Terry Brooks Cykl Shannara (01) Miecz Shannary

TERRY BROOKS





MIECZ

SHANNARY

Przełożyli:

Jacek Gałązka

Magdalena i Piotr Hermanowsy



I



Słońce zanurzało się powoli w głęboką zieleń wzgórz na zachód od doliny, a jego różowoszare refleksy przesuwały się nad zagłębie­niami i szczelinami w ziemi. Flick Ohmsford zaczął schodzić ze szczytu. Ścieżka opadała nieregularnymi zakosami po pomocnym sto­ku i przeciskając się między rumowiskami skalnymi, znikała w gę­stym lesie u stóp zbocza, po czym pojawiała się na polanie lub prze­cince. Wędrowiec spojrzał na dobrze mu znaną trasę i szedł powoli dalej. Owalna, ogorzała twarz, jak cała postać Flicka, emanowała spokojem. W szeroko osadzonych szarych oczach można było do­strzec znamiona niespożytej energii, skrzętnie skrywanej pod powłoką flegmatyczności. Był młody, lecz masywna, krępa sylwetka, liczne srebrne pasma we włosach i krzaczaste brwi czyniły go znacznie poważniejszym. Miał na sobie luźne ubranie robocze, typowe dla mieszkańców Yale. Na ramieniu niósł tobołek, w którym pobrzęki­wały metalowe przedmioty.

Czując pierwszy chłód w wieczornym powietrzu, Flick zacisnął mocniej kołnierz luźnej wełnianej koszuli. Czekała go jeszcze długa droga przez lasy i rozległe równiny, wciąż niewidoczne, gdyż właśnie wchodził w kolejny leśny ostęp. Gęsto splecione konary potężnych dębów i ponurych hikor przesłaniały bezchmurne niebo. Słońce już zaszło, pozostawiając ciemniejący błękit gęsto usiany punkcikami przyjaznych gwiazd. Bezwzględne konary niebawem całkowicie je zasłoniły, tak więc Flickowi nie pozostało nic innego, jak trzymać się ścieżki. Przemierzył ten szlak wielokrotnie i znał go tak dobrze, że od razu wyczuł coś dziwnego w otaczającej go ciszy - jakby tego wieczoru całą dolinę ogarnął absolutny bezruch. Brakowało na­wet sennego brzęczenia owadów i śpiewu ptaków, które zwykle to­warzyszyły mu w tej części wędrówki. Nasłuchiwał przez chwilę, lecz czujne ucho nie zdołało uchwycić najlżejszego szmeru. Niespo­kojnie pokręcił głową. Jeszcze bardziej się zatrwożył, gdy przypo­mniał sobie pogłoskę zasłyszaną kilka dni wcześniej: w północnej czę­ści doliny zauważono na niebie strasznego, czarnoskrzydłego stwora. By przezwyciężyć rosnący lęk, zagwizdał i skupił się na wrażeniach z zakończonego dnia pracy. Spędził go w wiosce położonej na północ od Yale. Część tamtejszych rodzin uprawiała ziemię i zajmowała się hodowlą zwierząt. Wyprawiał się tam co tydzień. Dostarczał zamó­wione towary oraz wieści z Yale i innych miast położonych w głębi Sudlandii. Niewielu jego ziomków znało okolicę lepiej niż on, jeszcze mniej było takich, którym chciałoby się wypuścić poza dolinę. Woleli pozostać w zamkniętych osadach i nie dbali zbytnio o to, co się dzieje na zewnątrz. Flick zaś lubił od czasu do czasu wypuszczać się poza dolinę, tym bardziej że w gospodarstwach leżących na jej obrzeżach chętnie korzystano z jego usług. Otrzymywał za nie całkiem godziwą zapłatę - rzecz nie bez znaczenia dla jego ojca, który nie przepu­szczał żadnej okazji do zarobku, tak więc obaj byli zadowoleni.

Szedł teraz przez gęsty las na nizinie. Nagle wzdrygnął się i od­skoczył w bok. Nie zauważył zwisającej nisko gałęzi, która smagnęła go po głowie. Wyprostował się, posłał liściastemu napastnikowi wy­mowne spojrzenie i przyspieszył kroku. Gałęzie i konary tworzyły szczelną zasłonę, przez którą z trudem przedzierały się jedynie po­jedyncze smugi księżycowej poświaty. Kręta ścieżka była prawie nie­widoczna. Oczy Flicka z trudem odnajdywały dobrze znany przecież szlak. Przyglądając się widocznym jeszcze częściom terenu, po raz kolejny poczuł wszechobecną ciszę. Zdawało mu się, że jest jedyną żywą istotą szukającą drogi w grobowych ciemnościach lasu, z któ­rego uszło całe życie. Przypomniał sobie niedawne pogłoski i jego niepokój wzrósł. Rozejrzał się. Wokół niego, nawet w konarach drzew, nie drgnęła ani jedna gałązka. Ogarnęło go dziwne uczucie ulgi.

Zatrzymał się na chwilę na niewielkiej leśnej przecince i spojrzał w rozgwieżdżone niebo. Po chwili zdecydowanym krokiem ruszył naprzód, zagłębiając się w czerń lasu. Szedł wolno i z coraz większym trudem odnajdywał krętą ścieżkę, która chwilami znikała w gęstwinie. Kiedy kolejny raz przyłapał się na nerwowym strzelaniu oczami na boki, uznał, że uległ złudzeniu. Szedł szerszym duktem. W gęstwinie nad głową dostrzegł fragment nieba. Dochodził do dna doliny. Do do­mu zostały jeszcze dwie mile. Uśmiechnął się do siebie. Przyspieszył i zaczął gwizdać melodyjkę zasłyszaną w karczmie. Pochłonięty wy­patrywaniem drogi, podniecony perspektywą ujrzenia niebawem sze­rokich, otwartych przestrzeni za ostatnim pasmem lasu, nie zauważył potężnego cienia, który oddzielił się od masywnego dębu po lewej stronie i ruszył mu na spotkanie. Zanim wyczuł obecność intruza, ciemna postać stanęła przed nim niczym głaz mogący zmiażdżyć napotkane żyjątko. Flick krzyknął, rzucił się w bok, lewą ręką wyszarpując zza pasa długi sztylet. Podróżny tobołek zsunął mu się z ramienia i wylądował z metalicznym dźwiękiem na ścieżce. Chło­pak skulił się i przygotował do odparcia ataku. Tajemniczy niezna­jomy przerwał jego poczynania władczym ruchem ramienia, po czym przemówił spokojnie, lecz stanowczo:

- Powstrzymaj się, przyjacielu. Nie jestem ci wrogiem i nie zamierzam ci zrobić krzywdy. Ja tylko szukam drogi i byłbym wdzięczny, gdybyś wskazał mi, którędy iść.

Flick opuścił nieco gardę i spróbował dojrzeć w ciemnej postaci jakieś oznaki podobieństwa do człowieka. Nie dostrzegł niczego. Ostrożnie przesunął się w lewo, tak aby sylwetka nieznajomego zna­lazła się w skąpej księżycowej poświacie.

- Zapewniam cię, że nie mam złych zamiarów - ciągnął tam­ ten tym samym tonem, jakby czytając w myślach Flicka. - Nie chciałem cię przestraszyć, ale zauważyłem cię dopiero wtedy, kiedy byłeś tuż obok mnie. Mogłeś mnie minąć - dodał.

Krok za krokiem, Flick przesuwał się na dogodniejszą pozycję, przez cały czas czując na sobie wzrok nieznajomego. Wkrótce zdołał rozróżnić niewyraźne kontury i cienie twarzy. Przez dłuższą chwilę przyglądali się sobie w milczeniu. Flick usiłował określić, z kim lub czym ma do czynienia. Tamten patrzył i czekał.

Nagle nieznajomy rzucił się do przodu, jego silne dłonie zwinnie i pewnie chwyciły nadgarstki Flicka, który w okamgnieniu znalazł się kilka stóp nad ziemią. Sztylet wysunął się ze zdrętwiałych rąk obezwładnionego, lecz zanim dotknął ziemi, nieznajomy zaśmiał się drwiąco i powiedział:

- No i co teraz, mój chłopcze, hę? Jak sobie dasz radę? Zdaje się, że mógłbym cię bez trudu rozerwać na kawałki i rzucić wilkom na pożarcie.

Przerażony Flick próbował się wyszarpnąć. Jego jedyną myślą było: uciekać. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć, w czyich rękach się znajdował. Nie miał jednak żadnych wątpliwości, że były one o wiele mocniejsze niż inne ludzkie ręce i mogły się z nim uporać szybko i skutecznie. Mocarz w czerni potrząsnął nim i podniósł. Ich twarze dzieliła odległość wyciągniętego ramienia.

- Dość tego, chłopcze! - W głosie nieznajomego oprócz drwi­ ny pojawiły się chłód i irytacja. - Tę partię ja wygrałem. Nie zmie­nia to faktu, że wciąż nic o mnie nie wiesz. Jestem zmęczony i głodny i wcale nie uśmiecha mi się siedzieć tu w chłodzie i ciemności, aż wreszcie zdecydujesz, czy jestem człowiekiem, czy nie. Teraz posta­wię cię na ziemi. Wskaż mi drogę, ale ostrzegam: nie próbuj uciekać, bo to się źle skończy. - Ostatnie zdanie wypowiedział spokojnie, bez śladu drwiny w głosie, po czym zaśmiał się i rozluźnił chwyt. Gdy Flick dotknął stopami ziemi, tamten dodał żartobliwym ba­sem: - Poza tym może okażę się lepszym przyjacielem, niż sądzisz.

Chłopiec wyprostował się i zaczął rozcierać zdrętwiałe od potęż­nego uścisku nadgarstki. Jego pogromca cofnął się. Niemałym wy­siłkiem woli Flick powstrzymał się od ucieczki. Nie miał wątpliwości, że nieznajomy dopadłby go bez trudu. Powoli schylił się, podniósł sztylet i wetknął go za pas.

Widział teraz tamtego dość wyraźnie. Ocenił jego sylwetkę i uznał, że postać w czerni na pewno jest człowiekiem, tyle że znacznie wyższym niż ci, których zwykle spotykał. Miał co najmniej siedem stóp wzrostu. Był przy tym niezwykle szczupły, chociaż nie można było tego stwierdzić z całą pewnością, gdyż jego ciało dokładnie okrywała czarna peleryna z luźnym kapturem opuszczonym głęboko na czoło. Można było dostrzec jedynie ostre rysy, jakby wykute w skale. Oczy, zapewne głęboko osadzone, skrywały się w cieniu krzaczastych brwi, zrośniętych nad długim, płaskim nosem. Usta nie­znajomego wyglądały jak jeszcze jedna nieruchoma, długa i cien­ka kreska na twarzy okolonej krótką czarną brodą. Czerń oraz kształt sylwetki budziły taką grozę, że chłopiec z najwyższym trudem opa­nowywał przemożną chęć ucieczki w głąb lasu. Spojrzał w surowe cienie oczodołów i spróbował się uśmiechnąć.

- Myślałem, że jesteście złodziejem - wybąkał.

W odpowiedzi usłyszał ostre:

- Zatem się myliłeś. - Zaraz jednak tajemniczy osobnik dodał łagodniej: - Musisz się nauczyć odróżniać przyjaciół od wrogów. Pewnego dnia od tego może zależeć twoje życie. Kim jesteś?

- Nazywam się Flick Ohmsford - odpowiedział, zrazu niepew­nie, lecz po chwili mówił dalej: - Mój ojciec, Curzad Ohmsford,ma karczmę tu niedaleko, w Shady Yale. Będzie z milę stąd, może dwie. Znajdziecie tam schronienie i strawę, panie.

- W Shady Yale, powiadasz?! - zawołał nieoczekiwanie nie­znajomy. - Właśnie tam się udaję - dodał i przerwał, jakby za­stanawiając się nad ostatnimi słowami. Szczupłymi, krzywymi pal­cami pogładził brodę. Jego wzrok pobiegł ponad skrajem lasu ku trawiastym łąkom w dolinie. Flick śledził uważnie każdy jego ruch. Mężczyzna w czerni przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ja­kiś niewidoczny punkt. Wreszcie przerwał milczenie: - Ty masz...brata.

Nie zabrzmiało to jak pytanie, lecz jak stwierdzenie. Nieznajomy wypowiedział te słowa spokojnie i beznamiętnie, jakby w ogóle nie interesowała go reakcja chłopaka. Rzeczywiście w pierwszej chwili Flick nie zareagował. Dopiero gdy zdał sobie sprawę z powagi stwier­dzenia, drgnął i spojrzał na nieznajomego.

- A skądże wy...?

- No cóż - przerwał mu tamten - czyż każdy młody miesz­kaniec Yale nie ma gdzieś brata?

Flick odruchowo skinął głową. Nie rozumiał, o co chodzi roz­mówcy. Zainteresowało go natomiast, co mężczyzna w czerni wie­dział o Shady Yale. Po chwili zorientował się, że tamten patrzy na niego pytająco, jakby czekał na wskazanie drogi do obiecanego schro­nienia i strawy. Szybko zarzucił tobołek na ramię i spojrzał na wy­sokiego towarzysza dalszej podróży.

- Szlak wiedzie tędy - powiedział i obaj ruszyli.

Wyszli z głębokiego lasu i skierowali się ku pasmu łagodnych wzgórz, które ciągnęły się aż do osady na drugim końcu doliny. Na otwartej przestrzeni było jaśniej, świecił księżyc, a jego blask spływał na całą dolinę i szlak, którym podążali; była to zaledwie nieregularna kreska, biegnąca zboczem wśród gęstej trawy lub wcinająca się w wy­suszone słońcem bruzdy, doły i koleiny. Tymczasem wiatr przybrał na sile i szarpał ubrania wędrowców. Wreszcie zmusił ich do pochy­lenia głów i osłonięcia oczu. Szli w milczeniu, obserwując kręty szlak i potykając się na nierównościach. Za każdym pagórkiem lub zagłę­bieniem w ziemi ukazywały się następne kopczyki, bruzdy i dołki. Jedynym słyszalnym odgłosem nocy był świst wiatru. Flick nasłu­chiwał uważnie. Raz zdawało mu się, że z daleka, od północy dobiegł go ostry, wysoki krzyk. Krzyk szybko jednak ucichł i więcej się nie powtórzył. Nieznajomy zupełnie nie zwracał uwagi na ciszę. Posuwał się naprzód ze wzrokiem skupionym na niewidzialnym punkcie na ziemi, który poruszał się niezmiennie sześć stóp przed nim. Nie pod­nosił oczu i nie spoglądał na przewodnika. Nie zapytał nawet, czy dobrze idą. Sprawiał wrażenie kogoś, kto dokładnie zna każdy nastę­pny krok towarzysza podróży. Szedł pewnie obok Flicka.

Niebawem chłopak zaczął mieć kłopoty z utrzymaniem tempa. Wysoki nieznajomy pokonywał drogę długimi, płynnymi krokami, chód Flicka zaś coraz bardziej przypominał dreptanie zadyszanego karzełka. Chłopiec musiał nawet od czasu do czasu podbiec. Widząc jego trudności z dotrzymaniem kroku, mężczyzna czasem zwalniał. Wreszcie, gdy zbliżyli się do południowych stoków doliny, pagórko­waty teren się wyrównał; szli teraz trawiastym zboczem porośniętym krzakami, które gęstniały, przechodząc w następny zagajnik. Flick odnalazł kilka punktów orientacyjnych, wyznaczających granicę Shady Yale, i odczuł wyraźną ulgę. Osada i jego dom, ciepły i przytulny, były blisko.

W czasie krótkiego marszu nieznajomy w czerni nie odezwał się ani słowem. Flick też się nie palił do rozmowy. Próbował natomiast przyjrzeć się dyskretnie „olbrzymowi”, tak go nazwał w myślach. Czynił to ostrożnie, żeby tamten się nie zorientował.

Mężczyzna wzbudzał lęk. Jego pociągła, kamienna twarz i ostry zarys krótkiej czarnej brody przywodziły Flickowi na myśl obrazy wojny z opowieści z dzieciństwa; wysłuchał przecież niejednej, sie­dząc ze starszymi przy dogasającym ogniu. Najbardziej niepokoiły go oczy nieznajomego, a właściwie dwie ciemne przepastne jamy pod gęstymi brwiami, gdzie powinny się znajdować. Dotychczas chłopcu nie udało się przeniknąć wzrokiem tych cieni. Głęboko po-brużdżona twarz była jak wykuta z kamienia. Pochylała się niezna­cznie w wielkim skupieniu tylko wtedy, gdy przemierzali trudniejszy odcinek drogi. Studiując nieodgadnione oblicze, Flick uświadomił sobie, że jego towarzysz podróży ani razu nie wymienił swojego imienia.

Zbliżali się do skraju osady. Wyraźnie widoczna ścieżka biegła wśród coraz wyższych i gęstszych krzaków utrudniających marsz. Nieznajomy nagle stanął nieruchomo i zaczął nasłuchiwać z lekko przekrzywioną głową. Flick także się zatrzymał i nadstawił ucha, ale nie usłyszał nic szczególnego. Minuty oczekiwania zaczynały się wy­dawać wiecznością. Mężczyna odwrócił się do Flicka i powiedział szybko:

- Ukryj się w tamtych krzakach przed nami! Ruszaj, biegiem! Popchnął chłopaka tak energicznie, że ten błyskawicznie znalazł się pod wysokim krzewem i zniknął w gałęziach. Zagrzechotały me­talowe przedmioty. Nieznajomy zerwał z jego pleców tobołek i wcis­nął pod swoją pelerynę.

- Cisza! - syknął. - A teraz biegnij. I ani mru-mru.

Przebiegli kilkanaście kroków do czarnej ściany z liści. Gałęzie i pnącza biły ich po twarzach. Zatrzymali się dopiero wtedy, gdy mężczyzna w czerni brutalnie wciągnął Flicka w najgęstszą kępę zarośli. Dyszeli ciężko. Flick zauważył, że jego towarzysz nie roz­gląda się na boki, lecz wpatruje się badawczo w ciemne niebo, prze­świtujące gdzieniegdzie między gęstymi liśćmi. Idąc w jego ślady, też zaczął obserwować firmament, ale dostrzegł jedynie mrugające doń gwiazdy. Tamten tymczasem patrzył i czekał. Mijały długie mi­nuty. Flick próbował się odezwać, ale nieznajomy uciszył go, ściska­jąc mocno za ramię. Stał więc nieruchomo, wpatrując się w noc i nasłuchując odgłosów nadciągającego niebezpieczeństwa. Do jego uszu dotarł jedynie szum ich zmęczonych oddechów i delikatny sze­lest wiatru w gałęziach nad głowami.

Kiedy już przymierzał się do tego, by ulżyć zmęczonym nogom, nad ich głowami przepłynęło coś wielkiego i czarnego. Zasłoniło całe niebo i zniknęło z pola widzenia. Chwilę później powróciło, wolno zatoczyło koło, a złowrogi cień zawisł nad ukrywającymi się wędrow­cami, jakby szykował się do ataku. W głowie przerażonego Flicka zakłębiło się i zawirowało. Poczuł się jak zdobycz w stalowej sieci - jeszcze świadoma, ale już ulegająca ślepej, agonalnej furii schwytane­go zwierzęcia. Coś sięgało w głąb jego piersi i wyciskało powietrze z płuc. Z trudem łapał oddech. Przed jego oczami przesunęła się czar­na, podszyta czerwienią zjawa. Miała wielkie pazury, potężne skrzydła i była tak przerażająca i zła, że na sam jej widok można było umrzeć ze strachu. Przez chwilę zdawało mu się, że nie wytrzyma i krzyknie, ale silny uścisk męskiej dłoni na ramieniu pomógł mu przetrwać kry­zys. Zjawa zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Złowieszczy cień gdzieś odpłynął, odsłaniając spokojne, gwiaździste niebo.

Uścisk na ramieniu Flicka zelżał. Zlany zimnym potem, chłopak opadł ciężko na ziemię. Nieznajomy przysiadł obok niego, uśmiechnął się i lekko poklepał go po dłoni.

- Ruszajmy, przyjacielu - powiedział. - Jesteś cały i zdro­wy, a Yale jest tuż za miedzą.

Flick spojrzał na jego spokojną twarz oczami wciąż szeroko otwar­tymi z przerażenia i wolno pokręcił głową.

- Co to było... ten stwór...?

- Tylko cień - odparł tamten spokojnie. - Ale nie czas i miejsce na dokładne wyjaśnienia. Pomówimy o tym później. Teraz chciałbym coś zjeść i ogrzać się, i to zanim do reszty stracę cierpliwość.

Pomógł Flickowi wstać i zwrócił mu tobołek. Wymownym gestem osłoniętego płaszczem ramienia dał znak, że może pójść za swoim przewodnikiem, o ile tamten gotów jest prowadzić. Wydostali się spomiędzy gałęzi i ruszyli. Flick pełen złych przeczuć spoglądał lę­kliwie na ciemne niebo. Wydawało mu się, że to, co się stało przed chwilą, było tylko wytworem jego nadwrażliwej wyobraźni. Uznał, że jak na jeden wieczór miał stanowczo za dużo wrażeń. Najpierw ów olbrzym bez imienia, a teraz jeszcze ten przerażający cień. Przy­siągł sobie w duchu, że następnym razem dobrze się zastanowi, zanim zdecyduje się na tak daleki wieczorny wypad poza obręb Yale.

Kilkanaście minut później drzewa i zarośla zaczęły rzednąć, za to coraz częściej i coraz wyraźniej migotały w oddali światła osady. Pogrążone w mroku domostwa nabierały wyraźniejszych kształtów. Ścieżka była coraz szersza i niebawem stała się ubitym traktem pro­wadzącym prosto do osiedla. Światła w oknach coraz śmielej migotały na powitanie wędrowców. Patrząc na nie, Flick uśmiechnął się z wdzięcznością. Na drodze nie spotkali nikogo. W osadzie panowała taka cisza, że gdyby nie żółte światła w oknach, można byłoby po­myśleć, że w Yale nikt nie mieszka. Co innego zaprzątało uwagę chłopca mianowicie, co powinien powiedzieć swojemu bratu Shei i ojcu, by ich nie zaniepokoić. Dziwne stwory i cienie mogły być przecież wyłącznie wytworem jego wyobraźni. Być może idący obok mężczyzna w odpowiednim czasie wyjaśni całą sprawę, ale jak dotąd nie okazał się zbyt skory do rozmowy. Chłopak spojrzał na milczącą sylwetkę i zadrżał. Czerń tchnęła z całej postaci, tajemniczej i mro­cznej: czarna peleryna i czarny kaptur na pochylonej głowie, smukłe, ciemne ręce. Flick czuł, że bez względu na to, kim naprawdę jest nieznajomy, jako wróg na pewno byłby groźny.

Szli wolno między domami. Przez szerokie drewniane okna Flick widział płonące wewnątrz pochodnie. Domostwa były podobne do siebie - wszystkie długie i dość niskie. Pod lekko spadzistymi da­chami mieściła się tylko jedna kondygnacja. Dachy zwężały się ku jednej stronie, dając osłonę niewielkiej werandzie na masywnych palach, która stanowiła zakończenie długiego ganku. Ściany były przeważnie drewniane, fundamenty zaś solidne, kamienne. Niektóre domostwa wyłożono kamieniami również od frontu. Flick przyglądał się zasłoniętym oknom. Tu i ówdzie w szparze między okiennicami mignęła znajoma twarz. To dodawało mu otuchy. Miał za sobą okro­pną noc i odczuwał wielką ulgę, że znalazł się znowu wśród swoich.

Nieznajomy szedł obok tak, jakby tego wieczoru nic się nie wy­darzyło. Obrzucił osadę przelotnym spojrzeniem i odkąd znaleźli się w Yale, nie odezwał się ani słowem. Flick z niedowierzaniem obser­wował ruchy swojego towarzysza. Właściwie trudno powiedzieć, że mężczyzna w czerni podążał za chłopcem, który miał być jego prze­wodnikiem. Wydawało się, że to raczej on lepiej zna drogę do celu. Ilekroć trakt rozwidlał się między identycznymi rzędami domostw, nieznajomy bez wahania wybierał właściwe odgałęzienie. Przy tym ani razu nie spojrzał na swojego przewodnika, nawet nie podniósł głowy, aby ocenić marszrutę. W pewnej chwili Flick zdał sobie spra­wę, że to tamten prowadzi, a on tylko wlecze się za nim.

Wkrótce dotarli do karczmy. Była to duża budowla złożona z głównej izby i przestronnego ganku, z dwoma skrzydłami odcho­dzącymi po obu stronach na boki i do tyłu. Na wysokim kamiennym fundamencie ułożono grube, ociosane bale tworzące ściany, a dach pokryto gontem. Karczma była wyższa i masywniejsza niż inne do­mostwa. Z dobrze oświetlonej głównej izby dobiegały stłumione od­głosy rozmów. Czasem ktoś zaśmiał się głośniej albo kogoś zawołał. W nie oświetlonych skrzydłach znajdowały się pomieszczenia sypial­ne dla gości. W chłodnym powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsiwa. Flick pospiesznie poprowadził nieznajomego po drewnia­nych schodach na długi ganek i do szerokich podwójnych drzwi wio­dących do głównej izby. Mężczyzna w czerni wciąż milczał.

Chłopiec odsunął ciężki metalowy rygiel i pociągnął za uchwyty. Prawe skrzydło drzwi odskoczyło. Weszli do przestronnej głównej izby, zastawionej ławami i krzesłami z wysokimi oparciami zgrupo­wanymi wokół kilku długich, masywnych drewnianych stołów usta­wionych pod ścianą z lewej oraz w głębi izby. Liczne świece na stołach i w świecznikach na ścianach dawały dużo światła. Na wiel­kim palenisku płonął żywo ogień. Flick mrugnął kilkakrotnie, ośle­piony jasnością. Po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do światła. Zamrugał jeszcze kilka razy i jego wzrok powędrował ponad pale­niskiem, sprzętami i meblami do zamkniętych podwójnych drzwi w głębi izby, a następnie dalej do biegnącego wzdłuż ściany szynk-wasu. Siedzący tam mężczyźni spojrzeli na przybyszów. Brak zain­teresowania na ich twarzach szybko ustąpił nie skrywanemu zacie­kawieniu postacią nieznajomego w czerni. Ten jednak nie zwrócił żadnej uwagi na obecnych, wobec czego wszyscy powrócili do prze­rwanych rozmów i napojów, spoglądając z rzadka na nowo przyby­łych. Flick i mężczyzna w czerni zostali jeszcze chwilę przy drzwiach. Chłopiec próbował znaleźć wśród gości ojca, nieznajomy zaś wskazał na siedzenia po lewej stronie i zadecydował:

- Przysiądę sobie tam, a ty poszukaj ojca. Może zjemy razem wieczerzę, kiedy wrócicie.

Podszedł do niewielkiego stołu w głębi i usiadł plecami do gości przy szynkwasie. Skłonił się lekko Flickowi i odwrócił się. Chłopiec spojrzał na nieznajomego raz jeszcze i ruszył pospiesznie ku podwój­nym drzwiom w głębi izby, prowadzącym na zaplecze. Skierował się do kuchni, licząc, że znajdzie tam ojca i Sheę przy wieczornym posiłku. Po drodze musiał pokonać kilka par masywnych drzwi. Gdy wreszcie znalazł się u celu, najpierw radośnie powitali go dwaj kucharze. Ojciec siedział przy końcu bufetu po lewej stronie, kończąc wieczerzę. Ujrza­wszy syna, powitał go machnięciem muskularnego ramienia.

- Trochę dziś później niż zwykle - mruknął dobrotliwie -ale chodź, siadaj do jadła, póki jeszcze jest.

Flick podszedł zmęczonym krokiem dp lady i zrzuciwszy tobołek na podłogę, usadowił się na wysokim taborecie. Ojciec właśnie skoń­czył jeść. Odsunął pusty talerz i wyprostował się. Spojrzał wymownie na drugi pusty talerz i zmarszczył szerokie czoło.

- Spotkałem wędrowca w drodze powrotnej - zaczął nie­pewnie Flick. - Pytał o nocleg i wieczerzę. Zapraszał do kompanii.

- No cóż, jeśli szuka noclegu, to dobrze trafił - oświadczył stary Ohmsford. - A właściwie to możemy posilić się razem z nim. Nie powiem, żebym nie miał ochoty na małą dokładkę.

Podniósł swe ciężkie ciało z taboretu i dał znak kucharzom: trzy porcje. Flick szukał wzrokiem Shei, ale brata nie było. Ojciec ruszył ociężale, by udzielić paru wskazówek co do wieczerzy, Flick zaś podszedł do balii, by umyć ręce po podróży. Kiedy ojciec zbliżył się doń, chłopiec zapytał, gdzie jest Shea.

- Wysłałem go po sprawunki. Powinien być z powrotem ladachwila - odparł ojciec i zapytał: - A jak zwą tego, co przybył z tobą?

- Nie wiem. Nie przedstawił się.

Ojciec zmarszczył brwi i mruknął coś o małomównych obcych, zaklinając się na koniec, że żadnego tajemniczego gościa nie chce widzieć w swojej oberży. Wreszcie skinął na syna i ruszył do wyjścia na salę, ocierając się potężnymi ramionami o ścianę. Flick pospiesznie podążył za nim. Na twarzy chłopca coraz wyraźniej malowało się zwątpienie.

Nieznajomy wciąż siedział odwrócony plecami do gości przy szynkwasie. Słysząc skrzypienie otwieranych drzwi, nieznacznie zmienił pozycję, by widzieć wchodzących. Przyjrzał się im dokładnie. Byli bardzo podobni do siebie. Obydwaj krępi i średniego wzrostu. Mieli szerokie, dobroduszne twarze i brązowe włosy przetykane sre­brnymi pasemkami. Stanęli na chwilę w drzwiach. Flick pokazał cie­mną postać. Mężczyzna dostrzegł nie skrywane zdziwienie w oczach ojca, gdy tamten mierzył go wzrokiem, zanim wreszcie zdecydował się podejść. Przybysz wstał na powitanie. Górował wzrostem nad ojcem i synem.

- Witajcie w mojej karczmie, nieznajomy panie - powiedział starszy Ohmsford, bezskutecznie próbując przeniknąć wzrokiem ciemne, osłonięte kapturem rysy mężczyzny. - Nazywam się Curzad Ohmsford, co już pewnie wiecie od mojego syna.

Nieznajomy uścisnął wyciągniętą na powitanie rękę i skinął gło­wą Flickowi. Na twarzy starego Ohmsforda pojawił się grymas bólu.

- Wasz syn był tak miły i wskazał mi drogę do tego przyjemnegozakątka - powiedział z uśmiechem, który Flick nazwałby drwią­cym. - Mam nadzieję, że dotrzymacie mi kompanii przy wieczerzy tudzież przy kuflu piwa.

- Oczywiście - odparł karczmarz. Potoczył się w stronę wol­nego krzesła i klapnął na nie ciężko. Flick też dostawił sobie siedzenie, usiadł i utkwił wzrok w nieznajomym. Ten wygłosił pochwałę pod adresem ojca i jego karczmy. Stary Ohmsford rozpromienił się i przy­takiwał z wyraźnym zadowoleniem. Skinął także na obsługę za ladą,
by podali trzy kufle. Wysoki nieznajomy wciąż nie zamierzał odsłonić całej twarzy. Flick ciągle starał się dotrzeć wzrokiem do ocienionych miejsc, ale obawiał się, że tamten to zauważy. Miał w pamięci pier­wszą nieudaną próbę spojrzenia w twarz tajemniczej postaci, a bolącenadgarstki nie pozwalały zapomnieć o sile i zręczności mężczyzny w czerni. Uznał, że na razie bezpieczniej będzie pozostać przy wąt­pliwościach.

Siedział zatem w milczeniu i przysłuchiwał się pogawędce ojca z przybyszem. Po wymianie grzecznościowych uwag na temat łagodnego klimatu okolicy, rozmówcy przeszli do znacznie bliższych spraw, takich jak na przykład ludzie i ostatnie wydarzenia w Yale. Niebawem Flick zorientował się, że ojciec, który lubił pogawędzić nie potrzebował do tego specjalnej zachęty, teraz właściwie prowa­dził całą rozmowę, nieznajomy zaś podtrzymywał ją zdawkowymi uwagami i pytaniami. Być może nie miało to znaczenia, ale jak dotąd Ohmsfordowie nie wiedzieli niczego o przybyszu, który się nawet nie przedstawił. Nie trzeba było też długo czekać, aby sprytny gość zaczął zręcznie wyciągać informacje o Yale od niczego nie podej­rzewającego karczmarza. Zaczynało to niepokoić Flicka, ale nie wie­dział co zrobić. Bardzo chciał, żeby Shea wrócił. Brata jednak wciąż nie było. Podano długo oczekiwaną wieczerzę, którą spożyli bez po­śpiechu. Dopiero kiedy odnoszono talerze po posiłku, masywne drzwi do karczmy otworzyły się i stanął w nich Shea.

Flick od razu zauważył, że gościa w czerni coś zainteresowało. Silne dłonie zacisnęły się na krawędzi stołu, gdy wstawał, i znowu wyrósł ponad głowami obydwu Ohmsfordów. Stał tak, jakby zapo­mniał o ich istnieniu. Czarna kreska zrośniętych brwi drgnęła, a na posągowej, dotąd nieruchomej twarzy pojawił się wyraz intensywne­go skupienia. Przez jedną straszną chwilę Flickowi zdawało się, że człowiek w czerni chce zabić Sheę, ale wrażenie to minęło. Jego miejsce zajęło inne - że nieznajomy przeszukiwał myśli jego brata.

Wpatrywał się uważnie w sylwetkę Shei, ocienione oczy przebie­gły szybko po smukłej postaci i natychmiast spostrzegły cechy elfa: zarys spiczastego ucha pod potarganymi blond lokami, cienkie brwi biegnące pod ostrym kątem od nosa wzdłuż łuku brwiowego, a nie poziomo, jak u mieszkańców Yale, wreszcie wysmukły nos i wąskie, delikatne usta. Dostrzegł także emanujące z tej twarzy uczciwość i inteligencję. Mimo że stali w odległych końcach izby, nieznajomy zauważył także wielką przenikliwość i zdecydowanie w błękitnych oczach chłopca. Shea patrzył na mężczynę w czerni i przez chwilę nawet zawahał się, czy podejść. W obecności przybysza czuł się jak w pułapce. Wreszcie przemógł obawy i ruszył ku posępnej postaci.

Ohmsfordowie patrzyli na Sheę, który zmierzał do ich stołu ze wzrokiem utkwionym w nieznajomego. W końcu, jakby obudzeni ze snu, przypomnieli sobie, kim jest idący, i podnieśli się, by go powitać. Zapadła kłopotliwa cisza, w czasie której Ohmsfordowie przyglądali się sobie uważnie, po czym nagle, ni stąd, ni zowąd, przy stole wybuchła wesoła rozmowa tuszująca niedawne napięcie. Nie spuszczając wzroku z nieznajomego, Shea uśmiechnął się do Flicka. Był nieco niższy od brata, więc pozostawał w jeszcze większym cieniu przybysza niż obaj Ohmsfordowie. Jednak przewaga wzrostu mężczyzny w czerni nie wywarła na nim tak silnego wrażenia jak na jego bracie. Curzad zaczął rozpytywać go o sprawunki. Shea na chwilę skupił się na rozmowie z ojcem, ale niebawem przeniósł swoje zain­teresowanie na przybysza.

- Nie sądzę, byśmy się kiedyś spotkali, a wy, zdaje się, skądś mnie znacie. Ja także mam dziwne wrażenie, że powinienem was znać - powiedział.

Nieznajomy przytaknął skinieniem głowy. Przez jego twarz znowu przemknął uśmieszek.

- Być może mnie znasz. Nie zdziwi mnie także to, że nawet jeśli mnie kiedyś spotkałeś, to i tak nie pamiętasz. Ale ja wiem, kim jesteś, i naprawdę znam cię dobrze.

Zaskoczony Shea patrzył na nieznajomego i milczał, szukając odpowiednich słów. Tamten pogładził wolno krótką, czarną brodę i spojrzał na twarze Ohmsfordów. Dostrzegł napięcie i wyczeki­wanie. Otwarte usta Flicka bezgłośnie wyrażały pytanie dręczące całą trójkę. Nieznajomy ściągnął kaptur. Ukazała się ciemna twarz, a wokół niej proste, czarne włosy do ramion oraz, co najważniejsze, oczy - głęboko osadzone i stale ukryte w cieniu gęstych, krza­czastych brwi.

- Zwą mnie Allanon - powiedział wolno.

Zapadła długa cisza. Zdumiona trójka wpatrywała się w twarz przybysza. A więc tak wyglądał Allanon - tajemniczy podróżny czterech krain, wielki historyk ludów, filozof, nauczyciel oraz, jak mawiali niektórzy, zawołany praktyk sztuk tajemnych. Allanon, który przemierzył wszystkie krainy - od mroków Anaru aż po zakazane turnie w górach Charnal. Jego imię znane było nawet w osadach dalekiej Sudlandii. Teraz nieoczekiwanie stał przed nimi, Ohmsfordami, którzy zaledwie kilka razy w życiu odważyli się wyruszyć dalej, niż sięgało bezpieczne ciepło ukochanej doliny.

Po raz pierwszy Allanon uśmiechnął się serdecznie. Jednak w głę­bi duszy zrobiło mu się żal tych ludzi. Czasy spokojnego bytowania, do którego nawykli przez wiele lat, właśnie dobiegły końca i to on, Allanon, był w pewnym sensie za to odpowiedzialny.

- Co was tu sprowadza? - zapytał wreszcie Shea. Mężczyzna spojrzał na niego ostro, po czym ku zaskoczeniu całej trójki zaśmiał się.

- Ty, Shea. Właśnie ciebie szukałem - brzmiała odpowiedź.



II



Nazajutrz Shea obudził się bardzo wcześnie. Wyskoczył z łóżka i ubrał się szybko, gdyż ranki w dolinie były wyjątkowo chłod­ne i wilgotne. Okazało się, że był pierwszy na nogach - pozostali domownicy i goście spali w najlepsze. W karczmie panowała cisza. Shea wyszedł ze swojej izdebki na zapleczu, bezszelestnie przebył korytarze, po czym wszedł do głównej izby karczmy i zabrał się do rozpalania ognia na wielkim kamiennym palenisku. Zziębnięte palce nie ułatwiały mu zadania. Przejmujący chłód i wilgoć, którymi roz­poczynał się każdy dzień w dolinie, ustępowały bez względu na porę roku dopiero z ukazaniem się słońca nad wzgórzami. Osłaniały one Shady Yale nie tylko przed niepożądanymi oczami, ale przede wszy­stkim stanowiły naturalną barierę dla kaprysów klimatu Sudlandii, które docierały aż do doliny. Chociaż w tym roku pora burz zimowych i chłodna wiosna dobiegały już końca, to jednak poranki były jeszcze przenikliwie zimne. Zazwyczaj chłód dawał znać o sobie aż do po­łudnia - dopiero wtedy całą dolinę oświetlało słońce.

Pierwsze płomienie wystrzeliły spomiędzy chrustu, a po chwili ogień objął wszystkie bierwiona. Shea usadowił się na krześle z wy­sokim oparciem i zaczął wspominać wydarzenia ostatniego wieczora. Przytulił się do oparcia i przycisnął ręce do ciała. Poranne zimno jeszcze nie ustąpiło, skulił się więc i wpatrywał w ogień. Skąd Allanon mógł go znać? Prawie nie wychodził poza teren osady, więc gdyby choć raz się spotkali, Shea na pewno by go zapamiętał. Oprócz tego jednego stwierdzenia Allanon nie chciał wczoraj wyjawić nic więcej. Potem już w milczeniu dokończył wieczerzę.

Kiedy odniesiono nakrycia, dodał, że rozmowę skończą rano, i znów stał się ponurą, złowieszczą postacią, taką samą jaką Shea ujrzał wczoraj, wchodząc do karczmy. Na koniec mężczyzna wstał i po­prosił o wskazanie noclegu, przeprosił całą trójkę i pożegnał się. Żad­nemu z braci nie udało się wydobyć od przybysza nawet jednego słowa więcej na temat celu jego wyprawy do Shady Yale i zainteresowania Shea. Później, na osobności, Flick opowiedział bratu o tym, w jakich okolicznościach spotkał Allanona, i o przerażającym cieniu.

Shea wrócił myślami do pierwszego pytania: skąd Allanon mógł go znać? Może znajdzie odpowiedź, odtwarzając swą przeszłość? Wczesne dzieciństwo było jeno mglistym wspomnieniem. Nie pamię­tał miejsca urodzenia, nie wiedział nawet, gdzie ono leży. Dopiero w jakiś czas po tym, jak Ohmsfordowie adoptowali go, dowiedział się, że przyszedł na świat w niewielkiej gminie w Westlandii. Jego ojciec zmarł, zanim zdążył zostawić trwałe wspomnienie o sobie w pa­mięci syna. Shea nie znał go wcale. Z czasu, kiedy wychowywała go samotnie matka, pamiętał pojedyncze obrazy i zdarzenia. Były to przeważnie wspomnienia zabaw z innymi dziećmi w głębokim zie­lonym lesie, który był ich całym światem. Kiedy miał pięć lat, matka zachorowała nagle i postanowiła wrócić tam, skąd pochodziła, czyli do Shady Yale. Chyba już wtedy wiedziała, że wkrótce umrze, ale najważniejszy był dla niej syn. Podróż na południe była ostatnią wy­prawą w jej życiu - zmarła wkrótce po tym, jak dotarli do doliny.

Rodzina i krewni, którzy żegnali ją w dniu ślubu, już nie żyli. Zostali tylko Ohmsfordowie, bardzo dalecy kuzyni. Kilka miesięcy przed przybyciem matki z synem do Shady Yale zmarła żona Curzada Ohmsforda. Od tej pory ojciec Flicka sam prowadził karczmę i wy­chowywał syna. Shea wkrótce stał się członkiem rodziny. Chłopcy dorastali razem i nosili to samo nazwisko. Jasnowłosy Ohmsford nie znał swego prawdziwego imienia i nie pytał o nie. Słowo „rodzina” kojarzyło mu się wyłącznie z Ohmsfordami, a ci uznali go za swego. Czasem dokuczała mu świadomość, że jest mieszańcem. W takich chwilach jego brat ukazywał mu dobre strony jego pochodzenia. Shea miał instynkt i cechy obydwu ras, a to była bardzo dobra podstawa do rozwoju ciała i umysłu.

Jednak w żadnym obrazie, w żadnym wspomnieniu nie pojawił się nawet cień Allanona. Wyglądało na to, że nigdy się nie spotkali. Shea zmienił pozycję na krześle, nie odrywając wzroku od ognia. W ponurym mężu w czerni było coś, czego się bał. Niewykluczone, że powód do obaw podsunęła mu wyobraźnia, ale jedno było pew­ne - w obecności Allanona Shea czuł się tak, jakby tamten czytał w jego myślach i przenikał je, kiedy chciał. Ta absurdalna myśl nie opuszcza chłopca od wczorajszego spotkania w karczmie. Flick rów­nież o tym wspominał. Dodał też coś jeszcze tajemniczym szeptem, gdy już leżeli na posłaniu w swojej izdebce, jakby się bał, że ktoś ich podsłuchiwał. Powiedział, że wyczuwa w Allanonie niebezpie­czeństwo.

Shea przeciągnął się i westchnął głęboko. Na dworze było coraz jaśniej. Wstał i dorzucił drew do ognia. Zza drzwi na zaplecze dobiegł burkliwy głos ojca, który tym razem narzekał na cały świat. Zrezyg­nowany chłopiec westchnął, odsunął od siebie poprzednie myśli i po­spieszył do kuchni pomóc ojcu przy porannych czynnościach.

Dochodziło południe, gdy Shea po raz pierwszy tego dnia zo­baczył Allanona, który zapewne przez cały czas był w swoim pokoju. Mąż w czerni nieoczekiwanie wyszedł zza rogu, gdy Shea odpo­czywał w cieniu dębu na tyłach karczmy i spożywał przygotowany naprędce obiad. Ojciec był bardzo zajęty w karczmie, a Flick wy­szedł po sprawunki. W świetle dnia Allanon wyglądał równie prze­rażająco jak w mroku nocy. Wysoka sylwetka rzucała długi cień, lecz okrywająca ją peleryna była tym razem jasnoszara. Szedł w kie­runku Shei z głową lekko pochyloną do przodu. Dotarł do cienia dębu i usiadł na trawie obok chłopca, po czym przeniósł niewidzące spojrzenie na szczyty wzgórz, wyłaniające się zza drzew na wscho­dzie. Siedzieli w milczeniu przez kilka minut. W końcu Shea nie wytrzymał:

- Po co przybyłeś do doliny, Allanonie? Dlaczego mnie szukałeś?

Zapytany zwrócił ciemną twarz ku chłopcu. Posągowe rysy drgnę­ły w lekkim uśmiechu.

- Odpowiedź nie jest tak prosta, j akbyś tego chciał, młodzieńcze. Chyba najprędzej uzyskamy ją, sprawdzając najpierw stan twojej wie­dzy. Czytałeś o historii Nordlandii? - zapytał. - Czy wiesz coś o Królestwie Czaszki?

Shea zmartwiał. Z tą nazwą kojarzyły mu się wszystkie okropno­ści, realne i istniejące tylko w wyobraźni. Nazwą tą straszono nie­grzeczne dzieci. Starsi, słysząc ją w czasie długich bajań przy doga­sającym ogniu, czuli dreszcze. Za tymi dwoma słowami skrywał się świat duchów i goblinów, borów i mateczników, podstępnych gno­mów oraz olbrzymich trolli z gór na północy. Shea spojrzał w ponure oblicze Allanona i skinął głową. Ten zaś po krótkiej przerwie kon­tynuował:

- Jestem, jak wiesz, między innymi badaczem dziejów. Niewy­kluczone też, że jedynym, który przemierzył tak wiele krain. Tych, którzy przebyli Nordlandię w ciągu ostatnich pięciu stuleci, można policzyć na palcach jednej ręki. O plemieniu człowieka wiem znacznie więcej, niż można by przypuszczać. Jego czasy to dla nas zacierające się wspomnienie. Chyba dobrze, że tak się stało, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ostatnie dwa tysiąclecia, niezbyt dla niego chlubne. Czło­wiek żyjący obecnie zdążył zapomnieć o swojej przeszłości, wie nie­wiele o czasach obecnych i jeszcze mniej o przyszłości. Mieszka z dala od innych, na rubieżach Sudlandii. Wie o istnieniu Estlandii i Westlandii, ale nie wie nic o Nordlandii i jej mieszkańcach. Wielka szkoda, że ten człowiek stał się tak zamknięty i krótkowzroczny. Kiedyś był to lud najbardziej przewidujący i twórczy. Dzisiejszy czło­wiek, zadowolony ze swojego obecnego położenia, izoluje się od spraw innych. Zważ jednak, że było to dotychczas możliwe z dwóch powodów: po pierwsze, sprawy te nie dotyczyły bezpośrednio czło­wieka, a po drugie, strach przed wspomnieniami z przeszłości skutecz­nie zniechęcał do dokładniejszego przyjrzenia się przyszłości.

Ostatnie wywody Allanona Shea odebrał jako ciąg ogólnikowych oskarżeń pod adresem plemienia. Zirytowało go szczególnie jedno: to o uporze i trwaniu w izolacji. Dlatego odpowiedział ostro:

- Mówisz tak, jakby to było coś strasznego, że ktoś chce być sam. Wiem na tyle dużo o dziejach, a raczej o życiu, żeby zrozumieć zachowanie człowieka. Pozostawanie w izolacji to dla niego jedyna szansa przetrwania i odbudowania tego, co stracił przez dwa tysiąc­lecia. Może kiedy wszystko odbuduje, będzie dość mądry, by tego drugi raz nie stracić. W czasie Wielkich Wojen człowiek bezustannie wtrącał się w sprawy innych. Posługiwał się także błędną doktrynąizolacji. Skutek był taki, że niemal sam się zniszczył.

Twarz Allanona stężała.

- Wiem dobrze, jak brzemienne w skutki były te wojny, które wywołała chciwość i żądza władzy. Człowiek ściągnął na swoją gło­wę tyle nieszczęść, bo przede wszystkim był nierozważny i krót­kowzroczny. Ale to było dawno temu. A co mamy dzisiaj? Sądzisz, że człowiek może zacząć jeszcze raz? Otóż chyba zaskoczy cię to, co powiem, ale istnieją rzeczy niezmienne, na przykład głęboko za­ korzenione i bardzo niebezpieczne odruchy i nawyki, które w każdej chwili mogą się ujawnić u sprawującego władzę. Istnieją i będą ist­nieć, nawet u tych, którzy niemal doprowadzili do samozagłady. Do historii przeszły już Wielkie Wojny o prymat, racje polityczne i na­rodowe, nawet wojny o energię, moc i ostateczną władzę nad światem. Dzisiaj stawiamy czoło innemu poważnemu zagrożeniu - zagroże­niu dla wszelkiej egzystencji. Jeżeli zatem nadal uważasz, że człowiek jest w stanie sam zbudować nowe życie, a cały świat będzie spokojnie płynął obok, to nie rozumiesz nic z dziejów!

Allanon przerwał. Posępne rysy zastygły w gniewnym grymasie. Shea odpowiedział zaczepnym spojrzeniem, mimo że w głębi duszy coraz bardziej się bał i czuł się bardzo mały.

- Ale skończmy już z tym - podjął Allanon. Przyjaznym ge­stem położył silną dłoń na ramieniu Shei i spojrzał na niego ła­godniej. - Przeszłość jest za nami, a nas przecież bardziej inte­resuje przyszłość. Pozwól, że odświeżę twą pamięć w kwestii Nordlandii i legendy Królestwa Czaszki. Jak ci zapewne wiadomo, Wielkie Wojny ostatecznie położyły kres dominacji człowieka. Był pobity, prawie całkowicie zniszczony. W geografii świata, który znał, nastąpiły wielkift zmiany. Praktycznie świat został przebudo­wany. Gdy ostatni z plemienia człowieka uciekli na południe, prze­stał istnieć podział na państwa i narody. Stało się to prawie tysiąc lat przed tym, jak człowiek ponownie wzniósł się ponad poziom zwierząt, na które polował, aby zdobyć pożywienie, i stworzył pod­waliny cywilizacji. Była ona oczywiście bardzo prymitywna, ale panował tam względny porządek. Wytworzyły się nawet zalążki sy­stemu władzy. Później człowiek stopniowo odkrywał istnienie in­nych ludów, które przetrwały Wielkie Wojny i wytworzyły odmien­ne formy bytowania. W górach żyły olbrzymie trolle, silne i okrutne, ale nie agresywne. Wzgórza i lasy były siedliskiem małych, prze­biegłych stworków zwanych gnomami. Ludzie i gnomy stoczyli wie­le bitew o prawa do ziemi. W wyniku starć ucierpiały obie strony. W walce o życie nie kierujemy się rozumem, a oni walczyli o prze­trwanie.

Człowiek odkrył także następną rasę. Byli to potomkowie tych, którzy, uciekając przed skutkami Wielkich Wojen, zeszli pod ziemię i zaczęli żyć w jaskiniach. Wieloletni brak światła słonecznego spo­wodował trwałe zmiany w budowie ciała mieszkańców jaskiń. Po­tomkowie uciekinierów z powierzchni byli niskiego wzrostu i krępi. Mieli mocne ramiona i torsy oraz grube, beczkowate nogi przysto­sowane do poruszania się po jaskiniach. W ciemności widzieli do­skonale, za dnia zaś słabo. Po wielu stuleciach pod ziemią zaczęli wracać na powierzchnię. Nadmiar światła zmusił ich do zamieszkania w najciemniejszych leśnych ostępach w Estlandii. Wykształcili nawet własny język, wkrótce jednak zaczęli posługiwać się językiem czło­wieka. Kiedy człowiek odkrył pozostałości tej ginącej rasy, nazwał ich karłami. Tak nazywał swego czasu fikcyjne stworki ze swoich baśni i podań ludowych.

Allanon przerwał i w milczeniu wpatrywał się w zielone szczyty wzgórz skąpane w słońcu. Shea rozmyślał nad tym, co usłyszał. Wi­dział w swoim życiu jednego, może dwa gnomy i karły, ale nie pamiętał, jak wyglądały. Trolla nie widział nigdy,

- A elfy? - zapytał wreszcie.

Allanon spojrzał na niego zamyślony i jeszcze bardziej pochylił głowę.

- Tak, tak, wiem, nie zapomniałem. Elfy zasługują na szczególną uwagę. Jest to chyba najwspanialszy lud, choć być może nikt nie jest tego świadomy. Ale opowieść o ludzie elfów musi poczekać. Na razie niech ci wystarczy, że zawsze żyli w wielkich lasach Westlandii. W owych czasach ich kontakty z innymi rasami były raczej rzadkie. Teraz zaś, młody przyjacielu, sprawdzimy, co wiesz o dziejach Nord­landii. Obecnie jest to jałowa, ponura kraina. Niewielu odważyło się tam udać, nie mówiąc o osiedlaniu się. Jedynymi jej mieszkańcami są trolle. Tylko one przystosowały się do tamtejszych warunków.

Dzisiejszy człowiek żyje w ciepłej Sudlandii, ciesząc się jej łagodnym klimatem i zielonymi równinami. Zapomniał o tym, że swego czasu w Nordlandii żyły także inne ludy. Trolle trzymały się gór, zaś niziny i lasy zamieszkiwali ludzie, gnomy i karły. Działo się to na początku wielkiej odbudowy cywilizacji, gdy powstawały nowe pomysły, pra­ wa i kultury. Przyszłość zapowiadała się obiecująco. Człowiek zapo­mniał jednak o tamtych dobrych czasach i o tym, że kiedyś był czymś więcej niż tylko zwyciężonym ludem, odcinającym się od tych, którzy zranili jego dumę. Wówczas nie było podziałów. Było za to wielkie odbudowywanie świata. Znalazło się miejsce dla wszystkich ludów, które pragnęły wykorzystać drugą szansę. Rzecz jasna, nie wszyscy zdawali sobie sprawę z powagi dzieła. Każdy lud pochłonięty budową i pomnażaniem swoich dóbr umacniał się w przekonaniu, że to właś­nie on odegra najważniejszą rolę. Układ sił przypominał krąg głod­nych szczurów pilnujących jednego kawałka starego, spleśniałego sera. A człowiek w całej swej wspaniałości płaszczył się i ślinił jak jeden ze szczurów. Czy wiedziałeś o tym, Sheo?

Chłopiec pokręcił przecząco głową. Nie wierzył, że to, co usłyszał, było prawdą. Dotąd mówiono mu, że od czasu Wielkich Wojen czło­wiek był rasą prześladowaną, zmuszoną do nieustannej walki o za­chowanie godności i skrawka ziemi, na który ostrzyły sobie zęby pozostałe ludy. W ostatnich wojnach człowiek ani razu nie był najeźdźcą - to na niego napadano.

Allanon wykrzywił usta w ponurym półuśmiechu i obserwował efekt swoich słów.

- Zdaje się, że nie byłeś świadomy pewnych rzeczy. Ale to chyba najmniej ważna spośród innych niespodzianek. Człowiek nigdy nie był tak wielki, za jakiego się uważał. Jego metody walki niczym się nie różniły od metod innych ras. Należy jednak przyznać, że miał większe poczucie honoru i był bardziej cywilizowany - ostatnie słowo Allanon wypowiedział z nie skrywanym sarkazmem. - Jed­nak wszystko, co do tej pory usłyszałeś, tylko pośrednio wiąże się z głównym tematem. Zaraz wyjaśnię, o co chodzi.

Kiedy rasy odkryły siebie nawzajem i rozpoczęły walkę o pa­nowanie nad światem, Rada Druidów otworzyła podwoje Paranoru w południowej Nordlandii. Historyczne wzmianki o pochodzeniu i celach Rady Druidów są skąpe i niejasne. Istniało przekonanie, że była to grupa najmądrzejszych i najlepiej poinformowanych przed­stawicieli wszystkich ludów. Każdy z nich był ponadto biegły w wielu zapomnianych sztukach i umiejętnościach starego świata. Byli filo­zofami i wizjonerami, adeptami sztuk i nauk ścisłych, przede wszy­stkim jednak byli nauczycielami i mentorami. To oni dawali moc w postaci wiedzy i nowych umiejętności, niezbędnych w zmieniają­cym się świecie. Przewodził im mąż zwany Galaphile, badacz dziejów i filozof, tak jak ja. To on zwołał najwybitniejszych przedstawicieli każdego ludu i utworzył Radę. Jej zadaniem było doprowadzenie do pokoju i ładu. Realizując ten cel, zdał się na mądrość i umiejętności członków Wielkiej Rady. Przekazywali oni wiedzę i pozyskiwali za­ufanie i poparcie ludów.

Druidzi stanowili wówczas poważną siłę. Wszystko szło zgodnie z planem Galaphile'a. Jednak z upływem czasu okazało się, że nie­którzy członkowie Rady przewyższają pozostałych pod względem zdolności i potencjału umysłowego. Opisanie tych zdolności i mocy zajęłoby dużo czasu, znacznie więcej, niż nam zostało. Ważne jest, by w tym momencie uświadomić sobie rzecz następującą: ci, którzy mieli najtęższe umysły i największą moc, uznali się za wyznaczonych do kierowania przyszłością świata. W końcu odłączyli się od Rady, stworzyli własną grupę i zniknęli. Wkrótce zapomniano o nich.

Sto pięćdziesiąt lat później plemię człowieka ogarnęła straszli­wa, wyniszczająca wojna domowa, która rozprzestrzeniła się tak, że później historycy uznali ją za Pierwszą Wojnę Ludów. Przyczyny jej wybuchu były niejasne, a dzisiaj nikt o nich nie pamięta. W skrócie rzecz miała się tak: niewielki odłam plemienia człowieka zbuntował się przeciwko nauce i zaleceniom Rady. Stworzył świetnie wyszko­loną i bitną armię. Oficjalnym celem powstańców było podporząd­kowanie wszystkich plemion ludzkich jednej władzy. Miało to do­prowadzić do wzmocnienia pozycji człowieka w stosunku do innych ludów. Wkrótce do powstania dołączyły prawie wszystkie odłamy rasy człowieka i skierowały się przeciwko innym ludom. Główną postacią tej wojny był mąż zwany Brona, co w dawnej mowie gno­mów oznacza „Pan”. Mówiono także, że to właśnie Brona przewodził druidom, którzy odłączyli się od Pierwszej Rady i zniknęli w Nord­landii. Ponieważ jednak w żadnym wiarygodnym źródle nie ma wzmianki o spotkaniu czy rozmowie z nim, uznano, że jest to postać fikcyjna. Powstanie zostało w końcu stłumione przez druidów i sprzy­mierzone siły pozostałych ras. Czy wiedziałeś o tym, Sheo? Chłopiec przytaknął i uśmiechnął się.

- Słyszałem o Radzie Druidów, jej celach i działaniach. Rada umarła śmiercią naturalną wiele lat temu. Słyszałem także o Pierwszej Wojnie Ludów, ale w nieco innej wersji. W mojej znalazłbyś wiele uprzedzeń i uogólnień. Wojna ta była bardzo bolesną nauczką dla człowieka.

Allanon czekał cierpliwie i nie odzywał się. Chciał dać chłopcu czas na uporządkowanie wiadomości.

- Wiem również - ciągnął Shea - że ci z naszego ludu, któ­rzy przeżyli, po wojnie uciekli na południe i tam pozostali. Zaczęli odbudowywać zrujnowane domy i miasta. Zaprzestali niszczenia i za­częli tworzyć. Sądzisz zapewne, że człowiek odcina się od innych tylko ze strachu. Ja jednak wciąż uważam, że najlepiej żyje się z dala od innych. Władza skupiona w jednych rękach zawsze była najwięk­szym zagrożeniem dla ludzkości. Teraz nie ma ani takiej władzy, ani rąk, które by ją przejęły. Nowy sposób życia to małe społeczności. Są takie małe rzeczy, którym najlepiej się wiedzie, kiedy wszyscy zostawią je w spokoju.

Mężczyzna w czerni prychnął ironicznie. Shea poczuł się nieswojo.

- Wiesz bardzo mało - powiedział mężczyzna. - A to, co mówisz, to prawdy oczywiste. Truizm to nie chciane dziecko uogól­nień. Nie chcę się z tobą spierać na temat subtelności niektórych reform społecznych, nie mówiąc o polityce. To kolejna sprawa, która musi zaczekać. Powiedz mi teraz, co wiesz o postaci imieniem Brona. Może na przykład... Nie, zaczekaj. Ktoś do nas idzie.

Ledwie skończył, zza węgła wyłoniła się krępa sylwetka Flicka. Chłopiec zobaczył Allanona i zatrzymał się w pół kroku. Dopiero gdy Shea dał mu znak ręką, ruszył w ich stronę. Wolno podszedł do siedzących, stanął i spojrzał w ciemną twarz wysokiego przybysza. Ten powitał Flicka znanym mu już enigmatycznym uśmiechem.

- Zastanawiałem się, dokąd to mogłeś pójść - Flick zwrócił się do brata - ...nie chciałem przeszkadzać...

