Pablo De Santis KALIGRAF WOLTERA LIT ARGENTYŃSKA

Pablo De Santis

kaligraf Woltera

przełożył Tomasz Pindel

Dotarłem do portu z niewielkim bagażem: cztery ko­szule, przyrządy do kaligrafii oraz serce w szklanym sło- ju. Koszule były wielokrotnie cerowane i zaplamione at­ramentem, morskie powietrze zniszczyło moje pióra. Natomiast serce trzymało się doskonale, obojętne na po­dróż, burze, wilgoć kajuty. Serca zużywąją się tylko za życia; potem nic im już nie szkodzi.

Wiele filozoficznych relikwii krąży dziś po Europie, w większości przypadków są fałszywe, tak jak kości trzy­mane przez Kościół. W przeszłości jedynymi bohaterami tego przesądu byli święci. Ale dziś któż miałby ochotę walczyć o żebro, palec albo serce świętego? Za to kości i czaszki filozofów kosztują krocie.

Gdy jakiś nieostrożny kolekcjoner wspomni przy pary­skim antykwariuszu nazwisko Woltera, natychmiast zos­tanie zaprowadzony do pokoiku na tyłach domu, gdzie w nąjwiększej tąjemnięy pokażą mu serce przypominąją- ce kamień, zamknięte w złotej klatce albo marmurowej umie. W imię filozofii zażądąją od niego fortuny. Fałszy­we serca otaczane są żałobną i niepotrzebną czcią, podczas gdy to prawdziwe jest tutąj, na stole, piszę obok niego. Jedyne bogactwo, jakie mogę mu zaoferować, to popołu­dniowe światło.

Zajmuję ciasny pokój, którego ściany co dzień wydąją się coraz bardziej krzywe. Podłogowe deski rusząją się i niektóre można bez trudu podnieść. Kiedy rano wycho­dzę do pracy, pod jedną z nich chowam szklane naczynie, owinięte w wytarty kawałek czerwonego pluszu.

Dotarłem do tego portu, uciekąjąc przed tymi wszyst­kimi, którzy w naszym zawodzie dopatrują się reliktu sta­rego reżimu. Na Konwencie trzeba krzyczeć, a my, ka­ligrafowie, nauczyliśmy się bronić tylko na piśmie. Choć pojawiały się propozycje, by obcinać nam ręce, przewa­żyła opcja równości, ogranicząjąca się do obcinania nam głów.

Moi koledzy nie podnieśli wzroku znad pulpitów i nie zainteresowali się krzykami rozlegąjącymi się wokoło. Cierpliwie przepisywali teksty zlecone im przez ściętych już urzędników. Czasami, jako ostrzeżenie albo groźbę, podrzucano im pod drzwi zamazaną listę skazańców, a oni przepisywali ją, nie zauważąjąc nawet swojego nazwiska pośród innych.

Udało mi się uciec, bo ostatnie lata nauczyły mnie, że trzeba podnosić wzrok znad papieru. Wymyśliłem sobie in­ne nazwisko i inny fach, sfałszowałem dokumenty, żeby móc przejść przez punkty kontrolne między dystryktami i miastami. Uciekłem do Hiszpanii, ale nabrałem takiego rozpędu, że dopiero dużo dalej się zatrzymałem. Wsiadłem na jedyny okręt, któiy mnie przyjął z niewielką ilością go­tówki i w obdartym odzieniu. Nigdy w życiu nie wszedłem na pokład statku, być może przez wzgląd na rodziców, któ­rzy zginęli w morskiej katastrofie. W sterówce regulowa­łem należność za podróż, spisując dyktowane przez kapi­tana listy: musiał mierzyć się z obfitą korespondencją z kobietami i wierzycielami. Redagując listy i poprawia­jąc błędy, nauczyłem się hiszpańskiego.

Podróż była długa, okręt zawijał do każdego portu, a ja nie mogłem się na żaden zdecydować. Patrzyłem na bu­dynki na brzegu w nadziei na jakiś znak, że to jest moje miejsce. Jednak czytelny okazał się tylko jeden omen: że dalej nic już nie ma. To miasto było ostatnim portem przed powrotem.

Tutaj ludzie trafiąją przez pomyłkę, uciekąjąc przed nie­bezpieczeństwem albo czyimiś rządami, a ostatecznie uciekąją przed światem. Kiedy szalupa przywiozła mnie do brzegu, pomyślałem, że praca w zawodzie już się dla mnie skończyła i że nigdy więcej nie użyję nawet kropli atramentu. Komu może być potrzebny kaligraf na tych ciemnych i zabłoconych uliczkach. W tym także się myli­łem: rychło odkryłem, że istnieje tu głęboki kult słowa pi­sanego, większy jeszcze niż w europejskich miastach. Ko­chają tu zapieczętowane i podpisane rozkazy, papiery wędrujące z ręki do ręki i ciągnące za sobą inne papiery, szczegółowe zlecenia wysyłane do Europy, listy przedmio­tów zniszczonych w trakcie podróży. Wszystko zalakowane i z rozległymi podpisami, pełnymi arabesek, zostąje sto­sownie zarchiwizowane w meblach na zawsze połykąją- cych ten chaos dokumentów.

W ratuszu, w lodowatym pomieszczeniu, przepisuję każ­dego ranka oficjalne dokumenty i wyroki sądowe. Urzęd­nicy często wspominąją nazwisko Woltera, ale gdybym im powiedział, że pracowałem dla niego, nie uwierzyliby. Za- kładają, że wszystko, co dociera do tych brzegów, jest fał­szywe albo nie ma znaczenia.

Wiatr wpada do mojego pokoju i wszystkim porusza. Stawiam serce na papierach, żeby nie porwał ich wiatr.

Pierwsze litery

Kiedy moi rodzice zginęli w katastrofie morskiej „Re- tza” przygarnął mnie stryj, marszałek Dalessius. Zapy­tał, co umiem robić, a ja pokazałem mu kartki papieru, na których bawiłem się w wymyślanie nowych alfabe­tów. Na jednej z nich litery wyglądały jak gałęzie drzew, miały liście i kolce; na innej przypominały wschodnie bu­dynki i pałace, a na trzeciej 1 nąjbardziej skomplikowa­nej - literom wystarczyło bycie literami. Stryj poszuki­wał jakiegoś znaku, jak się mnie pozbyć, i owe alfabety pomogły mu. Posłał mnie do szkoły kaligrafii pana Vi- dorsa, której uczniem był między innymi tąjemniczy Si- las Darel.

Rychło zaczęły się moje kłopoty ze zwierzchnikami, chciałem bowiem nie tylko pisać, ale także wynajdywać pióra i tusze, od nowa opracować fundamenty naszej sztu­ki. Kaligrafia konała z powodu braku mistrzów, oblężona przez druk, ograniczając się do pojedynczych ludzi i nie­wielkich grup. W książkach o historii szukałem bohate­rów, których można uznać za kaligrafów, ale znajdywa­łem tylko takich, co nigdy nie pisywali.

Nąjmniej spokojni z nas, którzy chcieli kroczyć drogą Silasa Darela, wszędzie poszukiwali natchnienia, od sta­rych szkolnych podręczników po anonimowe traktaty

o kryptografii. To był fach tak martwy, że czuliśmy się niczym archeologowie badąjący siebie samych.

Salę, w której pracowało się nad dokumentami, za­wsze spowijała cisza, przerywana tylko skrzypieniem piór na papierze; hałas ten stanowił swoistą metaforę ci­szy. Było to podłużne pomieszczenie z oknami po bokach, które z polecenia władz zawsze pozostawały otwarte, na­wet zimą, utrzymywano bowiem, że dobre wietrzenie to pierwszy warunek dobrego pisma. Przez okna dostawa­ła się do środka ziemia, gałązki i igły sosnowe, które moi koledzy delikatnie strzepywali z papieru, ja nato­miast zostawiałem je na kartkach, bo wierzyłem, że w procesie transkrypcji należy szanować ślady świadczą­ce o okolicznościach. Wszyscy, z nielicznymi wyjątkami, ograniczali się do materiałów kupowanych przez szkołę raz na sześć miesięcy od zaopatrującego ją portugalskie­go marynarza: szybko blaknący czarny atrament, czerwo­ny tusz pełen grudek, kartki, których nierówności spra­wiały, że litery tańczyły jak pijane, oraz wybierane na oślep gęsie pióra.

Po wieczerzy i modłach eksperymentowałem z własny­mi wynalazkami, kryjąc się w moim pokoju albo w ogro­dzie, nieopodal kamiennej studni, której przegniła woda także służyła mi do pisania. Mój ulubiony tusz składał się z mieszanki krwi wieprza, alkoholu i czerwieni marsowej. Na targu kupowałem lewe skrzydło czarnej gęsi. Wyrywa­łem pióro po piórze, zostawiąjąc tylko co piętnaste. Kiedy już je wybrałem, w miedzianym naczynku podgrzewałem piasek, a potem wsypywałem go do drewnianej skrzynki: wtykałem tam pióra, żeby stwardniały od gorąca. Wszyst­kie przyrządy trzymałem w pudełku należącym jeszcze do mojej matki, w którym zachował się brązowy napar­stek i zapach lawendy.

Kiedy skończyłem szkołę Vidorsa, stryj zdobył dla mnie posadę w wymiarze sprawiedliwości. Był to natural­ny los absolwentów z tytułem; inni kończyli jako biblio­tekarze albo prywatne skryby w ostatnich szlachetnych rodzinach. Podróżowałem z moim pudełkiem po sądach i rządowych biurach. W owej epoce lubiano rzeczy kruche oraz bezużyteczne; nigdy nie będę już żył w podobnych czasach. Skazanemu na śmierć, którego wyrok polecono mi spisać na papierze, przed wstąpieniem na szafot poka­zano rękopis pełen arabesek i lakowych pieczęci, na co on orzekł: „Powiedzcie kaligrafowi, że jestem mu wdzięczny, bo przemienił moje zbrodnie w coś tak pięknego; zabił­bym jeszcze dziesięciu ludzi, byle tylko można napisać coś takiego ponownie”. W życiu nie usłyszałem większej pochwały.

W moim pokoju stały obok siebie różne naczynia: tusz ośmiornicy, jad skorpiona, roztwór siarki, dębowe liście i jaszczurcze główki. Próbowałem też niewidzialnych atra­mentów, opierając się na wskazówkach wyczytanych w eg­zemplarzu De occulta caligraphia, który sprzedał mi księ­garz z Rue Admont i którego posiadania w szkole Vidorsa zakazywano. Księga opisywała tusze o kolorze wody, które stawały się widzialne po kontakcie z krwią albo po potar­ciu śniegiem, albo po długotrwałym wystawieniu na świat­ło księżyca nieprzysłoniętego chmurami. Inne zmierzały w przeciwną stronę i z czerni przechodziły w szarość, a po­tem w nicość.

Moja kariera sądowego kaligrafa dobiegła kresu, kiedy spisałem wyrok śmierci na Catherine de Beza, która przy­znała się do winy i została skazana za zabójstwo męża, ge­nerała de Beza. Kiedy generał zachorował, żona wezwała starego medyka, który ząjmował się nim od lat i który, będąc niemal ślepcem, zapisywał dawno już nieużywane

leki, a także podpisywał świadectwa zgonu, niczego nie sprawdzając ani o nic nie pytając. Ale tego poranka stary doktor wstał z gorączką i posiał w zastępstwie młodego lekarza, który u niego terminował. Gdy ów przybył, gene­rał już nie żył. Wystarczyło mu kilka minut, by wykluczyć przyczyny naturalne: przez holenderską lupę przyjrzał się palcom nieboszczyka i znalazł ślady arszeniku.

Pani de Beza została osądzona i skazana. Zaprowadzo­no ją na szafot, ale kat musiał wstrzymać egzekucję, bo dokument z wyrokiem, kilka godzin temu jeszcze pokry­ty pismem, obecnie był zupełnie czysty, upstrzony ledwie czerwienią laku.

Chciano oskarżyć mnie o konspirację; próbowałem tłu­maczyć tę pomyłkę okolicznościami łączącymi w sobie nau­kę i fatalizm, ale i tak zesłano mnie do więzienia na trzy miesiące. Jako że niektórzy uznali zniknięcie wyroku za boski znak i przypisali je niewinności skazanej, a nie po­myłce kaligrafa, sąd zmienił jej szafot na lochy.

Kiedy wyszedłem z więzienia, udałem się do domu stryja. Miałem nadzieję, że wyśpię się przez całą noc i dzień w prawdziwym łóżku, bez piwnicznego smrodu, wrzasków i szczurów. Stryj przygotował już mój bagaż, a chłodny uścisk, jakim mnie przyjął, nie oznaczał powi­tania tylko pożegnanie.

- Kiedy siedziałeś w więzieniu, szukałem dla ciebie pracodawcy. Wysłałem do starych znąjomych krótki spis twoich cnót i drugi, długi, twoich wad, żeby nie wyjść na łgarza.

- Ktoś odpisał?

- Otrzymałem tylko odpowiedź z zamku Femey. Tam wszystko mylą i odczytują nl odwrót; uznali twoje wady za zalety i dlatego od razu cię przyjęli.

Ferney

Miałem dwadzieścia lat i posiadałem jedynie pudełko pełne piór i atramentów. Na podróż do Ferney nie mógł­bym sobie pozwolić, gdyby mój stryj, marszałek Dalessius, nie odpowiadał za system transportu zwany Nocną Pocztą. Była to instytucja ząjmująca się przewożeniem poległych. W czasie wojen do Francji docierało sporo ciał, które nale­żało dostarczyć do różnych miast i wsi. Na początku podję­ła się tego sieć wozów pocztowych, ale listy i towary docie­rały do adresatów w tak fatalnym stanie, że ludzie nie chcieli czytać swojej korespondencji; ledwie otrzymywali listy, natychmiast je palili. Zmarli zakłócili komunikację między różnymi regionami naszego królestwa.

Nocna Poczta skupiła się wyłącznie na transporcie po­śmiertnym. Stryj odziedziczył po moim dziadku przedsię­biorstwo, którego sercem był magazyn na przedmieściach Paryża, sto lat temu używany do solenia mięsa. Tam seg­regowano ciała, wsadzano je do trumien - często wypełnio­nych solą, by kontynuować tradycje tego miejsca - i wysy­łano je na drogi Francji. Było dwadzieścia pięć karet; jako że trasy okazywały się kapryśne, a pomyłki zdarzały czę­sto, niektóre rodziny miesiącami czekały na zwłoki bli­skich. Na początku, w czasie wojennych uniesień, na po­ległych czekano jak na bohaterów, ale miesiące mijały,

wojna dobiegła końca, i podróżny zjawia! się jak listonosz ze złymi wiadomościami, jak niechciany gość opowiadąją- cy o wojnie, o której wszyscy już zapomnieli.

Stiyj zarządził, by w trumnach montowano małe okienka z okiennicami, żeby widać było twarz pasażera; w ten spo­sób unikano pomyłek. Kolejna jego innowacja polegała na tym, że każdy żołnierz wracał z kolekcją medali, które na zamówienie wytwarzał producent guzików. Tym sposobem wszyscy witali bohatera. W tym zawodzie, mawiał marsza­łek Dalessius, obowiązują sztywne reguły: ubierać się na czarno, działać w nocy, zachowywać ciszę.

Kiedy nie było wojen ani epidemii, liczba powozów mala­ła. Żeby zdobyć klientów, stryj propagował tezę pewnego benedyktyńskiego teologa, który głosił, że by zapewnić sobie raj, każdy musi zostać pochowany w ziemi, gdzie się urodził, a przynąjmniej w odległości nie mniejszej niż dys­tans między Betlejem a Grobem Pańskim. Dzięki podob­nym sztuczkom i pomocy państwa, które powierzało mu transport straconych i zmarłych w więzieniach, stryjowi nie brakowało pasażerów, nawet w czasach nąjgorszego pokoju.

Podróż była długa, Femey leżało bowiem przy granicy ze Szwąjcarią. Wypędzony z Paryża przez króla, Wolter kupił sobie zamek, z którego w razie niebezpieczeństwa łatwo mógł zbiec do swej posiadłości w Genewie. Kiedy dotarłem do celu, wszystkich pasażerów już dostarczono i ja byłem ostatni. Pożegnałem się z Servinem, woźnicą, i zostałem sam przed bramą zamku.

Sekretarz przestudiował moje papiery, kazał usiąść i czekać. Szybko zgaszono światła w oknach i znalazłem się sam w mrocznym pomieszczeniu. Nikt się nie zjawiał, żeby zapalić lampy, myślałem już, że o mnie zapomniano. Podróż mnie wyczerpała i miałem nadzieję, że dadzą mi coś do jedzenia i łóżko, ale w końcu przyszedł służący

i zaprowadził mnie do wschodniego skrzydła zamku. W pomieszczeniach było tak dużo zegarów, że ich hałas wręcz ogłuszał. To tik-tak, jak się miałem z czasem dowie­dzieć, wdzierało się nawet do snów, dręcząc służbę nocny­mi wizjami kół zębatych, wskazówek i rzymskich cyfr.

Życie Woltera pełne było walk, więzień i wygnania. Spo­dziewałem się ujrzeć giganta, potężną głowę, jasnowidzące oczy, a natknąłem się na starca, który nie wyglądał real­nie, tylko przypominał rycinę z książki (książki zostawio­nej w ogrodzie na deszczową noc). Zęby zabrał mu szkor­but, łysą czaszkę zakrywała wełniana czapeczka, a język, przez zwycząj zwilżania nim pióra, gdy atrament wysy­chał, zrobił się tak błękitny, jak u wisielca.

Kiedy wszedłem, nie obrócił się; może także był głu­chy. Siedział skupiony nad jakąś kartką i badał ją przez lupę ze złotą oprawką.

| Kretyn - oświadczył.

I Przepraszam, że przybywam tak późno.

- Kretynem jest ten, kto napisał tę stronę.

1 Któryś z pańskich wrogów?

- Najgorszy: ja sam. Skąd to głupie przywiązanie do słowników, może mi pan to wyjaśnić? Zaraziłem się tą infekcją, dotknąwszy Encyklopedii.

- Jestem kaligrafem. Mnie też fascynuje porządek al­fabetyczny.

Wspomniałem, że zamiłowanie do alfabetu sięgało w szkole Vidorsa takich szczytów, że nasze ząjęcia z gim­nastyki polegały na układaniu ciał w kształty liter. Naj­gorsze były | i h. Na lodowatym dziedzińcu musieliśmy przez cały ranek pisać fragmenty Eneidy po łacinie. Nasz profesor, stojąc na wieży, czytał modlitwy.

- Coś panu wyznam: planowałem kiedyś napisanie au­tobiografii według porządku alfabetycznego. Jeśli podej­

mie się pan kiedyś podobnego dzieła, proszę pamiętać, że można pominąć każdą literę prócz a i z, bo to one da­ją nam poczucie, że kolo się zamknęło, choćby po dro­dze czegoś zabrakło. Jeśli zamiast „Jestem alfą i omegą” Chrystus rzekłby „Jestem betą i psi”, kto wie, czym dziś byłoby chrześcijaństwo.

Podał mi papier i pióro.

- Proszę zrobić próbę kaligrafii.

- Jeśli to nie kłopot, wolałbym użyć moich piór.

Za ich sprawą stracił pan poprzednią pracę. Kto za­gwarantuje, że i tej pan nie straci?

Nie dałem się zastraszyć.

- Co mam napisać?

- „Moja ręka drży, jakbym był starcem”.

W rzeczy samej, moja ręka drżała. Nigdy wcześniej nie przydarzyło mi się nic takiego. W efekcie wyszły mi koś­lawe litery.

- To przez pióro.

*,<£ Proszę spróbować innym.

Wziąłem pióro niebieskiej gęsi, moje ulubione, i rzeczy­wiście wyszło jeszcze gorzej.

- Ta gęś jeszcze macha skrzydłami. Tak czy inaczej, zatrudniam pana; ręka tak panu drży, że wszyscy uznają to za moje pismo. Pańskim bezpośrednim przełożonym będzie Wagniere, mój sekretarz.

- Na czym będzie polegać moja praca?

- Zajmie się pan korespondencją. Pańskim miejscem pracy będzie ta sala. Przy odpowiadaniu na niektóre listy konieczna okaże się konsultacja ze mną. Pozostałe będą zależeć od pańskiego uznania.

1 Ci, którzy przeczytąją listy, domyślą się, że to nie pan je pisał.

I Tym się proszę nie martwić. Lepiej, żeby to wiedzieli. Pomyślą: skoro nie pisze listów, musi pracować nad ja­kimś ważnym dziełem. Nieobecność to jeden ze środków stylistycznych.

Przerwał nam głośny huk. Wolter wyszedł na korytarz, a ja za nim. Stawiał długie kroki, ale szedł powoli, toteż musiałem przystawać co chwilę, żeby go nie prześcignąć. Choć na miejsce, skąd dobiegł hałas, dotarliśmy dopiero po chwili, papiery wciąż jeszcze unosiły się w powietrzu, czekąjąc na swego pana.

Razem z nami do archiwum wkroczył wysoki mężczyz­na o posępnym wyglądzie i w żałobnym odzieniu. Zaczął grzebać w papierach, toteż przyklęknąłem obok, by mu pomóc. Pod masą pożółkłych, powiązanych sznurkiem li­stów ktoś kaszlał i jęczał.

Wyjąłem plik nadżartych przez mole listów; niemal roz­sypywały się w rękach. Pod spodem dostrzegłem twarz tak bardzo zasypaną kurzem, że wyglądała jak jeden z pa­pierów.

- Wydobądźmy biednego Barrasa - powiedział wysoki mężczyzna. - Niech pan ciągnie za jedno ramię, ja złapię za drugie.

Wyciągnęliśmy chuderlawego młodzieńca, krew ciekła mu z głowy i górnej wargi. Jak nąjszybciej wyszarpnął się z naszego chwytu i pośpiesznie odsunął od stosu papie­rów, jakby czaiła sie w nich jakaś bestia. Oddalił się, uty- kąjąc i pomstując:

- Wracam do kuchni! Do archiwum nigdy w życiu!

i Mam wrażenie, że trzeba nam nowego pomocnika do klasyfikowania pańskiej korespondencji - stwierdził dryblas.

i Oto on. Wagniere, przedstawiam panu Dalessiusa. Dalessius, niech pan się zajmie tym chaosem. Od teraz prócz pisania listów zaopiekuje się pan archiwum.

- Czy to nie jest niebezpieczne dla terminatora? I za­pyta! Wagniere. - Barras o mało nie zginął, w zeszłym miesiącu ten student z Alzacji...

- Jeśli pan Dalessius się postara, to się nauczy. A jeśli nie, wróci do siebie... tym samym powozem, którym tu przyjechał.

Korespondencja

Jako że Wolter miał wielu wrogów, otwieranie jego li­stów bywało niebezpieczne. Przysyłano mu zatrute igły schowane między stronami, koperty z ampułkami, z któ­rych uwalniały się trujące opary, jadowite pająki.

Wśród przychodzących paczek trafiały się często fałszy­we księgi, kryjące w środku uśpione węże albo delikatne mechanizmy wybuchowe. W specjalnym pomieszczeniu, zupełnie na uboczu, żeby nie było więcej ofiar, z duszą na ramieniu sprawdzałem koperty i opakowania. Korzysta­łem z zestawu przyrządów, które Wolter nabył w Genewie, służących do wykrywania pułapek i materiału wybucho­wego: lupy z górskiego kryształu, drobnej lunety, którą można wsuwać do koperty bez konieczności otwierania jej, lampy o niebieskim płomieniu pozwaląjącej patrzeć na wylot przez papier.

Nie tylko otwieranie korespondencji było moją pracą, także odpowiadałem na nią w imieniu Woltera.

- Niech pan przeszpera moje książki i do swojej szkol­nej prozy doda jakiś stary koncept - nakazał.

Bytem bardzo młody i praca ta - za którą potem tak tęskniłem - ogromnie mnie niecierpliwiła. Nudziła mnie rutyna, a nawet ryzyko: zacząłem otwierać listy bez za­chowywania ostrożności i odpowiadać na nie bez namys-

iu. Dziwiło mnie, że zdarzają się zakochane kobiety piszą­ce do Woltera własną krwią. Gdyby zobaczyły żywego tru­pa, któremu ofiarowywały całą tę swoją bezużyteczną na­miętność, zdrapałyby krew z papieru, by przywrócić ją żyłom. Z czystej nudy zacząłem odpowiadać na listy me­go pana, korzystając ze wszystkich dostępnych przyrzą­dów. Nikt nie bronił mi używać: piór albatrosa utwardza­nych w jodzie z morskiej wody, chińskich pędzelków z małpiego włosia, tuszy błyszczących w ciemności, atra­mentów znikających w miarę lektury listu, by uzyskać efekt pożegnania. Ale Woltera, z początku pełnego entu­zjazmu dla mojego entuzjazmu, zaczynały irytować listy docierające do adresatów in blanco albo z poprzestawia­nymi literami, albo z jego podpisem błyszczącym nocą niczym imię ducha.

Aby odsunąć mnie od tych ząjęć, Wagniere przypo­mniał, że miałem się ząjąć uporządkowaniem archiwum. Tyle tam byio listów, że z żółtych i czerwonych sznur­ków, którymi je wiązano, można było zrobić pętlę dookoła świata. Listy od królów, na przykład carycy Katarzyny czy Fryderyka Wielkiego, musiałem trzymać pod kluczem, w żelaznym kuferku. W małym piecyku paliłem epistoły obelżywe, jak te od biskupa Annecy, który co piętnaście dni oskarżał Woltera o tąjone grzechy, albo te niepoważne, jak korespondencję z pewnym towarzystwem alchemicz­nym z Genewy, którego członkowie zapewniali, że w ich mocy pozostąje sam Paracelsus. Trzymamy go w zamknię­ciu w piwnicy pewnego domu na brzegu jeziora. Co trzy miesiące się budzi, mamrocze pod nosem coś, co naszym zdaniem brzmi jak „Wolter1’, po czym wraca do swego od­wiecznego snu.

Piecyk działał bez zarzutów, dopóki od jakiejś iskry (ja akurat nie uważałem, pogrążony w lekturze nieprzystojnych

listów wysyłanych przez Madame de F.) nie zajął się stosik korespondencji z markizem D’Argenson, do której Wolter był szczególnie przywiązany. Miałem przy sobie woreczek piasku, którego używałem do moich piór, a okazyjnie do suszenia; tym piaskiem zagasiłem ogień, nim zdążył po­chłonąć całe archiwum.

Tej nocy nie zmrużyłem oka, świadom, że Wolter ob­myśla mój nowy los: wygnanie albo służba domowa.

0 świcie udałem się do salonu, gdzie zwykle pisał. Ciemne drzewa za oknami zaraziły mnie smutkiem; wiatr wyginał je w kształt znaków zapytania. Wolter przyglądał się pasożytowi, którego znalazł na swoich roślinach.

- Musimy pozbyć się wszystkiego, co nas podgryza, co żyje cudzym kosztem - powitał mnie. 1 Niech pan szyku­je swój bagaż.

1 Nie mógłby pan dać mi innego ząjęcia, zamiast mnie wyrzucać? Może potrzebny jest dobry ogrodnik?

i A cóż pan wie o roślinach? Kiedy wchodzi pan do ogrodu, róże kaleczą się własnymi kolcami, a tulipany po­pełniają zbiorowe samobójstwo.

I Może kuchnia?

I Pana by tam ugotowali, a nie jestem pewien, czy ta­kie danie byłoby mi w smak.

Odpowiadało mi życie w Ferney. Nie chciałem znów wspi­nać się po schodach trybunałów, pukać do drzwi magistra­tów, czekać w biurach wypełnionych papierami, gdzie nigdy nie dostąje się świeże powietrze. Im dłużej myślałem o wy- jeździe, tym mniej pozostawało we mnie sił, i mąjąc przed sobą stojącego Woltera, czułem, że się starzeję i garbię.

1 Zaraz spakuję manatki i wyniosę się na zawsze - po­wiedziałem. Udawałem godność, oczekując litości.

I Nie zrozumiał pan? Nie wyrzucam pana. Musi się pan przygotować do wyjazdu do Tuluzy.

- Dlaczego do Tuluzy?

- Wczoraj w nocy przybyt do mnie podróżny i opowie­dział o pewnym frapującym go przypadku. Mówił, że lang- wedocki sąd zamierza stracić pewnego protestanta, Jeana Calasa, a być może także całą jego rodzinę.

- O co się go oskarża?

- O zamordowanie własnego syna.

- Mam zatem nadzieję, że wyrok zostanie wykonany.

- A ja mam nadzieję, że zbada pan, dlaczego próbuje się zgładzić tego człowieka za wszelką cenę. Przygotowa­łem panu kilka raportów; proszę przeczytać po drodze.

- Jestem kaligrafem, zajmuję się klarownością pisma, a nie prawdą słów, bo to praca kogo innego. Filozofów na przykład.

- Jestem za stary na wyjazd do Tuluzy. Poza tym w owym mieście moja sława to gwarancja śmierci. Nie śpieszy mi się do umierania, a zwłaszcza w Tuluzie. Nato­miast panu nic tam nie grozi, jak długo nie wypowie pan mego imienia. Posłałem już wiadomość do pańskiego stry­ja, żeby jeden z jego wozów przyjechał tu po pana.

- Myślałem, że będę pracował tutaj, pisał dla pana, pisał dla historii, a nie podróżował z trupami.

- Jeśli ma pan kroczyć drogami historii, to naturalne, że martwi będą panu towarzyszyć.

Pasażerka

Stary woźnica Servin przyjechał tym razem zza szwaj­carskiej granicy. Przewoził małżeństwo z Awinionu, para zginęła w górskiej lawinie. Do tragedii doszło przed dzie­sięciu laty, ale dopiero niedawno znaleziono ich ciała. To­warzyszyła im trzecia trumna, nie fatygowałem się, by sprawdzać jej zawartość.

Po trzech godzinach jazdy zaczęło padać. Przed nami rozciągał się zmrok urozmaicany czarnymi drzewami. Krzycząc, zapytałem Servina, czy chce, bym go zastąpił, ale nie odpowiedział; pociągnął kolejny łyk z butelki i po­pędził konie, obojętny na burzę.

Servin nakazał mi odpoczywać we wnętrzu powozu, że­bym potem mógł ząjąć jego miejsce. Nad trzema trumna­mi wisiała na łańcuchach żelazna prycza. Wspiąłem się na nią, ułożyłem na kocu, a drugim przykryłem. Udało mi się zdrzemnąć na kilka minut, choć wiszące łoże kołysało się jak oszalałe, a łańcuchy zgrzytały. Gwałtowny ruch wytrącił mnie ze snu, w którym wiozłem do odległego miejsca zwło­ki Woltera. Kilka sekund później gwałtowny wstrząs spra­wił, że wyleciałem w powietrze i runąłem na trzecią trumnę.

