przełożył Tomasz Pindel
Dotarłem do portu z niewielkim bagażem: cztery koszule, przyrządy do kaligrafii oraz serce w szklanym sło- ju. Koszule były wielokrotnie cerowane i zaplamione atramentem, morskie powietrze zniszczyło moje pióra. Natomiast serce trzymało się doskonale, obojętne na podróż, burze, wilgoć kajuty. Serca zużywąją się tylko za życia; potem nic im już nie szkodzi.
Wiele filozoficznych relikwii krąży dziś po Europie, w większości przypadków są fałszywe, tak jak kości trzymane przez Kościół. W przeszłości jedynymi bohaterami tego przesądu byli święci. Ale dziś któż miałby ochotę walczyć o żebro, palec albo serce świętego? Za to kości i czaszki filozofów kosztują krocie.
Gdy jakiś nieostrożny kolekcjoner wspomni przy paryskim antykwariuszu nazwisko Woltera, natychmiast zostanie zaprowadzony do pokoiku na tyłach domu, gdzie w nąjwiększej tąjemnięy pokażą mu serce przypominąją- ce kamień, zamknięte w złotej klatce albo marmurowej umie. W imię filozofii zażądąją od niego fortuny. Fałszywe serca otaczane są żałobną i niepotrzebną czcią, podczas gdy to prawdziwe jest tutąj, na stole, piszę obok niego. Jedyne bogactwo, jakie mogę mu zaoferować, to popołudniowe światło.
Zajmuję ciasny pokój, którego ściany co dzień wydąją się coraz bardziej krzywe. Podłogowe deski rusząją się i niektóre można bez trudu podnieść. Kiedy rano wychodzę do pracy, pod jedną z nich chowam szklane naczynie, owinięte w wytarty kawałek czerwonego pluszu.
Dotarłem do tego portu, uciekąjąc przed tymi wszystkimi, którzy w naszym zawodzie dopatrują się reliktu starego reżimu. Na Konwencie trzeba krzyczeć, a my, kaligrafowie, nauczyliśmy się bronić tylko na piśmie. Choć pojawiały się propozycje, by obcinać nam ręce, przeważyła opcja równości, ogranicząjąca się do obcinania nam głów.
Moi koledzy nie podnieśli wzroku znad pulpitów i nie zainteresowali się krzykami rozlegąjącymi się wokoło. Cierpliwie przepisywali teksty zlecone im przez ściętych już urzędników. Czasami, jako ostrzeżenie albo groźbę, podrzucano im pod drzwi zamazaną listę skazańców, a oni przepisywali ją, nie zauważąjąc nawet swojego nazwiska pośród innych.
Udało mi się uciec, bo ostatnie lata nauczyły mnie, że trzeba podnosić wzrok znad papieru. Wymyśliłem sobie inne nazwisko i inny fach, sfałszowałem dokumenty, żeby móc przejść przez punkty kontrolne między dystryktami i miastami. Uciekłem do Hiszpanii, ale nabrałem takiego rozpędu, że dopiero dużo dalej się zatrzymałem. Wsiadłem na jedyny okręt, któiy mnie przyjął z niewielką ilością gotówki i w obdartym odzieniu. Nigdy w życiu nie wszedłem na pokład statku, być może przez wzgląd na rodziców, którzy zginęli w morskiej katastrofie. W sterówce regulowałem należność za podróż, spisując dyktowane przez kapitana listy: musiał mierzyć się z obfitą korespondencją z kobietami i wierzycielami. Redagując listy i poprawiając błędy, nauczyłem się hiszpańskiego.
Podróż była długa, okręt zawijał do każdego portu, a ja nie mogłem się na żaden zdecydować. Patrzyłem na budynki na brzegu w nadziei na jakiś znak, że to jest moje miejsce. Jednak czytelny okazał się tylko jeden omen: że dalej nic już nie ma. To miasto było ostatnim portem przed powrotem.
Tutaj ludzie trafiąją przez pomyłkę, uciekąjąc przed niebezpieczeństwem albo czyimiś rządami, a ostatecznie uciekąją przed światem. Kiedy szalupa przywiozła mnie do brzegu, pomyślałem, że praca w zawodzie już się dla mnie skończyła i że nigdy więcej nie użyję nawet kropli atramentu. Komu może być potrzebny kaligraf na tych ciemnych i zabłoconych uliczkach. W tym także się myliłem: rychło odkryłem, że istnieje tu głęboki kult słowa pisanego, większy jeszcze niż w europejskich miastach. Kochają tu zapieczętowane i podpisane rozkazy, papiery wędrujące z ręki do ręki i ciągnące za sobą inne papiery, szczegółowe zlecenia wysyłane do Europy, listy przedmiotów zniszczonych w trakcie podróży. Wszystko zalakowane i z rozległymi podpisami, pełnymi arabesek, zostąje stosownie zarchiwizowane w meblach na zawsze połykąją- cych ten chaos dokumentów.
W ratuszu, w lodowatym pomieszczeniu, przepisuję każdego ranka oficjalne dokumenty i wyroki sądowe. Urzędnicy często wspominąją nazwisko Woltera, ale gdybym im powiedział, że pracowałem dla niego, nie uwierzyliby. Za- kładają, że wszystko, co dociera do tych brzegów, jest fałszywe albo nie ma znaczenia.
Wiatr wpada do mojego pokoju i wszystkim porusza. Stawiam serce na papierach, żeby nie porwał ich wiatr.
Kiedy moi rodzice zginęli w katastrofie morskiej „Re- tza” przygarnął mnie stryj, marszałek Dalessius. Zapytał, co umiem robić, a ja pokazałem mu kartki papieru, na których bawiłem się w wymyślanie nowych alfabetów. Na jednej z nich litery wyglądały jak gałęzie drzew, miały liście i kolce; na innej przypominały wschodnie budynki i pałace, a na trzeciej 1 nąjbardziej skomplikowanej - literom wystarczyło bycie literami. Stryj poszukiwał jakiegoś znaku, jak się mnie pozbyć, i owe alfabety pomogły mu. Posłał mnie do szkoły kaligrafii pana Vi- dorsa, której uczniem był między innymi tąjemniczy Si- las Darel.
Rychło zaczęły się moje kłopoty ze zwierzchnikami, chciałem bowiem nie tylko pisać, ale także wynajdywać pióra i tusze, od nowa opracować fundamenty naszej sztuki. Kaligrafia konała z powodu braku mistrzów, oblężona przez druk, ograniczając się do pojedynczych ludzi i niewielkich grup. W książkach o historii szukałem bohaterów, których można uznać za kaligrafów, ale znajdywałem tylko takich, co nigdy nie pisywali.
Nąjmniej spokojni z nas, którzy chcieli kroczyć drogą Silasa Darela, wszędzie poszukiwali natchnienia, od starych szkolnych podręczników po anonimowe traktaty
o kryptografii. To był fach tak martwy, że czuliśmy się niczym archeologowie badąjący siebie samych.
Salę, w której pracowało się nad dokumentami, zawsze spowijała cisza, przerywana tylko skrzypieniem piór na papierze; hałas ten stanowił swoistą metaforę ciszy. Było to podłużne pomieszczenie z oknami po bokach, które z polecenia władz zawsze pozostawały otwarte, nawet zimą, utrzymywano bowiem, że dobre wietrzenie to pierwszy warunek dobrego pisma. Przez okna dostawała się do środka ziemia, gałązki i igły sosnowe, które moi koledzy delikatnie strzepywali z papieru, ja natomiast zostawiałem je na kartkach, bo wierzyłem, że w procesie transkrypcji należy szanować ślady świadczące o okolicznościach. Wszyscy, z nielicznymi wyjątkami, ograniczali się do materiałów kupowanych przez szkołę raz na sześć miesięcy od zaopatrującego ją portugalskiego marynarza: szybko blaknący czarny atrament, czerwony tusz pełen grudek, kartki, których nierówności sprawiały, że litery tańczyły jak pijane, oraz wybierane na oślep gęsie pióra.
Po wieczerzy i modłach eksperymentowałem z własnymi wynalazkami, kryjąc się w moim pokoju albo w ogrodzie, nieopodal kamiennej studni, której przegniła woda także służyła mi do pisania. Mój ulubiony tusz składał się z mieszanki krwi wieprza, alkoholu i czerwieni marsowej. Na targu kupowałem lewe skrzydło czarnej gęsi. Wyrywałem pióro po piórze, zostawiąjąc tylko co piętnaste. Kiedy już je wybrałem, w miedzianym naczynku podgrzewałem piasek, a potem wsypywałem go do drewnianej skrzynki: wtykałem tam pióra, żeby stwardniały od gorąca. Wszystkie przyrządy trzymałem w pudełku należącym jeszcze do mojej matki, w którym zachował się brązowy naparstek i zapach lawendy.
Kiedy skończyłem szkołę Vidorsa, stryj zdobył dla mnie posadę w wymiarze sprawiedliwości. Był to naturalny los absolwentów z tytułem; inni kończyli jako bibliotekarze albo prywatne skryby w ostatnich szlachetnych rodzinach. Podróżowałem z moim pudełkiem po sądach i rządowych biurach. W owej epoce lubiano rzeczy kruche oraz bezużyteczne; nigdy nie będę już żył w podobnych czasach. Skazanemu na śmierć, którego wyrok polecono mi spisać na papierze, przed wstąpieniem na szafot pokazano rękopis pełen arabesek i lakowych pieczęci, na co on orzekł: „Powiedzcie kaligrafowi, że jestem mu wdzięczny, bo przemienił moje zbrodnie w coś tak pięknego; zabiłbym jeszcze dziesięciu ludzi, byle tylko można napisać coś takiego ponownie”. W życiu nie usłyszałem większej pochwały.
W moim pokoju stały obok siebie różne naczynia: tusz ośmiornicy, jad skorpiona, roztwór siarki, dębowe liście i jaszczurcze główki. Próbowałem też niewidzialnych atramentów, opierając się na wskazówkach wyczytanych w egzemplarzu De occulta caligraphia, który sprzedał mi księgarz z Rue Admont i którego posiadania w szkole Vidorsa zakazywano. Księga opisywała tusze o kolorze wody, które stawały się widzialne po kontakcie z krwią albo po potarciu śniegiem, albo po długotrwałym wystawieniu na światło księżyca nieprzysłoniętego chmurami. Inne zmierzały w przeciwną stronę i z czerni przechodziły w szarość, a potem w nicość.
Moja kariera sądowego kaligrafa dobiegła kresu, kiedy spisałem wyrok śmierci na Catherine de Beza, która przyznała się do winy i została skazana za zabójstwo męża, generała de Beza. Kiedy generał zachorował, żona wezwała starego medyka, który ząjmował się nim od lat i który, będąc niemal ślepcem, zapisywał dawno już nieużywane
leki, a także podpisywał świadectwa zgonu, niczego nie sprawdzając ani o nic nie pytając. Ale tego poranka stary doktor wstał z gorączką i posiał w zastępstwie młodego lekarza, który u niego terminował. Gdy ów przybył, generał już nie żył. Wystarczyło mu kilka minut, by wykluczyć przyczyny naturalne: przez holenderską lupę przyjrzał się palcom nieboszczyka i znalazł ślady arszeniku.
Pani de Beza została osądzona i skazana. Zaprowadzono ją na szafot, ale kat musiał wstrzymać egzekucję, bo dokument z wyrokiem, kilka godzin temu jeszcze pokryty pismem, obecnie był zupełnie czysty, upstrzony ledwie czerwienią laku.
Chciano oskarżyć mnie o konspirację; próbowałem tłumaczyć tę pomyłkę okolicznościami łączącymi w sobie naukę i fatalizm, ale i tak zesłano mnie do więzienia na trzy miesiące. Jako że niektórzy uznali zniknięcie wyroku za boski znak i przypisali je niewinności skazanej, a nie pomyłce kaligrafa, sąd zmienił jej szafot na lochy.
Kiedy wyszedłem z więzienia, udałem się do domu stryja. Miałem nadzieję, że wyśpię się przez całą noc i dzień w prawdziwym łóżku, bez piwnicznego smrodu, wrzasków i szczurów. Stryj przygotował już mój bagaż, a chłodny uścisk, jakim mnie przyjął, nie oznaczał powitania tylko pożegnanie.
- Kiedy siedziałeś w więzieniu, szukałem dla ciebie pracodawcy. Wysłałem do starych znąjomych krótki spis twoich cnót i drugi, długi, twoich wad, żeby nie wyjść na łgarza.
- Ktoś odpisał?
- Otrzymałem tylko odpowiedź z zamku Femey. Tam wszystko mylą i odczytują nl odwrót; uznali twoje wady za zalety i dlatego od razu cię przyjęli.
Miałem dwadzieścia lat i posiadałem jedynie pudełko pełne piór i atramentów. Na podróż do Ferney nie mógłbym sobie pozwolić, gdyby mój stryj, marszałek Dalessius, nie odpowiadał za system transportu zwany Nocną Pocztą. Była to instytucja ząjmująca się przewożeniem poległych. W czasie wojen do Francji docierało sporo ciał, które należało dostarczyć do różnych miast i wsi. Na początku podjęła się tego sieć wozów pocztowych, ale listy i towary docierały do adresatów w tak fatalnym stanie, że ludzie nie chcieli czytać swojej korespondencji; ledwie otrzymywali listy, natychmiast je palili. Zmarli zakłócili komunikację między różnymi regionami naszego królestwa.
Nocna Poczta skupiła się wyłącznie na transporcie pośmiertnym. Stryj odziedziczył po moim dziadku przedsiębiorstwo, którego sercem był magazyn na przedmieściach Paryża, sto lat temu używany do solenia mięsa. Tam segregowano ciała, wsadzano je do trumien - często wypełnionych solą, by kontynuować tradycje tego miejsca - i wysyłano je na drogi Francji. Było dwadzieścia pięć karet; jako że trasy okazywały się kapryśne, a pomyłki zdarzały często, niektóre rodziny miesiącami czekały na zwłoki bliskich. Na początku, w czasie wojennych uniesień, na poległych czekano jak na bohaterów, ale miesiące mijały,
wojna dobiegła końca, i podróżny zjawia! się jak listonosz ze złymi wiadomościami, jak niechciany gość opowiadąją- cy o wojnie, o której wszyscy już zapomnieli.
Stiyj zarządził, by w trumnach montowano małe okienka z okiennicami, żeby widać było twarz pasażera; w ten sposób unikano pomyłek. Kolejna jego innowacja polegała na tym, że każdy żołnierz wracał z kolekcją medali, które na zamówienie wytwarzał producent guzików. Tym sposobem wszyscy witali bohatera. W tym zawodzie, mawiał marszałek Dalessius, obowiązują sztywne reguły: ubierać się na czarno, działać w nocy, zachowywać ciszę.
Kiedy nie było wojen ani epidemii, liczba powozów malała. Żeby zdobyć klientów, stryj propagował tezę pewnego benedyktyńskiego teologa, który głosił, że by zapewnić sobie raj, każdy musi zostać pochowany w ziemi, gdzie się urodził, a przynąjmniej w odległości nie mniejszej niż dystans między Betlejem a Grobem Pańskim. Dzięki podobnym sztuczkom i pomocy państwa, które powierzało mu transport straconych i zmarłych w więzieniach, stryjowi nie brakowało pasażerów, nawet w czasach nąjgorszego pokoju.
Podróż była długa, Femey leżało bowiem przy granicy ze Szwąjcarią. Wypędzony z Paryża przez króla, Wolter kupił sobie zamek, z którego w razie niebezpieczeństwa łatwo mógł zbiec do swej posiadłości w Genewie. Kiedy dotarłem do celu, wszystkich pasażerów już dostarczono i ja byłem ostatni. Pożegnałem się z Servinem, woźnicą, i zostałem sam przed bramą zamku.
Sekretarz przestudiował moje papiery, kazał usiąść i czekać. Szybko zgaszono światła w oknach i znalazłem się sam w mrocznym pomieszczeniu. Nikt się nie zjawiał, żeby zapalić lampy, myślałem już, że o mnie zapomniano. Podróż mnie wyczerpała i miałem nadzieję, że dadzą mi coś do jedzenia i łóżko, ale w końcu przyszedł służący
i zaprowadził mnie do wschodniego skrzydła zamku. W pomieszczeniach było tak dużo zegarów, że ich hałas wręcz ogłuszał. To tik-tak, jak się miałem z czasem dowiedzieć, wdzierało się nawet do snów, dręcząc służbę nocnymi wizjami kół zębatych, wskazówek i rzymskich cyfr.
Życie Woltera pełne było walk, więzień i wygnania. Spodziewałem się ujrzeć giganta, potężną głowę, jasnowidzące oczy, a natknąłem się na starca, który nie wyglądał realnie, tylko przypominał rycinę z książki (książki zostawionej w ogrodzie na deszczową noc). Zęby zabrał mu szkorbut, łysą czaszkę zakrywała wełniana czapeczka, a język, przez zwycząj zwilżania nim pióra, gdy atrament wysychał, zrobił się tak błękitny, jak u wisielca.
Kiedy wszedłem, nie obrócił się; może także był głuchy. Siedział skupiony nad jakąś kartką i badał ją przez lupę ze złotą oprawką.
| Kretyn - oświadczył.
I Przepraszam, że przybywam tak późno.
- Kretynem jest ten, kto napisał tę stronę.
1 Któryś z pańskich wrogów?
- Najgorszy: ja sam. Skąd to głupie przywiązanie do słowników, może mi pan to wyjaśnić? Zaraziłem się tą infekcją, dotknąwszy Encyklopedii.
- Jestem kaligrafem. Mnie też fascynuje porządek alfabetyczny.
Wspomniałem, że zamiłowanie do alfabetu sięgało w szkole Vidorsa takich szczytów, że nasze ząjęcia z gimnastyki polegały na układaniu ciał w kształty liter. Najgorsze były | i h. Na lodowatym dziedzińcu musieliśmy przez cały ranek pisać fragmenty Eneidy po łacinie. Nasz profesor, stojąc na wieży, czytał modlitwy.
- Coś panu wyznam: planowałem kiedyś napisanie autobiografii według porządku alfabetycznego. Jeśli podej
mie się pan kiedyś podobnego dzieła, proszę pamiętać, że można pominąć każdą literę prócz a i z, bo to one dają nam poczucie, że kolo się zamknęło, choćby po drodze czegoś zabrakło. Jeśli zamiast „Jestem alfą i omegą” Chrystus rzekłby „Jestem betą i psi”, kto wie, czym dziś byłoby chrześcijaństwo.
Podał mi papier i pióro.
- Proszę zrobić próbę kaligrafii.
- Jeśli to nie kłopot, wolałbym użyć moich piór.
• Za ich sprawą stracił pan poprzednią pracę. Kto zagwarantuje, że i tej pan nie straci?
Nie dałem się zastraszyć.
- Co mam napisać?
- „Moja ręka drży, jakbym był starcem”.
W rzeczy samej, moja ręka drżała. Nigdy wcześniej nie przydarzyło mi się nic takiego. W efekcie wyszły mi koślawe litery.
- To przez pióro.
•*,<£ Proszę spróbować innym.
Wziąłem pióro niebieskiej gęsi, moje ulubione, i rzeczywiście wyszło jeszcze gorzej.
- Ta gęś jeszcze macha skrzydłami. Tak czy inaczej, zatrudniam pana; ręka tak panu drży, że wszyscy uznają to za moje pismo. Pańskim bezpośrednim przełożonym będzie Wagniere, mój sekretarz.
- Na czym będzie polegać moja praca?
- Zajmie się pan korespondencją. Pańskim miejscem pracy będzie ta sala. Przy odpowiadaniu na niektóre listy konieczna okaże się konsultacja ze mną. Pozostałe będą zależeć od pańskiego uznania.
1 Ci, którzy przeczytąją listy, domyślą się, że to nie pan je pisał.
I Tym się proszę nie martwić. Lepiej, żeby to wiedzieli. Pomyślą: skoro nie pisze listów, musi pracować nad jakimś ważnym dziełem. Nieobecność to jeden ze środków stylistycznych.
Przerwał nam głośny huk. Wolter wyszedł na korytarz, a ja za nim. Stawiał długie kroki, ale szedł powoli, toteż musiałem przystawać co chwilę, żeby go nie prześcignąć. Choć na miejsce, skąd dobiegł hałas, dotarliśmy dopiero po chwili, papiery wciąż jeszcze unosiły się w powietrzu, czekąjąc na swego pana.
Razem z nami do archiwum wkroczył wysoki mężczyzna o posępnym wyglądzie i w żałobnym odzieniu. Zaczął grzebać w papierach, toteż przyklęknąłem obok, by mu pomóc. Pod masą pożółkłych, powiązanych sznurkiem listów ktoś kaszlał i jęczał.
Wyjąłem plik nadżartych przez mole listów; niemal rozsypywały się w rękach. Pod spodem dostrzegłem twarz tak bardzo zasypaną kurzem, że wyglądała jak jeden z papierów.
- Wydobądźmy biednego Barrasa - powiedział wysoki mężczyzna. - Niech pan ciągnie za jedno ramię, ja złapię za drugie.
Wyciągnęliśmy chuderlawego młodzieńca, krew ciekła mu z głowy i górnej wargi. Jak nąjszybciej wyszarpnął się z naszego chwytu i pośpiesznie odsunął od stosu papierów, jakby czaiła sie w nich jakaś bestia. Oddalił się, uty- kąjąc i pomstując:
- Wracam do kuchni! Do archiwum nigdy w życiu!
i Mam wrażenie, że trzeba nam nowego pomocnika do klasyfikowania pańskiej korespondencji - stwierdził dryblas.
i Oto on. Wagniere, przedstawiam panu Dalessiusa. Dalessius, niech pan się zajmie tym chaosem. Od teraz prócz pisania listów zaopiekuje się pan archiwum.
- Czy to nie jest niebezpieczne dla terminatora? I zapyta! Wagniere. - Barras o mało nie zginął, w zeszłym miesiącu ten student z Alzacji...
- Jeśli pan Dalessius się postara, to się nauczy. A jeśli nie, wróci do siebie... tym samym powozem, którym tu przyjechał.
Jako że Wolter miał wielu wrogów, otwieranie jego listów bywało niebezpieczne. Przysyłano mu zatrute igły schowane między stronami, koperty z ampułkami, z których uwalniały się trujące opary, jadowite pająki.
Wśród przychodzących paczek trafiały się często fałszywe księgi, kryjące w środku uśpione węże albo delikatne mechanizmy wybuchowe. W specjalnym pomieszczeniu, zupełnie na uboczu, żeby nie było więcej ofiar, z duszą na ramieniu sprawdzałem koperty i opakowania. Korzystałem z zestawu przyrządów, które Wolter nabył w Genewie, służących do wykrywania pułapek i materiału wybuchowego: lupy z górskiego kryształu, drobnej lunety, którą można wsuwać do koperty bez konieczności otwierania jej, lampy o niebieskim płomieniu pozwaląjącej patrzeć na wylot przez papier.
Nie tylko otwieranie korespondencji było moją pracą, także odpowiadałem na nią w imieniu Woltera.
- Niech pan przeszpera moje książki i do swojej szkolnej prozy doda jakiś stary koncept - nakazał.
Bytem bardzo młody i praca ta - za którą potem tak tęskniłem - ogromnie mnie niecierpliwiła. Nudziła mnie rutyna, a nawet ryzyko: zacząłem otwierać listy bez zachowywania ostrożności i odpowiadać na nie bez namys-
iu. Dziwiło mnie, że zdarzają się zakochane kobiety piszące do Woltera własną krwią. Gdyby zobaczyły żywego trupa, któremu ofiarowywały całą tę swoją bezużyteczną namiętność, zdrapałyby krew z papieru, by przywrócić ją żyłom. Z czystej nudy zacząłem odpowiadać na listy mego pana, korzystając ze wszystkich dostępnych przyrządów. Nikt nie bronił mi używać: piór albatrosa utwardzanych w jodzie z morskiej wody, chińskich pędzelków z małpiego włosia, tuszy błyszczących w ciemności, atramentów znikających w miarę lektury listu, by uzyskać efekt pożegnania. Ale Woltera, z początku pełnego entuzjazmu dla mojego entuzjazmu, zaczynały irytować listy docierające do adresatów in blanco albo z poprzestawianymi literami, albo z jego podpisem błyszczącym nocą niczym imię ducha.
Aby odsunąć mnie od tych ząjęć, Wagniere przypomniał, że miałem się ząjąć uporządkowaniem archiwum. Tyle tam byio listów, że z żółtych i czerwonych sznurków, którymi je wiązano, można było zrobić pętlę dookoła świata. Listy od królów, na przykład carycy Katarzyny czy Fryderyka Wielkiego, musiałem trzymać pod kluczem, w żelaznym kuferku. W małym piecyku paliłem epistoły obelżywe, jak te od biskupa Annecy, który co piętnaście dni oskarżał Woltera o tąjone grzechy, albo te niepoważne, jak korespondencję z pewnym towarzystwem alchemicznym z Genewy, którego członkowie zapewniali, że w ich mocy pozostąje sam Paracelsus. Trzymamy go w zamknięciu w piwnicy pewnego domu na brzegu jeziora. Co trzy miesiące się budzi, mamrocze pod nosem coś, co naszym zdaniem brzmi jak „Wolter1’, po czym wraca do swego odwiecznego snu.
Piecyk działał bez zarzutów, dopóki od jakiejś iskry (ja akurat nie uważałem, pogrążony w lekturze nieprzystojnych
listów wysyłanych przez Madame de F.) nie zajął się stosik korespondencji z markizem D’Argenson, do której Wolter był szczególnie przywiązany. Miałem przy sobie woreczek piasku, którego używałem do moich piór, a okazyjnie do suszenia; tym piaskiem zagasiłem ogień, nim zdążył pochłonąć całe archiwum.
Tej nocy nie zmrużyłem oka, świadom, że Wolter obmyśla mój nowy los: wygnanie albo służba domowa.
0 świcie udałem się do salonu, gdzie zwykle pisał. Ciemne drzewa za oknami zaraziły mnie smutkiem; wiatr wyginał je w kształt znaków zapytania. Wolter przyglądał się pasożytowi, którego znalazł na swoich roślinach.
- Musimy pozbyć się wszystkiego, co nas podgryza, co żyje cudzym kosztem - powitał mnie. 1 Niech pan szykuje swój bagaż.
1 Nie mógłby pan dać mi innego ząjęcia, zamiast mnie wyrzucać? Może potrzebny jest dobry ogrodnik?
i A cóż pan wie o roślinach? Kiedy wchodzi pan do ogrodu, róże kaleczą się własnymi kolcami, a tulipany popełniają zbiorowe samobójstwo.
I Może kuchnia?
I Pana by tam ugotowali, a nie jestem pewien, czy takie danie byłoby mi w smak.
Odpowiadało mi życie w Ferney. Nie chciałem znów wspinać się po schodach trybunałów, pukać do drzwi magistratów, czekać w biurach wypełnionych papierami, gdzie nigdy nie dostąje się świeże powietrze. Im dłużej myślałem o wy- jeździe, tym mniej pozostawało we mnie sił, i mąjąc przed sobą stojącego Woltera, czułem, że się starzeję i garbię.
1 Zaraz spakuję manatki i wyniosę się na zawsze - powiedziałem. Udawałem godność, oczekując litości.
I Nie zrozumiał pan? Nie wyrzucam pana. Musi się pan przygotować do wyjazdu do Tuluzy.
- Dlaczego do Tuluzy?
- Wczoraj w nocy przybyt do mnie podróżny i opowiedział o pewnym frapującym go przypadku. Mówił, że lang- wedocki sąd zamierza stracić pewnego protestanta, Jeana Calasa, a być może także całą jego rodzinę.
- O co się go oskarża?
- O zamordowanie własnego syna.
- Mam zatem nadzieję, że wyrok zostanie wykonany.
- A ja mam nadzieję, że zbada pan, dlaczego próbuje się zgładzić tego człowieka za wszelką cenę. Przygotowałem panu kilka raportów; proszę przeczytać po drodze.
- Jestem kaligrafem, zajmuję się klarownością pisma, a nie prawdą słów, bo to praca kogo innego. Filozofów na przykład.
- Jestem za stary na wyjazd do Tuluzy. Poza tym w owym mieście moja sława to gwarancja śmierci. Nie śpieszy mi się do umierania, a zwłaszcza w Tuluzie. Natomiast panu nic tam nie grozi, jak długo nie wypowie pan mego imienia. Posłałem już wiadomość do pańskiego stryja, żeby jeden z jego wozów przyjechał tu po pana.
- Myślałem, że będę pracował tutaj, pisał dla pana, pisał dla historii, a nie podróżował z trupami.
- Jeśli ma pan kroczyć drogami historii, to naturalne, że martwi będą panu towarzyszyć.
Stary woźnica Servin przyjechał tym razem zza szwajcarskiej granicy. Przewoził małżeństwo z Awinionu, para zginęła w górskiej lawinie. Do tragedii doszło przed dziesięciu laty, ale dopiero niedawno znaleziono ich ciała. Towarzyszyła im trzecia trumna, nie fatygowałem się, by sprawdzać jej zawartość.
Po trzech godzinach jazdy zaczęło padać. Przed nami rozciągał się zmrok urozmaicany czarnymi drzewami. Krzycząc, zapytałem Servina, czy chce, bym go zastąpił, ale nie odpowiedział; pociągnął kolejny łyk z butelki i popędził konie, obojętny na burzę.
Servin nakazał mi odpoczywać we wnętrzu powozu, żebym potem mógł ząjąć jego miejsce. Nad trzema trumnami wisiała na łańcuchach żelazna prycza. Wspiąłem się na nią, ułożyłem na kocu, a drugim przykryłem. Udało mi się zdrzemnąć na kilka minut, choć wiszące łoże kołysało się jak oszalałe, a łańcuchy zgrzytały. Gwałtowny ruch wytrącił mnie ze snu, w którym wiozłem do odległego miejsca zwłoki Woltera. Kilka sekund później gwałtowny wstrząs sprawił, że wyleciałem w powietrze i runąłem na trzecią trumnę.
Jakby w odpowiedzi na pukanie, zsunęło się z niej wieko. Zajrzałem do środka, korzystając z chwilowego blasku błyskawic, by zobaczyć trzeciego pasażera. Powodo
wała mną ta sama ciekawość, za której sprawą w dzieciństwie szedłem pod szafot, by oglądać niebieskie języki wisielców, podeszwy stóp z naciętymi nożem niezrozumiałymi znakami, cierpliwą pracę pospólstwa wyrywającego nieboszczykom, zgodnie ze starym przesądem, paznokcie i zęby. Już myślałem, że to nieprzystojny makijaż, kiedy odkryłem, że to kobieta. Musiała być piękna i nic się nie zmieniła; rysy jej twarzy nie sugerowały śmierci, tylko czary. Przez tajne wejście wszedłem do bajki.
