Sheckley Robert Zwichrowany swiat

Robert Sheckley




Zwichrowany świat


Tytuł oryginału Mindswap

Przełożył Radosław Januszewski



1


Marvin Flynn przeczytał w dziale ogłoszeń „Gazety Stanhopskiej” następujący anons:


Dżentelmen z Marsa, lat 43, spokojny, ostrożny i kulturalny, wymieni ciało z podobnie usposobionym dżentelmenem z Ziemi. 1 sierpnia — 1 września. Wymiana referencji. Gwarancja brokerska.


To pospolite ogłoszenie wystarczyło, by Flynnowi zaczęło mocniej bić serce. Wymienić ciało z Marsjaninem… Pomysł był fascynujący, ale jednocześnie odstręczał. W końcu, kto by chciał, by jakiś stary marsjański piaskożerca usadowił mu się w głowie, poruszał kończynami, patrzył jego oczami, słuchał jego uszami. Ale w zamian za te nieprzyjemności, on, Marvin, będzie mógł zobaczyć Marsa tak, jak powinno się go oglądać: oczami tubylca.

Niektórzy kolekcjonują malarstwo, inni książki, jeszcze inni — kobiety. Marviri Flynn chciał osiągnąć istotę tego wszystkiego podróżując. Ale jego pasja pozostawała żałośnie nie spełniona. Urodził się i wychował w Stanhope, koło Nowego Jorku. Geograficznie miasteczko było odległe od metropolii o trzysta mil. Ale duchowo i emocjonalnie oba miasta dzieliła przepaść stulecia.

Stanhope było sympatyczną rolniczą gminą u stóp wzgórz Adirondacks, przepasaną sadami i nakrapianą brązowymi stadkami krów pasących się na rozległych zielonych łąkach. Stanhope trzymało się starych obyczajów. Przyjazne, ale nieco zadzierżyste miasteczko utrzymywało dystans względem bieżącej na południu betonowej pustyni. Metro pod Siódmą Aleją przeryło się aż do Kingston, ale ani centymetra dalej. Gigantyczne autostrady gęsto oplatały krajobraz granatowymi mackami, ale nie dały sobie rady z wysadzaną wiązami stanhopską ulicą Główną. Inne gminy utrzymywały wyrzutnie, Stanhope trwało przy swoim przestarzałym pasie startowym dla odrzutowców i zadowalało się trzema połączeniami w tygodniu. Często, w nocy, leżąc w łóżku, Marvin przysłuchiwał się samotnemu zawodzeniu odrzutowego liniowca — wzruszającemu głosowi odchodzącej w przeszłość wiejskiej Ameryki.

Stanhope było zadowolone z siebie, a reszta świata wydawała się zadowolona ze Stanhope i pozwalała mieścinie śnić romantyczny sen o mniej zabieganym stuleciu. Jedyną osobą, której ten układ nie odpowiadał, był Marvin Flynn.

Jeździł na pospolite wycieczki i oglądał zwyczajne rzeczy. Jak każdy, spędzał weekendy w stolicach Europy. W aparacie nurkowym zwiedzał zatopione miasto Miami, gapił się z helikoptera na wiszące ogrody Londynu i modlił się w świątyni Bahai, w Hajfie. Gdy miał dłuższy urlop, wybierał się na wycieczkę w poprzek Ziemi, buszował w dolnych warstwach lasu deszczowego Ituri, przeprawiał się na wielbłądzie przez Sinkiang i spędził nawet kilka tygodni w Lhassie, artystycznej stolicy świata. Były to wszystko przedsięwzięcia typowe dla jego wieku i pozycji.

Ale te wycieczki były dla niego bez znaczenia. Ot, zwyczajne oferty turystyczne, coś, co robił każdy pospolity urlopowicz. Zamiast cieszyć się z tego, co ma, Flynn narzekał na to, czego los mu odmówił. Chciał naprawdę podróżować. A to znaczyło wyprawić się poza Ziemię.

Jak dotąd nie dotarł nawet na Księżyc, choć nie wymagało to specjalnego zachodu.

Wszystko rozbijało się o pieniądze. Podróże międzygwiezdne były drogie, przeznaczone dla bogaczy, urzędników lub kolonistów. Pozostawały poza zasięgiem przeciętnego człowieka. Chyba że zażyczyłby sobie skorzystać z dobrodziejstw podmiany umysłów.

Flynn, ze swym wrodzonym małomiasteczkowym konserwatyzmem, nie decydował się na pojęcie tego logicznego, lecz burzącego dotychczasowy porządek rzeczy kroku. Aż do tej pory.

Marvin próbował pogodzić się ze swą pozycją w życiu i niezgorszymi możliwościami, jakie dawała. Był w końcu wolny, niegłupi, miał trzydzieści jeden lat (właściwie trochę więcej). Był mężczyzną przystojnym, wysokim, o szerokich barach. Miał łagodne brązowe oczy, nosił przystrzyżony czarny wąsik. Na dodatek był zdrowy, inteligentny, dobrze robił koktajle. Nie był obojętny płci przeciwnej. Otrzymał zwyczajne wykształcenie: szkoła podstawowa, dwanaście lat college’u i cztery lata studiów podyplomowych. Był dobrze przygotowany do swojej pracy w korporacji Reycka–Petersa. Fluoroskopował tam plastykowe zabawki, poddając je badaniom na wstrząs. Szukał mikrorys, porów, zmęczonych fragmentów materiału i temu podobnych. Zapewne nie było to zajęcie najważniejsze na świecie, ale przecież nie wszyscy możemy być królami albo pilotami kosmicznymi. Była to z pewnością praca odpowiedzialna, szczególnie jeśli doceni się znaczenie zabawek i misję ulżenia dziecięcym frustracjom.

Marvin wiedział to wszystko, a mimo to nie był zadowolony. Na próżno chodził do okolicznego Doradcy. Ten miły człowiek starał się mu pomóc, stosując Analizę Sytuacyjną, ale Marvin na to nie reagował. Chciał podróżować, odmawiał uczciwego przyjrzenia się ukrytym implikacjom swojej pasji i nie przyjmował żadnych namiastek.

A teraz, czytając pospolity, a jednak wstrząsający anons, tak podobny do tysięcy innych, a przy tym jedyny w swoim rodzaju (bo właśnie on go teraz czytał), Marvin poczuł dziwne łaskotanie w gardle. Podmienić ciało z Marsjaninem… zobaczyć Marsa, odwiedzić pieczary Króla Piasku, podróżować przez dźwiękowe wspaniałości Akustyki, wsłuchiwać się w chromatyczne piaski Wielkiego Morza Suszy…

Marzył już wcześniej, ale tym razem było inaczej. To dziwne uczucie w gardle wyraźnie wpływało na dojrzewanie decyzji. Marvin, rozsądnie, nie przyspieszał tego procesu. Włożył płaszcz i poszedł do śródmieścia, do „Stanhopskiej Apteki”.



2


Tak jak się spodziewał, jego najlepszy przyjaciel, Billy Hake, siedział na stołku barowym przy saturatorze z wodą sodową i popijał łagodny halucynogen znany jako LSD frappe.

Siema z rana, proszę pana — pozdrowił go Hake używając popularnego żargonu.

Cześć trzy razy, Esterhazy — Marvin użył obowiązującej w takich wypadkach odpowiedzi.

Du koomen ta de la klipje? — zapytał Billy. Łamany dialekt afrikaans z domieszką hiszpańskiego był najnowszą sensacją sezonu.

Ja, Mijnheer — odpowiedział ze znużeniem Marvin. Nie był w nastroju do dowcipnych ripost.

Billy uchwycił tę oznakę złego humoru. Podniósł kpiarsko brew, złożył egzemplarz komiksu z prozą Jamesa Joysa, po czym wetknął w usta bezdymnego papierosa, zgryzł końcówkę, by uwolnić aromatyczny zielony wapor, i zapytał:

Co się smucisz? — Pytanie wypowiedziane było tonem ironicznym, ale najwyraźniej w dobrej intencji. Marvin przysiadł się do Billa. Z ciężkim sercem, ale nie chcąc ujawniać swojej rozterki lekkomyślnemu przyjacielowi, podniósł do góry obie ręce i rozpoczął przemawiać językiem znaków Indian Wielkich Równin. Podobnie jak wielu młodych inteligentów pozostawał ciągle pod wpływem ubiegłorocznego kinowego przeboju „Rozmówek Dakota” z Bjornem Rakradishem w roli Szalonego Konia i Milovarem Slavovivowitzem jako Czerwona Chmura. W filmie tym używano wyłącznie mowy gestów.

Marvin z ironiczną powagą wykonał gesty: „złamanego serca”, „zbłąkanego konia”, „słońca, które nie świeci” i „księżyca, który nie może wzejść”.

Przerwał mu pan Bigelow, właściciel apteki. Był to mężczyzna w średnim wieku, miał siedemdziesiąt cztery lata, łysinkę i mały, ale widoczny brzuszek. Mimo to zachowywał się jak młodzieniaszek. Teraz zwrócił się do Marvina:

No, Mijnheer, querenzje tomar la klopje immensa de la cabeza vefrouvens in forma de ein skoboldash sundae?

To była typowa dla pana Bigelowa i innych z jego pokolenia przesada w użyciu młodzieżowego slangu. Tracił on wtedy cały komizm, stając się w niezamierzony sposób żałosny.

Schnell — osadził go Marvin z bezmyślnym okrucieństwem młodości.

Oczywiście — powiedział pan Bigelow i zirytowany oddalił się drobnym kroczkiem, naśladowanym z przedstawienia „Udawanie życia”.

Billy spostrzegł, że jego przyjaciela coś gryzie. Wprawiło go to w zakłopotanie. Ukończył już trzydzieści cztery lata, czyli był o rok z kawałkiem starszy od Marvina, i był już nieomal mężczyzną. Miał dobrą pracę jako brygadzista przy linii produkcyjnej nr 23 w fabryce pudełek Petersona. Wciąż trzymał się młodzieżowych obyczajów, ale wiedział już, że wiek obarcza go pewnymi obowiązkami. Przełamał więc obawy i zapytał klarem:

Marvin, co jest grane?

Marvin wzruszył ramionami, skrzywił usta i zabębnił bezmyślnie palcami.

Oiga, hombre, ein Kleinnachtmusik es demasiado, nicht wahr? Samej Todt ty ruve dotykać… — odpowiedział.

Wyjaśnij to — zażądał Billy ze spokojną godnością wykraczającą zdecydowanie ponad jego wiek.

Przepraszam — odparł klarem Marvin. — To po prostu… och, Billy, ja naprawdę tak cholernie chcę podróżować!

Billy skinął głową. Był świadom obsesji przyjaciela.

Pewnie, ja też.

Ale nie aż tak. Billy, to mnie pali.

Przybył jego skoboldash sundae. Marvin zignorował go i otworzył serce przed swym najlepszym przyjacielem.

Mira, Billy, to mnie naprawdę dopadło. Myślę o Marsie i o Wenus, i o takich naprawdę odległych miejscach jak Aldebaran, Antares i… Chciałem powiedzieć, psiakrew, ja naprawdę nie mogę przestać myśleć o tym wszystkim. Na przykład taki Mówiący Ocean na Procjonie IV albo hominidy tripartrite z Allui II. I to jest tak, że ja po prostu umrę, jeśli naprawdę na własne oczy tego nie zobaczę.

Pewnie — odpowiedział przyjaciel. — Ja też chciałbym to zobaczyć.

Nie, ty niczego nie rozumiesz. Nie o to chodzi, żeby to tylko obejrzeć. To jest… to jest jak… To jest gorsze. Rzecz w tym, że nie chcę do końca dni swoich mieszkać w Stanhope, nawet jeśli tu jest wesoło, a ja mam dobrą pracę i chodzę na randki z jakąś naprawdę guapa dziewczyną. Nie mogę tak po prostu ożenić się, wychowywać dzieci i… Musi być coś więcej!

Potem Marvin wpadł w młodzieńczy bełkot. Jednak coś z jego uczuć przebijało się przez dziki potok słów i przyjaciel pokiwał głową ze zrozumieniem.

Marvin — powiedział łagodnie — rozumiem cię piąte przez dziesiąte, jak babcię kocham. Ale, kurczę, nawet podróże międzyplanetarne kosztują fortunę. A te międzygwiezdne banialuki są po prostu nie dla nas.

Wszystko jest dla nas — powiedział Marvin — jeśli zastosuje się Podmianę.

Marvin! Nie mówisz tego poważnie! — Przyjaciel był zbyt wstrząśnięty, by zachować spokój.

Mogę! — odparł Marvin. — I, Christo malherido, zrobię to!

Teraz obaj byli wstrząśnięci. Marvin rzadko kiedy klął i jego przyjaciel pojął, jak wielka musiała być jego rozterka, skoro użył takiego wyrażenia, choćby i zakodowanego. A Marvin, gdy już powiedział, co powiedział, pojął, jak niezłomne jest jego postanowienie i stwierdził, że rozważenie następnego kroku nie jest już tak przerażające.

Ależ nie możesz tego zrobić — powiedział Billy. — Podmiana umysłów jest… no, brudna!

Brudny jest ten, kto ma brudne myśli, Cabron.

Teraz poważnie. Chyba nie chcesz mieć w głowie jakiegoś marsjańskiego piaskożreja? Żeby poruszał twoimi rękami i nogami, patrzył przez twoje oczy, dotykał cię, a może nawet…

Zanim zdążył dokończyć, Marvin przerwał mu.

Mira, recuerda que będę w jego ciele tam, na Marsie, więc on będzie się czuł tak samo zakłopotany.

Marsjanie nie znają poczucia zakłopotania — powiedział Billy.

To nieprawda — zaprzeczył Marvin. Chociaż młodszy, był pod wieloma względami dojrzalszy od przyjaciela. Zaliczał się do najzdolniejszych studentów wydziału międzygwiezdnej etyki porównawczej. A jego ogromna chęć podróżowania czyniła go mniej prowincjonalnym. Był zatem bardziej przygotowany na przyjęcie punktu widzenia innych istot niż jego przyjaciel. Od dwunastego roku życia, gdy tylko nauczył się porządnie czytać, Marvin studiował zwyczaje i obyczaje wielu różnych gatunków zamieszkujących Galaktykę. Zawsze starał się spojrzeć na nie ich oczami i rozumieć ich motywacje na tle ich własnej, niepowtarzalnej psychiki, co więcej, z empatii projektywnej otrzymał dziewięćdziesiąt pięć punktów. Potencjalnie mógł nawiązywać kontakty pozaziemskie. Krótko mówiąc, jak na młodzieńca, który całe swoje życie spędził w małym miasteczku, na zalanej betonem ziemskiej prowincji, był doskonale przygotowany do podróżowania.


Tego popołudnia, kiedy znalazł się sam na swoim poddaszu, Marvin otworzył encyklopedię. Była ona jego towarzyszem i przyjacielem, odkąd rodzice kupili mu ją, gdy miał dziewięć lat. Nastawił teraz poziom rozumienia na „prosty”, skaning na „szybki”, wklepał pytania i rozsiadł się patrząc, jak migoczą czerwone i zielone światełka.

Hej, ludkowie — powiedział magnetofon słodkim, entuzjastycznym głosem. — Dzisiaj porozmawiamy o podmianie umysłów!

Tu nastąpił wstęp historyczny, który Marvin zignorował. Skupił na powrót uwagę, gdy usłyszał, jak magnetofon mówi:

Uznajmy więc, że umysł jest rodzajem bytu elektronowego albo nawet podelektronowego. Pamiętacie chyba z naszej poprzedniej opowiastki, że umysł uważany jest za projekcję procesów naszego organizmu, która rozwinęła się w pseudoniezależny byt. Wiecie przecież, co to znaczy, chłopaki i dziewczyny? To jest tak, jakbyście mieli w głowie małego człowieczka, ale niekompletnego — magnetofon roześmiał się skromnie ze swego żarciku i kontynuował:

No i co my mamy z tego całego bigosu? No cóż, dzieciaki, powstała tu swego rodzaju symbioza miedzy umysłem a ciałem, chociaż pan Umysł ma skłonności do pasożytnictwa. Mimo to każdy z tych bytów może, teoretycznie, obyć się bez drugiego. A przynajmniej tak twierdzą Mądre Głowy.

Marvin przyśpieszył taśmę.

A teraz, jeśli chodzi o projekcję umysłu… No cóż, ludziska, pomyślcie tylko, że rzucacie piłkę… mentalne w fizyczne i vice versa. W końcu jedno jest formą drugiego, dokładnie tak, jak materia i energia. Oczywiście, musimy jeszcze to i owo odkryć… Nasza wiedza na ten temat jest tylko pragmatyczna. Rozważmy przez chwilę koncepcję reformy aglutynacyjnej Van Voorhesa i teorię relatywnych absolutów Uniwersytetu w Lagos. Owe teorie stawiają więcej pytań, niż dają odpowiedzi…

a całość funkcjonuje dzięki cokolwiek zaskakującemu brakowi odporności.

Właściwa praktyka podmiany ciał wykorzystuje techniki mechaniczno–hipnotyczne, w rodzaju indukowanej relaksacji i precyzyjnej fiksacji. Używa też umysłowej substancji pozytywnej, takiej jak wiliamit, w charakterze intensyfikującej ogniskowej promienia. Programowanie wspierające…

Kiedy już opanujesz Podmianę, możesz się obyć bez pomocy technicznych. Jako ogniskowe zazwyczaj używa się wzroku…

Marvin wyłączył encyklopedię i pomyślał o kosmosie, o wielu planetach i o ich egzotycznych mieszkańcach. Myślał o podmianie umysłów i o tym, że: „Jutro mógłbym być na Marsie. Jutro mógłbym być Marsjaninem…”

Uwiodła go ta przedziwna alchemia podejmowania decyzji. Bez wahania spakował lekką walizkę, zostawił liścik do rodziców i złapał liniowca do Nowego Jorku.



3


W Nowym Jorku Marvin poszedł od razu do firmy podnajmu ciał Otisa, Blandersa i Klenta. Odesłano go do biura pana Blandersa, jednego ze wspólników. Był to wysoki, atletycznie zbudowany mężczyzna w kwiecie swoich sześćdziesięciu trzech lat. Marvin wyjaśnił mu cel swego przybycia.

Mówi pan oczywiście o naszym ogłoszeniu z ostatniego piątku — stwierdził pan Blanders. — Marsjański dżentelmen nazywa się Ze Kraggash i jest bardzo gorąco polecany przez rektorów Uniwersytetu Wschodniego Skernu.

Jak on wygląda? — zapytał Marvin.

Niech pan sam zobaczy.

Blanders pokazał Marvinowi fotografię istoty o baryłkowatej klatce piersiowej, cienkich nogach, nieco grubszych ramionach i małej głowie zaopatrzonej w niezwykle długi nos. Zdjęcie przedstawiało Kraggasha, jak stoi po kolana w błocie i macha do kogoś. U dołu wydrukowany był napis: „Pamiątka z Błotnego Raju — całorocznego kurortu marsjańskiego. Najwilgotniejsze przyjemności na planecie!”

Sympatyczny chłop — skomentował Blanders.

Marvin przytaknął, chociaż Kraggash wyglądał w jego oczach jak każdy inny Marsjanin.

Mieszka — kontynuował Blanders — w Wagomstamk, na skraju Znikającej Pustyni, na Nowym Południowym Marsie. To niezwykle popularne tereny turystyczne, jak panu zapewne wiadomo. Podobnie jak pan, Kraggash uwielbia podróże i chce znaleźć odpowiednie dla niego ciało. Wybór pozostawił nam. Uczynił jedynie zastrzeżenie dotyczące zdrowia psychicznego i fizycznego.

No cóż — powiedział Marvin. — Nie chcę się chwalić, ale zawsze uważano mnie za okaz zdrowia.

Widzę to na pierwszy rzut oka — powiedział Blanders. — To tylko przeczucie, może intuicja, ale przywykłem ufać swoim przeczuciom w ciągu trzydziestu lat pracy z klientami. Wyłącznie na ich podstawie odrzuciłem trzech starających się o tę właśnie Podmianę.

Pan Blanders zdawał się tak dumny z tego faktu, że Marvin poczuł się zobowiązany, by zapytać:

Doprawdy?

Z całą pewnością. Nie ma pan pojęcia, jak często muszę wykrywać i eliminować rozmaite niebezpieczeństwa. Neurotycy szukający brudnych i nielegalnych podniet; przestępcy, którzy pragną wydostać się poza zasięg lokalnego prawa, ludzie ze zwichrowaną osobowością, którzy chcą uciec od swojej chorej psychiki. I wiele innych przypadków. Nieomylnie odrzucam je wszystkie.

Mam nadzieję, że nie mieszczę się w żadnej z tych kategorii — powiedział Marvin z nieco zakłopotanym uśmiechem.

Z miejsca mogę powiedzieć, że nie — odrzekł Blanders. — Oceniam pana jako całkowicie normalnego młodego człowieka, nieomal wybryk normalności, gdyby to było możliwe. Złapał pan bakcyla podróżowania, co bardzo pasuje do pańskiego wieku i jest spokrewnione z pasją zakochiwania się albo z toczeniem idealistycznych batalii, albo rozczarowywaniem się do świata, albo inną pozą młodości. Bardzo szczęśliwie się złożyło, że ze względu na wrodzony rozsądek, albo szczęście, przyszedł pan do nas — do najstarszej i najbardziej odpowiedzialnej firmy brokerskiej w biznesie Podmiany. A nie do naszej pozbawionej skrupułów konkurencji, albo, co byłoby najgorsze, na Otwarty Rynek.

Marvin niewiele wiedział o Otwartym Rynku, ale o nic nie zapytał, nie chcąc zdradzać swojej ignorancji.

A więc — rzekł pan Blanders — zanim spełnimy pańskie marzenie, musimy uczynić zadość pewnym formalnościom.

Formalnościom? — zapytał Marvin.

Ależ oczywiście. Najpierw musi się pan poddać kompleksowym badaniom, które pozwolą ocenić stan pańskiego umysłu, organizmu i pańskiej moralności. To jest niezbędne, gdyż ciała podmieniane są na zasadach równości. Nie byłby pan szczęśliwy, gdyby utknął pan w ciele Marsjanina cierpiącego na zarazę piaskową albo syndrom tunelowy. Tak samo jak on cierpiałby, gdyby stwierdził, że ma pan krzywicę albo paranoję. Zgodnie z umową frachtu musimy dążyć do uzyskania możliwie najpełniejszej wiedzy o zdrowiu i stanie umysłu podmieńców oraz zawiadamiać ich o wszelkich niezgodnościach między stanem faktycznym a zgłaszanym.

Rozumiem — powiedział Marvin. — A co dzieje się potem?

Potem pan i dżentelmen z Marsa podpisujecie Klauzulę Szkód Wzajemnych. Stwierdza ona, że jakakolwiek szkoda uczyniona goszczącemu pana ciału dokonana przez działanie bądź zaniechanie, włączając działania siły wyższej, będzie: po pierwsze, zrekompensowana według stawek ustalonych przez konwencję międzygwiezdną; po drugie, naniesiona wedle zasad wzajemności na pańskie własne ciało, jak nakazuje lex talionis.

Że jak, proszę?

Oko za oko, ząb za ząb — wyjaśnił pan Blanders. — To doprawdy proste. Powiedzmy, że pan, w ciele Marsjanina, łamie nogę ostatniego dnia najmu. Odczuwa pan oczywiście ból, ale nie cierpi pan konsekwencji, których unika pan poprzez powrót do własnego, nie uszkodzonego korpusu. W tym nie ma równości. Dlaczego miałby pan uniknąć następstw pańskiego wypadku? Dlaczego ktoś miałby je odcierpieć za pana? Tak więc, w interesie sprawiedliwości, prawo międzygwiezdne wymaga, by po objęciu przez pana w posiadanie własnego ciała pańska noga została złamana w tak naukowy i bezbolesny sposób, jak tylko jest to możliwe.

Nawet jeśli to pierwsze złamanie było wynikiem wypadku?

Zwłaszcza wtedy, jeśli był to wypadek. Zauważyliśmy, że Klauzula Szkód Wzajemnych zmniejszyła znacząco liczbę takich wypadków.

Zaczyna to brzmieć ryzykownie.

Każde działanie związane jest z pewną dozą ryzyka — powiedział pan Blanders. — Ale niebezpieczeństwa, które łączą się z Podmianą, są, statystycznie rzecz biorąc, nieistotne. Zakładając oczywiście, że będzie się pan trzymał z daleka od Zwichrowanych Światów.

Niewiele wiem o tych Zwichrowanych Światach — przyznał Marvin.

Nie ma takich, którzy wiele by o nich wiedzieli — odparł Blanders. — Dlatego powinien pan trzymać się od nich z daleka. To brzmi racjonalnie, nieprawdaż?

Myślę, że tak. Co tam mamy jeszcze?

Nic wartego uwagi. Tylko papierkową robotę. Zrzeczenie się specjalnych praw i immunitetów. Tego rodzaju sprawy. I oczywiście, muszę panu udzielić standardowego ostrzeżenia przed deformacją metaforyczną.

W porządku — rzekł Marvin — chętnie tego wysłucham.

Właśnie to powiedziałem — odrzekł Blanders — ale chętnie powtórzę. Proszę uważać na deformację metaforyczną.

Z miłą chęcią, ale nie wiem, co to jest.

To naprawdę całkiem proste. Może pan to uznać za formę koniunkturalnego szaleństwa. Widzi pan, nasza zdolność do przyswajania niezwykłego i nieznanego jest ograniczona. Te granice można szybko osiągnąć i przekroczyć, gdy podróżuje się na obce planety. Doświadczamy zbyt wiele nowego. Staje się ono nie do zniesienia i umysł szuka ulgi w ochronnym procesie szukania analogii. Analogia upewnia nas, że „to” jest jak „tamto”, buduje most pomiędzy znanym — akceptowanym, a nieznanym — nieakceptowanym. Przyczepia jedno do drugiego nasycając nieznośne niewiadome tak pożądaną familiarnością. Niemniej pod ciągłym i nieprzerwanym naporem nieznanego, nawet zdolność do znajdowania analogii może zostać zakłócona. Nie radząc sobie z powodzią informacji, podmiot pada ofiarą analogizacji percepcyjnej. Ten właśnie stan nazywamy deformacją metaforyczną. Proces ów nazywany bywa również „panszaizmem”. Czy to jasne?

Nie — odparł Marvin. — Skąd ta nazwa — panszaizm?

To się tłumaczy samo przez się. Don Kichot myśli, że wiatrak jest olbrzymem, podczas gdy Sancho Pansa skłonny jest mniemać, że to olbrzym jest wiatrakiem. Kichotyzm mógłby być definiowany jako przyjmowanie rzeczy codziennych, pospolitych za rzadkie i niezwykłe. Odwrotnością tego jest panszaizm, który pojmuje rzeczy niezwykłe jako element codzienności.

Czy chodzi panu o to — zapytał Marvin — że mogę patrząc na mieszkańca Altaira sądzić, iż jest to krowa?

Otóż to. Sprawa staje się prosta, jeśli się o niej pamięta. A teraz podpisze pan tu, i jeszcze tu, i możemy zacząć testy.

Potem było wiele badań i nieskończona seria pytań. Flynna analizowano i rozpatrywano, oślepiano nagłymi błyskami, zaskakiwano nagłym hałasem lub podsuwano mu pod nos dziwne zapachy.

Przeszedł przez wszystkie próby śpiewająco. Kilka godzin później zabrano go do komory transferowej i posadzono na fotelu, który niepokojąco przypominał stare krzesło elektryczne. Technicy zwyczajowo robili sobie żarty w stylu: „Jak się pan obudzi, będzie pan jak nowy”. Błysnęły światła. Marvinowi coraz bardziej i bardziej ciążyły powieki.

Był podniecony nieuchronną bliskością podróży, ale nieznajomość świata poza Stanhope przerażała go. A skądinąd, co to był ten Otwarty Rynek? Gdzie był ten Zwichrowany Świat i dlaczego miał go unikać? I wreszcie, jak dalece niebezpieczna jest deformacja metaforyczna, jak często się zdarza i ile jej przypadków daje się wyleczyć?

Wkrótce znajdzie odpowiedź na te pytania, i na wiele innych, których sobie nie zadał. Światła raziły go w oczy, więc zamknął je na moment. Gdy je znów otworzył, wszystko się zmieniło.



4


Mimo dwunożności, Marsjanin jest jedną z najbardziej niezwykłych istot w Galaktyce. Z punktu widzenia narządów zmysłów Kveesowie z Aldebarana, mimo swych podwójnych mózgów i kończyn specjalnego zastosowania, są nam bliżsi. Toteż bezpośrednia przeprowadzka w ciało Marsjanina, nie poprzedzona okresem inicjacyjnym, jest szokująca. Ale i tak żadna forma dostosowania nie jest tu możliwa.

Marvin Flynn znalazł się w ładnie umeblowanym pokoju. Było tu pojedyncze okno. Marvin odruchowo popatrzył niemarsjańskim okiem na marsjański krajobraz.

Zamknął oczy, bo zobaczył tylko przerażający bezład. Pomimo szczepień owładnął nim szok kulturowy wywołujący odruch wymiotny… Musiał stać w bezruchu, póki sensacja nie ustąpiła. Potem, ostrożnie, otworzył oczy i spojrzał jeszcze raz.

Dostrzegł niskie i płaskie piaskowe wydmy. Składały się na nie setki różnych odcieni szarości. Srebrnoniebieski niesiony wiatrem tuman zmagał się z brązowymi kłębami kurzawy nadciągającymi z przeciwnej strony. Niebo było czerwone. Widać było wiele, nie dających się opisać, barw podczerwieni. Flynn widział wszędzie pajęczaste linie widma. Ziemia i niebo prezentowały się w kilkunastu kolorach. Niektóre z nich się dopełniały, ale większość nie harmonizowała ze sobą nawzajem. Przyroda na Marsie miała barwę chaosu.

Marvin zauważył, że ma w ręku okulary. Włożył je i wściekły jazgot kolorów zmniejszył się natychmiast do znośnych rozmiarów. Mijało otępienie spowodowane wstrząsem. Zaczął zauważać inne rzeczy.

Najpierw dotarło doń głębokie buczenie w uszach, a w tle szybki grzechot, jak rytm werbla. Marvin rozejrzał się, by znaleźć źródło hałasu, ale nie zobaczył nic poza ziemią i niebem. Wsłuchał się uważniej i stwierdził, że dźwięki te dochodzą z jego własnej klatki piersiowej. To były płuca i serce. Z tymi odgłosami żyli Marsjanie.

Teraz Marvin był w stanie obejrzeć się dokładnie. Popatrzył na długie, wrzecionowate nogi. Nie miały stawów kolanowych. Zamiast nich były sworznie w kostce, łydce, udzie i biodrze. Przespacerował się podziwiając płynność ruchów. Ramiona miał nieco grubsze od nóg. Jego dłonie miały podwójne stawy nadgarstkowe, trzy palce i dwa przeciwstawne kciuki. Mógł je zginać i wykręcać w zadziwiający sposób.

Ubrany był w czarne szorty i białą bluzę. Aż zdumiała go naturalność tego wszystkiego.

A jednak nie było w tym nic zaskakującego. Podmiana umysłów była możliwa dzięki zdolności istot inteligentnych do przystosowywania się do nowego środowiska. Ciało Marsjanina, mimo znacznych różnic w morfologii i w budowie zmysłów, było łatwiejsze do opanowania niż inne, bardziej perwersyjne twory Natury.

Flynn rozmyślał o tym, gdy usłyszał, jak za nim otwierają się drzwi. Odwrócił się i zobaczył przed sobą Marsjanina ubranego w urzędniczy mundur w zielone i szare paski. Marsjanin odwrócił stopy w geście powitania, a Marvin szybko odpowiedział w ten sam sposób. Jednym z tytułów do chwały techniki podmiany umysłów była „automatyczna edukacja”. Albo, mówiąc zabawnym żargonem specjalistów: „Kiedy obejmujesz w posiadanie dom, czynisz użytek z mebli”. Te meble to, rzecz jasna, podstawowa wiedza zawarta w mózgu gospodarza, wiedza dotycząca języka, zwyczajów, obyczajów i moralności, ogólnej informacji o miejscu zamieszkania i tak dalej. Była to podstawowa wiedza o środowisku, generalna i bezosobowa, pożyteczna w charakterze przewodnika, ale niekoniecznie godna zaufania. Osobiste wspomnienia, upodobania, niechęci były, z nielicznymi wyjątkami, niedostępne dla lokatora albo dostępne tylko przy sporym wysiłku umysłowym. W tym obszarze pojawiło się coś w rodzaju reakcji immunologicznej, która dozwala tylko na tak ogólny i powierzchowny kontakt między oddzielnymi osobowościami.

Łagodnego wiatru — powiedział Marsjanin posługując się klasyczną, staromarsjańską formułą powitalną

I bezchmurnego nieba — odparł Flynn i z irytacją stwierdził, że goszczące go ciało z lekka sepleni.

Jestem Meenglo Orichichich z Biura Turystyki. Witamy na Marsie, panie Flynn.

Dziękuję. Strasznie fajnie, że tu jestem. Wie pan, to moja pierwsza Podmiana.

Wiem — powiedział Orichichich. Splunął na podłogę na znak zdenerwowania i rozgiął kciuki. Z korytarza dobiegły basowe głosy. — A więc — powiedział Orichichich — biorąc pod uwagę pański pobyt na Marsie…

Chcę zobaczyć pieczarę Króla Piasku — powiedział Flynn. — I oczywiście, Mówiący Ocean.

Doskonały wybór — odparł urzędnik. — Ale najpierw czeka nas kilka drobnych formalności.

Formalności?

Nic trudnego — rzekł Orichichich wykręcając nos w marsjańskim uśmiechu. — Czy zechciałby pan rzucić okiem na te papiery i zidentyfikować je?

Flynn wziął podane mu dokumenty i przejrzał je. Były to repliki formularzy, które podpisał na Ziemi. Przeczytał je i stwierdził, że wszystkie dane się zgadzają.

To są papiery, które podpisałem na Ziemi — powiedział.

Hałas na korytarzu nasilił się. Marvin mógł rozróżnić słowa: „Sparzony jajonosiec, odmrożonej kłody syn! Zdegenerowany żwirolasta!”

Były to, doprawdy, bardzo mocne obelgi.

Marvin podniósł ze zdziwieniem nos.

Nieporozumienie, bałagan — pośpieszył z wyjaśnieniami urzędnik. — To jedno z tych nieprzewidzianych wydarzeń, które mogą się przydarzyć najlepiej nawet prowadzonemu państwowemu biuru usług turystycznych. Ale jestem całkowicie przekonany, że wyjaśnimy to w pięć łyków rapi, jeśli nie wcześniej. Pozwoli pan, że zapytam…

Z korytarza dobiegł odgłos szamotaniny. Potem do pokoju wpadł Marsjanin. Na jego ramieniu wisiał kurczowo uczepiony urzędnik, starający się go zatrzymać.

Marsjanin, który wparował do pokoju, był bardzo stary, co można było poznać po lekkiej fluorescencji jego skóry. Ramiona mu drżały, gdy oburącz wskazał Marvina Flynna.

Tutaj! — krzyczał. — Tu ono jest. I, na pniaki, chcę je teraz dostać!

Szanowny panie — powiedział Marvin. — Nie przywykłem, by mówiono o mnie per „ono”.

Nie mówię do pana — odparł stary Marsjanin. — Nie wiem, kim pan jest, i nie obchodzi mnie to. Mówię do zajmowanego przez pana ciała!

O co panu chodzi? — zapytał Flynn.

Ten dżentelmen — odpowiedział urzędnik — utrzymuje, że zajmuje pan ciało, które należy do niego — tu splunął dwukrotnie na podłogę. — To, oczywiście, nieporozumienie i zaraz to wyjaśnimy…

Nieporozumienie!? — zawył stary Marsjanin. — To wyjątkowe oszustwo!

Proszę pana — powiedział Marvin z chłodną wyniosłością. — Głęboko się pan myli albo rzuca pan oszczerstwa dla powodów, których nie mam nawet zamiaru rozumieć. To ciało zostało przeze mnie wynajęte zgodnie z prawem i zasadami kupieckiej rzetelności.

Łuskowata ropucho! — krzyknął starzec. — Puśćcie mnie do niego! — bez przekonania spróbował się wyrwać.

Nagle w drzwiach pojawiła się imponująca, ubrana na biało postać. W pokoju zapadła cisza, a spojrzenia wszystkich skierowały się na wzbudzającego powszechny szacunek i strach reprezentanta południowomarsjańskiej policji pustynnej.

Panowie — odezwał się policjant. — Nie ma potrzeby, by się wzajemnie obwiniać. Pójdziemy teraz wszyscy na komisariat, a tam, z pomocą fulszymskiego telepaty, dojdziemy prawdy i motywów, które się za nią kryją — policjant zawiesił znacząco głos, popatrzył znacząco w twarz każdego z obecnych, przełknął ślinę, by okazać najwyższe opanowanie, i dodał: — Obiecuję wam to.

Bez dalszego zamieszania policjant, starzec, urzędnik i Marvin Flynn pomaszerowali na komisariat. Szli w ciszy, dzieląc nastrój towarzyszący każdemu aresztowaniu. Obiegowy truizm całej cywilizowanej Galaktyki głosi, że jeśli udajesz się na policję, twoje kłopoty zaczynają się naprawdę.



5.


Na komisariacie Marvina Flynna i pozostałych zaprowadzono do ciemnej, wilgotnej komory, w której mieszkał fulszymski telepata. Ta trójnożna istota, jak wszyscy jej rodacy z planety Fulszym, miała wybitnie rozwinięty szósty zmysł telepatii, zapewne jako rekompensatę za przyćmienie pozostałych pięciu.

No, dobrze — powiedział telepata, gdy wszyscy już stanęli przed nim. — Wystąp, bratku, i mów, co masz do powiedzenia — wskazał srogo na policjanta.

Proszę pana — odparł zmieszany policjant — tak się składa, że jestem policjantem.

A to ciekawe, ale nie widzę niczego, co byłoby związane z twoją winą lub niewinnością.

Ale ja nawet nie jestem oskarżony o popełnienie przestępstwa — tłumaczył się policjant.

Telepata zamyślił się przez chwilę.

Myślę, że rozumiem… To ci dwaj są oskarżeni, prawda?

Zgadza się — odparł policjant.

Proszę przyjąć moje przeprosiny. Pańska aura poczucia winy doprowadziła mnie do przedwczesnej identyfikacji.

Wina? — zapytał policjant. — Ja? — Mówił spokojnym głosem, ale na skórze wystąpiły mu pomarańczowe prążki zdradzające zaniepokojenie.

Tak, ty — odpowiedział telepata. — Nie powinieneś się dziwić. Kradzież to sprawa, z powodu której wstydzi się większość inteligentnych stworzeń.

Chwileczkę! — krzyknął policjant. — Nie popełniłem żadnej kradzieży!

Telepata zamknął oczy i pogrążył się w introspekcji. W końcu rzekł:

Zgadza się. Chciałem powiedzieć, że dopiero popełnisz kradzież.

Jasnowidzenie nie jest dopuszczane jako dowód przed sądem — warknął policjant. — A ponadto, odczytywanie przyszłości jest złamaniem prawa do wolnej woli.

To prawda — zmartwił się telepata. — Przepraszam.

Już dobrze — udobruchał się policjant. — To kiedy mam popełnić tę mniemaną kradzież?

Za sześć miesięcy od tej chwili.

Czy zostanę aresztowany?

Nie. Uciekniesz z tej planety i udasz się w miejsce, gdzie nie obowiązuje umowa ekstradycyjna.

Hmmm, ciekawe — powiedział policjant. — Mógłbyś mi powiedzieć, czy… Ale o tym porozmawiamy później. Teraz musisz wysłuchać opowiadań tych dwóch mężczyzn i stwierdzić ich winę lub niewinność.

Telepata popatrzył na Marvina, potrząsnął pod jego adresem odnóżem pływnym i odezwał się:

Możesz zaczynać.

Marvin opowiedział swoją historię, poczynając od momentu, kiedy po raz pierwszy przeczytał ogłoszenie. Nie opuścił niczego.

Dziękuję — powiedział telepata, kiedy Flynn już skończył. — A teraz, proszę pana, pańskie opowiadanie — zwrócił się do starego Marsjanina. Starzec odchrząknął, podrapał się w odwłok, splunął ze dwa razy i rozpoczął:


Opowiadanie Aigelera Thrusa


Nawet nie wiem, od czego zacząć. Więc myślę, że najlepiej będzie, jeśli się przedstawię. Nazywam się Aigeler Thrus, należę do rodzaju nemuktiańskich adwentystów, pracuję we własnym sklepie odzieżowym na planecie Achelses V. Cóż, to mały interesik i nie najlepszy do tego. Mój sklepik jest w Lambersie, na Południowej Czapie Polarnej, no i cały dzień sprzedaję ubrania napływowym robotnikom z Wenus. To są duże, zielone, włochate chłopiska, bardzo głupie i skore do bójki, ale ja nie mam wobec nich uprzedzeń.