Jakby w odpowiedzi na pukanie, zsunęło się z niej wie­ko. Zajrzałem do środka, korzystając z chwilowego blas­ku błyskawic, by zobaczyć trzeciego pasażera. Powodo­

wała mną ta sama ciekawość, za której sprawą w dzieciń­stwie szedłem pod szafot, by oglądać niebieskie języki wisielców, podeszwy stóp z naciętymi nożem niezrozu­miałymi znakami, cierpliwą pracę pospólstwa wyrywają­cego nieboszczykom, zgodnie ze starym przesądem, paz­nokcie i zęby. Już myślałem, że to nieprzystojny makijaż, kiedy odkryłem, że to kobieta. Musiała być piękna i nic się nie zmieniła; rysy jej twarzy nie sugerowały śmierci, tylko czary. Przez tajne wejście wszedłem do bajki.

Zawołałem do Servina, żeby zatrzymał wóz. Odczeka­łem, by burza zaoferowała nam kolejny błysk. Woźnica wyglądał na nieporuszonego.

- Czasami suchy klimat zachowuje ciała bez zmian.

- Czy ten deszcz można nazwać suchym klimatem?

- Może ją zabalsamowano zgodnie z egipską tradycją. Podobno w Genewie działają przedsiębiorstwa pogrzebo­we, które smarują zwłoki zwierzęcym tłuszczem, a wnętrz­ności zastępują cedrowymi wiórami.

Chciałem go zatrzymać, by razem przeżyć tę tajemnicę, ale Servin wrócił na kozła, obojętny na przekleństwo cie­kawości, przez którą szukamy odpowiedzi i znajdujemy kłopoty.

Schowaliśmy powóz za drzewami i spędziliśmy noc w oberży, nie mówiąc karczmarzowi, jaki wieziemy ła­dunek. W przeciwnym razie wyproszono by nas, jako że zazwyczaj nie wpuszcza się grabarzy, woźniców Poczty Nocnej oraz katów. Nadal padało i kapało mi na łóżko. Zmieniałem pozycję, ale kapanie nie dawało mi spokoju, przypominając, że mam do rozwiązania tąjemnicę.

Wyślizgnąłem się przez okno ostrożnie, by nie zbudzić woźnicy, i otwarłem drzwiczki powozu. Miałem ze sobą latar­nię i oświetliłem nią twarz za szybką. Im bliżej było światło, tym wszystko wydawało się mroczniejsze. Usta kobiety były

zaciśnięte, jakby skrywała ukryty jakiś sekret Nawet w Egip­cie nie ma metod pozwalających na taką doskonałość.

Rankiem Servin znalazł mnie śpiącego na trumnie i obudził uderzeniem w głowę.

- Będę musiał porozmawiać z marszałkiem. Tego jesz­cze brakowało, żebyś się pan zakochał w pasażerce. Aż do Awinionu będziesz się zajmował końmi.

Pozwalałem, żeby to konie mną się zajmowały, bo wy­glądały na mądrzejsze przez te ich lekkie ruchy głową, z boku na bok, jakby z filozoficznym spokojem akceptowa­ły przeciwności losu. Zacząłem do nich przemawiać i wy­daje mi się, rozumiały, bo czasem unosiły łby, przytakując mym argumentom.

Kiedy zmienił mnie Servin, przestało padać. Nie ośmie­liłem się mu przyznać, że pomyliłem drogę, ale woźnica, ledwie rzucił okiem na otaczający nas las, natychmiast zawrócił konie. Odnalazł trasę do Awinionu, oddał ciała znalezione w Alpach i przyjął suty napiwek, mnie odda­jąc mniej niż dziesiątą część. Obiecał, że kiedy dotrzemy do Tuluzy, da mi jeszcze monetę.

Kiedy przechadzaliśmy się po miasteczku, żeby zaopat­rzyć się w jedzenie, mieszkańcy zamykali okna i krzyżo­wali palce; przejazd Poczty Nocnej to zły znak. Do dwóch miejscowości nas nie wpuszczono, zmuszając do objazdu. Chciałem przekonać Servina, żeby zdjął czarny kir i wy­ryte w drewnie alegoryczne obrazy dekorujące powóz. Bez tych symboli wyglądałby na zwykły transport. Ale Servin odmawiał:

I Marszałek Dalessius osobiście zajmuje się dekoracją każdego powozu i nie toleruje zmian. Chce, by nas rozpo­znawano z daleka. Objazdy i spóźnienia nie powinny nas obchodzić. Jak mawia on sam: objazd drogi to także droga.

Tuluza

Nie mogłem się już doczekać końca podróży, ale kiedy koła, które zaraz miały po raz ostatni zatoczyć okrąg i za­trzymać oś, kreśliły niepewne litery na trakcie do Tuluzy, czułem zmęczenie i niepokój, które zwykle ogarniają pa­sażerów tuż przed dotarciem do nieznanego miasta.

Ostatnią trumnę dostarczyliśmy na ulicę Ślepców. Stał tam dom pana Girarda, fabrykanta zabawek, który na długim stole wystawiał drewniane koniki pomalowane na niebiesko, łamigłówki z planami różnych miast i armie ołowianych żołnierzyków, wyglądających, jakby wracali z przegranej bitwy, rozbici, wygłodniali i z chorągwią w strzępach.

- To pańska córka? - zapytałem.

- Poczta Nocna słynie z tego, że nie zadąje pytań - od­parł Girard.

- Oczywiście, panie - odezwał się Servin, obawiając się, że moja ciekawość zmniejszy albo zrujnuje szansę na na­piwek. - Proszę o wybaczenie. Młody Dalessius jest w tym fachu nowy.

Właściciel domu wręczył każdemu z nas po kilka mo­net, ale Servin zabrał mi moje.

- Niech ci starczy, żeś podróżował za darmo - szepnął.

Zapytał fabrykanta zabawek, czy mamy przenieść trum­nę do jakiegoś pomieszczenia.

- Tu będzie dobrze 1 powiedział Girard, niecierpliwiąc się, byśmy już sobie poszli. Ponieważ nie groziła nam utrata napiwku, zapytałem, na co umarła.

i Zjadła zatrute jabłko. - Girard wypychał nas już ku drzwiom.

Wyszliśmy na ulicę i tam Servin pożegnał się ze mną. Miał na przedmieściach ładunek do odebrania. Podał mi dłoń, w której kryła się moneta. Powiedział, żebym uważał na siebie i że jeśli by mnie pytano, kto mnie tu przysłał, mam odpowiadać cokolwiek, że jestem emisariuszem diabła albo hugenotów, ale pod żadnym pozorem nie wol­no mi mówić prawdy.

Nieopodal rynku znalazłem pensjonat i wynająłem po­kój. Musiałem zapłacić za dwie noce z góry.

1 Przyjechał pan na święto? - zapytał właściciel, męż­czyzna o twarzy naznaczonej chorobami i ranami. Brako­wało mu trzech palców u prawej dłoni.

| Nie. A jest dziś jakieś święto?

- Zaczyna się za kilka dni.

IA jaka to okazja?

- Dzień, w którym lud Tuluzy zebrał się na odwagę i pozbył się czterech tysięcy hugenotów. Mija dwieście lat.

- Wygnano ich?

1 Na tamten świat. Nigdzie pan nie zobaczy tak wyso­kich fajerwerków, powiadają, że w Chinach nie ma lep­szych. Piętnaście lat temu straciłem trzy palce, bo byłem jednym z odpowiedzialnych za podpalanie ogni. I niech pan nie myśli, że żałuję. Ledwie zostałem ranny, pomyś­lałem: innym przychodzi wąchać proch i ginąć na polach bitew, mnie przyszło zostać bohaterem tutaj. Zrobiłbym to ponownie, zwłaszcza teraz, kiedy Calasowie są gośćmi.

Cały rok nudy przy ogniu i pozdrawiania przyjeżdżąją- cych i wyjeżdżąjących podróżnych; cały rok czekania, by zobaczyć, jak wybucha świat. Kiedy ten dzień się zbliża, z powrotem czuję moje utracone palce.

Nocą wyjrzałem przez okno z mego pokoju i ujrzałem pięciu ubranych na biało mężczyzn, z kapturami na gło­wach, niosących obraz Chrystusa. Wolter ostrzegał mnie: trzeba uważać na białych pokutników. Kiedy szli, otwie­rały się okna i na ich lniane kaptury opadały zwiędłe kwiaty.

Miejsce zbrodni

Pokój, w którym zamieszkałem, był wąski i zimny. Po­przedni lokatorzy wyskrobali swoje imiona na wilgotnych ścianach. Koc był tak brudny, że okazał się dużo cięższy i cieplejszy, niż gdyby był czysty. Po podłodze przechadza­ły się wszelkiego rodzaju insekty, które badałem przez lu­pę, czekając, aż sen wybawi mnie od tych nieprzyjemnych szczegółów. Niektóre zapamiętałem: lubiłem zgniatać ro­baki, zatrzaskując strony książki, bo potem tak spreparo­wany eksponat przypominał mi okoliczności lektury.

Rano ujadłem nowy rodzaj chleba, którym piekarze z Tuluzy czcili syna Calasów. Miał kształt wisielca i zdobi­ły go kryształki soli i rodzynki oraz malutki stryczek z ziaren sezamu. Jeszcze tego ranka dokończyłem czytać raporty na temat sprawy, które wręczył mi Wolter, oraz odwiedziłem dom Calasów.

Sędziowie nakazali, by przy drzwiach cały czas trzyma­no straż. Zapytałem żołnierza, czy mogę wejść, a on od­parł, że nie. Przewidziałem taki obrót spraw, więc wyjąłem z torby flaszkę wina oraz jeden z tych chlebów w kształcie wisielca. Wówczas usunął się na bok, a ja wszedłem do zdemolowanych pomieszczeń.

Wszystkich mieszkańców domu zabrano, tak więc oj­ciec, matka, brat, przyjaciel, który przybył z wizytą, a na-

wet służąca, siedzieli w więzieniu, a wraz z nimi zniknęły też wszystkie meble. Na mięjscu pozostał jedynie potężny gwóźdź, na którym zamocowano stryczek Marka Anto­niego. Miałem wrażenie, że przejechałem całą Francję tylko po to, żeby zobaczyć ten gwóźdź.

- Dlaczego nikt go nie zabrał? - zapytałem strażnika.

- Mówią, że jest przeklęty. Nikt nie chce go nawet dotknąć.

Podszedłem, żeby sprawdzić, czy mocno się trzyma, i by mu pokazać, że nie straszne mi przesądy, ale zrezyg­nowałem.

- Był tu pan, kiedy złupiono dom?

- Nie, ale słyszałem, że ludzie szli ulicą ze śpiewem i z po­chodniami. Kiedy stanęli pod domem, zamarli na sekundę w milczeniu: nagle stracili pewność i nie wiedzieli już, klękać czy szturmować. Pod samymi drzwiami wrócił im entu­zjazm: wielu nigdy nie było w takim domu, a znali przyjem­ność grzebania w szufladach, odsuwania mebli. Cudze życie pełne jest sekretów. W pewnej chwili jedna z kobiet chciała podpalić dom. Podłożyła ogień pod zasłonę, ale pozostali zagasili go i omal nie spalili tej kobiety. Przyszli wszyscy razem, ale odeszli z osobna, przyszli śpiewając, a odeszli w milczeniu, przybyli z pochodniami, a zniknęli w ciemności.

Przez lupę przyglądałem się każdemu kątowi, a żoł­nierz szedł za mną. Mniej było śladów po życiu Calasów niż po szabrownikach: strzępy ubrań, drewniane drzazgi, kości kurczęcia i potłuczone butelki.

- Mało jest świętych w naszych niepobożnych czasach. Dlatego relikwie osiągąją tak zawrotne ceny. Na czarnym rynku można dostać zęby wisielca za dwa franki.

- Trzeba by sprawdzić, czy są prawdziwe.

- Wszystkie są prawdziwe. Setki sprzedawanych zębów, paznokcie, kosmyki włosów. Kiedy stanąłem na straży,

zostały tylko księgi męczennika, których nie chciał nikt. Księgi nie nadąją się na relikwie. Ale pan wygląda na za­interesowanego. Może się jakoś dogadamy.

Poda! bąjeczną sumę. Nie odpowiedziałem i skupiłem się na oglądaniu gwoździa przez lupę. Spuszczał cenę co­raz bardziej, aż w końcu pojął, z niechęcią i irytacją, że nie ma innego wyjścia, jak wysłuchać mojej oferty.

- Zróbmy tak - zaproponowałem, czyszcząc lupę o ko­szulę. - Nie mam pieniędzy na kupowanie książek, ale jeśli pozwoli mi je pan zobaczyć, dam monetę od razu. A drugą, kiedy skończę.

Zgodził się. Wyjrzał przez okno, by się przekonać, czy nikt nie nadchodzi.

I Ukryłem je.

Poszliśmy do pokoju należącego kiedyś do służącej. Uniósł podłogowe deski i podał mi pięć pokrytych kurzem woluminów. Tak żeby nie widział, szukałem między stro­nami jakiejś zagubionej kartki, ale niczego nie znalazłem, prócz znaczków na marginesach pokazujących fragmenty, które zainteresowały czytąjącego. Spojrzałem na tytuły dzid: zbiór fragmentów Seneki posegregowanych wedle tematów, Hamlet, książę Danii Williama Szekspira, mowa Cycerona, Apologia Sokratesa Platona oraz piąta księga, której, choć wytężam pamięć, nie umiem przywołać. Każ­dy z wybranych i zaznaczonych ołówkiem przez czytelni­ka akapitów głosił chwałę samobójczej śmierci. Człowiek ów nie doszedł do samobójstwa z nieuwagi czy pod wpły­wem chwilowej melancholii; kształcił się, by dojrzeć do stryczka.

1 Te dowody mogą uratować Calasów. Dlaczego nie za­niesie pan tego do sądu?

- Księgi nigdy nikogo nie uratowały. Dla Calasów już za późno. Potrzebny nam męczennik: potrzebują go fana­

tycy, ale także i my, ludzie tacy jak pan i ja, którzy nie wiemy, w co wierzyć. Moja matka miała ranę na lewej nodze, od której zakaziło się jej kolano; poszła na po­grzeb, pomodliła się i rana się zabliźniła. Jak to wytłuma­czyć? Niech się pan modli do powieszonego.

| Wolę modlitwy do bardziej doświadczonego świętego.

- Na mnie powieszony już zesłał łaski. Zarobiłem mo­netę i należy mi się jeszcze jedna.

Wyciągnął rękę. Zapłaciłem i zostawiłem zdemolowany dom.

Mechaniczna ręka

Przed kościołem Świętego Stefana handlarze relikwia­mi pokazywali ukradkiem swoje malutkie trofea, pozamy­kane w naczyniach z tak grubego szklą, że deformowało ono i powiększało owe skarby. Kościół był przepełniony wiernymi wymagąjącymi coraz większych dawek kadzid­ła, od którego tworzyła się lepka mgła. Świece nadawały mrokowi żółty odcień. Nad głowami ludzi wisiał sczerniały szkielet z etykietką głoszącą, iż jest to własność wydziału medycyny w Tuluzie. Przyzwyczajony do swej roli zwyk­łego obiektu badań, szkielet wydawał się stremowany sy­tuacją Prawa ręka dzierżyła pióro unurzane we krwi, lewa zaś palmę, symbole nawrócenia, do którego nie dopuściła zbrodnia.

Ruszyłem dalej do sądu, gdzie miał się odbyć proces Calasów. W drzwiach stali zbrojni strażnicy, nikogo nie wpuszczali. Mimo późnej pory wewnątrz budynku trwały rozmowy, a na górze widać było rozświetlone okna. Przed bramą jakieś sto osób z oddaniem wymieniało plotki i wpatrywało się w okna, jakby światło w nich kryło jakąś wiadomość. Każdego, kto wchodził albo wychodził z sądu, otaczano i domagano się nowin; nikt z wychodzących ni­czego nie mówił, ale tłum dopatrywał się w tym milcze­niu potwierdzenia swych nadziei i przekonań. Zapytano

wszystkich prócz pewnego wysokiego mężczyzny w kaptu­rze, który wychodząc, zdawał się już z dali narzucać mil­czenie, a szedł tak, jakby każdy jego krok stanowił kropkę po jakimś niepotrzebnym zdaniu. Usłyszałem obok szept:

- Ten, co teraz wychodzi, podjął się umycia ciała. Wcześniej był katem.

Ruszyłem za mężczyzną w kapturze, szukąjąc w kiesze­ni pieniędzy, żeby zapłacić mu za wieści. Maszerował bar­dzo szybko, aż musiałem biec, by nadążyć za jego po­tężnymi krokami. Kiedy tak szliśmy, zamykały się okna i gasiły światła, zdawało się, że to kroki owego człowieka wydają takie rozkazy. Zatrzymałem się obok studni z czar­ną wodą: śledzony zniknął. Nie miałem czasu do namysłu. Poczułem pętlę na szyi i stopy daleko od podłoża. Choć nie był to znaczny dystans, starczył, bym poczuł tęsknotę za ziemią. W wodzie odbijał się księżyc. Na próżno się szarpa­łem, tańcząc jak wisielec na stryczku.

- Ostatni człowiek, który próbował mnie okraść, stracił prawą rękę. Mam ją zawsze przy sobie, w pudełku z solą. Przynosi mi szczęście.

Próbowałem coś powiedzieć, ale nie mogłem. Odszuka­łem w kieszeni monetę i rzuciłem ją na bruk. Wówczas napastnik rozbroił stryczek i moje stopy poczuły ziemię.

- Nie chciałem pana okraść, tylko zapłacić - powie­działem.

- Niczego nie sprzedaję.

- Ja kupuję słowa.

- Mało mówię.

- Słyszałem, że mył pan ciało Marka Antoniego Calasa.

Zapytał, dlaczego śmierć Calasa interesuje mnie tak

bardzo, że jestem skłonny zapłacić za odpowiedź. Odpar­łem, że pracuję dla jezuitów, którzy chcieli mieć pewność, czy jest męczennikiem. Jezuici, wyjaśniłem, starąją się

przyśpieszyć procedurę kanonizacji księży zamordowa­nych na Wschodzie i nie zależy im, by jakiś spontaniczny kult zmieni! priorytety Kościoła. Dodałem drugą srebrną monetę.

Kat przemówił:

- Ząjmowałem się ciałem, dopóki nie przejęli go biali dominikanie. Sześciu z nich weszło do sądu, okazali papier, którego nie zdołałem przeczytać, i zabrali je na procesję.

I Miał ślady uderzeń, jakby go wieszano siłą?

- Żadnego śladu, prócz skaleczenia na lewym ramie­niu, bardzo stara rana.

Usiedliśmy na krawędzi studni.

- Me chciałem pana zabić. Niedobrze jest zabijać w noc pełni: potem cię to prześladuje w snach.

Ręce kata były wielkie i naznaczone od lin i topora. Powiedziałem, że dyszałem coś o jego wcześniejszym fachu.

- Obcinałem głowy w Paryżu, wieszałem nieszczęśni­ków w Marsylii, a w Italii popychałem przestępców z wyso­kiej wieży. Spadali na marmur i pewien malarz portretował ich ostatnią pozę. Ale prawdziwa sztuka to topór. Niewielu umie obciąć głowę jednym ciosem. Szubienica natomiast jest nąjprostszą i zarazem nąjmniej pewną z metod.

- Dlaczego? Ktoś kiedyś przeżył?

I Przeżył tylko jeden, który może powiedzieć: stracił mnie Kolm. Pewien marsylczyk, który zapłacił mojemu pomocnikowi za to, żeby ów tak poluzował linę, by pękła. Puszczono go, bo w Marsylii nie wolno wieszać dwa razy tego samego człowieka za ten sam występek. Ale lepiej nie rozmawiąjmy o smutnych rzeczach.

Kolm pracował dla wymiaru sprawiedliwości w Tuluzie, który zlecał mu mycie ciał w baliach z ługiem, szycie ran, a w niektórych przypadkach badanie przyczyny śmierci. Przyjęto go ze względu na doświadczenie w zawodzie kata.

- Dlaczego porzucił pan swoje ząjęcie?

- Zmęczyło mnie to, że potrzebuje się nas i pogardza zarazem. Proszę spojrzeć na ten kij.

Uniósł nad mą głową długi drąg z ciemnego drewna ze srebrnym okuciem. Na końcu widniała mała perfekcyj­nie wykonana dłoń; kij posiadał mechanizm, którym można ją było otwierać i zamykać.

| Przedtem, kiedy szedłem na targ, nie pozwalano mi dotykać żywności rękoma. Nikt się ze mną nie witał. Wte­dy kupiłem sobie ten kij, zrobił go dla mnie rzemieślnik z Norymbergi. Z początku nikt nie miał nic przeciwko ściskaniu mej srebrnej dłoni ani temu, że chwytam jabł­ka albo ryby. Tylko że mechanizm się popsuł i teraz wszystko, czego dotknę, niszczę.

Dłoń rozchyliła się i zamknęła. Kolm zaproponował, bym sprawdził mechanizm. Uniosłem kij i patrząc do góry, ujrza­łem wychylającą się przez okno kobietę. Była to pasażerka, którą przywieźliśmy fabrykantowi zabawek z ulicy Ślepców.

Usłyszałem trzask zamykanej okiennicy.

Nie miałem nąjmniejszego zamiaru się odzywać, ale zdałem sobie sprawę, że mój głos rozbrzmiewa, jakby na­leżał do kogoś innego:

- Kobieta, która nie żyje, właśnie zamknęła okno.

- Znam zmarłych i wiem, że nigdy nie wracają; w prze­ciwnym razie dawno by mnie odwiedzili. - Spojrzał na dom. Tylko w nim paliło się jeszcze jakieś światło. U bra­my wisiała latarnia z brązu. - Pracuje tam siedemnaście kobiet i choć za dnia znikąją, nocą wracąją do życia.

Jednak jego słowa nie uspokoiły mnie i oddaliłem się pośpiesznie pustą ulicą. Kolm szedł za mną, któż wie dla­czego, a księżyc za nim.

Przedstawienie

Dwa dni później udałem się do Kolma, obiecał bowiem sprawdzić, czy w sądzie nie ma wolnego stanowiska kali­grafa. Mieszkał w pensjonacie przeznaczonym dla ludzi jego fachu. Cech katów w każdym mieście posiadał dom, by jego członkowie mogli uniknąć trudności z zakwatero­waniem, na które często byli narażeni. W pokojach, opo­wiadał Kolm - jako że nigdy nikogo nie straciłem, wstępu nie miałem - znajdowały się topory, kaptury oraz pasy legendarnych katów. Owe przedmioty sprawiały, że Kol­ma trawiła nostalgia. Zapytałem, dlaczego porzucił tak dochodowy zawód.

- Pięć lat temu pracowałem przy tłumieniu rewolty prze­ciw panu Ressingowi. Obciąłem jakieś dziesięć głów, kiedy nagle wydało mi się, że z dołu patrzą na mnie znajome oczy. Sięgnąłem dłonią do zakrwawionego kosza i znalazłem w nim głowę mego ojca. Dawno już go nie widziałem i ścią­łem go nieświadomie. Wiem, że ojciec mnie rozpoznał. A jednak nie odezwał się nawet słowem. Nie przerwał mojej pracy. Od tamtej pory nikogo więcej nie straciłem. Nie udało mi się ocalić ciała ojca, ale zabrałem jego głowę i w szklanym naczyniu zawiozłem do miejscowości, w której się urodził, i wyprawiłem stosowny pogrzeb. Na epitafium napisałem ojcu: Tu spoczywa Theodor Kolm. I gdzie indziej też.

Była niedziela i Kolm nie pracował. Z boku placu do­strzegliśmy zbiegowisko. Zbliżyliśmy się: trupa teatralna wystawiała sztukę Zabójcy Calasowie.

Aktorzy urządzili scenę na zrujnowanym placu, między posągami śpiących koni. Kościół zawsze żywił wrogość do aktorów, przez wieki skazując ich na wygnanie poza uświęconą ziemię. Ale ponieważ trupa wybrała temat cie­szący się takim zainteresowaniem ludu, biali dominika­nie zgodzili się nawet zapłacić za przedstawienie. Tej sa­mej nocy spisałem relację ze spektaklu, by przesłać ją do Femey:

Rodzina Calasów siedzi za stołem. Przybywa przyjaciel z daleka. Zaczyna opowiadać o swoim mieście. Po chwili zdaje sobie sprawę, że nikt go nie słucha i nie reaguje na jego komentarze. Wreszcie ojciec, Jean Calas, przerywa mu i oświadcza, że trzeba podjąć decyzję.

Marek Antoni zamierza ostatecznie nawrócić się na ka­tolicyzm, wyjaśnia ojciec. Od siedemnastu dni przebywa zamknięty w swym pokoju i czyta Biblię. Ukryliśmy między jej stronami pąjąki i węże, ale nic nie jest w stanie mu przerwać.

Nocą, mówi matka, podsuwaliśmy mu świece, z których usunęliśmy prawie cały knot, żeby szybko gasły. Ale on wciąż czyta, przy świetle księżycowym wspomaganym przez system luster. A podczas bezksiężycowych nocy, w całkowi­tych ciemnościach, powtarza święte słowa, które dla nas święte już nie są.

Nie ma sposobu, by go przekonać? pyta przyjaciel. Kobie­ty, podróż?

Wszystkiego próbowaliśmy, odpowiada ojciec. Teraz trze­ba dożyć baranka w ofierze.

Ale to nasz baranek, odzywa się matka. Może jeśli trochę poczekamy...

Ojciec: Rano uda się do Świętego Stefana i podpisze na­wrócenie. Wtedy będzie mógł oskarżać. Może nawet wystąpi

przeciwko nam, na dowód, że jego decyzja jest szczera. Nie ma gorszej wiary niż wiara konwertytów.

Gdzie to zrobimy? pyta przyjaciel.

Na górze jest gwóźdź, wysoko w drzwiach. Nigdy nie wie­dzieliśmy, po co tam tkwi, ale wyrwać też się go nie dało. Może należy poczekać do jutra, mówi matka.

Stryczek się niecierpliwi, odpowiada ojciec.

Bez słowa idą po niego. Na przedzie kroczy Jean Calas ze sznurem w dłoni.

Marek Antoni czyta w łożu, kiedy tamci wchodzą. Przyszliśmy porozmawiać.

Ze stryczkiem? Dziwna rozmowa.

Porozmawiajmy o twojej decyzji.

Za późno. Czekają już na mnie. Wyrzekam się wiary Lutra.

Zatem nie mamy wyjścia, rzecze ojciec.

Gdzie to będzie? pyta syn. Chciałbym dokończyć ten aka­pit, mowa w nim o męczeństwie.

Ojciec wyrywa stronę. Zwija ją w kulkę i wciska w usta syna.

Nie musisz czytać o męczennikach: sam się nim staniesz. Matka i przyjaciel przytrzymują go. Ojciec zakłada pętlę na szyję syna. Razem podnoszą go i wieszają.

Przedstawienie okazało się takim sukcesem, że ludzie, porwani gniewem, rzucali w aktorów kamieniami, myląc ich z postaciami, które odgrywali.

Zarządca trupy, który grał Jeana Calasa, musiał krzy­czeć, by go słyszano.

1 Nie rozładowujcie swego gniewu na nas, my jesteś­my tylko aktorami. Ale to, co robimy, czynimy z takim przekonaniem, że nasz Marek Antoni jest prawdziwym wisielcem. W Marsylii przez omyłkę trafił na szafot, ale cud go ocalił.

Z podestu Marek Antoni pokazał publiczności ślady na szyi.

- To ja byłem jego katem - szepnął mi Kolm do ucha. L oto moja porażka ucieleśniona. ■

- To bez znaczenia. Pan porzuci! już zawód. Oddaliliśmy się od tłumu i wrzawy.

- Kto kiedyś był katem, nigdy nim być nie przestanie.

Egzamin

Kolm odprowadzi! mnie do sądu, gdzie miałem być przeegzaminowany na stanowisko kaligrafa. Co tydzień przyjmowano nowych, bo poprzedni porzucali pracę przy­tłoczeni bałaganem panującym w trybunale, sprzecznymi poleceniami i lękiem przed zatrutym atramentem. Mię­dzy tutejszymi kaligrafami krążyła legenda o przeklętym słowie. Wszystko idzie dobrze, dopóki w jakimś sądowym piśmie nie pojawi się owo słowo. Wtedy ten, kto je napi­sze, popada w nieszczęście.

Stawiłem się wraz z innymi dwudziestoma młodzieńcami w podłużnej sali, gdzie miano nas egzaminować. Stały tam drewniane ławki naznaczone nożami; na tych potajemnych inskrypcjach można było lepiej nauczyć się kaligrafii niż | jakiegokolwiek traktatu. Rychło zorientowałem się, że jestem powolniejszy niż pozostali, i uznałem, że już po mnie.

1 Pan może się wynosić - oświadczył mi egzaminator.

- Nie pojmuję, jak można stawić się tutaj z ręką wolną niczym ślimak.

- Moja ręka może i jest wolna, ale wie, dokąd zmierza. Czy widział pan kiedyś, by ślimak zawracał z drogi, by naprawić pomyłkę? Proszę wyjść ze mną na dziedziniec.

Kiedy doszliśmy do sadzawki, zapytałem go, jak się nazywa.

- Tellier.

Tłustym tuszem napisałem jego nazwisko na powierzch­ni wody, tyle że odwrotnie, jak w odbiciu zwierciadła. Kie­dy zbliżyłem do wody kartkę japońskiego papieru, odbiło się na niej prawdziwe nazwisko, ozdobione kilkoma liśćmi orzechowca, z których została ledwie siateczka nerwów. Przyjęto mnie natychmiast.

Zaprowadzono do pokoju i wręczono mi niebieską pe­lerynę oraz brązową tabliczkę z napisem „kaligraf’, którą miałem sobie powiesić na szyi.

Tym sposobem w ciągu następnych dni mogiem chodzić po archiwach Langwedocji, pisać dokumenty i robić notat­ki z następujących jedna po drugiej sesji poświęconych Calasom. Wszyscy wyglądali już na znudzonych sprawą, jakby jej bohaterowie poumierali dawno temu, a sędziowie i ich pomocnicy mieli smętny obowiązek podtrzymywania pamięci o zamierzchłym zdarzeniu. Przewijali się świad­kowie: Calasowie nigdy nikomu nie wyrządzili krzywdy, nie mieli niczego przeciwko katolikom; ich starszy syn, mieszkąjący poza Tuluzą, też się nawrócił i wciąż otrzymy­wał comiesięczne wsparcie pieniężne od rodziców. Tyle że świadkowie przedstawieni przez adwokata Calasów nie mogli rywalizować z falą cudów: ślepcy widzieli, chromi chodzili, a nieuleczalne choroby znikały, gdy tylko zmówi­ło się pacierz do powieszonego.

Napisałem do Woltera, że tragedia wisi na włosku, że obronie udało się uratować życie kobiet i brata, ale ojciec jest już skazany. Z wszystkich możliwych wersji zwycię­żyła najmniej wiarygodna: że Jean Calas, sześćdziesięcio- pięcioletni mężczyzna, zawiązał pętlę na szyi syna, pokonał jego opór i bez niczyjej pomocy powiesił go w drzwiach.

W ciągu tych dni moim fanatycznym zamiłowaniem do kaligrafii ^jednałem sobie zaufanie przełożonych.