- Nie przeszkadzasz - szybko powiedział Shea, ale Allanon wyraźnie się z nim nie zgadzał.

- Treść tej rozmowy była przeznaczona wyłącznie dla ciebie -zwrócił się do Shei i stanowczym tonem kontynuował: - Jeśli twój brat zdecyduje się zostać z nami, będzie to miało ogromny wpływ na jego los w najbliższej przyszłości. Byłoby o wiele lepiej dla niego, gdyby nie tylko zostawił nas samych, ale zapomniał, że w ogóle rozmawialiśmy. Wybór jednak należy do niego.

Bracia wymienili zdziwione spojrzenia. Nie sądzili, że Allanon mówił poważnie. Przyjrzeli się jego posępnej twarzy i uznali, że jednak to nie był żart. Zapadło kłopotliwe milczenie, które przerwał Flick.

- Nie wiem, o czym mówicie, ale Shea jest moim bratem. Jego kłopoty to także moje kłopoty. Jestem gotów stanąć przy nim o każdej porze i w każdym miejscu. Oto moja decyzja.

Zaskoczony Shea spojrzał na brata. Nigdy nie słyszał, by Flick mówił z taką determinacją. Uśmiechnął się do niego z dumą. Ten odpowiedział porozumiewawczym mrugnięciem i, nie czekając na pozwolenie, usiadł. Przybysz w czerni pogładził czarną brodę i, ku zaskoczeniu chłopców, uśmiechnął się.

- Rzeczywiście, decyzja należy wyłącznie do ciebie. Twoje sło­wa świadczą o tym, że rozumiesz, co to znaczy być czyimś bratem. Jednak najlepiej dowodzą tego czyny. Wkrótce może się zdarzyć coś takiego, że pożałujesz swojej decyzji... - Allanon zawiesił głos i pogrążony w zadumie wpatrywał się w pochyloną głowę Flicka.
Po dłuższej chwili zwrócił się do Shei: - Nie będę zaczynał wszy­stkiego od początku tylko ze względu na twojego brata. Niech się skupi i spróbuje nadążyć najlepiej jak umie. A ty powiedz, co ci wiadomo o postaci zwanej Brona.

Shea namyślał się przez chwilę, po czym wzruszył ramionamii zaczął:

- Wiem bardzo mało, prawie nic. Jak wspomniałeś, był mity­cznym wodzem powstańców w Pierwszej Wojnie Ludów. Istniało przekonanie, że był jednym z druidów, którzy odeszli z Rady. Wy­korzystując nieznane moce, zapanował nad umysłami swoich zwo­lenników. Natomiast historia nie podaje żadnej wskazówki na temat jego osoby, pojmania czy też śmierci w decydującej bitwie. Prawdo­podobnie nigdy nie istniał.

Rzeczywiście. Dokładnie tak to opisują w kronikach - sko­mentował półgłosem Allanon. - A co ci wiadomo o jego udziale w wydarzeniach Drugiej Wojny Ludów?

Shea uśmiechnął się.

- Legenda głosi, że był główną postacią stojącą za kulisami tej wojny, ale okazało się to kolejnym mitem. Mniemano powszechnie, że organizatorem armii człowieka w obu wojnach była ta sama osoba -Brona, tyle że w Drugiej Wojnie zwano go już lordem Warlockiem. Był odpowiednikiem druida Bremena, stojącym jednak po stronie zła. Wydaje mi się, że Bremen go pokonał, ale to tylko domysły.

Flick pospiesznie skinął głową na znak, że całkowicie zgadza się ze słowami brata. Allanon nic nie odrzekł. Shea czekał na reakcję lub komentarz przybysza i nie ukrywał, że cała sprawa powoli zaczyna go bawić.

- A właściwie to do czego zmierza ta rozmowa? - zapytałwreszcie.

Zdziwiony pytaniem Allanon uniósł brwi i spojrzał ostro na py­tającego.

- Jesteś bardzo niecierpliwy, Sheo. Tysiącletniej historii nie da się streścić w dziesięć minut, a właśnie to robimy. Gdybyś jednak powstrzymał się z pytaniami jeszcze przez chwilę, to ręczę, że za­spokoję twoją ciekawość.

Shea skinął głową na znak zgody. Uwaga przybysza nie wywarła na nim wielkiego wrażenia. Poczuł się jednak dotknięty. Sprawiły to nie tyle słowa, co sposób, w jaki Allanon je wypowiedział - z drwiącym uśmieszkiem i jawną ironią. Chłopiec szybko odzyskał pewność siebie, wzruszył ramionami, dając przybyszowi do zrozu­mienia, żeby kontynuował opowieść.

- Zatem dobrze - powiedział Allanon. - Postaram się skoń­czyć tak szybko, jak się da. Otóż sprawy, o których rozmawialiśmydo chwili obecnej, to tylko tło historyczne tego, o czym zaraz usły­szysz. Przy okazji poznasz powody mojego przybycia do Shady Yale w poszukiwaniu ciebie. Pozwól sobie przypomnieć następujący fakt z Drugiej Wojny Ludów: była to ostatnia wielka wojna w dziejach człowieka. Toczyła się niespełna pięć stuleci temu, głównie w Nord-landii. Pamiętaj także, iż człowiek nie uczestniczył w niej bezpośred­nio. Pokonany w Pierwszej Wojnie, uszedł na południe, do Sudlandii, gdzie niewielkie grupy jego potomków walczą o przetrwanie i bronią się przed całkowitym wymarciem. W Drugiej Wojnie wzięły udział wielkie rasy i ludy. Elfy i karły walczyły przeciwko okrutnym trollom i podstępnym gnomom.

Po zakończeniu Pierwszej Wojny Ludów nastąpił podział na czte­ry główne krainy i zapanował pokój. Trwał on wiele lat. W tym czasie pozycja i wpływy Rady Druidów znacznie osłabły, gdyż nikt już nie szukał u nich pomocy. Równocześnie druidzi pozwolili sobie na po­ważne zaniedbania kontroli układu sił między ludami i rasami. Nie­bawem okazało się również, że nasi członkowie Rady nie troszczą się zbytnio o cele, dla których ciało to zostało utworzone, natomiast bardzo pochłania ich medytacja, studia oraz problemy osobiste. Naj­lepiej zorganizowany i najpotężniejszy był lud elfów. Trzymając się leśnych ostępów Westlandii, cieszyli się względnym spokojem. Wy­nikało to również z tego, że żyli w izolacji. Był to błąd, którego później gorzko pożałowali. Ludy rozproszyły się i zaczęły żyć w nie­wielkich, mniej zwartych społecznościach, głównie w Estlandii. Po­jedyncze grupy osiedliły się także w Westlandii i na terenach przy­granicznych Nordlandii.

Druga Wojna Ludów rozpoczęła się, gdy wielka armia trolli zeszła z gór Charnal i zajęła całą Nordlandię, w tym Paranor - bastion Rady Druidów. Fortecę wzięto podstępem.

Kilku druidów, znęconych obietnicami wodza trolli, którego imie­nia wówczas nie znano, wpuściło najeźdźców do twierdzy. Pozostali, oprócz garstki, której udało się uciec, zostali pojmani i wtrąceni do lochów warowni. Wszelki słuch po nich zaginął. Szczęśliwcy, którzy uniknęli ich losu, rozproszyli się i ukryli na ziemiach czterech krain. Bez dłuższej zwłoki armia trolli skierowała się do Estlandii, gdzie liczono na szybkie zdławienie oporu karłów i pełne zwycięstwo. Jed­nak mieszkańcy Estlandii, zgromadzeni w głębi lasów i puszcz, za­cięcie się bronili. Wykorzystując przewagę znajomości terenu i sztuki przetrwania, pokrzyżowali plany najeźdźcy, mimo że dołączyło do niego kilka plemion gnomów. Król karłów, Raybur, odkrył, kim jest wódz najeźdźców, i umieścił jego imię w kronikach swego ludu. Pra­wdziwym przywódcą trolli był zbuntowany druid, Brona.

- Ależ jak ktoś taki, jak król karłów, mógł w to uwierzyć? -przerwał Shea. - Przecież gdyby to była prawda, to lord Warlock miałby wówczas ponad pięćset lat. Moim zdaniem król uległ jakimś mistycznym wpływom i aby umocnić swoją pozycję na dworze, od­świeżył starą legendę.

- Jest to możliwe - przyznał Allanon - ale trzymajmy się faktów. Walki w Estlandii trwały wiele miesięcy. Wreszcie trolle najwyraźniej doszły do wniosku, że karły zostały pokonane i skiero­wały wojska na zachód, do królestwa elfów w Westlandii. W tym samym czasie, gdy trolle toczyły boje w królestwie karłów, druidzi, którzy wymknęli się z Paranoru, zebrali się na wezwanie jednego ze starszych Rady imieniem Bremen i udali do Westlandii, by ostrzec króla elfów przed niechybną inwazją okrutnych zastępów z Nordlan­dii. Na królewskim tronie zasiadał wówczas Jerle Shannara, najwspa­nialszy władca z ludu elfów, dorównujący wielkiemu Eventinowi. Ostrzeżenie przyszło w porę. Zanim hordy trolli dotarły do granic królestwa, armia Shannary była gotowa do wojny. Historię znasz na tyle dobrze, Sheo, że na pewno pamiętasz, co się wydarzyło w czasie bitwy. Chciałbym jednak zwrócić twą uwagę na pewne szczegóły.

Zaintrygowani bracia skinęli głowami.

- Jerle Shannara otrzymał od druida Bremena specjalny miecz do walki z trollami. Kto posiadał ów miecz, był niezwyciężony. Nie pokonałaby go nawet cała moc lorda Warlocka. Kiedy wojska trolli weszły w dolinę Rhenn na pograniczu królestwa elfów, zostały za­atakowane i okrążone przez wojska Shannary. Wykorzystując prze­wagę znajomości terenu, armia elfów pokonała najeźdźcę po dwu­dniowej zażartej bitwie. Zwycięzców poprowadzili do walki druidzi oraz wielki Jerle Shannara, który miał przy sobie magiczny miecz -dar od Bremena. Trolle otrzymały wsparcie magii lorda Warlocka, lecz dzięki odwadze króla elfów oraz mocy magicznej broni nawet duchy stojące po stronie zła zostały pokonane. Niedobitki armii trolli próbowały przedostać się do Nordlandii przez równinę Streleheim. Tam znalazły się między pościgiem elfów, a nadciągającymi z Est­landii oddziałami karłów. W krwawej bitwie armię najeźdźców wy­bito niemal do ostatniego wojownika. Druid Bremen, który przez cały czas stał u boku króla elfów, zniknął, gdy zwarł się w bezpośrednim starciu z lordem Warlockiem. Kroniki podają, że druid i Pan Wojny zaginęli podczas walk, ale ich ciał nie odnaleziono.

Jerle Shannara nie rozstał się ze sławetnym mieczem aż do śmier­ci. Jego syn przekazał miecz Radzie Druidów w Paranorze, gdzie umieszczono go w podziemiach warowni druidów, w wielkim ka­miennym bloku zwanym TreStone. Na pewno znasz legendę zwią­zaną z tym orężem, wiesz, co symbolizuje i jakie ma znaczenie dla wszystkich ludów. Wielki miecz spoczywa obecnie w warowni Paranor - tak jest od ponad pięciuset lat. Czy moje wyjaśnienia były wystarczająco klarowne, moi panowie?

Zafascynowany opowieścią Flick skinął głową bezwiednie, lecz Shea nieoczekiwanie uznał, że nasłuchał się dość bajań. W gruncie rzeczy w całym wywodzie Allanona nie było niczego, co można by uważać za fakt historyczny. A trudno za takowy uznać baśnie i po­dania zasłyszane w dzieciństwie. Przybysz w czerni opowiedział im jeszcze jedno ludowe bajanie, które tradycja ustna przekazywała z po­kolenia na pokolenie. Wysłuchał cierpliwie opowieści Allanona, pod-śmiewując się w duchu z natchnionego i poważnego człowieka, gdyż w przeciwieństwie do opowiadającego, nie wierzył, że to prawda. Osobliwą niechęć wzbudziła w nim zwłaszcza opowieść o mieczu. Uznał więc, że ma dość naigrawania się z siebie.

- A co to wszystko ma wspólnego z twoim przybyciem do Shady Yale? - zapytał, uśmiechając się ironicznie. - Usłyszeliśmy o bitwie, którą stoczono pięćset lat temu. Była to wyłącznie sprawa między trollami, elfami, karłami i kimś tam jeszcze, ale człowiek nie brał w niej udziału. Mówiłeś, że były tam też jakieś duchy czy coś takiego, prawda? Przepraszam, że mówię jak niedowiarek, ale jak dla mnie, to za dużo tu fantazji. Wszyscy znają opowieść o mieczu Jerle'a Shannary, ale to tylko opowieść, a nie fakt z dziejów. Jeszcze jedno podanie o odwadze i potędze, które umacniało poczucie obowiązku i wierności słusznej sprawie. Niestety, dla mnie opowieść o Mieczu Shannary to tylko legenda, baśń dla dzieci. Z bajek się wyrasta, kiedy nadchoda czas, by stać się mężczyzną. Nie pojmuję, po co traciłeś czas na opo­wiadanie długich klechd, skoro wiedziałeś, że chodzi mi wyłącznie o prostą odpowiedź na proste pytanie: dlaczego szukasz właśnie mnie?

Shea przerwał, widząc, że twarz Allanona stężała z gniewu, a w je­go oczach pojawiły się niebezpieczne błyski. Przybysz w czerni toczył wewnętrzną walkę ze wzbierającym gniewem. Zaciśnięte pięści Allanona znalazły się na wysokości szyi chłopca. Przez chwilę Shei zdawało się, że tamten go udusi. Wystraszony Flick cofnął się i po­tknął o własną nogę.

- Ty... głupcze! - wydobyło się z trudem ze ściśniętego gnie­wem gardła Allanona. - Tak mało wiecie, wy... smarkacze! Jakajest ta prawda, którą znają ludzie? Czyż nie chowali się niczym prze­rażone króliki w swoich żałosnych norach w najciemniejszych zakąt­kach Sudlandii? A ty śmiesz mi zarzucać, że opowiadam bajki -ty, który siedzisz sobie w cieple Shady Yale i nie musisz walczyć o życie? Przybyłem tu, by odszukać potomka królewskiego rodu, a znalazłem chłopczynę, który zamiast prawdy woli bezpieczną nie­wiedzę. Jak uparty dzieciuch.

Przysłuchujący się tyradzie Flick już chciał się zapaść pod ziemię ze wstydu, gdy nagle zaskoczony zobaczył, że Shea podrywa się z ziemi, zaciskając pięści. Stał z rozpalonymi policzkami i ogniem w oczach. Drżał z gniewu i upokorzenia, nie mogąc znaleźć odpo­wiednich słów. Allanon niewzruszony kontynuował:

- Powstrzymaj się, Sheo! Pokaż, że nie jesteś głupcem! Posłu­chaj tego, co teraz powiem. Wszystko, czego dowiedziałeś się ode mnie, ludzie przekazywali swoim następnym pokoleniom jako legen­dę. Ale czas legend i baśni dobiegł końca. To, co ci powiedziałem, nie jest mitem, lecz prawdą. Prawdziwy jest Miecz oraz to, że znajduje się w warowni Paranor. Ale najważniejsze jest to, że lord Warlock istnieje naprawdę i włada Królestwem Czaszki!

Shea wzdrygnął się. Zrozumiał, że rozmówca naprawdę wierzył w prawdziwość swoich słów. Uspokojony nieco powoli usiadł i, nie spuszczając wzroku z ciemnej twarzy Allanona, zapytał:

- Powiedziałeś król... królewski, tak? Szukasz potomka króla?

- Jak brzmi podanie o Mieczu Shannary, Sheo? - odpowie­dział pytaniem Allanon. - Czy pamiętasz, co mówi napis wyryty w bloku skalnym TreStone?

Shea nie potrafił sobie przypomnieć żadnej legendy.

- Nie wiem... nie pamiętam, co tam było... zdaje się, że coś o...następnym razie... chyba o... - odpowiedział niepewnie.

- O synu! - podchwycił Flick. - Tam było o synu. Kiedy lord Warlock pojawi się znowu w Nordlandii, syn rodu Shannarów dobędzie Miecza i stanie przeciw niemu. Tak mówi legenda!

Shea spojrzał na brata i przypomniał sobie treść napisu. Po chwili przeniósł wzrok na Allanona, który przez cały czas wpatrywał się w niego skupiony.

Flick i Shea wymienili spojrzenia i skinęli głowami na znak zgody, chociaż wiedzieli, jak trudno będzie im udawać, że nic się nie stało. Allanon wstał bezszelestnie i rozprostował ramiona. Bracia poszli w jego ślady, stanęli i spojrzeli mu w oczy.

- Mity i legendy, których jeszcze wczoraj nie znano, poja­wią się jutro. Zło, okrucieństwo i podstęp, śpiące od setek lat, prze­budzą się i zaczną się panoszyć. Cień lorda Warlocka wkrótce padnie na wszystkie cztery krainy - Allanon przerwał. Po chwili nieo­czekiwanie uśmiechnął się i kontynuował łagodnym tonem: - Nie miałem zamiaru potraktować was surowo, ale jeśli jest to jedyna niemiła rzecz, jaka was spotkała, to powinniście się cieszyć. Nad­ciąga prawdziwe niebezpieczeństwo. Nie odpędzicie go śmiechem ani drwiną. Przekonacie się, że dobro nie zawsze zwycięża i że jest dużo niesprawiedliwości. To, czego nauczycie się o życiu, wcale się wam nie spodoba.

Umilkł - stał przed nimi jak wielki czarny posąg na tle wzno­szących się w oddali zielonych wzgórz. Peleryna szczelnie okrywała całe jego ciało. Silna dłoń spoczęła na szczupłym ramieniu Shei. Wydawało się, że chłopiec i mężczyzna stanowią jedność. Po chwili Allanon odwrócił się i odszedł.



III



Zaplanowany przez Allanona dalszy ciąg rozmowy nie odbył się. Przybysz wrócił do swojej izby, a chłopcy jeszcze przez dłuższą chwilę rozmawiali półgłosem. W końcu obydwaj wzięli się do swoich codziennych prac. Niedługo potem ojciec wysłał ich po sprawunki do pomocnej części doliny. Wrócili dopiero gdy zmrok już zapadł i nie zwlekając, udali się do jadalni, by podjąć rozmowę z Allanonem, ten jednak się nie zjawił. Zasiedli do wieczerzy z ojcem. Jedli w mil­czeniu i dużym pośpiechu. W obecności starego Curzada nie odważyli się wspomnieć o rozmowie z badaczem dziejów. Po posiłku przez godzinę daremnie czekali na przybysza. Ojciec zostawił ich przy stole i udał się do kuchni. Upłynęło jeszcze trochę czasu, zanim postanowili pójść do gościnnej izby zajmowanej przez Allanona. Flick, który wciąż miał w pamięci niemiłą scenę spotkania w lesie, początkowo się opierał, lecz w końcu uległ namowom brata. Liczył na to, że wśród ludzi będą bezpieczni.

Drzwi do izby Allanona stały otworem, w środku jednak nie było nikogo. Sprzęty i łoże wyglądały tak, jakby nikt ich nie używał. Chłopcy wybiegli i rozpoczęli poszukiwania. Nie znalazłszy Allanona ani w budynku, ani na podwórzu, doszli do wniosku, że tajemniczy przybysz z nieznanych powodów opuścił osadę. Shea nie ukrywał wzburzenia tym, że Allanon odszedł bez pożegnania, ale równocześ­nie czuł narastający niepokój. Znalazł się bowiem poza zasięgiem opiekuńczych mocy wielkiego maga. W przeciwieństwie do brata, Flick był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Siedząc z Shea przy ogniu w karczemnej izbie, usiłował go przekonać, że wszystko układa się pomyślnie. Sam nie dał wiary fantastycznym opowieściom o woj­nach w Nordlandii tudzież o Wielkim Mieczu Shannary. Był prze­konany, że jeśli nawet jakaś część tej historii jest prawdziwa, to na pewno nie dotyczy to wątku o królewskim pochodzeniu Shei, a tym bardziej bajki o groźnym lordzie Warlocku.

Shea przysłuchiwał się w milczeniu wywodom brata, od czasu do czasu odruchowo przytakując lub kręcąc głową. Rozważał, co powi­nien teraz zrobić. Miał wiele poważnych wątpliwości. Pierwsza i naj­ważniejsza brzmiała: dlaczego Allanon zwrócił się właśnie da niego i jaką rolę mu przeznaczył? Wielki badacz dziejów zjawił się w do­godnym dla siebie momencie, objaśnił skomplikowany rodowód chło­pca, ostrzegł przed niebezpieczeństwem, po czym zniknął bez słowa. Nie wspomniał również o swojej roli w całej tej historii. Czy zatem można mieć pewność, że Allanon czegoś nie knuje i nie próbuje posłużyć się nim jako narzędziem? Shea nie znalazł odpowiedzi ani na to, ani na inne pytania.

Flick zorientował się, że brat go nie słucha, więc zmęczony mó­wieniem umilkł i patrzył w ogień. Tymczasem Shea rozważał na­stępne szczegóły opowieści Allanona i zastanawiał się, co ma robić dalej. Po godzinie, wciąż zbity z tropu, zrezygnował. Wstał z krzesła i na sztywnych nogach powlókł się do sypialni. Flick podążył za nim. Obaj mieli dość rozmów na dziś. Gdy znaleźli się w swojej izdebce we wschodnim skrzydle, Shea był wciąż w kiepskim hu­morze. Opadł na krzesło i milczał. Jego brat wyciągnął się na łóżku i patrzył w sufit.

Dwie świece na niskim stoliku przy łóżku dawały niewiele światła. W izbie panował senny półmrok. Flick poczuł, że zasypia. Przeciągnął się leniwie, sięgając ramionami daleko za głowę i nagle drgnął. Jego palce natknęły się na złożony we dwoje arkusz papieru.

Wyciągnął go powoli ze szczeliny między materacem a zagłów­kiem. Zobaczył imię adresata.

- Co to jest? - zapytał półgłosem i rzucił list bratu.

Shea złamał pieczęć i przebiegł wzrokiem list. Wrócił do początku i poderwał się z krzesła, zanim doczytał pierwszy akapit. Flick usiadł na łóżku. Domyślił się, kto był autorem listu.

- Od Allanona - Shea potwierdził jego domysły. - Po­słuchaj:

Wybacz, ale brak mi czasu, by wyjaśnić rzecz osobiście. Doszły mnie wieści o wydarzeniach niezwykłej wagi. Muszę się bezzwłocznie udać na miejsce, chociaż być może już jest za późno. Zaufaj mi i uwierz w to, co usłyszałeś, nawet jeśli nie zdołam wrócić do doli­ny i dokończyć opowieści.

Shady Yale już wkrótce przestanie być dla ciebie bezpiecznym schronieniem. W każdej chwili musisz być gotów do ucieczki. Gdyby cokolwiek ci zagrażało, szukaj pomocy i schronienia w Culhaven w krainie Anar. Wysyłam przyjaciela, który cię poprowadzi. Zaufaj mu. Jego imię: Balinor.

Nie wspominaj nikomu o naszej rozmowie. Jesteś w wielkim nie­bezpieczeństwie. W kieszeni swojej brązowej peleryny znajdziesz sa­kiewkę, a w niej trzy Kamienie Elfów. One zapewnią ci pomoc i ochronę, gdy wszystko inne zawiedzie. Pamiętaj jednak, że nikt inny, tylko ty, Sheo, możesz ich użyć, i to dopiero w ostateczności.

Gdy zobaczysz znak Czaszki, musisz natychmiast uciekać. Niech ci szczęście sprzyja, młody przyjacielu. Do zobaczenia.

Podniecony Shea spojrzał na brata, lecz Flick tylko zmarszczył brwi i pokręcił głową.

- Ja mu nie wierzę. O czym on w ogóle pisze? O jakichś cza­szkach i elfich błyskotkach? W życiu nie słyszałem o jakimś tam Culhaven, a do lasów Anaru jest strasznie daleko, wiele dni drogi. To mi się wcale nie podoba.

- Kamienie! - wykrzyknął Shea i podbiegł do szafy w kącie. Otworzył ją i zaczął gorączkowo przetrząsać ubrania. Flick przyglądałsię z rosnącym zainteresowaniem. Wreszcie po kilku minutach sza­motania ze stertą ubrań Shea odsunął się od szafy i powoli odwrócił do brata. W prawej ręce trzymał skórzaną sakiewkę. Zważył ją, po­kazał bratu i usiadł na łóżku. Rozwiązał rzemyki i wysypał na dłoń zawartość skórzanego woreczka. W półmroku zamigotały trzy oszli­fowane kryształy, każdy wielkości sporego kamyka. Bracia wpatry­wali się w nie zahipnotyzowani, jakby czekali na to, że zaraz stanie się jakiś cud. Jednak nic takiego się nie wydarzyło. Kamienie Elfów spoczywały na dłoni Shei i lśniły jak trzy gwiazdy zdjęte z nieba. Były krystalicznie czyste, jak delikatnie zabarwione szkiełko. Flick zdobył się wreszcie na odwagę i już chciał ich dotknąć, lecz Shea wrzucił je do sakiewki i wcisnął ją do kieszeni koszuli.

- Przynajmniej kamienie są prawdziwe - powiedział niepewnie.

- Może tak, może nie, może to wcale nie są Kamienie Elfów -stwierdził Flick. - Skąd to niby wiesz, hę? Widziałeś kiedyś coś podobnego? A co z resztą listu? Co to znowu za Balinor? Albo jakieś tam Culhaven. Lepiej zapomnieć o całej sprawie, a w szczególności o tym, żeśmy widzieli Allanona.

Shea skinął głową z powątpiewaniem. Nie znał odpowiedzi na pytania brata, więc zaczął z innej strony.

- Czy jest się o co martwić? Wystarczy trochę uważać, żeby dostrzec znak Czaszki albo przyjaciela Allanona, to wszystko. Zresztą może być i tak, że nic się nie zdarzy.

Flick nie od razu dał za wygraną i jeszcze przez chwilę wyrażał powątpiewanie co do treści listu i jego autora. W końcu był już tak zmęczony, że chętnie zgodził się, by zakończyć rozmowę i pójść spać. Po zgaszeniu świec Shea wsunął sakiewkę pod poduszkę tak, by czuć jej obły kształt na policzku. Bez względu na to, co pomyśli Flick, postanowił nie rozstawać się z kamieniami przez naj­bliższe dni.

Nazajutrz zaczęło padać. Spoza wzgórz nadciągnęły olbrzymie czarne chmury i zawisły nad doliną, szczelnie zasłaniając niebo. Stru­gi deszczu lunęły na osadę, zaciekle siekąc zabudowania. Przerwano wszystkie prace i zaniechano wypraw poza dolinę. Trwało to przez pełne trzy dni. Na niebie odbywało się wielkie widowisko. Oślepia­jące zygzaki przecinały ciężkie chmury jak sztylety. Po każdym z nich nad doliną przetaczał się grom i złowieszczo dudnił, odchodząc na północ. Mieszkańcy Yale obawiali się, że masy wody, które spłyną ze wzgórz, zagrożą ich wątłym domostwom i nie osłoniętym polet­kom. Gromadzili się codziennie w karczmie Ohmsforda i nad ku­flem piwa rozprawiali z niepokojem o pogodzie. Co chwila któryś z gości spoglądał nienawistnie na strugi deszczu za oknami. Flick i Shea przyglądali się temu w milczeniu i obserwowali zaniepokojone twarze. Początkowo wszyscy mieli nadzieję, że nawałnica szybko się skończy, ale gdy trzeciego dnia wciąż nie było widać oznak poprawy pogody, na twarzach ludzi, zbitych w niewielkie grupki, zagościł strach.

Dopiero czwartego dnia około południa ulewa osłabła, a jej miej­sce zajęła dokuczliwa mżawka. Było parno i mglisto. Rozdrażnieni ludzie utyskiwali na każdym kroku. Tłum w karczmie zaczął rzednąć. Mieszkańcy osady powoli wracali do przerwanych prac. Flick i Shea także mieli co robić. Nawałnica uszkodziła okiennice i zerwała kil­kanaście dachówek. Pojawiły się duże przecieki w dachu nad bocz­nymi skrzydłami karczmy. Wyrwany z korzeniami wiąz zniszczył szopę na tyłach domostwa. Dopiero po kilku dniach wyczerpującej pracy bracia uporali się z uszkodzeniami.

Po dziesięciu dniach deszcz ustał. Wielkie chmury rozeszły się, odsłaniając błękitne niebo, po którym spokojnie wędrowały białe obłoczki. Powódź, której tak bardzo obawiali się mieszkańcy Yale, nie nadeszła. Gdy ziemia podeschła, mogli powrócić do prac w polu. Tu i ówdzie kałuże mętnej wody przypominały o niedawnej ulewie, ale i te w końcu wchłonęła wiecznie spragniona ziemia.

Chłopcy naprawili drobne uszkodzenia i zajęli się szopą. W czasie pracy dochodziły ich strzępy rozmów z karczmy. Mieszkańcy osady zgodnie twierdzili, że jeszcze nigdy o tej porze roku nie było tak wielkiej nawałnicy. Jej siłę i skutki porównywano do zimowych burz w górach na północy, podczas których wichura mogła zmieść ze skał nierozważnego wędrowca i zrzucić go w przepaść. Nieoczekiwana burza sprawiła, że mieszkańcy Yale znowu zwrócili uwagę na pogło­ski o dziwnych zdarzeniach na dalekiej Północy.

Bracia wsłuchiwali się w każdą rozmowę, ale nie dowiedzieli się niczego ciekawego. Kiedy byli sami, często wspominali Allanona i jego dziwną historię o królewskim rodowodzie Shei. Rzeczowy i praktyczny Flick uznał, że to albo czysta fantazja, albo kiepski żart. Shea wykazywał więcej tolerancji. Mimo wątpliwości nie chciał od­rzucić tej historii, ale równocześnie nie był w stanie zaakceptować jej do końca. Nie chciał też zbyć jej wzruszeniem ramion. Przeczuwał, że jest jeszcze wiele spraw, o których nie wiedział. Sam Allanon wciąż pozostawał tajemnicą. Ponieważ jednak nie znał wszystkich faktów, musiał się zadowolić tym, co miał. Stale nosił przy sobie Kamienie Elfów. Flick przynajmniej kilka razy dziennie mruczał coś na ich temat oraz na temat opowieści Allanona. Shea nie przejmował się uwagami brata. Bacznie obserwował wszystkich wędrujących przez Yale, wypatrując znaku Czaszki na ich ubraniach i rzeczach osobistych. Nie zauważył niczego niepokojącego, niebawem więc, znudzony bezowocną obserwacją, uznał, że tę próbę łatwowierności przegrał z kretesem.

Przez ponad trzy tygodnie od zniknięcia Allanona nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Aż do pewnego popołudnia. Tego dnia bracia wyszli poza teren osady, by przysposobić brakujące dachówki. Kiedy wrócili, był prawie wieczór. Ojciec siedział w kuchni na swoim ulu­bionym miejscu z głową pochyloną nad talerzem parującej strawy. Machnął im ręką na powitanie i powiedział:

- Jest list do ciebie, Sheo. Od kogoś nazwiskiem Leah. Podał chłopcu długi, biały arkusz złożony na pół. Shea wydał okrzyk zdziwienia i wziął list.

- Wiedziałem, wiedziałem - mruczał niezadowolony Flick. - To zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Największy rozrabiaka z Sudlandii uznał, że za długo żyło nam się w spokoju. Lepiej podrzyj ten papier, bracie.

Shea tymczasem otworzył zapieczętowany arkusz i czytał, nie zwracając uwagi na Flicka.Ten tylko wzruszył ramionami z niesmakiem i usiadł na taborecie obok ojca, który wrócił do przerwanego posiłku.

Leah pyta, gdzieśmy się podziewali, i chce, żebyśmy go od­wiedzili jak najprędzej - powiedział Shea ze śmiechem.

- No pewnie - burknął Flick. - Znowu kombinuje, kogo by tu wpędzić w kłopoty. Równie dobrze moglibyśmy dobrowolnie rzucić się z jakiejś skały. Już zapomniałeś, jak nas ugościł Menion Leah ostatnim razem? Zgubiliśmy się w Borze Czarnych Dębów i omal nie pożarły nas wilki! Niezwykła przygoda. Do końca życia mu tego nie zapomnę. Prędzej dostaną mnie Cienie, niż skorzystam z tego zaproszenia!

Rozbawiony Shea objął brata ramieniem.

- Zazdrościsz Menionowi, bo jest królewskim synem i może robić, co mu się podoba.

- Też mam czego zazdrościć! - prychnął Flick. - To króle­stwo jego tatusia jest niewiele większe od sadzawki! Królewska krew strasznie potaniała. Co powiesz o swojej...

Przerwał w pół zdania i zamknął usta. Jak na komendę spojrzeli na ojca. Stary Ohmsford najwidoczniej.nie dosłyszał ostatniej uwagi syna i ze spokojem spożywał posiłek. Flick przepraszająco wzruszył ramionami. Shea uśmiechnął się do niego.

- W karczmie jest pewien człowiek, który cię szuka, Shea -oświadczył nagle ojciec i spojrzał na chłopca. - Mówiąc o tobie,powołał się na tego gościa w czerni, co był tutaj parę tygodni temu. Nigdy go tu nie widziałem. Czeka w głównej izbie.

Flick wstał powoli. Bał się coraz bardziej. Shea zachwiał się z wra­żenia, ale błyskawicznie odzyskał równowagę i gestem powstrzymał brata, który już otwierał usta. Trzeba było jak najszybciej sprawdzić, czy ów obcy przypadkiem nie jest wrogiem. Odruchowo zacisnął rękę na kieszeni koszuli. Kamienie Elfów były na miejscu.

- A jak on wygląda? - Wiadomość o przybyszu wywarła na nim tak silne wrażenie, że nie był w stanie wymyślić rozsądniejszego pytania. Chciał się dowiedzieć, czy nowy gość nie nosi żadnego znaku Czaszki.

- Trudno powiedzieć, synu - stłumionym głosem odparł oj­ciec i patrząc w swój talerz, kontynuował: - Jest cały owinięty w ciemnozieloną pelerynę. Przyjechał po południu. A jakiego ma konia... No, ale lepiej sami sprawdźcie, o co mu chodzi.

- A czy ma jakieś znaki na sobie? - zapytał mocno zanie­pokojony Flick.

Zaskoczony ojciec zmarszczył brwi i spojrzał pytająco na syna.

- O co ci chodzi? Jakie znaki? A może mam ci go tu narysowaćna ścianie, co? Tak w ogóle, to co się z wami dzieje?

- Och, nic takiego, naprawdę - wtrącił pospiesznie Shea. -Flick tylko tak... głośno myślał, czy... czy ten nowy gość nie jest przypadkiem podobny do... do Allanona. Pamiętasz go, tato, prawda?

- Oczywiście, że pamiętam - odpowiedział stary Ohmsford z uśmiechem. Flick z trudem powstrzymywał nerwowe przełykanie śliny. Ojciec tymczasem mówił dalej: - Nie... nie zauważyłem żad­nego podobieństwa. Ten też jest wielki. Ma bliznę na prawym poli­czku. Jest długa, jak ślad po cięciu nożem.

Shea podziękował ojcu skinieniem głowy. Pociągnął Flicka do drzwi i obaj ruszyli do głównej izby karczmy. Podbiegli do szerokich podwójnych drzwi i zatrzymali się, wstrzymując oddech. Shea powoli uchylił drzwi i spojrzał na gwarne wnętrze. Dość długo przeszukiwał wzrokiem gromadę stałych gości i zwyczajnych wędrowców. Nagle zesztywniał i odwrócił się do zniecierpliwionego brata. Puszczone swobodnie drzwi kołysały się na zawiasach.

- Siedzi tam, w kącie od frontu, niedaleko paleniska. Nie widać stąd kto to ani jak wygląda, bo się dokładnie owinął peleryną. Musimy podejść bliżej.

- Gdzie? Tam?! - wysapał Flick. - Zwariowałeś?! Przecież, jeśli wie, jak wyglądasz, zauważy cię natychmiast.

- W takim razie ty pójdziesz - odparł Shea. - Weź kilka szczap i podejdź tak, jakbyś chciał dorzucić do ognia. Rzuć na niego okiem i sprawdź, czy nie ma żadnego znaku Czaszki.

Flick wybałuszył oczy i już chciał uciekać, lecz Shea w porę chwycił go za ramię i popchnął w stronę drzwi. Brat znalazł się na sali, zaś on sam cofnął się w cień. Po chwili ostrożnie uchylił drzwi i wyjrzał. Idący niepewnym krokiem Flick dochodził do paleniska. Gdy już dotarł na miejsce, zaczął przekładać płonące polana, po czym wziął jeden spory kloc ze skrzyni i włożył do ognia. Nie spieszył się przy tym, lecz próbował zająć dogodną pozycję i przyjrzeć się dys­kretnie gościowi. Ten siedział przy stole w odległości kilku stóp, zwrócony plecami do ognia. W pewnej chwili nieznacznie zmienił pozycję tak, by obserwować drzwi, za którymi ukrył się Shea.

Flick zamierzał już wrócić do brata, gdy gość nieoczekiwanie zwrócił się do niego i coś powiedział. Nawet zza drzwi widać było, że chłopiec zesztywniał. Shea zobaczył, jak Flick odwrócił się do przybysza i odpowiedział mu, kątem oka spoglądając na kryjówkę brata. Cofnął się głębiej w cień korytarza. Drzwi zamknęły się same. Zrozumiał, że obydwaj zdradzili swoje zamiary. Już zaczął rozważać, czy nie lepiej byłoby czmychnąć, ale zanim podjął decyzję, naprzeciw niego stanął Flick.

- Widział cię! Tu, za drzwiami! Ten człowiek ma sokoli wzrok. Kazał cię zawołać.

Po chwili zastanowienia Shea skinął głową na znak zgody. Każda próba ucieczki była skazana na niepowodzenie.

- Może on nie wie wszystkiego - powiedział z wyraźną na­dzieją w głosie. - Może myśli, że wiemy, dokąd udał się Allanon. Pilnuj się i uważaj, co mówisz, Flick.

Przecisnął się przez drzwi i ruszył pierwszy do stołu, przy którym siedział gość w zielonej pelerynie. Brat podążył za nim. Podeszli do siedzącego z tyłu i zatrzymali się. Przybysz, nie odwracając się, dał im znak, by usiedli naprzeciwko. Niechętnie wykonali polecenie, po czym wszyscy trzej zaczęli się sobie uważnie przyglądać. Gość był mocno zbudowany, szeroki w ramionach, ale niższy niż Allanon. Zielona peleryna osłaniała całe jego ciało oprócz głowy. Twarz, mimo grubych rysów, byłaby miła dla oka, gdyby nie blizna biegnąca od końca prawej brwi przez środek policzka aż do ust. Patrzył na Sheę łagodnymi brązowymi oczami. Pod powłoką twardości i nieprzystępności kryła się zapewne dobroduszność i delikatność. Pojedyncze kosmyki krótkich jasnych włosów zsuwały się na czoło i uszy męż­czyzny. Shea przyjrzał mu się badawczo i po wnikliwych oględzinach uznał, że ten człowiek nie może być wrogiem, przed którym ostrzegał go Allanon. Flick także się rozluźnił.

- Nie ma czasu na podchody, Sheo - powiedział przybysz ła­godnym i trochę zmęczonym głosem. - To dobrze, że zachowujesz ostrożność, ale ja nie noszę znaku Czaszki. Jestem przyjacielem Allanona. Na imię mi Balinor. Moim ojcem jest Ruhl Buckhannah, król Callahornu.

Bracia znali jego imię, lecz mimo to Shea postanowił sprawdzić przybysza.

- Skąd mamy wiedzieć, że naprawdę jesteś tym, za kogo się podajesz? - zapytał.

Balinor uśmiechnął się.

- Chociażby stąd, że wiem, że ty jesteś Shea, że wiem o trzech Kamieniach Elfów, które nosisz w kieszeni koszuli. Dostałeś je od Allanona.

Zaskoczony Shea lekko skinął głową. Rzeczywiście tylko ktoś przysłany przez wielkiego badacza dziejów mógł wiedzieć o kamie­niach. Zbliżył swą twarz do twarzy przybysza i zapytał:

- Co się stało z Allanonem?

- Dokładnie nie wiem - odpowiedział Balinor. - Od blisko dwóch tygodni nie dał znaku życia. Kiedy się rozstaliśmy, on podążył do Paranoru. Rozeszły się pogłoski o ataku na warownię druidów. Allanon bardzo lękał się o bezpieczeństwo Miecza. Wysłał mnie do Shady Yale, żebym cię chronił. Byłbym tu wcześniej, gdyby nie nawałnica oraz ci, którzy śledząc mnie, chcą dostać ciebie. - Przer­wał, a łagodne spojrzenie brązowych oczu stało się twarde i przeni­kliwe. - Allanon wyjawił ci prawdę o twoim pochodzeniu. Ostrzegł cię także przed niebezpieczeństwem, któremu pewnego dnia będziesz musiał stawić czoło. Nieważne, czy mu uwierzyłeś, czy nie. Ale nad­szedł właśnie czas, byś bezzwłocznie opuścił dolinę.

- Mam tak po prostu wstać i uciekać? - chłopiec nie krył zdziwienia. - Nie, tego nie mogę zrobić.

- Możesz i zrobisz, jeśli ci życie miłe. Ci spod znaku Czaszki, zwani Zwiastunami Śmierci, podejrzewają, że jesteś w Shady Yale. Za dzień, najwyżej dwa znajdą cię i to będzie koniec. Musisz uciekać natychmiast. Weź tylko niezbędne rzeczy. Idź szybko najlepiej lasami i trzymaj się znanych ci ścieżek. Jeśli będziesz zmuszony przebyć otwartą przestrzeń, zrób to za dnia - moc tych, którzy chcą cię zgładzić, słabnie w świetle dziennym. Allanon powiedział ci, dokąd iść, ale to, kiedy i jak się tam dostaniesz, zależy wyłącznie od twojej pomysłowości.

Shea słuchał Balinora z rosnącym zdziwieniem. Spojrzał na Flic-ka, który również był pod wrażeniem tego, co usłyszał. Nie mógł pojąć, dlaczego przybysz oczekuje od niego, że spakuje kilka dro­biazgów do tobołka i ruszy w nieznane. Przecież to absurd.

- Na mnie pora - oświadczył Balinor, wstając i owijając szczel­niej peleryną swoją potężną postać. - Wziąłbym cię ze sobą, ale mnie śledzą. Twoi prześladowcy liczą na to, że w końcu wskażę imdrogę do ciebie. Niewykluczone, że teraz też podążą za mną. Wyko­rzystaj tę szansę i wymknij się, kiedy ja ich odciągnę. Pojadę jeszcze kawałek na południe, a potem skręcę w stronę Culhaven..Tam się spotkamy. Pamiętaj, co ci mówiłem: uciekaj z Shady Yale jeszcze dziś w nocy. Wypełnij instrukcje Allanona i strzeż Kamieni Elfów. One są twoją najpewniejszą bronią.

Bracia wstali i kolejno uścisnęli dłoń Balinora na pożegnanie. Zauważyli lśniący rękaw złotej, kolczugi na wyciągniętym ramieniu przybysza. Balinor nie zareagował na ich odkrycie, lecz szybkim krokiem skierował się do głównych drzwi i zniknął w ciemnościach. Flick opadł ciężko na krzesło.

- No i co teraz? - zapytał.

- Skąd mam wiedzieć? - odpowiedział pytaniem Shea. - Prze­cież nie jestem wróżbitą. Nie wiem, czy to, co mówił, było równie praw­dziwe, jak to, co powiedział Allanon. Jeśli jednak to prawda, a mam niejasne przeczucie, że niestety tak jest, to dla dobra nas wszystkich powinienem uciec z doliny. Ten ktoś ściga wyłącznie mnie. Jeśli znik­nę, ty i ojciec będziecie bezpieczni. Chociaż to wcale nie jest pewne...

Patrzył niewidzącymi oczami na gości w izbie. Uwikłany w prze­dziwną historię, której wciąż do końca nie rozumiał, nie potrafił pod­jąć decyzji. Flick przyglądał mu się w milczeniu. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie może pomóc, więc przynajmniej chciał dzielić zmar­twienie brata. Położył dłoń na ramieniu Shei i powiedział cicho:

- Idę z tobą.

Zaskoczony Shea spojrzał mu w twarz.

- Nie zgadzam się. Pomyśl o ojcu. Nie można mu tego zrobić.Poza tym może się okazać, że ja wcale nie muszę uciekać.

- Pamiętasz, co powiedział Allanon? Jestem twoim bratem, więc to także moja sprawa - nie ustępował Flick. - Nie pozwolę ci iść samemu.

Shea spojrzał na niego zamyślonym wzrokiem. Po chwili skinął głową i uśmiechnął się z wdzięcznością.

- Porozmawiamy o tym później. Zresztą, jak by na to nie patrzeć, nie mogę wyruszyć, skoro jeszcze nie wiem, dokąd iść i co mi będzie potrzebne. Rzecz jasna, jeśli w ogóle zdecyduję się iść. Trzeba jakoś powiedzieć o tym ojcu. Niech sobie Allanon i Balinor myślą, co chcą, ale ja nie mogę tak po prostu wstać i wyjść - oświadczył, po czym obydwaj poszli do kuchni na kolację.

Przez resztę wieczoru kręcili się niespokojnie po całej karczmie. Zaglądali do kuchni, do głównej izby oraz do swojej sypialni. Shea kilkakrotnie przejrzał swoje rzeczy, wśród których znalazł kilka przed­miotów niewiadomego pochodzenia. Oddzielił je, a resztę spakował. Flick nie odstępował brata nawet przez chwilę. Obawiał się, że Shea wyruszy do Culhaven po kryjomu. W milczeniu przyglądał się przy­gotowaniom do drogi. W pewnej chwili zapytał Sheę, po co to robi. W odpowiedzi usłyszał, że to tylko środek ostrożności, na wypadek, gdyby musiał nagle wyruszyć. Chociaż brat zapewniał, że nie wy­mknie się ukradkiem, Flick nie potrafił pozbyć się podświadomych obaw. Coraz baczniej obserwował poczynania Shei.

Nadeszła ciemna noc. Zaledwie Shea zapadł w pierwszy lekki sen, poczuł na swym ramieniu chłodny dotyk czyjejś ręki. Otworzył oczy i z bijącym sercem próbował przeniknąć wzrokiem ciemności. Szarpnął się gwałtownie i wolną ręką chwycił niewidocznego napast­nika. Dopiero, gdy tamten nakazał mu milczenie cichym syknięciem wprost do ucha, Shea rozpoznał Flicka. Gdy uspokoił się nieco, a oczy przywykły do ciemności, zaczął rozróżniać kształty sprzętów w izbie. Przez szczeliny w okiennicach zobaczył kilka gwiazd i rąbek księżyca w nowiu. Resztę nieba zasłaniały chmury. Spojrzał jeszcze raz na sylwetkę brata i z nie skrywaną ulgą zaczął:

- Aleś mnie przest...

Flick energicznie zakrył mu usta dłonią i kolejnym „ciii” naka­zał milczenie. Gdy jego twarz znalazła się w smudze księżycowej poświaty, Shea zauważył, że brat jest blady ze strachu. Próbował się uwolnić. Flick wzmocnił chwyt i przerażony wyszeptał:

- Nic nie mów! Okno! Tylko cicho!

Zanim Shea zdążył zareagować, brat ściągnął go na podłogę. Przez chwilę siedzieli skuleni na twardych deskach. Potem zaczęli się czoł­gać w stronę okna, wstrzymując oddech. Kiedy dotarli do ściany, Flick trzęsącymi się rękami przeciągnął brata na swoją stronę.

- Patrz tam, obok domu!

Przestraszony Shea powoli wysunął głowę ponad parapet i ostroż­nie spojrzał we wskazanym kierunku. Zobaczył czarny kształt. Wielki przygarbiony stwór pełzł wolno, kryjąc się w cieniu zabudowań. Przy­kryty czarną powłoką garb na jego grzbiecie co chwila unosił się i falował, jakby to, co w nim uwięziono, chciało się wydostać ze wszystkich sił. Mimo sporej odległości chłopcy wyraźnie słyszeli ohydne sapanie i rzężenie dobywające się z gardzieli stwora. Przy zetknięciu z ziemią kończyny zjawy wydawały przeraźliwy zgrzyt. Shea ścisnął dłońmi parapet i utkwił wzrok w zbliżającym się mon­strum. Zanim schował się w cieniu pod parapetem, na piersi potwora ujrzał połyskujący, srebrny wisior w kształcie czaszki.



IV



Shea osunął się na podłogę i przytulił do skulonego ze strachu brata. Słyszeli jak stwór, sapiąc i zgrzytając, zbliżał się do ich kryjówki. Z przerażeniem uświadomili sobie, że na ucieczkę mogło już być za późno. Czekali wstrzymując oddech. Strach przed odkryciem i nie­chybną śmiercią paraliżował ich umysły do tego stopnia, że w pewnej chwili Shea chciał nawet wyskoczyć z kryjówki i uciekać. Na szczęście zwyciężył rozsądek - gdyby zaczął biec, monstrum i tak by go do­padło. Siedział zatem obok dygocącego z zimna i strachu brata, wpa­trując się w firankę poruszaną chłodnym, nocnym wiatrem.

Nagle za oknem rozległo się szczekanie, które po chwili przeszło w gardłowe warczenie. Ostrożnie wysunęli głowy nad parapet. Zwiastun Śmierci czaił się w cieniu pod ścianą domu, dokładnie na wprost ich okna. W odległości kilku stóp od niego błysnęły obnażone kły wiel­kiego psa myśliwskiego, należącego do jednego z mieszkańców Yale. Czarne sylwetki stały naprzeciw siebie, czekając na ruch przeciwnika. Potwór oddychało wolno, sapiąc i świszcząc, zaś pies przywarował i kłapiąc wielką paszczą, sprężył się do skoku. Lecz zanim jego kły dosięgły głowy stwora, ten wyszarpnął spod peleryny dziwaczną koń­czynę w kształcie szpona i błyskawicznym ruchem przeciął gardło atakującego zwierzęcia. Stało się to tak szybko, że zaskoczeni bracia, ryzykując ujawnienie kryjówki, zostali w oknie dłużej, niż należało. Na szczęście jednak sapanie i zgrzytanie stwora zaczęło cichnąć. Mon­strum oddalało się, sunąc w cieniu sąsiedniego budynku.

Upłynęło jeszcze dużo czasu, zanim drżący ze strachu bracia zdo­byli się na wykonanie najmniejszego ruchu. Chociaż wokół panowała niczym nie zmącona cisza, to jednak obydwaj długo nasłuchiwali, próbując zlokalizować stwora. Wreszcie Shea odważył się i wyjrzał. Flick był wciąż tak przerażony, że chciał rzucić się do wyjścia, jeszcze zanim Shea zakończył obserwację. Powstrzymał się jednak, gdyż brat potrząsnął głową na znak, że monstrum odeszło. Jednym susem zna­lazł się przy łóżku. Zanim wrócił do ciepłego legowiska, zobaczył, że Shea pospiesznie wciąga na siebie ubranie. Chciał coś powiedzieć, ale brat położył palec na ustach. Poszedł w jego ślady i zaczął się ubierać. Postanowił towarzyszyć bratu bez względu na to, dokąd się udawał. Kiedy obaj byli gotowi, Shea szepnął mu wprost do ucha:

- Dopóki tu jesteśmy, wszystkim w Shady Yale grozi niebez­pieczeństwo. Musimy uciekać, i to zaraz. Jesteś pewien, że chcesz iść ze mną?

Flick kiwnął głową.

- Pójdziemy teraz do spiżarni po prowiant - ciągnął Shea. - Potrzebujemy jedzenia na kilka dni. Wiadomość dla ojca zostawimy w kuchni.

Nie mówiąc nic więcej, wziął swój tobołek i zniknął w ciemnym korytarzu prowadzącym do kuchni. Flick po omacku podążył za nim. Było tam tak ciemno, że droga zajęła im dłuższą chwilę. Dotykając ścian i sprzętów, dotarli wreszcie do szerokich kuchennych drzwi. Weszli do środka. Shea zapalił świeczkę i wskazał bratu spiżarnię. Na skrawku papieru napisał kilka słów do ojca i przycisnął list kuflem. Kilka minut później Flick zakończył pakowanie prowiantu. Shea zga­sił świeczkę i obydwaj ruszyli do tylnych drzwi. Zanim wyszli, sze­pnął do brata:

- Jak będziemy na zewnątrz, nie odzywaj się ani słowem, tylko idź za mną.

Flick skinął głową. Wciąż nie mógł pozbyć się wątpliwości i obaw. A jeśli to czarne monstrum przyczaiło się za drzwiami i jak tylko wyjdą, zrobi z nimi to, co z tamtym psem...? Nie było już czasu na rozważania następnych za i przeciw. Shea ostrożnie otworzył drzwi i wyjrzał na podwórko. Jaśniejący pas ziemi oświetlonej przez księżyc ciągnął się aż do kępy drzew, które były naturalną granicą terenu karczmy. Kiwnął na Flicka i wyszli, cicho zamykając za sobą drzwi. Noc była chłodna. Rozejrzeli się ostrożnie. Na zewnątrz było jeszcze jaśniej. Nie zauważyli nikogo ani niczego niepokojącego. Do świtu, a więc do chwili przebudzenia się osady, zostało około dwóch godzin. Doszli do następnego budynku, zatrzymali się i znowu przez chwilę nasłuchiwali. Nocnej ciszy nie zmącił żaden odgłos. Shea ruszył przez podwórze. Po chwili obaj zniknęli w cieniu żywopłotu. Flick jeszcze raz spojrzał na dom, którego być może już nigdy nie zobaczy. Po cichu szli przez osadę; prowadził Shea. Wiedział, że Zwiastun Śmierci nie orientował się dokładnie kim jest, gdyż w przeciwnym razie dopadłby go jeszcze w karczmie. Nie ulegało wątpliwości także i to, że słusznie podejrzewał, iż zaginiony potomek rodu Shannary, półczłowiek, półelf żyje gdzieś w dolinie. Tylko dlatego wybrał się na zwiady do Shady Yale. Skradając się przez osadę, Shea przeana­lizował wymyślony naprędce plan dalszych działań. Ze słów Balinora wynikało, że wróg domyśla się, gdzie są. Należało zatem wziąć pod uwagę to, że wszystkie drogi znalazły się pod obserwacją. Gdyby także odkryto ich ucieczkę, natychmiast rozpocząłby się pościg. Ta­kich monstrów może być więcej i prawdopodobnie już obserwują całą dolinę. Dlatego też obydwaj musieli dyskretnie opuścić Shady Yale w ciągu najbliższej doby. Oznaczało to forsowny marsz prawie bez snu. Przedsięwzięcie było trudne, ale nie ono stanowiło najwię­kszy problem. O wiele ważniejszy był wybór trasy ucieczki. Zabrany z domu prowiant wystarczy zaledwie na kilka dni, a droga do Anaru miała potrwać wiele tygodni. Oprócz kilku osad i utartych dróg, które na pewno były już obserwowane przez czarne zjawy, bracia nie znali terenu poza Yale. Tak więc w obecnym położeniu nie mogli zapla­nować całej marszruty, lecz tylko podążać w ogólnie zarysowanym kierunku. Lecz który wybrać? Gdzie krwiożercze monstra najmniej się ich spodziewają?

Chłopiec rozważył ponownie wszystkie cztery możliwości. Na zachód od Yale rozciągały się otwarte równiny, na których było zaled­wie kilka osad. Idąc w tę stronę, oddalaliby się od Anaru. Gdyby zde­cydowali się udać na południe, to wkrótce znaleźliby się we względ­nie bezpiecznym mieście Pia lub Zolomach, gdzie mieli krewnych i znajomych. Był to logiczny wybór, czego na pewno domyślały się także czarne stwory i zapewne obserwowały już wszystkie drogi prowadzące na południe od Yale. Długi marsz po otwartych terenach, gdzie praktycznie nie było gdzie się schować, był bardzo niebezpie­czny. Na północ od Yale, za lasem Duln rozciągały się dzikie, bez­ludne ziemie. Dochodziły one aż do królestwa Callahorn. Od wschodu ograniczały je rzeka Rappahalladran i Tęczowe Jezioro. Zwiastuny Śmierci przelatywały tamtędy w drodze z Nordlandii, więc na pewno znały teren lepiej niż uciekinierzy z Yale. Jeśli ponadto podejrzewały, że śledzony przez nie Balinor przybył do Yale z Tyrsis, to na pewno dokładnie obstawiły także ten teren.

Anar, cel wyznaczony przez Allanona, leżał na północny wschód od Shady Yale. Droga do niego wiodła przez najdziksze i najbardziej zdradliwe obszary w całej Sudlandii. Miała tylko jedną zaletę: czarne stwory właśnie tam najmniej spodziewały się uciekinierów. Tylko szaleniec mógł odważyć się na marsz przez mroczne lasy, zdradliwe równiny i moczary oraz setki innych pułapek, w których co roku niejeden śmiałek przepadał bez wieści. Na wschód od lasu Duln było także coś jeszcze, o czym czarne stwory mogły nie wiedzeć - wy­sokie góry w królestwie Leah. Właśnie tam bracia mogli znaleźć pomoc Meniona Leah - królewskiego syna i bliskiego przyjaciela Shei. Chociaż Flick wciąż był mu niechętny i nie darzył go zaufaniem, to jednak Menion był jedyną osobą, która mogła ich doprowadzić do Anaru. Innego wyjścia nie mieli.

Dotarli do południowo-wschodniego skraju osady i zatrzymali się przy starej drewutni. Przywierając plecami do ściany, nasłuchiwali. Shea spojrzał w ciemność przed nimi. Zupełnie nie orientował się, gdzie czarny stwór mógł się czaić, a w mglistych oparach odchodzącej nocy wszystko wydawało się niewyraźne i nierealne. Z lewej strony, gdzieś w oddali, rozległo się ujadanie psów, w oknach zabłysły świat­ła, a zaspani mieszkańcy wyjrzeli, by sprawdzić, co zaniepokoiło zwierzęta. Do świtu pozostało niewiele ponad godzinę. Shea zdawał sobie sprawę, że bieg po otwartej przestrzeni jest niebezpieczny, ale musieli to zrobić, by dotrzeć do lasu Duln. Gdyby świt zastał ich w dolinie, czarny stwór wypatrzyłby ich podczas wspinaczki po na­gich wzgórzach.

Klepnął Flicka w plecy i ruszyli truchtem w stronę najbliższych kęp drzew i krzaków porastających dno doliny. Ciszę nocy przerywały jedynie stłumione przez wysoką trawę rytmiczne odgłosy ich stóp.

Na liściach pojawiła się poranna rosa. Gałęzie i długie ostre źdźbła biły ich po twarzach i rękach, zostawiając mokre ślady na ubraniach. Zmierzali do łagodnego i zarośniętego stoku na wschód od Yale. Zręcznie omijali przeszkody, przemykali pod zwisającymi nisko ko­narami, przeskakiwali połamane gałęzie i spróchniałe pnie. Dotarli do podnóża i bezzwłocznie zaczęli się wspinać. Nie oglądając się za siebie, pokonywali stok w szybkim tempie. Wreszcie osiągnęli szczyt wzniesienia, z którego od wschodu roztaczał się widok na wielkie zbocze usiane gałęziami i kępami gęstych krzaków. Przypominało ono ogromną baśniową zaporę, oddzielającą Yale od reszty świata.

Shea był w wyśmienitej formie. Zręcznie pokonywał nierówności terenu i omijał krzaki i głazy na swej drodze. Flick zapewne podą­żał za nim; miał mocne nogi i potrafił szybko biegać. Tylko raz spojrzał za siebie, ale zobaczył jedynie niewyraźny zarys wierzchoł­ków drzew, które przesłoniły widok na osadę. Plecy biegnącego Shei co chwila podskakiwały, gdy brał kolejną przeszkodę. Brat zapewne chciał jak najszybciej dotrzeć do niewielkiego zagajnika u podnóża wschodniego stoku. Do przebiegnięcia zostało im około mili. Shea zaczynał odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia. Strach przed czarnym stworem dodawał skrzydeł, więc nie zwolnił ani na chwilę. Gorącz­kowo rozmyślał o tym, co czeka ich, dwóch uciekinierów ściganych przez wyjątkowo zaciekłego wroga, gotowego zdmuchnąć ich obu z powierzchni ziemi jak dwa płomyki świecy. Dokąd uciekać? Gdzie się skryć, żeby tamci ich nie znaleźli? Po raz pierwszy od zniknięcia Allanona chłopiec zapragnął, by tajemniczy podróżnik znowu był przy nim.