Zawołałem do Servina, żeby zatrzymał wóz. Odczekałem, by burza zaoferowała nam kolejny błysk. Woźnica wyglądał na nieporuszonego.
- Czasami suchy klimat zachowuje ciała bez zmian.
- Czy ten deszcz można nazwać suchym klimatem?
- Może ją zabalsamowano zgodnie z egipską tradycją. Podobno w Genewie działają przedsiębiorstwa pogrzebowe, które smarują zwłoki zwierzęcym tłuszczem, a wnętrzności zastępują cedrowymi wiórami.
Chciałem go zatrzymać, by razem przeżyć tę tajemnicę, ale Servin wrócił na kozła, obojętny na przekleństwo ciekawości, przez którą szukamy odpowiedzi i znajdujemy kłopoty.
Schowaliśmy powóz za drzewami i spędziliśmy noc w oberży, nie mówiąc karczmarzowi, jaki wieziemy ładunek. W przeciwnym razie wyproszono by nas, jako że zazwyczaj nie wpuszcza się grabarzy, woźniców Poczty Nocnej oraz katów. Nadal padało i kapało mi na łóżko. Zmieniałem pozycję, ale kapanie nie dawało mi spokoju, przypominając, że mam do rozwiązania tąjemnicę.
Wyślizgnąłem się przez okno ostrożnie, by nie zbudzić woźnicy, i otwarłem drzwiczki powozu. Miałem ze sobą latarnię i oświetliłem nią twarz za szybką. Im bliżej było światło, tym wszystko wydawało się mroczniejsze. Usta kobiety były
zaciśnięte, jakby skrywała ukryty jakiś sekret Nawet w Egipcie nie ma metod pozwalających na taką doskonałość.
Rankiem Servin znalazł mnie śpiącego na trumnie i obudził uderzeniem w głowę.
- Będę musiał porozmawiać z marszałkiem. Tego jeszcze brakowało, żebyś się pan zakochał w pasażerce. Aż do Awinionu będziesz się zajmował końmi.
Pozwalałem, żeby to konie mną się zajmowały, bo wyglądały na mądrzejsze przez te ich lekkie ruchy głową, z boku na bok, jakby z filozoficznym spokojem akceptowały przeciwności losu. Zacząłem do nich przemawiać i wydaje mi się, rozumiały, bo czasem unosiły łby, przytakując mym argumentom.
Kiedy zmienił mnie Servin, przestało padać. Nie ośmieliłem się mu przyznać, że pomyliłem drogę, ale woźnica, ledwie rzucił okiem na otaczający nas las, natychmiast zawrócił konie. Odnalazł trasę do Awinionu, oddał ciała znalezione w Alpach i przyjął suty napiwek, mnie oddając mniej niż dziesiątą część. Obiecał, że kiedy dotrzemy do Tuluzy, da mi jeszcze monetę.
Kiedy przechadzaliśmy się po miasteczku, żeby zaopatrzyć się w jedzenie, mieszkańcy zamykali okna i krzyżowali palce; przejazd Poczty Nocnej to zły znak. Do dwóch miejscowości nas nie wpuszczono, zmuszając do objazdu. Chciałem przekonać Servina, żeby zdjął czarny kir i wyryte w drewnie alegoryczne obrazy dekorujące powóz. Bez tych symboli wyglądałby na zwykły transport. Ale Servin odmawiał:
I Marszałek Dalessius osobiście zajmuje się dekoracją każdego powozu i nie toleruje zmian. Chce, by nas rozpoznawano z daleka. Objazdy i spóźnienia nie powinny nas obchodzić. Jak mawia on sam: objazd drogi to także droga.
Nie mogłem się już doczekać końca podróży, ale kiedy koła, które zaraz miały po raz ostatni zatoczyć okrąg i zatrzymać oś, kreśliły niepewne litery na trakcie do Tuluzy, czułem zmęczenie i niepokój, które zwykle ogarniają pasażerów tuż przed dotarciem do nieznanego miasta.
Ostatnią trumnę dostarczyliśmy na ulicę Ślepców. Stał tam dom pana Girarda, fabrykanta zabawek, który na długim stole wystawiał drewniane koniki pomalowane na niebiesko, łamigłówki z planami różnych miast i armie ołowianych żołnierzyków, wyglądających, jakby wracali z przegranej bitwy, rozbici, wygłodniali i z chorągwią w strzępach.
- To pańska córka? - zapytałem.
- Poczta Nocna słynie z tego, że nie zadąje pytań - odparł Girard.
- Oczywiście, panie - odezwał się Servin, obawiając się, że moja ciekawość zmniejszy albo zrujnuje szansę na napiwek. - Proszę o wybaczenie. Młody Dalessius jest w tym fachu nowy.
Właściciel domu wręczył każdemu z nas po kilka monet, ale Servin zabrał mi moje.
- Niech ci starczy, żeś podróżował za darmo - szepnął.
Zapytał fabrykanta zabawek, czy mamy przenieść trumnę do jakiegoś pomieszczenia.
- Tu będzie dobrze 1 powiedział Girard, niecierpliwiąc się, byśmy już sobie poszli. Ponieważ nie groziła nam utrata napiwku, zapytałem, na co umarła.
i Zjadła zatrute jabłko. - Girard wypychał nas już ku drzwiom.
Wyszliśmy na ulicę i tam Servin pożegnał się ze mną. Miał na przedmieściach ładunek do odebrania. Podał mi dłoń, w której kryła się moneta. Powiedział, żebym uważał na siebie i że jeśli by mnie pytano, kto mnie tu przysłał, mam odpowiadać cokolwiek, że jestem emisariuszem diabła albo hugenotów, ale pod żadnym pozorem nie wolno mi mówić prawdy.
Nieopodal rynku znalazłem pensjonat i wynająłem pokój. Musiałem zapłacić za dwie noce z góry.
1 Przyjechał pan na święto? - zapytał właściciel, mężczyzna o twarzy naznaczonej chorobami i ranami. Brakowało mu trzech palców u prawej dłoni.
| Nie. A jest dziś jakieś święto?
- Zaczyna się za kilka dni.
IA jaka to okazja?
- Dzień, w którym lud Tuluzy zebrał się na odwagę i pozbył się czterech tysięcy hugenotów. Mija dwieście lat.
1 Na tamten świat. Nigdzie pan nie zobaczy tak wysokich fajerwerków, powiadają, że w Chinach nie ma lepszych. Piętnaście lat temu straciłem trzy palce, bo byłem jednym z odpowiedzialnych za podpalanie ogni. I niech pan nie myśli, że żałuję. Ledwie zostałem ranny, pomyślałem: innym przychodzi wąchać proch i ginąć na polach bitew, mnie przyszło zostać bohaterem tutaj. Zrobiłbym to ponownie, zwłaszcza teraz, kiedy Calasowie są gośćmi.
Cały rok nudy przy ogniu i pozdrawiania przyjeżdżąją- cych i wyjeżdżąjących podróżnych; cały rok czekania, by zobaczyć, jak wybucha świat. Kiedy ten dzień się zbliża, z powrotem czuję moje utracone palce.
Nocą wyjrzałem przez okno z mego pokoju i ujrzałem pięciu ubranych na biało mężczyzn, z kapturami na głowach, niosących obraz Chrystusa. Wolter ostrzegał mnie: trzeba uważać na białych pokutników. Kiedy szli, otwierały się okna i na ich lniane kaptury opadały zwiędłe kwiaty.
Pokój, w którym zamieszkałem, był wąski i zimny. Poprzedni lokatorzy wyskrobali swoje imiona na wilgotnych ścianach. Koc był tak brudny, że okazał się dużo cięższy i cieplejszy, niż gdyby był czysty. Po podłodze przechadzały się wszelkiego rodzaju insekty, które badałem przez lupę, czekając, aż sen wybawi mnie od tych nieprzyjemnych szczegółów. Niektóre zapamiętałem: lubiłem zgniatać robaki, zatrzaskując strony książki, bo potem tak spreparowany eksponat przypominał mi okoliczności lektury.
Rano ujadłem nowy rodzaj chleba, którym piekarze z Tuluzy czcili syna Calasów. Miał kształt wisielca i zdobiły go kryształki soli i rodzynki oraz malutki stryczek z ziaren sezamu. Jeszcze tego ranka dokończyłem czytać raporty na temat sprawy, które wręczył mi Wolter, oraz odwiedziłem dom Calasów.
Sędziowie nakazali, by przy drzwiach cały czas trzymano straż. Zapytałem żołnierza, czy mogę wejść, a on odparł, że nie. Przewidziałem taki obrót spraw, więc wyjąłem z torby flaszkę wina oraz jeden z tych chlebów w kształcie wisielca. Wówczas usunął się na bok, a ja wszedłem do zdemolowanych pomieszczeń.
Wszystkich mieszkańców domu zabrano, tak więc ojciec, matka, brat, przyjaciel, który przybył z wizytą, a na-
wet służąca, siedzieli w więzieniu, a wraz z nimi zniknęły też wszystkie meble. Na mięjscu pozostał jedynie potężny gwóźdź, na którym zamocowano stryczek Marka Antoniego. Miałem wrażenie, że przejechałem całą Francję tylko po to, żeby zobaczyć ten gwóźdź.
- Dlaczego nikt go nie zabrał? - zapytałem strażnika.
- Mówią, że jest przeklęty. Nikt nie chce go nawet dotknąć.
Podszedłem, żeby sprawdzić, czy mocno się trzyma, i by mu pokazać, że nie straszne mi przesądy, ale zrezygnowałem.
- Był tu pan, kiedy złupiono dom?
- Nie, ale słyszałem, że ludzie szli ulicą ze śpiewem i z pochodniami. Kiedy stanęli pod domem, zamarli na sekundę w milczeniu: nagle stracili pewność i nie wiedzieli już, klękać czy szturmować. Pod samymi drzwiami wrócił im entuzjazm: wielu nigdy nie było w takim domu, a znali przyjemność grzebania w szufladach, odsuwania mebli. Cudze życie pełne jest sekretów. W pewnej chwili jedna z kobiet chciała podpalić dom. Podłożyła ogień pod zasłonę, ale pozostali zagasili go i omal nie spalili tej kobiety. Przyszli wszyscy razem, ale odeszli z osobna, przyszli śpiewając, a odeszli w milczeniu, przybyli z pochodniami, a zniknęli w ciemności.
Przez lupę przyglądałem się każdemu kątowi, a żołnierz szedł za mną. Mniej było śladów po życiu Calasów niż po szabrownikach: strzępy ubrań, drewniane drzazgi, kości kurczęcia i potłuczone butelki.
- Mało jest świętych w naszych niepobożnych czasach. Dlatego relikwie osiągąją tak zawrotne ceny. Na czarnym rynku można dostać zęby wisielca za dwa franki.
- Trzeba by sprawdzić, czy są prawdziwe.
- Wszystkie są prawdziwe. Setki sprzedawanych zębów, paznokcie, kosmyki włosów. Kiedy stanąłem na straży,
zostały tylko księgi męczennika, których nie chciał nikt. Księgi nie nadąją się na relikwie. Ale pan wygląda na zainteresowanego. Może się jakoś dogadamy.
Poda! bąjeczną sumę. Nie odpowiedziałem i skupiłem się na oglądaniu gwoździa przez lupę. Spuszczał cenę coraz bardziej, aż w końcu pojął, z niechęcią i irytacją, że nie ma innego wyjścia, jak wysłuchać mojej oferty.
- Zróbmy tak - zaproponowałem, czyszcząc lupę o koszulę. - Nie mam pieniędzy na kupowanie książek, ale jeśli pozwoli mi je pan zobaczyć, dam monetę od razu. A drugą, kiedy skończę.
Zgodził się. Wyjrzał przez okno, by się przekonać, czy nikt nie nadchodzi.
I Ukryłem je.
Poszliśmy do pokoju należącego kiedyś do służącej. Uniósł podłogowe deski i podał mi pięć pokrytych kurzem woluminów. Tak żeby nie widział, szukałem między stronami jakiejś zagubionej kartki, ale niczego nie znalazłem, prócz znaczków na marginesach pokazujących fragmenty, które zainteresowały czytąjącego. Spojrzałem na tytuły dzid: zbiór fragmentów Seneki posegregowanych wedle tematów, Hamlet, książę Danii Williama Szekspira, mowa Cycerona, Apologia Sokratesa Platona oraz piąta księga, której, choć wytężam pamięć, nie umiem przywołać. Każdy z wybranych i zaznaczonych ołówkiem przez czytelnika akapitów głosił chwałę samobójczej śmierci. Człowiek ów nie doszedł do samobójstwa z nieuwagi czy pod wpływem chwilowej melancholii; kształcił się, by dojrzeć do stryczka.
1 Te dowody mogą uratować Calasów. Dlaczego nie zaniesie pan tego do sądu?
- Księgi nigdy nikogo nie uratowały. Dla Calasów już za późno. Potrzebny nam męczennik: potrzebują go fana
tycy, ale także i my, ludzie tacy jak pan i ja, którzy nie wiemy, w co wierzyć. Moja matka miała ranę na lewej nodze, od której zakaziło się jej kolano; poszła na pogrzeb, pomodliła się i rana się zabliźniła. Jak to wytłumaczyć? Niech się pan modli do powieszonego.
| Wolę modlitwy do bardziej doświadczonego świętego.
- Na mnie powieszony już zesłał łaski. Zarobiłem monetę i należy mi się jeszcze jedna.
Wyciągnął rękę. Zapłaciłem i zostawiłem zdemolowany dom.
Przed kościołem Świętego Stefana handlarze relikwiami pokazywali ukradkiem swoje malutkie trofea, pozamykane w naczyniach z tak grubego szklą, że deformowało ono i powiększało owe skarby. Kościół był przepełniony wiernymi wymagąjącymi coraz większych dawek kadzidła, od którego tworzyła się lepka mgła. Świece nadawały mrokowi żółty odcień. Nad głowami ludzi wisiał sczerniały szkielet z etykietką głoszącą, iż jest to własność wydziału medycyny w Tuluzie. Przyzwyczajony do swej roli zwykłego obiektu badań, szkielet wydawał się stremowany sytuacją Prawa ręka dzierżyła pióro unurzane we krwi, lewa zaś palmę, symbole nawrócenia, do którego nie dopuściła zbrodnia.
Ruszyłem dalej do sądu, gdzie miał się odbyć proces Calasów. W drzwiach stali zbrojni strażnicy, nikogo nie wpuszczali. Mimo późnej pory wewnątrz budynku trwały rozmowy, a na górze widać było rozświetlone okna. Przed bramą jakieś sto osób z oddaniem wymieniało plotki i wpatrywało się w okna, jakby światło w nich kryło jakąś wiadomość. Każdego, kto wchodził albo wychodził z sądu, otaczano i domagano się nowin; nikt z wychodzących niczego nie mówił, ale tłum dopatrywał się w tym milczeniu potwierdzenia swych nadziei i przekonań. Zapytano
wszystkich prócz pewnego wysokiego mężczyzny w kapturze, który wychodząc, zdawał się już z dali narzucać milczenie, a szedł tak, jakby każdy jego krok stanowił kropkę po jakimś niepotrzebnym zdaniu. Usłyszałem obok szept:
- Ten, co teraz wychodzi, podjął się umycia ciała. Wcześniej był katem.
Ruszyłem za mężczyzną w kapturze, szukąjąc w kieszeni pieniędzy, żeby zapłacić mu za wieści. Maszerował bardzo szybko, aż musiałem biec, by nadążyć za jego potężnymi krokami. Kiedy tak szliśmy, zamykały się okna i gasiły światła, zdawało się, że to kroki owego człowieka wydają takie rozkazy. Zatrzymałem się obok studni z czarną wodą: śledzony zniknął. Nie miałem czasu do namysłu. Poczułem pętlę na szyi i stopy daleko od podłoża. Choć nie był to znaczny dystans, starczył, bym poczuł tęsknotę za ziemią. W wodzie odbijał się księżyc. Na próżno się szarpałem, tańcząc jak wisielec na stryczku.
- Ostatni człowiek, który próbował mnie okraść, stracił prawą rękę. Mam ją zawsze przy sobie, w pudełku z solą. Przynosi mi szczęście.
Próbowałem coś powiedzieć, ale nie mogłem. Odszukałem w kieszeni monetę i rzuciłem ją na bruk. Wówczas napastnik rozbroił stryczek i moje stopy poczuły ziemię.
- Nie chciałem pana okraść, tylko zapłacić - powiedziałem.
- Niczego nie sprzedaję.
- Ja kupuję słowa.
- Mało mówię.
- Słyszałem, że mył pan ciało Marka Antoniego Calasa.
Zapytał, dlaczego śmierć Calasa interesuje mnie tak
bardzo, że jestem skłonny zapłacić za odpowiedź. Odparłem, że pracuję dla jezuitów, którzy chcieli mieć pewność, czy jest męczennikiem. Jezuici, wyjaśniłem, starąją się
przyśpieszyć procedurę kanonizacji księży zamordowanych na Wschodzie i nie zależy im, by jakiś spontaniczny kult zmieni! priorytety Kościoła. Dodałem drugą srebrną monetę.
Kat przemówił:
- Ząjmowałem się ciałem, dopóki nie przejęli go biali dominikanie. Sześciu z nich weszło do sądu, okazali papier, którego nie zdołałem przeczytać, i zabrali je na procesję.
I Miał ślady uderzeń, jakby go wieszano siłą?
- Żadnego śladu, prócz skaleczenia na lewym ramieniu, bardzo stara rana.
Usiedliśmy na krawędzi studni.
- Me chciałem pana zabić. Niedobrze jest zabijać w noc pełni: potem cię to prześladuje w snach.
Ręce kata były wielkie i naznaczone od lin i topora. Powiedziałem, że dyszałem coś o jego wcześniejszym fachu.
- Obcinałem głowy w Paryżu, wieszałem nieszczęśników w Marsylii, a w Italii popychałem przestępców z wysokiej wieży. Spadali na marmur i pewien malarz portretował ich ostatnią pozę. Ale prawdziwa sztuka to topór. Niewielu umie obciąć głowę jednym ciosem. Szubienica natomiast jest nąjprostszą i zarazem nąjmniej pewną z metod.
- Dlaczego? Ktoś kiedyś przeżył?
I Przeżył tylko jeden, który może powiedzieć: stracił mnie Kolm. Pewien marsylczyk, który zapłacił mojemu pomocnikowi za to, żeby ów tak poluzował linę, by pękła. Puszczono go, bo w Marsylii nie wolno wieszać dwa razy tego samego człowieka za ten sam występek. Ale lepiej nie rozmawiąjmy o smutnych rzeczach.
Kolm pracował dla wymiaru sprawiedliwości w Tuluzie, który zlecał mu mycie ciał w baliach z ługiem, szycie ran, a w niektórych przypadkach badanie przyczyny śmierci. Przyjęto go ze względu na doświadczenie w zawodzie kata.
- Dlaczego porzucił pan swoje ząjęcie?
- Zmęczyło mnie to, że potrzebuje się nas i pogardza zarazem. Proszę spojrzeć na ten kij.
Uniósł nad mą głową długi drąg z ciemnego drewna ze srebrnym okuciem. Na końcu widniała mała perfekcyjnie wykonana dłoń; kij posiadał mechanizm, którym można ją było otwierać i zamykać.
| Przedtem, kiedy szedłem na targ, nie pozwalano mi dotykać żywności rękoma. Nikt się ze mną nie witał. Wtedy kupiłem sobie ten kij, zrobił go dla mnie rzemieślnik z Norymbergi. Z początku nikt nie miał nic przeciwko ściskaniu mej srebrnej dłoni ani temu, że chwytam jabłka albo ryby. Tylko że mechanizm się popsuł i teraz wszystko, czego dotknę, niszczę.
Dłoń rozchyliła się i zamknęła. Kolm zaproponował, bym sprawdził mechanizm. Uniosłem kij i patrząc do góry, ujrzałem wychylającą się przez okno kobietę. Była to pasażerka, którą przywieźliśmy fabrykantowi zabawek z ulicy Ślepców.
Usłyszałem trzask zamykanej okiennicy.
Nie miałem nąjmniejszego zamiaru się odzywać, ale zdałem sobie sprawę, że mój głos rozbrzmiewa, jakby należał do kogoś innego:
- Kobieta, która nie żyje, właśnie zamknęła okno.
- Znam zmarłych i wiem, że nigdy nie wracają; w przeciwnym razie dawno by mnie odwiedzili. - Spojrzał na dom. Tylko w nim paliło się jeszcze jakieś światło. U bramy wisiała latarnia z brązu. - Pracuje tam siedemnaście kobiet i choć za dnia znikąją, nocą wracąją do życia.
Jednak jego słowa nie uspokoiły mnie i oddaliłem się pośpiesznie pustą ulicą. Kolm szedł za mną, któż wie dlaczego, a księżyc za nim.
Dwa dni później udałem się do Kolma, obiecał bowiem sprawdzić, czy w sądzie nie ma wolnego stanowiska kaligrafa. Mieszkał w pensjonacie przeznaczonym dla ludzi jego fachu. Cech katów w każdym mieście posiadał dom, by jego członkowie mogli uniknąć trudności z zakwaterowaniem, na które często byli narażeni. W pokojach, opowiadał Kolm - jako że nigdy nikogo nie straciłem, wstępu nie miałem - znajdowały się topory, kaptury oraz pasy legendarnych katów. Owe przedmioty sprawiały, że Kolma trawiła nostalgia. Zapytałem, dlaczego porzucił tak dochodowy zawód.
- Pięć lat temu pracowałem przy tłumieniu rewolty przeciw panu Ressingowi. Obciąłem jakieś dziesięć głów, kiedy nagle wydało mi się, że z dołu patrzą na mnie znajome oczy. Sięgnąłem dłonią do zakrwawionego kosza i znalazłem w nim głowę mego ojca. Dawno już go nie widziałem i ściąłem go nieświadomie. Wiem, że ojciec mnie rozpoznał. A jednak nie odezwał się nawet słowem. Nie przerwał mojej pracy. Od tamtej pory nikogo więcej nie straciłem. Nie udało mi się ocalić ciała ojca, ale zabrałem jego głowę i w szklanym naczyniu zawiozłem do miejscowości, w której się urodził, i wyprawiłem stosowny pogrzeb. Na epitafium napisałem ojcu: Tu spoczywa Theodor Kolm. I gdzie indziej też.
Była niedziela i Kolm nie pracował. Z boku placu dostrzegliśmy zbiegowisko. Zbliżyliśmy się: trupa teatralna wystawiała sztukę Zabójcy Calasowie.
Aktorzy urządzili scenę na zrujnowanym placu, między posągami śpiących koni. Kościół zawsze żywił wrogość do aktorów, przez wieki skazując ich na wygnanie poza uświęconą ziemię. Ale ponieważ trupa wybrała temat cieszący się takim zainteresowaniem ludu, biali dominikanie zgodzili się nawet zapłacić za przedstawienie. Tej samej nocy spisałem relację ze spektaklu, by przesłać ją do Femey:
Rodzina Calasów siedzi za stołem. Przybywa przyjaciel z daleka. Zaczyna opowiadać o swoim mieście. Po chwili zdaje sobie sprawę, że nikt go nie słucha i nie reaguje na jego komentarze. Wreszcie ojciec, Jean Calas, przerywa mu i oświadcza, że trzeba podjąć decyzję.
Marek Antoni zamierza ostatecznie nawrócić się na katolicyzm, wyjaśnia ojciec. Od siedemnastu dni przebywa zamknięty w swym pokoju i czyta Biblię. Ukryliśmy między jej stronami pąjąki i węże, ale nic nie jest w stanie mu przerwać.
Nocą, mówi matka, podsuwaliśmy mu świece, z których usunęliśmy prawie cały knot, żeby szybko gasły. Ale on wciąż czyta, przy świetle księżycowym wspomaganym przez system luster. A podczas bezksiężycowych nocy, w całkowitych ciemnościach, powtarza święte słowa, które dla nas święte już nie są.
Nie ma sposobu, by go przekonać? pyta przyjaciel. Kobiety, podróż?
Wszystkiego próbowaliśmy, odpowiada ojciec. Teraz trzeba dożyć baranka w ofierze.
Ale to nasz baranek, odzywa się matka. Może jeśli trochę poczekamy...
Ojciec: Rano uda się do Świętego Stefana i podpisze nawrócenie. Wtedy będzie mógł oskarżać. Może nawet wystąpi
przeciwko nam, na dowód, że jego decyzja jest szczera. Nie ma gorszej wiary niż wiara konwertytów.
Gdzie to zrobimy? pyta przyjaciel.
Na górze jest gwóźdź, wysoko w drzwiach. Nigdy nie wiedzieliśmy, po co tam tkwi, ale wyrwać też się go nie dało. Może należy poczekać do jutra, mówi matka.
Stryczek się niecierpliwi, odpowiada ojciec.
Bez słowa idą po niego. Na przedzie kroczy Jean Calas ze sznurem w dłoni.
Marek Antoni czyta w łożu, kiedy tamci wchodzą. Przyszliśmy porozmawiać.
Ze stryczkiem? Dziwna rozmowa.
Porozmawiajmy o twojej decyzji.
Za późno. Czekają już na mnie. Wyrzekam się wiary Lutra.
Zatem nie mamy wyjścia, rzecze ojciec.
Gdzie to będzie? pyta syn. Chciałbym dokończyć ten akapit, mowa w nim o męczeństwie.
Ojciec wyrywa stronę. Zwija ją w kulkę i wciska w usta syna.
Nie musisz czytać o męczennikach: sam się nim staniesz. Matka i przyjaciel przytrzymują go. Ojciec zakłada pętlę na szyję syna. Razem podnoszą go i wieszają.
Przedstawienie okazało się takim sukcesem, że ludzie, porwani gniewem, rzucali w aktorów kamieniami, myląc ich z postaciami, które odgrywali.
Zarządca trupy, który grał Jeana Calasa, musiał krzyczeć, by go słyszano.
1 Nie rozładowujcie swego gniewu na nas, my jesteśmy tylko aktorami. Ale to, co robimy, czynimy z takim przekonaniem, że nasz Marek Antoni jest prawdziwym wisielcem. W Marsylii przez omyłkę trafił na szafot, ale cud go ocalił.
Z podestu Marek Antoni pokazał publiczności ślady na szyi.
- To ja byłem jego katem - szepnął mi Kolm do ucha. L oto moja porażka ucieleśniona. ■
- To bez znaczenia. Pan porzuci! już zawód. Oddaliliśmy się od tłumu i wrzawy.
- Kto kiedyś był katem, nigdy nim być nie przestanie.
Kolm odprowadzi! mnie do sądu, gdzie miałem być przeegzaminowany na stanowisko kaligrafa. Co tydzień przyjmowano nowych, bo poprzedni porzucali pracę przytłoczeni bałaganem panującym w trybunale, sprzecznymi poleceniami i lękiem przed zatrutym atramentem. Między tutejszymi kaligrafami krążyła legenda o przeklętym słowie. Wszystko idzie dobrze, dopóki w jakimś sądowym piśmie nie pojawi się owo słowo. Wtedy ten, kto je napisze, popada w nieszczęście.
Stawiłem się wraz z innymi dwudziestoma młodzieńcami w podłużnej sali, gdzie miano nas egzaminować. Stały tam drewniane ławki naznaczone nożami; na tych potajemnych inskrypcjach można było lepiej nauczyć się kaligrafii niż | jakiegokolwiek traktatu. Rychło zorientowałem się, że jestem powolniejszy niż pozostali, i uznałem, że już po mnie.
1 Pan może się wynosić - oświadczył mi egzaminator.
- Nie pojmuję, jak można stawić się tutaj z ręką wolną niczym ślimak.
- Moja ręka może i jest wolna, ale wie, dokąd zmierza. Czy widział pan kiedyś, by ślimak zawracał z drogi, by naprawić pomyłkę? Proszę wyjść ze mną na dziedziniec.
Kiedy doszliśmy do sadzawki, zapytałem go, jak się nazywa.
Tłustym tuszem napisałem jego nazwisko na powierzchni wody, tyle że odwrotnie, jak w odbiciu zwierciadła. Kiedy zbliżyłem do wody kartkę japońskiego papieru, odbiło się na niej prawdziwe nazwisko, ozdobione kilkoma liśćmi orzechowca, z których została ledwie siateczka nerwów. Przyjęto mnie natychmiast.
Zaprowadzono do pokoju i wręczono mi niebieską pelerynę oraz brązową tabliczkę z napisem „kaligraf’, którą miałem sobie powiesić na szyi.
Tym sposobem w ciągu następnych dni mogiem chodzić po archiwach Langwedocji, pisać dokumenty i robić notatki z następujących jedna po drugiej sesji poświęconych Calasom. Wszyscy wyglądali już na znudzonych sprawą, jakby jej bohaterowie poumierali dawno temu, a sędziowie i ich pomocnicy mieli smętny obowiązek podtrzymywania pamięci o zamierzchłym zdarzeniu. Przewijali się świadkowie: Calasowie nigdy nikomu nie wyrządzili krzywdy, nie mieli niczego przeciwko katolikom; ich starszy syn, mieszkąjący poza Tuluzą, też się nawrócił i wciąż otrzymywał comiesięczne wsparcie pieniężne od rodziców. Tyle że świadkowie przedstawieni przez adwokata Calasów nie mogli rywalizować z falą cudów: ślepcy widzieli, chromi chodzili, a nieuleczalne choroby znikały, gdy tylko zmówiło się pacierz do powieszonego.
Napisałem do Woltera, że tragedia wisi na włosku, że obronie udało się uratować życie kobiet i brata, ale ojciec jest już skazany. Z wszystkich możliwych wersji zwyciężyła najmniej wiarygodna: że Jean Calas, sześćdziesięcio- pięcioletni mężczyzna, zawiązał pętlę na szyi syna, pokonał jego opór i bez niczyjej pomocy powiesił go w drzwiach.
W ciągu tych dni moim fanatycznym zamiłowaniem do kaligrafii ^jednałem sobie zaufanie przełożonych.