Korzystałem z każdej okazji, by podkreślić, że druk, za­wsze gotów popularyzować nąjgorsze idee, oraz Encyklo­pedia, jego nąjwiększe dzieło, bezbożne podsumowanie świata, pozbawiały słowa wszelkiego głębszego sensu. Na­tomiast kaligraf podchodzi do rzeczywistości jak starożyt­ni kopiści: pisze, aby oświecić. Dzięki podobnym opiniom zdobyłem zaufanie Telliera i jego podwładnych. Broniłem mej sztuki argumentami teologicznymi do tego stopnia, że w końcu uwierzyłem w te moje wymysły. Wciąż jeszcze powtarzam sobie czasem przy przepisywaniu akt dla Ra­dy Miasta: Bóg stworzył świat bez druku, ręcznie, litera po literze. I owa myśl, a w każdym razie starania, by w nią uwierzyć, usprawiedliwia zmarnowane godziny.

Pewnego wieczora Tellier polecił mi, bym zaniósł zwój dokumentów do klasztoru dominikanów. Choć nie była to nąjkrótsza droga, przeszedłem obok domu Pod Dzwo­nem. Jego mieszkańcy spali. Wszystkie okna zamknięto.

W bramie klasztoru zatrzymał mnie człowiek w kaptu­rze. Powiedziałem, że mam przekazać dokumenty ojcu Razinowi. Spojrzał na brązową tabliczkę wiszącą mi u szyi i zaprowadził mnie korytarzem ku schodom. Ujrzałem przed sobą zdobione wrota i zawahałem się, czy otworzyć je, czy zejść po stopniach w dół. Zakapturzony człowiek gdzieś zniknął. Zapukałem dyskretnie, ale nikt nie odpo­wiedział, bo drewno było tak grube, że dźwięki nie docie­rały na drugą stronę. Pchnąłem drzwi na tyle, by móc zerknąć do środka.

Purpurowe kotary podkreślały atmosferę zaniknięcia. Blisko świecznika panowała jasność, ale w głębi nikła tak, że nie sposób było zobaczyć ściany pomieszczenia. Pięciu mnichów pochylało się nad wielkimi mapami i planami miast. Nie spojrzeli na mnie. Prowadzili konwersację skła­dającą się z szeptów i gestów. Studiowali ziemie poprze­

cinane rzekami albo łańcuchami gór oraz podzielone mia­sta, rozmieszczając, to tu, to tam, malutkie kawałki ołowiu z wizerunkami krzyży i szubienic. Wyglądało to, jakby od­dawali się powolnej grze, rozpoczętej przed laty, którą re­guły wyczerpały się w trakcie rozgrywki.

Żelazna dłoń spadła na me ramię.

- Nie tędy - rzekł mnich, który otworzył mi bramę.

- Na dole.

Popchnął mnie niecierpliwie. Omal nie spadłem z wy­tartych stopni.

Ojciec Razin siedział za biurkiem. Był przywódcą bia­łych pokutników, najbardziej fanatycznego skrzydła do­minikanów. Jego ręce przypominały szpony, natychmiast wyrwał mi dokumenty. Przeczytał je w mgnieniu oka i nakreślił na papierze jakieś linie.

- Żeby lak nie miał żadnych uszkodzeń. Straciliśmy już trzech posłańców przez ich nieuwagę lub zdradę.

Było późno, sądy opustoszały: wiadomość mogłem prze­kazać następnego dnia. Zaniosłem list do mego pokoju i schowałem go pod poduszką. Ledwie to uczyniłem, usły­szałem, jakby z odległego zamku, głos nakazujący mi ten list otworzyć.

Ryzyko było znaczne, ale na moją korzyść przemawiało to, że pracowałem już nad podobnymi pieczęciami. Nąj- pierw zrobiłem ołowiany odlew na pieczęci; potem złama­łem lak, oddzieląjąc go od strony cienkim sztyletem. Za pomocą pary i liści eukaliptusa dokończyłem dzieła.

Pismo Razina niemal rozdrapało papier: „Raport do Paryża o postępach w sprawie. Pan pobłogosławił nas epidemią cudów; imię Marka Antoniego nie może już zostać splamione. Naszym problemem jest jeszcze kobie­ta, którą przysłano Girardowi ze Szwajcarii i której używa w domu Pod Dzwonem jako atrakcji. Nie możemy mieć

żadnego potomka von Kneppera na terenie królestwa Francji. Potrzebuję dwóch zaufanych ludzi. Resztą sam się ząjmę. Zło używa anielskich sposobów, Dobru po­trzebne są teraz sposoby piekielne”.

Roztopiłem lak i wypełniłem nim odlew; potem przy­mocowałem pieczęć. Kiedy już wyschła, cierpliwie wygła­dziłem ją pilnikiem, żeby wyeliminować wszelkie niedo­skonałości.

Niecierpliwość Telliera okazała się mym sojusznikiem. Złamał pieczęć, nawet nie rzucąjąc na nią okiem.

1 Czuć eukaliptusem - powiedział jedynie po przeczy­taniu listu.

I Wyszedłem dziś wcześnie, chciałem się przejść i zgu­biłem drogę w lesie.

Włożył mi w dłoń garść ciemnych monet, jakby zapla- mionych dymem. Te monety to klucz, który otworzy przede mną dom Pod Dzwonem.

Dzwon z brązu

Wysoki strażnik przed drzwiami oczekiwał bez siowa na jakieś hasło, które odgadłem dopiero po kilku sekun­dach. Pokazałem mu pieniądze.

- Czy to starczy dla kobiety z nąjwyższego okna?

Nie odpowiedział, ale usunął się, robiąc mi przejście.

W salonie na wytartych krzesłach obitych czerwonym pluszem siedziało pięciu mężczyzn, czekąjących, aż zwol­nią się pokoje i kobiety. Mieli na sobie maski wyobraża­jące psy, króliki i niedźwiedzie. Tkwili w ciemności, sku­leni jak zakonnicy, i w ich zachowaniu nie było żadnej lubieżności: znudzenie, może nieśmiałość, jakiś ślad po dumie. W czasie karnawału przebierańcy znąjdują przy­jemność w chowaniu twarzy i pokazywaniu masek; moi towarzysze oczekiwania wyglądali tak, jakby chcieli też ukryć maski, jakby zdradzały one, poprzez wybrane zwie­rzę, jakąś cząstkę ich tożsamości. Wręczono mi maskę niedźwiedzia i polecono czekać w kącie.

Co chwilę do salonu schodził karzeł, który potrząsał dzwonkiem z brązu przed twarzą wybrańca i prowadził go schodami na górę. Dzwonek ten byt dokładną repliką du­żego dzwonu zdobiącego front budynku. Wszyscy uważ­nie nasłuchiwali kroków karła, który, świadom wzbudza­nego zainteresowania, głośno stukał butami o dębowe

stopnie. Dzwonek wydawał przygaszony dźwięk, jakby znąjdował się pod wodą.

Zaczynałem już zasypiać, kiedy zbudził mnie ten dźwięk i ujrzałem przed sobą blade oblicze karła. Weszli­śmy kilka pięter do góry, aż do ostatniego pokoju. Mój przewodnik nakazał mi zostawić skórzaną torbę i wszyst­kie pieniądze, jakie miałem przy sobie. Potem mnie wpuścił i zamknął drzwi za moimi plecami.

Nąjpierw ujrzałem parawan, na którym widniały niewy­raźne kształty smoków albo kobiet, w zależności od tego, jak padało światło. Podszedłem dalej i ujrzałem szerokie loże, na którym leżała kobieta, przykryta prześcieradłem ze złotych i srebrnych łusek, tak że widać było tylko jej twarz. Miała otwarte oczy i wionęło od niej lodowatym chłodem, który ogarniał całe pomieszczenie. Tak jak po­staci na parawanie ona także mogła wyglądać na smoka albo kobietę, w zależności od kaprysu światła.

Powiedziałem to, co zamierzałem powiedzieć: prawdę. Tak jak każda prawda była to forma pożegnania.

I Nie wiem, jakim cudem pani żyje, nie wiem, czy ma pani identyczną siostrę, czy to jakieś czary, czy może oszalałem. Ale rychło, być może jeszcze dziś, biali pokut­nicy przyjdą panią zabić. Jeśli pani pójdzie ze mną, zaufa mi, jest szansa na ratunek.

Wykonała delikatny gest ręką, nigdy się nie dowiedzia­łem, czy była to akceptacja czy niechęć. Wówczas dobiegł mnie z dołu odgłos pierwszego uderzenia, potem wystrzał i kobiecy krzyk. Ciemna siła zawłaszczała jednym poko­jem za drugim i do każdego wnosiła ciosy i hałasy.

Do środka wkroczył karzeł, jeszcze mniejszy, bo przy­tłaczał go ciężar świata. Jego zachowanie było niezrozu­miałe: wsadził dwa palce w usta kobiety, jakby w jej gar­dle ukryto jakiś skarb.

| Podrzynąją wszystkie kobiety, żeby sprawdzić, czy mają krew. Niech mi pan pomoże wyprowadzić ją tajnym wyjściem, tutaj, za parawanem.

Ale byto już za późno: próg przekroczył zakapturzony mężczyzna w zachlapanym krwią odzieniu. Karzeł pchnął go i razem spadli na dół. Usłyszałem odgłos dzwonu nio­sący się po schodach, na próżno wzywąjący zaginionych rycerzy.

Następnych dwóch mężczyzn, także w białych strojach i we krwi, uniemożliwiło jakąkolwiek ucieczkę. Bili mnie obojętnie, wpatrując się w swoją ofiarę. Potem widziałem, jak wyrywają kobietę z łóżka. Jej ciało, teraz nagie, było doskonałe i zimne; nie budziło pożądania, a raczej zdu­mienie. Nasi przeciwnicy przez chwilę stali w milczeniu, jak gdyby ten widok sprawił, że zapomnieli, po co przy­szli. Ale jeden z nich sobie przypomniał i jednym cięciem otworzył jej gardło. Wyglądało to tak, jakby zbrodni do­konano we śnie, bo z rany nie pociekła krew; ledwie ry­sunek na białej stronie gardła.

- To ona - powiedział jeden z pokutników.

Wzięli ją za ramiona, które zwisały na boki. Posągo­wym gestem żegnała się z wszystkim.

Chciałem iść za nimi, ale ciemny kształt w głębi scho­dów przemówił do mnie:

- Nie wychodź na ulicę. Ona ma pod językiem sekret­ny mechanizm, żeby nikt nie mógł jej ukraść. Urucho­miłem go.

Nie posłuchałem i ruszyłem za powozem ciągniętym przez niewidzialne konie. Przebiegłem kilka metrów, tyl­ko po to, by słyszeć coraz dalszy łoskot kół, a potem ciszę. Wówczas, gdy wydawało się, że wszystko się skończyło, dobiegł mnie huk eksplozji. Sekundy później ujrzałem pędzącego płonącego konia. Zdołałem uskoczyć na bok

I koń galopował dalej, a w końcu padł na schodach ka­tedry.

Poszedłem śladem dymu i krzyków. Po katastrofie zo­stała kupka zwęglonych drewien i kawałki metalu. Jeden z zakapturzonych wciąż żył i prosił o wodę. Pozostali le­żeli rozszarpani.

Wróciłem do domu Pod Dzwonem. Na ulicy ocalałe ko­biety opłakiwały ofiary. Obok leżały maski psów, królików i niedźwiedzi porzucone przez uciekinierów. Karzeł, nie­ruchomy i jakby nieobecny, bez przerwy bił w żałobny dzwon, zaprasząjący na końcową ceremonię, która nigdy się nie zacznie. Hałas prześladował mnie na ulicach i przez całą noc aż do świtu.

Egzekucja

Podczas dni poprzedzających egzekucję Jeana Calasa w sądach było mnóstwo roboty i aż do nocy redagowałem dokumenty, a moi koledzy kaligrafowie dezerterowali z pracy, z miasta albo z życia. Niepokój sędziów znajdo­wał swoje odbicie także na niższych szczeblach: sekreta­rze, woźni, kaligrafowie. Roztargnione milczenie sędziego, urwane wpół słowo albo niepewne spojrzenia przenikały korytarze, sale i biura, zmieniając się w zniszczony doku­ment, plamę atramentu na wyroku albo płomienie w archi­wum. Mój przełożony, Tellier, zlecał mi ciągle nowe prace i zanim tusz na jednym dokumencie zdążył wyschnąć, już pojawiał się kolejny. Zawsze byłem dobrym kaligrafem, ale nigdy szybkim, w moim fachu szybkość jest bowiem przeciwieństwem dokładności. W ciągu tych dni oczekiwa­no ode mnie jednak tempa i niedbałości.

W księdze wyroków opisałem egzekucję Jeana Calasa: członki połamane żelaznym prętem, zmiażdżona klatka piersiowa, śmierć na kole. Oczekiwano, że wyda swoich wspólników, ale on tylko prosił Boga o wybaczenie jego sędziom. W trakcie agonii Calasa, gdy jego słowa stawały się coraz straszliwsze, moja kaligrafia, choć pośpiech nie ustawał, zyskiwała doskonałość, jak gdybym chciał się oddalić od tej męki, chroniąc się w spokojnym kreśleniu

liter. Zawsze przychodzi taka chwila, w której kaligraf od­rzuca sens słów, by skupić się wyłącznie na ich formie, domagąjąc się dla siebie prawa, by nic nie wiedzieć, spo­kojnie rysować kompozycje w nieznanym języku.

Historia skończyła się w możliwie nąjgorszy sposób i nie miałem już nic do roboty w Tuluzie. Chciałem wracać do Femey i poprosiłem Woltera o instrukcje co do mych dal­szych kroków. List, który otrzymałem, był alarmująco nie­jasny i nie wiedziałem, czy przypisywać ów chaos starości, czy obawie, że zostanie przechwycony. Pojąłem, że mój pan z uwagą przeczytał raporty i doszedł do konkluzji, że przypadek Calasa stanowi część bardziej złożonej intrygi, związanej z serią cudów następujących w różnych regio­nach Francji. Przesiał mi trochę pieniędzy i polecił, bym udał się do Paryża.

Stawiłem się w sądzie i poprosiłem o pensję, którą byli mi dłużni. Poinformowałem Telliera, mego przełożonego,

0 rychłym wyjeździe. Wówczas poprosił mnie o ostatnią pracę dla trybunału: zawiezienie listu do biskupa Paryża. Posłaniec, który wyruszyć miał jeszcze tej nocy, spił się

1 wciąż spał. Powóz i konie były już gotowe, czułem się jak aktor, który wkracza na scenę w połowie nieznanego przedstawienia, by z oddaniem wypełnić niezrozumiałe polecenia. Ledwie miałem czas, by zabrać bagaż.

Powóz wyjechał z ulicy, na której mieścił się mój pen­sjonat, i musiał zatrzymać się przed tłumem zebranym w miejscu, gdzie wystawiono sztukę Zabójcy Calasowie. Myślałem, że to widownia nocnego spektaklu; ciemność podkreśliłaby cienie historii, a gdyby słyszało się same ¿iosy, efekt byłby większy. Ale na scenie nic się nie poru­szało i zdziwiła mnie uwaga, z jaką ludzie śledzili niewi­doczne i niesłyszalne wydarzenia. Ktoś przysunął do sceny latarnię i dostrzegłem aktora grąjącego Marka Antoniego.

Wisiał na stryczku; gral tak doskonale, że jego twarz stała się niebieska, a opuchły język wysunął się z ust.

Na tyłach zbiorowiska, tam gdzie nierozgamięci i świeżo przybyli otrzymują niespójne i wątpliwe informacje o tym, co dzieje się na środku, dostrzegłem Kolma. Chciałem do niego podejść, aby zapytać go o koniec spektaklu, ale zdo­łałem tylko pozdrowić go gestem ręki, a on z kolei uniósł swój mechaniczny kij.

Mimo że w Tuluzie przeżyłem rzeczy straszne, wyjeż­dżając z miasta odczuwałem swoistą melancholię. Ale uczucie to szybko zniknęło, jak gdyby konie stratowały je i rozniosły. Miałem dwadzieścia lat, a kiedy jest się tak młodym, miasta zostające za nami rozmazują się równie szybko, jak zapalają się te z przyszłości. Teraz natomiast wyraźnie widzę tylko te miasta, które zostawiłem za sobą, a to, w którym mieszkam i które powoli poznaję, wydąje mi się mgliste i zacienione.

Część druga

Biskup

Ręka opata

Dom pogrążony był w mroku, mego stryja przerażały bowiem wszelkie niecałkowicie konieczne koszty, a prze­cież takich kosztów nie ma. Służąca niosła kandelabr, ale nie wolno jej było go zapalać. Dzierżyła go wysoko, jakby zgaszona świeca naprawdę mogła rzucić nieco światła na korytarze zagracone krzesłami, meblami i ob­razami, które mój stryj otrzymywał czasem w formie za­płaty za transport. Identyczne posągi, porozstawiane po domu w różnych miejscach, wytwarzały u gościa poczu­cie, że błądzi, kręcąc się w kółko. Dotarliśmy do małego pokoiku na końcu schodów. Poczekałem na odejście słu­żącej, zapaliłem świecę, choć bałem się, że światło odbije się od jakiegoś lustra, trafi na marszałka Dalessiusa i go zbudzi.

Odkryłem wokół siebie kilka przedmiotów należących kiedyś do mych rodziców, którzy zginęli w katastrofie „Retza”, gdy byłem dzieckiem. Okręt ów zasłużył sobie na miejsce w historii żeglugi, okazał się bowiem jedno­stką o nąjkrótszym życiu: ledwie cztery dni dzieliło jego wodowanie od zatonięcia. Owe przedmioty, lekko wilgot­ne i w większości zepsute, także przypominały pozostało­ści po katastrofie. Były to jedyne prócz mnie dowody na istnienie mych rodziców. Z portretu o zniszczonej ramie

patrzyli na mnie poważni i odlegli, jakby wiedzieli, że w porcie i we mgle czeka na nich „Retz”.

W pokoiku ledwie mieściło się łóżko. Bałagan był tak absolutny, że miałem wrażenie, iż pod tymi przedmiota­mi kryje się jakiś cel: stryj oczekiwał, że zmierzę się z tym zrujnowanym muzeum, uronię kilka łatwych łez i na zawsze stąd ucieknę.

Rankiem szukałem marszałka, bojąc się go znaleźć. Ku­charka poinformowała mnie, że wyszedł wcześnie, niemal nocą, jak to miał w zwycząju. Teraz tylko pilnował mnie, patrząc z wielkiego portretu. Pochłonąłem z dzikim apety­tem wszystko, co kucharka położyła przede mną na stole

- dużo tego nie było - studiując wiadomość, którą miałem przekazać biskupowi. Kusiło mnie, by ją otworzyć, ale się nie ośmieliłem. Tym razem pieczęci było tyle, że potrze­bowałbym kilku dni na przywrócenie im oryginalnego wyglądu.

Od początku choroby biskup przeniósł się do pałacu Ar- nim, dwadzieścia lat temu przemienionego w opactwo do­minikanów. Decyzja ta wywołała reakcję innych zakonów, które nie chciały, by biskup oddzielał się od miasta wy­sokimi murami pałacu. Jednak dominikanie umieli ne­gocjować z Rzymem i stali się zazdrosnymi strażnikami biskupa, coraz bardziej świętego i coraz bardziej umiera­jącego.

W pałacu Amim przebywał jeszcze jeden sławny gość: Silas Darel. Choć niewielu go widziało, a władze zakonu ani nie potwierdzały, ani nie dementowały pogłosek o je­go obecności, rozeszła się wieść, że Silas Darel mieszkał tam i pracował. Strony zapisane jego piórem były rzadko­ścią; bardzo wysoko wyceniano je na rynku rękopisów, a ich ceny często przewyższały wartość prac weneckiej szkoły kaligrafów. Między mymi kolegami krążyły różne

plotki o Darelu: że nie potrafi już utrzymać pióra, że uży­wa przezroczystego atramentu, że pisze tylko krwią. Nikt niczego o nim nie wiedział, a dominikanie trzymali go w zamknięciu, jak więźnia, w jakimś tajemnym pomiesz­czeniu pałacu.

W bramie przedstawiłem listy uwierzytelniające i dałem do zrozumienia, że nie jestem zwykłym posłańcem, tylko kaligrafem sądowym, i że mam dostarczyć pismo do rąk własnych jakiemuś przełożonemu. Zakonnik poprowadził mnie schodami i korytarzami do pałacowej biblioteki.

Słyszałem o opatie Mazy, brał bowiem udział w niedaw­nej polemice na temat historycznej prawdy o żywotach świętych. Mazy utrzymywał, że jedyną próbą autentyczno­ści hagiograficznych relacji jest ich klarowne przesłanie. Nie ma sensu szukać historycznej prawdy w odległych czasach, kiedy wyszukiwanie dowodów nie miało dla ów­czesnych ludzi żadnego znaczenia; to sama opowieść musi zawierać w sobie prawdę o wydarzeniach poprzez to, co autor owej tezy nazywał „moralną konsystencją opowie­ści". Jego adwersarz, franciszkanin, proponował, by przyj­rzeć się relacjom o męczennikach, żeby pozbyć się wątp­liwych przypadków. Mazy odparł, że wiara zawsze musi stanowić wysiłek, a jeśli dotyczy rzeczy racjonalnych, nie jest żadną zasługą.

Opat był blady, jego skóra cechowała się taką bielą, że w półmroku zdawała się błyszczeć. Miał pięćdziesiąt lat i wydawał się zarazem i dzieckiem, i starcem. Za młodu stracił prawą rękę i wściekał się, gdy ktoś pytał go o oko­liczności wypadku. Siedział w bibliotece, za stołem, na którym leżał długi i ostry nożyk do ostrzenia piór, kilka piór i papiery. Gestem ręki nakazał mi, bym otworzył list. Niezręcznie posłużyłem się nożykiem i skaleczyłem się w palec wskazujący.

| Jest tu jakieś postscriptum. Zawsze zaczynam lekturę od postscriptów. Ludzie nąjmniej ważne rzeczy piszą w głównej części listu; to, co ma nieco większą wagę, notują pośpiesznie w postscriptum, a rzeczy naprawdę ważnych nie piszą w ogóle. Widzę, ze mowa tu o pańskiej zręczności w fachu kaligrafa. Ma pan pracę?

- Zamierzałem zgłosić się do sądów.

I Niech pan nie sprzedąje pióra tak tanio. Mamy włas­ną szkolę kaligrafów. Silas Darel jest naszym mistrzem, ale z nikim nie rozmawia, od dwunastu lat dochowuje ślubu milczenia. Wciąż tylko pisze, zamknięty w gabine­cie. Słyszał pan o nim? Wymyślił własne liternictwo.

W szkole Vidorsa nauczono mnie kursywy dominikań­skiej, dość trudnej jak na mój gust. Cechowała ją awersja do krzywizn i stały nacisk pióra na papier, co dawało efekt głębi: kaligrafia pojmowana nie jako przepływanie przez strony, tylko jako rycie. Traktaty kaligraficzne pod­kreślały wpływ pierwszego zawodu Darela: ząjmował się wykuwaniem inskrypcji na nagrobkach.

Legenda głosiła, że, wykonując tę pracę, Darel był świad­kiem agonii pewnego mistrza kaligrafii - nazwisko się nie zachowało - który zlecił mu wykonanie swego nagrobka. Widząc zręczność Darela, mistrz wprowadził go w arkana kaligrafii, których korzenie sięgały pism egipskich. Przez wieki wiedzę przekazywano z mistrza na ucznia, ale zawsze wobec bliskości śmierci. Władze szkoły Vidorsa naśmiewały się z tej legendy, której starsi uczniowie używali, by robić wrażenie na nowicjuszach.

I Od czasu do czasu zabieramy naszych seminarzystów, by na niego popatrzyli - odezwał się Mazy. - Po kilkugo­dzinnej kontemplacji niektórzy uciekają przerażeni i cał­kowicie porzucąją ten fach. Inni odkrywają swoje prze­znaczenie.

- Skoro macie własnych kaligrafów, na co może się wam przydać ktoś taki jak ja?

- Kaligrafów nam nie brak, to prawda, ale to słudzy Boga. A mnie potrzebny ktoś zdolny do wykonania nie- pobożnej pracy.

Otworzył kałamarz Rillon, którego kształt przywodził na myśl morskiego ślimaka. Chwycił długie pióro, bar­dziej efektowne niż wygodne w pisaniu, i zanurzył jego końcówkę w czarnym atramencie.

- Gdzie pracuje Darel? - zapytałem.

- Za salą kaligrafii trzeba zejść po schodach, jest tam taki gabinet. Mógłby mieć cały pałac, ale prawie nigdy nie wychodzi.

- Mogę popatrzyć, jak pracuje?

- Kiedy przyjdzie na to czas. Każdy kaligraf musi stanąć przed Darelem i przekonać się, czy dobrze, czy źle wybrał.

Opat Mazy podał mi pióro i otworzył dłoń.

- Proszę napisać swoje imię.

Dopiero po chwili zrozumiałem sens polecenia. Wzią­łem jego dłoń, bielszą niż papier, i powoli z obawą napisa­łem „Dalessius”. Nazwisko znalazło się w tak dziwnym miejscu, że wydawało się, iż należy do kogoś innego. Po­nieważ skóra nie wchłania atramentu, a pióro było bardzo ciężkie, niektóre litery rozpłynęły się po liniach ręki. Podczas gdy moje imię przemieniło się w rysunek rodem z traktatów o jasnowidzeniu, poczułem drżenie dłoni opa- ta, jakby dotyk pióra wywoływał u niego ból, przyjem­ność albo zimno. Mocno zacisnął pięść i oznąjmil:

- Teraz mam pana w garści.

Przyjaciel W.

Opat oznąjmii, że przeszedłem próbę, ale nie objaśnił mi charakteru mej przyszłej pracy.

i Proszę do mnie przyjść za tydzień. Będę miał dla pana list polecający, który wprowadzi pana do domu Siccarda.

W ciągu następnych dni pobyt w domu stryja przemie­nił się w mękę. Stryja nie widywałem, bo ciągle pracował, ale jego obecność odczuwalna była za sprawą wydawa­nych przezeń instrukcji, których celem był mój dyskom­fort. Każdej nocy, gdy wracałem do pokoju, natykałem się na nowe przedmioty utrudniające mi przejście i spy- chąjące moje łóżko pod ścianę. Jakieś zabawki, które dawno uznałem za zgubione, zwaliły się na mnie, a głowa drewnianego konia skaleczyła mnie w czoło.

Pewnej nocy znalazłem na łóżku liścik podpisany przez „przyjaciela W.”, który wyznaczał mi spotkanie w dziel­nicy Cordeliers. Nie wiedziałem, jak to do mnie dotarło,

i kiedy zmierzałem w kierunku pensjonatu d’Espagne, narastała we mnie nieufność. Wrota były otwarte, ale dom wydawał się pusty; zaglądałem po kolei do różnych pomieszczeń, bojąc się, by mnie nie wzięto za złodzieja, aż w końcu w jednym z nich znalazłem człowieka otoczo­nego pustymi łóżkami, który zatykał sobie nos przeście-

radiem. Ku memu zdumieniu rozpoznał mnie i ręką da­wał mi znaki, bym wszedł do środka.

Usiadłem w rozsądnej odległości, bo istniała możliwość, że mężczyzna ten ukrywa swoją twarz ze względu na jakąś chorobę. Nie odsłaniając jej, podał swoje nazwisko: Becca- ria. Wymówił je z mocą, jakby słowo to mogło zmazać wszelki strach. Widziałem kiedyś portret Beccarii, ale nie ufałem malarzom, jakże hojnie szafującym harmonią

i pięknem. Poza tym, jako że ów mężczyzna przede mną wciąż zasłaniał swą twarz, obawiałem się, że to oszust. Wolter zadedykował Beccarii książkę, O przestępstwach

i karach, pochwalne dziełko, w którego autentyczność nikt nie wierzył. Przekleństwo nazwisk prześladowało Woltera: kiedy coś podpisywał, wątpiono w jego auto­rstwo, podczas gdy byle książczynę bez autora natych­miast przypisywano jemu.

- Wspólni znajomi prosili, bym się z panem skontak­tował. W zamku czekają na pańskie wieści.

- A ja czekam na pieniądze. Ma pan coś dla mnie?

- Nie zajmuję się takimi rzeczami. Po prostu mogę przenieść pańskie słowa do granicy.

- Skąd mam wiedzieć, czy mogę panu zaufać? Pańska sława sięga najdalszych zakątków Europy, a ja spotykam pana tutaj w pensjonacie dla najuboższych pracowników wymiaru sprawiedliwości.

| Szpiedzy są wszędzie. Moi wrogowie nąjmują wro­gów, którzy najmują wrogów.

| Kim są pańscy wrogowie? Noszą sutanny?

- Oby tak było. Moimi wrogami są ci, którzy przedtem byli przyjaciółmi. Stąd mnie znąją i potrafią przewidzieć moje ruchy. By się ukryć, muszę stawać się innym czło­wiekiem. Robię więc wszystko to, czego nienawidzę; w ten sposób, w cudzej skórze, mogę się czuć bezpiecznie.

Przez kiepską francuszczyznę i prześcieradło, którym się zasłaniał, trudno było go zrozumieć, ale po kilku mi­nutach pojąłem, że opowiada mi o swoim życiu. Beccaria nigdy nie interesował się zagadnieniami prawnymi, które rozsławiły jego nazwisko, dopóki bardziej przez przyjaźń niż rzeczywiste zainteresowanie dołączył do redakcji pis­ma „II Caffe” zbierającego intelektualistów z Mediolanu.

- Moim konikiem była matematyka, ale że wszyscy wko­ło mnie pisali, ja też chciałem. Nigdy nie mogłem długo trzymać pióra, bo sprowadza na mnie sen; natomiast moi przyjaciele, szczególnie bracia Verri, pracowali bez wy­tchnienia Ja chciałem wychodzić i rozglądać się za kobieta­mi, kręcić się po mieście, jak to zawsze czyniliśmy, ale oni tak poważnie traktowali pismo, że zmuszali mnie, bym siedział cicho. Moja niepoważna obecność przeszkadzała im, aż w końcu Alessandro Yerri zagroził: jeśli nie wezmę się do roboty, wyrzucą mnie. Poprosiłem o temat, zasugero­wał sprawiedliwość. Wspomniałem nasze dawne przechadz­ki, podczas których do rana dyskutowaliśmy o Duchu praw. Postanowiłem w mych pismach wrócić do tonu tamtych niekończących się debat. Od kiedy zacząłem pisać, uznałem za swój amulet listę ludzi straconych w Mediolanie i każde­go wieczora, przed zamoczeniem pióra w atramencie, recy­towałem: Massimo Cardacci, powieszony; Renzo Zarco, rozdarty na strzępy; \Tittorio Lapaglia, pozbawiony głowy, a reszta ciśnięta do rzeki; i jeszcze jeden też powieszony, inny zamęczony na kole, a potem spalony na placu. Przyja­ciele śmiali się, kiedy recytowałem listę straconych, jakby chodziło o zaklęcie, mąjące zapewnić moc mym słowom; ale ponieważ dawało to efekt, popierali mnie.

Beccaria wyskoczył z łóżka i zaczął się ubierać. Wyglą­dał jak szkic do własnego portretu. Ubranie zwisało z nie­go, jakby nagle stracił na wadze. Poruszał się jak lunatyk.