Biegli, odczuwając rosnące zmęczenie. Jedyną pociechą było to, że odległe drzewa z każdą chwilą rosły w oczach. W ciszy nocy słyszeli tylko swoje przyspieszone oddechy. Czuli się jak jedyne żywe stworzenia na olbrzymiej, pustej arenie, nad którą majestatycznie za­wisły gwiazdy. Niebo zaczynało jaśnieć. Widownia złożona z migo­czących iskierek obserwująca z zadowoleniem wyczyny uciekających, rzedła i powoli znikała. Wreszcie ustąpiła blaskowi dnia. Chłopcy mimo rosnącego zmęczenia starali się biec coraz szybciej. W świetle poranka mogli zostać wypatrzeni przez czarne skrzydlate monstrum. Do świtu zostało jeszcze tylko parę chwil.

Dobiegli do lasu i padli na ziemię bez tchu. Nie przeszkadzały im leżące wokół połamane, suche gałęzie. Najważniejsze było to, że nareszcie znaleźli się w cieniu olbrzymich hikor. Czuli pulsowanie krwi w uszach, a ich serca biły jak młoty. Odpoczywali, leżąc bez ruchu. Dopiero po długiej chwili Shea pozbierał się, wstał i spojrzał w kierunku Yale. Nic nie poruszyło się ani w trawie, ani w powietrzu, Wyglądało na to, że pierwszy odcinek drogi zdołali przebyć nie za­uważeni. Stanowiło to jednak niewielkie pocieszenie, gdyż wciąż znaj­dowali się w dolinie. Shea schylił się, mocnym szarpnięciem postawił brata na nogi i zmusił do dalszego marszu pod górę. Musieli jak najszybciej pokonać strome zbocze. Flick miał pustkę w głowie. Gdy brat podciągnął go do pionu, bez słowa ruszył za nim. Ostatkiem sił zmuszał nogi do stawiania kolejnych kroków.

Wschodnie zbocze było nierówne i kryło wiele niespodzianek. Pokonanie kamienistych rumowisk, zwalonych drzew i kłujących krza­ków, którymi usiany był nierówny teren, wymagało nie lada wysiłku za dnia, a co dopiero w porannej szarówce. Shea ustalił trasę i tempo marszu. Starał się jak najszybciej pokonać duże przeszkody. Flick podążał jego śladem. Sporą część drogi musieli przebyć na czwora­kach albo się czołgając. Było coraz jaśniej. Gwiazdy zniknęły zupeł­nie. Daleko przed sobą zobaczyli, jak pierwsze promienie słońca za­czynają pojawiać się ponad grzbietem na skraju doliny. Nad odległym horyzontem jaśniała żółtopomarańczowa łuna. Zmęczony Shea zata­czał się i potykał. Jego oddech był coraz bardziej nierówny. Flick czołgał się za nim. Cięższy od brata miał więcej kłopotów w marszu. Ostre kamienie i krzewy obchodziły się z nim o wiele brutalniej. Wydawało im się, że wspinaczka nigdy się nie skończy. Jedynie strach zmuszał wyczerpane nogi do kolejnych ruchów. Gdyby czarny stwór wypatrzył ich teraz... tutaj... po całym wysiłku...

Przebyli już trzy czwarte wyznaczonej trasy. Flick nagle powie­dział coś półgłosem i padł na ziemię. Shea odwrócił się błyskawicznie. Natychmiast zauważył wielki czarny cień, który uniósł się powoli nad niewidoczną Shady Yale i zaczął krążyć. Dał znak bratu, by ten się schował, a sam skoczył w krzaki. Modlił się, żeby czarny stwór ich nie dostrzegł. Tymczasem monstrum, zataczając coraz większe kręgi, zbliżało się do ich kryjówek. Nagle wydało z siebie odgłos mrożący krew w żyłach. Bracia stracili resztki nadziei. Owładnęło nimi to samo niewyobrażalne przerażenie, które sparaliżowało Flicka, gdy razem z Allanonem krył się przed czarnym stworem kilka tygodni temu. Niestety tym razem ich schronienie było o wiele mniej bezpie­czne. Zwiastun Śmierci nadlatywał jakby po wypatrzoną zdobycz. Przerażenie braci urosło do rozmiarów histerii. Wydawało im się, że za chwilę zginą. Nieoczekiwanie czarny łowca zawrócił w powietrzu i poszybował na pomoc. Nie zmieniając kierunku, wkrótce zniknął za horyzontem.

Zdrętwiali ze strachu, kulili się w mizernym cieniu skąpo rosną­cych krzaków. Znowu musiało upłynąć dużo czasu, zanim odwa­żyli się wykonać najmniejszy ruch. Kiedy wreszcie strach minął, za­częli się ostrożnie wspinać dalej. Do poszarpanej grani na szczycie zbocza pozostał niezbyt szeroki pas otwartego terenu. Zebrawszy re­sztki sił ruszyli biegiem i wkrótce znaleźli się pod osłoną lasu Duln. Gdy pierwsze promienie wschodzącego słońca dotarły do Yale, w ca­łej dolinie panowała niezmącona cisza i bezruch. Kilka minut później chłopcy zniknęli w lesie.

Teraz można było nieco zwolnić. Flick nareszcie odzyskał oddech i nie wiedząc, dokąd zmierzają, zapytał idącego przed nim Sheę:

- Dlaczego idziemy tędy? - Jego głos zabrzmiał dziwnie nawet w jego własnych uszach. - A właściwie to dokąd idziemy?

- Tam, gdzie kazał Allanon. Do Anaru. Trzeba było wybrać taki kierunek marszu, który czarne stwory uznają za najmniej prawdopo­dobny. Właśnie dlatego idziemy na wschód, do Boru Czarnych Dę­bów, a stamtąd na pomoc. No i może znajdziemy pomoc gdzieś podrodze.

- Zaraz, zaraz! - wykrzyknął Flick, gdy nagle zrozumiał za­miary brata. - Przecież to oznacza marsz przez terytorium Leah, a tej pomocy miałby nam niby udzielić Menion? Tyś chyba rozum postradał?! Może lepiej od razu zawołaj tu tego czarnego. Tak będzie prędzej!

Z udawaną rozpaczą Shea wyrzucił ramiona w górę, złapał się za głowę i powoli odwrócił do brata.

- Nie mamy wyboru, rozumiesz? Tylko Menion Leah może nam pomóc. On zna tereny na północ i na wschód od swego państwa. Być może zna także drogę przez Bór Czarnych Dębów.

- No pewnie - zgodził się ponuro Flick. - A ty już zapom­niałeś, jak ostatnim razem zostawił nas w głębi lasu na pastwę dzikich zwierząt? Ja tam nie wierzę mu ani trochę.

- Nie mamy wyboru - powtórzył Shea. - A poza tym nikt cię nie zmuszał, żebyś szedł ze mną... - Przerwał i patrząc bra­tu w oczy, dokończył: - Przepraszam cię. Nerwy mnie poniosły. Ale tak czy owak, Flick, ja wiem, co robię. Mój plan jest dobry.Zaufaj mi.

Maszerowali w milczeniu. Flick co pewien czas z niezadowoleniem kręcił głową. Według niego pomysł ucieczki był chybiony, nawet pomimo tego, że czarne monstrum polowało na nich w dolinie. Perspektywa spotkania z Menionem Leah wydała się Flickowi o wiele gorsza. Ten samolubny paniczyk i próżniak na pewno wpędzi ich w tarapaty albo nawet zostawi gdzieś na pastwę losu. Meniona Leah interesował wyłącznie on sam, amator przygód szukający kolejnych mocnych wrażeń. Pomysł, żeby właśnie jego prosić o pomoc, wydał się Flickowi niedorzeczny.

Był niewątpliwie uprzedzony do Meniona. Nie uznawał ani jego, ani niczego, co reprezentował sobą „rozpuszczony paniczyk”, jak nazywał następcę tronu Leah. Niechęć ta trwała już pięć lat - od pierwszego spotkania. Menion był jedynym synem i naturalnym spad­kobiercą rodu, który od wieków władał niewielkim królestwem po­łożonym w górach. Pędził szczęśliwy żywot rozpieszczanego jedy­naka, a jego jedynym zajęciem były coraz bardziej szalone eskapady i awantury. Nigdy nie musiał zarabiać na swoje utrzymanie i, zdaniem Flicka, nie zrobił w życiu niczego wartościowego. Większość czasu spędzał, polując i szkoląc się w walce, co dla pracowitego syna Cu-rzada Ohmsforda było zwykłym próżniactwem. Ponadto duże zastrze­żenia chłopca wzbudzała także postawa życiowa Meniona. Sprawiał wrażenie kogoś, kto ma za nic nawet takie wartości, jak życie, rodzina czy ojczyzna. Płynął sobie beztrosko przez świat jak pojedynczy ob­łoczek na niebie, nie dotykając innych obłoków i nie zostawiając po sobie śladu. Rok temu owa beztroska i lekceważenie nieomal zgubiły ich w Borze Czarnych Dębów. Mimo to Shea czuł do niego sympatię, a książę z gór Leah szczerze ją odwzajemniał, aczkolwiek z właściwą sobie nonszalancją. Flick nigdy nie przekonał się do księcia i jego przyjaźni, a teraz jego brat chciał powierzyć ich życie człowiekowi, który nawet nie próbował zrozumieć, co znaczy słowo „odpowiedzialność”.

Natężając umysł, szukał sposobu, by zapobiec katastrofie. W koń­cu uznał, że najlepiej będzie uważnie obserwować poczynania Me­niona, by w porę i z wyczuciem ostrzec brata. Gdyby próbował przeciwstawić się Shei teraz, ten na pewno nie dałby posłuchu jego krytycznym uwagom na temat charakteru księcia.

Późnym popołudniem dotarli do brzegów Rappahaladranu. Za ra­dą Shei skierowali się w dół rzeki. Uszli około jednej mili i znaleźli miejsce, gdzie przeciwległy brzeg wcinał się głęboko w nurt. Koryto było tam znacznie węższe. Zatrzymali się i spojrzeli w niebo ponad lasem na drugim brzegu. Pozostało około godziny do zachodu słońca. Shea chciał przeprawić się jeszcze przed zmrokiem. Słusznie rozu­mował, że im więcej przeszkód stanie między nimi a ich prześladow­cami, tym lepiej. Flick przyjął ten pomysł bez zastrzeżeń i przystąpili do budowy tratwy, na której zamierzali przetransportować ubrania i podróżne tobołki. Szybko sklecili ją przy pomocy toporków i my­śliwskich noży. Gdy tratwa była gotowa, rozebrali się, przymocowali ubrania i bagaże na środku i zanurzyli się w zimne wody Rappahalladranu. Chociaż skończyły się już wiosenne powodzie, prąd w rzece był wciąż bystry. Niósł ich przez ponad pół mili, zanim wreszcie znaleźli dogodne miejsce na drugim brzegu. Było to niewielkie zakole na wysokości miejsca, gdzie rzeka nieco zwalniała. Mimo to doholowanie tratwy i wyciągnięcie jej na brzeg kosztowało ich sporo wy­siłku. Dygocząc z zimna, wysuszyli się i ubrali. Całe przedsięwzięcie zajęło im niewiele ponad godzinę. Wreszcie słońce skryło się za drzewami; czerwona łuna jeszcze przez chwilę rozjaśniała niebo, po czym zapadł zmrok.

Zwykle nie oznaczało to zakończenia dnia dla braci, lecz tym razem Shea zaproponował kilka godzin snu, by nabrać sił przed dalszą drogą. Zamierzali iść nocą. Osłonięte konarami pochylonych drzew zakole dawało skuteczne zabezpieczenie przed wzrokiem latających fntruzów. Bracia wsunęli się pod koce i szybko zasnęli. Tuż przed północą Shea obudził Flicka lekkim szarpnięciem za ramię. Zwinęli sprzęt i byli gotowi do marszu przez las Duln. W pewnej chwili Shei zdawało się, że usłyszał znajomy złowrogi krzyk czarnego prześla­dowcy nad drugim brzegiem. Gestem ostrzegł brata. Znowu nasłu­chiwali przez kilka minut, ale do ich uszu nie dotarł żaden niepokojący dźwięk. Poruszały się tylko splątane konary nad głowami. Uznali zatem, że Shea się przesłyszał. Słychać było jedynie szum rzeki, na co od razu zwrócił uwagę Flick i dodał, że Zwiastun Śmierci prawdo­podobnie wciąż szuka ich w Yale. Nieoczekiwany przypływ jego wiary we własne siły należało zapewne przypisać złudnemu przeko­naniu, że oto zdołali przechytrzyć pościg.

Szli aż do świtu, starając się utrzymać kierunek na wschód. Nie było to łatwe wśród gęsto rosnących drzew, których splątane korony zasłaniały niebo. Tu i ówdzie wśród gałęzi błysnęła gwiazda, ale było to zbyt nikłe światło, żeby nie zabłądzić. Na pierwszym postoju wciąż nie orientowali się w swoim położeniu, nie wiedzieli też jak daleko jeszcze do granic Leah. Dopiero gdy wzeszło słońce stwierdzili z ulgą, że szli we właściwym kierunku. Trafili na niewielką polanę, którą: z trzech stron otaczały gęste krzaki, a od góry osłaniały korony wiązów. Zrzucili bagaż i wyczerpani forsownym marszem natychmiast zasnęli. Obudzili się późnym popołudniem i przygotowali do nocnej wędrówki. Rozpalenie ogniska było zbyt niebezpieczne, zadowolili się więc kawałkami suszonej wołowiny, surowymi warzywami, owo­cami i łykiem wody. W czasie posiłku Flick powrócił do kwestii ich najbliższego celu.

- Widzisz, Shea, nie chciałbym być natrętny - zaczął ostroż­nie - ale czy jesteś pewien, że wybrałeś najlepszą drogę? Przecież nawet jeśli Menion nam pomoże, to i tak możemy zabłądzić gdzieś na moczarach albo w górach za Borem Czarnych Dębów.

Shea skinął głową i wzruszył ramionami.

- Możemy utrzymać kierunek albo iść bardziej na pomoc. Tylko że nawet Menion nie zna tamtych terenów, a ja wiem, że nie ma tamgdzie się schować. Nie mamy wyboru.

- Rzeczywiście, chyba nie - przyznał zgnębiony Flick. -Ale ja cały czas myślę o tym, co mówił Allanon. Żeby nikogo nie wtajemniczać i nikomu nie ufać. Wyraźnie to powiedział.

- Dajmy temu spokój - uciął zirytowany Shea. - Teraz nie ma tu Allanona i to ja decyduję. Nie uda nam się dojść do lasów Anaru bez pomocy Meniona. A poza tym to przyjaciel i nie znam lepszego szermierza. W sam raz, gdyby trzeba było stoczyć walkę.

- A tego nie zabraknie, gdy on będzie z nami - dopowiedział złośliwie Flick. - Z tymi z Czaszką i tak nie mamy szans! Sam widziałeś. Ciach i jesteśmy w kawałkach.

- Ależ z ciebie ponurak - skwitował Shea i zaśmiał się. - Na razie żyjemy. No i pamiętaj, że chronią nas Kamienie Elfów.

Ostatnia uwaga nie przekonała Flicka. Uznał jednak, że na razie lepiej będzie nie roztrząsać tej kwestii. Przyznawał w duchu, że w ra­zie awantury byłoby lepiej mieć w Menionie sprzymierzeńca, ale też nigdy do końca nie było wiadomo po czyjej stronie nieobliczalny książę stanie. Shea mu ufał. Wzajemną sympatię umacniały wyprawy z ojcem do królestwa Leah, których odbyli kilka w ciągu minionych pięciu lat. Flick zaś uważał, że brat nie kierował się rozsądkiem, darząc swoją przyjaźnią nader lekkomyślnego amatora przygód. Kró­lestwo Leah było wszak jedną z nielicznych pozostałych monarchii w Sudlandii, Shea zaś jawił się jako zdecydowany przeciwnik władzy absolutnej i wielki zwolennik rządów ludu, zwanych demokracją. Niemniej jednak nie wyrzekł się przyjaźni z dziedzicem i następcą tronu, co stało w jaskrawej sprzeczności z głoszonymi przezeń po­glądami - tak przynajmniej uważał Flick. Albo się w coś wierzy, albo nie - pewnych spraw nie da się pogodzić i pozostać uczciwym wobec siebie samego.

Skończyli posiłek akurat, gdy zaczął się wieczór. Tarcza słoneczna zniknęła już jakiś czas temu. W zielonej gęstwinie nad głowami migo­tały pojedyncze czerwonawe promyki. Bracia szybko zwinęli obozo­wisko i rozpoczęli długi nocny marsz. Gasnące światło dnia świeciło im w plecy. W lesie panowała wyjątkowa cisza. Chłopcy zagłębiali się w posępną czerń. Choć księżyc z przodu lśnił jasno, do ziemi docierały tylko nieliczne smugi. Dziwna, nienaturalna cisza w tak wielkim lesie bardzo niepokoiła Flicka. Już raz zetknął się z podo­bnym zjawiskiem.

Co pewien czas przystawali i nasłuchiwali, po czym maszerowali uspokojeni, wypatrując przecinki lub polany, za którą ukażą się góry. Flick miał już dość ciszy i zaczął pogwizdywać, ale Shea natychmiast go uciszył.

Dopiero wczesnym rankiem wyszli z lasu Duln. Przed nimi roz­pościerała się trawiasta równina, gęsto porośnięta kępami krzaków. Ciągnęła się ona przez wiele mil do stóp gór Leah. Poranne słońce miało się ukazać w pełnym blasku dopiero za parę godzin, więc postanowili nie zatrzymywać się jeszcze. Z ulgą stwierdzili, że po­tężne drzewa i denerwująca cisza lasu były już za nimi. Co prawda las dawał lepszą osłonę, ale chłopcy czuli się pewniej na otwartej przestrzeni. Nawet zaczęli rozmawiać półgłosem. Godzinę przed wschodem słońca zatrzymali się w cichej dolince. W oddali na wscho­dzie majaczyły zarysy gór Leah, do których mieli jeszcze jeden dzień drogi. Shea obliczył, że jeśli zaczną marsz dokładnie o zachodzie słońca, to powinni dotrzeć do podnóża gór jeszcze przed świtem. Potem wszystko było w rękach Meniona. Z tą myślą zasnęli.

Kilka minut później już nie spali. Nie obudził ich żaden niepo­kojący odgłos, lecz śmiertelna cisza, która zapadła nad równiną. Wy­czuli czyjąś obecność. Jak na komendę zerwali się na równe nogi, bez słowa wydobyli sztylety i rozejrzeli się wokoło. Nic się nie po­ruszyło. Shea skinął na brata i obydwaj wdrapali się na zbocze, skąd mieli lepszy widok. Leżąc bez ruchu, wytężali wzrok, by dostrzec to coś, co się czaiło w oddali. Nie mieli wątpliwości, co to było. Tylko jedno mogło sprawić, że czuli się tak jak wówczas w nocy, wyglądając przez okno. Czekali, wstrzymując oddech, i nękała ich jedna myśl - czy dobrze zatarli ślady? Modlili się, by stwór ich nie krył. Gdyby teraz, po wielu trudach i olbrzymim wysiłku, zostali schwytani tutaj, zaledwie kilka godzin drogi od bezpiecznego Leah byłoby to wielką niesprawiedliwością.

Nagle w znieruchomiałych liściach zaszumiał wiatr. Daleko po lewej dostrzegli znajomy, złowieszczy cień, który bezgłośnie uniósł się w powietrze. Monstrum zawisło nad ziemią jak jastrząb i wypa­trywało ofiary. Leżeli i czekali, aż stwór się poruszy. Nie mogli sobie wyobrazić, jakim sposobem bestia zdołała ich wyśledzić. Może jednak znalazła się tu zupełnie przypadkiem? Co do jednego nie mieli już wątpliwości - pościg za nimi rozpoczął się; w każdej chwili groziła im śmierć. Wiszący w powietrzu stwór rozpostarł skrzydła, machnął nimi i zaczął opadać w kierunku ich kryjówki. Zrozpaczony Flick sapnął cicho, ścisnął mocno ramię brata i wcisnął się głębiej pod krzak, lecz czarny łowca nieoczekiwanie zmienił kierunek. Zamiast w ich stronę, poszybował ku niewielkiej kępie drzew i zniknął za nimi. Przez chwilę bracia bezskutecznie próbowali go wypatrzyć, po czym Shea szeptem podał komendę wprost do ucha brata:

- Teraz! Dopóki nas nie widzi! Do tamtych krzaków!

Flickowi nie trzeba było powtarzać dwa razy. Gdy tylko stwór l zakończy przeszukiwania kępy drzew, jego następnym celem będzie ich obecna kryjówka. Chłopiec wydostał się spod krzaka i pół biegnąc, pół czołgając się, ruszył we wskazanym kierunku. Co chwilę spoglądał za siebie przeświadczony, że stwór jest tuż za nim, ale za każdym razem widział tylko brata. Skulony Shea biegł zygzakiem. Dotarli do krzaków bez przeszkód i dopiero wtedy Shea przypomniał sobie o to­bołkach. Zostawili je dokładnie w środku zagłębienia, w którym za­mierzali spędzić noc. Z pewnością nie uszłyby one uwagi stwora. Gdyby tak się stało, monstrum domyśliłoby się kierunku ich marszu. Chłopiec poczuł, że żołądek kurczy mu się ze strachu. Jak mogli sobie pozwolić na taką bezmyślność? Zrozpaczony chwycił brata za ramię. Flick również uświadomił sobie, co zrobili. Z wrażenia klapnął ciężko na ziemię. Trzeba było wrócić po bagaże. Shea zdawał sobie sprawę z ryzyka, ale to była jedyna możliwość, aby nie zostać za­uważonym. Zaczął wstawać, gdy czarna sylwetka łowcy znowu unios­ła się i zawisła w bezruchu na jaśniejącym niebie. Ostatnia szansa przepadła. Jeszcze raz przyszedł im z pomocą świt. Gdy czarny cień Zwias­tuna Śmierci wisiał nad trawiastą równiną, zza gór wysunął się złoty brzeg słonecznej tarczy. Wraz z pierwszymi silnymi promieniami słońca, które ciepło rozświetliły równinę, zaczął się dzień. Gdy sło­neczne światło otoczyło ciemny kształt nocnego łowcy, zorientował się on, że jego czas dobiegł końca. Wzbił się i zaczął krążyć, zata­czając coraz większe koła. Jeszcze raz usłyszeli krzyk mrożący krew w żyłach, który zagłuszył łagodne odgłosy poranka. Wreszcie skie­rował się na północ i niedługo potem zniknął im z oczu. Nie dowie­rzając własnemu szczęściu, bracia, wdzięczni za ocalenie, w milczeniu wpatrywali się w czyste poranne niebo.



V



Jeszcze tego samego dnia późnym popołudniem dotarli do miasta Leah. Szary, kamienny mur obronny nawet w słoneczny dzień wy­glądał ponuro, a chłopcom wydał się zimny i niegościnny. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż żyjąc wśród lasów i pól, przywykli do naturalnych przeszkód i ograniczeń. Zmęczenie szybko jednak wzięło górę nad pierwszą niechęcią i bracia weszli do miasta przez zachodnią bramę. Na wąskich uliczkach było rojno i gwarno. Jedni spieszyli do domów, inni podążali ku straganom; przeciskali się w tłumie, ocie­rając plecami o siebie. Największy ruch panował na ulicy prowadzącej do domu Meniona. Znajdował się on za naturalnym ogrodzeniem, które tworzyły drzewa i żywopłot. Sam dom otaczały pachnące, barw­ne ogrody i wypielęgnowane trawniki.

W porównaniu z innymi miastami w głębi Sudlandii, czy nawet pogranicznym Tyrsis, Leah nie prezentowało się okazale, lecz chłop­com wydało się prawdziwą metropolią. Stolica królestwa leżała z dala od głównych szlaków handlowych. Obce twarze pojawiały się tu bardzo rzadko. Miasto było samowystarczalne. Władający nim ród Leah był najstarszym królewskim rodem w Sudlandii. Fakt ów był jedyną podstawą prawną, na której opierały się przepisy i normy regulujące życie miasta - w gruncie rzeczy mieszkańcy Leah nigdy nie próbowali sami ustanawiać praw. Od tego był władca Leah i jego ród. To oni tworzyli prawo i sami byli prawem - Shea nie zgadzał się z tą filozofią, ale jak dotąd większość mieszkańców oraz ludzi z gór była zadowolona z tym stanem rzeczy.

Klucząc wśród przechodniów, rozmyślał o swojej przyjaźni z Menionem. „Niewiarygodna” było chyba najlepszym określeniem dla zażyłości dwóch ludzi, którzy praktycznie nie mieli ze sobą nic wspólnego. Przede wszystkim różnili się pochodzeniem. Shea był adopt wanym synem karczmarza, Menion - jedynakiem i następcą tronu Leah. Wychowany w tradycji ludzi pracy, Shea był praktyczny i miał trzeźwy umysł. Książę, urodzony na jedwabiach i wychowany wśród atłasów, wiódł słodkie życie wolne od trosk i lekceważył wszystko, co wiązało się z objęciem tronu i obowiązkami z tego wynikającymi. Był pewny siebie aż do zarozumialstwa. Próbował nad tym zapanować, ale jak dotąd, z mizernym skutkiem. Natura obdarzyła go niebywałym instynktem łowieckim, co doceniał nawet Flick - najsurowszy krytyk osoby i zachowania księcia. Poglądy polityczne Shei i Meniona także były krańcowo odmienne. Rzecz osobliwa, ale to Shea był zatwardziałym konserwatystą i zwolennikiem tradycji. Menion odrzucał tradycyjną filozofię i metody, twierdząc, że zbyt wiele razy zawiodły, czego najbardziej wymownym świadectwem były Wielkie Wojny Ludów.

Pomimo tylu różnic żywili do siebie sympatię i szacunek. Książę czasem w duchu krytykował Sheę za przestarzałe poglądy i sposób myślenia, za to szczerze podziwiał jego poświęcenie i zdecydowanie Wbrew temu, co na temat księcia stale powtarzał Flick, Shea nie był szczególnie zauroczony fanfaronadą następcy tronu. Dostrzegał w osobowości księcia coś, na co inni nie zwracali uwagi - silne i niepodważalne wyczucie tego, co jest słuszne, a co nie.

Obecnie Menion korzystał z życia, nie troszcząc się o przyszłość. Dużo podróżował, polował w górskich lasach, ale przede wszystkimi wdawał się w niezliczone awantury, przysparzając sobie i innym ko­lejnych kłopotów. Nabyte z niemałym trudem umiejętności łucznicze i tropicielskie pozostawały bezużyteczne. Co gorsza, osiągnięcia te j coraz bardziej irytowały jego ojca, który systematycznie, lecz bezskutecznie próbował zainteresować syna sprawami królestwa. Pewnego dnia Menion miał zająć jego miejsce na tronie Leah, ale nawet Shea wątpił, czy beztroski książę kiedykolwiek pomyślał o tym dłużej niż przez chwilę. W wypadku rozpieszczonego królewicza była to logiczna konsekwencja błędów w wychowaniu. Matka Meniona zmarła kilka lat temu, wkrótce po pierwszej wyprawie Shei w góry. Ojcieci był wciąż w sile wieku, ale wiadomo, że królowie nie zawsze umierają ze starości. Wielu poprzednich władców Leah odeszło nagle i nieoczekiwanie. Gdyby ojcu przytrafiło się coś złego, Menion musiałby objąć tron bez względu na to, czy był do tego przygotowany, czy nie. „Może to by go czegoś nauczyło” - pomyślał Shea i uśmiech­nął się przekornie.

Rodowy pałacyk władcy Leah był przestronną, dwupiętrową bu­dowlą z kamienia, położoną wśród ogrodów, w cieniu dorodnych hikorii. Wysoki żywopłot oddzielał posiadłość od gwaru miasta. Kie­rując się w stronę bramy, chłopcy minęli rozległy park. Pośrodku znajdował się staw, w którym wesoło pluskały się dzieci. Było wciąż ciepło. Na ulicach panował zwykły o tej porze ruch i gwar. Słońce chyliło się ku zachodowi, a niebo zmieniało kolor na złoty.

Przeszli przez uchyloną żelazną bramę i szybkim krokiem poszli ku frontowym drzwiom. Prowadziła do nich kręta alejka wśród wy­sokich krzewów, za którymi znajdował się ogród. Gdy dochodzili do masywnego, kamiennego progu, ciężkie, dębowe drzwi otworzyły się i ukazał się w nich Menion Leah. Miał na sobie kolorową pelerynę i zielonożółtą kamizelę. Poruszał się płynnie i zręcznie jak kot. Nie zaliczał się do wysokich, mimo że był o kilka cali wyższy od braci Ohmsfordów. Był smukły, harmonijnie zbudowany i szeroki w-ra­mionach. Zamierzał skręcić w boczną alejkę, ale ujrzawszy dwie za­kurzone postacie w poszarpanych ubraniach, zatrzymał się. Po chwili jego oczy otworzyły się szeroko i zdumiony zawołał:

- Shea! To ty? Co cię tu...? Co się wam stało?

Podbiegł do Shei i serdecznie uścisnął jego dłoń.

- Miło mi cię widzieć, Menionie - odpowiedział Shea i uśmiech­nął się.

Książę cofnął się o krok. Szarymi oczami zlustrował stojących przed nim braci.

- To niemożliwe, żeby mój list poskutkował aż tak szybko -powiedział, wpatrując się badawczo w twarz Shei. - Mam rację, pra­wda? To nie mój list cię tu sprowadza. Ale o tym za chwilę! Ze względu na naszą przyjaźń wolę wierzyć, że przybywasz w odwiedziny. Nawet udało ci się namówić Flicka. To naprawdę wielka niespodzianka.

Przy ostatnim zdaniu wykrzywił usta w półuśmiechu i spojrzał na Flicka. Ten lakonicznie przytaknął i dodał:

- Ale to nie był mój pomysł.

Shea westchnął ciężko.

Niestety, tym razem nie jest to tylko przyjacielska wizyta. Bardzo chciałbym, żeby tak było. Przykro mi, że musimy cię tym kłopotać, ale mamy naprawdę poważny problem, a ty jesteś jedyny który może nam pomóc.

Menion już chciał wybuchnąć śmiechem, ale spostrzegłszy autentyczny niepokój i troskę w oczach przyjaciela, skinął głową ze zrozumieniem.

- Przytrafiła się wam jakaś niewesoła historia, prawda?... o tym później. Zanim przejdziemy do interesów, najpierw gorąca kąpiel i kolacja. O tym, co was sprowadza, porozmawiamy później. Ojciec załatwia jakieś sprawy na granicy, ale przecież macie do dyspozycji mnie. Wchodźcie.

Gdy znaleźli się w środku, natychmiast zajęła się nimi służba. Zaprowadzono ich do łaźni i przygotowano ubrania na zmianę, godzinę później odświeżeni, w czystych ubraniach, zasiedli do posiłku w wielkiej sali. W oszałamiającym tempie pochłonęli porcje, jakie normalnie wystarczyłyby im na dwa dni. Dzisiaj jednak, gdy wszystko zniknęło z talerzy, zdawało im się, że ledwie zaspokoili pierwszy głód. Podczas wieczerzy Shea streścił Menionowi historię która zmusiła ich do opuszczenia Shady Yale. Opowiedział o spotkaniu Flicka z tajemniczym podróżnym imieniem Allanon i pokrótce przedstawił legendę Miecza Shannary. Postąpił wbrew zaleceniom Allanona, ale było to konieczne, żeby zyskać pomoc księcia. Następnie opowiedział o pojawieniu się Balinora, jego tajemnym ostrzeżeniu i ucieczce przed monstrum, Zwiastunem Śmierci, jak nazywał go Balinor, oraz o przeprawie przez góry. Flick nie wtrącił ani słowa. W kilku miejscach chciał co prawda sprostować informacje, ale zrezygnował. Postanowił nie zabierać głosu, gdyż wciąż nie ufał Menionowi. Był przekonany, że jeśli jeden mówi, chwilami nawet za dużo, to drugi powinien być czujny i milczeć.

Książę wysłuchał całej opowieści. Nie wywarła na nim szczególnego wrażenia, a przynajmniej nie dał tego poznać po sobie. Wielką przyjemność sprawiła mu jedynie wzmianka o królewskim pochodzeniu Shei. Słuchał opowieści z nieprzeniknioną twarzą, przez którą sporadycznie przebiegał cień uśmiechu. Czasem drgnęły także niewielkie zmarszczki w kącikach szarych, przenikliwych oczu. Szybko zorientował się, dlaczego zwrócili się właśnie do niego. Potrzebny był im przewodnik, który przeprowadziłby ich przez nizinę Clete do Czarnych Dębów; osoba, której mogliby zaufać. Ściślej: osoba, której mógł zaufać Shea. Książę wiedział, że Flick z własnej woli nigdy nie wybrałby się do Leah. Zrobił tak tylko za namową brata. Wzajemny stosunek Flicka i Meniona trudno byłoby nazwać przyjaźnią. Teraz jednak obaj bracia byli gośćmi Leah i obaj potrzebowali jego pomocy. Książę nie potrafiłby odmówić Shei, nawet gdyby miał przy tym ryzykować własnym życiem.

Shea tymczasem zakończył opowieść i czekał cierpliwie. Zato­piony w rozmyślaniach następca tronu patrzył niemo na opróżniony do połowy kielich z winem.

- Miecz Shannary - powiedział powoli wciąż zamyślony ksią­żę. - Nie słyszałem tej historii od lat. Szczerze mówiąc, nie wie­rzyłem, że jest prawdziwa. Dzisiaj wynurza się jak z mgły i to za sprawą mojego starego druha, Shei Ohmsforda, jedynego żyjącego potomka rodu Shannara. A może za tym kryje się coś innego - książę nieoczekiwanie oderwał wzrok od kielicha. - Może ci z Nordlandii przysłali cię tu na wabia? Może kogoś osłaniasz? Skąd mam mieć pewność co do Allanona? Z twoich słów wynika, że może on być równie groźny jak te czarne stwory, które na was polują. A może jest jednym z nich?

Urażony ostatnią uwagą Flick już chciał zareagować, lecz Shea powstrzymał go.

- Ależ to zupełnie nieprawdopodobne - oświadczył. - Je­stem zdziwiony, że coś takiego przyszło ci do głowy.

- Może masz rację - odparł powoli Menion, rozważając, czy rzeczywiście jego spekulacje mają sens. - Może to ja na starość robię się podejrzliwy. Ale cała ta historia brzmi dość fantastycznie. Jednak jeśli jest prawdziwa, to mieliście niesłychane szczęście. Ina­czej sami nie doszlibyście aż tutaj. O Nordlandii krąży wiele opo­wieści. Mówią o wielkich złych mocach, które zamieszkują dzikie obszary na północ od równiny Streleheim. Potęga tych mocy jest niepojęta dla zwykłych śmiertelników... - przerwał i pociągnął z kie­licha: - Taak... A jeśli Miecz Shannary to nie tylko legenda... -zrobił następną pauzę i pokręcił głową. Na jego twarzy pojawił sięszeroki uśmiech: - Nie przepuszcza się takich okazji. A wy szuka­cie przewodnika, który doprowadzi was do Anaru, tak? No to zna­leźliście.

- Wiedziałem, że można na ciebie liczyć - powiedział Shea i uścisnął rękę księcia.

Flick jęknął cicho i skrzywił się.

- W takim razie ustalmy, na czym stoimy - zaproponował Menion, przejmując inicjatywę w rozmowie.

- O co ci właściwie chodzi, szelmo? - złościł się Flick. -Kto tu mówi o udziale...

- Dość tego! - krzyknął Shea i z twarzą czerwoną z gniewu pochylił się nad stołem. - Nie może tak być, jeśli mamy dalej iść razem. Przestań droczyć się z moim bratem i denerwować go, Menionie. A ty, Flick, może wreszcie skończyłbyś ze swoimi bezsen­sownymi podejrzeniami. Musimy sobie ufać. Jak przyjaciele.

Zakłopotany Menion spuścił wzrok. Flick nerwowo przygryzł wargę. Shea wyprostował się na krześle, już spokojniejszy.

- Dobrze powiedziane - przyznał Menion po chwili milcze­nia. - Oto moja ręka, Flick. Zawrzyjmy rozejm. Dla Shei.

Po chwili wahania Flick przyjął rękę wyciągniętą na zgodę.

- Mówić jest łatwo, Menionie. Byłoby dobrze, gdybyś tym ra­zem mówił poważnie.

Książę przyjął przytyk z uśmiechem.

- Rozejm to rozejm.

Puścił rękę Flicka i dopił wino. Wiedział doskonale, że wciąż nie udało mu się przekonać do siebie brata Shei.

Zrobiło się późno. Trzeba było jeszcze zaplanować następny dzień i porządnie się wyspać. Postanowili wyruszyć nazajutrz wczesnym rankiem. Menion zorganizował niezbędne wyposażenie, w tym ple­caki, peleryny, prowiant i broń. Przyniósł także mapę ziem leżących na wschód od Leah, ale niewiele się z niej dowiedzieli. Nizina Clete rozciągała się od gór na wschodnich rubieżach Leah do Boru Czar­nych Dębów. Było to ponure, zdradliwe wrzosowisko. Na mapie przedstawiono ją jednak jako białą plamę z nazwą pośrodku. Bór Czarnych Dębów, wielki obszar gęstego lasu, zaczynał się nad brze­giem Tęczowego Jeziora i ciągnął daleko na południe, niczym potężna ściana odgradzająca Leah od Anaru. Menion w skrócie opisał inte­resujące ich tereny i pogodę, jaka najprawdopodobniej panuje tam o tej porze roku. Niestety jego wiadomości były również fragmen­taryczne. Na podstawie posiadanych informacji nie byli w stanie prze­widzieć niebezpieczeństw, jakie mogły ich spotkać.

Zakończyli przygotowania do drogi i jeszcze przed pomocą zna­leźli się w łóżkach. Shea wyciągnął się wygodnie na swoim i spojrzał w ciemne okno. Niebo zakryły ciężkie czarne chmury, które wisiały złowieszczo nad zamgloną górską krainą. Resztki ciepła dnia nocne wiatry zabrały na zachód. W uśpionym mieście panowała cisza i spo­kój. Na łóżku obok spał Flick. Oddychał spokojnie i regularnie. Głowa ciążyła Shei coraz bardziej, lecz pomimo trudów minionego dnia i ogólnego zmęczenia nie mógł zasnąć. Po raz pierwszy od początku wyprawy zdał sobie sprawę z powagi sytuacji. Ucieczka z Shady Yale do Meniona była pierwszym etapem wyprawy, która mogła potrwać kilka lat. Jeśli zdołają dotrzeć do Anaru, to i tak wkrótce znowu będą musieli uchodzić. Kłopoty ich skończą się dopiero wtedy, gdy lord Warlock zostanie zniszczony albo gdy Shea zginie. Do tego czasu nie ma mowy o ich powrocie do domu i do ojca w Yale. Shea rozumiał, że będą bezpieczni dopóty, dopóki na horyzoncie nie pojawi się czarny, skrzydlaty Zwiastun Śmierci. Oto jak przedstawiała się prawda o ich sytuacji.

Samotnie rozmyślającego chłopca ogarniał coraz większy lęk. Tej nocy długo jeszcze nie mógł zasnąć.

Następny dzień był zimny i wilgotny, bez śladu słońca. Chłód przenikał ubranie i wwiercał się w ciało aż do kości. Shea i jego dwaj towarzysze mieli przedsmak tego, co czekało na nich na nizinie Clete. Szli gęsiego krętymi ścieżkami między szarymi głazami i bezkształt­nymi kępami więdnących krzaków. Prowadził Menion, starannie wybierając drogę wśród rozmaitych przeszkód, nierówności terenu. Maszerował pewnym długim krokiem. Na plecach niósł niewielki tobołek, do którego przywiązany był długi, jesionowy łuk i kołczan. Stary miecz, tradycyjnie przekazywany następcy tronu Leah w dniu osiągnięcia przez niego wieku męskiego, przypasany był przy lewym udzie księcia. Chłodna, szara stal połyskiwała lekko we mgle. Shea zastanawiał się, czy wielki Miecz Shannary jest podobny do rodowego oręża władców Leah. Uniósł wysoko brwi i próbował wypatrzyć ja­kieś oznaki życia na bezkresnej, ponurej równinie. Opustoszała i wy­marła była tak odpychająca, że każdy, kto się na niej znalazł, człowiek czy zwierzę, czuł się jak intruz. Uśmiechnął się do siebie, by odsunąć niewesołe myśli cisnące się do głowy. Pochód zamykał Flick. Na plecach dźwigał prowiant, który miał im wystarczyć na całą drogę aż do Boru Czarnych Dębów. Dalej trzeba będzie żywność kupować lub prowadzić handel wymienny z nielicznymi, rozproszonymi mie­szkańcami tamtych ziem. W ostateczności mogli próbować żywić się darami natury, co im się wcale nie uśmiechało, zwłaszcza Flickowi. Czuł się nieco pewniej w towarzystwie Meniona, tym bardziej, że książę naprawdę starał się pomóc im w tej wyprawie. Mimo to niebył całkowicie pewnien, czy Menion nie zawiedzie w krytycznej sytuacji. Wciąż miał w pamięci wydarzenia z poprzedniej nieudanej eskapady, tym bardziej więc obawiał się podobnych wrażeń.

Pierwszy dzień minął im dość szybko. Zostawili za sobą granioelj królestwa Leah i przed nocą dotarli na skraj Clete. Na nocleg wybrali niewielką dolinę osłoniętą krzakami i dziwacznie poskręcanymi drzewami. Przesiąknięte wilgocią ubrania nie dawały żadnej osłony przed chłodem zbliżającej się nocy. Po kilku bezskutecznych próbach zrezygnowali z rozpalenia ogniska - drewno i chrust były zbyt mokre. Zjedli zimny posiłek owinięci w koce, które jeszcze w Leah przezornie zabezpieczyli przed wilgocią. Dokuczliwe zimno odbierało chęć do rozmowy. Co pewien czas z ust któregoś z nich padała jedynie kąśliwa uwaga pod adresem pogody. Z ciemności za ich plecami dochodziły żadne odgłosy. Cisza na Clete była tak napastliwa, że chwilami odnosili wrażenie, jakby wwiercała się w czaszkę i zmuszała ich do nerwowego nasłuchiwania. Nie zaszeleścił ani jeden liść, ani jeden; podmuch wiatru nie otarł się o twarze wędrowców. Panujący wokół, całkowity bezruch wzbudzał podświadomy lęk, ale zmęczeni cało­dziennym marszem po kolei zapadli w niespokojny sen.

Następne dwa dni były o wiele gorsze. Przez cały czas padało. Dokuczliwa, lodowata mżawka wsiąkała w ubrania i docierała aż do skóry. Każdy nerw rejestrował tylko zimno i wilgoć. Chwilami zda­wało im się, że na świecie nie ma już innych, przyjemniejszych do­znań. Rosło także zmęczenie. W ciągu dnia powietrze było chłodne i wilgotne, w nocy temperatura znacznie się obniżała; robiło się lodowato. Zimno i wilgoć atakowały wszystkie formy życia. Drzewaś i krzaki karłowaciały i wyginały się w nieprawdopodobne zawijasy,! Pojedyncze liście, które zdołali wypatrzyć na gałęziach, więdły gniły. Nikt nie zamieszkiwał tych niegościnnych terenów. Nawet naj­mniejsze gryzonie nie miały szans na przetrwanie na mokrej ziemi, całkowicie pozbawionej słońca. Posuwając się mozolnie na wschód, nie natrafili na jakikolwiek ślad żywej istoty. Wyglądało na to, żej nikt tędy nigdy nie szedł. Od trzech dni nie widzieli słońca. Ani jeden ciepły promień nie przebił się przez ciężką, gęstą mgłę. Kto znalazł się na tym szarym, zimnym i wrogim pustkowiu, kto doświadczyli przenikliwej wilgoci i słyszał tylko agresywną ciszę, ten miał prawo zwątpić w to, że na świecie istnieje coś innego oprócz pustki.

Czwartego dnia zaczęli tracić nadzieję. Chociaż czarne upiory lorda Warlocka nie pojawiły się ani razu i prawdopodobnie zaniechano także pościgu, to jednak w obecnym stanie ducha niewielkie to miało znaczenie. Czas dłużył się niemiłosiernie, cisza coraz bar­dziej dokuczała, a widok przygnębiał. Nawet Menion, zwykle po­godny i pewny siebie, nie odzywał się. Miał coraz więcej wątpli­wości. Pierwsze dotyczyły tego, czy nie stracili orientacji i wciąż szli we właściwym kierunku. Po drugie zastanawiał się, czy przy­padkiem nie chodzą w kółko. Zdawał sobie sprawę, że nie może kierować się ani krajobrazem, ani rzeźbą terenu. Kto zabłądził na Clete, już się nie odnajdywał. Shea i Flick mieli o wiele więcej powodów do obaw, nie mieli jednak tak dobrze rozwiniętego in­stynktu tropiciela jak Menion. Byli całkowicie zdani na niego. Tym­czasem coraz wyraźniej czuli, że coś jest nie w porządku. Książę nie wspominał o swoich wątpliwościach, żeby ich nie zaniepokoić. Mijały godziny, a przenikliwy chłód, wilgoć i ponury krajobraz nie zmieniały się. Nastroje pogorszyły się jeszcze bardziej, a wraz z nimi zachwiało się i zaufanie. Piątego dnia na skutek ciągłego obcowania z monotonnym, wymarłym otoczeniem znaleźli się na granicy za­łamania nerwowego. Na horyzoncie nie pojawił się ani jeden cień lub kreska, które mogłyby być zapowiedzią upragnionego Boru Czar­nych Dębów. Zmęczony Shea zarządził postój, ciężko siadł na ziemi i spojrzał na Meniona.

Książę wzruszył ramionami. Wyraźnie unikał wzroku braci. Przy­gnębienie i chłód odcisnęły piętno na spokojnej, zwykle pogodnej twarzy.

- Nie mogę was dłużej zwodzić - powiedział w końcu pół­głosem - ale nie jestem pewien, czy nie zboczyliśmy. Nie wyklu­czone też, że chodziliśmy w kółko. Być może zgubiliśmy się na dobre.

Flick zrzucił plecak i rozgoryczony spojrzał na Sheę. W jego spojrzeniu był dobrze znany wyrzut: „Przecież ci mówiłem, że tak będzie”. Shea odwrócił się do Meniona.

- Nie wierzę, żeśmy się zgubili. Musi być jakiś sposób, żeby ustalić nasze położenie!

- Czekam na propozycje - odparł Menion ironicznie. Zrzucił plecak i usiadł obok przygnębionego Flicka. - W czym problem, stary? Czyżbym znowu wpędził was w kłopoty?

Zapytany odpowiedział gniewnym spojrzeniem. Chciał nawet po­wiedzieć księciu coś do słuchu, ale powstrzymał się, gdy w jego szarych oczach dostrzegł autentyczną troskę i smutek człowieka, który zawiódł zaufanie przyjaciół. Położył dłoń na ramieniu księcia i uścisnął je. Rzadko zdobywał się na podobne gesty, zwłaszcza wobec niego.

Nagle Shea poderwał się i zawołał:

- Kamienie nam pomogą!

Popatrzyli na siebie, nic nie rozumiejąc, lecz gdy pojęli, o co Shei chodzi, także wstali. Chłopiec tymczasem wyjął sakiewkę z klejno­tami. Wpatrywali się w zniszczony woreczek jak w ostatni promyk, nadziei - teraz tylko od jego zawartości zależało, czy uda im si<j| wydostać z wymarłych wrzosowisk Cięte. Shea rozwiązał rzemyki i ostrożnie wysypał błękitne kamienie. Zamigotały stłumionym bla-skiem na jego dłoni.

- Unieś je, Shea - ponaglił Menion. - Może potrzebują więcej światła.

Shea zastosował się do uwagi księcia i uważnie obserwował klej­noty. Odczekał dłuższą chwilę, a gdy nic się nie wydarzyło, opuścił rękę. Ostrzeżenie Allanona brzmiało jednoznacznie - Kamieni El­fów można użyć tylko w ostateczności, gdy wszystko inne zawiedzie. Jeśli jednak moc się nie ujawni... Pod wpływem tej niewesołej myśli znowu zaczął tracić nadzieję. W dodatku nie wiedział, jak się posłużyć klejnotami. Spojrzał bezradnie na przyjaciół.

- Spróbuj inaczej - zachęcał Menion.

Shea wziął kamienie w dłonie, potarł je mocno, potrząsnął i wysy­pał na ziemię, tak jakby to były kości do gry. W dalszym ciągu bez efektu. Pozbierał je i starannie wytarł. Zdawało mu się, że zamknięty w kryształach głęboki błękit wzywa go do siebie. Zaczął się uważnie wpatrywać w ich głębię, licząc, że może tam znajdzie wskazówkę.

- Może przemów do nich albo co... - zaproponował Flick.

Przed oczami Shei pojawił się nieoczekiwanie obraz ciemnej twa­rzy Allanona. Lekko pochylona i zastygła w bezruchu wyrażała ma­ksymalne skupienie. Może rozwiązania zagadki Kamieni należy szu­kać jakąś niezwykłą metodą, pomyślał. Ponownie wyciągnął przed siebie dłoń zamknął oczy i w wielkim skupieniu starał się przeniknąć myślami do wnętrza błękitnych kryształów. Szukał źródła mocy, która została w nich zamknięta. Po pewnym czasie otworzył oczy i wszyscy razem obserwowali błękitne kamienie. Nie lśniły tak jasno, jak przed­tem. Mgła i wilgoć tłumiły ich naturalny blask.

Nagle rozbłysły niezwykłym światłem. Zaskoczeni wędrowcy cof­nęli się i zasłonili oczy. Oślepiony Shea omal ich nie upuścił. Ka­mienie lśniły coraz jaśniej, oświetlając wymarły obszar silniej i dalej niż słońce w południe. Zmieniła się także ich barwa - ze spokoj­nego ciemnego błękitu stała się jasnoniebieska. Chłopcy wpatrywali się w klejnoty jak zahipnotyzowani. Po chwili błyszcząca aureola wokół Kamieni zlała się w świecącą kulę, która wystrzeliła naprzód jak płonąca strzała i pomknęła, rozświetlając mgliste opary. Może przebyła sto jardów, a może dziesięć razy więcej - nie wiadomo. Zatrzymała się i zanim zgasła, w jej ostrym świetle ukazały się zarysy zniekształconych pni olbrzymich starych dębów. Wszystko to stało się błyskawicznie, po czym powróciła mgła, wilgoć i chłód, a kamie­nie na dłoni Shei znów roztaczały spokojny, błękitny blask.

Pierwszy oprzytomniał Menion. Klepnął przyjaciela w ramię, po­słał mu szeroki uśmiech i zarzucił swój bagaż na plecy. Myślami był już na szlaku i pilnie studiował trasę wytyczoną przez błyszczącą kulę. Shea schował kamienie do sakiewki i obydwaj z Flickiem za­rzucili plecaki. W czasie marszu do punktu wyznaczonego przez świetlistego sprzymierzeńca nie padło ani jedno słowo. Wszyscy wy­patrywali od dawna oczekiwanego Boru Czarnych Dębów. Zapomnie­li o dokuczliwej mżawce, przenikliwym chłodzie i ponurej, wymarłej ziemi. Zniknęło zwątpienie i niepewność, które jeszcze przed chwilą nękały zmęczone umysły. Najważniejsza była perspektywa wydosta­nia się z posępnej krainy. Wszyscy trzej bez cienia wątpliwości uwie­rzyli w to, co wskazały kamienie. Bór Czarnych Dębów był najbar­dziej niebezpiecznym obszarem leśnym w całej Sudlandii, jednak w porównaniu z Clete wydawał się przyjazny i przytulny.

Brnęli naprzód coraz bardziej zniecierpliwieni. Stracili wyczucie czasu. Od chwili, gdy rozbłysły Kamienie Elfów, mogło upłynąć kilka długich godzin albo parę minut. Nagle mgła znłknęła, a ich oczom ukazały się masywne pnie pokryte mchem. Przystanęli i niezwykle uradowani przyglądali się gigantycznym drzewom. Puszcza zdawała się nie mieć końca. Drzewa rosły gęsto, w równych odstępach. Spod ziemi wystawały ich grube korzenie. Bór, którego widok wzbudzał podziw i lęk, stał tu od wieków. Żadna siła nie była w stanie go zniszczyć. Nie ulegało też wątpliwości, że będzie tu aż do końca świata. Wędrowcy poczuli się tak, jakby przekroczyli próg czasu i znaleźli w innej rzeczywistości. Bajecznie wielki las zapraszał, ku­sił i czarował jak opowieści o niezwykłych przygodach.

- Kamienie się nie myliły - powiedział cicho Shea. Jego twarz powoli rozjaśnił uśmiech. Odetchnął z wyraźną ulgą i spojrzał radoś­nie na pozostałych.

- Oto Bór Czarnych Dębów - zakomunikował Menion z nieukrywanym podziwem.

- Znowu to samo - westchnął Flick.



VI



Rozbili obóz na niewielkiej polanie otoczonej wysokimi drzewami. Miejsce to znajdowało się zaledwie pięćdziesiąt jardów od skraju lasu. Wybrali je ze względu na gęste krzewy, które zasłaniały widok na ponure ziemie Cięte. Mgła przerzedziła się na tyle, że widzieli korony wysokich drzew. Splątane konary i gałęzie tworzyły majesta­tyczną zasłonę kilkadziesiąt metrów nad ziemią. W porównaniu z martwą ciszą Cięte ostępy tętniły życiem. Zewsząd docierały od­głosy leśnej fauny, sprawiając wielką radość wędrowcom, którzy po raz pierwszy od pięciu dni czuli się naprawdę swobodnie. Mimo to wszyscy trzej wciąż nie mogli pozbyć się przykrych wspomnień z po­przedniej wyprawy, kiedy to zgubili się w borze na kilka dni i omal nie skończyli w brzuchach wygłodniałych wilków. Słyszeli także opo­wieści o pechowcach, którzy w drodze przez knieje zginęli bez wieści.

Mimo to tu, na skraju lasu, czuli się bezpiecznie. Od razu rozpalili ognisko, rozebrali się i rozwiesili wilgotne ubrania na sznurze rozpię­tym nad ogniem. Pierwszy od pięciu dni gorący posiłek zjedli z apety­tem. Po kolacji wyciągnęli się wygodnie na ziemi; gruba ściółka two­rzyła miękkie i gładkie posłanie. W porównaniu z zimnym i wilgotnym terenem Cięte ich leśne legowiska były wygodne jak puchowe matera­ce. Patrzyli w górę na kołyszące się gałęzie. Płomienie strzelały wyso­ko, jakby chciały przecisnąć się przez splątane konary. W pomarańczo­wym blasku ognia wszystko wkoło przypominało wnętrze mrocznej świątyni w czasie tajemniczej ceremonii ze świętym ogniem. Światło tańczyło na chropowatej korze drzew i na miękkim, zielonym mchu porastającym gigantyczne pnie. W powietrzu słychać było spokojne brzęczenie owadów. Co pewien czas któryś się zapominał, podfruwal bliżej ognia i kończył krótkie życie jako jeszcze jedna iskra z ogniska. Słyszeli także szelest skradającego się w ich stronę niedużego zwierzę­cia, które przyglądało się przybyszom, pozostając w cieniu.

Menion odwrócił się na bok i zapytał Sheę:

- Skąd się bierze moc tych kamieni? Czy mogą spełnić każde życzenie? Wciąż nie wiem, jak to działa...

Przerwał i w zadumie pokręcił głową. Leżący bez ruchu na plecach Shea nie zareagował od razu. Przez kilka chwil przeglądał w myślach wydarzenia minionego wieczoru. Stwierdził, że od pamiętnego pokazu mocy klejnotów na Cięte nikt nawet o nich nie wspominał, a przecież wskazały im drogę do boru. Odwrócił się do Flicka, który już od pewnego czasu przyglądał mu się uważnie.

- Za mało o nich wiem. Nie panuję nad nimi - stwierdził sucho. - Wtedy na Cięte wyglądało to tak, jakby to one podjęły decyzję... - Przerwał i po chwili dodał: - Ja nie mam nad nimi władzy.

Zamyślony Menion skinął głową i wrócił do poprzedniej pozycji. Flick odchrząknął.

- Co za różnica? Przecież w końcu wyprowadziły nas z tego pustkowia.

Menion spojrzał na niego ostro i wzruszył ramionami.

- Niby niewielka, ale czy nie wydaje ci się, że dobrze byłoby wiedzieć, kiedy możemy liczyć na ich pomoc?

Odetchnął głęboko, splótł ręce za głową i utkwił wzrok w ognisko u swych stóp. Flick zaczął się wiercić i spoglądał to na Sheę, to na księcia. Brat milcząco wpatrywał się w niewidzialny punkt.

Zapadła długa cisza, którą ponownie przerwał książę.

- Udało nam się przebyć nielichy szmat drogi - ogłosił ra­dośnie. - Ale teraz do dzieła, panowie. Przecież to nie koniec wy­prawy !

Usiadł i na kawałku suchej ziemi naszkicował mapkę. Bracia także usiedli i obserwowali ruchy jego rąk.

- Jesteśmy tutaj - wskazał punkt leżący na skraju boru i szyb­ko dodał: - Przynajmniej tak mi się zdaje. Na północ od tego miej­sca są Moczary Mgieł, a za nimi Tęczowe Jezioro. Wpada do niegoSrebrna Rzeka, której źródła są w lasach Anaru. Jutro pójdziemy na północ, aż do Moczarów. Trzymając się ich brzegu, dotrzemy do końca puszczy. Następnie pójdziemy jeszcze dalej na pomoc, do Srebrnej Rzeki. Posuwając się w górę rzeki, powinniśmy w miarę bezpiecznie dotrzeć do Anaru.

Spojrzał na braci. Plan wyraźnie nie przypadł im do gustu.

- O co chodzi? - zapytał zdziwiony. - Obmyśliłem plan, który pozwoli nam obejść Bór Czarnych Dębów. Poprzednim razem, kiedy się w niego zagłębiliśmy, omal nie przypłaciliśmy tego życiem. A wilki wciąż tam są i to przeważnie głodne.

Shea skinął wolno głową na znak zgody, po czym spojrzał na Meniona i, marszcząc brwi, zaczął niepewnie:

- Plan jest ogólnie dobry, ale pewnie słyszałeś o tym, co żyje na Moczarach Mgieł...

Menion klepnął się w czoło.

- Nie, błagam was. Tylko nie zaczynajcie tych babskich bajań o Topielidle z Moczarów, co dybie na zbłąkanych wędrowców. Chyba sami w to nie wierzycie?

- Łatwo ci mówić, nie ma co - rozzłościł się Flick. - Pew­nie już zapomniałeś, kto tak pięknie opowiadał, jak to cicho i spo­kojnie jest w Borze Czarnych Dębów, co?

- W porządku, masz rację - książę próbował załagodzić spra­wę. - Wcale nie twierdziłem, że to całkowicie bezpieczna okolica i że nie ma tu jakichś dziwnych stworów. Ale nikt żywy nie widział na własne oczy tego Topielidła, za to wszyscy wiemy, jak wygląda głodny wilk. Co wybieracie?

- Chyba jednak twój plan - odrzekł pospiesznie Shea. - Ale proponuję niewielką poprawkę. Idźmy na wschód wzdłuż Moczarów, nie podchodząc do brzegu, ale też nie zagłębiając się w bór.

- Zgoda - powiedział Menion i dodał: - Ale to nie takie ła­twe. Jak utrzymamy kierunek, nie widząc słońca przez trzy dni?

- Zawsze można wejść na drzewo - zasugerował swobodnie Flick.

- Wejść na... drzewo! - wykrztusił Menion. - Ależ natural­nie! Dlaczego wcześniej nie przyszło mi to do głowy? Przecież wy­starczy tylko wdrapać się na dwustustopowy, oślizły pień pokryty mchem. - Przerwał i z udawanym podziwem dokończył: - Wiesz, Flick, czasem mnie przerażasz.

Odwrócił się do Shei, szukając poparcia i zrozumienia, lecz stwier­dził ze zdziwieniem, że tamten trzyma stronę brata.

- Macie sprzęt do wspinaczki? - zapytał jeszcze bardziej zdzi­wiony, a gdy bracia potwierdzili, klepnął Flicka w ramię.

- Mamy specjalne buty, rękawice i linę - wyjaśnił Shea księ­ciu. - Nie zapominaj, że Flick to wielki amator wspinaczki, naj­lepszy w całym Shady Yale. Tylko on może wdrapać się na takiego olbrzyma.

Menion wciąż kręcił głową z niedowierzaniem.

- Bezpośrednio przed wspinaczką smaruje się buty i rękawice specjalną miksturą. Powierzchnia robi się na tyle szorstka, że można się utrzymać nawet na śliskiej korze pokrytej wilgotnym mchem. Jutro Flick wdrapie się na któryś dąb i sprawdzi położenie słońca.

Zadowolony z siebie Flick przytaknął skwapliwie. Książę Leah spojrzał na niego z wyraźnym zainteresowaniem i powiedział:

- To niebywałe. Dziw nad dziwy. Flegmatycy potrafią także ruszać głową. Kochani, mam wrażenie, że chyba nam się uda.

