Janusz Grzegorz Moje pierwsze dzieło


Autor: Grzegorz Janusz

Tytul: Moje pierwsze dzieło

Z "NF" 10/94

Nazywam się Gagarin K., mam dwanaście lat. Rodzice dali

mi tak na imię, bo chcieli, żebym został kosmonautą. Ja

zawsze chciałem być lekarzem i ucieszyłem się, gdy dwa lata

temu nie dostałem się do szkoły astronautycznej. Nie zdałem

testów sprawnościowych. Wszyscy mówią, że jestem bardzo

inteligentny jak na swój wiek. Mieszkam z rodzicami w

stolicy, nie mam rodzeństwa. Zawsze chciałem mieć psa,

myślałem, że dostanę go kiedyś na imieniny, ale mojego

imienia nie ma w kalendarzu. Mój pies na pewno nie nazywałby

się Łajka.

Chciałbym opisać moją największą przygodę.

Wszystko zaczęło się prawie miesiąc temu. Przyszli po

mnie w niedzielę rano, leżałem jeszcze w łóżku. Pokazali

rodzicom jakieś legitymacje i kazali mi się ubrać. Trochę

się przestraszyłem, ale matka powiedziała, że nie ma się

czego bać, że ci panowie zawiozą mnie do nowej szkoły.

Chciałem zabrać ze sobą mój składany nóż, ale nie pozwolili.

Zaprowadzili mnie do samochodu. Tam czekał na nas kierowca,

też ubrany w czarny płaszcz i kapelusz, też miał ciemne

okulary. Gdy wsiadaliśmy, zobaczyłem, że jeden z tych, co po

mnie przyszli, ten bez wąsów, ma pistolet. Najpierw zawieźli

mnie na lotnisko, potem lecieliśmy małym samolotem przez

kilka godzin i wylądowaliśmy na polanie w lesie. Tam czekała

na nas ciężarówka. Na platformie siedziało kilku chłopaków w

moim wieku. Pojechaliśmy leśną drogą. Robiło się już ciemno,

gdy dotarliśmy do jakiegoś budynku. Ci, którzy nas

przywieźli, nazywali go szkołą.

W środku kazali rozebrać się do naga i zaprowadzili nas

do łaźni, potem dali nam zamiast naszych ubrań drelichowe

mundury i kazali iść spać. Nie dostaliśmy kolacji. Spaliśmy

w baraku z zakratowanymi oknami. Było zimno, ale szybko

usnąłem.

Rano obudziłem się pierwszy. Podszedłem do okna i wtedy

naprawdę zacząłem się bać. Zobaczyłem wielki plac otoczony

ogrodzeniem z drutu kolczastego, wieże strażnicze z

karabinami maszynowymi, żołnierzy z psami i inne baraki.

Pomyślałem, że nie zrobiłem przecież nic złego. W baraku

było jeszcze czterech chłopaków. Obudziłem jednego z nich.

Stanął przy mnie i zaczął głośno płakać. Wtedy obudzili się

pozostali i ryczeliśmy wszyscy, aż do baraku wszedł strażnik

i kazał nam się zamknąć. Chłopak stojący najbliżej drzwi

dostał kolbą w brzuch. Przestaliśmy płakać. Gdy strażnik

wyszedł, zaczęliśmy rozmawiać. Poznałem imiona moich nowych

kolegów: Werter, Kavka, Conrad i John Wolfgang.

Zastanawialiśmy się, co to za szkoła. Werter mówił, że to

kurs tajnych agentów, ale nikt nie chciał w to uwierzyć.

Żaden z nas nie wiedział, dlaczego tu trafiliśmy.

Uspokoiliśmy się i nawet śmialiśmy się z Kavki, że ma imię

jak dziewczyna. Potem założyliśmy nasze szare mundurki i

poszliśmy na śniadanie. Jadalnia była ogromną salą, było już

w niej pełno chłopaków, pewnie ze stu, ale było bardzo

cicho. Dali nam chleb i kawę, prawie nie ruszyłem mojej

porcji. Zauważyłem, że każdy z nas ma na kieszeni

nadrukowany numer.