- Skomponowałem książkę z kawałków, jak kobieta szyjąca sukienkę z resztek. Przyjaciele pomogli mi ją po­prawić i z pobłażaniem dali ją do druku. Jak bardzo poma­gają nam przyjaciele, kiedy nie wierzą w nasze zdolności! Ale kiedy przekonują się, ile jesteśmy warci, obracają się przeciwko nam. Nie ma gorszej zawiści niż literacka; od tego czasu bracia Verri zaczęli mnie zniesławiać i prześla­dować. Nawet atak weneckiej Rady Dziesięciu nie był tak srogi jak napaść dawnych przyjaciół! Oskarżyli mnie

o oszustwo, krytykowali mój apetyt i wulgarność, a nawet wykorzystali fakt, że kiedyś przestraszyłem się pąjąka, by nazwać mnie tchórzem.

Otworzył skrzynię i niezdarnie próbował uporządkować przyodziewek i książki: ubrania miał brudne i pogniecio­ne, a książki bez okładek i z wypadąjącymi stronami.

- Niech pan coś napisze, przekażę wiadomość - powie­dział spokojniejszym głosem.

Podczas gdy Beccaria się ubierał, wyjąłem z mej torby pióro i kałamarz, i zabrałem się za pisanie, używąjąc skrzy­ni jako stołu. Zacząłem od ostatnich wypadków, a potem zdefiniowałem planowane posunięcia w moim śledztwie; jednak z obawy, czy mój posłaniec nie okaże się szpie­giem, nie mówiłem o tych sprawach bezpośrednio, uży­wałem aluzji i czyniłem sugestie.

Beccaria patrzył przez okno, susami przemierzał pokój, przystawał, by nasłuchiwać kroków na schodach. We wszystkim dopatrywał się niebezpieczeństwa. Zdołał za­razić mnie swoim strachem, przez co moja proza stała się jeszcze ciemniejsza.

- Nie wie pan, jak bardzo chciałem pojechać do Fer- ney. Dotrzeć tam będzie dla mnie przekroczeniem grani­cy między przeszłością i przyszłym życiem. Jaki podarek mogę zawieźć Wolterowi? Myślałem o zegarku.

I Wszystko tylko nie zegarek. Niech pan szeroko ot­wiera oczy, pójdzie do teatru, przystanie i posłucha,

o czym mówią otacząjący pana ludzie, a potem niech mu pan to opowie, z możliwie nąjwiększą precyzją. Otrzymu­je mnóstwo prezentów, ale jego interesują rzeczy zrobio­ne ze słów.

List nigdy nie dotari do rąk Woltera, bo Beccaria w ostatniej chwili zmienił trasę i udał się do Mediolanu. Winę za to ponosiia chora kobieta, którą ujrzał na ulicy. Tak go wzruszyła, że wyobraził sobie własną żonę w cho­robie i nędzy, toteż jak nąjszybciej ruszył do swego mia­sta. Pani Beccaria miała się tak dobrze jak zawsze, ale jej mąż od tego czasu zrezygnował z jakichkolwiek podróży. Z daleka od sławy, do końca swych dni prowadził wykła­dy. Kiedy na ulicy mijał braci Verri, patrzyli na siebie bez słowa. Kiedy ktoś stawiał im wino, bracia Verri powtarza­li: „Chce pan rady? Nigdy nie należy wyrywać nikogo z apatii i lenistwa”.

Mój list leżał zapomniany w bagażu. Beccaria odkrył go lata później i dręczony poczuciem winy wysłał do Femey. List dotarł do mych rąk, kiedy Wolter już nie żył, a ja porządkowałem jego archiwum. Napisałem go jednym | mych eksperymentalnych tuszów, toteż po siedemna­stu latach nie zostało ani jedno słowo. Pozostały jedynie odciśnięte linie, te najgłębsze, przypominające ślady pta­ków na piasku.

Dom Siccardów

Siccardowie byli rodziną fabrykantów papieru; z czasem dołączyli do swej oferty także pióra i atramenty. Mieli własną hodowlę gęsi, belgijską rasę o niebieskich i szarych piórach, które utwardzali szklanym pyłem podgrzewanym w żelaz­nym piecyku. Założyciel rodzinnego przedsiębiorstwa, Jean Siccard, umarł dwa lata wcześniej i interes, źle prowadzo­ny przez jego syna, był o włos od pląjty. W ciągu ostatnich miesięcy młody Siccard wziął jednak sprawy w swoje ręce; ledwie klient wkraczał do firmy, oferowano mu pióra poroz­kładane wedle rodząju na stołach, płachty marmurkowego papieru, zeszyty do księgowości, strony z ręcznie kreślonymi pentagramami oraz chińskie ryciny do użytku kartografów.

Kiedy dotarłem do ich siedziby, jakiś sprzedawca przy­gotowywał właśnie wysyłkę papieru do sądu. Pokazałem mu list, który wręczył mi opat Mazy; sprzedawca spojrzał na mnie z obawą, może przez wzgląd na obecność innych osób, i nakazał mi przejść w głąb lokalu, choć wyraźnie bardziej starał się mnie ukryć, niż wskazać drogę. Nie wie­działem, co było w liście i jaką sztuczką posłużył się opat, by przyjęto mnie w domu Siccardów. Ruszyłem koryta­rzem, minąłem pracownika zanurząjącego ręce w papiero­wej masie i za parawanem zdobionym arabskimi znakami dostrzegłem schody.

Wyszedł mi naprzeciw młody mężczyzna w koszuli za- plamionej tuszem, na której widać było wyraźnie odwró­cone litery, jakby używał jej jako suszki. Pośpiesznie przeczytał list.

- Jestem Aristide Siccard, syn Jeana Siccarda, odpowia­dam za nowy kierunek, w jakim zmierzają nasze rodzin­ne interesy. Nie mógł pan przyjść w lepszym momencie. Nasz kaligraf zachorował, a drugi ma godzinę spóźnienia. Nasza posłanniczka nie może zaś dłużej czekać.

Kazał mi przejść do małego gabinetu. Na sofie spoczywa­ła kobieta przykryta jedynie pledem. Obudziła się, spojrza­ła na mnie i zapytała, czy będzie mi przeszkadzać, jeśli się zdrzemnie w trakcie mojej pracy; zapewniała, że umie spać na stojąco. Cechowała się roztargnioną urodą kobiety, któ­ra nigdy nie zajrzała w głąb lustra. Ponieważ upuściła pled, nie zdołałem niczego odpowiedzieć. Nigdy nie patrzyłem na nagą kobietę i moje jedyne doświadczenia pochodziły z księgi z rycinami Girlanda Afrodyty, która wędrowała z ręki do ręki po sypialniach szkoły Vidorsa.

Siccard przyniósł mi atrament, którego używali (gęst­szy niż zwykłe, żeby nie spływał po skórze). Aristide za­czął czytać wiadomość, a ja starałem się opanować drże­nie ręki. Życie kaligrafa opiera się na rutynie; kiedy zdarza się coś wyjątkowego, wtedy ręka drży i umiejętno­ści trafia szlag. Dlatego historia, choć gromadzi nazwiska wszelkiego rodzaju artystów, z łatwością zapomina o kali­grafach. Nasza sztuka to po prostu długie i pracochłonne oczekiwanie na to, co nas likwiduje i zatraca.

Zgodnie ze wskazówkami Aristide’a Siccarda zacząłem od górnej części pleców. Kobieta miała na imię Mathilde, jej imię byio pierwszą rzeczą, którą starałem się zapo­mnieć. Związała sobie włosy, czarne jak plama atramen­tu, ale ciągle rozsypywały się jej na plecach, grożąc zama­

zaniem liter. Próbowałem myśleć o czymś innym i sku­piać się na wiadomości, ale sztywność tych słów | porady administracyjne, inwestycje w holenderskie papiery war­tościowe - w kontraście do ceremonii pisania zdawała się przydawać technicznym terminom obsceniczne znacze­nia. Chciałem sprawić, by światło, w którym kąpało się to ciało, zmazało wszelkie myśli. Patrzyłem na Mathilde, jakby była przedmiotem, zaledwie powierzchnią, i udało mi się to, kiedy kreśliłem „t”, ale krzywizna dużego ,3” znów wprawiła mnie w drżenie.

Nie zamierzałem się poddawać, więc przywołałem wspo­mnienie owych traktatów anatomicznych, które wywarty na mnie takie wrażenie w studenckich czasach. Chciałem pod tą pozorną pięknością wyobrazić sobie odpychąjącą konstrukcję włókien mięśni oraz kości. Jednak piękno triumfowało nad tą moją strategią.

W głosie Aristide’a wyczułem pewną obawę na widok nie­czytelnych liter; zebrałem się na ostatni wysiłek, by wyob­razić sobie, że moja ręka jest ręką nieznąjącego roztargnie­nia Silasa Darela. Myśl ta pozwoliła mi pokryć pismem części ciała, których nigdy wcześniej u żadnej kobiety nie widziałem. Nie czułem, że moja ręka kreśli wiadomość, tyl­ko że słowa cierpliwie przepychąją mą dłoń przez kolejne litery. Przez cały ten czas moja kaligrafia wydawała mi się jakaś obca, ale w podpisie fałszującym nieznane mi nazwi­sko wyczuwało się wigor i ostrożność, które bez wątpienia były moje.

Może pamięć niepotrzebnie wyolbrzymia moją nie­zręczność, bo Mathilde, zanim wyrzuciła mnie z gabine­tu, żeby ubrać się w spokoju, spojrzała z uznaniem w lus­tro i stwierdziła:

- Nie czuję się naprawdę naga, dopóki nie zostanę za­pisana.

Gdy praca dobiegła końca, moje nerwy były w tak mar­nym stanie, że szedłem i szedłem bez celu, aż zgubiłem się gdzieś na obrzeżach miasta. Już miałem wracać, kiedy ujrzałem dym wznoszący się czarnymi spiralami znad jakie­goś pobliskiego miejsca. Pomyślałem, że to pożar, ale był to ogień sądowy: księgi i papiery płonęły, a tłum z uwagą wpatrywał się w dym, jakby ludzie umieli wyczytać w tych piruetach i liniach coś, co mi uciekało. Na ścianie sądowe orzeczenie informowało, jakie pali się tu księgi: pośród nich znalazło się dziełko przypisywane Wolterowi, w którym szydził z niedawnej bulli. Nie było tam wzmianki o kacie, który podłożył ogień pod książki, ale dokument kończy} się wizerunkiem mechanicznej dłoni.

Ślady von Kneppera

Trudno j est znaleźć zegarmistrza w Paryżu, nigdy nie mieli oni bowiem zwyczaju osiedlania się na jednej ulicy: przebie­gali miasto, jakby było cyferblatem olbrzymiego zegara, a oni jego posłusznymi wskazówkami Wokół nich gromadziła się fauna naznaczona czasem: sprzedawcy almanachów, wróżbi­ci znąjący przyszłość i astronomowie zajmujący się wpisywa­niem w swe kalendarze owoców obserwaęji sfer niebieskich.

Pytałem wśród zegarmistrzów o von Kneppera, którego nazwisko pojawiło się w liście wysłanym przez biskupa. Nikt go nie znał, ale nie mieli o nim pojęcia w sposób tak absolut­ny, że już prawdopodobieństwo jego istnienia przepełniało ich paniką. Pytałem wszystkich po kolei, otrzymywałem w odpowiedzi albo przeczenie, albo milczenie, aż w końcu któryś z zegarmistrzów z tąjemniczą miną pokazał mi kobie­tę rozkładąjącą na kamiennej ławce otwarte książki.

- Pani Buzot zna historię wszystkich maszyn. Może ona będzie umiała panu pomóc.

Spojrzałem na kobietę, zakrywała sobie ramiona czarną chustą, odsłaniąjąc jedynie ręce i twarz, naznaczone stary­mi bliznami. Zapytałem zegarmistrza o te ślady, których precyzja sugerowała metodyczność, a nie jedynie przypa­dek i nieszczęście.

- Pani Buzot była jedyną kobietą zegarmistrzem w całej Europie. Przyszło jej zastąpić starego van Halsa,

odpowiedzialnego za wszystkie wieże w Strasburgu. Van Hals tak nastawi! mechanizm, żeby 31 grudnia 1750 roku wskazówka godzinowa zamarła w bezruchu o dwunastej. Kiedy pani Buzot zabrała się za naprawę, van Hals, dotąd ukryty, pchnął ją do środka mechanizmu. Ocaliła życie, bo maszyna się zablokowała. Kiedy tkwiła uwięziona w mechanizmie, zatrzymały się wszystkie zegary w Stras­burgu. I dopiero gdy ją uratowano, czas ruszył dalej.

Podszedłem do owej kobiety. Na stronach ksiąg wid­niały malutkie diagramy z zębatymi kółkami, sprężyna­mi i wahadłami. Trudno mi było oderwać wzrok od jej blizn. Pozdrowiłem ją, skomentowałem książki i w końcu wspomniałem von Kneppera.

- Żadna księga o nim nie wspomina - powiedziała pani Buzot.

- Nie księgi szukam. Chciałbym znaleźć von Kneppera. I Gdyby pan wiedział, o czym mówi, nie czyniłby pan

tego głośno. Twórcy automatów popadli w niełaskę; roze­szła się pogłoska, że nigdy nie istnieli.

Kobieta zaczęła szeptać mi do ucha. Doświadczenie z ze­garami nadawało jej słowom stały rytm, jak gdyby każdej sylabie odpowiadał zawsze taki sam wycinek czasu.

- Von Knepper był jednym z uczniów Jacobo Fabresa. Pracowali razem aż do śmierci mistrza. Fabres nauczył go konstruowania gęsi i flecistów, ale on chciał stworzyć skrybę, najtrudniejsze zadanie dla twórcy automatów. Nikt nie wie, czy mu się udało.

1 Gdzie mogę go znaleźć?

1 Mówiono mi, że przy ciemnej uliczce naszego miasta, niedaleko stąd, mieszka rzemieślnik, który potrafi napra­wiać zegary z figurami i przywracać każdej kukle właś­ciwy jej ruch. Jeśli coś pan u mnie kupi, może wyjawię nazwę tej ulicy.

Zapytałem o ceny, ale wszystkie byty wygórowane, prze­de wszystkim dlatego, że temat w ogóle mnie nie intereso­wał. Ale pani Buzot wyjęła w końcu z płóciennej torby małą książeczkę z zegarkiem na okładce i podała rozsądną cenę.

Kiedy zapłaciłem, zegarmistrzyni przytknęła usta do mego ucha i wypowiedziała nazwę ulicy. Słuchąjąc jej, oglądałem książeczkę: na każdej stronie znajdował się ry­sunek zegara tak sporządzony, że gdy szybko się kartko­wało, miało się wrażenie, że wskazówki się przesuwąją.

Wokół mnie nie było żywej duszy; zegarmistrze znik­nęli, jakby usłyszeli dźwięk odległych dzwonów pilnie ich przyzywających.

Z małą książeczką w kieszeni i nazwą ulicy w pamięci udałem się, jak co wieczór, do domu Siccardów. Jako że robiłem się coraz zręczniejszy, starałem się opóźniać mo­ment, w którym moja niepewna kondycja szpiega zmusi mnie do porzucenia tej pracy. Ręka już mi nie drżała i na­uczyłem się lekko modyfikować kursywę, by dopasować ją do niestabilności skóry. Posłanniczki, a były cztery, lubiły, by prowadzić z nimi rozmowę w trakcie nanoszenia wiado­mości. Lubiły też opowiadać o swych podróżach, bo czasami wysyłano je daleko poza miasto i wracały po wielu tygo­dniach. Z początku odpowiadałem monosylabami, próbując zapomnieć, że to coś pod moim piórem to kobieta. Ale potem je intrygowałem, zabawiałem i wreszcie nudziłem moją wiedzą o historii kaligrafii. Czasami myślę sobie, że to były moje najlepsze prace; owe litery, które przepadły wytar­te o prześcieradła, zmyte wodą i mydłem albo w nagłym deszczu.

Tylko Mathilde, pierwsza moja posłanniczka, wciąż za­grażała mej kaligrafii. Zazdrościłem panom, do których była wysyłana, którzy patrzyli, jak się rozbiera, a potem przy ogniu, do późna, czytali wiadomość; spędzałem z nią

dużo więcej czasu niż owi panowie, ale fakt, że to oni byli adresatami, oddalał ją ode mnie.

Dussel, kaligraf z Lipska, mial na punkcie Mathilde jeszcze większą obsesję niż ja. Zbiegi ze swego miasta, gdzie poszuki­wano go za zniszczenie maszyn drukarskich. Dussel należał do sekty Młotów Bożych, której członkowie atakowali drukarnie, wierząc, że na zawsze zniszczą one kontakt człowieka z jego naturalnym językiem, starszym od wieży Babel. W drukowa­nych słowach dostrzegali prawdziwe Babel i na podstawie kalkulacji niepojętych dla nikogo prócz nich samych kreślili serie analogii między ołowianymi czcionkami i elementami podawanymi w Biblii jako materiały budowlane wieży.

Nagość Mathilde rozpraszała go jeszcze bardziej niż mnie, Dussel bowiem chciał być człowiekiem czystym, a mnie czystość nie obchodziła. Mathilde bawiła się swoją władzą i rozmową starała się zakłócić jego jednolite pismo. Mimo napięcia, w jakim pisał (czasem tracił przytomność po wyko­naniu pracy), nigdy nie popełnił błędu.

Dussel unikał pisania po nąjbardziej sekretnych sferach kobiety i w tym celu zagęszczał litery tak, by zakończyć, nim praca osiągnie nieakceptowany poziom nieprzyzwoitości. Mathilde wykonywała lekkie ruchy, by zmusić go do pisania na większej powierzchni; jednak kaligraf potrafił z tego wybrnąć i nie przekraczał wyznaczonych przez siebie gra­nic. W przyległym gabinecie słyszałem, jak Mathilde nie­ustannie prowokuje go, proponując poważne zlecenie: prze­pisanie na jej ciało Nowego Testamentu, jedynej księgi znajdującej się w pomieszczeniu, którą Siccard zostawiał tam, żeby posłanniczki miały coś budującego do czytania w czasie, gdy na nich pisano.

Aristide Siccard ufał mu i płacił dwa razy więcej niż mnie, choć wcale nie byt lepszy. Uważał, że nieszczęście jest rozsądkiem, obsesja odpowiedzialnością, a gorycz cnotą.

Milczenie biskupa

Pracowałem już dostatecznie długo, by stawić się przed opatem Mazy i przekazać mu nieco fałszywych informacji za garść prawdziwych pieniędzy. W żadnym z przepisywa­nych przeze mnie listów nie wspominano biskupa; jednak maszerując do siedziby opata, wymyślałem słowa wymie­niane przez oddalonych od siebie panów za pośrednictwem anonimatu, kobiet i nocy. Kroczyłem przez salony, schodzi­łem do piwnic, wspinałem się na wilgotną wieżę, cierpliwie wykonując instrukcje mnichów, którzy jeszcze przed chwi­lą widzieli opata, jak kroczy przez salony, schodzi do piw­nic albo wspina się na wilgotną wieżę. Po kilkugodzinnym poszukiwaniu dotarłem zmęczony do jakiegoś korytarza. Mazy szedł ku mnie, ciągnąc za sobą białą sutannę.

Opat spojrzał na mnie, jakby nigdy wcześniej mnie nie widział. Wyobrażałem sobie, że wszędzie ma szpiegów i że pewnie niełatwo zapamiętać wszystkie twarze i imiona. Powiadomiłem opata, że mówi się o uprowadzeniu biskupa, a nawet o uśmierceniu go, i że plotki te wciąż się powtarząją.

- Wspomina się o dowodach albo świadkach?

- Nie, panie.

- Fantazje i pogłoski to grzechy, których Kościół jeszcze dostatecznie nie potępił - rzekł opat. - Niech pan idzie za mną, pokażę panu, że biskup wciąż żyje.

Ruszyliśmy korytarzem: przez otwarte okna wpadały liście drzew i deszcz. Na dole dostrzegłem geometryczny ogród, w którym zioła i krzewy otaczały głębokie sadzawki z czarnego kamienia. Zapytałem opata, czy hodują ryby.

I Mieszkąją tam pewne morskie stworzenia, których używamy do produkcji tuszu sprzedawanego potem za granicę. Darel nas nauczył. Nasza botanika także inspiro­wana jest kaligrafią. Nie wpuszczamy do ogrodu nikogo obcego, bo uprawiane przez nas rośliny mają pełno kol­ców i bywają trujące. Wszystko, co nam służy do pisania, służy także do zabijania.

Podeszliśmy do rzeźbionych wrót. Pilnował ich gigantycz­ny mężczyzna, na jego zielonym mundurze wisiały setki kluczy. Widząc nas, pochylił głowę na znak szacunku dla opata i odsunął się na bok. Ten ruch wystarczył, by klucze zaczęły uderzać o siebie z hałasem przypominąjącym dzwonki na mszy.

- Signac ma wszystkie klucze do pałacu. Próbowaliśmy go przekonać, żeby je zostawił, ale zawsze nosi je przy sobie. Nikomu tak nie ufam jak poczciwemu Signakowi. Zawsze znąjduje się tam, gdzie jest potrzebny, żeby otwo­rzyć drzwi albo zamknąć je na zawsze.

Strażnik wyjął zza pazuchy klucz z czerwoną wstążką i przekręcił go w zamku.

- Biskup jest bardzo chory - wyjaśnił opat. - Kiedy są­dziliśmy, że umrze, doznał olśnienia: jeśli dochowa ślubu milczenia, będzie uratowany. W chwili, gdy Kościół naj­bardziej potrzebował jego głosu, musiał się go wyrzec. Od tego czasu wypowiada się wyłącznie na piśmie.

- I jak długo ma trwać jego milczenie?

- Aż do ciszy ostatecznej.

Opat pchnął drzwi. Ściany pomieszczenia były z bia­łego marmuru. Zatrzymałem się w progu i nie śmiałem

podejść do człowieka, który siedząc za biurkiem, pochy­lony nad papierem, z wysiłkiem dzierżył pióro, jakby byio bardzo ciężkie. Nie widziałem jego twarzy. Otacząjący go marmur wionął chłodem niczym grób. Było tu tak zimno i biało, nawet w półmroku, że pokój przypominał grotę wykopaną w lodzie.

Opat rozsunął szare zasłony. Światło przedarło się przez chmury i okiennice, padąjąc na papier. Biskup zamoczył pióro w kałamarzu i napisał kilka luźnych liter dla ozdoby. Wykonał ową czynność powoli, jakby jego ruch składał się z kadencji bezruchów.

Na kilka sekund wszyscy zamarliśmy, nie licząc powol­nej ręki biskupa.

Opat zapytał mnie, czy biskup żyje. Wówczas pojąłem, że stoję przed swoistą próbą i że Mazy potrzebuje, by in­ne oczy dojrzały to, co widzą jego. Biskup przypominał żywego trupa, ale prawdą było, że się poruszał, a ponadto nie wątpiłem, że negatywna odpowiedź nie zostanie dobrze przyjęta przez Mazy’ego. Odpowiedziałem, nie wiedząc, czy kłamię, czy mówię prawdę:

- Biskup żyje.

Tak bardzo pochylał się nad papierem, że nie widać by­ło jego twarzy. Patrzenie, jak ktoś pisze, zawsze ma w so­bie coś tajemniczego, bo ten, kto pisze, mówi o rzeczach, których nie ma. Opat nakazał mi odejść i zasunął zasło­ny, jakby to była kurtyna. Obojętny na mrok i na koniec pokazu biskup kontynuował swoją pracę.

Kij Kolma

Wyszedłszy z pałacu Amim udałem się do sądu, żeby zapytać o Kolma. Nie udzielano żadnych informacji o ka­tach, z obawy, by ktoś nie próbował się mścić. Nalegałem i pozwolono mi zostawić wiadomość w koszyku. Kartka, na której zaproponowałem spotkanie następnego dnia, zmie­szała się z innymi leżącymi na dnie wiadomościami, wy­glądającymi jakby zostawiono je tam bardzo dawno, w oczekiwaniu na adresata, co nigdy się nie objawił. Z gó­ry spadł sznur z hakiem, który zaraz zaczepił o ucho kosza. Listy zaczęły się wznosić, aż przepadły w jednym z okien.

Następnego dnia czekałem na Kolma przed sądem. Po­czułem dłonie na gardle, tak jak za pierwszym razem, a mo­je stopy oderwały się od ziemi. Łapiąc z trudem powietrze ! doprowadzając się do ładu po tym żarcie, słuchałem opo­wieści Kolma, jak to jeden z kolegów powieszonego aktora uparł się, by go oskarżyć. Wymiar sprawiedliwości miał większe problemy niż jakiś komediant, który za bardzo wczuł się w rolę, ale na wszelki wypadek opuścił miasto.

Wciąż miał przy pasku kij z żelazną pięścią. Zapytałem, czy nadal się zacina.

1 Niszczę wszystko, czego dotknę.

- Znam miejsce, gdzie mogliby to naprawić.

I Przyzwyczaiłem się do tego zacinania.

Nalegałem; nie chciałem sam wybierać się na poszuki­wanie von Kneppera.

Okrążyliśmy kościół i weszliśmy w pustą uliczkę, naty- kąjąc się w końcu na pomalowaną na zielono bramę. Na nadprożu widniało nazwisko właściciela: Laghi. Za oknem dostrzec można było zegar stołowy; na drewnianej skrzyni Wulkan brał rozmach młotem, by uderzyć w kowadło. Po­ciągnąłem za dzwonek, ale nikt nie otworzył. Zniecierpli­wiony Kolm tak walił w drzwi, że aż drżały.

Otworzyła nam służąca i powiedziała, że jest późno, więc musimy wrócić następnego dnia. Kolm pokazał jej metalo­wą dłoń, jakby stanowiła symbol jakiejś wyższej władzy. W owym domu przedmioty mechaniczne posiadały szcze­gólną moc i służąca zgodziła się nas wpuścić, jakbyśmy pokazali jej rozkaz podpisany przez króla. Weszliśmy do lodowatej sali, gdzie stało tylko jedno krzesło. Kolm, przy­gnębiony, usiadł, a mnie pozostało przechadzać się nerwo­wo po pokoju. Jako że nikt się nie pojawiał, wkroczyłem do przyległego pomieszczenia.

Pod ścianą stał mebel z dziesiątkami szerokich szuflad, podobny do szaf do segregowania w siedzibie Siccardów. Z pewnym wysiłkiem wysunąłem jedną z nich i znalazłem całe mnóstwo mechanizmów i konstrukcji. Większość by­ła metalowa, choć niektóre części zrobiono z kryształu. Bez wątpienia pewne elementy pasowały do innych jak fragmenty modlitwy. Bez względu na to, ile bym patrzył i ważył w rękach te kształty, nie byłem w stanie odgadnąć gramatyki rządzącej tymi kombinacjami. Ale tak jak ar­cheologom czasami starcza jedno znane słowo, żeby odszy­frować cały martwy język, ja odnalazłem w trzeciej szufla­dzie część, która uzmysłowiła mi, o co w tym wszystkim chodzi. Sześćdziesiąt pięć pustych przegródek otaczało jedno szklane oko.

Usłyszałem kroki i zgrzyt klucza w sąsiednim pokoju. Pomyślałem, że to pan Laghi, gospodarz domu, który przyszedł, by się nami zająć, ale było to dwóch mężczyzn z zewnątrz. Szpiegowałem ich przez uchylone drzwi. Mia­łem swoje powody, by się nie pokazywać: znałem jednego z nich - był to człowiek, który nosił klucze od pałacu Ar- nim. Służąca z przerażeniem patrzyła na pierś i ramiona pana Signaka. Klucze uderzały o siebie, wydąjąc dźwięk kojarzący się z mocą ciężkich dębowych drzwi i przerdze­wiałych krat.

- Pan Laghi zaraz przyjdzie. Możecie panowie pocze­kać w powozie I powiedziała dziewczyna drżącym głosem.

Kiedy mężczyźni wyszli, opuściłem moją kryjówkę. Po­jawienie się klucznika wprawiło mnie w drżenie. Nato­miast Kolm, obojętny na wszystko, drzemał.

- Zostawmy kij. Potem go weźmiemy 1 powiedziałem, śpiesząc się, by wyjść z domu.

Kolm, wyrwany ze snu, przez sekundę patrzył na mnie nierozumiejącym wzrokiem. Nie udało nam się wyjść na­tychmiast, kat ujrzał bowiem, że właściciel domu zbliża się ku nam.

Ubrany był zupełnie na czarno, jakby szedł na pogrzeb, i dzierżył pod pachą małą skrzynkę. Kat próbował ząjść mu drogę, pokazując swój kij. Laghi ledwie na niego spoj­rzał. Kolm był przyzwycząjony do narzucania swojej wła­dzy, toteż zbiła go z tropu pogarda Laghiego, który ogar­nięty był takim pośpiechem, że przeżywał już przyszłość.

I Czego pan chce? - zapytał gospodarz. - Jest pan z ni­mi? | Wskazał na zamknięte drzwi, a poprzez nie na cze­kających tam ludzi opata.

- Potrzebuję, żeby mi pan naprawił ten kij. Rzemieślnik z niechęcią wziął przedmiot do ręki. Dwa czy trzy razy sprawdził mechanizm i oddał go katu.

- Niech to pan zaniesie do zegarmistrza. Zajmuję się subtelniejszymi zleceniami.

- Chcę, żeby pan to naprawił.

Laghi wyraźnie miał ochotę odsunąć kata i wezwać ludzi z zewnątrz, by mu pomogli, ale się nie zdecydował. Nie z tchórzostwa, tylko by nie komplikować sobie jeszcze bar­dziej czekąjącej go nocy. Wziął od Kolma mechaniczną rę­kę i zabrał ją ze sobą. Straciwszy nagle kij, kat lekko za­drżał, jakby wyrwano mu prawdziwe ramię.

Clarissa

Dom wydawał mi się teraz mechanizmem, do którego różni ludzie wchodzili i wychodzili zgodnie z jakimś ukrytym projektem. Chciałem jak najszybciej uciec z tej maszyny, gdy nagle w głębi korytarza ujrzałem dziewczy­nę przeglądającą się w lustrze. Była dokładną kopią ko­biety z Tuluzy.

Zlekceważyłem krzyki służącej i podszedłem do owej qawy. Dziewczyna patrzyła na mnie wielkimi, nierucho­mymi oczyma. Nie wiedząc, jakiego rodzaju grzechu się dopuszczam, pocałowałem lodowate usta automatu. Jej zęby skaleczyły moje wargi i poczułem metaliczny smak krwi. Usłyszawszy mój krzyk, Kolm pojawił się z uniesio­nym kijem; widząc, że chodzi o dziewczynę, od razu go opuścił.

- Nie ma niebezpieczeństwa. Nie jest prawdziwa - po­wiedziałem.

Wówczas krew napłynęła jej do policzków, wypierając bladość i poczucie nierzeczywistości.

I Jest pan pewien, że nie jestem kobietą?

Przysunęła swoje usta do moich, a ja zamknąłem oczy, oczekując nowego ukąszenia, bez woli, by się bronić. Led­wie musnęła mnie wargami. Jeśli była dziełem von Knep- pera, to von Knepper jest bogiem.

- Widzimy się drugi raz - powiedziałem. - Ale za pierw­szym pani była gdzie indziej.