Obudzili się rano. W lesie wciąż było ciemno, tylko gdzieniegdzie przez gęste konary prześwitywało światło dnia. Między drzewami snuły się pojedyncze smugi mgły znad Clete. Wyglądały równie po­nuro jak przez poprzednie pięć dni. W lesie było zimno, ale chłód panujący tutaj w niczym nie przypominał przenikliwego zimna znad Clete. Był świeży i orzeźwiający jak poranne powietrze w wielkim borze. Po śniadaniu Flick przygotował się do wspinaczki. Założył miękkie buty z cholewami i rękawice. Następnie Shea posmarował je lepkim mazidłem z niewielkiego pojemnika. Menion obserwował przygotowania z niedowierzaniem, które wkrótce ustąpiło miejsca wielkiemu podziwowi, gdy masywnie zbudowany Flick objął pień i z zadziwiającą wprawą zaczął się wspinać. Pracując silnymi ramio­nami i nogami, w szybkim tempie dotarł do korony drzewa. Tam musiał zwolnić, gdyż gęste konary znacznie utrudniały wspinaczkę. Na chwilę zniknął z oczu w gałęziach na czubku drzewa, po czym pojawił się i szybko zszedł na dół.

Spakowali ekwipunek i ruszyli na północny wschód. Na podstawie informacji o położeniu słońca obliczyli, że posuwając się w tym kie­runku, powinni dotrzeć do wschodniego brzegu Moczarów Mgieł. Menion był przekonany, że uda im się to w ciągu jednego dnia. Ruszyli wczesnym rankiem. Zależało im na tym, by wydostać się z Boru Czarnych Dębów przed zapadnięciem ciemności. Szli gęsiego, utrzymując równe tempo, a tam, gdzie to było możliwe, starali się przyspieszyć. Prowadził Menion, który miał bystry wzrok i znako­micie rozwinięty zmysł orientacji. Tuż za nim podążał Shea, a Flick zamykał pochód i co pewien czas spoglądał za siebie. Zatrzymali się tylko trzy razy na krótki odpoczynek i raz, by się posilić. Nie mówili zbyt wiele - od czasu do czasu wymienili kilka zdań. Dzień minął szybko, pojawiły się pierwsze oznaki nadchodzącej nocy. Nic nie zapowiadało, by las miał się wkrótce przerzedzić. Przed sobą ciągle widzieli pnie wysokich dębów. Co gorsza, pojawiały się coraz licz­niejsze i coraz gęstsze smugi szarej mgły. Była inna niż ta, która nie odstępowała ich na nizinie Clete. Swym wyglądem i konsystencją przypominała lepki dym. Czepiała się ciała, chwytała za ubrania jak tysiące małych, lepkich, lodowatych rączek szukających sposobu na obezwładnienie wędrowców. Kłęby szarej mgły miały bardzo niemiły zapach. Wędrowcy poczuli, że żołądki podchodzą im do gardeł. Zda­niem Meniona cuchnące opary pochodziły znad Moczarów, a to oz­naczało, że zbliżali się do skraju lasu.

Tym razem opary gęstniały, ograniczając widoczność do kilku stóp. Menion zwolnił tempo. Posuwali się naprzód blisko siebie, by nie stracić się z oczu. Dzień zakończył się już dawno temu. W lesie panowały ciemności, a gęste kłęby mgły dodatkowo utrudniały marsz. Chwilami nie widzieli nawet własnych stóp. Czuli się tak, jakby za­częli się unosić w nierealnym świecie mgieł. Jedynie dotyk twardej ziemi pod stopami przywracał poczucie rzeczywistości. W końcu wi-doezność spadła praktycznie do zera. Menion postanowił powiązać wszystkich ze sobą luźnym sznurem. Zabezpieczywszy się przed roz­dzieleniem, szli wolno dalej. Prowadzący pochód książę wiedział, że są już blisko Moczarów i tym uważniej wypatrywał brzegu lasu w sza­rych oparach.

O tym, że stanęli na skraju Boru Czarnych Dębów i moczarów, Menion przekonał się dopiero, gdy usłyszał ciche bulgotanie. Stał po kolana w gęstej zielonej wodzie. Był tak zaskoczony, że nie zareago­wał od razu i zaczął się zapadać. Dopiero gdy poczuł, że zimny muł wciąga go w topiel, ostrzegł przyjaciół. Ci zareagowali błyskawicznie. Pociągnęli za sznur, którym byli przywiązani do siebie i wydostali go z grzęzawiska. Pod cienką warstwą mętnej, zielonej wody kryły się olbrzymie masy mułu i szlamu. Bezdenne moczary wchłaniały wszystko, co nieostrożnie postawiło na nich nogę. Ofiara zapadała się w mulistą otchłań jak w ruchome piaski, z tym, że nieco wolniej. Skutek był zawsze jednakowy. Zwodniczo spokojna powierzchnia zmyliła niejednego wędrowca i nieostrożnego poszukiwacza przygód. Wszyscy zginęli powolną, okrutną śmiercią przez uduszenie. Grzę­zawisko nie oddało ani jednego ciała.

Patrzyli w milczeniu na rozciągające się przed nimi Moczary Mgieł. Mroczne tajemnice bagna były przerażające. Nawet Menion wzdrygnął się na wspomnienie niedawnego, bliskiego spotkania z za­chłannym zimnym mułem. Na szczęście nie podzielił losu innych nieszczęśników. Przez ułamek sekundy zdawało im się, że widzą paradę cieni śmierci.

- Co się stało? - zawołał Shea.

W martwej ciszy jego głos zabrzmiał jak ogłuszający grzmot.

- Przecież mieliśmy ominąć Moczary!

Menion rozejrzał się i potrząsnął głową.

- Ale zboczyliśmy na zachód. Teraz musimy iść na wschód, trzymając się tych grzęzawisk, dopóki nie wydostaniemy się z tej mgły i z boru - powiedział i próbował w przybliżeniu określić porę dnia.

- Ja tu nie zostanę - oświadczył kategorycznie Flick i uprze­dzając pytania pozostałych dodał: - Już raczej wolę iść całą noc i cały dzień, a nawet dłużej!

Postanowili wędrować wzdłuż brzegu grzęzawiska na wschód i zrobić postój dopiero po wyjściu na otwartą przestrzeń. Shea przy­pomniał, że na otwartej przestrzeni stawali się łatwym łupem dla czarnych Zwiastunów Śmierci. Teraz jednak wszyscy pragnęli jak najszybciej znaleźć się jak najdalej od puszczy i bagien. Przewiązali się sznurem w pasie i ruszyli wzdłuż brzegu. Menion prowadził, starannie wybierając drogę wśród zdradliwych roślin i korzeni. Wokół nich przesuwały się guzkowate gałęzie i poskręcane konary. Nie było wiatru, a mimo to chwilami zdawało im się, że niesamowite kształty poruszają się, spoglądają na nich nienawistnie i szykują do ataku. Co pewien czas byli zmuszeni nadłożyć drogi, obchodząc szerokim łu­kiem spore połacie grząskiego gruntu. Drogę zagradzały także pnie powalonych drzew, których korony powoli zapadały się w bagno. Pogodzone z losem ofiary grzęzawiska czekały cierpliwie, aż zostaną wchłonięte na zawsze. O ile ziemie Clete były bezludną, wymarłą krainą, to Moczary Mgieł przypominały potwora czyhającego na ko­lejną ofiarę. Śmierć czaiła się za każdym drzewem i w każdym za­kątku krainy, którą sama zniszczyła po to, by uczynić z niej swoje gniazdo. Zimno i wilgoć nieustannie dawały się we znaki wędrowcom. Zdawało im się, że lepkie opary przesiąknięte zapachem grzęzawiska są jego mackami, które chcą ich pochwycić i wciągnąć pod wodę. Chociaż nie było wiatru, opary nagle drgnęły i zawirowały. Poza tym panował bezruch i cisza, jakby wszystko czekało na nadejście śmierci, która rządziła tutaj niepodzielnie.

Upłynęła następna godzina. Idący w środku Shea nasłuchiwał i rozglądał się po drzewach i moczarach. Nie wiadomo skąd pojawił się niewytłumaczalny, podświadomu lęk i wyostrzył jego zmysły. Wyraźnie czuł czyjąś obecność. Ktoś lub coś czaiło się na bagnach, kryło za zasłoną lepkich oparów. Nie widzieli go, ale ono widziało ich na pewno. Ze strachu chłopiec nie mógł się odezwać ani wykonać żadnego ostrzegawczego ruchu. Szedł na sztywnych nogach i czekał na najgorsze. Po chwili z niemałym trudem opanował się, zebrał myśli i zdecydowanym ruchem zatrzymał pochód.

Zdziwiony Menion rozejrzał się szybko. Chciał coś powiedzieć, lecz Shea powstrzymał go, kładąc palec na ustach, po czym wskazał ręką na spowite mgłą bagna. Flick, który szóstym zmysłem wyczuł, że brat się boi, także patrzył w tamtą stronę. Stojąc na brzegu grzę­zawiska, próbowali przeniknąć wzrokiem gęste opary wznoszące się nad martwą wodą. Wokoło panowała przeraźliwa cisza.

- Chyba się pomyliłeś - szepnął Menion. - Bardzo zmęczony człowiek miewa przywidzenia.

Shea przecząco pokręcił głową i spojrzał na Flicka.

- No, nie wiem - zaczął brat. - Mnie też się zdawało, że coś nas...

- Na pewno Topielidło z Moczarów - przerwał mu drwiąco Menion.

Shea pominął ostatnią uwagę księcia i nawiązał do poprzedniej, o zmęczeniu:

- Chyba masz rację, Menionie. Rzeczywiście jestem strasznie zmęczony. Pewnie dlatego zaczynam mieć przywidzenia. Chodźmy stąd czym prędzej.

Szli dalej, utrzymując przez kilka minut zdwojoną czujność. Nic się jednak nie wydarzyło, więc każdy zaczął rozmyślać o czym innym. Shea zdołał w końcu przekonać sam siebie, że ostatnie sensacje były wytworem jego bujnej wyobraźni i braku snu. Nagle Flick krzyknął, a Shea poczuł szarpnięcie sznura. Coś po­ciągnęło go w stronę grzęzawiska. Stracił równowagę i przewrócił się. W gęstych oparach nie zauważył niczego. Jedynie przez ułamek sekundy zdawało mu się, że widzi Flicka zawieszonego kilka stóp nad ziemią. Chwilę później poczuł lodowaty uścisk na swoich nogach. Grzęzawisko zaczęło go wciągać. Uratował ich refleks księcia Leah. Już po pierwszym szarpnięciu liny Menion odruchowo schwycił najbliższą gałąź, dzięki czemu utrzymał się na nogach. Gałąź należała do wielkiego dębu, którego pień zapadł się tak głęboko, że najniższe konary dotykały ziemi. Obejmując ją jedną ręką, drugą pociągnął sznur. Shea zdołał uklęknąć i w tej pozycji próbował pomóc Menionowi. Usłyszeli krzyki Flicka. Dochodziły z ciemności nad grzęzawiskiem. Odpowiedzieli, by dodać mu otuchy. Napięta lina między braćmi nagle zwiotczała i opadła. W szarych oparach ukazał się kopiący i szarpiący się Flick. Coś utrzymywało go w powietrzu kilka stóp nad mętną wodą. Była to brudnozielona macka pokryta szlamem i wodorostami. Ostry sztylet Flicka błyskał raz po raz, tnąc wijącego się jak wąż napastnika. Shea szarpnął za linę łączącą go z bratem, by pomóc mu się wyswobodzić. Chwilę później macka wypuściła chłopca i zniknęła we mgle, a sza­moczący się Flick plusnął do wody. Zaledwie Shea wyciągnął go z grzęzawiska i odczepił linę, gdy z moczarów i mgły wystrzeliło kilka zielonkawych macek. Jedna z nich bez trudu powaliła wyczerpanego Flicka. Zanim Shea zdążył usko­czyć, następna już owinęła się wokół jego lewej ręki i zaczęła go ciągnąć do bagna. Wyszarpnął sztylet i ciął mackę pokrytą mułem i resztkami roślin. Zadając kolejny cios, dostrzegł olbrzymi kształt wynurzający się z bagna. W ciemnościach trudno było zorientować się co do prawdziwych rozmiarów monstrum, ałe musiało być ogrom­ne. Tymczasem następne dwie macki chwyciły Flicka za nogi i ciąg­nęły do bagna. Shea potężnym cięciem zdołał uwolnić się od swojego napastnika i ruszył na pomoc bratu, lecz zanim zrobił następny krok, już kolejna macka owijała się wokół jego nóg. Przewrócił się. Pa­dając, uderzył głową o korzeń i stracił przytomność. Znowu uratował ich Menion, który wyłonił się z ciemności i pew­nym cięciem wielkiego miecza uwolnił nieprzytomnego Sheę. Chwilę później wyrąbał sobie drogę wśród atakujących go macek i uwolnił Flicka. Brudnozielony napastnik, czy może napastnicy, zniknęli w opa­rach nad grzęzawiskiem. Flick i Menion podbiegli do Shei, by prze­nieść go w bezpieczniejsze miejsce. Prawie dociągnęli przyjaciela do brzegu, gdy macki zaatakowały ponownie. Zastawili Sheę własnymi ciałami i zaczęli odpierać atak. Jedynym odgłosem walki był świst ostrzy i przyspieszone oddechy szermierzy. Coraz więcej odciętych części leżało u stóp Meniona i Flicka, lecz otrzymane razy nie zro­biły żadnego wrażenia na napastniku, który atakował z taką samą zaciekłością. Menion złorzeczył sobie w duchu, że nie przysposobił w porę swego łuku. Być może kilka strzał wypuszczonych w kierunku bagien zniechęciłoby napastnika. Położenie broniących się było coraz gorsze.

- Shea! - wrzasnął zdesperowany książę. - Obudź się, Shea. Na wszystkie świętości, zbudź się albo już po nas!

Leżący dotąd bezwładnie Shea drgnął.

- Wstawaj, Shea! - błagał Flick zmęczonym, chrapliwym głosem. Czuł, że siły opuszczają go coraz szybciej.

- Weź Kamienie! - krzyknął Menion. - Słyszysz?!! Weź Kamienie Elfów!

Shea z trudem podniósł się do klęczek, ale nie mógł ustać. Usłyszałf krzyk Meniona i półprzytomny próbował wydobyć sakiewkę. W tejl samej chwili przypomniał sobie, że włożył ją do plecaka, który upuścił! pomagając Flickowi. Dostrzegł go z prawej strony, w odległości kilku jardów. Powiewały nad nim zabłocone macki. Menion także zorientował się w sytuacji i z dzikim okrzykiem przeszedł do kontrataku. Siekąc na prawo i lewo, utorował sobie drogę wśród macek. Flick j nie odstępował go i robił dobry użytek ze sztyletu. Shea zebrał resztkę sił i rzucił się w stronę plecaka. Przemknął między mackami, złapał plecak i wsunął rękę do środka. W tym momencie pierwsza macka chwyciła go za nogi. Próbował się jednocześnie wyswobodzić i wy­dobyć sakiewkę. Wreszcie znalazł ją i wyszarpnął z plecaka. Druga macka zadała mu nieoczekiwany cios tak, że omal nie rozsypał ka­mieni. Przyciskając woreczek do piersi, zaczął rozwiązywać rzemyki. Ustępujący pod naporem macek Flick nie zauważył leżącego brata, potknął się o niego i przewrócił. Macki zaatakowały obydwu leżą­cych. Na placu boju z olbrzymim napastnikiem pozostał tylko Me­nion. Trzymając oburącz wielki miecz, Leah czekał na atak.

Wreszcie Shea wydobył kamienie i odczołgał się do tyłu. Wstał i z tryumfalnym okrzykiem uniósł klejnoty na otwartej dłoni. Tym razem moc w nich zamknięta zadziałała natychmiast. Błękitne światło zalało najbliższą okolicę. Flick i Menion cofnęli się i osłonili oczy. Macki zakołysały się niepewnie i zaczęły się wycofywać. Gdy wszy­scy trzej odważyli się spojrzeć po raz drugi, zobaczyli, jak ostry błękitny promień z Kamieni Elfów wystrzelił w stronę mgły nad moczarami, przeciął ją jak nóż i z druzgocącą siłą uderzył w olbrzy­miego napastnika, który powoli zapadał się w głąb bagna. Światło nad znikającym potworem osiągnęło jasność i siłę małego słońca. W oparach nad wodą pojawiły się błękitne ogniki, które po chwili wystrzeliły w czarne niebo, po czym zniknęły tak nagle, jak się po­jawiły. Wróciła mgła i noc, a trzej przyjaciele znowu zostali sami w ciemnościach nad grzęzawiskiem.

Szybko schowali broń, pozbierali rozrzucone rzeczy i usiedli. Mo­czary były ciche i nieruchome, jak przed niespodziewanym atakiem Topielidła - wciąż unosiła się nad nim ta sama cuchnąca mgła.

Oparci o masywne pnie przyjaciele siedzieli w milczeniu. Znowu udało im się ujść z życiem. Zacięta bitwa z Topielidłem rozegrała się niezwykle szybko. Wydawało im się nawet, że był to tylko bardzo realistyczny, lecz przelotny koszmar. Mimo to wciąż odczuwali jego skutki. Flick był przemoczony do suchej nitki, Shea tylko od pasa w dół. Obydwaj dygotali i szczękali zębami. Nie pozwolili sobie jed­nak na dłuższy postój. Postanowili rozgrzać się w marszu.

Menion także rozumiał, że należy jak najszybciej oddalić się od moczarów. Z trudem oderwał się od wygodnego oparcia, którym był pochylony pień, i wprawnym ruchem zarzucił plecak na ramię. Shea i Flick zrobili to samo, lecz z nieco mniejszą ochotą. Po krótkiej naradzie ustalili kierunek; nie mieli wielkiego wyboru. By uniknąć ponownego spotkania z Topielidłem, pozostawało im tylko udać się w głąb boru, nawet jeśli wiązało się z tym ryzyko zabłądzenia lub spotkania wędrownego stada głodnych wilków. Wciąż żywe echa stoczonej przed chwilą bitwy zniechęciły ich do dalszego marszu wzdłuż moczarów. Postanowili iść równolegle do grzęzawiska. Mieli nadzieję znaleźć się na otwartej przestrzeni w ciągu najbliższych kilku godzin. Podróż i zachowywanie maksymalnej czujności na każdym kroku wyczerpały ich kondycję umysłową do tego stopnia, że nawet rano, gdy umysł zazwyczaj jest świeży i wypoczęty, nie byli w stanie rozsądnie myśleć. W głowach mieli tylko jedno - jak najprędzej wydostać się z lasu. Otępiali z wyczerpania i w ciągłym strachu powoli tracili poczucie rzeczywistości w nieznanym świecie. Przeby­wanie w nim wymagało zachowania niezwykłej czujności i przyto­mności umysłu. Przemożne pragnienie snu i widoku nieba osłabiło ich uwagę do tego stopnia, że przed wyruszeniem zapomnieli powią­zać się liną.

Dalszy marsz przebiegał w ustalonym już porządku: Menion na czele, kilka kroków za nim Shea, a na końcu Flick. Starali się utrzy­mać równe tempo. Pokrzepiali się myślą, że już wkrótce ujrzą szeroką, trawiastą równinę, którą dotrą do Anaru. Mgła powoli ustępowała. Sylwetka Meniona oddaliła się i bardziej przypominała niewyraźny cień we mgle niż człowieka. Shea za wszelką cenę starał się podążać za nią. Jednak co pewien czas, gdy wchodzili w gęstszą mgłę, tracili z oczu idącego przed sobą towarzysza. Wówczas trzeba było iść po śladach, które zostawiał Menion. Na skutek braku snu widzieli coraz mniej wyraźnie. Czas dłużył się niemiłosiernie. Mijały kolejne minuty i godziny, a oni wciąż brnęli przez zamglony Bór Czarnych Dębów. Nie byli w stanie obliczyć, jaką część drogi już przeszli i ile czasu minęło od ostatniego postoju. Wkrótce nawet to przestało ich obchodzić. Poruszali się jak lunatycy w półśnie. Nie nadążali rejestrować kłębiących się myśli, lecz jedynie czasem, przez chwilę czuli ich skutki. W tym nierealnym jak męczący koszmar świecie tylko zmę­czenie było prawdziwe. I nie kończący się szpaler tysięcy czarnych drzew. Jedyną odmianą w monotonnym marszu był wiatr. Pojawił j się nagle jako lekki podmuch, potem stale, choć powoli, przybierał na sile. Jego szmer podziałał na zmęczone umysły wędrowców jak zaklęcie. Wiatr wołał do nich, przypominał o tym, jak krótkie jest ludzkie życie i że nie są na swojej ziemi. Ostrzegał, że jako śmiertelne. istoty nie liczą się tu, w Wielkim Borze, lecz równocześnie zachęcał do snu pod najbliższym drzewem. Słuchali jego mowy i resztkami sił walczyli z rosnącą pokusą. Myśleli tylko o stawianiu kolejnych kroków. Odległość między nimi stale się zwiększała. Shea kierował się tam, gdzie zobaczył Meniona. Jednak kiedy kolejny raz spojrzał przed siebie, nie dostrzegł księcia.

W pierwszej chwili nie zareagował i szedł dalej, licząc na to, że za chwilę wśród rzedniejącej mgły znowu ujrzy plecy wysokiego księcia z gór. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy uświadomił sobie, że jednak się rozdzielili. Gdy śmiertelnie zmęczony Flick zbliżył się na zesztywniałych nogach i omal nie przewrócił na brata, Shea chwy­cił go za kaftan. Flick spojrzał na niego bezmyślnym wzrokiem. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć, po co się zatrzymali. Myślał tylko o tym, by paść na ziemię i zasnąć. Świst wiatru w ciemnościach przechodził chwilami w radosne wycie. Zrozpaczony Shea nawoływał księcia, ale na próżno. W odpowiedzi słyszał tylko swój głos odbity wielokrotnym echem. Nie rezygnował jednak i nawoływał coraz głoś­niej. Krzyczał, a w jego głosie był strach i rozpacz. Każde wołanie wracało przytłumione wyciem wiatru i szumem liści. Raz zdawało mu się, że usłyszał echo swojego imienia. Poderwał się i ciągnąc za sobą lecącego z nóg Flicka, rzucił się na oślep w stronę, skąd, jak mu się zdawało, dochodziło wołanie. Na próżno. Opadł ciężko na ziemię i nawoływał tak długo, aż stracił głos. Tylko wiatr odpowiadał mu szyderczym chichotem. Zgubili księcia Leah.



VII



Shea obudził się dopiero nazajutrz w południe. Ostre słońce za­świeciło prosto w jego na wpół otwarte oczy. Leżał na plecach w wy­sokiej trawie. Oprócz tego, że Menion odłączył się od nich w Borze Czarnych Dębów, nie pamiętał nic więcej z poprzedniego wieczoru. Pozostając wciąż w półśnie, uniósł się, podparł łokciem i spojrzał wokoło. Znajdował się na otwartej przestrzeni. Za plecami miał po­nury Bór Czarnych Dębów. Zdołał wydostać się z niego ostatkiem sił po tym, jak stracił z oczu Meniona. Tego jednak nie mógł sobie przy­pomnieć. Nie pamiętał ani tego, co pomogło mu odnaleźć w sobie tę resztkę energii, ani chwili wyjścia na otwartą przestrzeń, ani dotyku traw porastających równinę, na którą patrzył. Przeżycia minionych dni, a w szczególności wydarzenia ostatniej nocy wydały mu się dziwnie odległe. Przetarł oczy i oddychając głęboko świeżym powie­trzem, rozkoszował się światłem słonecznym. Po raz pierwszy od wielu dni lasy Anaru były naprawdę blisko.

Przypomniał sobie o Flicku i zaczął przeszukiwać wzrokiem tra­wę. Chwilę później zauważył barczystą postać brata w odległości kilku jardów. Powoli wstał, przeciągnął się i rozejrzał za plecakiem. Odnalazł go bez trudu. Szybko przetrząsnął zawartość - Kamienie Elfów były na swoim miejscu. Podniósł tobołek i poczłapał w stronę śpiącego brata. Delikatnie potrząsnął go za ramię. Flick burknął coś pod nosem, wyraźnie niezadowolony z tego, że ktoś próbuje zakłócić mu piękny sen. Dopiero po kilku mocnych szarpnięciach brat z wielką niechęcią uchylił powieki i spojrzał kwaśno na świat. Ujrzawszy Sheę usiadł i rozejrzał się.

- O rety, udało się! - zawołał. - Tylko wciąż nie wiem jak. Odkąd zgubiliśmy Meniona pamiętam tylko, że szedłem i szedłem, aż poczułem, że nogi mi odpadają.

Shea uśmiechnął się i klepnął go w plecy. Wspominając ostatnie przygody i trudy wyprawy, z wdzięcznością myślał o Flicku, który mimo wszystko nie stracił poczucia humoru. Kochał go jak rodzonego brata, może nawet bardziej, gdyż był także jego jedynym i najwier­niejszym przyjacielem.

- Udało nam się, to fakt - stwierdził z uśmiechem Shea. - I pewnie dalej też jakoś będzie, jeśli tylko uda mi się oderwać cię od wygodnego podłoża.

- Skąd w ludziach bierze się tyle złośliwości - mruknął Flick, kręcąc głową z udawanym niedowierzaniem. W końcu jednak wst i spojrzał pytająco na brata:

- A Menion...?

- Nie ma go... Zgubił się gdzieś... Nawet nie wiem kiedy. Flick odwrócił wzrok. Wyczuwał, że bratu jest przykro. Z drugie strony nie miał dość odwagi, by otwarcie przyznać przed sam sobą, że bez księcia wcale nie wiodłoby im się lepiej. Menion uratował mu życie w czasie walki z Topielidłem i Flick to doceniał. Jego niechęć do księcia była tylko odruchem, nad którym powinien zapanować. Nie tracąc więcej czasu na rozważania etyczne, klepnął brata w ramię i powiedział:

- Nie martw się tak o tego drania. Zobaczysz, zjawi się, i w najmniej odpowiednim momencie.

Shea skinął głową, po czym przeszli do spraw bieżących. Ustalili że najlepiej będzie iść na pomoc do Srebrnej Rzeki, która wpadała do Tęczowego Jeziora. Następnie należało skręcić na wschód i i w górę rzeki, aż do jej źródeł w lasach Anaru. Przy odrobinie szczęścia Menion też powinien dotrzeć do rzeki. Istniały spore szansę na to, że dogoni ich w ciągu najbliższych dni. Las nie miał przed nim tajemnic, a to na pewno pomogło mu wydostać się z Boru Czarnych Dębów. Był także wyśmienitym tropicielem, więc bez trudu powinien ich odnaleźć, idąc po śladach. Początkowo Shea odnosił się z niechęcią do sugestii, by zaniechać poszukiwań Meniona. Rozsądek pod­powiadał jednak, że idąc z pomocą księciu, sami mogli się zgubić na dobre. Poza tym niebezpieczeństwo wynikające z odkrycia ich przez Zwiastuna Śmierci było nieporównywalnie większe od tego, co mogło spotkać Meniona w borze. Pozostało zatem kontynuować marsz.

Ruszyli żwawo przez zieloną, spokojną równinę, licząc na to, że zdołają dojść do rzeki przed zapadnięciem nocy. Było późne popo­łudnie. Wciąż nie orientowali się, jak daleko jeszcze do Srebrnej Rzeki. Mimo to posuwali się pewnie naprzód, mając słońce za prze­wodnika. Przejście przez równinę wydawało się błahostką w porów­naniu z przeprawą przez Bór Czarnych Dębów, gdzie przez większość czasu musieli polegać na bardzo zawodnym wyczuciu kierunku. Teraz gawędzili swobodnie i cieszyli się słońcem, które oglądali pierwszy raz od wielu dni. W duchu dziękowali dobremu losowi za to, że pomógł im w walce z Topielidłem. Co chwila w powietrze wzbijały się ptaki, a w trawie słychać było szelest spłoszonej drobnej zwierzyny. W pewnym momencie Shei zdawało się, że na wschód od nich, w oddali, zauważył przygarbioną, oddalającą się sylwetkę sta­rego człowieka, jednak nie mógł stwierdzić tego z całą pewnością. Widoczność pod koniec dnia pogorszyła się, a poza tym znajdowali się za daleko od tajemniczej postaci. Zresztą tamten nie pojawił się więcej. Flick nie zauważył niczego interesującego, wobec czego obaj szybko zapomnieli o tym zdarzeniu.

Przed zmierzchem ujrzeli długą, srebrzystą wstęgę wody. Dotarli do legendarnej Srebrnej Rzeki. Jej wody zasilały cudowne Tęczowe Jezioro. Pojawiała się ona w wielu opowieściach o wielkich przygo­dach. Wieść głosiła, że opiekuje się nią mityczny Król Srebrnej Rzeki, władca potężny i bogaty, który nie dbał o pomnażanie swoich dóbr, lecz o to, by wody wielkiej rzeki były czyste i płynęły swobodnie. Rzadko ukazywał się podróżnym, ale zawsze był na miejscu, gdy ktoś potrzebował pomocy lub gdy trzeba było ukarać tych, którzy pogwałcili prawo jego ziem. W gasnącym świetle dnia rzeka wydała się braciom niezwykle piękna, a jej barwa pasowała doskonale do lśniących, srebrzystych fal. Kiedy dotarli do jej brzegu było już za ciemno, by zobaczyć jak czysta jest woda w Srebrnej Rzece. Sko­sztowali jej i stwierdzili, że nadaje się do picia.

Wyszukali spokojne miejsce na nocleg. Była to niewielka polana w cieniu dwóch starych, rozłożystych klonów. Krótki marsz przez trawiastą równinę nie wyczerpał ich sił, ale mimo to postanowili nie ryzykować dalszej wędrówki nocą na otwartej przestrzeni. Na kolację zjedli resztę prowiantu, co oznaczało, że od następnego dnia będą musieli polować. Nie była to miła perspektywa, zważywszy, że dys­ponowali tylko mało skutecznymi nożami myśliwskimi. Jedyny łuk został przy Menionie. Nie rozpalili ognia, by nie zwabić kogoś lub czegoś niepożądanego. Noc była bezchmurna, księżyc świecił jak połówka srebrnej monety, a za nim migotały gwiazdy. Srebrzyste światło padało na rzekę i kładło się niesamowitą, ciemnozieloną po­światą na równinę. Gdy skończyli jeść, Shea powiedział:

- Czy myślałeś o tym, co my właściwie robimy? O ucieczce i w ogóle o tym wszystkim?

- Mnie o to pytasz? Wiesz co, jesteś naprawdę zabawny - odparł Flick.

- Chyba tak - przyznał z uśmiechem Shea. - Ale muszę so­bie to starannie poukładać. W końcu to wszystko przeze mnie. Wydaje mi się, że rozumiem, o co chodziło Allanonowi, kiedy mówił o nie­bezpieczeństwie czyhającym na spadkobierców Wielkiego Miecza.

- Ale nie rozumiem, jaki sens ma chowanie się w lasach Anaru. Przecież temu Bronie chodzi na pewno o coś więcej niż Miecz Shannary, skór zadał sobie tyle trudu, by wytropić potomków królewskiego elfów. O co mu chodzi...?

Flick wzruszył ramionami i rzucił do wody kamyk. Nie nadąża za myślami brata. W głowie miał zamęt. Nie potrafił dać sensowne odpowiedzi.

- Bo ja wiem... - zaczął. - Może chodzi o większą władzę. Tak jak każdemu, kto w ogóle ma jakąś władzę.

- To nie ulega wątpliwości - przytaknął Shea i zamyślił się. Właśnie chciwość i żądza władzy doprowadziły do wojen i nieomal całkowitego zniszczenia życia. Ale od ostatniej wojny upłynęło już kilka stuleci. Życie w małych, odizolowanych od siebie społeczneściach dawało względne zabezpieczenie przed wybuchami agresji które zwykle prowadziły do wojny.

Było to jednak zabezpieczenie prowizoryczne. Pytanie, jak zachować pokój na zawsze, wciąż pozostawało bez odpowiedzi. Zaprząt­nięty tą niezbyt krzepiącą myślą, zwrócił się do Flicka, który przyglądał mu się badawczo:

- A kiedy już dotrzemy do celu, to co dalej?

- Allanon nam powie - odrzekł niepewnie zapytany.

- Allanon nie może nam bez przerwy mówić, co dalej - żachnął się Shea. - Poza tym nie jestem przekonany, czy powiedział całą prawdę o sobie.

Flick przytaknął. Po raz kolejny przed oczami stanęła mu scena pierwszego spotkania, kiedy to mroczny olbrzym potraktował go jak szmacianą lalkę. W zachowaniu wielkiego badacza była osobliwa siła - Allanon sprawiał wrażenie kogoś, kto bez względu na oko­liczności zawsze postawi na swoim i w pełni kontroluje sytuację. Inne wspomnienie związane z Allanonem, to spotkanie ze Zwia­stunem Śmierci. Wciąż wywoływało lęk. Nawet teraz chłopca prze­szły dreszcze. Nie zapomniał, że wówczas to właśnie Allanon go uratował.

- Jakoś niespecjalnie mnie ta prawda interesuje - odpowie­dział cicho. - Nie wiem, czy potrafiłbym ją zrozumieć.

Shea odwrócił się, wpatrzony w lśniące wody Srebrnej Rzeki.

- Może dla Allanona jesteśmy tylko dwoma nieistotnymi drobiazgami, ale od dziś nie zamierzam się nigdzie ruszać bez wyraźnego powodu.

- Może tak, a może... - zaczął Flick i umilkł.

Shea uznał, że nie warto przedłużać rozmowy, po czym obaj wy­ciągnęli się wygodnie na trawie i zasnęli.

Uporczywe myśli szybko ustąpiły miejsca barwnym sennym ob­razom, które zapowiadały najwspanialszy odpoczynek dla skołata­nych nerwów. Biegnąc lub szybując wśród kolorowych plam i rados­nych światów, zbierały siły, by pokonać lęk, który niebawem mógł się pojawić w nieznanej postaci i nie wiadomo skąd. Chociaż zewsząd dochodziły odgłosy leśnego życia, chociaż otuchy dodawał kojący szum dobrej Srebrnej Rzeki, to jednak gdzieś na obrzeżach świado­mości pojawiło się widmo strachu i zaczęło drążyć odpoczywające umysły. W spokój i harmonię sennych wizji wdzierał się narastający szyderczy zgrzyt. Chłopcy rzucali się przez sen i zadawali ciosy, jakby walczyli z niewidocznym przeciwnikiem. W końcu ta jedna przerażająca myśl wyparła wszystkie inne.

Bracia jednocześnie usiedli i otworzyli oczy. Byli całkowicie roz­budzeni. Być może stało się tak za sprawą podświadomego ostrze­żenia lub specyficznej woni zwiastującej niebezpieczeństwo. Siedząc, czuli, jak strach ściska ich gardła i sięga do płuc. Od razu rozpoznali jego przyczynę. Patrzyli otępiałym wzrokiem przed siebie i nasłuchi­wali w całkowitym bezruchu. Mijały minuty, lecz nic się nie poru­szyło. Wytężyli słuch, by w porę wyłowić znany złowrogi dźwięk. W końcu usłyszeli łopot wielkich skrzydeł. Spośród traw na drugim brzegu rzeki uniósł się w powietrze złowieszczy cień Zwiastuna Śmierci. Osiągnąwszy zamierzoną wysokość, monstrum zawisło nie­ruchomo, po czym łagodnym ślizgiem ruszyło w stronę kryjówki braci. Zmartwiali ze strachu wpatrywali się w zbliżającego się po­twora. To, że bestia ich nie dostrzegła, a może nawet nie wiedziała, że są tak blisko, nie miało dla nich teraz najmniejszego znaczenia. Przeczuwali, że za chwilę zostaną odkryci. W pobliżu nie było żadnej kryjówki. Na ucieczkę także było już za późno. Shea miał sucho w ustach. Przemknęła mu przez głowę myśl o Kamieniach Elfów, ale nie był w stanie się skupić. Siedział obok brata i czekał na nie­uchronny koniec.

Koniec jednak nie nadszedł. Gdy już zdawało im się, że sługa lorda Warlocka ich wypatrzył, jego uwagę odwrócił błysk światła na drugim brzegu. Płynnym ruchem zawrócił w tamtą stronę. Zoba­czył następny błysk dalej, w dole rzeki. A może to tylko złudzenie? czarny łowca przeszukiwał wzrokiem każdy cal. Przebiegły umysł podpowiadał, że poszukiwania dobiegły końca, a długie polowanie zakończyło się. Zdobycz w końcu została osaczona. Mimo to monstrum nie było w stanie odszukać źródła światła, które znów błysnę w innym miejscu. Rozeźlony stwór przypikował w tamtą stronę. Źródło światła musiało się ukrywać w jednym z wąwozów lub jarów na równinie. Błyski oddalały się wyraźnie na północ, a Łowca podążał za nimi. Na polance pod klonami przerażeni bracia tkwili w bezruchu dopóki czarny stwór nie zniknął z pola widzenia.

Odczekali jeszcze dłuższą chwilę, zanim zdecydowali się poruszyć. Znowu udało im się ujść śmierci. Nasłuchiwali jeszcze prze chwilę; w ciszy znowu rozlegały się coraz śmielsze odgłosy owadów i zwierząt. Uspokojeni, spojrzeli na siebie z wielką ulgą. Nie mogli pojąć, jak to się stało, że monstrum odeszło. Zanim jednak zdoła powiedzieć coś na temat niezrozumiałego zachowania stwora, mnicze światło, które odciągnęło go na pomoc, nieoczekiwanie błysnęło kilkaset jardów za ich plecami. Następny błysk był znacznie bliższy. Zaskoczeni śledzili wzrokiem rozkołysany punkt świetlny zmierzający w ich stronę.

Niebawem stanął przed nimi przygarbiony wiekiem mężczyzna. W świetle gwiazd jego białe włosy i starannie przystrzyżona broda lśniły srebrzystym blaskiem. Miał na sobie ubranie typowe dla ludzi lasu. Światło, którego źródło trzymał w ręce, z bliska wydawało się bardzo silne. Nie wiedzieli, co je wytwarzało - w blasku dziwnej lampy nie zauważyli ani śladu płomienia. Nagle zniknęło, a w jego miejscu zobaczyli długi walcowaty przedmiot w sękatej dłoni. Nieznajomy spojrzał na nich i uśmiechnął się. Shea wpatrywał się w twarz wiekowego męża z rosnącym szacunkiem.

- To... światło... - zaczął. - Jak ono...?

- To tylko zabawka ludzi z zamierzchłych czasów - odpowiedział nieznajomy spokojnym szeptem. - Ten zły, czarny stwór już odleciał...

Przerwał i wskazał na pomoc, gdzie zniknął Zwiastun Śmierci. Rękaw zsunął mu się przy tym ukazując kościste ramię, suche i pomarszczone jak ułamana gałąź. Shea nie spuszczał z przybysza py­tającego wzroku.

- Idziemy na wschód... - nieoczekiwanie wtrącił Flick.

- Do Anaru - dokończył tamten i skinął głową ze zrozumieniem. Zaczął się przyglądać badawczo braciom. Po chwili nieocze­kiwanie podszedł do brzegu bystrej rzeki i dał im znak, by usiedli.

Wykonali polecenie bez wahania. Wiekowy mąż nie mógł przecież mieć złych zamiarów. Poczuli, że ogarnia ich zmęczenie. Powieki ciążyły im coraz bardziej, aż wreszcie same się zamknęły.

- Teraz śpijcie, dzielni wędrowcy. Podróż upłynie wam szybciej.

Głos nieznajomego brzmiał coraz bardziej kategorycznie. Już nie prosił, lecz nakazywał, w pełni świadomy tego, że umysły chłopców będą mu posłuszne. Rzeczywiście Flick i Shea stawali się coraz bar­dziej ulegli i po chwili wyciągnęli się na miękkiej trawie. Zapadając w rozkoszne, senne omdlenie, dostrzegli, że wiekowy mąż osobliwie odmłodniał. Zmieniło się także jego odzienie. Shea przez chwilę bro­nił się przed snem i mruczał coś pod nosem, ale w końcu zasnął tak jak Flick.

Coś uniosło ich lekko i zaczęli płynąć jak obłoki po niebie nad rodzinną osadą, którą opuścili wiele dni temu. Następnie jeszcze raz powędrowali przez las Duln i przepłynęli chłodną rzekę Rappahalladran. W jednej chwili zniknęły wszystkie troski i lęki minionych dni. Przemierzali góry i doliny z niespotykaną swobodą. Dotykali roślin i zwierząt, tak jakby pierwszy raz je widzieli. Zaczynali rozumieć sens istnienia nawet najmniejszych żyjątek. We śnie byli jak wiatr, który syci się zapachem pól i pięknem mądrej natury. Widoki i za­pachy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Tylko czasem do ich uszu dochodziły kojące odgłosy znad spokojnych łąk. Odeszły w niebyt długie dni na zimnych i niegościnnych wrzosowiskach Clete, gdzie żywy organizm był jak potępiona dusza, snująca się bez celu po wymarłej krainie. Zniknęła czerń Wielkiego Boru i nie kończący się szpaler gigantycznych drzew, który zasłaniał niebo i nie przepuszczał światła słonecznego, a mniej odpornych mógł doprowadzić do obłędu. Zniknęły także widma Topielidła i tropiącego ich niezmordowanie Zwiastuna Śmierci. Płynęli przez świat wolny od lęków i trosk, a czas zatrzymał się, by zaprosić ich na drugą stronę tęczy, która właśnie rozkwitła po burzy.

Nie zdawali sobie sprawy, jak długo spali ani co się w tym czasie stało. Pozostając w półśnie, poczuli, że już nie leżą nad brzegiem Srebrnej Rzeki, zdawało im się, że za chwilę obudzą się w zupełnie innym świecie. Nie lękali się tego. Wręcz przeciwnie - czuli się bezpiecznie i cieszyli się na to spotkanie.

Shea otworzył oczy, a gdy jego wzrok odzyskał ostrość, ujrzał wokół siebie ludzi wpatrzonych weń i czekających na jego ruch. Uniósł się i oparł na łokciu. Przyglądając się uważnie widzom, dostrzegł, że byli niskiego wzrostu. Na twarzach pochylonych nad nim malowało się napięcie i wyczekiwanie. Za ich plecami wyrastała majestatyczna postać w luźnym ubraniu. Zbliżyła się do leżącego pochyliła nad nimi i położyła szeroką dłoń na ramieniu Shei.

- Flick! - zawołał nagle wystraszony chłopiec, przecierając oczy i spoglądając z ukosa na twarz wysokiego mężczyzny.

- Tu nic wam nie grozi, Sheo - powiedział potężny mąż. - Jesteście w Anarze.

Shea zamrugał i próbował wstać, ale tamten powstrzymał go delikatnie naciskając jego ramię. Leżący obok Flick powoli budził się z głębokiego snu. Otaczały ich krępe i przysadziste postaci w których rozpoznał karły. Odszukał wzrokiem twarz wysokiego mężczyzny, a gdy zobaczył lśniący rękaw złotej kolczugi i poczuł dotyk silnej dłoni na swym barku, zrozumiał, że marsz do Ana dobiegł końca. Odnaleźli Culhaven i Balinora.

Tymczasem dla Meniona ostatni odcinek drogi do Anaru nie był łatwy. Gdy zorientował się, że zgubił Flicka i Sheę, w pierwsz chwili wpadł w panikę. Bał się nie tyle o siebie, co o młodych Ohmsfordów, którzy musieli przebyć resztę drogi przez bór zdani wyłącznie na siebie. Nawoływał braci do utraty głosu. W końcu jednak z przykrością uświadomił sobie, że poszukiwania przyjaciół w obe­cnych warunkach były bezsensowne. Wyczerpany i przygnębiony poruszał się naprzód z coraz większym trudem. Miał nadzieję utrzymać kierunek i odnaleźć braci w świetle dnia. Okazało się jednak, że droga przez bór zajęła mu więcej czasu niż przewidywał. Ostatecznie znalazł się na otwartej przestrzeni tego samego dnia co Ohmsfordowie, dopiero o świcie. Nie natrafił na Flicka i Sheę. Wyszedł z lasu południe od miejsca odpoczynku braci, o czym wówczas nie wiedział. Znalazłszy się na pokrytej trawą równinie był tak wyczerpany, że osunął się na ziemię i zasnął, zanim jej dotknął. Wydawało mu że spał bardzo długo, lecz w rzeczywistości obudził się godzinę lub dwie po tym, jak bracia ruszyli w stronę Srebrnej Rzeki. Przypuszczając, że znalazł się w sporej odległości na południe od Flicka i Sh postanowił skierować się dokładnie na północ, licząc, że trafi na ślady, zanim dotrą do rzeki. Z jego pobieżnych wyliczeń wynika że gdyby nie natknął się na ich ślad jeszcze tego samego dnia oznaczałoby to, że najprawdopodobniej bracia wciąż błądzą w borze.

Zarzucił plecak, przewiesił łuk przez pierś, przytroczył do pasa rodowy miecz Leah i szybkim krokiem ruszył na północ. Było późne popołudnie. Idąc, przyglądał się uważnie głębokiej trawie. Wreszcie o zmierzchu zauważył ślad. Kierował się do Srebrnej Rzeki. Pochodził sprzed kilku godzin i niestety nie mówił nic o liczbie idących. Menion przyspieszył kroku. Nie wiedział, kim był podróżny lub podróżni. Miał nadzieję zrównać się z nim lub nimi, zanim zatrzymają się na noc. Przypomniał sobie o czarnych Zwiastunach Śmierci ścigających braci. Krwiożercze stwory nie mogły wiedzieć o jego powiązaniach z Flickiem i Sheą. Gdyby nawet tak było, to i tak trzeba zaryzykować, by pomóc przyjaciołom.

Gdy słońce całkowicie zniknęło za horyzontem, zauważył z prawej strony, na wschód od siebie, postać zmierzającą w przeciwnym kie­runku. Zawołał, ale tamten wystraszył się i zaczął uciekać. Menion pobiegł za nim, cały czas zapewniając o swoich przyjaznych zamiarch. Dogonił go po kilku minutach. Był to wędrowny handlarz sprzętów kuchennych. Mały, przygarbiony człowieczek drżał ze strachu. Miał ku temu poważne powody. Najpierw rosły mężczyzna nieoczekiwanie zaczął go ścigać, a teraz, gdy go dopadł, okazało się, że na dodatek ma wielki miecz i łuk. Handlarz bał się coraz bardziej. Słuchał wy­jaśnień Meniona z rosnącym niepokojem, a gdy książę powiedział, że właśnie wyszedł z Boru Czarnych Dębów, człowieczek przestraszył się nie na żarty. Rosły prześladowca mówił tak, jakby był niespełna rozumu. Menion przez krótką chwilę chciał nawet wyjawić mu swe prawdziwe nazwisko, ale zmienił zdanie. Opisał przyjaciół, z którymi rozłączył się w borze. Handlarz stwierdził, że widział kogoś podo­bnego po południu, ale z dużej odległości. Menion nie potrafił osądzić, ile było prawdy w słowach handlarza, a ile skwapliwego przytakiwa­nia człowieka drżącego o własne życie. Widząc, że niewiele wskóra, pożegnał wystraszonego człowieczka. Ten natychmiast wykorzystał sytuację i rad, że nie poniósł żadnego uszczerbku na ciele i dobytku, pomknął na południe i zniknął w mroku.

Było już zbyt ciemno, by kontynuować poszukiwania. Książę ro­zejrzał się za miejscem na nocleg. Najbliższe, a zarazem najlepsze znajdowało się między dwiema karłowatymi sosnami. Przez rzadkie igliwie widać było niebo i gwiazdy. W takich warunkach Zwiastun Śmierci z Nordlandii wypatrzyłby go bez trudu. Modlił się w duchu, by braciom udało się znaleźć lepszą kryjówkę. Złożył tobołek i łuk pod jedną z sosen, po czym wczołgał się pod nisko rosnące gałęzie drugiej. Zjadając resztki zapasów, pomyślał o braciach: im też na pewno skończyła się żywność. Narzekając na zły los, który oddzielił go od Flicka i Shei, owinął się w koc i zasnął. Obnażony miecz połyskiwał obok, w zasięgu jego ręki.

Gdy obudził się następnego ranka, miał już inny plan. Nie wie nic o tym, co zdarzyło się nad Srebrną Rzeką w odległości kilku od miejsca, gdzie spał. Postanowił zmienić nieco kierunek i udać się na północny wschód. W ten sposób miał większe szansę spotka braci, którzy z pewnością trzymali się brzegu rzeki. Zrezygnow| z marszu po śladach i ruszył przez równinę. Gdyby nie znalazł ślą braci nad rzeką, mógłby skręcić na zachód i szukać wzdłuż brzeg w kierunku Tęczowego Jeziora. Poza tym nad wodą zawsze łatwo coś upolować. Szedł, pogwizdując i podśpiewując. Cieszył się spotkanie z przyjaciółmi. Wyobrażał sobie nawet, z jaką miną powita go Flick. Maszerował płynnym, równym krokiem doświadczonej myśliwego i człowieka lasu.

W drodze rozmyślał o wydarzeniach ostatnich dni. Niewiele wiedział o Wielkich Wojnach, Radzie Druidów, tajemniczym pojawieniu się lorda Warlocka i jego klęsce w bitwie z połączonymi siłami ludów. Najbardziej jednak irytowało go to, że prawie wcale nie zna historii Miecza Shannary, legendarnego oręża, symbolu wolności; zdobytej odwagą i poświęceniem. Okazało się, że prawnie należy się nieznanemu sierocie, półelfowi, półczłowiekowi. Mimo sympatii do Shei, Menion w żaden sposób nie mógł go sobie wyobrazić jako spadkobiercę wielkiego Shannary. Podświadomie czuł, że w tej historii brakuje bardzo istotnego elementu, bez którego nie można przystąpić do odtworzenia obrazu. Dopóki ani on, ani bracia nie wiedzieli, o jaki element chodzi, musieli poruszać się po omacku.

Zdawał sobie również sprawę z tego, że brał udział w tej eskapadzie nie tylko w imię przyjaźni. Poczciwy Flick miał całkowit rację. Mimo to Menion wciąż nie był pewien, dlaczego dał się mówić na tę wyprawę. Był księciem w pełnym znaczeniu tego słowa. Dotychczas nie interesował się sprawami swoich poddanych i unikał rozmów na ten temat. Nigdy też nie próbował zrozumieć, na czym polegają sprawiedliwe rządy w monarchii, w której jedynym prawem było królewskie słowo. Mimo to uważał się za równie wartościował jednostkę jak każdy człowiek. Shea uważał nawet, że z księcia Meniona Leah można brać przykład. Może to i prawda, kto wie, pomyślał. Faktem jednak było także to, że dotychczas jego życie był jednym pasmem awantur i szalonych przygód, które nie wnosiły nic twórczego.

Trawiasta równina skończyła się. Dalsza droga wiodła przez nie­równy, jałowy i pagórkowaty teren, poprzecinany licznymi jarami i wąwozami o urwistych stokach. Wdrapał się na najwyższe wzgórze o stromych zboczach. Rozejrzał się w poszukiwaniu równiejszego terenu, ale niestety na próżno. Zszedł i z uporem ruszył naprzód. Doły i stromizny nie zniechęcały go ani trochę. Chyba tylko raz pożałował zmiany decyzji. W tej samej chwili zdawało mu się, że usłyszał ludzki głos. Nadstawił ucha, ale dźwięk nie powtórzył się. Najprawdopodobniej był to odgłos wiatru, który rozbudził jego wy­obraźnię. Już chciał zrezygnować, gdy głos zabrzmiał ponownie. Do­biegał z daleka. Był to cichy, ale wyraźny głos śpiewającej kobiety. Menion ruszył w jego stronę. Początkowo szedł z pewnym wahaniem, lecz gdy śpiew brzmiał coraz głośniej, przyspieszył kroku. Wkrótce książę, urzeczony pięknem melodii, szedł jak zahipnotyzowany. Mu­zyka przenikała jego umysł. Wabiła i kazała podążać za sobą. Menion poruszał się naprzód jak w transie i uśmiechał do czegoś, co widział oczami wyobraźni. Zastanawiał się przez chwilę, co może robić ko­bieta na pustkowiu, wiele mil od ludzkich siedzib, ale melodyjne tony pieśni płynącej z głębi czyjegoś serca wyparły resztki wątpliwości.

Znowu wspiął się na najwyższe wzniesienie i zobaczył śpiewającą. Siedziała pod niewysokim drzewem o poskręcanych, guzkowatych gałęziach podobnych do korzeni wierzby. Była to piękna dziewczyna. Siedziała i śpiewała swobodnie, jakby była u siebie w domu, nie dbając o to, kto stanie w progu urzeczony jej głosem. Menion zbliżył się do niej i uśmiechnął promiennie. Przed oczami miał najpiękniejsze zjawisko pod słońcem. Dziewczyna odpowiedziała uśmiechem, lecz nie wstała na powitanie. Siedząc, nuciła bezustannie wesołą melodię. Menion zatrzymał się kilka kroków od niej. Gestem zaprosiła go, by usiadł obok niej pod dziwacznym drzewem. W tej samej chwili szósty zmysł, który nie uległ czarowi melodii, ostrzegł księcia. Dlaczego piękna dziewczyna zaprasza nieznajomego mężczyznę, by usiadł tuż przy niej? Instynkt łowcy podpowiadał, że coś tu nie jest w porządku. Książę zatrzymał się. W tej samej chwili dziewczyna i jej pieśń roz­wiały się jak dym. Zostało tylko dziwacznie poskręcane drzewo na jałowym wzniesieniu.

Książę nie wierzył własnym oczom. Chciał jak najszybciej odejść z tego miejsca, ale krótka chwila wahania nieomal go zgubiła. Spod ziemi wysunęły się pogięte korzenie i błyskawicznie owinęły się wo­kół jego kostek. Unieruchomiony Menion szarpnął się do tyłu. Znalazł się w dziwacznym położeniu. Chociaż wyrywał się ze wszystkich sił, korzenie nie puszczały. Zaniepokoił się nie na żarty, widząc, że nie-ruchome dotąd drzewo sunie w jego stronę, a coraz więcej poskrę­canych gałęzi ma wyraźną ochotę wziąć go w objęcia. Na końcach gałęzi dostrzegł groźnie wyglądające kolce. Jednym ruchem zrzuci plecak i łuk i wydobył wielki miecz. Uświadomił sobie, że dziewczy i jej pieśń miały przyciągnąć go do podstępnego drzewa. Krótki cięciami i sztychami odciął kilka korzeni owiniętych wokół nóg. Ni mógł ciąć z pełnym zamachem - było to zbyt ryzykowne. Pracował mieczem coraz szybciej. Gdy zobaczył, że mimo wszystko nie uda mu się wydostać, zanim dosięgną go kolczaste gałęzie, przeraził się. Okrutna roślina była tuż nad nim. Wydał dziki okrzyk i potężnym cięciem skosił kilkanaście pnączy. Drzewo cofnęło się i szarpnęło, tak jakby poczuło ból. Menion zorientował się, że musi trafić drzewo dokładnie w splot nerwów. Tylko w ten sposób zdoła je zniszczyć. Tymczasem ono zmieniło taktykę. Owinęło gałęzie wokół pnia, po czym wypuszczało je pojedynczo tak, by kolce dosięgły wędrowca uwięzionego przez korzenie. Wiele kolców chybiło, część odbiła się od grubej bluzy i cholew, ale kilkanaście utkwiło w nie osłoniętych dłoniach i twarzy. Czując ukłucia, jedną ręką próbował zgarnąć lub strzepnąć kolce, a drugą się osłaniał. Te, które utkwiły w ciele, odłamały się i zostawiły pod skórą jadowite koniuszki. Musiały zawierać narkotyk, gdyż książę poczuł, że traci czucie i ogarnia go senność. Zdawał sobie sprawę z tego, że gdy uśnie, roślina rozprawi się z nim bez trudu. Z całych sił walczył ze snem i zadawał ciosy, lecz wkrótce jego mięśnie zwiotczały i osunął się na kolana. Mordercze drzewo zwyciężyło.

Nagle, nie wiadomo dlaczego, zawahało się. Już miało sięgnąć po ofiarę, lecz zmieniło zamiar. Znowu owinęło się kolczastymi gałęziami tak, jakby szykowało się do ataku. Za plecami księcia rozległ się odgłos wolnych, ciężkich kroków, które zbliżały się ostrożnie. Menion nie miał siły, by się odwrócić. Głęboki, niski głos nakazał mu leżeć beż ruchu. Drzewo sprężyło się do ataku, lecz zanim zdołało wypuścić pierwszą gałąź, zostało trafione potężną maczugą, która przeleciała nad leżącym Menionem. Drzewo przewróciło się, lecz pomimo obrażeń wyprostowało się i zamierzało kontratakować. Za plecami księcia zadźwięczała cięciwa wielkiego łuku, a nad jego głową świsnęła długa, czarna strzała, która wbiła się głęboko w gruby pień. Korzenie oplata­jące nogi księcia puściły i zniknęły w ziemi. Drzewo zatrzęsło się i młócąc wściekle powietrze, rozsiewało zabójcze kolce. Chwilę póź­niej skurczyło się, zwiędło i legło na ziemi bez ruchu.

Menion, pozostający wciąż pod silnym wpływem narkotyku, po­czuł, jak silne ręce wybawiciela przekręciły go na brzuch, a następnie przy pomocy szerokiego noża myśliwskiego odcięły resztki korzeni krępujących ruchy. Leżący zadarł głowę i zobaczył przed sobą po­tężnie zbudowanego przedstawiciela ludu karłów, ubranego w chara­kterystyczny zielono-brązowy strój człowieka lasu. Jak na karła był dość wysoki. Miał ponad pięć stóp wzrostu. Pas opinający jego brzuch wyglądał jak podręczny arsenał, w którym znalazłoby się skuteczną broń na każdą okoliczność. Spojrzał na leżącego podejrzliwie i po­wiedział basem:

- Pewnieście nietutejszy, skoroście się tak dali podejść. Kto ma olej w głowie, ten nie zadaje się z Syrenami.

- Jestem z Leah... na zachodzie - wyszeptał z wysiłkiem Me­nion.

- Góral. Można się było domyślić - stwierdził karzeł i zaśmiał się do siebie. - Mówicie, żeście góral, to i pewnie tak jest. Nie martwcie się, za parę dni wydobrzejecie. Trucizna z kolców nic wam nie zrobi, jak się szybko tym zająć. Ale na razie będziecie spali.

Podszedł do zwiędniętego drzewa i odzyskał maczugę. Gdy wró­cił, Menion chwycił go za kaftan.

- Ja muszę... do Anaru do... Culhaven. Zbierz mnie do Balinora - wykrztusił i stracił przytomność.

Karzeł spojrzał na niego ostro i, mrucząc coś pod nosem, zebrał rozrzuconą broń i ekwipunek. Następnie z zadziwiającą siłą i wprawą zarzucił sobie na plecy nieprzytomnego księcia. Zachwiał się pod niezwyczajnym ciężarem, po czym nie przestając mruczeć pod nosem, skierował się w stronę lasów Anaru.



VIII



Flick Ohmsford siedział na długiej, kamiennej ławie na jednym z górnych tarasów w ogrodach Meade w Culhaven. Rozkoszował się widokiem wspaniałych budowli, bo chyba tak trzeba nazwać zadzi­wiającą konstrukcję starannie dopasowanych kamiennych bloków, ułożonych schodkowo. Przypominały bajecznie kolorowy dywan spływający zielonym wodospadem. Do założenia tarasowych ogrodów sprowadzono specjalne gatunki darni i gleby. Pokryto nimi schody, czyli kolejne tarasy, i dopiero wtedy zasiano kwiaty. Ogrody wymagały niezwykle starannej opieki, ale też odpłacały się co naj­mniej w dwójnasób, rozkwitając co roku jak kobierzec o tysiącu barwach. Sprzyjał temu łagodny klimat Anaru. Flick próbował liczyć nieznane mu odcienie barw, ale wkrótce zrezygnował. Doszedł do wniosku, że porównanie barwy ogrodów do barw tęczy było jawną niesprawiedliwością wobec tych pierwszych. Zatem zamiast szukać następnych odcieni barw, przeniósł wzrok na rozległą pola u podnóża tarasów. Było to najbardziej uczęszczane miejsce w osadzie karłów, której członkowie przechodzili tamtędy w drodze rozlicznych zajęć. Obserwując ich z wysokości, Flick uznał, że jest to lud żyjący w rzadko spotykanym kulcie pracy i porządku. Cokolwiek robili, było zaplanowane i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, aż do przesady. Drażniło to nawet jego, choć też cenił sobie rozsądne planowanie. Mimo iż gospodarze byli przyjaźnie nastawieni i usłużni, co nie pozostało niezauważone przez braci, to jednak obaj chwilami czuli się nieswojo w tym, bądź co bądź, dziwnym miejscu.

