przez chwil� mog�o si� zdawa�, �e tak
si� w�a�nie stanie i zapewne tak�e Lentz uleg� temu wra�eniu. Maszyna
Croisseta wpad�a pod Fokkera na pe�nym gazie i ju� mia�a go min��, a on ju�
oddawa� w prz�d stery, �eby rzuci� si� za ni�, gdy nagle czarny samolot
skoczy� pionowo w g�r�, zagrzechota� ogniem obu swych karabin�w
maszynowych, po czym, zanim Lentz zd��y� zmieni� decyzj�, �lizn�� si�
na ogon i oba samoloty oddali�y si� od siebie o kilkaset metr�w.

Ryzykowny manewr nie przyni�s� Croissetowi zwyci�stwa. P�torej sekundy to

troch� za ma�o na celn� seri�, zw�aszcza gdy si� wie, �e zaraz w nast�pnym
momencie cel zniknie z pola widzenia. Gdyby min�� Lentza (a musia�by go min��,
nie mog�c inaczej zahamowa� rozp�dzonego Morane�a), sam dosta�by si� pod
ostrza� jego karabin�w i wtedy Lentz sko�czy�by z nim pr�dko, maj�c
najdogodniejszďż˝ pozycjďż˝ ataku.

Nie pomy�la�em o tym, patrz�c z ziemi na rozw�j wypadk�w. Czeka�em w

napi�ciu na koniec walki, a w chwili, kiedy m�j przyjaciel wywin�� si� z
niebezpiecze�stwa, dozna�em tylko kr�tkiej ulgi, bo i teraz jego po�o�enie wcale
nie by�o korzystne. Znalaz� si� ni�ej od przeciwnika i musia� u�y� ca�ej
umiej�tno�ci, aby odzyska� utracon� r�wno�� w tym spotkaniu, kt�re

background image

musia�o si� sko�czy� �mierci� jednego z walcz�cych.

Lentz ju� spada� na niego z g�ry, mierz�c w sam �rodek kabiny. Gdy

zacz�� strzela�, z boku Morane�a wyszarpn�� si� w�ski pas p��tna i
uleciaďż˝ w tyďż˝.

— Nom de chien! — zakl�� obok mnie pobladďż˝y podoficer, a ja poczuďż˝em, ďż˝e

serce podchodzi mi do gard�a.

Croisset doda� gazu, lecieli jeden za drugim sko�nie w d�, cienki jazgot i �wist

�widrowa�y w uszach. Wtem czarna maszyna p�beczk� przerzuci�a si� na plecy,
a zaraz potem wariackim, ol�niewaj�cym �ukiem trysn�a w g�r�. Przez
nieuchwytnie ma�� chwil� Lentz gna� dalej prosto: musia� si� rozejrze�, aby
zrozumie�, gdzie znik� czarny Morane. Ale ta chwila zmieni�a od razu �ciganego w
napastnika. Podczas gdy Fokker ora� g�sty od p�du przestw�r powietrza w
rozp�aszczaj�cym si� wira�u, Morane p�ynnie przegi�� �uk swego toru
zadzieraj�c podwozie ku s�o�cu, a potem ogromnym zamachem przewin�� si� w
skr�cie Immelmana i wyszed� wprost na lewy bok Lentza.

Teraz z kad�uba Fokkera posypa�y si� drzazgi. Niemieckiemu asowi �mier�

zajrza�a w oczy. Za starym by� jednak graczem, aby tak pr�dko da� si� zabi�.
Przeci�gaj�c zakr�t a� do utraty pr�dko�ci, znalaz� si� pod ostrym k�tem
w stosunku do nacieraj�cego przeciwnika. Wprawdzie Croisset nie przesta� strzela�, ale
pra� tylko mi�dzy jego stery, dziurawi�c do�� nieszkodliwie drewnian�
sklejk�. Zacie�nia� przy tym zakr�t, zmniejszaj�c obroty, podczas gdy Lentz
zyskiwa� stopie� za stopniem w podci�ganym �uku, a� wyszed� z pola
ostrza�u.

Naturalnie natychmiast potem zaatakowaďż˝ z przewrotu, ale chybiďż˝, bo Renďż˝ byďż˝

na to przygotowany i wykona� manewr jednocze�nie z nim. Zacz�li zn�w
kr��y� w ciasnych zwojach i to jednemu, to drugiemu udawa�o si� na kr�tk�
chwil� chwyci� w celowniku koniec skrzyd�a lub stery przeciwnika. Gra�y karabiny
maszynowe, silniki warcza�y, cich�y i wy�y pe�n� moc�, b�yska�y w
s�o�cu skrzyd�a pochylone pionowo ku ziemi, a maszyny zapada�y w pe�ne
wir�w i wygarbie�, sk��bione pr�dy powietrzne.

Nie umia�bym okre�li�, jak d�ugo to trwa�o: mo�e minut�, mo�e

pi�� lub nawet dziesi�� minut, gdy nagle Lentz natar� znowu. Tym razem jego atak
by� tak szybki, �e ledwie zdo�a�em poj��, jakim sposobem znalaz� si� trzy
czwarte z ty�u za Morane�em. Osi�gn�� to nurkuj�c kr�tko z pe�nym gazem
i w nast�pnej sekundzie wycinaj�c obszerny zakr�t, nieomal p�tl�, z kt�rej
wywin�� si� przez skrzyd�o o kilka lub kilkana�cie metr�w nad g�ow�
Croisseta. Na pr�no Ren� przerzuci� maszyn� z lewego w prawy wira�: Lentz
po�o�y� si� w prawo r�wnocze�nie z nim. Mia� go przez dobr� chwil�
tu� przed lufami swoich karabin�w i nie powinien by� go wypu�ci� z �yciem,
je�li istotnie nazywa� si� Gustaw Lentz, a nie Gustaw �Pfuscher�.

Lecz nie padďż˝ ani jeden strzaďż˝! Sekundy — jakďż˝e drogocenne w walce

powietrznej — uciekaďż˝y, czarny samolot juďż˝ zamiataďż˝ przestwďż˝r gwaďż˝townym
przewrotem, by umkn�� wprost pod skrzyd�a Fokkera, a Lentz nie strzela�.

Nie mog�em tego poj��, dop�ki �wiszcz�cy p�dem Morane nie chwyci�

zn�w celu sko�nie od ty�u. Wtedy niemiecki pilot zawin�� po niebie ogonem
swego Fokkera i — zamiast sprďż˝bowaďż˝ przej�� do natarcia — run�� w
korkoci�g.

Ren� jeszcze mu nie dowierza�: nurkuj�c za nim czeka�, a� Fokker wymknie

background image

si� w bok ze zwoj�w. Ale i on przerwa� ogie�, a kiedy Lentz wyr�wna� na
wysokoďż˝ci stu pi��dziesiďż˝ciu metrďż˝w, dogoniďż˝ go i — lecďż˝c tuďż˝ obok,
skrzydďż˝o w skrzydďż˝o — przesďż˝aďż˝ mu rďż˝kďż˝ gest poďż˝egnania.

Zrozumia�em: w karabinach maszynowych Niemca zabrak�o amunicji albo

nastďż˝piďż˝o nie dajďż˝ce siďż˝ usun�� zaciďż˝cie, a Croisset — wspaniaďż˝y
myďż˝liwiec Renďż˝ Croisset — nie chciaďż˝ zawdziďż˝czaďż˝ zwyciďż˝stwa nad najlepszym
lotnikiem niemieckim tylko przypadkowi. Chciaďż˝ je zdobyďż˝ sam, bez pomocy losu.

Czy mia� prawo? Nie zastanawia�em si� nad tym tam, w polu, po kt�rym wiatr

nadal toczy� poj�kuj�ce puszki od konserw. Nie by�o zreszt� czasu na
filozofowanie, bo wďż˝aďż˝nie wtedy nastďż˝piďż˝o to najgorsze — to, co wywoďż˝aďż˝o
spraw� s�dow� przeciwko memu przyjacielowi�

Lentz odpowiedzia� na znaki Croisseta, zaufa� mu. Diabli wiedz�, co dzia�o

si� w jego pirackiej duszy, kiedy przekona� si�, �e rycerski wr�g tym razem
darowuje mu �ycie. Mo�e u�miechn�� si� ironicznie, drwi�c z Francuza,
kt�ry go oszcz�dzi�, a mo�e ten czyn go poruszy�? Tak czy inaczej, zmniejszy�
obroty i zawr�ci� na wsch�d, w kierunku Chaissy. Nie spodziewa� si� �mierci i
pope�ni� nieostro�no�� nie wznosz�c si� wy�ej. Lecia� sto
pi��dziesi�t metr�w nad ziemi�, odprowadzany z daleka przez czarnego
Morane�a z francuskimi znakami, gdy z okop�w gruchn�a salwa. Zobaczy�em, �e
Fokker wzbija si� pionowo w g�r� jak ptak raniony w p�uca, a potem �lizga si�
na ogon, zwala si� przez skrzyd�o na �eb i uderza o ziemi�.

W tej samej chwili po obu stronach umocnie� zawrza�o. Suche trele broni maszynowej

uton�y w grzechocie r�cznych karabin�w, zawy�y pociski dzia�ek ma�ego
kalibru, hukiem rozsadzaj�cym uszy odezwa�y si� miotane na o�lep granaty, w
powietrzu za�wista� o��w. Piasek na wzniesieniu raz po raz tryska� w g�r�, po
krzakach sz�y sycz�ce, chrz�stkie dreszcze i dzwoni�y podskakuj�c blaszane
puszki po konserwach.

Mi�dzy ten r�j podra�nionych, jadowitych owad�w wojny wpad� z g�ry,

prychaj�c dymem spalin, czarny Morane Croisseta. Nie pojmuj�, jakim cudem nie
strzaska� podwozia na pe�nej wyrw i lej�w ziemi. W�tpi�, czy na sto l�dowa�
w tym miejscu uda�oby si� jeszcze jedno bez wypadku. Zatrzyma� si� u samych
row�w strzeleckich i zobaczy�em, jak Ren� biegnie ku okopom, z kt�rych pad�a
�miertelna salwa. Przeczuwa�em, co si� tam stanie.

— Gazu! — powiedziaďż˝em do kierowcy.
Pociski cyka�y doko�a nas, wi�c zostawi�em motocykl za wzg�rzem i sam

pobieg�em dalej. Gdy zsun��em si� do okopu, Ren� by� ju� aresztowany i
rozbrojony przez jakiego� majora, kt�ry si� tam przypadkiem znalaz�. Nie zdawa�
sobie sprawy z tego, co uczyniďż˝, ale gniew jego juďż˝ opadďż˝.

— Widziaďż˝eďż˝? — powiedziaďż˝ do mnie z goryczďż˝. — Zestrzelili Lentza. Nie

m�g� si� broni�

Patrzy�em na wykrzywion�, poblad�� twarz podporucznika Rossy, kt�ry sta�

opodal przytrzymywany przez dwu innych oficer�w. Na jego lewym policzku czerwienia�
�lad uderzenia. Jeden z oficer�w trzyma� jego pistolet.

Major by� zdenerwowany, nie wiedzia�, co pocz�� z aresztowanym pilotem.
— Dokďż˝d mam siďż˝ udaďż˝? — zapytaďż˝ w koďż˝cu Renďż˝. To pytanie wybawiďż˝o

wszystkich z k�opotu.

— Pan ma motocykl, poruczniku? — zwrďż˝ciďż˝ siďż˝ do mnie major.

background image

— Tak jest.
— Motocyklista odwiezie pana, kapitanie, do Aumont. Zamelduje siďż˝ pan u dowďż˝dcy

dywizji. Ja z�o�� raport telefonicznie.

Wyszli�my z rowu �egnani ponurym milczeniem.
— Coďż˝ ty narobiďż˝? — powiedziaďż˝em zatroskany.
Przy naszym motocyklu sta� podporucznik Trousseau. �ywo ruszy� na nasze

spotkanie, promieniej�c u�miechem.

— Nowe zwyciďż˝stwo! — woďż˝aďż˝ z daleka. — Winszujďż˝ panu, kapitanie,

serdecznie winszujďż˝! Ach, czemu nie mogďż˝ zostaďż˝ lotnikiemďż˝

Ren� a� si� zachwia� pod wra�eniem niezamierzonej ironii tych s��w.
— Idďż˝ pan do wszystkich diab��w! — warkn��em z wďż˝ciekďż˝oďż˝ciďż˝.

Krak�w 1933

background image

Na manewrach

Nie bra�em udzia�u w tych manewrach, ale polecia�em do Spychowa, bo

go�cinny gospodarz zaprosi� mnie na kuropatwy. Gdy znalaz�em si� ju� na
polowym l�dowisku naszego plutonu towarzysz�cego

25

, zacz�� la� deszcz. Wtedy

to us�ysza�em to opowiadanie, siedz�c w namiocie i czekaj�c na popraw� pogody.

Przez ca�y czas zalewa�a mnie z�a krew. S�owo daj�, my�la�em, �e

oszalej� i z rozpacz� zadawa�em sobie pytanie, co b�dzie na prawdziwej wojnie?

M�j pilot, starszy podoficer, nie przejmowa� si� ani troch�. W powietrzu

u�miecha� si� nieco ironicznie, jak mi si� zdawa�o, a na ziemi pociesza� mnie
pykaj�c fajk�.

W takich chwilach, zirytowany swoimi niepowodzeniami, odsy�a�em go do

wszystkich diab��w. Co on m�g� wiedzie� o k�opotach obserwatora?
M�odego obserwatora, bez praktyki, na pierwszych w �yciu manewrach.

Jego rola ogranicza�a si� do startu i l�dowania na niewielkim wprawdzie, lecz

r�wnym �ciernisku, i do lotu wed�ug moich wskaz�wek. Przy tym umia� lata� z
pewno�ci� lepiej ni� niejeden piechur chodzi�.

M�zgiem za�ogi by�em ja i w�a�nie temu m�zgowi grozi�o szale�stwo.
Czu�em si� w samolocie jak ksi�gowy pracuj�cy nad kontami, rachunkami i

kwitami w huraganowym przeci�gu. Podczas gdy pilot zdawa� si� drzema� za
odwietrznikiem, wiatr p�ata� mi psie figle, hulaj�c po mojej kabinie. Urywa� mi
g�ow�, dm�c zza burty w zakr�cie, owija� si� doko�a n�g, wyrywa� ze
zzi�bni�tych r�k lu�ne kartki meldunk�w, porywa� map�, kt�ra trzepota�a
jak gďż˝ trzymana za nogi.

Najgorsze by�o wstrzeliwanie artylerii.
Sta�a pod lasem, za piaszczyst� wydm�, tu� przed poligonem. Cel: kilka bia�o-

czarno-czerwonych kwadrat�w, przedstawiaj�cych o�rodek oporu batalionu piechoty,
znajdowa� si� o par� kilometr�w dalej.

Przelatywa�em nad bateri�, zaszyfrowuj�c po drodze depesz� ze

wsp�rz�dnymi owego celu.

�Aha, trzeba jeszcze wypu�ci� spod ogona kilkana�cie metr�w anteny��
�Ach, trzeba tak�e zapisa� tre�� depeszy w odpowiedniej rubryce notatnika

obserwatora, pod odpowiedni� kolejn� liczb���

Wypu�ci�em, zapisa�em. Uff, gotowe.

25

Lotnictwo towarzyszďż˝ce — wedďż˝ug koncepcji z przeďż˝omu lat dwudziestych i trzydziestych integralnie

zwi�zane z wojskami l�dowymi i-towarzysz�ce dywizjom piechoty i brygadom kawalerii we wszelkich
poczynaniach na froncie. Pluton towarzyszďż˝cy — trzy do - szeďż˝ciu samolotďż˝w.

background image

Ba, gotowe! Od kilku minut kr�cimy si� nad nasz� artyleri�, jakby chodzi�o

tylko o to, aby wskazaďż˝ nieprzyjacielowi jej stanowiska.

I zn�w gn�bi mnie pytanie: co by z tego wynik�o na prawdziwej wojnie?
Na szcz�cie to s� tylko manewry, m�j b��d nie zosta� zauwa�ony i nikt

baterii nie ostrzeliwuje.

Nadajďż˝ sygnaďż˝ rozpoznawczy. ďż˝Zrozumianoďż˝ — odpowiadajďż˝ artylerzyďż˝ci.

Nadajďż˝ wiďż˝c swojďż˝ depeszďż˝. ďż˝Zrozumianoďż˝. No to doskonale — myďż˝lďż˝ i
lecďż˝ nad cel.

ďż˝Ognia!ďż˝ — depeszujďż˝ gorďż˝czkowo. — Ognia! Ognia, do stu diab��w! —

klnďż˝ na gďż˝os, bo cel wďż˝azi mi juďż˝ pod skrzydďż˝o. — ďż˝Ogniaďż˝ — bďż˝agam
rozpaczliwie �api�c kartki fruwaj�ce w kabinie, przyciskaj�c mapy i o��wki i
wychylaj�c si� jednocze�nie za burt�, z wykr�con� szyj�.

Na szcz�cie m�j pilot zakr�ca z w�asnej inicjatywy i widz� cel z boku. Nieco

poza nim wykwita k��bek dymu. To pocisk.

Zdaje mi si�, �e jest o dwie�cie metr�w za d�ugi i o sto pi��dziesi�t w

prawo. A mo�e sto pi��dziesi�t i sto?

Trzeba siďż˝ zdecydowaďż˝, bo lecimy ku bateriom. Szukam na planie miejsca wybuchu

(to wcale nie jest �atwe), zaszyfrowuj� poprawk�, nadaj�, notuj� tre��
depeszy, przyjmuj� odpowied�, notuj�, rozgl�dam si�, czy licho nie przynios�o
jakiego� nieprzyjacielskiego my�liwca, kt�ry mnie raz-dwa zestrzeli, i hulam znowu na
cel. Uff!

�Ognia! Ognia! Ognia!� Trzy kreski, trzy kreski, trzy kreski.
Wiatr wariuje z rado�ci, szal wylaz� mi zza paska i trzepie mnie po twarzy,

z�ama�em o��wek, a zapasowy dawno le�y w ogonie samolotu. Nie wiem, w
kt�rej kieszeni mam scyzoryk i musz� dokaza� cud�w zr�czno�ci, �eby go
wydobyďż˝ spod kombinezonu, a bateria strzelaďż˝

Strzela, oczywi�cie, za kr�tko.
Oceni� odleg�o��, znale�� na planie, zaszyfrowa�, zanotowa�, nada�.

Pomyliďż˝em siďż˝, psiakrew, wiďż˝c — nadaďż˝ powtďż˝rnie.

No i co?
Wyk�adaj� jakie� skomplikowane p�achty

26

, szukam ich w mojej tabeli

sygnalizacyjnej, a czas up�ywa.

Nie ma takiego sygna�u! A mo�e go przeoczy�em? Szukam jeszcze raz od

poczďż˝tku i wreszcie — jest! ďż˝Bateria nie gotowa, czekajcie wiďż˝cej niďż˝ dziesi��
minutďż˝. Czekamy.

Dziesi�� minut to dziesi�� minut. Tak by si� przynajmniej zdawa�o. Ale oni

tam maj� jakie� po�pieszne zegarki, bo po trzech minutach wyk�adaj� sygna�:
�Gotowi odpowiedzie� na ��danie wstrzeliwania�. Uprzejmie, nie?

I wszystko zaczyna si� na nowo� Po godzinie kr�ci mi si� w g�owie: cel,

notatnik, szyfr, wsp�rz�dne, sygna�y, odleg�o�ci.

Wreszcie ko�czy si� ta niewinna zabawa i wracamy. Naturalnie zapomnia�em

zwin�� anten� przed l�dowaniem i jej o�owiany ci�arek omal nie zabi� krowy

26

*Pďż˝achty sygnalizacyjne — do porozumiewania siďż˝ wojsk lďż˝dowych z lotnikiem. Miaďż˝y ksztaďż˝t

wyd�u�onych prostok�t�w, z kt�rych mo�na by�o uk�ada� odpowiednie znaki uj�te w
kodzie ��czno�ci.

background image

na pastwisku, po czym urwaďż˝ siďż˝ gdzieďż˝ w krzakach.

Tak bywa�o z artyleri�, ale i inne zadania przysparza�y mi do�� k�opot�w,

zw�aszcza gdy miewa�em do czynienia z oddzia�ami wojsk i oficerami mniej
obeznanymi z instrukcj� wsp�pracy z lotnictwem towarzysz�cym.

Pami�tam na przyk�ad, �e wr�ciwszy z rozpoznania jakiej� przeprawy

�nieprzyjaciela� przez rzek� i odnalaz�szy po d�ugich poszukiwaniach
dow�dztwo brygady kawalerii, dla kt�rej robi�em ten zwiad, zosta�em zaskoczony
widokiem nie znanych sygna��w wy�o�onych d�ugim szeregiem obok
g��wnej p�achty rozpoznawczej, ukrytej wstydliwie niemal pod okapem dachu wiejskiej
chaty.

Zrzuci�em skromnemu dow�dcy obszerny meldunek i szkic. Meldunek ten by�

arcydzie�em. Wymieni�em w nim wszystko, co widzia�em i napisa�em o wszystkim,
czego nie widzia�em (bo fakt, �e nie widzi si�, dajmy na to, wagon�w na stacji
kolejowej, na kt�rej dow�dztwo spodziewa si� jakiego� transportu, jest r�wnie
wa�ny jak to, �e widzi si� kolumn� pancern� na szosie). Poda�em czas
obserwacji i ich miejsce, kierunki marszu �nieprzyjaciela�, jego si�y i szybko��, z
jak� si� posuwa�, poda�em jeszcze sporo znacz�cych szczeg��w i na
zako�czenie obieca�em dostarczy� odbitki zdj��, kt�re zrobi�em.

Potem na pr�no usi�owa�em odgadn�� znaczenie licznych p�acht

sygna�owych.

Nie, z pewno�ci� nie by�o takich znak�w w moim kodzie ��czno�ci.

(Dopiero p�niej okaza�o si�, �e to, co wzi��em za p�achty sygnalizacyjne, to
by�y susz�ce si� poszewki, gacie i r�czniki.)

Tymczasem specjali�ci od wsp�pracy ze mn� pogmerali w owych p�achtach i

obok wy�o�yli sygna�, �e ustawi� mi podchwytywacz.

Przyrz�d ten sk�ada si� z dw�ch tyczek wbitych w ziemi� oraz sznurka

przeci�gni�tego mi�dzy ich wierzcho�kami i obci��onego na obu ko�cach. Do
sznurka przywi�zany jest woreczek zawieraj�cy rozkazy lub wiadomo�ci. Ten sznur
nale�y z�owi� na co� w rodzaju ma�ej kotwicy opuszczanej z samolotu. Je�eli
podchwytywacz jest dobrze ustawiony oraz oznaczony i je�eli pilot ma dobre oko i potrafi
nisko nadlecie� na �rodek rozci�gni�tego sznura, nie przedstawia to wi�kszych
trudno�ci.

Tym razem ustawiono tyczki na wprost sterty zbo�a.
Przymierzali�my si� par� razy, to z jednej, to z drugiej strony, ale sterta wyrasta�a

albo przed �bem, albo powy�ej skrzyd�a samolotu i nie mo�na by�o nawet
marzyďż˝ o podchwyceniu sznura.

By�em ju� wtedy zirytowany i zm�czony, benzyna si� ko�czy�a, a trzeba

by�o jeszcze wywo�a� zdj�cia i przes�a� odbitki, je�eli mia�y stanowi�
aktualn� warto��.

Za��da�em przestawienia podchwytywacza w inne miejsce.
Przestawili, a jak�e, pod rosochat� poln� grusz�.
Omal nie zostawili�my podwozia na tej gruszy, ale sznurek wisia� nadal pomi�dzy

tyczkami.

Wtedy porwa�a mnie szewska pasja. Nie zastanawiaj�c si�, jakie to b�dzie

mia�o dla mnie nast�pstwa, rzuci�em taki meldunek:

�Jeszcze nigdy nie wsp�pracowa�em z takim niedo��g�. Nie znacie kodu

background image

znak�w sygnalizacyjnych, kt�re wyk�adacie, a podchwytywacz ustawili�cie
idiotycznie. Niech was wszyscy diabli!ďż˝

Nie sko�czy�o si� to raportem i krymina�em tylko dlatego, �e dow�dca

brygady mia� poczucie humoru. M�j nieprzyjemny meldunek upad� u jego n�g.
Podni�s� go i przeczyta�, a potem zawo�a� porucznika, kt�ry kierowa�
���cznoďż˝ciďż˝ z lotnikiemďż˝. ďż˝To najwidoczniej do panaďż˝ — powiedziaďż˝, i
na tym si� sko�czy�o.

M�wi� wam, my�la�em, �e chyba nigdy nie wykonana zadania bez zarzutu na

tych manewrach, a w czasie wojny, kiedy do wszystkich trudno�ci do��czy si�
jeszcze ostrzaďż˝ broni maszynowej i opeel

27

nieprzyjaciela, zginďż˝ za ojczyznďż˝ przy

pierwszej okazji.

Ale w przedostatnim dniu �wicze� wreszcie mi si� powiod�o. Wylecieli�my na

do�� dalekie rozpoznanie w�z�a kolejowego. Zadanie wa�ne i skomplikowane:
zbada� ruch na liniach kolejowych, odnale�� w�asne oddzia�y oskrzydlaj�ce
nieprzyjaciela, nawi�za� ��czno�� z dow�dztwem drugiej dywizji i tak dalej.

Mia�em tyle roboty z przygotowaniem si� do tego lotu, �e zapomnia�em

zabraďż˝ na wszelki wypadek woreczki meldunkowe

28

. Zauwa�y�em ich brak dopiero po

starcie, ale nie martwi�em si� tym, bo l�dowisko by�o tu� przy dow�dztwie i nie
przypuszcza�em, �eby zasz�a potrzeba rzucania meldunk�w.

Okaza�o si�, �e zasz�a.
W kilkana�cie minut po odej�ciu na kurs do w�z�owej stacji kolejowej,

dostrzeg�em na szosie ze dwadzie�cia samochod�w pancernych, jad�cych w kierunku
miejsca postoju naszego sztabu. Wyda�o mi si� to podejrzane: w wiadomo�ciach o
rozmieszczeniu w�asnych wojsk nie by�o wzmianki o takim zgrupowaniu.
Pomy�la�em, �e nale�a�oby natychmiast donie�� o tym dow�dztwu, ale z
drugiej strony mia�em wyra�ny rozkaz jak najpr�dzej rozpozna� nieprzyjacielskie
linie kolejowe.

Nie mog�em u�y� radia: odleg�o�� by�a ju� za du�a, nie by�o

czasu na wyďż˝owienie stacji odbiorczej i — co najwaďż˝niejsze — na zaszyfrowanie
d�u�szej depeszy. Postanowi�em wi�c zawr�ci� i zawiadomi� sztab
meldunkiem ci�arkowym.

Napisa�em, o co chodzi, i wtedy zn�w przypomnia�em sobie, �e nie mam w czym

umie�ci� kartki, aby rzuci� j� na ziemi�.

By�o ju� wida� nasze l�dowisko i odleg�e o kilometr kwatery sztabu we

dworze, kiedy przysz�a mi zbawcza my�l. Szybko rozsznurowa�em bucik i
w�o�ywszy do niego meldunek wyrzuci�em za burt� przelatuj�c nad gazonem u
podjazdu w dworskim parku. Widzia�em, �e wpad� w r�ce jakiego� oficera,
kt�ry bardzo si� przerazi�, my�l�c zapewne, �e omy�kowo spu�ci�em
bomb�, ale och�on�wszy, zajrza� do �rodka i przeczyta�, co tam w po�piechu
nabazgra�em.

Nie trac�c wi�cej czasu, odlecieli�my na rozpoznanie.
Po powrocie dowiedzia�em si�, �e uratowa�em sztab grupy operacyjnej:

samochody, kt�re dostrzeg�em, by�y zagonem �nieprzyjacielskim� i nikt ich si�
tu nie spodziewaďż˝.

27

Opeel (wďż˝aďż˝c. o. p.-l.) — obrona przeciwlotnicza.

28

Woreczek meldunkowy — wstďż˝ga jaskrawo barwionej tkaniny baweďż˝nianej lub p��ciennej,

zako�czona woreczkiem z piaskiem (dla obci��enia) i kieszeni� (na meldunek).

background image

Otrzyma�em tak�e m�j bucik. Wewn�trz znalaz�em odr�czne pismo

dow�dcy grupy z pochwa�� �za bystr� orientacj� i inicjatyw�.

Krak�w 1933

background image

Na fali 125 metr�w

Szymski wiedzia� od dawna, �e Burnagiel jest nieuczynny. Ale �eby w takiej

sytuacji odm�wi�. Nie, tego nawet po nim si� nie spodziewa�.

Zatelefonowa� na lotnisko o dziewi�tej wieczorem, kiedy lekarz orzek�, �e

�to� powinno nast�pi� tej samej nocy. Od razu chcia� Burnaglowi powiedzie�, o
co chodzi:

— Czy moglibyďż˝cie mnie zastďż˝piďż˝? Moja ďż˝ona dzisiajďż˝ Burnagiel, jak to on,

nawet nie pozwoli� mu doko�czy�:

— Dzisiaj? Doprawdy bardzo mi przykro, umďż˝wiďż˝em siďż˝. Waďż˝ne spotkanie,

wiecie. Niemal tak wa�ne, jak ta historia z pani� Mart�. No c�, wy i tak nie
b�dziecie potrzebni, to sprawa lekarza. A ja nie mog�. Naprawd� dzi� nie mog�.

Od�o�y� s�uchawk�, zanim Szymski m�g� cokolwiek odpowiedzie�, no

i trzeba by�o obj�� dy�ur.

Doktor by� cz�owiekiem opryskliwym i znakomitym ginekologiem. Nie roztkliwia�

siďż˝:

— Musi pan jechaďż˝? Jedďż˝ pan! M�� w takich okolicznoďż˝ciach jest piďż˝tym

ko�em u wozu.

— Czy tylko nie bďż˝dzie komplikacji, panie doktorze? — zapytaďż˝ Szymski

pokornie. — Bo Marta przecieďż˝ pierwszy razďż˝

— Pierwszy raz, no wiďż˝c co? Komplikacje mogďż˝ byďż˝ tak samo przy pierwszym, jak

przy dziesi�tym porodzie.

To nie by�o pocieszaj�ce, Szymski uca�owa� �on� i u�miechn��

si� z wysi�kiem. Chcia�o mu si� kl�� i p�aka�. Nie do�wiadcza�
takiego uczucia od bardzo dawna, chyba od czasu, kiedy jako ma�y ch�opiec ulega�
przemocy starszych i silniejszych, kt�rzy go krzywdzili. Krzywdzono go nieraz w czasie jego
smutnej m�odo�ci, ale zd��y� o tym zapomnie�, min�o ju� tyle lat. Mia�
teraz dobre stanowisko, kochaj�c� �on� i w�a�nie mia� zosta� ojcem. Nie
by�o mu �le, nauczy� si� walczy� o swoje prawa i nie byle kto zdo�a�by go
skrzywdziďż˝.

— Bďż˝dďż˝ telefonowaďż˝ co godzina — powiedziaďż˝ wychodzďż˝c.
Z progu chcia� jeszcze zawr�ci�, tak bardzo l�ka� si� tego, co mia�o

nast�pi�. A przecie� musia� i��: by�o ju� p�no. Bezradnie zadrepta� w
miejscu i wreszcie zacz�� schodzi� ze schod�w, oci�gaj�c si�, jakby go
prowadzono pod przymusem.

Bďż˝dďż˝ telefonowaďż˝ — pomyďż˝laďż˝, aby podtrzymaďż˝ siďż˝ na duchu.
Miasto ton�o we mgle, mokre, l�ni�ce asfaltami jezdni i barwnymi reklamami,

background image

kt�rych �wiat�a rozprasza�y si� w oparach. Latarnie uliczne p�ywa�y gdzie�
w przestrzeni, jakby nie zwi�zane z ziemi�. W brunatnym mroku �arzy�y si�
rz�dy okien niewidzialnych dom�w, ludzie wy�aniali si� z ciemno�ci w �wietle
wystaw sklepowych i zn�w wsi�kali w mg��.

Pusty autobus linii lotniczych, do kt�rego wsiad� Szymski, toczy� si� mi�dzy

plamami �wiate�, p�ki nie poch�on�� go wylot szosy na przedmie�ciu.
Kierowca zwi�kszy� pr�dko��, cho� reflektory raz po raz napotyka�y fale
mg�y, kt�re odbija�y ich blask prosto w oczy.

Po chwili szklany pawilon goniometru

29

zamajaczy� we mgle jak bia�a zjawa.

Szymski spojrza� na zegarek: brakowa�o dwudziestu minut do dziesi�tej.

— Niech pan przystanie pod radiostacjďż˝ — powiedziaďż˝ do kierowcy. — Ja

wysi�d�. Powie pan Burnaglowi, �e ju� jestem, niech na mnie nie czeka.

Autobus stan��.
— Przysďż˝aďż˝ panu kierownikowi motocykl? — zapytaďż˝ kierowca.
— Tak. Niech przyjedzie Wďż˝dzik i niech mi go zostawi tu, przy wejďż˝ciu.
Trzasn�y drzwi, wion�o odorem spalin i Szymski zosta� sam pod uciekaj�cymi w

g�r� masztami goniometru.

Dot�d my�li jego kr��y�y doko�a Marty, szpitala i domu. Dopiero teraz

u�wiadomi� sobie, jaka go czeka noc, i zrozumia�, dlaczego Burnagiel nie chcia� go
zast�pi�. Za kilkana�cie minut mia� przyby� pierwszy samolot pasa�erski z
Warszawy, potem pocztowy ze Szczecina, potem drugi pasa�erski z Berlina. Trzeba b�dzie
pokierowa� ich l�dowaniem w z�ych warunkach atmosferycznych, bior�c na siebie
ogromn� odpowiedzialno�� za �ycie pasa�er�w i za��g oraz za
ca�o�� samolot�w, odpowiedzialno��, kt�rej Burnagiel nie chcia�
ponosi�, nie b�d�c do tego zmuszony.

Akurat dziďż˝ musiaďż˝o to na mnie trafiďż˝ — pomyďż˝laďż˝ Szymski wchodzďż˝c przez

furtkďż˝ w ogrodzeniu radiostacji.

Chciaďż˝ zaraz zatelefonowaďż˝ do szpitala, aby choďż˝ na chwilďż˝ pozbyďż˝ siďż˝

niepokoju, kt�ry go nurtowa�, ale ju� nie by�o czasu. Radiotelegrafista Migda�
zarzuci� go wiadomo�ciami i narzekaniami:

— Nareszcie pan jest, panie kierowniku! Od kwadransa dzwoniďż˝ do portu i nikt nie

przychodzi. SP-GAB co chwila pyta, gdzie si� znajduje. Nie mog� sam jednocze�nie
odbieraďż˝, nadawaďż˝ i pelengowaďż˝

30

. Lecďż˝ we mgle, Bydgoszcz mi pomaga, ale jej

namiary nie zgadzaj� si� z Wroc�awiem, Teraz Wroc�aw kogo� sprowadza do
l�dowania u siebie. W dodatku ze wszystkich stron mamy depesze. Takiego gwa�tu

jeszcze nie by�o�
— Czy GAB ma dla nas pasaďż˝erďż˝w? — przerwaďż˝ Szym-
ski.
— Nie, tylko pocztďż˝. Ma za to na pokďż˝adzie szeďż˝ciu pasaďż˝erďż˝w do Berlina.
Szymski po��czy� si� z portem.

29

Goniometr — stacja radiowa z antenďż˝ kierunkowďż˝, ktďż˝ra pozwala na ustalenie kierunku, z ktďż˝rego

zbli�a si� samolot nadaj�cy sygna�y rozpoznawcze. Przy wsp�pracy z innymi stacjami
goniometrycznymi mo�na wyznaczy� pozycj� lec�cego samolotu (d�ugo�� i szeroko��
geograficznďż˝).

30

Pe1eng (namiar) — kďż˝t miďż˝dzy pewnym staďż˝ym kierunkiem (zwykle 0 stopni) a kierunkiem na dany

obiekt (w danym przypadku — samolot).

background image

— Czy mamy pasaďż˝erďż˝w i pocztďż˝ do Berlina? Pasaďż˝erďż˝w nie byďż˝o, byďż˝a

tylko poczta.

— Dobrze, zabierze jďż˝ nasza bezpoďż˝rednia maszyna pocztowa o dwudziestej trzeciej, a

GAB poleci wprost do Berlina, nie lďż˝dujďż˝c u nas. Pocztďż˝ nam zrzucďż˝ —
powiedziaďż˝. — Niech tam podjadďż˝ wďż˝zkiem pod sygnaďż˝ ďż˝wietlny na lotnisku.

SP-GAB pytaďż˝ o kurs:
�QDM� QDM� QDM��
Migdaďż˝ szybko ustaliďż˝ zanik tonu na wariometrze — 281 stopni — i zacz��

nadawaďż˝.

— QDM 281 — powiedziaďż˝. — Zboczyli lekko na poďż˝udnie.
— Trzeba wyznaczyďż˝ ich dokďż˝adnďż˝ pozycjďż˝ — powiedziaďż˝ Szymski.
Migdaďż˝ wezwaďż˝ Bydgoszcz.
— Sďż˝uchajcie sygna��w SP-GAB, podajcie mi jego namiar. Jesteďż˝cie gotowi?
Odpowied� nast�pi�a prawie natychmiast:
�Na nas�uchu�.
Tymczasem Migda� wywo�ywa� ju� stacj� samolotu.
�Nadawajcie wasz znak wywo�awczy w ci�gu pi��dziesi�ciu sekund,

ko�cz�c kresk� trwaj�c� dziesi�� sekund na fali 125 metr�w

31

, aby

umo�liwi� nam okre�lenie radiogoniometryczne waszego po�o�enia�.

To d�ugie zdanie zawiera�o si� w zwi�z�ym sygnale QTG, kt�ry tej nocy

przenika� co chwila zamglon� przestrze� nad ca�� niemal Europ� �rodkow�
i raz po raz d�wi�cza� r�nymi tonami w s�uchawkach Migda�a.

W pi�� sekund p�niej rozleg� si� wyra�ny i jasny sygna� wywo�awczy

samolotu.

Przerwa�a go Bydgoszcz:
�SP-GAB leci w stosunku do nas 196 stopni�. Szymski ustali� na mapie

przeci�cie si� dw�ch peleng�w.

— Siedem kilometrďż˝w na wschďż˝d od Wrzeďż˝ni — powiedziaďż˝. — Niech im pan

poda.

— Bďż˝dďż˝ tu za dziesi�� minut — mrukn�� Migdaďż˝. — Nadane.
— Dobrze. Niech pan nada otwartym tekstem.
— Juďż˝ notujďż˝, sďż˝ucham.
— Zrzuďż˝cie pocztďż˝ na spadochronie i leďż˝cie wprost do Berlina.
— Gotowe.
— Ja idďż˝ na gďż˝rďż˝ i bďż˝dďż˝ ich prowadziďż˝ do chwili, w ktďż˝rej usďż˝yszďż˝

motory. Niech pan podaje pilotowi jego kurs co minutďż˝.

Wszed� po kr�tych schodkach do kabiny obserwacyjnej i stan�� przy szklanej

�cianie obok tablicy rozdzielczej �wiate�. W��czy� pr�d. Na skraju lotniska
rozb�ys�y lampy graniczne jak czerwone paciorki. Z dachu kapa�y krople wilgoci,
szyby potnia�y, w ch�odnym, przesyconym par� powietrzu le�a�a cisza, tylko w
dole klekota� telegraf i raz po raz bucza�y przerywane sygna�y radiowe.

31

Na fali 125 m — na tej fali pracowaďż˝y w okresie miďż˝dzywojennym radiostacje do utrzymywania

��czno�ci mi�dzy ziemi� a samolotami.

background image

Co siďż˝ dzieje z Martďż˝? — pomyďż˝laďż˝ Szymski. — Mďż˝j Boďż˝e, co siďż˝ z niďż˝

dzieje?

Wyobra�a� sobie, �e ona go wo�a, �e krzyczy, �e umiera. Jednocze�nie do

jego �wiadomo�ci przenika�y kr�tkie, tre�ciwe znaki kodu ��czno�ci
bucz�ce tam w dole, w kabinie radiotelegrafisty. Jaki� pilot pyta� o kurs do Torunia,
kto� meldowa� si�, prosz�c o prowadzenie, kto� �egna� prowadz�c� go
dot�d stacj�, kto� nadawa� komunikat meteorologiczny.

Mg�a� Mg�a� Mg�a�
To powtarza�o si� zewsz�d: pu�ap zero, pu�ap pi��dziesi�t, sto, sto

pi��dziesi�t metr�w, deszcz, m�awka i mg�a, odleg�o�� widzenia
s�aba, odleg�o�� widzenia do jednego kilometra, do trzystu metr�w,
odleg�o�� widzenia pi��dziesi�t metr�w� Kto� b��dzi�, wraca�,
myliďż˝ kurs, ktoďż˝ lďż˝dowaďż˝: Zet – Zet!

— Zgďż˝asza siďż˝ SP-COH — powiedziaďż˝ gďż˝oďż˝no Migdaďż˝. — To pocztowy ze

Szczecina. Dobrze leci, jest na kursie.

I po chwili:
— Zgďż˝asza siďż˝ jakaďż˝ obca maszyna: G-UNAP. Prosi o QTT

32

. Powiedzia�em,

�eby zaczekali. Wo�am Bydgoszcz.

Szymski t�po patrzy� w mrok. Ta historia z Mart� wypad�a wcze�niej, ni�

oboje przypuszczali, wcze�niej o tydzie� lub dwa. Lekarz powiedzia�, �e mog�
byďż˝ komplikacje.

Migda� wo�a� z do�u:
— Panie kierowniku! Szymski drgn��.
— Co siďż˝ staďż˝o?
— W Toruniu na lotnisku zderzyďż˝y siďż˝ dwa samoloty wojskowe.
— W powietrzu?
— Nie, prawie juďż˝ na ziemi, przy lďż˝dowaniu czy moďż˝e przy dobiegu. Zaďż˝ogi

�yj�, ale lotnisko jest nie do u�ytku w ci�gu najbli�szych trzydziestu minut. Chc�
do nas skierowa� dwie maszyny, kt�re tam do nich lec�.

Szymski zawahaďż˝ siďż˝.
— Niech lďż˝dujďż˝ w Bydgoszczy albo w Grudziďż˝dzu — powiedziaďż˝. — U nas i tak

jest t�ok.

Migda� mrukn��: �Nadaj�, po czym zapanowa�o milczenie, a z g��bi

nocy zacz�� nap�ywa� daleki, niewyra�ny pomruk. Przepada� gdzie� i zn�w
przebija� si� przez grube warstwy chmur, nik�y, zaledwie dos�yszalny.

— Zdaje siďż˝, ďż˝e sďż˝ychaďż˝ motory — powiedziaďż˝ Szymski, a wszystkie jego

my�li nie maj�ce zwi�zku z t� najwa�niejsz� teraz spraw� rozpierzch�y
siďż˝ od razu.

— Rozstroiďż˝? — spytaďż˝ Migdaďż˝.
— Tak. I niech zejdďż˝ na trzysta metrďż˝w.
Klucz klekota� szybko, pomruk silnik�w zbli�a� si�. Po chwili zacz�y wy�

32

OTT — wedďż˝ug miďż˝dzynarodowego kodu ��cznoďż˝ci lotniczej pozycja samolotu wyznaczona w

przestrzeni przez przeci�cie si� jego namiar�w wykonanych przez co najmniej dwie
wsp�dzia�aj�ce stacje goniometryczne.

background image

sk��conym rytmem, pilot spe�ni� otrzymane polecenie.

— Niech mu pan poda: ďż˝Motory z Ost-Sďż˝d-Ostďż˝ — zawoďż˝aďż˝ Szymski.
Teraz ju� rycza�y zupe�nie blisko, wci�� g�o�niej, lecz jeszcze nie by�o

ďż˝wiateďż˝ pozycyjnych. Nawet kiedy samolot przeleciaďż˝ nad masztem goniometru —
nisko, aďż˝ zadzwoniďż˝y szyby — Szymski nie dojrzaďż˝ ich w gďż˝rzeďż˝ ďż˝Nad
lotniskiemďż˝ — powiedziaďż˝ do mikrofonu.

Teraz mia�y nast�pi� trzy minuty pauzy: pilot wykona� zakr�t i odlatywa�,

aby wzi�� przepisowy kierunek nalotu na kursie 43 stopnie. Czekali na jego sygna� z
rosn�cym napi�ciem: czy da sobie rad� na o�lep w ciemno�ci i we mgle, tylko
wed�ug przyrz�d�w? Na poprawki (po owej trzyminutowej pauzie) pozostanie jeszcze
osiem minut: cztery w czasie odlotu i cztery w drodze na prostej ku lotnisku. Potem nie
mo�na ju� bra� namiar�w: odleg�o�� jest za ma�a i antena kierunkowa nie
wskazuje, z kt�rej strony p�yn� sygna�y samolotu.

Wtem odezwaďż˝ siďż˝ Toruďż˝:
�Ani Bydgoszcz, ani Grudzi�dz nie mog� przyj�� moich samolot�w. Z

polecenia centrali��

ďż˝Nie przeszkadzajcie! — przerwaďż˝ Migdaďż˝. — Za chwilďż˝ siďż˝ zgďż˝oszďż˝.
Szymski patrzy� na zegar. Mija�a czwarta minuta.
— No i co? — zapytaďż˝.
W tej chwili zahucza�y kreski, Migda� przekr�ci� tarcz� anteny, wygasi�

d�wi�k do najcichszego tonu i nadaj�c namiar powiedzia�:

— 228 stopni. Jak po sznurku idzie. Szymski zapytaďż˝, ktďż˝ry to pilot.
— ��czyďż˝ski — odrzekďż˝ radiotelegrafista. — Ten umie lataďż˝ gďż˝owďż˝.

Niekt�rzy ci�g�e jeszcze lataj� ty�kiem.

Nast�pny namiar wyni�s� 229, trzeci zn�w 228 stopni, po czym pilot wykona�

zakr�t, wszed� na prost� ku lotnisku i nada� sygna�y QDM.

— 44 stopnie — odpowiedziaďż˝ mu Migdaďż˝.
— Niech zejdzie do stu metrďż˝w — powiedziaďż˝ Szymski. Migdaďż˝ podawaďż˝

kolejno: QDM 45 stopni, 44 stopnie,

43 stopnie. Potem nie m�g� ju� ustali� zaniku odbioru; samolot by� blisko,

Szymski s�ysza� rozstrojone silniki wyj�ce nisko nad ziemi�.

— Uwaga — powiedziaďż˝.
Szyby dr�a�y, mog�o si� zdawa�, �e samolot wpadnie na goniometr i

zmiecie go z powierzchni ziemi.

— Motory! — zawoďż˝aďż˝ Szymski. — Dobrze wchodzi nad lotnisko. Juďż˝!
Migda� nadawa� jak automat. Silniki �cich�y w oddali i po chwili SP-GAB

pyta� o dok�adny czas i o sw�j kurs w drodze do Berlina. Zaraz potem zatelefonowano z
portu �e spadochron z poczt� wyl�dowa� i zosta� podj�ty.

— Dobrze — powiedziaďż˝ Szymski i zszedďż˝ na dďż˝. —ďż˝Co jest z Toruniem?
Migda� w�a�nie odbiera� depesze o pogorszaj�cym si� stanie pogody na

wszystkich szlakach krajowych. Bydgoszcz, Toru�, Grudzi�dz, Gdynia by�y zatkane
mg��, w Warszawie pu�ap si�ga� stu metr�w, pada� deszcz ze �niegiem�

M�wi�a Warszawa:
�Przej�� prowadzenie dw�ch samolot�w lec�cych z Torunia i sprowadzi�

background image

je na w�asne lotnisko!�

Szymski wezwaďż˝ drugiego radiotelegrafistďż˝ z biura portu i pracowali we trzech. Cztery

samoloty lecia�y ku nim � r�nych stron. SP-GAB odzywa� si� co kilka minut,
zd��aj�c ku Berlinowi. Zg�asza�y si� stacje r�nych port�w z ��daniem
nas�uchu prowadzonych przez siebie samolot�w i raz po raz trzeba je by�o namierza�,
aby dopom�c w ustaleniu ich pozycji. Wtem angielski G-UNAP b��dz�cy we mgle od
dobrych trzynastu minut zaalarmowaďż˝:

�SOS. Ko�czy si� nam benzyna. Prosimy o fix

33

i skierowanie do najbli�szego

portu lotniczegoďż˝.