Gestem nakazała mi milczenie i chwyciwszy moją rękę, zaprowadziła mnie do pomieszczenia, w którym piętrzyły się rozkręcone mechaniczne zabawki. Niektóre były bar­dzo małe: holenderskie lalki, z których piersi i głów wy­stawały sprężyny, kos w złotej klatce, żołnierz bez ramie­nia. Był tam też drewniany koń na parę, pałac, wokół którego kręciły się słońce i księżyc, oraz meduza z brązu, która otwierała oczy i potrząsała wężami.

- Jest pani córką von Kneppera?

- Nie powinien pan wymawiać tego nazwiska. Niech go pan nazywa Laghi, tak go tu zwą w Paryżu.

Zapytałem ją o dziewczynę z Tuluzy.

- Była ode mnie piękniejsza? Mój ojciec zbudował ją, kiedy byłam dzieckiem: to był przyszły obraz mnie samej. Przechodziła z rąk do rąk; jej właściciele zaklinali się kolej­no, że nigdy się z nią nie rozstaną, ale szybko ją sprzedawa­li, jakby ciążyło nad nią jakieś przekleństwo. Trzy lata temu ojciec zgubił jej ślad. Stworzono ją na mój obraz i podobieństwo, ale ja niezauważalnie się zużywam i w koń­cu się postarzeję. Natomiast ona zawsze będzie taka sama.

- Jeśli byłyście rywalkami, to pani wygrała. Po tamtej istocie nic nie zostało. Pod językiem miała sekretny me­chanizm, który sprawił, że eksplodowała.

- Jakie łzy powinno się wylewać po zmarłych automa­tach? Kiedy mój ojciec się dowie, zapłacze naprawdę. Za­wsze wolał ją. Uważał ją za bardziej ludzką.

- Ja nigdy nie pomyliłbym lodowatego automatu z ko­bietą.

- Nie? Nawet teraz nie wie pan, kim jestem.

Przysunęła dłoń do mojej twarzy, jak gdyby to ona wąt­piła w mą naturę.

- Niech nikt się nie dowie, że pan ją widział. Nie ma i nigdy nie byio automatów we Francji.

I O tym chcę porozmawiać z pani ojcem.

- Nie przyjmie pana. Mój ojciec narażony jest na wielkie ryzyko. Nie wypuszcza mnie stąd. Jestem jego więźniem.

- Zatem przybywam, by panią wyzwolić.

Jeśli się zgodzi, cóż z nią pocznę? Jeśli na wszystko przystanie, dokąd ją zaprowadzę? Miałem szczęście: prze­grałem.

1 Świat z zewnątrz też jest więzieniem. Tutąj w środku przynajmniej nie pada i nie jest zimno.

Spojrzałem na otaczające nas lalki i mechanizmy: wszystko było popsute, nic nie działało, a podobny defekt ogarniał także nas; nagle nie wiedzieliśmy, co mówić i jak się poruszać.

Więźniarka

Opisałem wydarzenia i moje wątpliwości ostatnich dni i poprosiłem stryja, żeby przewiózł owe zapiski do Femey. Prosiłem też w mym liście o nieco pieniędzy oraz instruk­cje: musiałem wiedzieć, że moje słowa zostaną wysłucha­ne i że gdzieś tam daleko czuwa bystry umysł, który skła­da fragmenty i moje ruchy w jedną całość. W paryskich księgarniach często można było znaleźć luźne kartki, trzy­mane przez księgarzy w kufrach, w nadziei że kiedyś znąj- dą księgę, do której ta kartka należy. Pojawiła się moda na oprawianie owych zagubionych stron, tak że tworzyła się z nich książka opowiadąjąca chaotycznie o nąjróżniej- szych rzeczach. Tak właśnie się czułem: zbierałem niezro­zumiałe strony, czekąjąc, aż w jednej z komnat w Femey, przy oknie, wielki czytelnik wszystko to pojmie.

Od czasu do czasu rozchodziły się pogłoski, że Wolter przebywa w mieście albo że umaił, a ja zastanawiałem się, czy przypadkiem nie wypełniam misji w imię dawno zapomnianej sprawy i za nieistniejące pieniądze.

Wieczorami skradałem się pod dom Laghiego w nadziei, że ujrzę Clarissę. Byłem gotów zaryzykować kolejne spo­tkanie, kiedy tylko ojciec się oddali. Ale gdy ujrzałem von Kneppera wychodzącego pośpiesznie z domu z małym ku­ferkiem w ręku, ciekawość skłoniła mnie, by iść za nim.

Von Knepper szedł, nie oglądając się za siebie ani na boki. Stawiał tak potężne kroki, że niemal musiałem biec, by go nie stracić z oczu. Przeszliśmy przez rzekę, przecięli­śmy targ, gdzie prawie go zgubiłem między sprzedawca­mi, opuszcząjącymi plac aż do następnego dnia. Dotarł pod kratowaną bramę i musiałem się cofnąć, by mnie nie dostrzegł. Doszliśmy pod cmentarz. Czekał na niego straż­nik i bez słowa otworzył mu wrota. Widziałem, jak von Knepper szedł między drzewami i grobowcami, aż w koń­cu połknął go cień.

Miałem do wyboru dom albo cmentarz, wybrałem dom. Służąca próbowała zatrzymać mnie w drzwiach, ale wy­krzyczałem imię Garissy i dziewczyna nadeszła z pomo­cą. Znów zaprowadziła mnie do pokoju, gdzie piętrzyły się zepsute mechanizmy, do których dołączył teraz kij Kolma.

- Widziałem pani ojca na cmentarzu. Czyżby odwiedzał grób pani matki?

- Matka umarła w innym mieście, ojciec nigdy nie od­wiedził jej grobu.

- Czegóż zatem szuka na cmentarzu o tej porze?

- Nie wiem. Dlaczego nie poszedł pan za nim, skoro to on głównie pana interesuje?

- Wolałem przyjść tutaj.

- Zatem proszę nie mówić o cmentarzu. Już teraz pań­skie buty są zabłocone. Im więcej będzie pan mówić, tym więcej zrobi się błota.

Zaoferowała mi krzesło, jedna z nóg się kiwała, niemal się przewróciłem. Ona usiadła na skrzyni. Przebywaliśmy niemal w ciemności. Wydawało mi się, że słyszę dźwięk malutkich maszyn dobiegający z kątów pokoju.

- Od dawna z nikim nie rozmawiam. Mój ojciec nie jest dobrym rozmówcą.

- Powiadają, że to największy fabrykant automatów w Europie.

- Skonstruował tygrysa i tancerkę, podbił dwory Por­tugalii i Rosji. Czasami zdawało mi się, że od tego ciąg­łego przebywania wśród maszyn ojciec odkrył tajemny mechanizm świata i że wszystko, czego pragnie, jest mu zakazane. Ale moda na automaty minęła i teraz ojcem powoduje nie sztuka, tylko chciwość i lęk.

- Czego obawia się pani ojciec?

- Boi się opata Mazy i jego kaligrafa, który pisze nie­kończącą się księgę, a jako atramentu używa krwi swych wrogów.

Gdy tak rozmawialiśmy, ciemność ząjmowała coraz wię­cej miejsca i popychała nas jedno ku drugiemu. Próbowa­łem ją objąć, niezauważalnym i tchórzliwym ruchem, któ­ry chciał udawać, że nie jest gestem celowym, a jedynie przypadkowym muśnięciem. Clarissa nie wykonała nąj- mniejszego gestu aprobaty czy odrzucenia, że aż zastana­wiałem się, czy to możliwe, bym dotknął ją tak delikatnie, że tego nie poczuła. Ośmielony brakiem oburzenia, zbliży­łem się jeszcze trochę. Moje pieszczoty nie natknęły się na opór, ale także nie wywołały żadnego echa. Otacząjące nas przedmioty poruszały się powoli; ruszały się holenderskie lalki i popsuci żołnierze oraz malutcy bogowie greccy. Wszyscy prócz Clarissy, która, siedząc wyniośle na krześle, udawała, że jest z marmuru.

Von Knepper otwarł drzwi i poczułem się, jakby osa­czyły mnie dwie figury woskowe. Patrzył na mnie niewi- dzącym spojrzeniem, miał mi coś do powiedzenia I wypę­dzi mnie z domu, a może doniesie policji - ale nie ulegało wątpliwości, że sama myśl, by do mnie przemówić, wzbu­dzała w nim wstręt. Przemoczyła go mżawka, a buty miał zabłocone. Wciąż znajdował się gdzie indziej, może tam

na zewnątrz, między grobowcami, i nie całkiem wszedł do pokoju. Teraz, gdy jego ciało się rozgrzewało, trzeba było poczekać, aż umysł też powróci z cmentarza.

I Moja córka jest chora - oznajmił von Knepper. - Czę­sto popada w ten stan.

Przesunął dłonią przed jej oczami. Clarissa nawet nie drgnęła.

- Proszę więcej jej nie odwiedzać. Obcy prowokują te ataki.

- Nawet się do niej nie zbliżyłem.

I Nie trzeba się zbliżać. To bardzo delikatna choroba, ona wyczuwa obcych, zanim jeszcze wejdą do pokoju.

I Trzyma pan córkę w domu jak jakąś więźniarkę.

- To choroba ją więzi. Gdybym pozwolił jej wieść nor­malne życie, wpadłaby w trans i nigdy się nie obudziła. Niech pan nie próbuje zrozumieć. Proszę już iść, póki pan może, póki nikt nie wchodzi panu w drogę.

Poczułem cudzy chłód, brał się z nieruchomości dziew­czyny albo ze śladów nocy pozostawionych przez von Knep- pera. Gospodarz domu przeszedł przez pokój i nim miałem czas zareagować, zamachnął się kijem na mój kark. Żelaz­na dłoń zacisnęła się wokół mego gardła. Gdyby mecha­nizm zadziałał z tak niszczycielską siłą jak wcześniej, zabił­by mnie. Poczułem jednak tylko lekki uścisk, który ledwie pozostawił ślady.

I Niech pan powie swemu przyjacielowi, że naprawi­łem mechanizm. Nie musimy się więcej spotykać.

Grobowiec

Mathilde już nie wprawiała mnie w zakłopotanie; kreś­ląc litery na kobiecej skórze, myślałem o Clarissie. Jed­nak w wyobraźni nie pisałem na jej ciele: marzyłem, że przychodzi do mego pokoju w środku deszczowej nocy, a ja powoli rozszyfrowuję wiadomość zapisaną w niezna­nym języku.

Spotkałem się z Kolmem w tawernie odwiedzanej przez pracowników cmentarza. Oddałem mu zreperowa- ny kij. Zapytał, ile mnie to kosztowało, odparłem, że dużo, ale zrekompensuje mi to jego mała przysługa. W owym miejscu mogliśmy spokojnie rozmawiać, bez obawy, że usłyszą nas niedyskretni lub szpiedzy, bo gra­barze rozmawiali tylko między sobą i nic innego ich nie obchodziło. Długie osamotnienie, na jakie skazywał ich zawód, sprawiało, że zniekształcali język, tworząc swoją własną mowę. Odniesień do grobów, ciemności, marmu­ru i śmierci nie można było interpretować dosłownie; w zależności od tego, jak je zestawiano, mogły oznaczać wiele różnych rzeczy. Muzyka tego języka czasami wy­dawała się sucha i powolna niczym ziemia przewalana łopatami, a kiedy indziej z lekka uroczysta, przerywa­na łacińskimi frazami zapamiętanymi z nagrobnych in- skiypęji.

Jako że deptali podłogę tawerny brudnymi butami, z bie­giem lat ziemia całkowicie zasłoniła deski. W drzwiach zo­stawiali torby i narzędzia. Przychodzili do nich studenci medycyny, by kupować kości, oraz złotnicy w poszukiwa­niu kradzionej biżuterii.

W ramach zapłaty za naprawę kija poprosiłem Kolma, żeby dowiedział się, dlaczego von Knepper chadza na cmentarz. Dzbany napełnione okropnym winem znikały jeden po drugim, aż wreszcie Kolm, zmęczony moim upo­rem, niechętnie obiecał mi pomoc. Zaprowadził mnie do siedzącego samotnie mężczyzny o czerwonej twarzy, który z nikim nie rozmawiał. Zapomniany w kącie w tę i z po­wrotem przeglądał strony grubej księgi, w której pełno by­ło drobnych zapisków. Ślinił palec, by przewracać strony, a potem wskazywał jakieś miejsce w książce, jakby odna­lazł słowo szukane od lat. Rozpoznałem strażnika, który otworzył von Knepperowi kratę.

- Pamiętasz mnie, Maron? Jestem Kolm.

Maron odwykł od rozmów i zaskoczył go fakt, że te sło­wa szukąją właśnie jego.

- Pamiętam. Myślałem, że już nie jest pan jednym z nas. Po co przyszedł pan do tego miejsca pełnego hołoty?

i Szukałem pana.

- A czego może pan chcieć od kogoś takiego jak ja?

- Klucza do cmentarza. Chciałbym zaprosić mego przy­jaciela na nocny spacer między grobowcami.

i Od czterdziestu lat otwieram i zamykam tę bramę i nigdy nikomu nie pożyczyłem kluczy.

- Zapłacimy tak, jakbyśmy wierzyli, że to prawda.

Na znak kata położyłem na stole dwie, trzy, cztery mo­nety. Kolm zatrzymał mnie.

- Dołożymy jeszcze jedną, żeby nam pozwolił zajrzeć do księgi.

Maron wziął pieniądze. W odróżnieniu od reszty bywal­ców, jego ręce były białe i czyste, bez żadnych śladów. Odezwał się zniżonym głosem:

- Jedno spojrzenie. Tylko nie poplamić.

Kolm chwycił księgę i przesunął ją w moją stronę. Przez chwilę nie wiedziałem, o co chodzi, i patrzyłem na strony bardziej po to, żeby udawać, że rozumiem polece­nie Kolma, niż szukając czegoś konkretnego. Kolm szep­nął mi, bym zwrócił uwagę na ostatnie pochówki. Obok każdego nazwiska zaznaczono miejsce spoczynku. Prze­studiowałem każdą linijkę, w poszukiwaniu jakiegoś fał­szu, który myli trop, mąci, a w końcu wraca do pierwotną wersji, tyle że na siłę. Kolm nie chciał pytać bezpośrednio

o von Kneppera, bo istniało ryzyko, że Maron nas zdradzi. Lepiej, by nasz cel pozostawał ukryty.

Znalazłem w nazwisku Sarras jedno „S”, które zdawało się wibrować, zwracąjąc uwagę na swą fałszywość.

Wzięliśmy klucz, oddaliśmy księgę i chwilę później, gdy noc zgęstniała, stanęliśmy przed bramą cmentarza.

Kolm nie chciał mi towarzyszyć w wyprawie między groby.

- Jestem katem. Moje konszachty ze śmiercią kończą się na tej bramie.

Został na czatach przy wejściu.

Szedłem między nagrobkami do tej części, gdzie wznoszą się pomniki. Byłem niczym cudzoziemiec przybywąjący do nieznanego miasta. Próbowałem jakoś się zorientować w tym miejscu, ale księżycowy blask zmieniał wygląd oto­czenia. Odczytywałem nagrobki, szukąjąc nazwiska Sarras. Droga poprowadziła mnie w głąb cmentarza, gdzie znąjdo- wały się nąjstarsze grobowce, większość z nich w rozsypce.

Nad malutkim marmurowym pałacem archanioł groził przybyszom złamanym mieczem. Przerdzewiały zamek

rozpad! się jakiś czas temu. Zimne i mdlące powietrze sprawiło, że potknąłem się i spadłem ze schodów prowa­dzących do wnętrza budowli.

Od latami, którą miałem ze sobą, zapaliłem świeczki, które w ciągu minionych nocy topiły się na trumnach i ołta­rzach. Żadne światło nie było wystarcząjące, by ogarnąć ten widok. Jeden z mych nauczycieli ze szkoły Vidorsa, optyk nazwiskiem Mialot, przeprowadził pewne ćwiczenie: pokazywał nam niewyraźne linie, z których po chwili moż­na było wyczytać wiadomość. Tyle że odkrywaliśmy ukryte zdanie nie dzięki skupieniu, ile raczej dzięki pewnemu rozproszeniu uzyskanemu po dłuższych staraniach. Kiedy zagadka była już rozwiązana, wydawało się niepojęte, że ukrytych słów nie widzieliśmy od początku.

Biskup siedział na wysokim krześle przypominąjącym tron. Podtrzymywały go zwisające z sufitu sznury, wyglą­dał przez nie jak marionetka. Więc to tutaj mamy wreszcie automat, pomyślałem. Któż mógłby wziąć go za prawdzi­wego człowieka. Otaczały go potężne bryły lodu, sprowa­dzone z gór diabli wiedzą jak niesłychanym wysiłkiem. W świetle świec biskup zyskiwał niezwykłą godność; przy­pominał podziemnego monarchę, zdolnego sprawować rządy nawet po śmierci. Kto dostrzegał liny, myślał, że nie służą do podtrzymywania go, tylko są sznurkami, za które biskup pociąga, władając swym dominium.

Roztopione świece gasły jedna za drugą, zupełnie wy­palone; kiedy pełgał jeszcze tylko mój płomyk, dostrzeg­łem na ścianie cień innego intruza.

Uderzenia w okno

Nie miałem innej broni prócz żelaznej lampki, więc uniosłenrją nad nieznajomym, by bronić się, jeśli próbo­wałby odciąć mi drogę ucieczki. Przeciwnik był sam i stał spokojnie, jakby nadal chciał pozostać niezauważonym. Woda ściekająca z brył lodu moczyła mi podeszwy butów i przeciekała do stóp. Obcy powolnymi krokami, uważa­jąc na śliską powierzchnię, szedł ku mnie.

Kaptur opadł do tyłu i odsłonił twarz Clarissy. Była to jedna z tych chwil, kiedy człowiek wierzy w porządek świata i że wszystko jest dobre, i zawsze będzie się bezpiecznym. Ostrożnymi słowy, wdychąjąc łapczywie powietrze i wyko­nując bezsensowne gesty, zdołałem zapytać, co tu robi.

- Chciałam się przekonać, co nocami porabia mój oj­ciec. Znudziło go już uczenie się od żywych istot i teraz pobiera lekcje u zmarłych.

Biskup surowo patrzył na nasze przytulanie i pocałunki, martwiąc się, że ciepło, którym promieniowaliśmy, roztopi lodowe bloki i skaże go na upadek.

Powiew zgasił ostatnią świecę i biskup został sam w ciemności. Przyszło mu doprowadzić swoje przedstawie­nie do końca: pochylił głowę, opuścił ramiona, złożył reszt­ki swej godności, asystował przy zawaleniu się bloków lodu. Zamknąłem żelazną bramę i ruszyliśmy ku wyjściu.

- Co pan teraz zrobi, znąjąc caią prawdę? i Lepiej zapytać: co prawda zrobi ze mną?

Groby przypominały zapomniane pionki jakiejś staro­dawnej gry. Zapytałem, czy to prawda, że jej choroba przemieniała ją w automat.

I To fantazje mojego ojca. Wierzy, że jego twory i ja jesteśmy rodzeństwem i mamy wspólne cechy.

- Ale poprzedniej nocy widziałem panią w stanie bez­ruchu, jakby pani spała.

I Czyż nie zdarza się wszystkim taki zupełny bezruch, jakby uderzył grom? 1 Nie zdołałem jej odpowiedzieć, bo mnie pocałowała. - Któż mógłby wziąć mnie za automat?

Kolm czekał na nas na zewnątrz i jeszcze zanim do niego doszliśmy, pożegnał się gestem wyrażąjącym zmęczenie, przyganę i znużenie. Pośpiesznie szliśmy do domu. Mimo że przyszło nam brać udział wpoważnych zdarzeniach, rozma­wialiśmy o błahostkach; takie niemądre rozmowy zakocha­nych. Gdy doszliśmy, w jednym oknie paliło się światło.

- Mój ojciec zawsze pracuje do nocy. Któregoś dnia oślepnie.

Nie spojrzałem na okno wynalazcy, bo w tej chwili mnie nie interesował. Zegnałem się z Clarissą i nie wie­działem, na jak długo. Stanowiła część mechanizmu znik­nięć i objawień, którego regularności jeszcze nie znałem.

W ciągu następnych nocy nabrałem zwyczaju, by o póź­nej porze stukać lekko do okna Clarissy i czekać, aż ot­worzy. Jednak na moje pukanie nigdy nie było odpowie­dzi. Być może spała tak głęboko, że nic nie było w stanie jej zbudzić; być może ojciec dowiedział się o ucieczce i trzymał ją pod kluczem w pokoju pozbawionym okien. Dom pogrążony był w ciemności za wyjątkiem pomiesz­czenia, w którym pracował ojciec. Co noc starałem się nie wychylać, aż w końcu przez zmęczenie albo dlatego że

postanowiłem, że będzie to ostatnia noc mojego czatowa­nia, zajrzałem przez szparę.

Na ścianach i stojakach spoczywały szkice twarzy, szyi oraz rąk biskupa w różnych pozycjach. Rysunki były dosko­nałe, ale model zaraził swoje reprodukcje pewną prawdą, która umknęła rysownikowi. I tak w każdym szczególe, w kształcie uszu, w kącikach ust i w pustce spojrzenia dostrzec można było ślady śmierci.

Nagle otworzyło się okno i twarz von Kneppera pojawi­ła się przede mną, z wyrazem radości zamiast gniewu, jakby on także w ciągu tych symetrycznych nocy czato­wał, by się ze mną spotkać.

Uczeń Fabresa

- Proszę wejść do domu - powiedział von Knepper.

- Porozmawiąjmy po raz ostatni. Zaprowadził mnie przez mroczne pokoje do tego jedynego, który był oświetlony. Pojąłem, wnioskując po liczbie zamków, że dostąpiłem zaszczytu zaproszenia do miejsca dla innych niedostęp­nego. Teraz szkice twarzy i rąk biskupa otaczały mnie z wszystkich stron, jak gdyby postać zmarłego, powielona na tych wizerunkach, zawładnęła całym pomieszczeniem. Wejście tam oznaczało wtargnięcie do ciała samego bis­kupa. Von Knepper nakazał mi usiąść na twardym krześ­le, którego używał do pracy, i nalał mi kieliszek koniaku.

- Gdy miałem siedemnaście lat, Fabres przyjął mnie na ucznia. Wszystkiego się od niego nauczyłem, ale pod­czas gdy moje stworzenia pozostawały niedoskonałe, te jego wydawały się żyć. Różnica nie dla każdego była wi­doczna; to kwestia takich subtelności, po jakich matka rozróżnia bliźnięta. Nie udawało mi się sprawić, by moje twory poruszały się z ową nieświadomością własnego ru­chu cechującą żywe istoty. Moje maszyny za bardzo sku­piały się na sobie.

Odnosiłem pewne sukcesy i udało mi się zaprezento­wać jednego z mych skrybów na carskim dworze, gdzie moja maszyna napisała studziewięciostronicowy tekst

pochwalny na cześć władcy. Błąd przy regulacji sprawił, że mój pisarz przewrócił kałamarz i zamiast pochwał po­jawiła się plama atramentu rozlewająca się bez granic. Jeśli wybaczono mi ten błąd, to dzięki temu, że pewien dworski mędrzec dostrzegł w tym wypadku wróżbę o nie­uchronnej ekspansji imperium.

Od tego wypadku porzuciłem skrybów i wróciłem do ptaków, tancerek i mechanicznych lasów. Jakkolwiek do­skonałe by były te zabawki, wiedziałem, że moje ambicje są inne, piszące automaty stanowią bowiem prawdziwą obsesję naszego magicznego fachu. Im spokojniejsze by­ły moje stworzenia, tym żywsze mi się zdawały. Gdy się poruszały, stopniowo ogarniał je brak życia, gasił oczy z weneckiej porcelany i czynił z nich zjawy zjaw.

My, fabrykanci automatów, przekazujemy uczniom tylko część naszej wiedzy; prawdziwe sekrety wymagąją lat, a cza­sami zjawiąją się post mortem, jak trudny do odczytania testament, który nigdy nie zostanie wyjaśniony. Kiedy uczeń okaziye się sobowtórem mistrza, kiedy zostanie zain­fekowany tą samą pasją, tym samym urazem, tą samą nienawiścią do tych samych wrogów, kiedy w pewien spo­sób stąje się tym drugim, wtedy wyjawia mu się prawdę. Fabres, który nauczy! mnie wszystkiego, również wszystko przede mną ukrył. Kiedy podszedłem do jego łoża śmierci, by poznać tę ostatnią brakującą linijkę księgi, którą dla mnie pisał, powiedział tylko; „Pan i ja jesteśmy automatami. Po cóż świat miałby nas potrzebować?”. Iw tej chwili umarł.

Podczas gdy pozostali uczniowie niecierpliwie czekali na otwarcie testamentu, który wszystkich rozczarował, ja czekałem na list, złożoną na pół kartkę, nowy mechanizm albo plan, który sprowadziłby mnie znów na jego drogę. Zamiast tego otrzymałem książkę De Progressione Diódi- ca, szczegółowy wywód na temat systemu redukującego

wszystkie liczby do zer i jedynek. Nie czułem specjalnego pociągu do matematyki. Chciałem sprzedać tę księgę, ale kiedyś zaatakowała ją wilgoć i została oprawiona na nowo. Nie miała już żadnej wartości bibliofilskiej.

Kilka miesięcy później jeden z moich kotów zrzucił tę książkę z górnej półki tak pechowo, że spadła na kała­marz i przewróciła go. Wypadek ów przypomniał mi owe­go skrybę, który tak niecnie zdradził mnie przed carem. Przewracałem strony, nie skupiając się na lekturze, wspo- minąjąc za to wszystkie szczegóły mej porażki. Czasami tak się zdarza; nie czytamy tego, co jest napisane, tylko to, co dostrzega nasz umysł i błyskawicznie przelewa na cudze strony. Poranne światło padło prosto na księgę i odkryłem drobną notatkę, a potem jeszcze jedną i kolej­ną. Mój mistrz użył marginesów, żeby nanieść ołówkiem delikatne zapiski.

Von Knepper już trzykrotnie napełniał mój kielich. Nie miałem sil, żeby wstać. Otacząjące mnie przedmioty zlewały się ze sobą, jakby żaden z nich nie chciał zachować odrębno­ści. Von Knepper, trzeźwy, nie tylko tej nocy, trzeźwy od zawsze i na zawsze, ciągnął swoją opowieść, nie patrząc na mnie, z oczyma utkwionymi w wyimaginowanym widzu, tak jak robią aktorzy, żeby nie zdekoncentrowała ich pub­liczność i żeby nie zapomnieć tekstu.

I Dwa tygodnie poświęciłem na odszyfrowanie tych słów, a następne lata na przemienienie ich sensu w me­chanizmy. Nauczyłem się kodować na żelaznych płyt­kach potrzebne automatom polecenia w taki sposób, że aby dać nowe instrukcje, wystarczy podmienić płytki.

Podał mi jedną z płytek. Pokryta była serią perforacji tworzących rysunek pozbawiony dla tanie sensu.

- W tych dziurkach kryją się słowa. Teraz moje istoty wydąją się tak żywe jak te Fabresa. Ja jednak dotarłem

do punktu, o którym mój mistrz nawet nie śnił: moje dzieło uzurpuje sobie miejsce człowieka.

- Kilka dni temu widziałem biskupa. Wciąż działa w mroku.

- To już nie jest potrzebne. Teraz gdy ktoś zobaczy go z bliska i to nawet przy dobrym świetle, uznaje go za prawdziwego człowieka. Moje wizyty w grobowcu już się skończyły. Automat jest prawdziwszy niż chory biskup, który przestał przypominać samego siebie.

I Teraz, gdy pańska praca dobiegła kresu, kto panu za­gwarantuje, że zachowają pana przy życiu?

I Maszyna wymaga ciągłych poprawek. Tylko ja umiem zmieniać instrukcje i dopilnuję, żeby nikt nie po­znał tej procedury. Jestem bezpieczny.

Wysączyłem już ostatnią kroplę i zaczynałem zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa kryjącego się w każ­dym słowie. Chciałem go zapytać, dlaczego opowiada mi prawdę, czego ode mnie oczekuje. W przypływie optymi­zmu spekulowałem, że może ma mi coś do zaproponowa­nia. Mimo strachu oczy zamknęły mi się na kilka sekund. Kiedy je otworzyłem, usłyszałem, jak von Knepper odpo­wiada na pytanie, którego nie zadałem:

- Przed skazanym na śmierć nie trzeba niczego ukiywać.

Stopa Mathilde

Wydawało się, że von Knepper jest trochę zawstydzo­ny łańcuchem zdrad, które doprowadzić miały do mej śmierci.

- Moja córka opowiedziała mi o panu i o wizycie na cmentarzu. Proszę jej nie winić; powiedziała mi to, że­bym się dowiedział, że mi uciekła, że może prowadzić nor­malne życie. Biedaczka tak bardzo jest zamknięta w na­szym świecie, że wydąje się jej, iż takie nocne eskapady to rzecz zupełnie normalna. Kiedy się dowiedziałem, po­informowałem opata Mazy o pańskich ostatnich poczyna­niach. Nie znąją pańskiego nazwiska, ale wiedzą, że mąją szukać jednego z zalotników Clarissy. Po co dawać się zabić. Nie sprawiłoby mi to żadnej przyjemności.

| Jak mogę się uratować?

- Chcę, żeby wyjechał pan z Paryża i zostawił moją cór­kę. To miłość wywołuje tę chorobę. Muszę chronić ją przed miłością.

- To niemożliwe. Ja mogę zniknąć, ale zjawi się ktoś inny albo Clarissa postanowi odejść.

i Wszystko jest możliwe. Mój zawód nauczył mnie po­kory: nawet najdoskonalsze maszyny zawodzą, a mechani­zmy z pozoru nieśmiertelne zatrzymują się bez widoczne­go powodu. Nikt jeszcze nie wynalazł perpetuum mobile.

- Proszę mi pozwolić zobaczyć się z nią ostatni raz.

- Ostatnie razy nigdy nie są dobre.

- Chcę jej powiedzieć, że jeśli wyjeżdżam, to nie z włas­nej woli.

- Ona wie. Opowiadałem jej o pańskim koledze po fa­chu, kaligrafie opata. Clarissa zna powody pańskiej uciecz­ki. Choć dla kaligrafa to nie jest zły koniec: zmienić swoją krew w atrament.

- To część legendy o Silasie Darelu.

- Widziałem go na własne oczy, widziałem niemego ka­ligrafa, potężną księgę i czerwony kałamarz. Są tam zapisa­ne pańskie i moje nazwisko, wszystko, co robimy, a może nawet to, co mówimy.

Gestem wyprosił mnie z pokoju i ze swego świata. Szybko zasunął skobel, jakby zamykał mnie w więzieniu składającym się z miast i kontynentów.