Korzystałem z każdej okazji, by podkreślić, że druk, zawsze gotów popularyzować nąjgorsze idee, oraz Encyklopedia, jego nąjwiększe dzieło, bezbożne podsumowanie świata, pozbawiały słowa wszelkiego głębszego sensu. Natomiast kaligraf podchodzi do rzeczywistości jak starożytni kopiści: pisze, aby oświecić. Dzięki podobnym opiniom zdobyłem zaufanie Telliera i jego podwładnych. Broniłem mej sztuki argumentami teologicznymi do tego stopnia, że w końcu uwierzyłem w te moje wymysły. Wciąż jeszcze powtarzam sobie czasem przy przepisywaniu akt dla Rady Miasta: Bóg stworzył świat bez druku, ręcznie, litera po literze. I owa myśl, a w każdym razie starania, by w nią uwierzyć, usprawiedliwia zmarnowane godziny.
Pewnego wieczora Tellier polecił mi, bym zaniósł zwój dokumentów do klasztoru dominikanów. Choć nie była to nąjkrótsza droga, przeszedłem obok domu Pod Dzwonem. Jego mieszkańcy spali. Wszystkie okna zamknięto.
W bramie klasztoru zatrzymał mnie człowiek w kapturze. Powiedziałem, że mam przekazać dokumenty ojcu Razinowi. Spojrzał na brązową tabliczkę wiszącą mi u szyi i zaprowadził mnie korytarzem ku schodom. Ujrzałem przed sobą zdobione wrota i zawahałem się, czy otworzyć je, czy zejść po stopniach w dół. Zakapturzony człowiek gdzieś zniknął. Zapukałem dyskretnie, ale nikt nie odpowiedział, bo drewno było tak grube, że dźwięki nie docierały na drugą stronę. Pchnąłem drzwi na tyle, by móc zerknąć do środka.
Purpurowe kotary podkreślały atmosferę zaniknięcia. Blisko świecznika panowała jasność, ale w głębi nikła tak, że nie sposób było zobaczyć ściany pomieszczenia. Pięciu mnichów pochylało się nad wielkimi mapami i planami miast. Nie spojrzeli na mnie. Prowadzili konwersację składającą się z szeptów i gestów. Studiowali ziemie poprze
cinane rzekami albo łańcuchami gór oraz podzielone miasta, rozmieszczając, to tu, to tam, malutkie kawałki ołowiu z wizerunkami krzyży i szubienic. Wyglądało to, jakby oddawali się powolnej grze, rozpoczętej przed laty, którą reguły wyczerpały się w trakcie rozgrywki.
Żelazna dłoń spadła na me ramię.
- Nie tędy - rzekł mnich, który otworzył mi bramę.
- Na dole.
Popchnął mnie niecierpliwie. Omal nie spadłem z wytartych stopni.
Ojciec Razin siedział za biurkiem. Był przywódcą białych pokutników, najbardziej fanatycznego skrzydła dominikanów. Jego ręce przypominały szpony, natychmiast wyrwał mi dokumenty. Przeczytał je w mgnieniu oka i nakreślił na papierze jakieś linie.
- Żeby lak nie miał żadnych uszkodzeń. Straciliśmy już trzech posłańców przez ich nieuwagę lub zdradę.
Było późno, sądy opustoszały: wiadomość mogłem przekazać następnego dnia. Zaniosłem list do mego pokoju i schowałem go pod poduszką. Ledwie to uczyniłem, usłyszałem, jakby z odległego zamku, głos nakazujący mi ten list otworzyć.
Ryzyko było znaczne, ale na moją korzyść przemawiało to, że pracowałem już nad podobnymi pieczęciami. Nąj- pierw zrobiłem ołowiany odlew na pieczęci; potem złamałem lak, oddzieląjąc go od strony cienkim sztyletem. Za pomocą pary i liści eukaliptusa dokończyłem dzieła.
Pismo Razina niemal rozdrapało papier: „Raport do Paryża o postępach w sprawie. Pan pobłogosławił nas epidemią cudów; imię Marka Antoniego nie może już zostać splamione. Naszym problemem jest jeszcze kobieta, którą przysłano Girardowi ze Szwajcarii i której używa w domu Pod Dzwonem jako atrakcji. Nie możemy mieć
żadnego potomka von Kneppera na terenie królestwa Francji. Potrzebuję dwóch zaufanych ludzi. Resztą sam się ząjmę. Zło używa anielskich sposobów, Dobru potrzebne są teraz sposoby piekielne”.
Roztopiłem lak i wypełniłem nim odlew; potem przymocowałem pieczęć. Kiedy już wyschła, cierpliwie wygładziłem ją pilnikiem, żeby wyeliminować wszelkie niedoskonałości.
Niecierpliwość Telliera okazała się mym sojusznikiem. Złamał pieczęć, nawet nie rzucąjąc na nią okiem.
1 Czuć eukaliptusem - powiedział jedynie po przeczytaniu listu.
I Wyszedłem dziś wcześnie, chciałem się przejść i zgubiłem drogę w lesie.
Włożył mi w dłoń garść ciemnych monet, jakby zapla- mionych dymem. Te monety to klucz, który otworzy przede mną dom Pod Dzwonem.
Wysoki strażnik przed drzwiami oczekiwał bez siowa na jakieś hasło, które odgadłem dopiero po kilku sekundach. Pokazałem mu pieniądze.
- Czy to starczy dla kobiety z nąjwyższego okna?
Nie odpowiedział, ale usunął się, robiąc mi przejście.
W salonie na wytartych krzesłach obitych czerwonym pluszem siedziało pięciu mężczyzn, czekąjących, aż zwolnią się pokoje i kobiety. Mieli na sobie maski wyobrażające psy, króliki i niedźwiedzie. Tkwili w ciemności, skuleni jak zakonnicy, i w ich zachowaniu nie było żadnej lubieżności: znudzenie, może nieśmiałość, jakiś ślad po dumie. W czasie karnawału przebierańcy znąjdują przyjemność w chowaniu twarzy i pokazywaniu masek; moi towarzysze oczekiwania wyglądali tak, jakby chcieli też ukryć maski, jakby zdradzały one, poprzez wybrane zwierzę, jakąś cząstkę ich tożsamości. Wręczono mi maskę niedźwiedzia i polecono czekać w kącie.
Co chwilę do salonu schodził karzeł, który potrząsał dzwonkiem z brązu przed twarzą wybrańca i prowadził go schodami na górę. Dzwonek ten byt dokładną repliką dużego dzwonu zdobiącego front budynku. Wszyscy uważnie nasłuchiwali kroków karła, który, świadom wzbudzanego zainteresowania, głośno stukał butami o dębowe
stopnie. Dzwonek wydawał przygaszony dźwięk, jakby znąjdował się pod wodą.
Zaczynałem już zasypiać, kiedy zbudził mnie ten dźwięk i ujrzałem przed sobą blade oblicze karła. Weszliśmy kilka pięter do góry, aż do ostatniego pokoju. Mój przewodnik nakazał mi zostawić skórzaną torbę i wszystkie pieniądze, jakie miałem przy sobie. Potem mnie wpuścił i zamknął drzwi za moimi plecami.
Nąjpierw ujrzałem parawan, na którym widniały niewyraźne kształty smoków albo kobiet, w zależności od tego, jak padało światło. Podszedłem dalej i ujrzałem szerokie loże, na którym leżała kobieta, przykryta prześcieradłem ze złotych i srebrnych łusek, tak że widać było tylko jej twarz. Miała otwarte oczy i wionęło od niej lodowatym chłodem, który ogarniał całe pomieszczenie. Tak jak postaci na parawanie ona także mogła wyglądać na smoka albo kobietę, w zależności od kaprysu światła.
Powiedziałem to, co zamierzałem powiedzieć: prawdę. Tak jak każda prawda była to forma pożegnania.
I Nie wiem, jakim cudem pani żyje, nie wiem, czy ma pani identyczną siostrę, czy to jakieś czary, czy może oszalałem. Ale rychło, być może jeszcze dziś, biali pokutnicy przyjdą panią zabić. Jeśli pani pójdzie ze mną, zaufa mi, jest szansa na ratunek.
Wykonała delikatny gest ręką, nigdy się nie dowiedziałem, czy była to akceptacja czy niechęć. Wówczas dobiegł mnie z dołu odgłos pierwszego uderzenia, potem wystrzał i kobiecy krzyk. Ciemna siła zawłaszczała jednym pokojem za drugim i do każdego wnosiła ciosy i hałasy.
Do środka wkroczył karzeł, jeszcze mniejszy, bo przytłaczał go ciężar świata. Jego zachowanie było niezrozumiałe: wsadził dwa palce w usta kobiety, jakby w jej gardle ukryto jakiś skarb.
| Podrzynąją wszystkie kobiety, żeby sprawdzić, czy mają krew. Niech mi pan pomoże wyprowadzić ją tajnym wyjściem, tutaj, za parawanem.
Ale byto już za późno: próg przekroczył zakapturzony mężczyzna w zachlapanym krwią odzieniu. Karzeł pchnął go i razem spadli na dół. Usłyszałem odgłos dzwonu niosący się po schodach, na próżno wzywąjący zaginionych rycerzy.
Następnych dwóch mężczyzn, także w białych strojach i we krwi, uniemożliwiło jakąkolwiek ucieczkę. Bili mnie obojętnie, wpatrując się w swoją ofiarę. Potem widziałem, jak wyrywają kobietę z łóżka. Jej ciało, teraz nagie, było doskonałe i zimne; nie budziło pożądania, a raczej zdumienie. Nasi przeciwnicy przez chwilę stali w milczeniu, jak gdyby ten widok sprawił, że zapomnieli, po co przyszli. Ale jeden z nich sobie przypomniał i jednym cięciem otworzył jej gardło. Wyglądało to tak, jakby zbrodni dokonano we śnie, bo z rany nie pociekła krew; ledwie rysunek na białej stronie gardła.
- To ona - powiedział jeden z pokutników.
Wzięli ją za ramiona, które zwisały na boki. Posągowym gestem żegnała się z wszystkim.
Chciałem iść za nimi, ale ciemny kształt w głębi schodów przemówił do mnie:
- Nie wychodź na ulicę. Ona ma pod językiem sekretny mechanizm, żeby nikt nie mógł jej ukraść. Uruchomiłem go.
Nie posłuchałem i ruszyłem za powozem ciągniętym przez niewidzialne konie. Przebiegłem kilka metrów, tylko po to, by słyszeć coraz dalszy łoskot kół, a potem ciszę. Wówczas, gdy wydawało się, że wszystko się skończyło, dobiegł mnie huk eksplozji. Sekundy później ujrzałem pędzącego płonącego konia. Zdołałem uskoczyć na bok
I koń galopował dalej, a w końcu padł na schodach katedry.
Poszedłem śladem dymu i krzyków. Po katastrofie została kupka zwęglonych drewien i kawałki metalu. Jeden z zakapturzonych wciąż żył i prosił o wodę. Pozostali leżeli rozszarpani.
Wróciłem do domu Pod Dzwonem. Na ulicy ocalałe kobiety opłakiwały ofiary. Obok leżały maski psów, królików i niedźwiedzi porzucone przez uciekinierów. Karzeł, nieruchomy i jakby nieobecny, bez przerwy bił w żałobny dzwon, zaprasząjący na końcową ceremonię, która nigdy się nie zacznie. Hałas prześladował mnie na ulicach i przez całą noc aż do świtu.
Podczas dni poprzedzających egzekucję Jeana Calasa w sądach było mnóstwo roboty i aż do nocy redagowałem dokumenty, a moi koledzy kaligrafowie dezerterowali z pracy, z miasta albo z życia. Niepokój sędziów znajdował swoje odbicie także na niższych szczeblach: sekretarze, woźni, kaligrafowie. Roztargnione milczenie sędziego, urwane wpół słowo albo niepewne spojrzenia przenikały korytarze, sale i biura, zmieniając się w zniszczony dokument, plamę atramentu na wyroku albo płomienie w archiwum. Mój przełożony, Tellier, zlecał mi ciągle nowe prace i zanim tusz na jednym dokumencie zdążył wyschnąć, już pojawiał się kolejny. Zawsze byłem dobrym kaligrafem, ale nigdy szybkim, w moim fachu szybkość jest bowiem przeciwieństwem dokładności. W ciągu tych dni oczekiwano ode mnie jednak tempa i niedbałości.
W księdze wyroków opisałem egzekucję Jeana Calasa: członki połamane żelaznym prętem, zmiażdżona klatka piersiowa, śmierć na kole. Oczekiwano, że wyda swoich wspólników, ale on tylko prosił Boga o wybaczenie jego sędziom. W trakcie agonii Calasa, gdy jego słowa stawały się coraz straszliwsze, moja kaligrafia, choć pośpiech nie ustawał, zyskiwała doskonałość, jak gdybym chciał się oddalić od tej męki, chroniąc się w spokojnym kreśleniu
liter. Zawsze przychodzi taka chwila, w której kaligraf odrzuca sens słów, by skupić się wyłącznie na ich formie, domagąjąc się dla siebie prawa, by nic nie wiedzieć, spokojnie rysować kompozycje w nieznanym języku.
Historia skończyła się w możliwie nąjgorszy sposób i nie miałem już nic do roboty w Tuluzie. Chciałem wracać do Femey i poprosiłem Woltera o instrukcje co do mych dalszych kroków. List, który otrzymałem, był alarmująco niejasny i nie wiedziałem, czy przypisywać ów chaos starości, czy obawie, że zostanie przechwycony. Pojąłem, że mój pan z uwagą przeczytał raporty i doszedł do konkluzji, że przypadek Calasa stanowi część bardziej złożonej intrygi, związanej z serią cudów następujących w różnych regionach Francji. Przesiał mi trochę pieniędzy i polecił, bym udał się do Paryża.
Stawiłem się w sądzie i poprosiłem o pensję, którą byli mi dłużni. Poinformowałem Telliera, mego przełożonego,
0 rychłym wyjeździe. Wówczas poprosił mnie o ostatnią pracę dla trybunału: zawiezienie listu do biskupa Paryża. Posłaniec, który wyruszyć miał jeszcze tej nocy, spił się
1 wciąż spał. Powóz i konie były już gotowe, czułem się jak aktor, który wkracza na scenę w połowie nieznanego przedstawienia, by z oddaniem wypełnić niezrozumiałe polecenia. Ledwie miałem czas, by zabrać bagaż.
Powóz wyjechał z ulicy, na której mieścił się mój pensjonat, i musiał zatrzymać się przed tłumem zebranym w miejscu, gdzie wystawiono sztukę Zabójcy Calasowie. Myślałem, że to widownia nocnego spektaklu; ciemność podkreśliłaby cienie historii, a gdyby słyszało się same ¿iosy, efekt byłby większy. Ale na scenie nic się nie poruszało i zdziwiła mnie uwaga, z jaką ludzie śledzili niewidoczne i niesłyszalne wydarzenia. Ktoś przysunął do sceny latarnię i dostrzegłem aktora grąjącego Marka Antoniego.
Wisiał na stryczku; gral tak doskonale, że jego twarz stała się niebieska, a opuchły język wysunął się z ust.
Na tyłach zbiorowiska, tam gdzie nierozgamięci i świeżo przybyli otrzymują niespójne i wątpliwe informacje o tym, co dzieje się na środku, dostrzegłem Kolma. Chciałem do niego podejść, aby zapytać go o koniec spektaklu, ale zdołałem tylko pozdrowić go gestem ręki, a on z kolei uniósł swój mechaniczny kij.
Mimo że w Tuluzie przeżyłem rzeczy straszne, wyjeżdżając z miasta odczuwałem swoistą melancholię. Ale uczucie to szybko zniknęło, jak gdyby konie stratowały je i rozniosły. Miałem dwadzieścia lat, a kiedy jest się tak młodym, miasta zostające za nami rozmazują się równie szybko, jak zapalają się te z przyszłości. Teraz natomiast wyraźnie widzę tylko te miasta, które zostawiłem za sobą, a to, w którym mieszkam i które powoli poznaję, wydąje mi się mgliste i zacienione.
Część druga
Dom pogrążony był w mroku, mego stryja przerażały bowiem wszelkie niecałkowicie konieczne koszty, a przecież takich kosztów nie ma. Służąca niosła kandelabr, ale nie wolno jej było go zapalać. Dzierżyła go wysoko, jakby zgaszona świeca naprawdę mogła rzucić nieco światła na korytarze zagracone krzesłami, meblami i obrazami, które mój stryj otrzymywał czasem w formie zapłaty za transport. Identyczne posągi, porozstawiane po domu w różnych miejscach, wytwarzały u gościa poczucie, że błądzi, kręcąc się w kółko. Dotarliśmy do małego pokoiku na końcu schodów. Poczekałem na odejście służącej, zapaliłem świecę, choć bałem się, że światło odbije się od jakiegoś lustra, trafi na marszałka Dalessiusa i go zbudzi.
Odkryłem wokół siebie kilka przedmiotów należących kiedyś do mych rodziców, którzy zginęli w katastrofie „Retza”, gdy byłem dzieckiem. Okręt ów zasłużył sobie na miejsce w historii żeglugi, okazał się bowiem jednostką o nąjkrótszym życiu: ledwie cztery dni dzieliło jego wodowanie od zatonięcia. Owe przedmioty, lekko wilgotne i w większości zepsute, także przypominały pozostałości po katastrofie. Były to jedyne prócz mnie dowody na istnienie mych rodziców. Z portretu o zniszczonej ramie
patrzyli na mnie poważni i odlegli, jakby wiedzieli, że w porcie i we mgle czeka na nich „Retz”.
W pokoiku ledwie mieściło się łóżko. Bałagan był tak absolutny, że miałem wrażenie, iż pod tymi przedmiotami kryje się jakiś cel: stryj oczekiwał, że zmierzę się z tym zrujnowanym muzeum, uronię kilka łatwych łez i na zawsze stąd ucieknę.
Rankiem szukałem marszałka, bojąc się go znaleźć. Kucharka poinformowała mnie, że wyszedł wcześnie, niemal nocą, jak to miał w zwycząju. Teraz tylko pilnował mnie, patrząc z wielkiego portretu. Pochłonąłem z dzikim apetytem wszystko, co kucharka położyła przede mną na stole
- dużo tego nie było - studiując wiadomość, którą miałem przekazać biskupowi. Kusiło mnie, by ją otworzyć, ale się nie ośmieliłem. Tym razem pieczęci było tyle, że potrzebowałbym kilku dni na przywrócenie im oryginalnego wyglądu.
Od początku choroby biskup przeniósł się do pałacu Ar- nim, dwadzieścia lat temu przemienionego w opactwo dominikanów. Decyzja ta wywołała reakcję innych zakonów, które nie chciały, by biskup oddzielał się od miasta wysokimi murami pałacu. Jednak dominikanie umieli negocjować z Rzymem i stali się zazdrosnymi strażnikami biskupa, coraz bardziej świętego i coraz bardziej umierającego.
W pałacu Amim przebywał jeszcze jeden sławny gość: Silas Darel. Choć niewielu go widziało, a władze zakonu ani nie potwierdzały, ani nie dementowały pogłosek o jego obecności, rozeszła się wieść, że Silas Darel mieszkał tam i pracował. Strony zapisane jego piórem były rzadkością; bardzo wysoko wyceniano je na rynku rękopisów, a ich ceny często przewyższały wartość prac weneckiej szkoły kaligrafów. Między mymi kolegami krążyły różne
plotki o Darelu: że nie potrafi już utrzymać pióra, że używa przezroczystego atramentu, że pisze tylko krwią. Nikt niczego o nim nie wiedział, a dominikanie trzymali go w zamknięciu, jak więźnia, w jakimś tajemnym pomieszczeniu pałacu.
W bramie przedstawiłem listy uwierzytelniające i dałem do zrozumienia, że nie jestem zwykłym posłańcem, tylko kaligrafem sądowym, i że mam dostarczyć pismo do rąk własnych jakiemuś przełożonemu. Zakonnik poprowadził mnie schodami i korytarzami do pałacowej biblioteki.
Słyszałem o opatie Mazy, brał bowiem udział w niedawnej polemice na temat historycznej prawdy o żywotach świętych. Mazy utrzymywał, że jedyną próbą autentyczności hagiograficznych relacji jest ich klarowne przesłanie. Nie ma sensu szukać historycznej prawdy w odległych czasach, kiedy wyszukiwanie dowodów nie miało dla ówczesnych ludzi żadnego znaczenia; to sama opowieść musi zawierać w sobie prawdę o wydarzeniach poprzez to, co autor owej tezy nazywał „moralną konsystencją opowieści". Jego adwersarz, franciszkanin, proponował, by przyjrzeć się relacjom o męczennikach, żeby pozbyć się wątpliwych przypadków. Mazy odparł, że wiara zawsze musi stanowić wysiłek, a jeśli dotyczy rzeczy racjonalnych, nie jest żadną zasługą.
Opat był blady, jego skóra cechowała się taką bielą, że w półmroku zdawała się błyszczeć. Miał pięćdziesiąt lat i wydawał się zarazem i dzieckiem, i starcem. Za młodu stracił prawą rękę i wściekał się, gdy ktoś pytał go o okoliczności wypadku. Siedział w bibliotece, za stołem, na którym leżał długi i ostry nożyk do ostrzenia piór, kilka piór i papiery. Gestem ręki nakazał mi, bym otworzył list. Niezręcznie posłużyłem się nożykiem i skaleczyłem się w palec wskazujący.
| Jest tu jakieś postscriptum. Zawsze zaczynam lekturę od postscriptów. Ludzie nąjmniej ważne rzeczy piszą w głównej części listu; to, co ma nieco większą wagę, notują pośpiesznie w postscriptum, a rzeczy naprawdę ważnych nie piszą w ogóle. Widzę, ze mowa tu o pańskiej zręczności w fachu kaligrafa. Ma pan pracę?
- Zamierzałem zgłosić się do sądów.
I Niech pan nie sprzedąje pióra tak tanio. Mamy własną szkolę kaligrafów. Silas Darel jest naszym mistrzem, ale z nikim nie rozmawia, od dwunastu lat dochowuje ślubu milczenia. Wciąż tylko pisze, zamknięty w gabinecie. Słyszał pan o nim? Wymyślił własne liternictwo.
W szkole Vidorsa nauczono mnie kursywy dominikańskiej, dość trudnej jak na mój gust. Cechowała ją awersja do krzywizn i stały nacisk pióra na papier, co dawało efekt głębi: kaligrafia pojmowana nie jako przepływanie przez strony, tylko jako rycie. Traktaty kaligraficzne podkreślały wpływ pierwszego zawodu Darela: ząjmował się wykuwaniem inskrypcji na nagrobkach.
Legenda głosiła, że, wykonując tę pracę, Darel był świadkiem agonii pewnego mistrza kaligrafii - nazwisko się nie zachowało - który zlecił mu wykonanie swego nagrobka. Widząc zręczność Darela, mistrz wprowadził go w arkana kaligrafii, których korzenie sięgały pism egipskich. Przez wieki wiedzę przekazywano z mistrza na ucznia, ale zawsze wobec bliskości śmierci. Władze szkoły Vidorsa naśmiewały się z tej legendy, której starsi uczniowie używali, by robić wrażenie na nowicjuszach.
I Od czasu do czasu zabieramy naszych seminarzystów, by na niego popatrzyli - odezwał się Mazy. - Po kilkugodzinnej kontemplacji niektórzy uciekają przerażeni i całkowicie porzucąją ten fach. Inni odkrywają swoje przeznaczenie.
- Skoro macie własnych kaligrafów, na co może się wam przydać ktoś taki jak ja?
- Kaligrafów nam nie brak, to prawda, ale to słudzy Boga. A mnie potrzebny ktoś zdolny do wykonania nie- pobożnej pracy.
Otworzył kałamarz Rillon, którego kształt przywodził na myśl morskiego ślimaka. Chwycił długie pióro, bardziej efektowne niż wygodne w pisaniu, i zanurzył jego końcówkę w czarnym atramencie.
- Gdzie pracuje Darel? - zapytałem.
- Za salą kaligrafii trzeba zejść po schodach, jest tam taki gabinet. Mógłby mieć cały pałac, ale prawie nigdy nie wychodzi.
- Mogę popatrzyć, jak pracuje?
- Kiedy przyjdzie na to czas. Każdy kaligraf musi stanąć przed Darelem i przekonać się, czy dobrze, czy źle wybrał.
Opat Mazy podał mi pióro i otworzył dłoń.
- Proszę napisać swoje imię.
Dopiero po chwili zrozumiałem sens polecenia. Wziąłem jego dłoń, bielszą niż papier, i powoli z obawą napisałem „Dalessius”. Nazwisko znalazło się w tak dziwnym miejscu, że wydawało się, iż należy do kogoś innego. Ponieważ skóra nie wchłania atramentu, a pióro było bardzo ciężkie, niektóre litery rozpłynęły się po liniach ręki. Podczas gdy moje imię przemieniło się w rysunek rodem z traktatów o jasnowidzeniu, poczułem drżenie dłoni opa- ta, jakby dotyk pióra wywoływał u niego ból, przyjemność albo zimno. Mocno zacisnął pięść i oznąjmil:
- Teraz mam pana w garści.
Opat oznąjmii, że przeszedłem próbę, ale nie objaśnił mi charakteru mej przyszłej pracy.
i Proszę do mnie przyjść za tydzień. Będę miał dla pana list polecający, który wprowadzi pana do domu Siccarda.
W ciągu następnych dni pobyt w domu stryja przemienił się w mękę. Stryja nie widywałem, bo ciągle pracował, ale jego obecność odczuwalna była za sprawą wydawanych przezeń instrukcji, których celem był mój dyskomfort. Każdej nocy, gdy wracałem do pokoju, natykałem się na nowe przedmioty utrudniające mi przejście i spy- chąjące moje łóżko pod ścianę. Jakieś zabawki, które dawno uznałem za zgubione, zwaliły się na mnie, a głowa drewnianego konia skaleczyła mnie w czoło.
Pewnej nocy znalazłem na łóżku liścik podpisany przez „przyjaciela W.”, który wyznaczał mi spotkanie w dzielnicy Cordeliers. Nie wiedziałem, jak to do mnie dotarło,
i kiedy zmierzałem w kierunku pensjonatu d’Espagne, narastała we mnie nieufność. Wrota były otwarte, ale dom wydawał się pusty; zaglądałem po kolei do różnych pomieszczeń, bojąc się, by mnie nie wzięto za złodzieja, aż w końcu w jednym z nich znalazłem człowieka otoczonego pustymi łóżkami, który zatykał sobie nos przeście-
radiem. Ku memu zdumieniu rozpoznał mnie i ręką dawał mi znaki, bym wszedł do środka.
Usiadłem w rozsądnej odległości, bo istniała możliwość, że mężczyzna ten ukrywa swoją twarz ze względu na jakąś chorobę. Nie odsłaniając jej, podał swoje nazwisko: Becca- ria. Wymówił je z mocą, jakby słowo to mogło zmazać wszelki strach. Widziałem kiedyś portret Beccarii, ale nie ufałem malarzom, jakże hojnie szafującym harmonią
i pięknem. Poza tym, jako że ów mężczyzna przede mną wciąż zasłaniał swą twarz, obawiałem się, że to oszust. Wolter zadedykował Beccarii książkę, O przestępstwach
i karach, pochwalne dziełko, w którego autentyczność nikt nie wierzył. Przekleństwo nazwisk prześladowało Woltera: kiedy coś podpisywał, wątpiono w jego autorstwo, podczas gdy byle książczynę bez autora natychmiast przypisywano jemu.
- Wspólni znajomi prosili, bym się z panem skontaktował. W zamku czekają na pańskie wieści.
- A ja czekam na pieniądze. Ma pan coś dla mnie?
- Nie zajmuję się takimi rzeczami. Po prostu mogę przenieść pańskie słowa do granicy.
- Skąd mam wiedzieć, czy mogę panu zaufać? Pańska sława sięga najdalszych zakątków Europy, a ja spotykam pana tutaj w pensjonacie dla najuboższych pracowników wymiaru sprawiedliwości.
| Szpiedzy są wszędzie. Moi wrogowie nąjmują wrogów, którzy najmują wrogów.
| Kim są pańscy wrogowie? Noszą sutanny?
- Oby tak było. Moimi wrogami są ci, którzy przedtem byli przyjaciółmi. Stąd mnie znąją i potrafią przewidzieć moje ruchy. By się ukryć, muszę stawać się innym człowiekiem. Robię więc wszystko to, czego nienawidzę; w ten sposób, w cudzej skórze, mogę się czuć bezpiecznie.
Przez kiepską francuszczyznę i prześcieradło, którym się zasłaniał, trudno było go zrozumieć, ale po kilku minutach pojąłem, że opowiada mi o swoim życiu. Beccaria nigdy nie interesował się zagadnieniami prawnymi, które rozsławiły jego nazwisko, dopóki bardziej przez przyjaźń niż rzeczywiste zainteresowanie dołączył do redakcji pisma „II Caffe” zbierającego intelektualistów z Mediolanu.
- Moim konikiem była matematyka, ale że wszyscy wkoło mnie pisali, ja też chciałem. Nigdy nie mogłem długo trzymać pióra, bo sprowadza na mnie sen; natomiast moi przyjaciele, szczególnie bracia Verri, pracowali bez wytchnienia Ja chciałem wychodzić i rozglądać się za kobietami, kręcić się po mieście, jak to zawsze czyniliśmy, ale oni tak poważnie traktowali pismo, że zmuszali mnie, bym siedział cicho. Moja niepoważna obecność przeszkadzała im, aż w końcu Alessandro Yerri zagroził: jeśli nie wezmę się do roboty, wyrzucą mnie. Poprosiłem o temat, zasugerował sprawiedliwość. Wspomniałem nasze dawne przechadzki, podczas których do rana dyskutowaliśmy o Duchu praw. Postanowiłem w mych pismach wrócić do tonu tamtych niekończących się debat. Od kiedy zacząłem pisać, uznałem za swój amulet listę ludzi straconych w Mediolanie i każdego wieczora, przed zamoczeniem pióra w atramencie, recytowałem: Massimo Cardacci, powieszony; Renzo Zarco, rozdarty na strzępy; \Tittorio Lapaglia, pozbawiony głowy, a reszta ciśnięta do rzeki; i jeszcze jeden też powieszony, inny zamęczony na kole, a potem spalony na placu. Przyjaciele śmiali się, kiedy recytowałem listę straconych, jakby chodziło o zaklęcie, mąjące zapewnić moc mym słowom; ale ponieważ dawało to efekt, popierali mnie.