W moim fachu człowiek lubi pofilozofować i chociaż nie jestem bogaty, to — dzięki Bogu — jestem przynajmniej zdrowy i moja żona Allura też jest zdrowa, jeśli nie liczyć drobnej fibrozy macek. No i mam dwóch dorosłych synów. Jeden jest doktorem w Sidneport, a drugi jest treserem Klanntów. No i mam jeszcze córkę. Ona jest zamężna, no więc mam oczywiście i zięcia.

Temu swojemu zięciowi to ja nigdy nie ufałem, bo to strojniś i ma ze dwadzieścia żabotów, chociaż jego żona, a moja córka, nie ma nawet pasującego zestawu drapaczek. Ale na to nie da rady. Jak sobie wyryła jamę, tak się w nią wczołga. Ale mówię: jak kto tak bardzo lubi się stroić i używa dziwacznie pachnących smarów do stawów i innych zbytków, a to wszystko za dochody sprzedawcy wilgoci, bo on mówi, że jest inżynierem hydrosensoryki, to można się trochę dziwić.

No i on zawsze się starał wyskrobać trochę dodatkowych zarobków na boku, robiąc różne idiotyczne przedsięwzięcia. Musiałem je finansować z moich z trudem odłożonych oszczędności, które mam ze sprzedaży ciuchów dla tych wielkich, zielonych chłopów. W ubiegłym roku zabrał się do tej nowinki, podwórkowej maszynki do robienia chmur. A ja mu mówiłem, komu to potrzebne? Ale żona nalegała, żebym mu dopomógł, no a on jak zwykle zbankrutował. A potem, po roku, miał nowy plan i tym razem była to opalizująca wełna syntetyczna drugiej jakości z Vegi II. Znalazł jakoś partię tego w Heligoport i chciał, żebym to kupił.

Powiedziałem mu: Patrz, co moi klienci, te wenusjańskie gbury, sądzą o fikuśnej odzieży. Są szczęśliwi, kiedy mogą sobie pozwolić na parę szortów z diagonalu i może szatę od święta. Ale mój zięć ma na wszystko gotową odpowiedź i powiedział mi: Patrz, tato, przeprowadziłem studia wenusjańskich zwyczajów i obyczajów ludowych, czy nie? Ja to widzę tak: mamy tu tych ludzi prosto z dzikiej głuszy razem z ich upodobaniem do tańców rytualnych i jaskrawych kolorów. Takie są fakty, a może nie?

Krótko mówiąc, dałem się namówić na ten interes wbrew moim przekonaniom. Rzecz jasna, musiałem zobaczyć ten kolorowy towar drugiej jakości na własne oczy. Nie zaufałbym zdaniu mojego zięcia, nawet gdyby chodziło o zwitek gazy opatrunkowej. Ale to oznaczało podróż przez pół Galaktyki do Heligoportu na Marsie. Więc zacząłem czynić przygotowania.

Nikt nie chciał się ze mną podmienić. Nie mogę mieć o to do nikogo pretensji, bo też nikt nigdy nie wybiera się na planetę taką jak Achelses V, chyba że jest imigrantem z Wenus i nie ma wyboru. Ale znalazłem to ogłoszenie od tego Marsjanina, Ze Kraggasha, który chciał podnająć ciało, bo oddawał umysł do chłodni na dłuższy wypoczynek. To było cholernie drogie, ale co miałem zrobić? Wyciągnąłem trochę pieniędzy z podnajmu własnego ciała przyjacielowi, który był łowcą kwarenców, póki go nie dopadła dyskomiotoza mięśni. No i poszedłem do biura podmian i dałem się przesłać na Marsa.

No i wyobraźcie sobie, jaki to był dla mnie wstrząs, kiedy się okazało, że nikt na mnie nie czeka! Wszyscy biegali w kółko i starali się dowiedzieć, co się stało z moim ciałem — gospodarzem. Nawet próbowali mnie odesłać na Achelsesa V, ale nie mogli, bo przyjaciel już wybrał się na polowanie na kwarence w moim własnym ciele.

Wreszcie znaleźli dla mnie coś u wynajmowaczy ciał. Pozwolili mi na korzystanie z ich usług najwyżej przez dwanaście godzin, bo dłuższe terminy mają już zajęte na całe lato. A to ciało jest już stare i zniszczone, sami zresztą widzicie, a do tego cholernie drogie.

Więc zacząłem poszukiwania na własną rękę. No i znalazłem tego turystę z Ziemi, przechadzającego się jak jaki książę w ciele, za które ja zapłaciłem i które, według kontraktu, powinienem teraz zajmować.

To nie tylko niesprawiedliwe, to bardzo mi szkodzi na zdrowie! I to już cała historia.


Telepata poszedł do innej komory, by rozważyć decyzję. Wrócił w niecałe pół godziny i przemówił jak następuje:

Obaj w dobrej wierze wynajęliście, podmieniliście lub zajęliście w inny sposób ciało Ze Kraggasha. Zostało ono zaoferowane przez jego właściciela, wymienionego Ze Kraggasha każdemu z was. W ten sposób akt sprzedaży pogwałcił wszelkie przepisy dotyczące tej dziedziny prawa. Działanie Ze Kraggasha wyczerpuje znamiona przestępstwa zarówno w wykonaniu, jak i w intencji. Spowodowałem wysłanie na Ziemię wiadomości z żądaniem natychmiastowego aresztowania mienionego Ze Kraggasha i osadzenia go w izbie zatrzymań do czasu, aż będzie możliwe dokonanie ekstradycji.

Obaj dokonaliście transakcji w dobrej wierze. Niemniej jednak pierwotna, wcześniejsza umowa zawarta została, jak na to wskazują dokumenty, przez pana Aigelera Thrusa, który ma pierwszeństwo przed panem Marvinem Flynnem. Wyprzedza go o trzydzieści osiem godzin. Zatem panu Thrusowi, jako Pierwszemu Nabywcy, przyznaje się prawo do sprawowania opieki nad ciałem. Pana Flynna zaś zobowiązuje się do przerwania i zaprzestania nieprawnego użytkowania i podporządkowania się Nocie Dyspozycyjnej, którą niniejszym mu wręczam, a która musi zostać zastosowana w sześć godzin standardowego czasu Greenwich.

Telepata wręczył dokument Marvinowi, który przyjął go z niechęcią i rezygnacją.

Myślę — powiedział — że najlepiej będzie, jeśli wrócę do własnego ciała na Ziemię.

To byłoby najrozsądniejsze postępowaniE–Stwierdził telepata. — Niestety, chwilowo nie jest to możliwe.

Niemożliwe? Dlaczego?

Ponieważ, zgodnie z tym, co twierdzą władze ziemskie, od których właśnie uzyskałem telepatyczną odpowiedź, pańskiego ciała, poruszanego przez umysł Ze Kraggasha, nigdzie nie można znaleźć. Dochodzenie wstępne wskazuje, że Ze Kraggash uciekł z planety, zabierając pańskie ciało i pieniądze pana Aigelera.

Minęła chwila, zanim ta wiadomość dotarła do Marvina Flynna i zanim zdał on sobie sprawę z konsekwencji tego, co się stało. Był rozbitkiem na Marsie, w obcym ciele, które będzie musiał opuścić. Za sześć godzin stanie się umysłem bez ciała, za to z niewielkimi szansami na znalezienie nowego.

Umysły nie mogą istnieć bez ciał. Powoli Marvin Flynn zaczął pojmować, że stoi w obliczu nieuchronnej śmierci.



6


Marvin nie desperował. Wpadł we wściekłość, a to była znacznie zdrowsza emocja, choć równie mało produktywna. Zamiast robić z siebie durnia i płakać w sali sądu, szedł jak burza korytarzami gmachu federalnego domagając się, by grać z nim fair, albo przynajmniej, by dać mu jakiś cholerny substytut.

Młodzieniec zatracił poczucie umiaru. Kilku adwokatów na próżno mu tłumaczyło, że gdyby sprawiedliwość naprawdę istniała, nie byłoby potrzebne prawo ani prawnicy. Jeden z najszlachetniejszych wynalazków istot rozumnych popadłby w zapomnienie, a cała grupa zawodowa straciłaby pracę. Bo kwintesencją prawa jest jego gwałcenie i naruszanie, co z kolei stanowi dowód i uzasadnienie dla konieczności istnienia prawa i samej idei sprawiedliwości.

Ten światły wywód nie ukoił wściekłości Marvina, który w miarę upływu czasu w coraz mniejszym stopniu reagował na racjonalne argumenty. Oddech świszczał mu w krtani, gdy wyrykiwał obelgi pod adresem marsjańskiego wymiaru sprawiedliwości. Jego zachowanie uznano za haniebne i tolerowano je tylko dlatego, że był młody i niedoświadczony.

Tak więc wściekłość nie dała rezultatów, a nawet Marvin nie osiągnął dzięki niej katharsis. Zwróciło mu na to uwagę kilku urzędników sądowych. Za życzliwość zostali bezlitośnie zrugani.

Marvin nie wiedział, jak nieprzyjemne wrażenie wywierał na innych. Po jakimś czasie jego gniew sam się wypalił. Pozostał po nim osad ponurej nienawiści.

W tym nastroju dotarł do drzwi z napisem „Śledztwa i zatrzymania. Wydział międzygwiezdny”.

Aha! — mruknął Marvin i wszedł do biura.

Znalazł się w małym pokoju, jakby żywcem wyjętym ze stronic starej powieści historycznej. Pod ścianami stały dostojne szeregi starych, ale jeszcze sprawnych kalkulatorów elektronicznych, a pod drzwiami ulokowano wczesny model drukarki myśli. Fotele o ostrych kształtach, z pastelową wyściółką z plastyku, kojarzyły się ze starymi dobrymi czasami. Pokojowi niewiele brakowało, żeby stał się doskonałą repliką scenki ze stronic Sheckleya albo innego wczesnego poety Ery Transmisji.

Na krześle siedział Marsjanin w średnim wieku i rzucał strzałki do tarczy wymodelowanej na kształt kobiecych pośladków.

Odwrócił się gwałtownie, gdy Marvin wszedł.

Najwyższy czas. Spodziewałem się ciebie — oznajmił.

Naprawdę? — spytał Marvin.

Nie naprawdę. Ale pomyślałem, że to będzie dobre wejście i stworzy atmosferę wzajemnego zaufania.

Więc dlaczego zniszczyłeś ją mówiąc mi o tym? Marsjanin wzruszył ramionami i powiedział:

Zrozum, nikt nie jest doskonały. Ja jestem tylko zwyczajnym, ciężko pracującym detektywem. Nazywam się Urf Urdorf. Siadaj. Myślę, że mamy poszlaki w sprawie twojego zaginionego futra.

Jakiego futra? — spytał Marvin.

To ty nie jesteś panią Ripper de Lowe, transwestytą, którego obrabowano zeszłej nocy w hotelu „Czerwone Piaski”?

Z pewnością nie. Nazywam się Marvin Flynn i straciłem ciało.

Oczywiście, oczywiście — powiedział detektyw Urdorf, potakując gorliwie. — Rozpatrzmy to punkt po punkcie. Czy nie pamięta pan przypadkiem, gdzie pan był, gdy stwierdził pan, że zginęło panu ciało? Czy może któryś z pańskich przyjaciół zabrał je dla żartu? Albo pan je gdzieś zostawił i nie może znaleźć, albo wysłał je pan na wakacje?

Ja niezupełnie je zgubiłem — powiedział Marvin. — Ono zostało skradzione.

Trzeba było od razu tak mówić. To stawia sprawę w innym świetle. Jestem tylko detektywem. Nigdy nie twierdziłem, że umiem czytać w myślach.

Tak mi przykro — sumitował się Marvin.

Mi też jest przykro — powiedział detektyw Urdorf. — A co do pańskiego ciała. To musiał być nieprzyjemny szok.

Tak było.

Mogę zrozumieć, jak pan się czuł.

Dziękuję — powiedział Marvin.

Przez kilka minut siedzieli w pełnym współczucia milczeniu. Pierwszy odezwał się Marvin:

No i co?

Słucham? — zapytał detektyw.

Powiedziałem: „no i co”?

Och, przepraszam. Nie usłyszałem pana za pierwszym razem.

W porządku.

Dziękuję.

Ależ nic się nie stało.

Znów zapadła cisza. Potem Marvin zapytał „no i co” po raz wtóry, a Urdorf odpowiedział „słucham?”

Chcę mieć je z powrotem.

Co?

Moje ciało.

Że co? A, tak, pańskie ciało. Hmm, pewnie, że pan chce je mieć z powrotem — powiedział detektyw z uprzejmym uśmiechem. — Ale, oczywiście, to nie takie proste. Nieprawdaż?

Nie wiem — odrzekł Marvin.

Nie przypuszczam, żeby pan wiedział. Ale mogę pana zapewnić, że to nie takie proste.

Rozumiem — powiedział Marvin.

Mam nadzieję, że pan rozumie — powiedział Urdorf i zapadł w milczenie. Trwało ono w przybliżeniu dwadzieścia pięć sekund, z błędem zawierającym się w granicach jednej do dwóch sekund. Potem cierpliwość Marvina się skończyła.

Do cholery! — wrzasnął. — Czy masz zamiar coś zrobić, żeby znaleźć moje ciało, czy też będziesz siedział na swojej cholernej tłustej dupie i gadał bez sensu?!

Oczywiście, że mam zamiar znaleźć twoje ciało — powiedział detektyw. — A w każdym razie mam zamiar spróbować. I nie ma powodu do obrażania mnie. W końcu nie jestem maszyną zaprogramowaną do prowadzenia konwersacji. Jestem bytem myślącym, tak jak i ty. Mam swoje nadzieje i obawy, a mówiąc ściślej, mam swój własny sposób przeprowadzania wywiadu. Może ci się wydać nieefektywny, ale ja uważam go za nad wyraz przydatny.

Doprawdy? — zapytał Marvin już spokojniejszym tonem.

Tak, doprawdy — odparł detektyw. W jego łagodnym głosie nie było nawet nutki urazy.

Już, już miało zapaść milczenie, więc Marvin zapytał:

Jak pan myśli, jaką mamy szansę na odnalezienie mojego ciała?

Wspaniałą — odrzekł detektyw Urdorf. — W głębokim przekonaniu mojej firmy, wkrótce odnajdziemy pańskie ciało. W rzeczy samej, myślę, że mogę się posunąć do stwierdzenia, iż jestem pewien sukcesu. Opieram to stwierdzenie nie na pańskim partykularnym przypadku, o którym wiem bardzo niewiele, lecz na odnośnej statystyce.

Czy statystyka przemawia za nami? — zapytał Marvin.

Z największą pewnością, tak. Proszę rozważyć: jestem wyszkolonym detektywem, zapoznanym z wszelkimi nowymi metodami i mającym najwyższą efektywność kategorii AA — A. Lecz mimo to przez pierwsze pięć lat służby nie rozwiązałem ani jednej sprawy.

Ani jednej?

Ani jednej — odpowiedział Urdorf z całkowitą pewnością siebie. — Interesujące, nieprawdaż?

O tak, myślę, że tak — rzekł Marvin. — Ale to znaczy…?

To znaczy, że ten najdziwniejszy ciąg pecha, o którym słyszałem, musi się wedle prawideł statystyki wreszcie skończyć.

Marvin był zażenowany, co w ciele Marsjanina stało się uczuciem niezwykłym.

Ale, przyjmijmy, że pański pech się nie skończy? — zapytał.

Nie powinien pan być przesądny — odparł detektyw. — Rachunek prawdopodobieństwa świadczy za mną. Powinna pana przekonać nawet najbardziej pobieżna analiza sytuacji. Nie byłem w stanie rozwiązać 158 spraw z rzędu. Pan jest moją 159 sprawą. Co pan by obstawiał, gdyby pan był hazardzistą?

Stawiałbym na przegraną.

Ja też — zgodził się detektyw z przepraszającym uśmieszkiem. — Ale obaj popełnilibyśmy błąd. Zakładalibyśmy się na podstawie naszych emocji, a nie intelektualnej kalkulacji — Urdorf rozmarzony spojrzał w sufit. — Sto pięćdziesiąt osiem porażek! Cóż za fantastyczny rekord, niewiarygodny rekord, szczególnie jeśli przyjmie pan, że jestem nieprzekupny, mam dobrą wolę i umiejętności. Sto pięćdziesiąt osiem! Taki ciąg po prostu musi się skończyć! Mogę po prostu siedzieć tu, w pokoju, i nic nie robić, a przestępca sam znajdzie do mnie drogę. Do tego stopnia rachunek prawdopodobieństwa jest po mojej stronie.

Tak, proszę pana — uprzejmie zgodził się Marvin. — Ale mam nadzieję, że nie będzie pan wypróbowywał tak szczególnej metody.

Nie, nie, oczywiście, że nie — powiedział Urdorf. — Byłoby to ciekawe, ale niektórzy mogliby tego nie zrozumieć. Nie, będę prowadził pańską sprawę aktywnie, szczególnie dlatego, że jest to przestępstwo na tle seksualnym, a takimi sprawami bardzo się interesuję.

Przepraszam? — zapytał Marvin.

Naprawdę nie ma potrzeby przepraszać — zapewnił go detektyw. — Nie należy się czuć skrępowanym albo winnym tylko dlatego, że padło się ofiarą przestępstwa na tle seksualnym. Nawet jeśli głęboko zakorzeniona tradycja ludowa piętnuje ofiary takich przestępstw, przyjmując ich świadome bądź nieświadome współuczestnictwo.

Ja nie przepraszałem — powiedział Marvin. — Ja tylko…

Doskonale rozumiem — odrzekł detektyw. — Ale nie wolno panu się wstydzić i zatajać przede mną obrzydliwych i dziwacznych szczegółów. Musi pan mnie traktować jak bezosobowego urzędnika, a nie jak myślącą istotę z własnymi uczuciami seksualnymi, obawami, potrzebami, żądzami i wykrętami.

Usiłuję właśnie panu powiedzieć — przerwał mu Marvin — że tu nie było przestępstwa na tle seksualnym.

Wszyscy tak mówią — detektyw zamyślił się. — To dziwne, jak umysł istoty rozumnej nie chce zaakceptować rzeczy nie do zaakceptowania.

Słuchaj pan — powiedział Marvin. — Jeśli poświęci pan trochę czasu, żeby zapoznać się ze sprawą, zobaczy pan, że jest to zwyczajny szwindel. Motywem są pieniądze i instynkt samozachowawczy.

Jestem tego świadom. To kwestia procesu sublimacji.

Jaki motyw mógł kierować przestępcą? — zapytał Marvin.

Motyw jest oczywisty — powiedział Urdorf. — To klasyczny syndrom. Widzi pan, ten facet działał pod wpływem specyficznego przymusu, dla którego mamy specjalny termin techniczny. Do popełnienia tego uczynku doprowadziła go zaawansowana obsesja projekcyjnego narcyzmu.

Nie rozumiem — stwierdził Marvin.

Tego rodzaju rzeczy laik nie jest w stanie pojąć.

Co to znaczy?

Cóż, nie będę się wgłębiał w całą etiologię, ale w swej istocie dynamika syndromu oparta jest na zaburzonej miłości własnej. Jak by to powiedzieć? Cierpiący zakochuje się w kimś, ale niejako ktoś inny. Raczej zakochuje się w KIMŚ jako ON. Dokonuje projekcji siebie na osobę Tamtego. Identyfikuje się z Tamtym na wszystkie sposoby. Wypiera się siebie. A jeśli uda mu się posiąść TAMTEGO za pomocą Podmiany lub podobnych środków, TAMTEN staje się nim i może już całkowicie normalnie odczuwać miłość własną.

Czy chce pan powiedzieć — zapytał Marvin — że ten złodziej zakochał się we mnie?

Ależ skąd! Albo raczej on nie pokochał pana jako pana, jako osobną personę. On kocha siebie jako pana,

i w ten sposób neuroza zmusza go do stania się panem po to, by mógł pokochać siebie.

A kiedy już jest mną — dopytywał się Marvin. — Czy jest zdolny do miłości własnej?

Tak jest! Ten specyficzny fenomen jest znany jako inkrementacja ego. Posiadanie DRUGIEGO równoznaczne jest z posiadaniem pierwotnego JA. Posiadanie staje się zatem samoposiadaniem, obsesyjna projekcja przekształca się w introjekcję normatywną. Po osiągnięciu neurotycznego celu następuje wyraźne złagodzenie objawów, a cierpiący osiąga stan pseudonormalności, w którym jego problem może być wykryty tylko dedukcyjnie. To, oczywiście, wielka tragedia.

Dla ofiary?

Tak, oczywiście — przytaknął wyrozumiale Urdorf. — Ale ja myślałem o pacjencie. Widzi pan, w jego przypadku dwa całkowicie normalne popędy zostają połączone, skrzyżowane i w ten sposób spaczone. Miłość własna jest normalna i potrzebna, tak jak i pragnienie posiadania i przekształcania. Ale, wzięte razem, stają się destrukcyjne dla prawdziwego ja, które wówczas zostaje zastąpione przez to, co nazywamy „ego zwierciadlanym”. Neuroza zamyka drzwi do rzeczywistości obiektywnej. Jak na ironię, pozorna integracja ego wyklucza nadzieję na prawdziwą poprawę zdrowia psychicznego.

W porządku — powiedział Marvin z rezygnacją. — Czy to pomoże nam odszukać faceta, który skradł moje ciało?

To pomoże nam go zrozumieć. Wiedza to potęga. Wiemy, na samym wstępie, że człowiek, którego szukamy, jest w stanie postępować normalnie. To poszerza nasze pole działania i pozwala nam działać tak, jakby on był normalny. A dzięki temu możemy spożytkować całe bogactwo nowoczesnych technik śledczych. Zaczynając z tego miejsca, a prawdę powiedziawszy, z każdego miejsca, osiągamy wielką korzyść. Mogę pana o tym zapewnić.

Kiedy może pan zacząć? — zapytał Marvin.

Właśnie zacząłem — odrzekł detektyw. — Muszę posłać po dane sądowe i, rzecz jasna, po inne dokumenty związane z tą sprawą. Muszę się też skontaktować z wszystkimi ważnymi władzami planetarnymi, by uzyskać dodatkowe informacje. Nie będę szczędził wysiłków. Jestem gotów lecieć do krańców wszechświata, jeśli to potrzebne lub wskazane. Rozwiążę tę sprawę!

Bardzo mi miło, że tak pan to widzi — stwierdził Marvin.

Sto pięćdziesiąt osiem spraw bez przerwy… — Urdorf myślał na głos. — Słyszał pan kiedy o takim pechu? Ale teraz to się skończy. Chcę powiedzieć, że to nie może trwać w nieskończoność. Nie sądzi pan?

Z pewnością.

Chciałbym, żeby moi zwierzchnicy też tak na to spojrzeli — powiedział ponuro detektyw. — Chciałbym, żeby przestali nazywać mnie tyłek — zmyłek. Takie słowa plus parsknięcia i podniesione brwi to podważa moją pewność siebie. Na szczęście mam niezłomną wolę i niezwykłe wprost zaufanie do swoich możliwości. A przynajmniej miałem, do dziewięćdziesiątej którejś porażki. — Detektyw milczał ponuro przez kilka chwil, po czym znów odezwał się do Marvina: — Spodziewam się od pana całkowitej i pełnej współpracy.

Będzie pan ją miał — powiedział Marvin. — Jedyny kłopot w tym, że mam być pozbawiony tego ciała za niecałe sześć godzin.

To cholernie utrudnia działanie — powiedział Urdorf z roztargnieniem. Najwyraźniej myślał już o sprawie. Z trudnością ponownie skierował uwagę na Marvina. — Pozbawiony, co? Przypuszczam, że zabezpieczył się pan na tę okoliczność. Nie? Więc myślę, że pan to szybko zrobi.

Nie wiem, jak mam się zabezpieczyć — stwierdził ze smutkiem Marvin.

Nie może się pan spodziewać po mnie, że uporządkuję całe pańskie życiE–Sapnął zirytowany detektyw. — Zostałem wyszkolony do wykonywania jednego zawodu, a to, że ciągle mi się w nim nie wiedzie, nie zmienia faktu, że w tym kierunku zostałem wyszkolony. Więc sam musisz uporać się z szukaniem dla siebie ciała zastępczego. Jak wiesz, stawki są bardzo wysokie.

Wiem — jęknął Marvin. — Znalezienie ciała to dla mnie sprawa życia lub śmierci.

Zgadza się — przytaknął detektyw. — Myślałem właśnie o sprawie i o szkodliwym wpływie, jaki wywarłaby na nią twoja śmierć.

Cholernie miło mi to słyszeć.

Nie patrzę na to z punktu widzenia własnego zaangażowania w sprawę. Rzecz jasna, jestem w nią zaangażowany, ale ważniejsza od tego jest koncepcja sprawiedliwości i wiara w istnienie dobra. Od niej zależą wszystkie teorie zła, a także statystyczna teoria prawdopodobieństwa. Wszystkie te życiowo ważne sprawy mogą wziąć w łeb, gdybym po raz sto pięćdziesiąty dziewiąty nie rozwiązał zagadki kryminalnej. Przyznasz, jak sądzę, że są sprawy ważniejsze niż nasze żałosne życie?

Nie, nie przyznam — powiedział Marvin.

Cóż, nie ma sensu się sprzeczać — odparł detektyw sztucznie wesołym głosem. — Znajdź sobie gdzieś inne ciało, a ponad wszystko, żyj dalej! Przyrzeknij mi, że zrobisz, co w twojej mocy, żeby utrzymać się przy życiu.

Przyrzekam — powiedział Marvin.

A ja rozpocznę twoją sprawę i skontaktuję się z tobą, jak tylko będę miał ci coś do powiedzenia.

Ale jak mnie znajdziesz? Nie wiem, w jakim ciele będę ani nawet, na jakiej planecie.

Zapominasz, że jestem detektywem — powiedział Urdorf lekko się uśmiechając. — Mogę mieć problemy z odnajdywaniem kryminalistów, ale nigdy nie miałem kłopotu ze znalezieniem ofiary. Mam na ten temat teorię, którą chętnie ci przedstawię, jak tylko obaj będziemy mieli na to czas. Ale teraz, pamiętaj: gdziekolwiek będziesz, w cokolwiek się zmienisz, z pewnością cię znajdę. Więc głowa do góry, nie trać ikry, a przede wszystkim: żyj!

Marvin obiecał, że będzie żył, tym bardziej że sam miał takie plany. Potem wyszedł na ulicę. Cenny czas upływał, a on ciągle nie miał ciała.



7


Pierwsza kolumna w „Marsjańskim Słońcu — Nowinach” (wydanie na trzy planety):


Czynniki policyjne na Marsie i na Ziemi powiadomiły dzisiaj o skandalu z Podmianą. Poszukiwanym jest Ze Kraggash, nieznanego gatunku, który ponoć sprzedał, podmienił lub pozbył się w inny sposób swego ciała na rzecz dwunastu różnych istot równocześnie. Na Kraggasha wydano nakaz aresztowania. Jak się dowiadujemy z poufnych źródeł, policja obszaru trójplanetarnego wkrótce wyda oświadczenie w tej kwestii. Sprawa przypomina osławiony skandal Dwugłowego Edzia z wczesnych lat dziewięćdziesiątych, kiedy to…”


Marvin rzucił gazetę do rynsztoka. Patrzył, jak toczy się z nurtem płynącego piasku. Smutna efemeryczność pisma zdawała się symbolem jego własnej, jakże ulotnej egzystencji. Zwiesiwszy głowę popatrzył sobie na ręce.

Ejże, chłopcze, jakieś kłopoty?

Flynn podniósł głowę i popatrzył w uprzejmie niebiesko — zieloną twarz Erlanina.

Mam kłopoty — przyznał.

Posłuchajmy więc jakie — odrzekł Erlanin, składając się w harmonijkę na krawężniku obok Flynna. Jak wszyscy z jego gatunku i ten Erlanin łączył w sobie zdolność do okazywania współczucia z szorstkimi manierami. Erlanie znani byli jako twardy, niegłupi lud, lubujący się w wesołych kpinach i swojskich powiedzonkach. Wielkim podróżnikom i kupcom — Erlanom z Erlana II, religia nakazywała prowadzenie wypraw we własnym ciele.

Marvin opowiedział swoją historię aż do nieszczęsnego, okrutnego i zgłodniałego TERAZ, bezwzględnie wgryzającego się w przyszłość, pożerającego jej niewielki zapas minut i sekund, prącego naprzód, do chwili, gdy zamknie się sześciogodzinny okres i bezcielesny Marvin, rzucony zostanie w tę nieznaną galaktykę, którą ludzie nazywają śmiercią.

Panie dziejski! — parsknął Erlanin. — I co, litujemy się nad sobą?

Ma pan cholerną rację. Lituję się nad sobą — powiedział Flynn z gniewnym błyskiem w oku. — Litowałbym się nad każdym, kto miałby umrzeć za sześć godzin. To dlaczego mam nie współczuć sobie?

Ależ ulżyj sobie, koguciku. Ktoś mógłby to nazwać złą formą i całym tym tegesem, ale nie ja. Ja trzymam się nauki mistrza Guajuoie. A ten mówi: „Czy to śmierć węszy wokół ciebie? Rąbnij ją w pysk!”

Marvin poważał wszystkie religie, a już z pewnością nie miał uprzedzeń wobec szeroko rozpowszechnionego rytu antydeskantyńskiego. Mimo to nie widział, w jaki sposób słowa Guajuoie mogłyby mu pomóc. I powiedział to nowemu znajomemu.

Trzymaj się! — odparł Erlanin. — Masz łeb na karku i sześć godzin w zapasie, no nie?

Pięć godzin.

Więc stań na tylnych nogach i wyszczerz trochę zęby, mały! I nie marudź tu, jak jaki cholerny, zapluskwiony zgred. Słyszysz, co do ciebie mówię?

Doprawdy, nie wiem, co zrobić — odpowiedział Marvin. — No bo i co mam zrobić? Nie mam ciała, a wynajem jest drogi.

Czysta prawda. Ale czy pomyślałeś o Otwartym Rynku? Co?

Ale mówi się, że jest niebezpieczny… — powiedział Marvin i aż zaczerwienił się na myśl o absurdzie zawartym we własnych słowach.

Erlanin uśmiechnął się ironicznie.

Zaczynasz chwytać, o co chodzi. Ale słuchaj, nie jest tak źle, jak myślisz, póki jesteś żywy i na chodzie. Otwarty Rynek jest całkiem znośny. Mówi się o nim kupę bzdur. Rozgłaszają je głównie wielkie agencje Podmiany, bo chcą podnieść swoje cholerne, kapitalistyczne zyski powyżej poziomu inflacji. Ale ja znam jednego gościa, który robi w krótkich terminach i mówił mi, że wszystko jest proste jak drut. Więc głowa do góry i klatka prosto na zawiasach! Znajdź sobie dobrego pośrednika. Powodzenia, chłopcze.

Chwileczkę! — krzyknął Flynn, gdy Erlanin zaczął się rozkładać, aż stanął na nogi. — Jak się nazywa twój przyjaciel?

James Virtue McHonnery. To twardziel kuty na cztery nogi, zakamieniały uparciuch. Ale interesy robi jak trzeba i klienci są zadowoleni. Powiedz mu po prostu, że przysłał cię Pinguł Kałamarnica. Szczęścia życzę.

Flynn podziękował wylewnie Kałamarnicy zawstydzając tym tego szorstkiego, ale dobrodusznego dżentelmena. Potem wstał i poszedł. Najpierw powoli, potem z coraz większą prędkością kierował się w stronę Quain, gdzie stały budy i stragany Otwartego Rynku. Jego nadzieja, do niedawna jeszcze w strzępach, zaczynała znów wzbierać, powoli, lecz nieustannie. A w pobliskim rynsztoku poszarpane gazety płynęły ze strumieniem piasku w stronę wiecznej i zagadkowej pustyni.


Hej ha, hej ha! Nowe ciała za stare! Chodźcie, ludzie — nowe ciała za stare!

Marvin zadrżał słysząc ten starodawny okrzyk ulicznego handlarza, tak niewinny, a zarazem przypominający straszne historyjki opowiadane przed zaśnięciem. Z wahaniem zbliżył się do pogmatwanego labiryntu uliczek i alejek, podwórek i przejść, które tworzyły dzielnicę Otwartego Rynku. Kiedy tak szedł, jego receptory słuchu zaatakowało naraz kilkanaście wykrzyczanych propozycji.

Do żniw na Droghedzie żniwiarze potrzebni! Dostarczamy w pełni funkcjonalne ciało, telepatia do kompletu! Za wszystko pięćdziesiąt kredytów miesięcznie. Dodatkowo pełna lista przyjemności klasy C–3! Oferujemy teraz specjalne kontrakty dwuletnie. Jedź na żniwa na piękną Droghedę!

Zaciągajcie się do armii Naigwinu! W bieżącej ofercie dwadzieścia ciał NCO, dodatkowo kilka ze stopniami młodszych oficerów. Wszystkie ciała zaopatrzone w pełne umiejętności wojskowe!

Jaki żołd? — zapytał ktoś sprzedawcę.

Twoje utrzymanie plus kredyt miesięcznie.

Mężczyzna zaśmiał się ironicznie i odszedł.

Oraz — zawołał sprzedawca — nieograniczone prawo do łupieży.

To brzmi lepiej — powiedział wstrzemięźliwie mężczyzna. — Ale Naigwinsowie od dziesięciu dni przegrywają wojnę. Mają wysokie straty i niewiele ciał z odzysku.

Zapomnij, co dotąd mówiłem o żołdzie — powiedział sprzedawca. — Jesteś doświadczonym najemnikiem?

Jasne. Nazywam się Sean Von Ardin i uczestniczyłem w każdej z okolicznych dużych wojen. Do tego niezła przygarść mniejszych.

Ostatni stopień?

Jawalder w armii księcia z Ganimeda, ale przedtem miałem szarżę pełnego ktusisa.

No, no — sprzedawca wyraźnie był pod wrażeniem. — Pełny ktusis, co? Masz papiery, żeby to udowodnić? OK, powiem ci, co mogę dla ciebie zrobić. Zaoferuję ci stopień dowódcy manaty drugiej klasy u Naigwinsów.

Von Ardin zmarszczył czoło i zaczął liczyć na palcach.

Popatrzmy; dowódca manaty drugiej klasy to odpowiednik cyklopskiego półwaleta, a to jest nieco powyżej anaksoreańskiego króla chorągiewnego i prawie o pół stopnia wyżej niż doriański dziadek. A to znaczy… Ejże, straciłbym cały stopień, gdybym się do was zaciągnął!

Ale nie wysłuchałeś mnie do końca — zatrajkotał sprzedawca. — Będziesz miał ten stopień przez najbliższe trzy tygodnie, by dowieść czystości intencji, na którym to warunku umowy bardzo zależy naigwinskim przywódcom politycznym. Potem przeskoczysz całe trzy stopnie do szarży melanoańskiego superiosa, a to da ci wspaniałe widoki na tymczasowego lancjumbaja. A może, tego nie mogę obiecać, ale sądzę, że wolno mi przemycić to nieoficjalnie, może uda mi się spowodować, żeby cię mianowali sakmajstrem przy łupach z Eridsvurga.

Hem… — powiedział z powagą Von Ardin. Teraz on był pod wrażeniem tego, co usłyszał. — To całkiem przyzwoity układ, o ile uda ci się go zmontować.

Wejdź do sklepu — rzekł sprzedawca. — Zatelefonujemy…

Marvin szedł dalej i słuchał, jak mężczyźni kilkunastu gatunków wykłócają się ze sprzedawcami reprezentującymi jeszcze większą liczbę ras. Setki propozycji wyły mu

w uszach. Był nieco oszołomiony, ale i podniesiony na duchu witalnością tego miejsca. A oferty, które do niego docierały, choć czasem przerażające, mogły także zaintrygować:

Mszyc potrzebny dla Roju Senthis. Dobra płaca, mnóstwo dobrych przyjaciół!

Przepisywacz do „Brudnej Księgi Kavengii”, potrzebny! Musi umieć wyeksponować obszary seksualne gatunku midridariańskiego!

Architekt ogrodowy na Arktura potrzebny! Wypoczynek wśród przedstawicieli jedynej w Galaktyce rasy myślących roślin!

Doświadczony kajdaniarz na Vegę IV! Okazja dla przyuczonych do zawodu pętaczy! Pełne prerogatywy!

Tyle możliwości kryła Galaktyka! Marvinowi zdało się, że w jego pechu kryje się być może błogosławieństwo. Chciał podróżować, ale w swej skromności ograniczył się do roli turysty. O ile lepsze, o ile bardziej opłacalne byłoby podróżować w konkretnym celu: służyć w wojskach Naigwinu, doświadczyć życia mszyca, dowiedzieć się, co to znaczy być kajdaniarzem, a nawet przepisywać „Brudną Księgę Kavengii”.

Wprost przed sobą spostrzegł szyld z napisem: „James Virtue McHonnery, licencjonowany kupiec krótkoterminowy. Satysfakcja gwarantowana”.

Za sięgającym do pasa kontuarem tkwił, paląc cygaro, niski twardziel. Usta wykrzywiał mu kwaśny uśmiech. Miał przenikliwe, kobaltowoniebieskie oczy. Milczący i pełen pogardy stał z założonymi na piersi rękami. Flynn podszedł bliżej.



8


Stanęli twarzą w twarz. Flynn z otwartymi ustami, McHonnery z zaciśniętymi. Kilka sekund upłynęło w milczeniu. Potem McHonnery odezwał się:

Słuchaj, chłopcze, to nie jakiś cholerny peep show, a ja nie jestem dziwadłem. Jeśli masz coś do powiedzenia, wyduś to z siebie. Albo odejdź, zanim skręcę ci kark.

Marvin wywnioskował, że nie ma do czynienia z przymilnym, gadatliwym sprzedawcą ciał. W tym szorstkim głosie nie było ani krzty służalczości i ani śladu przymilania się w wykrzywionych ustach. Oto był człowiek, który nie rzucał słów na wiatr i nie bał się konsekwencji.

Jestem… jestem klientem — wybełkotał Flynn.

Co za okazja — zakpił McHonnery. — A ja mam pewnie skakać z radości albo coś takiego?

Jego sardoniczna odpowiedź i otwarta, szczera postawa sprawiły, że Flynn poczuł zaufanie. Wiedział, oczywiście, że pozory mogą być zwodnicze, ale nikt go nie uczył osądzać ludzi inaczej niż po pozorach. Był skłonny zaufać temu dumnemu i zgorzkniałemu mężczyźnie.

Mam zostać pozbawiony ciała. To kwestia godzin — wyjaśnił. — Bo moje ciało zostało skradzione. Na gwałt poszukuję substytutu. Mam bardzo mało pieniędzy, ale… ale jestem chętny i gotowy do podjęcia pracy.

McHonnery nadal gapił się na niego z sardonicznym uśmiechem.

Gotowy do podjęcia pracy, co? — przedrzeźniał Marvina. — Jak ślicznie! A do jakiej to pracy jesteś przygotowany, hę?

Do jakiejkolwiek.

Nie mów! Potrafisz operować tokarką Montcalma do metalu z superczułą deską rozdzielczą i ręcznym wybierakiem? Nie? To może umiałbyś obsługiwać separator cząstek szybkich dla spółki „Nowości Ziem Rzadkich”? Nie twoja branża, co…? Mam chirurga na Vedze, któremu potrzeba kogoś do obsługi symulatora impulsów nerwowych, stary model z podwójnymi pedałami. Też nie to miałeś na myśli? Jest jeszcze zespół jazzowy na Potiomkinie II, potrzebują brzuchomówcy grającego na rogu, i restauracja w pobliżu Bootesa, której przydałby się kucharz do szybkich dań ze znajomością specjałów cthnieńskich. Nadal nic nie dzwoni? A może zbierałbyś kwiaty na Moriglii? Oczywiście musiałbyś przepowiadać antezę z dokładnością do pięciu sekund. Albo praca przy punktowym spawaniu ciała, jeśli masz do tego żyłkę. Albo szefostwo przy projekcie cywilizowania fylopodów, albo szkicowanie ciągłych systemów pnączy, albo… ale nie widzę, żeby cokolwiek z tego przypadło ci do gustu, co?

Flynn potrząsnął głową i wymamrotał:

Proszę pana, nie mam pojęcia o żadnym z tych zajęć.

Nie dziwi mnie to aż tak bardzo, jak ci się pewnie wydaje. Ale czy jest coś, co w ogóle mógłbyś robić?

W college’u studiowałem…

Nie opowiadaj mi tu swojego cholernego życiorysu! Chodzi mi o twoje zajęcie, umiejętności, zawód, talent, zdolności, jakkolwiek byś to nazwał. Co ty właściwie potrafisz?

Eee… — powiedział Marvin z powagą — skoro pan tak to ujmuje, niewiele potrafię.

Wiem — powiedział McHonnery z ciężkim westchnieniem. — Jesteś niewykwalifikowany. Masz to wypisane na twarzy. Chłopcze, może cię to zainteresuje, że niewykwalifikowanych umysłów jest jak mrówek, nawet więcej. Rynek jest nimi przesycony, we wszechświecie jest od nich aż tłoczno. Powinieneś wiedzieć, że cokolwiek byś zrobił, maszyna zrobi to lepiej, szybciej i, do diabła, z większą radością!