Wyszedłem z domu von Kneppera, zastanawiając się, na jak wielkie narażam się niebezpieczeństwo. Noc miałem niespokojną, każdy hałas wydawał mi się ostrzeżeniem, że nadchodzą ludzie opata. Rano udałem się do domu Siccar- da, żeby odebrać należną mi wypłatę i zdobyć tym spo­sobem środki na wyjazd z Paryża. Szedłem z duszą na ra­mieniu: rozglądałem się na boki i wszędzie wypatrywałem twarzy wroga. Nie potrzebowałem mundurów ni sutann; wystarczyło, by jakaś staruszka spojrzała na mnie z boku, jakiś zdychąjący z głodu pies uporczywie podążał moim śladem, by dziecko wymachiwało drewnianym mieczem.

W domu Siccarda grupka klientów czekała na towar. Woźny na arkusze sądowe z wodnymi znakami ślepej spra­wiedliwości; ksiądz na zwój pergaminów; muzyk na papier nutowy przewiązany niebieską wstążką. Obrót zapisanymi kobietami okazał się dobrą potąjemną reklamą legalnych i jawnych interesów młodego Siccarda. Kiedy dotarłem na

pierwsze piętro, natknąłem się na właściciela przedsiębior­stwa, zawsze zapracowanego i w pośpiechu, jakby obawia! się, że jego nieboszczyk ojciec pojawi się nagle i zażąda zestawienia zysków i strat. Zapyta! mnie o Dussela; ja jednak nie miałem wieści od mego kolegi. Nigdy nie roz­mawialiśmy, bo Dussel zawsze wychodzi! pośpiesznie, choć w jego pokoju w pensjonacie nikt na niego nie czeka!. Zanim udałem się do gabinetu w głębi korytarza, gdzie oczekiwała mnie Juliette, poprosiłem Siccarda o wypłatę za ostatnie dni.

| Nie może pan poczekać do następnego tygodnia?

I Wykluczone. Czekają mnie natychmiastowe wydatki.

- A jutro?

- Potrzebuję jeszcze dziś. Na dole jest sporo klientów. Któryś zapłaci gotówką.

Powtarzaliśmy małą scenkę, której korzenie sięgały sa­mych początków przedsiębiorstwa, grubo przed urodze­niem aktualnego wiaściciela. Miody Siccard płaci! zawsze, ale czu! się w moralnym obowiązku, by nieco się opierać. Tak przez dziesiątki lat czynił jego ojciec. Aristide oddalił się z opuszczoną głową, jakby moje słowa go zraniły. Uda­łem się do ostatniego gabinetu, pozdrowiłem czekąjącą na mnie dziewczynę i zabrałem się za przygotowywanie atra­mentu. Juliette przerwała mi:

i Dziś wiadomość jest adresowana do pana.

Rozebrała się z zawodową powolnością. Nąjpierw szuka­łem podpisu i na jej doskonałym udzie znalazłem literę W. Zmęczony mymi odległymi wyczynami i nieregularnymi wiadomościami, mój mocodawca zapraszał mnie z powro­tem do Femey. Wreszcie skończą się straszne przeżycia i wrócę do mego przeznaczenia kaligrafa, do białych stron.

Nigdy nie doczytałem ostatnich linijek, usłyszałem bo­wiem stukanie do drzwi sąsiedniego pokoju i trzask ła­

manego drewna. Na końcu krzyk Siccarda, a właściwie jęk, bo próbował krzyczeć, ale nie mógł. Wyszedłem na korytarz i wpadł na mnie Dussel, w koszuli zaplamionej zaschłą już krwią. Pomyślałem, że został ranny, i chciałem go przytrzymać, ale wyswobodził się z mego uchwytu i po­biegł na schody. Wtedy widziałem go ostatni raz, a on, jak zawsze, biegł pośpiesznie donikąd.

Wychyliłem się z gabinetu pchnięty ciekawością, która przychodzi szybciej niż strach. Siccard klęczał przed zwło­kami Mathilde. Gardło kobiety zostało rozcięte. Przez chwilę zdawało mi się, że jej ciało oblazły mrówki; malut­kie litery pleniły się na całej powierzchni białej skóry, nawet na ustach i powiekach, i na małżowinie usznej. Po schodach wbiegali już klienci zwabieni krzykami i krwią.

W innych okolicznościach padłbym na kolana, ale kryją­cy się we mnie strach uczynił mnie nieczułym na ból, a na­wet na zaskoczenie. By ratować się przed ludźmi opata, musiałem opuścić budynek, zanim zjawi się policja, żeby przesłuchać wszystkich pracowników domu, tych widocz­nych i tych sekretnych. W dłoni Siccarda wciąż spoczywa­ły przeznaczone dla mnie banknoty. Bez słowa wyrwałem mu pieniądze. Przyjął to spokojnie, jakby ręce już do nie­go nie należały.

Zanim podjąłem ucieczkę, zakryłem kocem ciało Ma­thilde. Na zewnątrz znalazło się tylko podbicie stopy. Sic­card wziął stopę w ręce i przyglądał się jej ze wszystkich stron, porusząjąc nią ostrożnie, jakby w obawie, że się złamie. Potem po cichu, dla nas wszystkich tam stojących (dla innych, raptownie zamilkłych, jak i dla mnie, już się oddaląjącego) odczytał ostatnie linijki Apokalipsy.

Ucieczka

Miałem pieniądze w dłoni; wystarczy zabrać bagaż i mogę wynosić się z Paryża. Oprócz tego, że tak zgubił­bym prześladowców, chciałem oddalić się od pomieszcze­nia, w którym leżało ciało Mathilde. Bez względu na to, jak wielki byłby Paryż, do tego pokoju w domu Siccarda zawsze będzie blisko.

Udałem się do domu stryja i zacząłem pakować kała­marze, upewniąjąc się, że są dobrze zamknięte, żeby nie poplamić ubrań i nie spowodować większych strat. Kiedy usłyszałem kroki na schodach, pomyślałem, że to mar­szałek Dalessius, którego mój nagły wyjazd natchnął wi­gorem. Innych cieszą przyjazdy, mojego stryja radowały tylko pożegnania. Zaniepokoił mnie jednak szczęk klu­czy, zabrzmiał jak dzwony zwiastujące pogrzeb.

Gigantyczna postać Signaka wypełniła drzwi. Nawet gdy stał, klucze wciąż uderzały o siebie, poruszane odde­chem albo biciem serca. Stał za nim jeszcze jeden człowiek opata, długi i chudy, jak sztylet, który właśnie wyjmował.

Nie zawracali sobie głowy biciem mnie czy straszeniem. Wystarczyło, że zapytali, kto mi zlecił tę pracę. Milczałem: instynkt każe nam wierzyć, że jeśli będziemy wystarcząją- co długo siedzieć cicho, w końcu się o nas zapomni. Jed­nak sztylet nie zapomniał i rychło zbliżył się, nieśmiało, do

mej krtani. Milczenie wydawało się mniej niebezpieczne niż prawda: gdybym się odezwał, poderżnęliby mi gardło. Oczekiwali ode mnie tylko jednego słowa, jednego nazwi­ska, przypisu na dole strony do tekstu zakreślonego moi­mi czynami.

Zakaszlałem, wykonałem pozorowaną próbę odzyskania mowy i gestami poprosiłem o pióro i atrament. Zrozumieli moje pełne przerażenia gesty i to ich uspokoiło: zakładali, że jeśli ktoś gotów jest pisać, to przynajmniej unikną bełko­tania i kłamstw. Wybrałem purpurowy atrament pachnący mandragorą. Paracelsus w swojej księdze na temat właści­wości roślin zapewniał, że wystarczy dotknąć świeżo napi­sanej takim tuszem litery, by umrzeć od trucizny. Wedle jego traktatu niektóre słowa bardziej niż inne współgrają z trucizną; ja zamiast słów wolałem kropkę. Zatopiłem pióro w atramencie, a potem w gardle najbliższego wroga.

Ból był tak wielki, że łapiąc się rękami za twarz, sam wbił sobie sztylet; spragniony metal wreszcie się nasycił. Signac rzucił się na mnie, dzierżąc dwa ostre klucze, ale nie sięgnął. Ciężar zbroi spowalniał jego ruchy, a ja do­padłem już drzwi.

Bez tchu dobiegłem do biura Poczty Nocnej. Za brud­ną szybą siedział samotnie mężczyzna, notujący w księdze daty, nazwiska i adresy. Zapukałem, a on podszedł i otwo­rzył okno. Musiał dostrzec we mnie jakieś podobieństwo do mego stryja, bo, przynajmniej z początku, nie zażądał żad­nego dowodu mej tożsamości. Rozglądąjąc się na boki, wyjaśniłem, że się śpieszę; każdy metaliczny hałas napa­wał mnie łękiem.

Kiedy weszliśmy do pomieszczenia z solą, staiy pracow­nik 1 przedstawił się jako Vidt 1 powiedział mi, że poznał mnie, kiedy byłem dzieckiem. Jakby mimochodem zapy­tał o nazwę statku, na którym zatonęli moi rodzice. Kędy

udzieliłem wiaściwej odpowiedzi, przyśpieszył, ufąjąc, że powiedziałem prawdę, i tym samym przekonany, że musi być mi usłużnym, by stryj go nie ukarał.

Przeszliśmy przez magazyn z trumnami i dotarliśmy do powozowni. Okrzykiem zatrzymał wyjeżdżąjącego już woź­nicę. Nakazał mu umieścić obok innych kolejną trumnę.

- Dla kogo to? I zapytał woźnica lekko zniecierpliwio­ny, jak gdyby w jego nieszczęśliwym życiu były jakieś pilne sprawy.

- Dla mnie - powiedziałem.

- Wygląda pan zdrowo.

- Już niedługo, jeśli się pan nie pośpieszy.

Wcisnąłem mu w dłoń monetę, by pieniądze odpowie­działy na wszystkie pytania.

Vidt uparł się, by przypudrować mi twarz i nałożyć ma­kijaż tak jak innym pasażerom. Był to gęstszy puder niż ten, który moda narzucała szlachcie i burżuazji. Przejrza­łem się w okienku powozu: kto by mnie zobaczył, nie wąt­piłby, że życie ze mnie uszło.

Załadowaliśmy trumnę do powozu, a potem z pewną trudnością wpakowałem się do środka. Woźnica okazał się miłym człowiekiem i podłożył mi koc pod głowę, żebym nie uderzał o dno. Ułożyłem się, zamknąłem oczy i wieko trum­ny opadło.

Koniec podróży

Była to najgorsza podróż mojego życia, a w moim życiu wszystkie podróże były fatalne. Każdy kamień na drodze oznaczał uderzenie w plecy, każdy zakręt męczeństwo. Kie­dy wóz zatrzymywał się przed przeszkodami albo na kontro­lę, zastanawiałem się, czy przypadkiem moja głowa nie jest tyle warta, by woźnica postanowił mnie wydać. Ale kiedy Paryż został już daleko, o zimnym poranku trumna została otwarta, a woźnica przekazał mi lejce, żeby się zdrzemnąć.

W ulewnym deszczu dojechaliśmy do porzuconego fol­warku. Wóz jechał przed siebie, na północ; ja miałem wy­siąść i maszerować do Ferney. Wędrowałem pod szarymi drzewami i przeszedłem kamiennym mostem przez stru­mień. Z każdym krokiem czułem się słabszy, dręczyła mnie gorączka i zmęczenie. Śpiew ptaków stanowił żałob­ną muzykę, która czyniła drzewa i niebo jeszcze bardziej szarymi, a mój cel coraz odleglejszym. Kiedy dotarłem do zamku, nie umiałem wypowiedzieć nawet mego nazwiska.

Zaoferowano mi łóżko i suche ubrania, ale zlekceważo­no moją prośbę o jak nąjszybsze spotkanie z Wolterem. Ta część zamku była właśnie remontowana i dlatego w środku nocy kazano mi się przenosić z łóżkiem i całym dobytkiem to tu, to tam. Zwiedziłem kuchnię, cuchnące piwnice, sale, w których sprawdzano, czy zegary dobrze

chodzą (i gdzie nie sposób byio się dowiedzieć, która jest godzina, bo każdy zegar pokazywał inną). Czasami służący zostawiali mnie w pokojach, gdzie inni służący leczyli się z chorób. Nie mogłem uzyskać żadnej informacji: chorzy posługują się niezrozumiałym językiem, na który nikomu nie chce się odpowiadać. Na twarzach przenoszących mnie ludzi dostrzegałem straszliwą powagę. Nie umiałem zgad­nąć, czy to dlatego, że przez mój fach kaligrafa nie wiedzie­li, jak mnie traktować (nieco mniej niż pan, nieco więcej niż sługa), czy może znali niepewne rokowania co do mej choroby i nieśli me łoże z pogrzebową ceremonialnością.

Wciąż podróżowałem, nie mogłem przestać podróżować, przez noc, która rozprzestrzeniała się po pokojach i salo­nach, wspinała się i schodziła ze schodów. Póki gorączka trwa, nic nie jest na miejscu. Ta wędrówka ostatecznie zaprowadziła mnie pod drzwi teatru w Ferney, nigdy się nie dowiedziałem, czy na polecenie mego pana, czy przy­padkiem albo przez pomyłkę. Drżący, blady, ale już bez gorączki, jak lunatyk wkroczyłem do ciemnego pomiesz­czenia i znalazłem się między sycylijskimi i japońskimi marionetkami, zabalsamowanymi krukami i miedzianymi łuskami chińskiego smoka.

Rozsunąłem kurtynę i stanąłem na scenie, jak aktor przybywający na spektakl z opóźnieniem, który w dodat­ku całkiem zapomniał roli. Znąjdował się tam Wolter, choć na początku myślałem, że to odgrywąjący go aktor, jego zgrzybienie bowiem wydawało się tak przesadzone, że su­gerowało maskę i przebranie. Byli tam też i inni, widzowie i aktorzy, którzy patrzyli na mnie ze zdumieniem. Wów­czas, wciąż zdumiony, usłyszałem słowa Woltera: „To mój kaligraf, który powrócił z misji”. Powiedział to tak, jakby jego słowa kładły kres długiej komedii. Usłyszałem okla­ski i poczułem, że wreszcie naprawdę wróciłem.

Oczekiwanie

Światło przenika przez brudną szybę i pada na stronę, a ja widzę, na tle chropowatej kartki papieru, drżenie mej dłoni. Nauczyłem się zmieniać wahanie w arabeski. Trze­ba pozwolić, by tusz płynął, by ręka biegła ku następne­mu słowu i jeszcze następnemu, nigdy nie zatrzymywać się przy błędach. Kiedy zaczynamy wątpić, wątpimy we wszystko; tak jak ten watykański kaligraf, który zawahał się podczas redakcji dokumentu, czy powinien wymienić papieża Klemensa VI czy Klemensa VII, a potem czy to w ogóle chodzi o Klemensa, a w końcu zwątpił w każde słowo i niczego już w życiu nigdy nie napisał.

Drżenie mej prawej ręki to nie tylko efekt upływu lat; to część syndromu Vecka (nazwa pochodzi od Karla Ve- cka, kaligrafa Habsburgów). Ręce ludzi, którzy od dekad zajmują się tą sztuką, zyskują pewną niezależność i czę­sto, kiedy chcemy napisać jakieś słowo, ręka pisze coś zupełnie innego. Kroniki wspominąją, że Veck nawet we śnie sięgał po pióro i szybko pisał jakieś słowo, a czasem nawet całe zdanie, o sensie zawsze zagmatwanym, które potem na jawie na próżno próbował rozszyfrować.

Czasami moja ręka także pisze niezamierzone przeze mnie słowa, dlatego niniejsze strony pełne są popra­wek i skreśleń. Za młodu nie znosiłem jakiejkolwiek

niedoskonałości: z biegiem lat nauczyłem się dostrzegać w plamach i dopiskach inną formę podpisu. Wszystko, czego mnie nauczono w szkole Vidorsa, jest fałszywe. Nąjlepszy kaligraf to nie taki, który nigdy się nie myli, tylko ten, który nawet plamom umie nadać sens i odrobinę piękna.

Nagromadzenie pracy zmusiło mnie do przerwania tych wspomnień, ale teraz wychodzę z owego lodowatego poko­ju, przemierzam ocean i czas, i wracam na scenę w Femey. Wolterowi, prócz zawsze przebywających na zamku po­chlebców, towarzyszyły dwie damy, młoda oraz druga, nieco starsza, które wyglądały na matkę i córkę. Wolter udzielał im instrukcji, jak z pasją i wiernie odegrać dramat Calasa.

| Poruszyć lud nie jest trudno, bo płacze z byle powo­du; ale wzruszyć dwór to rzecz bardziej skomplikowana. Nie płacz macie pokazywać, tylko powstrzymywanie pła­czu; łzy uronione wbrew sile woli.

Kobiety potulnie przyjmowały wskazówki Woltera; zdu­miało mnie, że gdzieś na świecie istnieją jeszcze posłuszne aktorki. Bez wątpienia były Szwąjcarkami. Kobiety wyko­rzystały chwilowe zamieszanie wywołane moim wejściem i oddaliły się, by wypocząć. Zapytałem Woltera, co to za sztuka.

- Nąjtrudniejsza do wystawienia. Wdowa i córka Jeana Calasa szykują się do tournée po europejskich dworach w poszukiwaniu pomocy; chcę, by użyły właściwych słów, by nie brano ich za głupie i by nie zachowywały się z przesadą.

Kiedy zdałem sobie sprawę, że to naprawdę córka i wdo­wa po Calasie, byłem bliski wyznania im, że przebywałem w Tuluzie w czasie, gdy zamęczono ich ojca i męża, i że widziałem złupiony dom. Jednak coś mnie powstrzymało: wydaje mi się, że czuły się dobrze w tej teatralnej grze, ukryte za rolą aktorek, i pewnie wolały, by im nie przypo­minano, że są sobą.

- Wystarczy, że powiecie prawdę, która wypływa z wa­szych serc - powiedziałem po cichu.

- Serce i prawda kiepską tworzą parę. Nasi wrogowie wystawiają wielkie przedstawienia i my także musimy się pokazać. Teatr jest dziś wszędzie oprócz sal teatral­nych; całe miasta stały się scenami.

Przez kilka następnych dni na próżno szukałem miejs­ca dla siebie. Ledwie tylko prosiłem o jakąś pracę albo brałem się za porządkowanie archiwów, Wagniere odsu­wał mnie od tych czynności, twierdząc, że Wolter ma wo­bec mnie inne plany. Czułem, że zamkowy zakon, do któ­rego niegdyś należałem, teraz mnie odtrąca. Stawałem się duchem; kiedy wchodziłem do jakiejś sali, nikt nie odwracał głowy, by na mnie spojrzeć. Czasami słysza­łem moją historię, jakby była o kimś innym. Sekretarze, kucharze, służba, nawet podróżnicy przybywąjący na spo­tkanie z geniuszem z Femey komentowali moje wyczy­ny. Opowieści przychodziły do mnie niczym stare legen­dy, wędrujące z ust do ust, sprowadząjące się do tego, co najważniejsze. Nikt nie mógł pogodzić się z tym, że ja, kaligraf bez znaczenia, jestem bohaterem takich wyda­rzeń, i akceptowano moją wersję tylko wtedy, gdy opo­wiadałem tak, jakby to kto inny przeżył. Istniałem tylko w trzeciej osobie.

Napisałem końcowy raport na temat ostatnich dni w Pa­ryżu i na próżno czekałem, by Wolter zjawił się przy mym stole. Interesy pochłaniały jego wieczory i zmuszały do podejmowania pośpiesznych decyzji na temat handlu ze­garkami, upraw i zagranicznych inwestycji. Zostawiałem raporty pod drzwiami, nie wiedząc, czyje czyta, czy pali.

Pewnego ranka sam Wolter przyszedł jednak do mego pokoju i zaprowadził do swego gabinetu. Zaczął opowia­dać o swoich starczych przypadłościach, które jednak

mnie nie niepokoiły, jako że mimo tej agonii utrzymywał się w dobrym zdrowiu od lat, a potem pokazał mi stosik utworzony przez moje raporty. Na marginesach poczynił zapiski, nąjczęściej znaki zapytania.

- Czytałem raz i drugi pańskie raporty, napisane z nie­zrównaną niezręcznością. Mimo błędów udało mi się wy­ciągnąć wnioski. Dominikanie szykują się do przejęcia miejsca po jezuitach. Ukryli śmierć biskupa, by utrzymać władzę. Dopóki trwać będzie ta komedia z automatem, ich władza pozostanie nienaruszona. Epidemia cudów wstrząsąjąca Francją została przez nich zorganizowana i jest przez nich podsycana; nieszczęsny Jean Calas stał się kolejną ofiarą tej kampanii. Dlatego musi pan wracać do Paryża.

- Wolałbym tu zostać. Pańska korespondencja pewnie ma opóźnienia...

- Moja prawdziwa korespondencja to dwie wiadomo­ści, jakie panu dam. Pierwsza jest dla drukarza Hesdina, żeby to wydał jak nąjszybciej i anonimowo. Druga dla bi­skupa. Rychło przyjedzie papieska delegacja i biskup za­twierdzi władzę dominikanów. Trzeba przekonać von Kneppera, by zmienił tekst.

Ponownie poprosiłem, by nie słał mnie do Paryża. Ba­lem się i moją jedyną ambicją było skromne stanowisko w Femey.

- Będzie pan podróżował pod fałszywym nazwiskiem. Nie mam nikogo innego do tej misji. Wagniere jest stary, zawsze kiedy wyrusza na wyprawę do bardziej odległego skrzydła zamku, żegnam go ze łzami w oczach, bo nie jes­tem pewny, czy wróci żywy. Nie proszę, by zrobił pan to z przyczyn honorowych czy po to, by bronić idei, których być może pan nie podziela; proszę tylko, by poddał się pan uniwersalnemu instynktowi chciwości. Od dziś otrzymuje

pan stanowisko oficjalnego kaligrafa Femey i pańska pen­sja stosownie wzrośnie.

Położyłem niebezpieczeństwa i pieniądze na wyimagi­nowanej szali, która przechyliła się w stronę ostrożności. Ale potem pomyślałem o Clarissie, która zazwyczaj była tak nieobecna, że sam fakt przebywania daleko od niej czynił ją bliższą. Moim ostatnim warunkiem byt warsztat do produkowania atramentów i prawo handlowania nimi.

| To może być dobry interes - stwierdził Wolter. - Jeśli Turkom sprzedąjemy zegarki, to jakże mielibyśmy nie sprzedać atramentu Francuzom?

Zredagowałem umowę, bo Wolter był stary, pamięć miał kruchą i mógł umrzeć w trakcie mej podróży. Podpisał pakt z urażoną miną, jakby rozczarował go mój brak zaufa­nia w jego słowo, pamięć i zdrowie. Za tydzień ruszałem do Paryża. Przez ten czas poprawiał wiadomości, które mia­łem dostarczyć. I w ciągu owych dni, kiedy ja odmawiałem opuszczenia łóżka i nie myślałem o przyszłej podróży, on wstawał wcześnie, jednym susem, a czasami nawet wyko­nywał taneczne kroki, zanim zasiadł do pisania, jak gdyby słyszał dobiegającą skądś tajemną muzykę. Nie była to muzyka sfer, nie było to odkrycie harmonii ukrytej w natu­rze; to hałas świata sprawiał, że tańczył.

Anonimowe dziełko

Czas odpoczynku dobiegi kresu i powróciłem do mych pisarskich obowiązków, tyle że pisałem nie piórem i atra­mentem, lylko krokami i kurzem dróg. Ledwie dotarłem do Paryża, odszukałem dom drukarza Hesdina, który już przy innych okazjach pracował dla Woltera. Adres mia­łem zapisany na skrawku papieru, ale zamazał go deszcz i z nazwy ulicy pozostały tylko luźne niebieskie bohoma­zy. Jednak ponieważ niemal wszyscy drukarze mieszkali w dzielnicy Cordełiers, a Hesdin był dobrze znany, rychło znalazłem jego warsztat kilka metrów od Teatru Francu­skiego.

Zanim wszedłem, trochę się pokręciłem po okolicy, bo wokół pełno było ludzi o podejrzanym wyglądzie i zastana­wiałem się, czy opat Mazy nie dowiedział się przypadkiem

o moim przyjeździe do Paryża. Ale to nie mnie szukali ci zakapturzeni osobnicy czający się na rogach i w bramach. Było tak wielu autorów dramatów w Paryżu, że teatry za­kazały im wstępu, jako że tekstów miały wystarczająco, żeby grać aż do ostatnich dni wieku. Nowi dramatopisarze kręcili się wokół wejścia, czekając na okazję, by wtargnąć do teatru. Kiedy znaleźli się już w środku, ukrywali się, by w stosownym momencie dopaść reżysera albo dyrektora teatru. Niektórzy grozili samobójstwem, jeśli ich dzieło nie

zostanie natychmiast przeczytane. W owym czasie nie uznawałem tego za zbyt poważny problem, jednak teraz, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że to tam zaczął się ferment, który sprowokował to, co stało się później. Przy­wódcami Rewolucji okazali się przeważnie sfrustrowani pisarze i to ich literacka zawiść oraz porażki doprowadziły do rządów terroru.

W warsztacie pomocnik obsługiwał maszynę drukarską. Kiedy zapytałem o Hesdina, zaprowadził mnie w głąb dru­kami, gdzie siwowłosy mężczyzna malował złote litery na okładce jakiegoś tomu. Otaczały go stosy książek, które w każdej chwili mogły na niego spaść.

- Skąd pan przychodzi? - zapytał. - Ciągnie się za pa­nem chmura kurzu.

- Przybywam z Femey, proszę pana.

- A zatem prócz kurzu ciągną się za panem kłopoty.

Jedyne krzesło było zajęte przez książki, które Hesdin

zrzucił na ziemię. Pochyliłem się, by podnieść egzemp­larz Różnorodności kaligrafii Jacąuesa Ventuila z dwuna­stoma rycinami Moreau Młodszego.

- Interesuje pana ta książka?

- Jestem kaligrafem.

- Wyświadczy mi pan przysługę, zabierąjąc ją. Sprze­dałem tylko trzydzieści siedem egzemplarzy. Książki spalone pozostawiąją lepsze wspomnienia niż te, które okazały sie całkowitą porażką. Przynajmniej nie ząjmują miejsca w magazynach. Niech pan się przyjrzy, czcionka Baskerville, typografia dyskretnie przypominąjąca ruch ludzkiej ręki. Baskerville zanim ząjąl się drukiem, był kaligrafem i nie chciał zapomnieć starego fachu.

Przestał malować i wstał, szukąjąc dzbana z winem oraz deski z serem i chlebem. Postanowiłem jeść powoli, żeby od czasu do czasu przemycić jakieś miłe zdanie, jednak

pożarłem wszystko, nie mogąc wydusić z siebie nawet sło­wa. Tymczasem Hesdin mówił sam do siebie.

- Na sto ósmej stronie wspominany jest pewien chiński kaligraf, który otrzyma! polecenie przepisania na czysto długiego poematu dowodzącego niedoskonałości kaligrafii. Było to zlecenie z pałacu i kaligraf czuł, że spadła na jego barki wielka odpowiedzialność. Jeśli wykona pracę z całą swą zręcznością, kontrast między tezą poematu i sposobem jego zapisania stanie się ewidentny. I popełniłby grzech wywyższenia sztuki kaligrafii nad sztukę poezji. Ale jeśli nakreśli znaki drżącą ręką i pozwoli sobie na sztuczne nie­doskonałości, ryzykuje utratę stanowiska pałacowego kalig­rafa. Przed białym papierem, z pędzelkiem w dłoni, kaligraf myślał i myślał, aż znalazł odpowiedź. Kreślił najpiękniej­sze znaki w życiu, ale gdy dotarł do skomplikowanego sym­bolu oznaczającego kaligrafię, namalował go niewyraźnie, jakby w trakcie lektury wiersza, przekonany przez poetę, popadł w wątpliwości. Tak zyskał uznanie cesarza.

Hesdin zamilkł, czekąjąc, aż skończę przełykać i wyjaś­nię, po co przyjechałem. W tajemnej torbie, którą nosiłem pod koszulą, odszukałem rękopis przepisany na czysto z nie­czytelnych gryzmołów Woltera. Hesdin westchnął ciężko.

r I pod czyim nazwiskiem mam to wydać?

i Bez nazwiska.

- Nazwiska mogą być fałszywe i nigdy nie wiemy, skąd się wzięły. Natomiast anonimy wolne są od wszelkich po­dejrzeń: ich autorów odgaduje się od razu.

Odczytał tekst na głos, podczas gdy ja zająłem się ostatnimi okruchami i kroplami wina. W chwili, gdy ją przepisywałem, historia ta wydała mi się niewinna i led­wie zwróciłem na nią uwagę: taki kaprys Woltera, dowód na przesadną wiarę w moc własnych słów. Jednak Hesdin czytał ją tonem tajemniczym, jakby była pełna pytań i ta­

jemnic. Z upływem lat opowieść zaginęła, bo Hesdin ze strachu wypuścił bardzo skromny nakład, z którego ża­den egzemplarz się nie zachował, a tekst nie został rów­nież włączony do siedemdziesiąciotomową edycji Kehla. Tylko w mojej pamięci zachowały się mgliste wspomnie­nia tej historii, które nieumiejętnie zapisuję po to tylko, by późniejsze zdarzenia były zrozumiałe.

WIADOMOŚĆ ARCYBISKUPA

Na początku XVI wieku ksiądz Piero De Lucca odnalazł w bibliotece swego klasztoru piąty tom Alchemii mechanicz­nej Johannesa Trassisa. Pozostałe cztery tomy przepadły wiek wcześniej. Kiedy De Lucca ukończył lekturę rękopisu

- wiedząc, że jest zakazany - zaczął konstruować w piwnicy klasztoru stworzenie z metalu i drewna.

Przez cały rok pracował w całkowitej tąjemnicy. Wśród pozostałych księży wyrobił sobie opinię samotnika. Kiedy skończył, stworzenie umiało chodzić i w czystej łacinie beł­kotać monotonnym i metalicznym głosem kilka słów. Udzielało prostych odpowiedzi, ale kiedy pytanie przekra­czało jego możliwości, mówiło: „Co do tej kwestii nie mam żadnej pewności”.

De Lucca był zachwycony swym dziełem. Od miesięcy nie myślał o niczym innym, ale teraz, pod koniec prac, zwątpił w obiekt swej dumy i zastanawiał się, czy nie stał się narzę­dziem w rękach Złego. Postanowił zapytać o to stworzenie, a ono, tak jak tyle razy wcześniej, odparto: „Co do tej kwestii nie mam żadnej pewności”.

Ksiądz zdecydował się zasięgnąć opinii u wyższej władzy. Posłał stworzoną istotę do Mediolanu z listem dla arcybis­kupa. W liście błagał go, by uważnie przyjrzał się posłań­cowi i wypowiedział się w kwestii jego natury.

Minęły dwa lata bez wiadomości od arcybiskupa. Ksiądz czasami wspominał swoje stworzenie z nostalgią i zastana­wiał się, gdzie może teraz być: czy prowadzi życie zwykłe­go człowieka, czy może leży rozbite na dnie rzeki, a może spalono je jako heretyka? Mógł nauczyć je wielu rzeczy, ale

powstrzymała go potrzeba przekonania się, czy postąpił do­brze, czy źle. I tak skazał się na długie oczekiwanie na od­powiedź.

Już stary i chory Piero De Lucca skonsultował z przełożo­nym zakonu swój dylemat; ten doradził natychmiastową po­dróż do Mediolanu, by nie ryzykować śmierci w grzechu i z wątpliwościami.