Beccaria wyskoczył z łóżka i zaczął się ubierać. Wyglądał jak szkic do własnego portretu. Ubranie zwisało z niego, jakby nagle stracił na wadze. Poruszał się jak lunatyk.
- Skomponowałem książkę z kawałków, jak kobieta szyjąca sukienkę z resztek. Przyjaciele pomogli mi ją poprawić i z pobłażaniem dali ją do druku. Jak bardzo pomagają nam przyjaciele, kiedy nie wierzą w nasze zdolności! Ale kiedy przekonują się, ile jesteśmy warci, obracają się przeciwko nam. Nie ma gorszej zawiści niż literacka; od tego czasu bracia Verri zaczęli mnie zniesławiać i prześladować. Nawet atak weneckiej Rady Dziesięciu nie był tak srogi jak napaść dawnych przyjaciół! Oskarżyli mnie
o oszustwo, krytykowali mój apetyt i wulgarność, a nawet wykorzystali fakt, że kiedyś przestraszyłem się pąjąka, by nazwać mnie tchórzem.
Otworzył skrzynię i niezdarnie próbował uporządkować przyodziewek i książki: ubrania miał brudne i pogniecione, a książki bez okładek i z wypadąjącymi stronami.
- Niech pan coś napisze, przekażę wiadomość - powiedział spokojniejszym głosem.
Podczas gdy Beccaria się ubierał, wyjąłem z mej torby pióro i kałamarz, i zabrałem się za pisanie, używąjąc skrzyni jako stołu. Zacząłem od ostatnich wypadków, a potem zdefiniowałem planowane posunięcia w moim śledztwie; jednak z obawy, czy mój posłaniec nie okaże się szpiegiem, nie mówiłem o tych sprawach bezpośrednio, używałem aluzji i czyniłem sugestie.
Beccaria patrzył przez okno, susami przemierzał pokój, przystawał, by nasłuchiwać kroków na schodach. We wszystkim dopatrywał się niebezpieczeństwa. Zdołał zarazić mnie swoim strachem, przez co moja proza stała się jeszcze ciemniejsza.
- Nie wie pan, jak bardzo chciałem pojechać do Fer- ney. Dotrzeć tam będzie dla mnie przekroczeniem granicy między przeszłością i przyszłym życiem. Jaki podarek mogę zawieźć Wolterowi? Myślałem o zegarku.
I Wszystko tylko nie zegarek. Niech pan szeroko otwiera oczy, pójdzie do teatru, przystanie i posłucha,
o czym mówią otacząjący pana ludzie, a potem niech mu pan to opowie, z możliwie nąjwiększą precyzją. Otrzymuje mnóstwo prezentów, ale jego interesują rzeczy zrobione ze słów.
List nigdy nie dotari do rąk Woltera, bo Beccaria w ostatniej chwili zmienił trasę i udał się do Mediolanu. Winę za to ponosiia chora kobieta, którą ujrzał na ulicy. Tak go wzruszyła, że wyobraził sobie własną żonę w chorobie i nędzy, toteż jak nąjszybciej ruszył do swego miasta. Pani Beccaria miała się tak dobrze jak zawsze, ale jej mąż od tego czasu zrezygnował z jakichkolwiek podróży. Z daleka od sławy, do końca swych dni prowadził wykłady. Kiedy na ulicy mijał braci Verri, patrzyli na siebie bez słowa. Kiedy ktoś stawiał im wino, bracia Verri powtarzali: „Chce pan rady? Nigdy nie należy wyrywać nikogo z apatii i lenistwa”.
Mój list leżał zapomniany w bagażu. Beccaria odkrył go lata później i dręczony poczuciem winy wysłał do Femey. List dotarł do mych rąk, kiedy Wolter już nie żył, a ja porządkowałem jego archiwum. Napisałem go jednym | mych eksperymentalnych tuszów, toteż po siedemnastu latach nie zostało ani jedno słowo. Pozostały jedynie odciśnięte linie, te najgłębsze, przypominające ślady ptaków na piasku.
Siccardowie byli rodziną fabrykantów papieru; z czasem dołączyli do swej oferty także pióra i atramenty. Mieli własną hodowlę gęsi, belgijską rasę o niebieskich i szarych piórach, które utwardzali szklanym pyłem podgrzewanym w żelaznym piecyku. Założyciel rodzinnego przedsiębiorstwa, Jean Siccard, umarł dwa lata wcześniej i interes, źle prowadzony przez jego syna, był o włos od pląjty. W ciągu ostatnich miesięcy młody Siccard wziął jednak sprawy w swoje ręce; ledwie klient wkraczał do firmy, oferowano mu pióra porozkładane wedle rodząju na stołach, płachty marmurkowego papieru, zeszyty do księgowości, strony z ręcznie kreślonymi pentagramami oraz chińskie ryciny do użytku kartografów.
Kiedy dotarłem do ich siedziby, jakiś sprzedawca przygotowywał właśnie wysyłkę papieru do sądu. Pokazałem mu list, który wręczył mi opat Mazy; sprzedawca spojrzał na mnie z obawą, może przez wzgląd na obecność innych osób, i nakazał mi przejść w głąb lokalu, choć wyraźnie bardziej starał się mnie ukryć, niż wskazać drogę. Nie wiedziałem, co było w liście i jaką sztuczką posłużył się opat, by przyjęto mnie w domu Siccardów. Ruszyłem korytarzem, minąłem pracownika zanurząjącego ręce w papierowej masie i za parawanem zdobionym arabskimi znakami dostrzegłem schody.
Wyszedł mi naprzeciw młody mężczyzna w koszuli za- plamionej tuszem, na której widać było wyraźnie odwrócone litery, jakby używał jej jako suszki. Pośpiesznie przeczytał list.
- Jestem Aristide Siccard, syn Jeana Siccarda, odpowiadam za nowy kierunek, w jakim zmierzają nasze rodzinne interesy. Nie mógł pan przyjść w lepszym momencie. Nasz kaligraf zachorował, a drugi ma godzinę spóźnienia. Nasza posłanniczka nie może zaś dłużej czekać.
Kazał mi przejść do małego gabinetu. Na sofie spoczywała kobieta przykryta jedynie pledem. Obudziła się, spojrzała na mnie i zapytała, czy będzie mi przeszkadzać, jeśli się zdrzemnie w trakcie mojej pracy; zapewniała, że umie spać na stojąco. Cechowała się roztargnioną urodą kobiety, która nigdy nie zajrzała w głąb lustra. Ponieważ upuściła pled, nie zdołałem niczego odpowiedzieć. Nigdy nie patrzyłem na nagą kobietę i moje jedyne doświadczenia pochodziły z księgi z rycinami Girlanda Afrodyty, która wędrowała z ręki do ręki po sypialniach szkoły Vidorsa.
Siccard przyniósł mi atrament, którego używali (gęstszy niż zwykłe, żeby nie spływał po skórze). Aristide zaczął czytać wiadomość, a ja starałem się opanować drżenie ręki. Życie kaligrafa opiera się na rutynie; kiedy zdarza się coś wyjątkowego, wtedy ręka drży i umiejętności trafia szlag. Dlatego historia, choć gromadzi nazwiska wszelkiego rodzaju artystów, z łatwością zapomina o kaligrafach. Nasza sztuka to po prostu długie i pracochłonne oczekiwanie na to, co nas likwiduje i zatraca.
Zgodnie ze wskazówkami Aristide’a Siccarda zacząłem od górnej części pleców. Kobieta miała na imię Mathilde, jej imię byio pierwszą rzeczą, którą starałem się zapomnieć. Związała sobie włosy, czarne jak plama atramentu, ale ciągle rozsypywały się jej na plecach, grożąc zama
zaniem liter. Próbowałem myśleć o czymś innym i skupiać się na wiadomości, ale sztywność tych słów | porady administracyjne, inwestycje w holenderskie papiery wartościowe - w kontraście do ceremonii pisania zdawała się przydawać technicznym terminom obsceniczne znaczenia. Chciałem sprawić, by światło, w którym kąpało się to ciało, zmazało wszelkie myśli. Patrzyłem na Mathilde, jakby była przedmiotem, zaledwie powierzchnią, i udało mi się to, kiedy kreśliłem „t”, ale krzywizna dużego ,3” znów wprawiła mnie w drżenie.
Nie zamierzałem się poddawać, więc przywołałem wspomnienie owych traktatów anatomicznych, które wywarty na mnie takie wrażenie w studenckich czasach. Chciałem pod tą pozorną pięknością wyobrazić sobie odpychąjącą konstrukcję włókien mięśni oraz kości. Jednak piękno triumfowało nad tą moją strategią.
W głosie Aristide’a wyczułem pewną obawę na widok nieczytelnych liter; zebrałem się na ostatni wysiłek, by wyobrazić sobie, że moja ręka jest ręką nieznąjącego roztargnienia Silasa Darela. Myśl ta pozwoliła mi pokryć pismem części ciała, których nigdy wcześniej u żadnej kobiety nie widziałem. Nie czułem, że moja ręka kreśli wiadomość, tylko że słowa cierpliwie przepychąją mą dłoń przez kolejne litery. Przez cały ten czas moja kaligrafia wydawała mi się jakaś obca, ale w podpisie fałszującym nieznane mi nazwisko wyczuwało się wigor i ostrożność, które bez wątpienia były moje.
Może pamięć niepotrzebnie wyolbrzymia moją niezręczność, bo Mathilde, zanim wyrzuciła mnie z gabinetu, żeby ubrać się w spokoju, spojrzała z uznaniem w lustro i stwierdziła:
- Nie czuję się naprawdę naga, dopóki nie zostanę zapisana.
Gdy praca dobiegła końca, moje nerwy były w tak marnym stanie, że szedłem i szedłem bez celu, aż zgubiłem się gdzieś na obrzeżach miasta. Już miałem wracać, kiedy ujrzałem dym wznoszący się czarnymi spiralami znad jakiegoś pobliskiego miejsca. Pomyślałem, że to pożar, ale był to ogień sądowy: księgi i papiery płonęły, a tłum z uwagą wpatrywał się w dym, jakby ludzie umieli wyczytać w tych piruetach i liniach coś, co mi uciekało. Na ścianie sądowe orzeczenie informowało, jakie pali się tu księgi: pośród nich znalazło się dziełko przypisywane Wolterowi, w którym szydził z niedawnej bulli. Nie było tam wzmianki o kacie, który podłożył ogień pod książki, ale dokument kończy} się wizerunkiem mechanicznej dłoni.
Trudno j est znaleźć zegarmistrza w Paryżu, nigdy nie mieli oni bowiem zwyczaju osiedlania się na jednej ulicy: przebiegali miasto, jakby było cyferblatem olbrzymiego zegara, a oni jego posłusznymi wskazówkami Wokół nich gromadziła się fauna naznaczona czasem: sprzedawcy almanachów, wróżbici znąjący przyszłość i astronomowie zajmujący się wpisywaniem w swe kalendarze owoców obserwaęji sfer niebieskich.
Pytałem wśród zegarmistrzów o von Kneppera, którego nazwisko pojawiło się w liście wysłanym przez biskupa. Nikt go nie znał, ale nie mieli o nim pojęcia w sposób tak absolutny, że już prawdopodobieństwo jego istnienia przepełniało ich paniką. Pytałem wszystkich po kolei, otrzymywałem w odpowiedzi albo przeczenie, albo milczenie, aż w końcu któryś z zegarmistrzów z tąjemniczą miną pokazał mi kobietę rozkładąjącą na kamiennej ławce otwarte książki.
- Pani Buzot zna historię wszystkich maszyn. Może ona będzie umiała panu pomóc.
Spojrzałem na kobietę, zakrywała sobie ramiona czarną chustą, odsłaniąjąc jedynie ręce i twarz, naznaczone starymi bliznami. Zapytałem zegarmistrza o te ślady, których precyzja sugerowała metodyczność, a nie jedynie przypadek i nieszczęście.
- Pani Buzot była jedyną kobietą zegarmistrzem w całej Europie. Przyszło jej zastąpić starego van Halsa,
odpowiedzialnego za wszystkie wieże w Strasburgu. Van Hals tak nastawi! mechanizm, żeby 31 grudnia 1750 roku wskazówka godzinowa zamarła w bezruchu o dwunastej. Kiedy pani Buzot zabrała się za naprawę, van Hals, dotąd ukryty, pchnął ją do środka mechanizmu. Ocaliła życie, bo maszyna się zablokowała. Kiedy tkwiła uwięziona w mechanizmie, zatrzymały się wszystkie zegary w Strasburgu. I dopiero gdy ją uratowano, czas ruszył dalej.
Podszedłem do owej kobiety. Na stronach ksiąg widniały malutkie diagramy z zębatymi kółkami, sprężynami i wahadłami. Trudno mi było oderwać wzrok od jej blizn. Pozdrowiłem ją, skomentowałem książki i w końcu wspomniałem von Kneppera.
- Żadna księga o nim nie wspomina - powiedziała pani Buzot.
- Nie księgi szukam. Chciałbym znaleźć von Kneppera. I Gdyby pan wiedział, o czym mówi, nie czyniłby pan
tego głośno. Twórcy automatów popadli w niełaskę; rozeszła się pogłoska, że nigdy nie istnieli.
Kobieta zaczęła szeptać mi do ucha. Doświadczenie z zegarami nadawało jej słowom stały rytm, jak gdyby każdej sylabie odpowiadał zawsze taki sam wycinek czasu.
- Von Knepper był jednym z uczniów Jacobo Fabresa. Pracowali razem aż do śmierci mistrza. Fabres nauczył go konstruowania gęsi i flecistów, ale on chciał stworzyć skrybę, najtrudniejsze zadanie dla twórcy automatów. Nikt nie wie, czy mu się udało.
1 Gdzie mogę go znaleźć?
1 Mówiono mi, że przy ciemnej uliczce naszego miasta, niedaleko stąd, mieszka rzemieślnik, który potrafi naprawiać zegary z figurami i przywracać każdej kukle właściwy jej ruch. Jeśli coś pan u mnie kupi, może wyjawię nazwę tej ulicy.
Zapytałem o ceny, ale wszystkie byty wygórowane, przede wszystkim dlatego, że temat w ogóle mnie nie interesował. Ale pani Buzot wyjęła w końcu z płóciennej torby małą książeczkę z zegarkiem na okładce i podała rozsądną cenę.
Kiedy zapłaciłem, zegarmistrzyni przytknęła usta do mego ucha i wypowiedziała nazwę ulicy. Słuchąjąc jej, oglądałem książeczkę: na każdej stronie znajdował się rysunek zegara tak sporządzony, że gdy szybko się kartkowało, miało się wrażenie, że wskazówki się przesuwąją.
Wokół mnie nie było żywej duszy; zegarmistrze zniknęli, jakby usłyszeli dźwięk odległych dzwonów pilnie ich przyzywających.
Z małą książeczką w kieszeni i nazwą ulicy w pamięci udałem się, jak co wieczór, do domu Siccardów. Jako że robiłem się coraz zręczniejszy, starałem się opóźniać moment, w którym moja niepewna kondycja szpiega zmusi mnie do porzucenia tej pracy. Ręka już mi nie drżała i nauczyłem się lekko modyfikować kursywę, by dopasować ją do niestabilności skóry. Posłanniczki, a były cztery, lubiły, by prowadzić z nimi rozmowę w trakcie nanoszenia wiadomości. Lubiły też opowiadać o swych podróżach, bo czasami wysyłano je daleko poza miasto i wracały po wielu tygodniach. Z początku odpowiadałem monosylabami, próbując zapomnieć, że to coś pod moim piórem to kobieta. Ale potem je intrygowałem, zabawiałem i wreszcie nudziłem moją wiedzą o historii kaligrafii. Czasami myślę sobie, że to były moje najlepsze prace; owe litery, które przepadły wytarte o prześcieradła, zmyte wodą i mydłem albo w nagłym deszczu.
Tylko Mathilde, pierwsza moja posłanniczka, wciąż zagrażała mej kaligrafii. Zazdrościłem panom, do których była wysyłana, którzy patrzyli, jak się rozbiera, a potem przy ogniu, do późna, czytali wiadomość; spędzałem z nią
dużo więcej czasu niż owi panowie, ale fakt, że to oni byli adresatami, oddalał ją ode mnie.
Dussel, kaligraf z Lipska, mial na punkcie Mathilde jeszcze większą obsesję niż ja. Zbiegi ze swego miasta, gdzie poszukiwano go za zniszczenie maszyn drukarskich. Dussel należał do sekty Młotów Bożych, której członkowie atakowali drukarnie, wierząc, że na zawsze zniszczą one kontakt człowieka z jego naturalnym językiem, starszym od wieży Babel. W drukowanych słowach dostrzegali prawdziwe Babel i na podstawie kalkulacji niepojętych dla nikogo prócz nich samych kreślili serie analogii między ołowianymi czcionkami i elementami podawanymi w Biblii jako materiały budowlane wieży.
Nagość Mathilde rozpraszała go jeszcze bardziej niż mnie, Dussel bowiem chciał być człowiekiem czystym, a mnie czystość nie obchodziła. Mathilde bawiła się swoją władzą i rozmową starała się zakłócić jego jednolite pismo. Mimo napięcia, w jakim pisał (czasem tracił przytomność po wykonaniu pracy), nigdy nie popełnił błędu.
Dussel unikał pisania po nąjbardziej sekretnych sferach kobiety i w tym celu zagęszczał litery tak, by zakończyć, nim praca osiągnie nieakceptowany poziom nieprzyzwoitości. Mathilde wykonywała lekkie ruchy, by zmusić go do pisania na większej powierzchni; jednak kaligraf potrafił z tego wybrnąć i nie przekraczał wyznaczonych przez siebie granic. W przyległym gabinecie słyszałem, jak Mathilde nieustannie prowokuje go, proponując poważne zlecenie: przepisanie na jej ciało Nowego Testamentu, jedynej księgi znajdującej się w pomieszczeniu, którą Siccard zostawiał tam, żeby posłanniczki miały coś budującego do czytania w czasie, gdy na nich pisano.
Aristide Siccard ufał mu i płacił dwa razy więcej niż mnie, choć wcale nie byt lepszy. Uważał, że nieszczęście jest rozsądkiem, obsesja odpowiedzialnością, a gorycz cnotą.
Pracowałem już dostatecznie długo, by stawić się przed opatem Mazy i przekazać mu nieco fałszywych informacji za garść prawdziwych pieniędzy. W żadnym z przepisywanych przeze mnie listów nie wspominano biskupa; jednak maszerując do siedziby opata, wymyślałem słowa wymieniane przez oddalonych od siebie panów za pośrednictwem anonimatu, kobiet i nocy. Kroczyłem przez salony, schodziłem do piwnic, wspinałem się na wilgotną wieżę, cierpliwie wykonując instrukcje mnichów, którzy jeszcze przed chwilą widzieli opata, jak kroczy przez salony, schodzi do piwnic albo wspina się na wilgotną wieżę. Po kilkugodzinnym poszukiwaniu dotarłem zmęczony do jakiegoś korytarza. Mazy szedł ku mnie, ciągnąc za sobą białą sutannę.
Opat spojrzał na mnie, jakby nigdy wcześniej mnie nie widział. Wyobrażałem sobie, że wszędzie ma szpiegów i że pewnie niełatwo zapamiętać wszystkie twarze i imiona. Powiadomiłem opata, że mówi się o uprowadzeniu biskupa, a nawet o uśmierceniu go, i że plotki te wciąż się powtarząją.
- Wspomina się o dowodach albo świadkach?
- Nie, panie.
- Fantazje i pogłoski to grzechy, których Kościół jeszcze dostatecznie nie potępił - rzekł opat. - Niech pan idzie za mną, pokażę panu, że biskup wciąż żyje.
Ruszyliśmy korytarzem: przez otwarte okna wpadały liście drzew i deszcz. Na dole dostrzegłem geometryczny ogród, w którym zioła i krzewy otaczały głębokie sadzawki z czarnego kamienia. Zapytałem opata, czy hodują ryby.
I Mieszkąją tam pewne morskie stworzenia, których używamy do produkcji tuszu sprzedawanego potem za granicę. Darel nas nauczył. Nasza botanika także inspirowana jest kaligrafią. Nie wpuszczamy do ogrodu nikogo obcego, bo uprawiane przez nas rośliny mają pełno kolców i bywają trujące. Wszystko, co nam służy do pisania, służy także do zabijania.
Podeszliśmy do rzeźbionych wrót. Pilnował ich gigantyczny mężczyzna, na jego zielonym mundurze wisiały setki kluczy. Widząc nas, pochylił głowę na znak szacunku dla opata i odsunął się na bok. Ten ruch wystarczył, by klucze zaczęły uderzać o siebie z hałasem przypominąjącym dzwonki na mszy.
- Signac ma wszystkie klucze do pałacu. Próbowaliśmy go przekonać, żeby je zostawił, ale zawsze nosi je przy sobie. Nikomu tak nie ufam jak poczciwemu Signakowi. Zawsze znąjduje się tam, gdzie jest potrzebny, żeby otworzyć drzwi albo zamknąć je na zawsze.
Strażnik wyjął zza pazuchy klucz z czerwoną wstążką i przekręcił go w zamku.
- Biskup jest bardzo chory - wyjaśnił opat. - Kiedy sądziliśmy, że umrze, doznał olśnienia: jeśli dochowa ślubu milczenia, będzie uratowany. W chwili, gdy Kościół najbardziej potrzebował jego głosu, musiał się go wyrzec. Od tego czasu wypowiada się wyłącznie na piśmie.
- I jak długo ma trwać jego milczenie?
Opat pchnął drzwi. Ściany pomieszczenia były z białego marmuru. Zatrzymałem się w progu i nie śmiałem
podejść do człowieka, który siedząc za biurkiem, pochylony nad papierem, z wysiłkiem dzierżył pióro, jakby byio bardzo ciężkie. Nie widziałem jego twarzy. Otacząjący go marmur wionął chłodem niczym grób. Było tu tak zimno i biało, nawet w półmroku, że pokój przypominał grotę wykopaną w lodzie.
Opat rozsunął szare zasłony. Światło przedarło się przez chmury i okiennice, padąjąc na papier. Biskup zamoczył pióro w kałamarzu i napisał kilka luźnych liter dla ozdoby. Wykonał ową czynność powoli, jakby jego ruch składał się z kadencji bezruchów.
Na kilka sekund wszyscy zamarliśmy, nie licząc powolnej ręki biskupa.
Opat zapytał mnie, czy biskup żyje. Wówczas pojąłem, że stoję przed swoistą próbą i że Mazy potrzebuje, by inne oczy dojrzały to, co widzą jego. Biskup przypominał żywego trupa, ale prawdą było, że się poruszał, a ponadto nie wątpiłem, że negatywna odpowiedź nie zostanie dobrze przyjęta przez Mazy’ego. Odpowiedziałem, nie wiedząc, czy kłamię, czy mówię prawdę:
- Biskup żyje.
Tak bardzo pochylał się nad papierem, że nie widać było jego twarzy. Patrzenie, jak ktoś pisze, zawsze ma w sobie coś tajemniczego, bo ten, kto pisze, mówi o rzeczach, których nie ma. Opat nakazał mi odejść i zasunął zasłony, jakby to była kurtyna. Obojętny na mrok i na koniec pokazu biskup kontynuował swoją pracę.
Wyszedłszy z pałacu Amim udałem się do sądu, żeby zapytać o Kolma. Nie udzielano żadnych informacji o katach, z obawy, by ktoś nie próbował się mścić. Nalegałem i pozwolono mi zostawić wiadomość w koszyku. Kartka, na której zaproponowałem spotkanie następnego dnia, zmieszała się z innymi leżącymi na dnie wiadomościami, wyglądającymi jakby zostawiono je tam bardzo dawno, w oczekiwaniu na adresata, co nigdy się nie objawił. Z góry spadł sznur z hakiem, który zaraz zaczepił o ucho kosza. Listy zaczęły się wznosić, aż przepadły w jednym z okien.
Następnego dnia czekałem na Kolma przed sądem. Poczułem dłonie na gardle, tak jak za pierwszym razem, a moje stopy oderwały się od ziemi. Łapiąc z trudem powietrze ! doprowadzając się do ładu po tym żarcie, słuchałem opowieści Kolma, jak to jeden z kolegów powieszonego aktora uparł się, by go oskarżyć. Wymiar sprawiedliwości miał większe problemy niż jakiś komediant, który za bardzo wczuł się w rolę, ale na wszelki wypadek opuścił miasto.
Wciąż miał przy pasku kij z żelazną pięścią. Zapytałem, czy nadal się zacina.
1 Niszczę wszystko, czego dotknę.
- Znam miejsce, gdzie mogliby to naprawić.
I Przyzwyczaiłem się do tego zacinania.
Nalegałem; nie chciałem sam wybierać się na poszukiwanie von Kneppera.
Okrążyliśmy kościół i weszliśmy w pustą uliczkę, naty- kąjąc się w końcu na pomalowaną na zielono bramę. Na nadprożu widniało nazwisko właściciela: Laghi. Za oknem dostrzec można było zegar stołowy; na drewnianej skrzyni Wulkan brał rozmach młotem, by uderzyć w kowadło. Pociągnąłem za dzwonek, ale nikt nie otworzył. Zniecierpliwiony Kolm tak walił w drzwi, że aż drżały.
Otworzyła nam służąca i powiedziała, że jest późno, więc musimy wrócić następnego dnia. Kolm pokazał jej metalową dłoń, jakby stanowiła symbol jakiejś wyższej władzy. W owym domu przedmioty mechaniczne posiadały szczególną moc i służąca zgodziła się nas wpuścić, jakbyśmy pokazali jej rozkaz podpisany przez króla. Weszliśmy do lodowatej sali, gdzie stało tylko jedno krzesło. Kolm, przygnębiony, usiadł, a mnie pozostało przechadzać się nerwowo po pokoju. Jako że nikt się nie pojawiał, wkroczyłem do przyległego pomieszczenia.
Pod ścianą stał mebel z dziesiątkami szerokich szuflad, podobny do szaf do segregowania w siedzibie Siccardów. Z pewnym wysiłkiem wysunąłem jedną z nich i znalazłem całe mnóstwo mechanizmów i konstrukcji. Większość była metalowa, choć niektóre części zrobiono z kryształu. Bez wątpienia pewne elementy pasowały do innych jak fragmenty modlitwy. Bez względu na to, ile bym patrzył i ważył w rękach te kształty, nie byłem w stanie odgadnąć gramatyki rządzącej tymi kombinacjami. Ale tak jak archeologom czasami starcza jedno znane słowo, żeby odszyfrować cały martwy język, ja odnalazłem w trzeciej szufladzie część, która uzmysłowiła mi, o co w tym wszystkim chodzi. Sześćdziesiąt pięć pustych przegródek otaczało jedno szklane oko.
Usłyszałem kroki i zgrzyt klucza w sąsiednim pokoju. Pomyślałem, że to pan Laghi, gospodarz domu, który przyszedł, by się nami zająć, ale było to dwóch mężczyzn z zewnątrz. Szpiegowałem ich przez uchylone drzwi. Miałem swoje powody, by się nie pokazywać: znałem jednego z nich - był to człowiek, który nosił klucze od pałacu Ar- nim. Służąca z przerażeniem patrzyła na pierś i ramiona pana Signaka. Klucze uderzały o siebie, wydąjąc dźwięk kojarzący się z mocą ciężkich dębowych drzwi i przerdzewiałych krat.
- Pan Laghi zaraz przyjdzie. Możecie panowie poczekać w powozie I powiedziała dziewczyna drżącym głosem.
Kiedy mężczyźni wyszli, opuściłem moją kryjówkę. Pojawienie się klucznika wprawiło mnie w drżenie. Natomiast Kolm, obojętny na wszystko, drzemał.
- Zostawmy kij. Potem go weźmiemy 1 powiedziałem, śpiesząc się, by wyjść z domu.
Kolm, wyrwany ze snu, przez sekundę patrzył na mnie nierozumiejącym wzrokiem. Nie udało nam się wyjść natychmiast, kat ujrzał bowiem, że właściciel domu zbliża się ku nam.
Ubrany był zupełnie na czarno, jakby szedł na pogrzeb, i dzierżył pod pachą małą skrzynkę. Kat próbował ząjść mu drogę, pokazując swój kij. Laghi ledwie na niego spojrzał. Kolm był przyzwycząjony do narzucania swojej władzy, toteż zbiła go z tropu pogarda Laghiego, który ogarnięty był takim pośpiechem, że przeżywał już przyszłość.
I Czego pan chce? - zapytał gospodarz. - Jest pan z nimi? | Wskazał na zamknięte drzwi, a poprzez nie na czekających tam ludzi opata.
- Potrzebuję, żeby mi pan naprawił ten kij. Rzemieślnik z niechęcią wziął przedmiot do ręki. Dwa czy trzy razy sprawdził mechanizm i oddał go katu.
- Niech to pan zaniesie do zegarmistrza. Zajmuję się subtelniejszymi zleceniami.
- Chcę, żeby pan to naprawił.
Laghi wyraźnie miał ochotę odsunąć kata i wezwać ludzi z zewnątrz, by mu pomogli, ale się nie zdecydował. Nie z tchórzostwa, tylko by nie komplikować sobie jeszcze bardziej czekąjącej go nocy. Wziął od Kolma mechaniczną rękę i zabrał ją ze sobą. Straciwszy nagle kij, kat lekko zadrżał, jakby wyrwano mu prawdziwe ramię.
Dom wydawał mi się teraz mechanizmem, do którego różni ludzie wchodzili i wychodzili zgodnie z jakimś ukrytym projektem. Chciałem jak najszybciej uciec z tej maszyny, gdy nagle w głębi korytarza ujrzałem dziewczynę przeglądającą się w lustrze. Była dokładną kopią kobiety z Tuluzy.
Zlekceważyłem krzyki służącej i podszedłem do owej qawy. Dziewczyna patrzyła na mnie wielkimi, nieruchomymi oczyma. Nie wiedząc, jakiego rodzaju grzechu się dopuszczam, pocałowałem lodowate usta automatu. Jej zęby skaleczyły moje wargi i poczułem metaliczny smak krwi. Usłyszawszy mój krzyk, Kolm pojawił się z uniesionym kijem; widząc, że chodzi o dziewczynę, od razu go opuścił.
- Nie ma niebezpieczeństwa. Nie jest prawdziwa - powiedziałem.
Wówczas krew napłynęła jej do policzków, wypierając bladość i poczucie nierzeczywistości.
I Jest pan pewien, że nie jestem kobietą?