Przebywali w Culhaven od dwóch dni. Przez cały ten czas nie zdołali ustalić ani tego, jak się tu znaleźli, ani celu pobytu, ani nawet tego, jak długo to potrwa. Balinor twierdził, że sam wie niewiele. Poradził im jedynie, by uzbroili się w cierpliwość, a wszystko się wyjaśni w odpowiednim czasie. Ta ostatnia enigmatyczna uwaga mocno zirytowała Flicka. Co gorsza, wciąż nie mieli żadnych wieści od Allanona. Jednak najbardziej dokuczały im dwie rzeczy: brak wiadomości o Menionie oraz bezwzględny zakaz opuszczania osady.

Flick ponownie spojrzał w dół. Przydzielona straż osobista była na miejscu. Niezmordowanie śledziła wzrokiem każdy jego ruch. Ta­kie traktowanie przez gospodarzy w pierwszej chwili rozgniewało Sheę, który ostro się temu przeciwstawił. Ustąpił dopiero po wysłu­chaniu wyjaśnień Balinora. Ktoś powinien stale obserwować obydwu braci na wypadek kolejnego ataku monstrów z Nordlandii. Flick wciąż miał w pamięci spotkanie ze Zwiastunem Śmierci, więc zgodził się z ochotą.

Przerwał rozmyślania, dostrzegłszy Sheę zbliżającego się zielonej, krętą alejką.

- Są jakieś wieści? - zapytał z niepokojem, gdy brat usiadł obok niego.

- Nie ma - odpowiedział Shea.

Wciąż odczuwał skutki wyczerpania morderczą ucieczką z Shady Yale. W Culhaven traktowano ich bardzo dobrze, czasem wręcz do przesady, a mieszkańcy troszczyli się o ich zdrowie i samopoczucie. Jednak na temat przyszłości nie padło ani jedno słowo. Wydawało się, że wszyscy, w tym Balinor, na coś czekają. Prawdopodobnie na powrót nieobecnego od wielu dni Allanona.

Balinor nie potrafił wyjaśnić im, w jaki sposób znaleźli się w la­sach Anaru. Powiedział jedynie, że zauważył tajemnicze świetlne błyski, udał się w tym kierunku i znalazł braci śpiących nad brzegiem rzeki, po czym natychmiast sprowadził ich do wioski. Miało to miej­sce przed dwoma dniami. Nie słyszał o starym człowieku z białą brodą, nie potrafił także wyjaśnić, w jaki sposób udało się braciom dotrzeć tak daleko w górę rzeki. Gdy Shea napomknął o legendzie Króla Srebrnej Rzeki, Balinor tylko wzruszył ramionami i dodał od niechcenia, że wszystko jest możliwe.

- Jakieś wieści o Menionie? - spytał Flick.

- Tylko tyle, że karły wciąż go szukają - odpowiedział Shea. - To jeszcze potrwa. Co dalej, nie wiem.

Flick po raz kolejny zauważył, że to ostatnie zdanie pojawiało się najczęściej w nieomal każdej rozmowie w ciągu minionych dwóch dni. Spoglądając w dół na polanę u stóp ogrodów, zauważył nagle ożywienie. Wokół imponującej postaci, która niespodziewanie przy­była z lasu, rosło zbiegowisko karłów. Nawet z wysokiego punktu obserwacyjnego Flick rozpoznał plecioną kolczugę i zieloną pelerynę Balinora. Nie słyszał jego słów, ale z wyrazu twarzy i skupienia wśród zgromadzonych wywnioskował, że nadeszły wieści niemałej wagi. Ani on, ani brat nie wiedzieli wiele o księciu Callahornu, ale zebrani u stóp ogrodów mieszkańcy Culhaven darzyli go wielkim szacunkiem. Menion również miał o nim jak najlepsze zdanie. Callahorn, ojczyzna Balinora, był najbardziej wysuniętą na pomoc czę­ścią Sudlandii. Powszechnie mówiono o tych ziemiach „pogranicze”, jako że dalej już zaczynała się strefa wpływów Nordlandii. Królestwo Callahorn było swego rodzaju strefą buforową między dwiema krai­nami. Zamieszkiwali je przeważnie ludzie, ale w odróżnieniu od in­nych krain i państw, w Callahornie nie istniało coś takiego jak izo­lacja. Ludność Callahornu była mieszaniną wielu ras. Na terenach tego pogranicznego królestwa stacjonował sławny Legion Graniczny - zawodowa armia, którą dowodził Ruhl Buckhannah, król Calahornu i ojciec Balinora. Od niepamiętnych czasów Legion pełnił funkcję korpusu pogranicza Sudlandii, który pierwszy przyjmował ciosy najeźdźców i opóźniał marsz na południe. Umożliwiało to przy­gotowanie obrony w głębi kraju i zebranie sił do decydującej bitwy, Legion istniał od pięciu stuleci i wciąż był niezwyciężony.

Balinor zakończył przemowę do mieszkańców Culhaven, wspiął się na wzgórze i podszedł do ławy, na której siedzieli Flick i Shea. Uśmiechnął się na powitanie. Rozumiał ich zaniepokojenie brakiem wieści; o przyjacielu i zniecierpliwienie oczekiwaniem na decyzję o najbliższej przyszłości. Przysiadł się do nich i po chwili milczenia zaczął:

- Rozumiem, co czujecie i wiem, jak denerwująca jest niepewność. Wszyscy wojownicy karłów wyruszyli na poszukiwanie waszego przyjaciela. Tylko oni mogą go znaleźć na tym terenie. Będą szukać do skutku. Macie na to moje słowo.

Bracia skinęli głowami. Zdawali sobie sprawę z tego, że Balinor pragnie im pomóc ze wszystkich sił.

- Dla ludu z tej osady nadeszły trudne czasy - kontynuował Balinor. - Allanon zapewne o tym nie wspominał, ale mieszkańcom Anaru zagraża inwazja gnomów. Już od pewnego czasu dochodzi do starć wzdłuż całej granicy w Górnym Anarze. Potwierdziły się również wieści o tym, że na równinie Streleheim zbiera się wielka armia. Oczywiście domyślacie się, że za tym wszystkim stoi Pan Wojny.

- Czy to oznacza zagrożenie dla Sudlandii? - zapytał zaniepokojony Flick.

- Bez wątpienia - stwierdził Balinor. - To zresztą jeden z głównych celów mojej wizyty. Mamy opracować wspólny plan obrony dla wszystkich plemion karłów na wypadek zmasowanego ataku.

- Ale gdzie w takim razie jest Allanon? - dopytywał się Shea. - Czy można liczyć, że wkrótce przybędzie? Czy Miecz Shannary ma z tym coś wspólnego?

Balinor spojrzał na zakłopotane twarze braci i wolno pokręcił głową.

- Uczciwie przyznaję, że nie potrafię odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Allanon to bardzo zagadkowa postać, ale jeszcze nigdy nie zawiódł w potrzebie. Ostatni raz widziałem się z nim kilka tygodni przed naszym spotkaniem w Shady Yale. Ustaliliśmy wówczas, że spotkamy się w Anarze. Allanon powinien przybyć tu trzy dni temu.

Skończył i zamyślił się. W milczeniu przyglądał się tarasowym ogrodom i lasom Anaru. Wsłuchiwał się w odgłosy dochodzące spo­między drzew i przyciszone rozmowy karłów na polanie poniżej. W grupce stojącej najbliżej tarasów ktoś nagle zawołał. Odpowie­działy mu liczne okrzyki dochodzące z lasu i na polanę zaczęli tłumnie przybywać mieszkańcy Culhaven. Trójka siedząca na ławie spojrzała w dół, wypatrując niebezpieczeństwa. Balinor zacisnął dłoń na ręko­jeści szerokiego miecza osłoniętego peleryną. Chwilę później alejką w ich stronę biegł jeden z karłów, krzycząc radośnie:

- Znaleźli go! Znaleźli!

Dobiegł do końca alejki i niemal przewrócił się o własną nogę. Shea i Flick wymienili zaskoczone spojrzenia. Balinor chwycił zdy­szanego herolda za ramię i zapytał:

- Znaleźli Meniona Leah?

Karzeł wciąż nie mógł złapać tchu, więc tylko skinął głową. Był rozpromieniony i cieszył się, że pierwszy przyniósł gościom dobrą wiadomość. Balinor ruszył na dół, a za nim Flick i Shea. Po chwili znaleźli się na głównej polanie i pobiegli przez las ścieżką prowadzącą do odległego o kilkaset jardów centrum Culhaven. Przed sobą słyszeli rosnącą wrzawę. Podnieceni mieszkańcy cieszyli się i gratulowali tym, którzy znaleźli księcia z gór. Przecisnęli się przez rozradowany tłum i skierowali na dziedziniec, gdzie znajdowała się przyczyna ogólnego podniecenia. Dziedziniec położony był między dwoma bu­dynkami, zaś od tyłu zamykał go wysoki, kamienny mur. Wejścia od frontu pilnowali strażnicy, którzy na widok biegnących rozstąpili się. Balinor, Flick i Shea zatrzymali się za ich plecami. Zobaczyli Me­niona. Leżał na długim drewnianym stole, był blady i nie dawał znaków życia. Wokół niego uwijało się kilku medyków, którzy szu­kali ran. Shea krzyknął i chciał podbiec do księcia, ale Balinor po­wstrzymał go, chwytając za ramię, i zawołał do stojącego najbliżej karła:

- Hej, Pahn, co tu się stało?

Mocno zbudowany karzeł zbliżył się do nich. Zapewne brał udział w poszukiwaniach, gdyż wciąż miał na sobie pancerz.

- Nic mu nie będzie. Już się nim zajęli. Dał się zaplątać w sy­renie drzewo na nizinie Battlemounds, na południe od Srebrnej Rzeki.To nie moja grupa go znalazła, tylko Hendel, który wracał z połu­dniowego Anaru.

Balinor rozejrzał się za wybawicielem Meniona.

- Nie ma go tu - wyjaśnił Pahn. - Poszedł złożyć raport do Domu Rady.

Bracia ruszyli za Balinorem, przecisnęli się przez tłum i skierowa do budynku po przeciwnej stronie głównej ulicy. Mieściły się biura zarządzających osadą oraz aula. Znaleźli w niej Hendela. Posil się, siedząc na drewnianej ławie, a skryba spisywał jego raport. Nie przerywając jedzenia, karzeł skinął księciu Callahornu na powitanie i z ciekawością przyjrzał się chłopcom. Balinor odprawił skrybę, czym wszyscy trzej usiedli naprzeciwko karła, który jadł w milczeniu Z pewnością był głodny i wyglądał na wyczerpanego.

- Co za kiep porywa się z mieczem na syrenie drzewo? mruknął wreszcie. - Ale odważny to jest na pewno. Jak się teraz czuje?

- Opatrują go medycy. Wkrótce wyjdzie z tego - Balinor uśmiechnął się pocieszająco do zmartwionych braci i zapytał Hendela: - Jak go znalazłeś?

- Usłyszałem krzyki - odpowiedział tamten, nie przerywają jedzenia. - Niosłem go na plecach całe siedem mil, zanim nad Sre­brną Rzeką nie spotkałem Panna i jego ludzi. - Przerwał, spojrzał na słuchających uważnie braci i przeniósł pytający wzrok na Balinora.

- To przyjaciele księcia z gór i samego Allanona - wyjaśnił rycerz, unosząc znacząco głowę.

Hendel skinął od niechcenia.

- Nie wiedziałem co to za jeden, dopóki nie wypowiedział wa­szego imienia - dodał Hendel, wskazując Balinora. - A swoją drogą, dobrze byłoby zawczasu powiedzieć, o co chodzi, a nie dopiero po fakcie.

Nie chciał dłużej rozmawiać. Balinor uśmiechnął się do braci zdziwionych zachowaniem karła. Hendel był z natury skory do gnie­wu, o czym nie mogli wiedzieć. Przysłuchiwali się wiec w milczeniu i czekali na dalszy ciąg opowieści o uratowaniu Meniona. Balinor jednak zmienił temat.

- Jak się przedstawia sytuacja w Steme i Wayford? - zapytał. Chodziło o dwa duże miasta Sudlandii, leżące odpowiednio na po­łudnie i zachód od Anaru.

Hendel przestał jeść i zaśmiał się.

- Ojcowie tych wspaniałych miast obiecali rozważyć sprawę i przesłać raport. To dla nich typowe. Zresztą czego się można spo­dziewać po nieudolnych urzędasach wybranych na stanowisko przez zobojętniałe społeczeństwo? Nie interesują się sprawami miasta i my­ślą tylko o tym, żeby znaleźć głupiego do roboty. A jak nie znajdą, to też nie ma problemu. Już po pięciu minutach mojej mowy patrzyli na mnie jak na głupka. To są ludzie, którzy nie zdają sobie sprawy z niebezpieczeństwa, dopóki ktoś im nie zacznie podrzynać gardeł. Dopiero wtedy krzyczą o pomoc. Wtedy najczęściej jest już za późno - zakończył wywód Hendel i zdegustowany tematem powrócił do jedzenia.

- Można się było tego spodziewać - stwierdził zmartwiony Balinor. - W jaki sposób można ich przekonać o nadciągającym niebezpieczeństwie? Tak dawno nie było wojny, że nikt nie uwierzy w to, że mogłaby wybuchnąć.

- Dobrze wiecie, że to nie jest największy kłopot - wtrącił wyraźnie rozgoryczony karzeł. - Oni po prostu cały czas chcą stać z boku i w nic się nie mieszać. Przecież w końcu ich granic bronią karły, czyli my, zamki Callahornu i niepokonany Legion Graniczny, więc niby dlaczego nie miałyby robić tego dalej. Tak myślą ci żałosni głupcy.

Dokończył zdanie i przełknął ostatni kęs. Był zmęczony długą wyprawą. Przez trzy tygodnie wędrował po miastach Sudlandii i na­daremnie próbował ostrzec mieszkańców przed nadchodzącym nie­bezpieczeństwem. Nic dziwnego, że czuł się zawiedziony i rozgory­czony.

- Zupełnie nie rozumiem, co się stało - wolno powiedział Shea.

- No to jest nas co najmniej dwóch - ponuro dodał Hendel.-Ja teraz idę do łóżka. Do zobaczenia za dwa tygodnie - dodał. Wstał i garbiąc się ze zmęczenia, poczłapał do wyjścia. Cała trójka odprowadziła gcTwzrokiem. Gdy zniknął za drzwiami, Shea spojrzał pytająco na Balinora.

- Znowu ta stara jak świat przypowieść o samozadowoleniu -zmartwiony Balinor westchnął ciężko, wstał i rozprostował kości. -Prawdopodobnie jesteśmy na krawędzi wojny, największej od tysiąca lat. Ale nikt nie chce sobie tego uświadomić. Przeważa rutynowe myślenie: niech ci, co powinni, obsadzą mury, a my, cała reszta, wracajmy do swoich spraw. W nawyk weszło powierzanie bezpie­czeństwa miast i osad garstce wybranych, na których spada cały ciężar obrony. Przeciętni obywatele nie dbają o nią więcej i spokojnie robią to, co do nich należy. Taki stan rzeczy może trwać latami, aż pewnego dnia okazuje się, że wszystkie bramy padły, a wróg już jest w mieście. Czy naprawdę będzie wojna? - zapytał przejęty Flick.

- To trudne pytanie - odpowiedział wolno Balinor. - Nie ma wśród nas tego, kto mógłby odpowiedzieć... Spóźnia się...

Odnalezienie Meniona zaprzątnęło uwagę chłopców do tego sto­pnia, że zapomnieli o Allanonie. Za jego sprawą znaleźli się w Anarze. Za jego sprawą także pojawiły się w ich myślach wątpliwości i py­tania, które wciąż pozostawały bez odpowiedzi. Ale im dłużej czekali na wyjaśnienie, tym lepiej znosili dręczącą niewiedzę. Żyjąc w nie­pewności, powoli uczyli się poskramiać nadmierną ciekawość i od­suwać na dalszy plan te wątpliwości, które powracały w nieodpo­wiednim momencie. Zamyśleni, nie zauważyli, że Balinor wstał i ruszył do wyjścia. Dopiero gdy dał im znak, poszli w jego ślady.

- Nie przejmujcie się tak Hendelem - powiedział rycerz, gdy wyszli. - On już taki jest. Ciągle burkliwy i trochę gburowaty. Ale wierzcie mi, potrafi być najwspanialszym i najwierniejszym przyja­cielem i sprzymierzeńcem. Już nie raz przechytrzył gnomy, z którymi wielokrotnie się spotykał w walce w Górnym Anarze. Dał im się solidnie we znaki, broniąc to swoich ziomków, to znowu zadowolo­nych z siebie mieszkańców Sudlandii. Ci ostatni wciąż nie doceniają tego, co robią dla nich karły. A gnomy tylko czekają, by go dostać w swoje ręce.

Chłopcy siedzieli w milczeniu. Wstydzili się za swoich samolub­nych i niewdzięcznych współbraci. Dopiero tu, w Anarze, zdali sobie sprawę ze swej niewiedzy. Bardzo zmartwił ich wzrost napięcia i wro­gości w stosunkach między różnymi ludami. Przypomnieli sobie le­kcje historii o wielkich wojnach i gorzkich latach. Z trwogą myśleli o tym, że z wielkiej nienawiści może wybuchnąć trzecia wielka wojna.

- Może lepiej wróćcie do ogrodów - poradził książę Callahornu. - Dam wam znać przez posłańca, jak tylko stan Meniona się poprawi.

Bracia przystali na to z niechęcią. W gruncie rzeczy nie mieli jednak wielkiego wyboru. Przed udaniem się na spoczynek zatrzymali się przy drzwiach do izby Meniona. Strażnik poinformował ich, że ich przyjaciel wciąż śpi i nie należy go niepokoić.

Menion obudził się nazajutrz po południu. Bracia natychmiast złożyli mu wizytę. Nawet niechętny księciu Flick ucieszył się. Nie omieszkał jednak przypomnieć, że on to wszystko trafnie przewidział, jeszcze zanim wyruszyli do Boru Czarnych Dębów. Książę i Shea zareagowali śmiechem na odwieczny pesymizm Flicka. Tym razem jednak nie doszło do sporu. Shea opowiedział Menionowi, jak go od­nalazł i dostarczył do Culhaven karzeł Hendel. Następnie opowiedział

O tajemniczym spotkaniu z białobrodym mężczyzną nad Srebrną Rze­ką. Menion wysłuchał wszystkiego uważnie, ale nawet on nie potrafił logicznie wyjaśnić tego, co zaszło. Znając stosunek Meniona do po­dań ludowych, Shea celowo pominął legendę o Królu Srebrnej Rzeki.

Wieczorem tego samego dnia dotarła do nich wiadomość o po­wrocie Allanona. Wybierali się właśnie z wizytą do Meniona. Usły­szeli podniecone głosy na zewnątrz, a przez okno zobaczyli, że mie­szkańcy osady biegną do Domu Rady. Ledwie wyszli za próg, otoczyło ich czterech strażników. Eskorta utorowała im drogę do wejścia i przeprowadziła przez zatłoczone korytarze do niewielkiego pomie­szczenia, przylegającego do głównej sali. Tam polecono im czekać. Zamknięto drzwi od zewnątrz i zasunięto rygle, a dowódca eskorty postawił przed izbą wartę złożoną z dwóch karłów. Pomieszczenie było jasno oświetlone. Jego umeblowanie stanowiły długie stoły i ła­wy. Zbici z tropu bracia usiedli. Okna izby także zostały dokładnie zamknięte i zaryglowane. Przez masywne drzwi dobiegał z sali po­jedynczy niski głos mówcy.

Kilka minut później szczęknęły odsuwane rygle i w drzwiach stanął Menion. Miał wypieki na policzkach, ale poza tym wyglądał dobrze. Wartownicy polecili mu wejść do środka. Gdy zamknięto drzwi, książę powiedział, że przyprowadzono go pod strażą bocznym wejściem. Ze strzępów rozmów usłyszanych po drodze wywniosko­wał, że karły z Culhaven, a prawdopodobnie także z całego Anaru, przygotowują się do wojny. Wieści, które przyniósł Allanon, wywo­łały wielkie poruszenie. Książę powiedział także, iż będąc już w bu­dynku, przez otwarte główne drzwi kątem oka dostrzegł Balinora stojącego na podwyższeniu przed Domem Rady. Nie usłyszał jego słów, gdyż eskorta nie pozwoliła mu się zatrzymać.

Za drzwiami, w głównej sali nagle zawrzało i rozległ się potężny okrzyk. Przyjaciele przerwali rozmowę i zaczęli uważnie nasłuchiwać. Gwar nasilał się, a zapoczątkowany w sali okrzyk podjęto także na zewnątrz. Gdy wrzawa osiągnęła ogłuszające apogeum, drzwi nagle otworzyły się i stanął w nich Allanon.

Szybko przywitał się z braćmi i pogratulował udanej podróży do Culhaven. Miał na sobie ten sam strój, co podczas pierwszego spot­kania z Flickiem. Jego postać wciąż była imponująca i tajemni­cza. Powitał uprzejmie księcia Leah, zajął główne miejsce przy stole i zaprosił wszystkich obecnych, by usiedli. Za nim do izby weszli Balinor i kilku karłów, którzy zapewne przewodzili osadzie. Wśród nich chłopcy dostrzegli burkliwego Hendela. Procesję zamykały dwie szczupłe postacie w osobliwych zielonych strojach mieszkańców lasu. Niecodzienni goście zajęli miejsca w pobliżu Allanona. Shea przyjrzał im się dokładnie ze swojego miejsca w drugim końcu stołu. Smukli przybysze byli elfami z Westlandii. Wyróżniali się kształtem brwi i spiczastymi uszami. Spojrzawszy na Flicka i Meniona zauważył, że obaj od razu dostrzegli jego podobieństwo do elfów. Obydwaj wie­dzieli, że Shea jest półelfem, ale dopiero teraz mieli okazję porównać opisy z rzeczywistością.

- Przyjaciele - zaczął Allanon niskim głosem. Gdy wstał i wy­prostował się na całą wysokość, w izbie umilkły rozmowy. Wszy­stkie twarze zwróciły się w jego stronę. - Muszę wam powie­dzieć coś, o czym jeszcze nikt nie wie. Ponieśliśmy wielką stratę -przerwał i spojrzał na zaniepokojone twarze. - Paranor padł. Woj­ska gnomów pod dowództwem lorda Warlocka zdobyły Miecz Shannary.

Zapadła śmiertelna cisza, którą przerwały krzyki i tupanie obu­rzonych karłów. Balinor próbował ich uciszyć. Bracia spojrzeli na siebie z niedowierzaniem. Jedynie Menion zachowywał się tak, jakby wiadomość wcale go nie zaskoczyła. Siedział na swoim miejscu i ba­cznie obserwował tajemniczą, ciemną postać mówcy. Gdy gwar ucichł, Allanon kontynuował:

- Warownię zdobyto podstępem, od wewnątrz. Nie macie chyba wątpliwości, jaki los spotkał obrońców i strażników miecza. Doszły mnie wieści, że wszyscy zostali straceni. Nikt dokładnie nie wie, jak doszło do klęski.

- Czy ty tam byłeś, Allanonie? - zapytał nagle Shea i prawie natychmiast zrozumiał, że pytanie było nie na miejscu.

- Opuściłem Yale w wielkim pośpiechu, ponieważ dowiedzia­łem się o próbach zabezpieczenia warowni. Przybyłem jednak za późno i omal nie zostałem rozpoznany. To także jeden z powodów mojego spóźnionego przybycia do Cułhaven.

- Ale jeśli Paranor padł i zdobyto Miecz, to...? - Flick zawie­sił głos.

- To, co możemy zrobić w tej sytuacji? - dokończył za niego Allanon. - Zebraliśmy się tu, by wspólnie poszukać odpowiedzi na to pytanie. Czas nagli.

Opuścił swoje miejsce i stanął za plecami Shei. Położył potężną dłoń na ramieniu chłopca i powiódł wzrokiem po skupionych twa­rzach zgromadzonych.

- W rękach lorda Warlocka Wielki Miecz Shannary jest bez­użyteczny, o czym on dobrze wie. Tylko potomek rodu Jerle'a Shan­nary może nim władać. Zły Duch z Pomocy kazał wytropić i zniszczyć wszystkich z rodu Shannary. Udało mu się zgładzić wszystkich, któ­rych odnalazłem i miałem ochraniać. Wszystkich oprócz jednego, młodego Shei, którego tu widzicie. Jest tylko w połowie elfem, ale za to wywodzi się w prostej linii z rodu Jerle'a, który wiele lat temu władał Wielkim Mieczem. Teraz Shea wzniesie Miecz.

Gdyby Allanon nie ściskał go za ramię, Shea zapewne wybiegłby z izby. Zrozpaczony spojrzał na brata, który też miał przerażenie w oczach. Menion nie poruszył się, ale widać było, że ponure słowa Allanona wywarły na nim wrażenie. Wielki badacz dziejów najwyraź­niej oczekiwał od Shei więcej, niż ten mógł dać.

- Nasz młody przyjaciel jest zaniepokojony - powiedział Al­lanon i uśmiechnął się. - Nie wpadaj w rozpacz, chłopcze. Sprawy nie przedstawiają się tak źle, jak sądzisz.

Wrócił na poprzednie miejsce i mówił dalej.

- Za wszelką cenę trzeba odzyskać Miecz. Nie mamy wyboru. Jeśli nam się nie uda, wybuchnie wielka wojna między ludami i ra­sami, podobna do tej, która dwa tysiące lat temu nieomal dopro­wadziła do całkowitego zniszczenia życia. Kluczem do sprawy jestWielki Miecz Shannary. Bez niego jesteśmy zdani na własne siły i znajomość sztuki wojowania. Każda bitwa stoczona ogniem i że­lazem pochłania wiele ofiar. Teraz będzie ich po stokroć więcej.
Za najeźdźcą stój Duch Zła - lord Warlock. Nie pokonamy go bez pomocy Miecza i odwagi kilku wybranych spośród nas, obe­cnych w tej sali.

Spojrzał na słuchających, jakby sprawdzał, czy jego słowa wy­warły właściwy skutek. Zgromadzeni patrzyli na wielkiego badacza dziejów w milczeniu. Ciszę przerwał Menion Leah, który powstał i zwrócił się bezpośrednio do Allanona.

- Z twoich słów wynika, że mamy udać się na poszukiwanie miecza aż do Paranoru.

Mąż w czerni przytaknął. Powiódł badawczym wzrokiem po twa­rzach i czekał na reakcję. Menion usiadł i z rosnącym niedowierza­niem słuchał dalszego ciągu.

- Miecz jest wciąż w Paranorze. Najprawdopodobniej tam pozo­stanie. Ani Brona, ani też Zwiastuny Śmierci nie są w stanie osobiście wynieść talizmanu. To, że Miecz istnieje, działa na nich jak klątwa i zaraza. Zetkniecie z Mieczem lub przebywanie w jego obecności dłużej niż kilka minut powoduje straszliwy ból całego ciała. Jeśli więc zdecydują się go zabrać z Paranoru, to tylko przy pomocy gnomów, które zdobyły warownię.

- Eventin i elfy, jego wojownicy, mieli za zadanie chronić wa­rownię druidów oraz Miecz. Chociaż straciliśmy Paranor, to jednak armia Eventina wciąż kontroluje południowy pas Równiny Streleheim, na pomoc od warowni. Wszelkie ruchy wroga na południe zo­stałyby z pewnością zauważone przez patrole elfów. W czasie szturmu na Paranor Eventina nie było w fortecy. Jestem przekonany, że wszel­kimi siłami będzie się starał odzyskać Miecz lub przynajmniej uda­remnić próby wywiezienia go z Paranoru. Wie o tym lord Warlock, dlatego też nie sądzę, by ryzykował utratę Miecza, powierzając go gnomom. Raczej wzmocni załogę warowni, by utrzymać ją do nade­jścia swojej armii z północy.

- Jest całkiem możliwe, że lord Warlock nie spodziewa się żad­nych prób odbicia Miecza, a już najmniej z naszej strony. Być może jest przekonany o tym, że ród Shannary przestał istnieć. Może także spodziewa się, że skupiliśmy się na organizowaniu obrony przed jego armią. Jeśli bez dalszej zwłoki wyślemy do Paranoru niewielką grupę wybranych, to ma ona spore szansę dostać się do warowni i odzyskać miecz. To bardzo niebezpieczne zadanie, ale uważam, że jeśli istnieje chociaż cień szansy, to warto zaryzykować.

Balinor podniósł się i dał znak, że chce zabrać głos. Allanon zgodził się i usiadł.

- Przyznaję szczerze, że nie rozumiem, w czym tkwi moc Wiel­kiego Miecza i na czym polega jego przewaga nad lordem Warlockiem - zaczął książę Callahornu. - Za to dobrze rozumiem, co oznacza najazd zastępów Brony na Sudlandię i Anar. Raporty naszych zwiadowców potwierdzają przygotowania do wojny. Mój kraj pier­wszy stawi czoło zagrożeniu. Jestem gotów uczynić wszystko, by zapobiec masakrze. Idę z Allanonem.

Karły podskoczyły i z wielkim entuzjazmem poparły projekt. Al­lanon powstał i gestem uciszył zebranych.

- Obok mnie siedzą dwaj przedstawiciele ludu elfów, a zarazem kuzyni Eventina. Będą mi towarzyszyć, jako że stawka jest dla nich równie wysoka. Będzie mi również towarzyszył Balinor oraz jeden z przywódców karłów. Tylko mała grupa doświadczonych łowców i tropicieli ma szansę - powiedział, po czym zwrócił się do kar­łów: - Wybierzcie najlepszego spośród siebie.

Spojrzał na przeciwległy koniec długiego stołu, gdzie siedzieli młodzi Ohmsfordowie. Byli kompletnie zbici z tropu. Menion Leah patrzył w przestrzeń i w milczeniu roztrząsał problem. Wyczekujące spojrzenie wielkiego historyka spoczęło na Shei. Chłopiec wiele prze­szedł w ciągu ostatnich kilku dni. Patrzył z lękiem na Allanona, jakby nie rozumiał, dlaczego po tylu trudach i niebezpieczeństwach, z któ­rych cudem wyszedł cało, teraz oczekuje się od niego, by znowu ryzykował życiem, biorąc udział w wyprawie na północ. Allanon w duchu ubolewał, że nie zdążył w porę uprzedzić go o następstwach, ale nie było na to czasu. Patrzył na wylęknionego potomka Shannary i czekał na jego decyzję.

- Chyba lepiej pójdę z wami - oświadczył nieoczekiwanie Menion, wstając. - Towarzyszyłem Shei przez całą drogę, by upew­nić się, że bezpiecznie dotarł do Culhaven. Tak też się stało, więc moje zobowiązanie wobec niego skończyło się. Mam jednak zobo­wiązania wobec mojego kraju i moich poddanych, których powinie­nem bronić najskuteczniej jak mogę.

- Co zatem proponujesz, książę? - zapytał Allanon. Zasko­czyło go to, że Menion zgłosił się bez uprzedniej konsultacji z Sheą i Flickiem, których oświadczenie księcia wprawiło w zdumienie.

- Jestem najlepszym łucznikiem w Sudlandii - odpowiedział Menion. - I chyba najlepszym tropicielem.

Allanon zawahał się. Spojrzał na Balinora, który odpowiedział wzruszeniem ramion. Przez chwilę książę Leah i wielki badacz dziejów mierzyli się wzrokiem, próbując odgadnąć swoje intencje. W końcu Menion zwrócił się do Allanona z chłodnym uśmiechem:

- A w ogóle dlaczego mam tłumaczyć się przed tobą?

W izbie zrobiła się cisza jak makiem zasiał. Zaskoczony Balinor cofnął się o krok. Shea natychmiast się zorientował, że Menion szuka zwady. Zrozumiał też, że wszyscy zebrani wiedzieli o Allanonie coś, czego nie wiedzieli ani on, ani brat, ani książę Leah. Flick, który dotąd siedział z wypiekami na twarzy, zbladł na myśl o konfrontacji Meniona z Allanonem. W końcu Shea nie wytrzymał napięcia. Pode­rwał się z ławy i odchrząknął. Wszyscy spojrzeli w jego stronę.

- Chciałeś coś powiedzieć? - zapytał ostro Allanon.

Shea przytaknął i próbował opanować nieoczekiwany natłok my­śli. Dobrze wiedział, czego oczekują od niego. Spojrzał na brata, który ledwie dostrzegalnym ruchem głowy dał znak, że akceptuje wszystko, co postanowi Shea. Ten ponownie odchrząknął i, nie bez trudu, powiedział:

- Do wyprawy wnoszę to, że urodziłem się nie w tej rodzinie co trzeba, ale tym zajmę się później. Flick i ja, no i Menion oczy­wiście, idziemy do Paranoru.

Allanon przystał na to i uśmiechnął się zadowolony z postawy chłopca. Shea musi teraz być silny. Był jedynym pozostałym przy życiu potomkiem rodu Shannara. Los wielu istnień zależał teraz tylko od niego.

Na drugim końcu stołu Menion odprężył się i odetchnął z ulgą. Mógł sobie pogratulować. Sprowokował Allanona wyłącznie po to, by Shea wstawił się za nim i wymógł na badaczu dziejów zgodę na jego udział w wyprawie. Zaryzykował i wygrał. W krytycznej chwili zdołał nakłonić chłopca, by zdecydował się wziąć go ze sobą. Nara­ził się przy tym Allanonowi, ale tym razem miał szczęście, gdyż do starcia nie doszło. Ale czy szczęście będzie się dalej uśmiechać do nich w drodze do Paranoru?



IX



Shea stał na zewnątrz Domu Rady. Było ciemno. Nocne powietrze chłodziło rozpalone policzki chłopca. Obok, po prawej stronie, stał Flick. W świetle księżyca widać było szeroki uśmiech na jego twarzy. Menion oparł się plecami o wysoki dąb nie opodal, po lewej stronie. Zebranie skończyło się jakiś czas temu. Allanon poprosił trójkę przy­jaciół, by zaczekali na zewnątrz, a sam został ze starszymi karłów, by zaplanować obronę Górnego Anaru przed inwazją. W naradzie uczestniczył także Balinor, który koordynował działania Legionu Gra­nicznego i sił obrony Anaru.

Znalazłszy się na zewnątrz, Shea mógł nareszcie spokojnie prze­myśleć skutki swej nieoczekiwanej decyzji. Jego umysł zawsze lepiej pracował na świeżym powietrzu, a tego mu bardzo brakowało w za­tłoczonej izbie. Podobnie jak brat, zdawał sobie sprawę z tego, że nie uda im się pozostać z dala od zamętu wokół Miecza Shannary. Obaj Ohmsfordowie mogli, co prawda, pozostać w Culhaven i oddać się pod opiekę karłów, ale wówczas czuliby się jak więźniowie liczący na to, że strażnicy zapewnią im skuteczną ochronę przed Zwiastunami Śmierci. Dobrowolna niewola mogłaby potrwać wiele lat, aż w końcu wszyscy, być może z wyjątkiem karłów, zapomnieliby o ich istnieniu. Byłoby to po stokroć gorsze od tego, co mógł im zgotować nieprzy­jaciel. Po raz pierwszy w życiu Shea musiał pogodzić się z myślą, że nie był już tylko adoptowanym synem Curzada Ohmsforda. Był także potomkiem rodu Shannary, królewskim następcą i jedynym spadkobiercą prawa do Wielkiego Miecza. Być może wolałby coś zupełnie innego, ale tak zdecydowało przeznaczenie.

Patrząc na brata pogrążonego w rozmyślaniach, zaczął żałować, że wyciągnął go na wyprawę. Flick był jego druhem i najwierniejszym przyjacielem. Kochał go jak rodzonego brata, a przecież nie powinno się narażać życia najbliższych. Z drugiej strony nie mógł przewidzieć, że rozwój wydarzeń rzuci ich obu w samo serce wrogiego kraju. Nie chciał narażać Flicka, który przecież nie miał nic wspólnego z całą tą historią.

Przez krótką chwilę rozważał, czy nie byłoby rozsądniej przekonać go do pozostania w osadzie lub nawet do powrotu do Shady Yale, ale zarzucił tę myśl - Flick nigdy by się na to nie zgodził. Próby rozmo­wy na ten temat nie miały sensu. Brat od razu wyczułby, co się święci.

- Był kiedyś taki czas - rozległ się głos Flicka - iż gotów byłem przysięgać, że do końca moich dni będę żył tylko w i dla Shady Yale. A teraz wygląda na to, że wezmę udział w wyprawie, która ma uratować ludzkość.

- Uważasz, że nie powinienem się na to decydować? - zapytał Shea po namyśle.

Flick potrząsnął przecząco głową.

- Nic podobnego. Chyba nie zapomniałeś, co kiedyś mówiliśmy o tej wyprawie. Zwłaszcza o tym, co jest poza naszą kontrolą i o tym, czego nawet nie jesteśmy w stanie ogarnąć umysłem. Teraz chyba widzisz wyraźnie, że praktycznie nie mamy żadnego wpływu na to, co się dzieje - przerwał i po chwili dodał cicho: - Uważam, że twój wybór jest słuszny. Cokolwiek się zdarzy, będę przy tobie.

Shea uśmiechnął się i położył dłoń na jego ramieniu. Spodziewał się takiej reakcji. Dla kogoś innego byłby to być może zwykły gest, ale dla Shei znaczył on bardzo wiele.

Za plecami wyczuł obecność Meniona. Odwrócił się i spojrzał mu w oczy.

- Pewnie uznaliście mnie za szaleńca po tym, co zrobiłem tam w sali - odezwał się książę. - Ale ten szaleniec jest po tej samej stro­nie co Flick. Cokolwiek ma być, razem stawimy temu czoło. We trójkę.

- Zaraz, chwileczkę. Czy to znaczy, że sprowokowałeś całe to zajście w sali po to, żeby Shea zgodził się iść? - zapytał rozjuszony Flick. - Niesłychane! Nie spotkałem się z większą podłością!

- Dajże spokój, Flick - wtrącił się Shea. - Menion wiedział, co robi i postąpił słusznie. Ja i tak pewnie zdecydowałbym się iść. Przynajmniej chcę wierzyć, że tak by było. Ale dość już kłótni. Jeśli chcemy przeżyć, musimy trzymać się razem.

- Jasne, tylko że ja wolałbym mieć go zawsze na oku - od­parował złośliwie Flick.

Drzwi sali narad otworzyły się i ukazała się w nich oświetlona od tyłu sylwetka Balinora. Rycerz spojrzał na trójkę przyjaciół sto­jących w ciemnościach, zamknął za sobą drzwi i zbliżył się do nich z uśmiechem na ustach.

- Rad jestem, że wszyscy się zdecydowaliście. Muszę także przyznać, że bez ciebie, Sheo, wyprawa nie miałaby sensu. Tylko potomek Shannary może w pełni wykorzystać Miecz. W rękach kogoś innego jest to po prostu jeszcze jeden zaostrzony kawałek metalu.

- A ty, co wiesz o Wielkim Mieczu, Balinorze? - zapytał Me­nion.

- Odpowiedź na to pytanie pozostawiam Allanonowi. Za kilka minut będzie z wami rozmawiał.

Menion skinął głową. Co prawda niezbyt cieszył się na spotkanie z posępnym badaczem, ale z drugiej strony intrygowała go legenda Miecza. Shea i Flick wymienili spojrzenia. Za chwilę dowiedzą się wszystkiego o wydarzeniach w Nordlandii.

- Powiedz, Balinorze, jak to się stało, że znalazłeś się tutaj, w Culhaven? - zapytał Flick ostrożnie, by rycerz nie poczuł się dotknięty tym, że ktoś wtrąca się w jego sprawy osobiste.

- To dość długa, acz niezbyt ciekawa historia - odparł książę Callahornu.

Flick uznał, że mimo wszystko naruszył prywatność Balinora. Ten, widząc skruchę w oczach chłopca, uśmiechnął się i dodał:

- Moje stosunki z rodziną nie układały się ostatnio zbyt dobrze. Doszło do, powiedzmy, poważnej scysji między mną a moim młod­szym bratem. Uznałem, że będzie lepiej, jeśli na jakiś czas wyjadę z Callahornu. Właśnie wtedy Allanon poprosił, bym mu towarzyszył w drodze do Anaru. Hendela i pozostałych znam od wielu lat, więc się zgodziłem.

- Chyba już gdzieś słyszałem podobną historię - skomento­wał sucho Menion. - Sam nieraz miałem podobne kłopoty.

Balinor skinął głową i uśmiechnął się nieznacznie. Shea mimo to uznał, że dla księcia Callahornu nie była to błaha rzecz. Cokolwiek zmusiło Balinora do wyjazdu, było z pewnością rzeczą o wiele po­ważniejszą niż rodzinne zatargi w Leah.

- A co wiesz o Allanonie? - zapytał, by zmienić temat. - Zdaje się, że wszyscy ufają mu bezgranicznie, a my wciąż nic o nim nie wiemy. Kim jest Allanon?

Balinor uniósł brwi. Pytanie zaskoczyło go i poniekąd rozbawiło. Oddalił się od przyjaciół, by przemyśleć niełatwą skądinąd odpo­wiedź. Wreszcie, dość nieoczekiwanie odwrócił się do nich, i wska­zując ręką na salę zgromadzeń, zaczął:

- Prawdę mówiąc sam niewiele wiem o nim. Dużo podróżuje, bada skrupulatnie i opisuje różne krainy, a notatki umieszcza w kroni­kach. Jego wiedza jest wprost nadzwyczajna. Większości tego, co wie Allanon, nie znajdziecie w żadnych księgach. To bardzo wybitny...

- Ale kto to jest? - nie ustępował Shea. Za wszelką cenę chciał poznać prawdę o pochodzeniu wielkiego badacza dziejów.

- Sam dokładnie nie wiem, mimo że cieszę się jego zaufaniem. Jestem dla niego prawie jak syn, ale... - ostatnie zdanie Balinor wypowiedział prawie szeptem. Słuchająca go trójka zbliżyła się, by nie uronić ani słowa z opowieści. - Starsi z ludu karłów, a także ludzie w moim kraju twierdzą, że to najpotężniejszy z Rady Druidów. Tej samej, która przewodziła rodzajowi ludzkiemu tysiąc lat temu. Mówią też, że jest w prostej linii potomkiem druida Bremena, a może nawet samego Galaphile'a. Musi być w tym sporo prawdy. Allanon wielokrotnie przebywał w Paranorze. Czasami jego pobyt trwał bar­dzo długo. Wówczas zazwyczaj studiował dzieje i zapisywał swoje notatki w wielkiej kronice.

Gdy przerwał, Flick, Menion i Shea spojrzeli pytająco po sobie. Czyżby ten posępny badacz dziejów rzeczywiście był potomkiem któregoś z druidów? Shea miał niejasne przeczucie, że tak było w rze­czywistości. Allanon posiadał niezmierzoną wiedzę historyczną. Co więcej, lepiej niż ktokolwiek inny rozumiał i przewidywał, skąd nad­ciąga niebezpieczeństwo. Tymczasem Balinor powrócił do przerwanej odpowiedzi.

- Nie potrafię wyjaśnić, skąd bierze się moja pewność, że w to­warzystwie Allanona moglibyśmy stanąć twarzą w twarz z lordem Warlockiem. Wierzę, że Allanon posiada wielką moc, chociaż nie mam na to żadnych dowodów. Moc ta jest większa niż można to sobie wyobrazić. Jako przeciwnik byłby bardzo groźny.

- Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości - wtrącił oschle Flick.

Kilka minut później drzwi otworzyły się ponownie i ukazał się w nich Allanon. W świetle pochodni wydawał się ogromny i za­trważający, prawie tak jak olbrzymie Zwiastuny Śmierci. Ruszył w stronę czwórki rozmawiających. Zasłaniający twarz czarny kaptur falował przy każdym posuwistym kroku. Czekali w milczeniu aż podejdzie i wypowie słowa, które zdecydują o ich najbliższej przy­szłości. Zapewne domyślił się pytania nurtującego trójkę przyjaciół, ale nie dał tego poznać po sobie. Posągowa twarz pozostała taje­mnicza. Dopiero gdy zatrzymał się i kolejno spojrzał na chłopców, zdawało im się, że zauważyli przelotny błysk w jego oczach. Nikt nie odważył się przerwać milczenia. Czekali, aż zrobi to Allanon. Rzeczywiście po chwili zaczął stanowczym głosem, zmuszającym do posłuchu:

- Nadszedł czas, abyście poznali całą prawdę o Mieczu Shannary i opracowaną przeze mnie, pełną historię ludów. Rzeczą naj­ważniejszą jest to, by przede wszystkim Shea poznał i zrozumiał prawdę. Wy również uczestniczycie w tym ryzykownym przedsię­wzięciu, więc także powinniście ją znać. To, co za chwilę usłyszycie, powinno pozostać najściślejszą tajemnicą, dopóki nie uznam, że stra­ciło znaczenie. Nie będzie to dla was łatwe, ale musicie temu sprostać.

Dał znak ręką, by poszli za nim i skierował się w głąb ciemnego lasu. Uszli kilkadziesiąt kroków i Allanon zatrzymał się na małej polance, niewidocznej nawet w dzień. Usiadł na starym pniu i zachęcił pozostałych, by znaleźli sobie miejsce. Usadowili się na pniach i kło­dach i czekali w milczeniu. Zebrawszy myśli Allanon zaczął mówić, ważąc każde słowo.

- Bardzo dawno temu, wiele lat przed Wielkimi Wojnami, zanim pojawiły się ludy, jakie znamy dzisiaj, ziemię zamieszkiwało, jak powszechnie sądzono, tylko plemię człowieka. Swoją cywilizację bu­dowało od tysięcy lat. W trudzie i znoju poznawało tajemnice natury i wzbogacało swą wiedzę, aż pewnego dnia prawie opanowało tajem­nicę powstawania życia. W tamtych czasach ludziom żyło się jak w bajce. Cieszyli się rzeczami i zjawiskami, których wasze umysły nie zdołałyby ogarnąć nawet z moją pomocą. Najdoskonalszy opis nie oddałby atmosfery tamtych lat. Ale zgłębiając tajemnicę życia i ciesząc się każdym jego przejawem człowiek nie potrafił przezwy­ciężyć irracjonalnej fascynacji śmiercią. Nawet najbardziej rozwinięte wówczas narody nie umiały rozwiązać tego problemu. Rzeczą osob­liwą było także to, że katalizatorem wszystkich odkryć było odwie­czne pragnienie zgłębiania nauki. Ale nie takiej, jaką mamy dziś, czyli nauki o życiu zwierząt i roślin, o Ziemi, o podstawowych umie­jętnościach. Przedmiotem tamtej nauki były maszyny i energia. Ów­czesna nauka dzieliła się na wiele ważnych dziedzin, a osiągnięcia w każdej z nich wykorzystywano dwojako: albo do polepszenia wa­runków życia, albo opracowania szybszych sposobów zabijania.

Przerwał i uśmiechnął się ponuro. Po chwili, zwróciwszy twarz ku słuchającemu z uwagą Balinorowi, mówił dalej:

- To doprawdy zadziwiające, ale po dokładniejszym przemyśle­niu zauważymy rzecz następującą: najwięcej czasu poświęcał czło­wiek temu, by równocześnie osiągnąć dwa przeciwstawne sobie cele. Co gorsza, nie zmienił zapatrywań nawet po tylu niepowodzeniach.

Shea rozejrzał się po twarzach słuchaczy. Wszystkie skierowane były na osobę mówiącego. Z chwilowego zamyślenia wyrwał chłopca głos Allanona, kontynuującego wykład:

- Nauki o fizycznej sile, o mocy i władzy! Oto, czemu podpo­rządkowany został potencjał ludzkich umysłów. Dwa tysiące lat temu człowiek osiągnął najwyższy poziom rozwoju. Jego odwieczny wróg, czyli śmierć, zabierała tylko tych, którzy dożyli swych biologicznych lat. Prawie całkowicie wyeliminowano choroby, a wszystko wskazy­wało na to, że w niedługim czasie człowiek znajdzie sposób na prze­dłużenie życia. Niektórzy filozofowie twierdzili, że tajemnica życia jest niedostępna dla istot śmiertelnych. Jak dotąd nikt nie wykazał, że tak nie jest. Być może komuś udałoby się obalić ten pogląd, gdyby nie fakt, że olbrzymi potencjał, który doprowadził do uwolnienia ludzkości od chorób, zaczęto wykorzystywać do niszczenia życia. Nadszedł czas Wielkich Wojen. Zaczynało się zwykle od lokalnych nieporozumień i chociaż wszyscy zdawali sobie sprawę z konsekwen­cji rozszerzenia się konfliktu, wkrótce przedmiotem waśni stawał się nie jakiś drobiazg, lecz kolor skóry, narodowość, ziemia albo wiara. Wszystko mogło stać się zarzewiem wojny. Doszło w końcu do tego, że pewnego dnia każdy naród czy państwo było uwikłane w jakiś spór. Zaczęła się wymiana ciosów zaplanowanych na podstawie naj­nowszych osiągnięć naukowych. Wiedza zdobywana przez dwa ty­siące lat stała się narzędziem, które w ciągu kilku minut nieomal doszczętnie unicestwiło życie na ziemi.

Wielkie Wojny... Tak, to bardzo trafne określenie - ponury głos Allanona ucichł, a mówca spojrzał na słuchaczy. - Rzeczywi­ście, były to wielkie wojny, chociażby ze względu na olbrzymią ilość energii użytej do niszczenia. Uwolniono moc, która nie tylko zmiotła dorobek tysięcy lat, lecz także zmieniła kształt Ziemi. Największe zniszczenia spowodowało pierwsze uderzenie - ponad połowa ży­wych organizmów przestała istnieć. Jego następstwem były liczne pęknięcia skorupy ziemskiej. Kontynenty rozpadły się, a oceany wys­chły. Większość ziem nie nadawała się do zamieszkania przez całe stulecia. Powinien to być koniec wszelkiej egzystencji, może nawet koniec świata. Ale zdarzył się cud.

- To niewiarygodne - wyrwało się Shei.

Allanon spojrzał na niego i z charakterystycznym uśmiechem od­parł:

- Przecież właśnie taką historię znasz, Sheo. Historię cywilizo­wanego człowieka, czyż nie tak? - przerwał i po chwili podjął rze­czowym tonem: - Nas jednak bardziej interesuje, co stało się póź­niej. Pozostałości plemienia człowieka, które przetrwały kataklizm, żyły w rozproszeniu, w niewielkich grupkach, zmuszonych walczyć przetrwanie. Mniej więcej w tym samym czasie zaczęły się rozwijać inne ludy znane obecnie - nowe plemię człowieka, karły, gnomy, trolle. Niektórzy sądzą, że także elfy, ale to temat na osobną historię. Elfy istniały zawsze.

Shea przypomniał sobie, że podobną uwagę Allanon wygłosił pod­czas pobytu w Shady Yale. Chciał nawet przerwać wywód wielkiego badacza dziejów i poprosić o dokładniejsze wyjaśnienie sprawy ludu elfów oraz swojego pochodzenia. Zrezygnował z tego jednak - pa­miętał, jak bardzo irytowało Allanona, gdy ktoś mu przerywał.

- Wśród nielicznych ocalałych z pogromu było kilku, którzy zdołali zachować w pamięci część tajemnic i sekretów nauki sprzed czasu zniszczenia. Była to zaledwie garstka ludzi. Ich poziom umy­słowy niewiele przewyższał ludy prymitywne. Poza tym ich wiedza była fragmentaryczna. Zdołali jednak przechować naukowe księgi w nienaruszonej postaci. Opisano tam większość najistotniejszych sekretów dawnej nauki. Zabezpieczono je i przechowywano w ukryciu przez kilka pierwszych stuleci. Ich posiadacze wówczas nie umieli z nich korzystać. Licząc, że taka chwila kiedyś nadejdzie, czytali je i opowiadali sobie tak długo, aż znali ich treść na pamięć. Czas nie oszczędzał ksiąg. Wkrótce rozpadły się w proch, ale zawarta w nich wiedza znalazła się w ludzkich umysłach. Ojciec przekazywał ją ust­nie synowi, dbając przy tym, by nie wyszła poza krąg rodziny. Nie mieli do nich dostępu ludzie nierzetelni lub tacy, po których można było się spodziewać, że zrobią z niej niewłaściwy użytek. Ze wszy­stkich sił starano się nie dopuścić do powstania świata, w którym mogłyby się powtórzyć Wielkie Wojny. Po wielu latach, gdy zapi­sywanie informacji znów stało się możliwe, ci, którzy znali księgi na pamięć, odmówili ich spisania. Obawiali się następstw takiego ruchu, ale także bali się samych siebie. Uznając, że nowe ludy jeszcze nie dojrzały do korzystania z tej wiedzy, czekali na właściwy moment. Mijały wieki. Nowe ludy rozwijały się. Zaczęły powstawać pier­wsze wspólnoty. Na gruzach starego świata budowano nowe życie, ale, jak już wspomniałem, zadanie to przerastało budowniczych. Zbyt wiele czasu i energii pochłaniały spory o ziemię, które wielokrotnie stawały się zarzewiem zbrojnych konfliktów. Wówczas potomkowie tych, którzy zachowali księgi oraz poznali tajemnice dawnego świata, spostrzegli coś niepokojącego: sytuacja na Ziemi pogarszała się, a roz­wój wydarzeń zapowiadał rychłe powtórzenie kataklizmu sprzed kil­kuset lat. Uznali, że czas zacząć działać. Jeden z nich, mąż imieniem Galaphile, szybciej niż inni zrozumiał, że jeśli sprawy pozostawi się samym sobie, to wkrótce wszystkie ludy znajdą się w stanie wojny. Zwołał zatem grupę wybranych mężów. W jej skład weszli wszyscy posiadający wiedzę ze starych ksiąg. W ten sposób powstała Rada z siedzibą w warowni Paranor.

- Zatem tak powstała Pierwsza Rada Druidów. - Menion Leah nie krył podziwu. - Rada wszystkich posiadających wiedzę. Ich zespolona mądrość miała ocalić ludy.

Allanon zareagował uśmiechem.

- Bardzo chwalebna interpretacja czegoś, co było desperacką próbą ocalenia życia na ziemi. Rzeczywiście, zamiary wszystkich członków Rady były dobre i szczere, przynajmniej na początku. Dys­ponując wiedzą, która mogła życie uczynić znośniej szym, Rada miała ogromny wpływ na ludy i plemiona. Była najlepszym przykładem pracy zespołowej. Wiedzę każdego jej członka wykorzystywano dla dobra ogółu. Zdołała zapobiec światowej wojnie i doprowadziła do pokoju między ludami, ale w tym samym czasie pojawiły się inne, nieoczekiwane problemy. Wiedza, którą posiadał każdy członek Rady, została mu przekazana ustnie. W ustnych przekazach, jak wiadomo, łatwo o nieścisłość. Nie zapominajmy, że tamtą wiedzę przekazywały sobie dziesiątki pokoleń, zatem jej postać, znana Radzie Druidów, mogła się znacznie różnić, nawet w kluczowych koncepcjach, od oryginału zapisanego w nie istniejących już księgach.

Sytuację dodatkowo komplikował fakt, że luki w zapisach utrud­niały syntezę materiałów źródłowych z różnych dziedzin nauki. Ponadto, dla wielu członków Rady, wiedza przekazana przez przod­ków nie miała znaczenia praktycznego. Często były to długie listy słów tworzących bezsensowne zdania. Doszło do tego, że chociaż z jednej strony wiedza druidów służyła pomocą ludom i plemionom, to jednak oni sami wielokrotnie nie byli w stanie odtworzyć przesłania zawartego w tekstach, które znali na pamięć. Tak więc wiele koncepcji i myśli naukowych pozostawało poza ich zasięgiem. Druidzi - jak nazwali siebie na pamiątkę starożytnych mężów poszukujących mą­drości - byli przekonani, że poznanie najważniejszych myśli daw­nej nauki wywarłoby zbawienny wpływ na cywilizację.

- W takim razie druidzi chcieli odbudować stary świat na swoich własnych zasadach - wtrącił Shea. - Pragnęli zapobiec wojnom, które zniszczyły świat ich przodków, a zarazem wykorzystać dobro­dziejstwa dawnych nauk.

Flick przysłuchiwał się temu i kręcił głową. Wciąż nie rozumiał, jaki to wszystko ma związek z lordem Warlockiem i Mieczem Shannary.

- Słuszny wniosek - stwierdził rzeczowo Allanon. - Ale mimo olbrzymiej wiedzy i czystych intencji Rada przeoczyła istotny aspekt ludzkiej egzystencji. Otóż, jeśli inteligentna istota dysponuje wrodzonym pragnieniem poprawiania swoich warunków bytowych, to prędzej czy później znajdzie sposób, by tego dokonać. Druidzi zamknęli się w Paranorze. Tam, z dala od ludów i ich spraw, starali się opanować tajniki dawnych nauk. Większość opierała się na do­stępnym materiale, czyli na wiedzy pojedynczych członków Rady przekazanej oficjalnie do wspólnego użytku. Zajmowano się głównie analizą dawnych sposobów ujarzmiania mocy i energii. Nie odpo­wiadało to wszystkim członkom Rady. Znaleźli się tacy, którzy uznali, że zamiast zgłębiać zasady działania oraz prawdziwy sens myśli daw­nej nauki, należy skupić się na zdobywaniu wiedzy praktycznej, dającej się skonfrontować z rzeczywistością i nowymi koncepcjami. Wiedzę tę można by udoskonalać na bieżąco.

Stało się więc tak, że kilku druidów, którym przewodził niejaki Brona, zaczęło sięgać do starych tajemnic, nie czekając na wyjaśnienie ich za pomocą dawnych nauk. Grupę Brony tworzyły bardzo wybitne, wręcz genialne umysły. Poza tym były to postacie żądne sukcesu, a nade wszystko pragnące opanować moc, która miała służyć ludom. Dziwnym zrządzeniem losu ich odkrycia sprawiły, że coraz bardziej oddalali się od głównego nurtu studiów. Dawne nauki pozostały w większości zagadką. Zaczęły się mieszać i nakładać na siebie. Po­wstał olbrzymi bałagan wśród pojęć, symboli i myśli, który zastąpił im prawdziwy obraz nauki. Zwolennicy Brony zbliżyli się niebezpie­cznie do czegoś, nad czym nikt nie panował i czego nikt nie nazwałby nauką. Zajęli się bowiem zgłębianiem nieskończenie wielkich mocy magicznych, czyli czarów! Zdołali nawet poznać kilka tajników magii, ale Rada, dowiedziawszy się o tym, nakazała zaprzestanie ekspery­mentów. Doszło również do ostrego sporu. Brona i jego poplecznicy w gniewie opuścili Radę. Postanowili kontynuować swe praktyki z dala od Paranoru. Wkrótce słuch o nich zaginął.

Allanon przerwał, by zebrać myśli przed dalszym ciągiem wyjaś­nień, na który czekali z niecierpliwością.

- Wszyscy wiemy, co wydarzyło się w następnych latach. Po wielu latach studiów i dociekań Brona zdołał zgłębić i opanować najskrytsze tajemnice magii. Osiągnął to za cenę utraty tożsamości. Wkrótce moce, które tak usilnie chciał opanować, zawładnęły jego duszą. Zapomniał o dawnych naukach i ich znaczeniu dla ludzkości. Zapomniał o Radzie Druidów i ich dążeniach do budowy lepszego świata. Pochłonęło go jedno pragnienie - wiedzieć więcej o sztu­kach tajemnych i poznać wszystkie tajniki umysłu, by przeniknąć do innych światów. Powiększenie własnych mocy i zdominowanie świata ludzi przy pomocy magii stało się jego obsesją. Doprowadziła ona do wybuchu Pierwszej Wojny Ludów. Wówczas udało mu się za­władnąć umysłami słabych, zagubionych ludzi i popchnąć ich do wojny z innymi ludami. Plemię człowieka znalazło się we władzy kogoś, kto przestał być istotą ludzką, a nawet panem samego siebie.

- A co z jego zwolennikami? - zapytał Menion.

- Padli ofiarą tego samego zaślepienia co ich przywódca. Słu­żąc swemu panu, stali się niewolnikami przedziwnych mocy magi­cznych... - Allanon zawiesił głos, jakby się zastanawiał, czy nie powinien czegoś dodać, ale po chwili zastanowienia mówił dalej: - Człowiek powinien wyciągnąć wnioski z tego, co spotkało niefor­tunnych druidów, których wiedza i moc obróciły się przeciwko nim samym. Być może, gdyby nie zarzucili studiów nad dawną nauką na rzecz eksperymentowania z magią, udałoby się odtworzyć bra­kujące ogniwa. A tak odkryto straszliwą moc świata duchów, który żywił się tym, co znalazł w ludzkich umysłach. Umysł człowieka nie jest przygotowany na spotkanie z rzeczywistością bytów nie­materialnych. To zbyt wiele dla śmiertelnych.

Zapadła złowróżbna cisza. Słuchacze zdali sobie sprawę z tego, jak potężny był ich przeciwnik. To już nie był człowiek, ale zmate­rializowane w ludzkim kształcie ciemne moce. Nawet Allanon nie krył obaw, że mogą one zawładnąć ludzkim umysłem.