Od tego czasu zmieniło się trzech arcybiskupów (jeden zmarł zatruty); jednak De Lucca miał nadzieję, że w podziem­nym mieście tworzonym przez archiwa znąjdzie odpowiedź.

Piero De Lucca wybrał się w podróż. Miał ponad osiem­dziesiąt lat i dotarł wyczerpany. Przydzielono mu mały pokój obok katedry. Kiedy wybiła godzina spotkania z nowym arcy­biskupem, De Lucca był tak słaby, że nie mógł wstać z łóżka.

Nie chciał umrzeć bez odpowiedzi. Widząc jego stan i nie­pokój, inni księża stanęli przed arcybiskupem, prosząc, by odwiedził chorego.

Piero De Lucca konał, kiedy arcybiskup wkroczył do ma­lutkiego pokoiku. Ksiądz z przerwami, powtórzeniami i bra­kami opowiedział historię, która doprowadziła go do tego ciemnego pomieszczenia. Błagał o odpowiedź na stare pyta­nie. Przyszła ona w chwili jego śmierci. Usłyszał głos arcy­biskupa: „Co do tej kwestii nie mam żadnej pewności”.

- Wolałbym, żeby autor umiejscowił akcję w jakimś orientalnym pałacu, z kalifem albo mandarynem zamiast arcybiskupa - stwierdził Hesdin. - Egipcjanie, Arabowie czy Chińczycy nigdy nie protestują.

I To fantazja. Automaty, magia, nic realnego.

- Ja też nie widzę w tym nic złego, ale to nic nie zna­czy. Nasz zawód uczy nas, by wszystko czytać na odwrót. Dopiero kiedy książki wywołują skandal i trafiają na stos, my, drukarze, zdajemy sobie sprawę z tego, co wydali­śmy. No cóż, proszę mi dać ten tekst. Któregoś dnia go zrozumiem. Nigdzie nie czyta się książek tak dobrze jak w świetle płomieni.

Ludzka maszyna

Wynająłem pokój w gospodzie Pod Rybą, posługując się fałszywym nazwiskiem. Spałem przez piętnaście godzin, a kiedy się zbudziłem, zacząłem dumać o mojej przyszłości. W trakcie podróży do Paryża łatwo było kreślić plany i po­dejmować jednoznaczne decyzje; z daleka miasta są jakby budowane przez dzieci z klocków: wszystko jest łatwe, bliskie i możliwe. Jednak gdy dotarłem do Paryża, przypo­mniało mi się, że miasta składąją się wyłącznie z trudności.

Był tylko jeden sposób, by zmusić von Kneppera do zmiany wiadomości: musiałem zdobyć Clarissę. Z twarzą zakrytą kołnierzem płaszcza i kapeluszem udałem się pod jego dom, by szpiegować ruchy mieszkańców. Na ścianach i oknach dostrzegłem ślady rozpadu, dom zdawał się sta­rzeć na mych oczach; jeszcze kilka minut i stanę się świad­kiem katastrofy budowlanej. Moje oczy były zmęczone i zmęczenie to przenosiło się na rzeczy, na które patrzyły. Niecierpliwie czekałem, aż von Knepper wyjdzie, by zająć się jakąś pilną sprawą. Jednak wynalazca, kiedy skończyły się już wizyty u biskupa w mauzoleum, nie miał powodów, by ruszać się z domu. Wszystko, czego potrzebował, kryło się w tamtych ścianach.

By móc myśleć, von Knepper potrzebował zamknięcia i obsesji; mnie wystarczały długie spacery i rozprasząjące

drobiazgi po drodze. W każdej zasłyszanej mimochodem rozmowie znąjdywalem coś ciekawego, każdy afisz na uli­cy zmusza! mnie, bym się zatrzymał. Wszędzie otaczały mnie słowa i na wszystkie zwracałem uwagę, jakby całe miasto było potężną księgą, w której mogłem znaleźć na­tchnienie do przyszłych działań. I tak czytąjąc słowa przybywąjące do mnie bez rymu i rytmu, znalazłem na ścianie ogłoszenie o aukcji książek.

Wystawiano na sprzedaż niektóre tomy należące do ko­lekcjonera Tramonta, którego łapczywość na książki była tak wielka, że rywalizował z samym księciem de La Vallie- re. Jego biblioteka była tak obszerna, że od czasu do czasu Tramont musiał pozbywać się dublujących się egzempla­rzy albo książek, które przestały go interesować, żeby od­blokować pokoje i korytarze swego domu. Na dole ogłosze­nia widniała lista najważniejszych oferowanych pozycji: na trzecim miejscu znalazła się Ludzka maszyna Granville’a. Była to niesłuchanie trudna do zdobycia księga. Fabres, mistrz von Kneppera, przez cale życie twierdził, że nie ma żadnego dowodu na istnienie traktatu Granville’a. Zapew­niam, że rzeczywiście istniał, że widziałem jego strony i ryciny, a nawet widziałem, jak jeden egzemplarz tonie w odmętach Sekwany.

Zerwałem ogłoszenie ze ściany i zostawiłem je pod drzwiami von Kneppera. Niech resztą zajmie się przezna­czenie.

Musiałem czekać pięć dni, aż przyszedł czas na aukcję. Niemal punktualnie o planowanej godzinie rozpoczęcia

- jakby do ostatniej chwili wahał się, czy iść, czy nie - von Knepper udał się w stronę domu kolekcjonera Tramonta. Minął mnie, ale nie rozpoznał: wszystko, co go intereso­wało, należało do przeszłości albo do przyszłości, a to, na co natykał się po drodze, stanowiło część pospolitej

teraźniejszości. Pozwoliłem, by upłynęło kilka minut, a nuż von Knepper zmieni zdanie, po czym wkroczyłem do domu.

Miałem wystarczając^ dużo pieniędzy, żeby przekupić służącą; ledwie uchyliła drzwi, zapytałem o Clarissę.

- To pan powinien wiedzieć, gdzie jest - stwierdziła kobieta.

| Dlaczego ja?

I Pan Laghi powiedział, że to pan ją zabrał. Od sześciu dni nie mamy od niej wieści.

Nie uwierzyłem w zniknięcie Clarissy i wszedłem do wnętrza. Służąca nie przejmowała się zatrzymywaniem mnie: nie miała kogo chronić.

- Jak zniknęła? Porwano ją siłą?

I To się stało w środku nocy. Jeśli to nie pan ją upro­wadził, to znaczy, że dziewczyna uciekła sama, zmęczona opieką ojca. Od kiedy jej nie ma, pan Laghi nie może spać; przez całą noc słyszę jego kroki, spaceruje od ściany do ściany. Wciąż powtarza to samo: „Wiem wiele o maszy­nach i nic o ludziach”.

Aukcja się opóźniła i kiedy dotarłem na miejsce, dopie­ro się zaczynała. Księgi piętrzyły się w wysokich chwiej­nych stosach. Jako że zamiłowanie do starych wolumi­nów rozpowszechniło się wśród wielkich panów, starano się nadać im wygląd jak nąjdawniejszy. Powszechnie wiadomo, że miesiąc przed ważną aukcją zamyka się książki w skrzyni razem z amazońskimi pąjąkami, żeby namotały wokół tomów stosowną ilość pąjęczyn. Wolumi­nów nigdy nie czyszczono; nagromadzony kurz uwiary­godnia starodawność skarbu. Wytłoczona data druku nie starcza: kolekcjonerom sprawia przyjemność poczucie, że książka tuż zanim trafiła w ich ręce, została wyrwana z zapomnienia. I tak za każdym razem, gdy prowadzący aukcję pokazywał księgę publiczności, chmura kurzu

rozprzestrzeniała się po sali, wywołując w pierwszych rzę­dach kaszel i kichanie.

W salonie domu Tramonta zebrali się najwięksi paryscy kolekcjonerzy, a także pośrednicy z Antwerpii i Brukseli, którzy próbowali ukryć się między pozostałymi. Niektórzy kolekcjonerzy siedzieli osobno, ale większość gromadziła się w dwu-, trzyosobowe grupki. Choć z zewnątrz wygląda­li na członków jednej rodziny, spoglądali na siebie nieuf­nie: wyznawali rywalizujące ze sobą religie i to, co jedni uważali za akt wiary, innym wydawało się herezją. Ci, któ­rzy wybierali książki, kierując się oprawą, naśmiewali się z miłośników czcionki romańskiej i elzewirów; eksperci od typografii nie pojmowali zamiłowania innych do winiet i tłoczonych rycin. Akademicy polujący na łacińskich kla­syków pogardzali postrzeganiem ksiąg jako przedmiotów fizycznych i pragnęli, by dzieła były czystym duchem.

Prowadzący aukcję zachował Ludzką maszynę Granvil- le’a na koniec. Do tego czasu połowa kupujących już sobie poszła. Księgarz z Pont-Neuf zaproponował śmieszną kwo­tę. Von Kneppfer podniósł rękę, a jego gest spotkał się ze słabą odpowiedzią tamtego. Rozgrywka przedłużyła się

o ledwie trzy czy cztery stawki, von Knepper bez trudu i za małe pieniądze zdobył książkę. Jej wartość bibliograficzna była żadna, bo miała nieoryginalną oprawę. Mogła intere­sować wyłącznie przez wzgląd na swą rzadkość.

Usiadłem obok von Kneppera, który jakby opadły z sił trzymał nabyty właśnie tom. Teraz, kiedy miał go już w rękach, przestał się nim w ogóle interesować. Zauważył mnie, ale na jego twarzy nie pojawiła się, jak tego oczeki­wałem, nienawiść, tylko coś gorszego: nadzieja. Przestał być groźnym mężczyzną, stał się starcem proszącym o wy­baczenie, choć sam nie wiedział za co. Ostatnie dni dosko­nale go nauczyły mówić błagalnym tonem:

- Gdzie jest moja córka?

- Nie mam pojęcia. Dobrze pan wie, że musiałem ucie­kać z miasta.

- Więc skoro to nie pan, to kto?

- Ludzie opata?

- Mają mnie w garści, córka im niepotrzebna. Poza tym ona uciekła z własnej woli. Może teraz być gdziekol­wiek w mieście. Nie wie niczego o życiu, nie umie praco­wać. Jak ona przeżyje?

Aukcja dobiegła kresu. Kolekcjonerzy żegnali się, za- bierąjąc swoje skarby. Wyszedłem za von Knepperem.

- Odszukam pańską córkę.

- Jeśli ją pan znąjdzie, jakiej zażąda ceny?

- Martwi się pan o cenę? Myślałem, że teraz liczy się tylko Clarissa.

- Nie zgodzę się, by ceną za znalezienie mojej córki było oddanie jej panu. Nie idę na takie układy. Co nąj- wyżej, jeśli jest pan cierpliwy, mogę zrobić panu replikę.

- Teraz udam się na poszukiwania. Potem, w przyszło­ści, porozmawiamy o cenie.

Doszliśmy do Sekwany. W świetle księżyca von Knep­per przekartkowal książkę, zatrzymał się na rycinach i przyjrzał uważnie oprawie.

I Przynajmniej podsunąłem panu dobry zakup - po­wiedziałem na pożegnanie.

- Tę książkę? Znam ją na pamięć. Nie interesuje mnie w najmniejszym stopniu.

- To po co pan zapłacił?

- Żeby ją zniszczyć. Rzeczą najmniej potrzebną twórcy automatów jest, by tego rodząju wiedza krążyła po świe- cie. Trzeba trzymać takie sprawy w tąjemnicy.

Cisnął książkę do wody tak daleko, jak tylko zdołał.

Halifax

Odszukałem Kolma w sądzie, uciekając się do sprawdzo­nej metody z wiadomością w koszyku, który zaraz znikał w wysokościach. Zjechał do mnie pomięty papierek, na którym wyznaczano mi spotkanie następnej nocy w jednej z sal Szkoły Medycznej.

Nikt mnie nie zatrzymał ani u kratowanej bramy, ani między kolumnami. Szedłem korytarzem, który zaczął się w delikatnym półmroku i kończył w całkowitych ciemno­ściach. W połowie drogi, u dołu schodów, czekał na mnie Kolm. Otaczały go potężne portrety sławnych lekarzy i on sam, mimo brązowych plam na swym płaszczu, wydawał się skażony ich dawnością.

Gestem nakazał mi milczenie, ruszyłem za nim po schodach i przez korytarze, aż doszliśmy do sali, w której piętrzyły się ciemne naczynia, woskowe rzeźby przedsta­wiające anatomiczne przekroje mózgu oraz oblepione pa­jęczynami szkielety.

Kolm zasiadł za długim stołem, na którym leżały dzie­siątki pożółkłych plansz z drobiazgowymi rycinami, do jakich przyzwyczaiła nas Encyklopedia. Tyle że to były starodawne plany, ich brzegi i krawędzie nadgryzł czas. Obsesyjnie szczegółowe rysunki maszyn, których prze­znaczenia nie sposób było odgadnąć bez długich badań.

Kolm, pochylony nad planami, skupiony na ich studio­waniu i lekturze, wydawał się tak odmieniony, jakby był kimś innym.

- Dlaczego wezwał mnie pan tutaj, zamiast spotkać się na placu? Co pan robi w Szkole Medycznej z tymi starymi planami?

- Każdemu z osobna grozi niebezpieczeństwo, ale ra­zem już jesteśmy trupami. Tutaj, w tej sali, możemy roz­mawiać spokojnie, nikt nas nie zobaczy, z dala od machi­nacji opata Mazy. Proszę zobaczyć, co nas otacza: stare i zapomniane przedmioty. Gdy człowiek wśród nich się ukryje, także popada w zapomnienie.

- Dziwi mnie, że pozwalają tu panu przebywać. Nie jest pan medykiem ani studentem.

- Jeden z nauczycieli tej szkoły powierzył mi pracę, której nikt inny się nie podejmie. Chce skończyć z egze­kucjami, które z powodu złego przygotowania katów stają się torturą. Dlatego myśli nad maszyną tak doskonałą jak najlepszy egzekutor, by odbierała życie bez łez i krzyków.

Podszedłem do szkiców i zacząłem pojmować. Miecz, dociążony przesadną oprawą, zsuwa się po pionowych szynach...

1 ... i przecina rdzeń kręgowy skazańca I wyjaśnił Kolm naukowym tonem, którego u niego nie znalem.

1 Wynalazł to pewien węgierski inżynier i wypróbował na żonie. Powiedział, że to był wypadek, ale nie uwierzo­no mu i stracono go tą samą metodą. Nigdy więcej tego nie użyto.

Kolm odszukał jedną z rycin pod pozostałymi.

I Proszę spojrzeć na to. Więźnia zamyka się w metalo­wej zbroi. Wygląda jak wojownik czekąjący na walkę: przyjdzie mu zmierzyć się z samym niebem. Zbroja przyjmuje wyładowanie elektryczne za pośrednictwem

latawca fruwąjącego między piorunami. Śmierć jest pew­na i szybka, męki nie ma.

Na innym rysunku gigantyczny topór kołysał się jak wahadło nad ofiarą przedstawioną jako kobieta o czarnej czuprynie, która zdawała się żyć własnym życiem. Na­stępna rycina wyobrażała niewiastę bez głowy.

i Model hiszpański wykorzystywany przez inkwizycję w szesnastym wieku. Bez względu na to jak ciężki byłby topór, ukośne cięcie nigdy nie oddzieli głowy do końca. Teraz pokażę panu moją ulubioną.

Tym razem nie był to plan, a stara rycina przedstawia­jąca maszynę o prostej budowie, zaledwie dwie szyny, po których z góry zsuwa się nóż.

- Szubienica z Halifax, używana w Anglii w szesna­stym wieku, najwyraźniej z doskonałym skutkiem. Je­stem prawie zdecydowany na ten model. Nie będzie trud­no ją zbudować: potrzebne jest tylko drewno i ostrze, oraz odpowiednia ilość ołowiu, żeby nóż spadał ze sto­sowną prędkością i siłą. Jeśli zadziała, kaci przestaną być potrzebni: każdy będzie mógł zabijać. Szkoda: my, dawni kaci, z naszą wiedzą i obyczajami, znikniemy na zawsze, zastąpią nas urzędnicy, którzy tylko będą musieli pociągnąć za sznur. Zostaniemy zapomniani tak jak ka­ligrafowie.

Kolm szukał już następnych planów, żeby mi je pokazać; musiałem koniecznie przerwać te wszystkie wyjaśnienia.

i Nie przychodzę patrzeć na zabójcze wynalazki, tylko po radę. Clarissa von Knepper zniknęła. Zapewniłem jej ojca, że ją znajdę.

| A po co mu to pan obiecał?

- Mam pewną misję do wypełnienia i tylko on może mi pomóc.

i Nowy biskup? Zatem lepiej, żeby jej pan nie znalazł.

Kolm szukał przez chwilę za posągiem Hipokratesa, pośród słoików z anatomicznymi preparatami, i znalazł butlę likieru, którą postawił przede mną. Był to napitek słodkawy i zarazem mocny.

- Niech pan pije i zapomni. Pańska misja jest niezdro­wa, a mnie potrzebny pomocnik. Obiecałem doktorowi, że dostanie maszynę za kilka dni.

- I jak pan ją sprawdzi?

- W Szkole Medycznej ochotników nie brak.

- Nie mogę panu pomóc przy maszynie. Przybywam z daleka dokończyć zadanie.

- Raczej to zadanie wykończy pana. Skoro taki jest pań­ski wybór... Proszę mieć na uwadze, że ten lekarz dobrze płaci i jak na razie nie ma ważnych wrogów. Natomiast pański przełożony, ten Wolter...

Z rozczarowaną miną Kolm wrócił do swoich planów, a pomiędzy nimi pojawiła się mapa.

- To nie maszyna, to Paryż - zauważyłem.

Miasto było tak wielkie, tak zatłoczone ulicami i nazwa­mi, że wydawało się, iż w tym ogromie nie sposób odna­leźć coś tak małego: kobietę.

- Miasto także bywało używane jako maszyna do wyko­nywania wyroków przez bractwo heretyków powiązanych z przemytem, którzy sami siebie nazywali syrakuzanamL Kiedy podejrzewali, że któryś z nich zamierza opuścić sek­tę, skazywali go na śmierć, ale uznawali, że to do miasta należy ostatnie słowo. Jeden z członków pełnił rolę kata. Czekał w pokoju do północy. Skazańcowi, który niczego nie wiedział o swej egzekucji, nakazywano przejść przez miasto i dotrzeć do owego pokoju. Jeśli na trasie nie byio kłopotów, skazaniec docierał do pomieszczenia, wierząc, że osiągnął cel i zyskał wybaczenie, a kat zabijał go nor- mandzkim mieczem, ledwie nieszczęśnik otworzył drzwi.

Ale jeśli miasto swym ruchem i przeszkodami zatrzymy­wało skazanego, myliło mu drogę, opóźniało, wówczas ten byt uratowany.

Pałace, mosty, kościoły i cmentarze. Mój palec w se­kundy i z jednaką łatwością przemierzał spokojną ulicę i drugą, gdzie zabito by mnie zaraz na wejściu.

- Gdzie w tym mieście mogła schować się samotna dziewczyna?

| Upiera się pan, by jej szukać? Kiedyś wreszcie mu­siała uciec. Może nawet czeka na pana, jak kat w ciemno­ściach pokoju na ofiary syrakuzan.

Po chwili likier zaczął dodawać mi animuszu. Sprawiał, że plan miasta stawał się prostszy, zacierał całe ulice i dzielnice. Wystarczyło pochylić się nad jakimkolwiek rogiem, by dostrzec tam Clarissę, uratować ją i uratować siebie.

- Niech pan jej szuka w klasztorach - poradził Kolm.

- Jestem pewien, że nie wybrała takiego miejsca. Na­zbyt wycierpiała się już w zamknięciu.

I Co umie córka von Kneppera?

- Nic, zupełnie nic. - Zastanowiłem się lepiej i doda­łem: - Umie robić jedno. Trwać bez ruchu.

Ręka Kolma, dzierżąca niemal pustą butelkę, wskazała na Hipokratesa.

- Proszę zatem zapytać posągów. One znają ten sekret.

Życie posągów

W podziemiach Akademii Sztuk Pięknych we wtorko­we poranki zbierały się modelki poszukujące pracy. Trzy potężne żelazne piece na próżno starały się ogrzać wnęt­rza, których chłód wydawał się pochodzić nie tyle z ze­wnątrz, ile raczej z posągów pozostawionych w ciemno­ściach. Owe rzeźby, niegdyś wystawiane z dumą, a potem zdegradowane do rangi niewygodnych gratów, zostały ze­pchnięte przez kaprysy sztuki do podziemnego świata. Od czasu do czasu zjawiała się tu ekspedycja: krytycy albo artyści postanawiali powrócić do dawnego stylu albo zapomnianego twórcy, i archanioły, madonny tudzież greccy bogowie wracali na powierzchnię.

Najmłodsze dziewczyny przyjeżdżały ze wsi albo z za­granicy i ich ciała, nieprzekonane do nowej profesji, ukła­dały się w znaki zapytania. Rozbierały się w pobliżu czer­wonego blasku masywnych pieców. Stał tam chiński parawan, z czerwonej laki i o jedwabnych ścianach, któ­rym nikt się nie kłopotał i którego nie używał, bo widocz­ne na nim rysunki czyniły z niego przedmiot dużo bar­dziej nieprzyzwoity niż sama nagość.

Udało mi się zmieszać z tłumem artystów, którzy przy­bywali do piwnic w poszukiwaniu modelek. Dziewczyny prezentowały swe kształty, czasami krągłe, a kiedy indziej

kanciaste, twórcy zaś oceniali i proponowali stawki. Jeśli kwota byia do przyjęcia, dziewczyna wychodziła za ma­larzem.

Niemal każdy przybyły miał jakiś dziwny element ubio­ru, nadąjący mu cudzoziemski wygląd, oprócz samych cu­dzoziemców, którzy starali się wyglądać na paryżan. Z po­czątku schodzili po schodach w ciszy i pojedynczo, ale szybko wdawali się w ożywione rozmowy z innymi arty­stami, a czasami z dziewczynami. Dość chełpliwie opowia­dali o swoich ostatnich pracach: jakaś kamea, o której mówi się szeptem, Matka Boska dla kaplicy wypowiedzia­na na głos, portret hrabiny niemal wykrzyczany. Ci, któ­rzy mieli pieniądze, szybko się dogadywali i odchodzili z wybranką; pozostali, pokonani, krytykowali po cichu kobiety, które zaczynały się ubierać.

- Niepotrzebna mi nazbyt postawna modelka. To ma być taki szkic obrazu; powinna być nie do końca zdefinio­wana - mówił jeden, z wyglądu bardzo młody, niemal dziecko, ubrany we wszystko, co mu się nawinęło pod rękę.

I Chce pan zamazaną modelkę, tak jak się widzi po pijanemu? To rzecz nietrudna do zdobycia, mój młody Arsicie! - odrzekł jego kompan, wysoki mężczyzna o gi­gantycznych dłoniach, który mówiąc, nie przestawał po­tajemnie szkicować. Korzystał w ten sposób z modelek, nie płacąc ani grosza, tyle że ręce miał tak wielkie, że nie sposób było tego nie zauważyć. - Patrz na tę z rudymi włosami, idealna na Gorgonę.

I W zeszłym roku były lepiej dożywione, Gravelot.

- W zeszłym roku pana jeszcze na świecie nie było.

Arsit nie zwrócił na niego uwagi i spróbował odezwać

się niższym głosem:

- Nie umieją tkwić w bezruchu. Widzi pan ich drgnienia,

Gravelot? Co by powiedział Mattioli, gdyby był tu z nami?

Zapytałem, kim jest Mattioli.

- Guido Mattioli, rzeźbiarz. Nie słyszał pan o nim? Skąd pan jest? - oburzył się chłopczyna. - Powinien pan przeczytać jego książkę Zycie posągów, zamiast tu mar­znąć do szpiku kości. Póki pan nie przeczyta tej książki, nie będzie pan miał pojęcia o modelkach. Mattioli jest straszliwie wymagający przy wyborze swoich muz: nie znosi nawet najmniejszego ruchu.

- Żeby wystawić je na próbę, smaruje im piersi mio­dem i wypuszcza rój pszczół: prawdziwa modelka musi być w stanie wytrzymać bez ruchu - odezwał się Gravelot nie przestąjąc szkicować. Ostatnie kobiety domyśliły się, co knuje, i odziewały się pośpiesznie.

- Zanim będzie pozować do rzeźby, kobieta sama musi stać się posągiem - wyjaśnił Arsit. - W swojej książce Mattioli pisze: „Trzeba z kobiety wydobyć posąg, żeby po­tem z marmuru wydobyć kryjącą się w nim kobietę”.

- Gdzie znajdę Mattioliego? - zapytałem.

- Chce pan brać lekcje? Nie dąje.

Dziecinny malarz uśmiechnął się z wyższością. Lubił być na bieżąco z rzeczami, o których inni nie wiedzieli.

- Wystarczy mi popatrzeć, jak pracuje.

- Nigdy go nie widziałem, ale powiadąją, że mieszka w domu na Rue des Cendres. Co chwilę organizowane są procesje artystów: wszyscy rusząją stąd na piechotę, pat­rzą przez okno, jak pracuje, nie ośmieląjąc się zapukać do drzwi, a potem się rozchodzą. De razy szedł pan do niego, Gravelot?

- Trzy. Za pierwszym Mattioli oblał nas wodą, za dru­gim obrzucił kamieniami, za trzecim cisnął zdechłego szczura.

- A pan, Arsit, nie miał ochoty zobaczyć go na własne oczy?

I Proszę przyjąć jedną radę - odparł młodociany ma­larz z powagą. - Jeśli ma pan ideał, lepiej zostawić go tam, gdzie nie można sięgnąć.

Pozostaliśmy tylko my. Gravelot o potężnych dłoniach i stopach ciężko wspinał się po schodach. Arsit został z ty tu.

- A pan? Nie idzie pan z nami? - zapytałem.

Nie odpowiedział: odwrócił głowę i zapatrzył się w ni­cość między lwem i Matką Boską rozkładającą puste ręce.

Gravelot wziął mnie pod ramię.

| Niech pan go zostawi, Arsit tu mieszka. Porzucono go, gdy był niemowlęciem, i wychował się wśród tych posą­gów. Bardzo rzadko wychodzi na powierzchnię. Czasami przynoszę mu talerz zjedzeniem i zostawiam na schodach, jakby był kotkiem. Co wtorek drżę, schodząc po schodach, bo boję się, że znąjdę go tak zimnym, jak otaczające go przedmioty. Nigdy niczego nie namalował ani nie wyrzeź­bił, ale żyje sztuką.

Poza owym światem posągów Paryż był miastem w ciąg­łym ruchu. Ulice pełne były przechodniów, którzy ciągle zmieniali kierunki, jakby nagle sobie przypominali o ja­kiejś pilnej sprawie; drzewa poruszały się, nawet gdy nie wiał wiatr, i same domy nie stały spokojnie, tylko drżały wprawiane w ruch przez przejeżdżąjące powozy. Mimo to kiedy zbliżałem się do Rue de Cendres (nazwę swą za­wdzięczała starej fabryce cegieł, która niegdyś zasypywała ją sadzą), ludzie znikali, a wszystko stawało się szare, ciche i puste. Minąłem martwego żebraka i śpiącego konia. Na końcu ulicy dom Mattioliego przypominał budynki, jakie widujemy w snach i których wnętrza nigdy nie poznąjemy, bo budzimy się tuż przed zastukaniem do drzwi.

Na poziomie ulicy dostrzegłem okno. Położyłem się na bruku i przez brudną szybę zobaczyłem pracownię Mat­tioliego. Narzędzia leżały na ziemi; w głębi stał złocony

parawan. Podłoga pokryta była szkicami powtarzającymi kształty modelki. Rzeźbiarz obrabiał blok marmuru, z którego wydobył już cień kobiety.

Obok, doskonała, jeszcze doskonalsza niż sporządzona przez ojca replika, stała Clarissa, naga i biała. Dzierżyła stanowczo pikę, którą opierała o podłogę, a na głowie mia­ła złoty kask. Była tak spokojna, że w porównaniu do niej ta druga, rodząca się z marmuru, wyglądała na żywą.

Czysta kartka

Von Knepper pochylał się nad delikatnym mechani­zmem. Wygląda! jak instrument muzyczny: szklane śrub­ki przytrzymywały bardzo cienkie struny, wydające dźwięk przy najlżejszym dotknięciu.

- Musimy znaleźć inny sposób, jeśli chcemy sprawić, żeby automaty zaczęły mówić. Ludzki głos, ze swoim sys­temem strun, jest niezwykle trudny do opanowania. Wy­starczy najdrobniejsza niedoskonałość i już rozbrzmiewa melodia rzeczy martwych. Któregoś dnia w końcu uciek­nę się do magii. Wyczytałem, że Hermes Tremigistos umiał wytworzyć tak doskonały posąg, że życie musiało się w nim zalęgnąć.

- Posąg, który ożywa, będzie także musiał życie stracić. I Możliwe, że egipscy magowie widzieli, jak ich posą­gi chorują i umierają, i na zawsze porzucili tę metodę. Któż to wie: może te istoty znów stawały się rzeźbami, tyle że okropnymi; albo zmieniały się w stos marmuro­wego gruzu.

Chwyciłem leżącą na stole dłoń i sprawdziłem, jak dzia­ła. Kości zrobiono z czarnego drewna, a stawy ze złota.

i Znalazłem Clarissę - oświadczyłem mimochodem.

Dłonie von Kneppera skoczyły ku memu gardłu, gdy wydobywało się z niego imię jego córki, jakby ono samo

starczało za groźbę. Zacisnęły się wokół mej szyi z profe­sjonalną siłą, a ja na próżno łapałem powietrze, by wydusić z siebie jakieś słowo. W ferworze walki runęliśmy na stolik z narzędziami. Malutka harfa, przyszłe gardło, spadła na ziemię i zadźwięczała dziwacznie, jakby zapłakało jakieś zwierzę. Usłuchawszy tego błagania, von Knepper puścił mnie. Skryłem się w kącie.

- Nie mam jej w swej mocy, ale wiem, gdzie się ukry­wa. Widziałem ją na własne oczy. Dziś zaprowadzę ją w bezpieczne miejsce.

- I myśli pan, że będę tu siedział bezczynnie godzina­mi, podczas gdy pan...?

- Bezczynnie - nie: mam dla pana zajęcie.

Wyjąłem z kieszeni pomiętą kartkę. Raporty zmieniąją-

ce historię państw, tajne dokumenty wynoszące jednych na trony, a innych spychąjące na szafot nie są zamknię­tymi w teczkach i obficie opieczętowanymi pismami. To pomięte kartki, zmoczone deszczem, które ktoś nieważny trzyma na dnie kieszeni, razem z monetami, nożykiem do piór i kawałkiem chleba.

- Oto tekst, który ma napisać biskup. Pojutrze spotyka się z nim trzech posłańców z Rzymu.

- Wiedziałem już o tym spotkaniu. Otrzymałem rozkaz dotyczący ostatnich szczegółów.

- Te szczegóły są zapisane tutąj.

Przeczytał tekst z kartki.