Przysunęła swoje usta do moich, a ja zamknąłem oczy, oczekując nowego ukąszenia, bez woli, by się bronić. Ledwie musnęła mnie wargami. Jeśli była dziełem von Knep- pera, to von Knepper jest bogiem.
- Widzimy się drugi raz - powiedziałem. - Ale za pierwszym pani była gdzie indziej.
Gestem nakazała mi milczenie i chwyciwszy moją rękę, zaprowadziła mnie do pomieszczenia, w którym piętrzyły się rozkręcone mechaniczne zabawki. Niektóre były bardzo małe: holenderskie lalki, z których piersi i głów wystawały sprężyny, kos w złotej klatce, żołnierz bez ramienia. Był tam też drewniany koń na parę, pałac, wokół którego kręciły się słońce i księżyc, oraz meduza z brązu, która otwierała oczy i potrząsała wężami.
- Jest pani córką von Kneppera?
- Nie powinien pan wymawiać tego nazwiska. Niech go pan nazywa Laghi, tak go tu zwą w Paryżu.
Zapytałem ją o dziewczynę z Tuluzy.
- Była ode mnie piękniejsza? Mój ojciec zbudował ją, kiedy byłam dzieckiem: to był przyszły obraz mnie samej. Przechodziła z rąk do rąk; jej właściciele zaklinali się kolejno, że nigdy się z nią nie rozstaną, ale szybko ją sprzedawali, jakby ciążyło nad nią jakieś przekleństwo. Trzy lata temu ojciec zgubił jej ślad. Stworzono ją na mój obraz i podobieństwo, ale ja niezauważalnie się zużywam i w końcu się postarzeję. Natomiast ona zawsze będzie taka sama.
- Jeśli byłyście rywalkami, to pani wygrała. Po tamtej istocie nic nie zostało. Pod językiem miała sekretny mechanizm, który sprawił, że eksplodowała.
- Jakie łzy powinno się wylewać po zmarłych automatach? Kiedy mój ojciec się dowie, zapłacze naprawdę. Zawsze wolał ją. Uważał ją za bardziej ludzką.
- Ja nigdy nie pomyliłbym lodowatego automatu z kobietą.
- Nie? Nawet teraz nie wie pan, kim jestem.
Przysunęła dłoń do mojej twarzy, jak gdyby to ona wątpiła w mą naturę.
- Niech nikt się nie dowie, że pan ją widział. Nie ma i nigdy nie byio automatów we Francji.
I O tym chcę porozmawiać z pani ojcem.
- Nie przyjmie pana. Mój ojciec narażony jest na wielkie ryzyko. Nie wypuszcza mnie stąd. Jestem jego więźniem.
- Zatem przybywam, by panią wyzwolić.
Jeśli się zgodzi, cóż z nią pocznę? Jeśli na wszystko przystanie, dokąd ją zaprowadzę? Miałem szczęście: przegrałem.
1 Świat z zewnątrz też jest więzieniem. Tutąj w środku przynajmniej nie pada i nie jest zimno.
Spojrzałem na otaczające nas lalki i mechanizmy: wszystko było popsute, nic nie działało, a podobny defekt ogarniał także nas; nagle nie wiedzieliśmy, co mówić i jak się poruszać.
Opisałem wydarzenia i moje wątpliwości ostatnich dni i poprosiłem stryja, żeby przewiózł owe zapiski do Femey. Prosiłem też w mym liście o nieco pieniędzy oraz instrukcje: musiałem wiedzieć, że moje słowa zostaną wysłuchane i że gdzieś tam daleko czuwa bystry umysł, który składa fragmenty i moje ruchy w jedną całość. W paryskich księgarniach często można było znaleźć luźne kartki, trzymane przez księgarzy w kufrach, w nadziei że kiedyś znąj- dą księgę, do której ta kartka należy. Pojawiła się moda na oprawianie owych zagubionych stron, tak że tworzyła się z nich książka opowiadąjąca chaotycznie o nąjróżniej- szych rzeczach. Tak właśnie się czułem: zbierałem niezrozumiałe strony, czekąjąc, aż w jednej z komnat w Femey, przy oknie, wielki czytelnik wszystko to pojmie.
Od czasu do czasu rozchodziły się pogłoski, że Wolter przebywa w mieście albo że umaił, a ja zastanawiałem się, czy przypadkiem nie wypełniam misji w imię dawno zapomnianej sprawy i za nieistniejące pieniądze.
Wieczorami skradałem się pod dom Laghiego w nadziei, że ujrzę Clarissę. Byłem gotów zaryzykować kolejne spotkanie, kiedy tylko ojciec się oddali. Ale gdy ujrzałem von Kneppera wychodzącego pośpiesznie z domu z małym kuferkiem w ręku, ciekawość skłoniła mnie, by iść za nim.
Von Knepper szedł, nie oglądając się za siebie ani na boki. Stawiał tak potężne kroki, że niemal musiałem biec, by go nie stracić z oczu. Przeszliśmy przez rzekę, przecięliśmy targ, gdzie prawie go zgubiłem między sprzedawcami, opuszcząjącymi plac aż do następnego dnia. Dotarł pod kratowaną bramę i musiałem się cofnąć, by mnie nie dostrzegł. Doszliśmy pod cmentarz. Czekał na niego strażnik i bez słowa otworzył mu wrota. Widziałem, jak von Knepper szedł między drzewami i grobowcami, aż w końcu połknął go cień.
Miałem do wyboru dom albo cmentarz, wybrałem dom. Służąca próbowała zatrzymać mnie w drzwiach, ale wykrzyczałem imię Garissy i dziewczyna nadeszła z pomocą. Znów zaprowadziła mnie do pokoju, gdzie piętrzyły się zepsute mechanizmy, do których dołączył teraz kij Kolma.
- Widziałem pani ojca na cmentarzu. Czyżby odwiedzał grób pani matki?
- Matka umarła w innym mieście, ojciec nigdy nie odwiedził jej grobu.
- Czegóż zatem szuka na cmentarzu o tej porze?
- Nie wiem. Dlaczego nie poszedł pan za nim, skoro to on głównie pana interesuje?
- Wolałem przyjść tutaj.
- Zatem proszę nie mówić o cmentarzu. Już teraz pańskie buty są zabłocone. Im więcej będzie pan mówić, tym więcej zrobi się błota.
Zaoferowała mi krzesło, jedna z nóg się kiwała, niemal się przewróciłem. Ona usiadła na skrzyni. Przebywaliśmy niemal w ciemności. Wydawało mi się, że słyszę dźwięk malutkich maszyn dobiegający z kątów pokoju.
- Od dawna z nikim nie rozmawiam. Mój ojciec nie jest dobrym rozmówcą.
- Powiadają, że to największy fabrykant automatów w Europie.
- Skonstruował tygrysa i tancerkę, podbił dwory Portugalii i Rosji. Czasami zdawało mi się, że od tego ciągłego przebywania wśród maszyn ojciec odkrył tajemny mechanizm świata i że wszystko, czego pragnie, jest mu zakazane. Ale moda na automaty minęła i teraz ojcem powoduje nie sztuka, tylko chciwość i lęk.
- Czego obawia się pani ojciec?
- Boi się opata Mazy i jego kaligrafa, który pisze niekończącą się księgę, a jako atramentu używa krwi swych wrogów.
Gdy tak rozmawialiśmy, ciemność ząjmowała coraz więcej miejsca i popychała nas jedno ku drugiemu. Próbowałem ją objąć, niezauważalnym i tchórzliwym ruchem, który chciał udawać, że nie jest gestem celowym, a jedynie przypadkowym muśnięciem. Clarissa nie wykonała nąj- mniejszego gestu aprobaty czy odrzucenia, że aż zastanawiałem się, czy to możliwe, bym dotknął ją tak delikatnie, że tego nie poczuła. Ośmielony brakiem oburzenia, zbliżyłem się jeszcze trochę. Moje pieszczoty nie natknęły się na opór, ale także nie wywołały żadnego echa. Otacząjące nas przedmioty poruszały się powoli; ruszały się holenderskie lalki i popsuci żołnierze oraz malutcy bogowie greccy. Wszyscy prócz Clarissy, która, siedząc wyniośle na krześle, udawała, że jest z marmuru.
Von Knepper otwarł drzwi i poczułem się, jakby osaczyły mnie dwie figury woskowe. Patrzył na mnie niewi- dzącym spojrzeniem, miał mi coś do powiedzenia I wypędzi mnie z domu, a może doniesie policji - ale nie ulegało wątpliwości, że sama myśl, by do mnie przemówić, wzbudzała w nim wstręt. Przemoczyła go mżawka, a buty miał zabłocone. Wciąż znajdował się gdzie indziej, może tam
na zewnątrz, między grobowcami, i nie całkiem wszedł do pokoju. Teraz, gdy jego ciało się rozgrzewało, trzeba było poczekać, aż umysł też powróci z cmentarza.
I Moja córka jest chora - oznajmił von Knepper. - Często popada w ten stan.
Przesunął dłonią przed jej oczami. Clarissa nawet nie drgnęła.
- Proszę więcej jej nie odwiedzać. Obcy prowokują te ataki.
- Nawet się do niej nie zbliżyłem.
I Nie trzeba się zbliżać. To bardzo delikatna choroba, ona wyczuwa obcych, zanim jeszcze wejdą do pokoju.
I Trzyma pan córkę w domu jak jakąś więźniarkę.
- To choroba ją więzi. Gdybym pozwolił jej wieść normalne życie, wpadłaby w trans i nigdy się nie obudziła. Niech pan nie próbuje zrozumieć. Proszę już iść, póki pan może, póki nikt nie wchodzi panu w drogę.
Poczułem cudzy chłód, brał się z nieruchomości dziewczyny albo ze śladów nocy pozostawionych przez von Knep- pera. Gospodarz domu przeszedł przez pokój i nim miałem czas zareagować, zamachnął się kijem na mój kark. Żelazna dłoń zacisnęła się wokół mego gardła. Gdyby mechanizm zadziałał z tak niszczycielską siłą jak wcześniej, zabiłby mnie. Poczułem jednak tylko lekki uścisk, który ledwie pozostawił ślady.
I Niech pan powie swemu przyjacielowi, że naprawiłem mechanizm. Nie musimy się więcej spotykać.
Mathilde już nie wprawiała mnie w zakłopotanie; kreśląc litery na kobiecej skórze, myślałem o Clarissie. Jednak w wyobraźni nie pisałem na jej ciele: marzyłem, że przychodzi do mego pokoju w środku deszczowej nocy, a ja powoli rozszyfrowuję wiadomość zapisaną w nieznanym języku.
Spotkałem się z Kolmem w tawernie odwiedzanej przez pracowników cmentarza. Oddałem mu zreperowa- ny kij. Zapytał, ile mnie to kosztowało, odparłem, że dużo, ale zrekompensuje mi to jego mała przysługa. W owym miejscu mogliśmy spokojnie rozmawiać, bez obawy, że usłyszą nas niedyskretni lub szpiedzy, bo grabarze rozmawiali tylko między sobą i nic innego ich nie obchodziło. Długie osamotnienie, na jakie skazywał ich zawód, sprawiało, że zniekształcali język, tworząc swoją własną mowę. Odniesień do grobów, ciemności, marmuru i śmierci nie można było interpretować dosłownie; w zależności od tego, jak je zestawiano, mogły oznaczać wiele różnych rzeczy. Muzyka tego języka czasami wydawała się sucha i powolna niczym ziemia przewalana łopatami, a kiedy indziej z lekka uroczysta, przerywana łacińskimi frazami zapamiętanymi z nagrobnych in- skiypęji.
Jako że deptali podłogę tawerny brudnymi butami, z biegiem lat ziemia całkowicie zasłoniła deski. W drzwiach zostawiali torby i narzędzia. Przychodzili do nich studenci medycyny, by kupować kości, oraz złotnicy w poszukiwaniu kradzionej biżuterii.
W ramach zapłaty za naprawę kija poprosiłem Kolma, żeby dowiedział się, dlaczego von Knepper chadza na cmentarz. Dzbany napełnione okropnym winem znikały jeden po drugim, aż wreszcie Kolm, zmęczony moim uporem, niechętnie obiecał mi pomoc. Zaprowadził mnie do siedzącego samotnie mężczyzny o czerwonej twarzy, który z nikim nie rozmawiał. Zapomniany w kącie w tę i z powrotem przeglądał strony grubej księgi, w której pełno było drobnych zapisków. Ślinił palec, by przewracać strony, a potem wskazywał jakieś miejsce w książce, jakby odnalazł słowo szukane od lat. Rozpoznałem strażnika, który otworzył von Knepperowi kratę.
- Pamiętasz mnie, Maron? Jestem Kolm.
Maron odwykł od rozmów i zaskoczył go fakt, że te słowa szukąją właśnie jego.
- Pamiętam. Myślałem, że już nie jest pan jednym z nas. Po co przyszedł pan do tego miejsca pełnego hołoty?
i Szukałem pana.
- A czego może pan chcieć od kogoś takiego jak ja?
- Klucza do cmentarza. Chciałbym zaprosić mego przyjaciela na nocny spacer między grobowcami.
i Od czterdziestu lat otwieram i zamykam tę bramę i nigdy nikomu nie pożyczyłem kluczy.
- Zapłacimy tak, jakbyśmy wierzyli, że to prawda.
Na znak kata położyłem na stole dwie, trzy, cztery monety. Kolm zatrzymał mnie.
- Dołożymy jeszcze jedną, żeby nam pozwolił zajrzeć do księgi.
Maron wziął pieniądze. W odróżnieniu od reszty bywalców, jego ręce były białe i czyste, bez żadnych śladów. Odezwał się zniżonym głosem:
- Jedno spojrzenie. Tylko nie poplamić.
Kolm chwycił księgę i przesunął ją w moją stronę. Przez chwilę nie wiedziałem, o co chodzi, i patrzyłem na strony bardziej po to, żeby udawać, że rozumiem polecenie Kolma, niż szukając czegoś konkretnego. Kolm szepnął mi, bym zwrócił uwagę na ostatnie pochówki. Obok każdego nazwiska zaznaczono miejsce spoczynku. Przestudiowałem każdą linijkę, w poszukiwaniu jakiegoś fałszu, który myli trop, mąci, a w końcu wraca do pierwotną wersji, tyle że na siłę. Kolm nie chciał pytać bezpośrednio
o von Kneppera, bo istniało ryzyko, że Maron nas zdradzi. Lepiej, by nasz cel pozostawał ukryty.
Znalazłem w nazwisku Sarras jedno „S”, które zdawało się wibrować, zwracąjąc uwagę na swą fałszywość.
Wzięliśmy klucz, oddaliśmy księgę i chwilę później, gdy noc zgęstniała, stanęliśmy przed bramą cmentarza.
Kolm nie chciał mi towarzyszyć w wyprawie między groby.
- Jestem katem. Moje konszachty ze śmiercią kończą się na tej bramie.
Został na czatach przy wejściu.
Szedłem między nagrobkami do tej części, gdzie wznoszą się pomniki. Byłem niczym cudzoziemiec przybywąjący do nieznanego miasta. Próbowałem jakoś się zorientować w tym miejscu, ale księżycowy blask zmieniał wygląd otoczenia. Odczytywałem nagrobki, szukąjąc nazwiska Sarras. Droga poprowadziła mnie w głąb cmentarza, gdzie znąjdo- wały się nąjstarsze grobowce, większość z nich w rozsypce.
Nad malutkim marmurowym pałacem archanioł groził przybyszom złamanym mieczem. Przerdzewiały zamek
rozpad! się jakiś czas temu. Zimne i mdlące powietrze sprawiło, że potknąłem się i spadłem ze schodów prowadzących do wnętrza budowli.
Od latami, którą miałem ze sobą, zapaliłem świeczki, które w ciągu minionych nocy topiły się na trumnach i ołtarzach. Żadne światło nie było wystarcząjące, by ogarnąć ten widok. Jeden z mych nauczycieli ze szkoły Vidorsa, optyk nazwiskiem Mialot, przeprowadził pewne ćwiczenie: pokazywał nam niewyraźne linie, z których po chwili można było wyczytać wiadomość. Tyle że odkrywaliśmy ukryte zdanie nie dzięki skupieniu, ile raczej dzięki pewnemu rozproszeniu uzyskanemu po dłuższych staraniach. Kiedy zagadka była już rozwiązana, wydawało się niepojęte, że ukrytych słów nie widzieliśmy od początku.
Biskup siedział na wysokim krześle przypominąjącym tron. Podtrzymywały go zwisające z sufitu sznury, wyglądał przez nie jak marionetka. Więc to tutaj mamy wreszcie automat, pomyślałem. Któż mógłby wziąć go za prawdziwego człowieka. Otaczały go potężne bryły lodu, sprowadzone z gór diabli wiedzą jak niesłychanym wysiłkiem. W świetle świec biskup zyskiwał niezwykłą godność; przypominał podziemnego monarchę, zdolnego sprawować rządy nawet po śmierci. Kto dostrzegał liny, myślał, że nie służą do podtrzymywania go, tylko są sznurkami, za które biskup pociąga, władając swym dominium.
Roztopione świece gasły jedna za drugą, zupełnie wypalone; kiedy pełgał jeszcze tylko mój płomyk, dostrzegłem na ścianie cień innego intruza.
Nie miałem innej broni prócz żelaznej lampki, więc uniosłenrją nad nieznajomym, by bronić się, jeśli próbowałby odciąć mi drogę ucieczki. Przeciwnik był sam i stał spokojnie, jakby nadal chciał pozostać niezauważonym. Woda ściekająca z brył lodu moczyła mi podeszwy butów i przeciekała do stóp. Obcy powolnymi krokami, uważając na śliską powierzchnię, szedł ku mnie.
Kaptur opadł do tyłu i odsłonił twarz Clarissy. Była to jedna z tych chwil, kiedy człowiek wierzy w porządek świata i że wszystko jest dobre, i zawsze będzie się bezpiecznym. Ostrożnymi słowy, wdychąjąc łapczywie powietrze i wykonując bezsensowne gesty, zdołałem zapytać, co tu robi.
- Chciałam się przekonać, co nocami porabia mój ojciec. Znudziło go już uczenie się od żywych istot i teraz pobiera lekcje u zmarłych.
Biskup surowo patrzył na nasze przytulanie i pocałunki, martwiąc się, że ciepło, którym promieniowaliśmy, roztopi lodowe bloki i skaże go na upadek.
Powiew zgasił ostatnią świecę i biskup został sam w ciemności. Przyszło mu doprowadzić swoje przedstawienie do końca: pochylił głowę, opuścił ramiona, złożył resztki swej godności, asystował przy zawaleniu się bloków lodu. Zamknąłem żelazną bramę i ruszyliśmy ku wyjściu.
- Co pan teraz zrobi, znąjąc caią prawdę? i Lepiej zapytać: co prawda zrobi ze mną?
Groby przypominały zapomniane pionki jakiejś starodawnej gry. Zapytałem, czy to prawda, że jej choroba przemieniała ją w automat.
I To fantazje mojego ojca. Wierzy, że jego twory i ja jesteśmy rodzeństwem i mamy wspólne cechy.
- Ale poprzedniej nocy widziałem panią w stanie bezruchu, jakby pani spała.
I Czyż nie zdarza się wszystkim taki zupełny bezruch, jakby uderzył grom? 1 Nie zdołałem jej odpowiedzieć, bo mnie pocałowała. - Któż mógłby wziąć mnie za automat?
Kolm czekał na nas na zewnątrz i jeszcze zanim do niego doszliśmy, pożegnał się gestem wyrażąjącym zmęczenie, przyganę i znużenie. Pośpiesznie szliśmy do domu. Mimo że przyszło nam brać udział wpoważnych zdarzeniach, rozmawialiśmy o błahostkach; takie niemądre rozmowy zakochanych. Gdy doszliśmy, w jednym oknie paliło się światło.
- Mój ojciec zawsze pracuje do nocy. Któregoś dnia oślepnie.
Nie spojrzałem na okno wynalazcy, bo w tej chwili mnie nie interesował. Zegnałem się z Clarissą i nie wiedziałem, na jak długo. Stanowiła część mechanizmu zniknięć i objawień, którego regularności jeszcze nie znałem.
W ciągu następnych nocy nabrałem zwyczaju, by o późnej porze stukać lekko do okna Clarissy i czekać, aż otworzy. Jednak na moje pukanie nigdy nie było odpowiedzi. Być może spała tak głęboko, że nic nie było w stanie jej zbudzić; być może ojciec dowiedział się o ucieczce i trzymał ją pod kluczem w pokoju pozbawionym okien. Dom pogrążony był w ciemności za wyjątkiem pomieszczenia, w którym pracował ojciec. Co noc starałem się nie wychylać, aż w końcu przez zmęczenie albo dlatego że
postanowiłem, że będzie to ostatnia noc mojego czatowania, zajrzałem przez szparę.
Na ścianach i stojakach spoczywały szkice twarzy, szyi oraz rąk biskupa w różnych pozycjach. Rysunki były doskonałe, ale model zaraził swoje reprodukcje pewną prawdą, która umknęła rysownikowi. I tak w każdym szczególe, w kształcie uszu, w kącikach ust i w pustce spojrzenia dostrzec można było ślady śmierci.
Nagle otworzyło się okno i twarz von Kneppera pojawiła się przede mną, z wyrazem radości zamiast gniewu, jakby on także w ciągu tych symetrycznych nocy czatował, by się ze mną spotkać.
- Proszę wejść do domu - powiedział von Knepper.
- Porozmawiąjmy po raz ostatni. Zaprowadził mnie przez mroczne pokoje do tego jedynego, który był oświetlony. Pojąłem, wnioskując po liczbie zamków, że dostąpiłem zaszczytu zaproszenia do miejsca dla innych niedostępnego. Teraz szkice twarzy i rąk biskupa otaczały mnie z wszystkich stron, jak gdyby postać zmarłego, powielona na tych wizerunkach, zawładnęła całym pomieszczeniem. Wejście tam oznaczało wtargnięcie do ciała samego biskupa. Von Knepper nakazał mi usiąść na twardym krześle, którego używał do pracy, i nalał mi kieliszek koniaku.
- Gdy miałem siedemnaście lat, Fabres przyjął mnie na ucznia. Wszystkiego się od niego nauczyłem, ale podczas gdy moje stworzenia pozostawały niedoskonałe, te jego wydawały się żyć. Różnica nie dla każdego była widoczna; to kwestia takich subtelności, po jakich matka rozróżnia bliźnięta. Nie udawało mi się sprawić, by moje twory poruszały się z ową nieświadomością własnego ruchu cechującą żywe istoty. Moje maszyny za bardzo skupiały się na sobie.
Odnosiłem pewne sukcesy i udało mi się zaprezentować jednego z mych skrybów na carskim dworze, gdzie moja maszyna napisała studziewięciostronicowy tekst
pochwalny na cześć władcy. Błąd przy regulacji sprawił, że mój pisarz przewrócił kałamarz i zamiast pochwał pojawiła się plama atramentu rozlewająca się bez granic. Jeśli wybaczono mi ten błąd, to dzięki temu, że pewien dworski mędrzec dostrzegł w tym wypadku wróżbę o nieuchronnej ekspansji imperium.
Od tego wypadku porzuciłem skrybów i wróciłem do ptaków, tancerek i mechanicznych lasów. Jakkolwiek doskonałe by były te zabawki, wiedziałem, że moje ambicje są inne, piszące automaty stanowią bowiem prawdziwą obsesję naszego magicznego fachu. Im spokojniejsze były moje stworzenia, tym żywsze mi się zdawały. Gdy się poruszały, stopniowo ogarniał je brak życia, gasił oczy z weneckiej porcelany i czynił z nich zjawy zjaw.
My, fabrykanci automatów, przekazujemy uczniom tylko część naszej wiedzy; prawdziwe sekrety wymagąją lat, a czasami zjawiąją się post mortem, jak trudny do odczytania testament, który nigdy nie zostanie wyjaśniony. Kiedy uczeń okaziye się sobowtórem mistrza, kiedy zostanie zainfekowany tą samą pasją, tym samym urazem, tą samą nienawiścią do tych samych wrogów, kiedy w pewien sposób stąje się tym drugim, wtedy wyjawia mu się prawdę. Fabres, który nauczy! mnie wszystkiego, również wszystko przede mną ukrył. Kiedy podszedłem do jego łoża śmierci, by poznać tę ostatnią brakującą linijkę księgi, którą dla mnie pisał, powiedział tylko; „Pan i ja jesteśmy automatami. Po cóż świat miałby nas potrzebować?”. Iw tej chwili umarł.
Podczas gdy pozostali uczniowie niecierpliwie czekali na otwarcie testamentu, który wszystkich rozczarował, ja czekałem na list, złożoną na pół kartkę, nowy mechanizm albo plan, który sprowadziłby mnie znów na jego drogę. Zamiast tego otrzymałem książkę De Progressione Diódi- ca, szczegółowy wywód na temat systemu redukującego
wszystkie liczby do zer i jedynek. Nie czułem specjalnego pociągu do matematyki. Chciałem sprzedać tę księgę, ale kiedyś zaatakowała ją wilgoć i została oprawiona na nowo. Nie miała już żadnej wartości bibliofilskiej.
Kilka miesięcy później jeden z moich kotów zrzucił tę książkę z górnej półki tak pechowo, że spadła na kałamarz i przewróciła go. Wypadek ów przypomniał mi owego skrybę, który tak niecnie zdradził mnie przed carem. Przewracałem strony, nie skupiając się na lekturze, wspo- minąjąc za to wszystkie szczegóły mej porażki. Czasami tak się zdarza; nie czytamy tego, co jest napisane, tylko to, co dostrzega nasz umysł i błyskawicznie przelewa na cudze strony. Poranne światło padło prosto na księgę i odkryłem drobną notatkę, a potem jeszcze jedną i kolejną. Mój mistrz użył marginesów, żeby nanieść ołówkiem delikatne zapiski.
Von Knepper już trzykrotnie napełniał mój kielich. Nie miałem sil, żeby wstać. Otacząjące mnie przedmioty zlewały się ze sobą, jakby żaden z nich nie chciał zachować odrębności. Von Knepper, trzeźwy, nie tylko tej nocy, trzeźwy od zawsze i na zawsze, ciągnął swoją opowieść, nie patrząc na mnie, z oczyma utkwionymi w wyimaginowanym widzu, tak jak robią aktorzy, żeby nie zdekoncentrowała ich publiczność i żeby nie zapomnieć tekstu.
I Dwa tygodnie poświęciłem na odszyfrowanie tych słów, a następne lata na przemienienie ich sensu w mechanizmy. Nauczyłem się kodować na żelaznych płytkach potrzebne automatom polecenia w taki sposób, że aby dać nowe instrukcje, wystarczy podmienić płytki.
Podał mi jedną z płytek. Pokryta była serią perforacji tworzących rysunek pozbawiony dla tanie sensu.
- W tych dziurkach kryją się słowa. Teraz moje istoty wydąją się tak żywe jak te Fabresa. Ja jednak dotarłem
do punktu, o którym mój mistrz nawet nie śnił: moje dzieło uzurpuje sobie miejsce człowieka.
- Kilka dni temu widziałem biskupa. Wciąż działa w mroku.
- To już nie jest potrzebne. Teraz gdy ktoś zobaczy go z bliska i to nawet przy dobrym świetle, uznaje go za prawdziwego człowieka. Moje wizyty w grobowcu już się skończyły. Automat jest prawdziwszy niż chory biskup, który przestał przypominać samego siebie.
I Teraz, gdy pańska praca dobiegła kresu, kto panu zagwarantuje, że zachowają pana przy życiu?
I Maszyna wymaga ciągłych poprawek. Tylko ja umiem zmieniać instrukcje i dopilnuję, żeby nikt nie poznał tej procedury. Jestem bezpieczny.
Wysączyłem już ostatnią kroplę i zaczynałem zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa kryjącego się w każdym słowie. Chciałem go zapytać, dlaczego opowiada mi prawdę, czego ode mnie oczekuje. W przypływie optymizmu spekulowałem, że może ma mi coś do zaproponowania. Mimo strachu oczy zamknęły mi się na kilka sekund. Kiedy je otworzyłem, usłyszałem, jak von Knepper odpowiada na pytanie, którego nie zadałem:
- Przed skazanym na śmierć nie trzeba niczego ukiywać.
Wydawało się, że von Knepper jest trochę zawstydzony łańcuchem zdrad, które doprowadzić miały do mej śmierci.
- Moja córka opowiedziała mi o panu i o wizycie na cmentarzu. Proszę jej nie winić; powiedziała mi to, żebym się dowiedział, że mi uciekła, że może prowadzić normalne życie. Biedaczka tak bardzo jest zamknięta w naszym świecie, że wydąje się jej, iż takie nocne eskapady to rzecz zupełnie normalna. Kiedy się dowiedziałem, poinformowałem opata Mazy o pańskich ostatnich poczynaniach. Nie znąją pańskiego nazwiska, ale wiedzą, że mąją szukać jednego z zalotników Clarissy. Po co dawać się zabić. Nie sprawiłoby mi to żadnej przyjemności.
| Jak mogę się uratować?
- Chcę, żeby wyjechał pan z Paryża i zostawił moją córkę. To miłość wywołuje tę chorobę. Muszę chronić ją przed miłością.
- To niemożliwe. Ja mogę zniknąć, ale zjawi się ktoś inny albo Clarissa postanowi odejść.
i Wszystko jest możliwe. Mój zawód nauczył mnie pokory: nawet najdoskonalsze maszyny zawodzą, a mechanizmy z pozoru nieśmiertelne zatrzymują się bez widocznego powodu. Nikt jeszcze nie wynalazł perpetuum mobile.
- Proszę mi pozwolić zobaczyć się z nią ostatni raz.
- Ostatnie razy nigdy nie są dobre.
- Chcę jej powiedzieć, że jeśli wyjeżdżam, to nie z własnej woli.
- Ona wie. Opowiadałem jej o pańskim koledze po fachu, kaligrafie opata. Clarissa zna powody pańskiej ucieczki. Choć dla kaligrafa to nie jest zły koniec: zmienić swoją krew w atrament.
- To część legendy o Silasie Darelu.
- Widziałem go na własne oczy, widziałem niemego kaligrafa, potężną księgę i czerwony kałamarz. Są tam zapisane pańskie i moje nazwisko, wszystko, co robimy, a może nawet to, co mówimy.
Gestem wyprosił mnie z pokoju i ze swego świata. Szybko zasunął skobel, jakby zamykał mnie w więzieniu składającym się z miast i kontynentów.