Po śniadaniu weszło do sali kilku mężczyzn w mundurach,

ale nie takich jak nasze. Jeden z nich przedstawił się jako

dyrektor szkoły, pozostałych nazywał nauczycielami. Mówił, że

znajdujemy się w jednej ze specjalnych szkół założonych na

polecenie rządu, że jest nas dokładnie stu uczniów, że

będziemy się tu uczyć przez miesiąc i że szkolenie zakończy

się bardzo trudnym egzaminem. Powiedział, że byliśmy

najlepszymi uczniami w naszych dawnych szkołach i dlatego tu

trafiliśmy. Wtedy pomyślałem, że wcale nie byłem najlepszym

uczniem w mojej klasie. Miałem dobre stopnie, ale tylko

dlatego, że ściągałem na sprawdzianach i umiałem dobrze

kłamać. Dyrektor prosił nas, żebyśmy byli pilni i

zdyscyplinowani. Nagle jeden chłopak zaczął krzyczeć, że

chce wrócić do domu. Dwaj nauczyciele podbiegli do niego i

walili go po plecach pałkami, dopóki nie zamilkł. Dyrektor

powiedział, że możemy mu zadawać pytania, ale nikt się nie

odezwał. Potem zaprowadzili nas do lekarza i do fryzjera.

Wszyscy zostaliśmy ostrzyżeni na łyso.

Następnego dnia od rana padał deszcz. Nauczyciele

wyprowadzili nas na plac, kazali rozebrać się i położyć na

brzuchu w błocie. Leżeliśmy tak cały dzień. Gdy któryś

próbował podnieść głowę, nauczyciel kopał go ciężkim butem i

wdeptywał twarz w błoto. Było bardzo zimno. Werter strasznie

kasłał, gdy wieczorem wróciliśmy do baraku. Miał chyba

gorączkę. Owinąłem się kocem i usnąłem bardzo szybko. Śniło

mi się, że latam nagi w kosmosie i obserwuję gwiazdy, a one

nagle wszystkie zaczynają spadać na mnie i wtedy widzę, że

to nie gwiazdy, tylko płatki śniegu, a ja leżę na ziemi i

zamarzam i zagrzebuję się w błocie, żeby było mi trochę

cieplej.

Gdy się obudziłem, Kavka, John Wolfgang i Conrad stali

przy łóżku Wertera. Werter nie oddychał. Zawołaliśmy

nauczyciela. Nauczyciel zarzucił sobie ciało na plecy i

wyniósł je z baraku. Wieczorem każdy z nas dostał paczkę

papierosów i butelkę wódki. Musieliśmy wypalić wszystkie

papierosy i wypić całą butelkę. Zacząłem rzygać po trzecim

kieliszku. Nauczyciel uderzył mnie w twarz i wmusił we mnie

jeszcze kilka łyków prosto z butelki. Reszty nie pamiętam.

Od tamtej pory musimy codziennie wypalać paczkę papierosów.

Było jeszcze ciemno, gdy się ocknąłem. Bolała mnie głowa

i bardzo chciało mi się pić. Chciałem wyjść z baraku, ale

drzwi były zamknięte. Rzuciłem się na pryczę i płakałem.

Potem jeszcze trochę spałem.

Po śniadaniu zwiedzaliśmy izbę tortur. Gdy nas tam

zaprowadzili, bałem się, że nas będą torturować, ale tylko

oglądaliśmy wszystkie urządzenia. Potem nauczyciele

przyprowadzili kilku mężczyzn w kajdanach i zademonstrowali

nam łamanie kołem, krzyżowanie, wyrywanie paznokci,

wydłubywanie oczu, obdzieranie ze skóry i gotowanie żywcem.

Torturowani krzyczeli, a my płakaliśmy. Prawie cały czas

miałem zamknięte oczy. W nocy śniły mi się zakrwawione

łańcuchy i gwoździe i ja musiałem je czyścić, ale krew nie

schodziła. Conrad mówił, że krzyczałem przez sen.

O świcie zaprowadzili nas na mszę. Kaplica była mała,

ledwo się wszyscy zmieściliśmy. W środku nie było

nauczycieli, tylko my i ksiądz. Rozmawiałem ze stojącym obok

mnie chłopakiem. Nazywał się Pushkin. Mówił, że już dłużej

nie wytrzyma, że ucieknie. Ja do tej pory nie myślałem o

ucieczce. Za bardzo się bałem.