- Resztę w zasadzie już znacie - podjął po chwili. Jego słowa zabrzmiały ostro i rzeczowo. - Osobnik imieniem Brona, który już w niczym nie przypominał człowieka, był główną siłą sprawczą oby­dwu Wojen Ludów. Monstra, które już widzieliście, zwane Zwiastu­nami Śmierci, to nikt inny tylko byli członkowie Rady Druidów, którzy przyłączyli się do Brony. Dzielą los swego przywódcy i nie ma dla nich ratunku. Ich ciała przybrały kształty uosobiające zło, któremu służą. Rzeczą najważniejszą dla nas jest jednak to, że to właśnie oni są mrocznymi zwiastunami nowej ery dla wszystkich krain. O ile wytwory dawnej nauki były darem niebios dla tych, którym służyły do polepszenia codziennego bytu, o tyle magia, która niebawem je zastąpi, stanowi zagrożenie dla ludzkiego życia. Nie miejcie co do tego żadnych złudzeń, przyjaciele. Żyjemy w wieku czarnoksiężnika. Jego moc może pochłonąć nas wszystkich.

Słuchającym zdawało się, że nawet las wokół nich zamarł w bez­ruchu, przerażony słowami wielkiego badacza dziejów. Przygniata­jącą ciszę przerwał Shea:

- Na czym polega tajemnica Miecza Shannary?

- W czasie Pierwszej Wojny Ludów Brona nie miał zbyt wielkiej mocy - odpowiedział Allanon cicho, prawie szeptem. - Połączo­ne siły innych ludów wspomagane nauką Rady Druidów pokonały armię człowieka, którą dowodził. Brona musiał się ukryć. Mógł się wycofać i dożyć swych dni w spokoju, a Pierwsza Wojna Ludów byłaby kolejnym rozdziałem w dziejach konfliktów między śmiertel­nymi istotami. Stało się jednak inaczej. Brona poznał tajemnicę prze­dłużania istnienia swej duchowej, niematerialnej postaci. Mógł istnieć jeszcze wiele lat po tym, jak jego cielesna powłoka rozpadła się. Korzystając z nowych, tajemnych mocy, podtrzymywał istnienie swej niematerialnej istoty. Dał jej życie niezależne od świata materialnego, świata śmiertelnego. Sam stał się mostem między światem, w którym żyjemy i tym, który istnieje poza granicami naszego umysłu. Brona obudził widma i upiory. Przybyły ochoczo, by po kilkuset latach uśpienia uderzyć razem z nim. Nie spieszył się. Odczekał, aż nowe ludy odsuną się od siebie i poróżnia. Przewidział także i to, że auto­rytet Rady Druidów zmaleje, gdy jej członkowie osłabią nadzór nad ludami i plemionami. Czekał do chwili, gdy zło, chciwość i nienawiść zaczęły brać górę nad dobrem i życzliwością. Wtedy uderzył. Bez trudu zawładnął tępymi i agresywnymi trollami z gór Charnal. Wzmocnił ich siły stworami ze świata upiorów, któremu służył. Jego armia ruszyła na zwaśnione ludy.

Wkrótce hordy trolli opanowały Paranor i zniszczyły Radę Drui­dów. Ocaleli tylko ci, którym w porę udało się uciec. Jednym z nich był wiekowy mąż imieniem Bremen. Przewidział nadciągającą klęskę i próbował ostrzec pozostałych. Niestety bezskutecznie. Jako członek Rady zajmował się historią i opisem dziejów. Wnikliwie przestudio­wał wszystko, co dotyczyło Pierwszej Wojny Ludów i samego Brony. Dociekania i eksperymenty tego ostatniego wzbudziły w nim słusz­ne, jak się później okazało, podejrzenia, że druid-odstępca wszedł w posiadanie nieznanych mocy. Bremen rozpoczął własne studia nad sztukami tajemnymi. Podszedł do zagadnienia z o wiele większą roz­wagą. Był świadomy tego, że najmniejsza nieostrożność może uwol­nić zupełnie nieobliczalne moce. Po kilku latach dociekań doszedł do wniosku, że, po pierwsze - Brona nadal istnieje, a po drugie, że następną wojnę z udziałem ludzi rozpętają czary i czarna magia. One też zadecydują o jej rozstrzygnięciu. Chyba wyobrażacie sobie, jak przyjęto jego odkrycie w Paranorze. Najpierw go wyśmiano, a po­tem wręcz wyrzucono z grona Rady. Nie zniechęcony tym Bremen kontynuował badania w samotności. Dlatego nie było go wśród tych, których pojmały zwycięskie trolle, zajmując warownię druidów. Do­wiedziawszy się o upadku Paranoru i zlikwidowaniu Rady, od razu zrozumiał, że zwykli śmiertelnicy nie potrafili bronić się przed cza­rami i magią i wkrótce padliby ofiarą Brony i jego sług. Jednak tym razem przyszło zmierzyć się z istotą, której nie imał się żaden znany oręż i która istniała nieprzerwanie od pięciuset lat. Udał się zatem do najbardziej cywilizowanego i najlepiej zorganizowanego wówczas ludu elfów. Przewodził im król zwany Jerle Shannara. Jemu też za­oferował Bremen swoją pomoc. Lud elfów miał wielki szacunek dla Bremena. Wydawało się nawet, że elfowie rozumieli go lepiej niż inni. Żył wśród nich i studiował nauki tajemne wiele lat przed upad­kiem Paranoru.

- Nie rozumiem jednej rzeczy - nieoczekiwanie powiedział Balinor. - Skoro Bremen posiadł znajomość sztuk magicznych, to dlaczego sam nie pokonał lorda Warlocka?

Allanon nie odpowiedział wprost.

- W końcu doszło do starcia Bremena i Brony w czasie bitwy na równinie Streleheim. Walki, którą stoczyli, nie mógł widzieć żaden śmiertelny. Obaj zniknęli z oczu. Uważano nawet, że Bremen osta­tecznie pokonał Króla Upiorów, ale czas pokazał, że było inaczej. Teraz zaś... - tu przerwał, by po krótkiej chwili zwykłym, rzeczo­wym tonem kontynuować wyjaśnienia. Jednak dziwna pauza została zauważona przez wszystkich słuchaczy.

- W każdym razie, Bremen uświadomił sobie, że do powstrzy­mania istoty takiej jak Brona potrzebna jest inna broń - talizman. Gdyby ktoś taki jak Brona pojawił się w innych czasach, gdy nie byłoby nikogo władającego mocą magii, broń ta miała ochronić mie­szkańców wszystkich czterech krain. W jego umyśle zrodziła się kon­cepcja magicznego miecza, którym można będzie pokonać lorda Warlocka. Miecz wykuto ze stali tak szlachetnej, że na próżno szu­kalibyście jej po całym naszym świecie. Zaklęta jest w nim wielka moc, wiedza i męstwo jego stwórcy. Miecz rzeczywiście stał się talizmanem chroniącym przed złym i nieznanym. Czerpał swą moc ze szlachetnych intencji ludów śmiertelnych, których bronił. Źródłem mocy Miecza było także umiłowanie wolności i gotowość oddania życia w jej obronie. Właśnie dzięki tej szlachetnej mocy Wielkiego Miecza Jerle Shannara zdołał pokonać zdominowaną przez upiory i demony armię najeźdźców z Nordlandii. Teraz potrzebujemy do­kładnie tej samej mocy, by raz na zawsze wyprawić Króla Upiorów do świata zapomnienia. Tam jest jego miejsce. Należy zniszczyć wszy­stkie drogi jego powrotu do naszego świata. Ale dopóki lord Warlock będzie w posiadaniu Miecza Shannary, nikt nie zdoła obrócić mocy Zła przeciwko niemu samemu. Ten stan rzeczy nie może dłużej trwać, przyjaciele.

- Ale wobec tego dlaczego tylko potomek rodu Shannary mo­że...? - zaczął Shea, lecz Allanon nie dał mu dokończyć i wykrzyknął:

- To największa złośliwość losu! Jeśli uważnie słuchaliście tego, jak zmieniło się życie po Wielkich Wojnach, oraz tego, jak dawne nauki materialistyczne ustąpiły miejsca dzisiejszej filozofii i nauce o sprawach mistycznych, to bez trudu zrozumiecie to, co za chwilę powiem. Jest to najdziwniejsze zjawisko, absolutny fenomen. Pamię­tacie zapewne, że dawną naukę tworzyły teorie i hipotezy oparte na doświadczeniu. Moc zaś współczesnej magii i sztuk tajemnych ist-. nieje tylko wtedy, gdy się w nią wierzy. Jest to moc, której nie można zmierzyć ani nawet poznać przy pomocy zmysłów. Jeśli umysł nie znajdzie w sobie podstaw do wiary w istnienie tej mocy, to ona nie zaistnieje. Lord Warlock wie o tym. Jest także świadomy, że w ludz­kich umysłach wciąż istnieje strach przed nieznanym, a zwłaszcza przed tym, czego człowiek nie może pojąć swymi ograniczonymi zmysłami. Oto, co stanowi dla Króla Upiorów grunt do uprawiania sztuk tajemnych i magii, zwłaszcza czarnej, już od ponad pięciuset lat. Na tej samej zasadzie - Miecz Shannary stanie się skutecznym orężem tylko w ręku tego, kto uwierzy w jego moc oraz w to, że ma prawo go użyć. Dając Miecz Jerle'owi Shannarze, Bremen popełnił błąd, gdyż oręż stał się własnością króla i jego rodu, a nie ludów wszystkich krain. I właśnie dlatego z biegiem lat utrwaliła się wiara, że Miecz jest wyłączną własnością króla elfów i tylko on lub jego potomkowie mogą go użyć przeciwko lordowi Warlockowi. Ludzki błąd i historyczne nieporozumienie zniekształciły pierwotny zamysł. W rezultacie, sytuacja przedstawia się tak: tylko potomek rodu Shan­nary, który bez zastrzeżeń uwierzy w swe prawo do Miecza, może skutecznie wykorzystać całą moc oręża. Z historii wiemy także, iż nagłe zjawienie się kogoś, kto z racji swego urodzenia ma prawo do Miecza, wywoła wiele wątpliwości, a tych być nie może, jeśli oręż ma spełnić swoje zadanie. Powtarzam, tylko więzy krwi i wiara po­tomka Shannary w siłę Miecza mogą uwolnić zaklętą w nim moc. W rękach kogoś innego Miecz jest piękną, ale jedną z wielu zwykłych stalowych broni.

Gdy Allanon umilkł, zapadła głęboka cisza. Temat został wyczer­pany. Wielki badacz dziejów ponownie rozważył daną sobie kiedyś obietnicę. Nie powiedział wszystkiego. Przemilczał kilka spraw, które mogłyby przerazić słuchaczy tak bardzo, że zrezygnowaliby z wy­prawy. Czuł się wewnętrznie rozdarty przez przemożne pragnienie wyjawienia całej prawdy i dokuczliwą świadomość nieuchronnej po­rażki misji, gdyby to uczynił. Tym razem powodzenie przedsięwzięcia było najważniejsze. Tylko on w pełni zdawał sobie z tego sprawę. Siedział w milczeniu przepełniony goryczą. Sam narzucił sobie przy­kre ograniczenie, by nie wyjawić całej prawdy nawet tym, którzy teraz zdani byli wyłącznie na niego.

- Zatem tylko Shea może dobyć Miecza, gdyż... - Balinor przerwał ciszę, lecz Allanon wpadł mu w słowo:

- Tak, tylko Shea ma takie prawo z racji urodzenia. Prawo pierworództwa przeszło na niego. Inni potomkowie Shannary nie żyją.

Zapadła taka cisza, jakby nawet las umilkł pod wrażeniem ponu­rego stwierdzenia filozofa. Wszyscy zrozumieli, co ich czeka. Przy­szłość nie zostawiła im wielkiego wyboru - mogli zwyciężyć lub zginać.

- Teraz zostawcie mnie i odejdźcie na spoczynek - zarządził Allanon. - Wyśpijcie się dobrze, dopóki jeszcze możecie. Jutro o świcie wyruszamy do Paranoru.



X



Noc minęła szybko, a świt zastał grupkę śmiałków w trakcie przy­gotowań do długiej drogi. Eventin, Balinor, Menion, Flick i Shea czekali w milczeniu na przybycie Allanona i kuzynów Eventina. Po pierwsze byli wciąż rozespani, a w tym stanie trudno o dobry humor i chęć do rozmowy; po wtóre zaś wszyscy rozmyślali o trudach i nie­bezpieczeństwie wyprawy. Bracia Ohmsfordowie siedzieli na kamien­nej ławce i, patrząc przed siebie, rozważali wykład Allanona. Próbo­wali określić, jakie mieli szansę na to, by odzyskać Miecz Shannary, zniszczyć przy jego pomocy lorda Warlocka i wrócić do rodzinnej osady. Szansę te były znikome. Nic więc dziwnego, że zwłaszcza Shea, który miał odegrać szczególną rolę, był zatrwożony. Teraz jed­nak strach przeszedł w otępienie. Mimo to, gdzieś w mroku niepew­ności i lęku błyskała nieśmiało iskierka nadziei na to, że zdołają pokonać wszystkie trudy i wypełnić misję w Paranorze. Potomek Shannary był przekonany, że w sprzyjających okolicznościach iskier­ka rozbłyśnie pełnym światłem. Teraz jednak poddał się przemożne­mu uczuciu bezradności i niemocy.

Siedział opatulony w krótką pelerynę, która skutecznie chroniła przed porannym chłodem. Był ubrany tak jak Flick - w strój ludzi lasu. Otrzymali je w prezencie od gościnnych karłów. Obydwaj mieli także niewielkie tobołki, a za skórzane pasy zatknięte krótkie noże myśliwskie, które zabrali jeszcze z Shady Yale. W plecakach znalazły się skromne racje żywnościowe - droga prowadziła bowiem przez najlepsze tereny łowieckie w całej Sudlandii oraz przez osady sprzy­jające karłom i Allanonowi. Największe niebezpieczeństwo zagrażało im ze strony gnomów - odwiecznych wrogów karłów. Tylko nie­wielka grupka poruszająca się po kryjomu miała szansę przemknąć obok ich patroli.

Shea nie zapomniał o Kamieniach. Dyskretnie sprawdził zawar­tość skórzanej sakiewki i włożył ją do kieszeni koszuli. Allanon nie wspomniał o nich ani razu, odkąd zjawił się w Culhaven. Być może było to zwykłe przeoczenie z jego strony, ale Shea postanowił nie rozstawać się z jedyną skuteczną bronią. Dotknął bluzy na piersi. Kamienie były na miejscu.

W odległości kilku kroków od braci przechadzał się Menion Leah. Miał na sobie luźny strój myśliwski w barwach ochronnych. Dzięki temu wytrawny tropiciel stapiał się z otoczeniem i mógł podejść każdą zwierzynę. Jego buty były zrobione z miękkiej skóry, a pode­szwy nasycone specjalnymi olejami w taki sposób, że myśliwy mógł poruszać się bezszelestnie w każdym terenie, nie raniąc stóp. Rodowy miecz Leah książę umieścił w pochwie i przywiązał na plecach. Gdy się przechadzał, rękojeść miecza połyskiwała groźnie przy każdym kroku. Przez pierś Menion przewiesił ulubioną broń myśliwego - długi jesionowy łuk i kołczan ze strzałami.

Balinor był ubrany tradycyjnie w długą pelerynę do ziemi. Pod nią, jak zwykle, miał swój miecz i kolczugę, która lśniła w porannym słońcu, ilekroć jej właściciel wysunął rękę spod płaszcza. Do pasa Balinor przywiązał długi nóż myśliwski i miecz. Był to największy miecz, jaki bracia kiedykolwiek widzieli. Balinor nie obnosił się z nim, raczej starał się ukryć go pod peleryną. O tym, jak wielki był to oręż, Flick i Shea przekonali się rano, gdy Balinor dopinał go, idąc w ich stronę. Mieczem tym można było bez trudu przeciąć człowieka na pół.

Czekanie skończyło się, gdy Allanon wyszedł z auli w towarzy­stwie dwóch drobnych elfów. Nie zatrzymując się pozdrowił zebra­nych i polecił, by ustawili się w szyku, po czym ostrzegł ich, że po przekroczeniu Srebrnej Rzeki znajdą się na terenach odwiedzanych przez gnomy, wobec czego wszelkie rozmowy należało ograniczyć do minimum. Od Srebrnej Rzeki trasa prowadziła przez lasy Anaru w stronę gór leżących na ich północnym skraju. Była trudniejsza niż marsz przez stosunkowo równy teren na zachodzie, lecz tam musieliby poruszać się po otwartej przestrzeni. Niebezpieczeństwo odkrycia w lesie było o wiele mniejsze. Warunkiem powodzenia wyprawy było utrzymanie jej w tajemnicy. Odkrycie celu wyprawy przez lorda War-locka oznaczało jej koniec. Należało zatem poruszać się w ciągu dnia, pod osłoną lasu, dopóki będzie to możliwe. Wyjście na otwartą prze­strzeń w nocy i ryzyko spotkania Zwiastunów Śmierci postano­wili odłożyć do czasu, gdy znajdą się daleko na północy i skończy się las.

Przedstawicielem karłów w wyprawie był Hendel - małomówny tropiciel, który uratował Meniona przed syrenim drzewem. Objął przewodnictwo, gdyż najlepiej znał tereny wokół Culhaven. Obok niego, trochę z tyłu szedł Menion. Odzywał się z rzadka. Skupił się na tym, by nie wchodzić w drogę przewodnikowi. Starał się również nie zwracać na siebie uwagi - Hendel uznał to za zbyteczne. Kilka kroków za nimi szły elfy. Poruszały się jak cienie. Rozmawiały ści­szonymi melodyjnymi głosami. Każdy z nich miał jesionowy łuk podobny do łuku Meniona. W odróżnieniu od pozostałych nie mieli peleryn. Byli ubrani w stroje przylegające do ciała - te same, co wczoraj podczas narady. Za nimi szli Flick i Shea, a za ich plecami dziarskim, zdecydowanym krokiem podążał dowódca wyprawy i z po­chyloną głową obserwował podłoże. Pochód zamykał Balinor. Bracia Ohmsfordowie od razu zorientowali się, że wyznaczono im najbez­pieczniejsze miejsce w szyku. Shea - najcenniejszy członek wy­prawy - boleśnie zdawał sobie sprawę, że w ocenie pozostałych był całkowicie bezbronny w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa.

Wkrótce dotarli do Srebrnej Rzeki i przeprawili się na drugi brzeg. Rozmowy ucichły. W milczeniu rozglądali się po gęstym lesie. Droga nie sprawiała trudności, teren był w miarę równy, jedynie ścieżka pro­wadząca na północ ostro zakręcała i zaczynała kluczyć między drze­wami. Długie smugi porannego słońca musiały przedrzeć się przez splątane konary i gałęzie. Wokół panował miły chłód. Czasem poje­dynczy promień przesunął się po twarzy któregoś wędrowca i ogrzał ją delikatnie. Gęsta ściółka, liście i drobne gałązki, nasiąknięte poranną rosą, pochłaniały odgłosy kroków. Posuwali się bezszelestnie, nie mą­cąc ciszy leśnego poranka. Nad ich głowami las budził się do życia. Kolorowe ptaki rozpoczęły poranne czynności. Czasem wśród gałęzi śmignęła wiewiórka, spuszczając na głowy wędrowców deszcz łupin i kawałków kory. Gęsto rosnące drzewa ograniczały widoczność. Były masywne i rozłożyste, a grubość pnia wahała się od trzech do dziesięciu stóp. Potężne korzenie wystawały spod ziemi jak monstrualne, guzkowate paluchy wciskające się w miękkie poszycie. Widoczność była ograniczona ze wszystkich stron, więc by wydostać się z zielonego labiryntu, musieli polegać na Hendelu, który znał teren, oraz na tropi-cielskich umiejętnościach księcia Leah.

Pierwszy dzień minął bez przygód. Noc spędzili wśród wielkich drzew na północ od Srebrnej Rzeki i Culhaven. Tylko Hendel był w stanie dokładnie określić położenie. Poinformował o tym Allanona podczas krótkiej narady. Zjedli zimną kolację. Nie rozpalili ogniska, by nie zwrócić na siebie uwagi. Shea skorzystał z okazji i porozmawiał z elfami. Byli braćmi i bliskimi kuzynami Eventina. Wybrano ich, by reprezentowali królestwo elfów w misji Allanona i poszukiwaniach Miecza Shannary. Starszy, smukły i spokojny mieszkaniec Westlandii miał na imię Durin. Już na pierwszy rzut oka wydał się obydwu Ohmsfordom osobą godną zaufania. Dayel, nieśmiały i ujmujący, był niewiele młodszy od Shei. Jego chłopięcy urok wywarł szczególne wrażenie na Balinorze i Hendelu. Ich życie upłynęło na walce w obronie granic ojczyzny. Świeża, młoda twarz Dayela zachęcała ich, by spró­bowali odzyskać chociaż cząstkę tego, co im umknęło w żołnierskim trudzie i znoju. Shea dowiedział się od Durina, że jego młodszy brat opuścił rodzinny dom na kilka dni przed planowanym ślubem z jedną z najpiękniejszych dziewcząt w kraju elfów. Początkowo Shea nie wierzył, że Dayel był dorosły do ożenku, a tym bardziej w to, że ktoś mógłby wyjechać w przededniu własnego ślubu. Durin zapewniał jednak, że brat sam podjął taką decyzję. W czasie późniejszej rozmowy w cztery oczy z Flickiem, Shea stwierdził, że na ostateczną decyzję Dayela musiały wpłynąć jego koneksje z królem Eventinem. Oprócz małomównego Hendela, który wciąż trzymał się na uboczu, wszyscy uczestnicy wyprawy rozmawiali półgłosem. Shea po chwili też się wyłączył z rozmowy. Zaczął się zastanawiać, czy Dayel żałował tego, że zostawił narzeczoną po to, by wziąć udział w ryzykownej wyprawie do Paranoru. W głębi duszy wolałby, by kuzyn Eventina pozostał w bezpiecznym zaciszu swego domu.

Tego samego wieczora Shea podszedł do Balinora i zapytał, kto i dlaczego zezwolił Dayelowi na udział w wyprawie. Książę Callahornu uśmiechnął się. Doceniał troskę Shei o Dayela. Różnica wieku mię­dzy chłopcami była dla niego prawie niezauważalna. Odpowiedział, że w czasie powszechnego zagrożenia pokoju na świecie nie pytano, skąd i dlaczego przychodzi ten, kto chciał pomóc. Dayel postanowił wziąć udział w wyprawie, gdyż poprosił go o to król. Gdyby odmówił, straciłby szacunek dla samego siebie. Hendel zaś toczył bój z gno­mami w obronie granic swojego kraju. Wyznaczono go do tego za­dania ze względu na jego doświadczenie. Był najlepszym zwiadowcą-tropicielem w całej Estlandii. W Culhaven miał żonę i rodzinę. Widział się z nimi raz w ciągu ostatnich dwóch miesięcy i zapewne nieprędko zobaczy ich znowu. Wszyscy uczestnicy wyprawy mieli dużo do stracenia. „Być może więcej niż przypuszczasz, Sheo - powiedział rycerz i odszedł, by pomówić z Allanonem. Niezadowo­lony z zakończenia rozmowy Shea wrócił, by porozmawiać z Flickiem, który dyskutował z elfami.

- A jaki jest Eventin? - zapytał Flick, gdy brat dosiadł się do nich. - Mówią, że to najwspanialszy król elfów, że jest podziwiany i szanowany przez wszystkich. Jaki jest naprawdę?

Durin uśmiechnął się. Jego bratu pytanie wydało się zabawne.

- Cóż można powiedzieć o naszym drogim kuzynie, żeby przy
tym nie plotkować?

- Jest wspaniałym władcą - zaczął poważnym tonem Durin. - Niejeden powiedziałby, że jest zbyt młody, by zasiąść na tronie, ale nie to jest najważniejsze. Eventin ma przenikliwy umysł, dar prze­widywania i jest przezorny. A najważniejsze jest to, że wszystko robi we właściwym czasie. Kochają go i szanują wszyscy poddani. Po­szliby za nim w ogień. Starsi członkowie rady królewskiej woleliby prowadzić politykę izolacji, a przynajmniej niezaangażowania. Uwa­żają, że w ten sposób można uniknąć wojny, co jest po prostu poli­tyczną głupotą. Eventin ostro się temu przeciwstawia. Dobrze wie, że jedynym sposobem uniknięcia wojny, której wszyscy się obawia­my, jest wyprzedzić uderzenie wroga i pozbawić go dowództwa. Oto dlaczego nasza wyprawa ma tak wielkie znaczenie dla Eventina. Na­leży zrobić wszystko, by powstrzymać najeźdźcę, zanim rozpęta się wojna na skalę światową.

Z przeciwległego końca obozowiska wolnym krokiem podszedł Menion i przysiadł się do rozmawiających. Usłyszał ostatnie zdanie wypowiedzi Durina, więc zaciekawiony zapytał:

- Co wiecie o Mieczu Shannary?

- Prawdę mówiąc niewiele - stwierdził Dayel. - Dla nas Miecz Shannary to bardziej fakt historyczny niż legenda. Miecz jest ucieleśnieniem obietnicy danej królowi elfów. Miecz-talizman obroni wszystkich przed stworami ze świata duchów i ciemnych mocy. Przez długi czas panowało przekonanie o tym, że zagrożenie zniknęło, gdy skończyła się Druga Wojna Ludów. Zapewne dlatego nikt nie zwrócił uwagi na to, że ród Shannary wymiera. Pozostali jedynie nieliczni, rozproszeni po świecie potomkowie tacy jak Shea, o których istnieniu nikt nie wiedział. Ród Eventina, czyli nasz ród Elessedil, objął tron prawie sto lat temu. Miecz Shannary, o którym przypomniano sobie niedawno, przez cały czas spoczywał bezpiecznie w Paranorze.

- Na czym polega siła tego miecza? - nie ustępował Menion. Wzbudziło to nieufność Flicka, który posłał bratu ostrzegawcze spoj­rzenie.

- Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie - odparł Dayel i spojrzał na Durina. Ten wzruszył ramionami i potrząsnął prze­cząco głową. - Tylko Allanon zna odpowiedź - dokończył młod­szy elf.

Jednocześnie spojrzeli na wysoką postać na drugim końcu polany. Allanon i Balinor prowadzili poważną rozmowę.

- Na szczęście dla nas - Durin zwrócił się do słuchających go czterech wędrowców - jest z nami Shea, potomek rodu Shan­nary. Gdy odzyskamy Miecz, Shea uwolni zaklętą w nim moc. Z jej pomocą pokonamy lorda Warlocka, zanim wznieci wojnę, która zni­szczy nas wszystkich.

- Chciałeś chyba powiedzieć: „jeśli odzyskamy Miecz” -poprawił go Shea, a Durin przyjął tę uwagę z uśmiechem i skinął głową.

- Mimo wszystko w całej tej historii coś się nie zgadza -oświadczył Menion, po czym wstał i zaczął szukać miejsca na spo­czynek.

Shea odprowadził go wzrokiem. Przyznawał rację księciu Leah. Sam był niezadowolony z tych wyjaśnień, ale też niewiele mógł na to poradzić. Prawdę mówiąc nie robił sobie wielkich nadziei na to, że uda im się odzyskać Miecz. Skupił się na sprawie jego zdaniem najważniejszej - dotrzeć szczęśliwie do Paranoru. O tym, co dalej, na razie wolał nie myśleć.

Nazajutrz o świcie wszyscy byli na szlaku. Prowadził Hendel. Szybko odnajdywał krętą ścieżkę i mimo że las gęstniał, zwiększał tempo marszu. W pewnej chwili droga zaczęła się wznosić. Oznaczało to, że zbliżali się do gór rozciągających się południkowe przez cały Środkowy Anar. By wyjść na otwartą przestrzeń w punkcie położo­nym możliwie najdalej na północ, należało pokonać tę przeszkodę. Przez równinę prowadził szlak do warowni druidów. Rosło napięcie w grupie - wchodzili coraz głębiej na ziemie gnomów. Coraz czę­ściej odnosili wrażenie, że są obserwowani, a niewidoczny przeciwnik czeka na dogodną chwilę. Niepokój nie udzielił się jedynie Hende-lowi, być może dlatego, że poruszał się po znanym terenie. W cza­sie marszu zachowywali bezwzględną ciszę i bacznie obserwowali las.

Około południa szlak zakręcił ostro pod górę. Zaczęli się wspinać. Odstępy między drzewami zwiększyły się, przerzedziła się także plą­tanina liści i gałęzi nad głowami. Coraz częściej widzieli błękitne niebo, na którym jak na razie nie było śladu chmur. Promienie słońca prawie bez przeszkód docierały do leśnego poszycia. Było ciepło i jasno. Pojawiały się coraz liczniejsze głazy i skalne rumowiska. W oddali przed sobą dostrzegli poszarpany górski grzbiet - zbliżali się do południowego krańca pasma gór. Zaczęli odczuwać zmianę klimatu. Wchodzili w coraz chłodniejsze warstwy powietrza, ale rów­nocześnie, ze względu na wysokość, zaczęły się problemy z oddy­chaniem. Po kilku godzinach dotarli na skraj martwego, sosnowego boru. Stłoczone pnie ograniczały widoczność do trzydziestu stóp. Bór rozciągał się na kilkaset jardów we wszystkie strony i kończył u pod­nóża skał strzelających pionowo w niebo. Poszarpane granie sterczały jak zęby piły kilkaset stóp nad ziemią. Skały wyglądały jak wbite w ziemię kamienne płyty przełamane na pół.

Mendel zarządził krótki postój i przez kilka minut konferował z Menionem, wskazując ręką to na bór, to na skały. Allanon dołączył do nich i przywołał pozostałych. Stanęli ciasnym kręgiem wokół prze­wodnika.

- Góry przed nami to pasmo Wolfsktaag, ziemia niczyja dla karłów, a dla gnomów ziemia zakazana - wyjaśniał Hendel. - Wybraliśmy tę drogę, bo tu kręci się najmniej zwiadowców. Spotkać się ze zwiadem gnomów to znaczy stoczyć regularną bitwę. Mówią, że w górach Wolfsktaag mieszkają dziwadła z innego świata. Nieźle powiedziane, prawda?

- Do rzeczy - wtrącił Allanon.

- Chodzi o to - kontynuował karzeł nie zmienionym tonem - że jakieś piętnaście minut temu wypatrzył nas jeden albo dwóch zwiadowców gnomów. W okolicy pewnie jest ich więcej. Górski książę twierdzi, że widział ślady dużej grupy. Co by nie mówić, ich zwiadowcy na pewno dadzą znać gdzie trzeba i ściągną posiłki. Znaczy to, że trzeba się sprężyć.

- Co gorsza - dodał Menion - ze śladów wynika, że przed nami w borze albo zaraz za nim też są gnomy.

- Może tak, a może nie, góralu - Hendel wtrącił się ostro. - Ten bór ciągnie się prawie milę naprzód, a po bokach dochodzi do samych skał. Tylko, że przy końcu las się ostro zwęża, a te dwie ściany skalne schodzą się ze sobą tak, że zostaje tylko szczelina, którą nazywają Przełęczą Stryczka. Tamtędy wiedzie najkrótsza droga do Wolfsktaag. I tamtędy trzeba iść. Inna trasa to co najmniej dwa dni drogi, no i pewne spotkanie z gnomami.

- Dość już tych dywagacji - stwierdził stanowczo Allanon. - Ruszajmy stąd natychmiast. Góry zaczynają się zaraz za przełęczą. Tam gnomy nie będą nas ścigać.

- Pocieszająca perspektywa, nie ma co - mruknął pod nosem Flick.

Ruszyli gęsiego przez wyschnięty bór. Wśród gęsto stojących, zeschniętych pni piętrzyły się stosy suchego, brązowego igliwia, które tłumiło odgłos kroków. Wysokie pnie i długie konary pokryte zsza­rzałą, prawie białą korą, przypominały nieregularną pajęczynę pod­czepioną do błękitnego nieba. Prowadzący Hendel sprawnie wybierał trasę wśród bezładnie stojących pni i gałęzi. Przeszli kilkaset kroków, gdy Durin zatrzymał pochód i gestem nakazał milczenie. Następnie rozejrzał się i kilkakrotnie wciągnął nosem powietrze.

- To dym - zawołał. - Gnomy podpaliły las!

- Ja nic nie czuję - odpowiedział Menion, który również za­czął uważnie wąchać.

- Bo twoje powonienie nie dorównuje elfiemu - stwierdził sucho Allanon, a zwracając się do Durina, zapytał: - Czy możesz określić, gdzie zaczął się pożar?

- Ja też wyczuwam dym - powiedział Shea zaskoczony tym, że jego powonienie dorównuje zmysłowi elfa.

Durin obrócił się w miejscu i węsząc próbował określić kierunek.

- Wygląda na to, że podpalili bór w kilku miejscach. Jeśli tak, to za kilka minut wszystko stanie w płomieniach.

Po chwili zastanowienia Allanon gestem zarządził marsz do Prze­łęczy Stryczka. Znacznie zwiększyli tempo, by jak najszybciej wy­dostać się z ogniowej pułapki. Gdyby płomienie objęły korony drzew, byliby bez szans. Allanon i Balinor szli długim i szybkim krokiem.

Bracia Ohmsfordowie musieli często podbiegać, by nie zostać z tyłu. W pewnym momencie Allanon krzyknął coś do Balinora, który zwol­nił i zniknął z pola widzenia. Idący na czele Menion i Hendel także zniknęli z oczu Ohmsfordom, wobec czego bracia odnajdywali ścież­kę, kierując się na migające między martwymi drzewami smukłe sylwetki dwóch elfów. Za plecami słyszeli coraz bardziej natarczywe ponaglenia Allanona. Między pniami zauważyli kłęby gęstego dymu. Toczyły się w ich stronę jak walec z siwej mgły. Widoczność pogar­szała się i coraz trudniej było oddychać. Jak dotąd jednak nie zauwa­żyli błysku płomienia, który zapewne był wciąż zbyt niski, by sięgnąć do koron drzew. Dym gęstniał, wciskał się w oczy i do gardeł. Krztu­sili się, a z podrażnionych oczu płynęły łzy. Allanon zawołał:

- Stójcie!

Uczynili to z wielką niechęcią i cierpliwie czekali na komendę do dalszego marszu. Tymczasem Allanon wypatrywał czegoś za nimi. W przesyconym dymem lesie jego twarz wydawała się szara jak popiół. Wkrótce z białych kłębów wyłonił się Balinor.

- Miałeś rację, są tuż za nami - wykrzytusił, łapiąc oddech przed każdym słowem. - Podpalili las na całej szerokości. Wygląda na to, że chcą nas zepchnąć do Przełęczy Stryczka.

- Zostaniesz z nimi - zakomenderował Allanon, wskazując wy­straszonych Ohmsfordów. - Muszę dogonić pozostałych, zanim do­trą do przełęczy.

Ruszył z niespotykaną, jak na tak wysokiego mężczyznę szybko­ścią i nieomal natychmiast zniknął z oczu. Balinor skinął na braci, by podążyli za nim. Cała trójka ruszyła za Allanonem, walcząc z gę­stym dymem o każdy oddech. Po chwili, ku swemu przerażeniu usły­szeli trzask suchego drewna, które ogarniały płomienie. Kłęby gorą­cego dymu toczyły się wokoło i pochłaniały resztki powietrza. Ogień był coraz bliżej. Kaszląc i prychając, biegli przed siebie prawie na oślep, byle dalej od rozszalałych płomieni. Shea spojrzał w górę i ze zgrozą stwierdził, że długie jęzory ognia strzelają ponad koronami drzew. Ogień powoli ogarniał pnie drzew.

Nieoczekiwanie w gęstym dymie zamajaczyła skalna ściana. Ba­linor wskazał na nią i skierowali się w tę stronę. Wkrótce, poruszając się po omacku w gęstym dymie, doszli do pozostałych. Tamci czekali na nich na niewielkiej polance na skraju płonącego lasu. Za ich ple­cami ostro pięła się pod górę ścieżka prowadząca do Przełęczy Stryczka. Gdy Balinor i Ohmsfordowie zrównali się z resztą grupy, pło­mienie ogarnęły już cały las.

- Chcą nas zmusić, żebyśmy wybrali między usmażeniem się żywcem a przeprawą przez przełęcz - zawołał Allanon, przekrzy­kując huk płonącego lasu. - Wiedzą też, że mamy do wyboru dwie drogi. Ale oni też muszą dokonać wyboru. W tym miejscu tracą przewagę. Durinie, podejdź jak najbliżej przełęczy i sprawdź, czy nie ma pułapki.

Elf oddalił się bez słowa. Biegł skulony przy skalnej ścianie. Obserwowali go, dopóki nie zniknął za skalnym załomem. Shea przy­sunął się do pozostałych. Bardzo chciał być w czymś pomocny.

- Gnomy nie są głupcami - dobiegł go głos Allanona. - Ci na przełęczy zdają sobie sprawę z tego, że są odcięci od tych, którzy podpalili las. Chyba że dopadną nas w tym miejscu. Nie wydaje mi się, żeby bez wyraźnych powodów ryzykowali powrót przez góry Wolfsktaag. Wniosek z tego, że albo zgromadzili duże siły na prze­łęczy, co nie mogłoby ujść uwagi Durina, albo wymyślili coś innego. A wprowadzą to w czyn na odcinku zwanym Węzłem, gdzie skały schodzą się tak, że tylko jeden człowiek na raz może się prze­cisnąć - dopowiedział Hendel i przerwał. Zaczął rozważać jeszcze inną ewentualność.

- Zupełnie nie rozumiem, w jaki sposób chcą nas powstrzy­mać - wtrącił się Balinor. - Wspinaczka po prawie pionowej ścia­nie jest długa i niebezpieczna. Niemożliwe, żeby gnomom udała się ta sztuka w tak krótkim czasie, jaki upłynął od odkąd nas dostrzegli po raz pierwszy!

Allanon przytaknął. Zgadzał się ze słowami doświadczonego ry­cerza z pogranicza. Sam również nie był w stanie przewidzieć, co zgotowały im gnomy. Menion półgłosem zamienił kilka słów z Balinorem i oddalił się od grupy. Idąc w stronę wąskiego przejścia, uważnie studiował wzrokiem każdy kawałek ziemi. Z płonącego lasu wydobywały się chmury białego dymu. Toczyły sią aż do skał, po czym unosiły się w górę, skutecznie ograniczając widoczność, dopóki nie rozpłynęły się w powietrzu. Na polance szóstka odważnych cze­kała na powrót Durina i Meniona. Obserwowali ruchy szczupłej syl­wetki księcia Leah w kłębach dymu u wejścia do przełęczy. Pochylony tropiciel uważnie badał teren. Wreszcie wyprostował się i ruszył w stronę czekających. Dotarł do nich razem z powracającym Durinem.

- Na przełęczy znalazłem ślady stóp, ale nic poza nimi. Żadnych oznak życia - oświadczył elf. - Do najwęższego miejsca wszystko wygląda normalnie. Dalej nie doszedłem.

- Jest jeszcze coś - wtrącił Menion. - Przy wejściu na przełęcz znalazłem dwie grupy śladów stóp kierujące się do przełęcz i dwie wychodzące. Wszystkie zostawiły gnomy!

- Musieli przemknąć przed nami, a wydostali się, idąc blisko przy ścianie, zanim dotarliśmy do tego miejsca - stwierdził ze złością Balinor. - Jeśli jednak byli na przełęczy przed nami, to ciekawe po co?

- Na pewno nie dowiemy się tego, siedząc tutaj w kucki - odrzekł zirytowany Allanon. - Nie ma czasu na zgadywanki. Hendelu, prowadź. Góral idzie z tobą. I uważajcie na siebie. Reszta w poprzednim porządku.

Karzeł i książę Leah ruszyli krętym podejściem do Przełęczy Str czka. Pozostali posuwali się za nimi w odległości kilku kroków, niespokojnie obserwując nierówności terenu. Shea obejrzał się. Tuż sobą zobaczył Allanona, ale ani śladu Balinora. Zapewne główne wodzący znowu polecił mu pełnić funkcję tylnej straży i wypatrywa gnomów, które podchodziły od tyłu. Instynkt podpowiadał Shei, była to starannie obmyślana i przygotowana przez podstępne gnomy pułapka.

Przez około sto jardów ścieżka pięła się ostro pod górę, następnie biegła poziomo i zwężała się do tego stopnia, że tylko jeden człowiek mógł się przecisnąć między pionowymi skałami. Przełęcz była w gruncie rzeczy szczeliną w skalnym zagłębieniu w kształcie półokrągłego podcięcia. W górze dwie skały schodziły się ze sobą, pozostawiając wąską szczelinę rysującą się jak błękitna kreska między pionowymi skałami - ścieżka była bardzo wąska, prawie niewidoczna. Posuwali się naprzód wolno, gdyż wszyscy wypatrywali wśród skał pułapek zastawionych przez gnomy. Shea zastanawiał się, jak daleko w głąb przełęczy zapuścił się Durin. Doszedł do wniosku, że elf pewno nie dotarł do miejsca, które Hendel nazwał Węzłem. Patrząc na skały zrozumiał, dlaczego tak je nazywano. Wąskie przejście spra­wiało, że idący tamtędy odnosił wrażenie, jakby przeciskano mu gło­wę przez ciasną pętlę stryczka, który za chwilę zaciśnie się na szyi. Na policzku Shea czuł ciężki oddech Flicka; ciasnota zaczynała go dusić. Pochyleni szli coraz wolniej i ostrożniej, by uniknąć zranienia o wystające, ostre jak brzytwa skały.

W pewnym momencie tempo marszu nieoczekiwanie spadło, tak że prawie stanęli w miejscu. Idący z tyłu Allanon kategorycznym tonem zażądał, by go przepuszczono do przodu. Okazało się to nie­możliwe. Shea wytężył wzrok i dostrzegł smugę ostrego światła przed przewodnikami. Oznaczało to, że szczelina zaczyna się rozszerzać. Byli już blisko wyjścia z Przełęczy Stryczka. Kiedy jednak zdawało mu się, że już są bezpieczni na drugim końcu przełęczy, z przodu dały się słyszeć podniecone głosy i pochód zatrzymał się. Menion rzucił złośliwą uwagę, Allanon zaś głośno zażądał, by podążać dalej. Dopiero po pewnym czasie ruszyli i posuwając się cal po calu, wy­dostali się na szeroką półkę otoczoną pionowymi skałami. Nad gło­wami znowu zobaczyli niebo i słońce.

- Tego się obawiałem - Shea usłyszał mrukliwą uwagę Hendela, gdy tylko wyszedł ze szczeliny za Dayelem. - Miałem na­dzieję, że gnomom nie będzie chciało się zapuszczać tak daleko w gó­ry, które dla nich są zakazane. Coś mi się widzi, góralu, że złapali nas w pułapkę - ostatnia uwaga skierowana była do Meniona.

Shea dołączył do pozostałych, którzy stali na skalnej półce. W ściszonych głosach rozmawiających brzmiały złość i rozczaro­wanie. Po chwili ze szczeliny wysunął się Allanon i bezzwłocznie zaczął oglądać nieoczekiwaną przeszkodę. Półka skalna, na której się znajdowali, miała niewiele ponad piętnaście stóp długości, po czym nagle się kończyła. Dalej była ciemna przepaść o głębokości kilkuset stóp, która nawet w pełnym świetle dnia wydawała się bez­denna. Skalne ściany otaczały ją nieregularnym półkolem, po czym urywały się gwałtownie na granicy z lasem, dochodzącym do dru­giego brzegu przepaści. Miejsce to było wielkim dziwem natury. Poszarpane skały układały się w osobliwą linię przypominającą szubieniczną pętlę po przeciwnej stronie otchłani zwisały resztki cze­goś, co było kiedyś liną nośną wąskiej drewnianej kładki. Jedynej drogi na drugą stronę. Osiem par oczu studiowało wnikliwie każdy cal skalnych ścian, bezskutecznie poszukując występów i załomów, po których mogliby przejść. Wyglądało na to, że pozostało im szyb­ko nauczyć się fruwać.

- Przeklęte gnomy sprytnie to wymyśliły - złościł się Me­nion. - Niszcząc kładkę, złapali nas w pułapkę. Wybór mamy nie­wielki: albo gnomy, albo przepaść. Nawet się nie muszą po nas fa­tygować. Wystarczy, żeby poczekały, aż umrzemy z głodu. Cóż za bezmyślność z mojej strony, żeby...

Nie dokończył myśli. Wszyscy patrzyli na siebie i czuli się po­dobnie. Dali się złapać w prymitywną, ale skuteczną pułapkę. Allanon zbliżył się do krawędzi, spojrzał w otchłań, a następnie spojrzał na drugą stronę. Szukał jakiegokolwiek punktu zaczepienia.

- Gdyby była odrobinę węższa albo gdybym ja miał więcej miej­sca na rozbieg, to chyba mógłbym przeskoczyć - zaproponował Durin.

- To ponad trzydzieści pięć stóp - oszacował Shea - i po-1 kręcił głową z powątpiewaniem. W takich warunkach Durin nie miał] szans, nawet gdyby był najlepszym skoczkiem w dal na świecie.

- Chwileczkę! - zawołał nagle Menion. Jednym skokiem znalazł się obok Allanona i wskazał jakiś punkt na północy. - Widzicie to stare drzewo zwisające ze skały, tam, z lewej strony?

Spojrzeli we wskazanym kierunku, nie rozumiejąc, do czego zn rżał. Drzewo, które wskazywał, było wrośnięte w skalną ścianę. Odległość między nim, a skalną półką wynosiła prawie sto pięćdziesiąt jardów. Szary pień i gołe konary opadały w dół jak nogi olbrzyma, który idąc zastygł w pół kroku. Było to jedyne drzewo na zasypanej l kamieniami ścieżce biegnącej od skały do lasu. Shea patrzył razem z innymi, ale on także nie rozumiał, w czym drzewo mogło im pomóc.

- Mógłbym do strzały przymocować linkę, a potem dobrze przy­mierzyć z łuku. Ktoś lekki mógłby wspiąć się po niej do drzewa i przeciągnąć gruby sznur, po którym przeszliby pozostali - zaproponował książę Leah i zacisnął dłoń na wielkim, jesionowym łuku.

Allanon głośno przeanalizował pomysł:

- Stąd do drzewa jest ponad sto jardów. Strzała dodatkowo i obciążona linką. Nie wiem czy mistrz świata wcelowałby w pień, nie mówiąc o tym, że strzała musiałaby się wbić na tyle głęboko, żeby utrzymać ciężar najlżejszego z nas. To raczej niewykonalne.

- Trzeba coś wymyślić, i to zaraz, bo jak nie, to żegnaj Mieczu Shannary i ty, kochany świecie nasz - burknął czerwony ze złości Hendel.

- Mam pewien pomysł - powiedział nieoczekiwanie Flick i zrobił krok do przodu.

Zaskoczeni spojrzeli na niego tak, jakby widzieli go po raz pierwszy.

- Świetnie. Więc podziel się nim ze wszystkimi. Mów prędko, co też ci przyszło do głowy! - ponaglał Menion.

- Gdyby wśród nas był łucznik co się zowie - tu Flick spoj­rzał jadowicie na Meniona - to może trafiłby strzałą zakończoną sznurem w drewniane resztki kładki po tamtej stronie. Potem można by ją tu przyciągnąć i...

Allanon wpadł mu w słowo:

- Znakomity pomysł! A teraz, kto mógłby...

- Ja się tym zajmę - nie dał mu dokończyć Menion.

Allanon skinął głową. Hendel wyciągnął długą, mocną linkę. Je­den koniec Menion przywiązał do strzały, a drugi do swojego pasa. Przyłożył strzałę do cięciwy i zaczął szukać celu. Pozostali wpatrywali się w miejsce na drugim brzegu, gdzie przymocowano linę nośną kładki. Po chwili Menion odszukał wzrokiem wiszący najniżej ka­wałek drewna, około trzydziestu stóp od przeciwległej krawędzi. Wstrzymali oddech. Menion napiął łuk, starannie wycelował i wypu­ścił strzałę. Zanim umilkło brzęczenie cięciwy strzała utkwiła pewnie w celu. Przywiązana do niej linka zwisała luźno nad przepaścią.

- Piękny strzał, Menionie. - Durin z uznaniem klepnął w ra­mię zadowolonego księcia.

Podciągnęli ostrożnie kładkę i starannie związali przeciętą linę. Allanon bezskutecznie szukał kołka lub hufnala do zamocowania, jako że gnomy przezornie usunęły wszystkie części łączenia. Nie mając wyboru, Allanon i Hendel objęli się wpół i napięli linę nośną. Dayel ruszył powoli naprzód. Pracując rękami i nogami, przesuwał się nad przepaścią. Do pasa miał przywiązaną drugą linę. W czasie przeprawy zdarzyło się kilka drobnych obsunięć, ale wysoki siłacz w czerni i milczący karzeł trzymali pewnie, więc niebawem młodszy elf stanął po drugiej stronie przepaści. Tymczasem do grupy dołączył Balinor. Z jego relacji wynikało, że pożar dogasał, więc wkrótce tropiciele gnomów wyruszą na Przełęcz Stryczka.

Dayel przymocował linę po swojej stronie i odrzucił resztę stoją­cym na skalnej półce. Przechwycili ją i zamocowali do skalnego wy­stępu przy wejścmdo szczeliny. Następnie przeprawili się kolejno na drugą stronę sposobem Dayela. Gdy wszyscy dotarli do celu, przecięto obie liny i zrzucono resztki kładki w przepaść, by uniemożliwić pościg.

Allanon nakazał całkowite milczenie. Gnomy nie powinny się zbyt szybko zorientować, że zdobycz wymknęła się z pułapki. Zanim wyruszyli w dalszą drogę, przywódca podszedł do Flicka, położył dłoń na jego ramieniu i uśmiechnął się:

- Szedłeś z nami, gdyż nie chciałeś zostawić swego brata w po­trzebie. Dziś zaś dokonałeś czegoś, co stawia cię wśród nas jakorównoprawnego członka wyprawy.

To powiedziawszy Allanon odwrócił się i dał znak Hendelowi, aby prowadził marsz. Shea spojrzał na rozpromienioną twarz brata l i serdecznie klepnął go w plecy. Dzisiejszym wyczynem Flick zasłu­żył na to, by czuć się równym z pozostałymi. Shea musiał jeszcze na to poczekać.



XI



Po przebyciu dziesięciu mil w głąb gór Wolfsktaag Allanon zarzą­dził postój. Przełęcz Stryczka i zagrożenie ze strony gnomów były już za nimi. Znajdowali się w głębi lasu. Po drodze nie napotkali żadnych niespodzianek, a ścieżki, którymi szli, wydawały się osobliwie równe i proste, zważywszy, że poruszali się po górach. Orzeźwiający chłód powietrza miał zbawienny wpływ na znużonych śmiałków. Wszyscy byli w dobrych humorach. Wspinali się po zboczu, na którym rosły kępy drzew wciśnięte między skalne grzbiety i wypiętrzenia. Na czub­kach drzew i poszarpanych skalnych graniach leżał śnieg. Chociaż nawet karły uważały, że była to zakazana kraina, nikt nie wyczuwał zagrożenia. Przez całą drogę towarzyszyły im naturalne odgłosy lasu, cykanie i bzyczenie owadów oraz radosne zaśpiewy i ćwierkanie wie­lobarwnych ptaków. Wyglądało na to, że wybrali nie tylko najkrótszą; ale też najprzyjemniejszą trasę prowadzącą do Paranoru.

- Za kilka godzin staniemy na popas - oznajmił Allanon, ze­brawszy całą grupę. - Ja będę musiał wyruszyć na zwiady jeszcze przed świtem. Trzeba sprawdzić, czy lord Warlock i jego słudzy nie zasadzili się na nas za górami Wolfsktaag. Gdy przejdziecie przez góry i wąski pas lasu Anar, wyjdziecie na otwartą równinę, rozcią­gającą się między masywem Smoczych Zębów od południa, a wa­rownią druidów od północy. Musimy zawczasu wiedzieć, czy nordlandzkie stwory albo ich sprzymierzeńcy nie zablokowali przejścia. Gdyby tak się stało, trzeba nam będzie zmienić trasę.

- Wyruszysz sam? - zapytał Balinor.

- Tak będzie bezpieczniej dla nas wszystkich. Mnie nic nie gro­zi, tymczasem wam mogą być potrzebne wszystkie ręce, nogi i głowy, zanim dojdziecie do lasów Środkowego Anaru. Gnomy na pewno obsadziły wszystkie przejścia tak, że nikt się nie przemknie. Hendel zna różne ścieżki i obejścia, więc nie poprowadzi was gorzej niż ja sam. Spotkamy się na szlaku, zanim dotrzecie do równiny.

- Którą drogę wybierzemy? - zapytał Allanona Hendel.

- Najbezpieczniejsza wydaje się Nefrytowa Przełęcz. Jak zwy­kle przetrę szlak i zaznaczę go skrawkami materiału. Czerwony znak to niebezpieczeństwo. Trzymajcie się znaków białych. Póki co, ko­rzystajmy z dnia i pogody. Przed nami długa droga.

Szli przez góry Wolfsktaag do zapadnięcia zmroku. Słońce skryło się za zachodnim zboczem. Zapadła bezksiężycowa noc. W słabej poświacie gwiazd majaczyły nieregularne kontury skał i głazów.

Rozbili obóz pod skałą, która ukośnie wyrastała spod ziemi, osła­niając od góry niedużą polanę. Rosnące wokół niej drzewa tworzyły dodatkową osłonę. Mimo to nie zaryzykowali rozpalenia ognia. Hen­del zaproponował całonocną wartę. W nieznanym terenie była to konieczność. Zmiana wypadała co dwie-trzy godziny. W tym czasie pozostali mogli odpoczywać. Ustalili porządek wart i wszyscy, oprócz wartownika, zapadli w głęboki sen. Należał im się po całym dniu marszu.

Shea zgłosił się na pierwszą zmianę. Chciał się zasłużyć, zwrócić na siebie uwagę. Nie mógł pozbyć się uczucia, że mimo wszystko jest osobą o specjalnym znaczeniu chronioną którą pozostali bronią, ryzykując życie. Wydarzenia ostatnich dni zmieniły stosunek chłopca do wyprawy. Obserwując troskę i poświęcenie współtowarzyszy, za­czynał zdawać sobie sprawę z tego, jak ważne było dla nich odzy­skanie Miecza Shannary oraz jak wiele zależało od tego, kto go użyje przeciwko lordowi Warlockowi. Jeszcze nie tak dawno temu uciekał przed czarnymi Zwiastunami Śmierci i swoją przeszłością. Obecnie zmierzał ku jeszcze większemu niebezpieczeństwu, jakim niewątpli­wie było nieuniknione spotkanie z nieznaną, potężną i złą mocą, przeciwko której mieli stanąć tylko oni - ośmiu wybranych śmier­telników. Shea nie odnosił się do przedsięwzięcia ze szczególnym zapałem, ale coś podpowiadało mu, że gdyby odmówił udziału w wy­prawie, poniżyłby się we własnych oczach, stracił przyjaciół i zawiódł oczekiwania tych, których podziwiał: ludzi i elfów. Zrozumiał, iż nawet gdyby wiedział, że misja skazana jest na niepowodzenie, to i tak by spróbował.

Allanon znalazł sobie miejsce na nocleg i zasnął prawie natych­miast. Przez dwie godziny swej warty Shea wpatrywał się z zadumą w ciemną sylwetkę wielkiego historyka, po czym przekazał wartę Durinowi. Dopiero gdy posterunek objął Rick, Allanon drgnął i uniósł się płynnym ruchem, a czarny kaptur nasunął mu się głęboko na twarz. Flickowi przypomniało się ich pierwsze spotkanie w drodze do Shady Yale. Allanon powiódł wzrokiem po śpiących, spojrzał na siedzącego nieruchomo wartownika i bez słowa czy gestu pożegnania ruszył w drogę. Po chwili zniknął w mroku nocy.

Opuściwszy obozowisko, Allanon szedł, nie zatrzymując się, aż do świtu. Chciał jak najszybciej przebyć Nefrytową Przełęcz i Środ­kowy Anar, by wyjść na równinę na zachód od lasów. Jego ciemna sylwetka poruszała się zwinnie i szybko. Postronnemu obserwatorowi mogło się wydawać, że wędrowiec przemykał jak duch, nie zosta­wiając śladów na ziemi. Już po raz kolejny rozmyślał nad celem wyprawy, jej uczestnikami i swoją rolą w przedsięwzięciu. Przez chwilę wydawało mu się, że niepotrzebnie ich narażał. Zwątpił na moment we własne siły. Czyżby zaczynał się starzeć? Członkowie wyprawy nie zdawali sobie sprawy z wielu rzeczy, nie znali całej prawdy o nim. Mogli jedynie snuć domysły, a to zbyt mało, by zwy­ciężyć. Nie wyjawił pewnych spraw, a teraz coraz bardziej dręczyło go, że był nieszczery wobec najbardziej mu oddanych przyjaciół. Jeszcze nie nauczył się żyć z tą myślą. Chwilami nienawidził siebie za to, co zrobił, ale równocześnie zdawał sobie sprawę, że nie miał innego wyjścia. Nikt nie widział jeszcze takiego rozgoryczenia i nie­zdecydowania na poszarzałej twarzy samotnego wędrowca. Co pe­wien czas w głęboko osadzonych oczach pojawiał się inny blask: determinacji i woli zwycięstwa, nawet za cenę życia.

Świt zastał go w czasie przeprawy przez pas gęstego lasu usianego głazami i powalonymi pniami na przestrzeni kilku mil. Od razu za­uważył, że w lesie panowała nienaturalna cisza, jakby śmierć okryła ziemię swym mrocznym całunem. Spojrzał za siebie. Białe skrawki materiału wyraźnie znaczyły szlak. Przez całą drogę nie wydarzyło się nic szczególnego, lecz teraz szósty zmysł ostrzegał, że coś tu było nie w porządku. Dotarł do miejsca, gdzie szlak się rozdzielał. W lewo odchodziła szeroka, nie zarośnięta ścieżka biegnąca do ściany drzew, za którą zapewne leżała dolina. Prawe odgałęzienie pięło się pod górę między krzakami rosnącymi tak gęsto, że można było je przebyć tylko idąc gęsiego. Prowadziło ono do wysokiego grzbietu skalnego, biegnącego na ukos od Nefrytowej Przełęczy.

Allanon znieruchomiał. Wyczuł obecność jakiejś istoty, która miała zdecydowanie złe zamiary... Chowała się gdzieś za drzewami zasłaniającymi wejście do doliny. Nic się nie poruszyło, a wokół panowała złowróżbna cisza. Kimkolwiek był ów niewidoczny wróg, wolał zaczaić się na ofiarę gdzieś po drodze. Allanon oderwał dwa kawałki materiału: czerwony i biały. Pierwszym oznaczył ścieżkę prowadzącą w dół, a drugim odgałęzienie biegnące do skalnego grzbie­tu. Jeszcze raz stanął i nasłuchiwał. Wciąż wyczuwał obecność nie­znanego niebezpieczeństwa. Czający się w zasadzce stwór nie miał tej mocy, co Allanon, ale mógł być groźny dla tych, którzy będą tędy przechodzić. Sprawdziwszy oznakowanie szlaków, Allanon ruszył pod górę i po chwili zniknął w zaroślach.

Dopiero po upływie godziny stwór czekający w zasadzce przy ścieżce prowadzącej do doliny odważył się wyjść na rekonesans. Był obdarzony inteligencją, czego Allanon nie wziął pod uwagę. Znał swoją siłę i prawidłowo ocenił szansę w ewentualnym spotkaniu z wiel­kim badaczem dziejów. Miał także dar wyczuwania czyjejś obecności. Potrafił też myśleć logicznie. Uznał, że nie warto czekać dłużej. Gdy znalazł się na rozwidleniu dróg, od razu zauważył powiewające na wietrze strzępki tkaniny. Uznał je za wyjątkowo naiwny sposób oznaczania drogi. Ciężkie, bezkształtne cielsko ruszyło w stronę znaków.

Ostatnią nocną wartę pełnił Balinor. Gdy nad wschodnim grzbie­tem gór błysnęły pierwsze złociste promienie poranka, obudził pozo­stałych członków wyprawy. Wyrwani ze spokojnego snu w pierwszej chwili byli półprzytomni, ale orzeźwiający chłód sprawił, że wkrótce z zapałem zaczęli sposobić się do dalszej drogi. Pospiesznie zjedli śniadanie, a po energicznych ćwiczeniach rozgrzali ciała przed cze­kającym ich całodziennym marszem. Ktoś zapytał o Allanona. Za­spany jeszcze Flick odpowiedział, że wielki badacz dziejów opuścił obozowisko około pomocy, nie mówiąc przy tym ani słowa. Nikt nie był specjalnie zaskoczony, że Allanon wyruszył tak wcześnie, więc obyło się bez dalszych komentarzy.