Wyszedłem z domu von Kneppera, zastanawiając się, na jak wielkie narażam się niebezpieczeństwo. Noc miałem niespokojną, każdy hałas wydawał mi się ostrzeżeniem, że nadchodzą ludzie opata. Rano udałem się do domu Siccar- da, żeby odebrać należną mi wypłatę i zdobyć tym sposobem środki na wyjazd z Paryża. Szedłem z duszą na ramieniu: rozglądałem się na boki i wszędzie wypatrywałem twarzy wroga. Nie potrzebowałem mundurów ni sutann; wystarczyło, by jakaś staruszka spojrzała na mnie z boku, jakiś zdychąjący z głodu pies uporczywie podążał moim śladem, by dziecko wymachiwało drewnianym mieczem.
W domu Siccarda grupka klientów czekała na towar. Woźny na arkusze sądowe z wodnymi znakami ślepej sprawiedliwości; ksiądz na zwój pergaminów; muzyk na papier nutowy przewiązany niebieską wstążką. Obrót zapisanymi kobietami okazał się dobrą potąjemną reklamą legalnych i jawnych interesów młodego Siccarda. Kiedy dotarłem na
pierwsze piętro, natknąłem się na właściciela przedsiębiorstwa, zawsze zapracowanego i w pośpiechu, jakby obawia! się, że jego nieboszczyk ojciec pojawi się nagle i zażąda zestawienia zysków i strat. Zapyta! mnie o Dussela; ja jednak nie miałem wieści od mego kolegi. Nigdy nie rozmawialiśmy, bo Dussel zawsze wychodzi! pośpiesznie, choć w jego pokoju w pensjonacie nikt na niego nie czeka!. Zanim udałem się do gabinetu w głębi korytarza, gdzie oczekiwała mnie Juliette, poprosiłem Siccarda o wypłatę za ostatnie dni.
| Nie może pan poczekać do następnego tygodnia?
I Wykluczone. Czekają mnie natychmiastowe wydatki.
- A jutro?
- Potrzebuję jeszcze dziś. Na dole jest sporo klientów. Któryś zapłaci gotówką.
Powtarzaliśmy małą scenkę, której korzenie sięgały samych początków przedsiębiorstwa, grubo przed urodzeniem aktualnego wiaściciela. Miody Siccard płaci! zawsze, ale czu! się w moralnym obowiązku, by nieco się opierać. Tak przez dziesiątki lat czynił jego ojciec. Aristide oddalił się z opuszczoną głową, jakby moje słowa go zraniły. Udałem się do ostatniego gabinetu, pozdrowiłem czekąjącą na mnie dziewczynę i zabrałem się za przygotowywanie atramentu. Juliette przerwała mi:
i Dziś wiadomość jest adresowana do pana.
Rozebrała się z zawodową powolnością. Nąjpierw szukałem podpisu i na jej doskonałym udzie znalazłem literę W. Zmęczony mymi odległymi wyczynami i nieregularnymi wiadomościami, mój mocodawca zapraszał mnie z powrotem do Femey. Wreszcie skończą się straszne przeżycia i wrócę do mego przeznaczenia kaligrafa, do białych stron.
Nigdy nie doczytałem ostatnich linijek, usłyszałem bowiem stukanie do drzwi sąsiedniego pokoju i trzask ła
manego drewna. Na końcu krzyk Siccarda, a właściwie jęk, bo próbował krzyczeć, ale nie mógł. Wyszedłem na korytarz i wpadł na mnie Dussel, w koszuli zaplamionej zaschłą już krwią. Pomyślałem, że został ranny, i chciałem go przytrzymać, ale wyswobodził się z mego uchwytu i pobiegł na schody. Wtedy widziałem go ostatni raz, a on, jak zawsze, biegł pośpiesznie donikąd.
Wychyliłem się z gabinetu pchnięty ciekawością, która przychodzi szybciej niż strach. Siccard klęczał przed zwłokami Mathilde. Gardło kobiety zostało rozcięte. Przez chwilę zdawało mi się, że jej ciało oblazły mrówki; malutkie litery pleniły się na całej powierzchni białej skóry, nawet na ustach i powiekach, i na małżowinie usznej. Po schodach wbiegali już klienci zwabieni krzykami i krwią.
W innych okolicznościach padłbym na kolana, ale kryjący się we mnie strach uczynił mnie nieczułym na ból, a nawet na zaskoczenie. By ratować się przed ludźmi opata, musiałem opuścić budynek, zanim zjawi się policja, żeby przesłuchać wszystkich pracowników domu, tych widocznych i tych sekretnych. W dłoni Siccarda wciąż spoczywały przeznaczone dla mnie banknoty. Bez słowa wyrwałem mu pieniądze. Przyjął to spokojnie, jakby ręce już do niego nie należały.
Zanim podjąłem ucieczkę, zakryłem kocem ciało Mathilde. Na zewnątrz znalazło się tylko podbicie stopy. Siccard wziął stopę w ręce i przyglądał się jej ze wszystkich stron, porusząjąc nią ostrożnie, jakby w obawie, że się złamie. Potem po cichu, dla nas wszystkich tam stojących (dla innych, raptownie zamilkłych, jak i dla mnie, już się oddaląjącego) odczytał ostatnie linijki Apokalipsy.
Miałem pieniądze w dłoni; wystarczy zabrać bagaż i mogę wynosić się z Paryża. Oprócz tego, że tak zgubiłbym prześladowców, chciałem oddalić się od pomieszczenia, w którym leżało ciało Mathilde. Bez względu na to, jak wielki byłby Paryż, do tego pokoju w domu Siccarda zawsze będzie blisko.
Udałem się do domu stryja i zacząłem pakować kałamarze, upewniąjąc się, że są dobrze zamknięte, żeby nie poplamić ubrań i nie spowodować większych strat. Kiedy usłyszałem kroki na schodach, pomyślałem, że to marszałek Dalessius, którego mój nagły wyjazd natchnął wigorem. Innych cieszą przyjazdy, mojego stryja radowały tylko pożegnania. Zaniepokoił mnie jednak szczęk kluczy, zabrzmiał jak dzwony zwiastujące pogrzeb.
Gigantyczna postać Signaka wypełniła drzwi. Nawet gdy stał, klucze wciąż uderzały o siebie, poruszane oddechem albo biciem serca. Stał za nim jeszcze jeden człowiek opata, długi i chudy, jak sztylet, który właśnie wyjmował.
Nie zawracali sobie głowy biciem mnie czy straszeniem. Wystarczyło, że zapytali, kto mi zlecił tę pracę. Milczałem: instynkt każe nam wierzyć, że jeśli będziemy wystarcząją- co długo siedzieć cicho, w końcu się o nas zapomni. Jednak sztylet nie zapomniał i rychło zbliżył się, nieśmiało, do
mej krtani. Milczenie wydawało się mniej niebezpieczne niż prawda: gdybym się odezwał, poderżnęliby mi gardło. Oczekiwali ode mnie tylko jednego słowa, jednego nazwiska, przypisu na dole strony do tekstu zakreślonego moimi czynami.
Zakaszlałem, wykonałem pozorowaną próbę odzyskania mowy i gestami poprosiłem o pióro i atrament. Zrozumieli moje pełne przerażenia gesty i to ich uspokoiło: zakładali, że jeśli ktoś gotów jest pisać, to przynajmniej unikną bełkotania i kłamstw. Wybrałem purpurowy atrament pachnący mandragorą. Paracelsus w swojej księdze na temat właściwości roślin zapewniał, że wystarczy dotknąć świeżo napisanej takim tuszem litery, by umrzeć od trucizny. Wedle jego traktatu niektóre słowa bardziej niż inne współgrają z trucizną; ja zamiast słów wolałem kropkę. Zatopiłem pióro w atramencie, a potem w gardle najbliższego wroga.
Ból był tak wielki, że łapiąc się rękami za twarz, sam wbił sobie sztylet; spragniony metal wreszcie się nasycił. Signac rzucił się na mnie, dzierżąc dwa ostre klucze, ale nie sięgnął. Ciężar zbroi spowalniał jego ruchy, a ja dopadłem już drzwi.
Bez tchu dobiegłem do biura Poczty Nocnej. Za brudną szybą siedział samotnie mężczyzna, notujący w księdze daty, nazwiska i adresy. Zapukałem, a on podszedł i otworzył okno. Musiał dostrzec we mnie jakieś podobieństwo do mego stryja, bo, przynajmniej z początku, nie zażądał żadnego dowodu mej tożsamości. Rozglądąjąc się na boki, wyjaśniłem, że się śpieszę; każdy metaliczny hałas napawał mnie łękiem.
Kiedy weszliśmy do pomieszczenia z solą, staiy pracownik 1 przedstawił się jako Vidt 1 powiedział mi, że poznał mnie, kiedy byłem dzieckiem. Jakby mimochodem zapytał o nazwę statku, na którym zatonęli moi rodzice. Kędy
udzieliłem wiaściwej odpowiedzi, przyśpieszył, ufąjąc, że powiedziałem prawdę, i tym samym przekonany, że musi być mi usłużnym, by stryj go nie ukarał.
Przeszliśmy przez magazyn z trumnami i dotarliśmy do powozowni. Okrzykiem zatrzymał wyjeżdżąjącego już woźnicę. Nakazał mu umieścić obok innych kolejną trumnę.
- Dla kogo to? I zapytał woźnica lekko zniecierpliwiony, jak gdyby w jego nieszczęśliwym życiu były jakieś pilne sprawy.
- Dla mnie - powiedziałem.
- Wygląda pan zdrowo.
- Już niedługo, jeśli się pan nie pośpieszy.
Wcisnąłem mu w dłoń monetę, by pieniądze odpowiedziały na wszystkie pytania.
Vidt uparł się, by przypudrować mi twarz i nałożyć makijaż tak jak innym pasażerom. Był to gęstszy puder niż ten, który moda narzucała szlachcie i burżuazji. Przejrzałem się w okienku powozu: kto by mnie zobaczył, nie wątpiłby, że życie ze mnie uszło.
Załadowaliśmy trumnę do powozu, a potem z pewną trudnością wpakowałem się do środka. Woźnica okazał się miłym człowiekiem i podłożył mi koc pod głowę, żebym nie uderzał o dno. Ułożyłem się, zamknąłem oczy i wieko trumny opadło.
Była to najgorsza podróż mojego życia, a w moim życiu wszystkie podróże były fatalne. Każdy kamień na drodze oznaczał uderzenie w plecy, każdy zakręt męczeństwo. Kiedy wóz zatrzymywał się przed przeszkodami albo na kontrolę, zastanawiałem się, czy przypadkiem moja głowa nie jest tyle warta, by woźnica postanowił mnie wydać. Ale kiedy Paryż został już daleko, o zimnym poranku trumna została otwarta, a woźnica przekazał mi lejce, żeby się zdrzemnąć.
W ulewnym deszczu dojechaliśmy do porzuconego folwarku. Wóz jechał przed siebie, na północ; ja miałem wysiąść i maszerować do Ferney. Wędrowałem pod szarymi drzewami i przeszedłem kamiennym mostem przez strumień. Z każdym krokiem czułem się słabszy, dręczyła mnie gorączka i zmęczenie. Śpiew ptaków stanowił żałobną muzykę, która czyniła drzewa i niebo jeszcze bardziej szarymi, a mój cel coraz odleglejszym. Kiedy dotarłem do zamku, nie umiałem wypowiedzieć nawet mego nazwiska.
Zaoferowano mi łóżko i suche ubrania, ale zlekceważono moją prośbę o jak nąjszybsze spotkanie z Wolterem. Ta część zamku była właśnie remontowana i dlatego w środku nocy kazano mi się przenosić z łóżkiem i całym dobytkiem to tu, to tam. Zwiedziłem kuchnię, cuchnące piwnice, sale, w których sprawdzano, czy zegary dobrze
chodzą (i gdzie nie sposób byio się dowiedzieć, która jest godzina, bo każdy zegar pokazywał inną). Czasami służący zostawiali mnie w pokojach, gdzie inni służący leczyli się z chorób. Nie mogłem uzyskać żadnej informacji: chorzy posługują się niezrozumiałym językiem, na który nikomu nie chce się odpowiadać. Na twarzach przenoszących mnie ludzi dostrzegałem straszliwą powagę. Nie umiałem zgadnąć, czy to dlatego, że przez mój fach kaligrafa nie wiedzieli, jak mnie traktować (nieco mniej niż pan, nieco więcej niż sługa), czy może znali niepewne rokowania co do mej choroby i nieśli me łoże z pogrzebową ceremonialnością.
Wciąż podróżowałem, nie mogłem przestać podróżować, przez noc, która rozprzestrzeniała się po pokojach i salonach, wspinała się i schodziła ze schodów. Póki gorączka trwa, nic nie jest na miejscu. Ta wędrówka ostatecznie zaprowadziła mnie pod drzwi teatru w Ferney, nigdy się nie dowiedziałem, czy na polecenie mego pana, czy przypadkiem albo przez pomyłkę. Drżący, blady, ale już bez gorączki, jak lunatyk wkroczyłem do ciemnego pomieszczenia i znalazłem się między sycylijskimi i japońskimi marionetkami, zabalsamowanymi krukami i miedzianymi łuskami chińskiego smoka.
Rozsunąłem kurtynę i stanąłem na scenie, jak aktor przybywający na spektakl z opóźnieniem, który w dodatku całkiem zapomniał roli. Znąjdował się tam Wolter, choć na początku myślałem, że to odgrywąjący go aktor, jego zgrzybienie bowiem wydawało się tak przesadzone, że sugerowało maskę i przebranie. Byli tam też i inni, widzowie i aktorzy, którzy patrzyli na mnie ze zdumieniem. Wówczas, wciąż zdumiony, usłyszałem słowa Woltera: „To mój kaligraf, który powrócił z misji”. Powiedział to tak, jakby jego słowa kładły kres długiej komedii. Usłyszałem oklaski i poczułem, że wreszcie naprawdę wróciłem.
Światło przenika przez brudną szybę i pada na stronę, a ja widzę, na tle chropowatej kartki papieru, drżenie mej dłoni. Nauczyłem się zmieniać wahanie w arabeski. Trzeba pozwolić, by tusz płynął, by ręka biegła ku następnemu słowu i jeszcze następnemu, nigdy nie zatrzymywać się przy błędach. Kiedy zaczynamy wątpić, wątpimy we wszystko; tak jak ten watykański kaligraf, który zawahał się podczas redakcji dokumentu, czy powinien wymienić papieża Klemensa VI czy Klemensa VII, a potem czy to w ogóle chodzi o Klemensa, a w końcu zwątpił w każde słowo i niczego już w życiu nigdy nie napisał.
Drżenie mej prawej ręki to nie tylko efekt upływu lat; to część syndromu Vecka (nazwa pochodzi od Karla Ve- cka, kaligrafa Habsburgów). Ręce ludzi, którzy od dekad zajmują się tą sztuką, zyskują pewną niezależność i często, kiedy chcemy napisać jakieś słowo, ręka pisze coś zupełnie innego. Kroniki wspominąją, że Veck nawet we śnie sięgał po pióro i szybko pisał jakieś słowo, a czasem nawet całe zdanie, o sensie zawsze zagmatwanym, które potem na jawie na próżno próbował rozszyfrować.
Czasami moja ręka także pisze niezamierzone przeze mnie słowa, dlatego niniejsze strony pełne są poprawek i skreśleń. Za młodu nie znosiłem jakiejkolwiek
niedoskonałości: z biegiem lat nauczyłem się dostrzegać w plamach i dopiskach inną formę podpisu. Wszystko, czego mnie nauczono w szkole Vidorsa, jest fałszywe. Nąjlepszy kaligraf to nie taki, który nigdy się nie myli, tylko ten, który nawet plamom umie nadać sens i odrobinę piękna.
Nagromadzenie pracy zmusiło mnie do przerwania tych wspomnień, ale teraz wychodzę z owego lodowatego pokoju, przemierzam ocean i czas, i wracam na scenę w Femey. Wolterowi, prócz zawsze przebywających na zamku pochlebców, towarzyszyły dwie damy, młoda oraz druga, nieco starsza, które wyglądały na matkę i córkę. Wolter udzielał im instrukcji, jak z pasją i wiernie odegrać dramat Calasa.
| Poruszyć lud nie jest trudno, bo płacze z byle powodu; ale wzruszyć dwór to rzecz bardziej skomplikowana. Nie płacz macie pokazywać, tylko powstrzymywanie płaczu; łzy uronione wbrew sile woli.
Kobiety potulnie przyjmowały wskazówki Woltera; zdumiało mnie, że gdzieś na świecie istnieją jeszcze posłuszne aktorki. Bez wątpienia były Szwąjcarkami. Kobiety wykorzystały chwilowe zamieszanie wywołane moim wejściem i oddaliły się, by wypocząć. Zapytałem Woltera, co to za sztuka.
- Nąjtrudniejsza do wystawienia. Wdowa i córka Jeana Calasa szykują się do tournée po europejskich dworach w poszukiwaniu pomocy; chcę, by użyły właściwych słów, by nie brano ich za głupie i by nie zachowywały się z przesadą.
Kiedy zdałem sobie sprawę, że to naprawdę córka i wdowa po Calasie, byłem bliski wyznania im, że przebywałem w Tuluzie w czasie, gdy zamęczono ich ojca i męża, i że widziałem złupiony dom. Jednak coś mnie powstrzymało: wydaje mi się, że czuły się dobrze w tej teatralnej grze, ukryte za rolą aktorek, i pewnie wolały, by im nie przypominano, że są sobą.
- Wystarczy, że powiecie prawdę, która wypływa z waszych serc - powiedziałem po cichu.
- Serce i prawda kiepską tworzą parę. Nasi wrogowie wystawiają wielkie przedstawienia i my także musimy się pokazać. Teatr jest dziś wszędzie oprócz sal teatralnych; całe miasta stały się scenami.
Przez kilka następnych dni na próżno szukałem miejsca dla siebie. Ledwie tylko prosiłem o jakąś pracę albo brałem się za porządkowanie archiwów, Wagniere odsuwał mnie od tych czynności, twierdząc, że Wolter ma wobec mnie inne plany. Czułem, że zamkowy zakon, do którego niegdyś należałem, teraz mnie odtrąca. Stawałem się duchem; kiedy wchodziłem do jakiejś sali, nikt nie odwracał głowy, by na mnie spojrzeć. Czasami słyszałem moją historię, jakby była o kimś innym. Sekretarze, kucharze, służba, nawet podróżnicy przybywąjący na spotkanie z geniuszem z Femey komentowali moje wyczyny. Opowieści przychodziły do mnie niczym stare legendy, wędrujące z ust do ust, sprowadząjące się do tego, co najważniejsze. Nikt nie mógł pogodzić się z tym, że ja, kaligraf bez znaczenia, jestem bohaterem takich wydarzeń, i akceptowano moją wersję tylko wtedy, gdy opowiadałem tak, jakby to kto inny przeżył. Istniałem tylko w trzeciej osobie.
Napisałem końcowy raport na temat ostatnich dni w Paryżu i na próżno czekałem, by Wolter zjawił się przy mym stole. Interesy pochłaniały jego wieczory i zmuszały do podejmowania pośpiesznych decyzji na temat handlu zegarkami, upraw i zagranicznych inwestycji. Zostawiałem raporty pod drzwiami, nie wiedząc, czyje czyta, czy pali.
Pewnego ranka sam Wolter przyszedł jednak do mego pokoju i zaprowadził do swego gabinetu. Zaczął opowiadać o swoich starczych przypadłościach, które jednak
mnie nie niepokoiły, jako że mimo tej agonii utrzymywał się w dobrym zdrowiu od lat, a potem pokazał mi stosik utworzony przez moje raporty. Na marginesach poczynił zapiski, nąjczęściej znaki zapytania.
- Czytałem raz i drugi pańskie raporty, napisane z niezrównaną niezręcznością. Mimo błędów udało mi się wyciągnąć wnioski. Dominikanie szykują się do przejęcia miejsca po jezuitach. Ukryli śmierć biskupa, by utrzymać władzę. Dopóki trwać będzie ta komedia z automatem, ich władza pozostanie nienaruszona. Epidemia cudów wstrząsąjąca Francją została przez nich zorganizowana i jest przez nich podsycana; nieszczęsny Jean Calas stał się kolejną ofiarą tej kampanii. Dlatego musi pan wracać do Paryża.
- Wolałbym tu zostać. Pańska korespondencja pewnie ma opóźnienia...
- Moja prawdziwa korespondencja to dwie wiadomości, jakie panu dam. Pierwsza jest dla drukarza Hesdina, żeby to wydał jak nąjszybciej i anonimowo. Druga dla biskupa. Rychło przyjedzie papieska delegacja i biskup zatwierdzi władzę dominikanów. Trzeba przekonać von Kneppera, by zmienił tekst.
Ponownie poprosiłem, by nie słał mnie do Paryża. Balem się i moją jedyną ambicją było skromne stanowisko w Femey.
- Będzie pan podróżował pod fałszywym nazwiskiem. Nie mam nikogo innego do tej misji. Wagniere jest stary, zawsze kiedy wyrusza na wyprawę do bardziej odległego skrzydła zamku, żegnam go ze łzami w oczach, bo nie jestem pewny, czy wróci żywy. Nie proszę, by zrobił pan to z przyczyn honorowych czy po to, by bronić idei, których być może pan nie podziela; proszę tylko, by poddał się pan uniwersalnemu instynktowi chciwości. Od dziś otrzymuje
pan stanowisko oficjalnego kaligrafa Femey i pańska pensja stosownie wzrośnie.
Położyłem niebezpieczeństwa i pieniądze na wyimaginowanej szali, która przechyliła się w stronę ostrożności. Ale potem pomyślałem o Clarissie, która zazwyczaj była tak nieobecna, że sam fakt przebywania daleko od niej czynił ją bliższą. Moim ostatnim warunkiem byt warsztat do produkowania atramentów i prawo handlowania nimi.
| To może być dobry interes - stwierdził Wolter. - Jeśli Turkom sprzedąjemy zegarki, to jakże mielibyśmy nie sprzedać atramentu Francuzom?
Zredagowałem umowę, bo Wolter był stary, pamięć miał kruchą i mógł umrzeć w trakcie mej podróży. Podpisał pakt z urażoną miną, jakby rozczarował go mój brak zaufania w jego słowo, pamięć i zdrowie. Za tydzień ruszałem do Paryża. Przez ten czas poprawiał wiadomości, które miałem dostarczyć. I w ciągu owych dni, kiedy ja odmawiałem opuszczenia łóżka i nie myślałem o przyszłej podróży, on wstawał wcześnie, jednym susem, a czasami nawet wykonywał taneczne kroki, zanim zasiadł do pisania, jak gdyby słyszał dobiegającą skądś tajemną muzykę. Nie była to muzyka sfer, nie było to odkrycie harmonii ukrytej w naturze; to hałas świata sprawiał, że tańczył.
Czas odpoczynku dobiegi kresu i powróciłem do mych pisarskich obowiązków, tyle że pisałem nie piórem i atramentem, lylko krokami i kurzem dróg. Ledwie dotarłem do Paryża, odszukałem dom drukarza Hesdina, który już przy innych okazjach pracował dla Woltera. Adres miałem zapisany na skrawku papieru, ale zamazał go deszcz i z nazwy ulicy pozostały tylko luźne niebieskie bohomazy. Jednak ponieważ niemal wszyscy drukarze mieszkali w dzielnicy Cordełiers, a Hesdin był dobrze znany, rychło znalazłem jego warsztat kilka metrów od Teatru Francuskiego.
Zanim wszedłem, trochę się pokręciłem po okolicy, bo wokół pełno było ludzi o podejrzanym wyglądzie i zastanawiałem się, czy opat Mazy nie dowiedział się przypadkiem
o moim przyjeździe do Paryża. Ale to nie mnie szukali ci zakapturzeni osobnicy czający się na rogach i w bramach. Było tak wielu autorów dramatów w Paryżu, że teatry zakazały im wstępu, jako że tekstów miały wystarczająco, żeby grać aż do ostatnich dni wieku. Nowi dramatopisarze kręcili się wokół wejścia, czekając na okazję, by wtargnąć do teatru. Kiedy znaleźli się już w środku, ukrywali się, by w stosownym momencie dopaść reżysera albo dyrektora teatru. Niektórzy grozili samobójstwem, jeśli ich dzieło nie
zostanie natychmiast przeczytane. W owym czasie nie uznawałem tego za zbyt poważny problem, jednak teraz, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że to tam zaczął się ferment, który sprowokował to, co stało się później. Przywódcami Rewolucji okazali się przeważnie sfrustrowani pisarze i to ich literacka zawiść oraz porażki doprowadziły do rządów terroru.
W warsztacie pomocnik obsługiwał maszynę drukarską. Kiedy zapytałem o Hesdina, zaprowadził mnie w głąb drukami, gdzie siwowłosy mężczyzna malował złote litery na okładce jakiegoś tomu. Otaczały go stosy książek, które w każdej chwili mogły na niego spaść.
- Skąd pan przychodzi? - zapytał. - Ciągnie się za panem chmura kurzu.
- Przybywam z Femey, proszę pana.
- A zatem prócz kurzu ciągną się za panem kłopoty.
Jedyne krzesło było zajęte przez książki, które Hesdin
zrzucił na ziemię. Pochyliłem się, by podnieść egzemplarz Różnorodności kaligrafii Jacąuesa Ventuila z dwunastoma rycinami Moreau Młodszego.
- Interesuje pana ta książka?
- Jestem kaligrafem.
- Wyświadczy mi pan przysługę, zabierąjąc ją. Sprzedałem tylko trzydzieści siedem egzemplarzy. Książki spalone pozostawiąją lepsze wspomnienia niż te, które okazały sie całkowitą porażką. Przynajmniej nie ząjmują miejsca w magazynach. Niech pan się przyjrzy, czcionka Baskerville, typografia dyskretnie przypominąjąca ruch ludzkiej ręki. Baskerville zanim ząjąl się drukiem, był kaligrafem i nie chciał zapomnieć starego fachu.
Przestał malować i wstał, szukąjąc dzbana z winem oraz deski z serem i chlebem. Postanowiłem jeść powoli, żeby od czasu do czasu przemycić jakieś miłe zdanie, jednak
pożarłem wszystko, nie mogąc wydusić z siebie nawet słowa. Tymczasem Hesdin mówił sam do siebie.
- Na sto ósmej stronie wspominany jest pewien chiński kaligraf, który otrzyma! polecenie przepisania na czysto długiego poematu dowodzącego niedoskonałości kaligrafii. Było to zlecenie z pałacu i kaligraf czuł, że spadła na jego barki wielka odpowiedzialność. Jeśli wykona pracę z całą swą zręcznością, kontrast między tezą poematu i sposobem jego zapisania stanie się ewidentny. I popełniłby grzech wywyższenia sztuki kaligrafii nad sztukę poezji. Ale jeśli nakreśli znaki drżącą ręką i pozwoli sobie na sztuczne niedoskonałości, ryzykuje utratę stanowiska pałacowego kaligrafa. Przed białym papierem, z pędzelkiem w dłoni, kaligraf myślał i myślał, aż znalazł odpowiedź. Kreślił najpiękniejsze znaki w życiu, ale gdy dotarł do skomplikowanego symbolu oznaczającego kaligrafię, namalował go niewyraźnie, jakby w trakcie lektury wiersza, przekonany przez poetę, popadł w wątpliwości. Tak zyskał uznanie cesarza.
Hesdin zamilkł, czekąjąc, aż skończę przełykać i wyjaśnię, po co przyjechałem. W tajemnej torbie, którą nosiłem pod koszulą, odszukałem rękopis przepisany na czysto z nieczytelnych gryzmołów Woltera. Hesdin westchnął ciężko.
r I pod czyim nazwiskiem mam to wydać?
i Bez nazwiska.
- Nazwiska mogą być fałszywe i nigdy nie wiemy, skąd się wzięły. Natomiast anonimy wolne są od wszelkich podejrzeń: ich autorów odgaduje się od razu.
Odczytał tekst na głos, podczas gdy ja zająłem się ostatnimi okruchami i kroplami wina. W chwili, gdy ją przepisywałem, historia ta wydała mi się niewinna i ledwie zwróciłem na nią uwagę: taki kaprys Woltera, dowód na przesadną wiarę w moc własnych słów. Jednak Hesdin czytał ją tonem tajemniczym, jakby była pełna pytań i ta
jemnic. Z upływem lat opowieść zaginęła, bo Hesdin ze strachu wypuścił bardzo skromny nakład, z którego żaden egzemplarz się nie zachował, a tekst nie został również włączony do siedemdziesiąciotomową edycji Kehla. Tylko w mojej pamięci zachowały się mgliste wspomnienia tej historii, które nieumiejętnie zapisuję po to tylko, by późniejsze zdarzenia były zrozumiałe.
WIADOMOŚĆ ARCYBISKUPA
Na początku XVI wieku ksiądz Piero De Lucca odnalazł w bibliotece swego klasztoru piąty tom Alchemii mechanicznej Johannesa Trassisa. Pozostałe cztery tomy przepadły wiek wcześniej. Kiedy De Lucca ukończył lekturę rękopisu
- wiedząc, że jest zakazany - zaczął konstruować w piwnicy klasztoru stworzenie z metalu i drewna.
Przez cały rok pracował w całkowitej tąjemnicy. Wśród pozostałych księży wyrobił sobie opinię samotnika. Kiedy skończył, stworzenie umiało chodzić i w czystej łacinie bełkotać monotonnym i metalicznym głosem kilka słów. Udzielało prostych odpowiedzi, ale kiedy pytanie przekraczało jego możliwości, mówiło: „Co do tej kwestii nie mam żadnej pewności”.
De Lucca był zachwycony swym dziełem. Od miesięcy nie myślał o niczym innym, ale teraz, pod koniec prac, zwątpił w obiekt swej dumy i zastanawiał się, czy nie stał się narzędziem w rękach Złego. Postanowił zapytać o to stworzenie, a ono, tak jak tyle razy wcześniej, odparto: „Co do tej kwestii nie mam żadnej pewności”.
Ksiądz zdecydował się zasięgnąć opinii u wyższej władzy. Posłał stworzoną istotę do Mediolanu z listem dla arcybiskupa. W liście błagał go, by uważnie przyjrzał się posłańcowi i wypowiedział się w kwestii jego natury.