Ksiądz mówił o tym, żebyśmy się nie poddawali, że trzeba

walczyć, że trzeba wierzyć, że każde cierpienie ma sens.

Potem cichym głosem powiedział, że nauczyciele to słudzy

Szatana i że tylko on, kapłan, jest po naszej stronie.

Gdy wychodziliśmy z kaplicy, Pushkin rzucił się w stronę

ogrodzenia. Dobiegał do drutów, gdy trafiły go kule z

karabinu maszynowego z wieży strażniczej. Dostał w plecy i

przewrócił się. Nawet nie płakałem, nie wiem, dlaczego.

Nazajutrz po obiedzie zebrali nas wszystkich na placu.

Obok dyrektora stał związany mężczyzna. Był to strażnik,

który zastrzelił Pushkina. Dyrektor powiedział, że strażnik

należy do nas, że możemy z nim zrobić, co chcemy. Staliśmy

wokół nich i nikt nic nie mówił. Nagle w stronę strażnika

poleciał kamień, potem następny. Dyrektor odsunął się. Też

podniosłem z ziemi połówkę cegły i rzuciłem. Trafiłem

strażnika w brzuch. Wszyscy rzucali, nawet gdy strażnik

przewrócił się na ziemię. Wiedzieliśmy, że nie żyje.

Zabiliśmy go.

Dopiero w nocy pomyślałem, że mogliśmy to samo zrobić z

dyrektorem.

Wieczorem następnego dnia znów zaprowadzili nas do

lekarza. Każdemu z nas zrobiono zastrzyk. Wróciliśmy do

baraków. Położyłem się na mojej pryczy i nagle przyszły do

mnie dziwne obrazy. Było mi dobrze, nie myślałem o szkole,

dyrektorze i nauczycielach. Widziałem ryby, ptaki, motyle i

skrzydlate nasiona klonu, szybowałem wraz z nimi, wolno jak

latawiec albo szybko jak wypuszczona z łuku strzała i

wpadłem w ogromną pajęczynę, miękką i delikatną... pożarł

mnie fioletowy pająk, w jego brzuchu było tak ciepło,

leżałem zwinięty w kłębek, kolana przyrosły mi do brody...

widziałem stado kruków, które wydłubywały oczy czarownicom

ubranym w długie peleryny i przynosiły je mnie, ja je

zjadałem i miały one smak zielonych winogron... widziałem

stary las i drzewa porośnięte mchem i wiewiórki, które tak

szybko biegały po gałęziach, że podpaliły cały las...

Potem obudziłem się i powiedzieli mi, że John Wolfgang

nie żyje. Do naszego baraku przyprowadzili nowego chłopaka,

nazywa się Osjan.

Rano znowu poszliśmy na mszę. Ksiądz mówił o tym, że

życie nie ma sensu, że stracił swoją wiarę, że nie ma Boga i

nigdy Go nie było. Rozpłakał się i ukrył twarz w dłoniach.

Nagle wyciągnął spod sutanny pistolet i strzelił sobie w

usta. Krew obryzgała ołtarz. Do kaplicy wpadli nauczyciele i

wypędzili nas na zewnątrz. Wieczorem rozmawiałem z Osjanem.

Tylko on przeżył ze swojego baraku. Opowiedział mi o tym,

jak pijany nauczyciel zatłukł dwóch chłopaków. Paliliśmy

papierosy, przyzwyczaiłem się już do nich. Odkryłem też, że

picie wódki może być przyjemne. Osjan mówił, że powinniśmy

się zbuntować i uciec, ale ja wiedziałem, że to się nie uda.

Oni są przecież dorośli.

Następny dzień spędziliśmy w prosektorium. Wcześniej nie

znałem tego słowa. Widzieliśmy, jak nauczyciele kroili

trupy. Zdawało mi się, że to ci sami, których zamęczyli w

izbie tortur. Dyrektor mówił, że musimy wiedzieć, co

człowiek ma w środku, musimy wszystko dokładnie obejrzeć,

zwłaszcza mózg i serce. Zapewniał nas, że nie zobaczymy

ludzkiej duszy. Kiedyś myślałem, że nie wytrzymam widoku

ludzkich wnętrzności, ale po tym, co już widziałem, krojone

trupy nie robiły na mnie wrażenia. Potem przypomniałem

sobie, że chciałem zostać w przyszłości lekarzem.