Pół godziny później grupa była już na szlaku i w milczeniu, za­chowując porządek szyku, posuwała się naprzód równym tempem. Hendel przekazał prowadzenie księciu Leah. Droga wiodła przez nie­ciekawy teren, pokryty liśćmi i uschniętymi gałęziami. Mimo to Menion poruszał się bezszelestnie i trafnie wybierał szlak. Hendel potrafił docenić zdolności księcia z gór. Obserwując jego ruchy z rosnącym szacunkiem, uznał, że już wkrótce nikt nie zdoła dorównać jego tropicielskim umiejętnościom. Na razie jednak brakowało Menionowi doświadczenia i umiejętności samokontroli, co w nieznanym terenie miało nie mniejsze znaczenie niż pomysłowość i odwaga. Tylko ostrożni i zaprawieni w trudach ludzie lasu mogli przetrwać najgorsze, a jedynym sposobem, by to osiągnąć, były wszechstronne ćwiczenia i lata praktyki. Mając to na uwadze, małomówny karzeł pozwolił objąć przewodnictwo księciu Leah, a sam ograniczył się do ponow­nego sprawdzenia śladów zauważonych przez Meniona.

Uwagę starego, wytrawnego tropiciela zwrócił jeden szczegół, którego najwyraźniej nie dostrzegł Menion. Jak to możliwe, by czło­wiek, który przeszedł tędy zaledwie parę godzin temu, nie zostawił ani jednego śladu stopy, zastanawiał się Hendel. Zgodnie z umo­wą, skrawki białej tkaniny pozostawiane były w regularnych odstę­pach, ale był to jedyny dowód, że Allanon szedł tą drogą. Hendel wielokrotnie słyszał o szczególnych zdolnościach i mocy Allanona. Mimo to nie mógł uwierzyć, że ktoś potrafiłby tak skutecznie zacierać swoje ślady.

Zamykający pochód Balinor także rozmyślał o zagadkowym mężu z warowni druidów. Wielki badacz dziejów miał olbrzymią wiedzę. Właściwie nic nie było mu obce. Przemierzył wszystkie znane krainy, a mimo to nikt nie znał go dokładnie. Nawet obraz, który udałoby się złożyć z różnych fragmentów, byłby niekompletny. Książę Callahornu znał Allanona od lat. Pierwsze, mgliste wspomnienia wiel­kiego męża w czerni pochodziły z czasów późnego dzieciństwa i okresu dorastania. Balinor spędził ten czas w królestwie swego ojca. We wspomnieniach z tego okresu Allanon był ciemną, tajemniczą postacią, która zjawiała się bez uprzedzenia, znikała bez pożegnania, ale przez cały czas pobytu darzyła młodego księcia wielką sympatią. Nigdy też badacz dziejów nie odpowiedział wprost na pytanie o swoje pochodzenie. Uczeni mężowie z Callahornu i innych miast twierdzili, że nikt nie może się równać z zagadkowym historykiem w czarnej pelerynie. Ci, którzy znali go jako wędrowca, mówili, że za gościnę i strawę zawsze służył dobrą, praktyczną radą. W jego rozumowaniu nie brakowało krytyki i swoistej odmiany zdrowego rozsądku, jakim dysponują ludzie ciężko doświadczeni przez los, ale nikt nie miał mu tego za złe. Zapatrzony w swego mistrza Balinor wkrótce zaczął mu bezgranicznie ufać, chociaż nigdy do końca go nie zrozumiał. Idąc na końcu pochodu i rozmyślając o przeszłości, ze zdumieniem odkrył, że mimo upływu czasu twarz Allanona nie zmieniła się. Nie przybył jej ani jeden siwy włos i ani jedna zmarszczka.

Szlak skręcił pod górę. Poruszali się wąską ścieżką. Drzewa i krze­wy tworzyły gęstą zasłonę po obu stronach. Menion prowadził, bez­błędnie odnajdując ślady. Teren był coraz trudniejszy. Około południa dotarli do rozwidlenia ścieżek. Menion zatrzymał się.

- To dziwne. Na tym rozwidleniu nie ma żadnego znaku. Nic z tego nie rozumiem. Niemożliwe, żeby Allanon zapomniał...

- Na pewno coś tu się wydarzyło... - zawyrokował Shea i wes­tchnął ciężko. - Którędy teraz?

Hendel uważnie przyjrzał się ścieżkom. Odgięte gałązki i kilka świeżo opadłych liści sugerowało, że ktoś niedawno szedł ścieżką prowadzącą w górę, do skalnego grzbietu. Na drugim odgałęzieniu znalazł niewyraźne ślady stóp. Instynkt ostrzegał przed niebezpie­czeństwem, które mogło się czaić na obydwu ścieżkach.

- Nie podoba mi się to. Coś tu jest nie w porządku - mruczał pod nosem. - Ślady są dziwne. Jakby ktoś je celowo poprzestawiał.

Może to całe gadanie o zakazanej ziemi nie jest tak całkiem bez sensu - zauważył kwaśno Flick, rozsiadając się na zwalonym drzewie.

Balinor i Hendel zaczęli się naradzać, jaką wybrać drogę do Ne­frytowej Przełęczy. Karzeł twierdził, że do celu dotrą szybciej, wy­bierając ścieżkę prowadzącą w dół, ale na żadnym rozwidleniu nie było znaków Allanona. W końcu zniecierpliwiony Menion głośno zażądał podjęcia jednej wspólnej decyzji.

- Wszyscy wiemy, że Allanon nie mógł przejść tędy, nie zosta­wiając znaku - mówił. - Nasuwa się zatem następujący wniosek: albo ktoś lub coś usunęło znaki, albo coś się stało z Allanonem. Nie rozwikłamy tego, siedząc bezczynnie. Allanon powiedział, że będzie czekał na Nefryrowej Przełęczy albo w lesie za nią. Głosuję za tym, by ruszyć tam najkrótszą drogą!

Hendel jednak ponownie wyraził swe wątpliwości na temat zna­ków i śladów. Przy okazji dodał coś o niejasnym przeczuciu. Shea również się niepokoił, zwłaszcza od chwili, gdy skończyły się znaki. Po krótkiej, lecz gorącej dyskusji Balinor oświadczył, że wszyscy przystają na propozycję księcia Leah: pójdą krótszą drogą, dopóki nie skończą się góry.

Menion objął przewodnictwo. Ścieżka opadała dość gwałtownie, wijąc się wśród gęsto rosnących wysokich drzew, po czym stopniowo rozszerzała się. Gdy wydawało się, że za chwilę przejdzie w szeroki trakt, rzędy gęstych krzewów ponownie zbliżyły się do siebie, zaś szlak prawie niezauważalnie zaczął się obniżać. Łatwiejsza, mniej wyczerpująca droga osłabiła czujność wędrujących. Szli ścieżką, która zapewne była pozostałością po arterii komunikacyjnej. Przed upły­wem godziny dotarli do dna doliny. Z miejsca, w którym się znaleźli, trudno było określić położenie względem głównego łańcucha gór, gdyż widok zasłaniały zwarte drzewa. Widzieli jedynie pas błękitnego nieba nad głowami i zarys ścieżki wśród drzew.

W głębi doliny natrafili na dziwną konstrukcję przypominającą rusztowanie. Gdyby nie osobliwe proste krawędzie, mogłoby się wy­dawać, że mają przed sobą fragment lasu, który rósł dookoła budowli. Gdy się zbliżyli, ujrzeli konstrukcję składającą się z metalowych be­lek, wzdłużników i dźwigarów pokrytych grubą warstwą rdzy. Zwol­nili i ostrożnie obeszli dziwaczny obiekt - a nuż była to pułapka na nieostrożnych podróżnych. Nic się jednak nie poruszyło, dźwigary pozostały na swoich miejscach, więc zaciekawieni zbliżyli się i cze­kali w napięciu.

Obchodząc rusztowanie, dotarli do końca ścieżki. Mimo upływu czasu i grubej warstwy rdzy metalowa konstrukcja stała mocno i pew­nie jak przed wiekami. Była pozostałością jakiejś wielkiej budowli z zamierzchłych czasów. Miasto i jego mieszkańcy odeszli w niebyt tak dawno temu, że nikt nie pamiętał ani o nich, ani nawet o dolinie, w której żyli. Zostało to rusztowanie - ostatni świadek zaginionej cywilizacji. Czas i klimat odcisnęły swe piętno na fundamentach tej budowli. Zrobiono je z czegoś w rodzaju kamienia, ale nie tak twar­dego. Tu i ówdzie między kratownicami pozostały resztki ścian. Roz­glądając się uważnie, odkryli więcej podobnych konstrukcji stojących blisko siebie, niby mur, który miał obronić sztuczne miasto przed niepokonaną przyrodą. Krzewy i drzewa już dawno znalazły sobie drogę wśród belek i kratownic. Rosły bardzo gęsto i ciasno oplatały metalowe belki. Czas i korozja zrobiły swoje. Teraz przyroda brała odwet. Wędrowcy przyglądali się w milczeniu ponurej budowli - świadkowi z innej epoki i innej cywilizacji. Patrząc na przerdzewiałe fragmenty budowli, Shea nie mógł pozbyć się przykrego wrażenia, że tyle ludzkiego wysiłku poszło na marne.

- Co to za miejsce? - zapytał ściszonym głosem. Hendel wzruszył ramionami:

- Pewnie jakieś miasto. Założę się, że nikogo tu nie było od kilkuset lat.

Balinor przesunął dłonią po najbliższym dźwigarze. Pod warstwą kurzu i rdzy wciąż był szary metal. Obeszli konstrukcję, przyglądając się uważnie fundamentom zrobionym z substancji podobnej do ka­mienia. W pewnej chwili Balinor zatrzymał się i starł kurz pokrywa­jący jeden z bloków. W niby-kamieniu ukazały się cyfry i litery - data z zamierzchłych czasów. Gdy wreszcie zdołali ją odczytać, za­skoczony Shea krzyknął:

- To przecież jeszcze sprzed Wielkich Wojen! Nie do wiary. To na pewno najstarsza budowla na świecie!

- Allanon kiedyś wspominał coś o ludziach z tamtych czasów - wtrącił zadumany Menion. - Podobno były to czasy świetności. A zostało z nich tylko tyle - dokończył smutnym głosem, wskazu­jąc ręką przerdzewiały metal.

- Zatrzymajmy się tu na krótki odpoczynek - zaproponował Shea. - Chciałbym obejrzeć inne budowle.

Balinor i Hendel niechętnie przystali na pomysł Shei. Zgodzili się na krótki postój pod warunkiem, że wszyscy będą trzymać się w zasięgu wzroku. Flick i Shea skierowali się do następnej zardzewiałej kon­strukcji. Hendel usiadł na ziemi i z niechęcią myślał o każdej chwili spędzonej wśród obcej, przygnębiającej plątaniny zardzewiałych, że­laznych belek i dźwigarów. Zatęsknił do rodzinnych stron, domu i lasu, w którym zawsze czuł się swojsko. Durin, Dayel, Balinor i Menion obeszli fundament. Po drugiej stronie odkryli napis, który być może był czyimś imieniem. Tymczasem Hendel na dobre pogrążył się w ma­rzeniach i śnił na jawie o swoim domu w Culhaven. Nagle drgnął i rozejrzał się. Oprzytomniał całkowicie, gdy stwierdził, że brakuje Flicka i Shei, którzy w poszukiwaniu śladów dawnej cywilizacji ode­szli za daleko w las i zniknęli z pola widzenia pozostałych. Jego niepokój wzrósł, gdy zorientował się, że wokoło zapadła śmiertelna cisza, a las zastygł w bezruchu. Słychać było jedynie ściszone głosy czwórki oglądającej rozpadający się kawał dziwnego kamienia. Umil­kły ptaki i owady, a powietrze było jakby nieruchome. Hendel od­dychał ciężko, chrapliwie.

- Coś tu jest nie w porządku - stwierdził, sięgając po maczugę. Tymczasem Flick zauważył kilka matowych, białych przedmiotów w kształcie pałek lub grubych patyczków. Leżały przy resztkach ścia­ny budowli, którą oglądali z Shea. Były częściowo przykryte ziemią, więc podszedł bliżej, by przyjrzeć się im dokładnie. Shea nie zwracał uwagi na brata i przeszedł do szczątków następnej budowli. Flick wciąż nie mógł rozpoznać białawych przedmiotów. Dopiero gdy sta­nął nad nimi, poczuł chłód na plecach, a strach ścisnął mu gardło. Patrzył na ludzkie kości.

Za plecami usłyszał trzask łamanych gałęzi. Ściana lasu rozsunęła się, a z niej wyhynęło szare, monstrualne dziwo o wielu kończy­nach - mutant zbudowany z żywej tkanki i lśniących płyt. Na długiej metalowej szyi, kiwała się włochata głowa spotworniałego owada. Wy­głodniałe monstrum kłapnęło na widok jedzenia. Nad rozpalonymi ślepiami kołysały się długie czułki zakończone ostrymi szpikulcami. Stworzony przez ludzi z dawnych czasów przetrwał kataklizm, przeżył swoich panów i rozpoczął samodzielny byt, uzupełniając rozpadające się fragmenty ciała kawałkami metalu. Z biegiem czasu przekształcił się w straszliwe dziwo żywiące się ludzkim mięsem.

Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, był już przy pierwszej ofie­rze. Flick leżał powalony potężnym kopnięciem. Kłapiące szczęki już otwierały się nad nieprzytomnym nieszczęśnikiem, gdy Shea wrzasnął z całych sił, wyszarpnął zza pasa nóż i rzucił się na pomoc bratu. Zanim potwór zacisnął szczęki, Shea zaatakował go nożem. Zaskoczone mon­strum cofnęło się szybko jak zraniony gad. Pałające, zielone ślepia skierowały się na napastnika, który wydawał się tak śmiesznie mały.

- Shea, stój! - krzyknął Menion.

Ale Shea wbił już nóż we włochate ciało potwora. Ten syknął z wściekłością i machnął chudą kończyną jak mieczem. Shea usko­czył w ostatniej chwili, unikając przygwożdżenia do ziemi i natych­miast zadał następny cios. Monstrum zadrżało i otrząsnęło się jak pies. Przez chwilę zdawało się, że Shea zginął w masie kłaków i że­laza, po czym ujrzeli go leżącego tuż przy Flicku. Niewiele brako­wało, by wyciągnął nieprzytomnego brata, ale monstrum wygięło się w pałąk i przewróciło chłopca. Na ułamek sekundy kurz przesłonił walczących.

Wszystko rozegrało się tak szybko, że nikt inny nie zdążył zare­agować. Hendel po raz pierwszy w życiu zobaczył podobnego dzi­woląga. Chociaż w chwili ataku był najdalej od walczących, pospie­szył z pomocą jako pierwszy. Pozostali od razu dołączyli do niego. Gdy kurz opadł na tyle, że odsłonił łeb stwora, brzęknęły trzy cięciwy i trzy strzały utkwiły we włochatym cielsku. Potwór uniósł się na pajęczych nogach, rozglądając się za nowymi napastnikami.

Nie musiał długo szukać. Menion odrzucił łuk, wydobył wielki miecz i ściskając oburącz rękojeść, rzucił się na potwora z bojowym okrzykiem: „Leah - Leah!” Błysnęło także złowrogo potężne ostrze Balinora, a jego właściciel ruszył na pomoc księciu z gór. Durin i Dayel szyli z łuków, celując w łeb i oczy. Dziwoląg próbował bronić się przed strzałami, osłaniając oczy przednimi czułkami, ale ze słabym skutkiem. Bezskutecznie próbował także strząsnąć strzały, które utkwiły w ciele. Menion pierwszy dotarł do potwora na odległość miecza i zatopił ostrze w jednej z kończyn tak głęboko, że stal zgrzyt­nęła o kość. Monstrum cofnęło się i odepchnęło Meniona, lecz w tym samym momencie celnie rzucona maczuga Hendela trafiła go między oczy. Ułamek sekundy później stał już przed nim Balinor. Pelerynę zsunął na plecy, odsłaniając plecioną kolczugę, aby w ten sposób sprawniej operować wielkim mieczem. Zadał kilka szybkich, moc­nych ciosów i po chwili druga noga stwora odpadła od ciała. Mon­strum próbowało atakować i przygwoździć do ziemi choć jednego z napastników. Tymczasem oni, z bojowymi okrzykami na ustach, cięli i siekli włochate cielsko, próbując odciągnąć je od leżących bez ruchu braci Ohmsfordów. Pod gradem precyzyjnych ciosów mon­strum miotało się bezładnie. Durin i Dayel także nie próżnowali, wypuszczając na monstrum prawdziwą ulewę strzał. Chociaż wiele z nich odbiło się od metalowych płyt, to jednak te, które wbijały się w cielsko, rozpraszały uwagę coraz bardziej rozwścieczonego potwo­ra. W pewnym momencie Hendel padł pod potężnym uderzeniem i osunął się bez czucia. Monstrum ruszyło szybko, by go dobić. Ba­linor, widząc, co się dzieje, użył całej swojej siły i zasypał potwora gradem morderczych ciosów. Dzięki temu Menion zdołał odciągnąć nieprzytomnego karła i ocucić go.

Strzały elfów częściowo oślepiły potwora. Z uszkodzonego oka monstrum obficie lała się krew. Potwór zrozumiał, że przegrał bitwę i że za chwilę może stracić życie. Zamarkował atak na najbliższego przeciwnika i z zadziwiającą szybkością pomknął do swej leśnej kry­jówki. Menion ruszył w pogoń, ale monstrum uciekało tak szybko, że nie sposób było go dogonić. Gdy ostatecznie zniknęło wśród drzew, pięciu zwycięskich śmiałków pospieszyło z pomocą nieprzytomnym braciom. Skuleni leżeli nieruchomo na ziemi. Hendel, który znał sztu­kę opatrywania ran odniesionych w walce, zbadał Flicka i Sheę. Byli silnie potłuczeni i mieli liczne zadrapania. Wyglądało jednak na to, że kości mają nie naruszone. Być może odnieśli jakieś obrażenia wewnętrzne. Najbardziej zaniepokoiły go jednak ślady po ukąszeniu. Potwór ukąsił Sheę w ramię, Flick zaś miał ranę na karku. Miejsca te były silnie zaczerwienione i spuchnięte. Jad zaczynał się rozchodzić po ciałach chłopców. Nie wiadomo, czy zagrażał ich życiu. Mimo usilnych zabiegów żaden nie odzyskał przytomności. Ich oddechy były płytkie i nieregularne, a skóra zszarzała.

- Nie potrafię ich z tego wyciągnąć! - powiedział wreszcie zatroskany Hendel. - Trzeba jak najszybciej dostarczyć ich do Allanona. On zna się na tym lepiej. Na pewno im pomoże.

- Czy to znaczy, że mogą tego nie przeżyć? - zapytał szeptem Menion.

Hendel skinął głową. Zapadła cisza. Po chwili Balinor, który pier­wszy otrząsnął się z przygnębienia, objął dowództwo. Polecił Menio-nowi i Durinowi przygotować żerdzie na nosze, sam zaś z Hendelem zaczął zaplatać sznur. Po przymocowaniu go do żerdzi otrzymali dwie pary noszy podobnych do hamaków. Piętnaście minut później nie­przytomnych braci owinięto w koce i ułożono na noszach. Przez cały czas Dayel stał na warcie na wypadek, gdyby potwór zaatakował ponownie. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Gdy byli gotowi do drogi, Hendel objął prowadzenie, zaś pozostali zajęli się noszami. Szybko przebyli ostatni odcinek drogi przez wymarłe miasto i po kilku minutach doszli do ścieżki, którą planowali wyjść z doliny. Na posępnych twarzach malowała się bezsilna złość. Co pewien czas spoglądali z wyrzutem na rdzewiejące konstrukcje. Wszyscy odczu­wali gorycz porażki. Zeszli w dolinę pełni wiary i optymizmu, a wy­chodzili pobici i zniechęceni, jak ofiary kapryśnego losu, który tym razem boleśnie sobie z nich zadrwił.

Wyszedłszy z doliny, zaczęli się wspinać krętą ścieżką prowa­dzącą do skalnego grzbietu. W lesie znów odezwały się ptaki i owa­dy - znak, że niebezpieczeństwo minęło. Wszyscy myśleli o tym, co ich spotkało i o nieprzytomnych chłopcach. Hendel jako jedyny zwrócił uwagę na zmiany w leśnych odgłosach. Robił sobie wyrzuty, że zawczasu nie poinformował pozostałych. Rozmyślał także o tym, co mogło się stać z samym Allanonem i znakami, które obiecał zostawiać w regularnych odstępach. Doszedł do wniosku, że Allanon na pewno oznaczył rozwidlenie, po czym wybrał prawe odgałęzie­nie prowadzące pod górę. Gdy odszedł, ktoś lub coś domyśliło się, co oznaczają skrawki materiału, i usunęło je. Być może był to ten sam stwór, który zaatakował ich w dolinie. Hendel pokręcił głową. Jak mógł nie wyczuć podstępu on, doświadczony tropiciel i czło­wiek lasu!

Zły na siebie wbił piętę w ziemię, aż zgrzytnęły kamyki.

Nie zatrzymując się, szli przez pas gęstego lasu. Ciężkie konary splatały się nad głowami i zasłaniały niebo. Szlak znowu zaczął się zwężać. Niebo zmieniło barwę na złotawoczerwoną, później na fio­letową. Hendel obliczył, że słońce zajdzie najdalej za godzinę. Nie potrafił natomiast powiedzieć dokładnie, ile dzieli ich od Nefrytowej Przełęczy. Wiedział jedynie, że byli już blisko. Dalej czekał ich ca­łonocny marsz, prawie bez odpoczynku. Trudno było przewidzieć, czy następnego dnia uda im się złapać choć parę godzin snu. Musieli się spieszyć. Od tego zależało życie nieprzytomnych przyjaciół, któ­rych nieśli na swoich barkach. Trzeba było dostarczyć ich do Allanona, zanim jad dojdzie do serca. Wszyscy byli tego świadomi, więc nikt nie protestował.

Słońce skryło się już za skalnym grzbietem. Czwórka niosąca nieprzytomnych coraz bardziej odczuwała zmęczenie, a ich barki i plecy były sztywne z wysiłku. Balinor zarządził krótki postój. Padli na ziemię i przez dłuższy czas leżeli, dysząc ciężko. Gdy riadeszła noc, Hendel przekazał prowadzenie Dayelowi, który był najbardziej zmę­czony, gdyż dźwigał nosze z Rickiem. Na twarzach nieprzytomnych pojawił się dziwny grymas i krople potu. Hendel sprawdził puls. Był ledwo wyczuwalny. Menion zaczynał tracić panowanie nad sobą. Krą­żył wokół Flicka i Shei i przysięgał zemstę wszystkiemu i wszystkim, którzy przyszli mu na myśl. Miał twarz czerwoną z wysiłku, a że jeszcze nie odreagował niedawnej bitwy, szukał czegoś, na czym mógłby wyładować gniew.

Po dziesięciu minutach ruszyli dalej. Nastała noc. Migoczące gwiaz­dy i blada poświata księżyca w nowiu rozjaśniały ciemności. Musieli zwolnić. W takich warunkach łatwo było o potknięcie czy wywrócenie noszy. Prowadził Dayel. Jego zmysły były ostrzejsze, dzięki czemu łatwiej znajdował drogę w ciemności. Hendel zajął jego miejsce przy noszach z Flickiem. W jego głowie kłębiły się ponure myśli, a zwła­szcza ta o znakowaniu szlaku, którym mieli się wydostać z Wolfsktaag. Obiecane znaki przydałyby się zwłaszcza teraz, kiedy od po­śpiechu zależało życie dwóch Ohmsfordów. Jeszcze najmniej odczu­wał zmęczenie, ciężar noszy nie dawał się tak we znaki, więc idąc, patrzył obojętnie na góry, które mijali. Dopiero po upływie kilku minut od chwili, gdy jego wzrok spoczął na dwóch szczytach, wy­ższych od pozostałych, Hendel zorientował się, że zbliżali się do Nefrytowej Przełęczy.

W tej samej chwili Dayel obwieścił, że szlak przed nimi rozchc się w trzy różne strony. Hendel powiedział, że do przełęczy prowa ścieżka odchodząca w lewo. Nie zatrzymując się, ruszyli we wskaanym kierunku, a nawet przyspieszyli kroku podbudowani myślą o ychłym spotkaniu z Allanonem. Owinięte w koce ciała nieprzytomnych towarzyszy zaczęły prężyć się i wyginać. Rozpoczęła się walka organizmów z jadem. Tym razem walce z powolną śmiercią bracia przeciwstawiali jedynie wolę życia. Obserwując nieprzytomnych, Hendel przeczuwał, że taka reakcja organizmu na truciznę to dobry znak. Ciała chłopców nie zamierzały skapitulować. Odwrócił się do pozostałych i spostrzegł, że wszyscy wpatrywali się w łunę, która pojawiła się między bliźniaczymi szczytami. Wkrótce do uszu wszystkich dotarło echo gwaru wielu głosów i dudnienie. Balinor nie zarządził postoju, lecz polecił Dayelowi pójść na zwiady w kierunku łuny.

- Co to może być? - zapytał Menion.

- Trudno powiedzieć. Jesteśmy za daleko. Brzmi jak odgłosy bębnów i śpiewy - odpowiedział Durin.

- To gnomy - oświadczył Hendel.

Po następnej godzinie marszu znaleźli się blisko źródła światła i dźwięku. Okazało się, że łuna pochodzi od kilkuset ognisk, zaś dudnienie jest rzeczywiście odgłosem bębnów, które wtórowały zaśpiewom i skandowaniu wielu gardeł. Gdy podeszli bliżej, hałas stał się ogłuszający. Na tle ciemnego nieba rysowały się w oddali bliź­niacze, skaliste góry. Między nimi znajdowało się wejście do Nefry­towej Przełęczy. Balinor wiedział, że jeśli obozujący w oddali tłum był rzeczywiście zgromadzeniem gnomów, to na pewno nie rozstawili wart na zakazanej ziemi. Oznaczało to, że grupka śmiałków była bezpieczna, dopóki pozostawała w cieniu lasu, który prawie dochodził do przełęczy. Natężenie śpiewów i odgłosy bębnów sugerowały, że zebrany tłum nieprędko się rozejdzie. Oznaczało to, że wejście na przełęcz jest zablokowane. Wkrótce dotarli do skraju lasu przy wej­ściu. Kryjąc się w cieniu, wyjrzeli, po czym szybko cofnęli się w mrok na naradę.

- Co tu się dzieje? Co znaczą te bębny i cały ten zgiełk? - pytanie Balinora skierowane było do Hendela, ledwo widocznego w cieniu drzewa.

- Stąd nic nie widać, chyba że się umie czytać w myślach - odburknął zirytowany Hendel. - Głosy są takie jak gnomów, ale nie słychać słów. Pójdę i sprawdzę.

- Lepiej nie! - wtrącił się pospiesznie Durin. - To zadanie dla elfa. Chodzę szybciej i ciszej niż ty, tropicielu. A poza tym pier­wszy wyczuję obecność strażników.

- To może ja pójdę - zaproponował Dayel. - Jestem prze­cież mniejszy, lżejszy i szybszy niż wy wszyscy. Zaraz wracam - powiedział i nie czekając na zgodę, zniknął w ciemnościach.

Durin zaklął pod nosem. Nie chciał narażać brata. Jeśli w istocie śpiewający wokół ognisk u wejścia do Nefrytowej Przełęczy byli snomami, to każdemu zabłąkanemu elfowi groziła śmierć z ich rąk. Niezadowolony z takiego obrotu sprawy Hendel wzruszył ramionami, usiadł na ziemi, oparł się o pień drzewa i czekał na powrót Dayela. Shea zaczął jęczeć i rzucać się gwałtownie. Zrzucił koce i nieomal spadł z noszy. Flick zachowywał się podobnie, ale jego ruchy nie były tak gwałtowne. Menion i Durin szybko zawinęli braci w ko­ce i przywiązali do noszy rzemieniami. Na szczęście dudnienie bębnów i śpiewy gnomów skutecznie zagłuszały jęki nieprzytomnych, których ogarnęły teraz konwulsje. Czekając na powrót elfa, pozostała czwórka zaczęła intensywnie myśleć, jak przeprawić się przez tłum zebrany przy przełęczy. Wtem z ciemności wynurzył się Dayel.

- Czy to gnomy? - zapytał Hendel.

- Setki albo tysiące gnomów - odpowiedział ponuro elf. - Rozbili obóz wzdłuż całego wejścia do przełęczy. Rozpalili mnóstwo ognisk. Pewnie obchodzą jakąś uroczystość, bo bez przerwy biją w bębny i zawodzą. Najgorsze, że cały czas siedzą twarzami do wej­ścia. Nie ma szans, żeby się przemknąć.

Dayel przerwał, spojrzał na wstrząsane konwulsjami ciała braci Ohmsfordów, po czym zwrócił się do Balinora:

- Zbadałem całe wejście i dokładnie obejrzałem obie granie. Jedyna droga prowadzi przez obóz gnomów. Tym razem chyba na­prawdę wpadliśmy w pułapkę.



XII



Słowa Dayela wywołały gwałtowną reakcję. Menion poderwał się, chwycił rękojeść miecza i zaczął się odgrażać, że albo wyrąbie sobie drogę przez tłum gnomów, albo sam zginie. Balinor próbował go po­wstrzymać, ale do rozjuszonego księcia dołączyli pozostali. Przez chwilę panował całkowity rozgardiasz. Hendel zadał roztrzęsionemu

Dayelowi kilka pytań, a następnie rozkazał, by się uciszyli. Gdy Balinor w końcu uspokoił Meniona, karzeł stwierdził:

- Tam są także wodzowie, czarownicy, kapłani i wszyscy mie­szkańcy osad położonych najbliżej Wolfsktaag. Uroczystość taka jak ta odbywa się raz w miesiącu. Zbierają się koło przełęczy przed zachodem słońca i śpiewają dziękczynne modły do bóstw, które ponoć chronią ich przed złymi duchami z zakazanej ziemi. Trwa to przez całą noc. Flick i Shea nie wytrzymają do rana.

- Cóż za wspaniały naród! - wybuchnął Menion. - Modlą się o obronę przed złymi mocami, a sami kumają się z Królestwem Czaszki! Nie wiem, co na to powiecie, ale ja nie mam zamiaru zrezygnować tylko dlatego, że jakieś złośliwe stworki muszą odśpiewać swoje kłamliwe zaklęcia.

- Nikt nie mówi o poddaniu się ani o rezygnowaniu - wtrącił- Balinor, gdy zacietrzewiony książę przerwał, by złapać oddech. - Jeszcze tej nocy przeprawimy się przez góry. Za chwilę ruszamy.

- Niby jak mielibyśmy tego dokonać? - zapytał Hendel. - Przemaszerować przez połowę gnomiej nacji? A może przefruniemy?

- Chwileczkę - wtrącił Menion i pochylił się nad nieprzytom­nym Sheą. Przeszukał kieszenie i wydobył sakiewkę z Kamieniami Elfów. - One nas stąd wyprowadzą!



- Postradał rozum czy co? - zapytał Hendel, patrząc z niedo­wierzaniem na sakiewkę w dłoni księcia.

- To na nic, Menionie - powiedział półgłosem Balinor. -Tylko Shea może użyć tych klejnotów. Poza tym Allanon powiedział mi, że można ich użyć tylko przeciwko istotom posiadającym magiczną moc, która zagrażałaby ludzkiemu umysłowi. Gnomy mają ciała i są śmiertelne. Należą zatem do świata rzeczywistego. To nie duchy ani zjawy.

- Nie rozumiem, o czym mówisz, ale pamiętam, jak te kamienie pokonały Topielidło z Moczarów Mgieł. Sam widziałem, jaką mają moc. - Menion przerwał. Zastanowił się nad tym, co powiedział i opuścił sakiewkę. - Macie rację. To nie ma sensu. Przepraszam. Sam nie wiem, co mówię.

- Musi być jakiś sposób! - wtrącił się Durin. - Potrzebny nam dobry plan. Trzeba chociaż na pięć minut odwrócić uwagę gnomów. To wystarczy, żeby się przemknąć.

Menion ożywił się. Pomysł Durina przypadł mu do gustu. Myślał gorączkowo, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Balinor rozważał pomysł elfa, przechadzając się tam i z powrotem. Hendel zapropo­nował, że mógłby wejść w tłum i dać się pojmać. Mając w rękach tego, który najbardziej dał im się we znaki, gnomy zapomniałyby o całym świecie. Menion puścił mimo uszu ponury żart. Obstawał przy swojej propozycji. W końcu znowu stracił cierpliwość i krzyknął:

-Dość gadania! Trzeba obmyślić jak się stąd wydostać, zanim będzie za późno dla Flicka i Shei. Zatem, co robimy?

- Jak szeroka jest przełęcz? - zapytał Balinor, nie przerywając spaceru.

- W miejscu, gdzie siedzą gnomy, około dwustu jardów - od­powiedział Dayel, unikając wzroku Meniona. Zamyślił się, po czym nagle strzelił palcami i zawołał: - Mam! Prawa strona przełęczy jest widoczna jak na dłoni, ale po lewej, wzdłuż skały rośnie parę drzew i krzaków. To zawsze jakaś osłona.

- Za słaba - odpowiedział Hendel. - Przez tę przełęcz mo­że się przeprawić cały legion ustawiony w czworobok. Osłona jest tak skąpa, że przejście tamtędy dzisiaj, w świetle ognisk, to samo­bójstwo. Znam dobrze tę przełęcz. Zauważy nas każdy gnom, który przypadkiem spojrzy w tamtą stronę.

- Trzeba zatem sprawić, by patrzyły gdzieś indziej - powie­dział Balinor. W jego umyśle kiełkował pewien plan.

Rycerz zatrzymał się, klęknął i naszkicował na ziemi wejście do przełęczy. Spojrzał na Dayela i Hendela. Menion przestał złorzeczyć i zainteresował się szkicem.

- Jak widzicie, z rysunku wynika, że aż do tego miejsca mamy osłonę - wyjaśnił, wskazując na punkt przy linii przedstawiającej zarys skały z lewej strony. - Stok jest stosunkowo łagodny, poroś­nięty krzakami, które też dają osłonę. Dochodząc do tego miejsca, znajdziemy się nad terenem zajętym przez gnomy. Odtąd zaś jest około trzydziestu jardów otwartej przestrzeni,, która dochodzi do lasu rosnącego na początku stromego zbocza. Na tym odcinku będzie­my tak oświetleni, że każdy nas zauważy. Trzeba skierować uwagę gnomów na coś innego. Tylko wtedy mamy szansę przebyć tę drogę.

Cztery pary oczu wpatrywały się w niego wyczekująco. Był nie­zadowolony, że nie zdołał wykoncypować czegoś mniej ryzykownego, ale czas naglił. Stan Ohmsfordów pogarszał się. Gdyby Shea zmarł, wyprawa straciłaby sens. Tylko prawowity potomek rodu Shannary mógł w pełni wykorzystać moc Miecza. Jeśli tego nie zrobi, wybu­chnie wojna, która pochłonie wiele ofiar, być może nawet wszystko, co żyje. Wobec takiej perspektywy życie siedmiu śmiałków było naprawdę niską ceną za ocalenie ludów czterech krain.

- Do wykonania tego planu potrzebny jest najlepszy łucznik - oświadczył książę Callahornu. - Mamy takiego wśród nas. To ksią­żę Leah.

Zaskoczony Menion podniósł wzrok. Nie potrafił ukryć wzrusze­nia i dumy z powodu wyróżnienia. Tymczasem Balinor kontynuował:

- Będziesz mógł oddać tylko jeden strzał. Jeśli chybisz zgi­niemy.

- Ale na czym polega ten plan? - dopytywał się Durin.

- Kiedy dojdziemy do końca osłony, Menion wybierze sobie cel. Będzie to jeden z wodzów gnomów, którzy obozują po przeciwnej stronie wejścia do przełęczy. Trafienie i śmierć wodza spowoduje zamieszanie. Wykorzystamy je, by przeskoczyć do lasu.

- Widzi mi się, że to się na nic nie zda - stwierdził ponuro Hendel. - Jak tylko trafiony padnie, wszystkie gnomy zbiegną się przy wejściu do przełęczy i zobaczą nas, a to koniec.

Balinor zaprzeczył ruchem głowy i uśmiechnął się, ale jakoś nie­pewnie.

- Nie zobaczą nas, bo będą ścigali kogoś innego. Gdy wódz zostanie trafiony, jeden z nas pokaże się im na skale z dala od wejścia. Gnomy będą chciały go dopaść w pierwszej kolejności. Nie wydaje mi się, żeby zdołali zorganizować systematyczne i dokładne poszu­kiwania. Naszym sprzymierzeńcem będzie zamieszanie w ich szere­gach. Im większe, tym lepiej dla nas.

W milczeniu słuchali Balinora, spoglądając niespokojnie po twa­rzach towarzyszy. Wszystkich nurtowała jedna myśl. Milczenie prze­rwał Menion:

- Wszystko to brzmi pięknie, ale nie dla tego, który ma się pokazać gnomom. Czeka go pewna śmierć.

- To mój plan, więc moim obowiązkiem jest zostać i wyciągnąć gnomy w góry. Potem zatoczę koło i dołączę do was w ustalonym miejscu na skraju lasów Anaru.

- Chyba nie wierzysz w to, że pozwolę ci zjeść najlepszy ką­sek - zadrwił Menion. - Ja wybieram cel, ja strzelam, więc jeśli nie trafię, to tylko ja...

Nie dokończył zdania. Wzruszył ramionami i z uśmiechem klepnął Durina w ramię. Ten spojrzał z niedowierzaniem. Balinor już otwierał usta, by się sprzeciwić, ale ubiegł go Hendel:

- Plan nie jest zły i może się sprawdzić. Wiadomo wszystkim, że ten, który zostanie, ściągnie na siebie parę tysięcy gnomów. W naj­lepszym razie nie wyślą za nim pościgu, lecz zaczekają, aż głód wypędzi go z gór. Musi to być ktoś, kto zna zwyczaje gnomów, ich pułapki i metody walki. Musi być biegły w tropieniu i unikaniu za­sadzek. Tylko jeden z nas spełnia wszystkie te warunki, a poza tym ma niemałe doświadczenie bojowe. Ten ktoś to ja... Zresztą wszyscy wiecie, jak bardzo chcą mojej głowy. Takiej okazji nie przepuszczą na pewno - zakończył ponuro.

- Przecież mówiłem - upierał się Menion - że to wyłącznie mój...

W tym momencie Balinor wkroczył zdecydowanie:

- Hendel ma rację.

Spojrzeli zaskoczeni na księcia Callahornu. Jedynie Hendel rozu­miał decyzję Balinora. Na jego miejscu postąpiłby tak samo.

- Ochotnik został zatwierdzony. Hendel ma największe szansę wyjść z tego cało.

Odwrócił się do masywnego karła i wyciągnął dłoń. Hendel uścis­nął ją, po czym szybko odwrócił się, ruszył biegiem pod górę i zniknął w mroku. Wszyscy odprowadzili go wzrokiem. Z zachodu docierały monotonne zaśpiewy i jednostajne dudnienie bębnów.

- Zakneblujcie chłopców, żeby nie krzyczeli - rozkaz Balino­ra wyrwał z zadumy wszystkich oprócz Meniona.

Książę Leah stał nieruchomo i wpatrywał się niewidzącymi ocza­mi w ścieżkę, którą odszedł Hendel. Balinor położył dłoń na jego ramieniu i powiedział:

- Postaraj się, mój książę, by twój strzał był równie wielki jak poświęcenie towarzysza, który nas opuścił.

Nieprzytomnych chłopców mocniej przywiązano do noszy, by nie spadli w czasie napadu drgawek. Kneble w ustach tłumiły jęki, ale pozwalały oddychać. Czwórka towarzyszy zebrała rzeczy i chwyciła nosze. Ruszyli do punktu położonego najbliżej wejścia do Nefrytowej Przełęczy. Przed sobą widzieli czerwonozłotą łunę setek ognisk. Bęb­ny wybijały równy, monotonny rytm. Dudnienie i śpiewy przybiera­ły na sile. W pewnej chwili skradającym się śmiałkom zdawało się, że na uroczystość przybyły wszystkie żyjące gnomy. Dźwigając no­sze, czuli się tak, jakby wchodzili do odrealnionego świata blasków i cieni. Zdawało im się, że przechodzą przez ostatnią bramę do Krainy Duchów i Widm. W oddali widać było dwie strome, prawie pionowe skały o nieregularnych graniach. Wyglądały jak filary. Tańczyły na nich świetlne refleksy. Dominowała jedna barwa - barwa ognia. Na twarzach oświetlanych blaskiem płomieni coraz częściej pojawiał się strach.

Dotarli do granicy cienia rzucanego przez drzewa. Byli wciąż poza zasięgiem wzroku gnomów. Zbocza przy wejściu pięły się ostro w górę. Północny stok nie dawał osłony. Za to na południowym rosły karłowate drzewa i krzaki. Balinor wskazał linię drzew jako najbliższy cel. Obejrzał zbocze, wytyczył jego zdaniem najbezpieczniejszą trasę i objął prowadzenie. Droga pod górę zajęła im więcej czasu niż przy­puszczali. Na dany znak zaczęli ostrożnie, krok za krokiem, schodzić do wlotu do przełęczy. Menion wykorzystał to, by przyjrzeć się syl­wetkom tańczącym przy ogniskach. Zewsząd dochodziło ogłuszające dudnienie i niskie, monotonne zaśpiewy posyłane duchom z Wolfsktaag. Oczami wyobraźni zobaczył siebie i swoich towarzyszy pojmanych przez wojownicze gnomy i zaschło mu w ustach. Zaczął się bać o Hendela. Drzewa i krzaki rosły coraz rzadziej. Musieli zwolnić tempo. Przemykali między plamami cienia, których było coraz mniej. Balinor obserwował gnomy. Dayel i Durin poruszali się bezszelestnie, a ich sylwetki stapiały się z ruchomymi cieniami tańczących wojow­ników. Menion przyglądał się gnomom z rosnącym niepokojem. W blasku ognia ich lśniące od potu ciała przesuwały się jak zjawy. Choć tancerze patrzyli w przestrzeń sztywnymi, niewidzącymi ocza­mi, to nie ulegało wątpliwości, że zareagują na każdy odgłos. Wzywali swoich bogów, a ci przecież nie mogli być daleko.

Gdy dotarli do ostatniej plamy cienia, Balinor wskazał ręką teren, który rozciągał się między nimi a zbawczą gęstwiną lasów Anaru. Z miejsca, gdzie stali, wydawało się to bardzo daleko. Odcinek mię­dzy ostatnim kręgiem cienia a dnem przełęczy wyglądał bardzo nie­korzystnie - oprócz kilku kęp trawy wypalonej przez słońce nie rosło tam nic. Poniżej, w niewielkiej odległości, zaczynało się obo­zowisko gnomów. Tańczący wokół najbliższych ognisk co pewien czas odchylali głowy do tyłu tak, że ich wzrok padał na nie osłonięty fragment południowego stoku, po którym zamierzali się przeprawić czterej śmiałkowie. Dayel nie mylił się - próba przejścia tą drogą w obecnych warunkach była równoznaczna z samobójstwem. Dalszy marsz pod górę z dwoma nieprzytomnymi na noszach uniemożliwiała pionowa skała o wysokości kilkuset stóp. Odwrócił się i ocenił frag­ment otwartej przestrzeni, który musieli przebyć. Z bliska wydawał się szerszy. Balinor zwołał wszystkich na naradę. Stanęli w ciasnym kręgu.

- Menion podejdzie do końca osłony i wybierze cel - powie­dział. - Gdy trafiony padnie, Mendel pokaże się gnomom wysoko na zboczu. Powinien już być na miejscu. Korzystając z zamieszania, przeskoczymy ten nie osłonięty kawałek, gdy tylko gnomy ruszą w po­ścig. Nie wolno się zatrzymywać ani rozglądać.

Słuchając poleceń Balinora, spoglądali na Meniona, który przy­gotowywał się do wykonania zadania. Zdjął łuk z pleców i sprawdził naciągnięcie cięciwy. Wybrał długą, czerwoną strzałę, ocenił ją wzro­kiem i przyłożył do oka, by sprawdzić, czy jest prosta i dobrze upierzona. Gdy jego wzrok spoczął na grocie, drgnął i spojrzał z wahaniem na tłum świętujących przy ogniskach. Dopiero teraz zrozumiał, że za chwilę będzie musiał po raz pierwszy pozbawić kogoś życia nie w bit­wie czy w uczciwym pojedynku, ale podstępnie, z ukrycia. Ofiara nie będzie miała żadnych szans. Czuł, że może nie sprostać zadaniu. Nie miał za sobą tylu wojen co Balinor. Brakowało mu także chłod­nego opanowania i zdecydowania, które cechowały zaprawionego w boju Hendela. Wiedział, co znaczą takie pojęcia jak odwaga, bra­wura i poświęcenie. Był gotów stawić czoło każdemu, w polu lub w szrankach, ale nigdy nie był zmuszony zabić z ukrycia. Gdy się odwrócił, jego oczy wyrażały wszystkie wątpliwości.

- Musisz to zrobić! - powiedział z naciskiem Balinor. Twarz Durina zastygła w ponurym grymasie. Dayel patrzył na Meniona szeroko otwartymi oczami, jakby rozumiał i współczuł temu, który musiał popełnić okrucieństwo.

- Nie potrafię zrobić tego... w ten sposób... nawet gdyby to miało ich uratować... - powiedział wolno i drżąc na całym ciele, wskazał nieprzytomnych.

Balinor patrzył na niego tak, jakby czekał na ciąg dalszy. Po dłuższej chwili Menion spojrzał jeszcze raz na tłum tańczący w dolinie i nieoczekiwanie oświadczył:

- Już wiem. Ale zrobię to po swojemu.

Nie czekając na reakcję pozostałych, przesunął się do kępy drzew i przykucnął przy najdalej wysuniętym tak, że właściwie się odsłonił. Obejrzał kiwający się w magicznym transie tłum i wybrał cel. Był nim jeden z wodzów, który ze swoimi ludźmi odprawiał modły sto­sunkowo daleko od wejścia do przełęczy. Stał na czele swej świty i, trzymając w wyciągniętych rękach misę z żarzącymi się bryłkami węgla, wpatrywał się w skalne wrota gór Wolfsktaag. Oprócz ust, z których co pewien czas wydobywał się monotonny zaśpiew, ciało wodza nie poruszało się. Menion Leah wydobył drugą strzałę, spraw­dził ją i położył przed sobą obok poprzedniej. Następnie klęknął na jedno kolano i wysunął się z cienia. Powoli założył pierwszą strzałę i wycelował. Trójka ukryta nieco dalej wpatrywała się w niego jak zauroczona. Gdy wszystkim zdawało się, że świat nagle zastygł w bezruchu, łucznik wypuścił strzałę. Pomknęła do celu, lecz zanim go osiągnęła, druga strzała już była w drodze. Menion wypuścił je płynnym ruchem i zapadł w cień najbliższego drzewa.

Wszystko stało się tak szybko, że tylko trójka jego towarzyszy widziała, co zaszło. Pierwsza strzała trafiła dokładnie w podłużną misę z rozżarzonymi węglami. Wytrąciła ją z rąk wodza. Węgle wyprysnęły w górę snopem iskier. Zanim zaskoczony mistrz ceremonii zdążył zareagować, druga strzała utkwiła głęboko w jego pośladku. Trafiony zawył z bólu, aż echo odbiło się o skały. Chwilę później ugodzony w kłopotliwe miejsce wódz zwijał się i skręcał. Nikt się nie domyślał, skąd spadł cios. Sprawca wciąż pozostawał nieznany. Tymczasem wodzem nadal miotał osobliwy taniec, który jego pod­władni obserwowali z mieszanymi uczuciami. Nastroje zmieniły się radykalnie, gdy wszyscy zrozumieli, co się naprawdę wydarzyło. Ktoś ośmielił się zakłócić święty obrządek i zranił wodza w bardzo przykry sposób. Upokorzeni tancerze zawrzeli gniewem.

Kilka sekund po tym, jak druga strzała trafiła w cel, wysoko na północnym skalnym filarze u wejścia do Nefrytowej Przełęczy za­płonęła pochodnia. Jej światło zginęłoby zapewne w żółtoczerwonej łunie, gdyby nie to, że po chwili w tym samym miejscu strzeliły wysokie płomienie. Na ich tle ukazała się sylwetka niskiego i krępego wojownika wymachującego maczugą. Hendel patrzył z góry na tłum odwiecznych wrogów, a jego śmiech odbity wielokrotnym echem zadudnił w ich uszach jak grom.

- No chodźcie tu, gnomie pomioty - szydził. - Stawajcie do walki, glisty i pędraki. Co? Strach was obleciał? Chodźcie w po­jedynkę albo kupą! Jak nie, to ja do was zejdę, a wtedy nawet wasze parszywe bóstwa z Wolfsktaag wam nie pomogą!

Tłum gnomów zawrzał gniewem. Rzucili się wszyscy ku Nefry­towej Przełęczy. Złe duchy i widma z gór przestały się liczyć. Roz­wścieczeni, myśleli tylko o tym, by dopaść sprawcę i pomścić upo­korzonego wodza. Ich odwieczny wróg, karzeł, znowu zalał im sadła za skórę, a jeszcze znieważył ich i bluźnił ich bogom. Wkrótce roze­szła się wieść, że sprawcą zranienia wodza we wstydliwe miejsce był nie kto inny, lecz sam Hendel. Od dawna ostrzyli sobie zęby na niego i oto nadarzyła się okazja. Wkrótce wszyscy mówili tylko o jednym - dopaść Hendela! Zapominając o święcie, tłum rzucił się w stronę skał. Czwórka śmiałków poderwała się, chwyciła nosze z nieprzyto­mnymi i zaczęła się wspinać na jedyny i najtrudniejszy odcinek otwar­tej przestrzeni, dzielący ich od lasów Anaru. Gdyby któryś gnom oprzytomniał na chwilę i spojrzał na szlak wiodący do zakazanych gór Wolfsktaag, zobaczyłby długie cienie czwórki niosącej nosze. Przemykały pod nosem zacietrzewionych stworków jak widma. Po dokładniejszym przyjrzeniu się można je było zidentyfikować. Nie oglądając się za siebie, śmiałkowie zdążali ku zbawczym ciemnościom.

Dotarli do lasu nie zauważeni i zatrzymali się. Z trudem chwytając oddech, słuchali odgłosów dochodzących z przełęczy. Przy samym wejściu było spokojnie. Tłum rozbiegł się, pozostała jedynie grupka skupiona wokół pechowego wodza. Jeden z nich próbował wyciągnąć strzałę tkwiącą w jego pośladku. Menion uśmiechnął się w duchu. Był rozpromieniony. Radość nie trwała jednak długo. Spojrzał na północny stok. Ognisko wciąż płonęło. Rozjuszone gnomy obiegły skały i wspinały się po nich szybko i zwinnie. Czoło pościgu docho­dziło do ogniska. Nigdzie nie było widać Hendela, lecz, obserwując rozwój wydarzeń, Menion doszedł do wniosku, że karzeł został osa­czony gdzieś wśród skał. Balinor zarządził wymarsz. Nefrytowa Prze­łęcz została za nimi.

Weszli w głąb lasu. Zmienili kolejność szyku. Prowadzenie objął książę Leah, który otrzymał polecenie odnalezienia najbliższego szla­ku na zachódrMenion szybko wykonał zadanie i poprowadził ich ścieżką w głąb lasów Anaru. Szli prawie po omacku. Grube splątane konary zasłaniały niebo, a pnie drzew rosły po obu stronach ścieżki jak czarna ściana. Nieprzytomni bracia rzucali się na noszach, a z ich zakneblowanych ust wydobywały się coraz głośniejsze jęki i rzężenie. Niosący ich towarzysze zaczynali tracić nadzieję. Jad rozchodził się po całym ciele, a gdy dojdzie do serca... Nie wiedzieli, jak daleko było do miejsca spotkania ani ile życia zostało ukąszonym. Jedyny, który mógłby odpowiedzieć na te pytania, został na Nefrytowej Prze­łęczy i walczył o przetrwanie.

Przeciwnik wynurzył się z ciemności tak nagle, że obie grupy stanęły w miejscu i dopiero po dłuższej chwili rozpoznano, kto jest kim. Postawili nosze i stanęli między nimi a napastnikami. Przed sobą mieli oddział gnomów. Kilkanaście stworków zbiło się w gro­madę, od której po chwili odłączyły się dwa lub trzy cienie.

- Wysłali ich po pomoc - szepnął Balinor. - Trzeba się z nimi rozprawić, zanim dostaną wsparcie.

Ledwie skończył mówić, gdy przeciwnicy, wymachując krótkimi mieczami, ruszyli do ataku z bojowym okrzykiem mrożącym krew w żyłach. Strzały elfów i Meniona trafiły w cel. Trzech atakujących padło, a pozostali stłoczyli się nad nimi i zawyli jak wilki. Dayel nie wytrzymał naporu, padł przewrócony impetem gnomów i na chwilę zniknął z oczu. Balinor odparł uderzenie i odpowiedział potężnym cięciem. Wielki miecz przeciął na pół dwóch atakujących. Przez na­stępnych kilka minut dookoła słychać było krzyki rannych i ciężkie oddechy walczących. Gnomy wyraźnie chciały się dostać do nieprzy­tomnych, ale tego dnia nie miały szczęścia. Trafiły na niezrównanego szermierza. Wkrótce też cały oddział wybito do nogi. Porozrzucane ciała poległych leżały jak szare kopczyki.

W czasie potyczki Dayel został trafiony w bok. Miecz gnoma nie uszkodził żeber, ale ranę trzeba było opatrzyć jak najprędzej. Menion i Durin też odnieśli obrażenia, Balinor zaś, jeśli nie liczyć kilku rozcięć na pelerynie, wyszedł ze starcia bez szwanku dzięki swej kolczudze.

Szybko przewiązali ranę Dayela i bezzwłocznie ruszyli dalej. Po­śpiech był jak najbardziej wskazany. Tropiciele gnomów niebawem natkną się na ciała poległych i rozpoczną pościg wzmocnionymi si­łami. Menion próbował określić w przybliżeniu porę nocy i położenie grupy według gwiazd. Z jego obliczeń wynikało, że już minęła północ, ale nie wiadomo było, ile czasu zostało do świtu. Zmęczenie walką i wyczerpanie forsownym marszem coraz bardziej dawały o sobie znać. Posuwali się do przodu tylko dzięki woli przetrwania i świa­domości, że od wytrzymałości ich mięśni zależy życie rannych. Nie minęło pół godziny od starcia z gnomami, gdy wyczerpany i osłabiony utratą krwi Dayel osunął się na ziemię. Cucenie go zajęło kilka minut. W końcu zdołał się podnieść i wrócić na miejsce w szyku. Musieli znacznie zwolnić tempo.

Widząc, co się dzieje, Balinor wkrótce zarządził postój. Zbici w gromadkę w cieniu obok ścieżki, nasłuchiwali odgłosów narasta­jącej wrzawy. Usłyszeli dudnienie znajomych bębnów i stłumione okrzyki. Coraz więcej oddziałów gnomów wyruszało za zbiegami.

W spokojnych lasach Anaru zaroiło się od wojowniczych stworków. Ktoś ich znieważył, ktoś przemknął im pod nosem, ktoś zranił wodza we wstydliwe miejsce i ktoś zabił co najmniej dziesięciu zwiadow­ców. Trzeba go dostać za wszelką cenę. Menion rozmyślał o tym, co czują ścigający, i patrzył na nieprzytomnych przyjaciół. Nawet w mroku ich twarze były dziwnie białe i obficie zroszone potem. Z zakneblo­wanych ust wydobywały się stłumione jęki, a ciałami chłopców wstrząsały drgawki. Jad przenikał coraz głębiej. Organizmy ukąszo­nych zaczynały się poddawać. Menion robił sobie wyrzuty z powodu opieszałości, za którą teraz płacili jego przyjaciele. Złościło go to, że dał się wciągnąć w szaleńczą eskapadę do Paranoru, której celem było odzyskanie jakiegoś reliktu przeszłości. Świadomość, że w ten sposób mogą uratować świat przed inwazją ciemnych mocy i lordem Warlockiem, wcale nie podnosiła na duchu. Zdawał sobie również sprawę z tego, że w obecnej sytuacji nie należało kwestionować tego, co od początku wydawało się bardzo odległe i mało prawdopodobne. Zmęczonym wzrokiem spojrzał na Flicka. Żałował, że nie udało im się zaprzyjaźnić.

Ostrzegawcze „psst” Durina wyrwało ich z zadumy. Z trudem dźwignęli nosze i przenieśli je dalej od ścieżki i ukryli się za drze­wami. Położyli się płasko na ziemi i czekali z zapartym tchem. Z na­przeciwka rozległo się tupanie wielu par nóg. Nadchodził silny od­dział. Kierował się wprost na prowizoryczną kryjówkę śmiałków. Balinor od razu zorientował się, jak liczny jest ten oddział. Położył dłoń na ramieniu Meniona i ostudził jego zapał. W spotkaniu z taką liczbą gnomów nie mieli szans. Oddział maszerował w szyku i zbliżał się do miejsca niedawnej potyczki. W świetle pochodni twarze wo­jowników miały dziwną złotawą barwę. Szeroko osadzone oczy czuj­nie śledziły czarny las, wypatrując niebezpieczeństwa. Oddział minął ukrywających się, nie zdając sobie sprawy, jak blisko byli ścigani. Gdy ucichł odgłos kroków, Menion zwrócił się do Balinora:

- Jeśli nie znajdziemy Allanona, to koniec. Bez pomocy nie damy rady z noszami nawet przez milę.

Balinor poważnie skinął głową. Słowa przyjaciela nie wymagały komentarza. Znał dobrze sytuację, ale też był przekonany, że pozo­stanie w tym miejscu było bardziej niebezpieczne niż spotkanie z ko­lejnym oddziałem gnomów. Jednoosobowy wypad w poszukiwaniu ratunku także nie miał szans powodzenia. Tymczasem pomoc była coraz bardziej potrzebna. Na komendę powstali, bez słowa podnieśli nosze i ruszyli. Mieli teraz wroga przed sobą i z tyłu. Menion myślał o tym, jak sobie poradził Hendel. Wydawało się fizyczną niemożliwością, by nawet ktoś tak biegły w sztuce podchodzenia i znikania bez śladu jak on, mógł w nieskończoność zwodzić całą armię rozju­szonych wrogów. Zapewne wiodło mu się niewiele lepiej niż im. W rękach gnomów i tak czekał ich ten sam los.

Durin pierwszy usłyszał odgłosy cichych kroków i ostrzegł po­zostałych. Błyskawicznie skryli się w cieniu. Ledwie zamaskowali się w krzakach, zobaczyli na ścieżce kilka postaci. Mimo słabej wido­czności Durin od razu spostrzegł dowódcę oddziału. Był szczupły, znacznie wyższy od swoich ludzi i miał na sobie długą, czarną szatę do samej ziemi. Chwilę później zauważyli go pozostali. Był to Allanon. Menion i Balinor już chcieli go zawołać, ale Durin ostrzegł ich gestem. Przyjrzeli się dokładnie sylwetkom towarzyszy Allanona. By­ły to gnomy ubrane w białe płaszcze!

- Zdradził nas! - syknął Menion i odruchowo zacisnął dłoń na rękojeści długiego, myśliwskiego noża.

- Zaczekaj. Cisza - syknął Balinor i dał znak, by nie opusz­czali kryjówki.

Allanon posuwał się wolno wzdłuż ścieżki. Głęboko osadzone oczy uważnie obserwowały drogę. Ściągnięte brwi świadczyły o sku­pieniu i intensywnej pracy umysłu. Menion instynktownie czuł, że za chwilę zostaną odkryci i przygotowywał się do ciosu. Bardzo pragnął pierwszy dopaść zdrajcę. Zdawał sobie sprawę, że nie będzie miał drugiej szansy. Ubrane na biało gnomy podążały za prowadzą­cym posłusznie, ale bez typowej żołnierskiej karności. Rozglądały się wokoło obojętnie. Ich twarze nie były rozpalone, a oczy nie pałały żądzą krwi. Nagle Allanon zatrzymał się i rozejrzał wokoło. Zacho­wywał się tak, jakby wyczuł czyjąś obecność. Menion sprężył się do skoku, lecz ciężka dłoń Balinora przycisnęła go do ziemi.

- Balinorze! - zawołał wysoki podróżnik w czerni, rozgląda­jąc się na boki. - Odezwij się!

- Puść mnie! - prychnął Menion z wściekłością.

- Oni nie mają broni! - stwierdził szeptem Balinor. - Po­patrz sam.

Menion obejrzał dokładnie białe postacie i nie znalazł śladu oręża. Rycerz powoli uniósł się z ziemi i z mieczem w dłoni ruszył w stronę Allanona. Górski książę szedł tuż za nim, a Durin przemykał między drzewami z łukiem gotowym do strzału. Dowódca białych gnomów zrobił krok w ich stronę. Zrozumiał przyczyny nieufności przyjaciół. Książę Leah patrzył na niego z wielką goryczą.

- Wszystko w porządku, to przyjaciele - powiedział mąż w czerni, spoglądając na białe postacie stojące posłusznie za nim. - Nie mają broni i nie są waszymi wrogami. To uzdrowiciele albo, jak wolicie, medycy.

Jedni i drudzy mierzyli się wzrokiem, stojąc bez ruchu. Po chwili Balinor schował miecz i uścisnął wyciągniętą dłoń Allanona. Menion poszedł w jego ślady, chociaż wciąż nie mógł pozbyć się nieufności do białych gnomów.