Kilka stacji naraz poda�o namiary, Frankfurt pierwszy ustali� punkt ich przeci�cia i

odpowiedziaďż˝:

�G-UNAP, znajdujecie si� nad Szamotu�ami; Polska, 16� 35� i 52� 40�.

Najbli�szy port: Pozna�, kurs: 135 stopni, odleg�o��: trzydzie�ci
kilometr�w�

Anglik s�abo operuj�cy kodem sygnalizacyjnym przeszed� na foni� i

dopytywa� si� wy��cznie o QDM, Migda� podawa� mu kurs i wreszcie po
up�ywie kwadransa silnik turystycznego samolotu zatrajkota� nad goniometrem.

— Motory — powiedziaďż˝ Szymski i pobiegďż˝ na gďż˝rďż˝. Migdaďż˝ podaďż˝ kurs

odej�cia i czeka� na sygna�y, a drugi telegrafista, Bielik, nadal przyjmowa� depesze,
kt�re sypa�y si� bez przerwy, gdy wtem ma�y silnik ucich� i nad pawilonem
zaszumia� p�d maszyny schodz�cej do l�dowania.

Szymski zakl�� g�o�no, obaj radiotelegrafi�ci zerwali si� z miejsc, nie

rozumiej�c, co si� sta�o, z lotniska polecia�a w g�r� czerwona rakieta.

— Anglik lďż˝duje bez zwrotu, wprost od goniometru - mďż˝wiďż˝ Szymski do

telefonu. — Przygotujcie sanitarkďż˝, bo siďż˝ wpakuje w hangary. Co? Juďż˝ siedzi? To ma
diabelne szcz�cie!. Dzi�kuj�, koniec.

Tymczasem SP-COH, pocztowy ze Szczecina, zameldowaďż˝ siďż˝ z bliska i juďż˝

odchodzi� do zwrotu na prost�. Szymski czeka� na jego sygna�y, potem Migda�
podawaďż˝ kolejne zmiany kursu: 50 stopni, 48 stopni, 45 stopni.

Gdzie� w mroku niewidzialna, �lepa maszyna zni�a�a si�, id�c do

l�dowania.

— Jest. blisko — powiedziaďż˝ Bielik. — Nie da siďż˝ juďż˝ wygasiďż˝ sygna��w.
Szymski czeka� z zapartym tchem, wszystkie jego my�li by�y w tej chwili przy

pilocie, niemal widzia� go w kabinie na wprost tablicy przyrz�d�w. Oto siedzi lekko
pochylony, z nogami na peda�ach bocznego steru, ze wzrokiem wlepionym w �yrokompas.
43 stopnie. Utrzymaďż˝ kurs 43 stopnie! Lekkie zboczenie w lewo albo w prawo wystarczy,
aby nast�pi�a, katastrofa. Par� stopni r�nicy kursu to zderzenie z hangarem, z dachem
budynku portowego, ze �cian� baraku. To skr�cenie lotniska o par�set metr�w, to
dobieg ko�cz�cy si� rozbiciem samolotu.

�Motory!�
Motory na pi��dziesi�ciu metrach nad goniometrem, ale jaki jest kierunek

podej�cia? S� �wiat�a pozycyjne!

�Zet-Zet! L�dujcie!�
Jest w tym prostym sygnale rado��, i duma z pokonania trudno�ci, i westchnienie

33

*Fix (ang.) — ustalenie pozycji samolotu.

background image

ulgi: ZZ — ziemia!

Szymski nie mia� czasu na odpr�enie. Z p�nocnego zachodu nadchodzi�y coraz

bli�sze pytania dw�ch samolot�w, kt�rych nie m�g� przyj�� Toru�.
Trzeba by�o kaza� jednemu z nich czeka� w powietrzu, �eby unikn�� zderzenia
we mgle. Szymski wyznacza� im kolejno wysoko�ci podej�cia i miejsce kr��enia,
kiedy odezwaďż˝ siďż˝ Berlin:

�Nie przyjmujemy �adnych samolot�w, nad miastem i nad lotniskami bardzo

g�sta mg�a, strefa oblodzenia od dwustu do dw�ch tysi�cy metr�w. Wasz SP-GAB
wraca, nie mo�emy go prowadzi�, mamy pe�ne r�ce roboty�

Zaraz potem zg�osi� si� SP-GAB. ��czy�ski zawiadamia�, �e ma l�d

na kraw�dziach natarcia skrzyde� i obmarza nadal, �e leci na wysoko�ci sze�ciuset
metr�w przy cz�ciowo tylko zredukowanych obrotach i mimo to wci�� z wolna si�
obni�a. Prosi o prowadzenie�

Szymski nie my�la� ju� o �onie. Jeden z samolot�w przyby�ych znad

Torunia dwa razy podchodzi�, do l�dowania wprost na hangary i dwukrotnie czerwone
rakiety i sygna�y radiowe ostrzega�y go o niebezpiecze�stwie. Dopiero za trzecim
razem uda�o si� kierownikowi ruchu sprowadzi� go na ziemi�, lecz trwa�o to w
sumie prawie p� godziny. Drugi samolot wyl�dowa� wprawdzie od razu dobrze, ale
zanim to nast�pi�o, jego radiotelegrafista musia� usun�� jakie� uszkodzenia w
stacji pok�adowej, co zaj�o mu oko�o czterdziestu minut, i zmusi� pilota do
kr��enia przez ca�y ten czas w pobli�u lotniska. Pasa�erowie spali, nie�wiadomi
napi�cia, w jakim toczy�a si� walka o ich zdrowie i �ycie oraz o ca�o��
maszyny.

Potem przyby� ��czy�ski. Szymski i obaj radiotelegrafi�ci byli ju� wtedy

bardzo zm�czeni prawie nieustannym napi�ciem nerw�w i uwagi w obliczu stale
pogorszaj�cych si� warunk�w atmosferycznych. Mg�a g�stnia�a, skraplaj�c
si� w zimnym powietrzu, graniczne lampy lotniska by�y ledwie widoczne, raz po raz
przes�ania�y je fale zag�szczonych opar�w, ostrzegawcze �wiat�a na maszcie
goniometru gin�y w ob�okach.

Szymski w��czy� reflektory o�wietlaj�ce maszt i pas startowy na lotnisku.

By� tak zdenerwowany i wyczerpany, �e pomyli� si�, poda�: �Motory z Ost�
zamiast �Motory z West�, Bielik nie zauwa�y� pomy�ki i nada�: �M. 0.�,
ale ��czy�ski zorientowa� si� i wykona� prawid�owo zakr�t i odej�cie na
kurs. Podczas podej�cia do l�dowania na prostej pomyli� si� z kolei Migda�: kilka
godzin nas�uchiwania zamieraj�cych ton�w brz�czyka os�abi�o jego
zdolno�� odnajdywania zaniku fali. W rezultacie ��czy�ski podszed� prawie na
r�g lotniska, strzelono mu czerwon� rakiet� i maszyna wyrwana pe�nym gazem
przewali�a si� tu� nad goniometrem, aby natychmiast znikn�� we mgle i
ciemno�ci.

Manewr trzeba by�o powt�rzy�, a obs�uga ziemna mia�a zaledwie trzy minuty,

aby och�on��.

Trzy minuty? Nie! Ju� brz�cza�y kreski i kropki sygna�u wywo�awczego!�
Kto: tam jeszcze? — jďż˝kn�� Szymski.
To by� ��czy�ski. Przeszed� zaraz na foni� i m�wi� spokojnie, w

sw�j zwyk�y spos�b, dziel�c czasem sylaby:

�Przesta�cie si� denerwowa�. To nie wy mo�ecie skr�ci� kark, tylko ja,

razem z za�og� i pasa�erami. To nie wy jeste�cie od pi�ciu godzin w powietrzu i w

background image

tej cholernej mgle, tylko ja. Spokojnie, panie Szymski. To pan Szymski ma s�u�b�,
prawda? Nadawajcie wolno, ja dam sobie radďż˝. Nadawajcie kurs QDMďż˝.

S�owa pada�y z g�o�nika, jakby je wymawia� automat, nie cz�owiek

prowadz�cy na o�lep samolot w czarnej, zape�nionej mg�� przestrzeni.

Szymski zacisn�� szcz�ki. Nie m�g� przecie� powiedzie� temu pilotowi

bez nerw�w, kt�ry po pi�ciogodzinnym wysi�ku jeszcze dodawa� mu odwagi, �e
jest u kresu si�, �e sprowadzi� ju� sze�� samolot�w �w tej cholernej
mgle�, �e obliczy� kilkadziesi�t namiar�w, �e rozmawia� ustawicznie z kilku
innymi goniometrami, �e wszystko to jest chyba r�wnie wyczerpuj�ce jak lot w
najgorszych warunkach atmosferycznych i �e Marta�

Co siďż˝ dzieje z Martďż˝? — pomyďż˝laďż˝ ze ďż˝ciďż˝niďż˝tym sercem.
ďż˝QDM — pytaďż˝ ��czyďż˝ski. — Jaki jest mďż˝j kurs w stosunku do goniometru?

ďż˝

Wszyscy trzej ws�uchali si� w wyciszany sygna�. Tarcza anteny min�a 49 stopni

i ton sygna�u wzmocni� si�.

— Z powrotem — powiedziaďż˝ Szymski.
Ton gasďż˝, na 46 stopniach byďż˝ najcichszy. Migdaďż˝ porozumiaďż˝ siďż˝ spojrzeniem

z Bielikiem, nada�: �QDM 46 stopni�.

— Nie zd��y poprawiďż˝ — powiedziaďż˝.
Po up�ywie trzydziestu sekund namierzyli go znowu: 45 stopni.
— Jeszcze dwie minuty — powiedziaďż˝ Bielik. Gďż˝oďż˝nik buczaďż˝ kreski raz ciszej,

raz gďż˝oďż˝niej. ďż˝45 stopniďż˝ 44 stopnie�� — nadawaďż˝ Migdaďż˝. Potem nie
mo�na ju� by�o wygasi� sygna��w: samolot zbli�a� si�.

Us�yszeli jego silniki wyj�ce niemal na pe�nych obrotach. Jednocze�nie

zadzwoni� telefon. Szymski machinalnie uj�� s�uchawk�.

— Tu goniometr, kierownik ruchu. Tymczasem przez gďż˝oďż˝nik odezwaďż˝ siďż˝

��czy�ski: �Widz� wasze �wiat�a na lotnisku. B�d� l�dowa��.
Jednocze�nie w s�uchawce zachrypia� szorstki g�os lekarza z kliniki ginekologicznej:

— ďż˝ona niepokoi siďż˝ o pana. Miaďż˝ pan przecieďż˝ telefonowaďż˝! No, ma pan syna,

wszystko posz�o dobrze, bez trudno�ci.

Nad pawilonem goniometru przemkn�� ze �wistem niewyra�ny kszta�t

samolotu, b�ysn�y jego �wiat�a pozycyjne: zielone, bia�e i czerwone.

— Halo! — chrypiaďż˝ lekarz, nie mogďż˝c doczekaďż˝ siďż˝ odpowiedzi.
— Zet-zet — odpowiedziaďż˝ Szymski. — Zet-zet, doktorze! Niech pan ucaďż˝uje ode

mnie Martďż˝ — zwrďż˝ciďż˝ siďż˝ do zdumionego tym poleceniem Migdaďż˝a.

Na �rodku lotniska toczy� si� w dobiegu samolot od �ba do ogona pokryty

warstewkďż˝ lodu.

Krak�w 1933

background image

Kaprys �jedwabnego przyjaciela�

— Uczeďż˝ jest stworzeniem zupeďż˝nie nieobliczalnym — powiedziaďż˝ Gaertner. —

Nie maj�c drugiego steru nie powierzy�bym swoich gnat�w �adnemu z nich, nawet
�adnemu z naszych absolwent�w, p�ki nie polataj� cho�by przez rok w pu�ku.

— Ja teďż˝ nie — odezwaďż˝ siďż˝ ktoďż˝ za mnďż˝.
Wszyscy si� roze�miali, wi�c obejrza�em si�, �eby zobaczy�, kto siedzi za

moim le�akiem, i ujrza�em poczciw�, zarumienion� twarz chor��ego Buczka,
kt�ry z w�a�ciwym sobie grymasem zdziwienia pociera� l�ni�c�, doskonale
kulist� �ysin�. Nie by�o w tym nic tak dalece zabawnego; zw�aszcza je�li si�
we�mie pod uwag�, �e wszyscy znali�my Buczka od wielu lat i zd��yli�my
siďż˝ przyzwyczaiďż˝ do jego zdziwionej miny.

— Z czego siďż˝ ďż˝miejecie? — zapytaďż˝em.
Odpowiadali mi na wy�cigi, przerywaj�c sobie wzajemnie: jak to, wi�c nie znam tej

historii? Czy�bym nie s�ysza� o przygodzie Buczka, kt�r� prze�y� jeszcze
wtedy, gdy nie by� �ysy? I nie wiem nic o jego popisach podczas ostatnich lot�w przed
laszowaniem uczni�w?

Z chaosu nieco sprzecznych relacji, wykrzyknik�w i retorycznych pyta� uda�o mi

si� odtworzy� nast�puj�ce zdarzenie.

W ostatnich latach pierwszej wojny �wiatowej Buczek by� instruktorem w austriackiej

szkole pilot�w. By� wtedy naturalnie du�o m�odszy ni� teraz i lubi�
popisywa� si� swoj� fantazj� wobec uczni�w; mia� sw�j �fason�. Do
ulubionych jego ekstrawagancji nale�a�o wyjmowanie w powietrzu dr��ka sterowego
i wyrzucanie go na lotnisko podczas ostatniego lotu z uczniem, kt�ry po tym locie mia�
si� laszowa�. Taki b�d� co b�d� ryzykowny gest mia� by� dowodem
pe�nego zaufania do umiej�tno�ci ucznia i rzeczywi�cie robi� du�e wra�enie.
Buczek chodzi� w glorii i pyszni� si� swoim �fasonem�, p�ki nie sp�atano mu
pami�tnego figla. Oto gdy pewnego razu mia� wypu�ci� na samodzielny lot
jakiegoďż˝ podporucznika i w czasie ostatniego lotu instruktorskiego swoim zwyczajem
wyj�� z gniazda dr��ek sterowy, pokaza� go uczniowi i wyrzuci� za burt�,
podporucznik, niewiele my�l�c, uczyni� ze swoim dr��kiem to samo!

Buczkowi w�osy stan�y d�ba. Oczekiwa�, �e lada chwila maszyna zwali si�

na ziemi� i nic na to nie m�g� poradzi�. Prze�y� kilka minut pot�nego strachu,
p�ki nie zauwa�y�, �e po gwa�townych przechy�ach samolot nie tylko
odzyska� r�wnowag�, ale nawet prawid�owo zawr�ci� i idzie do l�dowania.
Dopiero wtedy domy�li� si�, �e podporucznik wyrzuci� inny dr��ek, kt�ry
w tym celu umy�lnie zabra� do kabiny. Oczywi�cie, wszystko sko�czy�o si�
pomy�lnie, ale Buczek utrzymuje, �e od tego czasu zacz�� �ysie� i �e obecny

background image

zerowy stan uw�osienia zawdzi�cza w�a�nie owej przygodzie.

— Tak jest, panie kapitanie — oďż˝wiadczyďż˝, kiedy zapytaďż˝em go, czy

rzeczywiďż˝cie wtedy zacz�� ďż˝ysieďż˝. — No i od tego czasu nie latam z nikim bez
drugiego steru.

— Maszyna z przelotu — powiedziaďż˝ w tej chwili Skimina patrzďż˝c pod sďż˝oďż˝ce

przymru�onymi oczyma.

Istotnie z po�udniowego zachodu wiatr ni�s� daleki pomruk silnika: wraca� jeden

z dw�ch uczni�w, na kt�rych czekali�my przed hangarem, wyci�gni�ci na
le�akach.

— To bďż˝dzie twďż˝jďż˝ jakďż˝e on siďż˝ nazywaďż˝? Skibniewski — powiedziaďż˝

Skimina do Gaertnera.

— Skďż˝d wiesz? — zapytaďż˝ Gaertner, unoszďż˝c siďż˝ do poďż˝owy i na prďż˝no

wypatruj�c dalekiej maszyny na horyzoncie.

— Widzďż˝

:

f

— odrzekďż˝ tamten. — To jest twďż˝j samolot. Siďż˝demka.

Gaertner spojrzaďż˝ na mnie porozumiewawczo.
— Widzi — powiedziaďż˝, rozkďż˝adajďż˝c bezradnie dďż˝onie i opadďż˝ z powrotem na

leďż˝ak. — Maszyna jest o dziesi�� kilometrďż˝w od lotniska, a on widzi! Jeďż˝eli jeszcze
powiesz, �e widzisz jak Skibniewski mruga do ciebie lewym okiem, b�d� strzela�.

— Mruga — powiedziaďż˝ Skimina, ale Gaertner byďż˝ za leniwy, ďż˝eby go bodaj

kopn��. Zwr�ci� si� natomiast do mnie, aby podj�� w�tek poprzedniej
rozmowy.

— Powiadacie: bez drugiego steruďż˝ — zacz��. — Zdarza siďż˝ gorzej.
— Jak to, gorzej? — zapytaďż˝em.
— No tak, gorzej. Znaďż˝eďż˝ przecieďż˝ Berskiego? Nie sďż˝yszaďż˝eďż˝ o tej jego

historii ze spadochronem?

Okaza�o si�, �e i o tej historii tak�e nie s�ysza�em, cho� naturalnie

zna�em Berskiego.

— Nie ulega kwestii, ďż˝e to byďż˝a jego wina — mďż˝wiďż˝ Gaertner, spoglďż˝dajďż˝c

raz po raz na zbliďż˝ajďż˝cy siďż˝ samolot. — Gdyby przed startem dociďż˝gn�� jak
nale�y pasy w kabinie, nic takiego by si� nie sta�o. Ba, ale gdybym by� na jego
miejscu, zapewne tak�e nie sprawdzi�bym, czy pasy nie maja, luzu. Kto z nas ma do tego
g�ow� i wolny czas?

Umilk�, bo wracaj�cy samolot by� ju� blisko i ryk silnika wype�nia� przez

chwil� otwarty hangar, og�uszaj�c nas zupe�nie. Potem skrzyd�a pochyli�y si�
w niskim zakr�cie, b�ysn�y odbiciem s�o�ca i powr�ci�y do poziomu.
Spojrzeli�my w g�r�. Na kad�ubie czernia�a cyfra 7.

— No? — powiedziaďż˝ triumfujďż˝co Skimina.

— Podchor��y Hammer nie byďż˝ asem wďż˝rďż˝d uczniďż˝w Berskiego —

m�wi� dalej Gaertner, odebrawszy meldunek od Skibniewskiego, kt�ry na jego pytanie
o�wiadczy� stanowczo (cho� z nie daj�cym si� ukry� zdumieniem), �e nie
mrugaďż˝ lewym okiem w czasie lotu. — Nie byďż˝ asem, ale nie byďż˝ teďż˝ zdecydowanym
pata�achem. Taki, wiecie, jest najgorszy: niby lata wystarczaj�co dobrze na swoje
potrzeby, ale jak si� znajdzie w niebezpiecze�stwie, traci g�ow�. Na jego
korzy�� przemawia�o to, �e zdawa� sobie spraw� z w�asnej

background image

niedoskona�o�ci i usi�owa� zapanowa� nad nerwami, ilekro� mia� po temu
okazj�. Berski by� jego idea�em. Nie tylko jego zreszt�: wszyscy uczniowie patrzyli
przecie� na Berskiego, otwieraj�c g�by z podziwu. By� dla nich �skrzydlatym
rycerzem�, uosobieniem odwagi, zimnej krwi i �pogardy �mierci�, jednym z tych
bohater�w, o kt�rych naczytali si� w powie�ciach dla m�odzie�y, zanim
wst�pili do lotnictwa. Trzeba przyzna�, �e umia� utrzyma� si� w tej roli.
Niewiele gada�, nie prawi� im mora��w i wystrzega� si� patosu, za to
korzysta� z ka�dej okazji, �eby dowie��, i� ma �stalowe nerwy�. Je�eli na
przyk�ad zdarzy�o si�, �e kto� si� grobn�� w szkole przy �wiczeniach
akrobacji — a to przecieďż˝ zdarza siďż˝ od czasu do czasu — Berski natychmiast braďż˝
maszyn� i zaczyna� robi� swoje immergluecki poni�ej stu metr�w, chowaj�c
si� za drzewami i cha�upami. Nie robi� tego nad lotniskiem, bo po pierwsze nie
chcia� siedzie� na odwachu za takie numery, po wt�re za� wszyscy wiedzieliby, �e
zgrywa si� przed uczniami. Odlatywa� wi�c nieznacznie i na poz�r wcale nie
ostentacyjnie do�� daleko. Do�� daleko, �eby znikn�� z oczu szefa pilota�u,
ale nie tak daleko, �eby go nie dostrzegli uczniowie. C�, ka�dy ma jakie� s�abostki.
Lata� w psi� pogod�, wraca� na lotnisko w nocy, podczas mg�y, kiedy si� go
najmniej mo�na by�o spodziewa�. Nie przechwala� si�, przeciwnie: je�li
ktokolwiek w jego obecno�ci zrobi� uwag� o niebezpiecze�stwie, na kt�re si�
nara�a, wzrusza� ramionami i m�wi�: �Gadanie! Ty na moim miejscu te� by�
przecie polecia��. I c�, taka ju� jest ludzka natura, �e nawet najbardziej dbaj�cy o
swoj� sk�r� przyznawali mu p�g�bkiem s�uszno��. Lubili go, podnosi�
ich warto�� w ich w�asnych oczach swoj� brawur�, nie ��daj�c nic w
zamian. Cďż˝ dopiero uczniowieďż˝

Naturalnie ch�� wzbudzania podziwu w�r�d uczni�w i koleg�w nie by�a

jedynym powodem, dla kt�rego Berski zdobywa� si� na tak wysok� klas� latania.
Niew�tpliwie sam znajdowa� zadowolenie w pokonywaniu trudno�ci, w walce, kt�ra
dostarcza�a mu silnych wra�e� potrzebnych niekt�rym do osi�gni�cia
�wiadomo�ci, �e istotnie �yj�. Ale mo�e w�a�nie dlatego nigdy nie
mog�em bez zastrze�e� uwierzy� w t� jego flegm� i absolutny spok�j, z jakim
zdawa� si� przyjmowa� zdarzenia i wypadki wywo�uj�ce blado�� na twarzach
innych widz�w i uczestnik�w. Nie mog�em uwierzy�, �e ocieranie si� o
�mier� czy katastrof� nic go nie kosztuje, �e wyraz jego twarzy jest naprawd�
odbiciem wewn�trznego, zawsze niezmiennego spokoju. Ta m�ska twarz zdawa�a mi
si� mask�, pod kt�r� Berski ukrywa� prawdziwe, bardziej ludzkie oblicze, zdolne
do uczu� l�ku czy niepokoju, mniej opanowane i mniej pos�gowe. Mawia�, �e
piloci gin� przez g�upstwa, ale �e jest na to spos�b. Mianowicie nie nale�y
pope�nia� g�upstw, bo w lotnictwie ka�dy drobiazg jest wa�ny i trzeba go bra� w
rachub�. Wtedy nie bywa si� zaskoczonym. Reszta zale�y od umiej�tno�ci latania i
od zimnej krwi. Mo�ecie sobie wyobrazi�, �e ta wypowied� stanowi�a ewangeli�
uczni�w Berskiego. Powtarzali jego s�owa w czasie urlop�w mamom, ciociom i
g��wnie kuzynkom, ilekro� by�a mowa o lataniu. No, a mowa o lataniu bywa�a
cz�sto. Pami�tam, kiedy sam by�em podchor��ym� Ale to zupe�nie inna
historiaďż˝

— Wiďż˝c chodziďż˝o o tego Hammera — mďż˝wiďż˝ Gaertner po chwil! dalej,

zapaliwszy papierosa, podczas gdy inni zdawali si� drzema� w le�akach, zmo�eni
dogasajďż˝cym upaďż˝em letniego popoďż˝udnia. — Berski miaďż˝ z nim polecieďż˝ na
du�y tr�jk�t nawigacyjny, gdzie� w stron� Skar�yska i Ostrowca. Przed samym

background image

startem, siedz�c ju� w maszynie, przypomnia� sobie, �e Hammer poprzedniego dnia
nie m�g� sobie da� rady z wprowadzeniem samolotu w odwr�cony korkoci�g.
Postanowi� wi�c raz jeszcze pokaza� mu, jak si� taki korkoci�g robi. Spieszy�
si�, bo by�o p�no, i dlatego powiedzia� do Hammera, �e wykr�c� korkoci�g
po drodze, �eby nie traci� czasu na nabieranie wysoko�ci nad lotniskiem.

Opowiada� mi o tym wszystkim dopiero w par� miesi�cy p�niej, w wyj�tkowej

chwili szczero�ci i rozmowno�ci po kilku g��bszych. Nie chc� przez to
powiedzie�, �e by� zalany, ale w ka�dym razie te cztery kolejki rozwi�za�y mu
troch� j�zyk. Okaza�em wiele taktu, nie wspominaj�c nigdy przy nim o tej rozmowie.
Z pewno�ci� nie darowa�by mi tego�

Wi�c nad Ostrowcem czy te� nad Skar�yskiem (ju� nie pami�tam) Berski z

Hammerem mieli ponad tysi�c metr�w. W dole r�wnolegle do toru kolejowego i szosy
p�yn�a rzeczka, omijaj�c miasto uj�te od p�nocy podkow� las�w. Za
rzeczk�, dalej na po�udnie wida� by�o na horyzoncie g�ry. Berski wszystko to
pokaza� Hammerowi, �eby si� ch�opak zorientowa� dok�adnie w kierunku lotu i
�eby wiedzia�, w kt�r� stron� wyjd� z korkoci�gu. Potem kaza� mu
odwr�ci� samolot, wytraci� pr�dko�� i skrzy�owa� stery. Tym razem
uczniowi posz�o wszystko jak najlepiej. Maszyna zawin�a do g�ry i w ty� po niebie,
pokaza�a ob�okom rozkraczone podwozie i pos�uszna sterom leg�a na plecach.
Berski nie zd��y� jeszcze powiedzie� w tub� awiofonu: �Dobrze�, gdy
podchor��y ju� skrzy�owa� stery.

Wtedy zasz�o to, czego Berski nie przewidzia�: przy pierwszej zwitce odsadzi�o go

od siedzenia i rzuci�o na zbyt lu�ne pasy. Poczu�, �e zwisa na nich o kilkana�cie
centymetr�w od poduszki nie dostaj�c pok�adu nogami i �e nie zdo�a�by
si�gn�� r�k� do dr��ka sterowego. Jednocze�nie, wskutek szarpni�cia
uprz�y spadochronu o klamry pas�w, wysun�a si� zawleczka i spadochron
zacz�� wy�azi� spod Berskiego jak bia�y b�bel pe�en wiatru. Tymczasem
maszyna rozkr�ci�a si� ju� na dobre. Wiecie, jak to jest po kilku zwojach
odwr�conego korkoci�gu: krew wali do g�owy, w uszach boli, oczy wy�a��
troch� przed nos, a �o��dek czuje si� w gardle. Berski przesta� widzie�
szos�, tor kolejowy i rzek�, miasto rozproszy�o mu si� na wszystkie strony, las
wyr�s� dooko�a, a g�ry p�dzi�y po horyzoncie. Wszystko to razem kr�ci�o
si� jak w beczce �miechu na �wi�tecznym jarmarku, tylko nie mia� si� kto
�mia�, bo ucze� troch� zg�upia�, a instruktor walczy� z awiofonem, kt�ry
usi�owa� pot�uc przyrz�dy na tablicy rozdzielczej. M�wi� mi, �e wtedy, w
pierwszym samozachowawczym odruchu chwyci�by dr��ek sterowy, gdyby go
m�g� dosi�gn��. Ale nie m�g�. �Na szcz�cie, bo zepsu�by sobie
reputacjďż˝ — jak siďż˝ wyraziďż˝. ďż˝Chyba wobec siebie samego?ďż˝ — zapytaďż˝em.
ďż˝A tak — powiada — wobec samego siebieďż˝. No i co wy na to?

Nikt z nas nie odpowiedzia�. W�tpi�, czy komukolwiek chcia�o si�

my�le�, a c� dopiero wdawa� si� w dyskusj�. Tote� Gaertner po chwili
ci�gn�� dalej:

— Wiďż˝c, jak mďż˝wiďż˝em, Berski nie mďż˝gďż˝ dosiďż˝gn�� rďż˝kďż˝

dr��ka. Z�apa� natomiast tub� awiofonu i zdobywaj�c si� na spokojny ton
powiedzia� do Hammera: �Dobrze, wystarczy, prosz� teraz wyprowadzi�, tylko
�agodnie�. Powiedzia� jakby nigdy nic, ale mo�ecie sobie wyobrazi�, ile go ten
�spok�j� kosztowa�. Wiry i ssanie w kabinie by�y tak silne, �e wy�a��cy
z pokrowca spadochron kipia� jak wrz�ce mleko. Pokrowiec z reszt� czaszy
przesun�� si� Berskiemu pomi�dzy kolana, gro��c ca�kowitym otwarciem

background image

si� wy�og�w, a pilocik

34

szamota� si� na zewn�trz jak w�ciek�y psiak na

uwi�zi. Berski trzyma� kurczowo jego linki, usi�uj�c przy tym wgnie�� z
powrotem do kabiny kipi�ce b�ble jedwabiu. Drug� r�k� trzyma� tub�
awiofonu. Pami�tajcie, �e wszystko to robi� wisz�c g�ow� w d� na pasach
barkowych, wyrzucany z samolotu si�� od�rodkow�, kt�ra ustawicznie
wzrasta�a. W dodatku, jak powiedzia�em, Hammer troch� zbarania� i nie
wyr�wnywa� ster�w. Mo�e zakr�ci�o mu si� w g�owie po tylu zwojach, a
mo�e po prostu �przymarz�� do ster�w ze strachu, do�� �e Berski musia�
mu dyktowa�, jak ma kolejno ustawi� dr��ek i orczyk.

Gdy wreszcie maszyna wyprysn�a do normalnego po�o�enia trzysta metr�w nad

ziemi�, w kabinie instruktorskiej by�o pe�no jedwabiu, a linki spadochronowe
pe�zaj�ce po pok�adzie jak w�e pl�ta�y si� w sterze Berskiego. Wtedy Berski,
w obawie, �e ster zostanie unieruchomiony, wyj�� dr��ek z nasady i wyrzuci� go
za burt�, podobnie jak to niegdy� czyni� Buczek. Co prawda okoliczno�ci by�y
zgo�a inne i pomimo wyprowadzenia samolotu z korkoci�gu nie o wiele si�
poprawi�y, bo spadochron nadal wy�azi� z pokrowca. Kto tego nie widzia�, nie zdaje
sobie sprawy, ile miejsca zajmuje �jedwabny przyjaciel�, jak go kto� poetycznie
nazwa�, w�wczas gdy przyjdzie mu fantazja otworzy� si� tak nie w por�. Berski
trzyma� go r�kami i nogami, on za�, jak to spadochron, nadyma� si� wiatrem.
By�o go coraz wi�cej: jedwab r�s� jak dobre wielkanocne ciasto, wylewa� si�
przez burty, w�azi� Berskiemu na g�ow�, wymyka� mu si� spod �okci,
wy�lizgiwa� si� pod pachami, przep�ywa� mi�dzy stopami, usi�uj�c
wle�� do ogona samolotu, pieni� si�, wybucha�, falowa�, si�ga� Berskiemu
do szyi, zatapia� go jak wezbrany strumie� i kot�owa� si� W ciasnej kabinie,
szukaj�c uj�cia na swobod�, na wiatr, kt�ry go porywa� i nadyma�. Na domiar
z�ego nie mo�na by�o w �aden spos�b z�owi� i wci�gn�� do
wewn�trz pilocika, kt�ry ta�czy� teraz w pobli�u ogona i grozi� wpl�taniem
si� w stery, gdyby Berski cho� na chwil� rozlu�ni� chwyt zdr�twia�ych
palc�w.

Kaďż˝dy inny pilot zawrďż˝ciďż˝by, naturalnie, na lotnisko. Ale Berski byďż˝ uparty i —

co najwaďż˝niejsze — uwaďż˝aďż˝by niewykonanie zadania za osobistďż˝ kompromitacjďż˝.
Poza tym przypuszcza�, �e Hammer zdziwi�by si� otrzymawszy rozkaz powrotnego
lotu przed czasem i odwr�ci�by g�ow�, �eby spojrze� na instruktora. Wtedy po
pierwsze zobaczy�by, co si� dzieje, i baraniej�c do reszty m�g�by rozbi�
maszyn� z samego wra�enia, po wt�re za� zobaczy�by Berskiego w sytuacji
b�d� co b�d� groteskowej. I my�l�, �e ten drugi wzgl�d najwi�cej
zawa�y� na decyzji instruktora: Berski za nic w �wiecie nie chcia� do czego�
podobnego dopu�ci�.

Polecieli wi�c dalej robi� �w tr�jk�t. Ucze� troch� zdenerwowany (jak

siďż˝ Berskiemu zdawaďż˝o) po przydďż˝ugim korkociďż˝gu, instruktor zaďż˝ — starajďż˝c
si� panowa� nad w�asnym g�osem i nad spadochronem, aby Hammer niczego si�
nie domy�li�. Musieli lecie� jeszcze czterdzie�ci minut i te minuty to by�a nie lada
pr�ba dla Berskiego. Musia� porozumiewa� si� z uczniem swoim zwyk�ym
g�osem, musia� ocenia� orientacj� Hammera i robi� uwagi, a wreszcie musia�
nieustannie broni� si� przed bia�� powodzi� jedwabiu, kt�ry wrza� od wiatru
w otwartej kabinie. I — pomyďż˝lcie tylko — nie miaďż˝ drugiego steru, byďż˝ zdany
wy��cznie na sw�j spok�j, kt�rego musia� udziela� uczniowi.

34

*Pilocik — maďż˝y spadochronik pomocniczy-wyzwalajďż˝cy siďż˝ natychmiast po zerwaniu bezpiecznika;

s�u�y do szybkiego rozwini�ta w�a�ciwego spadochronu po skoku.

background image

Gaertner zgni�t� niedopa�ek papierosa i zdepta� go sumiennie w trawie.
— Leci nastďż˝pny — powiedziaďż˝, patrzďż˝c ponad naszymi gďż˝owami.
Spojrzeli�my wszyscy w tym kierunku. Samolot iskrzy� si� w s�o�cu i szed�

ju� w d� z du�ej wysoko�ci, zadzieraj�c z fantazj� ogon.

— To bďż˝dzie Wilkosz — powiedziaďż˝ Skimina. — Zawsze tak dusi maszynďż˝ na

gazie.

Tym razem Gaertner potakuj�co skin�� g�ow�.
— Jak siďż˝ skoďż˝czyďż˝o z Berskim? — zapytaďż˝em..
— Jak zwykle — odrzekďż˝. — Chociaďż˝, no, moďż˝e nie tak caďż˝kiem po prostu.

Wyl�dowali nie bardzo g�adko, ale mo�liwie, przyko�owali pod hangar i wtedy
Hammer zapyta� Berskiego, dlaczego od razu nie zawr�cili znad Ostrowca ku lotnisku.
Berskiemu �oko zbiela�o�. �Dlaczego mieliby�my zawraca�?� �No, bo ten
spadochron�� �Jak to, podchor��y widzia�, co si� sta�o z moim
spadochronem?� Okaza�o si�, �e widzia�! W przedniej kabinie jest lusterko, o
czym Berski zupe�nie zapomnia�. By� to dla niego nieomal cios: ucze� widzia��
No, ale mia� szcz�cie, bo gdyby wiedzia�, �e tamten wie, czy zdoby�by si� na
tyle spokoju?

Nie chcia�o mi si� nad tym zastanawia�, nie mia�em zreszt� czasu, bo Gaertner

m�wi� dalej:

— Wyobraďż˝ sobie, ďż˝e ten Hammer dostaďż˝ zaraz potem ataku nerwowego pďż˝aczu i

o�wiadczy�, �e nigdy wi�cej nie wsi�dzie do samolotu. Dopiero na ziemi
ogarn�a go panika. W powietrzu trzyma� go spok�j Berskiego.

— Wilkosz lďż˝duje — powiedziaďż˝ Skimina.

Krak�w 1933

background image

Kwiaty

— Owoce — Warzywa

By� niezno�ny upa�. Le�eli�my na p��ciennych le�akach przed

hangarami w oczekiwaniu na swoj� kolej lotu i gaw�dzili�my leniwie popijaj�c
oran�ad�, kt�ra sta�a w beczu�ce-z lodem w cieniu. Nikomu nie chcia�o si�
rusza� i kiedy podporucznik Grzybie� przyni�s� swoje klisze, nikt z nas nie kwapi�
si� je obejrze�. Nale�a�o to zreszt� do kapitana Swierczy�skiego i jemu
w�a�nie Grzybie� pokaza� zdj�cia.

— Dobre — powiedziaďż˝ nasz dowďż˝dca. — Wyjďż˝tkowo dobre.
Taka pochwa�a musia�a nas zaintrygowa�, bo Swierczy�ski by� bardzo

wymagaj�cy.

W danym wypadku chodzi�o o mo�liwie bliskie i ostre-sfotografowanie kolumny

strzelc�w podhala�skich, kt�ra maszerowa�a gdzie� w g�rach, ko�o Morskiego
Oka. Klisza rzeczywi�cie by�a znakomita i �wiadczy�a chwalebnie. Zar�wno o
pewno�ci d�oni pilota, kt�ry musia� przelecie� nisko nad pe�nym wir�w
powietrznych terenem, jak o zdolno�ciach obserwatora, kt�ry wykona� ostre zdj�cie
w niezwykle trudnych warunkach.

Ogl�dali�my klisz� podaj�c j� sobie z r�k do r�k. Ostatni otrzyma� j�

Zbyszek Gli�ski, najstarszy z obserwator�w eskadry.

— Tak, to bardzo dobra robota — przyznaďż˝. — Ale ja mam coďż˝ jeszcze bardziej

niezwyk�ego.

Otworzy� teczk� i wygrzebawszy spomi�dzy map odbitk�, poda� j� do

obejrzenia Grzybieniowi. Zaciekawieni, skupili�my si� za nim, zagl�daj�c mu przez
ramiďż˝.

Fotografia przedstawia�a cz�� jakiego� budynku z otworem okiennym bez ram i

szyb, w kt�rym wida� by�o wyra�nie, jak na artystycznym zdj�ciu, posta�
pi�knej dziewczyny.

Zaprotestowaliďż˝my wszyscy naraz. Moďż˝na blagowaďż˝ — kaďż˝demu siďż˝ to

zdarza — ale nie do tego stopnia!

— Chcesz nam wmďż˝wiďż˝, ďż˝e to jest zdjďż˝cie wykonane z samolotu?
Zbyszek bynajmniej siďż˝ nie zmieszaďż˝.
— To jest fragment ruin zamku w Ojcowie — powiedziaďż˝ spokojnie. — Kaďż˝dy

mo�e sprawdzi�: pod oknem wida� herb rze�biony w kamieniu. Poza tym, wiecie
chyba, jak po�o�one s� te ruiny? Inaczej ni� z samolotu nie da si� wykona�
takiego zdj�cia.

Zamilkli�my. Ka�dy, kto zna� si� cho� troch� na fotografii lotniczej, i

ka�dy, kto widzia� zamek w Ojcowie, musia� przyzna� Zbyszkowi racj�.

background image

— A kto jest ta piďż˝kno��? — zapytaďż˝em uderzony urodďż˝ dziewczyny w oknie.
— Ta piďż˝kno�� — spojrzaďż˝ po nas przelotnie i zatrzymaďż˝ wzrok na mnie.
— Maszyna dla pana porucznika — zameldowaďż˝ ktďż˝ryďż˝ z mechanikďż˝w,

zwracaj�c si� do niego.

— Dobrze, dziďż˝kujďż˝ — powiedziaďż˝ Gliďż˝ski. — Opowiem ci to pďż˝niej. Akurat

dla ciebie historia — dodaďż˝ z uďż˝miechem, wkďż˝adajďż˝c kominiarkďż˝ i okulary.

Odszed�, zostawiaj�c mi fotografi�.
O zmierzchu, po sko�czonych zaj�ciach, postanowili�my p�j�� do miasta

pieszo. Zrobi�o si� ch�odniej i przyjemnie by�o i�� mi�dzy polami,
wdychaj�c zapach zbo�a. Zbyszek nie zapomnia� o przyrzeczeniu.

— Wďż˝aďż˝ciwie nie ma nic nadzwyczajnego w tym zdarzeniu — zacz��. —

Nadzwyczajne bywajďż˝ uczucia, nie fakty. Fakty powstajďż˝ jedne z drugich, jako skutki z
przyczyn. Uczucia natomiast — uczucia wymykajďż˝ siďż˝ logice. Tak jest wďż˝aďż˝nie i w
tym wypadku.

Przystan�li�my, �eby zapali�, po czym m�wi� dalej.
- Zna�e� Kosi�skiego, naturalnie? Tak, tego Kosi�skiego, my�liwca. Dwa lata

temu, w maju lecia�em z nim razem samolotem pasa�erskim z Warszawy do Krakowa.
Pr�cz nas dw�ch, w kabinie siedzia�o jakie� starsze ma��e�stwo i m�oda
panna. Ma��e�stwo nie by�o interesuj�ce. Za to dziewczyna! � Wyobra� sobie
blondynk� z w�osami jak dojrza�a pszenica, o oczach niemal granatowych, w ciemnej
oprawie rz�s, co do kt�rych nie mog�o by� dw�ch zda�, �e s� nie malowane.
Usta� Zreszt�, co tu gada�! By�a przy tym zbudowana jak bogini, ubrana jak
pary�anka i nie by�o tam �adnego �ale�.

Lecieli�my podczas nieprzyjemnej pogody. Nie �eby by�a mg�a, wichura albo

ulewa. Przeciwnie, �wieci�o s�o�ce i jak na maj panowa� niemal upa�. Ale
samolot przenikaj�cy przez gor�ce inwersje i ch�odne depresje podrygiwa�
narowi�cie, przepada� tak, �e siedzenia ucieka�y spod nas, skaka� w g�r� jak
po�askotany po brzuchu, szasta� si� tu i tam i wyprawia� niebywa�e harce.
Ma��e�stwo chorowa�o regularnie, zu�ywaj�c mn�stwo papierowych torebek.
Ja trzyma�em si� dobrze, dziewczyna, do kt�rej bezskutecznie robi�em interesuj�ce
miny, zdawa�a si� nie odczuwa� �adnych niemi�ych sensacji, Bronek natomiast
wygl�da� nieszczeg�lnie. Sam jeste� pilotem i musia�e� chyba zauwa�y�
jak to jest, kiedy cz�owiekiem rzuca w maszynie prowadzonej przez kogo innego. Taki
�wietny my�liwiec, jakim by� Kosi�ski, cz�owiek, kt�ry m�g� godzinami
kr�ci� akrobacje bez zawrotu g�owy, teraz czu� si� jak w�r piachu zdany na
�ask� chybot�w maszyny. Widzia�em, �e mu kiszki podchodz� do gard�a i
zdawa�em sobie spraw�, ile go to kosztowa�o, �eby nie p�j�� za
przyk�adem ma��e�skiej pary. Zielenia� jak wiosenna ozimina, a dziewczyna
miaďż˝a z poczďż˝tku minďż˝ obojďż˝tnďż˝ i dopiero pďż˝niej — kaďż˝da kobieta jest w
gruncie rzeczy siostrďż˝ miďż˝osierdzia — zaczďż˝a mu wspďż˝czuďż˝. Nie wiedziaďż˝a, ďż˝e
jeste�my lotnikami, bo obaj byli�my po cywilnemu. Przypuszcza�a zapewne, �e
Bronek leci po raz pierwszy w �yciu i o ile nie dzia�a�y na ni� moje zab�jcze
spojrzenia, o tyle podzia�a�o cierpienie bli�niego. Zmusi�a go, �eby si�
przesiad� na jej miejsce, uchyli�a szyb� i pociesza�a go, �e je�eli cz�ciej
b�dzie �je�dzi� samolotem�, to si� przyzwyczai. �Nie je�dzi�, tylko
lata�� — oďż˝mieliďż˝ siďż˝ wtrďż˝ciďż˝. ďż˝Nie o to chodzi, jak siďż˝ mďż˝wi, tylko jak
siďż˝ to znosiďż˝ — obciďż˝a mnie krďż˝tko.

background image

Zazdro�ci�em Bronkowi, cho� budzi� raczej politowanie. On za� by� z�y

jak pieprz: na sw�j �o��dek, na mnie i na ni�. Z pewno�ci� sytuacja nie
nastraja�a go �amoroso�.

W Krakowie pomog�em mu wysi��� i odprowadzi�em go do domu. I ja

by�em ju� wtedy z�y na niego: pod koniec lotu dziewczyna sta�a si� dla mnie
ďż˝askawsza; pomyďż˝laďż˝em, ďż˝e odwiozďż˝ jďż˝ do miasta, a pďż˝niej — sam
rozumiesz — mďż˝gďż˝ to byďż˝ obiecujďż˝cy poczďż˝tek. Tymczasem ten wszystko
popsu�: zbiera�o mu si� na md�o�ci, a na dziewczyn� patrzy� jak na polano.

Dopiero nazajutrz zrobi� si� liryczny i rozmarzony, tylko o niej m�wi� i

wzdycha�. Powiedzia�em mu, co o nim my�l�, a potem postanowili�my j�
odnale��.

�atwiej jednak by�o postanowi� ni� dopi�� celu. Na pr�no

rozgl�dali�my si� po ulicach i po kawiarniach, daremnie wypytywali�my znajomych i
znajome, nie dowiedzieli�my si� te� niczego ani w biurze Lotu, ani w og�le nigdzie.
Kosi�ski by� niepocieszony: �Skompromitowa�em si�, o�mieszy�em si� w
jej oczach, przepuďż˝ciďż˝em takďż˝ okazjďż˝ — biadaďż˝, jakby miaďż˝ umowďż˝ z losem,
�e ona si� w nim zakocha bez pami�ci. Wzi�o go. Wzi�o i mnie, co prawda:
szukali�my jej ze trzy tygodnie.

Tymczasem �ycie w pu�ku bieg�o swoim torem, a je�li chodzi o mnie, ten tor

zawadzi� o Ojc�w. Trzeba by�o wykona� zdj�cia ruin zamku do jakiego� albumu
zabytk�w, i to w sierpniu, w�a�nie wtedy, kiedy zbli�a si� czas manewr�w,
szko�y ognia i tak dalej. W dodatku dow�dca wyznaczy� mnie na prelegenta Ligi
Obrony Przeciwlotniczej, wi�c mo�esz sobie wyobrazi�, jak kl��em.
Pociesza�em si�, �e Kosi�skiego te� nie omin�o: jego tr�jka my�liwska
zosta�a wyznaczona do popis�w przed publiczno�ci�, w�r�d kt�rej mia�em
g�osi� �ywe s�owo na temat, jak �Polsce rosn� skrzyd�a�.