Nauczyciele dali nam po butelce wódki i zostawili nas na

noc w kostnicy. Kilku chłopaków pobiło się po pijanemu,

potem wszyscy usnęli.

Rano daliśmy trochę wódki strażnikowi naszego baraku.

Dowiedzieliśmy się, że nazywa się Adolf. Nie udało nam się

go upić i niczego więcej nam nie powiedział.

Po obiedzie znów leżeliśmy w błocie.

Następne trzy dni były cudowne. Nie wiem, może dla nich

warto było to wszystko przecierpieć. Nauczyciel zaprowadził

mnie do pokoju w głównym budynku. Tam czekała na mnie

dziewczyna. Powiedziała, że ma na imię Lotta i że ma

siedemnaście lat. Nauczyciel wyszedł i zamknął drzwi na

klucz, byliśmy sami przez trzy dni i trzy noce. Ona

obejmowała mnie i całowała. Pierwszej nocy rozebrała mnie i

siebie i powiedziała, że zrobi ze mnie mężczyznę. Nigdy

przedtem nie widziałem nagiej dziewczyny, bałem się, ale ona

trzymała mnie za rękę. To było takie piękne, tamta noc i

dwie następne.

Czwartego dnia rano zabrali mnie z powrotem do baraku.

Lotta powiedziała, że jeszcze na pewno ją zobaczę. Tego

samego dnia wywieźli nas w góry. Mieszkaliśmy w namiotach.

Myślałem, że może stąd uda się uciec, ale pilnowali nas

strażnicy z psami. Pierwszego dnia w górach każdy uczeń

musiał wtoczyć po stromym zboczu na górę wielki głaz. Znów

padał deszcz. Widziałem, jak jednemu chłopakowi głaz

zmiażdżył nogę. Strażnik strzelił mu dwa razy w pierś i

zepchnął ciało do przepaści. Mnie udało się dotrzeć na szczyt.

Wtedy jeden z nauczycieli zaśmiał się i kopnął mnie w głowę.

Przewróciłem się, a głaz potoczył się na dół. Musiałem

zaczynać od początku. Miałem ręce zdarte do krwi. W nocy

słyszałem strzały, pewnie ktoś jednak spróbował uciekać.

Następny dzień nie różnił się prawie od poprzedniego. Tym

razem musieliśmy dźwigać na szczyt tego samego wzgórza ciężką

drewnianą belkę. Było bardzo gorąco, zalewał mnie pot.

Szliśmy jeden za drugim i przewracaliśmy się co chwila, a

nauczyciele okładali nas pejczami. Na szczycie czekał

dyrektor. Wręczył każdemu obręcz z drutu kolczastego i kazał

założyć ją sobie na głowę. Wszyscy posłuchali. Kiedyś nie

wiedziałem, że można kogoś aż tak nienawidzić.

W nocy śniło mi się, że ostrzę na kamieniu mój składany

nóż i że potem na własnym gardle sprawdzam, czy jest dosyć

ostry.

Rano przywieźli nas z powrotem do szkoły. Po obiedzie

nauczyciel dał mi kopertę. Były w niej zdjęcia Lotty i

Osjana. Oboje byli nadzy i leżeli w łóżku. Najpierw się

rozpłakałem, potem pobiegłem do baraku i rzuciłem się na

Osjana. Przewróciłem go na podłogę i waliłem pięściami po

twarzy. Zabiłbym go, gdyby nas nie rozdzielili. Uspokoiłem

się i pomyślałem, że nigdy wcześniej z nikim się nie biłem.

Potem Osjan powiedział mi, że dostał takie same zdjęcia,

tylko z Lottą i ze mną. Jemu przedstawiła się jako Ewa.

Jednak kocham ją i wiem, że Osjan też. W nocy znów miałem

złe sny, śniła mi się Lotta, całowałem ją i dotykałem jej

piersi i brzucha i nagle zobaczyłem, że leżymy na środku

placu i że otaczają nas chłopaki z kamieniami w dłoniach.