Przykro mi to słyszeć — powiedział Marvin ze smutkiem, ale i z godnością. Odwrócił się z zamiarem odejścia.

Chwileczkę — powstrzymał go McHonnery. — Myślałem, że chcesz podjąć pracę.

Ale pan powiedział…

Powiedziałem, że jesteś niewykwalifikowany, co się zgadza. Powiedziałem też, że maszyna wykona za ciebie pracę szybciej, lepiej i radośniej. Ale nie taniej!

Och — jęknął z entuzjazmem Marvin.

Tak, w dziedzinie taniochy nadal masz małą przewagę nad wichajstrami. A to już osiągnięcie w dzisiejszych czasach. Zawsze uważałem za jeden z tytułów do chwały dla rodzaju ludzkiego, że mimo własnych największych wysiłków nie sprawił, iż jest zupełnie zbyteczny. Widzisz, chłopcze, instynkt nakazuje nam się mnożyć, podczas gdy intelekt doradza nam zachowawczość. Jesteśmy jak ojciec, który ma wielu synów i kombinuje, jak wydziedziczyć wszystkich poza najstarszym. Mówimy, że instynkt jest ślepy, ale intelekt nie jest lepszy. Intelekt ma swoje pasje, miłości, nienawiści i biada logikom, których nad wyraz racjonalne systemy nie opierają się na solidnej bazie pierwotnych uczuć. Człowieka bez takich uczuć nazywamy irracjonalnym!

Nie wiedziałem o tym — stwierdził Marvin.

Do diabła, to całkiem jasne — odparł McHonnery. — Celem intelektu jest odebrać pracę całemu cholernemu gatunkowi ludzkiemu. Na szczęście tego nie da się zrobić.

Człowiek na co dzień prześcignie maszynę. W wydziale z pracą dla łopaciarzy zawsze jest szansa dla niechcianych.

Myślę, że jest w tym jakaś pociecha — mruknął Flynn z nutką zwątpienia. — Oczywiście, to jest bardzo interesujące. Ale kiedy Pinguł Kałamarnica powiedział mi, żebym do pana przyszedł, myślałem…

Hej, jak to? — zdziwił się McHonnery. — Jesteś przyjacielem Kałamarnicy?

Można tak powiedzieć — odrzekł Flynn, unikając w ten sposób jawnego kłamstwa.

Trzeba to było powiedzieć od razu — rzekł McHonnery. — Nic by to nie zmieniło, bo fakty są takie, jakimi je przedstawiłem. Ale powiedziałbym ci, że nie ma co wstydzić się braku kwalifikacji. Do diabła, wszyscy od tego zaczynamy, nieprawdaż? Jak ci się powiedzie w krótkoterminowym kontrakcie, migiem zbierzesz doświadczenie.

Mam nadzieję, proszę pana — Marvin zaczął się niepokoić, gdy McHonnery stał się uprzejmy. — Czy ma pan w zanadrzu jakąś pracę dla mnie?

W rzeczy samej, mam. Jest to termin tygodniowy. Możesz go odbębnić nawet stojąc na głowie. Nie, żebyś musiał to robić, bo zajęcie jest przyjemne i łatwe. Łączy w sobie umiarkowane ćwiczenia fizyczne na świeżym powietrzu ze skromną stymulacją intelektualną. Wszystko to w otoczce dobrych warunków pracy, pod światłym kierownictwem i we wspaniałym zespole.

Brzmi cudownie — powiedział Flynn. — A co w tym jest nie tak?

W tej pracy się nie wzbogacisz — wyjaśnił McHonnery. — Faktycznie, zarobki są podłe. Ale, do diabła, nie można mieć wszystkiego. Ten tydzień da ci czas na przemyślenie sprawy, rozmowy z innymi robotnikami i podjęcie decyzji co do dalszych swoich losów.

Na czym polega praca?

Oficjalna nazwa zawodu brzmi: indagator ooteki drugiej klasy.

To robi wrażenie.

Miło, że ci się podoba. Znaczy to, że będziesz polował na jaja.

Jaja?

Jaja. Albo żeby wycłowić się dokładniej: znajdujesz i gromadzisz jaja ganzera skalnego. Poradzisz sobie z tym?

Hm, chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o technice zbierania i o warunkach pracy i…

Tu przerwał, bo McHonnery smutno i powoli pokiwał głową.

Przekonasz się na miejscu. Nie prowadzę tu żadnej cholernej podróżologii, a ty nie wybierasz się na wycieczkę z przewodnikiem. Chcesz tę pracę, czy nie?

Czy masz coś jeszcze do zaproponowania?

Nie.

Więc biorę tę robotę.

Podjąłeś inteligentną decyzję — McHonnery wyjął z kieszeni wymięty papier. — Tu masz standardowy kontrakt gwarantowany przez rząd. Jest napisany po kromeldańsku. To jest urzędowy język planety Melda II, gdzie mieści się licencjonowana spółka, która cię zatrudnia. Czytasz po kromeldeńsku?

Obawiam się, że nie.

Więc przeczytam ci odnośne klauzule, tak jak tego wymaga prawo. Popatrzmy: standardowy bełkot o tym, że spółka nie odpowiada za skutki pożaru, trzęsienia ziemi, wojny atomowej, przemiany słońca w supernovą, poczynań Boga lub bogów i tak dalej. Spółka zgadza się zatrudnić cię za sumę jednego kredyta miesięcznie plus koszta transporu na Meldę. Zaopatrzy cię w meldańskie ciało, dostaniesz ubranie, jedzenie i schronienie. Spółka będzie też dbała o twoje zdrowie i pomyślność, chyba że nie będzie to możliwe. W tym przypadku odstąpi od tego warunku, a ty nie będziesz rościł pretensji. W zamian za te i inne usługi wykonasz naznaczone zadania wedle instrukcji. W tym przypadku zadania polegają wyłącznie na znajdowaniu i gromadzeniu jaj ganzera. I niech Bóg ulituje się nad twoją duszą.

Słucham? — zapytał wystraszony Flynn.

To ostatnie to tylko zwyczajowa formuła. Popatrzmy… Tak, chyba będzie wszystko. Gwarantujesz, rzecz jasna, że nie dokonasz aktów sabotażu, szpiegostwa, nieposłuszeństwa, okażesz szacunek itd. A ponadto powstrzymasz się i będziesz unikał praktykowania zboczeń seksualnych określonych w „Standardowym spisie perwersji meldańskich” Hoffmeyera. Zobowiązujesz się także do nie wszczynania wojen, albo do brania w nich udziału, gdyby jaka przydarzyła się na Meldzie, a także gwarantujesz, że będziesz się mył raz na dwa dni, nie będziesz zaciągał długów, wpadał w alkoholizm lub w szaleństwo. Nie będziesz też robił innych rzeczy, które rozsądna osoba miałaby ci za złe. Tyle tego będzie. Masz jakieś pytania? Czekam z utęsknieniem, by na nie odpowiedzieć.

Cóż — powiedział Flynn. — Co do tych moich zobowiązań…

To nieważne — odparł McHonnery. — Chcesz tę pracę, czy nie? Wystarczy zwyczajne tak albo nie.

Marvin miał wątpliwości, ale, niestety, nie miał wyboru. Ten brak wykluczał wszelkie wahania. Wspomniał przelotnie detektywa, ale odsunął tę myśl. No bo — jak powiedział McHonnery — przez tydzień na pewno wytrzyma. Zgodził się więc. Czuły na myśl uniwersalny podpisywacz zarejestrował akceptację u dołu kartki. McHonnery natychmiast zaprowadził Flynna do centrum transportacyjnego, z którego umysły były wysyłane w poprzek Galaktyki z wielokrotną szybkością myśli.

Następną rzeczą, jaką Marvin zobaczył, była Melda i on sam w ciele Meldanina.



9


Deszczowy las Ganzer na Meldzie był głęboki i szeroki. Leciutki wietrzyk muskał ogromne drzewa, prześlizgiwał się wśród splątanych pnączy i wyprawiał łamańce nad trawą o haczykowatych bokach. Krople wody, jak biegacz wyczerpany krążeniem po labiryncie, z bolesną powolnością ześlizgiwały się w dół przez zbite listowie, by wsiąknąć w gąbczastą glebę. Cienie migotały, mieszały się, pojawiały i nikły, pobudzane do fałszywego życia przez dwa zmęczone słońca na zielonym niebie. Nad głową samotny tubyngol gwizdał, by przywołać towarzyszkę, a w odpowiedzi rozległ się szybki, złowieszczy kaszel drapieżnego króloskoka. Marvin Flynn, w niewygodnym ciele Meldanina, przedzierał się przez tę żałobną puszczę, tak boleśnie przypominającą ziemski las, a zarazem tak obcą. Ze spuszczonymi oczami szukał jaj ganzera, nie wiedząc nawet, jak wyglądają.

Wszystko odbyło się w pośpiechu. Od chwili przybycia na Meldę prawie nie miał czasu, by zająć się sobą. Ledwie się ucieleśnił, a już ktoś wywarczał mu w ucho rozkazy. Flynn zdążył zaledwie rzucić okiem na swoje czworonożne, czteroramienne ciało, trzepnąć raz, na próbę, ogonem, złożyć uszy wzdłuż pleców, i już został zagnany do zespołu roboczego. Podano mu numer baraku, powiedziano, gdzie i kiedy wydawane są posiłki. Wręczono też o dwa numery za duży kombinezon i buty, które jako tako pasowały poza jednym, na lewą przednią nogę. Podpisał odbiór i wręczono mu narzędzia — wielką plastykową torbę, czarne okulary, kompas, siatkę, szczypce, ciężki metalowy trójnóg i blaster.

Razem z innymi robotnikami ustawił się w kolumnie. Wysłuchał pośpiesznej indoktrynacji wygłoszonej przez kierownika, znudzonego i wyniosłego Atrejanina.

Flynn dowiedział się, że jego nowy dom zajmuje nie liczący się kawałek przestrzeni w okolicach Aldebarana. Melda, nazwana tak ze względu na dominujący tu gatunek Meldan, była typowym światem drugiej kategorii. Jej klimat klasyfikowano jako „nieznośny” w skali tolerancji klimatycznej Hurlihana — Chanza. Potencjał jej zasobów naturalnych uznano za „mniej niż marginalny”, a czynnik oddźwięku estetycznego (nie ważony) notowano jako „niesympatyczny”.

Nie jest to miejsce, które wybiera się na wakacje ani, doprawdy, w jakimkolwiek innym celu — mówił kierownik — poza, być może, uprawianiem skrajnego samoumartwienia.

Jego słuchacze poruszyli się niespokojnie.

Niemniej jednak — ciągnął kierownik — to niemiłe i nie lubiane miejsce, to solarne nieszczęście, ta kosmiczna miernota jest domem dla swoich mieszkańców, którzy uważają je za najwspanialszy zakątek wszechświata. Meldanie, pełni zawziętej dumy z tego, co im natura dała, postarali się, by z konieczności uczynić cnotę. Ze śmiałą determinacją ludzi skazanych na wiecznego pecha, zagospodarowywali obrzeża lasu deszczowego i zbierali chudą, mało wydajną rudę z rozległej, rozżarzonej pustyni. Ich uporczywa wytrwałość mogłaby być inspirująca, gdyby nie była tak nudna. A ich wysiłki byłyby może i uznane za chwalebne, gdyby wciąż nie kończyły się porażkami. Albowiem, mimo wszystkich swych wysiłków, Meldanie nie byli w stanie osiągnąć nic więcej niż stan powolnej śmierci głodowej na dziś, a na przyszłość perspektywę degeneracji i wymarcia gatunku.

A więc taka jest Melda — powiedział kierownik. — A raczej, taka byłaby, gdyby nie dodatkowy czynnik. On jest tym, co oddziela klęskę od sukcesu. Myślę, oczywiście, o występujących tu jajach ganzera. Jaja ganzera! — powtórzył kierownik. — Nie ma ich na żadnej innej planecie, żadna inna planeta nie potrzebuje ich tak bardzo. Jaja ganzera! Nie ma w znanym wszechświecie obiektu, który tak jasno streszczałby znaczenie słowa pożądanie. Jaja ganzera! Pomówmy o nich, jeśli wola.

Jaja ganzera były jedynym towarem eksportowym planety Melda i, szczęśliwie dla Meldan, było na nie wielkie zapotrzebowanie. Na Orichiadach używano ich jako obiektów pasji miłosnej. Na Opiuchusie II mielono je i zjadano w charakterze królewskiego afrodyzjaka. Na Morichia — dach, po konsekrowaniu, czcili je nierozumni Ktengi. Można było przytoczyć wiele innych zastosowań.

W ten oto sposób jaja ganzera stały się niezwykle ważnym bogactwem naturalnym, a zarazem jedynym, które posiadali Meldanie. Dzięki nim byli w stanie osiągnąć znośny poziom cywilizacyjny. Bez nich z pewnością by wyginęli.

By uzyskać jajo ganzera, wystarczy je podnieść. Ale w tym zawarta jest pewna trudność, gdyż ganzery, co zrozumiałe, mają obiekcje wobec takich praktyk.

Ganzery są mieszkańcami lasów, wykazującymi odległe pokrewieństwo z jaszczurami. Są też krwiożercze, okrutne, podstępne, sprytnie się maskują i w żaden sposób nie dają się oswoić. To powoduje, że zbieranie jaj ganzera jest nadzwyczaj niebezpiecznym zajęciem.

To dziwna sytuacja — zauważył kierownik — i jest w tym pewien paradoks, że główne źródło życia na Meldzie jest zarazem główną przyczyną śmierci. Przemyślcie to wszyscy, zanim zaczniecie dniówkę. I uważajcie na siebie. Przez cały czas miejcie się na baczności, patrzcie, gdzie skaczecie, dbajcie o swoje życie, bo tak każe umowa, i o cenne ciała, które wam powierzono. A na dodatek, pamiętajcie, że musicie wypełnić normę, bo każdy dzień, w którym plan nie zostanie wykonany z braku choćby jednego jaja, karany jest dodatkowym tygodniem pracy… Bądźcie więc ostrożni, ale nie nazbyt ostrożni, bądźcie przezorni, ale niech was przezorność nie zaślepia, i bądźcie odważni, ale nie pochopni, pracowici, ale unikajcie ryzyka. Postępując wedle tych prostych maksym, nie będziecie mieli kłopotów. Powodzenia, chłopcy!

Marvin i inni robotnicy zostali ustawieni w szyk i pomaszerowali dwójkami do lasu.

W ciągu godziny osiągnęli tereny zbiorów. Marvin Flynn skorzystał z okazji, żeby zapytać brygadzistę o instrukcje.

Instrukcje? — zdziwił się brygadzista. — Jaki rodzaj typ, instrukcje? — Był orinathiańskim banitą i nie miał zdolności językowych.

Chciałbym wiedzieć — odparł Flynn — co mam robić? Brygadzista rozważył pytanie i udzielił wyczerpującej odpowiedzi

Ty zbierać jaja ganzera — wymawiał to dość śmiesznie: „gunster”.

To rozumiem — odparł Marvin — ale chodzi mi o to, że nie wiem, jak wygląda takie jajo.

Nie martwić się — odrzekł brygadzista. — Ty wiedzieć, jak zobaczyć. Nie ma pomyłka.

Tak jest — powiedział Marvin. — A jak już znajdę jajo, czy są jakieś specjalne przepisy, jak się z nim obchodzić? Chodzi mi o to, czy można je łatwo stłuc, albo…

Się obchodzić — stwierdził brygadzista — ty podnieść jajo, włożyć do torba. Rozumieć, tak, nie?

Oczywiście, że rozumiem — powiedział Marvin. — Ale chciałbym też wiedzieć, jaka jest norma dzienna. Chodzi mi o to, czy jest jakiś system norm. I skąd wiadomo, że norma została wykonana?

Aha! — wyraz zrozumienia zagościł na szerokiej, dobrodusznej twarzy brygadzisty. — To jest tak: podnosić jajo ganzera, wkładać je do torby. Jasne?

Jasne — odpowiedział jak echo Marvin.

Robisz to raz za razem, póki torba nie jest pełna. Chwytasz?

Myślę, że tak — powiedział Marvin. — Pełna torba to właściwa, czy też idealna miara. Proszę pozwolić mi to powtórzyć krok za krokiem. Chcę mieć absolutną pewność, że wszystko zrozumiałem. Po pierwsze: namierzam jajo ganzera stosując do tego ziemskie skojarzenia i zakładając, że nie będzie kłopotów z identyfikacją. Po drugie po zlokalizowaniu i zidentyfikowaniu pożądanego obiektu przechodzę do zastosowania procedury zwanej „włóż to do torby”, którą rozumiem jako ręczne podniesienie obiektu i dalsze postępowanie zgodne z opisem proceduralnym. Po trzecie powtarzam strategię „S” x razy, co można wyrazić równaniem: Sx = B, gdzie B przedstawia pojemność torby. W końcu gdy strategiczna suma powtórzeń zostaje osiągnięta, wracam do obozu, gdzie oddaję zawartość torby. Czy dobrze to pojąłem, proszę pana?

Brygadzista postukał się ogonem w zęby i spytał:

Nabijasz się ze mnie, mały, co?

Ależ, proszę pana, chciałem się tylko upewnić…

Robisz sobie dowcipasy ze starego, orinathiańskiego kmiotka. Taa, rozumiem. Myślisz, że jesteś taki cwany, ale ty nie jesteś cwany. Zapamiętaj; nikt nie lubi cwaniaczków.

Przykro mi — powiedział Flynn machając pokornie ogonem. Tak naprawdę wcale nie było mu przykro. Był to pierwszy, odkąd zaczęła się pechowa dla niego sekwencja zdarzeń, pokaz niezależności ducha. Cieszył się, że jest do tego jeszcze zdolny, bez względu na ponure okoliczności.

W każdym razie, moja sądzić, że twoja podłapał elementarne podstawy zawodu i dobrze, bo może iść i bardzo pracować i nie mieć muchy w nosie, bo ja mu złamać ze sześć albo więcej kończyn. Poniał?

Poniał. — Flynn zawrócił na pięcie i pocwałował do lasu, by rozpocząć poszukiwania jaj ganzera.



10


Marvin Flynn łaził i myślał, jak też może wyglądać jajo ganzera. Chciał też wiedzieć, po co mu dano cały ten ekwipunek; okulary słoneczne były w leśnym półmroku bezużyteczne, a przeznaczenie ciężkiego trójnoga było już zupełnie niejasne.

Prześlizgiwał się w milczeniu przez las z szeroko rozdętymi nozdrzami. Wysunięte oczy, ze zredukowanym mruganiem, obracały się na wszystkie strony. Jego złota skóra, wydzielając lekki zapach, drgała w miarę ruchów wielkich mięśni. Był zrelaksowany, ale gotów do podjęcia nagłej akcji.

Las był symfonią zieleni i szarości, poprzecinanej miejscami szkarłatnym akcentem pnączy lub fioletowym kwieciem lillibabba, albo pomarańczowym kontrapunktem biczownika. Lecz ogólny efekt był fundamentalnie mroczny i skłaniający do zamyśleń, jak widok wielkiego lunaparku w ciszy przed świtem.

Tam! Właśnie tam! Trochę na lewo! Tak, tak, tuż pod tym drzewem z boku! Czy to…? Czy to może być…?

Flynn rozgarnął liście prawymi ramionami i nisko się schylił. W gnieździe z trawy i splecionych gałązek zobaczył błyszczący, obły kształt przypominający jajo strusia inkrustowane szlachetnymi kamieniami.

Brygadzista miał rację. Jaja ganzera nie można było z niczym pomylić.

Marvin gapił się uporczywie w ten jeden punkt i nie wierzył własnym oczom. Widział migotanie miliona ogników świecących na zakrzywionej, wielobarwnej powierzchni jaja. Przemykały po niej cienie, jak odległe wspomnienia prawie zapomnianych marzeń, zmieniały kierunki, pojawiały się i znikały jak pochód duchów. W Marvinie wezbrało wzruszenie. Słyszał dzwony na Anioł Pański o zmierzchu, widział krówki pasące się nad brzegiem krystalicznego strumyka, zakurzone, żałobne cyprysy wzdłuż białej kamiennej drogi.

Wbrew sobie, Marvin schylił się i sięgnął ręką, by podnieść jajo ganzera i włożyć je do plastykowej torby. Ujął z uczuciem błyszczący owal i błyskawicznie cofnął rękę. Jajo było gorące jak wszyscy diabli.

Popatrzył na nie z respektem. Teraz zrozumiał, dlaczego wyposażono go w kleszcze. Ustawił je w odpowiedniej pozycji i lekko zacisnął szczęki na tej kuli marzeń.

A kula marzeń odskoczyła od niego jak gumowa piłeczka. Marvin pogalopował za nią wywijając siecią. Jajo ganzera robiło susy, kluczyło i wbijało się w gęste poszycie. Marvin desperacko śmignął siecią. Szczęście musiało prowadzić jego rękę, gdyż sieć zgrabnie owinęła się wokół kuli. Jajo leżało spokojnie, pulsując, jakby próbowało złapać oddech. Marvin zbliżył się ostrożnie, przygotowany na wszelkie niespodzianki.

I wtedy jajo odezwało się.

Patrz pan — powiedział stłumiony głos — patrz pan tylko, co pan wyprawiasz.

Słucham, proszę? — zapytał Marvin.

Patrz pan tylko — perorowało jajo ganzera. — Siedzę sobie tutaj, w miejskim parku, myślę o swoich sprawach, a tu nagle zjawiasz się pan, rzucasz się pan na mnie jak jaki wariat, wykręcasz mi pan rękę i w ogóle zachowujesz się pan jak dzikus. Faktycznie, dałem sobie w żyłę. A bo co? Dlatego właśnie poszedłem sobie na boczek. Mam dzisiaj wolne i nie chcę mieć kłopotów. A tu pan przychodzisz i rzucasz pan na mnie siatkę, jakbym był jaką pieprzoną rybą albo motylem, albo czym tam jeszcze. To ja chcę wiedzieć, o co tu biega?

Cóż — powiedział skonfundowany Marvin — widzi pan, jest pan jajem ganzera.

Zdaję sobie z tego sprawę — odpowiedziało jajo ganzera. — Pewnie, że jestem jajem ganzera. Czy to zakazane?

Z pewnością nie — tłumaczył się Marvin. — Ale tak się składa, że ja poluję na jaja ganzera.

Nastąpiła chwila ciszy. Potem jajo się odezwało:

Czy zechciałby pan to powtórzyć?

Marvin powtórzył.

Hmmm, tak właśnie mi się wydawało, że pan to powiedział — rzekło jajo, a potem zachichotało. — Pan sobie żarty stroisz, co?

Przykro mi, ale nie.

Pewnie, że tak — w głosie jaja zabrzmiała nutka desperacji. — Dobra, miałeś pan zabawę, a teraz wypuść mnie pan stąd.

Przykro mi…

Puszczaj!

Nie mogę.

Dlaczego?

Bo poluję na jaja ganzera.

Mój Boże — westchnęło jajo. — To najbardziej zwariowana rzecz, jaką w życiu słyszałem. Nigdy mnie wcześniej nie spotkałeś, prawda? To dlaczego na mnie polujesz?

Wynajęto mnie, żebym polował na jaja ganzera — wyjaśnił Marvin.

Patrz no, chłopie, chcesz mi wmówić, że włóczysz się tu i polujesz na jaja ganzera? I wszystko ci jedno, na które?

Zgadza się.

I nie chodzi ci o jakieś jedno, konkretne jajo, które nadepnęło ci kiedyś na odcisk?

Nie, nie — powiedział Marvin. — Nigdy wcześniej nie spotkałem jaja ganzera.

Nigdy… i mimo to polujesz…? Musiałem zwariować, mam omamy słuchowe. Takie rzeczy się po prostu nie zdarzają. To jakiś niewiarygodny koszmar… można od tego zwariować. Jakiś głupi wariat podchodzi cichcem, łapie cię i powiada sznapsbarytonem: „Tak się składa, że poluję na jaja ganzera”. Słuchaj, chłopie, ty mnie chcesz nabrać, co?

Marvin był zakłopotany i zirytowany. Marzył, żeby jajo ganzera wreszcie się zamknęło.

Nie nabieram cię — odburknął. — Moja praca to zbieranie jaj ganzera.

Zbierać… jaja ganzera! — jęknęło jajo. — Och, nie, nie, nie, nie! Mój Boże! Nie mogę uwierzyć, że to się stało, a jednak tak jest naprawdę, a jednak…

Opanuj się — powiedział Marvin. Jajo było najwyraźniej na granicy histerii.

Dziękuję — powiedziało po chwili jajo ganzera. — Teraz już mi lepiej. Nie miałem zamiaru się rozklejać.

Już dobrze — powiedział Marvin. — Czy teraz jesteś gotów na wsadzenie do torby?

Ja… ja staram się to zaakceptować. To jest taki… takie… Słuchaj, czy mogę ci zadać tylko jedno pytanie?

Ale szybko.

Chcę cię zapytać o to — mówiło jajo — czy ty masz jakieś skłonności do tych spraw. Wiesz, chodzi mi o to, czy jesteś zboczony. Nie zamierzam cię urazić.

Nie szkodzi — odpowiedział Marvin. — Nie, nie jestem zboczony. I mogę cię zapewnić, że nie znajduję w tym najmniejszej przyjemności. To wyłącznie moja praca.

Wyłącznie praca — powtórzyło jajo ganzera. — Praca! Porywać jajo ganzera, którego nigdy wcześniej na oczy się nie widziało. Po prostu praca. Jakby zbieranie kamieni. Tylko że ja nie jestem kamieniem. Jestem jajem ganzera!

Zdaję sobie z tego sprawę — powiedział Marvin. — Wierz mi, że to wszystko jest dla mnie bardzo dziwne.

Bardzo dziwne! — krzyknęło jajo ganzera głosem podniesionym do granicy wrzasku. — A myślisz, że jak ja się czuję? Może ci się zdaje, że dla mnie to sprawa naturalna, ot, przychodzi ktoś, jak w koszmarnym śnie, i „zbiera” mnie?

Spoko — powiedział Marvin.

Przepraszam — odrzekło jajo. — Już jest dobrze:

Naprawdę jest mi bardzo przykro z tego powodu — zaczął tłumaczyć się Marvin. — Ale zrozum, dostałem tę pracę, wyznaczono mi limit i jak go nie wypełnię, to będę musiał zostać tu do końca życia.

Wariactwo — szepnęło do siebie jajo ganzera. — On jest absolutnie i kompletnie obłąkany.

A więc muszę włożyć cię do torby — Marvin skończył przemowę i sięgał po jajo.

Poczekaj! — ryknęło jajo wielkim głosem, aż Marvin zawahał się.

Co znowu?

Czy… czy mogę zostawić list do żony?

Nie ma czasu — odpowiedział twardo Marvin.

A czy choć pozwolisz mi się pomodlić?

Zaczynaj — zgodził się Marvin. — Ale postaraj się z tym szybko uporać.

O Panie Boże — zaintonowało jajo ganzera. — Nie wiem, za co ani dlaczego mnie to spotyka. Zawsze starałem się być dobry i chociaż nie chodzę regularnie do kościoła, Ty z pewnością wiesz, że prawdziwa wiara jest ukryta w mym sercu. Może zrobiłem w życiu co złego, nie zaprzeczam. Ale Panie, za co ta kara? Dlaczego ja? Dlaczego nie ktoś inny, ktoś naprawdę zły, jakiś kryminalista? Dlaczego ja? I dlaczego w taki sposób? Coś mnie „zbiera”, jakbym był rzeczą… Ja tego nie rozumiem. Ale wiem, że jesteś samą Mądrością, że jesteś Wszechpotężny. I wiem, że jesteś Dobry. Więc domyślam się, że musi być jakaś przyczyna… nawet jeśli jestem za głupi, by ją dostrzec… Więc słuchaj, Boże, jeśli tak ma być, no to OK, niech będzie. Ale, czy mógłbyś wziąć w opiekę moją żonę i dzieci? A szczególnie zająć się tym najmniejszym? — jaju załamał się głos, ale opanowało się niemal natychmiast. — Proszę szczególnie o to małe, Boże, bo jest kulawe i inne dzieci je popychają i potrzebuje wiele, bardzo wiele miłości. Amen.

Jajo ganzera przełknęło łzy. Potem jego głos stał się silniejszy: .

W porządku — odezwało się do Marvina. — Teraz jestem gotów. Jazda, czyń swoją powinność, ty cholerny sukinsynu.


Ale modlitwa jaja całkowicie odebrała siły Marvinowi. Z wilgotnymi oczami i drżącymi kopytami otworzył sieć i uwolnił jeńca. Jajo ganzera odtoczyło się na pewną odległość i zatrzymało, najwyraźniej obawiając się pułapki.

Ty… ty naprawdę chcesz to zrobić?

Tak — odpowiedział Marvin. — Nie nadaję się do tej roboty. Nie wiem, co mi zrobią, jak wrócę do obozu, ale już nigdy nie dotknę jaja ganzera!

Niech się święci Imię Pańskie — powiedziało jajo łagodnym głosem. — Widziałem już w życiu parę dziwnych rzeczy, ale wydaje mi się, że Ręka Opatrzności…

Hipoteza stawiana przez jajo ganzera (zwana Sofizmatem Interwencjonistycznym) została niespodziewanie przerwana przez głośny trzask w poszyciu. Marvin okręcił się w kółko i wspomniał niebezpieczeństwa planety Melda. Przestrzegano go, ale zapomniał. Teraz desperacko szukał blastera, który zaplątał się w sieć. Szamotał się z nim gwałtownie, gdy nagle usłyszał ostrzegawczy okrzyk wydany przez jajo ganzera.

A potem coś gwałtownie obaliło go na ziemię. Blaster poleciał w krzaki, a Marvin spojrzał w wąskie szczeliny oczu patrzących na niego spod okrytego pancerzem czoła.

Nie trzeba było wyjaśnień. Flynn i bez nich wiedział, że napotkał oto dorosłego ganzera na polowaniu. I do tego spotkał go w najgorszych z możliwych okolicznościach. Dowody, jeśli takowe były potrzebne, były zbyt oczywiste; tuż, pod ręką, miał zdradziecką siatkę, oskarżycielskie okulary słoneczne i świadczące przeciw niemu szczypce. A jeszcze bliżej — zbliżające się do jego szyi, zębate szczęki olbrzymiego gada. Były tak blisko, że Marvin wyraźnie widział trzy złote trzonowe i jedną porcelanową plombę.

Flynn próbował się oswobodzić, lecz ganzer przycisnął go do ziemi łapą wielkości siodła, a jego okrutne pazury, każdy wielkości szczypiec do lodu, wbiły się bezlitośnie w złotą skórę Marvina. Obrzydliwie rozdziawiona, ociekająca śliną paszczęka zbliżyła się, by rozgryźć jego głowę…



11


Nagle czas się zatrzymał! Marvin ujrzał, że szczęki ganzera zamarły w pół drogi, a jego lewe, podbiegłe krwią oko zatrzymało się w pół mrugnięcia. Całe wielkie cielsko znieruchomiało w dziwnej nienaturalnej sztywności.

Obok leżało bez ruchu jajo ganzera, niczym drewniana replika siebie samego.

Wietrzyk też zamarł. Drzewa stały wygięte, a meritejański jastrząb zawisł w locie jak lalka na drucie.

Słońce zatrzymało się w biegu!

Marvin z drżeniem patrzył na jedyny w tym dziwnym otoczeniu, poruszający się obiekt. Coś przesuwało się w powietrzu trzy stopy nad nim, trochę na lewo od jego głowy.

Zaczęło się od wirującego kłębu pyłu, rozszerzało się, powiększało i rosło. Zgrubiało u spodu i stało się wypukłe w okolicy wierzchołka. Rotacja stawała się coraz szybsza i wyłaniała się z niej postać…

Detektyw Urdorf! — krzyknął Marvin. Bo był to w rzeczy samej ów pechowy, marsjański detektyw, który obiecał rozwiązać sprawę Marvina i zwrócić mu jego ciało.

Najmocniej przepraszam, że panom przeszkadzam — rzekł Urdorf i już zmaterializowany w całości, ciężko klapnął na ziemię.

Dzięki Bogu, że pan przybył! — powiedział Marvin. — Uratował pan mnie przed strasznym losem, a teraz, gdyby zechciał mi pan pomóc wydostać się spod tej kreatury…

Bo Marvin ciągle był przygnieciony do ziemi łapskiem ganzera, które nabrało teraz sztywności hartowanej stali, i w żaden sposób nie mógł się spod niego wydobyć.

Przykro mi — odparł detektyw wstając i otrzepując się z kurzu — ale obawiam się, że nie będę mógł panu pomóc.

Dlaczego?

Bo to wbrew przepisom — wyjaśnił Urdorf. — Widzi pan, jakiekolwiek przemieszczenie ciał w trakcie sztucznie wprowadzonej przerwy temporalnej, z czym mamy do czynienia w chwili obecnej, może spowodować implozję czasową, która, w następstwie, jest w stanie wypaczyć linie strukturalne continuum i w ten sposób zniszczyć wszechświat. W związku z tym każde przemieszczenie jest karane pozbawieniem wolności na rok i grzywną w wysokości tysiąca kredytów.

Och, nie wiedziałem — jęknął Marvin.

No cóż, obawiam się, że tak się właśnie sprawy mają, zafrasował się detektyw.

Rozumiem.

Mam nadzieję, że pan rozumie.

Nastąpiła długa i nieprzyjemna cisza, po czym odezwał się Marvin:

No i co?

Słucham uprzejmie?

Powiedziałem… Chciałem zapytać, dlaczego pan tu przybył?

Ach! — odparł detektyw. — Chciałem panu zadać kilka pytań, na które wcześniej nie wpadłem. Pomogą mi one w ścisłym prowadzeniu śledztwa i rozwiązaniu tego przypadku.

Pytaj pan — powiedział z rezygnacją Marvin.

Dziękuję. Po pierwsze i najważniejsze, jaki jest pański ulubiony kolor?

Niebieski.

Ale, dokładniej, jaki odcień niebieskiego? Proszę wyrażać się ściśle.

Błękitny jak jaja drozda.

Hmmm — detektyw zapisał to w notatniku. — A teraz proszę powiedzieć szybko i bez zastanowienia, jaka liczba przychodzi panu na myśl?

923 — odrzekł Marvin bez wahania.

Hm, hm. A teraz również bez namysłu proszę podać nazwę jakiejś popularnej piosenki.

— „Rapsodia orangutana”.

Aha, świetnie! — Urdorf zatrzasnął notatnik. — Myślę, że to wystarczy.

Czemu mają służyć te pytania? — zapytał Marvin.

Dzięki nim będę mógł sprawdzić różnych podejrzanych na reakcje korporalno–szczątkowe. To część testu na samopoznanie Duulmana.

Aha — powiedział Marvin — poszczęściło się panu?

Szczęście nie ma tu nic do rzeczy — odrzekł Urdorf. — Ale mogę powiedzieć, że sprawa rozwija się pomyślnie. Tropiliśmy złodzieja do Ioramy II, dokąd przeszmuglował się wraz z ładunkiem mrożonej wołowiny przeznaczonej dla Goery Major. Na Goerze podał się za uciekiniera z Hagę XI, co zapewniło mu dużą popularność. Dzięki niej zdołał zebrać wystarczająco dużo pieniędzy, by opłacić przelot do Kvanthis, gdzie zrealizował czeki. Przebywał tam nie dłużej niż jeden dzień, potem złapał połączenie lokalne do Autonomicznego Regionu Pięciogwieźdźca.

A potem? — zapytał Marvin.

Potem czasowo straciliśmy ślad. Region Pięciogwieźdźca obejmuje nie mniej niż 432 systemy planetarne z łączną populacją 300 miliardów. Jak pan widzi, tu ślad się kończy.

Brzmi to beznadziejnie — podsumował Marvin.

Wręcz przeciwnie. To bardzo dobrze się dla nas składa. Laik zawsze myli komplikację z zawiłością. Ale nasz przestępca nie znajdzie schronienia w wielości, która jak wiadomo, zawsze poddaje się analizie statystycznej.

To co będzie teraz?

Kontynuujemy analizę, a potem dokonamy projekcji opartej na prawdopodobieństwie. Wyślemy ją w poprzek Galaktyki i zobaczymy, czy wybuchnie nova… Mówię to w przenośni, rzecz jasna.

Oczywiście — przytaknął Marvin. — Czy naprawdę pan myśli, że go złapiecie?

Jestem całkowicie pewien sukcesu — stwierdził detektyw Urdorf. — Ale musi pan zachować cierpliwość. Proszę pamiętać, że przestępstwo międzygalaktyczne to nadal nowinka, a co za tym idzie, międzygalaktyczne śledztwa są jeszcze większą nowością. Jest wiele przestępstw, w których nie można nawet udowodnić istnienia przestępcy, a jeszcze mniej jest wykrywanych. Więc pod pewnymi względami mamy fory.

Myślę, że muszę uwierzyć panu na słowo.

Proszę się nie denerwować. W tego rodzaju sprawach najlepsze dla ofiary wyjście to żyć dalej normalnie, żyć w ogóle i nie dać się porwać rozpaczy. Mam nadzieję, że będzie pan o tym pamiętał.

Postaram się — powiedział Marvin — ale wróćmy do mego obecnego położenia…

To właśnie jedna z sytuacji, których radziłbym unikać — stwierdził surowo detektyw. — Proszę o tym pamiętać na przyszłość, jeśli teraz uda się panu ujść z życiem. Szczęścia życzę, przyjacielu. Postaraj się przeżyć!

Na oczach Marvina detektyw Urdorf zaczął obracać się coraz szybciej, jego kontury zamazywały się, aż wreszcie zniknął.

Czas ruszył.

A Marvin znów spojrzał w wąskie szczeliny oczu ganzera patrzące na niego spod opancerzonego czoła. Obrzydliwie rozdziawiona paszczęka zbliżała się, by zgruchotać mu głowę…



12


Poczekaj! — krzyknął Marvin.

Na co? — zapytał ganzer.

Marvin nie znalazł odpowiedzi. Słyszał, jak jajo ganzera mruczało:

Zmiany pozycji to czysta gra, a jednak był dla mnie dobry. Lecz, z drugiej strony, co to mnie obchodzi? Jak się wystawię, to stłuką mi skorupę. A jednak…

Nie chcę umierać — oznajmił Marvin.

Nie sądzę, żebyś chciał — odrzekł ganzer, całkiem przyjaznym głosem. — I, oczywiście, chcesz o tym ze mną porozmawiać. Etyka, moralność, cały ten kram. Obawiam się, że nic z tego. Podczas szkolenia kładziono nacisk na to, żebyśmy nie pozwolili Meldanom mówić. Kazano nam po prostu wykonywać pracę i nie gadać, nie brać tego osobiście. Rób swoje i idź dalej. Pełna higiena umysłowa. Toteż gdybyś zechciał zamknąć oczy…

Szczęki zbliżyły się, ale Marvin natchniony szalonym domysłem wykrzyknął:

Powiedziałeś: „praca”?

Oczywiście, że praca — powiedział ganzer. — Nie ma w tym żadnej osobistej urazy — zmarszczył się, najwidoczniej zły na siebie, że wdał się w dyskusję.

Praca! Twoja praca to polowanie na Meldan, prawda?

Nie da się ukryć. Ta planeta Ganzer nadaje się tylko do polowania na Meldan.

Ale dlaczego na nich polujecie?

Po pierwsze dlatego, że jajo ganzera może dojrzeć tylko w ciele dorosłego Meldanina.

Doprawdy! — powiedziało zażenowane jajo ganzera. — Czy musimy mówić o tych cholernych naturaliach? Przecież ja nie rozpowiadam o twoich funkcjach fizjologicznych, nieprawdaż?

A po drugie — ciągnął ganzer najwyraźniej nie zrażony ripostą jaja — naszym jedynym towarem eksportowym są skóry Meldan, które po wygarbowaniu używane są do sporządzania szat cesarskich na Trianie II oraz do przynoszących szczęście rytuałów na Nemo i do pokrywania foteli w chryslerze XXX. Ta krucjata przeciw nieuchwytnym i groźnym Meldanom to nasz jedyny sposób na zapewnienie sobie znośnego poziomu cywilizacyjnego, a też…

Dokładnie to samo mówiono nam! — krzyknął Marvin i szybko powtórzył to, co usłyszał od kierownika.

Psiakość! — mruknął ganzer.

Obaj uświadomili sobie teraz, jak wyglądała prawdziwa sytuacja: Meldanie byli całkowicie uzależnieni od ganzerów, którzy z kolei byli całkowicie zależni od Meldan. Oba gatunki polowały na siebie nawzajem, żyły razem i umierały razem. Przez ignorancję lub podstęp odrzucały jakiekolwiek wzajemne stosunki. Tymczasem owe stosunki były jednoznacznie symbiotyczne, o czym nie wiedziała, lub wiedzieć nie chciała, żadna z ras. Każda z nich pretendowała do miana jedynego inteligentnego gatunku na planecie, twierdząc, że ta druga to zwierzęta, godne pogardy i bez znaczenia.