Minęły dwa lata bez wiadomości od arcybiskupa. Ksiądz czasami wspominał swoje stworzenie z nostalgią i zastanawiał się, gdzie może teraz być: czy prowadzi życie zwykłego człowieka, czy może leży rozbite na dnie rzeki, a może spalono je jako heretyka? Mógł nauczyć je wielu rzeczy, ale
powstrzymała go potrzeba przekonania się, czy postąpił dobrze, czy źle. I tak skazał się na długie oczekiwanie na odpowiedź.
Już stary i chory Piero De Lucca skonsultował z przełożonym zakonu swój dylemat; ten doradził natychmiastową podróż do Mediolanu, by nie ryzykować śmierci w grzechu i z wątpliwościami.
Od tego czasu zmieniło się trzech arcybiskupów (jeden zmarł zatruty); jednak De Lucca miał nadzieję, że w podziemnym mieście tworzonym przez archiwa znąjdzie odpowiedź.
Piero De Lucca wybrał się w podróż. Miał ponad osiemdziesiąt lat i dotarł wyczerpany. Przydzielono mu mały pokój obok katedry. Kiedy wybiła godzina spotkania z nowym arcybiskupem, De Lucca był tak słaby, że nie mógł wstać z łóżka.
Nie chciał umrzeć bez odpowiedzi. Widząc jego stan i niepokój, inni księża stanęli przed arcybiskupem, prosząc, by odwiedził chorego.
Piero De Lucca konał, kiedy arcybiskup wkroczył do malutkiego pokoiku. Ksiądz z przerwami, powtórzeniami i brakami opowiedział historię, która doprowadziła go do tego ciemnego pomieszczenia. Błagał o odpowiedź na stare pytanie. Przyszła ona w chwili jego śmierci. Usłyszał głos arcybiskupa: „Co do tej kwestii nie mam żadnej pewności”.
- Wolałbym, żeby autor umiejscowił akcję w jakimś orientalnym pałacu, z kalifem albo mandarynem zamiast arcybiskupa - stwierdził Hesdin. - Egipcjanie, Arabowie czy Chińczycy nigdy nie protestują.
I To fantazja. Automaty, magia, nic realnego.
- Ja też nie widzę w tym nic złego, ale to nic nie znaczy. Nasz zawód uczy nas, by wszystko czytać na odwrót. Dopiero kiedy książki wywołują skandal i trafiają na stos, my, drukarze, zdajemy sobie sprawę z tego, co wydaliśmy. No cóż, proszę mi dać ten tekst. Któregoś dnia go zrozumiem. Nigdzie nie czyta się książek tak dobrze jak w świetle płomieni.
Wynająłem pokój w gospodzie Pod Rybą, posługując się fałszywym nazwiskiem. Spałem przez piętnaście godzin, a kiedy się zbudziłem, zacząłem dumać o mojej przyszłości. W trakcie podróży do Paryża łatwo było kreślić plany i podejmować jednoznaczne decyzje; z daleka miasta są jakby budowane przez dzieci z klocków: wszystko jest łatwe, bliskie i możliwe. Jednak gdy dotarłem do Paryża, przypomniało mi się, że miasta składąją się wyłącznie z trudności.
Był tylko jeden sposób, by zmusić von Kneppera do zmiany wiadomości: musiałem zdobyć Clarissę. Z twarzą zakrytą kołnierzem płaszcza i kapeluszem udałem się pod jego dom, by szpiegować ruchy mieszkańców. Na ścianach i oknach dostrzegłem ślady rozpadu, dom zdawał się starzeć na mych oczach; jeszcze kilka minut i stanę się świadkiem katastrofy budowlanej. Moje oczy były zmęczone i zmęczenie to przenosiło się na rzeczy, na które patrzyły. Niecierpliwie czekałem, aż von Knepper wyjdzie, by zająć się jakąś pilną sprawą. Jednak wynalazca, kiedy skończyły się już wizyty u biskupa w mauzoleum, nie miał powodów, by ruszać się z domu. Wszystko, czego potrzebował, kryło się w tamtych ścianach.
By móc myśleć, von Knepper potrzebował zamknięcia i obsesji; mnie wystarczały długie spacery i rozprasząjące
drobiazgi po drodze. W każdej zasłyszanej mimochodem rozmowie znąjdywalem coś ciekawego, każdy afisz na ulicy zmusza! mnie, bym się zatrzymał. Wszędzie otaczały mnie słowa i na wszystkie zwracałem uwagę, jakby całe miasto było potężną księgą, w której mogłem znaleźć natchnienie do przyszłych działań. I tak czytąjąc słowa przybywąjące do mnie bez rymu i rytmu, znalazłem na ścianie ogłoszenie o aukcji książek.
Wystawiano na sprzedaż niektóre tomy należące do kolekcjonera Tramonta, którego łapczywość na książki była tak wielka, że rywalizował z samym księciem de La Vallie- re. Jego biblioteka była tak obszerna, że od czasu do czasu Tramont musiał pozbywać się dublujących się egzemplarzy albo książek, które przestały go interesować, żeby odblokować pokoje i korytarze swego domu. Na dole ogłoszenia widniała lista najważniejszych oferowanych pozycji: na trzecim miejscu znalazła się Ludzka maszyna Granville’a. Była to niesłuchanie trudna do zdobycia księga. Fabres, mistrz von Kneppera, przez cale życie twierdził, że nie ma żadnego dowodu na istnienie traktatu Granville’a. Zapewniam, że rzeczywiście istniał, że widziałem jego strony i ryciny, a nawet widziałem, jak jeden egzemplarz tonie w odmętach Sekwany.
Zerwałem ogłoszenie ze ściany i zostawiłem je pod drzwiami von Kneppera. Niech resztą zajmie się przeznaczenie.
Musiałem czekać pięć dni, aż przyszedł czas na aukcję. Niemal punktualnie o planowanej godzinie rozpoczęcia
- jakby do ostatniej chwili wahał się, czy iść, czy nie - von Knepper udał się w stronę domu kolekcjonera Tramonta. Minął mnie, ale nie rozpoznał: wszystko, co go interesowało, należało do przeszłości albo do przyszłości, a to, na co natykał się po drodze, stanowiło część pospolitej
teraźniejszości. Pozwoliłem, by upłynęło kilka minut, a nuż von Knepper zmieni zdanie, po czym wkroczyłem do domu.
Miałem wystarczając^ dużo pieniędzy, żeby przekupić służącą; ledwie uchyliła drzwi, zapytałem o Clarissę.
- To pan powinien wiedzieć, gdzie jest - stwierdziła kobieta.
| Dlaczego ja?
I Pan Laghi powiedział, że to pan ją zabrał. Od sześciu dni nie mamy od niej wieści.
Nie uwierzyłem w zniknięcie Clarissy i wszedłem do wnętrza. Służąca nie przejmowała się zatrzymywaniem mnie: nie miała kogo chronić.
- Jak zniknęła? Porwano ją siłą?
I To się stało w środku nocy. Jeśli to nie pan ją uprowadził, to znaczy, że dziewczyna uciekła sama, zmęczona opieką ojca. Od kiedy jej nie ma, pan Laghi nie może spać; przez całą noc słyszę jego kroki, spaceruje od ściany do ściany. Wciąż powtarza to samo: „Wiem wiele o maszynach i nic o ludziach”.
Aukcja się opóźniła i kiedy dotarłem na miejsce, dopiero się zaczynała. Księgi piętrzyły się w wysokich chwiejnych stosach. Jako że zamiłowanie do starych woluminów rozpowszechniło się wśród wielkich panów, starano się nadać im wygląd jak nąjdawniejszy. Powszechnie wiadomo, że miesiąc przed ważną aukcją zamyka się książki w skrzyni razem z amazońskimi pąjąkami, żeby namotały wokół tomów stosowną ilość pąjęczyn. Woluminów nigdy nie czyszczono; nagromadzony kurz uwiarygodnia starodawność skarbu. Wytłoczona data druku nie starcza: kolekcjonerom sprawia przyjemność poczucie, że książka tuż zanim trafiła w ich ręce, została wyrwana z zapomnienia. I tak za każdym razem, gdy prowadzący aukcję pokazywał księgę publiczności, chmura kurzu
rozprzestrzeniała się po sali, wywołując w pierwszych rzędach kaszel i kichanie.
W salonie domu Tramonta zebrali się najwięksi paryscy kolekcjonerzy, a także pośrednicy z Antwerpii i Brukseli, którzy próbowali ukryć się między pozostałymi. Niektórzy kolekcjonerzy siedzieli osobno, ale większość gromadziła się w dwu-, trzyosobowe grupki. Choć z zewnątrz wyglądali na członków jednej rodziny, spoglądali na siebie nieufnie: wyznawali rywalizujące ze sobą religie i to, co jedni uważali za akt wiary, innym wydawało się herezją. Ci, którzy wybierali książki, kierując się oprawą, naśmiewali się z miłośników czcionki romańskiej i elzewirów; eksperci od typografii nie pojmowali zamiłowania innych do winiet i tłoczonych rycin. Akademicy polujący na łacińskich klasyków pogardzali postrzeganiem ksiąg jako przedmiotów fizycznych i pragnęli, by dzieła były czystym duchem.
Prowadzący aukcję zachował Ludzką maszynę Granvil- le’a na koniec. Do tego czasu połowa kupujących już sobie poszła. Księgarz z Pont-Neuf zaproponował śmieszną kwotę. Von Kneppfer podniósł rękę, a jego gest spotkał się ze słabą odpowiedzią tamtego. Rozgrywka przedłużyła się
o ledwie trzy czy cztery stawki, von Knepper bez trudu i za małe pieniądze zdobył książkę. Jej wartość bibliograficzna była żadna, bo miała nieoryginalną oprawę. Mogła interesować wyłącznie przez wzgląd na swą rzadkość.
Usiadłem obok von Kneppera, który jakby opadły z sił trzymał nabyty właśnie tom. Teraz, kiedy miał go już w rękach, przestał się nim w ogóle interesować. Zauważył mnie, ale na jego twarzy nie pojawiła się, jak tego oczekiwałem, nienawiść, tylko coś gorszego: nadzieja. Przestał być groźnym mężczyzną, stał się starcem proszącym o wybaczenie, choć sam nie wiedział za co. Ostatnie dni doskonale go nauczyły mówić błagalnym tonem:
- Gdzie jest moja córka?
- Nie mam pojęcia. Dobrze pan wie, że musiałem uciekać z miasta.
- Więc skoro to nie pan, to kto?
- Ludzie opata?
- Mają mnie w garści, córka im niepotrzebna. Poza tym ona uciekła z własnej woli. Może teraz być gdziekolwiek w mieście. Nie wie niczego o życiu, nie umie pracować. Jak ona przeżyje?
Aukcja dobiegła kresu. Kolekcjonerzy żegnali się, za- bierąjąc swoje skarby. Wyszedłem za von Knepperem.
- Odszukam pańską córkę.
- Jeśli ją pan znąjdzie, jakiej zażąda ceny?
- Martwi się pan o cenę? Myślałem, że teraz liczy się tylko Clarissa.
- Nie zgodzę się, by ceną za znalezienie mojej córki było oddanie jej panu. Nie idę na takie układy. Co nąj- wyżej, jeśli jest pan cierpliwy, mogę zrobić panu replikę.
- Teraz udam się na poszukiwania. Potem, w przyszłości, porozmawiamy o cenie.
Doszliśmy do Sekwany. W świetle księżyca von Knepper przekartkowal książkę, zatrzymał się na rycinach i przyjrzał uważnie oprawie.
I Przynajmniej podsunąłem panu dobry zakup - powiedziałem na pożegnanie.
- Tę książkę? Znam ją na pamięć. Nie interesuje mnie w najmniejszym stopniu.
- To po co pan zapłacił?
- Żeby ją zniszczyć. Rzeczą najmniej potrzebną twórcy automatów jest, by tego rodząju wiedza krążyła po świe- cie. Trzeba trzymać takie sprawy w tąjemnicy.
Cisnął książkę do wody tak daleko, jak tylko zdołał.
Odszukałem Kolma w sądzie, uciekając się do sprawdzonej metody z wiadomością w koszyku, który zaraz znikał w wysokościach. Zjechał do mnie pomięty papierek, na którym wyznaczano mi spotkanie następnej nocy w jednej z sal Szkoły Medycznej.
Nikt mnie nie zatrzymał ani u kratowanej bramy, ani między kolumnami. Szedłem korytarzem, który zaczął się w delikatnym półmroku i kończył w całkowitych ciemnościach. W połowie drogi, u dołu schodów, czekał na mnie Kolm. Otaczały go potężne portrety sławnych lekarzy i on sam, mimo brązowych plam na swym płaszczu, wydawał się skażony ich dawnością.
Gestem nakazał mi milczenie, ruszyłem za nim po schodach i przez korytarze, aż doszliśmy do sali, w której piętrzyły się ciemne naczynia, woskowe rzeźby przedstawiające anatomiczne przekroje mózgu oraz oblepione pajęczynami szkielety.
Kolm zasiadł za długim stołem, na którym leżały dziesiątki pożółkłych plansz z drobiazgowymi rycinami, do jakich przyzwyczaiła nas Encyklopedia. Tyle że to były starodawne plany, ich brzegi i krawędzie nadgryzł czas. Obsesyjnie szczegółowe rysunki maszyn, których przeznaczenia nie sposób było odgadnąć bez długich badań.
Kolm, pochylony nad planami, skupiony na ich studiowaniu i lekturze, wydawał się tak odmieniony, jakby był kimś innym.
- Dlaczego wezwał mnie pan tutaj, zamiast spotkać się na placu? Co pan robi w Szkole Medycznej z tymi starymi planami?
- Każdemu z osobna grozi niebezpieczeństwo, ale razem już jesteśmy trupami. Tutaj, w tej sali, możemy rozmawiać spokojnie, nikt nas nie zobaczy, z dala od machinacji opata Mazy. Proszę zobaczyć, co nas otacza: stare i zapomniane przedmioty. Gdy człowiek wśród nich się ukryje, także popada w zapomnienie.
- Dziwi mnie, że pozwalają tu panu przebywać. Nie jest pan medykiem ani studentem.
- Jeden z nauczycieli tej szkoły powierzył mi pracę, której nikt inny się nie podejmie. Chce skończyć z egzekucjami, które z powodu złego przygotowania katów stają się torturą. Dlatego myśli nad maszyną tak doskonałą jak najlepszy egzekutor, by odbierała życie bez łez i krzyków.
Podszedłem do szkiców i zacząłem pojmować. Miecz, dociążony przesadną oprawą, zsuwa się po pionowych szynach...
1 ... i przecina rdzeń kręgowy skazańca I wyjaśnił Kolm naukowym tonem, którego u niego nie znalem.
1 Wynalazł to pewien węgierski inżynier i wypróbował na żonie. Powiedział, że to był wypadek, ale nie uwierzono mu i stracono go tą samą metodą. Nigdy więcej tego nie użyto.
Kolm odszukał jedną z rycin pod pozostałymi.
I Proszę spojrzeć na to. Więźnia zamyka się w metalowej zbroi. Wygląda jak wojownik czekąjący na walkę: przyjdzie mu zmierzyć się z samym niebem. Zbroja przyjmuje wyładowanie elektryczne za pośrednictwem
latawca fruwąjącego między piorunami. Śmierć jest pewna i szybka, męki nie ma.
Na innym rysunku gigantyczny topór kołysał się jak wahadło nad ofiarą przedstawioną jako kobieta o czarnej czuprynie, która zdawała się żyć własnym życiem. Następna rycina wyobrażała niewiastę bez głowy.
i Model hiszpański wykorzystywany przez inkwizycję w szesnastym wieku. Bez względu na to jak ciężki byłby topór, ukośne cięcie nigdy nie oddzieli głowy do końca. Teraz pokażę panu moją ulubioną.
Tym razem nie był to plan, a stara rycina przedstawiająca maszynę o prostej budowie, zaledwie dwie szyny, po których z góry zsuwa się nóż.
- Szubienica z Halifax, używana w Anglii w szesnastym wieku, najwyraźniej z doskonałym skutkiem. Jestem prawie zdecydowany na ten model. Nie będzie trudno ją zbudować: potrzebne jest tylko drewno i ostrze, oraz odpowiednia ilość ołowiu, żeby nóż spadał ze stosowną prędkością i siłą. Jeśli zadziała, kaci przestaną być potrzebni: każdy będzie mógł zabijać. Szkoda: my, dawni kaci, z naszą wiedzą i obyczajami, znikniemy na zawsze, zastąpią nas urzędnicy, którzy tylko będą musieli pociągnąć za sznur. Zostaniemy zapomniani tak jak kaligrafowie.
Kolm szukał już następnych planów, żeby mi je pokazać; musiałem koniecznie przerwać te wszystkie wyjaśnienia.
i Nie przychodzę patrzeć na zabójcze wynalazki, tylko po radę. Clarissa von Knepper zniknęła. Zapewniłem jej ojca, że ją znajdę.
| A po co mu to pan obiecał?
- Mam pewną misję do wypełnienia i tylko on może mi pomóc.
i Nowy biskup? Zatem lepiej, żeby jej pan nie znalazł.
Kolm szukał przez chwilę za posągiem Hipokratesa, pośród słoików z anatomicznymi preparatami, i znalazł butlę likieru, którą postawił przede mną. Był to napitek słodkawy i zarazem mocny.
- Niech pan pije i zapomni. Pańska misja jest niezdrowa, a mnie potrzebny pomocnik. Obiecałem doktorowi, że dostanie maszynę za kilka dni.
- I jak pan ją sprawdzi?
- W Szkole Medycznej ochotników nie brak.
- Nie mogę panu pomóc przy maszynie. Przybywam z daleka dokończyć zadanie.
- Raczej to zadanie wykończy pana. Skoro taki jest pański wybór... Proszę mieć na uwadze, że ten lekarz dobrze płaci i jak na razie nie ma ważnych wrogów. Natomiast pański przełożony, ten Wolter...
Z rozczarowaną miną Kolm wrócił do swoich planów, a pomiędzy nimi pojawiła się mapa.
- To nie maszyna, to Paryż - zauważyłem.
Miasto było tak wielkie, tak zatłoczone ulicami i nazwami, że wydawało się, iż w tym ogromie nie sposób odnaleźć coś tak małego: kobietę.
- Miasto także bywało używane jako maszyna do wykonywania wyroków przez bractwo heretyków powiązanych z przemytem, którzy sami siebie nazywali syrakuzanamL Kiedy podejrzewali, że któryś z nich zamierza opuścić sektę, skazywali go na śmierć, ale uznawali, że to do miasta należy ostatnie słowo. Jeden z członków pełnił rolę kata. Czekał w pokoju do północy. Skazańcowi, który niczego nie wiedział o swej egzekucji, nakazywano przejść przez miasto i dotrzeć do owego pokoju. Jeśli na trasie nie byio kłopotów, skazaniec docierał do pomieszczenia, wierząc, że osiągnął cel i zyskał wybaczenie, a kat zabijał go nor- mandzkim mieczem, ledwie nieszczęśnik otworzył drzwi.
Ale jeśli miasto swym ruchem i przeszkodami zatrzymywało skazanego, myliło mu drogę, opóźniało, wówczas ten byt uratowany.
Pałace, mosty, kościoły i cmentarze. Mój palec w sekundy i z jednaką łatwością przemierzał spokojną ulicę i drugą, gdzie zabito by mnie zaraz na wejściu.
- Gdzie w tym mieście mogła schować się samotna dziewczyna?
| Upiera się pan, by jej szukać? Kiedyś wreszcie musiała uciec. Może nawet czeka na pana, jak kat w ciemnościach pokoju na ofiary syrakuzan.
Po chwili likier zaczął dodawać mi animuszu. Sprawiał, że plan miasta stawał się prostszy, zacierał całe ulice i dzielnice. Wystarczyło pochylić się nad jakimkolwiek rogiem, by dostrzec tam Clarissę, uratować ją i uratować siebie.
- Niech pan jej szuka w klasztorach - poradził Kolm.
- Jestem pewien, że nie wybrała takiego miejsca. Nazbyt wycierpiała się już w zamknięciu.
I Co umie córka von Kneppera?
- Nic, zupełnie nic. - Zastanowiłem się lepiej i dodałem: - Umie robić jedno. Trwać bez ruchu.
Ręka Kolma, dzierżąca niemal pustą butelkę, wskazała na Hipokratesa.
- Proszę zatem zapytać posągów. One znają ten sekret.
W podziemiach Akademii Sztuk Pięknych we wtorkowe poranki zbierały się modelki poszukujące pracy. Trzy potężne żelazne piece na próżno starały się ogrzać wnętrza, których chłód wydawał się pochodzić nie tyle z zewnątrz, ile raczej z posągów pozostawionych w ciemnościach. Owe rzeźby, niegdyś wystawiane z dumą, a potem zdegradowane do rangi niewygodnych gratów, zostały zepchnięte przez kaprysy sztuki do podziemnego świata. Od czasu do czasu zjawiała się tu ekspedycja: krytycy albo artyści postanawiali powrócić do dawnego stylu albo zapomnianego twórcy, i archanioły, madonny tudzież greccy bogowie wracali na powierzchnię.
Najmłodsze dziewczyny przyjeżdżały ze wsi albo z zagranicy i ich ciała, nieprzekonane do nowej profesji, układały się w znaki zapytania. Rozbierały się w pobliżu czerwonego blasku masywnych pieców. Stał tam chiński parawan, z czerwonej laki i o jedwabnych ścianach, którym nikt się nie kłopotał i którego nie używał, bo widoczne na nim rysunki czyniły z niego przedmiot dużo bardziej nieprzyzwoity niż sama nagość.
Udało mi się zmieszać z tłumem artystów, którzy przybywali do piwnic w poszukiwaniu modelek. Dziewczyny prezentowały swe kształty, czasami krągłe, a kiedy indziej
kanciaste, twórcy zaś oceniali i proponowali stawki. Jeśli kwota byia do przyjęcia, dziewczyna wychodziła za malarzem.
Niemal każdy przybyły miał jakiś dziwny element ubioru, nadąjący mu cudzoziemski wygląd, oprócz samych cudzoziemców, którzy starali się wyglądać na paryżan. Z początku schodzili po schodach w ciszy i pojedynczo, ale szybko wdawali się w ożywione rozmowy z innymi artystami, a czasami z dziewczynami. Dość chełpliwie opowiadali o swoich ostatnich pracach: jakaś kamea, o której mówi się szeptem, Matka Boska dla kaplicy wypowiedziana na głos, portret hrabiny niemal wykrzyczany. Ci, którzy mieli pieniądze, szybko się dogadywali i odchodzili z wybranką; pozostali, pokonani, krytykowali po cichu kobiety, które zaczynały się ubierać.
- Niepotrzebna mi nazbyt postawna modelka. To ma być taki szkic obrazu; powinna być nie do końca zdefiniowana - mówił jeden, z wyglądu bardzo młody, niemal dziecko, ubrany we wszystko, co mu się nawinęło pod rękę.
I Chce pan zamazaną modelkę, tak jak się widzi po pijanemu? To rzecz nietrudna do zdobycia, mój młody Arsicie! - odrzekł jego kompan, wysoki mężczyzna o gigantycznych dłoniach, który mówiąc, nie przestawał potajemnie szkicować. Korzystał w ten sposób z modelek, nie płacąc ani grosza, tyle że ręce miał tak wielkie, że nie sposób było tego nie zauważyć. - Patrz na tę z rudymi włosami, idealna na Gorgonę.
I W zeszłym roku były lepiej dożywione, Gravelot.
- W zeszłym roku pana jeszcze na świecie nie było.
Arsit nie zwrócił na niego uwagi i spróbował odezwać
się niższym głosem:
- Nie umieją tkwić w bezruchu. Widzi pan ich drgnienia,
Gravelot? Co by powiedział Mattioli, gdyby był tu z nami?
Zapytałem, kim jest Mattioli.
- Guido Mattioli, rzeźbiarz. Nie słyszał pan o nim? Skąd pan jest? - oburzył się chłopczyna. - Powinien pan przeczytać jego książkę Zycie posągów, zamiast tu marznąć do szpiku kości. Póki pan nie przeczyta tej książki, nie będzie pan miał pojęcia o modelkach. Mattioli jest straszliwie wymagający przy wyborze swoich muz: nie znosi nawet najmniejszego ruchu.
- Żeby wystawić je na próbę, smaruje im piersi miodem i wypuszcza rój pszczół: prawdziwa modelka musi być w stanie wytrzymać bez ruchu - odezwał się Gravelot nie przestąjąc szkicować. Ostatnie kobiety domyśliły się, co knuje, i odziewały się pośpiesznie.
- Zanim będzie pozować do rzeźby, kobieta sama musi stać się posągiem - wyjaśnił Arsit. - W swojej książce Mattioli pisze: „Trzeba z kobiety wydobyć posąg, żeby potem z marmuru wydobyć kryjącą się w nim kobietę”.
- Gdzie znajdę Mattioliego? - zapytałem.
- Chce pan brać lekcje? Nie dąje.
Dziecinny malarz uśmiechnął się z wyższością. Lubił być na bieżąco z rzeczami, o których inni nie wiedzieli.
- Wystarczy mi popatrzeć, jak pracuje.
- Nigdy go nie widziałem, ale powiadąją, że mieszka w domu na Rue des Cendres. Co chwilę organizowane są procesje artystów: wszyscy rusząją stąd na piechotę, patrzą przez okno, jak pracuje, nie ośmieląjąc się zapukać do drzwi, a potem się rozchodzą. De razy szedł pan do niego, Gravelot?
- Trzy. Za pierwszym Mattioli oblał nas wodą, za drugim obrzucił kamieniami, za trzecim cisnął zdechłego szczura.
- A pan, Arsit, nie miał ochoty zobaczyć go na własne oczy?
I Proszę przyjąć jedną radę - odparł młodociany malarz z powagą. - Jeśli ma pan ideał, lepiej zostawić go tam, gdzie nie można sięgnąć.
Pozostaliśmy tylko my. Gravelot o potężnych dłoniach i stopach ciężko wspinał się po schodach. Arsit został z ty tu.
- A pan? Nie idzie pan z nami? - zapytałem.
Nie odpowiedział: odwrócił głowę i zapatrzył się w nicość między lwem i Matką Boską rozkładającą puste ręce.
Gravelot wziął mnie pod ramię.
| Niech pan go zostawi, Arsit tu mieszka. Porzucono go, gdy był niemowlęciem, i wychował się wśród tych posągów. Bardzo rzadko wychodzi na powierzchnię. Czasami przynoszę mu talerz zjedzeniem i zostawiam na schodach, jakby był kotkiem. Co wtorek drżę, schodząc po schodach, bo boję się, że znąjdę go tak zimnym, jak otaczające go przedmioty. Nigdy niczego nie namalował ani nie wyrzeźbił, ale żyje sztuką.
Poza owym światem posągów Paryż był miastem w ciągłym ruchu. Ulice pełne były przechodniów, którzy ciągle zmieniali kierunki, jakby nagle sobie przypominali o jakiejś pilnej sprawie; drzewa poruszały się, nawet gdy nie wiał wiatr, i same domy nie stały spokojnie, tylko drżały wprawiane w ruch przez przejeżdżąjące powozy. Mimo to kiedy zbliżałem się do Rue de Cendres (nazwę swą zawdzięczała starej fabryce cegieł, która niegdyś zasypywała ją sadzą), ludzie znikali, a wszystko stawało się szare, ciche i puste. Minąłem martwego żebraka i śpiącego konia. Na końcu ulicy dom Mattioliego przypominał budynki, jakie widujemy w snach i których wnętrza nigdy nie poznąjemy, bo budzimy się tuż przed zastukaniem do drzwi.
Na poziomie ulicy dostrzegłem okno. Położyłem się na bruku i przez brudną szybę zobaczyłem pracownię Mattioliego. Narzędzia leżały na ziemi; w głębi stał złocony
parawan. Podłoga pokryta była szkicami powtarzającymi kształty modelki. Rzeźbiarz obrabiał blok marmuru, z którego wydobył już cień kobiety.
Obok, doskonała, jeszcze doskonalsza niż sporządzona przez ojca replika, stała Clarissa, naga i biała. Dzierżyła stanowczo pikę, którą opierała o podłogę, a na głowie miała złoty kask. Była tak spokojna, że w porównaniu do niej ta druga, rodząca się z marmuru, wyglądała na żywą.
Von Knepper pochylał się nad delikatnym mechanizmem. Wygląda! jak instrument muzyczny: szklane śrubki przytrzymywały bardzo cienkie struny, wydające dźwięk przy najlżejszym dotknięciu.
- Musimy znaleźć inny sposób, jeśli chcemy sprawić, żeby automaty zaczęły mówić. Ludzki głos, ze swoim systemem strun, jest niezwykle trudny do opanowania. Wystarczy najdrobniejsza niedoskonałość i już rozbrzmiewa melodia rzeczy martwych. Któregoś dnia w końcu ucieknę się do magii. Wyczytałem, że Hermes Tremigistos umiał wytworzyć tak doskonały posąg, że życie musiało się w nim zalęgnąć.
- Posąg, który ożywa, będzie także musiał życie stracić. I Możliwe, że egipscy magowie widzieli, jak ich posągi chorują i umierają, i na zawsze porzucili tę metodę. Któż to wie: może te istoty znów stawały się rzeźbami, tyle że okropnymi; albo zmieniały się w stos marmurowego gruzu.
Chwyciłem leżącą na stole dłoń i sprawdziłem, jak działa. Kości zrobiono z czarnego drewna, a stawy ze złota.
i Znalazłem Clarissę - oświadczyłem mimochodem.
Dłonie von Kneppera skoczyły ku memu gardłu, gdy wydobywało się z niego imię jego córki, jakby ono samo
starczało za groźbę. Zacisnęły się wokół mej szyi z profesjonalną siłą, a ja na próżno łapałem powietrze, by wydusić z siebie jakieś słowo. W ferworze walki runęliśmy na stolik z narzędziami. Malutka harfa, przyszłe gardło, spadła na ziemię i zadźwięczała dziwacznie, jakby zapłakało jakieś zwierzę. Usłuchawszy tego błagania, von Knepper puścił mnie. Skryłem się w kącie.
- Nie mam jej w swej mocy, ale wiem, gdzie się ukrywa. Widziałem ją na własne oczy. Dziś zaprowadzę ją w bezpieczne miejsce.
- I myśli pan, że będę tu siedział bezczynnie godzinami, podczas gdy pan...?
- Bezczynnie - nie: mam dla pana zajęcie.