Obudziłem się z krzykiem. Nie zasnąłem już, do rana paliłem

papierosy.

Po śniadaniu znów załadowali nas do ciężarówek.

Wystarczyły dwie ciężarówki, została nas chyba połowa z

tych, którzy zaczynali szkołę. Znów pojechaliśmy w góry, ale

w inne miejsce. Wysiedliśmy w skalistym wąwozie. Dyrektor

powiedział, że to kopalnia diamentów, że tutaj zarobimy w

końcu trochę na nasze utrzymanie. Mówił, że trzeba

rozkruszyć wiele ton skały, żeby odnaleźć diament, ale że

praca ta opłaca się i że powinniśmy bardzo się starać.

Dostaliśmy kilofy, młoty i taczki i pracowaliśmy do

zmierzchu. Nocowaliśmy w jaskini na gołej ziemi.

Cztery następne dni też tam spędziliśmy. Bolały mnie

plecy i ręce, ale nie przestawałem pracować, bo ciosy

strażników bolały jeszcze bardziej. Bardzo chciałem znaleźć

chociaż najmniejszy diament, bo myślałem, że nie będę musiał

dłużej pracować, ale wszystkie kamienie, które rozłupałem,

były puste. Cały czas bardzo chciało mi się pić,

dostawaliśmy tylko trzy kubki wody dziennie. Przewracaliśmy

się pod ciężarem dźwiganego gruzu i od gorąca i kilku z nas

już nie wstało. Nie wiem, jak to wytrzymałem. Może dlatego,

że prawie wcale nie myślałem, tylko na oślep waliłem młotem.

Jeden chłopak popełnił w kopalni samobójstwo, w nocy

powiesił się na drzewie na sznurowadłach. Miał na imię

Gutenberg. Żaden z nas nie znalazł diamentu. Ostatniego dnia

dyrektor powiedział, że to nie była kopalnia, tylko zwykłe

kamieniołomy, i że jesteśmy bandą głupców i darmozjadów.

Tuż przed świtem byliśmy z powrotem w szkole. Pozwolili

nam leżeć w barakach do obiadu. Leżałem na brzuchu, na

plecach miałem bąble od słońca. Po południu zapędzili nas do

jadalni. Krzesła były ustawione w kilku rzędach, a z przodu

wisiał ekran. Zgasili światło i przez kilka godzin puszczali

nam filmy, same o wojnie. Oglądaliśmy ludzi rozrywanych

wybuchami, zatrutych gazem, rozstrzeliwanych, miażdżonych

gąsienicami czołgów, walczących na bagnety, kryjących się

przed samolotami, płonących żywcem. Zastanawiałem się, po co

nam to pokazują, widzieliśmy przecież gorsze rzeczy na

własne oczy z bliska, ale o nic nie pytałem. W nocy w baraku

Conrad mówił, że chyba jesteśmy w szkole wojskowej. Ale

dlaczego nie uczą nas obchodzić się z bronią?

Następnego dnia pojechaliśmy do miasta. Każdy z nas

został rozebrany do naga i zamknięty w klatce. Oprócz tego

przyczepiono nam plastykowe czerwone nosy i ogony z kawałków

sznurka. Klatki ustawiono na rynku. Miejscowi zbiegli się

wokół nas i ryczeli ze śmiechu. Opluwali nas, dźgali kijami

i rzucali kamieniami. Do każdej klatki przyczepiona była

jakaś tabliczka, ale ze środka nie mogłem nic odczytać. Po

godzinie tłum znudził się i trochę uspokoił. Dzieciaki

rzucały mi ciastka i cukierki, brzydziłem się samym sobą,

ale wszystko zjadłem, tak dawno nie jadłem słodyczy. Byliśmy

zamknięci w klatkach całą noc.

Nie od razu wróciliśmy do szkoły.

Rano zaprowadzili nas do szpitala dla umysłowo chorych.