A teraz, obaj jednocześnie stwierdzili, że w równej mierze są uczestnikami ogólnej koncepcji meldańskiej Ludzkości. Jej częścią było, oczywiście, także jajo ganzera.

Ta świadomość była przerażająca, ale Marvin nadal leżał przyduszony do ziemi ciężką łapą ganzera.

Stawia mnie to w dość niezręcznym położeniu — powiedział po chwili ganzer. — Moim naturalnym odruchem byłoby puścić cię teraz, ale pracuję na tej planecie w związku z zawartym przeze mnie kontraktem, który przewiduje, że…

A więc nie jesteś prawdziwym ganzerem?

Nie, jestem podmieńcem i pochodzę z Ziemi!

Moja rodzinna planeta! — wykrzyknął Marvin.

Domyśliłem się — odrzekł ganzer. — Po jakimś czasie człowiek staje się wrażliwy na idiosynkrazję obcych umysłów i uczy się rozpoznawać rodaków po sposobie myślenia i związkach frazeologicznych. Zgaduję, że jesteś Amerykaninem, prawdopodobnie ze Wschodniego Wybrzeża i chyba z Connecticut albo Vermont…

Stan Nowy Jork! — wrzasnął Marvin. — Jestem ze Stanhope!

A ja z Saranac Lake — przedstawił się ganzer. — Nazywam się Otis Dagobert i mam trzydzieści siedem lat.

Mówiąc to ganzer podniósł łapę z piersi Marana.

Jesteśmy sąsiadami — powiedział cicho. — Więc nie mogę cię zabić, tak jak ty, jestem tego całkiem pewien, nie zabiłbyś mnie, gdybyś miał okazję. A teraz, kiedy już obaj znamy prawdę, wątpię, czy będziemy w stanie dalej wykonywać nasze straszliwe zajęcie. Ale to smutne, bo oznacza, że skazani jesteśmy na konsekwencje paragrafów dyscyplinarnych zawartych w kontraktach. Za nieposłuszeństwo nasze spółki poddadzą nas dyscyplinarkom. A ty wiesz, co to znaczy.

Marvin smutno pokiwał głową. Wiedział aż za dobrze. Zwiesił głowę i usiadł w pełnym melancholii milczeniu obok swego nowego przyjaciela.

Nie znajduję wyjścia z tej sytuacji — rzekł Marvin po przemyśleniu sprawy. — Może powinniśmy ukryć się w lesie na kilka dni, ale oni na pewno nas znajdą.

Niespodziewanie, odezwało się jajo ganzera:

Słuchajcie, może sytuacja nie jest aż tak beznadziejna, jak się wam wydaje!

Co masz na myśli? — zapytał Marvin.

No cóż — odpowiedziało jajo nadymając się z zadowolenia. — Uważam, że dobre uczynki zasługują na wzajemność. Mógłbym dla ciebie wskoczyć do gorącej wody… ale, mniejsza o to. Myślę, że znam sposób ucieczki z tej planety dla was obu.

Zarówno Marvin, jak i Otis poczęli wylewnie dziękować, ale jajo przerwało ten duet.

Być może nie będziecie mi tak dziękować, kiedy zrozumiecie, co was czeka — oznajmiło z groźbą w głosie.

Nic nie może być gorsze od tego — odparł Otis.

Zaskoczę was — rzekło jajo kategorycznym tonem. — Będziecie bardzo zdziwieni. Tędy, panowie, proszę.

Dokąd idziemy? — dopytywał się Marvin.

Zabieram was na spotkanie z pustelnikiem — odrzekło jajo ganzera i nie chciało już nic więcej powiedzieć. Potoczyło się naprzód, a Marvin z Otisem ruszyli w ślad za nim.



13


Wypatrując niebezpieczeństw maszerowali i toczyli się przez dziki deszczowy las wolny od ganzerow (albo Meldan, w zależności od punktu widzenia). Żadne inne groźne stworzenie również nie pojawiło się w polu widzenia i w końcu dotarli do polany w gąszczu. Pośrodku zobaczyli prymitywny szałas, a przed nim siedziała w kucki humanoidalna postać ubrana w łachmany.

To jest pustelnik — oznajmiło jajo ganzera. — Jest zupełnie szalony.

Obaj Ziemianie nie mieli czasu na analizowanie tej informacji. Pustelnik wstał i krzyknął:

Stój, stać, hola! Odkryjcie imiona wasze, bym wiedział, kto zacz!

Nazywam się Marvin Flynn — przedstawił się Flynn — a to jest mój przyjaciel Otis Dagobert. Chcemy uciec z tej planety.

Pustelnik najwyraźniej przestał ich słuchać. Gładził swą długą brodę i patrzył w zamyśleniu na wierzchołki drzew. Wreszcie odezwał się niskim, posępnym głosem:


I przyjdzie czas, gdy gęsi klucz

Nad głową lecąc obwieści zło.

W ucieczce nieszczęśni do wrót zbliżą się.

Zbawienia chcą, bo wziął im człek,

Co los im dał, w szczodrości swej!

A gwiazdy w milczeniu zaświecą nad domem

I drzewa obwieszczą ucieczkę szlachetnych.


On mówi — przetłumaczyło jajo — że przeczuł wasze nadejście.

Odbiło mu, czy co? — zapytał Otis. — Sposób, w jaki mówi…


Więc rzeknij to! By zatruty szept

Nie wpełzł jak szczur w umysłu ściany

I głosił zdradę.


zakończył pustelnik.


Nie chce, żebyście szeptali do siebie — przetłumaczyło jajo. — Jest podejrzliwy.

Sam mogę to zrozumieć — powiedział Flynn.

To daj się wypchać — odrzekło urażone jajo. — Chciałem tylko pomóc.

Pustelnik zbliżył się kilka kroków, stanął i zapytał:

Co wot oba tu roob?

Marvin popatrzył na jajo, ale to uporczywie milczało, więc domyślając się znaczenia słów odpowiedział:

Panie, usiłujemy uciec z tej planety i przyszliśmy prosić cię o pomoc.

Pustelnik potrząsnął głową i odrzekł:


Barbarów mową rzekłeś to! Bek owiec mdły

W mych uszach lepiej brzmi!


Co to znaczy? — zapytał Marvin.

Jak jesteś taki mądry, to sam się domyśl — burknęło jajo.

Przepraszam, jeśli cię uraziłem — zaczął tłumaczyć się Marvin.

Daj spokój, daj spokój.

Naprawdę przepraszam. Byłbym zobowiązany, gdybyś zechciał tłumaczyć dalej.

W porządku — odrzekło jajo, nadal trochę nadąsane. — On powiedział, że was nie rozumie.

Nie rozumie? Ale chyba dość jasno się wyraziłem?

Nie dość jasno dla niego — objaśniło jajo. — Jeśli chcesz, by cię pojął, użyj wiersza metrycznego.

Ja? Nie potrafię! — Marvin wzdrygnął się, jak zrobiłby to każdy myślący, ziemski mężczyzna, gdyby mu zaproponowano mówienie do rymu. — Ja po prostu nie mogę! Otis, może ty…

Tylko nie ja! — odparł wystraszony Otis. — Co ty sobie myślisz, że jestem pedał, czy co?


Narasta cisza w krąg; lecz zacny mąż

Wyrzeknie śmiało, co miałby rzec!

Niedobrze czekać na słowo jasne.


Zaczyna się irytować — oznajmiło jajo. — Lepiej coś z tym zróbcie.

Może ty byś za nas powiedział co nieco? — poprosił Otis.

Nie jestem pedałem — zakpiło jajo. — Jeśli chcecie mówić, musicie to zrobić sami.

Jedyny wiersz, jaki pamiętam ze szkoły — mruknął Marvin — to „Rubaiyat”.

Wal śmiało — zachęciło go jajo ganzera. Marvin pomyślał i wreszcie nerwowo zadeklamował:


Baczenie daj! Pielgrzymi z puszcz,

Gdzie wojna ras, przybyli tu po pomoc twą,

Życzliwa dłoń potrzebna im;

Nie zawiedź ich, gdy rady chcą.


Dość mdłe — wyszeptało jajo — ale niezłe, jak na pierwszy raz. — Otis chichotał, więc Marvin trzepnął go ogonem. Pustelnik odpowiedział:


Dobrze rzekłeś, przybyszu! Więc pomoc

Znajdziesz. Będzie tak!

Bo gdy mąż spotka męża, choć ciała różne ich,

Pomocy udzielą sobie wzajem.


Tym razem odpowiedź Marvina była szybsza:


Na tym starym globie, gdzie poranka splendor

I zmierzchu sny mieszają się,

Biedny pielgrzym u końca drogi

Znajdzie ucieczkę od zła, co nęka go.


Pustelnik odrzekł:


Wystąp, mój panie, i druhu mój miły,

Bo wszyscy ludzie skazani są

Na życia los; rab podły,

Gdy przyjdzie czas,

Królem na włościach siądzie,

A człek, co tu stoi, nieprzyjaciel twój,

Obyczaj łamiący, prawo za nic ma.

Za stołem twym siądzie. Niechaj teraz mówił


Marvin wystąpił, mówiąc:


O dzięki! Ty drogę do gwiazd

Otwierasz. I głupim, i mądrym,

Lecz język prostaka trudnościom nie sprosta

gdy tama na drodze do nieba wyrosła.


Otis, który przez cały czas ledwie wstrzymywał chichot, teraz się odezwał.

Hejże! O mnie mówicie?

O tobie — odparł Marvin. — Lepiej zacznij układać wiersze, jeśli chcesz się stąd wydostać.

Ale przecież ty to robisz za nas obu.

Nic z tego, pustelnik właśnie zażyczył sobie, żebyś sam z nim porozmawiał.

Mój Boże, co ja mu powiem? — jęknął Otis. — Nic a nic się nie znam na poezji.

Lepiej coś wymyśl! — warknęło jajo ganzera.

Ależ… jedyne, co pamiętam, to kawałek ze Swinburna, który powiedziała mi kiedyś jedna fajna dziewczyna, ale to strasznie głupie.

No, to posłuchamy — powiedział Marvin.

Otis pocił się i stękał, aż wreszcie wydobył z siebie:


Gdy statki z Ziemi dotrą na odległe światy,

Dusza człowieka, wielki on czy mały,

Tęskni za domem, co ciągnie jak magnes.

A wielkie uczucie wypełnia serce, jak przypływu fale.

Wpływają na nim przyjazne myśli, bo dobry

Starzec w łaskawości miłej

Ochroni próżniarza i zbawi jego duszę.


Pustelnik odpowiedział:


Me oczy widzą barda, Otis przemówił wreszcie.

Zasupłany język wielu zmylić może

I swemu smutnemu panu przyniesie nieszczęście.


Teraz przyszła kolej na Marana:


Więc pójdźmy i niechaj Flynn odpłynie wreszcie w dal.

Niech za nim zniknie zwady zgiełk!

Smutek przejmuje go, że ciało szarpać mu chcą.

Więc odejść pragnie stąd!


Rzekł pustelnik:


Dalejże więc, panowie! W górę serca,

Stopy w strzemiona, pierś do przodu…


I z tymi słowy, machając rękami i nogami, jak maszerujące krasnoludki, poszli do szałasu pustelnika. Był tam ukryty pod płatami kory nielegalny aparat do Podmiany, bardzo stary i dziwnego kształtu. Przy okazji Marvin odkrył, że nawet w kompletnym szaleństwie jest metoda, bo starzec, choć na planecie był zaledwie od roku, zdążył już uskładać niezłą fortunkę szmuglując uciekinierów na mniej egzotyczne rynki pracy Galaktyki.

Nie było to zgodne z zasadami moralności, ale pustelnik wyłożył to tak:


Nazwiesz więc podłym to, że sztukę

czynię maszyną swą? Niechby!

Nie mi roztrząsać próżną jałowość

smętnej obelgi twej, lecz przemyśl:

Gdy dusi kęs i wino złe dobrym jest,

by popić je. Więc nie sądź o ratunku źle, co

życie twoje zbawia, bo przeklęty jest

Niewdzięcznik, gdy karci dłoń, co śmierci go wyrywa!



14


Minęło trochę czasu. Nie było trudno znaleźć pracę dla Otisa Dagoberta. Mimo jego zapewnień, że jest zupełnie inaczej, okazało się, że ten młody człowiek posiada lekką, ale bardzo obiecującą skłonność do sadyzmu. W związku z tym pustelnik przeniósł go do umysłu pomocnika dentysty na Prodendzie IX. Planeta owa, tuż na lewo od gwiazd Południowego Grzbietu, jeśli leci się od strony Procjona, zasiedlona została przez grupę Ziemian przewrażliwionych na punkcie fluorowców. Nienawidzili tej części układu okresowego pierwiastków, jakby to był diabeł we własnej osobie. Na Prodendzie IX mogli żyć bez fluorowców i fluoryzacji, a pomoc nieśli im tzw. architekci dentalni.

Jajo ganzera życzyło Marvinowi wszystkiego najlepszego i odtoczyło się w puszczę.

A teraz — powiedział pustelnik — weźmiemy się do twojego problemu. Wydaje mi się, po obiektywnym rozważeniu celu twojej osobowości, że masz wrodzoną skłonność do bycia ofiarą.

Ja? — zapytał Marvin.

Tak, ty — odrzekł pustelnik.

Ofiarą?

A juści, ofiarą.

Nie byłbym taki pewien — powiedział Marvin. Ujął to w słowa wyrażające zwątpienie z czystej uprzejmości. Tak naprawdę był całkowicie pewien, że pustelnik się myli.

Ale ja jestem pewien — odparł pustelnik. — I śmiem twierdzić, że mam więcej doświadczenia w szukaniu pracy dla ludzi niż ty.

Z tym trudno się nie zgodzić… ale zauważyłem, że nie mówisz już wierszem.

Oczywiście, że niE–Stwierdził starzec. — A dlaczegóż miałbym to robić?

Bo wcześniej mówiłeś tylko wierszem.

Ale to było zupełnie co innego — wyjaśnił pustelnik. — Byłem wtedy na zewnątrz. Musiałem się chronić.

A teraz?

Teraz jestem w domu, całkowicie bezpieczny. I nie muszę używać ochronnej mowy wierszowanej.

Czy wiersze naprawdę chronią cię, gdy jesteś na zewnątrz? — zapytał Marvin.

Oczywiście, że tak. Przeżyłem na tej planecie ponad rok, prześladowany przez dwie mordercze rasy, które zabiłyby mnie na sam widok, gdyby mogły mnie znaleźć. A jednak w tym czasie nic mi się nie stało. I co o tym sądzisz?

Wspaniale, rzecz jasna, ale skąd wiesz, że ochrania cię twoja mowa?

Tak wnioskuję. I wydaje mi się to całkiem uzasadnionym przypuszczeniem.

Tak — przytaknął Marvin — ale nie widzę związku między twoim językiem a bezpieczeństwem.

Niech mnie diabli, jeśli ja go widzę! Zwykłem myśleć o sobie jako o człowieku kierującym się rozumem, ale skuteczność wierszy jest jedyną rzeczą, którą z niechęcią przyjmuję na wiarę. To działa! Co więcej mogę powiedzieć?

Myślałeś kiedy o zrobieniu doświadczenia? — zapytał Marvin. — Chodzi mi o to, żeby mówić na zewnątrz prozą. Może się okazać, że wiersze nie są ci potrzebne.

Może i tak — odrzekł pustelnik. — Jeśli spróbujesz kiedyś chodzić po dnie oceanu, może stwierdzisz, że nie potrzebujesz powietrza.

To nie to samo — odparł Marvin.

To dokładnie to samo — zaperzył się pustelnik. — Wszyscy żyjemy dzięki temu, że przyjmujemy na wiarę niezliczoną ilość nie sprawdzonych przypuszczeń. Ich prawdziwość albo fałsz możemy sprawdzić tylko wystawiając na ryzyko nasze życie. Jednak tak się składa, że większość z nas bardziej ceni życie od prawdy, więc pozostawiamy takie próby fanatykom.

Nie próbowałem chodzić po wodzie — odparł Marvin — bo widziałem, jak ludzie tonęli.

A ja nie próbowałem mówić prozą na zewnątrz — stwierdził pustelnik — bo widziałem już zbyt wielu ludzi zabitych, gdy to robili. A nie widziałem, żeby skrzywdzono choćby jednego mówiącego wierszem.

Cóż… każdy wie swoje.

Akceptacja niewiadomego to początek mądrości — zacytował pustelnik. — Ale wróćmy do ciebie i wiktymologii. Powtarzam, masz zdolności, które otwierają ci możliwość objęcia niezwykle interesującego stanowiska.

Nie jestem zainteresowany — odparł Marvin. — Co jeszcze możesz mi zaproponować?

Nic — powiedział pustelnik.

W tym momencie, przez niezwykły zbieg okoliczności, Marvin usłyszał głośne trzaski i porykiwania w krzakach na zewnątrz. Domyślił się, że to Meldanowie albo ganzery, albo ci i tamci naraz przybyli tu w pościgu za nim.

Przyjmuję pracę — zgodził się Marvin. — Ale mylisz się.

Ostatnie słowo należało do niego, ale ostatni czyn do pustelnika. Po nastawieniu zegarów starzec nacisnął przełącznik i wysłał Marvina na planetę Celsus V, na spotkanie z nowym losem.



15


Na Celsusie V dawanie i przyjmowanie prezentów jest kulturowym imperatywem. Odmowa przyjęcia prezentu jest rzeczą nie do pomyślenia. Wzbudziłoby to w Celsjanach uczucia podobne do tych, jakie na Ziemi wywołuje kazirodztwo. Cała sprawa zazwyczaj nie jest kłopotliwa. Większość prezentów to podarunki białe, których intencją jest wyrażenie różnych odcieni miłości, wdzięczności, czułości itd. Ale są i podarunki szare, niosące ostrzeżenie, i czarne podarunki śmierci.

I tak, pewien polityk otrzymał od swych wyborców eleganckie kółko do nosa z poleceniem noszenia go przez dwa tygodnie. Była to wspaniała rzecz. Miała tylko jedną wadę. Tykała.

Istota innego gatunku wyrzuciłaby to do najbliższego rowu, ale żaden Celsjanin przy zdrowych zmysłach nie mógł tego zrobić. Nie mógł nawet kazać przebadać kółka. Celsjanie postępowali według maksymy: nie patrz podarkowi w zęby. Nadto, gdyby przeciekło choćby jedno słowo podejrzenia, wybuchłby publiczny skandal o nieobliczalnych konsekwencjach.

Polityk musiał więc przez dwa tygodnie nosić tę cholerną rzecz.

Ale ta cholerna rzecz tykała!

Polityk nazywał się Marduk Kras i dogłębnie rozważył całą sprawę. Myślał o swoich wyborcach, o tym, jak im pomógł i w jakich sprawach ich zawiódł. Kółko było ostrzeżeniem, to jasne. W najlepszym wypadku, bo w najgorszym mógł to być czarny podarunek — mała bomba domowej roboty, która urwie mu głowę po kilkunastu dniach nerwowego oczekiwania.

Marduk nie był samobójcą i nie chciał nosić tego przeklętego kółka. Ale wiedział, że musi. I tak oto stanął twarzą w twarz z klasycznym dylematem celsjańskim.

Czy ośmieliliby się to zrobić? — pytał sam siebie. — 1 to tylko dlatego, że kazałem wyburzyć tę starą, brudną dzielnicę mieszkaniową pod nową fabrykę oraz wszedłem w układ ze Stowarzyszeniem Właścicieli, by podnieść o 320 procent czynsz w zamian za obietnicę wymiany kanalizacji w ciągu pięćdziesięciu lat? O Boże, nigdy nie twierdziłem, że jestem nieomylny! Mogłem przecież pomylić się parę razy. Przyznaję to bez wahania. Ale czy to wystarczający powód, by popełnić tak, każdy to przyzna, antyspołeczny akt?

A kółko tykało sobie wesoło, łaskocząc go w nos i drażniąc nerwy. Marduk pomyślał o innych oficjelach, którym przygłupi zapaleńcy zdmuchnęli głowę z barków. Tak, to mógł być czarny podarunek!

Te głupie, wyliniałe bęcwały! — krzyknął Marduk. Publicznie nigdy by się nie odważył użyć takiej obelgi, lecz czuł się głęboko urażony. — Wypruwasz sobie żyły dla takich luźnoskórych, brodawkonosych idiotów i jaką otrzymujesz odpłatę? Bombę do nosa!

Przez jedną szaloną chwilę rozważał możliwość wrzucenia kółka do najbliższego zbiornika z chlorem. Niechby wiedzieli! Był, zresztą, precedens. Czyż świątobliwy Voreg nie wzgardził Totalną Ofertą Trzech Duchów?

Tak… ale podarunek duchów, według przyjętej egzegezy, był podstępnym atakiem na samą istotę społeczeństwa, gdyż czyniąc Totalną Ofertę wykluczyły na przyszłość możliwość czynienia jakichkolwiek podarunków.

Ponadto to, co było czynem godnym uwielbienia u świętego żyjącego w epoce Drugiego Królestwa, oznaczało hańbę dla podrzędnego urzędnika Dziesiątej Republiki. Zwyczajni ludzie muszą robić to, czego spodziewają się po nich inni.

Marduk zwiesił ramiona i pokrył stopy ciepłym mułem, ale to nie przyniosło ulgi. Nie było wyjścia. Jeden Celsjanin nie może samotnie przeciwstawić się całej społeczności. Będzie musiał założyć kółko i czekać na rozdzierającą umysł chwilę, gdy tykanie ustanie…

Ale chwileczkę! Jest wyjście! Tak, tak, teraz dopiero zrozumiał! Trzeba będzie chytrze działać. Ale jeśli się uda, zachowa zarówno życie, jak i społeczną aprobatę. Gdyby tylko to przeklęte kółko dało mu więcej czasu…

Marduk Kras wykonał kilka pilnych rozmów telefonicznych i załatwił sobie delegację w pilnych sprawach na planetę Taami II (Tahiti regionu Dziesięciu Gwiazd). Nie wybierał się tam cieleśnie, rzecz jasna. Żaden odpowiedzialny urzędnik nie wydawałby społecznych pieniędzy na taszczenie swojego ciała przez setki lat świetlnych, kiedy wystarczyło przemieścić umysł. Oszczędny, godny zaufania Marduk skorzystał z dobrodziejstw Podmiany. Uczynił zadość celsjańskiej formalności, choć zapewne nie o to darczyńcom chodziło, porzucając swoje ciało z kółkiem tykającym radośnie w nosie.

Musiał tylko znaleźć umysł, który zamieszkałby w jego ciele na czas delegacji. To nie sprawiło wiele trudności. W Galaktyce jest tak wiele umysłów i przy tym za mało ciał, by je wszystkie pomieścić. Dlaczego tak jest, nie wie doprawdy nikt, bo w końcu każdy dostaje na początek jedno ciało. Z niejasnych powodów niektórzy po jakimś czasie mają ich więcej, niż im potrzeba, podczas gdy innym dostaje się mniej.

Marduk skontaktował się z „Pustelnikiem” sp. z o.o. „Ciała na każdą okazję”. Pustelnik miał coś w sam raz dla niego: młodego samca z Ziemi w doskonałym stanie. Chłopakowi groziła śmierć, więc godził się zaryzykować życie z tykającym kółkiem w nosie.

I tak Marvin Flynn przybył na Celsusa V.


Przynajmniej raz nie było powodu do pośpiechu. Po przybyciu Marvin mógł poddać się przepisowej procedurze Podmiany. Leżał w całkowitym bezruchu, stopniowo przyzwyczajając się do nowego ciała. Wypróbowywał kończyny, sprawdzał zmysły, skanował powierzchniowe konfiguracje kulturowe emanowane przez czołowe płaty mózgu oraz analizował czynniki analogii i podobieństw. Potem dokonał pomiaru części mózgowia odpowiedzialnej za emocje. Przejrzał krzyż, nadir i punkt siodełkowaty. Niemal wszystko robił automatycznie.

Stwierdził, że celsjańskie ciało dobrze pasuje. Stawy były w świetnym stanie, podobnie wyśmienite okazały się wzory dyspersji przypadkowej. Oczywiście, były i problemy; absurdalnie eliptyczna krzywa deltoidalna, a UPY (uniwersalne punkty ,,Y”) odległe były od wzorca trapezoidalnego. Ale na planecie typu 3B, w normalnych warunkach, nie powinno to sprawiać kłopotów.

Zważywszy wszystko razem zestaw cielesno–środowiskowo–kulturowo–grupowy odpowiadał mu całkowicie.

Wygląda całkiem nieźle — powiedział Marvin do siebie — żeby tylko to cholerne kółko w nosie nie wybuchło.

Wstał i rozejrzał się wokół. Spostrzegł notatkę, którą zostawił mu Marduk Kras. Była przywiązana do nadgarstka tak, żeby nie mógł jej nie zauważyć.


Drogi Podmieńcze!

Witam na Celsusie! Zdaję sobie sprawę, że możesz czuć się nieco skrępowany okolicznościami i żałuję tego prawie tak szczerze, jak zapewne ty żałujesz. Ale bardzo usilnie doradzam ci odsunąć na bok wszelką myśl o nagłym zgonie. Zamiast rozpaczać skoncentruj się na przyjemnych wakacjach, które cię czekają. Może pocieszy cię świadomość, że statystycznie rzecz biorąc śmierć od czarnego podarunku zdarza się nie częściej niż śmierć od wypadku w kopalni plutonu, jeśli przypadkiem jest się tam górnikiem. Więc odpręż się i czuj się, jak u siebie w domu.

Moje mieszkanie i wszystko, co w nim jest, pozostaje do twojej dyspozycji. Moje ciało również, więc ufam, że nie będziesz go przemęczał, chodził zbyt późno spać i poił go nadmierną ilością napojów oszałamiających. Lewy nadgarstek jest słaby, więc uważaj, kiedy będziesz dźwigał jakieś ciężary. Życzę szczęścia. Staraj się nie martwić, bo niepokój jeszcze nikomu nie pomógł rozwiązać problemu.

PS

Wiem, że jesteś dżentelmenem i nie będziesz usiłował usunąć kółka z nosa. Ale pomyślałem sobie, że powinienem ci coś wyjaśnić: nie rób tego w żadnym wypadku, bo kółko jest zamknięte za pomocą mikroskopijnej kłódki molekularnej Jayverga. Żegnaj raz jeszcze i postaraj się wyrzucić z głowy wszystkie te nieprzyjemne myśli. Korzystaj z dwutygodniowego pobytu na naszej rozkosznej planecie.

Twój szczerze oddany

Marduk Kras


Z początku liścik zirytował Marvina. Ale potem roześmiał się i zmiął kartkę. Marduk był bez wątpienia łajdakiem, ale przynajmniej łajdakiem szczodrym i dającym się lubić. Marvin postanowił skorzystać jak się da najlepiej ze swego wątpliwego szczęścia, zapomnieć o mniemanej bombie wiszącej mu nad górną wargą i dobrze zabawić się na Celsusie.

Zaczął od obejrzenia swojego nowego domu. Spodobało mu się to, co znalazł. Było to gniazdko kawalera, przystosowane raczej do mieszkania niż do odtwarzania gatunku. Pięcioramienny plan nory odzwierciedlał status Krasa jako przedstawiciela władzy państwowej. Ci, którym nie powiodło się w życiu tak dobrze, musieli zadowolić się systemem dwu — lub trzy — ramiennym, a w slumsach Południowego Błota całe rodziny stłoczone były w jedno lub dwugaleryjnych mieszkankach. Obiecywano jednak, że w najbliższym czasie zostanie przeprowadzona reforma mieszkaniowa.

Kuchnia była ładna, nowoczesna i dobrze wyposażona w specjały dla smakosza. Były tam słoje z kandyzowanymi rosówkami, misa z egzotyczną przyprawą do sałatki alcjońskiej, delikatesy z Tuipory, Pennatuli, Gorgonii i Re nilli. Stała tu też puszka gęsich kuprów w sosie z pławni i orzęsków, a także paczka mrożonej, słodko — kwaśnej uki. Lecz, jak to w kawalerskim gospodarstwie, brakowało podstawowych surowców. Nie było nawet kromki gazo — wnika czy butelki z saturowanym miodem imbirowym.

Łażąc po długich i krętych korytarzach, Marvin znalazł pokój muzyczny. Marduk nie poskąpił na jego wyposażenie. Pomieszczenie zdominowane było przez ogromny wzmacniacz „Imperiał”, oskrzydlony dwoma głośnikami typu „Tyran”. Marduk używał także mikrofonu półmiksującego „Otchłań”, selektora rozróżniającego zmysły typu ekspandującego z płynnym sterowaniem pasywnym szczeliny krtaniowej. Wybór stacji dokonywał się poprzez regenerację obrazu, ale była też możliwość zmiany na modulację zanikową. Zestaw, choć nieprofesjonalny, stanowił bardzo dobre wyposażenie amatorskie.

Sercem systemu było, rzecz jasna, insektarium. W tym wypadku był to ingenuator typu „Super — Max” ze sterowaniem automatycznym, ręcznym i z rozmaitymi charakterystykami maksymalizacyjno–minimalizacyjnymi.

Marvin wybrał gawota „Konik polny” Korestal, 431 b i wsłuchał się we wzruszające obligato pratchawiczne z subtelnym akompaniamentem basów na podwójnych cewkach Malpighiego. Marvin był wprawdzie przypadkowym słuchaczem, ale mimo to potrafił docenić wirtuozerię wykonawcy. Był nim błękitny pasikonik pasiasty. Drugi segment jego tchawicy pulsował lekko. Widać to było wyraźnie w zajmowanej przez owada przegródce insektarium.

Marvin pokiwał z zadowoleniem głową. Pasikonik trzasnął żuchwami i powrócił do muzykowania. Hodowano go specjalnie do sopranowych, pełnych blichtru błyskotliwych popisów, bardziej na pokaz niż dla ucha, ale Marvin nie znał się na tym.

Wyłączył selekcję i przesunął gałkę z położenia „aktywny” na „śpiący”. Konik polny poszedł spać. Insektarium było dobrze wyposażone, szczególnie w symfonie muszek owocówek i nowoczesne songi chóru mniszek brudnic, ale Marvin miał jeszcze tyle do zwiedzania, że nie chciał marnować czasu na słuchanie muzyki.

W pokoju bawialnym Marvin ułożył się na wspaniałej, starej, glinianej ławie (prawdziwy robaque), oparł głowę o podniszczony, granitowy podgłówek i spróbował się zrelaksować. Ale kółko w nosie tykało bez ustanku. Nie mógł się skoncentrować. Postanowił więc ułożyć jakiś plan.

Lecz upływ czasu trzymał go w nieubłaganym uścisku. Marvin chcąc nie chcąc musiał przyznać, że jego dni są policzone i upływają jeden za drugim. Chciał coś zrobić, żeby upamiętnić swoje ostatnie godziny. Ale co?

Zwlókł się z robaque’a i poczłapał do głównej galerii nerwowo trzaskając szponami. Potem nagle się zdecydował i poszedł do garderoby. Wybrał nowy pancerz z brązowej chityny i ostrożnie włożył go przez głowę. Oblepił szczeć na twarzy perfumowanym klejem i ułożył ją en brosse przy policzkach. Nałożył na czułki łagodny usztywniacz, po czym nastroszył je zawadiacko pod kątem sześćdziesięciu stopni, tak by opadały swobodnie i elegancko. Wreszcie opylił środkowe pierścienie piaskiem lawendowym i poprawił sadzą kontury stawów barkowych.

Przyjrzał się sobie uważnie w lustrze. Uznał, że efekt jest nie najgorszy. Był dobrze ubrany, ale nie wystrojony. Siląc się na obiektywizm stwierdził, że jest przystojnym młodzieńcem w typie naukowca. Pod żadnym względem nie przypomina gwiazdy robackrocka.

Opuścił norę głównym wejściem i zasunął czop.

Zmierzchało. Nad głową świeciły gwiazdy, a wokół widać było równie liczne światełka niezliczonych nor — prywatnych mieszkań, sklepów i lokali, pulsujące poświatą wielkiego miasta. Ten widok podekscytował Marvina. Na pewno gdzieś tam, wśród przeplatających się korytarzy megalopolis, znajdzie się coś, co przyniesie mu przyjemność, a przynajmniej zapomnienie.

I Marvin poszedł przed siebie w ponurym nastroju, a jednak z iskrą nadziei. Szedł w stronę ruchliwej i wabiącej Głównej Bruzdy Śródmieścia. Maszerował na spotkanie tego, co los mu zapisał.



16


Długim, kołyszącym się krokiem, skrzypiąc skórzanymi buciorami, szedł wzdłuż drewnianego chodnika. Dolatywały go zapachy szałwii i tytoniu. Ciągnące się po obu stronach ściany z nie wypalanej cegły błyszczały w świetle księżyca jak matowe, meksykańskie srebro. Z pobliskiego saloonu dobiegały ostre dźwięki banjo…

Marszcząc czoło Marvin zatrzymał się w pół kroku. Szałwia? Saloon? Co tu się dzieje?

Coś nie tak, przybyszu? — zapytał szorstki głos.

Flynn obrócił się na pięcie. Z cienia przy sklepie wychynęła jakaś postać. To był miejscowy obibok, zakatarzony wałkoń w pokrytym kurzem czarnym kapeluszu, komicznie naciągniętym na pomarszczone czoło.

Owszem, bardzo nie tak — powiedział Marvin. — Wszystko wydaje się takie… dziwne.

Nie ma powodu do niepokoju — zapewnił go wałkoń. — Najzwyczajniej w świecie zmieniłeś system odniesień metaforycznych, a Bóg wie, że to nie zbrodnia. W gruncie rzeczy to dobrze, że dałeś sobie spokój z tymi ponurymi, zwierzęco — owadzimi porównaniami.

Moje porównania były właściwe — zirytował się Marvin. — W końcu jestem na Celsusie V i mieszkam w norze!

No to co? — odparł obibok. — Czyżbyś nie miał wyobraźni?

Mam mnóstwo wyobraźni! — warknął oburzony Marvin. — Ale nie w tym rzecz. Po prostu wydaje mi się, że nie ma w tym sensu. Mam skojarzenia, jakbym był kowbojem na Ziemi, a przecież jestem czymś na kształt owadoidalnego kreta na Celsusie.

Na to nie ma rady — stwierdził obibok. — Przeciążyłeś swoją zdolność do robienia porównań. Od tego zaczął się cały proces. Twoja percepcja podjęła się zadania eksperymentalnej normalizacji. Taki stan nazywamy deformacją metaforyczną.

Teraz Marvin przypomniał sobie, że pan Blanders przestrzegał go przed tym zjawiskiem. Deformacja metaforyczna, ta choroba kosmicznych podróżników, dopadła go nagle i bez uprzedzenia.

Wiedział, że był to powód do niepokoju, ale odczuwał tylko lekkie zdziwienie. Jego emocje były konsekwencją doznań, gdyż nieświadoma zmiana to zmiana, której się nie czuje.

Kiedy zacznę znowu widzieć świat takim, jakim jest naprawdę? — zapytał Marvin.

To pytanie dla filozofa — odrzekł obibok. — Ale mówiąc w skrócie, ten syndrom zaniknie, kiedy tylko wrócisz na Ziemię. Jeśli nadal będziesz podróżował, proces analogizowania perceptualnego będzie wzrastał. Możesz oczekiwać przypadkowych i krótkotrwałych nawrotów kontekstów percepcyjno–sytuacyjnych.

Wszystko to wydało się Mandnowi ciekawe, ale niegroźne. Zdecydowanym ruchem podciągnął dżinsy.

Uważasz, chłopie, trza grać tymi kartami, które masz w rozdaniu — oznajmił. — Ja nie będę tu stał przez całą noc i kłapał szczęką. Mów, kto jesteś.

Ja jestem tym, bez którego twój dialog byłby niemożliwy. Jestem ucieleśnioną koniecznością — powiedział próżniak z pełnym samozadowoleniem. — Bez mojej pomocy sam musiałbyś przypomnieć sobie o deformacji metaforycznej, a wątpię, żebyś był do tego zdolny. Dasz mi miedziaka?

Wypadasz z roli, to dobre dla Cyganów — rzekł Marvin z pogardą.

O, przepraszam — odparł obibok bez cienia zakłopotania. — Masz gotowe?

Mam robione — Marvin rzucił mu woreczek z tytoniem Buli Durham. Przyglądał się przez chwilę nowemu kumplowi, a potem odezwał się: — Chłopie, ty jesteś pół szakal, pół piesek preriowy. Ale coś czuję, żeśmy się dopasowali do siebie, bez względu na to, ktoś zacz.

Brawo — oznajmił obibok uroczystym tonem. — Złapałeś zmianę kontekstu z taką łatwością, jak małpa łapie banana.

To jakieś hi–tech filozofowaniE–Stwierdził spokojnie Marvin. — Jaki jest następny ruch, profesorku?

Powinniśmy udać się do tamtego saloonu o złej reputacji — zaproponował obibok.

Juppi! — krzyknął Marvin i wkroczył do lokalu rozpychając wahadłowe drzwiczki.

W saloonie od razu do ramienia Marvina przylgnęła jakaś kobieta. Popatrzyła na niego i obdarzyła go karminowym uśmiechem. Rozbiegane oczy miała wymalowane tak, by uzyskać wyraz wesołości. Makijaż na zwiotczałej twarzy naśladował ożywienie.

Chodź ze mną na górę, kotku — zaskrzeczał przerażający babiszon. — Będzie kupa śmiechu i zabawy!

To zabawne — powiedział obibok — gdy pomyśleć, jak obyczaj ukształtował maskę tej damy. Zakłada on, że ten, kto sprzedaje przyjemność, musi obrazować sobą rozbawienie. To trudny wymóg, przyjacielu, i nie dotyczy żadnego innego zajęcia. Zauważmy: handlarka ryb może nie lubić śledzi, sprzedawca warzyw może być uczulony na rzepę a gazeciarz ma prawo nie umieć czytać. Nawet od świętych nikt nie wymaga, żeby lubowali się w swym męczeństwie. Tylko od tych biednych przekupek przyjemności oczekuje się, żeby, jak Tantal, były wiecznie spragnione nieosiągalnej rozkoszy.

Twój przyjaciel to mały żartowniś, no nie? — rzekła megiera. — Ale ciebie lubię najbardziej, kotku, bo mnie napalasz.

Z szyi herod–baby zwieszał się naszyjnik, do którego przyczepiona była miniaturowa czaszka, pianinko, strzała, bucik niemowlaka i pożółkły ząb.

Co to jest? — zapytał Marvin.

Symbole — odpowiedziała

Symbole czego?

Chodź na górę, to ci pokażę, słodki kusiu.

I tak oto — rzekł obibok. — Staliśmy się świadkami niekłamanej, bezpośredniej konfrontacji z podnieconą kobiecością, wobec której nasze męskie fantazje są niczym dziecinne igraszki.

Chodźże! — zawyła harpia, skręcając swe ogromne cielsko w pasji miłosnej tym bardziej przerażającej, że prawdziwej. — Na górę, do łóżka! — ryknęła napierając na Marvina piersiami wielkości i konsystencji pustych mongolskich juków. — Coś ci pokażę! — wykrzykiwała, oplatając jego lędźwie grubą, białą nogą, cokolwiek brudną i pokrytą żylakami. — Jak się będziesz ze mną kochał — huczała — to będziesz wiedział, że się kochasz! — Lubieżnie otarła się o niego zadem, opancerzonym jak czoło tyranozaura.

Naprawdę bardzo pani dziękuję — powiedział Marvin — ale nie sądzę, żebym w tej chwili…

Nie chcesz się kochać? — zapytała baba z niedowierzaniem w głosie.

No, więc, nie mogę właściwie powiedzieć, żebym bardzo miał na to ochotę…

Kobieta podparła się w biodrach pięściami jak bochny i rzekła:

Że też musiałam dożyć tego dnia! — ale zaraz złagodniała i dodała: — Nie odwracaj się od słodkiego, pachnącego perfumami gniazdka Wenery! O panie, natęż siły, by pokonać ten niegodny mężczyzny objaw słabości. Pójdź, o panie! Trąbka brzmi! Osiodłaj ognistego rumaka żądzy!

Oj, myślę, że nie — Marvin roześmiał się cokolwiek nieszczerze.

Złapała go za szyję dłonią kształtu i rozmiaru chilijskiego poncho.

Zrobisz to zaraz, ty zawszony, tchórzliwy, samolubny, cholerny, narcystyczny sukinsynu, albo, na Aresa, ukręcę ci ten chudy kark jak kurczęciu!

Tragedia wisiała w powietrzu, bo baba wpadła w szał, który uczynił ją niezdolną do oceny tego, co robi.

Na szczęście, obibok powodowany rozmysłem albo kaprysem wyrwał z olster wachlarz, nachylił się z wdziękiem i poklepał rozwścieczoną samicę po słoniowatym ramieniu.

Nie waż się go skrzywdzić! — powiedział skrzypiącym kontraltem.

Marvin zreflektował się błyskawicznie.

Tak, powiedz jej, żeby przestała mnie obłapiać. Człowiek już nawet nie może wieczorem wyjść z domu na spacer, żeby nie wpaść w jakieś okropne tarapaty…

Nie płacz, na miłość boską, nie płacz! — powiedział próżniak — wiesz przecież, że nie mogę znieść, kiedy płaczesz!