— No dobrze, a co z tym zdjďż˝ciem? — zapytaďż˝em niecierpliwie.
— Nie wiem, czy lataďż˝eďż˝ tam kiedy i czy miaďż˝eďż˝ sposobno�� przekonaďż˝

si�, jak silne wiry i pr�dy; powstaj� w pogodne dni nad rozgrzanymi ska�ami w
zetkniďż˝ciu z zimnym nurtem pďż˝ynďż˝cym z doliny Prďż˝dnika — powiedziaďż˝
Zbyszek. — To jest coďż˝ niebywaďż˝ego. Miďż˝dzy niemal prostopadďż˝ymi ďż˝cianami
skalnymi kipi niewidzialny, wartki ukrop krzy�uj�cych si� strumieni, przeci�g�w,
podmuch�w gin�cych nagle nad brzegiem powietrznych studzien i gejzer�w nagrzanego
powietrza, kt�re p�dzi w g�r� jak szybkobie�na winda. Dwukrotnie
pr�bowa�em wykona� to zdj�cie, lec�c za ka�dym razem z innym pilotem i
dwukrotnie wr�ci�em z niczym, bo wira� wewn�trz kot�a, kt�ry tworzy dolina,
grozi� zderzeniem b�d� ze ska�ami, b�d� z ziemi�. Wtedy zwr�ci�em
si� do Kosi�skiego. Powiedzia�em mu, �e chodzi o zdj�cie mo�liwie bliskie i
�e tam jest naprawd� trudno utrzyma� maszyn� w jakiej takiej r�wnowadze. �O
to juďż˝ ja siďż˝ bďż˝dďż˝ martwiďż˝ — powiada. — Ty siďż˝ tylko trzymaj i pstrykajďż˝.

Polecieli�my. Nastawi�em obiektyw na bardzo ma�� odleg�o��,

przypi��em si� pasami i z kamer� w r�ku stan��em przodem do prawej burty.
Bronek nadlecia� nad �rodek doliny i sko�nie poszed� w d�. Za�wiszcza�o mi
w uszach. Gnali�my prosto na �cian� skaln�, kt�rej p�kni�cia zdawa�y si�
rozszerza� i pog��bia� z ka�d� sekund�. Gdy samolot przeci��
powietrzne kot�owisko, zaszamota�o nim, poderwa�o w g�r� i urwa�o si�
nagle. Ale stery b�yskawicznie wyr�wnywa�y uderzenia nurtu. Kosi�ski
odparowywa� zdradliwe ataki jak wprawny szermierz zas�aniaj�cy si� przed

background image

natarciem zaciek�ego przeciwnika, i jak mistrz szabli nagle od obrony przechodzi do riposty,
by zada� szybki cios, tak on zdecydowanie zawin�� g��boki wira� mocno wparty
w to� niespokojnego �ywio�u. Przyznam ci si�, �e dreszcz sp�yn�� mi po
grzbiecie. Zwariowana karuzela szarych ska� poprzetykanych zieleni� krzak�w
przecwaďż˝owaďż˝a przed moimi oczyma, blisko — jak rďż˝kďż˝ siďż˝gn�� —
pojawi�o si� garbate wzg�rze z opadaj�c� szcz�k� schod�w, a potem wprost
przed twarz wyskoczy�y si�gaj�ce b��kitu nieba nagie �ciany zamku.
Machinalnie nacisn��em spust i niemal w tej samej chwili rzuci�o mn� na
przeciwleg�� burt�. Samolot zapad� w g��b, wyp�yn�� jak korek na
b�blu kipi�cego powietrza, zagrzeba� si� w jam� depresji, przeszed� na �eb i
zwali�by si� na ziemi�, gdyby pilot nie podpar� go pe�nym gazem.
Przemkn�li�my nisko pomi�dzy dwoma budynkami i wyrwali�my w g�r�.
Jeszcze raz zatarga�o nami porz�dnie, kiedy w zakr�cie na pe�nych obrotach silnika
uciekali�my z tej diabelskiej doliny, i wreszcie znale�li�my si� w spokojnej toni poza
niďż˝.

Odetchn��em z ulg� i na pytanie Bronka, czy zrobi�em zdj�cie,

odpowiedzia�em twierdz�co, cho� zdawa�em sobie spraw�, �e na fotografii
wykonanej z tak bliska otrzymam tylko fragment zamku, podczas gdy chodzi�o przecie� o
ca�o��. No, ale na razie mia�em tego dosy�, a by�em pewien, �e on by�by
got�w powt�rzy� wszystko jeszcze raz.

Wr�cili�my na lotnisko, poszed�em wywo�a� klisz�, a Bronek powl�k�

si� za mn�. W dusznej, cuchn�cej kwasami ciemni przy md�ym �wietle czerwonej
�ar�wki stali�my tu� obok siebie, prawie nie widz�c si� nawzajem. Klisza
le�a�a w ��kowej kuwecie, w kt�rej po�yskiwa� brunatny p�yn
wywo�ywacza. Patrzyli�my na dokonuj�c� si� reakcj�. Z jednostajnej szaro�ci
zacz�a si� wy�ania� jasna plama w obramowaniu prostok�ta jednego z okien.
Bronek nie mďż˝gďż˝ rozpoznaďż˝, co to takiego. ďż˝To, ďż˝e za blisko przeleciaďż˝eďż˝ —
powiedziaďż˝em. — Z takiej odlegďż˝oďż˝ci trzeba by robiďż˝ zespďż˝, ďż˝eby wyszedďż˝
ca�y zamek�.

Tymczasem obraz na kliszy wy�oni� si� zupe�nie. Bronek przyjrza� mu si�

uwaďż˝nie. ďż˝Tu ktoďż˝ stoi w oknie — powiada — widzisz?ďż˝ ďż˝Pewnie, ďż˝e widzďż˝.
Utrwali�em zdj�cie i op�ukawszy klisz� wstawi�em j� do suszarki, a w
dziesi�� minut potem mia�em ju� pr�bn� odbitk�. Naturalnie obaj
poznali�my od razu, kogo przypadkiem uda�o si� nam sfotografowa� i obaj
pomy�leli�my to samo: jak najpr�dzej pojecha� do Ojcowa.

— Przyjechaďż˝em tam nazajutrz moim samochodem — mďż˝wiďż˝ dalej Gliďż˝ski. — —

Naturalnie z propagandowym odczytem na rzecz LOPP. Jako� to zdo�a�em uzgodni�
telefonicznie z miejscowym komitetem. Przyjecha�em do�� wcze�nie, aby mie�
troch� czasu na poszukiwania naszej sympatycznej towarzyszki podr�y powietrznej z
Warszawy. Wiedzia�em, �e Bronek nie mo�e mi wej�� w parad�, bo jego
tr�jka mia�a przylecie� punktualnie o jedenastej, wi�c wcze�niej nie m�g�
si� tu zjawi�. Nie m�g� te� nigdzie w pobli�u wyl�dowa�, bo grozi�o to
po�amaniem �eber w�asnych i samolotu oraz krymina�em. W tym stanie rzeczy
mia�em swobod� dzia�ania przynajmniej do godziny drugiej po po�udniu. Pocz�tek
tych dzia�a� rozwija� si� nad wyraz pomy�lnie: cel moich manewr�w stan��
oko w oko przede mn� na �cie�ce przy potoku. Nie od razu mnie sobie przypomnia�a,
ale dopomog�em jej pami�ci.

�Prawda, ju� wiem. Ratowa�am pana w samolocie. z Warszawy�. �Mnie?

ďż˝ — oburzyďż˝em siďż˝. ďż˝Powinien pan byďż˝ mi wdziďż˝cznyďż˝.

background image

Wyja�ni�em jej, �e bierze mnie za Bronka i opowiedzia�em, w jaki spos�b j�

tu odnalaz�em. By�a zachwycona i zdumiona. Wi�c to my dwaj lecieli�my wczoraj?
Okropnie si� przestraszy�a, kiedy samolot �mign�� tak blisko niej.

ďż˝Co pani tu robi?ďż˝ — spytaďż˝em. Wskazaďż˝a na rozstawione sztalugi i p��tno

rozpi�te na ramie. �Maluj�.

Niestety jestem zupe�nym analfabet� w tej dziedzinie, wi�c pr�dko zmieni�em

temat i zaprosi�em j� na m�j odczyt. Nie mog� powiedzie�, �eby przyj�a to z
entuzjazmem. Nale�y do Ligi, p�aci sk�adki, podr�uje samolotem, ale propagandowe
odczytyďż˝

ďż˝Doda mi pani odwagi — powiedziaďż˝em. — W nagrodďż˝ zobaczy pani popis

akrobatyczny najlepszej tr�jki my�liwskiej z Kosi�skim na czele�.

To j� zach�ci�o. Poszli�my razem na zebranie miejscowej ludno�ci i

letnik�w.

Stara�em si� m�wi� porywaj�co i z przyjemno�ci� spostrzeg�em, �e

Irena — czy mďż˝wiďż˝em ci, ďż˝e miaďż˝a na imiďż˝ Irena? — przyglďż˝da mi siďż˝
uwa�nie, a nawet robi jakie� notatki. W rzeczywisto�ci nic nie notowa�a.
Rysowa�a moj� karykatur�.

Wtedy, o p� godziny wcze�niej, ni� to by�o um�wione, w po�owie odczytu

przylecia� Kosi�ski i jego dw�ch wariat�w na Aviach. Z rykiem silnik�w wyrwali
si� zza wysokiej kraw�dzi horyzontu, jak trzy pociski jednocze�nie wystrzelone w
przestrze�, wykroili zwrot pod wiatr i skoczyli w niebo �ukiem p�tli.

Nikt mnie ju� nie s�ucha�, wszyscy patrzyli na ciasny klucz maszyn, kt�re

gna�y teraz pionowo w d�, aby na wysoko�ci stu metr�w wyr�wna� i
b�ysn�� odbiciami s�o�ca w szybkim m�y�cu beczki.

Umilk�em i patrzy�em tak�e. Tr�jka zakr�ci�a w miejscu, zmieniaj�c szyk

i d�ugim, wygi�tym ci�giem wspina�a si� wzwy�, jakby na grzbiet pot�nej
g�ry wodnej na wzburzonym morzu, a potem nagle rozkwit�a jak tr�jgwiezdna raca
bengalska i za�wiszcza�a potr�jnym korkoci�giem. Zrobi�o si� cicho, mo�na
by�o wyczu� napi�cie nerwowe widz�w, rosn�ce wraz z coraz g�o�niejszym
�wistem p�du. Wtem Avie prysn�y w trzy strony i zatoczy�y si� w przegibie
wywrotu. Wraca�y teraz koncentrycznie nad �rodek doliny, jakby mia�y si� tam
zderzyďż˝ i roztrzaskaďż˝ na drzazgi. Dopiero w ostatniej chwili, na sekundďż˝ przed
karambolem, kiedy ju� w t�umie dech zamiera� z wra�enia, wymkn�y si� pewnej
�mierci w�owym skr�tem Immelmana.

Nie b�d� ci opowiada� kolejno, co oni wyczyniali nad t� dolin�. Sam znasz

si� na tym lepiej ode mnie. Kosi�ski nie pozwala� ludziom och�on��: jego
zwariowana tr�jka magnetyzowa�a widz�w jak niesamowita zjawa. Samoloty uwija�y
si� po niebie, mi�dzy amfiteatralnie spi�trzonymi ska�ami, budz�c dreszcze emocji
i okrzyki podziwu. Wreszcie, na jaki� niedostrzegalny z ziemi sygna� dow�dcy, klucz
zebra� si� w szyku i porwany w g�r� z g��bokiego wira�u doko�a skalnych
zr�b�w, poszybowa� na po�udnie, prosto w s�o�ce.

Odszuka�em wzrokiem Iren�. Sta�a poblad�a, z rozszerzonymi oczyma,

przyciskaj�c d�oni� serce. U�miechn��em si� zadowolony, podszed�em ku
niej i uj��em j� pod r�k�.

�No i c�?�!
ďż˝To jest piďż˝kne i straszne — powiedziaďż˝a. — Straszne!ďż˝

background image

Zacz�a mnie wypytywa� o Bronka. Odpowiada�em lojalnie i zgodnie z prawd�, a

nawet troch� przesadza�em, cho� wola�bym, �eby si� bardziej interesowa�a
moj� osob�. S�ucha�a, mieni�c si� na twarzy, a� w pewnej chwili
wybuchn�a nieoczekiwanie: �G�upcy! Nara�aj� si� na �mier�! Nie powinni
im pozwoliďż˝! To zbrodniaďż˝

Histeryczka — pomyďż˝laďż˝em.
�Niech mi pan powie: on tak co dzie� lata? A polem pewnie pije, gra w karty, hula�.

ďż˝Nie. Modli siďż˝ i wďż˝cha rezedďż˝ — powiedziaďż˝em zirytowany. ďż˝Czy jest tak samo
niegrzeczny jak pan?ďż˝

�Prosz� mi darowa�. Widzi pani, nie lubimy, �eby nam prawiono kazania. No, a

ju� taki pilot jak Bronek. Rozpiera go nadmiar energii, kt�rej nie ma gdzie
wy�adowa� w dzisiejszym uporz�dkowanym �wiecie. Musi si� wy�y� w
niebezpiecze�stwie, blisko �mierci, musi czu�, �e �yje, walczy, zwyci�a. A
potem chce si� bawi�! Przecie� do lotnictwa nie id� ani �lamazary i niedo��gi,
ani nawet tak zwani solidni obywatele. Mďż˝odo��, zapaďż˝, przygoda — to wszystko
sk�ada si� na urok s�u�by w lotnictwie�.

ďż˝Tak — powiedziaďż˝a po namyďż˝le. — Tak, nie przeczďż˝, to jest porywajďż˝ce,

wspania�e. Kiedy pana przyjaciel przed chwil� dokazywa� cud�w zr�czno�ci i
odwagi, chciaďż˝o mi siďż˝ krzyczeďż˝ z uniesienia. Ale to jest chwila — rozumie pan? —
chwila. Natomiast �ycie, ca�e �ycie� Zawsze, dzie� po dniu� Nie, nigdy nie
chcia�abym pokocha� lotnika!�

Doszli�my do mego samochodu.
ďż˝Dokďż˝d mnie pan zabiera?ďż˝ — spytaďż˝a z uďż˝miechem, zmieniajďż˝c nagle ton.
Zaproponowaďż˝em Wolbrom, z myďż˝lďż˝ o Kosiďż˝skim, ktďż˝ry — jak

przypuszczaďż˝em — mďż˝gďż˝ siďż˝ tu zjawiďż˝. Nie zd��yďż˝em jednak min��
dw�ch zakr�t�w szosy, kiedy w powietrzu zawarcza� silnik Avii i maszyna
ďż˝mignďż˝a nad naszymi gďż˝owami. ďż˝Wrďż˝ciďż˝!ďż˝ — zawoďż˝aďż˝a Irena.
ďż˝Idiotaďż˝ — mrukn��em dodajďż˝c gazu.,,:

Tymczasem Bronek musia� nas dostrzec, bo niewiele my�l�c zaszed� pod wiatr i

zni�y� si� do l�dowania na ��ce wzd�u� w�wozu. Widzia�em, jak jego
samolot wychyla si� gwa�townie i przepada w nier�wnym nurcie wiatru.

ďż˝Rozďż˝oďż˝y maszynďż˝ — powiedziaďż˝em patrzďż˝c jak w ostatniej chwili wymija

grup� drzew, bo zdawa�o mi si�, �e zawadzi o nie skrzyd�em.

Zatrzyma�em samoch�d. Avia dotkn�a ziemi, podskoczy�a, przytar�a

p�oz�, skr�ci�a w lewo, w prawo, stan�a. Z kabiny triumfuj�cy i
u�miechni�ty wylaz� Bronek i podbieg� ku nam.

ďż˝Przedstaw mnieďż˝ — powiedziaďż˝ zdyszany.
Dokona�em tej ceremonii, a potem zapyta�em, czy przypadkiem nie oszala�,

l�duj�c tutaj.

ďż˝To byďż˝o lďż˝dowanie przymusowe — oďż˝wiadczyďż˝. — Musiaďż˝em paniďż˝

zaraz zobaczy� z bliska�. �B�dzie pan mia� raport przeze mnie�� �Raport?
To b�dzie jutro. Teraz jest jeszcze dzisiaj. Jedziemy na obiad do Ojcowa. Zawracaj�.

�A co z maszyn�, wariacie?�
Okaza�o si�, �e mia� wszystko przygotowane, �e wybra� sobie to ko�lawe

l�dowisko i z samego rana wys�a� tu swego mechanika, obiad by� zam�wiony
telefonicznie, a wczorajsza fotografia Ireny oprawiona w ramk� sta�a na stoliku nakrytym

background image

na trzy osoby. Jednym s�owem, �adnej improwizacji.

Bronek czarowa� jak umia�. Moja obecno�� bynajmniej go nie kr�powa�a:

nie dostrzega� mnie prawie, a w ko�cu Irena tak�e przesta�a zwraca� na mnie
uwagďż˝.

By�em z�y; w poczuciu zupe�nej jego nieszkodliwo�ci sam zrobi�em mu

reklamďż˝, a teraz on zgrywaďż˝ siďż˝ przed dziewczynďż˝ na skromnego.

Zbyszek przerwa�, �eby zapali� nowego papierosa. Skr�cili�my w

podmiejsk� uliczk�, zapalano latarnie, mrok skry� si� za sztachetami ogrod�w, pod
ga��ziami drzew. Przeczuwa�em, �e niewiele ju� si� dowiem. Opowie��
koďż˝czyďż˝a siďż˝ nijako. Zapytaďż˝em o dalsze losy Kosiďż˝skiego, ktďż˝ry — nie
Pamiďż˝taďż˝em tego dokďż˝adnie — jakoďż˝ nieznacznie i bez rozgďż˝osu znikďż˝ z
szereg�w pilot�w my�liwskich dywizjonu podczas mojej d�u�szej nieobecno�ci
w pu�ku.

— Zabiďż˝ siďż˝?
— Gorzej — powiedziaďż˝ Zbyszek. — Oďż˝eniďż˝ siďż˝ z niďż˝.
— No, to jeszcze nie takie straszne. ďż˝adna, miďż˝aďż˝
— ďż˝liczna! — powiedziaďż˝ Zbyszek z westchnieniem. — Ale nie o to chodzi. To, ďż˝e

si� o�eni�, mie�ci si� w domenie fakt�w. M�wi�em ci, �e fakty s�
zawsze zwyk�e, powszednie. I to ma��e�stwo by�o logicznym, cho� banalnym
zako�czeniem b�ahej przygody. Niezwyk�e s� uczucia: zakochali si� w sobie bez
pami�ci. �lub odby� si� w kilka tygodni po tej wyprawie do Ojcowa. Ale Irena
za��da�a, �eby Bronek przesta� lata�. I przesta�! Przesta�, rozumiesz?
Naturalnie z pocz�tku by�o mu ci�ko, ale p�niej pogodzi� si� z tym: kocha�
j� i ta mi�o�� uczyni�a cud. Cud ko�lawy i dziwaczny� Taki pilot! Wiesz, co
robi? W�cha rezed�. Daj� s�owo: zosta� ogrodnikiem. Kwiatki, psiakrew, podlewa.
Patrz!

Mijali�my niewielki parterowy dom w du�ym ogrodzie, kt�ry ci�gn�� si�

daleko w g��b. Przy bramie b�yszcza�a emaliowana tabliczka:

Bronisďż˝aw Kosiďż˝ski KWIATY — OWOCE — WARZYWA
— Tfu! — splun�� Zbyszek.

Krak�w 1934

background image

Wyrzuciďż˝ bomby!

Kiedy lewy silnik zacz�� nawala�, sier�ant Macura by� w tylnej kabinie i

t�umaczy� oficerom artylerzystom, jak si� przygotowuje nalot na cel. �aden z nich
naturalnie nic nie zauwa�y�, ale wytrawny s�uch starego strzelca samolotowego
natychmiast pochwyci� jak�� nier�wno�� w pracy silnika. Pi�ciusetkonny
Merkury wypad� z rytmu, zakaszla�, a potem zacz�� si� krztusi�. Drugi silnik
pokrywa� te odg�osy r�wnym, spokojnym, dono�nym rykiem, ale po
pod�u�nicach kad�uba sz�y dreszcze, pok�ad wibrowa� lekko pod nogami i
febrycznie dzwoni�y �ci�gna.

Macura powiedziaďż˝: ďż˝Przepraszam, panie kapitanieďż˝ — i poszedďż˝ na przďż˝d, do

pilota.

Mieli dwana�cie bomb po pi��dziesi�t kilogram�w. Nie by�o �art�w z

takim �adunkiem, w nocy, na p� drogi mi�dzy lotniskiem a poligonem, nad g�sto
zaludnion� okolic�. Na domiar z�ego zdarzy�o si� to w�a�nie wtedy, kiedy na
pok�adzie samolotu byli oficerowie artylerii z kursu, nie sami tylko lotnicy.

Pilot, plutonowy Zienkiewicz, mia� kwa�n� min�.
— Jest ďż˝le — odrzekďż˝ na pytanie Macury. — Lewy silnik nawala i muszďż˝ go

wy��czy�: iskrzy. Jeszcze si� ca�a skrzynia zapali, psiakrew!

Zapewne jaki� kabel od��czy� si� od �wiecy i targany p�dem miota�

si� po cylindrach ciskaj�c snopy b��kitnobia�ych iskier. Pod mask� silnika raz
po raz bucha�o jaskrawe �wiat�o spi�cia z sykiem i trzaskiem s�yszalnym nawet
poprzez warkot drugiego motoru.

— Dociďż˝gniemy na jednym silniku do poligonu? — zapytaďż˝ Macura.
— Pod wiatr? — warkn�� pilot. — Piďż˝ciu ludzi i bomby?
W�a�nie: bomby�
— Nie mďż˝gďż˝byďż˝ ich tu wyrzuciďż˝?
Macura wzruszyďż˝ ramionami.
— Patrz — powiedziaďż˝ tylko.
Pod nimi b�yska�y ��te �wiate�ka wsi i pojedynczych ludzkich osiedli.

Daleko w tyle mrok bledn�� od �uny miasta. Lotnisko pozosta�o za miastem.

Zerwany kabel wi� si� jak rozw�cieczona �mija i sypa� iskrami.
— Wiďż˝c jak? — zapytaďż˝ Zienkiewicz.
Macura zawaha� si�. Musia� wzi�� na siebie ca�� odpowiedzialno��

za decyzjďż˝. Za s z y b k ď ż ˝ decyzjďż˝, bo niewiele czasu pozostaďż˝o do namysďż˝u. Za
d e c y z j ď ż ˝ n a j w ď ż ˝ a ď ż ˝ c i w s z ď ż ˝ , bo byďż˝ dowďż˝dcďż˝ zaďż˝ogi,
kt�remu powierzono �ycie trzech oficer�w-kursant�w.

background image

Oni jeszcze o niczym nie wiedzďż˝ — pomyďż˝laďż˝. Spojrzaďż˝ na wysokoďż˝ciomierz:

tysiďż˝c dwieďż˝cie metrďż˝w. — Ech, gdyby tu byďż˝ z nami kapitan Wolski —
westchn�� i nagle rozjaďż˝niďż˝o mu siďż˝ w gďż˝owie. — Kapitan Wolski! Co on by
uczyniďż˝?

Nie mogďż˝o byďż˝ dwďż˝ch zdaďż˝: pilot — ratowaďż˝ maszynďż˝, strzelec —

wyrzuci� bomby na ma�ej wysoko�ci w odludnym miejscu, zabezpieczone, �eby nie
wybuchďż˝y, reszta zaďż˝ogi — skakaďż˝!

— Wy��cz — powiedziaďż˝ do Zienkiewicza. — Zawracaj i ciďż˝gnij do lotniska, a

ja wyprawi� artylerzyst�w na spadochronach. Bomby wyrzucimy nisko, o ile si� da.
Kurs 285 stopni.

— 285 — powtďż˝rzyďż˝ Zienkiewicz.
Macura ju� wraca� do tylnej kabiny. Po drodze przystan��, opar� d�o� na

wyrzutni bombowej i poczu� lekki dreszcz wzd�u� grzbietu. Wystarczy�by wybuch
jednej z tych bomb, �eby ich rozszarpa� na strz�py. Czy zdo�a je wyrzuci� przed
l�dowaniem? Czy doci�gn� do lotniska, a je�li nie, to jakie b�dzie to l�dowanie?

W chwili, gdy wchodzi� do kabiny nawigacyjnej, pilot wy��czy� lewy silnik.

Pok�ad pod nogami wykr�ci� nieco w lewo i mkn�� w d�, wiatr zmieni�
tonacj� i szumia� teraz ciszej, cwa�uj�c po prawej burcie nerwowymi susami.

Kt�ry� z oficer�w zapyta�, co si� sta�o. Macura zameldowa�, �e silnik

uszkodzony i �e trzeba �wysiada�.

— Wysiadaďż˝? Jak to, w powietrzu?
— Skakaďż˝ ze spadochronami — wyjaďż˝niďż˝. — U nas tak siďż˝ mďż˝wi: wysiadaďż˝.
Spojrzeli po sobie, ale nikt si� zbytnio nie przej��: wysiada� to wysiada�.
— A co bďż˝dzie z samolotem?
Macura unikn�� odpowiedzi, t�umacz�c, co trzeba zrobi� po skoku.
— Proszďż˝ siďż˝ poďż˝pieszyďż˝, panie kapitanie, tracimy wysoko��. Szarpn��

pier�cie� spadochronu dopiero spadaj�c, po oddzieleniu si� od maszyny.

Podporucznik, weso�y, r�owy jak panna, niemal si� cieszy�: taka przygoda!

Sier�ant poprawi� mu pasy spadochronu, potem otworzy� drzwi. Wicher wtargn��
do wn�trza, porwa� map� i cisn�� j� w k�t. Ryk silnika sta� si�
wyra�ny. Trudno by�o podej�� do skraju pok�adu, nad otwart� czarn�
przepa��.

— Prďż˝dzej, prďż˝dzej — nagliďż˝ Macura.
Kapitan pochyli� si� i nagle znik� za progiem, jak cie�, za nim osun�� si�

porucznik, co� krzykn��, bodaj �e potkn�� si� i upad� przed siebie, ale
Macura w ostatniej chwili dostrzeg� w jego d�oni pier�cie� z zawleczk�.
Wyjrzaďż˝. za nim. Spadochron juďż˝ siďż˝ rozwijaďż˝ w tyle, za ogonem samolotu.

Podporucznik sta� przy drzwiach i teraz nie m�g� si� zdecydowa�. Macura

rzuci� okiem na wysoko�ciomierz: tysi�c metr�w.

— Wszystko dobrze, panie poruczniku — powiedziaďż˝. — Niech pan skacze.
Arty�erzysta zblad�. Wida� by�o, �e walczy z obaw� i nie mo�e jej

przem�c. Mija�y sekundy.

— Niech pan usiďż˝dzie na progu — poradziďż˝ mu sierďż˝ant. — Zepchnďż˝ pana, to

b�dzie �atwiej. Prosz�, trzyma� w r�ce pier�cie� i potem energicznie
poci�gn��.

background image

Podporucznik us�ucha�. W chwili gdy si� pochyla�, �eby usi���,

poczu�, �e Macura spycha go z pok�adu; Na pr�no pr�bowa� chwycie r�kami
burt�, zda� sobie spraw�, �e spada i �e pomalowany czerwon� farb�
pier�cie� zosta� mu na d�oni. Potem zobaczy� gwia�dziste niebo i czarn�
sylwetkďż˝ samolotu, a potem wszystko zasďż˝oniďż˝a jedwabna czasza spadochronu. —
No! — powiedziaďż˝ z ulgďż˝ Macura i zamkn�� drzwi. Sprawdziwszy jeszcze raz, czy
bomby s� zabezpieczone, si�gn�� po map� i roz�o�y� j� na stoliku
nawigacyjnym. Szybko oblicza� odleg�o�� od lotniska. Pomyli� si� za
pierwszym razem, bo my�l o l�dowaniu z tymi bombami nie dawa�a mu spokoju.
Pami�ta� doskonale podobny wypadek z za�og� w Toruniu. To by�o przed dwoma
laty. Zgin�li wtedy porucznik Bia�y i kapral Weller. L�dowali w nocy nad Wis�� i
rozbili maszyn� z bombami zaledwie o trzy kilometry od lotniska. Pami�ta� ten
pot�ny huk i tryskaj�cy pod niebo; s�up ognia. I wyrw� w ziemi g��bok� na
par� metr�w. Nie mo�na by�o znale�� ich szcz�tk�w�

Nie wiadomo, dlaczego nie wyrzucili bomb do Wis�y; mieli j� pod maszyn�. A

myďż˝ — pomyďż˝laďż˝.

��te �wiate�ka w dole mruga�y ufnie, spokojnie. Tam mieszkali ludzie. Nie

tylko tam zreszt�, bo by�o p�no i wiele �wiate� ju� zgaszono. Macura
wiedzia�, �e bomby, nawet zabezpieczone, mog� wybuchn��, je�eli rzuci je
teraz, z tej wysoko�ci.

— Pi��set metrďż˝w — stwierdziďż˝. — Moďż˝e jednak dociďż˝gniemy do lotniska,

je�eli drugi silnik tak d�ugo wytrzyma na pe�nym gazie�

W chwili kiedy to pomy�la�, pilot zmniejszy� obroty. Szli w d�, trac�c

drogocenn� wysoko��.

Przez mi�kki szum p�du i rechot silnika przedar� si� g�os Zienkiewicza:
�Ma-cu-ra!�
Sier�ant poczu� fal� gor�ca, kt�ra ogarn�a go od kolan w g�r� i

osiad�a kroplami potu na czole. Co� si� sta�o!

Zaczyna siďż˝ — przeleciaďż˝o mu przez gďż˝owďż˝. — Wyrzuciďż˝ bomby? To tylko

dwa ruchy d�wigni i jeszcze mo�na wyskoczy�.

Id�c do kabiny pilota, mimo woli zatrzyma� si� przy wyrzutni i po�o�y�

r�k� na d�wigni. Za burt� samolotu, z prawej strony, w dole sun�� jasno
o�wietlony poci�g, poprzedzany dwiema smugami �wiat�a od reflektor�w
parowozu. Daleko na wprost ros�a �una miasta.

— Macura! — woďż˝aďż˝ Zienkiewicz., Macura wpadďż˝ do kabiny.
— Czego siďż˝ drzesz?
— Jesteďż˝ — westchn�� pilot.
— Pewnie, ďż˝e jestem. Bo co?
— Pomyďż˝laďż˝em, ďż˝e wyskoczyďż˝eďż˝ z tamtymi.,,:
— Coďż˝ ty? Przecieďż˝ bombyďż˝
— A my?
— Co my? My bďż˝dziemy lďż˝dowaďż˝! Dajďż˝e peďż˝ny gaz, co ci strzeliďż˝o do

�ba? Silnik si� grzeje?

Zienkiewicz zwi�kszy� obroty i m�wi� nieco g�o�niej:
— Trochďż˝ siďż˝ grzeje: dziewi��dziesiďż˝t stopni, ale pracuje normalnie. Mamy

background image

pod sob� czterysta metr�w. Jak daleko do lotniska?

— Bďż˝dzie jeszcze ze dwadzieďż˝cia pi�� kilometrďż˝w.
— No to, bracie, klops: nie dociďż˝gniemy. Moďż˝e zboczyďż˝ nad ďż˝ugi? Tam jest

pusto, m�g�by� wyrzuci� bomby.

Macura wzruszyďż˝ ramionami.
— I co, jak wyrzucďż˝ bomby?
— Jak to co? Wysiďż˝dziemy: mamy czterysta metrďż˝w.
— Wybij to sobie z gďż˝owy. Powyďż˝ej pi��dziesiďż˝ciu metrďż˝w nawet na ďż˝ugi

nie b�d� rzuca� bomb, bo mog� wybuchn��, a po ciemku, diabli wiedz� gdzie.
Tam teďż˝ mieszkajďż˝ ludzie.

— Jak chcesz — powiedziaďż˝ Zienkiewicz. — Tylko pamiďż˝taj, ďż˝e im bliďż˝ej

lotniska, tym bli�ej miasta i w ko�cu nie b�dzie mo�na pozby� si� tych
cholernych bomb w og�le.

— Ty siďż˝ o to nie martw.
— Pewnie, jak nas rozszarpie na kawaďż˝ki, to i ty siďż˝ juďż˝ nie bďż˝dziesz martwiďż˝.
Macura ju� mu nie odpowiedzia�. Z niepokojem spogl�da� na

wysoko�ciomierz, kt�rego strza�ka sz�a w d� z ka�d� minut�. Silnik
grzaďż˝ siďż˝, termometr wskazywaďż˝ sto stopni, rury wydechowe rozpalone do
czerwono�ci ja�nia�y b��kitno-��t� aureol�, p�omie� wybuch�w
drga� g�sto i wygina� si� w ty� zas�aniaj�c widok na prawo.

Ale by�o ju� blisko: samolot na wysoko�ci dwustu metr�w wchodzi� nad

pierwsze domy przedmie�cia.

— Teraz na prawo — powiedziaďż˝ Macura. — Nie leďż˝ nad miastem. Okr��ymy.
Zienkiewicz po�o�y� maszyn� do zakr�tu, lecz po chwili wyr�wna�.
— Temperatura sto dziesi�� — powiedziaďż˝. — Nie wytrzymaďż˝
— Juďż˝ widaďż˝ lotnisko! — zawoďż˝aďż˝ Macura. — Tam, za miastem!
Wtedy obroty zacz�y spada�: 1500� 1400� 1350� Silnik zaciera� si�. Przy

dziewi�ciuset obrotach �mig�o stan�o i p�omie� z rur wydechowych znik�.
Jednocze�nie przygas�y �ar�wki w kabinie i �wiat�a pozycyjne na zewn�trz.
Tylko rozpalona stal czerwienia�a jeszcze przez chwil�, a potem sczernia�a i zarys
silnika uton�� w mroku nocy.

Macura zakl��. Mi�dzy nimi a lotniskiem le�a�a jeszcze rozleg�a dzielnica

podmiejskich dom�w. Nabrzmia�e gniewem i �alem s�owa zapad�y w cisz�
podszyt� tylko szumem p�du. Daleko, za ostatnimi uliczkami i ogrodami wyrasta� w
ciemno�ci czerwony r�aniec granicznych lamp lotniska. Podchodzi� coraz wy�ej,
jakby oderwany od ziemi i unoszony w g�r�, a pod skrzyd�a samolotu wpada�y coraz
pr�dzej �wiat�a okien i rz�dy latar� ulicznych. Nafosforowana strza�ka
wysoko�ciomierza w kabinie z wolna mija�a liczb� sto.

Macura by� jak odr�twia�y, nie m�g� ruszy� si� z miejsca. Czeka�

ju� tylko na uderzenie, na trzask, na b�ysk i huk wybuchu.

Z tej chwilowej depresji wyrwa� go krzyk Zienkiewicza: �Rakiety!�
Oczywi�cie! Nale�a�o strzela� czerwone rakiety, aby uprzedzi� ludzi w

domach i na lotnisku o zbli�aj�cej si� katastrofie! Za�oga �y�a przecie�
jeszcze, jej s�u�ba nie zosta�a zako�czona.

background image

Macura cofn�� si� do kabiny bombowej, chwyci� rakietnic�, otworzy�

klap� w pok�adzie, po�o�y� si� i mierz�c w kierunku lotu nacisn�� spust.

Hukn�o, czerwona, jarz�ca si� gwiazda sp�yn�a w d�. Nabi� i strzeli�

drugďż˝. Jeszcze raz i jeszcze.

Wtem zobaczy� tu� blisko dach jakiego� uciekaj�cego w ty� budynku, potem

zakr�t szosy bielej�cej w mroku, a potem, nieco dalej, rz�d czerwonych lamp. Wtedy
zrozumia�, �e za chwil� wejd� nad lotnisko i natychmiast w jego �wiadomo�ci
odezwa� si� alarmuj�cy sygna�: �Wyrzuci� bomby!�

Machinalnie przestawi� wyrzutnik na skal� �Seriami po 6� i raz po raz

szarpn�� d�wigni�.

Sze��set kilogram�w �elaza nadzianego tetrylem z wysoko�ci dw�ch

metr�w spad�o na ziemi�. Samolot, odci��ony nagle i rozpaczliwie
�ci�gni�ty sterem przez pilota, przeskoczy� drucian� siatk� okalaj�c�
lotnisko, czerwone lampy graniczne zosta�y w tyle, ko�a mi�kko dotkn�y murawy.
Samolot potoczy� si�, zwolni�, stan��.

Ziemia. Nieruchoma, twarda i bliska ziemia, kt�r� mo�na depta� nogami!

Krak�w 1938

background image

Pocztďż˝ lotniczďż˝

W samo po�udnie nadesz�a ze wszystkich stron poczta przeznaczona dla Warszawy: z

Katowic, z Wiednia, z Pragi, z Salonik. Szlaki na Warszaw� zapchane by�y mg�� i
niskimi chmurami, wi�c w dyrekcji zadecydowano, �eby poczt� skierowa� przez
Krak�w, gdzie pogoda by�a nieco lepsza. Komunikaty i prognozy meteorologiczne
przepowiada�y popraw� na tej trasie zaraz po po�udniu.

Jako� o wp� do drugiej rzeczywi�cie na chwil� wyjrza�o s�o�ce i Birkut

zapyta� kierownika ruchu, jaki jest pu�ap chmur i widoczno�� w Warszawie.

— Puďż˝ap trzysta, ale to tylko ďż˝na sďż˝owo honoruďż˝, bo przed godzinďż˝ byďż˝o sto.

Widoczno�� do dw�ch kilometr�w i cisza. A przed po�udniem by�o do��
pogodnie!

— To dlaczego nie odprawiďż˝eďż˝ poczty przed poďż˝udniem?
— Odprawiďż˝em, wszystko poszďż˝o, a to siďż˝ dopiero teraz zwaliďż˝o.
Birkut odczytywaďż˝ listďż˝ pocztowďż˝: Praga, Wiedeďż˝, Bukareszt, Ateny, Belgradďż˝
— Co oni, nie majďż˝ wďż˝asnych po��czeďż˝, ďż˝e wszystko zepchnďż˝li tutaj?
— Nie widziaďż˝eďż˝ mapy synoptycznej? Poďż˝owa Europy pod mg��. U nas

by�o najlepiej, wi�c tu wszystko przysz�o. Nawet kolej�!

— Mniejsza o to — powiedziaďż˝ Birkut. — Mnie wszystko jedno, gdzie przenocujďż˝, tu

czy w Warszawie. Kt�ry �radio� ze mn� leci?

— Radwan. Juďż˝ jest w maszynie.
— Zbyszek? To dobrze, lubiďż˝ go. No, to do widzenia, stary.
— Do widzenia, Tadziu. Wesoďż˝ych ďż˝wiata
— Wesoďż˝ych ďż˝wiďż˝t, panie kapitanie — powiedziaďż˝ urzďż˝dnik pocztowy.
— A, to dziďż˝ Wilia — mrukn�� pilot. — Wesoďż˝ych ďż˝wiďż˝t, nawzajem.
— Serwus, Tadek — powiedziaďż˝ radiotelegrafista, kiedy Birkut wszedďż˝ do kabiny.
— Cze��. Myďż˝laďż˝em, ďż˝e jesteďż˝ na urlopie.
— Od jutra. Udaďż˝o mi siďż˝: gdybym pojechaďż˝ pociďż˝giem, spďż˝niďż˝bym siďż˝ na

Wiliďż˝.

— Aha — bďż˝kn�� Birkut z roztargnieniem. — Gotowe tam? — spytaďż˝

wychylaj�c g�ow� przez otwarty odwietrznik,

— Gotowe, panie kapitanie! — zawoďż˝aďż˝ mechanik, ktďż˝ry ďż˝adowaďż˝

pocztďż˝. — Wesoďż˝ych ďż˝wiďż˝t!

Birkut nie odpowiedzia�, �wi�ta niewiele go obchodzi�y. Doda� gazu,

wypr�bowa� kolejno obie serie �wiec i zacz�� ko�owa� na pas startowy.

background image

— Zamknij odwietrznik — powiedziaďż˝ do Radwana. — Zimno i dmucha.
— Doďż˝em polecimy? — spytaďż˝ Radwan.
— Doďż˝em. W Warszawie puďż˝ap niepewny, a zresztďż˝ w gďż˝rze jest silny wiatr

p�nocny.

Maszyna wtoczy�a si� na pas betonu przypr�szony �niegiem. Pilot wcisn��

hamulce, spojrza� ku oknom kontroli. Zielone �wiat�o: start!

Zgodnie rykn�y silniki, samolot uni�s� ogon, nabiera� p�du, uni�s� si�

w powietrze. Pilot wci�gn�� podwozie i po�o�y� maszyn� na kurs do
Warszawy.

By�a punkt druga po po�udniu. Chmury sz�y coraz ni�ej, w dolinach mi�dzy

wynios�o�ciami le�a�a mg�a, trwaj�ca tam od rana.

Mi�dzy S�omnikami a Miechowem pada� �nieg, w kt�rym rozp�ywa�a

si� i tak ledwie widoczna linia horyzontu. Ziemia, powietrze i niebo w tej stronie by�y
jednakowo szare, m�tne, bezkszta�tne.

— Krakďż˝w podaje nasz kurs QDR 37 stopni — powiedziaďż˝ Radwan.
Birkut spojrza� na busol�, por�wna� jej wskazania z �yrokompasem.
— Zgadza siďż˝, 37 — potwierdziďż˝. — Kto ma sďż˝uďż˝bďż˝ na stacji w Krakowie? —

spytaďż˝ po chwili.

— Bielik. Nie bďż˝dzie w domu na Wilii. Birkut wzruszyďż˝ ramionami.
— Co wy wszyscy z tďż˝ Wiliďż˝? Ludzie majďż˝ takie dziwactwa: wďż˝aďż˝nie dziďż˝

musz� je�� ryb�, sk�ada� sobie banalne �yczenia i obdarowywa� si�
nawzajem niepotrzebnymi przedmiotami. I w�a�nie dlatego trzeba koniecznie dzi�
dolecie� do Warszawy, �eby dostarczy� �wi�teczn� poczt�.

— Pokrzyďż˝owaďż˝o ci to jakieďż˝ plany?
— Nie, skďż˝d. Mnie jest wszystko jedno, gdzie ten wieczďż˝r spďż˝dzďż˝. Na szczďż˝cie

nie jestem sentymentalny, a zreszt� nie mam nikogo, kto by mi dawa� prezenty �na
Gwiazdk� i komu sam musia�bym co� ofiarowywa�. Wolny ptak, rozumiesz!

Radwan popatrzy� na niego z ukosa. Mia� co do tego pewne w�tpliwo�ci, ale nie

chcia� wyra�a� ich g�o�no.

Birkut stara� si� wymin�� �nie�yc�, lec�c ci�gle tu� pod

nasi�k�ym wilgoci� pu�apem chmur, kt�ry obni�a� si� ustawicznie. Samolot
bez pasa�er�w by� lekki w ogonie, mimo i� ca�� poczt� za�adowano z
ty�u. Trzeba go by�o trzyma� na sterze. Lot zapowiada� si� trudny i nu��cy.

Za J�drzejowem pogorszy�o si� jeszcze. G�ry �wi�tokrzyskie czernia�y

ko�uchem las�w, wparte w rozpylony popi� nieba, pod kt�rym jakby nie by�o
przej�cia. R�wnina przed nimi pokryta �niegiem, tak �udz�co podobna by�a do
chmur, �e Birkut chwilami traci� poczucie po�o�enia samolotu w przestrzeni. Pas
grzbiet�w g�rskich czernia� w jednostajnie mglistej bieli, rozpuszczaj�c si� w niej
na lewo i na prawo. Ju� nie wiadomo by�o, jak daleko jest ziemia: sto metr�w?
pi��dziesi�t? czy mo�e tu�, zaraz? Czasem tylko jaka� zawiana �niegiem
chata, krzak lub rosochata grusza polna wyrasta�y w dole jak majaki. Poza tym mog�o
si� zdawa�, �e ziemi nie ma tam, w dole.

Kiedy g�ry by�y ju� blisko, Birkut zacz�� si� rozgl�da� za jak��

prze��cz� woln� od chmur. Dwa razy zap�dza� si� w g��b i dwa razy
musia� si� cofn��, bo zdradliwa bia�a fala ros�a pod skrzyd�ami samolotu i

background image

si�ga�a chmur. Postanowi� wreszcie wej�� w te chmury, �eby z nich ponownie
wyj�� dopiero mi�dzy Skar�yskiem a Radomiem. Kl�� �wi�teczn�
poczt� i lecia� dalej na o�lep, kieruj�c si� tylko wskazaniami przyrz�d�w.

Radwan poda� mu kurs, 39 stopni. Potem odezwa� si� g�os Bielika:

�Powtarzam jeszcze raz. Jeste�cie na kursie 39 stopni, 39 stopni, oko�o dwudziestu
kilometr�w na p�nocny zach�d od Kielc, na p�nocny zach�d od Kielc. Oddaj�
prowadzenie Warszawie, oddaj� prowadzenie Warszawie. Weso�ych �wi�t,
pomy�lnego l�dowania. Krak�w si� wy��cza. Koniec�.

— Sďż˝yszaďż˝eďż˝? — zapytaďż˝ Radwan.
— Tak. ďż˝ap teraz Warszawďż˝. Jeszcze nie moďż˝emy zej�� poniďż˝ej chmur, a tu,

psiakrew, ju� nas musia�o oblodzi�.

— Wytrzymamy jeszcze kwadrans? Bo dopiero przed Radomiemďż˝
— Na duďż˝ych obrotach wytrzymamy. Ty siďż˝ martw o ��czno��, nie o

maszynďż˝.

— Ja siďż˝ nie martwiďż˝. A jak jest w Radomiu?
— Puďż˝ap sto pi��dziesiďż˝t metrďż˝w i ďż˝nieg. Zadowolony jesteďż˝?
— Nie bardzo. A w Warszawie?
— Diabli wiedzďż˝. Wedďż˝ug komunikatu trzysta metrďż˝w, ale rďż˝wnie dobrze moďż˝e

by� sto albo pi��dziesi�t. No?

— Co, no?
— Nic. Myďż˝laďż˝em, ďż˝e siďż˝ to uspokoi.
Radwan ju� nie odpowiedzia�. Warszawa podawa�a ich namiar: 219 stopni.

Powiadomiďż˝ o tym pilota.

— Dobrze — powiedziaďż˝ Birkut. — Zďż˝ap jeszcze ze dwie stacje, zobaczymy, gdzie

jeste�my.

Radiotelegrafista dostraja� odbiornik, z g�o�nika p�yn�y fragmenty zda�,

urywki muzyki, jaka� kol�da po polsku, potem inna po niemiecku.

— Uparďż˝ siďż˝ z tymi kolďż˝dami — mrukn�� pilot.
— Berlin — powiedziaďż˝ Radwan. — A przedtem Biaďż˝ystok. Zaraz obliczďż˝. Tak,

nasz peleng od Warszawy 219, to znaczy kurs 39� Radom� Powinni�my by� tutaj.
Nad tďż˝ szosďż˝ — pokazaďż˝ na mapie.

— Dobrze, bďż˝dziemy schodziďż˝ poniďż˝ej chmur. Uwaďż˝aj na wysokoďż˝ciomierz, a

jak zobaczysz ziemiďż˝, krzycz.

— A jeďż˝eli nie zobaczďż˝ ziemi?
— To usďż˝yszysz cholerny trzask i po zmartwieniu. Ale patrz tak, ďż˝ebyďż˝ zobaczyďż˝.
Szli w d� przez brudn� wat�, w p�mroku, kt�ry rozja�nia� si� nieco, to

zn�w ciemnia�. Radiotelegrafista podawa� wysoko��:

— Trzysta metrďż˝w, chmuryďż˝ Dwieďż˝cie pi��dziesiďż˝tďż˝ Dwieďż˝cieďż˝

Co� wida�! � Nie, zdawa�o mi si� Sto pi��dziesi�t� Zupe�ny kit i
�nieg wali� Sto� Jeszcze nic nie widz� Mo�e� S�uchaj, Tadek, mo�e by
doda� gazu, bo si� w co wpakujemy. Id�my wy�ej, bo� Jest! Ziemia!