Zwiedziliśmy wszystkie gabinety i cele, pokazywali nam

ludzi, którzy śpiewali kościelne pieśni, którzy zjadali

własne odchody, którzy wyli jak psy i ćwierkali jak ptaki,

którzy miotali się od ściany do ściany albo klęczeli

nieruchomi godzinami. Zostaliśmy tam jeszcze przez następne

dwa dni. Zauważyłem, że wariatów można podzielić na trzy

grupy: jedni śmieją się cały czas, inni płaczą, pozostali

modlą się albo milczą, a to chyba to samo. Lekarze nie

leczyli ich, tylko bili i polewali zimną wodą tych

najgłośniejszych. Jeżeli któryś wariat był bardzo

nieposłuszny, prowadzili go na elektrowstrząsy.

Rozmawiałem z jednym pacjentem, był prawie normalny, miał

na imię Newton i kiedyś był malarzem. Opowiedział mi, że

malował krajobrazy, które widział przez zamknięte powieki.

Po kilku latach widział przez powieki coraz słabiej i nie

mógł malować krajobrazów, więc zrobił sobie dziury nożem w

powiekach, żeby znów widzieć. Wtedy rodzina wezwała karetkę

i Newtona zamknęli w szpitalu. Potem Newton dał mi złamany

ołówek i poprosił, żeby mu zrobić zastrzyk. Nie wiedziałem,

o co mu chodziło. Jeden z nauczycieli podszedł do nas i

uderzył Newtona pałką w kark, a mnie popchnął na ścianę i

kazał iść gdzie indziej.

Ostatniego dnia w szpitalu musieliśmy budować domki z

kart. Gdy któremuś udało się ustawić więcej niż trzy piętra,

podchodził do niego dyrektor i dmuchał albo trząsł stołem i

kazał zaczynać od nowa.

Potem wróciliśmy do szkoły. Tamtego dnia prawie nas nie

męczyli. Po obiedzie zostaliśmy w stołówce. Każdy dostał

kartkę papieru i długopis i musiał napisać wypracowanie. Ja

wylosowałem temat: "Czy Chrystus był dobrym cieślą?" Nic mi

nie przyszło do głowy i oddałem czystą kartkę, ale nic mi

nie zrobili, kazali iść spać.

Rano poszliśmy do piwnicy. Każdego z nas nauczyciele

zamknęli w ciasnej komórce i kazali być cicho. Leżałem w

ciemności i w ciszy cały dzień i całą noc. Na zmianę spałem

i budziłem się. Udało mi się na szczęście ukryć kilka

papierosów i zapałki. Raz strażnik przyniósł kromkę chleba i

trochę wody. Zjadłem i usnąłem. Przyśniło mi się, że mam

psa, dużego i czarnego i że bawię się z nim, a potem łapię

go za gardło i duszę, a on patrzy mi w oczy.

Następny dzień był najważniejszy. Rano każdy z nas dostał

zamiast mundurka granatowy garnitur, białą koszulę i krawat.

Wykąpaliśmy się i założyliśmy nowe ubrania. Zaprowadzili nas

na stołówkę. Dyrektor i naczyciele też byli odświętnie

ubrani. Stoły i krzesła ustawiono inaczej niż zwykle. Każdy

z nas siedział w dużej odległości od innych. Naprzeciw nas,

przy długim stole siedział dyrektor i nauczyciele. Dyrektor

wstał i powiedział, że dzień dzisiejszy to ostatni dzień

naszego szkolenia, że teraz będziemy zdawać egzamin pisemny.

Mówił jeszcze, że nasze społeczeństwo od wielu lat żyje w

dobrobycie, spokoju, szczęściu i ogólnej beztrosce. Od lat

nie było wojen i epidemii, nikt nie choruje na poważne

choroby, nikt nagle nie umiera, nie ma bandytów i złodziei,

nie ma szaleńców. Chciałem krzyknąć, że byliśmy przecież w

szpitalu dla wariatów, ale dyrektor powiedział, że szpital,

który zwiedzaliśmy, powstał tylko dla potrzeb naszej szkoły,

normalnie szaleńców likwiduje się, tamci już gryzą piach.