Ja nie płaczę! — wyszlochał Marvin. — Ale ona zniszczyła mi koszulę. To był prezent od ciebie!

Kupię ci drugą! Ale nie zniosę dłużej tej sceny! Kobieta gapiła się na nich z szeroko otwartymi ustami.

Marvin skorzystał z chwili nieuwagi, by wyciągnąć ze

swojego pudła z narzędziami łyżkę do opon. Wepchnął ją pod nabrzmiałe, czerwone paluchy babsztyla i wyważył sobie drogę do wolności. W jednej chwili, razem z obibokiem wypadli przez drzwi, pomknęli za róg i jednym susem przeskoczyli na drugą stronę ulicy.



17


Gdy minęło bezpośrednie zagrożenie, Marvin wrócił nagle do rzeczywistości. Łuski deformacji metaforycznej opadły na moment. Doznał chwilowej remisji perceptualnej. Z obrzydzeniem stwierdził, że „obibok” był naprawdę wielkim, pasożytniczym żukiem z gatunku S. Cthulu. Nie było co do tego wątpliwości, gdyż rodzina Cthulu ma charakterystyczną wtórną przetokę ślinową położoną poniżej i nieco na lewo od zwoju nerwowego esicy.

Ten gatunek żuków żeruje na cudzych emocjach. Ich własne już dawno uległy atrofii. Zazwyczaj czają się w ciemnych i zacienionych miejscach, czekając, aż nieostrożny Celsjanin znajdzie się w zasięgu ich segmentowych szczęk. To właśnie przytrafiło się Marvinowi.

Gdy tylko zdał sobie z tego sprawę, skierował na żuka strumień gniewu tak potężny, że Cthulu padł ofiarą własnych superczułych receptorów emocjonalnych i legł nieprzytomny na bruku.

Dokonawszy tego, Marvin poprawił złoto — brązowy pancerz, rozprostował czułki i poszedł dalej.


Dotarł do mostu nad wielką rzeką płynących piasków. Stojąc na centralnym przęśle gapił się w dół, w czarną głębinę nieubłaganie toczącą swe nurty w stronę tajemniczego morza piasków. Na wpół zahipnotyzowany nie mógł oderwać oczu od tego widoku. Kółko w nosie tykało trzy razy szybciej niż jego serce. Szybki werbel wybijał memento mori.

Mosty są zwornicami przeciwnych sobie idei, pomyślał Marvin. Ich poziomy wymiar symbolizuje transcendencję, a pionowa spadzistość przypomina o nieuchronności upadku i pewnej śmierci. Przedzieramy się naprzód, pokonując przeszkody, ale pod naszymi stopami rozpościera się wiekuista otchłań. Budujemy, tworzymy, wznosimy, ale śmierć jest niedoścignionym architektem planującym strzeliste konstrukcje otchłani.

O Celsjanie, przerzućcie swe spoiste konstrukcje przez tysiące rzek! Zwiążcie rozległe kontury planety! Wasze mistrzostwo jest niczym, albowiem w dole ciągle jest twardy grunt, a on czeka cierpliwie. Celsjanie, podążacie znaną sobie drogą, ale ona nieuchronnie wiedzie do śmierci. Mimo całej swej mądrości musicie nauczyć się jeszcze jednej lekcji: wasze serce czeka na śmiertelne ostrze, a wszystko inne jest nieważne.

Tak właśnie myślał sobie Marvin, stojąc na moście. Owładnęła nim wielka tęsknota, żądza, by zapomnieć o żądzy, by skończyć z rozkoszą i cierpieniem, odrzucić błahość sukcesów i porażek i zacząć to, co w życiu najważniejsze — Śmierć.

Powoli wspiął się na parapet mostu. Stanął nachylony nad mrocznym nurtem piasku. Wtem, kątem oka spostrzegł cień, który oderwał się od filaru, podszedł z ociąganiem do bariery, stanął wyprostowany, nachylił się ostrożnie i…

Stój! Czekaj! — krzyknął Marvin. Jego własna żądza samozniszczenia nagle zniknęła. Widział tylko bliźniego w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Drobna figurka zaszlochała i gwałtownie rzuciła się w otchłanne nurty rzeki. W tym momencie przyskoczył Marvin. Zdążył złapać desperata za kostkę.

Impet upadku mało nie przeciągnął go za barierę. Ale Marvin szybko odzyskał równowagę, przyczepił się mackami do porowatego, kamiennego chodnika, rozłożył szeroko dolne odnóża, przednimi ucapił słup latarni, a pozostałymi dwoma kończynami wzmocnił chwyt.

Nastąpił moment chwiejnej równowagi i siła Marvina przeważyła nad ciężarem niedoszłego samobójcy. Powoli, ostrożnie, Marvin przemieścił ciało. Przesunął chwyt z tyłonoża na goleń i ciągnął bez wytchnienia, póki nie doholował nieszczęśnika do bezpiecznego miejsca na powierzchni mostu.

Opuściły go wszelkie wspomnienia własnej żądzy samozagłady. Podszedł i chwycił niedoszłego samobójcę za ramiona. Potrząsnął nim z wściekłością.

Ty cholerny idioto! — wrzasnął. — Co z ciebie za tchórz! Tylko idiota albo wariat wybiera takie rozwiązanie. Nie masz w ogóle jaj, ty pieprzony…

Przerwał w pół słowa. Niedoszły samobójca patrzył mu prosto w oczy trzęsąc się na całym ciele. Dopiero teraz do Marvina dotarło, że właśnie uratował kobietę.



18


Później, w zaciszu mostowej restauracji, Marvin przeprosił za szorstkie słowa, wypowiedziane w szoku. Ale kobieta, wdzięcznie kłapiąc kleszczami, odmówiła przyjęcia jakichkolwiek przeprosin.

Miałeś rację — powiedziała. — Mój uczynek był aktem godnym idiotki lub wariatki, albo obu na raz. Obawiam się więc, że twoja diagnoza była prawidłowa. Powinieneś był pozwolić mi skoczyć.

Marvin widział teraz, jaka była ładna. Ta mała kobietka (sięgała mu zaledwie do górnego pierścienia tułowiowego) zbudowana była wspaniale. Segmenty jej śródtułowia wiły się słodko, a dumna główka odgięta o pięć stopni od pionu przyprawiała o drżenie serca. Rysy twarzy miała perfekcyjne; od ślicznie wybrzuszonego czoła po wąskie, kanciaste szczęki. Jej bliźniacze owularia ukryte skromnie za białą satynową szarfą, skrojoną w książęcym stylu, pozwalały domyślać się akurat tyle, by dręczyć mężczyzn sugestią lśniącego, zielonego ciała kryjącego się pod materią. Wszystkie jej nogi pokryte były pomarańczowymi onuckami ud rapowanymi tak, by podkreślić smukłe segmenty stawowe.

Może była to i niedoszła samobójczyni, ale zarazem najpiękniejsza kobieta, jaką Marvin widział na Celsusie. Na jej widok zaschło mu w gardle, a serce zaczęło mocniej bić. Stwierdził, że gapi się na białą satynę, która spowijała jej strome owularia. Odwrócił wzrok i przyłapał się na tym, że z kolei wpatruje się w zmysłowy cud jej długich, członowatych odnóży. Czerwieniąc się gwałtownie zmusił się do spojrzenia na to śliczne, zmarszczone czółko.

Wydawała się zupełnie nieświadoma jego nagłego zainteresowania. Powiedziała zdawkowo:

Może powinniśmy się przedstawić. W takich okolicznościach…

Oboje roześmieli się w głos z jej dowcipnego powiedzonka.

Nazywam się Marvin Flynn.

A ja jestem Phthistia Held — odpowiedziała młoda kobieta.

Jeśli pozwolisz, będę do ciebie mówił Cathy — poprosił Marvin.

Znowu się roześmieli. Potem Cathy spoważniała. Zauważyła, że minęło już trochę czasu.

Dziękuję ci raz jeszcze, ale teraz muszę już iść.

Oczywiście — Marvin wstał. — Kiedy będę mógł cię znowu zobaczyć?

Nigdy — odrzekła słabym głosem.

Ale ja muszę! Teraz, gdy cię znalazłem, nigdy nie pozwolę ci odejść!

Potrząsnęła ze smutkiem głową.

Czy raz na jakiś czas pomyślisz o mnie choć przelotnie? — zapytała szeptem.

Nie możemy tak po prostu powiedzieć sobie do widzenia! — zawołał zdesperowany Marvin.

Och, szybko zapomnisz — stwierdziła bez cienia okrucieństwa.

Nigdy się już nie uśmiechnę — jęknął Marvin.

Ktoś inny zajmie moje miejsce — zabrzmiało to jak przepowiednia.

Jesteś kusicielką! — krzyknął z furią.

Jesteśmy jak dwa statki, które mijają się w nocy — poprawiła go.

Czyż nigdy się już nie spotkamy? — rozpaczał Marvin.

Tylko czas może przynieść odpowiedź.

Modlę się, by być z tobą tutaj — rzekł Marvin z nadzieją w głosie.

Na wschód od słońca, na zachód od księżyca — zanuciła.

Jesteś podła! — nadął się Marvin.

Na mnie już czas! — rzekłszy to, zakręciła się na pięcie i wypadła z restauracji.

Marvin patrzył za nią, jak odchodzi, potem usiadł przy barze.

Jedna dla brata w wojsku, a jedna na strzemiennego — powiedział do barmana.

Kobieta ma dwie duszE–Stwierdził ze współczuciem barman nalewając drinka.

Dostaję na jej punkcie lekkiego bzika — wyjaśnił Marvin.

Chłop potrzebuje baby — odparł barman. Marvin wypił i nadstawił kieliszek.

Różowy koktajl dla błękitnej lady — zaordynował.

Może ci się jeszcze uprzykrzyć — zauważył barman.

Nie wiem, dlaczego tak ją kocham — skonstatował Marvin — ale przynajmniej wiem, dlaczego słońce nie świeci. Ona nawiedza mnie w mej samotności, jak brzdąkanie pianina u sąsiadów za ścianą. Ale pójdę za nią bez względu na to, jak mnie teraz traktuje. A może to była po prostu jedna z tych rzeczy… Pamiętam; kwiecień i ona. Wieczorny wietrzyk pieścił drzewa, ale to wszystko nie dla mnie i…

Marvin był zdecydowany lamentować tak w nieskończoność, ale jakiś głos dochodzący z tyłu, z lewej wyszeptał:

Hej, mister.

Marvin odwrócił się i zobaczył małego, tłustego, obszarpanego Celsjanina. Facecik siedział na sąsiednim, barowym stołku.

O co chodzi? — zapytał ostro Marvin.

Chciałbyś może zobaczyć tę piękną muchachę jeszcze raz?

Tak, ale co ty mógłbyś…

Jestem prywatnym detektywem. Szukam zaginionych osób. Satysfakcja gwarantowana albo forsa z powrotem do ostatniego centa.

Co to za akcent? — zapytał Marvin

Lombrobiański — powiedział detektyw. — Nazywam się Juan Valdez. Przybyłem z pięknego kraju po tamtej stronie granicy, żeby zbić fortunę w tym wielkim mieście de la Norte.

Bryła piasku — sarknął barman.

Coś ty powiedział? — mały Lombrobiańczyk zapytał z podejrzaną łagodnością.

Nazwałem cię bryłą piasku, ty mała, wszawa bryło piasku! — warknął barman.

Tak właśnie myślałem — powiedział Valdez. Sięgnął pod poncho, wyjął długi ostry nóż i wbił go w serce barmana zabijając go na miejscu.

Jestem łagodnym człowiekiem, senior — zwrócił się do Marvina. — I nie obrażam się łatwo. Doprawdy, u mnie w domu, we wsi Montana Verde de los Tres Picos, uważają mnie za niegroźnego. Nie chcę niczego więcej, tylko żeby pozwolono mi uprawiać moje sadzonki peyotlu w wysokich górach Lombrobii, w cieniu tego drzewa, które nazywamy „kapelusz słoneczny”, bo to są najlepsze w świecie sadzonki peyotlu.

Doskonale rozumiem — powiedział Marvin.

Ale! — Valdez powiedział to już dobitniejszym tonem — gdy wyzyskiwacz del norte obraża mnie i, poprzez implikację, tych, którzy dali mi życie i wykarmili. Wtedy, cóż senior, czerwona mgła przesłania mi pole widzenia, a nóż sam skacze do ręki, a stamtąd wprost do serca tego potwarcy dzieci biednych ludzi.

To się mogło przydarzyć każdemu — uspokajał go Marvin.

A jednak — ciągnął dalej Valdez — mimo mego ostrego poczucia honoru zasadniczo jestem dziecinny, intuicyjny i łatwy w obejściu.

Doprawdy, zdążyłem to zauważyć — zgodził się Marvin.

Ale skończmy o tym. W porządku, chcesz wynająć mnie, śledztwo, znaleźć dziewczyna? Ale, oczywiście, el buen pano en al arca se vende, verdad?

Si hombre — odrzekł ze śmiechem Marvin. — Y el deseo vence al miedo!

Pues adelante!

I ramię w ramię dwaj przyjaciele pomaszerowali w noc, gdzie tysiące brylantowych gwiazd błyszczało jak ostrza lanc wielkiego wojska.



19


Jak tylko wyszli z restauracji, Valdez skierował ku niebu swą brązową, wąsatą twarz i odnalazł gwiazdozbiór Invidiusa, który na szerokościach północnych nieomylnie wskazywał północny wschód. Posługując się nim określił linię podstawową, ustalił odniesienia poziome sprawdzając policzkiem kierunek wiatru (wiejącego z zachodu z szybkością pięciu mil na godzinę) i upewnił się, z której strony drzewa pokryte są mchem (rosnącym na północnej stronie pni z szybkością milimetra dziennie). Uwzględnił także granicę błędu połączonych efektów tropizmu (dryf zachodni, jedna stopa na milę, i dryf południowy, pięć cali na sto kroków). A gdy podliczył już wszystkie czynniki, zaczął marsz w kierunku południowo–południowo–zachodnim.

Marvin poszedł za nim. W ciągu godziny opuścili miasto. Szli przez rżyska okolicznych pól. Minęła jeszcze jedna godzina i zostawili za sobą ostatnie oznaki cywilizacji. Znaleźli się w zupełnej dziczy. Wokół rozciągały się pustkowia pokryte zwaliskami granitu i mazistym szpatem polnym.

Valdez nie zatrzymywał się. Marvin poczuł w końcu pewne wątpliwości.

To, właściwie, dokąd idziemy? — zapytał.

Znaleźć twoją Cathy — odparł Valdez, uśmiechając się z błyskiem białych zębów w brązowej, dobrodusznej twarzy.

Czy ona naprawdę mieszka tak daleko od miasta?

Nie mam pojęcia, gdzie ona mieszka — odparł Valdez wzruszając ramionami.

Nie masz pojęcia?

Nie mam.

Marvin zatrzymał się gwałtownie.

Ale mówiłeś, że wiesz?

Nigdy tego nie powiedziałem ani nie robiłem nawet takich aluzji — stwierdził Valdez marszcząc czoło. — Powiedziałem tylko, że pomogę ci ją znaleźć.

Ale, jeśli nie wiesz, gdzie ona mieszka…

To zupełnie nieważne — mówiąc to Valdez podniósł wyprostowany palec. — Nasza wyprawa nie ma nic wspólnego z szukaniem miejsca, w którym Cathy mieszka. Naszym celem jest, po prostu i zwyczajnie, znaleźć Cathy! Tak przynajmniej to rozumiem.

Tak, oczywiście — zgodził się Marvin. — Ale, skoro nie idziemy tam, gdzie ona mieszka, to dokąd idziemy?

Tam, gdzie ona będzie — odparł spokojnie Valdez.

Aha — stwierdził Marvin.

Szli pośród spiętrzonych cudów mineralogii, aż dotarli do porośniętych krzakami pagórków, leżących u stóp wyniosłych łańcuchów górskich, niczym zmęczone morsy wokół błyszczącego, błękitnego wieloryba. Minęła kolejna godzina i Marvin znów poczuł zniecierpliwienie. Ale tym razem dał wyraz niepokojowi okrężną drogą, zamierzając wydobyć informację podstępem.

Od dawna znasz Cathy? — zapytał.

Nigdy dotąd nie miałem szczęścia jej spotkać — odparł Valdez.

A więc tam, w restauracji, gdzie z nią byłem, widziałeś ją po raz pierwszy?

Niestety, tam jej też nie widziałem. Byłem w toalecie, gdzie musiałem uporać się z kamieniem nerkowym, kiedy ty z nią rozmawiałeś. Być może widziałem ją przelotnie, kiedy odchodziła, ale, co bardziej prawdopodobne, był to efekt Dopplera wywołany kołysaniem się czerwonych drzwi wejściowych.

Więc nie wiesz nic o Cathy?

Tylko tyle, ile dowiedziałem się od ciebie. A to jest, szczerze mówiąc, tyle co nic.

Więc jakim cudem możesz mnie zaprowadzić tam, gdzie, jak twierdzisz, ona przebywa?

To proste — odparł Valdez. — Chwila zastanowienia powinna pomóc ci to zrozumieć.

Marvin zastanawiał się przez chwilę, ale nie udało mu się rozgryźć problemu.

Rozważ to logicznie — poradził Valdez. — Na czym polega moje zadanie? Mam znaleźć Cathy! Co wiem o Cathy? Nic.

To nie brzmi zbyt pocieszająco — powiedział Marvin.

Ale to dopiero połowa problemu. Zakładając, że nie wiem nic o Cathy, co wiem o znajdowaniu?

Co? — zapytał Marvin.

Tak się składa, że wiem o tym wszystko — odparł Valdez tryumfalnym tonem, gestykulując pięknymi brązowymi dłońmi. — Bo jestem ekspertem w dziedzinie teorii szukanistyki!

W czym, proszę?

W teorii szukanistyki — Valdez powiedział to już nieco mniej tryumfalnym głosem.

Rozumiem — odparł Marvin niezbyt przekonany. — No tak… To wspaniale. Jestem pewien, że teoria jest bardzo dobra, ale jeśli nie wiesz nic o Cathy, to nie byłbym pewien, czy jakakolwiek teoria ci pomoże.

Valdez westchnął z politowaniem i przygładził wąsa śniadą ręką.

Przyjacielu, gdybyś wiedział wszystko o Cathy, o jej zwyczajach, znajomych, pragnieniach, niechęciach, nadziejach, obawach, marzeniach, intencjach i temu podobnych, to jak sądzisz, czy potrafiłbyś ją odszukać?

Jestem pewien, że tak.

Nawet nie znając teorii szukanistyki?

Tak.

A zatem — skonkludował Valdez — zastosuj to samo rozumowanie do odwrotnej sytuacji. Wiem wszystko, co można wiedzieć o teorii szukanistyki, a zatem nie muszę wiedzieć niczego o Cathy.

Czy jesteś pewien, że to jest to samo? — zapytał ostrożnie Marvin.

Musi być to samo. W końcu, równanie to równanie. Rozwiązywanie go z jednego końca może zająć więcej czasu niż gdyby zacząć z drugiego, ale to nie ma wpływu na wynik. Doprawdy, jesteśmy w bardzo szczęśliwym położeniu, właśnie dzięki temu, że nie wiemy nic o Cathy. Konkretne dane mogą tylko przeszkadzać w stosowaniu dobrze sformułowanej teorii, ale w tym przypadku nie będziemy mieli z tym kłopotu.

Szli ciągle pod górę, wzdłuż coraz bardziej stromego zbocza. Ostry wiatr z wyciem rozdzielał im szturchańce. Pod stopami zaczęły się pojawiać połacie szronu. Valdez mówił o swoich badaniach w zakresie teorii szukanistyki, cytując klasyczne przypadki: Hektor szukający Lizandra, Adam szukający Ewy, Galahad wywiadujący się o świętego Graala, Briickner szukający chłopów mówiących prawdziwą gwarą, Fred C. Dobbs szukający skarbu w górach Sierra Mądre, Diogenes szukający człowieka, energia ścigająca entropię i yang poszukujące yin.

Z tych przykładów — mówił Valdez — ekstrahujemy ogólną teorię szukanistyki i najważniejsze, wynikające z niej hipotezy.

Marvin był w zbyt opłakanym stanie, by odpowiedzieć. Nagle zdał sobie sprawę, że na tym zimnym i pozbawionym wody pustkowiu można marnie zginąć.

To dość zabawne — kontynuował Valdez — że teoria szukanistyki zmusza nas natychmiast do wyciągnięcia wniosku, że nic nie może być tak naprawdę zgubione. Rozważ: żeby rzecz zaginęła, potrzebne jest do tego miejsce. Ale nie można znaleźć takiego miejsca, bo zwykła wielość nie niesie z sobą implikacji jakości różnicującej. Wedle szukanistyki każde miejsce jest zatem tak samo pewne, jak wszystkie inne miejsca. Zatem, zastępujemy pojęcie „zagubione”, pojęciem „nieokreślonego miejsca”, a to już poddaje się analizie logiczno — matematycznej.

Ale jeśli Cathy nie jest naprawdę zagubiona — zauważył Marvin. — To nie możemy jej naprawdę znaleźć.

To stwierdzenie jest prawdziwe samo w sobie — zgodził się Valdez — ale, rzecz jasna, jest to zaledwie pewna idea, o niewielkiej wartości w tym przypadku. Dla celów operacyjnych musimy zmodyfikować teorię szukanistyki. W rzeczy samej musimy odwrócić całkowicie osnowę teorii i na powrót przyjąć pierwotną koncepcję zgubienia — znalezienia.

Brzmi to bardzo zawile — powiedział Marvin.

Komplikacja jest jedynie pozorna — zapewnił go Valdez. — Analiza problemu zawsze daje rezultaty. Weźmy na przykład założenie: „Marvin szuka Cathy”. To chyba dość dobrze określa naszą sytuację, nieprawdaż?

Myślę, że tak — stwierdził ostrożnie Marvin.

A zatem, cóż implikuje to stwierdzenie?

Implikuje… implikuje… że ja szukam Cathy! Valdez potrząsnął gwałtownie swą brązową głową.

Patrz głębiej, mój niecierpliwy, młody przyjacielu! Tautologia nie jest właściwą konkluzją. Zakładamy twoją aktywność w poszukiwaniach, co implikuje pasywność stanu bycia zagubionym, w którym znajduje się Cathy. Ale to nie jest twierdzenie prawdziwe do końca. Pasywność Cathy jest nie do przyjęcia, bo w ostatecznym rozrachunku

każdy szuka samego siebie i nikt nie stanowi wyjątku od tej reguły. Musimy przyjąć, że Cathy szuka ciebie (siebie), tak jak zakładamy, że ty szukasz jej (też siebie). I tak dochodzimy do naszej pierwotnej permutacji: Marvin szuka Cathy, która szuka Marvina.

Naprawdę sądzisz, że ona mnie szuka? — zapytał mile zaskoczony Marvin.

Oczywiście, że tak, bez względu na to, czy o tym wie, czy nie. W końcu jest pełnoprawną osobą. Nie można jej uważać za rzecz, za coś biernie zaginionego. Musimy uznać jej autonomię i przyjąć, że jeśli ty ją znajdziesz, to w równym stopniu ona znajdzie ciebie.

Nigdy tak o tym nie myślałem.

Cóż, to dość łatwe, kiedy tylko zrozumie się teorię — powiedział Valdez. — A teraz, by zapewnić sobie sukces, musimy wybrać optymalną formę poszukiwań. Jest oczywiste, że jeśli oboje aktywnie poszukujecie się nawzajem, wasze szansę na to, że się znajdziecie, wydatnie maleją. Rozważ przykład dwojga ludzi szukających się w nieskończonym, zatłoczonym domu towarowym i porównaj to z sytuacją polegającą na tym, że tylko jedno szuka, a drugie zajmuje stałą pozycję i czeka, aż zostanie znalezione. To znacznie korzystniejsza strategia. Wzory matematyczne są tu cokolwiek skomplikowane, więc musisz przyjąć na słowo, że tak jest. Największe szansę na znalezienie ciebie, czyli jej przez nią, będą wtedy, gdy jedno szuka, a drugie pozwala na to, by być szukanym. Mądrość mojego ludu od dawna na to wskazuje.

Więc co mamy zrobić?

Właśnie ci to powiedziałem! — krzyknął Valdez. — Jedno musi szukać, podczas gdy drugie czeka. Jako że nie kontrolujemy postępowania Cathy, przyjmujemy, że ona dając się wieść instynktowi szuka ciebie. Toteż ty musisz przezwyciężyć swoje instynkty i czekać, co pozwoli jej cię odnaleźć.

Mam tylko czekać?

Tak jest.

I myślisz, że ona naprawdę mnie znajdzie?

Ręczę za to głową.

Hm… niech będzie. Ale skoro tak, to dokąd teraz się udajemy?

Do miejsca, w którym będziesz czekał. Fachowo nazywa się je punktem lokacyjnym.

Jaki punkt lokacyjny wybrałeś? — zapytał Marvin.

Ponieważ nie czyni to specjalnej różnicy — odparł Valdez — wybrałem wioskę Montana Verde de los Tres Picos w prowincji Adelante, w Lombrobii.

To twoje rodzinne strony, nieprawdaż? — zapytał Marvin.

Faktycznie — przyznał Valdez lekko zdziwiony i rozbawiony zarazem. — To chyba dlatego to miejsce tak łatwo przyszło mi do głowy.

Czy Lombrobia nie leży za daleko?

Jest dość odległa — zgodził się Valdez — ale nie zmarnujemy czasu. W drodze będę cię uczył logiki i pieśni ludowych mojego kraju.

To nie fair — mruknął Marvin.

Przyjacielu — powiedział surowo Valdez. — Jeśli już przyjmujesz pomoc, musisz przyjąć to, co ci się daje, a nie to, co chciałbyś otrzymać. Nigdy nie twierdziłem, że moje umiejętności nie mają pewnych ograniczeń, ale to niewdzięczność z twojej strony, że masz o to pretensje.

Marvin musiał się tym zadowolić, bo bez przewodnika nie znalazłby drogi powrotnej do miasta. Poszli więc dalej poprzez góry, śpiewając ludowe piosenki, bo na logikę było za zimno.



20


Szli ciągle pod górę, po błyszczącym jak zwierciadło zboczu ogromnej skały. Wiatr wył i świszczał, szarpał ich za ubrania, odrywał zmęczone odnóża od podłoża. Zdradliwy lód pękał pod ich stopami, gdy usiłowali znaleźć oparcie. Pełzli więc jak pijawki przylegając umęczonymi ciałami do lśniącej powierzchni lodowej góry.

Valdez znosił to wszystko ze stoickim spokojem.

To trudne, no nie? — wykrzywił twarz w uśmiechu. — A jednak warte twojej miłości do tej kobiety, si?

O tak, z pewnością — wybełkotał Marvin. — Myślę, że tak — ale tak naprawdę, zaczynał już w to wątpić. W końcu rozmawiał z Cathy niecałą godzinę i do tego ograniczyła się jego znajomość z tą kobietą.

Tuż obok nich runęła lawina. Tony białej śmierci z hukiem pomknęły w dół, zaledwie o kilka cali mijając obu wspinaczy. Valdez uśmiechnął się spokojnie, ale Flynn aż zadrżał z niepokoju.

Ponad wszelkimi przeszkodami — przemówił Valdez — leży szczyt; twarz i ciało ukochanej.

Tak, oczywiście — jęknął Marvin.

Lodowe ostrza oderwane od nawisów śmigały wokół nich. Marvin pomyślał o Cathy i stwierdził, że nie może sobie przypomnieć, jak ona wygląda. Z pewnym zdziwieniem stwierdził, że miłość od pierwszego wejrzenia to pojęcie mocno przesadzone.

Przed nimi rozwarła się głęboka przepaść. Marvin popatrzył w dół, na lodowiec błyszczący w błękitnej otchłani, i doszedł do wniosku, że gra nie jest warta świeczki.

Myślę, że powinniśmy zawrócić — wydusił z siebie.

Valdez uśmiechnął się leciutko, stając na samej krawędzi pionowej przepaści wiodącej do samobójczego piekła śnieżnych nawisów.

Przyjacielu — powiedział łagodnie. — Wiem, dlaczego to mówisz.

Wiesz? — zdziwił się Marvin.

Oczywiście. To jasne, że nie chcesz ryzykować mojego życia podczas tej fantastycznej misji. I równie jasny jest fakt, że chcesz ją kontynuować samotnie.

Doprawdy?

Naturalnie. Nawet dla przypadkowego widza oczywiste jest, że do ukochanej gna cię męstwo twojej niezłomnej osobowości i na drodze poszukiwań nie zatrzymają cię żadne, bodaj najstraszliwsze niebezpieczeństwa. A równie jasne jest, że twa wielka i szlachetna dusza wzdraga się na myśl, że mógłbyś wplątać człowieka, którego uważasz za najbliższego, najlepszego przyjaciela w przedsięwzięcie tak niebezpieczne.

Cóż… — zaczął Marvin. — Nie jestem pewien…

Ale ja jestem pewien — odparł Valdez. — 1 odpowiadając na twoje nie wypowiedziane pytanie mówię, co następuje: przyjaźń w jednym jest podobna do miłości; przekracza wszelkie granice!

Istotnie… — odrzekł Marvin.

Toteż nie opuszczę cię — ciągnął Valdez. — Pójdziemy dalej razem, w paszczę śmierci, jeśli będzie trzeba. Dla twojej ukochanej Cathy.

To bardzo ładnie z twojej strony — powiedział Marvin zerkając w przepaść. — Ale ja naprawdę nie bardzo znam Cathy i nie wiem, jak dalece pasowalibyśmy do siebie. Więc biorąc to pod uwagę, może najlepiej byłoby, gdybyśmy się stąd jakoś wydostali…

Twoim słowom brak wiary, mój młody przyjacielu — roześmiał się Valdez. — Błagam, nie troszcz się o moje bezpieczeństwo.

Prawdę mówiąc — wyjaśnił stropiony Marvin. — Ja troszczę się o swoje bezpieczeństwo.

Nic z tego! — wykrzyknął radośnie Valdez. — Dzika pasja przebija przez wystudiowany chłód twoich słów. Naprzód, przyjacielu!

Valdez zdawał się gotów użyć siły, by przywieść Marvina do boku Cathy, bez względu na jego wolę. Jedynym rozwiązaniem pozostawał szybki cios w szczękę i dowleczenie Valdeza oraz siebie samego do progów cywilizacji. Marvin zrobił wykrok.

Valdez się cofnął.

Och, nie, przyjacielu! — krzyknął. — I znów wielka miłość sprawiła, że twe motywy są jasne! Chcesz mnie powalić, nieprawdaż? By potem, upewniwszy się, że jestem bezpieczny, ułożyć mnie wygodnie i dobrze wyposażyć w zapasy. A sam ruszyłbyś dalej w dziki kraj. Ale ja na to nie pozwolę. Pójdziemy razem, compadre!

I zarzuciwszy na grzbiet wyposażenie, Valdez zaczął opuszczać się po stromym zboczu. Marvinowi pozostało tylko jedno. Pójść za nim.

Nie będziemy dłużej nużyć czytelnika opisem wielkiego marszu przez Góry Moorescu ani cierpieniami, które znosił oślepiony miłością młody Flynn i jego wierny towarzysz. Ani nie nakreślimy dziwnych halucynacji, które nawiedzały podróżników, ani przejściowego szaleństwa, które owładnęło Valdezem, kiedy to zdało mu się, że jest ptakiem i może przefrunąć nad trzystumetrowym urwiskiem. Nikt, poza uczonymi, nie zainteresowałby się również psychologicznymi procesami, które powodowały Marvinem; od kontemplacji jego własnego poświęcenia, poprzez czułość wobec poszukiwanej młodej damy, wielką pasję aż do wybuchu miłości i przemożnej żądzy życia.

Dość powiedzieć, że wszystko to miało miejsce, i że droga przez góry trwała wiele dni i spowodowała wiele emocji. Aż w końcu nadszedł jej kres.


Kiedy przybyli na ostatni górski grzbiet, Marvin spojrzał w dół i zamiast pól lodowych zobaczył zielone pastwiska, rozłożyste lasy skąpane w słońcu i wioskę przycupniętą w zakolu leniwej rzeki.

Czy… to tu…? — zaczął Marvin.

Tak, synu — odparł łagodnie Valdez. — To jest wieś Montana Verde de los Tres Picos, w prowincji Adelante, w Lombrobii, w dolinie Błękitnego Księżyca.

Marvin podziękował swemu staremu guru — bo nie sposób było inaczej nazwać roli, którą odegrał bosko dobry, poświętliwy Valdez, po czym rozpoczął schodzenie do punktu lokacyjnego, gdzie miało się zacząć czekanie na Cathy.



21


Montana Verde de los Tres Picos! Tutaj, w otoczeniu kryształowo czystych jezior i wysokich gór, pod łabędzioszyimi palmami, dobroduszni chłopi zajmowali się swą niespieszną robotą. W południe i o północy rozbrzmiewały płaczliwe dźwięki gitar odbijające się echem od zwieńczonych blankami murów starego zamku. Dziewice o brązowych licach uprawiały pokrytą kurzem winorośl pod okiem wąsatego ekonoma. Wokół jego nadgarstka spoczywał leniwie zwinięty bicz.

Do tego właśnie żywego wspomnienia minionych czasów przybył Flynn wiedziony przez wiernego Valdeza.

Tuż na przedpolach wioski, na łagodnym wzniesieniu stała karczma, czyli la posada. Tam właśnie poprowadził ich Valdez.

Czy to naprawdę najlepsze miejsce do czekania? — zapytał Marvin.

Nie, nie najlepsze — odparł Valdez z uprzejmym uśmiechem — ale wybierając je zamiast zakurzonego placu w centrum unikamy sofizmatu „optimum”. Poza tym tu jest wygodniej.

Marvin ugiął się przed wiedzą reprezentowaną przez wąsacza i rozgościł się w posadzie. Usiadł za stołem rozstawionym przed drzwiami, skąd miał dobry widok na podwórko i drogę biegnącą opodal. Pokrzepił się flaszką wina i zaczął wypełniać czynność przewidzianą przez teorię szukanistyki.

Czekał.


Nie minęła godzina, gdy Marvin dojrzał maleńką, ciemną figurkę sunącą wolno wzdłuż błyszczącej, białej drogi. Gdy postać przybliżyła się nieco, można było rozpoznać niemłodego już mężczyznę zgiętego pod ciężarem dźwiganego na plecach cylindrycznego przedmiotu. Mężczyzna podniósł wychudłą twarz i spojrzał prosto w oczy Marvina.

Wujek Max!

Jak się masz, Marvin — odparł wujek. — Mógłbyś mi nalać szklaneczkę wina? Tyle jest kurzu na drodze…

Marvin nalał wino, ledwie wierząc świadectwu swoich zmysłów, bo wujek Max zaginął dziesięć lat temu. Ostatnio widziano go, jak grał w golfa w Fairhaven Country Club.

Co się z tobą działo? — zapytał Marvin.

Potknąłem się o wypaczenie czasoprzestrzeni przy dwunastym dołku — wyjaśnił wujek Max. — Marvin, jeśli uda ci się kiedy wrócić na Ziemię, pogadaj o tym z kierownikiem klubu. Nie jestem z tych, co się skarżą, ale sądzę, że Komitet do Spraw Utrzymania Terenów Zielonych powinien o tym wiedzieć i zbudować tam jakiś płotek czy inną osłonę. Nie tyle chodzi mi o mnie, ale może być nieprzyjemny skandal, gdyby wpadło tam jakieś dziecko.

Na pewno im powiem — obiecał Marvin. — Ale, wujku, dokąd teraz idziesz?

Mam spotkanie w Samarze. Dziękuję za wino, chłopcze. I uważaj na siebie. Przy okazji; czy wiesz, że coś ci tyka w nosie?

Tak — odparł Marvin. — To bomba.

Mam nadzieję, że wiesz, co robisz — powiedział wujek Max. — Do widzenia, Marvin.

I wujek Max powlókł się dalej. Na plecach kołysała mu się torba na przybory golfowe, a w ręku trzymał kij nr 2. Podpierał się nim jak laską.

Marvin usiadł i nadal czekał.


Pół godziny potem zauważył postać kobiety pośpiesznie idącej drogą. Doznał uczucia antycypacji, ale zaraz opadł na krzesło. To nie była Cathy, lecz tylko jego matka.

Daleko zaszłaś od domu, mamusiu — powiedział cichym głosem.

Wiem, Marvin — odpowiedziała matka. — Ale widzisz, schwytali mnie handlarze żywym towarem.

Psiakrew, mamusiu! Jak do tego doszło?

Cóż, Marvin — powiedziała matka. — Niosłam paczkę na Boże Narodzenie dla biednej rodziny mieszkającej przy uliczce Rzezimieszków, a tam było najście policji i zdarzyło się mnóstwo innych rzeczy. Oszołomiono mnie narkotykami i ocknęłam się w Buenos Aires w luksusowo urządzonym pokoju. Obok mnie stał jakiś mężczyzna, gapił się na mnie pożądliwie i pytał łamaną angielszczyzną, czy nie chciałabym mieć trochę przyjemności. A kiedy powiedziałam, że nie, nachylił się i zamknął mnie w uścisku jednoznacznie lubieżnym.

Psiakrew, co stało się potem?

Na szczęście pamiętałam o sztuczce, której nauczyła mnie pani Jasperson. Czy wiesz, że można zabić człowieka uderzając go z całej siły poniżej nosa? To zadziałało. Nie chciałam tego robić, Marvinie, ale wtedy wydało mi się to dobrym pomysłem. I tak znalazłam się na ulicach Buenos Aires, a potem, przez różne koleje losu dotarłam tutaj.

Chcesz trochę wina? — zapytał Marvin.

To bardzo miło z twojej strony — podziękowała matka — ale naprawdę muszę już iść.

Dokąd?

Do Hawany. Mam wiadomość dla Garcii. Marvin, nie przeziębiłeś się czasem?

Nie. Mówię śmiesznie, bo mam bombę w nosie.

Uważaj na siebie, Marvin — powiedziawszy to, matka odeszła w pośpiechu.


Czas płynął. Marvin zjadł obiad na werandzie, spłukał go flaszką Sangre de Hombre, rocznik 36, i usiadł w głębokim cieniu rzucanym przez białą fasadę. Słońce wypinało swój złoty tyłek na górskie szczyty. Drogą obok karczmy szedł jakiś człowiek….

Ojcze! — krzyknął Marvin.

Ojciec zmarszczył czoło, poprawił krawat i przełożył teczkę do drugiej ręki.

Nie ma nic dziwnego w tym, że tu jestem — powiedział oschle do syna. — Zazwyczaj twoja matka podwozi mnie ze stacji. Ale dziś się spóźniła, więc poszedłem pieszo. A kiedy tak sobie szedłem, postanowiłem pójść na skróty przez pole golfowe.

Rozumiem — stwierdził Marvin.

Przyznaję, że można to uznać za dość długi skrót. Sądzę, że idę przez te pola od co najmniej godziny, jeśli nie dłużej.

Tatusiu — powiedział speszony Marvin. — Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale nie jesteś już na Ziemi.

Nie widzę nic dowcipnego w tej uwadze — stwierdził ojciec. — Zboczyłem z drogi bez wątpienia. A i styl architektury jest tu inny, niż można znaleźć w stanie Nowy Jork. Jednak jestem całkowicie pewien, że jeśli przejdę tą drogą jeszcze jakie sto kroków, to dojdę do ulicy Annandale, która z kolei doprowadzi mnie do skrzyżowania Klonowej i Świerkowej, a tam już łatwo znajdę drogę do domu…

Myślę, że masz rację — powiedział Marvin z rezygnacją. Nigdy nie potrafił odeprzeć argumentów ojca.

Muszę już iść. Przy okazji, Marvin, czy wiesz, że masz zatkany nos?

Tak, tato — odparł Marvin. — To bomba.

Ojciec ściągnął mocno brwi, przeszył go wzrokiem, potrząsnął gniewnie głową i pomaszerował dalej.

Nie rozumiem — powiedział później Marvin do Valdeza — dlaczego ci wszyscy ludzie znajdują mnie? To nie jest normalne.

Bo to jest nie naturalne — zapewnił go Valdez — lecz nieuniknione. A to znacznie ważniejsze.

Może i jest nieuniknione — upierał się Marvin — ale jest też wielce nieprawdopodobne.

Prawda — zgodził się Valdez. — Jednak wolę to nazywać wymuszonym prawdopodobieństwem. Jest ono, jak by tu rzec; skutkiem ubocznym teorii szukanistyki.

Obawiam się, że nie całkiem rozumiem.