— No wiďż˝c — powiedziaďż˝ pilot, dodajďż˝c gazu. — A ciemno, psiakrewďż˝
�nieg pada�, ale Birkut dostrzeg� tor kolejowy i o�wietlon� stacj� Niziny, od

kt�rej jecha�o si� do dworku. Tam mieszka�a Wanda.

background image

Znali si� prawie rok, ale to, co si� pomi�dzy nimi zaczyna�o albo raczej mog�o

zacz��, nie zosta�o uj�te w s�owa ani nawet w konkretne my�li, przynajmniej z
jego strony. Nie umiaďż˝ z niďż˝ rozmawiaďż˝ o tym, co czuďż˝, nie umiaďż˝ daďż˝ sobie rady
z w�asnym wzruszeniem, kt�rego si� wstydzi�, nie zdawa� sobie sprawy z tego, co
go nurtowa�o, kiedy by� blisko niej. To jedno wiedzia�, �e j� lubi. Czasem
zdawa�o mu si�, �e ona lubi go tak�e. Niepokoi�a go jej obecno�� i zawsze
bywa� z�y na siebie, kiedy si� rozstawali, bo ogarnia�a go wtedy nag�a
nie�mia�o��, stawa� si� niezr�czny i skr�powany, czuj�c, �e chyba
nigdy nie potrafi wyrazie tego, co poci�ga�o go w niej od samego pocz�tku. Je�eli
przypadkiem spotyka�y si� ich d�onie, odsuwa� si�, a potem chodzi� ponury i
zgry�liwy, zacinaj�c si� w pogardzie dla wszelkich przejaw�w sentymentu i
�podobnych g�upstw�. Jednym s�owem, by� zakochany, tylko nic a nic si� na
tym nie zna�. Wanda by�a �adna, mi�a i subtelna. Podoba� jej si� i lubi�a z
nim rozmawia�, cho� by� taki mruk. P�niej, kiedy zrozumia�a, co si� z nim
dzieje i kiedy pozna�a go lepiej, to uczucie nabra�o blasku i ciep�a. Stara�a si� go
o�mieli�, pochwyciwszy raz i drugi jego spojrzenie u�miecha�a si� �agodnie i
czeka�a, a� si� oswoi. Nie mog�a przecie� rzuca� mu si� na szyj�

— Warszawa podaje nasz namiar: 225 stopni — powiedziaďż˝ Radwan. — Zboczyliďż˝my

w lewo.

— Wiem — mrukn�� Birkut. — Widzisz ten dworek, tam za wsiďż˝?
— Tak. To Niziny. Dobra rodzinne pana kierownika Orzelskiego, niecaďż˝e dziesi��

hektar�w, ale pierwszorz�dne gospodarstwo. I pierwszorz�dna gospodyni.

— Ty znasz siostrďż˝ Orzelskiego?
—. Wandďż˝? Prawie od koďż˝yski. Mďż˝j stary jest jej chrzestnym ojcemďż˝ Aha,

przecie� mi m�wi�a�

— Co ci mďż˝wiďż˝a?
— A tam, nic waďż˝nego: o jednym pilocie. Wďż˝aďż˝ciwie to siďż˝ o niego

wypytywa�a. Z du�ym zainteresowaniem. L�dowa� tu przymusowo w zesz�ym
roku. O, na tamtym �ciernisku po koniczynie.

Birkut spojrzaďż˝ na niego podejrzliwie.
— Skďż˝d wiesz, ďż˝e to byďż˝a koniczyna?
— A ty nie wiesz? Nie zauwaďż˝yďż˝eďż˝?
— Owszem, zauwaďż˝yďż˝em. Poproďż˝ o nastďż˝pny namiar. Samolot ton�� w

zmierzchu, dalszy lot z ka�d� minut� stawa� si� bardziej ryzykowny, pu�ap
obni�a� si� do stu, miejscami nawet do pi��dziesi�ciu metr�w. Birkut
pomy�la�, �e l�dowanie w tych warunkach by�oby ca�kowicie
usprawiedliwione. Zawaha� si�. �nie�yca zn�w wali�a tumanem, oblepiaj�c
szyby kabiny.

— 223 stopnie — powiedziaďż˝ radiotelegrafista. — Coďż˝ ciďż˝ tu mocno

�ci�gn�o z kursu na ten dworek. A m�wi�e�, �e nie masz nikogo, kto by ci�,
hmďż˝ interesowaďż˝.

— Bo nie mam. Ty za to masz romantycznďż˝ wyobraďż˝niďż˝: panna Orzelska i ja!
Radwan pokr�ci� g�ow�: co za uparty kozio�!
— Ona ciďż˝ bardzo lubi — powiedziaďż˝.
— E! Nigdy mi tego nie powiedziaďż˝a.

background image

— Ludzie! — westchn�� Radwan. — Ty naprawdďż˝ jesteďż˝ nadzwyczajny. Ona ci

mia�a pierwsza o tym powiedzie�? Nie mog� zrozumie�, jak taki mruk i odludek
mo�e jej si� podoba�, ale to niestety fakt. Tylko przecie�� Rany boskie, uwa�aj!

— Nie denerwuj siďż˝ — powiedziaďż˝ Birkut. — Uwaďż˝am.
— Nie denerwuj siďż˝ Jak siďż˝ mam nie denerwowaďż˝, kiedy mnie chcesz zabiďż˝? To

na jakiej� cha�upie, to na mo�cie� Co to by� za most?

— Na Pilicy.
Pod samolotem wywin�a si� szosa, odbi�a w prawo, zgin�a pod �nie�n�

prz�dz�. Dworek w Nizinach zosta� daleko w tyle, bo w kabinie pasa�erskiej
le�a�a poczta. Mo�e jaka� inna dziewczyna pisa�a do jakiego� ch�opca,
kt�ry nie umia� jej powiedzie� tak po prostu, �e j� kocha? Mo�e koperty z
nadrukiem POCZT� LOTNICZ� zawiera�y s�owa, od kt�rych zale�y tak wiele?

— Tadek! — zawoďż˝aďż˝ Radwan.
— Aha? — mrukn�� po swojemu Birkut. — Co znowu?
— Widzisz, co siďż˝ przed nami dzieje?
— No cďż˝? Mgďż˝a. Rzeczywiďż˝cie cholerna mgďż˝aďż˝
— Wiesz, moglibyďż˝my jeszcze zawrďż˝ciďż˝ i wylďż˝dowaďż˝ w Nizinach na tej

koniczynie.

— Moglibyďż˝my, tylko ty chcesz byďż˝ w domu na Wilii, a poza tymďż˝ poczta.
— Poczta! Sam mďż˝wiďż˝eďż˝, ďż˝e to przesďż˝d. W takich warunkachďż˝
— To jest przesďż˝d — powiedziaďż˝ Birkut — ale nie dla takich przesďż˝dďż˝w ludzie

pchali si� w jeszcze gorsz� pogod� i dolatywali. Poczta musi by� dzi� dor�czona.

Samolot ni�s� si� w coraz g��bszym zmierzchu nisko nad ziemi�,

wy�aniaj�c� si� spod rzedniej�cej �nie�ycy. By�o ju� niedaleko. Na lewo
rudym p�kolem ton�a w chmurach �una �wiate� Gr�jca.

�nieg przesta� pada�, ale by� ju� zupe�ny wiecz�r. Ziemia le�a�a w

dole bezkszta�tna, brudnobia�a, jakby zasnuta dymem. Tylko coraz wyra�niej
rudzia�y �uny: Mszczon�w, Kalwaria, Piaseczno i wielka, ja�niejsza od innych,
Warszawa.

Pu�ap podni�s� si� i z daleka trysn�y �wiat�a: purpurowe, zielone i

b��kitne — neonďż˝w, biaďż˝e w rďż˝wnych szeregach — latarďż˝, mdďż˝e,
��tawe — okien i wystaw sklepowych. A potem, rďż˝aniec czerwonych granicznych lamp
dokoďż˝a lotniska i — jak strumieďż˝ pďż˝ynnego srebra — oďż˝lepiajďż˝cy snop z wieďż˝y
kontroli na Ok�ciu. Prze�lizn�� si� po chmurach, uderzy� w mroczn�
przestrze�. Pot�ny, tr�jramienny kierat reflektor�w obraca� si� wolno,
wzywaj�c ku sobie samolot:

�Przybywaj! Czuwamy!�
Pilot zameldowa� si� na fonii i otrzyma� zezwolenie odej�cia na prost� do

l�dowania. Pozna� g�os Zygmunta Orzelskiego i zn�w pomy�la� o Wandzie, ale
odsun�� te my�li: musia� si� skupi�.

Wykona� ostatni zakr�t i wypu�ci� podwozie, a potem zmniejszy� obroty.

Silnik przycich�, z dna przestrzeni �wiat�a zdawa�y si� unosi� i wyp�ywa�
coraz wy�ej, a� zacz�y sun�� wprost na maszyn�. Czarny, b�yszcz�cy
wilgoci� pas betonu zbli�a� si� ku pneumatykom k�, dwa rz�dy lamp pobieg�y
po obu stronach, zwolni�y. Samolot delikatnie dotkn�� szorstkiej powierzchni,

background image

zadrga�y amortyzatory, cicho pisn�y raz i drugi hamulce.

Na p�ycie przed hangarem stali mechanicy, funkcjonariusze pocztowi i kilka innych

os�b, na kt�re Birkut nie zwr�ci� uwagi. Wy��czy� kolejno oba silniki,
zebra� swoje rzeczy, podr�czny neseser i poszed� ku wyj�ciu. Musia� czeka� na
wy�adowanie work�w z poczt�, kt�re le�a�y w korytarzu umocowane pasami.
Dopiero teraz pomy�la�, co b�dzie robi� przez ten wiecz�r i dwa dni nast�pne.
Nie zapowiada�o si� to weso�o.

Radwan po�egna� go pr�dko i znik� w cieniu hangaru; kto� tam na niego

czekaďż˝.

— Dobry wieczďż˝r, panie Tadeuszu.
Birkut zna� ten g�os, to by�a ona! Sta�a obok samolotu i u�miecha�a si�

patrzďż˝c w gďż˝rďż˝, ku niemu. Zeskoczyďż˝ na ziemiďż˝, uj�� obie jej dďż˝onie i —
sam nie wiedziaďż˝, jak siďż˝ to staďż˝o — caďż˝owaďż˝ ciepďż˝e paďż˝ce.

— Wandeczko, to naprawdďż˝ pani?
By�a troch� zaskoczona tak �ywio�owym powitaniem, ale bynajmniej nie

pr�bowa�a cofn�� r�k.

— Z ca�� pewnoďż˝ciďż˝ — powiedziaďż˝a wesoďż˝o.
— Skďż˝d siďż˝ pani tu wziďż˝a?
— Przyjechaďż˝am po Zygmunta. Koďż˝czy sďż˝uďż˝bďż˝.
— A ja myďż˝laďż˝emďż˝ No, to dobrze, ďż˝e dolecieliďż˝my. Wzi�� jďż˝ pod

r�k� i szli razem w stron� dworca.

— Miaďż˝ pan okropnďż˝ pogodďż˝? — zapytaďż˝a.
— No, nie najlepszďż˝, zwďż˝aszcza jak juďż˝ minďż˝liďż˝my Niziny.
— Pogorszyďż˝a siďż˝ widoczno��?
— E, nie, tylkoďż˝ Widzi pani, Niziny zostaďż˝y za nami, a ja przecieďż˝ nie

wiedzia�em, �e pani jest tutaj.

— I dlategoďż˝
— Wďż˝aďż˝nie: dlatego!
Ponosiďż˝a go odwaga: przycisn�� jej ramiďż˝ i — o dziwo! — poczuďż˝, ďż˝e ten

sygnaďż˝ zostaďż˝ odwzajemniony.

— To niech pan jedzie z nami do Nizin na Wiliďż˝ — powiedziaďż˝a. — Pojedzie pan?
— Nawet na koniec ďż˝wiata! — oďż˝wiadczyďż˝ z zapaďż˝em.
— Coďż˝ takiego! Pan siďż˝ bardzo zmieniďż˝ na korzy��, panie Tadeuszu. Ale do

Nizin jest tylko nieca�e osiemdziesi�t kilometr�w. Mamy samoch�d, najdalej za
p�torej godziny b�dziemy w domu.

— A Zygmunt umie powoziďż˝?
— No pewnie! Bo co?
— Bo ja mam na dziďż˝ dosyďż˝ i wolaďż˝bym siedzieďż˝ z tylu, oczywiďż˝cie z paniďż˝.
— Oho, rzeczywiďż˝cie siďż˝ pan zmieniďż˝. Co to bďż˝dzie dalej?
Zajrzaďż˝ jej z bliska w oczy.
— Moďż˝e ja lepiej opowiem to pani po drodze, dobrze?
— Dobrze — powiedziaďż˝a cicho.

background image

Krak�w 1938

background image

Ha�bi�cy czyn porucznika Herberta

S�u�ba oficera inspekcyjnego garnizonu nie nale�y do przyjemno�ci. C�

dopiero, gdy tak� s�u�b� pe�ni si� z trzydziestego pierwszego grudnia na
pierwszy stycznia! Ale rozkaz jest rozkazemďż˝

Na odwach garnizonowy, gdzie mie�ci� si� pok�j oficera inspekcyjnego,

odprowadza� mnie w po�udnie jeden z moich m�odych przyjaci�, podporucznik Z.

— Nie majďż˝c sďż˝uďż˝by, teďż˝ nie spaďż˝byďż˝ tej nocy — usiďż˝owaďż˝ mnie

pocieszyďż˝. — Zresztďż˝ wam, kapitanom, ďż˝wietnie siďż˝ powodzi: raz na cztery
miesi�ce s�u�ba w garnizonie, i spok�j. A my: s�u�ba w pu�ku, dy�ury w
koszarach, rontyďż˝

— A propos — przerwaďż˝em — kto jest dzisiaj oficerem rontowym?
— Porucznik Herbert. Wiesz, tenďż˝
Ot� w�a�nie nie wiedzia�em, cho� by�em w pu�ku od kilku miesi�cy i

cho� to nazwisko nie by�o mi obce. Dopiero teraz mnie to uderzy�o. Pomy�la�em,
�e nie m�g� by� kim� wybitnym, bo pami�ta�bym, jak wygl�da.

— Ktďż˝ry to jest Herbert? — zapytaďż˝em.
— Nie wiesz? — zdziwiďż˝ siďż˝ podporucznik. — No tak, mogďż˝eďż˝ go nie

zauwa�y�. On unika wszystkich koleg�w, a ty przyszed�e� do pu�ku ju� po tej
historii.

Zniecierpliwi�y mnie te niedom�wienia.
— Opowiedz po ludzku, o co chodzi? Podporucznik spojrzaďż˝ na mnie z ukosa i

przybierajďż˝c minďż˝, ktďż˝ra — jak mi siďż˝ zdaje — miaďż˝a wyraďż˝aďż˝ ca�� jego
pogardďż˝ dla czynu Herberta, powiedziaďż˝ dobitnie:

— On wyskoczyďż˝ ze spadochronem, pozostawiwszy obserwatora w maszynie. Leciaďż˝

z nim podporucznik Nowacki. Zgin��. To by�o w zesz�ym roku w zimie. Herbert
zostaďż˝ zawieszony na rok w lataniu i jest oficerem rachunkowym w warsztatach parku
lotniczego.

Nie mia�em czasu zastanawia� si� nad spraw� i osob� porucznika Herberta.

Trzeba by�o przej�� s�u�b� od mego poprzednika, jakiego� kapitana artylerii,
kt�ry przekazywa� mi pedantycznie i sumiennie klucze, instrukcje, inwentarz odwachu i
rozkazy komendy garnizonu. Trzeba by�o zameldowa� si� u komendanta placu,
odprawi� podoficera inspekcyjnego i dow�dc� warty, wyda� poczt�, sprawdzi�
zamkni�cie biur i lokali s�u�bowych, a potem obej�� kilka wa�niejszych ulic,
wst�pi� na dworzec kolejowy, skontrolowa� porz�dek i dyscyplin�, zlustrowa�
restauracje i kawiarnie. Wreszcie trzeba by�o porozumie� si� telefonicznie z oficerem
rontowym i powiedzie� mu, o kt�rej godzinie ma kontrolowa� warty garnizonowe.

background image

G�os Herberta w s�uchawce telefonicznej by� najzwyklejszy, przeci�tny. Nie

oczekiwa�em zreszt� pod tym wzgl�dem �adnej rewelacji; stwierdzi�em tylko,
�e nie wyr�nia si� niczym szczeg�lnym i �e nic mi nie przypomina. Poleci�em
Herbertowi sprawdzi� czujno�� wart telefonicznie o godzinie dwudziestej czwartej i o
drugiej.

— Gdzie pan mieszka? — zapytaďż˝em nastďż˝pnie.
Odpowiedzia�, zapewne nieco zdziwiony, na co mi to potrzebne, �e na lotnisku, w

budynku mieszkalnym dla kawaler�w.

— Niech pan weďż˝mie puďż˝kowy motocykl i o godzinie wpďż˝ do trzeciej pojedzie na

fort Zduny. Tam p�jdzie pan na ront osobi�cie.

— Rozkaz, panie kapitanie — powiedziaďż˝ krďż˝tko, i teraz wydaďż˝o mi siďż˝, ďż˝e w

jego g�osie wyczuwam jaki� odcie� goryczy lub mo�e smutku.

Fort Zduny le�y po przeciwnej stronie miasta, najdalej od lotniska. Wiedzia�em, �e

ronty na tym forcie nale�a�y do najbardziej przykrych, bo trzeba by�o �azi� po
b�ocie i wertepach prawie godzin�, zanim obesz�o si� wszystkie posterunki.

�w nieuchwytny ton odpowiedzi Herberta m�g� mie� z tym pewien zwi�zek.

Pomy�la�em, �e uwa�a m�j rozkaz za specjalnie dokuczliwy, i to z powodu tej
historii z podporucznikiem Nowackim. Musiaďż˝ chyba wiele wycierpieďż˝ od czasu tego
wypadku. Niew�tpliwie by� nieco przeczulony�

U�miechn��em si�: wcale nie mia�em zamiaru go dr�czy�. Sz�o mi

tylko o to, �eby go zobaczy�.

— Wracajďż˝c z fortu wstďż˝pi pan do mnie — powiedziaďż˝em. — Zda mi pan raport

ustnie.

— Rozkaz — powtďż˝rzyďż˝ i znďż˝w w tonie jego odpowiedzi wyczuďż˝em jakby

wahanie.

Od�o�y�em s�uchawk� i zamy�li�em si�. Ta ca�a sprawa musia�a

przecie� kiedy� otrze� si� o mnie. Powoli przypomnia�em j� sobie. Tak. Przed
rokiem czyta�em sprawozdanie Komisji Bada� Wypadk�w Lotniczych o katastrofie, w
kt�rej zgin�� m�ody obserwator, podporucznik Nowacki.

Nocny przelot bombowy, mg�a, defekt silnika. Strzelec samolotowy i pilot wyskoczyli.

Nawigator, podporucznik Nowacki, zostaďż˝ w maszynie, poniewaďż˝ jego spadochron
wypad�, str�cony z pok�adu przez pilota podczas skoku. Nowackiego znaleziono
martwego za sterem w kabinie rozbitej maszyny. Prawdopodobnie pozostawiony samemu sobie
usi�owa� ratowa� si�, l�duj�c na o�lep. Strzelec nie umia� nic powiedzie�
o zachowaniu si� tamtych dw�ch, poniewa� skaka� pierwszy, na rozkaz obserwatora.

Pilot stan�� przed s�dem, oskar�ony o pozostawienie cz�onka za�ogi w

samolocie, kt�ry opu�ci�. T�umaczy� si�, �e nie wiedzia�, i� obserwator
nie wyskoczy�. Pr�cz tego opowiedzia� s�dowi jak�� niezr�cznie sklecon�
bajk�, kt�ra mia�a go usprawiedliwi�, a kt�rej s�d nie da� wiary.

Poniewa� mia� bardzo dobr� opini� i przes�u�y� w lotnictwie osiem czy

dziesi�� lat, a brakowa�o dostatecznych dowod�w jego z�ej woli, ukarano go tylko
�za lekkomy�lny, przedwczesny skok ze spadochronem, podczas gdy istnia�a
mo�liwo�� doprowadzenia samolotu do l�dowania�. Ukarano go rocznym
zawieszeniem w wykonywaniu lot�w, nie skre�laj�c go z listy personelu lataj�cego.

Brzydka sprawa — pomyďż˝laďż˝em. — Wyglďż˝da na to, ďż˝e miaďż˝ potďż˝nego

stracha i �e ten strach okaza� si� mocniejszy od poczucia solidarno�ci za�ogi w

background image

obliczu gro��cego niebezpiecze�stwa. A potem przed s�dem �ga�o si� na
pot�g�

Zacz��em �a�owa�, �e kaza�em Herbertowi przyjecha�. Musia� to

by� n�dzny typ, skoro nie zaryzykowa� pr�by l�dowania b�d� te�,
stwierdziwszy brak spadochronu obserwatora, skoku razem z nim na spadochronie w�asnym.

C� m�g� mi powiedzie�? Zapewne nic, bo chyba nie powtarza�by k�amstw,

kt�rymi broni� si� na rozprawie.

Ko�o pierwszej po�o�y�em si� na trzeszcz�cej kanapie, To ju� by�

Nowy Rok.

Podďż˝e siďż˝ zaczyna — pomyďż˝laďż˝em jeszcze i usn��em.
Obudziďż˝o mnie pukanie do drzwi. — Wej�� — powiedziaďż˝em, nie podnoszďż˝c

si� i w tej chwili przypomnia�em sobie o Herbercie.

To by� w�a�nie on. Wszed� i zatrzyma� si� przy drzwiach.
Wystarczyďż˝ mi jeden rzut oka na jego charakterystycznďż˝ postaďż˝, aby upewniďż˝

si�, �e widywa�em go nieraz przed laty i �e nie spotka�em go ani razu w pu�ku.
By� wysoki i barczysty, ale na t� barczysto�� sk�ada�y si� wy��cznie
pot�ne ko�ci i mi�nie, z zupe�nym wy��czeniem t�uszczu. Musia� by�
bardzo silny. Ruchy mia� powolne, ostro�ne, jakby si� obawia�, �e przy lada
sposobno�ci mo�e uszkodzi� kt�ry� z otaczaj�cych go przedmiot�w.
M�wi� podobnie jak si� porusza�: z zastanowieniem, bez po�piechu, szukaj�c
wyraz�w, jakby mu ich stale brak�o. Czo�o mia� szerokie, w�osy ciemne, nieco
ju� przerzedzone i srebrz�ce si� na skroniach, zaczesane z niedba�ym przedzia�em
z lewej strony. Brwi grube, czarne, zro�ni�te nad du�ym nosem, oczy natomiast jasne
i — na przekďż˝r wyrazowi twarzy, na przekďż˝r zaciďż˝tym, gorzkim ustom — wesoďż˝e.
Kwadratowe, mocne szcz�ki g�adko wygolone, o b��kitnawej bladej sk�rze i
policzki lekko wkl�s�e, chude, z dwiema bruzdami od nozdrzy do k�t�w ust.

Zameldowa� mi, �e wszystko w porz�dku, po czym dopiero u�cisn�� moj�

r�k�. Ten gest te� by� dla niego charakterystyczny: wzi�� moj� d�o� w
swoj� ogromn� �ap� delikatnie i lekko, nast�pnie za�, miarkuj�c si�, aby mi
nie sprawi� b�lu, �ciska� j� coraz mocniej w ci�gu paru sekund, by wreszcie
nagle j� pu�ci�. Czu�em, �e gdyby zechcia�, m�g�by mi zmia�d�y�
palce.

— Szczďż˝liwego Nowego Roku, panie kapitanie — powiedziaďż˝ powaďż˝nie,

u�miechaj�c si� tylko oczami.

Podoba� mi si�. Nie umia�bym powiedzie�, dlaczego. To by�o og�lne tak

zwane �dobre wra�enie�, kt�re zale�y od tylu drobnych szczeg��w, od
sposobu bycia, wyglďż˝du, gďż˝osu, czy ja wiem zresztďż˝ od czego? — ďż˝e nie sposďż˝b
tego okre�li�.

Wiele tych drobiazg�w musia�o pokrywa� si� ze szczeg�ami postaci

gentlemana, kt�ra istnieje w wyobra�ni ka�dego z nas jako idea�, inny zreszt� dla
ka�dego, kto go sobie wyobra�a. Ot� m�j �idea� gentlemana� w wielu
szczeg�ach podobny by� zewn�trznie do porucznika Herberta, bo tak w�a�nie o
nim pomy�la�em: gentleman, a skojarzenie z katastrof� i �mierci� Nowackiego
zjawi�o si� w moim umy�le jako drugie.

Ten odruch czy te� pr�d sympatii zadecydowa� o dalszej naszej rozmowie.

Poniewa� to nie nale�y do rzeczy, nie b�d� jej tu powtarza� od pocz�tku i
zaniecham tak�e wyja�nie�, jak dosz�o do tego, �e porucznik Herbert

background image

opowiedzia� mi o owym locie, w kt�rym zgin�� jego obserwator. Nie zamierzam
teďż˝ powtarzaďż˝ dosďż˝ownie tego, co mi powiedziaďż˝, a to dlatego, ďż˝e — jak sam mnie
uprzedziďż˝ — nie potrafi ďż˝plastycznie i barwnieďż˝ opisywaďż˝ wypadkďż˝w, w ktďż˝rych
braďż˝ udziaďż˝.

— Czy pan wie, panie kapitanie, kto to byďż˝ Nowacki? — zapytaďż˝, siedzďż˝c juďż˝ na

trzeszcz�cej garnizonowej kanapie i grzebi�c w fajce, kt�ra gas�a mu co chwila.

Nie wiedzia�em nic poza tym, �e Nowacki by� m�odym obserwatorem. Nie

odpowiedzia�em jednak od razu, uwa�aj�c to pytanie raczej za retoryczne. Ale ten
du�y, sumienny pilot nie pos�ugiwa� si� retorycznymi pytaniami i je�li pyta�, to
dlatego, aby otrzyma� odpowied�. Patrzy� mi w oczy opar�szy �okcie na szeroko
rozstawionych kolanach i potrz�sa� wyczekuj�co fajk�.

— Nie znaďż˝em go chyba — powiedziaďż˝em wreszcie.
— Ja znaďż˝em go dobrze — oďż˝wiadczyďż˝. — I pan zna z pewnoďż˝ciďż˝ ten typ

m�odych zapale�c�w, z kt�rych ka�dy idzie do lotnictwa po to, �eby zosta�
pilotem. Pilotem my�liwskim oczywi�cie, takim, kt�ry lata sam, kt�ry ma samolot
wy��cznie dla siebie i sam decyduje o ka�dym jego drgnieniu. Tak im si�
przynajmniej zdaje, tym wszystkim podchor��akom i podporucznikom, pan wie�

Tym razem potwierdzi�em natychmiast, Herbert za�, zapaliwszy zn�w fajk�,

m�wi� dalej, powo�uj�c si� raz po raz na moj� znajomo�� tych spraw, jakby
chcia� podkre�li�, �e powinien zosta� zrozumiany ca�kowicie, bez �adnych
w�tpliwo�ci.

— Kiedy mu powiedzieli w Instytucie Badaďż˝ Lotniczo– Lekarskich, ďż˝e jest zdolny do

s�u�by w powietrzu tylko jako obserwator, by� to dla niego prawdziwy cios. C� pan
chce: ch�opak wymarzy� sobie karier� Kossowskiego

35

czy Orli�skiego

36

, pokonaďż˝

by� mo�e wiele trudno�ci, aby si� dosta� do lotnictwa i naraz dowiaduje si�,
�e nigdy nie zostanie pilotem. �e nie dotknie sterowego dr��ka, nie si�dzie za
sterem, naprzeciwko pulsuj�cej strza�kami tablicy przyrz�d�w, �e inni b�d� go
wozili na pok�adzie maszyny, kt�r� m�g�by kierowa� sam, trzymaj�c w
r�ku tysi�c koni mocy i sze��set kilometr�w na godzin� pr�dko�ci, gdyby
nie kilka punkt�w r�nicy w ci�nieniu krwi albo w ostro�ci s�uchu. �e b�dzie
lataďż˝ z pilotami, ktďż˝rzy — byďż˝ moďż˝e — oddajďż˝ siďż˝ swemu zawodowi bez
sentymentu, bez zapa�u, nawet bez szczeg�lnego zami�owania, podczas gdy on�

Zgodzi si� pan, �e to jest dramat dla takiego ch�opca. Lata� ze mn� do��

d�ugo i nieraz widzia�em, jak z zazdro�ci� patrzy�, kiedy manewrowa�em
sterami. Byďż˝ poprzednio w eskadrze liniowej i piloci pozwalali mu czasem prowadziďż˝
samolot drugim sterem, ale to tylko pog��bia�o jego przygn�bienie. Raz prosi�
mnie, �ebym mu pozwoli� w powietrzu zaj�� bodaj na chwil� miejsce pilota. Jak

35

Kossowski Jerzy — pďż˝k, ur. 1892 r. w Grodnie. Ukoďż˝czyďż˝ szko�� pilotďż˝w w Sewastopolu,

potem walczyďż˝ w lotnictwie polskim we Francji (1917 — 1919), wrďż˝ciďż˝ do Polski z armiďż˝ gen. Hallera.
Kolejno dow�dca eskadry, dywizjonu i szef lotnictwa armii. W latach dwudziestych dowodzi� dywizjonem
my�liwskim 1 pu�ku lotniczego, potem 11 pu�kiem my�liwskim w Lidzie, a od r. 1929 pracowa�
jako cywilny oblatywacz PZL (Polskich Zak�ad�w Lotniczych) w Warszawie. Jeden z najlepszych
pilot�w akrobatycznych.

36

Orliďż˝ski Bolesďż˝aw — ur. 1899 r. w Kamieďż˝cu Podolskim, znakomity pilot myďż˝liwski, pďż˝niej

cywilny oblatywacz PZL. W r. 1926 wsďż˝awiďż˝ siďż˝ przelotem Warszawa — Tokio i z powrotem na
seryjnym samolocie Breguet XIX. W czasie II wojny �wiatowej dowodzi� polskim dyonem bombowym w
Wielkiej Brytanii. Autor wspomina o nich obu w drugim tomie swoich pami�tnik�w pt. Wiatr w
podeszwach.

background image

pan wie, w naszych starych maszynach bombowych nie by�o podw�jnych ster�w.
Utrzymywa�, �e da sobie rad�, podobnie jak wszyscy ci, co tego nie pr�bowali na
ci�kich, dwusilnikowych samolotach. Musia�em mu odm�wi�.

No i wreszcie nast�pi� ten przelot. To by�o r�wno trzyna�cie miesi�cy temu,

w nocy z trzydziestego listopada na pierwszy grudnia. Wylecieli�my na mojej starej FG-32 o
godzinie dwudziestej pierwszej w kierunku poligonu odleg�ego o dwie�cie
pi��dziesi�t kilometr�w. Nie chodzi�o o bombardowanie, tylko o przelot
nawigacyjny. Nad poligonem mieli�my zmieni� kurs i dolecie� do lotniska
po�o�onego o sze��dziesi�t kilometr�w na po�udniowy wsch�d. Lecia� z
nami jeszcze sier�ant Morawa, strzelec samolotowy. Noc by�a ciemna, bezksi�ycowa,
pochmurna, ale pu�ap mieli�my na tysi�c dwustu metrach. Przez pierwsz� godzin�
wszystko sz�o dobrze. Silniki, cho� stare graty, pracowa�y normalnie. Nowacki po
starcie poda� mi kurs i nieco p�niej poprawk� derywacyjn�. Mieli�my w g�rze
wiatr lewy czo�owy, pewnie ze czterdzie�ci kilometr�w na godzin�, a na dole,
wed�ug komunikatu meteorologicznego wia� lekki Nord-West. Wkr�tce po godzinie
dwudziestej drugiej zauwa�yli�my obaj z Nowackim, �e nad lasami zaczyna pe�za�
mg�a. Z pocz�tku wzi�li�my jej strz�py za polany le�ne, ale p�niej
zg�stnia�a i rozpostar�a si� nad ziemi� szeroko, gdzieniegdzie tylko
ods�aniaj�c wynios�o�ci i wzg�rza lub rudziej�c od �un wi�kszych ludzkich
osiedli. Wreszcie sta�a si� gruba i jednolita jak brudna pierzyna. Nie przejmowali�my
si� tym, bo z komunikatu wiedzieli�my, �e nad lotniskiem docelowym mg�y nie
b�dzie, a zreszt� mieli�my benzyny jeszcze na pi�� godzin i w ostateczno�ci
mogli�my wr�ci� do macierzystego portu.

Tylko �e w�a�nie wtedy zawiod�y silniki, i to kolejno obydwa. Mieli�my

jakie� osiemset, mo�e dziewi��set metr�w pod sob�, kiedy maszyn�
zatrz�s�o, jakby si� u�ama�a jedna �opata �mig�a. Jednocze�nie
wykr�ci�o nami w prawo tak silnie, �e ledwo mi starczy�o steru do utrzymania
kierunku. Spojrza�em na obrotomierze i upewni�em si�, �e to prawy silnik nawala.
Zmniejszy�em obroty obydwu i wtedy spod tablicy rozdzielczej po dr��cym
pok�adzie i po moich stopach zacz�a p�yn�� leniwa struga czarnego oleju.
Strza�ka manometru po lewej strome zawaha�a si� i opad�a do zera.

Pan zna, panie kapitanie, to uczucie, kt�re ogarnia pilota w podobnych sytuacjach, to

podniecenie, kt�re przecie� nie jest strachem. My�li si� w�wczas intensywnie i
szybko, maj�c �wiadomo��, �e oto sko�czy�o si� nagle co�, co dzia�o
si� powoli, a zaczyna si� akcja pr�dka, wymagaj�ca natychmiastowego dzia�ania i
kr�tkiego, lecz du�ego wysi�ku woli, nerw�w i mi�ni. Jedyn� obaw�, jakiej
doznajemy w takich wypadkach, jest obawa o reszt� za�ogi: czy zrozumiej� od razu, o
co chodzi, bo przecie� nie ma czasu, �eby im to t�umaczy�, czy nie strac� g�owy
i nie utrudni� przez to sytuacji, czy dadz� sobie sami rad�, bo na pomoc mo�e by�
za p�no. Z Nowackim nie mia�em k�opotu. Zanim zd��y�em go zapyta�,
ju� sam mi powiedzia�, �e do lotniska docelowego mamy siedemdziesi�t
kilometr�w i �e wed�ug jego oblicze� w�a�nie wchodzimy nad poligon. Jak pan
widzi, sytuacja nie by�a gro�na, je�li chodzi o opuszczenie samolotu na spadochronach:
wysoko�� mieli�my znaczn�, a upadek maszyny na poligon nikomu nie m�g�
wyrz�dzi� szkody. Natomiast ani o l�dowaniu na o�lep we mgle, ani o
doci�gni�ciu do lotniska nie mo�na by�o nawet my�le�. Powiedzia�em do
Nowackiego: �Skaczcie obaj, ja zaraz za wami. Odnajdziemy si� na ziemi. Id�cie w
kierunku po�udniowym, tam spadnie samolot�. Nowacki zawaha� si� przez
sekund� i wyda�o mi si�, �e jest troch� zdenerwowany, ale nic nie powiedzia�.

background image

Widzia�em, jak szed� do kabiny nawigacyjnej, poczu�em, �e otwieraj� si�
zewn�trzne drzwi i �e nagle samolot robi si� l�ejszy w ogonie. By�em pewien, �e
obaj wyskoczyli.

Wtedy jeszcze raz pr�bowa�em doda� gazu, poniewa� jednak prawy silnik

trz�s� niemo�liwie, a lewy m�g� si� lada chwila zatrze� z braku smaru,
porzuci�em ostatecznie my�l o ratowaniu samolotu. Wy��czy�em zap�on,
zamkn��em dop�yw benzyny, zamocowa�em dr��ek sterowy i wolant, aby
maszyna nie straci�a r�wnowagi, gdy b�d� przechodzi� ku ty�owi i aby posz�a
w d�, gdy wyskocz�. Rozumie pan: obawia�em si�, �e zniesie j� znad poligonu,
zanim nast�pi zderzenie z ziemi�, a nie chcia�em do tego dopu�ci�.

Wszystkie te czynno�ci zaj�y mi mniej czasu ni� opowiadanie o nich, chocia�

wcale si� nie �pieszy�em, bo mia�em jeszcze ze siedemset metr�w wysoko�ci, a
mo�e nawet wi�cej. Troch� si� ba�em, �eby mi maszyna nie zrobi�a
jakiego� kawa�u w ostatniej chwili, gdy b�d� przechodzi� przez ciasne drzwiczki
do nawigacyjnej. Mog�a przecie� wej�� w korkoci�g albo �lizn�� si� na
skrzyd�o i wtedy trudno by mi by�o dotrze� do wyj�cia. Nic podobnego zreszt� nie
nast�pi�o: sun�a sko�nie w d� i przy ostatnim spojrzeniu na wysoko�ciomierz
stwierdzi�em, �e obni�y�a si� o sto metr�w. W dw�ch susach przeby�em
pust� kabin� i u progu otwartych nad czarn� przepa�ci� drzwi potkn��em
siďż˝ o coďż˝. To byďż˝ spadochron!

Teraz ju� nie by�o czasu do namys�u, tote� wszystkie trzy mo�liwo�ci

zwi�zane z tym faktem narzuci�y mi si� jednocze�nie: albo jeden z cz�onk�w
naszej za�ogi straci� g�ow� i skoczy� bez spadochronu, albo w maszynie by�
jeden spadochron zapasowy, albo wreszcie kto� jeszcze jest na pok�adzie. Rozejrza�em
si� po mrocznym wn�trzu. By�o pustego ile to mog�em stwierdzi� z tego miejsca,
nie zagl�daj�c za wyrzutni� bomb. Zapyta�em g�o�no, czy jest kto� na
pok�adzie. Odpowiedzia�o mi wycie p�du zza otwartych drzwi. Zrobi�em krok w
stron� wyrzutni i w tej samej chwili maszyna pochyli�a si� gwa�townie na bok.
Straci�em r�wnowag�, potkn��em si� o le��cy u moich n�g spadochron i
run��em w przepa��.

Zmiot�o mnie w ty�, zd��y�em jeszcze dostrzec �mig�a obracaj�ce

si� wskutek inercji i naporu powietrza, a potem czarna masa samolotu �mign�a nade
mn�, oddalaj�c si� szybko, podczas gdy zapada�em w otch�a�. Ogarn��
mnie ostry, dotkliwy, niemal bolesny pr�d zimnego wichru, kt�ry g�stnia� z
ka�d� sekund�. Instynktownie szuka�em oparcia, chcia�em zmieni� pozycj�,
chcia�em �usi��� lub �stan��, podczas gdy spada�em g�ow� i
plecami w d�. Nogi i r�ce ci��y�y mi, nie mog�em wyprostowa� karku i
zdawa�o mi si�, �e nie zdo�am dosi�gn�� pier�cienia otwieraj�cego
wy�ogi pokrowca od spadochronu. To parali�uj�ce uczucie ju� nie strachu, kt�ry
b�d� co b�d� zmusza do jakiego� dzia�ania, lecz zgrozy, bywa zapewne
przyczyn� �mierci niejednego z nas. I gdybym w�wczas nie zdoby� si� na
najwi�kszy wysi�ek woli, jaki kiedykolwiek w �yciu uczyni�em, nie
rozmawia�bym teraz z panem, kapitanie.

Wytrz�sn�� fajk� i si�gn�� po kapciuch z tytoniem. Ubija� go wolno,

systematycznie, nast�pnie za�, mrukn�wszy �Dzi�kuj�, kiedy mu poda�em
ogie�, m�wi� dalej:

— Wyrwaďż˝em, ten pierďż˝cieďż˝ i zawleczkďż˝ z takďż˝ si��, ďż˝e omal nie

wywichn��em r�ki. Wtedy zobaczy�em obok siebie bia�y ob�ok jedwabiu

background image

uciekaj�cy w g�r�, a za nim ca�y strumie� bia�ej materii. Chlasn�y linki,
wybuchn�� nade mn� z hukiem ogromny klosz, szarpn�o szelkami, wykr�ci�o
mn� m�y�ca, �e omal nie krzykn��em z b�lu, zako�ysa�o tam i z
powrotem. Musia�o ju� by� nisko, bo zaraz zobaczy�em ziemi� i
wyl�dowa�em do�� szcz�liwie na krzakach olszyny. To, co uwa�ali�my za
przyziemn� mg��, okaza�o si� cienk� warstw� chmur, kt�ra sun�a na
wysoko�ci jakich dwustu metr�w. Pomy�la�em wtedy, �e mo�na by�o jednak
zaryzykowaďż˝ lďż˝dowanie i — choďż˝ w tym nie byďż˝o przecieďż˝ mojej winy —
robi�em sobie wyrzuty z powodu straty samolotu. Zacz��em nas�uchiwa�, czy nie
dojdzie mnie �oskot jego upadku, bo s�usznie przypuszcza�em, �e pr�dzej ni� on
znalaz�em si� na ziemi. Jednocze�nie wr�ci�a mi my�l o spadochronie, na
kt�ry si� natkn��em w kabinie nawigacyjnej. Niepok�j o reszt� za�ogi,
szczeg�lnie o Nowackiego, bo przypuszcza�em, �e Morawa skaka� pierwszy, i
wiedziaďż˝em, ďż˝e jest doďż˝wiadczonym podoficerem — niepokďż˝j ten skďż˝oniďż˝ mnie
do natychmiastowego dzia�ania, pomimo b�lu. Ruszy�em w kierunku po�udniowym,
orientuj�c si� wed�ug wiatru, gdy wtem us�ysza�em z daleka lec�cy samolot.
Nie by�oby w tym nie nadzwyczajnego, gdyby nie to, �e lecia� bardzo nisko i �e jego
zupe�nie rozstrojone silniki wy�y na du�ych obrotach. W kilka sekund p�niej
maszyna przesz�a tu� nade mn� w lekkim zakr�cie, �lizgaj�c si� na prawe
skrzyd�o. Pozna�em j� mimo ciemno�ci: to by�a moja FG-32. Ale przecie�
wy��czy�em silniki przed skokiem! Zrozumia�em wszystko z przera�aj�c�
jasno�ci� w u�amku sekundy: za sterem siedzia� Nowacki. Oh, to nie jest historia dla
s�du i dla Komisji Bada� Wypadk�w Lotniczych. Nie powinienem by� jej w og�le
opowiada�. Nie uwierzono mi, naturalnie. Nie umia�em ich przekona� i nie mia�em
�adnych dowod�w. Ale pan, niech pan sam powie, czy mog�o by� inaczej?

Po raz pierwszy od pocz�tku naszej rozmowy Herbert okaza� wzruszenie. Patrzy�

na mnie z wyrazem niepokoju i niepewno�ci, czy mu uwierz�. Pozby� si� swego
ostro�nego sposobu bycia i powolno�ci, przesta� szuka� s��w i miarkowa�
g�os. Spostrzeg� si� jednak zaraz i umilk� zmieszany.

— Niech pan mďż˝wi — powiedziaďż˝em, kďż˝adďż˝c mu dďż˝oďż˝ na kolanie. — Ja

panu wierzďż˝.

Uspokoi� si� natychmiast. Kiedy zapala� po raz ju� nie wiem kt�ry

gasn�c� fajk�, r�ce nie dr�a�y mu ani troch�.

— Wiďż˝c tak — mďż˝wiďż˝ dalej, zupeďż˝nie juďż˝ opanowany, Nowacki zostaďż˝ na

pok�adzie. Mo�e sta� za wyrzutni� w chwili, kiedy wypad�em z samolotu. W
kaďż˝dym razie twierdzďż˝ — jestem pewien! — ďż˝e zostaďż˝ umyďż˝lnie. ďż˝eby choďż˝
raz w �yciu poprowadzi� maszyn� samemu, na w�asn� odpowiedzialno��, jak
to sobie wymarzy�, jak to sobie mo�e postanowi� i tylko czeka� okazji, cho�by za
cen� �ycia. Kiedy zobaczy�, �e mnie wymiot�o z pok�adu jak snopek s�omy,
w�lizn�� si� za stery. Zna� dobrze t� maszyn�. Godzinami na ziemi
przesiadywa� na miejscu pilota i zanudza� mechanik�w pytaniami o armatur� i
urz�dzenia sterowe. Tylko� nie umia� lata�. �mig�a jeszcze si� obraca�y,
wystarczy�o w��czy� zap�on i otworzy� kran benzynowy, aby silniki zacz�y
zn�w pracowa�. Nawet przy tak wadliwej ich pracy m�g� jeszcze przez jaki� czas
utrzyma� si� w powietrzu, a o to mu przecie� chodzi�o. Odbezpieczy� stery�
Lecia�. Pilotowa�! To musia�y by� dla niego wielkie chwile. �aden z nas tego nie
do�wiadczy�, nawet wtedy, kiedy po raz pierwszy prowadzili�my samodzielnie samolot
jako uczniowie w szkole pilot�w. Niew�tpliwie mia� poj�cie, jak si� nale�y do
tego zabra�, ale umia� przecie� mniej ni� przeci�tny ucze� w po�owie kursu.

background image

FG-32 nie jest �atwa do pilotowania; trzeba j� dobrze pozna�, �eby da� sobie z
ni� rad�. C� dopiero, kiedy silniki dzia�aj� tak �le, jak w�a�nie by�o
w�wczas.

Herbert umilkďż˝.
Wyobra�a�em sobie doskonale Nowackiego w tej sytuacji, w�r�d dramatycznej

scenerii: pust�, mroczn� skrzyni� kilku tonowego samolotu, w kt�rej hucz�
przeci�gi; blade, anemiczne �wiat�a ekranowych lampek, kt�re o�wietlaj�
konaj�ce zegary i manometry; rzygaj�ce dymem spalin, chore silniki, zach�ystuj�ce
si� co chwila i strzelaj�ce ogniem. Widzia�em go, jak siedzi za sterem, tragiczny w
patosie tego pierwszego i ostatniego lotu dokonanego za takďż˝ cenďż˝. Patrzy w noc, w
ciemno��, na m�tny horyzont rozja�niany tu i �wdzie blad� po�wiat�
okolicznych miasteczek. Pr�buje poruszy� ko�o sterownicy i czuje, �e maszyna
pos�usznie k�adzie si� na skrzyd�o. �ci�ga ster na siebie i oto samolot wpiera
si� w powietrze, orze niewidzialn� bruzd� w przestrzeni, zawraca. Nowacki w�ada
nim. Zapewne nie zdaje sobie sprawy z niedo��nej linii zakr�tu, nie czuje
po�lizg�w, zbocze�, uskok�w w d� i w g�r�, kt�rych i tak nie umia�by
opanowa�, nie maj�c wprawy. Jest dumny. Jest szcz�liwy.

Ale oto zza cienkiej warstwy ob�ok�w wynurza si� ziemia, staje si� bliska. Jest

twarda, niego�cinna, poci�ta torami kolejowymi, drogami, garbata od wzg�rz, pokryta
lasami. I tylko na p�nocy bieleje wielka piaszczysta pustynia poligonu. Tam mo�na by
wyl�dowa�.

-— Pan siďż˝ domyďż˝la, panie kapitanie, co wtedy przyszďż˝o mi do gďż˝owy —

mďż˝wiďż˝ dalej Herbert. — Nie powiedziaďż˝em tego sďż˝dowi, bo sďż˝d — jak szeroka
publiczno�� — zaliczyďż˝by to na mojďż˝ niekorzy��. Ale pan przecieďż˝ wie, ďż˝e
ka�dy z nas jest tylko cz�owiekiem. Nie bia�ym bohaterem i nie czarnym �ajdakiem,
tylko cz�owiekiem, kt�ry miewa dobre i z�e odruchy. Ot� przez chwil�
uprzytomni�em sobie, co b�dzie, je�eli Nowackiemu uda si� wyl�dowa�. Nie
mam tu na my�li s�du. S�d uniewinni�by mnie, bo mia�bym �wiadka. Ale w
por�wnaniu z tym, co mnie spotka�o w powszechnej opinii w ci�gu tego roku po jego
�mierci, by�aby to jeszcze gorsza kl�ska. Nie pytano by przecie�, jak si� to sta�o,
tylko wiedziano by z ca�� pewno�ci�, �e pilot wyskoczy�, a obserwator zosta�
i ocali� maszyn�. I wtedy, w ci�gu tej kr�tkiej chwili pomy�la�em, �e dla mnie
by�oby lepiej, gdyby jej ocali� nie zdo�a�. Przelecia�a mi ta my�l przez
g�ow�, gdy bieg�em w stron� piaszczystej r�wniny, �eby� no, �eby mu
dopom�c w tym l�dowaniu. Jak dopom�c? Nie wiem. Zna�em przecie� ten samolot,
chcia�em go uratowa�. Nie Nowackiego, tylko w�a�nie ten samolot. Zdawa�o mi
si�, �e potrafi� Nowackiemu odda� ca�� moj� umiej�tno��
l�dowania, je�li tylko b�d� widzia�, jak zbli�a si� do ziemi. Nonsens, ale
rzeczywi�cie tak mi si� zdawa�o.