Dyrektor mówił, że przez wszystkie te dobrodziejstwa

stępiła się ludzka wrażliwość i że w naszym społeczeństwie

zabrakło prawdziwych pisarzy, artystów pióra. Mówił o

małżach, ziarnach piasku, cierpieniu i perłach i że rząd

postanowił zorganizować szkołę pisarzy, aby nasza kultura

nie umarła do końca. My jesteśmy uczniami tej szkoły,

młodzież to najlepszy materiał. Dostarczono nam wstrząsów,

nowych doświadczeń i przeżyć, a my mamy zamienić to na

literackie dzieła.

Mówił, że każdy pisarz to wariat, ale nie każdy wariat to

pisarz. Społeczeństwo nie potrzebuje wariatów. Wariatów nie

przynoszących pożytku likwiduje się, wspominał już o tym.

Szkołę opuścić ma jeden prawdziwy geniusz, reszta marnie

skończy. Najlepszy, najwyżej dwu, choć to się dotąd nie

zdarzyło, będzie bogaty i sławny, reszta zostanie zgładzona.

Dyrektor pokazał w stronę okna. Na placu strażnicy ustawiali

szubienice. Potem kazał nam napisać utwór literacki, prozą

albo wierszem. Autor najlepszego przeżyje. Powiedział, że

mamy na pisanie dokładnie pięć godzin. Rozejrzałem się po

sali i policzyłem chłopaków. Było nas trzydziestu czterech.

Wpatrywałem się w kartkę papieru i nie wiedziałem, co pisać.

Kavka i jego sąsiad z przodu szeptali między sobą.

Dyrektor podszedł do nich, wyciągnął z kieszeni rewolwer i

strzelił im obu w głowę. Nauczyciele wywlekli ciała za nogi z

sali.

Przez dwie godziny nic nie napisałem, tylko bazgrałem po

kartce. Potem ułożyłem wiersz dla Lotty:

Pierwsza litera jest jak klepsydry prawa połowa.

Druga to pierścień albo źrenica.

Trzecia jest sierpem Księżyca.

Czwarta - drabina z jednym szczeblem; zaraz koniec słowa.

Piąta - jak skrzydło wiatraka.

Ostatnia - dolne kły wilkołaka.

Ale pomyślałem, że to za krótkie i że nie wiadomo, o co w

tym chodzi. Postanowiłem w końcu opisać wszystko, co

wydarzyło się w szkole, najważniejsze wydarzenia w moim

życiu, może ostatnie. I teraz siedzę przed zapisanymi

kartkami. Zegar na ścianie jadalni pokazuje, że zostało

jeszcze osiem minut.

Wszystko zajęło mi siedemnaście stron. Pisałem bardzo

niestarannie.

Wyglądam przez okno i modlę się, żeby te strony były

dobrą literaturą.

Grzegorz Janusz

GRZEGORZ JANUSZ

Urodzony 22 czerwca 1970 r. w Łowiczu. Jeden z laureatów

naszego trzeciego literackiego konkursu AD 1990. Kończy

germanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Specjalnością

Grzegorza są szydercze, prowokacyjne, przewrotne miniatury

literackie z intelektualnym haczykiem - publikowaliśmy je

już czterokrotnie: "NF" nr 4/92, 7/93, 2/94 i 8/94.

Przedstawione dziś, ciut dłuższe "Moje pierwsze dzieło"

stanowi (między innymi, oczywiście, bo można czytać rzecz

bardzo głęboko) ironiczny i przerażający komentarz G. J. do

podanego na naszych łamach faktu, iż jeden z kolegów-

fantastów naucza pisania w szkole. Wśród dziesiątków modeli

i filozofii szkolnictwa artystycznego propozycja Grzegorza

Janusza idzie chyba najdalej. I co ty na to, Przewodasie -

czy zmodyfikujesz swoją ramówkę i uzupełnisz programy!?

(mp)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
2377 Moje pierwsze SMD id 30349 Nieznany (2)
Moje Pierwsze Akwarium 2
Moje pierwsze słówka Francuski
Sprawko moje pierwsze, Informatyka WEEIA 2010-2015, Semestr IV, Metody numeryczne, Lab 1 sprawko
Moje pierwsze SMD
Program Moje pierwsze 123 zabawy matematyczne - Gruszczyk - Kolczyńska
moje pierwsze akwarium

więcej podobnych podstron