Ależ to bardzo proste. Teoria szukanistyki to tylko czysta teoria. Można powiedzieć, że na papierze zawsze się sprawdza i jest nie do obalenia. Kiedy jednak weźmie się idealne wzory i spróbuje je zastosować w praktyce, napotyka się trudności. Najważniejsza z nich to fenomen nieokreśloności. Mówiąc prościej; teoria teoretyczna kłóci się z praktycznym tej teorii zastosowaniem. Widzisz, teoria nie może uporać się z sobą samą. Teoretycznie, teoria szukanistyki działa we wszechświecie, w którym nie ma teorii szukanistyki. Ale praktycznie, a to jest dla nas istotne, teoria szukanistyki istnieje we wszechświecie, gdzie istnieje. Wywiera ona na siebie tak zwany efekt zwierciadlany albo dublujący. Według niektórych myślicieli zachodzi bardzo realne niebezpieczeństwo „nieskończonej duplikacji”, gdzie teoria bez końca zmienia się pod wpływem wcześniejszych zmian teorii przez teorię, doprowadzając się w końcu do stanu entropii, w którym wszystkie możliwości są równie prawdopodobne. Nazywa się to sofizmatem Von Gruemanna. Według niego błąd implikowania przyczynowości zwykłej sekwencji wydarzeń jest oczywisty.

Też tak sądzę — zgodził się Marvin. — Jedno, czego nie rozumiem, to jak właściwie istnienie teorii oddziałuje na teorię.

Myślałem, że już to wyjaśniłem — powiedział Valdez. — Pierwotny albo „naturalny” efekt wywierany przez teorię szukanistyki na teorię szukanistyki to rzecz jasna wzrost wartości lambda–chi.

Hmmm — odparł Marvin.

Lambda–chi to oczywiście symbol odwrotności stosunku wszystkich możliwych poszukiwań do wszystkich możliwych odnalezień. Tak więc, kiedy lambda–chi wzrasta w związku z nieokreślonością albo innym czynnikiem, możliwość odniesienia porażki przy poszukiwaniach spada gwałtownie do liczby bliskiej zeru, a możliwość odniesienia sukcesu rośnie szybko do jedności. Nazywa się to czynnikiem ekspansji stałej.

Czy to znaczy — zapytał Marvin — że dzięki wpływowi teorii szukanistyki na teorię szukanistyki wyrażonej czynnikiem ekspansji stałej wszystkie poszukiwania kończą się sukcesem?

Właśnie tak — stwierdził Valdez. — Pięknie to wyraziłeś, choć może niezbyt ściśle. Wszystkie możliwe poszukiwania będą udane w czasie, gdy działa czynnik ekspansji stałej.

Teraz rozumiem — powiedział z ulgą Marvin. — Według teorii muszę odnaleźć Cathy.

Tak — odparł Valdez. — Musisz odnaleźć Cathy. W rzeczy samej musisz odnaleźć każdą osobę. Jedynym ograniczeniem jest czynnik ekspansji stałej, czyli E–S.

Hę? — zapytał Marvin.

Cóż, wszystkie poszukiwania będą zakończone sukcesem tylko w trakcie trwania E–S. Ale E–S jest zmienny i waha się od 6,3 mikrosekund do 1005,34543 lat.

A jak długo E–S trwa w moim, indywidualnym przypadku?

Wielu chciałoby znać na to odpowiedź — Valdez roześmiał się serdecznie.

Chcesz powiedzieć, że nie wiesz?

Chcę powiedzieć, że kilka pokoleń musiało się dobrze napracować, żeby w ogóle odkryć czynnik E–S. Określenie liczbowego wyniku dla każdego osobnego przypadku byłoby możliwe, jak sądzę, gdyby E–S był tylko zmienny. Ale on jest przypadkowo zmienny, a to już inna para kaloszy. Zrozum, rachunek prawdopodobieństwa jest nową gałęzią matematyki, o której nikt nie może powiedzieć, że ją opanował.

Tego się właśnie bałem — powiedział ponuro Marvin.

Nauka to okrutna pani — przytaknął Valdez, lecz mrugnął przyjaźnie i dodał: — ale oczywiście można wymigać się nawet od najokrutniejszej.

Chcesz przez to powiedzieć, że jest jakieś wyjście?! — wykrzyknął Marvin.

Niestety, nie jest ono usankcjonowane osiągnięciami nauki — odparł Valdez. — My, teoretycy szukanistyki, nazywamy je „rozwiązaniem przemycanym”. Jest to, by tak powiedzieć, pragmatyczne zastosowanie formuły, która statystycznie rzecz biorąc powinna być w wysokim stopniu skorelowana z wymaganymi rozwiązaniami. Ale dla tej teorii nie ma uzasadnienia, które w racjonalny sposób dowodziłoby jej prawdziwość.

Niemniej — powiedział Marvin — jeśli to działa, wypróbujmy to.

Naprawdę, wolałbym nie — odparł Valdez. — Formuły irracjonalne, bez względu na ich domniemaną skuteczność, napawają mnie odrazą, gdyż zakładają, że najwyższa matematyczna logika może być oparta na absurdzie.

Nalegam — upierał się Marvin. — W końcu to ja jestem tym, który szuka!

Z matematycznego punktu widzenia nie jest to istotne — stwierdził Valdez. — Przypuszczam jednak, że nie dasz mi spokoju, póki nie dogodzę twojej zachciance.

Valdez westchnął z rezygnacją, wyciągnął spod poncho kawałek papieru, ogryzek ołówka i zapytał:

Ile monet masz w kieszeni?

Osiem — odparł Marvin po sprawdzeniu.

Valdez zapisał rezultat, potem zapytał o datę urodzin Marvina, numer jego polisy ubezpieczeniowej, rozmiar buta i wysokość w centymetrach. Nadał temu wartość numeryczną. Poprosił Marvina, żeby wybrał dowolną liczbę między 1 a 14. Dodał do niej kilka własnych liczb, a potem bazgrał coś i liczył przez kilka minut.

No i? — zapytał Marvin.

Pamiętaj, że wynik jest prawdziwy zaledwie statystycznie — ostrzegł go Valdez. — Nie ma żadnej innej gwarancji.

Marvin przytaknął, a Valdez znów się odezwał:

W twoim jednostkowym przypadku czynnik E–S trwa dokładnie jedną minutę i czterdzieści osiem sekund, plus —minus pięć minimikrosekund.

Marvin miał już gwałtownie zaprotestować przeciw takiej niesprawiedliwości i zapytać Valdeza, dlaczego wcześniej nie poczynił tych tak ważnych obliczeń. Lecz nagle popatrzył na drogę, której błyszcząca biel odcinała się teraz od ciemnego błękitu wieczornego nieba.

Zobaczył figurkę przesuwającą się powoli w kierunku posady.

Cathy! — krzyknął. Bo to była ona.

Poszukiwanie zakończone czterdzieści trzy sekundy przed końcem czynnika E—S — zauważył Valdez. — Jeszcze jedno eksperymentalne potwierdzenie teorii szukanistyki.

Ale Marvin już go nie słyszał. Wybiegł na drogę i objął tak długo oczekiwaną ukochaną.

A Valdez, ów chytry przyjaciel i milczący towarzysz Długiego Marszu, uśmiechnął się lekko do siebie i zamówił jeszcze jedną butelkę wina.



22


A więc znów byli razem. Piękna Cathy, przyzwana dziwną alchemią punktu lokacyjnego, i Marvin, młody i silny z naiwnym uśmiechem na opalonej, dobrodusznej twarzy. Marvin, wyruszający z młodzieńczą odwagą na podbój starego, powikłanego wszechświata z Cathy u boku, młodszą nieco w latach, lecz o niebo starszą w dziedzinie kobiecej intuicji. Rozkoszna Cathy, której piękne, czarne oczy wyrażały zamyślenie i żal, nieuchwytny smutek oczekiwania na nieuniknione, którego Marvin nie przeczuwał z wyjątkiem wielkiego i przemożnego pragnienia, by chronić i pieścić tę kruchą dzieweczkę i jej sekret nie ujawniony. Cathy, która wreszcie przyszła do niego, do mężczyzny bez sekretów.

Lecz ich szczęście było skażone. W nosie Marvina tykała bomba odmierzając sekundy jego przeznaczenia i kreśląc ścisłą, metronomiczną miarę dla ich miłosnego tańca. Ale właśnie to przeczucie przeznaczenia sprawiało, że ich przeciwstawne losy łączyły się ściślej, a obcowanie pełne było wdzięku i znaczenia.

On z porannej rosy tworzył dla niej wodospady, a z kolorowych kamyczków ze strumienia wijącego się wśród łąk — naszyjnik piękniejszy niż szmaragdy i smutniejszy niż perły. Ona chwytała go w sieć z jedwabnych włosów, wciągając w głąb, w niezmierzone, ciche wody zapomnienia. On pokazywał jej zamrożone gwiazdy i roztopione słońce, ona dawała mu długi cień i dźwięk czarnego aksamitu. On wyciągał do niej ramiona i dotykał mchu, trawy, prastarych drzew, opalizujących skał. Jej palce, wznosząc się, sięgały starych planet i srebrzystej księżycowej poświaty, blasku komet i krzyku płonących słońc.

Grali sztukę, w której on umierał, a ona się starzała. Robili to, by się radośnie odrodzić. Rozcinali czas miłością i składali go na powrót. Wymyślali zabawki z gór, równin, jezior, dolin. Ich dusze błyszczały jak zdrowa sierść.

Byli kochankami, dla których istniała tylko miłość. Ale była i zawiść. Zgniłe kłody, porosłe rzęsą sadzawki, sępy pustynne — wszystko to nienawidziło ich szczęścia. Była i nieuchronność zmiany, entropia nieczuła na ich wyznania, obojętna dla ludzkich pragnień, bezustannie trudząca się nad zniszczeniem wszechświata. A niejasna przyszłość, oporna na przeobrażenia, wpisywała odwieczne nakazy w ich krew i ciało.

I była bomba, która musiała wybuchnąć, i była tajemnica, którą ktoś musiał zdradzić. Ze strachu narodziły się wiedza i smutek.

A pewnego poranka Cathy zniknęła, jakby jej nigdy nie było.



23


Odeszła! Cathy odeszła! Czy to możliwe? Czy życie, ten śmiertelnie poważny żartowniś, znów zaczęło swoje straszliwe sztuczki?

Marvin nie chciał w to uwierzyć. Przeszukiwał zakamarki karczmy, krążył cierpliwie po wiosce i jej okolicach. Szukał w okolicznym mieście San Ramon de las Tristezas, wypytywał kelnerki, ziemian, sklepikarzy, kurwy, policjantów, alfonsów, żebraków i innych mieszkańców. Pytał, czy widzieli dziewczynę jasną jak poranek, o nieopisanie pięknych włosach, nogach jak marzenie, rysach twarzy, z których pięknem mogła równać się tylko ich wspaniała proporcjonalność itd. Pytani odpowiadali ze smutkiem; niestety, senior, nie widzieliśmy tej kobiety, ani teraz, ani kiedykolwiek w życiu.

Kiedy uspokoił się do tego stopnia, by móc opisać Cathy w bardziej spójny sposób, znalazł ulicznika, który widział dziewczynę podobną do niej, jak jechała na zachód w wielkim automobilu prowadzonym przez grubasa palącego cygaro. Ponadto kominiarz widział ją, jak opuszczała miasto ze swą złoto — niebieską torebką. Krok miała pewny i nie oglądała się za siebie.

Potem pracownik stacji benzynowej dał mu nabazgraną w pośpiechu karteczkę od Cathy. Zaczynała się ona od słów: „Marvin, kochany, staraj się, proszę, zrozumieć i wybaczyć. Jak wielokrotnie próbowałam ci powiedzieć, było to konieczne…”

Reszta była nieczytelna. Z pomocą kryptoanalityka Maran odcyfrował końcowe słowa, które brzmiały: „Ale zawsze będę cię kochać i mam nadzieję, że czasem wspomnisz mnie z czułością. Twoja kochająca Cathy”.

Pozostała część liściku, zamazana smutkiem, zupełnie nie poddawała się ludzkiemu zrozumieniu.

Opisywać uczucia Marana to tak, jakby opisywać poranny lot czapli; oba nie dają się wyrazić słowami. Starczy powiedzieć, że Marvin myślał o samobójstwie, ale zrezygnował z tego, gdyż ten gest wydał mu się zbyt pospolity.

Wszystko było zbyt powierzchowne. Trucizna zbyt sentymentalna, pistolet zbyt hałaśliwy, a stryczek niewygodny. Poza tym odsuwanie się od świata wydawało się niczym więcej niż postępkiem rozpuszczonego dziecka. Wybór, jakiego mógł dokonać, był właściwie żaden. Toteż Marvin nie zrobił nic. Z suchymi oczami snuł się jak zombi we dnie i w nocy. Chodził, mówił, nawet się uśmiechał. Był uprzejmy bez zarzutu, ale jego najlepszemu przyjacielowi Valdezowi zdało się, że prawdziwy Marvin zniknął w nagłym wybuchu smutku i zastąpiła go nieudana namiastka człowieka. Marvin odszedł. Ten, który go zastąpił, wyglądał, jakby w każdej chwili miał umrzeć od wysiłku udawania człowieka.

Valdez był zakłopotany i przerażony. Stary, kuty na cztery nogi mistrz szukanistyki nigdy przedtem nie spotkał tak trudnego przypadku. Z desperackim wysiłkiem starał się wyciągnąć przyjaciela ze stanu śmierci za życia.

Próbował serdecznością: „Dokładnie wiem, co czujesz, mój nieszczęśliwy druhu. Kiedyś, gdy byłem całkiem młody, przytrafiło mi się coś bardzo podobnego i wtedy zrozumiałem…”

Na nic się to zdało, więc spróbował brutalnie: „Psiakrew, francuska zaraza! Łazisz w kółko jak ckliwy szczeniak. Żal ci tej szmaty, co cię rzuciła? Rany boskie, powiem ci do słuchu: są na tym świecie inne kobiety i nie jest mężczyzną ktoś, kto zwija się w kąciku, gdy tu czeka tyle dziewczyn do poderwania…”

Brak odpowiedzi. Valdez spróbował więc metody ekscentrycznej:

Patrz tam! Widzę trzy ptaszki na drzewie. Jeden ma nóż wbity w gardło i trzyma w pazurkach berło, a jednak śpiewa weselej niż inne! Rozumiesz coś z tego, hę?

Nie wywarło to na Marvinie żadnego wrażenia. Nie zrażony tym, Valdez spróbował dotrzeć do przyjaciela wzbudzając w nim litość.

Marvin, mój chłopcze, medycy obejrzeli tę wysypkę na mojej skórze. Zdaje się, że to przypadek rumienią pandemicznego. Dają mi dwanaście godzin. Uregulowałem już rachunek i zwolniłem miejsce przy stole. Ale skoro zostało mi jeszcze dwanaście godzin, to w tym czasie chciałbym…

Nic. Valdez postanowił więc poruszyć przyjaciela chłopską filozofią.

Prości farmerzy wiedzą najlepiej, Marvin. Wiesz, co mówią? Mówią, że złamany nóż nie nadaje się do robienia dobrych lasek. Myślę, że powinieneś o tym pamiętać…

Ale Marvin, w roztargnieniu, nie chciał o tym pamiętać. Valdez przeszedł zatem do etyki hyperstrasiańskiej, tak jak ją przekazuje manuskrypt timomacheański.

Myślisz, żeś zraniony, czyż nie tak? Rozważ zatem: „ja” jest niewypowiedziane i unitarne i nie podatne na wpływy zewnętrzne. A zatem to tylko „rana” jest „zraniona”, co znaczy, że jest ona zewnętrzna w stosunku do osoby i osobna wobec jaźni. Wobec tego nie ma tu miejsca na ból.

I ten argument nie zachwiał Marvinem. Valdez popróbował psychologii.

Utrata ukochanej, wedle Steinmetzera, jest rytualnym odreagowaniem utraty fekalnego ,ja”. A zatem; w dość zabawny sposób, kiedy opłakujemy bliskich, którzy odeszli, w rzeczywistości żałujemy naszych fekaliów…

Ale i to nie zdołało spenetrować obronnej pasywności Marvina. Jego melancholijne odejście od wszelkich spraw ludzkich wydawało się nieodwołalne. Wrażenie to wzmocniło się, gdy pewnego popołudnia kółko w nosie przestało tykać. Nie była to więc bomba, lecz zaledwie ostrzeżenie ze strony wyborców Marduka Krasa. I tak oto Marvinowi przestało zagrażać zmiecenie głowy z ramion przez nagły wybuch.

Ale nawet ten uśmiech losu nie wpłynął na zmianę jego ponurego, odczłowieczonego stanu ducha. Nieporuszony, odnotował fakt wybawienia ze śmiertelnej opresji tak, jakby chodziło o obserwację słońca wychylającego się zza chmur.

Zdawało się, że nic na niego nie ma wpływu. I wówczas cierpliwy Valdez wreszcie nie wytrzymał:

Marvin, ty jesteś jak zadra w d….!

Ale Marvin pozostał, jak był, nieporuszony. I zdało się Valdezowi oraz dobrym ludziom z San Ramon, że ten oto człowiek wspiął się ponad wszelkie ludzkie pragnienia.

A jednak! Jakże mało wiemy o krętych drogach i dróżkach ludzkiego umysłu! Bo zaraz nazajutrz, wbrew wszelkim rozsądnym oczekiwaniom, zdarzył się wypadek, który przerwał chorobliwą apatię Marvina i otworzył śluzy jego wrażliwości, za którymi dotąd się ukrywał.

Jedno wydarzenie! Aczkolwiek był to zaledwie początek łańcucha wydarzeń — maleńki ruch otwierający jeden z niezliczonych dramatów dziejących się we wszechświecie.

Zaczęło się cokolwiek absurdalnie, od człowieka, który zapytał Marvina o godzinę…



24


Wydarzenie rozegrało się po północnej stronie Plaża de los Muertos, krótko po wieczornym paseo i kwadrans przed zmierzchem. Marvin przechadzał się, jak zwykle, obok pomnika Jose Grimuchio. Przechodząc obok pucybutów zgromadzonych pod piętnastowieczną cynową balustradą, zmierzał w kierunku fontanny San Briosci we wschodnim narożniku małego, brudnego parku. Gdy zrównał się z Grobem Niepoślubionych Dziewic, zaszedł mu drogę mężczyzna z podniesioną rozkazująco ręką.

Tysiąckrotnie przepraszam — powiedział nieznajomy. — To niczym nie usprawiedliwione wtargnięcie w pańską samotność jest doprawdy pożałowania godne, a może i obraźliwe, niemniej jednak czuję się upoważniony do tego, by zapytać, czy mógłby mi pan podać właściwy czas?

Wydawałoby się, banalne pytanie. Ale powierzchowność mężczyzny zadawała kłam jego pospolitym słowom. Był szczupły, średniego wzrostu, nosił niemodnie przystrzyżone wąsy, takie jakie można zobaczyć na portretach króla Morquavio Redondo, pędzla Griera. Ubranie miał obszarpane, ale bardzo czyste i starannie wyprasowane, a popękane buty wyczyszczone do połysku. Na palcu wskazującym prawej ręki nosił ozdobny sygnet z masywnego złota. Miał chłodne, sokole oczy człowieka nawykłego do rozkazywania.

Pytanie o czas byłoby zrozumiałe, gdyby nie to, że wokół placu było kilka zegarów. Niezgodności pomiędzy ich wskazaniami nie przekraczały trzech minut.

Marvin, popatrzywszy na ręczny zegarek, odrzekł ze swą zwykłą nienaganną uprzejmością, że jest pięć po wpół do.

Dzięki, panie, pozostaję w najwyższym stopniu zobowiązany — odparł nieznajomy. — Już pięć po? Czas pochłania naszą słabą doczesność, nie zostawiając nic ponad smutne okruchy wspomnień.

Marvin przytaknął.

Ale te nieopisanie małe okruchy, ten czas, którego nikt nie może posiąść, jest zaprawdę jedyną naszą własnością — oznajmił.

Tym razem przytaknął nieznajomy, jakby Marvin powiedział coś głębokiego, a nie zwykły frazes dla podtrzymania uprzejmej rozmowy. Obcy zgiął się w ukłonie sięgając ręką aż do ziemi. Robiąc rewerans stracił równowagę i przewróciłby się, gdyby Marvin nie schwycił go mocno i nie postawił na nogi.

Wielkie dzięki — rzekł nieznajomy ani na chwilę nie tracąc animuszu. — Pański chwyt jest równie pewny jak pańska uprzejmość. Tego nie zapomnę.

Mówiąc to odwrócił się i odszedł niknąc w tłumie.

Marvin patrzył za nim, lekko zdziwiony. Coś w tym człowieku się nie zgadzało. Może to wąsy — z pewnością fałszywe, albo grubo poczernione brwi, albo sztuczna brodawka na lewym policzku. Albo może buty, które dodawały mu trzy cale wysokości, albo peleryna, wywatowana, by ukryć naturalną wąskość ramion. Cokolwiek by to było, Marvin miał o czym myśleć. Lecz z początku nie był nieufny, człowiek bowiem, którego spotkał, był pod przebraniem radosną i śmiałą duszą. Nie można było tego nie zauważyć.

Kiedy tak sobie myślał, przypadkiem spojrzał w dół, na swą prawą rękę. Przyjrzał się dokładniej. W dłoni dzierżył

kawałek papieru. Z pewnością nie znalazł się tu przypadkowo. Marvin zdał sobie sprawę, że musiał mu go wcisnąć nieznajomy w pelerynie, kiedy się potykał. Albo… uświadomił sobie Marvin, kiedy udawał, że się potyka.

To rzucało zupełnie inne światło na wydarzenia ostatnich kilku minut. Marszcząc z lekka brew Marvin rozłożył papier i zaczął czytać:


Jeślibyś, panie, zechciał wysłuchać czegoś ciekawego i pożytecznego dla ciebie i dla wszechświata, czego ważność zarówno obecna, jak i w przyszłości od nas najodleglejszej nie może być przeceniona, a co w tej notatce wyłożonym w szczegółach być nie może dla powodów oczywistych i aż nadto znanych, ale co winno być ujawnionym w czasie odpowiednim, jeśli przyjąć wspólność interesów i etycznego nastawienia, przyjdź o dziewiątej godzinie do gospody „Pod Wisielcem”, a tam zajmij stół po lewej stronie w rogu odległym opodal podwójnej kraty. Włóż, panie, białą różę w klapę, a w prawej dłoni nieś „Diario de Celsus” (wydanie czterogwiazdkowe) i stukaj w stół małym palcem prawej ręki nie wybijając żadnego rytmu.

Jeśli wypełnione będą te instrukcje, ktoś podejdzie do cię, panie, i zaznajomi Cię z tym, co byś, jak wierzę, chciał usłyszeć.


Życzliwy


Marvin dłuższy czas dumał nad treścią notki i wypływającymi z niej implikacjami. Wyczuwał, że oto w jakiś niewyobrażalny sposób grupa złączonych ze sobą istnień, wątków i problemów, dotąd mu nie znanych, przecięła jego drogę.

Nadeszła chwila decyzji. Czy rzeczywiście chce wplątywać się w cudze plany, choćby nie wiadomo jak istotne?

Czyż nie lepiej będzie uniknąć wmieszania się w cudze sprawy i prowadzić dalej samotnicze życie w metaforycznej deformacji świata?

Może… A jednak ten incydent zaintrygował go. Ponadto dawał szansę zapomnienia o bólu, jaki spowodowała Cathy swym zniknięciem.

Marvin wykonał instrukcje zawarte w notce, którą dał mu tajemniczy nieznajomy. Kupił egzemplarz „Diario de Celsus” (wydanie czterogwiazdkowe) i sprawił sobie białą różę do butonierki. Równo o dziewiątej wkroczył do gospody „Pod Wisielcem” i usiadł przy stole po lewej stronie, w odległym rogu obok podwójnej kraty. Serce zabiło mu żwawiej. Nie było to nieprzyjemne uczucie.



25


Gospoda „Pod Wisielcem” była spelunką pośledniej kategorii, ale za to wesołą. Na jej klientelę składał się kwiat pospólstwa. Ochrypli handlarze ryb wrzeszczeli, żeby podać im trunek, ogniści agitatorzy wykrzykiwali obelgi na rząd. Zagłuszali ich grubi i umięśnieni kowale. Sześcionogi thorazaur piekł się nad wielkim kominkiem, a kuchcik polewał pieczeń miodowym sokiem. Skrzypek wgramolił się na stół i przygrywał jiga, wesoło wystukując rytm refrenu drewnianą nogą. Pijana dziwka z powiekami pokrytymi jakąś lśniącą masą i sztuczną przegrodą w nosie łkała w kącie litując się nad sobą.

Wyperfumowany dandys przytknął koronkową chusteczkę do nosa i z pogardą rzucił monetę związanym ze sobą liną zapaśnikom. Dalej na lewo, przy stole dla plebejów, czyścibut sięgał właśnie do garnka po kęs karkówki, gdy jakiś łotr sztyletem przygwoździł mu rękę do stołu. Ten żart został przez obecnych przyjęty wiwatami.

Niech Bóg cię ma w opiece, panie, będziesz coś pić?

Marvin podniósł wzrok i zobaczył kelnerkę z czerwonymi policzkami i wydatnym łonem, czekającą na zamówienie.

Miód, jeśli można prosić — odparł cicho Marvin.

Miód jest na składzie — odrzekła dziewczyna. Nachyliła się, żeby poprawić podwiązkę, i szepnęła do Marvina: — Panie, strzeż się, to nie miejsce dla takiego młodego panicza jako wy.

Dziękuję za ostrzeżenie — odparł Marvin — ale jeśli dojdzie do bijatyki, pochlebiam sobie sądząc, iż nie będę całkiem nieprzydatny.

Ach, ty ich nie znasz, panie — odpowiedziała dziewczyna i odeszła w pośpiechu, gdyż do stołu zbliżał się wielki szlachcic cały ubrany na czarno.

O, na słodkie krwawiące rany Wszechmocnego, a co my tutaj mamy?! — wykrzyknął.

W karczmie zapadła cisza. Marvin spojrzał bez strachu na intruza i po ogromnej klatce piersiowej i niezwykle długich rękach rozpoznał tego, którego lud nazywał „Czarnym Denisem”. Przypomniał sobie, że mąż ten ma reputację rozpruwacza, szarpacza i w ogóle chama i rabusia.

Marvin udawał, że nie spostrzega, jak blisko podszedł do niego ów spocony drab. Wyjął wachlarz i pomachał nim przed nosem.

Tłum ryknął chłopskim śmiechem. Czarny Denis zbliżył się jeszcze o pół kroku. Mięśnie na ramieniu zadrgały mu jak kobry, gdy zacisnął palce na rękojeści rapiera.

Niech mnie skręci! — krzyknął. — Jeśli wśród nas nie ma czegoś, co wygląda na królewskiego szpiega!

Marvin podejrzewał, że brutal próbuje go sprowokować. Toteż zignorował docinek i dalej piłował paznokcie małym, srebrnym pilniczkiem.

Więc niech mnie przetną w pół i z flaków zrobią falbanki! — zaklął Czarny Denis. — Coś mi się zdaje, że tak zwany dżentelmen wcale nie jest dżentelmenem i nie przyjmuje do wiadomości tego, że inny dżentelmen mówi do niego. Ale może jest głuchy. Będę musiał sprawdzić jego lewe ucho. W domu, jak będę miał czas.

Mówił pan do mnie? — zapytał Marvin podejrzanie łagodnym głosem.

Zaprawdę, tak — odparł Czarny Denis. — Bo mi się nie spodobała twoja twarz.

Doprawdy? — wysyczał Marvin.

Hej! — ryknął Czarny Denis. — Twoje maniery też mi się nie podobają, ani smród twoich perfum, ani kształt twojej stopy, ani spadzistość twoich barków.

Oczy Marvina zwęziły się. Chwila była pełna morderczego napięcia. W ciszy, która zapadła, słychać było tylko chrapliwy oddech Czarnego Denisa. Nagle, zanim Marvin zdążył odpowiedzieć, do pochylonego nad nim draba podbiegł jakiś człowiek. Był to mały garbus o żółtawej cerze i długiej, białej brodzie. Nie miał więcej niż metr wzrostu i powłóczył za sobą zdeformowaną stopę.

Uspokój się! — powiedział ostro do Czarnego Denisa. — Chcesz rozlać krew w wigilię świętego Orygena? I to czegoś, co nie jest warte uwagi jego lordowskiej mości? Wstydź się, Czarny Denisie.

Rozleję krew, bo mi się tak podoba, na szankry świętej, czerwonej góry! — zaklął prostacko.

Tak, wypruj mu flaki! — krzyknął chudy, długonosy człeczyna z tłumu. Mrugał przy tym jednym, niebieskim, okiem i zezował drugim, brązowym.

Tak, wypruj! — podjęło okrzyk kilkanaście głosów.

Szlachetni panowie, proszę! — powiedział gruby oberżysta załamując ręce.

On ci przecież nie wadził w niczym! — dodała niechlujna posługaczka, a taca ze szklanicami drżała i brzęczała jej w dłoniach.

Ano, niech ten szczeniak pije w spokoju swój trunek — perswadował garbus, tuląc się do łokcia Czarnego Denisa. Ślinił się przy tym z kącika ust.

Zabierz łapy, śmieciu! — ryknął Czarny Denis i machnął łapskiem o rozmiarach wiosła. Ręka trafiła garbusa prosto w pierś i wyrzuciła go w poprzek pomieszczenia, nad stołem i półkami. Człowieczek zawisł w końcu na haku do siodeł przy wtórze brzęku tłuczonego szkła.

Na korniki wieczności! — ozwał się potężny rozrabiaka znów zwracając się do Marvina.

Młodzieniec siedział rozluźniony nadal się wachlując. Ale oczy miał zwężone. Bystry obserwator mógłby dostrzec także lekkie drżenie przebiegające jego uda i ledwie widoczną ruchliwość nadgarstków.

Teraz raczył zauważyć natręta.

Jeszcze tutaj? — zdziwił się. — Dobry człowieku, twoje impertynencje stają się nużące dla ucha i nieznośne dla nerwów.

Tak? — wykrzyknął Czarny Denis.

Tak! — odparł ironicznie Marvin. — Powtarzanie się jest sposobem na zwrócenie uwagi używanym przez głupców, ale mnie to nie bawi. Zatem usuń się, chłopie, i zabierz swoje przegrzane cielsko gdzie indziej, zanim je ochłodzę puszczając ci krew z wprawą, której każdy balwierz by pozazdrościł.

Czarny Denis rozdziawił gębę na taki afront i śmiertelną obrazę. Potem, z szybkością zadającą kłam jego potężnej masie wyszarpnął miecz i zadał cios, który rozłupał ciężki, dębowy stół na dwoje i zrobiłby to najpewniej i z Marvinem, gdyby ten nie uskoczył w bok.

Denis runął naprzód, rycząc z wściekłości i wywijając szabliskiem jak oszalały wiatrak w berserkerskiej pasji. A Marvin odskoczył zwinnie do tyłu, złożył wachlarz i wetknął go na powrót za pas, podwinął rękawy, uchylił się przed następnym ciosem, dał susa w tył, nad cedrowym stołem, i wyrwał nóż kuchenny. Potem, lekko dzierżąc ostrze w dłoni, zrobił kilka zwinnych kroków w przód, dążąc do zwarcia.

Uciekaj, panie! — krzyknęła posługaczka. — Rozpłata cię, a ty z kuchennym żelazem w ręku nie masz szans!

Uważaj, młodzieńcze! — krzyknął garbus chowając się pod zwisającym z haka siodłem.

Wypruj mu flaki! — krzyknął chudzielec z długim nosem i bladymi oczami.

Panowie, proszę! — krzyknął nieszczęsny oberżysta. Obaj walczący spotkali się teraz na środku głównej izby.

Czarny Denis, z konwulsyjnie wykrzywioną twarzą wywijał i machał kordelasem zadając ciosy o sile zdolnej przerąbać pień dębu. Marvin przemykał się z niesamowitą pewnością siebie w zasięgu ciosów przeciwnika. Odbijał je nożem na kwartę i natychmiast ripostował kwintą. Wreszcie Denis opanował się i spojrzał na przeciwnika z respektem. Potem znów ryknął w berserkerskim szale i wyprowadził atak, który zmusił Marvina do wycofania się w głąb zadymionej izby.

Podwójny napoleon na tego dużego! — krzyknął wyperfumowany dandys.

Przyjmuję — odkrzyknął garbus. — Popatrz tylko na pracę nóg tego szczupłego.

Praca nóg nigdy jeszcze nie powstrzymała świszczącej stali — wy seplenił dandys. — Cofasz swe słowa i sakiewkę?

Hejże, nie! I dodaję pięć złotych ludwików! — odparł garbus i zaczął gmerać przy pasie szukając mieszka.

Teraz gorączka hazardu rozpełzła się w tłumie.

Dziesięć rupii na Denisa! — wykrzyknął długonosy chudzielec. — Obstawiam szansę trzy do jednego!

Niech będzie cztery do jednego! — wrzasnął ostrożny zazwyczaj oberżysta. — I siedem do pięciu na pierwszą krew! — Mówiąc to wytaszczył torbę pełną złotych suwerenów.

Przyjmuję zakład! — pisnął bladooki, wykładając trzy srebrne talenty i złotego półdenara. — 1, na Czarną Matkę, jestem gotów postawić osiem do sześciu na cios w pierś!

Przyjmuję zakład! — wrzasnęła posługaczka, wyciągając zza dekoltu worek z talarami Marii Teresy. — I dodaję w stosunku sześć do pięciu na pierwszą amputację!

Przyjmuję! — zapiał wyperfumowany dandys. — Na me dzyndzelki! Stawiam dziewięć do czterech, że ten szczupły chłoptaś wybiegnie stąd jak przypiekany chart, zanim wytoczy się trzecia krew!

Przyjmuję zakład! — odkrzyknął Marvin Flynn z uśmiechem. Unikając bezładnej młocki Denisa wyrwał zza szarfy woreczek florenów i rzucił go dandysowi. Potem, na serio, rzucił się do walki.

W ciągu tych kilku krótkich chwil zręczność Marvina w szermierce zajaśniała pełnym blaskiem. Za nic miał fakt, że stał w obliczu potężnego i zawziętego przeciwnika władającego mieczem wielekroć większym niż nikły oręż Marvina, a do tego gotowego na wszystko.

Rozpoczął się kolejny atak. Zgromadzeni wstrzymali oddech, gdy Czarny Denis runął w dół jak piorun ciśnięty przez Jupitera. Pod takim impetem Marvin musiał ustąpić pola. Cofnął się, skoczył przez stół i stwierdził, że został zapędzony w róg. Skoczył więc wysoko i uchwycił się kandelabru, śmignął na nim przez komnatę i lekko zeskoczył.

Denis, zadziwiony, a chyba i niezbyt pewny siebie, uciekł się do sztuczki. Gdy znów mieli się zewrzeć, długie ramię Denisa cisnęło w Marvina krzesłem, a gdy ten zrobił unik, Denis chwycił ze stołu garść czarnego, igneańskiego pieprzu i sypnął nim w twarz przeciwnika…

Ale twarzy Marvina już tam nie było. Nurkując i przesuwając lewą stopę umknął podstępowi. Zmylił przeciwnika niską fintą noża, zrobił podwójną fintę i wykonał perfekcyjny unik w tył.

Czarny Denis mrugnął ogłupiały i spojrzał w dół. Ujrzał rękojeść noża Marvina sterczącą z własnej piersi. Otworzył szeroko oczy i podniósł prawicę z mieczem do desperackiego cięcia.

Marvin z niezmąconym spokojem obrócił się na pięcie i odszedł wystawiając grzbiet na cios ostrego jak brzytwa brzeszczotu!

Czarny Denis począł opuszczać miecz, ale oczy przesłoniła mu szara mgła. Marvin zadał swój cios ze znakomitą precyzją, bo oto miecz Denisa upadł z brzękiem na podłogę, a w chwilę potem dołączyło się do niego ogromne ciało awanturnika.

Nie oglądając się Marvin przeciął komnatę i ponownie zasiadł na swoim krześle. Rozłożył wachlarz, po czym marszcząc brew, wyjął koronkową chusteczkę i dotknął nią czoła. Dwie lub trzy krople potu kaziły jego marmurową doskonałość. Flynn starł je i odrzucił chusteczkę.

W komnacie panowała absolutna cisza. Nawet bladooki przestał chrapliwie oddychać.

Był to chyba najbardziej oszałamiający popis szermierczego mistrzostwa, jaki miejscowi kiedykolwiek widzieli. Nawet najwięksi rozrabiacy, którzy nigdy dotąd nikomu pola nie ustąpili, stali w zadziwieniu.

Chwilę później rozpętało się pandemonium. Wszyscy tłoczyli się wokół Marvina krzycząc i wiwatując, podziwiając sztukę, jakiej dokonał ostrzem chłodnej stali. Dwaj zapaśnicy (bracia, głuchoniemi od urodzenia) wydawali piskliwe dźwięki i robili koziołki. Garbus krzywił się w uśmiechu i liczył swoją wygraną poplamionymi paluchami. Posługaczka wpatrywała się w Marvina z zawstydzeniem i adoracją, oberżysta burkliwie ordynował trunki dla wszystkich, a bladooki sapał przez długi nos i rozprawiał o szczęściu. Nawet wyperfumowany dandys był poruszony do tego stopnia, że złożył niedbałe gratulacje.

Atmosfera powoli wracała do normalności. Dwóch byczastych sługusów wyciągnęło ciało Czarnego Denisa, a niestały w nastrojach tłum obrzucał trupa skórkami pomarańczy. Pieczeń nabito na szpikulec rożna, a grzechot naczyń i klapanie kart zmieszały się z grą jednonogiego, ślepego skrzypka.

Dandys podszedł do stołu Marvina i spojrzał w dół. Jedną rękę trzymał na biodrze, w drugiej, którą podpierał się w pasie, dzierżył kapelusz z piórami.

Na honor, panie — odezwał się strojniś. — Masz pewne umiejętności szermiercze i wydaje mi się, że mogłyby one znaleźć nagrodę w służbie kardynała Macchurchi, który zawsze szuka zdolnych i żwawych chłopaków.

Nie jestem do wynajęcia — odparł spokojnie Marvin.

Miło mi to słyszeć — rzekł dandys.

Dopiero teraz, przyglądając się uważniej, Marvin zauważył białą różę w butonierce i egzemplarz „Diario de Cel — sus” (wydanie czterogwiazdkowe) w ręku dandysa.

Oczy dandysa przekazały Marvinowi ostrzeżenie.

A zatem, mój panie — powiedział afektowanym głosem. — Gratuluję raz jeszcze; a może, jeśliś jest miłośnikiem sportu, dołączysz do mnie w mym pokoju przy alei Męczenników. Moglibyśmy przedyskutować najpiękniejsze finty szermiercze i wypić w proporcji do tego trochę wina, które spoczywało w piwnicach mej familii przez ostatnie sto trzy lata. Może nawet zaryzykowalibyśmy ten czy ów temat do dyskusji, w którym obaj znaleźlibyśmy zainteresowanie.

Teraz Marvin rozpoznał, pod przebraniem, człowieka, który wcisnął mu wcześniej liścik do ręki.

Panie — odparł Marvin. — Twoje zaproszenie jest dla mnie zaszczytem.

Ależ skądże, panie. To twoje przyjęcie mego zaproszenia jest zaszczytem dla mnie.

Nigdy, panie — nalegał Marvin i już chciał dokładniej przeanalizować kwestię zaszczytu, gdyby nieznajomy nie zakończył wymiany konwenansów szepcząc mu do ucha:

Chodźmy zaraz. Czarny Denis był zwiastunem, słomką, która wskazała nam, skąd wiatr wieje. Obawiam się wielce, że jeśli natychmiast stąd nie wyjdziemy, wiatr zamieni się w huragan.

Byłoby to nadzwyczaj niekorzystne — powiedział Marvin uśmiechając się lekko.

Karczmarzu! Dopisz to do mego rachunku!

Tak, sir Gules — odrzekł gospodarz kłaniając się nisko.

Obaj panowie wyszli razem w mglistą noc.



26


Szli krętymi uliczkami śródmieścia. Minęli ponury, stalowoszary mur fortecy Terc, dalej osławiony dom wariatów Spodneya, skąd dobiegały wrzaski bitych obłąkańców, mieszające się ze skrzypieniem koła wodnego przy Nabrzeżu Wojennym. Potem przeszli obok przysadzistego, groźnego Donżonu Księżycowego rozbrzmiewającego wyciem uwięzionych, a potem obok smrodliwych Wysokich Murów uwieńczonych przeraźliwym rzędem nabitych na piki głów. Ani Marvin, ani sir Gules, będący ludźmi swego czasu, nie zwracali uwagi na te dźwięki i widoki. Całkiem niewzruszeni przeszli koło Śmietnistego Stawu, gdzie poprzedni regent dawał upust swoim nocnym fantazjom. Nie spojrzeli nawet na Lwi Gambit, gdzie drobni dłużnicy i małoletni złoczyńcy zakopywani byli głową w dół w szybko schnącym cemencie jako przykład dla innych.

To były twarde czasy, a ktoś mógłby nawet powiedzieć, że okrutne. Maniery były wyrafinowane, ale pasji nie trzymano na wodzy. Przestrzegano najbardziej wyszukanych konwenansów, ale śmierć na torturach była pospolitym losem wielu ludzi. Był to wiek, w którym sześć z siedmiu kobiet umierało w dzieciństwie, a śmiertelność niemowląt sięgała szokującej liczby osiemdziesięciu siedmiu procent, co sprawiało, że przeciętna długość życia wynosiła 12,3 lat. Był to wiek, w którym zaraza rokrocznie nawiedzała miasto zbierając plon wysokości dwóch trzecich populacji, w którym ciągłe wojny religijne zmniejszały co rok liczbę mężczyzn zdolnych do noszenia broni o połowę. Dochodziło nawet do tego, że niektóre regimenty zmuszone były używać ślepców jako oficerów artylerii.