Musia� j� zobaczy� nagle, t� gro�n� ziemi�, jak �cieli�a mu si� pod

skrzyd�a, jak si�ga�a w g�r� rozcapierzonymi chciwie konarami drzew. Mo�e
ufa�, �e wyl�duje, bo jednak drzewa nie zdo�a�y go pochwyci� i gna� ju�
nisko nad wydmami piasku. Ale nie powiod�o mu si�. Nie umia� wytraci�
pr�dko�ci, nie orientowa� si�, gdzie le�y r�wny teren i nie zdawa� sobie
sprawy, �e trawersuje. Ca�ym p�dem wyr�n�� podwoziem w stos kamieni na
skraju lasu. Us�ysza�em ten trzask i �oskot. Dobieg�em bez tchu, ale by�o ju� po
wszystkim. Cisza. Tylko z p�kni�tych zbiornik�w la�a si� benzyna i sycza�y
p�atki �niegu na gor�cych rurach wydechowych. Herbert umilk� i ja milcza�em
tak�e. Zegar na wie�y odwachu wolno wybija� czwart�, s�ycha� by�o

background image

miarowe kroki wartownika pod oknami. Nie wiedzia�em, co mam powiedzie� Herbertowi.
Usi�owa�em nastroi� go pogodniej, powiedzia�em co� banalnego o pomy�kach
sprawiedliwo�ci i wspomnia�em, �e przecie� tak czy inaczej okres zawieszenia go w
lataniu ju� si� sko�czy�.

— Nie o to chodzi — odrzekďż˝. — To siďż˝ oczywiďż˝cie juďż˝ skoďż˝czyďż˝o i

przesz�o. Ale zosta� cie�, kt�ry powlecze si� za mn� wsz�dzie. Cie� sprawy
o pozostawienie obserwatora w samolocie, kt�ry ja opu�ci�em. Przecie� nie mog�
ka�demu z osobna opowiada� tej historii tak jak panu.

Krak�w 1939

background image

Ka�dy kurs p�nocny prowadzi do bazy

Wieczorem polec� na zadanie. W wyprawie popo�udniowej nie bra�em udzia�u i

bezczynnie p�ta�em si� po kasynie. By�o nudno, nie chcia�o mi si� nawet gra�
w brid�a. Nie mog�em si� doczeka� powrotu dywizjonu i dopiero kiedy nad
lotniskiem rozleg� si� warkot silnik�w, odetchn��em z ulg�. Tak bywa zawsze,
ilekro� kilku spo�r�d nas zostaje, podczas gdy wi�kszo�� leci �na tamt�
stron�. Godziny, kt�re sp�dzamy tu, na ziemi, w oczekiwaniu na ich powr�t, nie
licz� si�, jakkolwiek trwaj� bardzo d�ugo. Chc� powiedzie�, �e nie licz�
si� jako czas prze�yty. Ten czas sp�dzamy. To jest chyba najw�a�ciwsze
wyra�enie: sp�dza� czas, czyli pop�dza� go, aby min�� jak najpr�dzej,
aby�my zn�w zacz�li �y�, aby zacz�o si� co� dzia� doko�a nas i z
nami. �Sp�dzanie czasu� bywa bardzo nu��ce; dla mnie jest zawsze piekielnie
nudne. Dlatego oddycham z ulg�, kiedy si� wreszcie ko�czy.

Na lotnisku przy hangarze sta� ma�y t�umek. Opr�cz pilot�w, go�cie z

Londynu: dwie dziennikarki ameryka�skie, paru oficer�w z naszego sztabu i Jean.

Jean, �adne jasnow�ose stworzenie, czeka na naszego dow�dc�. Jest zawsze

pogodna i zawsze pewna, �e Jurek wr�ci. Wzrusza mnie ta jej naiwna, g��boka wiara,
chocia� jeden z moich przyjaci�, Stefan, utrzymuje, �e to po prostu brak wyobra�ni.
Ale Stefan jest w og�le sceptyk i pesymista.

Samoloty wyl�dowa�y, mechanicy zaroili si� doko�a nich, uzupe�niaj�c

benzyn� i amunicj�. Wypytuj� pilot�w o dzia�anie silnik�w i o przygody.

Dziennikarki witaj� dow�dc�, s�ycha� trzaski migawek aparat�w

fotograficznych; my�la�by kto, �e to by�a jaka� nadzwyczajna wyprawa, nie
zwyk�e, codzienne zadanie. A� mi troch� zazdro��, �e to nie ja wracam z tego
lotu. Nikt na mnie nie zwraca najmniejszej uwagi, bohaterami dnia s� ci, kt�rzy w tej
chwili wysiadajďż˝ z maszyn.

Wtem Jurek dostrzeg� mnie za plecami go�ci i zwracaj�c si� do Amerykanek

powiada:

— Ten pilot we czwartek zestrzeliďż˝ Focke-Wulfa-190, ktďż˝ry mnie atakowaďż˝.
Zrobi�o mi si� g�upio, zaczerwieni�em si� jak niewinne dziewcz� i

ogarn�a mnie z�o�� na t� ca�� publik�, kt�ra gapi�a si� na mnie jak
na raroga. Szcz�ciem adiutant zarz�dzi� odjazd do kasyna na podwieczorek. Zostaje
tylko nowy sk�ad pilot�w, kt�ry ma lecie�.

Jean, �egnaj�c si� ze mn� m�wi: �Good luck�. Ciekawe, czy z tak�

sam� pewno�ci� wierzy w m�j szcz�liwy powr�t, jak we wszystkie szcz�liwe
powroty swojego Jurka? Zapewne w og�le o tym nie my�li, bo c� j� to mo�e

background image

obchodzi�? Ze z�o�ci� powtarzam sobie, �e ona sama i jej my�li mnie te� nic a
nic nie obchodz�. Nic. Absolutnie. I wiem, �e to nieprawda.

Wsiadaj�c do samolotu, przypominam sobie ostatnie s�owa odprawy: �Ka�dy

kurs p�nocny prowadzi do bazy�. Lec� jako prawy boczny w pierwszej czw�rce. Ryk
silnika jest mocny i rze�ki. Toczy si� jak szorstki kamie� szlifierski, porywaj�c i
odrzucaj�c precz ca�e strz�py my�li i spraw, kt�re ��cz� mnie z codziennym
�yciem prywatnym. Czuj�, jak ich ubywa, jak wyg�adza si� i wyostrza to, co
nazywamy �nastrojem chwili�, jak poleruje si� moja uwaga, jak skupia si� coraz
bardziej na zadaniu, w kt�rym bior� udzia�, podczas gdy wszystko inne odpryskuje,
urywa siďż˝ i pozostaje gdzieďż˝ daleko, coraz dalej za mnďż˝. To wraďż˝enie — moďż˝e
raczej doznanie — jest tak silne, ďż˝e odczuwani je niemal fizycznie. Moďż˝na je
por�wna� do pewnego stopnia ze stanem, jaki nast�puje po za�yciu proszka na b�l
g�owy w chwili, gdy b�l ustaje i gdy wraz z uczuciem ulgi ogarnia nas mi�e, jasne
podniecenie.

Najpierw zapominam o Jean i teraz ju� naprawd� jest mi oboj�tne, czy pomy�li o

mnie maj�c przy sobie Jurka, czy nie. Potem wyd�u�a si�, w�tleje i urywa si�
my�l o urlopie, kt�ry ju� dwa razy musia�em od�o�y�; potem o jakich�
listach, na kt�re jeszcze nie odpisa�em, o k�opotach z krawcem w Londynie, o
irytuj�cym komentarzu politycznym w sprawie Polski w jakim� dzienniku angielskim, o
nieuda�ym impasie przy brid�u.

Pozbywam si� tego wszystkiego niejako mechanicznie, bez jakiegokolwiek wysi�ku,

bez udzia�u woli, w�a�nie tak, jak n� polerowany na kamieniu szlifierskim pozbywa
siďż˝ szczerb i rdzy.

Przychodzi mi jeszcze na my�l, �e nie w�o�y�em we�nianych po�czoch,

bo zwykle by�o mi za ciep�o. Teraz marzn� mi kolana. I natychmiast pocieszam si�,
�e si� rozgrzej�: niech si� tylko zacznie.

Tymczasem mijamy Kanaďż˝ w jednym z najszerszych miejsc i widaďż˝ juďż˝ brzeg

Francji.

Sygna� do szyku bojowego. Zapalam celownik, odbezpieczam dzia�ka i karabiny,

rozgl�dam si� po niebie. Czerwone s�o�ce na zachodzie o�lepia z prawej strony.

Wracajďż˝c, bďż˝dďż˝ je miaďż˝ po lewej — myďż˝lďż˝. — Kaďż˝dy kurs pďż˝nocny

prowadzi do bazy.

Wchodzimy nad brzeg francuski blisko Hawru. Niczym nie zm�cony spok�j.

Po�r�d przejrzystych, zar�owionych s�o�cem mgie�ek, jakby u�pione
wy�aniaj� si� zaciszne osady nad Sekwan�.

Wtem silnik potkn�� si� w r�wnym rytmie: ko�czy si� benzyna w zbiorniku

dodatkowym. Prze��czam na g��wny, doci�gam mocniej pasy, �eby stanowi�
jedn� ca�o�� z samolotem, i oto pada �zaproszenie do ta�ca�: s�ysz�
komend� dow�dcy skrzyd�a: �Wszystkie samoloty pe�ny gaz, w ty� na lewo!�

Robimy pe�ne okr��enie i w po�owie zakr�tu widz� sp�ywaj�ce w d�

Focke-Wulfy, kt�rych ognia unikn�li�my tym w�a�nie manewrem. Zasz�y nas
od s�o�ca i nie uda�o im si�. To dodaje mi pewno�ci siebie. Odczuwam
podniecenie podobne do emocji my�liwego, kt�ry ju� widzi grub� zwierzyn� i wie,
�e dojdzie do strza�u.

Pada komenda: �Atakujemy!�, i czw�rki samolot�w id� w d� za

uciekaj�cymi Focke-Wulfami, kt�re chybi�y celu i widocznie wcale nie maj� zamiaru

background image

pr�bowa� szcz�cia w walce bez zaskoczenia. Jest ich mniej wi�cej tyle, ilu nas, ale
teraz my mamy przewag� wysoko�ci. Za p� minuty, nie: za kilkana�cie sekund
rozpoczniemy ogieďż˝.

Wtem nowy rozkaz: �Wyci�ga� w s�o�ce, zbi�rka nad uj�ciem rzeki!�
W pierwszej chwili doznajďż˝ rozczarowania: dlaczego u licha puszczamy ich wolno? Taka

okazja nie nadarza si� co dzie�. Ale w zakr�cie na pe�nym gazie widz�, �e
s�uszno�� jest po strome dow�dcy skrzyd�a: z g�ry zn�w sp�ywaj�
Focke-Wulfy.

Nie mog� ich policzy�, nie ma na to czasu, bo teraz kot�uje si� doko�a jak w

roju pszcz�; jedne p�dz� w d�, inne w g�r�, niekt�re gnaj� wprost na nasze
maszyny, mijaj�c je w ostatniej chwili i przeciskaj�c si� nawet pomi�dzy zwartymi
czw�rkami. Rozgl�dam si� na wszystkie strony, aby unikn�� zderzenia i czekam na
sposobno��. Na razie s�o�ce o�lepia, lecz wreszcie mam je za sob�, ale przed
sob� nie mam ju� dow�dcy naszej czw�rki. Aha! Jest jaki� Spitfire.
Do��czam, ale zaraz spostrzegam, �e to nie on. Lec� wi�c do najbli�szej
czw�rki. To dywizjon 303. S�ysz� s�owa jego dow�dcy: �� tak� dobrze,
czw�rkami, razem sp�yniemy ze s�o�cem!�

Sp�ywam wraz z nimi, ale postanawiam szuka� swego dywizjonu, wi�c gdy 303

wyci�ga, sp�ywam dalej samotnie; albo znajd� swoich ni�ej, przy bombowcach, albo
�zakorsarz� w pojedynk� i wr�c� oddzielnie.

Daleko przede mn� i du�o ni�ej sun� trzy punkciki. Lec� w ich kierunku.

Rosn� mi w oczach, ale to tylko jedna tr�jka, wi�c nie moi. Teraz b�yskaj� w
s�o�cu na tle ciemnej chmurki, sylwetki ich garbi� si�, p�czniej� w g�owach i
coraz wyra�niej rozpoznaj� trzy Focke-Wulfy. Serce zaczyna mi bi� mocniej: jestem
wy�ej od nich, o wiele wy�ej. Jestem dla nich niewidzialny na tle s�onecznej tarczy, nie
powinni mnie zauwa�y� a� do ostatniej chwili. Zaczn� od prawego z bardzo bliska i
b�d� mia� ich wszystkich, zanim si� spostrzeg�!

Ogl�dam si� jeszcze w ty�, czy tymczasem kto inny nie snuje podobnych marze�

o mnie. Ale z ty�u jest tylko s�o�ce; ogromne, jaskrawe, cho� ju� zaczerwienione,
jakby p�ka�o ze �miechu.

Mierz� wzrokiem odleg�o�� od prawego Niemca. B�dzie ze sto

pi��dziesi�t jard�w. Celownik wyra�nie �wieci na tle ciemnej chmury.
Podnosz� �rodek ognistego pier�cienia nieco ponad garb kabiny i naciskam spust.

Focke-Wulf drgn��, przechyli� si� na prawe skrzyd�o, oz�oci� w

s�o�cu czarny krzy� na burcie i jakby zamar� w bezruchu. Tylko odleg�o��
mi�dzy nim a dwoma pozosta�ymi zacz�a szybko wzrasta�. Ale dymu i ognia ani
�ladu, a to w�a�nie chcia�bym przywie�� na zdj�ciach mojej kamery foto, bo
tylko wtedy zalicz� mi pewne zwyci�stwo. Wi�c zn�w si� sk�adam.
Odleg�o�� bardzo ma�a, celownik pe�en tego krzy�a naciskam spust.
B�ysn�o, buchn�o, zakot�owa�o si�! W ci�gu dw�ch sekund widzia�em
go wsz�dzie w kawa�kach: nade mn�, w dole, na prawo i na lewo. Nie wiem jakim
cudem nie zderzy�em si� z �adnym jego fragmentem.

Och�on��em stanowczo za p�no: dwa pozosta�e Focke-Wulfy by�y ju� o

jakie� sze��set st�p wy�ej ode mnie i z prawego zakr�tu plu�y do mnie
ogniem.

Wiaďż˝! — zdecydowaďż˝em siďż˝ bďż˝yskawicznie.
Wykona�em gwa�towny zakr�t w prawo i w g�r� na bardzo du�ej

background image

pr�dko�ci, poczu�em, jak wgniata mnie w siedzenie i oparcie fotela, a niebo i ziemia
zm�tnia�y i zla�y si� w bezkszta�tn� szar� mas�.

Przyciskam brodďż˝ do krtani i po chwili zamroczenie mija: odzyskujďż˝ wzrok. Jeszcze

chwila i dam nura w sam �rodek tarczy s�onecznej, a wtedy ju� nie trafi�, nie
zobacz� mnie na tle o�lepiaj�cego s�o�ca. Jeszcze trzy sekundy, jeszcze �
Maszyna drgn�a raz i drugi! My�l, jak b�yskawica: otworzy�o si� podwozie.
Sprawdzam uchwyt, spoglďż˝dam na wskaďż˝niki — nie: w porzďż˝dku. Wiďż˝c co? Trafili?!
Czekam, mo�e wybuchnie po�ar? Mimo woli wci�gam g�ow� mi�dzy barki,
garbi� si�, kurcz� si� ca�y, �eby mnie zakry�a p�yta pancerna. Czekam na
to nie znane mi jeszcze uczucie: trafienie pociskiem. Wtem s�o�ce zalewa ca��
kabin�. Nie widz� nic ani instrument�w na tablicy, ani horyzontu: na niebie. Lec� w
ďż˝rodek — sďż˝oďż˝ca. Teraz nie trafiďż˝: sďż˝ tak samo oďż˝lepieni jak ja!

Ogl�dam si�. Dzieli mnie od nich ju� ca�kiem bezpieczna odleg�o��. Po

chwili zupe�nie trac� ich z oczu.

Wyszed�em nad brzeg Kana�u, mniej wi�cej po�rodku mi�dzy Cherbourgiem a

Hawrem, i odetchn��em swobodnie: no, uda�o si� korsarstwo! Teraz tylko
wr�ci� na lotnisko, a to ju� przecie� drobnostka. I taki sukces! Zdj�� z tak
ma�ej odleg�o�ci chyba jeszcze nikt nie przywi�z�.

Prze��czam radio na nadawanie i �l� meldunek do dow�dcy, �e mia�em

walk� i wracam samotnie. S�ysz� bardzo dalekie rozmowy koleg�w z dywizjonu.
Pozostawiam zbawcz� tarcz� s�o�ca troch� na lewo, czuj� si� ju�
bezpiecznie, za dwadzie�cia minut wyl�duj�.

Ciekawe, czy Jean b�dzie czeka�a na nasz powr�t. Je�eli tak, to zapyta, co si�

ze mn� dzia�o, a ja powiem, �e polowa�em w pojedynk� i dodam od niechcenia,
�e skutkiem tego Luftwaffe ma o jednego Focke-Wulfa mniej. Zaatakowa�em sam jeden
tr�jk� i jednego odstrzeli�em. Z pewno�ci� zapyta, jak to by�o. �Jak zwykle,
Jean. W�a�ciwie wszystkie walki s� do siebie podobne�. Spojrz� jej w oczy i
uďż˝miechnďż˝ siďż˝, a potem — poniewaďż˝ bďż˝dzie nalegaďż˝a — opowiem jej w kilku
zdaniach o tym spotkaniu. ďż˝I nie baďż˝ siďż˝ pan?ďż˝ — zapyta Jean. A ja: ďż˝Strasznie.
Sk�ra na mnie cierp�a!�

Potem Jurek postawi kolejk� whisky i sam zapyta o szczeg�y. Wtedy opowiem

wszystkim, ale w�a�nie to opowiadanie b�dzie przeznaczone dla Jean. We czwartek
jeden Focke-Wulf, dziďż˝ drugi, jeszcze kilka czy kilkanaďż˝cie lotďż˝w i — czemu nie? —
mog� mie� dwunastu, mo�e pi�tnastu Niemc�w. U�miechn��em si� do tej
my�li. Nie ma co gada�, mam szcz�cie.

Ledwie to pomy�la�em, silnik nagle przerwa�. Drgn��em, spr�y�y mi

si� wszystkie mi�nie i w tym napi�ciu czeka�em, kiedy chwyci. Ale sekundy
bieg�y, a warkot nie wraca�. Tylko szum i po�wist p�du sepleni� co�
ostrzegawczego o bliskim, niespodziewanym niebezpiecze�stwie. Poczu�em zimny
dreszczyk wzd�u� grzbietu, a potem gor�ce tchnienie strachu. Co si� sta�o?

Urwany tok my�li przeskoczy� na nowy tor: mo�e ci�nienie benzyny spad�o na

wysoko�ci? Prze��czam krany, przestawiam manetki na wszystkie mo�liwe
kombinacje — nie pomaga: ďż˝migďż˝o obraca siďż˝ tylko wskutek naporu powietrza.
Iskrowniki? W porz�dku. Wi�c paliwo? Naciskam guzik wska�nika. Wskaz�wka
drgn�a i opad�a: zero! Pr�buj� powt�rnie, przecie� powinienem mie� zapas
wystarczaj�cy jeszcze na p� godziny. Ale zegar m�wi wyra�nie, �e zbiornik jest
pusty: zeroďż˝

Co robi�? Mam dwadzie�cia pi�� tysi�cy st�p wysoko�ci, brzeg francuski

background image

poza mn�, a od Anglii dzieli mnie prawie sto mil wody. Zawr�ci� i l�dowa� we
Francji, to dosta� si� do niewoli. Skaka� do morza tak daleko od brzeg�w angielskich,
przed zapadni�ciem zmroku, to nawet nie ryzyko, to pewna �mier�.

Naciskam prze��cznik radia i wywo�uj� nasz� stacj� lotniskow�. Po

chwili zg�asza si� oficer kontrolny z operation. Namierzaj� mnie, wszystko idzie bardzo
sprawnie. Ten �ywy g�os z Anglii dodaje mi otuchy. Nadaj�c sygna�y, �eby tam
mogli stale okre�la� moj� pozycj�, opowiadam o wszystkim, co si� zdarzy�o.
Opowiadam zupe�nie inaczej, ni� to sobie przed chwil� planowa�em: mia�em
walk�, zestrzeli�em jednego, szkoda mi zdj��, kt�re uton� wraz z samolotem.

Nagle przychodzi mi na my�l, �e i ja mog� uton��. Ogarnia mnie strach.

Spogl�dam w d�. Ci�kie, oleiste fale przelewaj� si� leniwie pode mn�.
Wkr�tce tam b�d�. Brr�

ďż˝Halo, Oleďż˝ka. Oleďż˝ka!ďż˝ — woďż˝a gďż˝os oficera kontroli.
�S�ucham, tu Ole�ka�.
�Nadawaj sygna�, nie s�ysz� sygna�u!�
ďż˝O. K. — mďż˝wiďż˝ z wysiďż˝kiem. — Teraz sďż˝yszycie?ďż˝
S�ysz�. Podaj� mi znowu kurs: prosto na p�noc. W�a�nie ten kurs

utrzymuj� od pocz�tku.

Wydaje mi si�, �e min��em ju� �rodek Kana�u. Oficer kontroli radzi mi

skaka� z wysoko�ci czterech tysi�cy st�p. Odpowiadam, �e rozmieni�em ju�
ostatni dziesi�tek i u�wiadamiam sobie, �e ta chwila si� zbli�a. Serce zaczyna bi�
pr�dzej, trzeba si� przygotowa�

Brzegu Anglii nie wida�, przykry�y go chmurki. Zdejmuj� r�kawice, otwieram

os�on� kabiny. Min��em ju� chyba dwie trzecie Kana�u? Odpinam pasy, jeszcze
raz zawiadamiam operation, �e za chwil� b�d� skaka�. Odpowiada:

�Jeste� ju� niedaleko, nie b�dziemy ci� d�ugo trzymali w wodzie!�
Zdejmuj� haub�, a wraz z ni� s�uchawki i mikrofon. ��czno�� ze

stacjďż˝ zerwana.

Wysoko�ciomierz wskazuje pi�� tysi�cy st�p. Zwi�kszam k�t nachylenia

maszyny, �eby nabra� pr�dko�ci. Zaczynam odwraca� Spitfire�a na plecy.
Czuj�, jak maleje si�a od�rodkowa, kt�ra przed chwil� wt�acza�a mnie w
oparcie fotela, i jak z wolna moje cia�o poddaje si� prawom grawitacji: robi� si�
lekki, zawisam g�ow� w d�, ocieram si� o burt�, ju� do po�owy jestem na
zewn�trz i w tej samej chwili budzi si� we mnie �lepy, oszala�y instynkt: trzymaj
si�, bo runiesz w przepa��! Co� wprost przeciwnego dyktuje rozum: pr�dzej, bo
zostaniesz w kabinie!

Te dwa sprzeczne spi�cia w o�rodkach nerwowych parali�uj� mi�nie. Strach

przed si�� instynktu i strach przed logicznym nakazem wbrew nawykom. Nie da� si�.
Nie da� si� opanowa� panice. My�le� i dzia�a� rozs�dnie!

Orczyk uciek� mi spod n�g, dr��ek sterowy wyrwa�o mi z r�ki, a maszyna

jeszcze nie jest na plecach i teraz, nie sterowana przeze mnie, w p�obrocie pikuje ku morzu, a
p�d powietrza zn�w zaczyna mnie wciska� do kabiny. To zwalnia kr�tkie spi�cie
instynktu. Rozpaczliwie usi�uj� znale�� punkt oparcia pod stopami, �eby
wydosta� si� na zewn�trz. Szamoc� si�, kopi�, a� wreszcie udaje mi si� na
czym� oprze� stop�. Kurcz� si� i z ca�ych si� odbijam si� jak spr�yna.
Po�wist i szum samolotu rozwiewa si�, ginie, szukam d�oni� pier�cienia od

background image

zawleczki, aby odbezpieczy� spadochron. Jest! Szarpi� mocno i pier�cie� zostaje mi
w r�ce� Urwany?!

Wykr�cam g�ow�, �eby zobaczy�, co si� dzieje za moimi plecami, i

widz�, jak z ty�u, w lewo ode mnie oddala si� pilocik, ci�gn�c za sob�
g��wn� czasz� i pasma linek. Czasza p�cznieje, nadyma si�, zas�ania sob�
niebo i — zawisam bezpiecznie na szelkach spadochronu.

Bezpiecznie? Ogarniam wzrokiem bezmiar szarej wody. Brzegu nie wida�. Spogl�dam

w d�, by oceni� wysoko��. Trzy tysi�ce? Mo�e mniej? Widz� swoje stopy
ko�ysz�ce si� wolno na tle morza. Dziwny widok. Przychodzi mi na my�l, �e
bardzo niewielu ludzi na �wiecie przygl�da�o si� w�asnym stopom dyndaj�cym
nad powierzchniďż˝ morza na wysokoďż˝ci tysiďż˝ca metrďż˝w, ale — bezstronnie rzecz
biorďż˝c — reszta ludzkoďż˝ci nie ma mi czego zazdroďż˝ciďż˝.

Z noska jednego z nowych, mocnych but�w zdar�em strz�p sk�ry. Musia�em o

co� zawadzi� w maszynie. Fakt, �e moj� uwag� zaprz�taj� takie nieistotne
drobiazgi, �e zdaj� sobie z nich spraw�, podnosi mnie na duchu. To spok�j i zimna
krew — myďż˝lďż˝ z aprobatďż˝. Ale ďż˝w spokďż˝j pryska jak baďż˝ka mydlana, gdy znďż˝w
spogl�dam na morze.

Szara powierzchnia wody staje si� coraz wyra�niejsza, widz� bia�ogrzywe

ba�wany za�amuj�ce si� u szczytu i sp�ywaj�ce w g��bokie kotliny. Czy
moja gumowa ��dka utrzyma siďż˝ na wzburzonej fali? I — jak dďż˝ugo? ďż˝

Otwieram kran butelki ze spr�onym powietrzem, aby nape�ni� mae westk�

37

i

�ci�gam linki, by zmniejszy� wahania spadochronu. Po chwili butelka przestaje
sycze�, cho� mae westka nie nad�a si� jeszcze dostatecznie. Chc� j�
nadmucha� si�� w�asnych p�uc, ale nie ma ju� czasu: p�achty bia�ej piany
tocz� si� tu� pod nogami. Przekr�cam klamk� zwalniaj�c� pasy spadochronu i
w nast�pnej sekundzie wpadam do wody.

Zanurzy�em si� z g�ow�, ale zaraz wyp�ywam na powierzchni�. Widz�,

jak czasza spadochronu wi�dnie na stoku fali wysokiej jak g�ra i wraz z mas� wody
p�dzi wprost na mnie. Rzucam si� w bok, �eby mnie nie nakry�a, lecz za p�no:
nogi zapl�ta�y mi si� w linkach i spadochron ton�c ci�gnie mnie za sob�. Raz po
raz fale przelewaj� mi si� nad g�ow�, Pracuj� r�kami, �eby utrzyma� si�
na powierzchni, i usi�uj� uwolni� nogi, ale bezskutecznie, bo �le nad�ta mae
westka prawie wcale nie spe�nia swego zadania. Ju� pij� s�on�, gorzk� wod�,
juďż˝ krztuszďż˝ siďż˝ i kaszlďż˝.

Strach podcina mnie jak biczem i nagle jak b�ysk przelatuje my�l: dinghy!

38

Nad�� dinghy!

Podci�gam j� ku sobie. Jeszcze nie znalaz�em butli, a ju� musz� pu�ci�

link�, �eby zn�w wyp�yn�� na powierzchni�. Ale po kilku nieudanych
pr�bach mam wreszcie butl� w r�ku, tylko nie mog� znale�� przetyczki
zabezpieczaj�cej kran. I zn�w zanurzam si�, zn�w wyp�ywam, zach�ystuj�c
si� wod��

Butla od dinghy! Gdzie jest butla?!
Czuj�, �e si�y mnie opuszczaj�, robi si� szaro. Doko�a trzymetrowe

�ciany zielonkawej wody. Huczy mi w g�owie, szumi, wyje, chyba trac�

37

Mae westka (z ang.) — kamizelka lotnicza nadymana powietrzem z butli. Amerykaďż˝scy i angielscy piloci

przezwali j� tak �artobliwie od nazwiska aktorki ameryka�skiej odznaczaj�cej sd� bardzo obfitymi
kszta�tami.

38

Dinghy — ��dka ratunkowa nadymana powietrzem z butli.

background image

przytomno��.

Nie, to silniki. To przecieďż˝ silniki lotnicze!
Spogl�dam w g�r�. Nisko, wprost nade mn� lec� dwa Typhoony. Nawet si�

nie �udz�, �e kt�ry� z pilot�w mnie dostrze�e na wzburzonym morzu o
zmierzchu. Mog� liczy� tylko na w�asne si�y i musz� je oszcz�dza�, bo�

Podci�gam bli�ej dinghy i t� nieszcz�sn� butl�, mocuj� si� z

nieruchomym kranem i� zn�w jestem pod wod�. Wyp�ywam, chc� zaczerpn��
powietrza, lecz nadbiegaj�ca fala uderza mnie w twarz. Krztusz� si�, rzygam, dusz�
si�, ton�, ale instynkt �ycia jeszcze nie os�ab�: zn�w jestem na powierzchni,
zn�w oddycham, a po chwili wynosi mnie na g�adki grzbiet g�ry wodnej.

Nade mn� zawis�a mewa, przekrzywi�a g��wk� na bok i patrzy. Zapewne

widzia�a ju� niejedn� tak� walk� i niejedn� kl�sk�. Je�eli teraz mi si�
nie uda, b�dzie r�wnie� �wiadkiem mojej kl�ski. Wi�c oszcz�dza� si�y.
My�le�. Nie szamota� si�.

P�yn�c na wznak raz jeszcze ostro�nie, wolno podci�gam ku sobie gumow�

��dk�, odnajduj� butl� i ogl�dam j� dok�adnie w przerwach mi�dzy
atakami fal. Gdzie u diab�a jest ta zatyczka, kt�r� trzeba usun��, �eby mo�na
by�o otworzy� kran?

Jest! Ma�e druciane k�ko odchylone od zaworu. Odrywam je �atwo, przekr�cam

kran i butla syczy! Reguluj� dop�yw powietrza, nie spuszczam wzroku z dinghy, kt�ra
wreszcie nabiera kszta�t�w p�askiej owalnej ��dki. Mewa wci�� wa�y si�
nade mn� na szeroko rozpi�tych skrzyd�ach. U�miecham si� do niej:

�Widzisz? Nie da�em si�! Teraz ju� nie uton�. Musz� tylko odpocz��,

zanim doka�� nowego wyczynu: zanim wylez� na m�j gumowy statek�.

To by� istotnie wyczyn. Wci�gn��em si� na kraw�d� dinghy i leg�em

na brzuchu zupe�nie wyczerpany. W g�owie mi si� kr�ci�o, co chwila targa�y
mn� wymioty, szcz�ka�em z�bami i dr�a�em z zimna, w uszach czu�em ostry,
dojmuj�cy b�l. Ale w�a�nie zimno pobudzi�o moj� zanikaj�c� energi�:
ba�em si�, �e zamarzn� na �mier�.

Uchwyty przy burtach dinghy wy�lizgiwa�y mi si� ze zgrabia�ych d�oni,

brak�o mi tchu, a serce �omota�o jakby mia�o lada chwila p�kn��, lecz mimo
to zdo�a�em wreszcie wci�gn�� nogi i odwr�ci� si�, �eby usi���.

Teraz jest juďż˝ prawie ciemno. Wyczerpujďż˝ wodďż˝ z dinghy. Ruch rozgrzewa mnie

troch�, ale m�cz� si� wkr�tce. Zapinam jeden fartuch na nogach, na plecy
naci�gam drugi z kapturem na g�ow� i chowam zmarzni�te d�onie pod pachy. Byle
wytrzyma� do rana: przylec� i wy�owi�. Wiedz� przecie�, gdzie jestem. Co
prawda wiatr oddala mnie od brzeg�w Anglii, ale dla samolotu przebyta przeze mnie
odleg�o�� b�dzie bez znaczenia. Tak, ratunek jest pewny. Tylko przetrzyma� noc.

Spogl�dam ku p�nocy i okrzyk rozpaczy wyrywa mi si� z piersi. Wprost na mnie

p�dzi niemal pionowa �ciana olbrzymiej fali, z kt�rej jak okap z dachu zwisa bia�y
grzebie� piany. Zd��y�em nabra� pe�ne p�uca tchu, po czym tony wody
zwali�y si� na mnie, przewracaj�c moj� ��dk� do g�ry dnem.

Szamoc� si� z fartuchami, by odzyska� swobod� ruch�w, ju�

zach�ystuj� si� zwisaj�c g�ow� w d� pod wod�, rozpaczliwym wysi�kiem
zdzieram tylny fartuch kr�puj�cy mi ramiona i uwalniam nogi. Wyp�yn��em i
trzymaj�c si� dinghy odpoczywam. Potem udaje mi si� odwr�ci� ��dk� i
zn�w na raty, nabieraj�c si� po ka�dym ruchu, wle�� do niej. Lecz ju� nie

background image

okrywam si� fartuchami: to, co sta�o si� przed chwil�, mo�e si� powt�rzy�

Moje przewidywania by�y s�uszne: jeszcze siedem razy w ci�gu tej nocy fala

przewraca�a mnie wraz z ��dk� i siedem razy gramoli�em si� na ni�,
wyczerpywa�em wod�, poprawia�em link�, kt�ra ��czy�a mnie z moim
gumowym statkiem, cho� za ka�dym razem wydawa�o mi si�, �e ju� nie
zdo�am walczy� nadal o �ycie. I za ka�dym razem, gdy woda wdziera�a mi si�
do p�uc, zdobywa�em si� na jeszcze jeden wysi�ek.

Nad ranem morze uspokoi�o si� nieco. Fala jest jeszcze du�a, ale ju� nie

przewraca ��dki. Przetacza si� tylko przez ni� nape�niaj�c j� wod�,
kt�r� ustawicznie wyczerpuj�, �eby si� rozgrza�.

Nie mam juďż˝ kubka do wyczerpywania wody, zgubiďż˝em go wraz z wiosďż˝ami i — co

gorsza — z paczkďż˝ rakiet ďż˝wietlnych. W pokrowcu znalazďż˝em dwa pudeďż˝ka z
�ywno�ci�, latark�, ogrzewacz i �agiel. Latarka niestety nie dzia�a, bo
zamok�a. Ogrzewacz chemiczny tak�e zawodzi. Otwieram paczk� z �ywno�ci�.
Pastylki od�ywcze Horliks, czekolada i pastylki na podtrzymanie energii tworz� lepk�
ma�. Pr�buj� posili� si� t� substancj�, ale wstr�tny smak czekolady
rozpuszczonej w wodzie morskiej sprowadza nudno�ci. Zatrzymuj� wi�c tylko gumowy
woreczek na wodďż˝ i tubkďż˝ skondensowanego mleka, a resztďż˝ wyrzucam. W drugim,
�Hermetycznie� zamkni�tym pude�ku te� woda, ale pastylki Horliks s� mokre
tylko z wierzchu. Po�ykam dwie, reszt� wk�adam do gumowego woreczka, mocno
zawi�zuj� w�asnym krawatem i chowam do wewn�trznej kieszeni.

S�o�ce wschodzi. Lada chwila spodziewam si� samolot�w, kt�re przylec�,

�eby mnie odnale�� i sprowadzi� pomoc.

Ju� lec�! S�ysz� warkot silnik�w. Coraz wyra�niej, coraz bli�ej. Dwa

Spitfire�y wynurzaj� si� spoza fal i lec� �kosiakiem� wprost na mnie. Serce bije
mi rado�nie. �To jest organizacja!�

Samoloty ju� nad g�ow�, widz� litery na kad�ubach, ale to nie z naszego

dywizjonu. Macham r�kami, wrzeszcz� zapominaj�c, �e piloci nie mog� mnie
us�ysze�.

Min�li mnie, oddalaj� si� na po�udnie. To nie jest pomoc, to nie poszukiwania.

Po prostu lecďż˝ na jakiďż˝ wypad nad Francjďż˝.

S�o�ce bardzo wolno podnosi si� nad horyzontem Ws�uchuj� si� w

ogromn� cisz� wy�cielon� szumem; fal, czekam, a� warkot silnika przekre�li
t� sypk�, szeleszcz�c�, rozchlu-potan� j cisz� �wawym, weso�ym. rytmem,
kt�ry k�adzie, si� na wietrze i podbiega, waha si�, opada, to zn�w si� wznosi,
znajomy, sw�j, bliski.

Jest! S�ysz� go. Przegina si� w przestrzeni i przenika j� dreszczem, raz, drugi,

trzeci,,, Wdra�a si�, t�eje, zbli�a si�!

Dwa Spitfire�y kr��� w oddali. Szukaj�, widz� po sposobi� latania,; �e

szukaj�. Z ka�dym okr��eniem zbli�aj� si� do �mnie. Serce wali coraz
mocniej, ju� s� bardzo blisko. Jeszcze jedno okr��enie, a wezm� mnie w �rodek.
I nagle k�ad� si� w zakr�t, lecz w przeciwn� stron� �

Mo�e jeszcze wr�c�?. Mo�e zwi�d� ich jaki� cie� w�r�d fal?

Mo�e nast�pny wira� p�jdzie zn�w w moim kierunku? Nie: oddalaj� si�
Czuj�, jak serce zamiera, jak co� k�uje w ka�dym palcu, boli w krzy�u, szczypie w
oczy. Nie mog� z�apa� tchu, w my�lach chaos� �Koniec, koniec!� dzwoni w

background image

uszach.

S�o�ce ju� by�o wysoko, gdy wreszcie; si� opanowa�em i zacz��em

si� i zastanawia� nad, sytuacj�. Gdybym nie zgubi� rakiet,; by�bym uratowany,
Gdyby zrobili jeszcze jedno okr��enie, musieliby mnie dostrzec. Wiatr p�dzi mnie stale
z. du�� pr�dko�ci� na po�udniowy wsch�d. Jestem, zapewne bardzo daleko od
miejsca, gdzie wyskoczy�em, lecz przecie� powinni si� z tym

:

liczy�. Mo�e po

po�udniu wznowi� poszukiwania? Mo�e b�d� szukali, jeszcze, jutr, o? Mo�e
kto� dostrze�e mnie przypadkiem w przelocie nad Kana�em?

Je�eli morze b�dzie spokojne, mog� prze�y� tydzie�, a nawet d�u�ej.

Pastylki i mleko skondensowane powinny wystarczyďż˝ na podtrzymanie siďż˝. Tylko nie,
mam czym ugasiďż˝ pragnienia.

Ledwie o tym pomy�la�em, ju� mi si� chce pi�, ju� m�c� si� my�li,

juďż˝ pierzcha nadziejaďż˝

Czuj� dokuczliwy b�l w uszach. Ka�dy podmuch wiatru k�uje, jakby ig�� w

m�zg, bol� mnie wszystkie mi�nie, rwie w stawach, mdli, skr�ca wn�trzno�ci.
Jak d�ugo to b�dzie trwa�o?

Przed zachodem s�o�ca, jak przewidywa�em, zacz�� si� ruch w powietrzu. Z

pocz�tku s�ysza�em tylko warkot silnik�w i nie mog�em nic dojrze� w g�rze.
P�niej zobaczy�em bia�e smugi sun�ce po niebie z p�nocy na po�udnie. To
wyprawy my�liwc�w sz�y na du�ej wysoko�ci nad kontynent. Widzia�em, jak
wraca�y. Sz�y znacznie ni�ej, ale za wysoko, by mnie dostrzec. Pozna�em po
uszykowaniu nasze skrzyd�o my�liwskie. Lec� wprost nade mn�. �adnemu z nich
nie przychodzi na my�l, �e jestem tu, dziesi�� tysi�cy st�p pod nimi.

Zapada noc. Zn�w trzeba si� przygotowa� na wszelkie niespodzianki i na now�

walk� z morzem. Tylko czy warto walczy�? C� mo�e przynie�� nast�pny
dzie�? Je�eli nie znale�li mnie dzi�; to tym bardziej nie znajd� jutro.

Morze jest dosyďż˝ spokojne, wiatr po dawnemu pcha mnie w stronďż˝ Francji. Reflektory

niemieckie s� ju� znacznie ja�niejsze od angielskich. Doko�a mnie w wodzie iskrzy
si� od miliard�w �wiec�cych �yj�tek. Jakie� du�e, chyba dwumetrowe
stworzenie przemkn�o raz i drugi blisko mojej ��dki. Wiem, �e tu nie ma rekin�w,
ale nu� si� jaki� zab��ka�? Trzymam wi�c �elazny maszt w pogotowiu i
�ledz� wzrokiem fale.

Nad ranem s�ysz� pianie kogut�w. Wiatr o �wicie zamar� zupe�nie, morze

prawie g�adkie, na niebie cisza, nie wida� �adnych samolot�w.

Postanowi�em pisa� pami�tnik na ko�nierzu od koszuli, kt�ry zd��y�

wyschn��, oderwa�em go i ostro�nie odkr�ci�em ochraniacz pi�ra. Atrament
jest blady, wodnisty, ale drobne litery na strz�pie p��tna wydaj� mi si� czytelne.

Napisa�em co� w rodzaju listu do koleg�w i do dow�dztwa oraz kolejno uwagi w

sprawie ekwipunku i jego zabezpieczenia w takich wypadkach, jak m�j. Potem
zawin��em ko�nierzyk w ceratowy pokrowiec od opatrunku i schowa�em do kieszeni.
Je�eli znajd� moje zw�oki, mo�e si� to przyda�: mo�e uratowa� innych.

Za�atwiwszy t� spraw�, dozna�em uczucia ulgi. Jest ciep�o, s�o�ce grzeje,

background image

doko�a cisza i pustka, nawet mew nie ma. My�li p�yn� ku moim najbli�szym, a
pami�� przenosi mnie w coraz odleglejsze czasy. Matka, dzieci�stwo, dom rodzinny i
tych dwadzie�cia kilka lat �ycia a� do wybuchu wojny�

Po po�udniu moje ubranie wysch�o wreszcie prawie zupe�nie. S�o�ce

sk�ania si� ku zachodowi, ale nie czuj� ch�odu. Za to mam coraz wi�ksze
pragnienie. Tabletka Horliksu ju� od godziny nie chce rozpu�ci� si� w ustach.

Pod wiecz�r us�ysza�em samoloty. Lecia�y wysoko, z dala ode mnie, gdzie�

na horyzoncie. Czy�bym by� ju� poza Kana�em? Chyba nie. Przypuszczam, �e
znajdujďż˝ siďż˝ na linii Dieppe — Cherbourg, w odlegďż˝oďż˝ci piďż˝tnastu lub dwudziestu
mil od wybrze�a Francji. Wiatr p�nocny, wschodni lub zachodni w ci�gu jednej doby
m�g�by mnie dopchn�� do brzegu, na kt�rym s� Niemcy. Tylko wiatr
po�udniowy by�by dla mnie pomy�lny: �Ka�dy kurs p�nocny prowadzi do
bazy�. Gdyby zacz�o d�� z po�udnia z tak� si��, jak poprzednio d�o z
p�nocy, w ci�gu trzech dni dotar�bym do brzeg�w Anglii. Gdyby zacz�o d�� z
po�udnia�

Ledwie to pomy�la�em, g�adka powierzchnia morza zacz�a si� marszczy�,

nast�pnie fa�dowa�, a potem szumie� i pluska�. Bryzgi wody faz po raz pada�y
na fartuch dinghy, fale ros�y, jedna w�lizn�a mi si� na kolana, druga chlusn�a po
plecach.

P�yn�! P�yn� na p�noc, o czym �wiadczy s�o�ce, chyl�c si� ku

zachodowi na lewo ode mnie. W braku zagubionych wiose�ek s�u��cych
r�wnie� za wi�zanie podtrzymuj�ce maszt, opieram go na w�asnym brzuchu i
rozpinam �agiel.

Przed samym zachodem zobaczy�em �lataj�ce fortece�, kt�re wraca�y z

wyprawy. Id� wysoko nade mn�. Podnosz� g�ow� i zaczynam liczy�, gdy wtem
bliski warkot silnik�w wstrz�sn�� mn� jak pr�d elektryczny. To jedna z
�fortec� leci nisko, trac�c wysoko��, przy jej skrzyd�ach dwa Spitfire�y jakby
w kluczu, a dwie polskie czw�rki my�liwc�w patroluj� doko�a. Wywijam nad
g�ow� �aglem; skr�caj� wprost na mnie!

�O Bo�e, widz�! Zni�aj� si�!�
Serce wali, pochylajďż˝ siďż˝ do zakrďż˝tu i — nie: nie widz�� Wyciďż˝gajďż˝ w

g�r�, przek�adaj� w przeciwny zakr�t, oddalaj� si�. Jeszcze jeden zaw�d.

Ale wiatr dmie. Wiatr po�udniowy. B�d� co b�d� zbli�am si� ku Anglii.

Wiatr jest teraz moim jedynym sprzymierze�cem.

Ukl�k�em w dinghy, �eby z niej wyczerpa� wod�, niespodzianie nadbieg�a

du�a fala, �sprzymierzeniec� dopom�g� i wywr�ci� ��dk�.
Ca�odzienne suszenie ubrania posz�o na marne, a noc zapada i zn�w dzwoni�c
z�bami dygocz� z zimna.

Wiatr dmie coraz silniej. I cieszďż˝ siďż˝, i bojďż˝ siďż˝, bo czarne chmury zaczynajďż˝

p�cznie� za mn� na horyzoncie. Mo�e b�dzie deszcz? Mo�e ugasz�
pragnienie?

S�ysz� zn�w pianie kogut�w. Zaczynam podejrzewa�, �e to z�udzenie, bo

w uszach mam pe�no przer�nych d�wi�k�w i� boli. Od pasa w d�
zdr�twia�em wskutek siedzenia bez ruchu w zimnej wodzie. Nie mog� porusza�
nogami. Co b�dzie, je�eli dinghy zn�w si� wywr�ci?

Zaczyna pada� deszcz. Strz�sam morsk� wod� z fartucha i rozpo�cieram go na

kolanach, �eby na�apa� deszcz�wki. Ale przelotny szkwa� ju� si� ko�czy.

background image

Zgarniam odrobin� wody z fartucha pokrywk� od latarki i pij�. Jest s�ona.

Ju� nie panuj� nad sob�, wyciskam z tubki ostatnie krople mleka, �eby

zwil�y� obola�y j�zyk. Nie zosta�o mi nic poza pastylkami, ale doznaj�
chwilowej ulgi. Podnosz� wzrok ku niebu. Chmury przesz�y, widz� przed sob�
Wielk� Nied�wiedzic�, p�yn� na p�noc, a ka�dy kurs p�nocny prowadzi do
bazy!