- Pan oszalał. Jeśli biskup to napisze, pańska czaszka posłuży za kałamarz, a moja krew za atrament.

i Znam ryzyko, ale to jedyny sposób na spotkanie z córką.

Von Knepper przygnębiony raz i drugi czytał wiado­mość. Być może to nawet nie córka zdołała go przekonać, ale sama wiadomość: w końcu taka była prawda.

- Kiedy ten tekst zostanie zapisany, nie będzie pan mógł już wrócić do tego domu. Przynajmniej dopóki Ma- zy jest u władzy.

- Mam gdzie się schować. Większą część życia prze­trwałem pod fałszywymi nazwiskami, w domach wynaję­tych na trzy miesiące. A moja córka?

Podałem mu czystą kartkę, i Jest tutaj.

Obrócił papier i widząc, że druga strona także jest pu­sta, cisnął mi kartką w twarz. Ponownie mu ją podałem.

- To niewidzialny tusz. Za niewiele ponad czterdzieści godzin pojawi się wiadomość, niczego nie trzeba robić. Proszę nie próbować traktować tego siarką, alkoholem, sa­letrą czy czymkolwiek innym, bo wtedy ukaże się co naj­wyżej nieczytelna plama. Proszę wypełnić obietnicę i sek­ret sam się odsłoni.

Opuściwszy dom von Kneppera, udałem się ku Sekwa­nie i w jakiejś księgami zapytałem ściszonym głosem

0 Wiadomość arcybiskupa.

- Nie mam już ani jednego egzemplarza - odpowiedział księgarz. Trudno było zgadnąć, czy mówi prawdę, czy też boi się, że mogę być wysłańcem wymiaru sprawiedliwości.

Pierwsza wiadomość Woltera była już wydrukowana

1 krążyła po mieście z ręki do ręki. Druga rychło zostanie wyryta na żelaznej płytce, by swymi trzydziestoma dzie­więcioma słowami zapełnić pamięć biskupa.

Dłuto i młotek

W pracowni Mattioliego stały dwa posągi. Jeden powielał rysy Clarissy; drugi zasłaniało szare płótno. Mattioli osunął się na krzesło; łatana koszula potęgowała wrażenie przegra­nej. Kolm trzymał dłuto i młotek na wysokości bioder posą­gu i lekko uderzał w marmur, rozsypując odłamki i pył.

- Gdzie ona jest?

- Pracowała dla mnie, ale odeszła bez uprzedzenia.

Kolm uderzył ponownie, tym razem mocniej. Zaczął od

krawędzi bloku, ale teraz zbliżał się do zarysowanej już twarzy figury.

- Nigdy nie zrobiłem niczego porównywalnego do tej głowy. Dziewczyna odeszła i jedyne, co po niej zostało, to właśnie to.

Wydawało się, że Kolm zapomniał, iż celem jego pracy jest zastraszenie, i narzędzia wykrzesały z niego zapał. Trochę mnie to przerażało, ale postanowiłem wykorzys­tać wzbudzany przez kata strach.

- Mówią, że w każdym bloku marmuru kryje się sek­retny punkt, od którego zależy życie kamienia. Jeśli się w niego uderzy, głaz się rozsypuje. Ile czasu ząjmie me- mu przyjacielowi odnalezienie tego miejsca?

Kolm wymierzył uderzenie w niewidzialne serce posą­gu. Przestraszyłem się, że tym razem dokończy egzekucji.

Mattioli ani drgnął. Mówił tonem rozsądku cechującym tych, którzy wszystko wygrali albo wszystko stracili.

! Miałem wiele modelek, ale żadna nie była wystarcza­jąco spokojna. Te ręce unoszące się, by odstraszyć muchę, te oczy szukąjące nie wiadomo czego w oknie. Znudzenie, nerwy, zmęczenie. Im się zdawało, że pozostąją w bezru­chu, ale ja dostrzegałem milczący taniec, nąjpierw stopy, potem łokcia, a jeśli krępowała je nagość, przyśpieszony oddech albo nierówne bicie serca. I wtedy ją znalazłem, w podziemiach akademii, pomiędzy innymi. Moi koledzy, ci biedacy przymierający głodem, nie zobaczyli jej, bo nie umieją patrzeć. Szukałem od lat, nawet napisałem książ­kę na cześć jąj nieobecności. I nagle się zjawiła.

My też szukaliśmy Clarissy, sprawdziliśmy cały dom, także piwnice i stryszek. Trudno się tam było poruszać, bo nie dość, że przejście blokowały niedokończone obrazy i rzeźby, to pełno tam jeszcze było narzędzi, za pomocą których Mattioli dążył do swego ideału bezruchu. W mia­rę, jak przeciągała się nasza praca, artysta, z pewną du­mą, tłumaczył nam charakter swojej kolekcji. Były tam grające skrzynie, których melodia wywoływała krótko­trwały bezruch, krzesło zaopatrzone w sznury i metalowe podpórki, naczynia z narkotycznymi substancjami, przez które o mało nie musieliśmy zaprzestać poszukiwań, bo mieszanka tych trucizn wytworzyła chmurę unoszącą się na strychu. W jednym kącie znaleźliśmy zbroję zrobioną z żelaznych listew, które odsłaniały kawałki ciała ofiary. Szpikulce z brązu usytuowane w najboleśniejszych miejs­cach gwarantowały bezruch.

Pozostało już tylko jedno miejsce do sprawdzenia. Pod­szedłem do drugiej figury i ściągnąłem zasłaniąjące ją szare płótno. Kolm już wcześniej rzucił na nią okiem, ale wziął ją za prawdziwy posąg. Clarissa pozowała tak jak wcześniej,

tyle że teraz nie miała włóczni ani złotego kasku. Ucałowałem jej zimne usta, a kiedy to czyniłem, zakłopotała mnie jej nagość wystawiona na cudze spojrzenia. Za parawanem, obok sztalug i zwiniętych płócien, leżały jakieś ubrania, być może należące do niej, więc ubrałem ją w milczeniu. Kiedy się zbudziła, rozejrzała się wokoło, jakby nieświadoma, gdzie jest, i odczekałem, aż pamięć pozwoli jej uporządkować otoczenie.

Clarissa podeszła do niedokończonej rzeźby i przesunę­ła palcami po jej twarzy.

- Mattioli, czy dobrze wywiązałam się z mych obowiąz­ków?

- Nikt nigdy lepiej tego nie zrobił. Tylko że teraz nie dokończę.

- Zatem będzie taka jak ja. Też jestem niedokończona.

Nie znalazłem żadnego płaszcza, więc okryłem ją moim.

Tak wyszliśmy z domu Mattioliego. Gdzieś po drodze Kolm zniknął, nie mówiąc ani słowa. Być może odezwał się i pożegnał, ale ja widziałem tylko Clarissę. Dorożka podwiozła nas do Akademii. Zatoczyliśmy koło na wypa­dek, gdyby Mattioli chciał nas śledzić.

Musiałem stukać wiele razy, nim drzwi się otwarty. Wyrwałem Arsita ze snu i młodociany malarz patrzył na mnie, ale nie rozpoznawał.

I Arsit, to ta przyjaciółka, o której panu mówiłem. Mu­si się pan nią ząjąć, póki jej ojciec, pan Laghi, po nią nie przyj edzie.

Położyłem na stole kwotę uzgodnioną wcześniej tego wieczoru. Mogłem łatwo oszukać Arsita, bo wydawał się nie mieć żadnego pojęcia o wartości pieniędzy, ale ulito­wałem się nad tym artystą dzieckiem.

- Wykorzystam tę okazję, żeby opowiedzieć jej o sztu­ce. Przedstawię historię każdej rzeźby. Za to nie wezmę ani grosza.

Clarissa już się obudziła.

- Dlaczego pan mnie tu przywiózł?

! Nie powinna pani wychodzić, dopóki nie przyj edzie pani ojciec. Ludzie opata będą was szukać.

- Dlaczego? Co zrobił mój ojciec?

I Jeszcze nic, ale niedługo zrobi.

- Myślałam, że kiedyś wyzwoli mnie pan spod ojcow­skiej władzy i pozwoli uciec. Zamiast tego, oddaje mnie pan jemu. I to ma być miłość?

Dookoła nas potężniał chór posągów i zdało mi się, że wydały z siebie pomruk niezadowolenia. Palce i miecze wskazywały na mnie. Arsit w milczeniu marszczył brwi, jakby czuł się w obowiązku, by okazać mi oburzenie, ale zarazem brakowało mu chęci, by w tym naprawdę brać udział, z tą złością, którą wzbudzają u dzieci niepojęte pro­blemy dorosłych.

Clarissa zniknęła między posągami, niema, jakby znała to miejsce, jakby wracała do ojczystego krąju.

Arist patrzył na mnie wielkimi oczami, nieco przytło­czony odpowiedzialnością. Policzył albo udawał, że liczy pieniądze, a potem, jakby akceptując swą pozycję króla podziemnego świata, gestem nakazał mi odejść.

Zamknięte wrota

Sto egzemplarzy drukarza Hesdina szybko się roze­szło między księgarzami z Pont-Neuf. Zaopatrywali oni całą kolonię obsesyjnych czytelników, poszukujących za­kazanych słów. Największym prestiżem cieszył się blask płomieni, który potęgował tajemnicę i cenę. Większość z tych czytelników było szpiegami, opłacanymi przez Koś­ciół albo policję, którzy mieli zdobywać teksty i badać je. Nawet niewinni czytelnicy chcieli dołączyć do tej grupy, bo gwarantowało im to nieograniczony dostęp do książek i pieniądze na ich zakup. W zamian od czasu do czasu mu­sieli dopisać jakiś tytuł do indeksu.

Od pojawienia się Encyklopedii liczba tajnych agentów wzrosła. Oni pierwsi rzucali się na wszelkie nowości i wy­kłócali o egzemplarze. Nie znali się między sobą: każdy uważał się za jedynego szpiega otoczonego tłumem nie­świadomych. Byli czytelnicy zaprawieni w kryptografii Athanasiusa Kirchera, zdolni odczytać każdy tąjny szyfr; inni interpretowali teksty jako alegorię polityczną, a najin­teligentniejszym i najsubtelniejszym, zdolnym dotrzeć po­przez zawiłości intelektu do niewinności, zlecano odczyty­wanie dosłownego sensu. Niezależnie od metody, każdy interpretator w końcu docierał do ukrytej prawdy.

Jezuici zdołali opanować interpretację dosłowną, któ­ra oczywiście była najtrudniejsza. Ufni, że ich sytuację

mógłby polepszyć atak na dominikanów, rozpropago­wali swoją wersję Wiadomości arcybiskupa. W tym cza­sie nie wiedziałem, jak potoczyły się losy tej historii, którą przyszło mi zapisać, i sądziłem, że przepadła jak tyle innych książek drukowanych codziennie w Paryżu. Rozbłyskały w czasie jednej rozmowy czy jednego przy­jęcia, a potem znikały, nie potrzebując stosów.

Przeszedłem przed gospodą Pod Rybą, ale nie chciałem wejść, póki nie przekonam się, że nikt tam na mnie nie czeka. O tej godzinie, jeśli von Knepper dotrzymał słowa, nowa wiadomość, owo zwięzłe wyznanie, już została wyryta na metalowej płytce i zawładnęła pamięcią automatu. Za­toczyłem koło i od razu odkryłem jednego ze strażników opata, który symulował ślepotę, wyciągając dłoń o długich i żółtych palcach w stronę starających się go uniknąć prze­chodniów. Znużony czekaniem na mnie, tak poważnie trak­tował swoje przebranie, że mamrotał nawet jakieś obelgi do uszu mijających go osób, które obmacywał kijem. Na jego końcu znajdował się naostrzony brzeszczot, stymulu­jący miłosierdzie. Jako szpieg był fatalny, jako żebrak zna­komity, a godziny oczekiwania wypełniły mu kieszenie. Odszedłem z zamkniętymi oczami, tak jak robią dzieci, kiedy nie chcą być widziane. Przez resztę dnia spacerowa­łem po mieście, nie wiedząc, gdzie spędzić noc, która się zbliżała, trwała, aż wreszcie dobiegła kresu.

O brzasku nogi zaprowadziły mnie, niemal bez mej woli, na Wydział Medycyny. Może Kolm wciąż tam jest i spraw­dza maszynę. Kratowana brama była otwarta; kiedy staną­łem w długim pustym korytarzu, usłyszałem brzęk kluczy. Tak bardzo bałem się tego odgłosu, że przypisałem to po­czucie zagrożenia mojej wyobraźni.

Wrota pomieszczenia, w którym Kolm poszukiwał dosko­nałej maszyny, pozostawały zamknięte, ale nietrudno było

o klucze, by je otworzyć. Signac, w towarzystwie fałszywego ślepca, stał obok mnie. Nad moją głową trzymał lampę, pod­czas gdy jego kompan przytykał mi do gardła szpic swego kija.

- W trakcie naszego życia otwieramy i zamykamy drzwi, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji - powie­dział Signac. - Jest jak w bajkach: jedne drzwi prowadzą do skarbu, drugie w paszczę smoka.

Signac podał mi klucz. Wiedziałem, że ledwie otworzę drzwi, stanie się coś straszliwego. Przypomniała mi się opowieść o syrakuzanach: może teraz stoję przed poko­jem, w którym czeka na mnie kat.

Klucz łatwo przekręcił się w zamku. By pchnąć wrota, musiałem się trochę wysilić, jako że między framugą a samymi drzwiami znąjdowała się zasupłana lina. Wresz­cie wrota ustąpiły i lina została wyzwolona.

Usłyszałem szept ostrza, a następnie uderzenie. Nie wiem, czy Kolm zdążył sprawdzić maszynę na jakichś zwłokach ze Szkoły Medycznej, ale tym razem wszystko zadziałało dos­konale. Ostrze zsunęło się po naoliwionych szynach i dęcie było czyste. Głowa upadła na drewnianą podłogę i potoczyła się pod moje nogi. Oczy Kolma wciąż byiy otwarte.

Signac uniósł lampę i mogłem się przekonać, że maszy­na prezentowała się dokładnie tak jak na rycinie wyob- rażającej szubienicę z Halifax. Ciało przywiązano do dłu­giej ławy. Włosy i kołnierzyk koszuli obcięto, by ułatwić pracę ostrzu. W ręku wciąż trzymałem klucz, za którego sprawą stałem się katem kata.

- Wie pan, co powiedział Kolm, kiedy mu tłumaczyłem plan? - Signac pchnięciem zmusił mnie do marszu przez korytarz. - Teraz każdy może być katem.

Odetchnąłem z ulgą, kiedy wydostałem się z zalanego krwią pokoju. Fałszywy ślepiec szedł przodem. Klucznik kroczył za mną, zamykąjąc mijane po drodze drzwi.

Silas Darel

Przecięliśmy centralny dziedziniec, na którym rosły cier­niste rośliny o niebieskawych liściach przydatnych do ka­ligraficznych ćwiczeń. Pośrodku znajdowały się dwa głę­bokie stawy z czarnego marmuru. W wodzie poruszały się jesiotry, kalmary i jakiś gatunek ryby błyszczący na dnie: wszystkich używali dominikanie do wytwarzania atra­mentów. Strażnik kluczy i fałszywy ślepiec prowadzili mnie nieśpiesznie przez dziedzińce i schody.

Weszliśmy do sali kaligraficznej. W bibliotece widać było księgi wielkie jak trumny. Na szafkach i pólkach ciągnęła się kolekcja naczyń i piór, jakiej nigdy nie widziałem. Za­pachy tuszów mieszały się z powietrzem zamkniętego po­mieszczenia. Pośród naczyń w kształcie wieży, gwiazdy i krzyża dostrzegłem ludzką czaszkę. Były tam tak ogrom­ne pióra, że trudno sobie wyobrazić ptaka, któremu je wy­rwano. Obąj strażnicy, którzy mnie przyprowadzili, odeszli, zostawiając mnie na złudnej wolności. Rozejrzałem się wo­koło, szukając Darela, aż zauważyłem mały gabinet. By się tam dostać, trzeba było zejść po schodach i pochylić głowę.

Darel pisał, nie patrząc na mnie. Jego dłonie były tak białe i delikatne, że gwałtowny ruch mógłby je złamać. Długie paznokcie przypominały kawałki marmuru. Sku­piał się na każdym detalu, pisał powoli i z siłą, w ten

sposób nadając słowom definitywny charakter. Charak­ter ten współgrał z cieniem jego dłoni rzucanym na pa­pier. To też był pewien rodzaj pisma i oznaczał: na każde zapisane słowo przypada tak wiele słów, które znikąją.

Jego milczenie wytwarzało wokół niego kryształowy mur. Słyszałem, że skupienie jest formą modlitwy; jeśli tak jest rzeczywiście, człowiek ów się modlił. Światło wdzierąjące się przez małe okienko padło na wenecki kałamarz wypeł­niony krwią.

Próbowałem podejrzeć, co pisze, szukąjąc mego nazwi­ska wśród czerwonych słów. Odpowiedź przyszła zza mych pleców.

- Spisuje naszą historię - rzekł opat, który wszedł tak, że go nie zauważyłem. - Nie obowiązuje go jednak norma rządząca historykami: czekać, aż rzeczy się zdarzą. Ukoń­czył już opisywanie naszej przeszłości, teraz ząjmuje się tym, co nastąpi. Nasi wrogowie mąją Encyklopedię i wolę wyjaśnienia wszystkiego; my mamy kaligrafię i obowią­zek zmieniania świata w tąjemnicę.

Rozległo się bicie dzwonu dobiegąjące jakby z bardzo daleka. Opat rozpostarł przede mną zwój papieru.

- Chcę, żeby spisał pan swoje wyznanie. Kto pana wy­słał i po co. Każde słowo musi być prawdziwe. Mistrz kali­grafii nie słyszy, tylko widzi: jest w stanie rozpoznać waha­nie i kłamstwo po charakterze pisma. Jeśli tak się zdarzy, jego pióro zanurzy się w pańskim gardle, nim jeszcze do­strzeże pan ruch. Żałuję, że nie mogę być świadkiem tego egzaminu, ale czekąją na mnie posłańcy z Rzymu.

Mały kałamarz został na mych oczach otwarty i do dłoni wetknięto mi pióro. Opat ruszył pośpiesznie w stronę drzwi, strzeżonych przez mężczyznę z kluczami. Drugi strażnik zniknął. Darel wydobył z szuflady cienkie pióro, tak zaostrzone, że od samego nacisku papier by się podarł.

Powoli napisałem prawdę. Zastanawiałem się, do kogo należała krew, której używałem jako atramentu. Zwleka­łem z zapisaniem nazwiska Woltera: Darel, który nie czy­tał słów, tylko śledził bieg pióra, czegoś się domyślił, bo zaatakował i ranił mnie w twarz. Przerwałem pod wpły­wem bólu. Sięgnąłem po chusteczkę i gdy przycisnąłem ją do policzka, odbił się na niej dziwny znak.

Nie chciałem, by ranił mnie ponownie. Cóż może być całkowicie prawdziwe, żeby Darel ponownie mnie nie za­atakował? Przypomniało mi się, jak wymawialiśmy w ta­jemnicy jego nazwisko pod krużgankami szkoły Vidorsa. W końcu stanąłem przed legendą i legenda ta zamierzała mnie zabić. Pisałem powoli, powoli jak automat, tekst, który w tej samej chwili kreślił biskup na oczach Rzymu:

Nie szukajcie w tych rękach biskupa.

Hieroglif

Posłańcy z Rzymu czytali jezuicką interpretację Wiado­mości arcybiskupa i byli przygotowani, by zrozumieć. Przy­byli do pałacu z dwudziestoma pięcioma strażnikami. Kiedy ujrzeli znak, kiedy twór von Kneppera zapisał trzydzieści dziewięć słów wyśnionych w Femey, nie żądali wyjaśnień:

Nie szukajcie w tych rękach biskupa.

Leżę w pewnym grobie bez żadnego napisu,

Bez purpury jak i również bez berta,

Niecny oszust bowiem zajął me miejsce.

Dotąd moje stówa pisał zawsze opat.

Tym razem jednak mówię sam za siebie.

Dobiegł mnie odległy hałas i przez okno ujrzałem mni­chów uciekających przed żołnierzami z Rzymu. Otwiera­jące się i zamykąjące gwałtownie drzwi wzywały Signaca, człowieka od kluczy. Strażnik pojął, że swe obowiązki wi­nien pełnić gdzie indziej i pozostał wierny do końca Darela w ogóle nie obchodziło to, co się dzieje na ze­wnątrz, skupiał się wyłącznie na powierzonej mu misji. Podziwiałem jego nieskończoną koncentrację: ani razu nie odwrócił głowy, by wyjrzeć przez okno. Wszystko inne było mu obojętne: on pisał.

Na dole, w geometrycznym ogrodzie, klucznik w za­krwawionym odzieniu przeczy} wszelkiej symetrii. Walczył niepewnie przeciw czterem przeciwnikom, których sztyle­ty już go naznaczyły. Jednego zdołał śmiertelnie ranić, ale podczas ciosu stracił broń i niemal rękę. Kiedy wydawało się, że już po nim, wyjął spod ubrań dwa potężne klucze, pasujące do jakichś niemożliwych drzwi. Nawykłe do ot­wierania, otwarty dwie czaszki. Ostatni przeciwnik, który jeszcze stał, rzucił się na olbrzyma, który potknął się o jed­nego z rannych i wpadł do czarnej sadzawki.

Signac próbował pozbyć się ciągnącego go na dno cięża­ru, ale kluczy było zbyt wiele; kiedy już zerwał z siebie te, co otwierały główne wrota, pozostały te od piwnic, a nie można zapominać o tych, co otwierały potężne bramy do ogrodów, kaplicy, sekretnych izb, muzeum zakonu, sali kaligrafii, gabinetu Darela. Może to przez podmuch wiat­ru, który przemknął przez pałac od końca do końca, w każ­dym razie w chwili, w której klucznik opadł na dno, roz­legł się trzask drzwi przypominąjący żałobną artylerię. Grupka skołowanych jesiotrów kręciła się nad obalonym olbrzymem.

Darel umiał odkryć kłamstwo, ale nie przeczuł mojego ostatniego ruchu, inspirowała go bowiem prawda. Pióro podskoczyło znad papieru i zatopiło się w jego gardle. Przy­gotowałem się na jego odpowiedź, ale Darel nawet na mnie nie spojrzał. Umiał rozpoznać charakter pisma i pojął, że to ostatnia linijka. Zasłonił ranę białą dłonią, która zaraz stała się czerwona, i ruszył w stronę swego biurka, by z niewątpli­wie zawstydzającym go drżeniem narysować ten sam znak, który przed chwilę pewną ręką nakreślił na mojej twarzy.

W ciągu późniejszych lat, za każdym razem, gdy prze­glądałem się w lustrze, zazdrościłem ręce, zapisującej ten znak, który wówczas wydawał się pozbawiony znaczenia.

Podczas bezsennych nocy powtarzałem ów rysunek, a na­wet zdawało mi się, że jestem o krok od rozwiązania za­gadki, jednak wtedy zawsze zasypiałem,

Dopiero wiele lat później, z dala od mej ojczyzny, kiedy prawda o egipskich hieroglifach ujrzała światło dzienne, w starej gazecie wyczytałem jego sens. Byl to hieroglif wyobrażający boga Thota, wynalazcę pisma. Tylko skąd Darel mógł to wiedzieć? Wówczas przypomniała mi się opowieść zasłyszana w szkole Vidorsa: historia starodaw­nej tradycji skrybów, która trwała bez przerwy, na róż­nych kontynentach i mimo katastrof.

Czasami, gdy patrzę na swą twarz oświetloną księżyco­wym światłem i odbijąjącą się w pękniętym lusterku wi­szącym na ścianie, powtarzam sobie, że Darel naznaczył mnie, bym zrozumiał, że na mnie kończy się coś wielkie­go i tąjemnego.

Inwentaryzacja

Na biurku czeka na mnie praca: mam zredagować akta do pilnego podpisu, zapisać wydatki z ostatnich miesięcy, przepisać na czysto dwa wyroki sądowe. Kiedy w grę wchodzą bardzo ważne dokumenty wystawiające na ryzy­ko bezpieczeństwo państwa, przełożeni nie powierzają mi ich. Jeśli uważają mnie za innego, a przez to są nieufni, to nie dlatego, że myślą o Francji, tylko o owym potęż­nym i egzotycznym królestwie: o przeszłości.

Po wydarzeniach w pałacu Amim wróciłem do Ferney, gdzie przez siedemnaście lat pełniłem funkcję kaligrafa. Nigdy nie założyłem tego mojego warsztatu z piórami i tu­szami; wybrałem bezpieczniejsze i bardziej leniwe życie. Rankiem zajmowałem się korespondencją Woltera, a cza­sami książkami; popołudniami mierzyłem się z dokumen­tacją handlową i redagowaniem oficjalnych pism. Była to spokojna praca i chciałbym, żeby nigdy się nie skończyła.

Wiele lat później, kiedy Wolter oznąjmił, że się wybiera do Paryża, poczułem, że w Ferney nie mam już nic do roboty. Wszyscy wokół mnie myśleli tak samo; wszyscy wykonywali każdą czynność 1 czyszczenie dzbana, szyko­wanie jedzenia, podlewanie żółtych róż - z mieszanką sta­ranności i nieuwagi typową dla czynności wykonywanej ostatni raz.

Towarzyszyliśmy przez jakiś czas karecie Woltera w milczeniu. Oczekiwano od nas radości, ale tworzyliśmy orszak żałobny. Nasz smutek miał swój powód: Paryż czekał na Woltera, by obsypać go wszelkimi możliwymi zaszczytami, żeby ustawić go w procesji gości Hotelu ma­dame Villette, aby zamęczyć go na śmierć, a potem od­mówić pochówku.

Serce dotarło na zamek Femey dwa miesiące po zgonie Woltera. Grób dla niego znaleziono dopiero na krawędzi miasta, w Sellieres, gdzie jego bratanek był opatem. Przed pochowaniem ciała lekarz wyjął serce. Udawał, że była to zaimprowizowana operacja, ale dla świadków tego wyda­rzenia było jasne, że podjął tę decyzję dużo wcześniej, jako że mimo pośpiechu i zamieszania zabrał ze sobą różne naczynia z solami i niebieski płyn drażniący oczy. Nie wiem, jakie walki toczono o owo serce ani kto je wysłał do Femey, bo dostarczył je polski posłaniec, który nie mówił po francusku ani słowa i natychmiast odjechał.

W całym tym zamieszaniu panującym w domu serce trafiło do gabinetu osobliwości, mąjąc za towarzystwo po­darki przywożone w ciągu wielu lat przez światłych po­dróżników z dalekich krąjów. Po śmierci Woltera nikt nie zaglądał do owego pomieszczenia, którego dziwaczne zbiory opanowane zostały przez pąjęczyny i kurz. Gospo­darz zniknął, a dom wydawał się chorować i umierać. Ser­ce porzucono między kamieniami błyszczącymi w ciem­ności, morskimi potworami i kośćmi jednorożców.

Wybrano mnie, bym sporządził inwentaryzację domu. W miarę jak spisywałem przedmioty, te znikały, i rychło w gabinecie osobliwości nic nie zostało. Normalnym wi­dokiem stały się dzieci służących bawiące się w ogrodzie wielorybią szczęką, skórą białego niedźwiedzia albo zmu­mifikowaną ręką męczennika.

Z początku próbowałem zachować jakiś porządek, ale ostatecznie przyłączyłem się do łupieżców i ukryłem ser­ce między ubraniami. By jego brak nie rzucał się w oczy, podłożyłem zabalsamowane serce weneckiej hrabiny z XVI wieku, prezent od przyjaciela Woltera, pana Paulmy.

Ukończyłem inwentaryzację dzień przed wyjazdem. Moje pismo nie było takie jak wtedy, gdy zaczynałem: stało się łagodniejsze i prostsze, nikogo nie próbowało olśnić. To było pismo kogoś, kto wie, że to, co się zapisze, ukrywa równie dużo jak rzeczy zagubione.

Marmurowa głowa

Archiwa przypadły w spadku carycy Katarzynie, toteż sekretarze i archiwiści wyjechali do Rosji, na zawsze przy­wiązani do owych papierów. Mnie taki los nie odpowiadał, wróciłem więc do Paryża, z sercem Woltera w bagażu.

Rankami pracowałem u Siccarda jako specjalista od przy- borów do kaligrafii (prace z pierwszego piętra zostały wstrzy­mane), a wieczory poświęcałem na poszukiwania Clarissy. Ani po niej, ani po jej ojcu nie pozostał w mieście żaden ślad Na swój sposób nie zaprzestałem poszukiwań: nawet w tym tak odległym porcie, kiedy przybywają pasażerowie z Fran­cji, szukam ich i wypytuję o nazwisko von Knepper.

Tylko jednego świadka spotkałem na swej drodze i utra­ciłem go. Noc przed zaokrętowaniem się szedłem brze­giem Sekwany, gdy jakiś obdarły i brodaty mężczyzna przeciął mi drogę. Widziałem go już z daleka przy innych okazjach: zatrzymywał przechodniów, pokazywał im za­wartość swojej torby i pozwalał im odejść. Jednak tym ra­zem mnie przestraszył: przez chwilę wydawało mi się, że mnie zabije, toteż dobyłem mojej jedynej broni, pióra, któ­rym poderżnąłem gardło Silasa Darela. Mimo brody i ciemności rozpoznałem Mattioliego. Jednak on nąjwyraź- niej mnie nie pamiętał. Pokazując zawartość torby, którą ledwie mógł utrzymać, zapytał:

- Wdziałeś tę kobietę?

Niemal bezgłośnie odpowiedziałem, że nie.

- W takim razie to już koniec - powiedział rzeźbiarz, jakbym odebrał mu ostatnią nadzieję i nie Było w mieście już nikogo, komu można zadać to pytanie.

Stanął na krawędzi mostu z taką swobodą, że wydawała się przeczyć jakiemukolwiek niebezpieczeństwu. Przed sprawdzeniem, czy węzet, którym przymocował torbę do swej szyi, trzyma się mocno, po raz ostatni spojrzał na marmurową głowę. Rzuciłem się, by go zatrzymać: ja też chciałem ucałować te lodowate usta. Nie zdążyłem. Mat- tioli objął głowę i skoczył w ciemną toń. Ostatni obraz Clarissy przepadł razem z nim.

Buenos Aires, grudzień 1998-czerwiec 2001


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
28 Giuseppe de Santis
lit. romantyzmu, Prelekcje paryskie, Prelekcje paryskie - cykl wykładów Adama Mickiewicza na temat l
Neruda Pablo 100 Sonetos de Amor
Nuestro Circulo 752 LA ANGOSTURA ARGENTINA – 2016 14 de enero de 2017
Nuestro Circulo 685 CTO ABSOLUTO ARGENTINO FINALES 2015 10 de octubre de 2015
Aline de Chevigny Chronicles of the Cursed 01 Blood Red (lit)
Aline de Cheivgny chronicles of the Cursed 02 The Ravenson Project (lit)
Nocoes de analise historico lit Antonio Candido
Nuestro Circulo 739 CAMKPEONATO ARGENTIN0 2016 MASCULINO 15 de octubre de 2016
Neruda, Pablo 100 sonetos de amor

więcej podobnych podstron