A jednak, nie można powiedzieć, że było to nieszczęśliwe stulecie. Mimo wszystkich trudności populacja co roku wzrastała, a mężczyźni ustanawiali nowe rekordy brawury. Życie, choć niepewne, było przynajmniej interesujące. Maszyny nie zlikwidowały jeszcze indywidualnej inicjatywy. I choć istniały szokujące różnice klasowe, a przywilej feudalny rządził wszystkim, to i tak można uznać, że były to czasy demokracji i wielkich szans dla jednostek.

Ale ani Marvin, ani sir Gules nie myśleli o tym wszystkim, gdy zbliżali się do wąskiego starego domu z zaciągniętymi żaluzjami i żelaznym kółkiem do uwiązywania koni przy drzwiach. Nie zastanawiali się nad własnymi przedsięwzięciami, choć doprawdy, zaangażowani byli w nie po uszy. Nie myśleli też o śmierci, choć ona bez ustanku krążyła wokół nich. Nie żyli przecież w epoce samoświadomości.

Jesteśmy — rzekł sir Gules prowadząc gościa po wyłożonej dywanem podłodze obok milczących sług, do wysokiego, wykładanego boazerią pokoju, w którym w wielkim, onyksowym kominku wesoło trzaskał i huczał ogień.

Marvin szedł w milczeniu. Jego oko wychwytywało szczegóły komnaty. Rzeźbiona tarcza herbowa pochodziła z pewnością z dziesiątego wieku, a portret wiszący na zachodniej ścianie, na wpół ukryty pod złoconą ramą, był to prawdziwy Moussault.

Zechciej siąść, panie — rzekł sir Gules z wdziękiem zanurzając się w półtapczanie a la David Oglivy, przystrojonym tak modnym tego roku brokatem afgańskim.

Dzięki — odparł Marvin, siadając na ośmionogim karle w stylu Jana IV z poręczami z drzewa różanego i oparciem z drzewa palmowego.

Wina? — spytał sir Gules ujmując z rewerencją brązową karafkę ze złotymi grawiurami ręki Dagoberta z Hoyys.

Nie w tej chwili, panie, dzięki ci — odparł Marvin, strzepując pyłek z batystowego, barwionego na zielono kaftana ze złotymi aplikacjami, szytego na miarę przez Geoffreya z Macniętego Zaułka.

To może niuch tabaki? — dopytywał się sir Gules podając małą platynową tabakierkę ręki Durra ze Snedum. Był na niej staloryt przedstawiający scenkę myśliwską z Pomarańczowego Lasu w Lesh.

Może później — odparł Marvin zezując w dół na swe podwójnie marszczone, przetykane srebrną nitką lakierki.

Celem, dla którego cię, panie, tu przywiodłem — powiedział nagle gospodarz — jest wywiedzenie się w kwestii twej chęci pomocy w sprawie zarówno dobrej, jak i sprawiedliwej, której jak wierzę, nie jesteś zupełnie nieświadom. Powołuję się na jego wysokość pana Lampreya d’Augus — tina znanego lepiej jako Oświecony.

D’Augustin! — wykrzyknął Marvin. — Ależ ja go znałem w czasach, gdy zaledwie wyrosłem z chłopięctwa, w drugim lub trzecim roku Piegowatej Plagi! On zwykł był wtedy odwiedzać nasz dom! Ciągle pamiętam marcepanowe jabłuszka, które mi przynosił!

Byłem pewien, że go pamiętasz — odrzekł spokojnie Gules. — Wszyscy go pamiętamy.

Jak się ma ten wielki i poczciwy pan?

Dobrze… mamy nadzieję.

Marvin poczuł przypływ niepokoju.

— — Co masz na myśli, panie?

Ubiegłego roku d’Augustin pracował w swych dobrach wiejskich w Duvannemor, położonych opodal mor — fizatu d’Alencon u podnóża Sangreli.

Znam to miejsce — powiedział Marvin.

Kończył swoje arcydzieło, „Etykę Niezdecydowania”, któremu poświęcił ostatnie dwadzieścia lat. Nagle chmara zbrojnych wtargnęła do jego samotni. Obezwładnili sługi i przekupili straż przyboczną. Nie było przy nim nikogo poza jego córką, bezsilną wobec przemocy. Ci bezimienni pachołkowie schwytali i związali d’Augustina, spalili wszystkie istniejące kopie jego dzieła i unieśli go ze sobą.

Nikczemność! — krzyknął Marvin.

Córka, widząc ów koszmar, zapadła w omdlenie tak głębokie, że przybrało ono pozór śmierci. To zresztą wybawiło ją od śmierci prawdziwej.

Horror! — mruknął Marvin. — Lecz któż pozwolił sobie użyć przemocy wobec nieszkodliwego pisarza, którego wszakże wielu nazywa najwybitniejszym filozofem naszej epoki?

Nieszkodliwy mówisz? — uśmiechnął się sir Gules wyginając wargi w bolesny grymas. — Czyś zaznajomion z dziełem d’Augustina, że tak rzeczesz?

Nie miałem zaszczytu poznać jego pism — powiedział Marvin. — Życie, prawdę mówiąc, niewielkie dało mi na to szansę, od niejakiego bowiem czasu ciągle jestem w podróży. Myślę jednak, że pisma męża tak łagodnego i szacownego z pewnością…

Dokonaj rozróżnienia, proszę — rzekł sir Gules. — Ten godny i prawy starzec, o którym mówimy, wiedziony nieodwracalnym procesem indukcji logicznej wyłożył pewne doktryny, które jeśliby się rozeszły, mogłyby spowodować krwawą rewolucję.

Nie wygląda mi to na dzieło prawe — powiedział chłodno Marvin. — Czyżbyś chciał nauczyć mnie przeklętych, wywrotowych idei?

Ależ nie, spokojnie, spokojnie! Idee d’Augustina same w sobie nie są tak wstrząsające, jak ich możliwe skutki. By tak rzec, przejęły wzorzec z „Rozważań o moralności” i nie są doprawdy bardziej wywrotowe niż comiesięczne przemiany księżyca.

Cóż… podaj przykład — powiedział Marvin.

D’Augustin głosi, że ludzie urodzili się wolni — odrzekł łagodnie Gules.

Marvin przemyślał to.

Nowomodna idea — stwierdził w końcu — ale nie pozbawiona racji. Rzeknij więcej.

Głosi, że prostolinijność jest zasługą w oczach Boga.

Dziwny to sposób widzenia świata i rzeczy jego — stwierdził Marvin — a jednak, hmmm…

Utrzymuje też, że życie nie poddane kontroli nie jest warte przeżycia.

Bardzo radykalny punkt widzenia — rzekł Marvin. — Oczywistym się zdaje, co mogłoby się stać, gdyby te stwierdzenia dotarły do wiadomości ogółu. Autorytet króla i Kościoła zostałby nieuchronnie nadwerężony, jednak… a jednak…

Tak? — szybko zapytał Gules.

A jednak — odparł Marvin patrząc w zadumaniu na terakotowy sufit i pokrywające go zawiłe, splątane wzory — a jednak, czyż nie mógłby się z tego chaosu, który nieuchronnie nastąpi, narodzić nowy porządek? Czyż nie mógłby się narodzić nowy świat, w którym aroganckie humory szlachectwa zostaną poskromione i zastąpione koncepcją osobistej wartości. Świat, w którym grzmiące groźby Kościoła umilkną, a przeciwstawione im będą nowe stosunki między człowiekiem a jego Bogiem, bez pośrednictwa grubych księży i zachłannych mnichów?

Naprawdę sądzisz, że to możliwe? — zapytał Gules głosem jak jedwab ślizgający się po aksamicie.

Tak — odparł Marvin. — Tak, na gwoździe Krzyża Świętego, w to właśnie wierzę! I pomogę ci uratować d’Augustina oraz rozpowszechnić jego dziwną i rewolucyjną doktrynę!

Dziękuję — rzekł zwyczajnie Gules i wykonał gest ręką. Zza krzesła Marvina wychynęła jakaś postać. Był to garbus. Marvin spostrzegł groźny błysk stali, gdy kreatura chowała sztylet do pochwy.

Bez obrazy — rzekł poważnie Gules. — Byliśmy ciebie pewni. To jasne. Ale gdybyś uznał nasz plan za odpychający, zaciążyłby na nas obowiązek ukrycia naszej pomyłki w bezimiennym grobie.

Te środki ostrożności pointują twą opowieść — rzekł sucho Marvin. — Ale chyba nie będę w stanie odpowiednio tego docenić.

Taki splot okoliczności jest naszym powszechnym losem — rzekł garbus. — 1 doprawdy, czyż Grecy nie uważali, że lepiej zginąć z rąk przyjaciół niż zmarnieć w szponach wrogów? Nasze życiowe role dobrał surowy dyktat nieubłaganego losu. Wielu z tych, którzy sądzą, że na scenie życia grają cesarzy, kończy w roli trupów.

Panie — ozwał się Marvin — mówisz jak człek, który sam odcierpiał zmianę ról żywota swego.

Można tak rzec — odparł twardo garbus. — I sam nie wybrałbym sobie tak niskiej roli, gdyby nieoczekiwane wydarzenia nie zmusiły mnie do tego.

Mówiąc to garbus pochylił się i uwolnił swe golenie, które miał przywiązane do ud. W ten sposób osiągnął prawdziwy wzrost sześciu stóp. Odpiął garb z pleców, starł z twarzy szminkę i farbę, uczesał włosy, odwiązał brodę i sztuczną stopę i zwrócił się do Marvina z krzywym uśmiechem na twarzy.

Marvin przyglądał się zdumiony tej transformacji, potem pokłonił się nisko i wykrzyknął:

Milord Ingelnook bar na Idrisi–san, pierwszy lord Admiralicji, przyjaciel premiera, doradca nadzwyczajny króla, niepohamowany buzdygan Kościoła oraz inwokator Wielkiej Rady!

We własnej osobie — odparł Ingelnook. — Udaję garbusa dla przyczyn związanych z polityką. Gdybyż bowiem moja obecność tutaj była wiadomą memu rywalowi, lordowi Blackamoorowi de Mordevund, wszyscy bylibyśmy martwi, zanimby żaby w Stawie Królewskim zdążyły zarechotać w pierwszych promieniach Febusa!

Bluszcz spisku na wysokie wspina się wieżE–Skomentował Marvin. — Będę ci służył, niech Bóg da mi siłę. Chyba że jakiś zabijaka z oberży rozpłata mi brzuch jardem bezlitosnej stali.

Jeśli odwołujesz się do incydentu z Czarnym Denisem — powiedział sir Gules — mogę cię zapewnić, że była to scena sfingowana dla oczu szpiegów, których sir Blackamoor mógł na nas nasłać. W rzeczywistości Czarny Denis był jednym z nas.

Dziw nad dziwy! — wykrzyknął Marvin. — Ta ośmiornica, jak widzę, wiele ma macek. Ale, panowie, zastanawia mnie, dlaczego spośród wszystkich dzielnych kawalerów tego królestwa wybraliście jednego, który nie szczyci się przywilejami ani wysoką pozycją, ani mamoną, ani czymkolwiek innym, poza tytułem szlachcica wobec Boga, honorem i tysiącletnim klejnotem.

Twa skromność jest bez zarzutu! — roześmiał się lord Ingelnook. — Wiadomym jest bowiem wszem i wobec, że twe zdolności szermiercze są niezrównane. Z jednym może wyjątkiem; podstępnej sztuki miecza, którą włada niesławny Blackamoor.

Jestem zaledwie studentem szkoły ostrej stali — odrzekł ostrożnie Marvin. — Ale niech i tak będzie, skoro moje zdolności mogą ci służyć. A teraz, panowie, czego chcecie ode mnie?

Nasz plan odznacza się cnotą wielkiej śmiałości — powiedział powoli Ingelnook — i wadą nieustannego zagrożenia. W jednym rzucie kości wygrywamy wszystko albo przegrywamy. Stawką jest życie nasze. Cmentarny hazard! A jednak myślę, że się spodoba. Marvin uśmiechnął się.

Szybka gra bardzo nas ożywi — odpowiedział.

Wybornie! — westchnął Gules wstając z półtapczanu. — Musimy wybrać się teraz do Castelgatt w dolinie Romaine. W trakcie jazdy zaznajomimy cię ze szczegółami planu.

I tak się stało. Otuleni w peleryny wszyscy trzej opuścili domostwo przez mansardowe okienko. Przeszli koło rozpiętego w poprzek ulicy łańcucha i skierowali się do furty w starym, zachodnim murze. Tu czekał na nich powóz zaprzęgnięty w czwórkę koni i dwóch uzbrojonych strażników siedzących na koźle.

Marvin wsiadł do powozu i zobaczył osobę, która już siedziała w środku. Była to dziewczyna. Przyjrzał się dokładniej i ujrzał…

Cathy!

Popatrzyła na niego zdumiona i odpowiedziała chłodnym, stanowczym głosem:

Sir, jestem Catarina d’Augustin i nie znam twej twarzy. Nie podoba mi się też twój styl udawanej familiarności.

W jej pięknych szarych oczach nie było cienia rozpoznania. Nie było też czasu na pytania. Ledwie bowiem sir Gules w pośpiechu przedstawił ich sobie, z tyłu rozległ się okrzyk.

Hej, wy tam, w powozie! Stać, w imieniu króla! Oglądając się za siebie Marvin spostrzegł kapitana dragonów na czele dziesięciu konnych.

Zdrada! — krzyknął Ingelnook. — Szybko, woźnico, poganiaj konie!

Z trzaskiem kopyt cztery dobrane ogiery rozpędziły powóz. Jechali wąską aleją w kierunku Dziewięciu Kamieni i królewskiej Drogi Nabrzeżnej.

Czy mogą nas dopędzić? — zapytał Marvin.

Być może — odparł Ingelnook. — Mają cholernie dobre wierzchowce, niech wrzody pokryją ich grzbiety! Wybacz, pani…

Przez kilka chwil Ingelnook obserwował jeźdźców cwałujących o jakieś dwadzieścia kroków z tyłu. Ich szable błyszczały w przyćmionym świetle latarń. Potem wzruszył ramionami i odwrócił się.

Powiedz, panie — rzekł Ingelnook — czyś zaznajomiony z ostatnimi wydarzeniami politycznymi, które przydarzyły się tu i tam w Starym Cesarstwie. Wiedza ta potrzebna jest, by objaśnić ci poszczególne punkty naszego planu.

Obawiam się, że moja wiedza z zakresu polityki jest żałośnie skąpa — odparł Marvin.

Pozwól zatem, że zdam ci sprawę z kilku szczegółów dotyczących tła wydarzeń. Uczyni to sytuację bardziej podatną na zrozumienie.

Marvin rozsiadł się wygodnie. W uszach dźwięczał mu tętent pościgu. Cathy siedziała naprzeciwko i patrzyła zimno na pióra kiwające się u kapelusza sir Gulesa. A lord Ingelnook zaczął mówić:…



27


Stary król zmarł był niecałą dekadę temu, w pełnym rozkwicie suessiańskiej herezji, pozostawiając wątpliwości co do następstwa tronu Mulvavii. I tak oto rozbujane już wcześniej nastroje na kontynencie zaczęły wrzeć.

Trzech pretendentów stanęło do walki o Tron Motyli. Książę Moroway z Tematu dzierżył Patent Oczywistości wręczony mu przez przekupioną, ale wciąż legalną Radę Elekcyjną. A gdyby to nie wystarczało, miał w zanadrzu doktrynę królewskości, jako że był uznanym, nieprawym drugim i jedynym, który przeżył, synem barona Norway, półkuzyna siostry starego króla ze strony potężnego Mortjoysa z Danatu.

W lepszych czasach może to by wystarczało. Ale jak na kontynent stojący u progu wojny domowej i religijnej, zarówno roszczenie, jak i roszczący mieli za dużo wad.

Książę Moroway miał zaledwie osiem lat i znany był z tego, że nigdy nie wypowiedział słowa. Wedle portretu Mouveya miał on monstrualnie obrzmiałą głowę, opuszczoną szczękę i błędne oczy wodogłowego idioty. Jedyną jego rozrywką było zbieranie robaków i miał ich ponoć najświetniejszą kolekcję na kontynencie.

Jego głównym konkurentem do spadku był Gottlieb Hosstratter, książę Meli i kwitariusz ordynaryjny Imperialnego Marginlandu, którego wątpliwą genealogię wspierała schizmatycka hierarchia suessiańska, a szczególnie osławiony hierarcha Dodessy.

Drugi pretendent, Romrugo z Varsa, nie liczyłby się, gdyby jego roszczeń nie wsparła siła pięćdziesięciu tysięcy zahartowanych w bojach żołnierzy z południowych prowincji Vasku. Młody i pełen wigoru Romrugo miał reputację ekscentryka. Jego ożenek z ulubioną klaczą Orsillią został wyklęty przez ortodoksyjny kler owensjański. Nie zdobył też uznania obywateli Gint–Loseine, które to dumne miasto rozkazał pogrześć pod zwałami ziemi „jako podarunek dla przyszłych pokoleń archeologów”. Niemniej jednak jego pretensja do tronu Mulvavii mogłaby zostać szybko uznana, gdyby miał z czego płacić swoim pięćdziesięciu tysiącom wojaków.

Nieszczęśliwie dla Romrugo, nie miał on własnych dóbr, gdyż roztrwonił je kupując manuskrypty letherteańskie. Toteż aby zebrać pieniądze na żołd dla armii, zaproponował alians bogatemu, wolnemu miastu Tihurrue, które panowało nad cieśninami Sidue.

To bezmyślne posunięcie ściągnęło na jego głowę gniew księstwa Pulsu, którego zachodnie granice z dawna strzegły wysuniętej flanki Starego Cesarstwa przed łupiestwem pogańskich Monogotów. Prostolinijny młody książę natychmiast połączył swe siły z heretykiem Hosstratterem — był to z pewnością najdziwniejszy sojusz, jaki widział ten kontynent — i w ten to sposób stał się bezpośrednim zagrożeniem dla księcia Morowaya i dla wspierającego go Mortjoysa z Danatu. Tak oto, całkiem niespodziewanie, Rumrugo znalazł się w okrążeniu. Z trzech stron miał Suessian i ich sprzymierzeńców, a z czwartej krnąbrnych Monogotów. Rumrugo zaczął się desperacko miotać na wszystkie strony, szukając nowego sojusznika.

Znalazł go w zagadkowej postaci barona lorda Darkmoutha, władcy Wyspy Turplend. Wysoki, wiecznie zamyślony baron natychmiast wyruszył na morze z armadą dwudziestu pięciu galeonów. Cała Mulvavia wstrzymała oddech, gdy groźny rząd okrętów pożeglował wzdłuż Dorteru na morze Escher.

Czy równowaga mogła być utrzymana, choćby i w ostatnim momencie? Może gdyby Moroway honorował swoje wcześniejsze gwarancje dla miast Marchii. Albo gdyby stary hierarcha Dodessy, który zaczął wreszcie rozważać układ z Hosstratterem nie umarł w nieodpowiednim momencie przekazując tym samym władzę epileptycznemu Murveyowi z Hunfutmouth. Albo gdyby Czerwonoręki Ericmouth, wódz zachodnich Monogotów, nie skazał właśnie wtedy na banicję Propei, siostry mocarnego achidiuka Pulsu, znanego jako Młot na Heretyków, a za takowych uważał on wszystkich, którzy nie wyznawali wąsko pojmowanej ortodoksji delongoańskiej.

Szczęśliwie wmieszała się w to ręka Opatrzności. Galeony barona Darkmoutha wpadły w Wielki Sztorm trzeciego roku i zmuszone były szukać schronienia w Tihurrue, gdzie musiały czekać na zmianę pogody. Rozwiązało to alians zawarty przez Romrugo, zanim wszedł on w życie. Spowodowało to rewoltę w szeregach nie opłaconych Vaskian. Dezerterowali oni całymi pułkami i przyłączali się do Hosstrattera, którego ziemie leżały najbliżej ich obozowisk.

Tak oto Hosstratter, trzeci i najbardziej ospały z królewskich współzawodników, kiedy już pogodził się z przegraną, wszedł na powrót do rozgrywki. Natomiast Moroway, którego gwiazda błyszczała wysoko, odkrył, że Góry Echilidesa nie są już osłoną, skoro ich wschodnie przełęcze zostały obsadzone przez zdeterminowanego wroga.

Wszystko to rzecz jasna najbardziej dotknęło Romrugo. Zajmował pozycję nie do pozazdroszczenia; opuszczony przez swoje wojska, porzucony przez sprzymierzonego barona Darkmoutha, który miał pełne ręce roboty usiłując obronić Tihurrue przed napaścią piratów z rulijskiego wybrzeża, i zagrożony nawet we własnym lennie Vars, gdzie sięgnęło długie i groźne ramię spisku Mortjoysa. Na dodatek miasta Marchii przyglądały się chciwie jego pozostałym dobrom. Puchar goryczy przelał się, gdy opuściła go jego ukochana klacz Orsillia.

Ale nawet wobec takich przeciwności losu pewny siebie Romrugo nie ustępował. Ucieczka klaczy Orsillii została uczczona przez wystraszony kler owensiański, który przyznał Romrugowi rozwód absolutny, by ku swemu przerażeniu stwierdzić, że cyniczny Romrugo ma zamiar wykorzystać swoje kawalerstwo, by poślubić Propeję i w ten sposób złączyć się z wdzięcznym za ten czyn archidiukiem Pulsu…

Te właśnie czynniki wzniecały ludzkie pasje w owym fatalnym roku. Kontynent stanął w obliczu katastrofy. Chłopi zakopywali zbiory i stroszyli kosy. Armie stały w pogotowiu, gotowe do wymarszu w każdym kierunku. Burzliwe masy Monogotow naciskane były od tyłu przez jeszcze bardziej burzliwe masy jeźdźców — kanibali Allahutsów. Darkmouth spiesznie przezbrajał swoje galeony, a Hosstratter płacił Vaskianom i szkolił ich do nowego stylu wojowania. Romrugo umacniał nowy sojusz z Pulsem, osiągnął odprężenie z Ecrimouthem i ciągnął korzyści z nowej rywalizacji pomiędzy Mortjoysem a epileptycznym, ale sprawnym Murveyem. A Morway z Tematu nieświadom sojuszu rulijskich piratów, niechętny przywódca herezji suessjańskiej i niemrawy wspólnik Czerwonorękiego Ericmoutha, spoglądał na ponure, wschodnie stoki Echilidów i czekał w odrętwieniu.

I tę właśnie chwilę najwyższego ogólnego napięcia milord d’Augustin nieświadomie wybrał, by ogłosić swe groźne dzieło filozoficzne…

Głos Ingelnooka ucichł. Przez jakiś czas słychać było tylko ciężki łoskot kopyt. Potem Marvin odezwał się cicho:

Teraz rozumiem.

Wiedziałem, że trafi to do ciebie — odparł gorąco Ingelnook. — W tym świetle możesz pojąć nasz plan. Musimy zebrać się w Castelgatt i natychmiast uderzyć.

W tych okolicznościach nie ma innego wyboru — przytaknął Marvin.

Ale najpierw musimy pozbyć się naszych prześladowców — powiedział Ingelnook.

Jeżeli o to chodzi — odparł Marvin — mam pewien pomysł…



28


Marvin i jego kompanioni chytrym fortelem wymknęli się pogoni i cali i zdrowi wjechali na obwarowany plac turniejowy zamczyska Castelgatt. Tam, wraz z wybiciem godziny dwunastej mieli się zebrać pozostali spiskowcy, by dokonać ostatecznych przygotowań i tej samej nocy wyruszyć na pomoc d’Augustinowi więzionemu przez potężnego Blackamoora.

Marvin udał się na spoczynek do komnaty położonej na piętrze wschodniego skrzydła. Zaszokował swego pazia żądając miski wody do umycia rąk. Uznano to za dziwaczną afektację, jako że najwspanialsze damy dworu owego czasu zwykły były ukrywać smugi brudu pod perfumowanymi opaskami z gazy. Ale Marvin nabrał tego obyczaju przebywając pośród pederastycznych pogan Tescosów w południowym Remoueve, których mydlanym fontannom i rzeźbom z gąbki nie mogli się nadziwić zadowoleni z siebie, brudni szlachcice z Północy. Na przekór drwinom towarzyszy i burczeniu kapelana Marvin uparcie twierdził, że umycie rąk od czasu do czasu nie czyni szkody, o ile woda nie dotknie innej części ciała.

Po dokonaniu ablucji, ubrany jedynie w czarne satynowe reformy po kolana, białą koronkową koszulę, kawaleryjskie buty i sięgające łokci rękawice z erecjańskiej skórki,

Marvin przypasał swój miecz — Coeur de Stabbat, który w jego rodzinie przekazywano z ojca na syna od pięciuset lat. Nagle usłyszał za sobą szelest. Obrócił się gwałtownie z dłonią na rękojeści.

O la la, panie, czyżbyś chciał mnie przebić na wylot tym straszliwym mieczem? — zakpiła lady Catarina stając w ozdobionym kasetonami przejściu do wewnętrznej komnaty.

Na mą duszę, pani łaskawość zaskoczyła mnie — rzekł Marvin. — I w rzeczy samej z radością przebiłbym cię na wylot, lecz nie mieczem, lecz orężem bardziej godnym zaufania, który przypadkiem także noszę przy sobie.

Ach, panie — odpowiedziała żartobliwie lady Catarina. — Czyżbyś groził damie przemocą?

Jedynie przemocą rozkoszy — odparł z galanterią Maran.

Twe słowa są zbyt gładkie — powiedziała lady Catarina. — Jak wiadomo, długie i sprawne języki ukrywają broń krótką i niewprawną.

Jej łaskawość czyni mi jawną niesprawiedliwość — rzekł Marvin. — Śmiem twierdzić, że mój oręż zawsze gotów jest sprostać wyzwaniu, spenetrować najlepszą gardę w świecie i bez ochyby powtarzać ciosy. Mniejsza zresztą o tak pospolity użytek. Nauczyłem go bowiem innych sztuczek, które z największą rozkoszą pokazałbym waszej miłości.

Nie, zatrzymaj swój oręż w pochwie — rzekła dumnie lady Catarina, ale oczy jej błyszczały. — Twe słowa nie brzmią dobrze w moim uchu, bo klinga samochwalca giętką jest jak cyna, co błyszczy dla oka, lecz mięknie w dotknięciu.

Racz zatem dotknąć ostrza i szpikulca — powiedział Marvin. — Ustąpi twa drwina próbie użyteczności.

Potrząsnęła piękną główką.

Wiedz, panie, że taka pragmatyka dobra jest dla siwobrodych filozofów o gośćcowych oczach. Dama polega na swej intuicji.

Pani, wielbię twą intuicję — odparł Marvin.

Cóż ty, panie, posiadacz oręża o wątpliwej mocy, niepewnej długości i niewiadomego hartu, możesz wiedzieć o kobiecej intuicji?

Pani, serce mi mówi, że jest cudowna i bez skazy, o pięknym kształcie i subtelnej woni, i że…

Starczy, panie! — krzyknęła lady Catarina, czerwieniąc się mocno i wachlując szybko japońskim wachlarzem, którego karbowana powierzchnia przedstawiała inwestyturę Iichi.

Oboje zamilkli. Rozmawiali starym językiem dworskiej miłości, w którym symboliczna apostrofa odgrywała niezwykle ważną rolę. W owych czasach nie było złamaniem etykiety, jeśli nawet najlepiej wychowane i najskromniejsze młode damy używały takich zwrotów. Nie był to wszakże wiek wstrzemięźliwości.

Ale teraz na oboje rozmówców padł cień powagi. Marvin patrzył groźnie, bawiąc się guzikami przy swej białej, koronkowej koszuli. Lady Catarina wyglądała na zakłopotaną. Nosiła pikowaną szatę w tulipany, z wcięciami w kolorze chromowej czerwieni. Zgodnie z obyczajem dekolt wcięty był głęboko ukazując jej małe, różowe łono. Na nogach nosiła lakierowane sandałki z adamaszku w kolorze kości słoniowej, a jej włosy, upięte wysoko na jadeitowym grzebieniu, przystrojone były wieńcem wiosennego kwiecia. Nigdy w życiu Marvin nie widział tak pięknego widoku.

Czy nie lepiej, abyśmy zaprzestali tej niemądrej gry i słów? — zapytał Marvin szeptem. — Czyż nie moglibyśmy i posłuchać głosu serc naszych zamiast oddawać się bezdusznej szermierce na dowcipne słowa.

Nie mam śmiałości — szepnęła Catarina.

A jednak, tyś jest Cathy, która kochała mnie w innym czasie i miejscu — rzekł nieugięty Marvin — i która teraz udaje, żem nie znanym jej galantem.

Nie wolno ci mówić o tym, co było kiedyś — jęknęła wystraszona Cathy.

Lecz kiedyś mnie kochałaś! — krzyknął rozgorączkowany Marvin. — Zaprzecz, a kłam sama sobie zadasz!

Tak — szepnęła omdlałym głosem. — Niegdyś cię kochałam.

A teraz?

Niestety!

Wyjaw mi przyczynę!

Nie, nie mogę!

Nie chcesz raczej.

Zwij to jako chcesz. Wybór jest sługą serca, chciałabym, panie, abyś w to uwierzył — powiedziała miękko.

Tak? Więc zapewne Pragnienie ojcem jest Intencji — rzekł Marvin, a twarz stwardniała mu bezlitośnie. — A stwierdziwszy to rodzinne pokrewieństwo, nawet najmędrszy z ludzi nie zaprzeczy, że Miłość bok w bok ze swą siostrą przyrodnią Obojętnością stoi, Wierność zaś niewolnicą jest okrutnej macochy, co zowie się Ból.

Tak o mnie myślisz? — zaszlochała.

Cóż, pani, nie pozostawiłaś mi wyboru — odparł Marvin głosem jak brąz dźwięcznym. — Zatem barka mego cierpienia dryfuje po morzu pamięci, zepchnięta z właściwego kursu powiewem obojętności i wciąż spychana ku skalistym wybrzeżom cierpienia przez bezwzględny przypływ codzienności.

A jednak, nie ujęłabym tego tak — powiedziała Catarina. Marvina przeszedł dreszcz, gdy usłyszał to, jakże nikłe, lecz potwierdzenie uczucia, które już uznał za stracone.

Cathy…

Nie, to być nie może! — krzyknęła skręcając się w bólu. Poczerwieniała, a jej łono zafalowało od skrytych emocji. — Nic nie wiesz o nieszczęściu, jakie mnie dotknęło.

Chcę wiedzieć! — krzyknął Marvin.

Nagle odwrócił się i sięgnął raptownie po miecz. Oto bowiem wielkie, dębowe drzwi do jego komnaty otworzyły się bezszelestnie i stanął w nich jakiś mąż. Ręce miał skrzyżowane na piersiach, a na okolonych brodą wargach igrał mu nikły uśmieszek.

Na mą wiarę! — krzyknęła Catarina przyciskając dłoń do drżącego łona. — Odkryto nas!

Sir, kim jesteś? — zapytał gniewnie Marvin. — Chcę znać twe imię i powód tego niegrzecznego i niesłychanego najścia!

Wszystko będzie ci rychło objaśnione — odrzekł nieznajomy, a w jego głosie słychać było lekki, acz groźny poświst. — Imię me, panie, lord Blackamoor, ten, przeciw któremu knułeś swe dziecinne spiski, a wszedłem do tej komnaty na mocy prostego przywileju, żem pragnął poznać imię młodego przyjaciela mej żony.

Żony? — powtórzył Marvin.

Ta dama — rzekł Blackamoor — która ma dziwny obyczaj tak niecodziennego przedstawiania swej osoby, jest w rzeczy samej najszlachetniejszą Catarina d’Augustin di Blackamoor, najukochańszą żoną twego pokornego sługi.

Mówiąc to Blackamoor pochylił się nisko i zamiótł podłogę zerwanym z głowy kapeluszem, po czym znów stanął w pozie swobodnej.

Marvin w załzawionych oczach i drżącym łonie Cathy wyczytał, że to prawda. Cathy, jego ukochana Cathy żoną Blackamoora, najbardziej znienawidzonego z wrogów sprawy d’Augustina, jej własnego ojca!

Ale nie było czasu, by rozważać dziwne okoliczności całej sprawy. Najważniejszą sprawą był bowiem sam Blackamoor. Pojawił się w zamku opanowanym przez jego wrogów i nie zdradzał nawet krzty niepokoju w okolicznościach niebezpiecznych ponad wszelką miarę.

A to bezsprzecznie wskazywało na fakt, że okoliczności są inne niż Marvinowi się zdawało, i że nici przeznaczenia splotły się w sposób przekraczający jego zdolność rozumienia.

Blackamoor w Castelgatt? Uczucie chłodu owładnęło Marvinem, gdy rozważył rzecz całą. Było tak, jakby anioł śmierci musnął jego duszę czarnymi skrzydłami.

Mord czaił się w tej izbie, ale kto miał paść jego ofiarą? Marvin obawiał się najgorszego, ale odwrócił się do Black — amoora zachowując całkowity spokój. Jego twarz była jako maska z obsydianu. Spojrzał w oczy wrogowi, który był mężem jego ukochanej a zarazem strażnikiem jej ojca.



29


Milord Lamprey di Blackamoor stał spokojnie w milczeniu. Był więcej niż średniego wzrostu i bardzo szczupłej budowy ciała, którą podkreślała wąska, krótko przystrzyżona bródka oraz szerokie bokobrody. Włosy, ułożone en brosee, spadały mu na czoło wijącymi się lokami. Ale w jego posturze, nad wrażeniem wąskości przeważały szerokie bary i potężne ramiona szermierza wyłaniające się spod krótkiej pelerynki. Nosił bufki i sznurowania wedle najnowszego wymuskanego stylu. Twarz miał chłodną i przystojną, skażoną jedynie nieregularną, purpurową blizną biegnącą od prawej skroni do lewego kącika ust. Nadawało to jego sarkastycznym rysom złowrogi a zarazem absurdalny wyraz.

Wygląda na to, że za długo już graliśmy tę farsę — wycedził Blackamoor. — Oto zbliża się ostatnia odsłona.

Czyż zatem milord przygotował trzeci akt? — odważnie zapytał Marvin.

Aktorom rozdano już role — odparł Blackamoor i strzelił niedbale palcami.

Do pokoju wszedł Ingelnook, za nim sir Gules i pluton ponurych, turyngijskich sołdatów w prostych, nie barwionych bawolich katanach z nadziakami w pogotowiu.

Cóż to za przeklęta pułapka? — zapytał Marvin.

Powiedz mu… bracie — zakpił Blackamoor.

Tak, to prawda — rzekł lord Ingelnook, a jego twarz przybrała kolor popiołu. — Blackamoor i ja jesteśmy braćmi krwi, gdyż naszą matką była markiza Roseata z Timonu, córka elektora Brandeisu i szwagierka Długiego Miecza Silverblaina, ojca Czerwonego Miecza Ericmoutha. A jej pierwszy mąż Marquelle z Marchii był moim ojcem. Po jego śmierci poślubiła Huntforda, Królewskiego Bastarda z Cleve i pretendenta do Doktryny Eleackiej.

Jego staromodne poczucie honoru uczyniło go podatnym na moje plany i sugestie — zakpił Blackamoor.

Dziwny stan rzeczy — zadumał się Marvin — gdy honor męża honoru go pozbawia.

Ingelnook skłonił głowę i nie rzekł nic.

Ale, jeśli chodzi o ciebie, milady — powiedział Marvin, zwracając się do Cathy — zadziwia mnie niepomiernie, dlaczego zdecydowałaś się na małżeństwo z człowiekiem, który pojmał twego ojca.

Niestety — rzekła Cathy. — To opowieść dziwna i pełna zgiełku. Jego umizgi były mieszaniną gróźb i obojętności. Usidlił mnie i pojmał mroczną siłą swej osobowości, której nikt się nie może oprzeć, a potem, używając piekielnych narkotyków, dwuznacznych, ostrych jak brzytwa słów i zręcznych ruchów swych wprawnych dłoni doprowadził moje zmysły do stanu nienaturalnej pasji. Pragnęłam dotyku jego przeklętego ciała i ukąszeń jego okropnych warg. A jako, że pozbawiono mnie w tym czasie pociechy religijnej, uległam. Nie usprawiedliwiam się i nie pragnę zrozumienia.

Marvin zwrócił się do człowieka, który był jego ostatnią nadzieją.

Sir Gules! — wykrzyknął. — Chwyć za miecz, wyrąbiemy sobie drogę do wolności!

Blackamoor roześmiał się sucho.

Myślisz, że sięgnie po broń? Może i tak, ale najwyżej po to, by obrać jabłko ze skórki.

Marvin patrzył w twarz przyjaciela. Widział w niej wstyd mocniejszy niż stal i bardziej zabójczy od trucizny.

To prawda — odrzekł sir Gules starając się zapanować nad głosem. — Nie mogę ci pomóc, choć serce mi się łamie.

Jakiego to przeklętego czarostwa użył Blackamoor wobec ciebie?! — wykrzyknął Marvin.

Niestety, mój ukochany przyjacielu — odparł nieszczęsny Gules. — To szelmostwo tak czystej wody, tak logiczne, że nie do odparcia, a przy tym tak chytrze uknute i wykonane, że plany podlejszych ludzi są jak dziecinne knowanie małych chłopców… Czy wiedziałeś, żem członkiem sekretnej organizacji zwanej Szarymi Rycerzami Świętej Pomocy?

Nie wiedziałem o tym — odparł Marvin. — Ale przecież Szarzy Rycerze zawsze byli przyjaciółmi wiedzy i towarzyszami zmiłowania, a przede wszystkim nie są stronnikami sprawy Blackamoora.

Prawda to, ze wszech miar prawda — odparł pożałowania godny Gules, a jego łagodne, przystojne rysy skręcił spazm bólu. — I ja też tak wierzyłem. Ale w ostatnim dniu pozaprzeszłego tygodnia dowiedziałem się, że nasz Wielki Mistrz Helvetius odszedł…

W związku z kawałkiem stali, który utkwił mu w wątrobie — dodał Blackamoor.

— …i że teraz związany jestem przysięgą z nowym Wielkim Mistrzem. Przysięgą równie świętą i całkowitą, gdyż przysięgamy officjum, a nie człowiekowi.

A ów nowy mistrz? — zapytał Marvin.

Tak się składa, że to ja! — wykrzyknął Blackamoor. Dopiero teraz Marvin zauważył na jego palcu wielki pierścień pieczętny Zakonu.

Tak się przydarzyło — powiedział Blackamoor uśmiechając się cynicznie lewym kącikiem ust. — Objąłem ten starożytny urząd, jako że był on instrumentum dobrze dostosowanym do mej ręki i przydatnym do mych celów. A zatem jestem Mistrzem i jedynym arbitrem w sprawach Politei i Podejmowania Decyzji. Nie odpowiadam przed nikim, chyba przed samym Piekłem, i nie tłumaczę się przed nikim, jeno przed echem moich myśli odbijających się od czarnych zakamarków mej duszy!

Było coś wspaniałego w Blackamoorze, gdy to mówił. Choć okrutnik pogardy godzien, reakcjonista i samolubnik, wyrastający ponad innych i o bliźnich się nie troszczący. Mimo wszystko, oto był człowiek! Tak myślał Marvin z niechętnym respektem. Rysy stwardniały mu. Gotując się do ostatecznej walki, zwrócił się twarzą do swego antagonisty.

A teraz — rzekł Blackamoor — główne role już obsadzone i brakuje tylko jednego aktora, by doprowadzić dramę do zakończenia. A ten nasz ostatni aktorus długo i cierpliwie czekał w korytarzu, patrząc a nie będąc widzianym, obserwując przemiany sytuacji i czekając, aż będzie mógł odegrać swą rolę i przeżyć chwilę chwały… Lecz cicho, nadchodzi!

I oto wszedł zamaskowany mężczyzna, obleczony w czerń od stóp do głów. Na ramieniu dźwigał potężny topór o dwóch ostrzach. Stanął w drzwiach, jakby niepewny przywitania.

Witaj, kacie — wycedził Blackamoor. — Teraz jesteśmy w komplecie i można wreszcie odegrać ostatnie sceny tej farsy. Strażnicy, przystąpcie!

Strażnicy zaprezentowali broń, potem z niesamowitą sprawnością schwytali i szybko obezwładnili Marvina. Pochylili mu głowę tak, by szyja była widoczna.

Kacie! Czyń swą powinność! — rzekł Blackamoor.

Kat przystąpił i sprawdził ostrość topora. Wzniósł swą broń wysoko nad głową, zamarł na moment i ze świstem opuścił…

Cathy wrzasnęła!