Nad ranem budz� si� z odr�twienia. Jestem dziwnie oboj�tny i leniwy. Nie

zdaj� sobie sprawy, czy spa�em w nocy. Ka�dy ruch sprawia mi b�l. Sk�r� na
�okciach mam po�cieran� o r�kawy, s�l morska j�trzy skaleczenia. Gryz� i
po�ykam such� tabletk� Horliksu. Jest zimno, z niecierpliwo�ci� czekam, a�
s�o�ce si� podniesie wy�ej i zacznie przygrzewa�.

Usi�uj� przezwyci�y� lenistwo i zaczynam wylewa� wod� z dinghy, ale w

tej chwili kto� m�wi mi do ucha:

�Jak ci nie wstyd? Dogadzasz im, wys�ugujesz si�!�
ďż˝Komu?ďż˝ — pytam zdumiony.
ďż˝Komu? — powtarza gďż˝os. — Wing Commandorom!ďż˝

39

Wing Commandorom? Nie rozumiem, nie wiem, co to ma znaczyďż˝, ale czujďż˝,

domy�lam si�, �e kto� nies�usznie mnie podejrzewa.

�Przecie� ja tylko �eby si� rozgrza�. O, fala nape�nia ��dk�

pr�dzej, ni� m�g�bym wyczerpa� z niej wod�!�

Kto� za mn� �mieje si� ironicznie:
�Dogadzasz Wing Commandorom! Ha, ha, ha! Wing Commandorom!�
Ten �miech jest niezno�ny. Nie b�d� wylewa� wody, nie chc�. Pi�! Pi�

mi siďż˝ chce!

ďż˝Krew! Krew! — ktoďż˝ woďż˝a z gďż˝ry. — Krrrew!ďż˝
Podnosz� wzrok. To mewy. Dwie z nich chc� usi��� Ha burcie dinghy.

Sp�oszy�em je krzykiem: �Jeszcze nie jestem got�w!�

Wi�c usiad�y na morzu i cierpliwie czekaj�, p�yn�c obok mnie. Patrz� na nie

oboj�tnie. Jestem senny, przymykam oczy. Po chwili kto� gra na harmonii. Aha, to Grzyb
z 308 dywizjonu.

S�o�ce grzeje, mi�e, obezw�adniaj�ce ciep�o rozchodzi si� po plecach. Za

chwil� zasn�, a wiem, �e nie powinienem, bo oczekujemy przyjazdu naczelnego wodza.
Miaďż˝ przyjechaďż˝ w poniedziaďż˝ek. Ale — prawdaďż˝ Przecieďż˝ ja nie wrďż˝ciďż˝em z
wypadu nad Francjďż˝.

Wydaj� rozkaz: �Przygotowa� trumn� do dekoracji�.
Kwiaty, kwiaty, kwiaty! Chryzantemy rdzawe i bia�e. �ciel� si�, p�yn�,

sypiďż˝ siďż˝ z gďż˝ry. I nagle — jak wybuch granatu — czerwone, skďż˝pane we krwi
go�dziki! Idzie od nich podmuch, kt�ry rozrzuca chryzantemy na wszystkie strony. Czarne
wieko trumny sterczy ostrymi kantami, kt�re rozszerzaj� si�, urastaj� do rozmiar�w
hangaru� Co teraz b�dzie? � Jak�e z tak� olbrzymi� trumn�?

Warkot samolot�w przerywa te majaczenia. Otwieram oczy. Na �redniej wysoko�ci

idzie wyprawa Boston�w eskortowana przez Spitfire�y. Nagle jeden Boston zakopci�,

39

Wing Commandor — (ang.) w lotnictwie brytyjskim dowďż˝dca skrzydďż˝a (2 — 3 dywizjonďż˝w);

stopie� odpowiadaj�cy podpu�kownikowi.

background image

od��czy� si� od szyku, zawraca, trac�c wysoko�� w zakr�cie i nisko, akurat
nade mn� leci do bazy. Dwa Spitfire�y towarzysz� mu wiernie, zachodz� z obu stron
szerokim �ukiem.

Nie ruszam si�. I tak nie zobacz�. Patrz� na morze, doko�a mnie p�yn�

k�py wodorost�w. Czy�by to mia�o �wiadczy� o blisko�ci brzegu? Mijaj�
mnie z pr�dko�ci� oko�o metra na sekund�. Wi�c je�eli pr�d jest od brzegu,
a ja p�yn� z wiatrem, to robi� p�torej mili na godzin�. Niech b�dzie nawet tylko
mila na godzin�, to i tak w ci�gu czterech dni mo�na przep�yn�� ca�y
Kana�. A przecie� p�yn� z tym wiatrem ju� ca�� dob�. Je�eli wiatr si�
nie zmieni, to za trzy dniďż˝

Coraz wi�cej wodorost�w doko�a. Wy�awiam spor� ich k�p� i

pr�buj� �u�, ale piek� jak pieprz.

Morze staje si� coraz mniej spokojne, musz� uwa�a�, �eby fale nie uderza�y

z boku, bo wywr�c� ��dk�. Jeden z jej uchwyt�w jest naderwany. Spogl�dam z
niepokojem na odstaj�cy strz�pek gumy i nas�uchuj�, czy nie zacznie sycze�
uchodz�ce powietrze. Coraz cz�ciej trzeba dopompo-wywa�.

Fala raz po raz uderza mnie w plecy, oblewaj�c ca�ego, lub wynosi wysoko na grzbiet,

z kt�rego zje�d�am zaraz w g��bok� bruzd�.

S�o�ce zachodzi, wi�c chyba spa�em, bo przecie� niedawno by�o

po�udnie. Wiatr ci�gle si� wzmaga, na horyzoncie chmury, mo�e zn�w b�dzie
deszcz? Oby tylko nie burza.

Strasznie mi si� chce pi�, oddech mam kr�tki i szybki jak po zm�czeniu. Z trudem

prze�ykam pastylki na podtrzymanie energii. Boj� si� nocy.

Wiatr napina �agiel, a� trudno utrzyma� linki, kt�re wrzynaj� si� w

namokni�te, ciastowate d�onie. P�yn� na p�noc. Po zapadni�ciu ciemno�ci nie
spuszczam z oczu Wielkiej Nied�wiedzicy, kt�ra wskazuje Gwiazd� Polarn�.
Konstelacje mrugaj� ku sobie porozumiewawczo: �On p�ynie na p�noc, wiecie?
Ka�dy p�nocny kurs prowadzi do bazy�. Ale z do�u, chyba z samego dna morza
kto� podgl�da gwiazdy.

,, Ho-ho! On p�ynie na p�noc. Wielka Nied�wiedzica twierdzi, �e ten w dinghy

pďż˝ynie na pďż˝noc — chlupocze fala. — A cďż˝ na to Wing Commandorowie?ďż˝

Kto� za�mia� si� g�o�no tu� obok mnie, chlasn�o po wodzie,

zadudni�o i nagle dzwoni�; dzwonki u elektryczne! Obejrza�em? si� w tamt�
stron�. Daleko, w lewo ode i mnie chwieje si� na falach jasna, �wiec�ca kula. Boja
ratownicza! Onial jej nie min��em.

Zwijam �agiel i zaczynam wios�owa� r�kami. Mo�e za chwil� b�d�

m�g� napi� si� czystej wody, ogrza� si� w ciep�ym, suchym �piworze i
nada� sygna� przez radio? M�cz� si� szybko, ale wios�uj� nadal, i bo
�wiat�o zbli�a si�, ro�nie, jest coraz. ja�niejsze. Jeszcze sto jard�w, jeszcze
osiemdziesi�t� pi��dziesi�t� jeszcze tylko kilkana�cie ruch�w r�kami�

Wtem �wietlista kula rozdw�ja si�, rozp�ywa si� w dwie przeciwne strony. Na

prawop�ynie wielki r�owy �ab�d�, na lewo z wolna zapada pod wod�
pomara�czowy s�o�

Przestaj� wios�owa�, przecieram oczy s�o� podnosi tr�b� i ryczy

�a�o�nie. Ju� znik�. �ab�d� p�ynie dalej, ko�ysze si� na falach w
d� i w g�r�, w d� i w g�r�

background image

Przywidzenia. Nie mana �wiecie pomara�czowych: s�oni i r�owych �ab�dzi.

Podnosz�c �agiel s�ysz� z�owrogie szemranie,; Kto� narzeka, �e si� nim:
wys�uguj�, �e zn�w. dogadzam Wing Commandorom. Co to mo�e znaczy�?

Wiatr szarpie �aglem, fale przelewaj� si� przez ��dk�. Patrz� na Wielk�

Nied�wiedzic�, kt�ra je�dzi po niebie jakby si� �lizga�a. Naci�gam linki,
pochylam si� w ty� i usi�uj� uspokoi� rozbiegane gwiazdy. Przychodzi, mi na
my�l, �e powinien ich kto� pilnowa�, bo ja mog� zasn��: jestem taki
zm�czony.) I nagle domy�lam si�, �e gwiazd pilnuje Molly, ta; co us�uguje w
mesie oficerskiej na naszej stacji. No dobrze, tylko niech uwa�a, bo mo�e nast�pi�
zmiana kursu.

ďż˝Jak to; zmiana? — dziwi siďż˝ Molly. — Przecieďż˝ kaďż˝dy kurs prowadzi do

bazy�.;, Nic podobnego! Wcale nie ka�dy�� Ale ona; mi przerywa: �Panie
poruczniku, ukradli Wielkďż˝ Niedďż˝wiedzicďż˝!ďż˝ ďż˝Juďż˝ wiem, Czyja to robota —
mďż˝wiďż˝. — Na; pewno przemytnicy. Ale ja jďż˝ znajdďż˝. ďż˝Kiedy caďż˝a policja
mďż˝wi, ďż˝e Wielkiej Niedďż˝wiedzicy nie ma — upiera siďż˝ Molly; — Ktoďż˝ jďż˝
wymy�li�, ale naprawd� to jej nie ma�.

Wiem, �e to pomy�ka. Trzeba tylko sumiennie poszuka�; Schowali j� na pewno

w jakiej� ksi��ce kt�r� dawno czyta�em. T� ksi��k� napisa�
Piasecki, kt�ry sam te� by� przemytnikiem, a wyda� j� R�j w Warszawie.

ďż˝Rďż˝j siďż˝ spaliďż˝! — krzyczy Molly. — Nie wie pan, ďż˝e Rďż˝j siďż˝ spaliďż˝?ďż˝

Wzruszam ramionami:; ďż˝No to co z tego?ďż˝ — i zaczynam szukaďż˝ pociemku.

Szuka�em jednak na pr�no, bo przykry�y j�-chmury i noc sta�a si�

atramentowoczarna.

Ockn��em si�,: gdy ju� szarza�o. Wiatr zmieni� kierunek na po�udniowo-

zachodni. Zaczyna si� rozwidnia�, spogl�dam ku p�nocy i kiedy fala unosi mnie w
g�r�, dostrzegam l�d. L�d, bez �adnej w�tpliwo�ci! Bia�e kredowe urwisko
skalne. Odleg�o�� jest jeszcze bardzo du�a, ale nie zmniejsza to mojej rado�ci.
�eby mi tylko starczy�o si�.

Morze jest burzliwe, obawiam si�, �e fala wywr�ci lada chwila ��dk�. Woda

przelewa si� przez burty. Nie wyczerpuj� jej, bo ka�dy ruch sprawia mi b�l, a ponadto
jestem bardzo os�abiony. Po�ykam pastylki na podtrzymanie energii. Ich skutek jest
istotnie nadzwyczajny: si�y powoli wracaj�, b�l si� zmniejsza, nawet pragnienie staje
si� mniej dojmuj�ce. Wiatr znosi mnie w prawo, wi�c umocowuj� kaptur kotwiczny
przy lewej burcie. W ten spos�b, je�li nawet nie p�yn� ku brzegowi, to przynajmniej
nie tracďż˝ go z oczu.

Mijaj� godziny i wci�� widz� ten brzeg, wci�� jednakowo odleg�y.

Pr�buj� wios�owa� masztem, ale to daremna strata si�, postanawiam wi�c
zda� si� na wiatr i czeka�. Za dzie� czy za dwa wreszcie dop�yn�.

Nikt nie wie, nikt nie mo�e wiedzie�, jak d�ugo trwa dzie�, je�eli nie

sp�dzi� go na morzu w dinghy, ko�ysany, hu�tany, zalewany przez fale; kto nie
prze�y� tych godzin samotnych, ze wzrokiem utkwionym w daleki l�d; kto nie
cierpiaďż˝ katuszy pragnienia.

Boj� si� zamkn�� oczy, boj� si� zasn��, obawiam si� zapadni�cia

ciemno�ci, aby ten brzeg, bia�y kredowy brzeg nie rozwia� si�, nie znikn��. A
s�o�ce sk�ania si� ku zachodowi: jest na lewo ode mnie. Za godzin�, mo�e za
p�torej godziny zacznie si� zmierzcha�. Spogl�dam ku lekko zamglonej tarczy

background image

s�onecznej. Wzrok mam zm�czony i niepewny: zdaje mi si�, �e obok s�o�ca
b�yszcz� dwie z�ote gwiazdy. Nie, przecie� nie mo�na widzie� gwiazd o tej
porze i w tej stronie. A jednak co� tam b�yszczy na niebie, rozp�ywa si� w jasnym
b��kicie i b�yska znowu. Coraz wyra�niej, coraz wy�ej.

Serce zaczyna przy�piesza�, oddycham z trudem, nie chc� na pr�no si�

�udzi�. Ale te dwa po�yskuj�ce przedmioty s� coraz wyra�niejsze, coraz
wi�ksze, a pod nimi ukazuje si� nad powierzchni� morza dym!

Nie mam ju� w�tpliwo�ci: to konw�j. Statki chronione przez balony na uwi�zi.

Id� wprost na mnie, widz� ju� maszty i kominy, obliczam, �e znajd� si�
mi�dzy pierwszym a drugim. Przecie� musz� mnie zauwa�y� z pok�ad�w, gdy
b�d� mi�dzy nimi. Wywijam nad g�ow� �aglem, krzycz�, i oto lewy
zadymi� mocniej, pochyli� si� i zakr�ca pozostawiaj�ca sob� bia�y ogon
piany.

Bo�e, dostrzegli mnie!
Ma�y statek handlowy urasta w mych oczach do rozmiar�w wielkiego gmachu,

gmachu spe�nionych marze� i nadziei. Ju� widz� marynarzy st�oczonych na
pok�adzie, widz�, jak jeden z nich rozkr�ca nad g�ow� lin�, aby mi j�
rzuciďż˝.

Lina pada wprost na mnie, chwytam j� r�kami i z�bami. Szarpni�cie, uderzam o

burt� statku, dinghy ucieka spode mnie, ci�gn� mnie w g�r�, s�ysz� g�osy,
widz� twarze, oczy, u�miechy. Ludzie! Ludzie doko�a mnie!

Kilka par r�k �ci�ga ze mnie mokre ubranie, kto� wlewa mi do ust rum, unosz�

mnie w gďż˝rďż˝ i — rany boskie! — pode mnďż˝ w dole przelewajďż˝ siďż˝ grzywiaste fale.
Ze zwierz�cym strachem, kurczowo obj��em za szyj� stoj�cego najbli�ej
marynarza.

— Nie bďż˝j siďż˝ — uspokaja mnie rosďż˝y chďż˝opak. — Tu jesteďż˝ bezpieczny.
Zawstydzi�em si�:
— Sorry, od niedzieli jestem w morzu — mďż˝wiďż˝, chcďż˝c jakoďż˝ usprawiedliwiďż˝

ten odruch.

Liczy na palcach:
— Niedziela, poniedziaďż˝ek, wtorek, ďż˝roda, czwartek. Pokiwaďż˝ gďż˝owďż˝:
— Zupeďż˝nie dosyďż˝.

W kajucie starszego oficera jest upaďż˝, a ja dygocďż˝ z zimna pod kocami na jego koi.

Skiper podaje mi po �yku wody, nie pozwalaj�c r�k� uj�� szklanki. Potem pyta o
dowody to�samo�ci. Nie mam nic, pr�cz pami�tnika pisanego na ko�nierzyku.

— To zupeďż˝nie wystarczy — mďż˝wi.
Przygotowuje dla mnie w�asne ubranie i martwi si�, �e r�kawy b�d�

troch� za kr�tkie.

— Wysďż˝aliďż˝my juďż˝ sygnaďż˝ o tobie na lotnisko — powiada. — Za pďż˝ godziny

b�dziemy w porcie, tam ju� czekaj� lekarze. Znale�li�my ci� sze�� mil na
po�udnie od Beach Head. Teraz idziemy do New Haven.

Opowiada o sobie, pokazuje fotografie rodziny, zaprasza na urlop i wszelkimi sposobami

stara si� zaj�� moj� uwag�, �ebym nie my�la� o piciu.

Wreszcie cumujemy. Gdzie� mnie nios�, wioz�, zn�w nios�, co� dzieje si�

background image

doko�a mnie, jakie� g�osy, d�wi�ki, coraz dalsze, coraz mniej wyra�ne, coraz
trudniejsze do rozrďż˝nienia. A potem — szum. Tylko szum, ktďż˝ry roďż˝nie, nabrzmiewa,
p�dzi. Widz� r�owego �ab�dzia, jak rozdwaja si�, odp�ywa. Dwa r�owe
ďż˝abďż˝dzie, cztery, osiem — caďż˝e szeregi, sznury ďż˝abďż˝dzi! Potem sďż˝onie i balony,
kt�re na lewo i na prawo rozpycha pionowa kraw�d�. To dzi�b statku. Wyj�
silniki — nie: syreny! I sďż˝oďż˝ce pďż˝ka nad kredowym brzegiem, wylewajďż˝c na biaďż˝e
ska�y g�st� czerwon� ma�. Zbieram j� palcem, bo wiem, �e to pigu�ki na
podtrzymanie energii tak si� rozpu�ci�y. Zala�y pami�tnik na ko�nierzu od
koszuli, i co teraz powie Jean? Tak, co teraz powie Jean? Nie znajdujďż˝ odpowiedzi na to
dr�cz�ce pytanie. Nie mog� sobie przypomnie�, gdzie mi si� podzia�a.
Przecie� mia�em j� gotow�, by�a w kopercie z napisem: �Ka�dy kurs
p�nocny prowadzi do bazy�. Mam t� kopert� z ca�� pewno�ci�, tylko nie
wiem, gdzieďż˝

Bo�e, jak mi si� chce pi�!
Otwieram oczy, Jean podaje mi szklankďż˝. Pijďż˝. Nareszcie mi nie broniďż˝. Aha, jest i

koperta. Le�y na ko�drze, kt�r� jestem przykryty.

— How are you now? — pyta Jean. Jean? Aleďż˝ tak, Jean!
— Skďż˝d pani siďż˝ tu wziďż˝a? ďż˝mieje siďż˝.
— Nareszcie pan mďż˝wi do rzeczy. Jestem tu juďż˝ drugi dzieďż˝, od chwili, kiedy pana

przywie�li.

— Dokďż˝d?
— Na lotnisko.
Zaczynam rozumie�. Lecz nagle m�j wzrok pada na bia�� kopert� na

ko�drze i zn�w nie jestem pewien, czy mi si� �ni czy nie. Jean domy�la si� tego
widocznie, bo otwiera kopert� i m�wi:

— Nie potrafiďż˝ przeczytaďż˝, bo to po polsku, ale Jurek mďż˝wiďż˝, ďż˝e pan powinien

najpierw o tym siďż˝ dowiedzieďż˝.

Ale ja chc� wiedzie� przede wszystkim, co si� dzia�o w dywizjonie, wi�c Jean

opowiada, �e kontroler s�ysza� m�j meldunek o zestrzeleniu Focke-Wulfa, kt�ry
ju� jest wpisany na moje konto, �e zapewne �le mnie namierzono, bo r�wnocze�nie
kto� inny wo�a� �May day�, �e szuka�y mnie Typhoony jeszcze tego samego
wieczora, a nast�pnego dnia rano kilka sekcji z dywizjon�w brytyjskich, bo nasi byli nad
Francj�, ale po powrocie szukali ca�� eskadr�. Dwa razy latali a� pod brzeg
francuski, wypatrywali, widzieli nawet kawa�ek drewna unoszonego przez fale i tylko mnie
znale�� nie mogli. Szuka� jeden i drugi nasz dywizjon, i wci�� na pr�no, a�
wreszcie Admiralicja orzek�a, �e nie mog�em prze�y� tak burzliwej nocy i �e nie
ma co szuka� dalej. Opiecz�towano wi�c moje rzeczy i skre�lono mnie z listy
pilot�w.

— A ja przez caďż˝y czas wiedziaďż˝am, ďż˝e pan wrďż˝ci — dodaje Jean.
— Naprawdďż˝? — pytam.
— Naprawdďż˝! — mďż˝wi z uďż˝miechem.
— Jean, gdybym mďż˝gďż˝ siďż˝ ruszaďż˝, pocaďż˝owaďż˝bym paniďż˝ za to —

o�wiadczam stanowczo.

No i naturalnie Jean caďż˝uje mnie w oba policzki. Wzdycham z rezygnacjďż˝ — ten

poca�unek jest o wiele bardziej siostrzany, ni�bym sobie tego �yczy��

background image

Londyn 1944

background image

Wyprawa na Krzyďż˝

Waďż˝ Pomorski broniďż˝ siďż˝ zaciekle i wyborowe dywizje niemieckie raz po raz

przechodzi�y do przeciwuderze� na linii pot�nych umocnie�, kt�re mia�y
powstrzymaďż˝ wielkďż˝ ofensywďż˝ wojsk radzieckich i natarcie polskiej Pierwszej Armii w
kierunku Odry.

Radzieckie i polskie pu�ki lotnicze zgrupowane na lotnisku w Bydgoszczy przez ca�y

dzie� trzynasty lutego roku 1945 bombardowa�y po��czenia kolejowe z Kostrzyniem
i Ko�obrzegiem, sk�d sz�o zaopatrzenie dla oddzia��w nieprzyjaciela. Nazajutrz
mia� si� rozpocz�� szturm na Pi��.

Wieczorem zm�czone, spracowane za�ogi lotnicze �ci�ga�y na kwatery, a w

by�ym niemieckim kasynie oficerskim wydawano jeszcze sp�nion� kolacj� dla tych,
kt�rzy wr�cili ostatni i l�dowali ju� po ciemku. By�o tam ze trzydziestu pilot�w i
strzelc�w, g��wnie z trzeciego pu�ku szturmowego, kt�ry tego dnia wykona�
ponad sto lot�w bojowych. M�wili g�o�no, jeszcze podnieceni walk�, dopytywali
si� o innych: czy wr�cili, jak im posz�o, i opowiadali o w�asnych przej�ciach.

Chor��y Smolak ze swoim strzelcem Tatara siedzieli tu od paru godzin. Ich samolot,

szturmowiec Iďż˝ oznaczony numerem 10 — nieoficjalnie przezywany Siteczkiem z powodu
licznych przestrzelin otrzymanych w poprzednich wyprawach — zostaďż˝ uszkodzony tego
dnia po po�udniu przez pocisk artyleryjski pod Chojnicami. Smolak ledwie doci�gn��
na nim do lotniska, i tu okaza�o si�, �e wymiana zerwanych przewod�w i kabli
potrwa do wieczora.

Naturalnie obaj ofiarowali si� pom�c mechanikom, ale brygadzista nie chcia� o tym

s�ysze�: w ciasnym wn�trzu samolotu m�g� si� pomie�ci� tylko jeden
cz�owiek.

— To juďż˝ moja sprawa — oďż˝wiadczyďż˝ stanowczo. — Nie przeszkadzajcie.
Chor��y kl�� niemieck� obron� przeciwlotnicz� i pecha, kt�ry go

zawi�d� pod jej ostrza�. Musia� bezczynnie siedzie� na lotnisku, podczas gdy
wszyscy inni rozbijali bombami nieprzyjacielskie tory, stacje kolejowe, drogi i mosty, bunkry,
schrony, czo�gi i umocnione stanowiska artylerii.

Tatara spokojniej przyjmowaďż˝ ten dopust losu.
— Zdarza siďż˝ — powiedziaďż˝ filozoficznie popijajďż˝c herbatďż˝. — Ot, na przykďż˝ad

raz w same �niwa popsu�a si� nam �niwiarka�

— A id��e ze swoimi ďż˝niwami! — warkn�� ze zďż˝oďż˝ciďż˝ Smolak.
— Dla ciebie ďż˝niwa niewaďż˝ne, bo ty z miasta. A dla kogo innego waďż˝ne. No, co

prawda naprawili�my i ��o si� w nocy, �eby tylko zd��y�.

Smolak niecierpliwie wzruszyďż˝ ramionami. — W nocy! — powiedziaďż˝. — No to co?

Jak pracowa�em w fabryce samochod�w, to my�lisz, �e nie robili�my po nocach?

background image

Ale lataniem w nocy nie nadrobisz.

Tatara nie odpowiedzia�, bo do kasyna wesz�o kilku my�liwc�w z pu�ku

Warszawa. Kto� opowiada� o spotkaniu z Focke-Wulfami mi�dzy Skwierzyn� a
Gorzowem.

— A widzieliďż˝cie po drodze naszďż˝ robotďż˝? — spytaďż˝ jeden ze szturmowcďż˝w.
— Te stacje i tory kolejowe? Widzieliďż˝my. Owszem, celnie zbombione, ale — nie

chcďż˝ was martwiďż˝ — juďż˝ je naprawiajďż˝ saperzy. Jutro moďż˝ecie zaczynaďż˝ od
nowa, bo za kilka godzin rusz� pierwsze poci�gi.

— Gadanie! — zaperzyďż˝ siďż˝ szturmowiec. — Jak mogďż˝ ruszyďż˝? W Gorzowie

ca�a stacja rozwalona, w Strzelcach szyny spad�y z nasypu, sam widzia�em. W
Krzy�u�

— W Krzyďż˝u most kolejowy na Drawie nietkniďż˝ty — wtrďż˝ciďż˝ ktďż˝ryďż˝ z

myďż˝liwcďż˝w. — A tory naprawiajďż˝.

Smolak przygryz� warg� i westchn�� z �alem. Ten most, to mia�o by�

jego nast�pne zadanie po zbombardowaniu Chojnic.

Kto� go zawo�a� po imieniu:
— Jďż˝zek!
To by� brygadzista obs�ugi Siteczka.
— Wasza dziesiďż˝tka gotowa. Moďż˝ecie jutro lecieďż˝. Smolak nawet nie zd��yďż˝

mu podzi�kowa�. Do jadalni wszed� oficer s�u�bowy pu�ku.

— Jedna zaďż˝oga z trzeciego szturmowego na ochotnika!
— To my! — wyrwaďż˝ siďż˝ pilot. — Pďż˝ dnia tu siedzimyďż˝
— A wasza maszyna?
— Wďż˝aďż˝nie juďż˝ gotowa.
— No to chodďż˝cie.
Poszli za nim do kwatery dowďż˝dcy puďż˝ku, a w godzinďż˝ pďż˝niej — zgodnie z

wyraďż˝nym rozkazem — usiďż˝owali obaj zasn��. Usnďż˝li zresztďż˝ w koďż˝cu i to tak
twardo, �e podoficer dy�urny ledwie si� ich dobudzi� w�r�d ciemnej nocy.

Samolot szturmowy I�-10 rusza na miejsce startu. Jest ci�ki, o wiele ci�szy ni�

zwykle, bo d�wiga par� dodatkowych bomb.

Doko�a �ciele si� mi�kka cisza przedwiosennej nocy, kt�r� szarpie na

strz�py g�o�ny �omot silnika. Nik�e �wiate�ko latarki elektrycznej b�yska
przed samolotem prowadz�c go na skraj lotniska.

�Uwaga; tu zakri�t w Iewo!�
Motor warczy g�o�niej, maszyna skr�ca, staje.
— Gotowe?ďż˝ — ďż˝pyta Smolak.
— Gotowe — odpowiada Tatara.
Na skrzyd�ach zapalaj� si� �wiat�a pozycyjne, jak dwie gwiazdy: na lewym

czerwona, ha prawym zielona.

R�czna latarka odpowiada sygna�em �Mo�ecie lecie� i w tej chwili budz�

si� czerwone �wiat�a przeszk�d na dachach hangar�w, na kominie pobliskiej
cegielni, na masztach radiostacji. Jednocze�nie po�rodku lotniska, wzd�u� czarnej

background image

bie�ni, z kt�rej usuni�to rozmok�y �nieg, zapala si� d�ugi szereg lampek
startowych.

Pe�ny gaz. Silnik ryczy g��bokim, dono�nym basem, samolot rusza oci�ale,

stopniowo nabiera p�du, z trudem unosi ogon. Bia�e lampki startowe zbli�aj� si�
kolejno po lewej stronie i nagle znikaj�, gdy zas�ania je skrzyd�o. Sun� coraz
pr�dzej, jak pere�ki nanizane na niewidzialn� nitk�. Ich d�ugi rz�d wkr�tce
si� sko�czy: wida� ju� poprzeczny szereg �wiate�, jak daszek wielkiej litery T.
Dalej sďż˝ juz tylko trzy czerwone punkty: koniec pasa startowego. Tam samolot musi
oderwa� si� od ziemi, bo w przeciwnym razie roztrzaska�by si� o nasyp i tor
kolejowy lub mi�dzy drzewami lasu.

Ale nie mo�na wytrwa� go: przemoc� w powietrze, p�ki nie osi�gnie

dostatecznej pr�dko�ci. Jest ci�ki, m�g�by, si� zwali� z powrotem na
ziemiďż˝, a wtedy ďż˝

Pilot, w, ostatniej sekundzie poci�ga lekko ster i ko�a oddzielaj� si� od, betnowej

drogi na kilkadziesi�t metr�w przed jej ko�cem. Samolot leci!

Czarny kosmaty dywan lasu wchodzi pod skrzyd�a maszyny, kt�ra ju� k�adzie

si� w zakr�t, aby okr��y� lotnisko.

Automat wci�ga podwozie. Jeszcze p� minuty i pilot m�wi przez radio:
�Odchodz� na kurs do celu!�
ďż˝Zrozumiano — odpowiada stacja dowďż˝dztwa. — Pomyďż˝lnej drogi!ďż˝
Potem gasn� wszystkie �wiat�a na ziemi i �wiat�a pozycyjne samolotu.

Ciemno�� obejmuje �wiat tam w dole, a na niebie, kt�re tylko na wschodzie
przyblad�o, jakby w przeczuciu nadchodz�cego z daleka �witu, b�yszcz�
prawdziwe gwiazdy.

Prosta droga prowadzi po kursie 250 stopni przez Szamocin, Chodzie� i Ku�nic�.

Ale Smolak nie leci najkr�tsz�, prost� drog�. Po pierwsze dlatego, �e musi
znale�� si� nad celem dok�adnie o wschodzie s�o�ca, a wi�c dopiero za
godzin�. Po wt�re, aby kierunek lotu nie zdradzi� nieprzyjacielowi tego celu oraz
zadania, jakie za�oga ma wykona�.

Tote� trasa pocz�tkowo odchyla si� daleko na p�noc, w stron� Z�otowa,

potem nad torem kolejowym mi�dzy Szczecinkiem a Pi�� skr�ca na zach�d, a
wreszcie od Jeziora Lu-bieszewskiego zwraca si� wprost na po�udnie. Na ka�dym z tych
trzech odcink�w trzeba utrzyma� odpowiedni� pr�dko�� i wysoko�� lotu.
Trzeba przy tym omin�� zgrupowania silnej obrony przeciwlotniczej: reflektor�w,
lekkiej i ci�kiej artylerii, aby nie powt�rzy�o si� to, co poprzedniego dnia nad
Chojnicami, aby od�amek pocisku nie uszkodzi� maszyny. Tym razem bowiem zadanie
jest o wiele wa�niejsze i m u s i by� wykonane.

Dlatego Smolak co chwila sprawdza kurs i wypatruje w ciemno�ci skrzy�owania szosy

z torem kolejowym. Nieco dalej na p�noc od tego skrzy�owania le�y miasteczko
Mrocza nad niewielkim, doskonale owalnym jeziorkiem. To pierwszy punkt orientacyjny:
r�wno trzydzie�ci kilometr�w od Bydgoszczy.

Miasteczko jest zaciemnione, ale na tle �niegu wida� jego rynek i w�skie uliczki

rozchodzďż˝ce siďż˝ na cztery strony pod prostymi kďż˝tami. Jezioro zaďż˝ — wolne od
lodu — poďż˝yskuje odbiciem gwiazd.

— Czas od wejďż˝cia na kurs? — pyta pilot.
— Siedem minut, dwadzieďż˝cia sekund — mďż˝wi strzelec.

background image

A wi�c pr�dko�� jest troch� za ma�a. Trzeba zwi�kszy� obroty.

Wysoko�� te� wzrasta zbyt wolno: samolot jest przeci��ony. Tylko kierunek
zgadza si� dok�adnie z lini� wykre�lon� na mapie.

To zreszt� jest najwa�niejsze. Na wprost, o kilkadziesi�t kilometr�w dalej

powinna byďż˝ wieďż˝ o dziwnej nazwie: Kujan. Potem — Radownica. Jeďż˝li istotnie
maszyna przeleci nad tymi dwiema wioskami, Z�ot�w powinien zosta� o trzy i p�l
kilometra na lewo.

Z�ot�w jest naszpikowany artyleri� i reflektorami. Nie ma co pcha� si� tam

poni�ej czterech lub pi�ciu tysi�cy metr�w, a Siteczko z trudem doci�ga do
p�tora tysi�ca.

Ju� wida� zimne niebieskawe macki reflektor�w jak przegarniaj� niebo,

zbiegaj� si� w tr�jk�tne sto�ki, pochylaj� si� to w t�, to w ow� stron�.

Ale dalej na prawo, wzd�u� toru kolejowego do Chojnic, te� stoj� baterie obrony

przeciwlotniczej. Jedyny wďż˝ski przesmyk znajduje siďż˝ wďż˝aďż˝nie na linii Kujan —
Radownica i tym przesmykiem trzeba si� przemkn��. Niewielkie zboczenie z
w�a�ciwego kursu mo�e mie� fatalne nast�pstwa.

— Czas? — pyta Smolak.
— Siedemnaďż˝cie minut, czterdzieďż˝ci sekund. Jakaďż˝ szosaďż˝ jednaďż˝ drugaďż˝
Wieďż˝ powinna byďż˝ tuďż˝, blisko, a jednak jej nie ma! Jeszcze jeden reflektor maca po

niebie, potem ga�nie. �Mo�e troch� bardziej w prawo?� Wtem na prawo w dole
otwieraj� si� jarz�ce, zimne �lepia: jedno, drugie, trzecie� Kabin� samolotu
zalewa potop blasku, a jednocze�nie brudnobia�e dno przestrzeni roi si� od
pomara�czowych rozb�ysk�w, kt�re zaraz gin� pod sieci� g�stych
�cieg�w b��kitnych, z�otych, zielono��tych.

W g�r� ku samotnej maszynie zrywa si� z ziemi chmara pocisk�w. Z pocz�tku

zdaje si� unosi� wolno, lecz zaraz rosn� w oczach, p�dz� coraz bli�ej, mijaj�
kabin�, p�kaj� wy�ej, ni�ej, na wprost, z ty�u!

Smolak gwa�townie skr�ca w lewo, pochyla samolot na �eb. Silnik wyje, p�d

smaga burty, gwi�d�e, syczy antena, maszyna wali si� w d� przez skrzyd�o i
zapada w ciemno��.

Tatara widzi, jak w g�rze za ogonem rozpryskuj� si� kolorowe �wietliste kule, a

no�yce reflektor�w nerwowo kraj� mrok zgubiwszy nagle maszyn�, kt�r�
dot�d trzyma�y mi�dzy ostrzami promieni.

Skowyt, gwizd, szum z wolna opadajďż˝ i samolot wraca do lotu poziomego.
— No — mďż˝wi Tatara, patrzďż˝c w tyďż˝ na rozbiegane wachlarze ďż˝wiatďż˝a — w

ostatniej chwili im si� urwa�e�.

— Widziaďż˝eďż˝ tďż˝ wieďż˝? — pyta Smolak.
— Wieďż˝?! Zaporďż˝ artyleryjskďż˝ widziaďż˝em, nie ďż˝adnďż˝ wieďż˝!
— Ale Kujan! Wieďż˝ Kujan, nad ktďż˝rďż˝ prowadzi trasa?
— Nie widziaďż˝em. Teraz mijamy dwutorowďż˝ liniďż˝ kolejowďż˝.
— Tyle to i ja wiem. Jaki czas?
— Dwadzieďż˝cia trzy i pďż˝ minuty.
— To by siďż˝ zgadzaďż˝o.
W dole na wprost ciemnieje szosa, po chwili druga i — jest! — po obu jej stronach

background image

wida� zabudowania. To musi by� Radownica, czas: dwadzie�cia sze�� minut, tak
jak obliczyli przed startem.

Pilot zmienia kurs. Busola obraca si� wolno w prawo, p�ki maszyna skr�ca, potem

zatrzymuje si� dok�adnie na podzia�ce 270 stopni na wprost kreski kursowej.

Tatara rozgl�da si� po niebie, kt�re teraz blednie coraz wyra�niej. Czy nie

uka�e si� gdzie nocny my�liwiec?

Ale niebo jest czyste i puste. Tylko gwiazdy, coraz mniej liczne w brzasku przed�witu,

b�yszcz� wysoko nad horyzontem.

Tam gdzie �wieci ta samotna, bardzo jasna gwiazda, prawie dok�adnie na

po�udniowym wschodzie, o kilkaset kilometr�w st�d le�y Klik�w, rodzinna wie�
strzelca samolotowego Staszka Tatary. S�o�ce zapewne ju� tam wzesz�o. Z
komin�w wije si� dym, kobiety id� wydoi� krowy. (Je�eli tam jakie krowy
zosta�y po okupacji�) Kto� r�bie drwa przed progiem, kto� odmiata �nieg.
Mo�e dzieci id� do szko�y? (Chyba ju� otworzyli szko��, je�eli jej wojna nie
zmiot�a z powierzchni ziemi?) Kiedy� do Klikowa przyjedzie J�zek Smolak, mo�e z
pa�stwowej fabryki samochod�w, o kt�rej opowiada, �e si� j� zbuduje zaraz po
sko�czonej wojnie? B�d� wtedy wspominali odbyte loty i wyprawy. J�zek zapyta�

— Czas? — pyta Jďż˝zek Smolak. — Podaj czas!
Tatara spogl�da na ostatni zapis, por�wnuje go z zegarkiem.
— Trzydzieďż˝ci osiem minut — mďż˝wi. — Gdzie jesteďż˝my?
— Nad Jeziorem Lubieszewskim.
Jednocze�nie samolot k�adzie si� w lewy zakr�t i zza jego ogona wy�ania si�

ciemna tafla jeziora.

Kurs 180 stopni. Do celu dziewi��dziesi�t siedem kilometr�w. Dwadzie�cia

dwie minuty lotu.

Jest ju� jasno, prawie jak w dzie�. Za dwadzie�cia dwie minuty pierwszy promie�

s�o�ca dotknie ziemi i wszystkie przedmioty tam w dole rzuc� na �nieg d�ugie
niebieskawe cienie. Jednym z nich b�dzie cie� mostu kolejowego na rzece Drawie pod
Krzy�em. Ten most jednak nied�ugo b�dzie rzuca� cie� na �nieg zar�owiony
wschodem s�o�ca: za dwadzie�cia dwie minuty i kilka, mo�e kilkana�cie sekund
zostanie zniszczony.

To jest w tej chwili sprawa najwa�niejsza dla pilota J�zefa Smolaka, dla strzelca

Staszka Tatary, dla Pierwszej Armii. Od zburzenia tego mostu zale�y przerwanie
zaopatrzenia frontu nieprzyjaciela. Zale�y, by� mo�e, powodzenie natarcia na Pi��.
Mo�e nawet dalszy przebieg ca�ej ofensywy?

W wyobra�ni za�ogi samolotu I� numer 10, zburzenie mostu jest koniecznym

warunkiem zwyci�stwa, a tak�e tego, co ma nast�pi� po zwyci�stwie. Most
zagra�a powstaniu fabryki samochod�w i traktor�w, w kt�rej chce pracowa�
Smolak. Most jest wrogiem nowej szko�y w Klikowie. Dlatego trzeba zniszczy� ten most
bombami, kt�re podwieszono pod skrzyd�ami Siteczka.

Jeszcze jedna szosa i druga, i zn�w jakie� jeziorko. Z folwarku pod Osieczna

tryskaj� nagle iskierki i z�ote sznureczki pocisk�w z ci�kich karabin�w
maszynowych wyd�u�aj� si� w powietrzu za ogonem samolotu.

— Za maďż˝a poprawka — mďż˝wi pogardliwie Tatara. — Czekajcie, dam wam szpryca.
Tylce jego zdwojonych karabin�w g�adko prze�lizguj� si� w prawo, lufy

spogl�daj� w d�, ku ziemi. W kr�gu celownika wida� skulone sylwetki u podstaw

background image

przeciwlotniczej broni maszynowej.

Seria! Teraz z samolotu wybiegaj� podw�jne smugi, krzy�uj� si� ze

�ciegiem z�otych iskier, si�gaj� tamtych stanowisk.

— A co? — pyta Smolak.
Tatara nie odpowiada. Prowadzi ogie� swoich �piesk�w� po niemieckiej obronie

przeciwlotniczej. Gdy ta milknie, dostaje si� jeszcze szybom w oknach pi�trowego
budynku, z kt�rego wybiegaj� �o�nierze, aby natychmiast schroni� si� z
powrotem wewn�trz.

— No, dosyďż˝! — woďż˝a pilot. — Wszystkďż˝ amunicjďż˝ wypaskudzisz!
Tatara zwalnia chwyt. Nikt ju� nie strzela z Osiecznej, a zreszt� odleg�o��

ro�nie, jest zbyt wielka.

Na prawo wije si� ciemna wst��ka rzeki. To Drawa. A na lewo� Na lewo zza

horyzontu ju� ukazuje si� s�o�ce!

— Spďż˝nimy siďż˝ — mďż˝wi strzelec. — Jak daleko do celu?
Pilot spogl�da na sw�j zegarek. Wsch�d s�o�ca powinien nast�pi� dopiero

za p�torej minuty, a do mostu jest dok�adnie osiem kilometr�w.

Ale wszystko siďż˝ zgadza: ziemia jest jeszcze nie oďż˝wietlona — tam sďż˝oďż˝ce jeszcze

nie wzesz�o, wida� je tylko z samolotu.

Na lewo Krzy�. Teraz stamt�d zaczyna si� ogie�. Raz po raz b�yskaj�

szybkostrzelne dzia�a, szyj� drobnym, g�stym �ciegiem karabiny maszynowe, rw�
si� stada bia�ych, �wiec�cych kul ci�kiej artylerii. Chmary pocisk�w p�dz�
w g�r� na spotkanie samolotu, to tu, to tam, coraz bli�ej wyrastaj� szarosine grzyby
dymu z rozpryskuj�cych si� granat�w.

Ale teraz nie pora na uniki i zmiany kierunku lotu: maszyna idzie kursem bojowym prosto

nad most.

Tatara zapiera siďż˝ mocno w swojej kabinie i rzuca ostatnie spojrzenie w lewo,

wzd�u� toru kolejowego po zachodniej stronie mostu. D�ugi towarowy poci�g
pďż˝dzi w kierunku Krzyďż˝a. Niemiecki maszynista — jakby przeczuwaďż˝, ďż˝e mostowi
grozi niebezpieczeďż˝stwo — stara siďż˝ je uprzedziďż˝, dopa��, przejechaďż˝ na drugďż˝
stronďż˝

Wtemďż˝
— Uwaga, nurkujďż˝! — woďż˝a pilot i ziemia ucieka sprzed oczu Tatary.
Smolak natomiast ju� ma j� wprost przed sob�: pi�� odga��zie� toru

kolejowego, trzy linie szos i trzy odnogi rzek — Noteci i Drawy — tworzďż˝ nieregularny
w�ze�. W jego �rodku le�y miasteczko Krzy�, a nieco w prawo czernieje most,
kt�rego cie� pada w tej chwili na �nieg.

Wszystko to wida� w kr�gu celownika bombowego, lecz ju� po paru sekundach,

podczas gdy samolot zaczyna wy� w rosn�cym p�dzie, miasteczko odsuwa si� w lewo
i wymyka si� poza �w kr�g, uciekaj� szosy, opuszcza go wst�ga Noteci. Pozostaje
w nim tylko most nad b��kitnym pasmem Drawy. Most, kt�ry ro�nie, zajmuje coraz
wi�cej miejsca, wype�nia prawie ca�y celownik!

Samolot lekko drga, wibruje, pieje i gwi�d�e, spadaj�c niemal pionowo w d�.

Kanonierzy baterii przeciwlotniczych s� przekonani, �e go zestrzelili.

Lecz nag�e od rozp�dzonej maszyny oddzielaj� si� bomby, a pilot wybiera j�

na lini� �uku, kt�ra prostuje si� tu� nad ziemi�.

background image

Tatara czuje, jak pot�na si�a od�rodkowa wgniata go w oparcie siedzenia. Krew

zbiega mu do serca, wszystkimi �y�ami pcha si� ni�ej, do n�g. Na p�uca, na
w�trob�, �o��dek i jelita ci�nie straszliwy ci�ar. Ramiona i d�onie
nalewaj� si� o�owiem. Ciemnieje w oczach, k�uje w uszach.

Lecz poprzez to bolesne k�ucie przenika st�umiony huk wybuchaj�cych bomb.

Trzeba zaobserwowaďż˝ ich skutek, trzeba to zobaczyďż˝!

Strzelec wyt�a wzrok, przyciskaj�c podbr�dek do krtani, �eby jak najpr�dzej

opanowa� chwilowe za�mienie. M�tna szaro�� zaczyna ust�powa� jasno�ci
dnia, wy�aniaj� si� coraz wyra�niejsze kszta�ty: nasyp kolejowy, p�dz�cy po
nim poci�g z odgi�tym w bok pi�ropuszem dymu nad parowozem i jakie� czarne
strz�py spadaj�ce z nieba na powierzchni� wody w�r�d ob�ok�w ��tawej
mg�y.

Ale nasyp urywa siďż˝ na brzegu rzekiďż˝ Gdzie jest most?
Po�rodku koryta sterczy nadkruszony filar, z kt�rego zwisaj� poskr�cane

�elazne belki prz�s�a�

A poci�g?
Pociďż˝g — dďż˝ugi szereg wagonďż˝w towarowych za parowozem, ktďż˝ry bucha parďż˝

i miecie snopy iskier spod rozpaczliwie hamowanych kďż˝ — spiďż˝trza siďż˝ nagle w
wysok� piramid� u wjazdu na pierwsze uszkodzone prz�s�o, a w nast�pnej
sekundzie wali si� w przepa��.

Smolak wyr�wna� na wysoko�ci dwudziestu metr�w nad ziemi� i prowadzi�

samolot na pe�nych obrotach silnika wzd�u� brzegu Noteci, aby jak najpr�dzej
wydosta� si� spod ostrza�u. Wszystkich �rodk�w ogniowych, jakie Niemcy
zgrupowali doko�a mostu. W tych okoliczno�ciach by� to najlepszy spos�b oderwania
si� od nieprzyjaciela, kt�ry rozporz�dza� przecie� tak�e lotnictwem
my�liwskim. I� na tej wysoko�ci jest niemal niedost�pny dla my�liwca, kt�ry nie
mo�e podej�� z do�u od ogona. Trzeba wi�c lecie� nisko, nie oszcz�dzaj�c
silnika i omijaj�c z daleka znane lotniska nieprzyjacielskie i zgrupowania obrony
przeciwlotniczej. Tylko �e przy takim locie pole widzenia pilota jest niewiele wi�ksze od
pola widzenia kierowcy samochodu. Na domiar z�ego, samolotu nie mo�na ani
zahamowa�, ani zatrzyma�. Mo�na tylko wymija� przeszkody terenowe lub
przeskakiwa� je w najwi�kszym p�dzie. Poza tym trzeba wierzy�, �e ma si�
ďż˝w przysďż˝owiowy ďż˝ut szczďż˝cia, ďż˝e nie zmyli siďż˝ drogi i — gnaďż˝! Gnaďż˝ na
wsch�d, ku w�asnemu lotnisku.