Wyjąłem z kieszeni pomiętą kartkę. Raporty zmieniąją-
ce historię państw, tajne dokumenty wynoszące jednych na trony, a innych spychąjące na szafot nie są zamkniętymi w teczkach i obficie opieczętowanymi pismami. To pomięte kartki, zmoczone deszczem, które ktoś nieważny trzyma na dnie kieszeni, razem z monetami, nożykiem do piór i kawałkiem chleba.
- Oto tekst, który ma napisać biskup. Pojutrze spotyka się z nim trzech posłańców z Rzymu.
- Wiedziałem już o tym spotkaniu. Otrzymałem rozkaz dotyczący ostatnich szczegółów.
- Te szczegóły są zapisane tutąj.
Przeczytał tekst z kartki.
- Pan oszalał. Jeśli biskup to napisze, pańska czaszka posłuży za kałamarz, a moja krew za atrament.
i Znam ryzyko, ale to jedyny sposób na spotkanie z córką.
Von Knepper przygnębiony raz i drugi czytał wiadomość. Być może to nawet nie córka zdołała go przekonać, ale sama wiadomość: w końcu taka była prawda.
- Kiedy ten tekst zostanie zapisany, nie będzie pan mógł już wrócić do tego domu. Przynajmniej dopóki Ma- zy jest u władzy.
- Mam gdzie się schować. Większą część życia przetrwałem pod fałszywymi nazwiskami, w domach wynajętych na trzy miesiące. A moja córka?
Podałem mu czystą kartkę, i Jest tutaj.
Obrócił papier i widząc, że druga strona także jest pusta, cisnął mi kartką w twarz. Ponownie mu ją podałem.
- To niewidzialny tusz. Za niewiele ponad czterdzieści godzin pojawi się wiadomość, niczego nie trzeba robić. Proszę nie próbować traktować tego siarką, alkoholem, saletrą czy czymkolwiek innym, bo wtedy ukaże się co najwyżej nieczytelna plama. Proszę wypełnić obietnicę i sekret sam się odsłoni.
Opuściwszy dom von Kneppera, udałem się ku Sekwanie i w jakiejś księgami zapytałem ściszonym głosem
0 Wiadomość arcybiskupa.
- Nie mam już ani jednego egzemplarza - odpowiedział księgarz. Trudno było zgadnąć, czy mówi prawdę, czy też boi się, że mogę być wysłańcem wymiaru sprawiedliwości.
Pierwsza wiadomość Woltera była już wydrukowana
1 krążyła po mieście z ręki do ręki. Druga rychło zostanie wyryta na żelaznej płytce, by swymi trzydziestoma dziewięcioma słowami zapełnić pamięć biskupa.
W pracowni Mattioliego stały dwa posągi. Jeden powielał rysy Clarissy; drugi zasłaniało szare płótno. Mattioli osunął się na krzesło; łatana koszula potęgowała wrażenie przegranej. Kolm trzymał dłuto i młotek na wysokości bioder posągu i lekko uderzał w marmur, rozsypując odłamki i pył.
- Gdzie ona jest?
- Pracowała dla mnie, ale odeszła bez uprzedzenia.
Kolm uderzył ponownie, tym razem mocniej. Zaczął od
krawędzi bloku, ale teraz zbliżał się do zarysowanej już twarzy figury.
- Nigdy nie zrobiłem niczego porównywalnego do tej głowy. Dziewczyna odeszła i jedyne, co po niej zostało, to właśnie to.
Wydawało się, że Kolm zapomniał, iż celem jego pracy jest zastraszenie, i narzędzia wykrzesały z niego zapał. Trochę mnie to przerażało, ale postanowiłem wykorzystać wzbudzany przez kata strach.
- Mówią, że w każdym bloku marmuru kryje się sekretny punkt, od którego zależy życie kamienia. Jeśli się w niego uderzy, głaz się rozsypuje. Ile czasu ząjmie me- mu przyjacielowi odnalezienie tego miejsca?
Kolm wymierzył uderzenie w niewidzialne serce posągu. Przestraszyłem się, że tym razem dokończy egzekucji.
Mattioli ani drgnął. Mówił tonem rozsądku cechującym tych, którzy wszystko wygrali albo wszystko stracili.
! Miałem wiele modelek, ale żadna nie była wystarczająco spokojna. Te ręce unoszące się, by odstraszyć muchę, te oczy szukąjące nie wiadomo czego w oknie. Znudzenie, nerwy, zmęczenie. Im się zdawało, że pozostąją w bezruchu, ale ja dostrzegałem milczący taniec, nąjpierw stopy, potem łokcia, a jeśli krępowała je nagość, przyśpieszony oddech albo nierówne bicie serca. I wtedy ją znalazłem, w podziemiach akademii, pomiędzy innymi. Moi koledzy, ci biedacy przymierający głodem, nie zobaczyli jej, bo nie umieją patrzeć. Szukałem od lat, nawet napisałem książkę na cześć jąj nieobecności. I nagle się zjawiła.
My też szukaliśmy Clarissy, sprawdziliśmy cały dom, także piwnice i stryszek. Trudno się tam było poruszać, bo nie dość, że przejście blokowały niedokończone obrazy i rzeźby, to pełno tam jeszcze było narzędzi, za pomocą których Mattioli dążył do swego ideału bezruchu. W miarę, jak przeciągała się nasza praca, artysta, z pewną dumą, tłumaczył nam charakter swojej kolekcji. Były tam grające skrzynie, których melodia wywoływała krótkotrwały bezruch, krzesło zaopatrzone w sznury i metalowe podpórki, naczynia z narkotycznymi substancjami, przez które o mało nie musieliśmy zaprzestać poszukiwań, bo mieszanka tych trucizn wytworzyła chmurę unoszącą się na strychu. W jednym kącie znaleźliśmy zbroję zrobioną z żelaznych listew, które odsłaniały kawałki ciała ofiary. Szpikulce z brązu usytuowane w najboleśniejszych miejscach gwarantowały bezruch.
Pozostało już tylko jedno miejsce do sprawdzenia. Podszedłem do drugiej figury i ściągnąłem zasłaniąjące ją szare płótno. Kolm już wcześniej rzucił na nią okiem, ale wziął ją za prawdziwy posąg. Clarissa pozowała tak jak wcześniej,
tyle że teraz nie miała włóczni ani złotego kasku. Ucałowałem jej zimne usta, a kiedy to czyniłem, zakłopotała mnie jej nagość wystawiona na cudze spojrzenia. Za parawanem, obok sztalug i zwiniętych płócien, leżały jakieś ubrania, być może należące do niej, więc ubrałem ją w milczeniu. Kiedy się zbudziła, rozejrzała się wokoło, jakby nieświadoma, gdzie jest, i odczekałem, aż pamięć pozwoli jej uporządkować otoczenie.
Clarissa podeszła do niedokończonej rzeźby i przesunęła palcami po jej twarzy.
- Mattioli, czy dobrze wywiązałam się z mych obowiązków?
- Nikt nigdy lepiej tego nie zrobił. Tylko że teraz nie dokończę.
- Zatem będzie taka jak ja. Też jestem niedokończona.
Nie znalazłem żadnego płaszcza, więc okryłem ją moim.
Tak wyszliśmy z domu Mattioliego. Gdzieś po drodze Kolm zniknął, nie mówiąc ani słowa. Być może odezwał się i pożegnał, ale ja widziałem tylko Clarissę. Dorożka podwiozła nas do Akademii. Zatoczyliśmy koło na wypadek, gdyby Mattioli chciał nas śledzić.
Musiałem stukać wiele razy, nim drzwi się otwarty. Wyrwałem Arsita ze snu i młodociany malarz patrzył na mnie, ale nie rozpoznawał.
I Arsit, to ta przyjaciółka, o której panu mówiłem. Musi się pan nią ząjąć, póki jej ojciec, pan Laghi, po nią nie przyj edzie.
Położyłem na stole kwotę uzgodnioną wcześniej tego wieczoru. Mogłem łatwo oszukać Arsita, bo wydawał się nie mieć żadnego pojęcia o wartości pieniędzy, ale ulitowałem się nad tym artystą dzieckiem.
- Wykorzystam tę okazję, żeby opowiedzieć jej o sztuce. Przedstawię historię każdej rzeźby. Za to nie wezmę ani grosza.
Clarissa już się obudziła.
- Dlaczego pan mnie tu przywiózł?
! Nie powinna pani wychodzić, dopóki nie przyj edzie pani ojciec. Ludzie opata będą was szukać.
- Dlaczego? Co zrobił mój ojciec?
I Jeszcze nic, ale niedługo zrobi.
- Myślałam, że kiedyś wyzwoli mnie pan spod ojcowskiej władzy i pozwoli uciec. Zamiast tego, oddaje mnie pan jemu. I to ma być miłość?
Dookoła nas potężniał chór posągów i zdało mi się, że wydały z siebie pomruk niezadowolenia. Palce i miecze wskazywały na mnie. Arsit w milczeniu marszczył brwi, jakby czuł się w obowiązku, by okazać mi oburzenie, ale zarazem brakowało mu chęci, by w tym naprawdę brać udział, z tą złością, którą wzbudzają u dzieci niepojęte problemy dorosłych.
Clarissa zniknęła między posągami, niema, jakby znała to miejsce, jakby wracała do ojczystego krąju.
Arist patrzył na mnie wielkimi oczami, nieco przytłoczony odpowiedzialnością. Policzył albo udawał, że liczy pieniądze, a potem, jakby akceptując swą pozycję króla podziemnego świata, gestem nakazał mi odejść.
Sto egzemplarzy drukarza Hesdina szybko się rozeszło między księgarzami z Pont-Neuf. Zaopatrywali oni całą kolonię obsesyjnych czytelników, poszukujących zakazanych słów. Największym prestiżem cieszył się blask płomieni, który potęgował tajemnicę i cenę. Większość z tych czytelników było szpiegami, opłacanymi przez Kościół albo policję, którzy mieli zdobywać teksty i badać je. Nawet niewinni czytelnicy chcieli dołączyć do tej grupy, bo gwarantowało im to nieograniczony dostęp do książek i pieniądze na ich zakup. W zamian od czasu do czasu musieli dopisać jakiś tytuł do indeksu.
Od pojawienia się Encyklopedii liczba tajnych agentów wzrosła. Oni pierwsi rzucali się na wszelkie nowości i wykłócali o egzemplarze. Nie znali się między sobą: każdy uważał się za jedynego szpiega otoczonego tłumem nieświadomych. Byli czytelnicy zaprawieni w kryptografii Athanasiusa Kirchera, zdolni odczytać każdy tąjny szyfr; inni interpretowali teksty jako alegorię polityczną, a najinteligentniejszym i najsubtelniejszym, zdolnym dotrzeć poprzez zawiłości intelektu do niewinności, zlecano odczytywanie dosłownego sensu. Niezależnie od metody, każdy interpretator w końcu docierał do ukrytej prawdy.
Jezuici zdołali opanować interpretację dosłowną, która oczywiście była najtrudniejsza. Ufni, że ich sytuację
mógłby polepszyć atak na dominikanów, rozpropagowali swoją wersję Wiadomości arcybiskupa. W tym czasie nie wiedziałem, jak potoczyły się losy tej historii, którą przyszło mi zapisać, i sądziłem, że przepadła jak tyle innych książek drukowanych codziennie w Paryżu. Rozbłyskały w czasie jednej rozmowy czy jednego przyjęcia, a potem znikały, nie potrzebując stosów.
Przeszedłem przed gospodą Pod Rybą, ale nie chciałem wejść, póki nie przekonam się, że nikt tam na mnie nie czeka. O tej godzinie, jeśli von Knepper dotrzymał słowa, nowa wiadomość, owo zwięzłe wyznanie, już została wyryta na metalowej płytce i zawładnęła pamięcią automatu. Zatoczyłem koło i od razu odkryłem jednego ze strażników opata, który symulował ślepotę, wyciągając dłoń o długich i żółtych palcach w stronę starających się go uniknąć przechodniów. Znużony czekaniem na mnie, tak poważnie traktował swoje przebranie, że mamrotał nawet jakieś obelgi do uszu mijających go osób, które obmacywał kijem. Na jego końcu znajdował się naostrzony brzeszczot, stymulujący miłosierdzie. Jako szpieg był fatalny, jako żebrak znakomity, a godziny oczekiwania wypełniły mu kieszenie. Odszedłem z zamkniętymi oczami, tak jak robią dzieci, kiedy nie chcą być widziane. Przez resztę dnia spacerowałem po mieście, nie wiedząc, gdzie spędzić noc, która się zbliżała, trwała, aż wreszcie dobiegła kresu.
O brzasku nogi zaprowadziły mnie, niemal bez mej woli, na Wydział Medycyny. Może Kolm wciąż tam jest i sprawdza maszynę. Kratowana brama była otwarta; kiedy stanąłem w długim pustym korytarzu, usłyszałem brzęk kluczy. Tak bardzo bałem się tego odgłosu, że przypisałem to poczucie zagrożenia mojej wyobraźni.
Wrota pomieszczenia, w którym Kolm poszukiwał doskonałej maszyny, pozostawały zamknięte, ale nietrudno było
o klucze, by je otworzyć. Signac, w towarzystwie fałszywego ślepca, stał obok mnie. Nad moją głową trzymał lampę, podczas gdy jego kompan przytykał mi do gardła szpic swego kija.
- W trakcie naszego życia otwieramy i zamykamy drzwi, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji - powiedział Signac. - Jest jak w bajkach: jedne drzwi prowadzą do skarbu, drugie w paszczę smoka.
Signac podał mi klucz. Wiedziałem, że ledwie otworzę drzwi, stanie się coś straszliwego. Przypomniała mi się opowieść o syrakuzanach: może teraz stoję przed pokojem, w którym czeka na mnie kat.
Klucz łatwo przekręcił się w zamku. By pchnąć wrota, musiałem się trochę wysilić, jako że między framugą a samymi drzwiami znąjdowała się zasupłana lina. Wreszcie wrota ustąpiły i lina została wyzwolona.
Usłyszałem szept ostrza, a następnie uderzenie. Nie wiem, czy Kolm zdążył sprawdzić maszynę na jakichś zwłokach ze Szkoły Medycznej, ale tym razem wszystko zadziałało doskonale. Ostrze zsunęło się po naoliwionych szynach i dęcie było czyste. Głowa upadła na drewnianą podłogę i potoczyła się pod moje nogi. Oczy Kolma wciąż byiy otwarte.
Signac uniósł lampę i mogłem się przekonać, że maszyna prezentowała się dokładnie tak jak na rycinie wyob- rażającej szubienicę z Halifax. Ciało przywiązano do długiej ławy. Włosy i kołnierzyk koszuli obcięto, by ułatwić pracę ostrzu. W ręku wciąż trzymałem klucz, za którego sprawą stałem się katem kata.
- Wie pan, co powiedział Kolm, kiedy mu tłumaczyłem plan? - Signac pchnięciem zmusił mnie do marszu przez korytarz. - Teraz każdy może być katem.
Odetchnąłem z ulgą, kiedy wydostałem się z zalanego krwią pokoju. Fałszywy ślepiec szedł przodem. Klucznik kroczył za mną, zamykąjąc mijane po drodze drzwi.
Przecięliśmy centralny dziedziniec, na którym rosły cierniste rośliny o niebieskawych liściach przydatnych do kaligraficznych ćwiczeń. Pośrodku znajdowały się dwa głębokie stawy z czarnego marmuru. W wodzie poruszały się jesiotry, kalmary i jakiś gatunek ryby błyszczący na dnie: wszystkich używali dominikanie do wytwarzania atramentów. Strażnik kluczy i fałszywy ślepiec prowadzili mnie nieśpiesznie przez dziedzińce i schody.
Weszliśmy do sali kaligraficznej. W bibliotece widać było księgi wielkie jak trumny. Na szafkach i pólkach ciągnęła się kolekcja naczyń i piór, jakiej nigdy nie widziałem. Zapachy tuszów mieszały się z powietrzem zamkniętego pomieszczenia. Pośród naczyń w kształcie wieży, gwiazdy i krzyża dostrzegłem ludzką czaszkę. Były tam tak ogromne pióra, że trudno sobie wyobrazić ptaka, któremu je wyrwano. Obąj strażnicy, którzy mnie przyprowadzili, odeszli, zostawiając mnie na złudnej wolności. Rozejrzałem się wokoło, szukając Darela, aż zauważyłem mały gabinet. By się tam dostać, trzeba było zejść po schodach i pochylić głowę.
Darel pisał, nie patrząc na mnie. Jego dłonie były tak białe i delikatne, że gwałtowny ruch mógłby je złamać. Długie paznokcie przypominały kawałki marmuru. Skupiał się na każdym detalu, pisał powoli i z siłą, w ten
sposób nadając słowom definitywny charakter. Charakter ten współgrał z cieniem jego dłoni rzucanym na papier. To też był pewien rodzaj pisma i oznaczał: na każde zapisane słowo przypada tak wiele słów, które znikąją.
Jego milczenie wytwarzało wokół niego kryształowy mur. Słyszałem, że skupienie jest formą modlitwy; jeśli tak jest rzeczywiście, człowiek ów się modlił. Światło wdzierąjące się przez małe okienko padło na wenecki kałamarz wypełniony krwią.
Próbowałem podejrzeć, co pisze, szukąjąc mego nazwiska wśród czerwonych słów. Odpowiedź przyszła zza mych pleców.
- Spisuje naszą historię - rzekł opat, który wszedł tak, że go nie zauważyłem. - Nie obowiązuje go jednak norma rządząca historykami: czekać, aż rzeczy się zdarzą. Ukończył już opisywanie naszej przeszłości, teraz ząjmuje się tym, co nastąpi. Nasi wrogowie mąją Encyklopedię i wolę wyjaśnienia wszystkiego; my mamy kaligrafię i obowiązek zmieniania świata w tąjemnicę.
Rozległo się bicie dzwonu dobiegąjące jakby z bardzo daleka. Opat rozpostarł przede mną zwój papieru.
- Chcę, żeby spisał pan swoje wyznanie. Kto pana wysłał i po co. Każde słowo musi być prawdziwe. Mistrz kaligrafii nie słyszy, tylko widzi: jest w stanie rozpoznać wahanie i kłamstwo po charakterze pisma. Jeśli tak się zdarzy, jego pióro zanurzy się w pańskim gardle, nim jeszcze dostrzeże pan ruch. Żałuję, że nie mogę być świadkiem tego egzaminu, ale czekąją na mnie posłańcy z Rzymu.
Mały kałamarz został na mych oczach otwarty i do dłoni wetknięto mi pióro. Opat ruszył pośpiesznie w stronę drzwi, strzeżonych przez mężczyznę z kluczami. Drugi strażnik zniknął. Darel wydobył z szuflady cienkie pióro, tak zaostrzone, że od samego nacisku papier by się podarł.
Powoli napisałem prawdę. Zastanawiałem się, do kogo należała krew, której używałem jako atramentu. Zwlekałem z zapisaniem nazwiska Woltera: Darel, który nie czytał słów, tylko śledził bieg pióra, czegoś się domyślił, bo zaatakował i ranił mnie w twarz. Przerwałem pod wpływem bólu. Sięgnąłem po chusteczkę i gdy przycisnąłem ją do policzka, odbił się na niej dziwny znak.
Nie chciałem, by ranił mnie ponownie. Cóż może być całkowicie prawdziwe, żeby Darel ponownie mnie nie zaatakował? Przypomniało mi się, jak wymawialiśmy w tajemnicy jego nazwisko pod krużgankami szkoły Vidorsa. W końcu stanąłem przed legendą i legenda ta zamierzała mnie zabić. Pisałem powoli, powoli jak automat, tekst, który w tej samej chwili kreślił biskup na oczach Rzymu:
Nie szukajcie w tych rękach biskupa.
Posłańcy z Rzymu czytali jezuicką interpretację Wiadomości arcybiskupa i byli przygotowani, by zrozumieć. Przybyli do pałacu z dwudziestoma pięcioma strażnikami. Kiedy ujrzeli znak, kiedy twór von Kneppera zapisał trzydzieści dziewięć słów wyśnionych w Femey, nie żądali wyjaśnień:
Nie szukajcie w tych rękach biskupa.
Leżę w pewnym grobie bez żadnego napisu,
Bez purpury jak i również bez berta,
Niecny oszust bowiem zajął me miejsce.
Dotąd moje stówa pisał zawsze opat.
Tym razem jednak mówię sam za siebie.
Dobiegł mnie odległy hałas i przez okno ujrzałem mnichów uciekających przed żołnierzami z Rzymu. Otwierające się i zamykąjące gwałtownie drzwi wzywały Signaca, człowieka od kluczy. Strażnik pojął, że swe obowiązki winien pełnić gdzie indziej i pozostał wierny do końca Darela w ogóle nie obchodziło to, co się dzieje na zewnątrz, skupiał się wyłącznie na powierzonej mu misji. Podziwiałem jego nieskończoną koncentrację: ani razu nie odwrócił głowy, by wyjrzeć przez okno. Wszystko inne było mu obojętne: on pisał.
Na dole, w geometrycznym ogrodzie, klucznik w zakrwawionym odzieniu przeczy} wszelkiej symetrii. Walczył niepewnie przeciw czterem przeciwnikom, których sztylety już go naznaczyły. Jednego zdołał śmiertelnie ranić, ale podczas ciosu stracił broń i niemal rękę. Kiedy wydawało się, że już po nim, wyjął spod ubrań dwa potężne klucze, pasujące do jakichś niemożliwych drzwi. Nawykłe do otwierania, otwarty dwie czaszki. Ostatni przeciwnik, który jeszcze stał, rzucił się na olbrzyma, który potknął się o jednego z rannych i wpadł do czarnej sadzawki.
Signac próbował pozbyć się ciągnącego go na dno ciężaru, ale kluczy było zbyt wiele; kiedy już zerwał z siebie te, co otwierały główne wrota, pozostały te od piwnic, a nie można zapominać o tych, co otwierały potężne bramy do ogrodów, kaplicy, sekretnych izb, muzeum zakonu, sali kaligrafii, gabinetu Darela. Może to przez podmuch wiatru, który przemknął przez pałac od końca do końca, w każdym razie w chwili, w której klucznik opadł na dno, rozległ się trzask drzwi przypominąjący żałobną artylerię. Grupka skołowanych jesiotrów kręciła się nad obalonym olbrzymem.
Darel umiał odkryć kłamstwo, ale nie przeczuł mojego ostatniego ruchu, inspirowała go bowiem prawda. Pióro podskoczyło znad papieru i zatopiło się w jego gardle. Przygotowałem się na jego odpowiedź, ale Darel nawet na mnie nie spojrzał. Umiał rozpoznać charakter pisma i pojął, że to ostatnia linijka. Zasłonił ranę białą dłonią, która zaraz stała się czerwona, i ruszył w stronę swego biurka, by z niewątpliwie zawstydzającym go drżeniem narysować ten sam znak, który przed chwilę pewną ręką nakreślił na mojej twarzy.
W ciągu późniejszych lat, za każdym razem, gdy przeglądałem się w lustrze, zazdrościłem ręce, zapisującej ten znak, który wówczas wydawał się pozbawiony znaczenia.
Podczas bezsennych nocy powtarzałem ów rysunek, a nawet zdawało mi się, że jestem o krok od rozwiązania zagadki, jednak wtedy zawsze zasypiałem,
Dopiero wiele lat później, z dala od mej ojczyzny, kiedy prawda o egipskich hieroglifach ujrzała światło dzienne, w starej gazecie wyczytałem jego sens. Byl to hieroglif wyobrażający boga Thota, wynalazcę pisma. Tylko skąd Darel mógł to wiedzieć? Wówczas przypomniała mi się opowieść zasłyszana w szkole Vidorsa: historia starodawnej tradycji skrybów, która trwała bez przerwy, na różnych kontynentach i mimo katastrof.
Czasami, gdy patrzę na swą twarz oświetloną księżycowym światłem i odbijąjącą się w pękniętym lusterku wiszącym na ścianie, powtarzam sobie, że Darel naznaczył mnie, bym zrozumiał, że na mnie kończy się coś wielkiego i tąjemnego.
Na biurku czeka na mnie praca: mam zredagować akta do pilnego podpisu, zapisać wydatki z ostatnich miesięcy, przepisać na czysto dwa wyroki sądowe. Kiedy w grę wchodzą bardzo ważne dokumenty wystawiające na ryzyko bezpieczeństwo państwa, przełożeni nie powierzają mi ich. Jeśli uważają mnie za innego, a przez to są nieufni, to nie dlatego, że myślą o Francji, tylko o owym potężnym i egzotycznym królestwie: o przeszłości.
Po wydarzeniach w pałacu Amim wróciłem do Ferney, gdzie przez siedemnaście lat pełniłem funkcję kaligrafa. Nigdy nie założyłem tego mojego warsztatu z piórami i tuszami; wybrałem bezpieczniejsze i bardziej leniwe życie. Rankiem zajmowałem się korespondencją Woltera, a czasami książkami; popołudniami mierzyłem się z dokumentacją handlową i redagowaniem oficjalnych pism. Była to spokojna praca i chciałbym, żeby nigdy się nie skończyła.
Wiele lat później, kiedy Wolter oznąjmił, że się wybiera do Paryża, poczułem, że w Ferney nie mam już nic do roboty. Wszyscy wokół mnie myśleli tak samo; wszyscy wykonywali każdą czynność 1 czyszczenie dzbana, szykowanie jedzenia, podlewanie żółtych róż - z mieszanką staranności i nieuwagi typową dla czynności wykonywanej ostatni raz.
Towarzyszyliśmy przez jakiś czas karecie Woltera w milczeniu. Oczekiwano od nas radości, ale tworzyliśmy orszak żałobny. Nasz smutek miał swój powód: Paryż czekał na Woltera, by obsypać go wszelkimi możliwymi zaszczytami, żeby ustawić go w procesji gości Hotelu madame Villette, aby zamęczyć go na śmierć, a potem odmówić pochówku.
Serce dotarło na zamek Femey dwa miesiące po zgonie Woltera. Grób dla niego znaleziono dopiero na krawędzi miasta, w Sellieres, gdzie jego bratanek był opatem. Przed pochowaniem ciała lekarz wyjął serce. Udawał, że była to zaimprowizowana operacja, ale dla świadków tego wydarzenia było jasne, że podjął tę decyzję dużo wcześniej, jako że mimo pośpiechu i zamieszania zabrał ze sobą różne naczynia z solami i niebieski płyn drażniący oczy. Nie wiem, jakie walki toczono o owo serce ani kto je wysłał do Femey, bo dostarczył je polski posłaniec, który nie mówił po francusku ani słowa i natychmiast odjechał.
W całym tym zamieszaniu panującym w domu serce trafiło do gabinetu osobliwości, mąjąc za towarzystwo podarki przywożone w ciągu wielu lat przez światłych podróżników z dalekich krąjów. Po śmierci Woltera nikt nie zaglądał do owego pomieszczenia, którego dziwaczne zbiory opanowane zostały przez pąjęczyny i kurz. Gospodarz zniknął, a dom wydawał się chorować i umierać. Serce porzucono między kamieniami błyszczącymi w ciemności, morskimi potworami i kośćmi jednorożców.
Wybrano mnie, bym sporządził inwentaryzację domu. W miarę jak spisywałem przedmioty, te znikały, i rychło w gabinecie osobliwości nic nie zostało. Normalnym widokiem stały się dzieci służących bawiące się w ogrodzie wielorybią szczęką, skórą białego niedźwiedzia albo zmumifikowaną ręką męczennika.
Z początku próbowałem zachować jakiś porządek, ale ostatecznie przyłączyłem się do łupieżców i ukryłem serce między ubraniami. By jego brak nie rzucał się w oczy, podłożyłem zabalsamowane serce weneckiej hrabiny z XVI wieku, prezent od przyjaciela Woltera, pana Paulmy.
Ukończyłem inwentaryzację dzień przed wyjazdem. Moje pismo nie było takie jak wtedy, gdy zaczynałem: stało się łagodniejsze i prostsze, nikogo nie próbowało olśnić. To było pismo kogoś, kto wie, że to, co się zapisze, ukrywa równie dużo jak rzeczy zagubione.
Archiwa przypadły w spadku carycy Katarzynie, toteż sekretarze i archiwiści wyjechali do Rosji, na zawsze przywiązani do owych papierów. Mnie taki los nie odpowiadał, wróciłem więc do Paryża, z sercem Woltera w bagażu.
Rankami pracowałem u Siccarda jako specjalista od przy- borów do kaligrafii (prace z pierwszego piętra zostały wstrzymane), a wieczory poświęcałem na poszukiwania Clarissy. Ani po niej, ani po jej ojcu nie pozostał w mieście żaden ślad Na swój sposób nie zaprzestałem poszukiwań: nawet w tym tak odległym porcie, kiedy przybywają pasażerowie z Francji, szukam ich i wypytuję o nazwisko von Knepper.
Tylko jednego świadka spotkałem na swej drodze i utraciłem go. Noc przed zaokrętowaniem się szedłem brzegiem Sekwany, gdy jakiś obdarły i brodaty mężczyzna przeciął mi drogę. Widziałem go już z daleka przy innych okazjach: zatrzymywał przechodniów, pokazywał im zawartość swojej torby i pozwalał im odejść. Jednak tym razem mnie przestraszył: przez chwilę wydawało mi się, że mnie zabije, toteż dobyłem mojej jedynej broni, pióra, którym poderżnąłem gardło Silasa Darela. Mimo brody i ciemności rozpoznałem Mattioliego. Jednak on nąjwyraź- niej mnie nie pamiętał. Pokazując zawartość torby, którą ledwie mógł utrzymać, zapytał:
- Wdziałeś tę kobietę?
Niemal bezgłośnie odpowiedziałem, że nie.
- W takim razie to już koniec - powiedział rzeźbiarz, jakbym odebrał mu ostatnią nadzieję i nie Było w mieście już nikogo, komu można zadać to pytanie.
Stanął na krawędzi mostu z taką swobodą, że wydawała się przeczyć jakiemukolwiek niebezpieczeństwu. Przed sprawdzeniem, czy węzet, którym przymocował torbę do swej szyi, trzyma się mocno, po raz ostatni spojrzał na marmurową głowę. Rzuciłem się, by go zatrzymać: ja też chciałem ucałować te lodowate usta. Nie zdążyłem. Mat- tioli objął głowę i skoczył w ciemną toń. Ostatni obraz Clarissy przepadł razem z nim.
Buenos Aires, grudzień 1998-czerwiec 2001