Rzuciła się na ponurą zamaskowaną postać i wpiła się w nią paznokciami. Ostrze zboczyło z kursu, trzasnęło w granitową podłogę krzesząc fontannę iskier. Kat odepchnął gniewnie niewiastę, ale ta uczepiła się czarnego jedwabiu jego maski.

Kat ryknął, gdy poczuł, że zdarto mu maskę. Z okrzykiem przerażenia próbował ukryć swe rysy. Ale wszyscy obecni ujrzeli już jego twarz.

Marvin z początku nie mógł uwierzyć świadectwu swoich zmysłów. Gdyż pod maską ujrzał kogoś bardzo bliskiego i znajomego. Kiedy ostatni raz widział tę linię policzków i brwi, te brązowe oczy, ten zarys szczęki?

Potem sobie przypomniał. Widział to, dawno temu, w lustrze!

Kat miał jego twarz, jego własne ciało…

Ze Kraggash! — powiedział Marvin.

Do pańskich usług — i człowiek, który ukradł Marvinowi ciało, ukłonił się kpiarsko i uśmiechnął się do Marvina jego własnym obliczem.



30


Lord Blackamoor zareagował jako pierwszy. Biegłymi palcami zerwał kapelusz i perukę. Rozluźnił kołnierz i rozpiął niewidoczne haftki wokół szyi. Potem jednym ruchem zdarł z twarzy przylegającą do skóry maskę.

Detektyw Urdorf! — wykrzyknął Marvin.

Tak, to ja — odparł marsjański policjant. — Przykro mi, że musieliśmy cię na to wszystko narazić, Marvinie, ale to była najlepsza okazja, by doprowadzić dochodzenie w twojej sprawie do szybkiego i szczęśliwego końca. Moi koledzy i ja postanowiliśmy…

Koledzy? — zdziwił się Marvin.

Zapomniałem dokonać prezentacji — powiedział detektyw Urdorf uśmiechając się nieśmiało. — Marvin, poznaj porucznika Ouriego i sierżanta Fraffa.

Dwaj mężczyźni, którzy występowali jako lord In — gelnook i sir Gules ściągnęli teraz maski i ukazali się w mundurach Północno — Zachodniej Galaktycznej Policji Gwiezdnej. Uśmiechali się dobrodusznie i ściskali Marvmowi dłoń.

A ci panowie — rzekł Urdorf wskazując na turyngijskich strażników — też bardzo wydatnie nam pomogli.

Strażnicy zdjęli bawole kaftany i stanęli w pomarańczowych uniformach Policji Drogowej Cassem City.

Marvin zwrócił się do Cathy. Ona zdążyła już przypiąć do swych trykotów czerwono — błękitną odznakę agenta specjalnego międzyplanetarnego Oddziału Policji.

Myślę… myślę, że rozumiem — wyjąkał Marvin.

To, doprawdy, proste — rzekł detektyw Urdorf. — Pracując nad twoją sprawą korzystałem, jak zwykle, z pomocy różnych agencji policyjnych. W trzech różnych przypadkach byliśmy bliscy schwytania tego człowieka, ale zawsze się nam wymykał. To mogło trwać w nieskończoność, gdybyśmy nie spróbowali zastosować tego planu i zastawić pułapki. Teoria brzmiała dobrze; gdyby Kraggashowi udało się zniszczyć ciebie, mógłby zawładnąć twoim ciałem bez obawy, że znajdzie się prawowity właściciel. Wiedział, że póki żyjesz, nie spoczniesz w pościgu za nim.

Zwabiliśmy cię zatem do naszego planu mając nadzieję, że Kraggash to spostrzeże i wejdzie do gry z własnej woli po to, by cię zniszczyć. Reszta to historia.

Kraggash, masz coś do dodania? — zapytał detektyw Urdorf zwracając się do zdemaskowanego kata.

Złodziej o twarzy Marvina oparł się wdzięcznie o ścianę splatając ręce na piersi.

Mógłbym zaryzykować jeden czy dwa komentarze — powiedział Kraggash. — Po pierwsze, niech mi będzie wolno zauważyć, że wasz plan był niezgrabny i całkiem przezroczysty. Od początku sądziłem, że chcecie mnie nabrać. Z tego powodu zakończenie nie zaskoczyło mnie.

Zabawna racjonalizacja — powiedział Urdorf. Kraggash wzruszył ramionami.

Po drugie, chcę wam powiedzieć, że nie mam najmniejszych moralnych skrupułów ze względu na moje tak zwane przestępstwo. Jeśli ktoś nie może odzyskać kontroli nad swoim ciałem, zasługuje na to, by je stracić. Zauważyłem w czasie mego długiego życia w różnych ciałach, że ludzie oddają swoje ciała byle prostakowi, jeśli ten tylko o nie poprosi, i pozwalają niewolić swoje umysły pierwszemu lepszemu, kto wyda im rozkaz. Oto przyczyna, dla której większość ludzi nie potrafi nawet utrzymać w mocy swego naturalnego prawa do ciała i umysłu i woli pozbyć się tych kłopotliwych symboli wolności.

To klasyczna apologia kryminalisty — powiedział Urdorf.

Nazywa pan rzecz zbrodnią, kiedy robi to jeden człowiek — odrzekł Kraggash — ale władzą państwową, jeśli czyni tak wielu ludzi. Osobiście nie widzę różnicy i nie mam zamiaru temu się podporządkować.

Moglibyśmy tu stać przez rok i dzielić włos na czworo — powiedział detektyw Urdorf — ale nie mam czasu na takie rozrywki. Wypróbujesz moc swoich argumentów na kapelanie więziennym. Kraggash, niniejszym aresztuję cię za nielegalne uprawianie Podmiany, usiłowanie zabójstwa i kradzież. Tym samym rozwiązuję moją sto pięćdziesiątą dziewiątą sprawę i przerywam łańcuch pecha.

Doprawdy? — zapytał zimno Kraggash. — Naprawdę myślisz, że to będzie takie proste? Nie wziąłeś pod uwagę, że lisia nora zawsze ma dwa wyjścia?

Brać go! — krzyknął Urdorf. Czterech policjantów ruszyło szybko w stronę Kraggasha. Ale jednocześnie przestępca podniósł rękę i szybko zakreślił w powietrzu koło.

Koło zapłonęło ogniem!

Kraggash przełożył przez nie jedną nogę, która natychmiast zniknęła.

Jeśli chcecie mnie złapać — powiedział ironicznie — będziecie wiedzieli, gdzie mnie szukać.

Gdy policjanci podbiegli, przełożył drugą nogę. Zanurzył się prawie cały. Wystawała tylko głowa. Mrugnął do Marvina. Potem i głowa zniknęła. Został tylko ognisty krąg.

Dalej! — krzyknął Marvin. — Łapmy go!

Odwrócił się do Urdorfa. Ze zdumieniem stwierdził, że ramiona detektywa opadły bezsilnie, a twarz poszarzała mu w poczuciu klęski.

Szybko! — krzyczał Marvin.

To bezużyteczne — powiedział Urdof — Myślałem, że jestem przygotowany na każdy fortel… ale nie na to. Ten człowiek jest najwyraźniej szalony.

Co możemy zrobić? — jęknął Marvin.

Nic nie możemy zrobić — powiedział Urdorf. — Przeszedł do Zwichrowanego Świata, a ja sknociłem moją sto pięćdziesiątą dziewiątą sprawę.

Ale przecież możemy iść za nim! — oświadczył Marvin, podchodząc do ognistego kręgu.

Nie! Nie wolno ci! — wrzasnął Urdorf. — Nic nie rozumiesz. Zwichrowany Świat to śmierć albo szaleństwo, albo i to, i tamto naraz! Szansę na to, że wyjdziesz z tego cały i zdrowy, są tak małe…

Mam nie gorsze szansę niż Kraggash! — wycedził Marvin i wszedł do kręgu.

Czekaj, nadal niczego nie pojmujesz! — krzyczał Urdorf. — Kraggash nie ma żadnych szans!

Ale Marvin nie usłyszał już tych ostatnich słów, bo właśnie zniknął w płomienistym kręgu. Wciągnęły go nieodwołalnie dziwne i nieznane obszary Zwichrowanego Świata.



31


Kilka objaśnień dotyczących Zwichrowanego Świata:


z w ten oto sposób, dzięki równaniom Riemanna–Hakea powstał wreszcie matematyczny dowód na teoretyczną potrzebę Powierzchniowej Przestrzeni Deformacji Logicznej Twistermanna. Przestrzeń ta znana jest jako Zwichrowany Świat, chociaż nie jest ani światem, ani zwichrowanym. I jak na ironię, najważniejsze, trzecie twierdzenie Twistermanna, że przestrzeń ta może być rozważana jako ten region wszechświata, który funkcjonuje jako równoważnik chaosu w stosunku do logicznej stabilności pierwotnej struktury rzeczywistości, uznane zostało za błędne.


Artykuł „Zwichrowany Świat” z „Galaktycznej Encyklopedii Wiedzy Powszechnej”, wydanie czterysta osiemdziesiąte trzecie.


dlatego termin ..deformacja lustrzana” zawiera w sobie sens (jeżeli nie istotę) naszej myśli. Gdyż doprawdy, jak widzieliśmy, Zwichrowany Świat (sic!) wykonuje pracę (zarówno niezbędną, jak i nienawistną) przypisywania nie — określoności wszystkim bytom i procesom, i poprzez to czyni wszechświat zarówno teoretycznie, jak i praktycznie nieuniknionym.


Z „Rozmyślań Matematycznych” Edgara Hope Griefa, „Wolna Prasa Euclid City”.


ale pomimo to można dostarczyć kilka podstawowych reguł dla samobójczych podróżników po Zwichrowanym Świecie:

Po pierwsze: pamiętaj, że wszystkie reguły w Zwichrowanym Świecie mogą kłamać, łącznie z tą regułą, która określa wyjątki, i włącznie z klauzulą modyfikującą, która wyjątki wyłącza ad infinitum…

Ale pamiętaj też, że żadna reguła nie musi koniecznie być fałszywa, że każda reguła może być prawdziwa, włącznie z tą regułą i wyjątkami od niej.

W Zwichrowanym Świecie czas nie musi zachowywać się wedle twoich przyzwyczajeń. Wydarzenia mogą się zmieniać gwałtownie (co byłoby właściwe), powoli (co jest znacznie korzystniejsze), albo wcale (co jest okropne).

Można też przyjąć, że w Zwichrowanym Świecie nie przytrafi ci się w ogóle nic. Nie byłoby jednak wyjściem rozsądnym oczekiwać, że tak będzie, podobnie jak nie byłoby rozsądnym nie być na to przygotowanym.

Wśród królestw prawdopodobieństwa, które oferuje nam Zwichrowany Świat, jedno musi byś dokładnie takie jak nasz świat, inne musi być dokładnie takie jak nasz świat z wyjątkiem jednego szczegółu, a następne dokładnie takie jak nasz świat z wyjątkiem dwóch szczegółów i tak dalej. A ponadto jedno musi być zupełnie różne od naszego świata z wyjątkiem jednego szczegółu i tak dalej.

Problemy stwarza zawsze odróżnienie: jak stwierdzić, w którym świecie się jest, zanim Zwichrowany Świat sam nam tego nie ujawni we właściwy sobie, straszliwy sposób.

W Zwichrowanym Świecie, jak w każdym innym, jesteś w stanie odkryć siebie. Ale tylko w Zwichrowanym Świecie takie odkrycie jest zazwyczaj fatalne.

W Zwichrowanym Świecie zażyłość kończy się szokiem.

Wygodnie (choć niepoprawnie) jest traktować Zwichrowany Świat jako odwrócony świat iluzji. Możesz odkryć, że kształty wokół ciebie są rzeczywiste, podczas gdy ty, stwierdzając je świadomością, sam jesteś złudzeniem. Takie odkrycie przynosi oświecenie, ale i umartwienie.

Mędrzec zapytał kiedyś: „Co by się stało, gdybym wszedł do Zwichrowanego Świata bez z góry wyrobionych sądów?” Ostateczna odpowiedź na to pytanie jest niemożliwa, ale możemy zaryzykować stwierdzenie, że powziąłby jakieś z góry wyrobione sądy, zanimby się stamtąd wydostał. Brak przekonań nie jest ochroną.

Zdaniem niektórych apogeum inteligencji jest stwierdzenie, iż wszystkie rzeczy mogą być odwrócone i stać się swoim przeciwieństwem. Wiele sprytnych gierek można rozegrać opierając się na tym stwierdzeniu, ale nie polecamy używać go w Zwichrowanym Świecie. Tu wszystkie doktryny są równie arbitralne, włącznie z doktryną o arbitralności doktryn.

I nie spodziewaj się, że przechytrzysz Zwichrowany Świat. Jest większy, mniejszy, dłuższy i krótszy niż ty. On niczego nie dowodzi, on jest.

Coś, co jest, nigdy niczego nie musi dowodzić. Wszystkie dowody są próbą stania się. Dowód jest prawdziwy tylko sam w sobie, a jego implikacją jest wyłącznie fakt istnienia dowodu, co nie dowodzi niczego.

Wszystko, co jest, jest nieprawdopodobne, gdyż wszystko jest zewnętrzne, uboczne, niepotrzebne i groźne dla przyczyny.

Trzy tezy dotyczące Zwichrowanego Świata mogą nie mieć nic wspólnego ze Zwichrowanym Światem. Niniejszym podróżnika ostrzeżono.


O nieubłaganej grze pozorów”, Ze Kraggash; wyjątki z Księgi Pamiątkowej ku czci Marvina Flynna.



32


Przejście było gwałtowne i wcale nie takie, jak je sobie Marvin wyobrażał. Słyszał opowieści o Zwichrowanym Świecie i niejasno wyobrażał sobie, że jest to miejsce niestabilnych kształtów i dryfujących kolorów, groteski i cudów. Od razu stwierdził, że jego pogląd był romantyczny i ograniczony.

Znalazł się w małej poczekalni. Powietrze było ciężkie od potu i centralnego ogrzewania. Siedział na długiej, drewnianej ławie w towarzystwie kilkudziesięciu innych ludzi. Znużeni urzędnicy łazili tu i tam, zaglądali w papiery i od czasu do czasu wywoływali któregoś z czekających. Potem odbywała się szeptana konferencja. Czasem ktoś tracił cierpliwość i wychodził. Czasem przybywał nowy petent.

Marvin czekał, patrzył, śnił na jawie. Czas upływał powoli, w pokoju gęstniał mrok, ktoś włączył górne światło. W dalszym ciągu nikt nie wywoływał jego nazwiska. Marvin, raczej znudzony niż zaciekawiony, popatrzył na ludzi siedzących obok niego.

Mężczyzna po lewej był bardzo wysoki i trupio blady. Na szyi miał zaczerwienione otarcie od kołnierzyka. Mężczyzna po lewej był niski i tłusty. Miał czerwoną twarz i sapał przy każdym oddechu.

Jak pan myśli, ile czasu to jeszcze zajmie? — Marvin zapytał grubasa. Zrobił to raczej dla zabicia czasu niż żeby się czegoś dowiedzieć.

Czas? Ile czasu? — powiedział grubas. — Cholernie dużo czasu. Tyle właśnie czasu to zajmie. Nie wolno popędzać tych skubanych królewiczów z biura rejestracji pojazdów nawet wtedy, kiedy chcesz tylko, aby odnowili ci zwyczajne prawo jazdy. Po to tu jestem.

Trupioblady roześmiał się. Zabrzmiało to, jakby ktoś stukał kijem w pusty kanister po benzynie.

Możesz tu czekać cholernie długo, kochanieńki — powiedział. — Bo tak się składa, że siedzisz w Departamencie Skarbu, Wydział Małych Zobowiązań.

Marvin splunął na brudną podłogę i powiedział:

Tak się składa, że obaj panowie się mylicie. Utknęliśmy, żeby wyrazić się precyzyjnie, w Departamencie Rybołówstwa. I według mnie jest cholernie fajnie, kiedy obywatel i płatnik podatków nie może pójść na ryby nad sponsorowany z naszych pieniędzy staw, żeby przedtem nie stracić połowy dnia albo i więcej starając się o kartę rybacką.

Wszyscy trzej popatrzyli na siebie. W Zwichrowanym Świecie nie ma bohaterów, jest cholernie mało obietnic, niewiele rozproszonych światopoglądów, a wniosków jeszcze mniej.

Gapili się, jeden na drugiego, bez szczególnej podejrzliwości. Trupioblady zaczął lekko krwawić z opuszek palców. Marvin i grubas zmarszczyli się z zakłopotania i udawali, że nie widzą. Trupioblady beztrosko wepchnął rękę do wodoodpornej kieszeni. Podszedł do nich urzędnik.

Który z was to James Grinell Starmacher? — zapytał.

To ja — odparł Marvin. — I chcę powiedzieć, że już trochę tu czekam i myślę, że ten departament nie jest odpowiednio kierowany.

Tak — powiedział urzędnik. — To dlatego, że nie dostaliśmy jeszcze maszyn. — Zajrzał w papiery. — Pan składał podanie o zwłoki?

Zgadza się — powiedział Marvin.

I potwierdza pan, że wyżej wymienione zwłoki nie będą użyte w niemoralnym celu?

Potwierdzam.

Proszę uprzejmie podać powód, dla którego potrzebne są panu zwłoki.

Chcę ich użyć w celach czysto dekoracyjnych.

Pańskie kwalifikacje?

Studiowałem dekorację wnętrz.

Proszę potwierdzić imię i albo kodowy numer identyfikacyjny ostatnich zwłok, które pan uzyskał.

Karaluch — odpowiedział Marvin. — Numer lęgowy 332A 45.

Zabity przez?

Przeze mnie. Mam licencję na zabijanie wszystkich stworzeń nie należących do mojego podgatunku. Są pewne wyjątki, takie jak złoty orzeł i krowa morska.

Cel ostatniego uboju?

Oczyszczenie rytualne.

Podanie załatwione pozytywnie — powiedział urzędnik. — Proszę wybrać ciało.

Grubas i Trupioblady popatrzyli na niego wilgotnymi, pełnymi nadziei oczami. Marvina kusiło, ale zdołał się opanować. Zwrócił się do urzędnika.

Wybieram pana.

Tak zostanie odnotowane — powiedział urzędnik gryzmoląc coś w papierach. Jego twarz przybrała rysy twarzy pseudo–Flynna. Marvin pożyczył piłę od Trupiobladego i z pewnym trudem odpiłował prawe ramię od reszty urzędnika. Ten wydał obłudnie ostatnie tchnienie, a jego twarz przybrała znów rysy urzędnika.

Grubas roześmiał się widząc porażkę Marvina.

Przejście z ciała do ciała daje efekty? — zakpił. — Ale nie zawsze się udaje, co? Pożądanie kształtuje ciało, ale ostateczne rysy nadaje mu inny rzeźbiarz. Śmierć.

Marvin płakał. Trupioblady dotknął uprzejmie jego ramienia.

Nie bierz tego tak do serca, chłopcze. Symboliczna zemsta to i tak o niebo lepiej niż brak jakiejkolwiek zemsty. Miałeś dobry plan, a jego wady nie zależały od ciebie. Jestem James Grinell Starmacher.

A ja jestem trupem — powiedział trup urzędnika. — Omyłkowa zemsta jest lepsza niż brak jakiejkolwiek zemsty.

Przyszedłem tutaj, żeby odnowić swoje prawo jazdy — prychnął grubas. — Do diabła z waszą wyższą filozofią! Co z obsługą klienta?

Oczywiście, proszę pana — powiedział trup urzędnika. — Ale w moim obecnym stanie, mogę panu wydać jedynie licencję na łowienie martwych ryb.

Martwe, żywe, co to za różnica? — powiedział grubas. — Rybaczenie to rybaczenie. Co się łapie, nie jest już takie ważne.

Zwrócił się do Marvina, by ten poparł jego zdanie. Ale Marvin już wyszedł i po nieprzyjemnym przejściu znalazł się w wielkim, czworokątnym, pustym pokoju. Ściany zrobione były z płyt stalowych, sufit znajdował się na wysokości trzydziestu metrów nad głową. U góry wisiały reflektory i oszklona kabina sterownicza. Przez jej okna gapił się na niego Kraggash.

Eksperyment 342 — oznajmił Kraggash szorstkim głosem. — Podmiot: śmierć. Hipoteza: czy można zabić człowieka? Uwagi: kwestia dotycząca możliwości śmierci istot ludzkich od dawna intrygowała naszych największych myślicieli. Wokół tematyki śmierci narósł obyczaj ludowy, a nie potwierdzone relacje o zabijaniu zbierane były od wieków. Co więcej, od czasu do czasu napotykano trupy — niewątpliwie nieżywe i przedstawiające sobą szczątki ludzkie. Mimo powszechności tych ciał nie dowiedziono jednak, by kiedykolwiek były one żywe, a tym bardziej, by kiedykolwiek były ludźmi. Z tego też względu, by raz na zawsze sprawę wyjaśnić, zaplanowaliśmy następujący eksperyment; czynność pierwsza…

Stalowa płyta ścienna odchyliła się na zawiasach. Marvin obejrzał się w momencie, gdy ciskano w niego dzidą. Uskoczył niezdarnie w bok i uniknął pocisku.

Otwierało się znienacka coraz więcej płyt. Noże, strzały, maczugi leciały na niego z różnych stron.

Przez kolejny otwór wepchnięto generator trującego gazu. Zwój kobr wpadł do pokoju. Potem lew i czołg. Pukała wiatrówka, trzaskały działka energetyczne, kaszlał miotacz ognia, chrząkał moździerz.

Pokój zalała woda, jej poziom szybko się podnosił. Z sufitu trysnęła płonąca nafta.

Ale ogień spalił lwy, które zjadły węże, które zablokowały haubice, które skruszyły dzidy, które zatkały generator gazu, a ten rozpuścił się w wodzie, która stłumiła ogień.

Marvin stał nadal nawet nie draśnięty. Potrząsnął pięścią pod adresem Kraggasha, pośliznął się, upadł i skręcił kark. Przyznano mu pogrzeb wojskowy z wszystkimi honorami. Wdowa po nim zginęła na jego stosie pogrzebowym. Kraggash próbował pójść w jej ślady, ale odmówiono mu tego zaszczytu.

Marvin leżał w grobowcu przez trzy dni. W tym czasie bezustannie kapało mu z nosa. Całe życie przeszło mu przed oczami w zwolnionym tempie. W końcu powstał i ruszył przed siebie.

W miejscu o niezaprzeczalnej, choć ograniczonej czułości było pięć obiektów, których charakterystyka nie jest warta wzmianki. Jednym z nich był prawdopodobnie Marvin. Pozostałe cztery były to pośpiesznie naszkicowane figury, których jedyny cel stanowiło zapełnienie pierwotnej sytuacji. Problem, któremu owa piątka musiała stawić czoło, to stwierdzenie, które z nich jest Marvinem, a które stanowią nieistotne postacie z tła wydarzeń?

Najpierw wynikła kwestia nazewnictwa. Trzy z pięciu postaci natychmiast zażądały, by mówić do nich Marvin. Jedna chciała, by zwracano się do niej per Edgar Floyd Morrison, a jedna, by mówiono o niej „nieistotna figura z tła”.

Było to w oczywisty sposób tendencyjne, więc postanowili nadać sobie numery od jednego do czterech, bo piąty uporczywie nalegał, by nazywać go Kelly.

W porządku, gotowe — oznajmił Numer Jeden oficjalnym tonem. — Panowie, czy nie moglibyśmy uporządkować nieco nasze spotkanie.

Żydowski akcent nic ci nie pomoże — powiedział ponuro Numer Trzy.

Cóż Polaczek może wiedzieć o żydowskim akcencie — powiedział Numer Jeden. — Tak się składa, że jestem Żydem tylko ze strony ojca i choć cenię wysoko…

Gdzie ja jestem? — zapytał Numer Dwa. — Mój Boże, co się ze mną dzieje, odkąd opuściłem Stanhope…

Zamknij się, Wop — powiedział Numer Cztery.

Ja się nie nazywać Wop. Ja Luigi — odparł Numer Dwa. — Ja być dwa lata w wasz wielki kraj, odkąd opuścił ja mały chłopiec wioska San Minestrone delia Zuppa, nicht wahr?

A gówno — powiedział ponurym głosem Numer Trzy. — Ty jesteś tylko zwyczajna, tymczasowa postać z tła i masz ograniczoną zdolność wyrazu. Więc lepiej będzie, jak zamkniesz pysk, zanim ja ci w tym pomogę, nicht wahr?

Słuchajcie — powiedział Numer Jeden. — Jestem prostym człowiekiem o zwyczajnych gustach i jeśli to w czymkolwiek pomoże, wyrzeknę się swoich praw do marvinostwa.

Wspomnienia, wspomnienia — mruczał Numer Dwa. — Co się ze mną dzieje? Kto to są te postacie, te gadatliwe cienie?

No, nie! — odezwał się Kelly. — To naprawdę w złym stylu, stary!

To cholernie mało zabawne — mruknął Luigi.

Inwokacja nie jest konwokacją — powiedział Numer Trzy.

Ale ja naprawdę nic nie pamiętam — stwierdził Numer Dwa.

Ja też nic nie pamiętam — dodał Numer Jeden. — Ale czy ja z tego robię wielkie halo? Nawet nie uzurpuję sobie tego, że jestem człowiekiem. Ten skromny fakt, że potrafię recytować z pamięci poezje wieszczów, nie dowodzi niczego.

To też nieprawda! — krzyknął Luigi. — A brak dowodu nie dowodzi, do cholery, niczego!

Wydawało mi się, że jesteś Włochem — powiedział Kelly.

Tak, ale wychowałem się w Australii. To raczej dziwna historia…

Nie bardziej dziwna niż moja — odparł Kelly. — Mówicie, że jestem Irlandczykiem? Ale mało kto wie, że swoje najważniejsze chłopięce lata spędziłem w burdelu w Hangczou. I że zaciągnąłem się do armii kanadyjskiej, żeby uniknąć francuskich prześladowań za mój udział w gaullistowskim puczu w Mauretanii. I to jest powód, dla którego…

Zut, alors! — krzyknął Numer Cztery. — Nie można dłużej milczeć. Podawać w wątpliwość moją wiarygodność to jedno, ale obrzucać kalumniami mój kraj to zupełnie co innego!

Twoje oburzenie nie dowodzi niczego! — krzyknął Numer Trzy. — 1 mówię to bez chęci zysku, bo postanowiłem nigdy więcej nie być Marvinem.

Bierny opór jest formą agresji — odrzekł Numer Cztery.

Niedopuszczalny dowód jest jednak formą dowodu — stwierdził Trzeci.

Nie wiem, o czym wy wszyscy mówicie — powiedział Numer Dwa.

Ignorancja nie doprowadzi cię do niczego — sarknął Numer Cztery. — Kategorycznie odmawiam bycia Marvinem.

Nie możesz zrezygnować z tego, czego nigdy nie miałeś — figlarnie zauważył Kelly.

Mogę zrezygnować z wszystkiego, na co mam ochotę, do cholery! — wrzasnął w pasji Numer Cztery. — Nie tylko wyrzekam się swej marvińskości, abdykuję też z tronu hiszpańskiego, rezygnuję z władzy dyktatorskiej w Wewnętrznej Galaktyce i wyrzekam się zbawienia w Bahai.

Lepiej się teraz poczułeś, chłopcze? — zapytał sardonicznie Luigi.

Tak… to dodało mi otuchy. Uproszczenia dobrze służą mojej skomplikowanej naturze — powiedział Numer Cztery. — Który z was jest Kelly?

To ja — oznajmił Kelly.

Czy zdajesz sobie sprawę, że tylko my dwaj mamy imiona? — zapytał Luigi.

To prawda — stwierdził Kelly. — Ty i ja różnimy się między sobą!

Chwileczkę, momencik! — powiedział Numer Jeden.

Panowie, czas, czas!

Utrzymać fort!

Powstrzymać wodę!

Trzymać słuchawkę!

Tak, jak mówiłem — rzekł Luigi. — My, to my! Kelly, ty możesz być Marvinem, jeśli ja jestem Kraggashem!

Zrobione! — ryknął Kelly przy wtórze protestów ze strony pozostałych.

Marvin i Kraggash uśmiechnęli się do siebie w euforii, rozpoznali nawzajem, a potem rzucili się sobie do gardeł. Nastąpił moment ręcznego duszenia. Trzej numerowani, odarci z prawa do imienia, którego nigdy nie posiadali, przyjęli konwencjonalne pozy stylizowanej obojętności. Dwaj posiadający imiona zwarli się z sobą w walce na kły i pazury, rzucali w siebie pełne pogardy arie i kucali przed dewastującym recitativo. Numer Jeden przyglądał się im, dopóki nie poczuł się znużony. Potem zaczął grać w łapki.

To wystarczyło. Cała strzelanina odpłynęła w dal, jak nasmarowana tłuszczem świnia zjeżdżająca na wrotkach ze szklanej góry, tylko znacznie szybciej.


Po nocy przyszedł dzień i zrobił z siebie kompletnego durnia.


Platon napisał: „Cały wic nie w tym, co się robi, ale jak się robi”. Potem jednak doszedł do wniosku, że świat nie jest jeszcze na tę prawdę przygotowany, więc wymazał to.


Hammurabi napisał: „Życie nie trzymane w karbach nie jest warte tego, by je przeżyć”. Ale nie był pewien, czy to zdanie jest prawdziwe, więc je wymazał.


Gautama Budda napisał: „Bramini śmierdzą”. Ale potem zmienił zdanie.


Natura nie znosi próżni. Ja, zresztą, też. Marvinissimo! Oto nadchodzi stąpając lekko jak kot, dumnie powiewając swoją nabrzmiałą tożsamością. Wszyscy ludzie są śmiertelni, powiada, ale niektórzy są śmiertelniejsi od innych. Oto on; bawi się na podwórku robiąc sądy wartościujące z błota. Bez krzty szacunku staje się własnym ojcem. W ubiegłym tygodniu odwołał swoją boskość. Przyłapaliśmy go na tym, jak operował życiem bez zezwolenia.

Wiele razy was ostrzegałem, przyjaciele, przed Zagrożeniem Protoplazmatycznym. Ono pełznie w poprzek nieba gasząc gwiazdy. Trwa bezwstydnie i rośnie, wykorzenia planety i tłamsi gwiazdy. Z przeklętym uporem rozkłada swoją obrzydłość.

Nadszedł znowu, podniszczony kuglarz w beżowej, znoszonej skórze, ten monstrualny optymista z przyklejonym do ust uśmiechem! Rybaku, złap się sam! Chłopie, skoś się sam!

A teraz wysłuchamy raportu naszego specjalnego badacza:

Dziękuję, hmm. Odkryłem, że Marvin to ten, który jest. Więc kiedy jest, gwiazdy spadają na Marvina Flynna i powinien on chwalić Pana oraz przepuścić Marvina Flynna. Zanotowałem też: kochanie, skoro jesteś w dobrym nastroju, przyprowadź mi Marvina Flynna. W Marvinie Flynnie masz przyjaciela. Niech twój Marvin przejrzy popołudniówki. Piwo Marvina — krzepi! A czemuż by nie czcić dziś Marvina Flynna, jeśli tak zechcemy? Bo kto modli się do Marvina Flynna, ten modli się do Flynna Marvina.


spleceni w tytanicznej walce, która, skoro się zdarzyła, była nieunikniona. Marvin grzmotnął Kraggasha w mostek, potem grzmotnął go jeszcze silniej w nos. Kraggash pośpiesznie zamienił się w Irlandię, którą Marvin najechał jako półlegion dzikich berserkerów.

Marvin rzucił się na przeciwnika, chybił i zniszczył Atlantydę. Kraggash odwinął się bekhendem i zabił komara.

Śmiertelny bój wrzał na parujących bagnach miocenu. Kolonia termitów opłakiwała właśnie królową, gdy Kraggash skomentował się zupełnie w słońcu Marvina, rozkładając się w końcu na niezliczone, wojownicze nasionka. Ale Marvin nieomylnie rozpoznał brylant wśród gromady szklanych błyskotek, a Kraggash upadł na Gibraltar.

Jego bastion padł tej nocy, gdy Marvin porwał małpy Barbary, a Kraggash pędził przez południową Trację z własnym ciałem w walizce. Pochwycono go na granicy z Phthistią, krajem, który Marvin zaimprowizował z dobrym skutkiem w historii Europy.

Słabnąc, Kraggash stał się złym człowiekiem. Stając się złym, Kraggash słabł. Na próżno wymyślił czcicieli diabła. Wyznawcy marvinizmu nie pokłonili się przed idolem. Kraggash stając się zły, zrobił się też obrzydliwy; miał brud za paznokciami, a na duszy wyrosły mu niezdrowo wyglądające kępki włosów.

Wreszcie, Kraggash — wcielenie zła, legł bezradny dzierżąc ciało Marvina w zaciśniętych szponach. Rytuał egzorcyzmu sprowadził na niego przedśmiertne męki. Piła tarczowa ukryta pod postacią młynka modlitewnego poćwiartowała go, maczuga zamaskowana jako kadzielnica odmóżdżyła. Łagodny, stary ojczulek Flynn odmówił nad nim ostatnie słowo: „Dostałeś chleb bez omasty”. I Kraggasha złożono w grobowcu wykutym w żywym Kraggashu. Odpowiednie grafitti wyryto na płycie, a kwitnący Kraggash był planetą wokół własnego grobu.

Teraz jest to spokojny zakątek. Na lewo są drzewa grobowca Kraggasha, na prawo rafineria ropy naftowej.

Tutaj jest pusta puszka po piwie, tu cygańska ćma. A tuż z tyłu jest miejsce, gdzie Marvin otwiera walizkę i wyjmuje z niej swoje dawno utracone ciało.

Strzepnął z niego kurz, uczesał włosy. Wytarł mu nos, wyprostował krawat. Potem przyodział się w nie z rewerencją.



33


I tak oto Marvin Flynn znalazł się znów na Ziemi we własnym ciele. Poszedł do rodzinnego Stanhope i stwierdził, że nic się nie zmieniło. Miasteczko geograficznie odległe było od Nowego Jorku o trzysta mil i o jakieś sto lat pod względem emocjonalnym i duchowym. Tak jak przedtem były tu sady, a stadka brązowych krów pasły się na rozległych, zielonych łąkach. Była odwieczna, wysadzana wiązami ulica Główna i samotne, nocne zawodzenie odrzutowych liniowców.

Nikt nie pytał Marvina, gdzie się podziewał. Nawet jego najlepszy przyjaciel, Billy Hake, który doszedł do wniosku, że Marvin zrobił sobie wypad do jednego ze znanych zagłębi turystycznych, takich jak Sinkiang albo dolne warstwy deszczowych lasów Ituri.

Z początku ta niezwyciężona stabilność była dla Marvina równie irytująca jak ciągły ruch i transformacja Podmiany albo zdeformowane zagadki Zwichrowanego Świata. Stabilność owa zdała mu się egzotyczna, więc czekał cierpliwie, aż zniknie.

Ale miejsca takie jak Stanhope nie znikają, a chłopcy tacy jak Marvin stopniowo tracą poczucie romantyzmu i wyższych celów.

Leżąc samotnie w nocy na swym poddaszu, Marvin często marzył o Cathy. Świadomość faktu, że jest ona agentem specjalnym Międzyplanetarnego Oddziału Policji, ciągle przychodziła mu z trudnością. A jednak w jej zachowaniu był jakiś rys urzędowości, a jej piękne oczy rzucały czasem błyskawiczne, prokuratorskie spojrzenia.

Kochał ją i postanowił zawsze opłakiwać jej utratę. Wolał ją opłakiwać niż mieć przy sobie. I jeśli poważymy się powiedzieć prawdę, uwagę Marvina, z wzajemnością, przykuła Marsha Baker, skromna i atrakcyjna dziewczyna, córka Edwina Marsha Bakera, głównego pośrednika w handlu nieruchomościami w Stanhope.

Miasteczko, jeżeli nawet nie było najlepszym z możliwych światów, było przynajmniej najlepszym ze światów, które Marvin widział. Człowiek mógł tu żyć bez obawy, że coś na niego nagłe skoczy albo że on sam skoczy na coś. Deformacja metaforyczna w Stanhope była niemożliwa. Krowa wyglądała dokładnie tak, jak krowa wyglądać powinna, a nazywanie jej inaczej było kwestią poetyckiej przenośni.

Jak to mówią, i mają rację, wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Marvin postanowił cieszyć się tym dobrze znanym otoczeniem. Sentymentalni mędrcy mówią, że to szczyt ludzkiej mądrości.

Ale jego życie skażone było dwiema małymi wątpliwościami. Po pierwsze i najważniejsze: jak wrócił na Ziemię ze Zwichrowanego Świata?

Poddał tę kwestię poważnej analizie. Było to gorsze, niż się z początku spodziewał. Zrozumiał, że w Zwichrowanym Świecie nic nie jest niemożliwe, a nawet, że nic nie jest nieprawdopodobne. Tam jest zarówno przyczynowość, jak i brak przyczynowości. Nic nie „musi” się stać i nic nie jest „konieczne”. W związku z tym jest całkiem prawdopodobne, że Zwichrowany Świat wyrzucił go z powrotem na Ziemię, pokazując swą moc poprzez wykluczenie Marvina spod jej działania.

Tak doprawdy mogło się stać. Ale była i inna, mniej przyjemna możliwość.

Wyłożono ją w Propozycji doormhańskiej, jak następuje:


Wśród królestw prawdopodobieństwa, które oferuje nam Zwichrowany Świat, jedno musi być dokładnie takie jak nasz świat, inne musi być dokładnie takie jak nasz świat z wyjątkiem jednego szczegółu, a następne dokładnie takie jak nasz świat z wyjątkiem dwóch szczegółów i tak dalej. A ponadto jedno musi być zupełnie różne od naszego świata z wyjątkiem jednego szczegółu i tak dalej.


A to znaczyło, że ciągle mógł być w Zwichrowanym Świecie, a ta Ziemia, którą widział, mogła być zaledwie ulotną emanacją, chwilą porządku w fundamentalnym chaosie, której przeznaczeniem było rozpłynąć się w pierwotnym bezsensie Zwichrowanego Świata.

W pewnym sensie nie czyniło to różnicy, bo nic nie jest trwałe poza naszymi złudzeniami. Jednak nikt nie lubi, kiedy jego złudzenia są zagrożone, a Marvin chciał wiedzieć, na czym stoi.

Był na Ziemi czy na replice Ziemi?

Czy mogły tu być jakieś szczegóły niezgodne z tym, co zostawił na Ziemi, tej prawdziwej? A może nie ma tych szczegółów? Marvin postanowił to sprawdzić, ot tak, dla spokoju umysłu. Przeszukiwał Stanhope i okolice, oglądał, sprawdzał, badał florę i faunę.

Wydawało się, że nic nie brakuje. Życie biegło swoją koleją. Jak zazwyczaj ojciec opiekował się stadami szczurów, a matka spokojnie składała jaja.

Udał się na północ, do Bostonu i Nowego Jorku, potem dalej na południe, do rozległych konurbacji Filadelfii — Los Angeles. Wszystko było jak należy. Myślał o tym, żeby przejechać w poprzek kontynentu wzdłuż wielkiej rzeki Delaware i szukać dalej w miastach Kalifornii: w Schenectady, Milwaukee i Szanghaju.

Ale zmienił zdanie, gdy zrozumiał, że nie ma sensu trawić życia na sprawdzaniu, czy życie jest do strawienia.

Ponadto, mogło być i tak, że nawet jeśli Ziemia została zmieniona, jego wspomnienia też uległy zmianie. Więc odkrycie prawdy stawało się niemożliwe.

Leżał więc pod znajomym, zielonym niebem Stanhope i rozważał tę możliwość. Wydawała się nieprawdopodobna: bo czyż wielkie dęby nie wędrowały co roku na południe? Czy wielkie, czerwone słońce nie krążyło po nieboskłonie, a w ślad za nim jego ciemny towarzysz? Czy potrójne księżyce nie powracały co miesiąc z nowymi stadami komet?

Te znajome widoki upewniły go, iż ma racie. Wszystko było tak, jak zawsze. Przyjął więc ten świat takim, jakim był, chętnie i z wdzięcznością, po czym ożenił się z Marshą Baker i żyli długo i szczęśliwie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sheckley Robert Świat stanął w miejscu
Sheckley Robert Swiat stanął w miejscu
Sheckley Robert Bunt lodzi ratunkowej
Sheckley Robert 01 Dziesiąta ofiara
Sheckley Robert Trzy smierci Bena Baxtera
Sheckley Robert Wiatr sie wzmaga
Sheckley Robert Podroz w przyszlosc
Zelazny Roger & Sheckley Robert Przyniescie mi glowe ksiecia (SCAN dal 1122)
Sheckley Robert Obywatel galaktyki
Sheckley Robert Wystarczy zadac pytanie
Sheckley Robert Bilet na Tranai
Sheckley Robert Planeta Zla
Sheckley Robert Królewskie Zachcianki
Sheckley Robert Najszczęśliwszy człowiek na świecie
Sheckley Robert Pasażer na gapę
Sheckley, Robert El Arma Definitiva
Sheckley, Robert Ciudadano del Espacio
Sheckley Robert Potwory
Sheckley Robert Danta, ostatni Mowotahitańczyk

więcej podobnych podstron