Smolak lecia� nad sam� ziemi�, trac�c chwilami orientacj�, gdy rzeka

ucieka�a to w lewo, to w prawo albo kiedy las zas�ania� mu widok. Tylko nieomylna
busola wskazywa�a kierunek: 78 stopni.

Tak min�li Czarnk�w i wzd�u� jakiej� szosy mkn�li nad lasami ku

Chodzie�y. W s�uchawkach odzywa� si� raz po raz g�os Tatary:

— Za nami na lewo trďż˝jka Messerschmittďż˝w-109 na wysokoďż˝ci trzech tysiďż˝cy

metr�w.

Potem:
— Na prawo z pďż˝nocnego zachodu trzy Me-109. Wysoko�� tysiďż˝c. Idďż˝ ku nam.
Potem grzechot karabin�w maszynowych: Tatara strzela.
— Do czego? — pyta Smolak.
— A, jakieďż˝ pataďż˝achy chciaďż˝y nas z karabinďż˝w rďż˝cznych uďż˝agodziďż˝,

background image

wi�c im pos�a�em seri�.

— Ty, bracie, na niebo uwaďż˝aj, nie na gďż˝upich piechurďż˝w z rďż˝cznymi karabinami.
Chodzie� wyrasta czerwonymi dachami spo�r�d le�nych zakoli. Zakr�t w lewo,

szosa, tor kolejowy do Pi�y, zn�w szosa z kolumn� czo�g�w i zn�w las.

— Od pďż˝nocy wysoko trzy punkty. Jeszcze nie mogďż˝ rozpoznaďż˝ — mďż˝wi Tatara.
Smolak spogl�da na lewo w g�r�. S�! Id� w d�, zbli�aj� si�

szybkoďż˝

— I od poďż˝udnia teďż˝ trzy. Nie: sze��! — dodaje strzelec. Po chwili:
— Te z pďż˝nocy to bďż˝dďż˝ Focke-Wulfy. Teraz sďż˝ na oďż˝miuset metrach i

skr�caj� za nami.

Pilot zni�a si� jeszcze bardziej. Skrzyd�a Siteczka zdaj� si� muska�

wierzcho�ki sosen.

Rzut oka na termometr smaru. Strza�ka ju� dawno min�a czerwon� kresk�,

kt�rej nie powinna przekracza�. Na tej wysoko�ci mo�na lecie� na du�ych
obrotach tylko sze�� minut.

Z ty�u trzeszcz�, �omoc� sprz�one karabiny Tatary. Gdy na chwil�

milkn�, s�ycha� wysoki j�k silnika. I zn�w seria, a potem podniesiony g�os:

— Zakrďż˝t w lewo, gďż˝ra! Jďż˝zek!
Pilot k�adzie, podrywa maszyn�. Widzi w lusterku ��ty pysk Focke-Wulfa, a

wzd�u� kad�uba p�dz� ogniste, z�ote sznureczki jego chybiaj�cej serii. W tej
samej chwili trzeszczy seria Tatary, smuga pocisk�w si�ga silnika Focke-Wulfa i nagle�
dym!

— Dostaďż˝! — krzyczy Tatara. — Patrz, jak kopci! Niemiec juďż˝ odchodzi w bok, stara

si� wyci�gn�� w g�r�, lecz Tatara posy�a mu po�egnaln� seri� i cho�
to by�o ot, tak na wiwat, raczej na postrach ni� z nadziej� trafienia, trafia! Trafia
�miertelnie, bo niemiecki my�liwiec �lizga si� na skrzyd�o, zaczepia o ga��zie
drzew i wali si� w las buchaj�c p�omieniem.

— Widziaďż˝eďż˝?! — wrzeszczy strzelec. — Sprzďż˝tn��em go!
— A gdzie tamci dwaj? — pyta Smolak.
Odpowiada mu grzechot ognia. Tamci dwaj atakuj� nadal cho� z wi�kszej

odleg�o�ci, a z g�ry, od po�udnia sp�ywa sze�� Messerschmitt�w-110.

Tatara widzi je r�wnie� i wie, �e zaraz wszystko si� sko�czy. Messerschmitt-

llO jest my�liwcem dwumiejscowym, jego za�og� stanowi� pilot i strzelec. Mog�
atakowa� ze wszystkich stron. Walka samotnego I�a przeciw o�miu wrogom jest
beznadziejna.

ďż˝eby choďż˝ jeszcze jednego zestrzeliďż˝, zanim nas wykoďż˝czďż˝ — myďż˝li Tatara.
W tej chwili u�wiadamia sobie, �e wysoki j�k silnika os�ab�. Pilot

zmniejszy� obroty i pr�dko�� opada.

Oszalaďż˝? — myďż˝li strzelec.
Ju� otwiera usta, �eby go zawiadomi� o zbli�aj�cym si� ataku

Messerschmitt�w, gdy przelatuje mu przez g�ow�, �e przegrzany silnik zaciera si� i
za chwil� stanie. To b�dzie koniec.

Ale gdzie� si� podzia�y oba Focke-Wulfy? Dlaczego nie strzelaj�? I co si�

dzieje z sz�stk� Me-110?

background image

Wtem w s�uchawkach przerywany wzruszeniem g�os pilota:
— Popatrz no w gďż˝rďż˝, Staszek, prosto nad nami. Widzisz?
W g�rze, na tle czystego b��kitu p�ynie �urawim szykiem dwana�cie

Jak�w. Na skrzyd�ach bia�o-czerwone kwadraty Pierwszego Pu�ku My�liwskiego
Warszawa.

— A gdzie twoje ďż˝fokiďż˝ i ďż˝meseryďż˝?
— Musieli teďż˝ zobaczyďż˝, bo juďż˝ ich nie ma. A szkoda: byďż˝oby na co popatrzeďż˝
Siteczko powoli nabiera wysoko�ci. Na lewo wida� Nak�o. W tamt� stron�

jedna za drug� lec� g�ste formacje szturmowc�w os�anianych przez polskie Jaki.

Zakopane 1951

background image

Na Tajmyrze umiera cz�owiek

Samolot dyspozycyjny Lichacz g�adko po�o�y� si� w obszerny zakr�t na

pe�nym gazie, przelecia� nad rzek�, kt�ra wy�oni�a si� z bia�ych opar�w,
okr��y� budz�ce si� ze snu miasto, ledwie widoczne pod sk��bion�
mglist� zas�on� i wyr�wna� na kursie do Kirowa.

Suchy zmniejszyďż˝ obroty i poprawiďż˝ siďż˝ w fotelu. Spojrzaďż˝ na swego towarzysza,

kt�ry siedzia� obok, przy drugim sterze, podtrzymuj�c prawe rami� podwi�zane
temblakiem.

— Czego od nas chcďż˝ w tym Kirowie? — zapytaďż˝. Tamten wzruszyďż˝ ramionami.
— Nie wiem. Nie podali. Ale dowiemy siďż˝ najdalej za godzinďż˝, to niedaleko.
Suchy zauwa�y� skrzywienie jego ust.
Boli?
— Tylko przy poruszeniu. Ciďż˝gle o tym zapominam. Ot, gďż˝upia sprawa.
Suchy potrz�sn�� g�ow�: istotnie, g�upia sprawa. Zdarzy�o si� to

poprzedniego dnia w Irkucku. Wyszli we dw�ch z pu�kownikiem Gonarem z biura
Aerof�otu, aby pojecha� na lotnisko i Gonar po�lizn�� si� na sk�rce od
pomara�czy, kt�r� nieuwa�ny przechodzie� rzuci� obok kosza na �mieci.
Upad� tak niefortunnie, �e p�k�a mu ko�� przedramienia.

Gdy si� o tym dowiedzia� w klinice, gdzie prze�wietlono i unieruchomiono mu

r�k�, by� tyle� zawstydzony, co rozgniewany i roz�mieszony.

Szcz�liwie prze�y� ca�� wojn� jako pilot my�liwski, zestrzeli� ponad

dwadzie�cia niemieckich samolot�w i podczas wszystkich lot�w bojowych nie zosta�
nawet dra�ni�ty. Lata� od roku 1935, przez pi�� lat by� kolejno instruktorem,
szefem pilota�u i komendantem szko�y lotniczej, dowodzi� polskim pu�kiem
lotniczym na froncie od Warszawy po Berlin, a po wojnie organizowaďż˝
p�nocnosyberyjskie szlaki lotnicze, po czym zosta� generalnym inspektorem komunikacji
pocztowej i pasa�erskiej Aerof�otu. Przez tych pi�tna�cie lat w ci�gu kilkunastu
tysi�cy godzin przebytych za sterami najrozmaitszych maszyn, na przestrzeni paru
milion�w kilometr�w nie z�ama� nawet paznokcia. A oto teraz na g�adkim
miejskim chodniku z�ama� r�k�!

Naczelny lekarz kliniki, starszy jowialny cz�owiek, spogl�da� na niego z

u�miechem sponad szkie�, kt�re opada�y mu na koniec nosa.

— Chodzenie po ziemi jest dla was trochďż˝ niebezpieczne, puďż˝kowniku —

powiedziaďż˝ ďż˝artem. — Juďż˝ lepiej latajcie, bo tu moďż˝ecie kark skrďż˝ciďż˝. Ale na
dobr� spraw� powinienem was po�o�y� z t� r�k� do ��ka.

Gonar nie chcia� nawet s�ysze� o czym� podobnym. On do ��ka? W

background image

Irkucku? Z powodu takiego g�upstwa?�.

— Musiaďż˝bym zďż˝amaďż˝ sobie co najmniej krďż˝gosďż˝up, ďż˝eby mnie to

zatrzymaďż˝o — oďż˝wiadczyďż˝, dziďż˝kujďż˝c chirurgowi. — Jutro rano muszďż˝ byďż˝ w
Moskwie. Zaraz polecimy.

Lekarz zaniepokoiďż˝ siďż˝.
— Chyba nie bďż˝dziecie sami kierowaďż˝ maszynďż˝?
— Nie. Ten mďż˝ody czďż˝owiek odstawi mnie na miejsce — powiedziaďż˝ wskazujďż˝c

Suchego. — Jest u nas na staďż˝u. Wďż˝aďż˝ciwie juďż˝ odbyďż˝ ten staďż˝ i chcďż˝ go
jeszcze tylko zapozna� z pewnymi szczeg�ami organizacyjnymi w Moskwie. Potem wraca
do Polski.

Chirurga to zaciekawi�o. Zaprosi� ich na szklank� herbaty i konfitury. �Je�eli

macie chwilďż˝ czasu?ďż˝

Pu�kownik zgodzi� si�:
— Tak czy owak bďż˝dziemy lecieli w nocy.
— Do Moskwy? — zdumiaďż˝ siďż˝ lekarz. — Przecieďż˝ to jest pi�� tysiďż˝cy

kilometr�w.

— W linii prostej cztery tysiďż˝ce czterysta — wtrďż˝ciďż˝ Suchy. — Nasz Lichacz

machnie to w dwana�cie godzin, licz�c ju� z l�dowaniem po drodze.

Doktor kiwa� g�ow� z uznaniem.
— No, no, to rozumiem. A skďż˝d przylecieliďż˝cie tutaj? Suchy odrzekďż˝, ďż˝e z

W�adywostoku.

— Wďż˝aďż˝ciwie trudno powiedzieďż˝, skďż˝d — poprawiďż˝ siďż˝. — Od dwďż˝ch

miesi�cy latamy po r�nych szlakach, a wasza sie� transport�w lotniczych to
przecieďż˝ kolos.

Chirurg u�miechn�� si� do niego przyja�nie. Podoba� mu si� ten m�ody

Polak. Zacz�� go wypytywa� o sta� i o to, jak mu si� podoba w Zwi�zku
Radzieckim.

Suchy opowiada� z zapa�em, przytacza� z pami�ci dane.
— Byďż˝em w stolicach wszystkich waszych republik — mďż˝wiďż˝. — Przyjrzaďż˝em

si� wsp�pracy lotnictwa z ko�chozami, bra�em udzia� w walce ze szkodnikami na
olbrzymich polach upraw i nad winnicami, lata�em na opylanie las�w, widzia�em, jak za
pomoc� �rodk�w chemicznych rozsiewanych z powietrza wyniszczono moskity na
przestrzeni dwudziestu tysi�cy kilometr�w kwadratowych bagien i ��k, razem z
waszymi lotnikami patrolowa�em nad lasami w s�u�bie przeciwpo�arowej. Ogrom tej
pracy, jej organizacja i wyniki s� imponuj�ce. Dopiero teraz widz�, ile zastosowa�
mo�e mie� lotnictwo w czasie pokoju. Nauczy�em si� wiele i my�l�, �e w
Polsce trzeba sporo ulepszy� i rozwin��, �eby te sprawy postawi� tak. jak u was.

Gonar u�miecha� si� z dum�. Lubi� Suchego. Znali si� od dawna, od owych

czas�w, kiedy Suchy wraz z ca�� grup� �wie�o wyszkolonych polskich
pilot�w przyby� na my�liwski kurs przygotowania bojowego, kt�rym Gonar
kierowaďż˝.

Potem Gonar obj�� dow�dztwo pu�ku i walczyli ju� razem pod Warszaw�,

Bydgoszcz� i Ko�obrzegiem, w zwyci�skiej ofensywie a� po Berlin.

Wreszcie, po wojnie, rozstali si�: pu�kownik wr�ci� do Moskwy, Suchy zosta�

w zrujnowanej Warszawie. Ale obaj przeszli do s�u�by w lotnictwie cywilnym i oto

background image

spotkali si� znowu, gdy Suchego wys�ano na sta� do Zwi�zku Radzieckiego.

Od chwili tego ponownego spotkania up�yn�y prawie trzy miesi�ce. Pierwsze

tygodnie Suchy sp�dzi� na studiowaniu organizacji Aerof�otu. Potem lata� wraz z
Gonarem, aby zapozna� si� z zagadnieniami praktycznymi i ca�� rozleg��
dziedzin� pracy, jak� mia� podj�� po powrocie do Polski.

Po�egnawszy go�cinnego dyrektora kliniki, pojechali na lotnisko. Mechanik

pok�adowy, Misza Kozyr, czeka� tam na nich, siedz�c w maszynie. By� bardzo
zaniepokojony d�ug� ich nieobecno�ci�, cho� Suchy telefonowa� do niego i
powiadomi� go o tym, co zasz�o.

Misza lata� z nimi wsz�dzie. By� od dawna mechanikiem i zarazem

radiooperatorem Gonara, a jakkolwiek liczy� sobie dopiero dwadzie�cia pi�� lat,
miaďż˝ juďż˝ dyplom majstra – brygadzisty z dwiema specjalnoďż˝ciami.

Suchy od pocz�tku swej znajomo�ci z Kozyrem zastanawia� si�, kto w sercu

mechanika zajmuje pierwsze miejsce: pu�kownik Gonar czy samolot? Trudno by�o
rozstrzygn�� t� spraw�.

Uczucia Miszy dla pilota mia�y cechy uwielbienia i bezgranicznego zaufania. Kozyr

by� absolutnie pewien, �e Gonar jest najlepszym pilotem �wiata i najdoskonalsz�
istot� na ziemi. Uczucie dla samolotu by�o zarazem czu�e i wymagaj�ce. Lichacz
stanowi� przedmiot dumy mechanika, mia� w nim troskliwego opiekuna, kt�ry jednak
oczekiwa� i ��da� od maszyny wszystkiego, na co j� by�o sta� w powietrzu.

We dw�ch z Gonarem stanowili chyba najlepszy zesp� lataj�cy, jaki Suchemu

zdarzy�o si� kiedykolwiek spotka�. Teraz, od dw�ch miesi�cy, on sam nale�a�
do tego zespo�u. Sta� si� nie tylko cz�onkiem za�ogi, lecz r�wnie�
podzielaďż˝ jej uczucia dla samolotu.

By� utalentowanym, wytrawnym pilotem o du�ym do�wiadczeniu, kt�re

zdoby� zar�wno podczas wojny pod rozkazami Gonara, jak i p�niej, lataj�c na liniach
Lotu. Ju� po kilku startach i l�dowaniach Lichacz w jego r�kach sta� si� r�wnie
pewny i niezawodny, jak w�wczas, gdy za sterem siedzia� Gonar. To od razu zjedna�o
mu sympati� Kozyra, kt�ra wkr�tce przeobrazi�a si� w przyja��.

Gdy Suchy z pu�kownikiem wysiedli z samochodu, Misza podszed� ku nim i

zameldowa�, �e Lichacz jest gotowy do startu.

— Bardzo dobrze — odrzekďż˝ Gonar. — My teďż˝. Mechanik krďż˝ciďż˝ siďż˝

niespokojnie, spogl�daj�c na jego rami� podtrzymywane temblakiem.

— Nie patrz na mnie jak niaďż˝ka na trzyletnie dziecko — powiedziaďż˝ puďż˝kownik. —

Nic mi nie jest. Misza siďż˝ obraziďż˝.

— Wcale tak nie patrzďż˝, tylko sam wolaďż˝bym rďż˝ce i nogi poďż˝amaďż˝
— Ale ja bym nie wolaďż˝, ďż˝ebyďż˝ poďż˝amaďż˝ — rozeďż˝miaďż˝ siďż˝ Gonar. — To

naprawd� g�upstwo. Nie ma o czym m�wi�. Zbiorniki pe�ne?

— Peďż˝ne.
— No, to jazda! Wszedďż˝ do kabiny i usiadďż˝ na miejscu drugiego pilota. Misza

chwyci� Suchego za r�kaw.

— Naprawdďż˝ nic powaďż˝nego?
— Naprawdďż˝, ale doktor powiedziaďż˝, ďż˝e w Moskwie powinien wzi�� urlop co

najmniej na trzy tygodnie, �eby p�kni�ta ko�� spokojnie si� zros�a.

background image

— I weďż˝mie?
— Bo ja wiemďż˝
Mechanik westchn��.
— Z takim czďż˝owiekiem trudniej niďż˝ z samolotem. Gdyby Lichacz podďż˝amaďż˝

skrzyd�o�

— Przestaniecie wreszcie? — zawoďż˝aďż˝ Gonar. — O siďż˝dmej rano chcďż˝ byďż˝ w

Moskwie!

— Bďż˝dziemy, szefie. Zd��ymy — powiedziaďż˝ Misza. — To ďż˝aden rekord.
Wsiedli i Suchy uruchomi� silniki. By�y ciep�e, bo Kozyr podgrzewa� je

czekaj�c na ich przyjazd.

Wystartowali punktualnie o czwartej, gdy juďż˝ zapadaďż˝ zmierzch. Gonar odczytywaďż˝

ostatni komunikat meteorologiczny, kt�ry dor�czono im przed odlotem.

— Pogoda nie bďż˝dzie rozkoszna — powiedziaďż˝ na pďż˝ do siebie. — Dopiero

mi�dzy Kazaniem a Moskw� troch� si� poprawi.

Chmury sz�y zwartymi kolumnami, zmierzch szybko g�stnia�. �nieg zacz��

pada� zaraz po starcie i natychmiast zas�oni� g�ry wznosz�ce si� z lewej strony
poprzecznymi fa�dami. Zobaczyli jeszcze tylko jakie� �wiat�a na prawo, po czym
poch�on�y ich ob�oki. Suchy lecia� na du�ych obrotach, chc�c jak najpr�dzej
wydostaďż˝ siďż˝ ponad nie.

Przebili si� przez brudnoszar� warstw� wilgotnej pary i na wysoko�ci trzech

tysi�cy metr�w ujrzeli pod sob� sk��biony ocean, bia�ob��kitny teraz,
zar�owiony lekko na zachodzie.

Wy�ej nad nimi ciemnia�o g��bokie niebo i zapala�y si� pierwsze

konstelacje gwiazd. Silny, r�wny ci�g wiatru podk�ada� si� pod samolot,
warcza�y silniki, antena rozpi�ta nad gondol� lekko sycza�a, pogwizdywa�y
fletnery na sterach.

Suchy prowadzi� maszyn� swobodnie, po�wi�caj�c jej niewiele uwagi.

Dopiero po dw�ch godzinach, gdy wed�ug jego oblicze� powinni byli mija� Ka�sk,
zmieni� kurs, wyr�wna� na dwustu sze��dziesi�ciu stopniach i obejrza� si�
na Miszďż˝.

— Poproďż˝ o namiar z Krasnojarska.
Mechanik wywo�a� goniometr w Krasnojarsku i czeka!. Zmierzono ich i podano

pozycjďż˝.

— Bardzo dobrze — powiedziaďż˝ Gonar, obudziwszy siďż˝ z drzemki.
Sprawdzi� czas, zu�ycie paliwa, temperatur�.
— Bďż˝dziemy przed dwudziestďż˝ pierwszďż˝ w Nowosybirsku. Oni sďż˝ uprzedzeni o

naszym przylocie?

— Tak — odrzekďż˝ Suchy. — Nadaďż˝em depeszďż˝ z Irkucka, a potem, po naszym

starcie, mieli tam telefonowaďż˝ z portu.

Gonar wyj�� z kieszeni papierosy i poda� je Kozyrowi.
— Zapal trzy i daj nam po jednym. Chce ci siďż˝ spaďż˝? — zwrďż˝ciďż˝ siďż˝ do

Suchego.

— Trochďż˝.
— No, bracie, musisz pocierpieďż˝ przeze mnie. Nie mogďż˝em tego przewidzieďż˝, nie

background image

pozwoli�bym ci prowadzi� maszyny wczoraj z W�adywostoku. To ju� druga noc.

— Gďż˝upstwo — powiedziaďż˝ Suchy. — Wyďż˝piďż˝ siďż˝ jutro w Moskwie.
— A do Moskwy, do naczelnej dyrekcji depeszowaďż˝eďż˝?
— Depeszowaďż˝em, ďż˝e przylecimy rano, koďż˝o siďż˝dmej.
— W porzďż˝dku — mrukn�� Gonar.
Palili w milczeniu. Senno�� ogarniaj�ca Suchego ust�pi�a, ale czas mu si�

d�u�y�.

Po up�ywie jeszcze jednej godziny odebrali �wie�y komunikat z Nowosybirska.

Wiatr wzmaga� si�, chmury schodzi�y coraz ni�ej, zamie� �nie�na trwa�a.

Zn�w podano im pozycj�. Znajdowali si� dok�adnie na loksodromie

40

. Wysokie

pasma g�rskie zosta�y ju� za nimi. Nad ostatnim, nale��cym do g�r A�a-Tan,
przelecieli przed kwadransem.

Suchy usi�owa� przypomnie� sobie, jak wygl�da krajobraz, nad kt�rym lecieli.

Lasy? Nagie, poszarpane szczyty? Nie pami�ta�.

Pod samolotem, jak okiem si�gn��, ci�gn�a si� teraz bia�a, wysrebrzona

�wiat�em ksi�yca pustynia zwartych ob�ok�w, pi�trz�ca si� na p�nocy
olbrzymim wa�em, kt�ry zdawa� si� wznosi� a� ku gwiazdom.

— Z Tajmyru, od wybrzeďż˝y oceanu idzie burza — powiedziaďż˝.
Zobaczy� cie� maszyny na srebrnych chmurach i �ledzi� go wzrokiem. Cie�

raz ciemnia�, raz blad�, oddala� si�, zapadaj�c we wg��bienia i jary mi�dzy
�awicami i kopu�ami, to zn�w p�dzi� ku niemu po stromych zboczach, wspina�
si� na k��biaste grzbiety i sadzi� blisko, zataczaj�c si� na wypuk�o�ciach,
aby nag�e skoczy� w d�, znikn�� i ukaza� si� znowu.

Ksi�yc, ciemne niebo nabite gwiazdami, bia�y chaos chmur i �w �ywy, tocz�cy

siďż˝ po nich cieďż˝ — to byďż˝ caďż˝y dostrzegalny ďż˝wiat wďż˝rďż˝d tej nocy na
wysoko�ci trzech tysi�cy metr�w nad zachodniosyberyjskim krajem.

Wielkie rzeki, g�ry i doliny, miasta, wsie, linie kolejowe, uprawne pola i lasy

stanowi�y �wiat zupe�nie inny, prawie nierealny w tej chwili. Ale Suchy wiedzia�,
�e le�� tam g��boko w dole, na samym dnie przestworza, gdzie noc jest czarna,
bezgwiezdna, tylko tu i �wdzie przetykana �wiate�kami z ludzkich osiedli.

Trzeba bďż˝dzie zaraz tam zej�� — pomyďż˝laďż˝.
Spojrza� na zegarek. Wp� do dziesi�tej.
— Juďż˝ czas — powiedziaďż˝ Gonar.
Silniki przycich�y, b��kitno��ty p�omie� strzela� raz po raz z rur

wydechowych. Lichacz szed� w d� w�r�d �ciel�cego si� u burt szumu i syku.
P�d powietrza dar� si� na fletnerach, po�wist wznosi� si� i opada�, t�a� i
wiotcza� jak d�uga oceaniczna fala.

Wtem za os�on� kabiny przewia�y pierwsze woale pary i zaraz potem ksi�yc

zgas�, pogr��aj�c kabin� w g�stej ciemno�ci, kt�ra wdar�a si� tam jak
rozpylona sadza. Dopiero po chwili w�r�d tej czerni zal�ni�y fosforyzuj�ce zegary,
zielonkawe cyfry, wskaz�wki i podzia�ki przyrz�d�w na tablicy przed sterami.

— Jaki tam puďż˝ap majďż˝ w Nowosybirsku? — zapytaďż˝ Gonar.
— Czterysta metrďż˝w — odrzekďż˝ Misza.

40

Loksodroma — linia przecinajďż˝ca poďż˝udniki pod staďż˝ym kďż˝tem.

background image

Pu�kownik pochyli� si� w prz�d, jakby chcia� dojrze� co� przed

samolotem w ciemno�ciach.

— Lďż˝dowanie bďż˝dzie w kierunku na tor kolejowy — powiedziaďż˝. — Pamiďż˝tasz,

gdzie jest lotnisko?

— Pamiďż˝tam — powiedziaďż˝ Suchy.
Gwa�towny, niespodziewany poryw wiatru rzuci� mar szyn�.
— Kotďż˝uje — mrukn�� Misza.
Suchy spogl�da� to na wariometr, to na pr�dko�ciomierz. Szli w d� przez

grub� pierzyn� chmur, z kt�rej sypa�y si� tony �nie�nego puchu. Wiatr
mocowa� si� coraz gwa�towniej ze skrzyd�ami, tarmosi� stery, wywija� si� w
lewo i w prawo, w d� i w g�r�, jak olbrzymi rozw�cieczony w��. Ale Lichacz
wytrzymywa� te ataki niewzruszenie: d�onie pilota pewnie i szybko odparowywa�y
ka�dy skr�t, dr��ek sterowy pochyla� si� w prz�d i w ty�, uchwyty
prowadz�ce lotki zatacza�y niewielkie �uki, i to by�o ca�� odpowiedzi� na
furiďż˝ wichury.

Strza�ka na tarczy wysoko�ciomierza drga�a leciutko, mijaj�c wolno szczeble

podzia�ki: 2000� 1800� 1500�

Na wysoko�ci tysi�ca metr�w ciemno�� zdawa�a si� g�stnie� jeszcze

bardziej. Suchy zwi�kszy� nieco obroty, aby nie przech�odzi� silnik�w.

— Namiar — powiedziaďż˝ do Miszy.
W s�uchawkach za�wiergota�y sk��cone sygna�y, ucich�y,

wyp�yn�y znowu i urwa�y si� nagle. Misza w��cza� nadajnik, s�ycha�
by�o drobny, ziarnisty syk has�a wywo�awczego: trzy d�ugie, dwa kr�tkie, dwa
d�ugie.

Po chwili zg�osi� si� goniometr Nowosybirska i zacz�� ich prowadzi� ku

lotnisku.

Potem g�os kobiecy:
— Puďż˝ap trzysta do czterystu, lďż˝dowanie na kursie 47 stopni, zapalamy ďż˝wiatďż˝a.
— Dziďż˝kujďż˝ — odpowiedziaďż˝ Misza. — Jeszcze jesteďż˝my w chmurach.
Niemal w tej samej chwili Suchy dostrzeg� rozwiewaj�ce si� przed maszyn�

welony kiru. Chmury rozsypywa�y si�, ucieka�y w pop�ochu w g�r� i wreszcie
zwar�y si� powy�ej w zbit� mas�. W dole zamajaczy�a ziemia, szarobia�a,
zakopana w �niegu, niewyra�na, bezkszta�tna.

Dopiero po d�u�szej obserwacji mo�na by�o dostrzec szerok� wst�g�

rzeki pokrytej u brzeg�w lodem, �agodne stoki wzg�rz, w�skie pasemko tor�w
kolejowych i daleko, nieco w lewo, wielk� rudaw� �un� od �wiate� miasta.

Nagle spod tej �uny b�ysn�y paciorki latar� i rojowisko iskier rozsypanych w

mroku, wygi�te grzbiety most�w na Obi, czerwone i zielone punkciki w�z�a
kolejowego, r�aniec granicznych lamp lotniska. �nie�yca mieciona podmuchami wiatru
zaciera�a je raz po raz, ale wy�ania�y si� z niej uparcie, jarz�c si� coraz
wyra�niej, coraz �ywiej, a� wy�ama�y si� w regularne linie ulic, dom�w,
dworca kolejowego, portu rzecznego i rz�du hangar�w na lotnisku.

Suchy okr��y� miasto od po�udnia, podczas gdy Kozyr pyta� przez radio, czy

mog� l�dowa�.

Odpowied� przysz�a natychmiast i dwa reflektory wyci�y bia�y klin po�rodku

background image

betonowego pasa.

Z cichym westchnieniem pneumatycznych t�ok�w wysz�o podwozie, warkot

silnik�w usta� i tylko szum i syk p�du splata� si� z cwa�uj�c� wichur�.

Ziemia pobieg�a maszynie naprzeciw, pod�cieli�a si� pod ni�, sun�a

g�adko, coraz bli�sza, zal�ni�a ostro mi�dzy klingami reflektor�w, przywar�a
do k�, zadrga�a lekkim dreszczem. Pisn�y hamulce i Lichacz �agodnie skr�ci� w
stron� o�wietlonego budynku, sk�d wzywa�y go b�yski latarek elektrycznych.

Warunki atmosferyczne pogorsza�y si� coraz bardziej. Gdy, uzupe�niwszy zapas

paliwa i smar�w, przed dziesi�t� wieczorem startowali z Nowosybirska, lodowaty
tajmyrsko – jenisejski wicher rozhulaďż˝ siďż˝ na dobre. Gnaďż˝ g��bokimi zatokami
przez tundr�, p�dzi� dolinami rzek, �lizga� si� po jeziorach, skuwaj�c lodem
ich wody, tarza� si� po tajdze i cwa�owa� przez wielkie r�wniny
zachodniosybirskiego i wscho-dniouralskiego obszaru — hen, aďż˝ po Kazachstan, po aralskie i
kaspijskie brzegi.

Gonar czu� si� gorzej, zapewne mia� troch� gor�czki. Rami� dokucza�o

mu, b�l wdra�a� si� a� do stawu barkowego. Stara� si� tego nie okazywa�,
usi�owa� dowcipkowa� i rozmawia�, ale wkr�tce umilk� i tylko pali� jednego
papierosa po drugim.

Misza, zjad�szy obfit� kolacj�, usn�� zaraz po starcie, a Suchy, pokrzepiony

mocn� kaw�, prowadzi� Lichacza w poprzek nier�wnego pr�du wichury, z
zaci�tym uporem trzymaj�c go na kursie.

Tak mija�y godziny, min�a p�noc, a potem pierwsza i druga po p�nocy.
Zm�czenie i senno�� zn�w zacz�y ogarnia� pilota. Walczy� z nimi

zwyci�sko a� do Swierd�owska, lecz gdy wreszcie wyl�dowa� na tamtejszym
podg�rskim lotnisku, poczu�, �e musi usn�� cho�by na p� godziny, je�li ma
lecieďż˝ dalej.

Wyci�gn�� si� na fotelu w poczekalni pasa�erskiej i natychmiast zapad� w

sen.

Gonar obudzi� go o wp� do trzeciej i zn�w wystartowali w�r�d czarnej nocy

j�cz�cej wiatrem, kt�ry tu, w g�rach piekli� si� bardziej jeszcze ni� na
r�wninie.

Chmury dar�y si� na szczytach, k��bi�y si� na prze��czach, zawala�y

w�wozy i doliny a� do ziemi. Trzeba by�o przebija� si� przez nie na o�lep, bo
uros�y do kilku tysi�cy metr�w.

Suchy wzi�� wysoko�� nad lotniskiem i prowadzi� maszyn� na

Krasnoufimsk, aby dopiero stamt�d po�o�y� si� na w�a�ciwy kurs przez
Kazaďż˝ do Moskwy.

Jeszcze cztery i pďż˝l godziny — pomyďż˝laďż˝.
Teraz, gdy ju� skaliste jary Uralu zosta�y za nami, wiatr nieco z�agodnia�. Za to

od Kamy nadci�gn�a zimna, niska mg�a i rozpe�z�a si� na wszystkie strony.
Lecieli nad ni� na niewielkiej wysoko�ci, poni�ej pu�apu chmur, kt�re sz�y tutaj
jednolit� mas�, ci�kie i leniwe. Mg�a biela�a w dole, podp�ywa�a a� pod
skrzyd�a i opada�a ni�ej, gin�c w ciemno�ci. Nie by�o wida� ani jednego
�wiate�ka i zaledwie lekka po�wiata ukazywa�a si� na tej szczelnej os�onie, gdy
przelatywali nad ludzkimi osiedlami po drodze. Gdyby nie namiary goniometr�w, nie

background image

mo�na by si� rozezna� w kolejnych etapach trasy.

Kaza� ostrzega�. �Mg�a do samej ziemi, widzialno�� zero�.
— Niech sobie bďż˝dzie — mrukn�� Gonar. — W Moskwie mgďż˝y nie ma.
Ale o pi�tej, kiedy ju� byli blisko, w s�uchawkach po raz trzeci odezwa� si�

sygna� wywo�awczy Lichacza. Gonar sam si� zg�osi�:

— Tu Lichacz. O co chodzi?
Z chaosu przygwizd�w, �wierka�, szept�w i poszum�w wyp�yn��

g�os:

,, � chacz, Lichacz, Lichacz. Podaj� wiadomo�� dla inspektora Gonara�.
— Inspektor Gonar. Sďż˝ucham.
�Port lotniczy w Kazaniu. Wiadomo�� dla inspektora Gonara na pok�adzie

samolotu Lichacz 9737ďż˝.

— Sďż˝ucham — powtďż˝rzyďż˝ Gonar.
�Skierowa� natychmiast inspektora Gonara na samolocie Lichacz 9737 do Kirowa.

Lichacz 9737 znajduje si� w drodze z W�adywostoku przez Irkuck do Moskwy, obecnie
prawdopodobnie mi�dzy Swierd�owskiem a Moskw�. Podpisa� zast�pca
naczelnego dyrektora Aerof�olu. Powtarzam: Skierowa� natychmiast! ��

— Zrozumiano! — przerwaďż˝ Gonar. — Nie powtarzajcie. Mam natychmiast lecieďż˝ do

Kirowa. Rozumiem. Odnotujcie: przyj�� inspektor Gonar na pok�adzie samolotu
Lichacz 9737.

ďż˝Zrozumiano — zabrzmiaďż˝o znďż˝w w sďż˝uchawce. — Pomyďż˝lnej drogi!ďż˝
Gonar spojrza� na Suchego. Ich oczy spotka�y si�.
— Sďż˝yszaďż˝eďż˝? Suchy skin�� gďż˝owďż˝.
— Kurs jedenaďż˝cie stopni, zdaje siďż˝?
— Tak — odrzekďż˝ Gonar. — Jesteďż˝my chyba tuďż˝ przed Kazaniem, wiďż˝cďż˝
— Widaďż˝ miasto — powiedziaďż˝ Misza, ktďż˝rego obudziďż˝a rozmowa przez radio.
Spojrzeli w d� przed siebie. Mleczna to� mg�y opalizowa�a lekkim rumie�cem,

tu i �wdzie przek�u�y j� na wskro� nik�e �wiate�ka.

— Kazaďż˝ — powiedziaďż˝ Gonar. — Zdaje mi siďż˝, ďż˝e nie bďż˝dziesz tych dwďż˝ch

nocy odsypiaďż˝ w Moskwieďż˝

Suchy u�miechn�� si�.
— O ile wiem, Kirďż˝w teďż˝ nie jest najgorszym miejscem do spania.
Pu�kownik nic nie odrzek�, ale pomy�la�, �e Suchy tak�e i w Kirowie si�

nie wy�pi.

Mniej wi�cej o tej samej porze, kiedy Lichacz startowa� z W�adywostoku, na stacji

arktycznej Wos-Taj III, o jakie� cztery tysi�ce kilometr�w dalej na p�noc,
zachorowa� cz�owiek.

Nie byďż˝ ani uczonym, ani lekarzem, ani nawet pracownikiem naukowym. Nazywaďż˝

siďż˝ Arga, umiaďż˝ czytaďż˝ i pisaďż˝, obchodziďż˝ siďż˝ z barografem i termometrem,
prowadzi� psie zaprz�gi, a przede wszystkim umia� pracowa� i �y� na dalekiej
P�nocy. Zawodowo trudni� si� my�listwem i rybo��wstwem, na stacji za�
spe�nia� r�ne czynno�ci jako jedyny pracownik fizyczny.

background image

By� zdr�w i krzepki, o wiele silniejszy i wytrzymalszy od innych mieszka�c�w

Wos-Taj III, poniewa� urodzi� si� w tym kraju, daleko za kr�giem polarnym, tu si�
wychowa� i w tutejszych ci�kich warunkach zacz�� pracowa�. Tote� bardzo
si� wstydzi�, �e w�a�nie jego chwyci�a choroba, podczas gdy tamci ludzie,
przybyli tu z po�udnia, z wielkich miast, nie chorowali.

Z pocz�tku pr�bowa� si� przem�c. Mimo dojmuj�cego b�lu, kt�ry

zacz�� si� ju� wieczorem, a w nocy rozsadza� mu czaszk� i stos pacierzowy,
wsta� jak zawsze o pi�tej, �eby nar�ba� drzewa i podsyci� ogie� w piecach.
Przyni�s� cztery kocio�ki lodu, ustawi� je na p�ycie kuchennej, nakarmi� psy,
odmi�t� �nieg ze �cie�ki prowadz�cej do budek meteorologicznych i nagle
zwali� si� na ziemi�. Straszliwy, g��boki b�l przeszy� mu biodra,
prze�widrowa� uda i kolana, sparali�owa� nogi.

Nie m�g� si� ju� podnie�� i j�cz�c dowl�k� si� na r�kach do

progu. Tam znalaz� go m�ody lekarz stacji, Bonin. Zawo�a� innych, przenie�li
Arg� do ciep�ej izby, rozebrali, napoili gor�c� herbat�, dali jakie� proszki.

Potem Bonin d�ugo bada�, opukiwa�, os�uchiwa� jego cia�o, w kt�rym

b�l rozprzestrzenia� si� po ko�ciach i mi�niach, skuwaj�c je gwa�townymi
skurczami.

— Tetanus arcticus — powiedziaďż˝ wreszcie do kierownika stacji, Guzowskiego. — To

jest rzadka odmiana t�ca.

Guzowski patrzy� na niego zatroskany. Odszed� z nim dalej od ��ka chorego.
— W takim razie to bardzo powaďż˝ne? Nie mylicie siďż˝?
— Wolaďż˝bym siďż˝ myliďż˝ — odrzekďż˝ Bonin. — To jest, na szczďż˝cie, bardzo

rzadko spotykamy zarazek. Na t� chorob� zapada jeden cz�owiek na milion, ale zwykle
wtedy umiera w strasznych m�czarniach. Profesor Tokarow, kt�remu uda�o si�
wyodr�bni� bakterie t�ca arktycznego�

— Wy praktykowaliďż˝cie w klinice u Tokarowa w Moskwie? — przerwaďż˝ mu

Guzowski.

— Tak. Profesor zbadaďż˝ okoďż˝o trzydziestu takich wypadkďż˝w. Z tego zaledwie kilka

wyleczy�. Ja mia�em sposobno�� widzie� tylko trzech chorych. Wszyscy trzej
zmarli, bo za p�no przywieziono ich do kliniki.

— A jak siďż˝ to leczy? Bonin rozďż˝oďż˝yďż˝ rďż˝ce.
— Jeszcze nie mamy pewnych ďż˝rodkďż˝w. Prace Tokarowa sďż˝ w stadium

do�wiadczalnym. Ale najwa�niejszym zabiegiem jest zastrzyk surowicy. Je�eli zastosuje
si� taki zastrzyk przed up�ywem czterdziestu o�miu godzin od chwili pierwszych
objaw�w, jest nadzieja, �e silny organizm przy odpowiedniej opiece i w dobrych
warunkach mo�e zwalczy� chorob�.

Guzowski przygryzďż˝ wargi.
Czterdzieďż˝ci osiem godzin — surowica — odpowiednia opieka — dobre warunkiďż˝

Stacja arktyczna we Wschodnim Tajmyrze na siedemdziesi�tym si�dmym
r�wnole�niku, o pi�� tysi�cy kilometr�w od Moskwy, sk�d jedynie mo�na
by otrzyma� ow� surowic�. Jeden m�ody lekarz obs�uguj�cy trzy plac�wki
odleg�e od siebie o par� dni drogi, drewniany barak o podw�jnych �cianach,
niewielka apteka polowa, zapas konserw i �ywno�ci dla ludzi zdrowych�

W pierwszej chwili wyda�o mu si� to beznadziejne, ale wrodzony optymizm i energia

wzi�y g�r�.

background image

— Skoro tak, to trzeba siďż˝ ďż˝pieszyďż˝ — powiedziaďż˝ gďż˝oďż˝no. — Nadajcie

depesz� do tego waszego Tokarowa. Niech nam przy�le surowic� samolotem. Trzeba
ratowa� cz�owieka.

Profesor Tokarow otrzyma� radiotelegraficzn� wiadomo�� o wypadku tetanus

articus u my�liwego Argi tego� dnia w po�udnie. D�uga depesza radiowa z opisem
wszystkich podejrzanych objaw�w by�a zredagowana fachowo i podpisana znanym mu
sk�d� nazwiskiem: Bonin.

— Co to za Bonin? — spytaďż˝, zwracajďż˝c siďż˝ do swojej sekretarki.
Natalia Aleksandrowna by�a przyzwyczajona do takich nieoczekiwanych pyta�.

Mia�a przy tym fenomenaln� pami��.

— Jďż˝zef Piotrowicz Bonin. Ukoďż˝czyďż˝ Akademiďż˝ Medycznďż˝ w Leningradzie w

roku 1947. Odbywa� u nas praktyk� dwa lata temu. Oddzia� zaka�ny, wewn�trzny,
dermatologia. Niski, dosyďż˝ tďż˝gi, blondyn — wyrecytowaďż˝a.

— Aha, juďż˝ wiem — mrukn�� profesor. — Wiecie, gdzie on jest?
— Wysďż˝ali go z jak�� ekspedycjďż˝ polarnďż˝ do Tajmyru. Nie wiem, gdzie jest

teraz.

— Wďż˝aďż˝nie tam, na Tajmyrze. A ja muszďż˝ siďż˝ do niego zaraz dostaďż˝.
— Na Tajmyr?
— Na Tajmyr. Na stacjďż˝ Wos-Taj III. Zanotujcie: Wos-Taj III. Polecďż˝ samolotem.

Dowiedzcie si� o po��czenia i w og�le zorganizujcie mi to. Musz� tam by�
najp�niej jutro wieczorem. Tu jest depesza w tej sprawie, mo�e wam by� potrzebna.
Aha, niech doktor Kornerowa przygotuje dla mnie podw�jn� porcj� surowicy AT XXI.
Opr�cz tego zatelefonujcie do mnie do domu, �eby mi przygotowali ciep��
bieliznďż˝. Tam jest bardzo zimno na tym Tajmyrze. A teraz niech tu przyjdzie doktor Demian.
Musz� si� z nim porozumie�, b�dzie mnie zast�powa�.

Natalia Aleksandrowna skin�a g�ow� i wysz�a. Najpierw przeczyta�a

depesz� Bonina. Potem w ci�gu paru minut telefonicznie za�atwi�a sprawy w klinice i
przekaza�a wiadomo�� o wyje�dzie profesora jego c�rce. Wreszcie zacz�a
konferowa� z Aerof�otem i tam natrafi�a na powa�ne trudno�ci: samolot do
Archangielska, maj�cy nazajutrz rano dalsze po��czenie do Nordwiku, ju� odlecia�.
Nast�pny, nocny, mia� odlecie� przez Leningrad, ale w Archangielsku musia�oby
si� czeka� na dalsze po��czenie prawie ca�� dob�.

— Wyszukajcie mi jak�� innďż˝ drogďż˝-— powiedziaďż˝a Natalia

Aleksandrowna. — Profesor musi byďż˝ najdalej za trzydzieďż˝ci sze�� godzin w Wos-Taj
III.

— Do Wos-Taj III w ogďż˝le nie ma regularnej komunikacji lotniczej — odpowiedziano

jej po chwili. — Raz na tydzieďż˝ z Nordwiku odlatuje samolot z zaopatrzeniem dla stacji
polarnychďż˝

— W jakie dni?
— W poniedziaďż˝ki. Dziďż˝ jest ďż˝roda, wiďż˝c za pi�� dni.
— A jak moďż˝na dostaďż˝ siďż˝ do Nordwiku wczeďż˝niej, omijajďż˝c Archangielsk,

innďż˝ drogďż˝?

— No, ostatecznie moďż˝na. Przez Krasnojarsk. Ale to jest prawie o tysiďż˝c kilometrďż˝w

dalej i byliby�cie tam o ca�� dob� p�niej.

background image

Natalia Aleksandrowna nie zra�a�a si�:
— W takim razie trzeba bďż˝dzie uďż˝yďż˝ specjalnego samolotu, poza rozkďż˝adem.
— To juďż˝ musicie zwrďż˝ciďż˝ siďż˝ wprost do naczelnej dyrekcji — powiedziaďż˝

urzďż˝dnik. — Ale poďż˝pieszcie siďż˝: za pďż˝ godziny koďż˝czďż˝ tam urzďż˝dowanie.

Podzi�kowa�a mu i pojecha�a do dyrekcji Aerof�otu.
W klinice nie by�o jej dwie godziny. Tokarow z�o�ci� si� i kl��, ale

wr�ci�a triumfuj�ca, nic sobie nie robi�c z jego srogiej miny i nastroszonych brwi.

— Jutro przed pďż˝nocďż˝ bďż˝dziecie w Nordwiku — powiedziaďż˝a. — Tam

przenocujecie, a rano dadz� wam samolot sanitarny do Wos-Taj III. Mo�ecie by� na
miejscu pojutrze o �smej.

Rozchmurzyďż˝ siďż˝.
— Herod-baba! Jak to urzďż˝dziďż˝aďż˝?
Opowiedzia�a mu wszystko dok�adnie. Z pocz�tku w �aden spos�b nie chcieli

da� specjalnej maszyny, ale przekona�a ich: chodzi�o przecie� o ratowanie
cz�owieka.

— Polecicie dziďż˝ o dwudziestej czwartej nocnym pocztowym samolotem do Kirowaďż˝
— Do Kirowa? Przecieďż˝ Kirďż˝wďż˝
— Proszďż˝ mi nie przerywaďż˝ — powiedziaďż˝a. — Do Kirowa. To jest cztery godziny

lotu. B�dziecie tam o czwartej i zjecie �niadanie, a nawet mo�ecie si� troch�
przespa�. To b�dzie zale�a�o od pu�kownika Gonara.

— Ktďż˝ to jest Gonar?
— Nie sďż˝yszeliďż˝cie o Gonarze? — zgorszyďż˝a siďż˝. — Podczas wojny pisaďż˝y o

nim wszystkie gazety. Zestrzeli� kilkadziesi�t hitlerowskich samolot�w, a teraz jest
generalnym inspektorem w Aerof�ocie. Ot� inspektor Gonar przed paru godzinami
wystartowaďż˝ z Irkucka i leci do Moskwy.

— Przez Kirďż˝w? — domyďż˝liďż˝ siďż˝ profesor.
— Nie. Przez Kazaďż˝.
— Ale ja bďż˝dďż˝ w Kirowie! — zawoďż˝aďż˝ zniecierpliwiony.
— I jego skierujďż˝ do Kirowa. Powinien tam byďż˝ koďż˝o szďż˝stej rano, akurat wtedy,

kiedy samolot pasa�erski b�dzie odlatywa� z Archangie�ska do Ust-Usa.

— Aleďż˝ kobieto, ja nie bďż˝dďż˝ ani w Archangielsku, ani w Ust-Usa!
— Owszem, bďż˝dziecie w Ust-Usa. Inspektor Gonar tam wďż˝aďż˝nie odstawi was z

Kirowa. Dalej polecicie tym samololotem pasa�erskim a� do Nordwiku.

— I wy to wszystko wymyďż˝liliďż˝cie, Natalio?
— No, trochďż˝ mi pomogli w naczelnej dyrekcji Aerofďż˝otu-— powiedziaďż˝a z

u�miechem.

Da�a mu notatk� z ca�ym tym rozk�adem, ��eby si� nie zgubi�

mi�dzy trzydziestym �smym a sto pi�tnastym po�udnikiem�, i zapyta�a, czy
b�dzie mu jeszcze potrzebna.

— Najchďż˝tniej zabraďż˝bym ciďż˝ z sobďż˝ — westchn��. — Ale doktor Demian

nie darowa�by mi tego, a jutro potraciliby tu g�owy. Id� ju�. Bardzo dzi�kuj�.

Natalia Aleksandrowna lekko por�owia�a. Doktor Demian zaprosi� j� do teatru.

Profesor miaďż˝ takďż˝ minďż˝, jakby coďż˝ o tym wiedziaďż˝.

background image

Nocny samolot pasa�erski sta� na p�ycie gotowy do drogi. Ludzie z obs�ugi portu

lotniczego �adowali walizki pasa�er�w i worki z poczt� do przedzia�u
baga�owego. Steward ko�czy� przygotowywa� pos�ania na rozk�adanych
fotelach-��kach. Odprowadzaj�cy �egnali si� z podr�nymi u wyj�cia z
poczekalni.

Kobiecy g�os, troch� zniekszta�cony przez g�o�nik oznajmi�:
�Uwaga, uwaga! Samolot do Kirowa z po��czeniem do Baku i Taszkientu odleci o

godzinie dwudziestej czwartej. Prosimy pasa�er�w o przej�cie na p�yt� i
zajmowanie miejscďż˝.

Profesor Tokarow u�cisn�� c�rk�, wzi�� od niej teczk� i ciep�y koc,

raz jeszcze obieca�, �e b�dzie uwa�a� na siebie i wraz z innymi wszed� po
schodkach do kabiny.

Potem w�skim korytarzem przeszli ku przodowi dwaj piloci i radiooperator, a kto� z

zewn�trz zatrzasn�� drzwi i usun�� schodki. Prawy silnik sapa�, �mig�o
obr�ci�o si� raz i drugi, a� nagle porwane obrotem wa�u dmuchn�o p�dem
powietrza po skrzydle. Zaraz teďż˝ z lewej strony ruszyďż˝ drugi silnik i lekki dreszcz
przebieg� po pok�adzie.

Pasa�erowie uk�adali si� do snu, przegl�dali czasopisma, rozmawiali. Pilot

rozgrza� silniki, wypr�bowa� je kolejno na du�ych obrotach, zmniejszy� gaz i po
chwili otrzyma� zezwolenie ko�owania na start.

Ruszyli, prowadzeni zielonymi �wiat�ami. Maszyna pe�z�a po asfaltowej drodze

okr�nej, a� czerwony sygna� zatrzyma� j� na skraju pasa startowego.

Przez okna zamigota�y �wiat�a: czerwone, bia�e, zielone.
ďż˝Samolot 421 start!ďż˝ — odezwaďż˝ siďż˝ gďż˝os w sďż˝uchawce pilota.
Silniki zagra�y zgodnym akordem, poci�gn�y. Niskie latarnie po lewej stronie

popďż˝dziďż˝y naprzeciw — coraz prďż˝dzej, coraz prďż˝dzejďż˝ Wtem zaczďż˝y zwalniaďż˝ i
oddala� si�, ton�c w ciemno�ci, a� wreszcie ca�y ich d�ugi szereg pochyli�
si� g��boko w dole, wykr�ci� jak na osi i nagle znik� pod skrzyd�em.

Drugi pilot meldowaďż˝:
�Centrala, centrala! Tu 421, 421. Odchodzimy na kurs 45 stopni�.
�421, 421! Tu centrala. Zrozumiano. Pomy�lnej drogi. Wy��czam si�,

koniecďż˝ — odpowiedziaďż˝a ziemia.

Profesor Tokarow sta� po�rodku poczekalni portu lotniczego w Kirowie i

rozgl�da� si� bezradnie. Kilku pasa�er�w odjecha�o ju� autobusem do miasta,
inni czekali na odlot do Kujbyszewa i Baku, jeszcze inni — przybyli wczeďż˝niej —
za�atwiali formalno�ci baga�owe. Ci czekali na samoloty do Kazania i Moskwy.

Trzeba i�� do kierownika portu — pomyďż˝laďż˝ profesor.
W tej chwili g�o�nik na sali przem�wi�:
�Profesor Tokarow przyby�y z Moskwy proszony jest do kierownika portu. Drzwi

obok kasy baga�owej. Powtarzam: profesor Tokarow��

Tokarow juďż˝ szedďż˝ ku owym drzwiom. Gdy je otworzyďż˝, zza biurka pod oknem

podnios�a si� kobieta w �rednim wieku.

— Ja do kierownika — powiedziaďż˝. — Jestem Tokarow.
— Bardzo mi przyjemnie — uďż˝miechnďż˝a siďż˝. — To wďż˝aďż˝nie ja. Moje nazwisko

Siemionowa.

background image

Zaprowadzi�a go do s�siedniego pokoju, gdzie sta�y trzy czysto zas�ane

��ka.

— To nasza izba chorych — objaďż˝niďż˝a. — Ale jakoďż˝ nikt u nas nie choruje. Nie

mo�emy skorzysta� nawet z takiej okazji, �e tu jeste�cie. Zaraz wam przynios�
�niadanie i b�dziecie mogli przespa� si� jeszcze godzink�. Inspektor Gonar
wylecia� o wp� do trzeciej ze Swierd�owska. B�dzie tu przed sz�st�.

Tokarow podzi�kowa�. Nie chcia�o mu si� spa�. Wypi� herbat� i z

powrotem wymkn�� si� do poczekalni, a stamt�d na p�yt� lotniska.
Wa��sa� si� przed budynkiem portowym i obserwowa� starty samolot�w do
Kujbyszewa i Baku, a potem do Moskwy,

Z wolna zacz�o si� rozwidnia�. Wtedy zauwa�y�, �e nad ziemi� �ciele

si� mg�a. Zaniepokoi�o go to: a nu� nie b�dzie mo�na lecie�?

Mg�a ci�gn�a z p�nocy i ze wschodu. K��bi�a si� i rozst�powa�a,

falowa�a leniwie, opada�a ku pasom startowym, przes�ania�a je i wzdyma�a si�
nad nimi.

Wtem na dw�ch przeciwleg�ych kra�cach lotniska b�ysn�y dwie pary

reflektor�w i spojrza�y pionowo w g�r�. Jednocze�nie gdzie� bardzo wysoko
narodzi� si� w ciszy drgaj�cy szept. Zbli�a� si� szybko, r�s�, twardnia�,
nabiera! metalicznego przyd�wi�ku.

Leci — pomyďż˝laďż˝ profesor. — Pokazujďż˝ mu drogďż˝.
Szept sta� si� pomrukiem, warkotem, st�umionym rykiem silnik�w. Zagrzmia�

z bliska, przeora� przestw�r nad g�ow� Tokarowa i uton�� daleko za miastem.
Ale po chwili odezwa� si� znowu: wraca� stamt�d, gdzie przepad�, i wzmaga�
si� szybko, coraz gwa�towniej. Mog�o si� zdawa�, �e p�dzi wprost na
budynek portowy, �e grozi mu zag�ada.

Nagle zgas�. Zosta� po nim tylko szum �cigany wysokim po�wistem.
Mi�dzy dwoma s�upami bia�ego �wiat�a przemkn�o blade widmo samolotu

i rozp�yn�o si� we mgle. Cisza zsun�a si� za nim i leg�a mi�kko jak puch
osiadaj�cy na ziemi.

Co siďż˝ z nim staďż˝o? — pomyďż˝laďż˝ profesor, na prďż˝no wytďż˝ajďż˝c wzrok i

sďż˝uch. — Przecie��

Nie doko�czy� tej my�li. Przeci�g�y pisk hamulc�w rozci�� cisz�,

zaklekota�y silniki, trzy �wiat�a: czerwone, bia�e i zielone, podpe�z�y wolno ku
niemu, a za nimi wy�oni�a si� sylwetka maszyny. Dyspozycyjny samolot Lichacz 9737
zatrzyma� si� na p�ycie portu lotniczego w Kirowie.

— Pilota do Ust-Usa? — powtďż˝rzyďż˝a Olga Siemionowa. — Naturalnie znajdziemy.

Ale nie w tej chwili, tylko dopiero w po�udnie, jak przyleci maszyna z Mo�otowa.

Gonar poruszyďż˝ siďż˝ niecierpliwie.
— Jeďż˝eli mamy zďż˝apaďż˝ w Ust-Usa ten samolot pasaďż˝erski z Archangielska, to

trzeba lecie� zaraz. A m�j pilot dwie noce nie spa� i odwali� siedem tysi�cy
pi��set kilometr�w.

Kierowniczka portu by�a szczerze zmartwiona.
— Nie dostaďż˝am z Moskwy ďż˝adnego polecenia w sprawie pilota — powiedziaďż˝a. —

Tam chyba nie wiedzieli, �e w Irkucku mieli�cie wypadek?

background image

Gonar odburkn��, �e nie ma zwyczaju podawa� do publicznej wiadomo�ci

biuletyn�w o stanie swego zdrowia, ale w duchu przyzna�, �e to jego w�asna wina.

— Jeďż˝eli tylko o to chodzi — odezwaďż˝ siďż˝ Suchy — to ja mogďż˝ lecieďż˝ do Ust-

Usa. Wcale nie jestem tak bardzo zm�czony.

Gonar spojrza� na niego spode �ba.
— Kďż˝amiesz, bracie, ale nie ma innej rady; polecimy. To tylko osiemset kilometrďż˝w.
— Jak to? — spytaďż˝ Suchy spoglďż˝dajďż˝c na jego rďż˝kďż˝. — Wy teďż˝?
— Ja teďż˝ — uďż˝miechn�� siďż˝ puďż˝kownik. — Jak cierpieďż˝, to juďż˝ razem.
— Aleďż˝
— Nie ma ďż˝adnego ďż˝aleďż˝. I nie ma czasu do stracenia. Dawajcie komunikat meteo i

lecimy.

Komunikat odebrano w�a�nie przed chwil�. Gonar przebieg� wzrokiem tre��

i gwizdn�� przez z�by.

— No, niewesoďż˝o — mrukn�� podajďż˝c go Suchemu.
Istotnie by�o nieweso�o: na ogromnych r�wninach w dorzeczu D�winy i Peczory,

od Morza Bia�ego po Ural le�a�a mg�a. W niewysokich G�rach Tyma�skich
pu�ap chmur dotyka� ziemi. Z wybrze�a meldowano mg�� coraz g�stsz�, a
dalej na wsch�d obfite opady �niegu. Komunikat ko�czy� si� zapowiedzi�:

,, W Kraju P�nocnym i w Autonomicznej Republice Korni przewidywane dalsze

pogorszenie si� warunk�w atmosferycznych, a� do widzialno�ci zero�.

Mimo to Gonar postanowi� lecie� natychmiast: chodzi�o o ratowanie ludzkiego

�ycia.

— Nadajcie radiogram do kierownika portu w Ust-Usa — powiedziaďż˝ do

Siemionowej. — Samolot, ktďż˝ry tam przyleci z Archangielska, ma na nas czekaďż˝.
Mo�emy si� troch� sp�ni�.

Wkr�tce po starcie ziemia znik�a im z oczu. Lecieli w wodnistym mleku, zaledwie

widz�c ko�ce skrzyde� Lichacza, kt�ry zdawa� si� tkwi� nieruchomo w tej
m�tnej bieli otaczaj�cej go ze wszystkich stron. O tym, co si� dzieje z maszyn�, o
zmianach jej po�o�enia, o pr�dko�ci, wysoko�ci i kierunku lotu �wiadczy�y
tylko wskazania przyrz�d�w. Gdyby nie one, lot nie by�by mo�liwy.

Ale o ile� �atwiej jest pilotowa� widz�c nawet niewielki szmat ziemi pod

maszyn� lub w�ski sektor horyzontu czy cho�by tylko kilka gwiazd na niebie ni�
lecie� �na �lepo� wed�ug tych precyzyjnych, nieomylnych instrument�w.

Gdy wartki potok las�w, ��k i p�l p�dzi pod samolotem, gdy daleko na wprost

wida� poziom� lini� graniczn� pomi�dzy niebem a ziemi�, gdy noc� znajomy
uk�ad konstelacji zapala si� w g�rze, jeden rzut oka wystarczy, aby dostrzec
najl�ejszy zwis na skrzyd�o lub zboczenie z kursu. �aden pilot nie patrzy na zegary,
k�ad�c maszyn� w zakr�t i wyprowadzaj�c j� do linii lotu. Przyrz�dy bowiem
s� w�wczas jedynie po to, aby od czasu do czasu mo�na by�o skontrolowa� kurs i
wysoko��.

Ale podczas mg�y i w chmurach pozostaj� tylko one, a prawie ka�dy z nich

wskazuje tylko jeden z wielu element�w lotu. Na to, �eby wiedzie�, jak zachowuje si�
samolot, trzeba konfrontowaďż˝ wszystkie ich wskazania, trzeba je widzieďż˝ wszystkie
jednocze�nie, po�wi�ca� im nieustannie ca�� uwag�.

background image

Taki lot m�czy i nu�y. Pilot powinien ufa� przyrz�dom, ale zaufanie opiera si�

mi�dzy innymi tak�e na tym, �e w ka�dej chwili mo�na sprawdzi�, czy dany
mechanizm dzia�a prawid�owo, mo�na por�wna� jego wskazania z faktycznym
stanem rzeczy. W locie na �lepo taka kontrola w ka�dej chwili nie jest mo�liwa, a po
pewnym czasie wra�enia subiektywne zdaj� si� przeczy� temu, co m�wi�
poziomnice, skr�tomierz, wariometr, pr�dko�ciomierz i licznik obrot�w. Trzeba
mieďż˝ duďż˝o doďż˝wiadczenia, aby wierzyďż˝ przyrzďż˝dom, nie wďż˝asnemu — jakďż˝e
omylnemu — zmysďż˝owi rďż˝wnowagi.

Suchy by� wytrawnym, do�wiadczonym pilotem, ale mia� za sob� dwie nie

przespane noce i teraz zm�czenie ci��y�o mu o�owiem w m�zgu. Tylko ambicja
i wrodzona zaci�to�� sprawia�y, �e si� nie poddawa�.

Inspektor Gonar czuwa� tak�e i to stanowi�o dodatkow� podniet� dla Suchego.

Wiedzia�, �e pu�kownik wraz z nim �ledzi wskazania zegar�w, jakby sam
trzyma� stery Lichacza. Domy�la� si�, �e p�kni�ta ko�� dokucza mu
dotkliwie, i w duchu podziwia� jego opanowanie i spok�j. Gonar za� wiedzia�, �e
tylko w ten spos�b mo�e mu dopom�c.

Mniej wi�cej w po�owie drogi otrzymali radiowy namiar swojej pozycji. Potem

zn�w wolno p�yn�y minuty, a� z�o�y�y si� na drug� godzin� lotu.

Wtedy nadesz�a wiadomo�� z Ust-Usa: z powodu fatalnych warunk�w

atmosferycznych Archangielsk odwo�a� starty samolot�w na trasie arktycznej. Ponadto
Ust-Usa, nie maj�c na lotnisku radiolatarni i innych urz�dze� do sprowadzania
samolot�w na ziemi� podczas mg�y, przesta�a je przyjmowa�.

�Pu�ap zero, widoczno�� zero, wszelki ruch a� do odwo�ania

wstrzymanyďż˝ — meldowaďż˝a tamtejsza kontrola.

Pu�kownik Gonar nie m�g� zaprzeczy� s�uszno�ci tego zarz�dzenia.

Zapyta�, jakie s� warunki na ma�ym pomocniczym l�dowisku w Usie, o dwie�cie
trzydzie�ci kilometr�w dalej na wsch�d.

ďż˝Takie sameďż˝ — odpowiedziano mu natychmiast.
— A w Solechardzie?
Odczytano mu komunikat z Solechardu. Na trasie za Uralem szala�a burza �nie�na

pod dwustumetrowym pu�apem chmur i przy sile wiatru jedena�cie wed�ug skali
Beauforta.

— To jest znacznie lepsze niďż˝ mgďż˝a — powiedziaďż˝ Suchy. — Tylko czy nam

starczy benzyny?

Gonar klepn�� go zdrow� r�k� po plecach.
— Starczy — powiedziaďż˝. — Do Solechardu bďż˝dzie stďż˝d chyba niewiele ponad

osiemset kilometr�w. Zaraz ci oblicz� kurs.

Ust-Usa zn�w si� zg�osi�a:
�Radzimy wam wr�ci� do Kirowa. Przej�cie nad Uralem jest bardzo ryzykowne.

Pu�ap oko�o sze�ciuset metr�w, ale powy�ej tysi�ca w chmurach
prawdopodobne oblodzenieďż˝.

— Juďż˝ my siďż˝ tam przemkniemy poniďż˝ej tysiďż˝ca — powiedziaďż˝ Gonar.
Suchy u�miechn�� si� do niego. Ufa� mu wi�cej ni� sobie.
Dolecďż˝ — pomyďż˝laďż˝. — Muszďż˝ dolecieďż˝. Na Tajmyrze-umiera czďż˝owiek.
W dziesi�� minut p�niej Lichacz skr�ci� na wsch�d,. a po godzinie

background image

przeleciaďż˝ nad Usďż˝.

O dziesi�tej min�� kr�g polarny, a w p� godziny potem wszed� w chmury

pr�sz�ce �niegiem.

Gonar co chwila spogl�da� to na zegar, to na map�. Wreszcie zdecydowa� si�:
— Kurs 20 stopni — powiedziaďż˝. — Schodďż˝ ostroďż˝nie na dďż˝. Powinniďż˝my

zobaczy� ziemi� na wysoko�ci sze�ciuset metr�w.

Suchego bola�y barki i kark, kurcz chwyta� mi�nie. Pokr�ci� g�ow�, aby

je rozruszaďż˝, obejrzaďż˝ siďż˝ i zobaczyďż˝ utkwione w siebie oczy Kozyra. Mechanik
mrugn�� do niego porozumiewawczo, wskazuj�c ruchem g�owy profesora, kt�ry
spa� wyci�gni�ty w fotelu. Suchy szczerze mu zazdro�ci�, ale nie mia� czasu
roztkliwia� si� nad sob�. Zmniejszy� obroty i po�o�y� maszyn� do
zakr�tu. Czarna kula busoli zacz�a si� obraca�, cyfry i kreski podzia�ki pobieg�y
w lewo. Zatrzyma� je na 20 stopniach p�ynnym ruchem steru, wyr�wna�.

Strza�ka wysoko�ciomierza pe�z�a w d�, wariometr czujnie wskazywa�

opadanie, za szybami kabiny k��bi�y si�, przewiewa�y szare ob�oki.

— Trzymaj rďż˝kďż˝ na gazie — powiedziaďż˝ Gonar. — Moďż˝emy nie trafiďż˝. Wtedy

pe�ny gaz i w g�r�!

— Wiem — odrzekďż˝ Suchy.
Oczy piek�y i �zawi�y. Zacisn�� powieki i rozwar� je znowu.
— Widzisz? — spytaďż˝ puďż˝kownik.
Jaka� niewyra�na, ciemna masa ros�a w dole przed samolotem.
— Ziemia — powiedziaďż˝ Suchy.
Wyt�y� wzrok. Dolin� w�r�d las�w wi�a si� rzeka.
— Weďż˝ jďż˝ ďż˝pod pachďż˝ i leďż˝ na prawo — powiedziaďż˝ Gonar. — Doprowadzi

nas pod prze��cz.

To nie by�o ani �atwe, ani proste. Rzeka wy�lizgiwa�a si� w lewo i w prawo, a

na zakr�tach wyskakiwa�y skaliste grzbiety i szczyty gin�ce w chmurach. Pu�ap to
si� podnosi�, to zwisa� nisko, zamykaj�c maszyn� w w�skiej dolinie jak w
tunelu. Pierwsze porywy wiatru zab��kanego w tych labiryntach podsadza�y si�
znienacka pod skrzyd�a, rzucaj�c samolotem.

Gonar patrzy� przed siebie w napi�ciu. Musia� znale�� t� prze��cz. Nie

wolno by�o omyli� si� teraz, je�li mieli wyj�� ca�o z tej ryzykownej
przeprawy. G�ry po obu stronach zbiega�y si� coraz bli�ej, jakby gro��c
zamkni�ciem drogi przed Lichaczem, w dole pieni�a si� bystra Usa.

— Zaraz bďż˝dzie przeďż˝om rzeki — powiedziaďż˝. — Przed nim na prawo powinno

by� g��bokie siod�o, a dalej prze��cz.

Ujrzeli je w chwili, gdy rzeka zakr�ca�a pod ostrym k�tem w lewo.
— Na prawo! — — zawoďż˝aďż˝. — Tam!
Suchy po�o�y� maszyn� na praw� burt�, �ci�gn��, wyr�wna�

prosto na lukďż˝.

— Teraz w gďż˝rďż˝ — powiedziaďż˝ puďż˝kownik. — Grzbiet prze��czy wznosi

si� na dziewi��set metr�w, wi�c musimy przej�� nad nim w chmurach. Tylko
trzymaj kurs, bo tu po obu stronach wysoko.

Silniki zawy�y na pe�nych obrotach i prawie natychmiast g�sta szara zas�ona

background image

spad�a na �wiat. Gdy strza�ka wysoko�ciomierza dotar�a do tysi�ca dwustu
metr�w, Gonar powiedzia�:

— Dosyďż˝. Kurs i czas.
Suchy, mimo ca�ej swej wiary w jego nieomylno��, czu� rosn�ce napi�cie

nerw�w. Lecia� ju� raz t�dy przy dobrych warunkach. Wiedzia�, �e na prawo
pi�trzy si� grzbiet ze szczytem si�gaj�cym prawie p�tora tysi�ca metr�w, a na
lewo drugi, o dwie�cie metr�w ni�szy. Je�eli Gonar pope�ni� b��d, je�eli
zakr�t nast�pi� o p� minuty za wcze�nie albo za p�no�

Zabrania� sobie o tym my�le�, ale niepos�uszna wyobra�nia wymyka�a

si� jego woli. W�r�d chmur czai� si� trzask i �oskot zderzenia, huk
wybuchaj�cych zbiornik�w, �opot po�aru. Czai� si�, by� coraz bli�szy, ale
nie nast�powa�.

Lecimy dobrze — upewniaďż˝ siďż˝ Suchy i wszystko zaczynaďż˝o siďż˝ od nowa.
Tak min�o pi�tna�cie minut�
Nagle uderzy� wiatr! Pilot odczu� pierwszy jego atak jak cios wymierzony od do�u.

Lichacz skoczy� w g�r� jak znarowiony ko�, j�kn�y �ci�gna,
zach�ysn�y si� silniki, szarpn�o sterami, zachybota�o na boki.

Suchy natychmiast wyr�wna� i w tej�e chwili pod samolotem otwar�a si�

powietrzna studnia opadaj�cego pr�du, w kt�r� maszyna zacz�a spada�, jakby
straci�a skrzyd�a. Wtem otrzyma�a nowy cios z boku. Zmiot�o j� na prawo,
zako�ysa�o, wybi�o z kursu i zanim zdo�a�a powr�ci� do linii lotu, skr�t
wichru rzuci� ni� w lewo, podsadzi� si� pod stery, zaszamota� skrzyd�ami, jakby
pr�bowa�, w kt�r� stron� �atwiej b�dzie wy�ama� je z kad�uba, a
potem znienacka porwa� j� w g�r�.

Wszystko to trwa�o zaledwie kilkana�cie sekund. B�yskawiczne natarcia wiatru

nast�powa�y po sobie r�wnie szybko, jak my�li p�dz�ce przez g�ow�
Suchego:

�Przed nami ska�y! Nie� Jeszcze nie� I�� w g�r�? A mo�e

zamkn�� gaz? Co si� dzieje?�

I wreszcie — jak olďż˝nienie:
�Min�li�my prze��cz!�
Tak by�o istotnie.
— Kurs na Solechard 90 stopni — powiedziaďż˝ Gonar. — Za dwadzieďż˝cia minut

b�dziemy na miejscu.

Ale nie by�o im dane zako�czy� lot w Solechardzie. Dziesi�cioosobowy Jak-16,

kt�ry przylecia� przed dziesi�t� z Nowego Portu, zosta� powa�nie uszkodzony
podczas l�dowania z powodu oblodzenia �migie� i kraw�dzi natarcia p�at�w.
Pasa�erowie wyszli z wypadku ca�o, ale obydwu pilot�w trzeba by�o odwie�� do
szpitala.

Na trasie do Nordwiku, na przestrzeni tysi�ca o�miuset kilometr�w niemal

bezludnej tundry, by� jeszcze tylko jeden w�z�owy port lotniczy: Igarka nad Jenisejem.
Tam z pewno�ci� mo�na by�o liczy� na rezerwowy samolot i pilota. Ale od Igarki
dzieli�o ich prawie tysi�c kilometr�w�

Poza tym nad ca�ym tym olbrzymim obszarem od wielu godzin przewala�a si�

background image

burza arktyczna, kt�ra mog�a� trwa� jeszcze kilka dni. Regularny ruch na liniach
lotniczych zosta� wstrzymany, radiolokacja szwankowa�a z powodu gwa�townych
zak��ce�, przewody telekomunikacyjne by�y pozrywane. Tylko w wypadkach
nadzwyczajnej wagi mo�na by�o pokusi� si� o przelot w tych okoliczno�ciach,
powierzaj�c tak ryzykowne zadanie szczeg�lnie do�wiadczonym ludziom, przy
u�yciu najlepszego sprz�tu.

Pu�kownik Gonar wiedzia� o tym doskonale. Wiedzia� tak�e, i�

prawdopodobnie nie znajdzie w promieniu dw�ch tysi�cy kilometr�w r�wnie dobrego
pilota jak Suchy i pewniejszej maszyny niďż˝ Lichacz. Na Tajmyrze zaďż˝ umieraďż˝
cz�owiek, kt�rego mo�na by�o uratowa� tylko w wypadku, je�li ratunek
nast�pi�by szybko.

To przechyli�o szal� decyzji generalnego inspektora.
— Musimy lecieďż˝ dalej — powiedziaďż˝, kďż˝adďż˝c zdrowďż˝ rďż˝kďż˝ na ramieniu

Suchego i patrzďż˝c mu w oczy. — Musisz dolecieďż˝ do Wos-Taj III, bo nie mogďż˝
wys�a� z Nordwiku samolotu sanitarnego z m�odym pilotem na tak� pogod�. Nie
b�dziesz spa� jeszcze osiem albo dziesi�� godzin. Pomog� ci, nie pozwol� ci
usn�� za sterem.

Suchy spojrza� na niego z podziwem. Sk�d ten cz�owiek, sam cierpi�cy,

zm�czony i niewyspany, czerpa� si�y, aby go podtrzymywa�?

— Dasz radďż˝? — spytaďż˝ puďż˝kownik.
— Dam, tylko mnie nie oszczďż˝dzajcie. Wy musicie spaďż˝!
Profesor Tokarow, do kt�rego �wiadomo�ci dopiero teraz dotar�o, �e ci dwaj

ludzie sďż˝ u kresu siďż˝, rozgniewaďż˝ siďż˝.

Dlaczego nie powiedzieli mu o tym wcze�niej? C� to za post�powanie? Od czego

on tu jest z nimi?

— Drogi profesorze — powiedziaďż˝ Gonar — nie bďż˝dziecie przecieďż˝ pilotowaďż˝.
Tokarow wytrzeszczyďż˝ na niego oczy.
— Ja myďż˝lďż˝! — krzykn�� i odwrďż˝ciďż˝ siďż˝. — Gdzie jest moja torba

lekarska? Gdzie�cie j� podzieli?

Misza kopn�� si� do maszyny i przyni�s� staromodn�, ci�k� torb�.

Profesor otworzy� j� i niecierpliwie grzeba� w jej wn�trzu, p�ki nie znalaz�,
czego szukaďż˝.

— Piďż˝tnaďż˝cie kropli tego pďż˝ynu zastďż˝pi wam kilka godzin snu — powiedziaďż˝

potrz�saj�c triumfalnie ciemn� flaszk� przed nosem Suchego.

Gonar wyci�gn�� po ni� r�k�, ale Tokarow spojrza� na niego nieufnie.
— Co to, to juďż˝ nie, mďż˝j miďż˝y. Dawajcie swojďż˝ herbatďż˝, ja wam to sam

przyrz�dz�. I nie pro�cie mnie o drug� dawk� dzisiaj: to jest trucizna, tak czy owak
trzeba j� p�niej odespa�. Cud�w nie ma!

Mimo tak autoratywnego stwierdzenia Suchy sk�onny by� przepisa� owej

�truci�nie� cudowne w�a�ciwo�ci. Za�ywszy dawk� sumiennie
odmierzon� przez profesora, poczu� si� niemal r�wnie rze�ki jak wtedy, gdy
czterdzie�ci godzin temu startowa� z W�adywostoku. A przecie� w ci�gu dw�ch
kolejnych nocy spa� zaledwie trzydzie�ci minut w Swierd�owsku.

Ale dopiero w powietrzu, siedz�c za sterem Lichacza, oceni� prawdziw�

warto�� �cudownych� kropli.

background image

Gonar postanowi� lecie� kr�tsz� drog�, na Nowy Port, Dudink�, Nordwik,

pozostawiaj�c daleko na prawo zwyk�� tras� lotnicz�, na kt�rej le�a�a
Igarka. W ten spos�b omijali G�ry Putorana i mogli stale pozostawa� poni�ej chmur,
w kt�rych wn�trzu grozi�o oblodzenie. Za to utrzymanie samolotu w r�wnowadze
sta�o si� w tych warunkach prawdziw� sztuk�. Oszala�y wicher cwa�owa�
przez tundr�, ta�cz�c i wyj�c jak stado pot�pie�c�w. Tarza� si� po
�nie�nej r�wninie, wygi�tym grzbietem si�ga� chmur, nagle si�
rozp�aszcza�, zwija� si� w wiry, aby tu� za nimi urwa�, si�, skoczy� w
powietrzn� przepa�� i po sekundzie wyskoczy� z niej, trysn�� w g�r�, a
potem p�dzi� dalej, w prawo! w lewo! skokami, zygzakami, porywaj�c z sob�
maszynďż˝.

Na domiar z�ego, raz po raz gwa�towne �nie�yce przewala�y si� wraz z t�

piekieln� wichur�, otaczaj�c samolot g�sto utkan� prz�dz�, kt�ra zupe�nie
zas�ania�a i tak ledwie dostrzegalne zarysy ziemi.

Dopiero po dwu i p�godzinnej walce, gdy min�li uj�cie Jeniseju, za os�on�

G�r Byranga huraganowy wiatr sta� si� mniej porywisty, cho� niewiele s�abszy.

D�� teraz bardziej ze wschodu, niemal od czo�a, i hamowa� pr�dko��

Lichacza, kt�ra spad�a do trzystu kilometr�w na godzin�.

Skutkiem tego do Nordwiku przybyli na resztkach benzyny. Burza uszkodzi�a przewody

elektryczne i tylko dzi�ki znakomitej orientacji Gonara znale�li lotnisko o�wietlone
reflektorami pobieraj�cymi pr�d z agregat�w.

Do stacji arktycznej Wos-Taj III by�o jeszcze pi��set kilometr�w: co najmniej

p�torej godziny lotu ponad zupe�nym pustkowiem, zn�w w�r�d szalej�cego
wiatru, kt�ry teraz gna� prosto znad Oceanu Lodowatego.

Suchy przeby� ten ostatni etap w stanie p�przytomnym. Dzia�anie kropli, kt�re

za�y� w Solechardzie, po sze�ciu godzinach os�ab�o, a potem usta�o
zupe�nie. Senno�� omota�a mu zmys�y, st�pi�a my�li, os�abi�a
wolďż˝.

Gdy po uzupe�nieniu zapasu paliwa i zmianie k� podwozia na p�ozy Misza

wywo�a� go z biura kierownika portu, Suchy my�la�, �e nie zdo�a
doprowadziďż˝ maszyny nawet na miejsce startu.

By�a czarna noc, g�sta od �niegu, wyj�ca wichrem. Trzeba by�o odwo�a�

siďż˝ do pomocy ludzi z miejscowej osady rybackiej, aby utrzymaďż˝ samolot na ziemi wbrew
zakusom wiatru, kt�ry usi�owa� rzuci� go na �ciany budynk�w.

Gdy silniki zagrzmia�y pe�n� moc� i maszyna po kr�tkim wybiegu wesz�a

na rw�cy nurt powietrzny, furia wichury zdawa�a si� osi�ga� szczytowe nasilenie,
lecz nad spienion� powierzchni� zatoki wzros�a jeszcze bardziej. Dopiero gdy zn�w
znale�li si� nad l�dem sta�ym, uspokoi�o si� troch�.

Suchy och�on�� po gwa�townych zapasach z �ywio�em i i natychmiast

zacz�� doznawa� uczucia, jakby zapada� si� w jak�� mglist� otch�a�.
Tylko od czasu do czasu majaczy�y mu przed oczyma przyrz�dy, manometry,
wska�niki. Wtedy pr�bowa� u�wiadomi� sobie ich znaczenie i nagle budzi�
si�, z odr�twienia. Lecia�! Prowadzi� maszyn�, by� odpowiedzialny nie tylko za
w�asne �ycie.

To otrze�wia�o go na chwil�. Rozumia� przecie� ca�� groz� swej

s�abo�ci i postanawia�, �e nie ulegnie, �e dotrwa do ko�ca. Ale ju� po kilku

background image

minutach powieki ci��y�y mu jak o�owiane, a w chwil� p�niej zn�w
przy�apywa� si� na granicy snu.

Wreszcie, po jednym z takich ockni�� zdecydowa� si� powiedzie� o tym

Gonarowi. Spojrza� na niego i nagle zrozumia� rzecz najdziwniejsz�, nad kt�r� nie
zastanawia� si� dot�d: zdumiewaj�cy fakt, �e maszyna zachowuje stale
w�a�ciwy kurs i poziom lotu, podczas gdy on sam traci �wiadomo��, co si� z
niďż˝ dzieje.

Pu�kownik lew� r�k� trzyma� uchwyt ko�a sterowego. Jego energiczna

twarz mia�a wyraz napi�tej, stanowczej woli. Tylko od czasu do czasu k�ciki ust
drga�y mu lekko, jakby skurczem b�lu.

On wie — pomyďż˝laďż˝ Suchy. — To on prowadzi Lichacza, nie jaďż˝
Zrobi�o mu si� gor�co, nie umia� znale�� do�� mocnych s��w, aby

pot�pi� samego siebie. Jak m�g� do tego dopu�ci�?

— Spij — powiedziaďż˝ Gonar, nie odrywajďż˝c wzroku od przyrzďż˝dďż˝w. —

Obudz� ci�, jak trzeba b�dzie wyl�dowa�.

Suchy omal nie rozp�aka� si� z w�ciek�o�ci.
— Nie bďż˝dďż˝ spaďż˝! — oďż˝wiadczyďż˝. — Nie zasnďż˝ juďż˝ ani na sekundďż˝.

Je�eli nie uwa�acie mnie za ostatni� kanali�, pu��cie ster!

— No, no — puďż˝kownik uďż˝miechn�� siďż˝, speďż˝niajďż˝c to ďż˝yczenie. — Nie

ma z czego robi� dramatu. To w�a�ciwie moja wina: mia�em ci� budzi�

W p� godziny po ryzykownym l�dowaniu na polowym l�dowisku stacji arktycznej

Wos-Taj III za�oga samolotu Li-chacz 9737 spa�a ju� kamiennym snem. Gonar
zapowiedzia�, �e musz� wypocz�� co najmniej przez dwana�cie godzin, i by�y
to ostatnie s�owa, jakie dosz�y do �wiadomo�ci Suchego. Tote� gdy w jakiej�
chwili zrozumia�, �e kto� przemoc� �ci�ga go z ��ka, zbuntowa� si�
przeciw ca�emu �wiatu. Tego by�o ju� za wiele! Nie chcia� o niczym s�ysze�.
Ka�dy jego nerw, ka�de w��kno mi�ni, ka�dy splot m�zgu po��da�
snu.

— Nie wstanďż˝ — mruczaďż˝. — Idďż˝cie do diabďż˝aďż˝
Ale postawiono go na nogi, a lodowaty, wilgotny ok�ad na karku wr�ci� mu

przytomno��. Kierownik stacji, Guzowski i doktor Bonin podtrzymywali go, �eby nie
upadďż˝. Przed nim staďż˝ Gonar, a profesor Tokarow chodziďż˝ tam i z powrotem po izbie.
��ko, na kt�rym usn�� Misza Kozyr, by�o teraz puste.

Zapyla�, co si� sta�o i kt�ra godzina.
— Wpďż˝ do trzeciej rano — powiedziaďż˝ Gonar. — Spaliďż˝my cztery i pďż˝ godziny.

Musimy zaraz lecieďż˝.

Suchy patrzy� na niego, nie mog�c zrozumie� znaczenia tych s��w.
— Jeďż˝eli nie zdobďż˝dziesz siďż˝ na ten lot, polecďż˝ sam — dodaďż˝ Gonar.
Tokarow zatrzyma� si� na �rodku pokoju.
— Jeďż˝eli nie wytrzymacie lotu do Moskwy, ten czďż˝owiek umrze —

oďż˝wiadczyďż˝. — Nie zgodzďż˝ siďż˝ na to, ďż˝eby inspektor Gonar prowadziďż˝ samolot,
maj�c z�aman� r�k� i podwy�szon� temperatur�.

Suchy oprzytomniaďż˝ do reszty.
— Ten czďż˝owiek? — powiedziaďż˝. — To znaczyďż˝

background image

— Nasz czďż˝owiek — wyjaďż˝niďż˝ Guzowski. — Nazywa siďż˝ Arga.
— Aleďż˝ przecieďż˝ dostarczyliďż˝my surowicďż˝. Profesor rozďż˝oďż˝yďż˝ rďż˝ce.
— Gdyby nie surowica, juďż˝ by zapewne skonaďż˝. Ale i tak jego stan jest ciďż˝ki. Trzeba

go natychmiast przewie�� do mojej kliniki. Je�eli uda si� tego dokona� w ci�gu
kilkunastu godzin, uratujďż˝ go.

— Rozumiem — powiedziaďż˝ Suchy. — Lecimy.

Wos-Taj III — Nordwik — Dudinka — Solechard — Archangielsk — Moskwa.

Niespe�na pi�� tysi�cy kilometr�w z jednym tylko postojem dla uzupe�nienia
paliwa. Ponad dziesi�� godzin za sterami samolotu w ciemno�ciach, w burzach, na
barkach wichr�w, w �nie�ycach� Dziesi�� godzin nadludzkiego wysi�ku,
walki z �ywio�em, ze strachem, ze �miertelnym znu�eniem, z w�asn�
s�abo�ci�. Nie dla zdobycia rekordu lub s�awy. Po prostu dla uratowania �ycia
cz�owieka�

Dyspozycyjny samolot Lichacz 9737 wyl�dowa� w Moskwie o godzinie szesnastej.

Jego zaďż˝oga i dwaj pasaďż˝erowie — profesor Tokarow i tajmyrski myďż˝liwy Arga — na
polecenie naczelnej dyrekcji Aerof�otu zostali natychmiast przewiezieni do kliniki Akademii
Medycznej.

Pu�kownik Gonar nie m�g� pogodzi� si� z takim dziwacznym

post�powaniem swoich prze�o�onych. Mia� do za�atwienia mn�stwo pilnych
spraw, kt�re czeka�y na niego od rana dnia poprzedniego. Wysiadaj�c z Lichacza na
lotnisku, by� przekonany, �e wykona� do ko�ca zadanie, kt�re op�ni�o jego
powr�t, a tu kazano mu jeszcze traci� czas w gabinecie Tokarowa, w oczekiwaniu na
coďż˝ czy teďż˝ na kogoďż˝, licho wie po co!

Siedzieli tam we trzech, podczas gdy profesor, zapomniawszy o ich istnieniu, zaj��

si� wy��cznie swoim pacjentem, Arg�.

Gonar by� zniecierpliwiony i z�y. W dodatku b�l w przedramieniu dokucza� mu

coraz dotkliwiej. Z irytacj� spogl�da� to na drzwi, za kt�rymi przed kwadransem
znikďż˝ Tokarow wraz ze swojďż˝ sekretarkďż˝ czy teďż˝ asystentkďż˝, to na Suchego i
Kozyra, kt�rzy natychmiast zasn�li w wygodnych fotelach.

Zapali� ostatniego papierosa, zgni�t� tekturowe pude�ko i zacz�� si�

rozgl�da� za koszem na �mieci, gdy drzwi otwar�y si� cicho i do gabinetu
wesz�a owa sekretarka, nios�c niklowan� kaset� sterylizacyjn�.

Gonar spojrzaďż˝ na niďż˝ przez ramiďż˝.
— Na co czekamy? — spytaďż˝. — Nie wiecie?
— Nie wiem. Profesor mnie przysďż˝aďż˝, ďż˝eby wam zrobiďż˝ zastrzyk.
— Mnie? — zdumiaďż˝ siďż˝ puďż˝kownik. — Jaki zastrzyk?
— Uďż˝mierzajďż˝cy. Boli was? — dotknďż˝a lekko jego ramienia.
Rozgniewaďż˝ siďż˝.
— Boli czy nie boli, ja nie mam czasu!
Wcale jej to nie zrazi�o. Przygotowa�a strzykawk� i ig��, od�ama�a

cienk� szyjk� fiolki, �ci�gn�a mu z ramienia bluz�, odwin�a r�kaw koszuli.
Nie m�g� si� przecie� z ni� mocowa�.

— Usiďż˝dďż˝cie — rozkazaďż˝a wskazujďż˝c fotel za biurkiem. Poddaďż˝ siďż˝. Cďż˝

background image

by�o robi�?

— Profesor przyjdzie za chwilďż˝ — powiedziaďż˝a pocieszajďż˝co.
Nie poczu� nawet uk�ucia ig�y, a gdy zabra�a z powrotem swoje niklowane

pud�o, butelk� z eterem i wat�, mrukn�� �Dzi�kuj� i zrezygnowany
wyci�gn�� si� w fotelu. Trzeba by�o czeka�.

Nigdy p�niej nie m�g� sobie przypomnie�, jak d�ugo to trwa�o.

Pami�ta� tylko, �e b�l w ramieniu zgas� prawie natychmiast i �e dozna�
mi�ego uczucia spokoju i odpr�enia. Ostatnim przeb�yskiem �wiadomo�ci
przewin�� mu si� w uszach sygna� telefonu. Machinalnie si�gn�� po
s�uchawk� i g�owa opad�a mu na rami� wyci�gni�te poprzez blat biurka.
Usn��.

Telefon dzwoni� uporczywie i po chwili Natalia Aleksandrowna us�ysza�a ten

powtarzaj�cy si� d�wi�k zza drzwi sekretariatu.

Masz tobie! Zapomniaďż˝am wy��czyďż˝ — pomyďż˝laďż˝a. — Jeszcze ich

obudziďż˝

Wsta�a i szybko podesz�a ku drzwiom. W tej samej chwili od strony korytarza

wszedďż˝ profesor.

— No, ten czďż˝owiek bďż˝dzie ďż˝yďż˝ — powiedziaďż˝. — Jak on siďż˝ nazywa?
— Arga — odrzekďż˝a Natalia Aleksandrowna. — Zrobiďż˝am inspektorowi Gonarowi

zastrzyk, ale nie wy��czy�am telefonu. Kto� dzwoni.

Tokarow lekcewa��co machn�� r�k�.
— Nie obudzi siďż˝, choďż˝by mu strzelali nad gďż˝owďż˝ z armat.
Wszed� do gabinetu i zdj�� s�uchawk�. Zg�osi� si� naczelny dyrektor

Aerof�otu.

— Poradziliďż˝cie sobie z Gonarem?
Profesor u�miechn�� si�.
— Spi — odrzekďż˝. — ďż˝piďż˝ wszyscy trzej.
— No, no! To z was czarodziej — powiedziaďż˝ dyrektor. — Jutro ich odwiedzďż˝. Tylko

pilnujcie, �eby wam nie uciekli. Gonar potrafi wyskoczy� oknem, jak si� dowie, �e
ma zostaďż˝ u was parďż˝ tygodni.

Tokarow zapewni� go, �e do tego nie dopu�ci. Od�o�y! s�uchawk� i

obejrzaďż˝ siďż˝ na swojďż˝ sekretarkďż˝.

— Natalio, musisz tego sama dopilnowaďż˝ — powiedziaďż˝, podnoszďż˝c w gďż˝rďż˝

palec, jakby jej groziďż˝. — Ja mam tego czďż˝owieka z Tajmyru. Jak on siďż˝ nazywa?

— Arga – odrzekďż˝a cierpliwie Natalia Aleksandrowa.

Zakopane 1951.

KONIEC

background image

Spis tre�ci (orygina�)
Cz�� pierwsza
NIE Z TEJ ZIEMI
Hangar nr 7 ���. 7
Bia�y Reporter����. 19
Sznur pere�����.. 31
Katastrofy w Montpeltier���. 49
Dzwon z Lamartin���� 70
Przesy�ka z Chartumu���.. 84
Licznik z czerwon� strza�k����. 93
Mniszka z Monte Benito���.. 104
Cz�� druga �Z TEJ ZIEMI � 127
Kanalia���.. 127
Lodowa �mier慅�. 139
Ostatni lot���.. 146
As �����. 152
Sprawa kapitana Croisseta��165
Na manewrach��. 177
Na fali 125 metr�w ����.. 185
Kaprys �jedwabnego przyjaciela� �.. 199
Kwiaty – Owoce — — Warzywa ���209
Wyrzuci� bomby! ��.. 221
Poczt� lotnicz���.. 229
Ha�bi�cy czyn porucznika Herberta ���.. 240
Ka�dy kurs p�nocny prowadzi do bazy�.. 255
Wyprawa na Krzy���282
Na Tajmyrze umiera cz�owiek���297


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Meissner Janusz Moje złego początki
Janusz Meissner Moje złego początki
Janusz Meissner Moje złego początki
Meissner Janusz Eskadra
Meissner Janusz Przygoda śródziemnomorska
Meissner Janusz L 59
Meissner Janusz Orlęta i orły 2 Skrzydła nad Arktykiem
Meissner Janusz Żądło Genowefy
moje dane poczatek
Meissner Janusz L 59
Meissner Janusz Orlęta i orły 1 Szkoła Orląt
TAZBIR, Janusz Moje cenzuralne doświadczenia
Meissner Janusz L jak Lucy
Meissner Janusz Żądło Genowefy
Meissner Janusz Orlęta i orły 3 Eskadra
Meissner Janusz L 59
Meissner Janusz Przygoda śródziemnomorska
Meissner Janusz Skrzydła nad Arktykiem 2
Meissner Janusz Marten 1 Czarna bandera

więcej podobnych podstron