- Teraz mówcie, co się stało - polecił Allanon, ponownie obejmując dowództwo grupy. - Gdzie pozostali?

Balinor opowiedział w skrócie o tym, co spotkało ich w górach Wolfsktaag, o tym jak pomylili szlak, o bitwie w ruinach dziwnego miasta i o przeprawie przez Nefrytową Przełęcz pod nosem gnomów.

Na polecenie Allanona medycy przystąpili do oględzin nieprzy­tomnych; Menion początkowo się sprzeciwił, ale Allanon zapewnił go, że członkowie białego orszaku są doskonałymi lekarzami. Rze­czywiście, bardzo zręcznie przystąpili do pracy. Posmarowali miejsca ukąszenia płynem, który nieśli w kilku flaszkach. Menion nie spusz­czał z nich oka. Wciąż nie rozumiał, czym białe gnomy różnią się od żółtych gnomów, do których niedawno strzelał. Tymczasem Ba­linor zdawał relację Allanonowi, który słuchał jej, kręcąc głową z nie­zadowoleniem.

- To wszystko moja wina - stwierdził wielki badacz dzie­jów. - Popełniłem poważny błąd w obliczeniach. Za bardzo sku­piłem się na sprawach odległych, nie bacząc na bieżące problemy. Jeśli oni umrą, cała wyprawa na nic!

Wydał krótkie polecenie krzątającym się gnomom. Po chwili jeden z nich odłączył się i ruszył ku Nefrytowej Przełęczy.

- Wysłałem go, by się dowiedział czegoś o Hendelu. Nie da­ rowałbym sobie, gdyby coś złego spotkało mego druha z Culhaven.

Zlecił medykom opiekę nad noszami, po czym wszyscy ruszyli na zachód. Na czele pochodu medycy w białych szatach nieśli nie­przytomnych. Za nimi, noga za nogą, ciągnęli pozostali członkowie wyprawy. Rana Dayela okazała się niegroźna, więc po jej opatrzeniu mógł iść o własnych siłach. Po drodze Allanon wyjaśnił, dlaczego pościg spod Nefrytowej Przełęczy nie zapuścił się na tereny, które obecnie przemierzali.

- Zbliżamy się do kraju Storów. Stamtąd pochodzą medycy którzy przyszli ze mną. Storowie to lud uzdrowicieli. Oddzielili się od innych gnomów, by poświęcić się niesieniu pomocy chorym i rannym. Stworzyli własne państwo i trzymają się z dala od wszystkich wojowniczych plemion. Przyznacie, że ta sztuka nie udała się nawet człowiekowi. W tej części Estlandii są powszechnie szanowani za swój kunszt. Do kraju Storów bez ich zgody nie może wejść żaden oddział gnomów. Bądźcie spokojni. Dziś w nocy nikt nie otrzymał zgody na wejście. Oprócz nas.

Następnie opowiedział o swej przyjaźni ze Storami. Znał ich od j bardzo wielu lat. Żyjąc wśród nich, nieraz przez kilka miesięcy, poznawał ich sztukę i służył radą. Storowie ufali mu jak bratu, a on sam nigdy się na nich nie zawiódł. Ich talenty uzdrowicieli były niezrównane Jeszcze raz zapewnił Meniona, że postacie w białych szatach wyleczą Flicka i Sheę. Przeczuwał, że coś złego wydarzyło się na przełęczy lub w drodze do niej. Gdy dochodził do granicy kraju Storów, spotkał przerażonego gnoma, który uciekł z Nefrytowej Przełęczy. Od niego dowiedział się o tym, że duchy z zakazanych gór Wolfsktaag w czasie uroczystości zaatakowały obóz gnomów, bo chciały zjeść wszystkich zebranych. Natychmiast zawrócił i poprosił Storów o pomoc w poszu­kiwaniu swoich towarzyszy, których opuścił za Przełęczą Stryczka. Słusznie przewidział, że mogą potrzebować pomocy medycznej.

Nie wiedziałem, nie przypuszczałem nawet, że dziwna istota, której obecność wyczułem na rozwidleniu szlaków, miała dość rozu­mu, by usunąć moje znaki - przyznał z goryczą Allanon. - Trze­ba jednak było wziąć to pod uwagę i zostawić też inne znaki, by was ostrzec. Co gorsza, sam przeszedłem przez Nefrytową Przełęcz wczes­nym popołudniem. Nic nie wskazywało wówczas, że tego dnia gnomy miały się zebrać na modły do duchów gór. Zawiodłem was. To wy­łącznie moja wina.

- Nie tylko twoja - oświadczył Balinor. Menion przysłuchi­wał się rozmowie i nie podzielał jego zdania. On zaś mówił dalej: - Zapewniam cię, że to nie tylko twoja wina, Allanonie. Gdybyśmy wszyscy zachowali należytą czujność, uniknęlibyśmy tych pułapek. Teraz najważniejsze, by Flick i Shea wyzdrowieli, a Hendel wymknął się gnomom.

Szli dalej w milczeniu, zbyt zmęczeni, by roztrząsać problem winy i odpowiedzialności. Myśleli tylko o tym, by stawiać stopy we wła­ściwej kolejności. Kręta ścieżka do wioski Storów wydawała się nie mieć końca. Kluczyli wśród drzew i zarośli, aż wreszcie stracili po­czucie czasu i miejsca. Noc powoli dobiegała końca. Nadchodził świt. Dopiero po następnej godzinie marszu zobaczyli światło nocnych ognisk w osadzie Storów. Przyzwyczajeni do widoku drzew z zasko­czeniem stwierdzili, że otaczała ich gromada postaci podobnych do duchów. Mieszkańcy osady nosili takie same szaty jak grupa, którą przyprowadził Allanon. Patrzyli na śmiertelnie zmęczonych wędrow­ców prawie nieruchomymi oczami. Gdy pochód stanął, natychmiast zajęli się przybyszami i odprowadzili ich na spoczynek.

Znalazłszy się w izbie, jak jeden mąż bez słowa padli na posłania. Kilka minut później wszyscy zasnęli kamiennym snem. Tylko książę z gór wciąż przeżywał niedawne wydarzenia i gorycz porażki. Na­pięcie nerwowe jeszcze nie ustąpiło. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Allanona nie było z nimi w izbie. Menion podniósł się powoli i po­człapał do masywnych drewnianych drzwi. Za nimi znajdowało się drugie pomieszczenie. Oparł się ciężko o nie, przyłożył ucho do szpa­ry i słuchał. Dolatywały go strzępy rozmowy Allanona ze Storami. Usłyszał coś o Flicku i Shei. Biali medycy twierdzili, że dzięki ich medykamentom chłopcy wkrótce wyzdrowieją. W tej samej chwili otworzyły się inne drzwi i do pomieszczenia weszło kilka osób. Z od­razą i wzburzeniem zaczęli mówić o tym, co przed chwilą usłyszeli.

- Czego się dowiedzieliście? - głos Allanona przebił się przez gwar. - Czy stało się to, czego obawialiśmy się najbardziej?

- Schwytali kogoś w górach - odpowiedział nieśmiały głos. - Jak z nim skończyli, trudno było rozpoznać, kto to był. Rozszarpali go na kawałki.

- Hendel!

Menion wzdrygnął się pomimo zmęczenia. Nie mógł uwie­rzyć w to, co usłyszał. Z niemałym wysiłkiem wyprostował się i ru­szył w stronę posłania. Poczuł niesamowitą pustkę w środku. Pod suchą powieką zakręciły się łzy bezsilnej rozpaczy i gniewu. Zanim potoczyły się po policzkach, książę Leah zasnął.



XIII



Shea obudził się wczesnym popołudniem. Przetarł oczy, rozejrzał się i stwierdził, że leży na długim łóżku, w czystej pościeli i pod kocem. Miał na sobie dziwnie luźne ubranie. Dotknął brzegu nocnej koszuli zawiązanej pod szyją. Na sąsiednim łóżku spał Flick. Na jak zwykle pogodnej twarzy brata nie było ani śladu bólu czy cierpienia. Powrócił rumieniec i błogi uśmiech. Flick oddychał równo i spał mocnym, zdrowym snem.

Znajdowali się w niedużej izbie. W poprzek gładkiego, gipsowego sufitu lśniącego bielą, biegły drewniane belki. Za oknami szumiał las Anar, a nad nim rozpościerało się błękitne, popołudniowe niebo. Shea nie wiedział, jak długo był nieprzytomny ani w jaki sposób znalazł się w tym miejscu. Pamiętał, że omal nie zginęli w paszczy bestii z Wolfsktaag oraz to, że zawdzięczają życie swoim pięciu towarzy­szom. Z zadumy wyrwał go odgłos otwieranych drzwi, w których stanął Menion Leah.

- Stary druchu, jednak zdecydowaliście się wrócić między ży­wych - powiedział książę Leah zamiast powitania i z uśmiechem podszedł do łóżka Shei. - Swoją drogą, nieźleście nas przestra­szyli.

- Ale udało się nam, prawda? - Uszczęśliwiony, że widzi przy­jaciela, Shea uśmiechnął się szeroko.

Menion potwierdził skinieniem głowy i odwrócił się do leżącego na brzuchu Flicka. Usłyszawszy rozmowę, brat Shei przekręcił głowę i otworzył oczy. Zobaczył wyszczerzoną w uśmiechu twarz Meniona.

- Od razu wiedziałem. To zbyt piękne, żeby było prawdziwe -jęknął. - Nawet po śmierci nie daje mi spokoju. Czary czy co?

Menion zaśmiał się.

- Nasz Flick chyba już jest w pełni sił. Może wreszcie doceni, co to znaczy taszczyć jego cielsko przez dwa dni.

- Widziałem niejedno, ale jak zobaczę Meniona spoconego z wysiłku, to będzie dziw nad dziwy - powiedział pod nosem Flick, przecierając zaspane oczy. Trwało to chwilę, a gdy zaczął widzieć normalnie, uśmiechnął się do brata.

- Ale gdzie my jesteśmy? Jak długo byłem nieprzytomny? -zapytał Shea. Powoli usiadł na łóżku. Był wciąż osłabiony.

Menion przysiadł przy nim i rozpoczął opowieść. Opisał marsz do Nefrytowej Przełęczy, spotkanie z gnomami, zręczny wybieg z wo­dzem i jego skutki. Spoważniał, mówiąc o poszukiwaniach Hendela, który pozostał sam przeciwko wojowniczemu ludowi. Ze wzrusze­niem słuchali opowiadania. Byli wyraźnie wstrząśnięci, zarówno wia­domością o śmierci Hendela, jak i tym, w jaki sposób zginął. Me­nion szybko dokończył relację, podając najistotniejsze informacje

oraz kilka uwag na temat Storów - ludu uzdrowicieli i medyków, w których wsi przebywali.

- To plemię gnomów, które poświęciło się całkowicie leczeniu chorych i rannych. Ich umiejętności są wprost niewiarygodne. Spo­rządzili balsam, pod wpływem którego otwarta rana zamyka się i za­bliźnia w ciągu dwunastu godzin. Sam to widziałem. Posmarowali nim ranę Dayela.

Shea kręcił głową z niedowierzaniem. Zanim jednak zdążył zadać następne pytanie, do izby wszedł Allanon. Chłopcu zdawało się, że po raz pierwszy chmurna twarz Allanona promieniała szczęściem, a na zaciśniętych ustach pojawił się ciepły i serdeczny uśmiech. Wielki badacz dziejów zbliżył się do rozmawiających i skinął głową z uzna­niem.

- Cieszy mnie bardzo, że rany szybko się goją i wracacie do zdrowia. Bardzo się o was niepokoiłem, ale widzę, że moi przyjaciele, Storowie, jak zwykle stanęli na wysokości zadania. Czy czujecie się na siłach wstać i przespacerować na późny obiad?

Shea spojrzał pytająco na Flicka, po czym obaj skinęli głowami.

- Świetnie. Zatem przejdźcie się w towarzystwie Meniona i sprawdźcie swoje siły. To bardzo ważne, gdyż niebawem wyru­szamy.

To powiedziawszy, wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Odprowa­dzili go wzrokiem, zastanawiając się, dlaczego ciągle jest wobec nich taki oficjalny. Menion wzruszył ramionami i zaoferował pomoc w od­szukaniu myśliwskich ubrań chłopców, które oddano do czyszczenia. Wrócił niebawem, niosąc koszule, spodnie, buty i pozostałe części garderoby. Gdy bracia ubierali się, opowiedział im o Storach. Przy­znał, że początkowo nie ufał im, gdyż wywodzili się z gnomów, ale jego obawy zniknęły, gdy zobaczył, jak opatrywali poszkodowanych. Na koniec dodał, że Durin, Dayel i Balinor obudzili się wcześniej i wybrali się na spacer po osadzie.

Wyszli z izby i udali się do obszernego budynku, w którym mieś­ciła się ogólna jadalnia, zdolna pomieścić wszystkich mieszkańców wioski. Z apetytem zjedli pierwszy od wielu dni gorący posiłek. Mimo osłabienia i ran, które wciąż dawały się we znaki, Flick i Shea kil­kakrotnie prosili o dokładkę. Po skończonym posiłku Menion wypro­wadził ich na zewnątrz. Spotkali elfy, które również szczerze ucieszyły się, widząc braci na nogach. Menion zaproponował spacer do Błę­kitnego Stawu, na południowym skraju osady. W ciągu dnia usłyszał o nim od Storów i był bardzo ciekaw, jak wygląda. Dotarli do celu w kilka minut. Był to nieduży staw, a właściwie wodne oczko. Usiedli pod rozłożystą wierzbą i w milczeniu patrzyli na gładką tafle wody. Mówiono, że zawiera ona lecznicze składniki, nie występujące nigdzie na świecie. Shea spróbował jej. Miała wyraźnie odmienny smak, nadawała się do picia. Pozostali poszli w jego ślady i także wyrazili swe uznanie. Okolice Błękitnego Stawu wydały im się oazą spokoju Na chwilę zapomnieli o wyprawie, niebezpieczeństwach i złych mocach. Każdy wrócił myślami do domu i swoich bliskich, któryc musiał opuścić.

- To miejsce przypomina mi dom w Beleal, w Westlandii przerwał ciszę Durin, wodząc palcem po nieruchomej wodzie. Ten sam spokój i cisza...

- Zobaczysz, że wrócimy, zanim się spostrzeżesz - stwierdzał Dayel, po czym tęsknym głosem dodał: - Zaraz po powrocie Lynliss i ja weźmiemy ślub. A potem będziemy mieli całą gromadę dzieci i..a

- Daj spokój - odezwał się z udanym oburzeniem Menion. -Chłop żonaty zbiera baty.

- Nie widziałeś jej, Menionie - ciągnął nie zrażony Dayel. -Jest taka... jak... jak... nie ma drugiej takiej dziewczyny. Tak pięknej i łagodnej, i dobrej, i czystej jak... woda w tym stawie.

Menion współczująco pokiwał głową; załamał ręce, jakby rozpa­czał, i uśmiechnął się do elfa. Ironizował, ale mimo to podziwiał uczucie Dayela do wybranki serca. Przez kilka chwil w milczeniu sycili oczy widokiem na - zdawałoby się - najspokojniejsze miej­sce na Ziemi.

- Czy naprawdę uważacie, że postępujemy słusznie? Chodzi mi o tę wyprawę, no i co dalej. Czy waszym zdaniem naprawdę warto? - zapytał młody Ohmsford.

- Wiesz co, Shea? To naprawdę zabawne usłyszeć coś takiego z twoich ust - odparł zamyślony Durin. - Moim zdaniem to właśnie ty masz najwięcej do stracenia. W zasadzie cała wyprawa odbywa się wyłącznie ze względu na ciebie. Naprawdę nie czujesz, że warto i że trzeba?

Shea szukał odpowiedzi. Z pomocą pospieszył mu Flick.

- To nieuczciwe. Na takie pytanie powinien odpowiedzieć ktoś inny.

- Właśnie, że to jest uczciwe i jak najbardziej na miejscu - wtrącił ostro Shea. - Przecież to dla mnie narażacie się od samego początku, a ja przez cały czas narzekam i zgłaszani różne wątpliwości. Zupełnie jakbym nie wierzył w sens wyprawy. Ale na pytanie Durina nie potrafię odpowiedzieć. Nawet samemu sobie. Wiecie dlaczego? Bo wciąż nie do końca rozumiem, w czym właściwie uczestniczę. Nie wydaje mi się, żeby ktoś z nas miał pełny obraz sytuacji.

- Rozumiem, do czego zmierzacie - poparł go Menion. - Allanon nie powiedział nam wszystkiego. Nie znamy dokładnie swo­ich celów i ról. Moim zdaniem chodzi o coś więcej niż Wielki Miecz Shannary. Więcej, niż sobie wyobrażamy.

- Czy ktoś w ogóle widział ten miecz? - zapytał Dayel, a gdy wszyscy odpowiedzieli przecząco, dodał: - Może go w ogóle nie ma.

- Jeśli o mnie chodzi, to wierzę, że Miecz istnieje - oświad­czył Durin. - Ale co z nim zrobimy, kiedy go zdobędziemy? Jak ma się nim posłużyć Shea, by pokonać lorda Warlocka? Czy ktoś to wie?

- W tej materii trzeba zaufać Allanonowi. W stosownym czasie wszystko nam wyjaśni - wtrącił nieoczekiwanie szósty rozmówca, którego przybycia nie zauważyli.

Odwrócili się gwałtownie i ujrzawszy Balinora, odetchnęli z ulgą. Książę Callahornu zbliżał się do nich wolnym krokiem. Patrząc na niego, Shea zapytał siebie, dlaczego tylko w obecności Allanona wszyscy czuli dziwny lęk. Balinor, bez względu na to, w jaki sposób się zjawiał, nigdy nikogo nie przestraszył. Teraz uśmiechnął się i przysiadł do rozmawiających.

- Wygląda na to, że przeprawa przez Nefrytową Przełęcz opła­ciła się. Bardzo się cieszę, że wróciliście do zdrowia.

- Przykro mi z powodu Hendela - powiedział Shea, lecz jego własne słowa zabrzmiały mu dziwnie płytko. - To był twój serdecz­ny przyjaciel - dodał, chcąc wyrazić swe współczucie.

- Ryzyko wkalkulowane w całość operacji - odparł cicho Ba­linor. - Wiedział, co go czeka, i znał swoje możliwości. Zrobił to dla nas wszystkich. Każdy z nas by to zrobił.

- Co robimy dalej? - zapytał Flick.

- Czekamy na decyzje Allanona. Wybierze trasę i określi warun­ki marszu na ostatnim odcinku - odpowiedział Balinor. - A przy okazji, to ja naprawdę mu ufam. W każdym słowie i każdej sytuacji. To wspaniały i dobry człowiek, chociaż czasami sprawia zupełnie inne wrażenie. Faktem jest też, że mówi nam tylko to, co jego zdaniem powinniśmy wiedzieć. Możecie mi wierzyć, że każdą sprawę analizuje bardzo dokładnie. Duże wątpliwości bierze na siebie, by pomóc nam w podejmowaniu naszych małych decyzji. Proszę, nie sądźcie go pochopnie.

- Zatem wiesz, że nie wyjawił nam wszystkiego - stwierdził sucho Menion.

- Jestem przekonany, że przekazał nam wszystkie niezbędne informacje - powiedział Balinor. - Ale to jedyna osoba, która w pełni zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie zawisło nad wszystkimi czterema krainami. Każdy z nas wiele mu zawdzięcza, więc może w zamian za to zaufamy mu chociaż odrobinę.

Zgodzili się, ale raczej bez przekonania. Gorące zapewnienia Ba-linora zrobiły na nich mniejsze wrażenie niż jego postawa, godna najwyższego uznania. Zwłaszcza Menion cenił go bardzo, podziwiał jego odwagę i był gotów stanąć na każdy rozkaz księcia z pogranicza. Ponieważ w kwestii zaufania do dowódcy nie było więcej uwag, zaczęli rozmawiać o storach, ich pochodzeniu i o przyjaźni łączącej ich z All.anonem. Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy nieocze­kiwanie nad Błękitnym Stawem pojawił się sam przywódca wyprawy.

- Po zakończeniu narady obydwaj Ohmsfordowie mają się znaleźć w łóżkach i przespać kilka godzin. Pozostałym też to nie zaszkodzi. Wyruszamy zaraz po pomocy.

- Czy to dla nich nie za wcześnie? Dopiero co odzyskali przy­tomność - zatroskał się Menion.

- Nic na to nie poradzimy, góralu. - Ponura twarz odpowia­dającego nawet za dnia była szara. - Czas ucieka szybciej, niżbyśmy chcieli. Gdyby do lorda Warlocka dotarła chociaż jedna wzmian­ka o naszym pobycie u Storów, natychmiast kazałby usunąć Miecz z Paranoru, a wówczas nasza wyprawa byłaby bezcelowa.

- Damy radę. To znaczy Flick i ja - oświadczył Shea.

- Którędy pójdziemy? - zapytał Balinor.

- Jeszcze dziś przeprawimy się przez równinę Rabb. To około dwóch godzin marszu. Przy odrobinie szczęścia łowcy spod znaku Czaszki, którzy podążają za Sheą, nie powinni nas wypatrzyć. Trzeba mieć nadzieję, że nie wyśledzili nas w Anarze. Nie mówiłem wam o tym wcześniej, aby oszczędzić wam kłopotów, ale każde użycie Kamieni Elfów pomaga Bronie określić wasze położenie. Istoty ze świata duchów natychmiast wyczuwają, kto i gdzie posługuje się magiczną mocą.

- To znaczy, że kiedy Kamienie uratowały nas na Moczarach Mgieł... - Flick nie dokończył myśli.

- Właśnie. Lord Warlock i jego słudzy wiedzieli dokładnie, gdzie jesteście - dopowiedział Allanon i uśmiechnął się przekor­nie. - Gdybyście nie zgubili się we mgle, a potem w Borze Czar­nych Dębów, już dawno by was schwytano.

Shea zadrżał ze strachu. Uświadomił sobie, że śmierć była blisko, wciąż jednak nie zdawał sobie sprawy z tego, jaką mocą dysponują nocni łowcy.

- Skoro o tym wiedziałeś, to dlaczego nas nie uprzedziłeś -zapytał rozgniewany. - Po co mi je dałeś? Żeby mnie obroniły przed czymś, o czym doskonale wiedziałeś?

- Przeczytałeś ostrzeżenie w liście, czyż nie tak, mój młody przyjacielu - odpowiedział Allanon, cedząc słowa, co zapowiadało nadciągający wybuch gniewu. - Bez Kamieni Elfów bylibyście zdani na łaskę i niełaskę równie niebezpiecznych osobników. Zresztą same w sobie są doskonałą obroną przed tymi skrzydlatymi upiorami.
To powinno wam wystarczyć.

Słuchając ogólnikowej odpowiedzi, Shea stawał się coraz bardziej podejrzliwy. Nie ukrywał też rosnącego niezadowolenia. Durin wy­czuł nastrój chłopca i, by zapobiec wybuchowi konfliktu, potrząsnął go delikatnie za ramię.

- Skoro już możemy powrócić do zasadniczego tematu, proszę o wysłuchanie tego, co mam do powiedzenia i nieprzerywanie pytania­mi, dopóki nie skończę - podjął Allanon spokojniejszym tonem. - Marszruta na następne dni jest następująca. W nocy przejdziemy przez równinę Rabb. Przed świtem powinniśmy dotrzeć do gór zwanych Smoczymi Zębami. Zapewnią nam one niezbędną osłonę przed ściga­ jącymi. Sprawą najtrudniejszą będzie przejście przez góry i dotarcie do lasów otaczających warownię druidów. Jestem pewien, że wszystkie znane przejścia obsadzono silnymi oddziałami sług lorda Warlocka. Każda próba kosztowałaby nas wiele ofiar. Pójdziemy zatem drogą, której na pewno nie zablokowali.

- Zaraz, zaraz. Chyba nie zamierzasz przeprowadzić nas przez Grobowiec Królów? - wtrącił zaskoczony Balinor.

- Jeśli zależy nam na zachowaniu tajemnicy, obawiam się, że nie mamy wyboru. Wejdziemy do Wiecznej Rezydencji Królów o wschodzie słońca, a przed zachodem dotrzemy do Paranoru. Straże na drogach niczego nie zauważą.

- Ale przecież nikomu żywemu nie udało się przejść tamtędy. Ci, co weszli, zostali na zawsze - dodał Durin, idąc w sukurs Balinorowi. - My nie lękamy się żywych. Grobowca Królów strzegą duchy zmarłych. Żadnej żywej istocie nie udało się go przebyć. Tylko duchy zmarłych mogą tego dokonać.

Balinor skinął głową. Zgadzał się ze słowami przyjaciela. Wszy­scy spoglądali na siebie z niepokojem. Menion i bracia Ohmsfordowie nigdy nie słyszeli o miejscach, które wzbudzały tak śmiertelną trwogę. Allanon wysłuchał uwag elfa. Uśmiechał się przy tym dziwnie, uka­zując rząd białych zębów. Jego twarz przybrała groźny wyraz.

- Nie całkiem masz rację, Durinie. Osobiście przeszedłem przez Wieczną Rezydencję Królów i zapewniam, że jest to możliwe. Oczy­wiście droga jest niebezpieczna. Jaskinię naprawdę zamieszkują duchy zmarłych. Oto, dlaczego Brona wierzy, że żywi nie ośmielą się tam wejść. Ale moja moc powinna wystarczyć do pokonania tej przeszkody.

Menion zdziwił się, dlaczego nawet Balinor, nieustraszony wo­jownik, nie krył obaw. Uznał jednak, że powód musiał być naprawdę ważny. Sam nie wierzył w „babskie bajania” o widmach z moczarów i dziwolągach z gór, dopóki na własnej skórze nie przekonał się, ile jest w nich prawdy. W gruncie rzeczy jednak jego umysł zaprzątała inna myśl: o jakiej mocy mówił ten, który zamierzał przeprawić ich przez Smocze Zęby i czy to możliwe, żeby potrafił ich obronić przed duchami?

- Ryzyko było wkalkulowane w przedsięwzięcie od samego po­czątku - podjął Allanon. - Zanim podjęliście decyzję, każdy z was wiedział, że wyprawa będzie niebezpieczna. Czy uważacie, że trzeba zrezygnować i zawrócić, czy też decydujemy się doprowadzić rzecz do końca?

- Idziemy z tobą - oświadczył Balinor. - Przecież dobrze o tym wiesz. Podejmiemy każde ryzyko, byle tylko odzyskać Miecz.

Allanon uśmiechnął się nieznacznie i spojrzał każdemu w oczy; na koniec zatrzymał wzrok na Shei. Chłopiec odpowiedział spojrze­niem pełnym młodzieńczej determinacji i zapału. Patrząc w ciemne oczy wielkiego historyka, czuł, jak tamten przenika jego myśli. Na pewno wyczuł też niepewność i zwątpienie.

- Dobrze zatem. Teraz idźcie odpocząć - powiedział Allanon i szybkim krokiem skierował się do wioski storów.

Balinor podążył za nim, by zapytać o szczegóły. Odprowadzili ich wzrokiem.

Słońce prawie skryło się za horyzontem, a niebo stało się fioletowobłękitne. Zmrok zapadał szybko. Po krótkiej chwili wstali, wró­cili do wioski i udali się na spoczynek. Do pomocy pozostało zaledwie kilka godzin.

Shea poczuł silny ucisk na ramieniu. Ktoś nim energicznie po­trząsał. Przecież dopiero co zasnąłem, o co chodzi, pomyślał przez sen. Szarpnięcie powtórzyło się. Otworzył oczy i natychmiast je za­mknął, oślepiony światłem pochodni. Powoli uchylił powieki i zoba­czył twarz Meniona. W niespokojnych oczach księcia Leah wyczytał, że nadeszła pora, by ruszać w drogę. Uniósł się niepewnie na łokciu i po chwili wahania wyskoczył z łóżka. Do połowy ubrany Flick uśmiechnął się porozumiewawczo. Wokół panowała niesamowita ci­sza. Zakładając ubranie, Shea poczuł nagle przypływ energii. Z wiarą i determinacją spoglądał w najbliższą przyszłość. Był pewien, że przejdą równinę Rabb i Smocze Zęby, i wszystko, co trzeba będzie przejść, by dotrzeć do celu.

Wyszli z izby i udali się na miejsce zbiórki. W wiosce panował spokój i cisza. Domy storów majaczyły w ciemnościach jak masywne, sześcienne bryły. Noc była bezksiężycowa. Po niebie przesuwały się ciemne chmury w nieokreślonym kierunku. Stwarzało to idealne wa­runki do marszu w tajemnicy. To z kolei dodało Shei otuchy i pew­ności siebie - wysłannikom lorda Warlocka trudno będzie cokol­wiek wypatrzyć. Po drodze zauważył, że prawie nie zostawiali śladów, mimo że ziemia była wilgotna. Wyglądało na to, że los im sprzyjał.

Na miejscu zbiórki, które wyznaczono na zachodniej granicy kraju Storów, byli już wszyscy oprócz Allanona. Durin i Dayel poruszali się w ciemnościach jak duchy. Ich ciała stapiały się z otoczeniem, a chwilami wydawały się przezroczyste. Przechodząc obok jednego z nich, Shea przyjrzał się twarzy elfa. Zaskoczyły go kontury szpi­czastego ucha i cienkie brwi zachodzące wysoko na czoło. Ciekaw był, czy jego wygląd również wzbudzał podobne zainteresowanie. Czy naprawdę elfy to inna rasa? Bardzo interesowała go historia tego ludu. Allanon wspomniał o nich raz, ale nie powrócił do tematu. Chłopiec słusznie przeczuwał, że historia ludu elfów to także jego historia, a przechodząc obok jednego z nich, nabrał całkowitej pew­ności. Chciał się dowiedzieć czegoś więcej, chociażby po to, by lepiej zrozumieć swoją rolę spadkobiercy Jerle'a Shannary.

Spojrzał na wysoką postać Balinora. Rycerz stał jak posąg. W ciem­nościach nie było widać jego twarzy. Mimo to był on jedyną osobą, przy której chłopiec czuł się pewnie i bezpiecznie. Wojownik ów roztaczał wokół siebie osobliwą aurę. Był jak opoka - nieznisz­czalny i niezawodny. Chętnie brał pod swe skrzydła tych, którym chwilowo zabrakło odwagi. Aura, jaką roztaczał wokół siebie Alla­non, była zupełnie innego rodzaju, chociaż niewątpliwie jego moc przewyższała moc księcia Callahornu. Być może wszechwiedzą­cy badacz dziejów wiedział o tym i dlatego miał przy sobie Balinora.

- Bardzo trafne spostrzeżenie, Sheo - powiedział ktoś cicho wprost do ucha chłopca. Zaskoczony Shea aż podskoczył i odwró­cił się w stronę dochodzącego doń głosu. Mijający go wielki ba­dacz dziejów dał znak wszystkim, by się zbliżyli, po czym powie­dział: - Musimy dotrzeć do celu pod osłoną nocy. Trzymajcie się blisko siebie i obserwujcie idącego przed wami. Żadnych rozmów po drodze.

Bez dalszych komentarzy odwrócił się i poprowadził grupę wąską ścieżką na zachód. Shea szedł tuż za Menionem. Allanon przestraszył go tak, że wciąż nie mógł zebrać myśli. Gdy po dłuższej chwili wreszcie mu się to udało, poprzysiągł sobie, że w przyszłości nie będzie roztrząsał podobnych wątpliwości w obecności Allanona. Za­czynał podejrzewać, że opowieści o dziwnych zdolnościach wielkiego badacza dziejów nie były wytworem czyjejś bujnej wyobraźni.

Dotarli do równiny Rabb szybciej, niż oczekiwał. Niebo było czarne, widoczność słaba. Mimo to Shea i Flick wyczuwali w oddali złowróżbną obecność Smoczych Zębów. Spojrzeli na siebie, po czym zaczęli uważnie wpatrywać się w ciemność. Allanon narzucił ostre tempo. Równina Rabb była zupełnie płaska, bez naturalnych przesz­kód, a w nocy wyglądała jak wymarła. Gdzieniegdzie rosły karłowate drzewa i kępy bezlistnych krzaków. Szli po wyschniętej i spękanej ziemi. Wokoło panował bezruch i cisza. Choć wszyscy nadstawiali ucha, nie usłyszeli niczego. W trzeciej godzinie marszu Dayel dał znak, by się zatrzymali. Wskazał ręką do tyłu i gestem wyjaśnił, że usłyszał coś w ciemnościach. Znieruchomieli i na chwilę wstrzymali oddech. Nic się jednak nie wydarzyło. Allanon wzruszył ramionami i dał znak, by wrócili do szyku.

Zgodnie z planem dotarli do podnóża Smoczych Zębów tuż przed świtem. Po niebie przesuwały się ciemne plamy chmur. Oczom wę­drowców, które zdążyły przywyknąć do ciemności, ukazał się łańcuch gór o osobliwym kształcie. Były wysokie, szpiczaste i przypominały szpaler lekko spłaszczonych szpikulców na szczycie żelaznej kraty. Shea i Flick oświadczyli, że nie czują się jeszcze zmęczeni szybkim marszem. Było to po myśli Allanona, który zachowywał się tak, jakby się spieszył na ważne spotkanie. Nie zwlekając, ruszyli za nim. Usiana kamykami ścieżka pięła się łagodnie pod górę szerokimi zakosami aż do zagłębienia w skale. Po drodze Flick rozglądał się na boki. Musiał mocno zadzierać głowę, by dostrzec szczyt poszarpanej grani. Nazwa „Smocze Zęby” idealnie pasowała do tego miejsca.

Idąc dalej szlakiem prowadzącym do skalnego zagłębienia, zaob­serwowali, że góry znacznie zbliżały się do siebie, a i szczyty wręcz pochylały się nad ścieżką. Przeszli przez płytką przełęcz i zobaczyli przed sobą następny łańcuch gór, ciągnący się równolegle do poprze­dniego. Były wysokie, niedostępne; ten, kto chciałby je przebyć, mu­siałby przedtem opanować sztukę latania.

W czasie marszu Shea podniósł kamyk i przyjrzał mu się uważnie. Kamyk był wyjątkowo gładki, prawie tak jak szkło, czarny i lśniący. Przypominał równo odłupany kawałek paliwa zwanego węglem, któ­rego używano w południowej Sudlandii. Wydawał się jednak twardszy niż węgiel, jakby został sprasowany i wyszlifowany. Skończywszy oględziny podał kamyk bratu. Ten obejrzał go jednak bez specjalnego zainteresowania, wzruszył ramionami i odrzucił.

Doszli do skalnego rumowiska. Ścieżka wiła się między wysokimi głazami i odłamkami skał, które zasłoniły góry. Przeprawa zabrała sporo czasu. Przewodnik prowadził tak, jakby zupełnie nie obchodziło go, czy idący za nim orientują się, gdzie są. Dotarli do miejsca przy­pominającego podwórzec otoczony skałami. Byli blisko skalnego za­głębienia - celu ich wspinaczki oraz najwyższego punktu szlaku. Przewidywali, że dalej ścieżka albo poprowadzi w dół, albo zbiegnie po skałach na tym samym poziomie. Usłyszeli cichy gwizd i zatrzy­mali się. Balinor zamienił kilka słów z Durinem, który jeszcze u pod­nóża gór został kilka kroków w tyle, po czym obaj zwrócili się do Allanona. Rycerz był wyraźnie zaniepokojony.

- Durin twierdzi z całą pewnością, że usłyszał za nami kroki. Ja także nie mam wątpliwości. Ktoś idzie za nami!

Allanon spojrzał w niebo i zmarszczył brwi. Skierował pytający wzrok na Durina.

- Tym razem jestem absolutnie pewien - powiedział elf. - Ktoś nas śledzi!

- Nie mam teraz czasu, by zająć się tym osobiście - oświad­czył szorstko Allanon. - Muszę koniecznie być w dolinie przed świtem. Trzeba za wszelką cenę zatrzymać tego kogoś, dopóki nie skończę. To sprawa najwyższej wagi.

Shea po raz pierwszy usłyszał tak zdenerwowanego Allanona. Flick i Menion spojrzeli po sobie zdziwieni. Chcieli wierzyć, że to, co Allanon miał do załatwienia w dolinie, było absolutnie najważ­niejsze nie tylko dla niego.

- Zostanę z tyłu - zadeklarował się Balinor i wyciągnął miecz. - Zaczekajcie na mnie w dolinie.

- Ale nie sam - szybko dodał Menion. - Zostaję z tobą. Na wszelki wypadek.

Balinor uśmiechnął się i skinął głową. Allanon w pierwszej chwili chciał zaoponować, ale szybko zrezygnował i skinął na pozostałych, by ruszyli za nim. Elfy wypełniły polecenie od razu, lecz Flick i Shea zareagowali dopiero, gdy Menion ich ponaglił. Shea opierał się jesz­cze przez chwilę. Zrozumiał jednak, że tylna straż nie miałaby z niego wielkiego pożytku. Balinor i Menion zajęli stanowiska i czekali z mie­czami w ręku. Ich sylwetki stapiały się z otoczeniem.

Allanon przeprowadził pozostałą czwórkę przez skalne rumowi­sko. Doszli do miejsca, gdzie lita skała rozdzielała się. Ścieżka pro­wadziła dalej pod górę i kończyła się na skalistym brzegu tajemniczej doliny. Kilka minut później byli na krawędzi. Ich oczom ukazała się dolina pokryta odłamkami ostrych skał i głazami w kolorze kamyka, który Shea znalazł na ścieżce. Z trudem rozróżniali zarysy czarnych, skalnych bloków. Na ich tle wyraźniej rysowało się jedynie niewielkie jezioro. Nie było wiatru, a mimo to po ciemnej powierzchni wody co pewien czas rozchodziły się fale. Wyglądało na to, że woda w je­ziorze żyje własnym życiem. Shea obserwował ją zafascynowany. Spojrzał na milczącego Allanona i ze zdumieniem stwierdził, że jego ciemna twarz promienieje dziwnym blaskiem. Wielki badacz dziejów skupił całą swoją uwagę na wodzie w jeziorze. Wpatrywał się w taflę tęsknym wzrokiem.

- To Dolina Skalnych Złomów, przedsionek Wiecznej Rezyden­cji Królów, siedziby duchów ze wszystkich czasów - przemówił głębokim głosem, który dudnił tak, jakby wydobywał się spod zie­mi. - Przed nami jezioro Hadeshorn. Jego wody są martwe dla zwy­kłych śmiertelników. Zejdziecie ze mną w dolinę, ale dalej muszę iść sam.

Nie czekając na reakcję chłopców, zaczął schodzić. Idąc, nie pa­trzył pod nogi, chociaż nietrudno było trafić na ruchomy kamień. Stawiał stopy pewnie i zdecydowanie, jakby znał tę drogę na pamięć. Przez cały czas wpatrywał się w jezioro. Podążali za nim w ciszy. Przeczuwali, że za chwilę wydarzy się coś ważnego dla nich wszyst­kich. Wydawało im się, że w tej dolinie, wśród czarnych głazów, Allanon był u siebie. Tu było jego królestwo. Gdy dotarli do dna doliny, wielki badacz dziejów odwrócił się do nich i powiedział:

- Czekajcie na mnie w tym miejscu. Cokolwiek się stanie, nie wolno wam się do mnie zbliżyć. Pozostaniecie tu, dopóki nie skończę. Tam, gdzie idę, jest tylko śmierć.

Stali jak wrośnięci w ziemię i patrzyli na oddalającą się spokojną, ciemną postać. Czarna peleryna falowała nieznacznie przy każdym kroku. Shea spojrzał na brata. Flick obserwował Allanona. Miał twarz zastygłą ze strachu. Na ułamek sekundy Shei zaświtała myśl o ucieczce, ale natychmiast ją odrzucił. Zacisnął dłoń na kieszeni koszuli. Kamie­nie Elfów były na miejscu. Poczuł się pewniej, chociaż zdawał sobie sprawę, że trzy klejnoty nie na wiele by się zdały, gdyby przyszło mu się zmierzyć z czymś tak groźnym, że nie podołałby temu sam Allanon.

Spojrzał na pozostałych. Wszyscy obserwowali w napięciu męża w czerni, który zbliżał się do brzegu jeziora. Doszedłszy do tafli zatrzymał się. Czekał na kogoś. Elfy i bracia Ohmsfordowie wpatry­wali się w niego jak zahipnotyzowani. Zapadła martwa cisza.

Wtem Allanon powoli wzniósł ręce do nieba. Woda w jeziorze poruszyła się gwałtownie, jakby niezadowolona z tego, że ktoś za­kłócił jej spokój. Ziemia w dolinie zadrżała. Ktoś obudził jakąś wielką istotę z długfego snu. Czwórka przyjaciół rozglądała się rozpaczliwie na boki, czekając na monstrum, które zjawi się lada chwila, by ich połknąć. Jezioro zaczęło bulgotać. Po chwili nad wodą uniósł się kłąb mgły. Syczał i falował, jakby był rad z tego, że ktoś uwolnił go z więzienia w głębinach. Chwilę później w ciemnościach nocy rozległ się cichy jęk, jakby potępione dusze wyrażały niezadowolenie z tego, że ktoś próbuje je obudzić. Słuchali i patrzyli z rosnącym przeraże­niem. Czuli, jak obudzone widma przenikają ich umysły. Lada chwila brutalnie pozbawią resztek odwagi, a potem porwą bezbronnych do swoich siedzib. Nie byli w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Od­głosy z innego świata swobodnie przenikały ich ciała i umysły, jakby chciały ostrzec ich przed tym, co zaczyna się dopiero po życiu na Ziemi i czego nie pojmie żaden śmiertelnik.

Wśród jęków i krzyków mrożących krew w żyłach jezioro Hadeshorn zaczęło się rozstępować z głuchym dudnieniem. W jego środ­ku powstał olbrzymi wir. Wyłoniła się z niego przygarbiona postać starego człowieka. Zjawa zatrzymała się nad wodą. Było to widmo wysokiego, szczupłego mężczyzny - szare, przezroczyste, połysku­jące jak wody Hadeshornu. Flick zbladł jak kreda. Pojawienie się widma potwierdziło jego najgorsze obawy - był pewien, że wybiła jego ostatnia godzina.

Przez cały czas Allanon stał nieruchomo na brzegu jeziora. Opuścił ręce i wpatrywał się w zjawę z jeziora. Rozmawiał z widmem. Obser­wując tę scenę, czwórka śmiałków słyszała jedynie nieludzkie jęki. Przybierały one na sile, gdy widmo ruszało rękami. Dziwna rozmowa trwała kilka minut i skończyła się, gdy widziadło odwróciło się w stro­nę obserwujących i wskazało jednego z nich przezroczystą ręką. Ciało Shei przeniknął chłód, który dotarł aż do kości. Powiew śmierci.

W końcu widmo odwróciło się, gestem pożegnało Allanona i wol­no pogrążyło w głębinach. Gdy zniknęło, woda w jeziorze zabulgo­tała. W jękach i zawodzeniu brzmiała złość i rozczarowanie. Po chwili wszystko ucichło, tafla jeziora wygładziła się, a obserwatorzy zostali sami.

Gdy nadszedł świt, nieruchomy dotąd Allanon zachwiał się i osu­nął na ziemię. Przypomnieli sobie jego ostrzeżenie i dopiero po dłuż­szej chwili ruszyli w kierunku leżącego. Biegli, potykając się o nie­równości terenu. Początkowo nie wiedzieli, co robić. Durin pochylił się nad leżącym, delikatnie potrząsnął go za ramię i wymówił jego imię. Shea rozcierał potężne ręce nieprzytomnego. Były wyjątkowo zimne i niepokojąco blade. Chwilę później Allanon drgnął i otworzył oczy. Odetchnęli z ulgą. Dowódca spojrzał kolejno w ich twarze i powoli usiadł. Przykucnęli naprzeciwko.

- To przemęczenie. Za duży wysiłek umysłowy - powiedział do siebie i przesunął dłonią po czole. - Zapadłem w ciemność po utracie kontaktu. Zaraz mi przejdzie.

- Kim było to widmo? - zapytał Flick. Bał się, że zjawa może powrócić.

Allanon zamyślił się i popatrzył w przestrzeń. Po jego twarzy przemknął grymas bezsilnej złości. Dopiero gdy się uspokoił, prze­mówił smutnym głosem.

- To zagubiona dusza. Zapomniana przez świat i ludzi. Ktoś, kto sam siebie skazał na niby-życie, gdzieś między światem realnym a światem duchów zmarłych. Być może pozostanie tam na zawsze.

- Nie rozumiem - stwierdził Shea. Allanon zbył tę uwagę:

- Teraz nie to jest najważniejsze. Posępne widmo, z którym rozmawiałem, to duch Bremena, przeciwnika lorda Warlocka. Powie­działem mu o Mieczu Shannary i o naszej wyprawie do Paranoru. Nie dowiedziałem się wiele. Dał mi do zrozumienia, że nie zdecy­dowano jeszcze o losie nas wszystkich. Nastąpi to w bliżej nieokre­ślonej przyszłości. Nie dotyczy to jednego z nas.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Co to ma znaczyć !- do­pytywał się Shea.

Allanon podniósł się powoli i rozejrzał wokoło, jakby chciał się upewnić, że spotkanie z duchem Bremena zakończyło się definityw­nie. Następnie odwrócił się do zaniepokojonych słuchaczy.

- Niełatwo mi o tym mówić, zwłaszcza teraz, gdy jesteśmy tak blisko celu. Ale macie prawo wiedzieć. Duch Bremena, którego przy­wołałem ze świata zapomnienia, przekazał mi dwie przepowiednie. Znając cel wyprawy, uspokoił mnie, że zanim słońce wzejdzie dwa razy, ujrzymy Miecz Shannary. To pierwsze proroctwo. Drugie mówi, że jeden z nas nie przejdzie na drugą stronę Smoczych Zębów, ale będzie pierwszym, którego ręce dotkną magicznego ostrza.

- Wciąż nic nie rozumiem - oświadczył po chwili Shea. - Przecież już straciliśmy Hendela. Widmo na pewno mówiło o nim.

- Niestety, mylisz się, przyjacielu - powiedział Allanon. - Przekazując mi drugą część przepowiedni, cień Bremena wskazał ręką na waszą czwórkę. Oznacza to, że jeden z was nie dotrze do Paranoru!

Menion Leah przykucnął w cieniu wielkiego głazu przy ścieżce prowadzącej do doliny i czekał na tajemniczą istotę, która rzekomo podążała za nimi w kierunku Smoczych Zębów. Po drugiej stronie ścieżki w ciemnym zakątku zaczaił się książę Callahornu. Jego miecz stał ostrzem w dół oparty o kamień. Prawa ręka Balinora spoczywała na rękojeści. Menion ścisnął mocniej swój miecz i wpatrywał się w ciemność. Nic nie zakłócało ciszy. Z zasadzki widzieli zaledwie kilkanaście jardów ścieżki, która znikała za skalnym rumowiskiem. Czekali od ponad pół godziny, lecz mimo zapewnień Durina, nikt nie pojawił się na szlaku. Przez chwile Menion był skłonny przypuszczać, że osobnik śledzący ich był jednym z wysłanników lorda Warlocka. Wykluczył jednak tę ewentualność, gdyż Zwiastun Śmierci nie tru­dziłby się marszem. Po prostu przefrunąłby nad zasadzką i dogonił swą zdobycz. Chciał podzielić się swymi spostrzeżeniami z Balinorem, lecz w tej samej chwili usłyszał jakiś dźwięk za skalnym rumo­wiskiem. Przywarł całym ciałem do głazu i znowu ścisnął rękojeść miecza.

Odgłos zbliżał się, był coraz wyraźniejszy. Ktoś szedł krętą, ka­mienistą ścieżką. Kimkolwiek był, nie mógł wiedzieć o zasadzce. Nie zachowywał żadnych środków ostrożności. Zachowywał się tak, jak­by mu w ogóle na tym nie zależało. Chwilę później zza rumowiska poniżej ich kryjówki wynurzyła się jakaś postać. Menion wychylił się i spojrzał na nadchodzącego. Masywne kształty przypominały Hendela. Książę Leah jeszcze raz ścisnął rękojeść miecza i przygo­tował się do ataku. Plan był prosty. Menion miał zaatakować od przodu, a Balinor odciąć odwrót.

Leah wyskoczył zza skały, zablokował drogę idącemu i złożywszy się do cięcia, zażądał, by tamten się zatrzymał. Nieznajomy skulił się i płynnym ruchem wydobył potężną maczugę nabijaną żelazem. Se­kundę później, gdy obaj zmierzyli się wzrokiem, uzbrojone ręce opad­ły, a zaskoczony książę Leah zawołał:

- Hendel?! Czy to ty?

Balinor wyszedł ze swojej kryjówki akurat, gdy podniecony Me­nion podskoczył z dzikim okrzykiem radości i rzucił się, by uściskać karła. Książę Callahornu wsunął miecz do pochwy i odetchnął z ulgą. Uśmiechał się i kręcił głową z niedowierzaniem, widząc w objęciach Meniona towarzysza, którego wszyscy uznali za poległego. Po raz pierwszy od przeprawy przez Wolfkstaag i Nefrytową Przełęcz czuł, że sukces jest już blisko i że wkrótce cała ósemka stanie w Paranorze przed Mieczem Shannary.



XIV



Nastał zimny i szary świt. Taki początek dnia nie zachęca nawet do tego, by wstać z łóżka, nie mówiąc o wspinaczce po stromych górach. Chmury i mgła nie przepuszczały słonecznego ciepła. Zawi­sły nad skałami i żlebami jak lodowy baldachim. Silny wiatr, który chłostał niemiłosiernie zbocza gór i przyginał do ziemi skarłowaciałe drzewa i krzaki, nie zdołał poruszyć zasłony chmur. Przenikał przez ubranie, wciskał się w każdy zakamarek, ale w niewytłumaczalny sposób przemykał pod chmurami i między kłębami mgły, nie poru­szając ich ani odrobinę. Gwizdał, wył i huczał jak fale oceanu, toczące się złowrogo ku brzegom. Odgłosy te w połączeniu z mgłą i chmurami wypełniały przestrzeń, okrywały góry jak gruby, szary koc, który pochłaniał wszystkie dźwięki. Co chwila w powietrze wzbijały się pojedyncze ptaki, ale szybko rezygnowały z zapasów z wiatrem i cho­wały się do gniazd w skalnych rozpadlinach. Czasem któryś pisnął, ale wszystkie odgłosy tłumił świst wiatru. Z przedstawicieli fauny w górach żyły jedynie kozice oraz mutanty myszy pokryte grubą sierścią, dzięki której mogły wytrzymać najniższe temperatury, cho­wając się w skalnych zagłębieniach i szczelinach. Powietrze było zimne, ale na skutek silnego wiatru wydawało się wręcz lodowa­te. Najwyższe partie Smoczych Zębów pokrywały wieczne śniegi. Bez względu na porę roku temperatura w tych rejonach utrzymywała się w przedziale od kilku do kilkunastu stopni poniżej zera.

Były to góry wielkie, potężne i zdradliwe. Tego ranka, gdy dotarło do nich ośmiu śmiałków, w górach wyczuwało się dziwną atmosferę napięcia i oczekiwania. Nie trzeba było długo czekać, by drużyna z Culhaven, zagłębiając się w chłód i szarość, zaczęła się podświa­domie niepokoić. Im wyżej się znajdowali, tym więcej mieli obaw. Wynikały one nie tylko ze złowróżbnej przepowiedni Bremena i wizji przeprawy przez Grobowiec Królów. Duży udział miały w tym wa­runki atmosferyczne, ale przede wszystkim działał osobliwy klimat, wytworzony przez kogoś lub coś, co chciało pokrzyżować im szyki. Kimkolwiek było, czekało cierpliwie, miało dość sprytu, by nie ujaw­niać się za wcześnie, a ponadto szczerze nienawidziło wszystkich ośmiu członków wyprawy, którzy z takim trudem pokonywali olbrzy­mie góry dzielące ich od Paranoru. Okrywając się szczelnie wełnia­nymi płaszczami i, pochylając głowy przed porywistym wiatrem, uparcie szli na pomoc w luźnym szyku. Każdy nieostrożny krok groził upadkiem w przepaść lub rozpadlinę. Trzeba było posuwać się bardzo ostrożnie po ruchomych kamieniach, by nie spowodować lawiny. Każdy z nich co najmniej raz się przewrócił albo zjechał kilkanaście jardów po kamieniach, ciągnąc za sobą grudy zamarzniętej ziemi. Istota, któ­ra na nich czekała w ukryciu, dała już znać o swej obecności. Te­raz postanowiła odczekać, aż zwątpienie ogarnie ośmiu zuchwałych.

Ujawni się, gdy niepewność pozbawi ich woli i wiary w siebie. Wów­czas myśliwy stanie się łatwą zdobyczą.

Na pierwsze efekty nie musiała długo czekać. Zmęczone umysły stanowiły doskonałą pożywkę dla przygnębienia. Wystarczyło poru­szyć kilka głęboko skrywanych lęków i tajemnic, by w jakże sprzy­jających warunkach przybrały postać widm i upiorów, od których trudno się uwolnić. Rozproszeni, odizolowani od towarzyszy przez zimno i wycie wiatru, byli łatwym celem. Warunki w górach unie­możliwiały porozumiewanie się za pomocą głosu, zatem każdy ska­zany był na siebie i towarzystwo upiora, który wyrośnie na gruncie umiejętnie podsycanego niepokoju.

Tylko Hendel, z natury małomówny i lubiący samotność, odporny był na zakusy siewcy zwątpienia. W czasie podchodów i zwiadu w pojedynkę nauczył się kontrolować podświadomy strach. Jego ostatni wyczyn - niewiarygodna ucieczka z terenu opanowanego przez roz­juszone gnomy - sprawił, że na dłuższy czas przestał bać się śmier­ci. Na Nefrytowej Przełęczy była bardzo blisko. Uniknął jej wyłącznie dzięki instynktowi. Gnomy osaczyły go ze wszystkich stron jak stado wygłodniałych wilków. Tylko przelanie krwi znienawidzonego wroga mogło ich zaspokoić. Po zapaleniu ognia i serii obelg Hendel odsko­czył w zarośla na skraju masywu Wolfkstaag i zaczaił się. Czoło pościgu, pewne swej przewagi liczebnej, rozciągnęło się i wojownicy stracili kontakt ze sobą. Jeden podszedł bardzo blisko kryjówki Hendela. Chwilę później ogłuszony gnom miał na sobie pelerynę karła, ten zaś głośno zawołał o pomoc. Było ciemno. W rozgardiaszu nikt nie sprawdził, kto krył się pod peleryną. Wystarczyło, że zobaczyli pelerynę karła. Gnomy zapewne do dziś nie wiedzą, że rozdarły na strzępy jednego ze swoich. Hendel pozostał w ukryciu i następnego ranka przeszedł przez przełęcz. Znowu mu się udało.

Flick, Shea i kuzyni Eventina nie dysponowali tak silną wiarą we własne siły jak Hendel. Przepowiednia Bremena podziałała na nich jak uderzenie obuchem. Słowa widma wciąż dźwięczały im w uszach i coraz głębiej zapadały w pamięć. Ktoś z czwórki obserwującej spot­kanie nad jeziorem miał zginąć. Co prawda duch Bremena wyraził to inaczej, ale nie zmieniało to sensu jego słów. Nikt nie chciał się pogodzić z tą myślą. Woleli się łudzić, że albo sami znajdą wyjście, albo przepowiednia się nie spełni.

Daleko na przedzie zgięty wpół Allanon zmagał się z wichrem i rozmyślał o tym, co się stało w Dolinie Skalnych Złomów. Analizował szczegóły osobliwego spotkania z duchem Bremena, który miał po­zostać w świecie zapomnienia, dopóki lord Warlock nie zostanie osta­tecznie zniszczony. Gnębiło go nie tyle spotkanie z zapomnianym druidem, ile straszliwa prawda, której nie mógł wyjawić. Potknął się o kamyk, ale szybko odzyskał równowagę. Gdzieś wysoko zakwilił jastrząb i spadł na zdobycz, którą wypatrzył wśród odległych skał. Allanon odwrócił się. Jego towarzysze podążali za nim, starając się utrzymać tempo marszu. Od ducha Bremena dowiedział się znacznie więcej niż im przekazał. Nie powiedział wszystkiego tym, którzy mu zaufali i dla niego ryzykowali życie. Nie powiedział im także wszystskiego o Mieczu Shannary. Myśli te dręczyły go do tego stopnia, że nawet chciał wyjawić całą prawdę. Dali z siebie bardzo wiele,.a to był dopiero początek... Chwilę później odpędził od siebie tę myśl. W jego panteonie KONIECZNOŚĆ miała wyższą rangę niż PRAWDA.

Szary poranek stał się wkrótce nie mniej szarym południem. Czas dłużył się. Skały i zbocza wydawały się takie same. Odnosili wrażenie, że drepczą w tym samym miejscu. Od pomocy horyzont zasłaniało pasmo wysokich, skalistych szczytów, rysujących się wyraźnie na tle nieba. Z miejsca, gdzie się znajdowali, góry wyglądały jak skalny monolit nie do przebycia. Weszli do kanionu, który zwężał się i opadał gwałtownie, stając się wąską ścieżką między dwiema pionowymi ska­łami, która dalej znikała w gęstej mgle. Allanon poprowadził ich w dół. Wkrótce horyzont zniknął, wiatr ucichł, a wokół były tylko skały. Wycie wichru nagle ustało, a w uszach zaczęła im dzwonić cisza. Zdawało im się, że skały szepczą do siebie. Dalej przełęcz ponownie rozszerzała się i dochodziła do ogromnego wejścia do pieczary.

Grobowiec Królów.

Imponujące, majestatyczne wejście wzbudzało lęk. Po bokach sta­ły dwa olbrzymie posągi wykute w ciemnej skale, każdy o wysokości ponad stu stóp. Przedstawiały strażników w pancerzach. Stali oparci o nagie miecze skierowane klingą w dół. Wiatr i upływ czasu odcis­nęły swoje piętno na brodatych twarzach. Kamienne oczy strażników patrzyły na ośmiu śmiertelników, którzy stanęli przed wejściem do Rezydencji. Nad ich głowami wyrzeźbiono na skale trzy słowa. W daw­no już zapomnianym języku oznaczały one ostrzeżenie dla tych, któ­rzy zamierzali wejść do grobowca. Dalej była ciemność i cisza.

Allanon zebrał wszystkich wokół siebie.

- Wiele lat temu, jeszcze przed Pierwszą Wojną Ludów, na świecie żyli czciciele śmierci. Kapłani tej sekty służyli bóstwom związanym wyłącznie ze śmiercią. W tej pieczarze grzebano zmar­łych władców ze wszystkich czterech krain, także ich rodziny, krew­nych i osobisty majątek. Wiele lat później zrodziła się legenda, że w pieczarze mogą przebywać wyłącznie duchy zmarłych. Magowie dbali o to, by nikt nie zakłócił spokoju tych, którzy odeszli. Wielu śmiertelników weszło do pieczary, ale żaden nie wyszedł. Z biegiem lat zapomniano o kulcie śmierci i jego wyznawcach, ale złe moce, które tam się zadomowiły, nigdy nie opuściły Grobowca. Tak silna była ich więź z kapłanami. Nie zmieniła się nawet wiele lat po tym, jak ich kości rozsypały się w proch. Tylko nielicznym udało się przejść przez Salę Wiecznego Spoczynku...

Kątem oka dostrzegł pytanie w oczach słuchających go towa­rzyszy.

- Byłem tam. Jestem jedynym spośród dziś żyjących, któremu się to udało. Wkrótce wy też dołączycie do tego grona. Jestem ostat­nim żyjącym druidem... Studiowałem magię, tak jak Bremen i Brona. Jestem magiem i czarnoksiężnikiem. Nie mam tak wielkiej mocy jak lord Warlock, ale zaręczam, że mogę was przeprowadzić przez pie­czarę na drugą stronę Smoczych Zębów.

- A dalej? - zapytał cicho Balinor.

- Dalej pójdziemy wąską, skalną ścieżką, zwaną Smoczą Granią. Biegnie ona po stromej skale, aż do podnóża gór. Stamtąd widać Paranor.

Zapanowała dziwna cisza. Allanon dobrze wiedział, o czym myślą słuchacze, ale nie zrażony ich wątpliwościami kontynuował:

- Za tymi wrotami zaczyna się labirynt sal i korytarzy, w którym zgubi się każdy, kto nie zna drogi. Tylko niektóre przejścia i komnaty są niebezpieczne. Pierwsze niebezpieczeństwo zagraża nam w Tunelu Sfinksów. To olbrzymie rzeźby przedstawiające półczłowieka, półIwa. Ktokolwiek spojrzy im w oczy, zamienia się w kamień. Dlatego też w tej komnacie będziecie mieli zawiązane oczy. Powiążecie się także liną, by utrzymać się w grupie. Musicie skupić wszystkie wasze myśli na mnie. Moc sfinksów jest tak wielka, że jeśli choć na chwilę odsuniecie wasze myśli ode mnie, to ulegniecie jej i zerwiecie opaskę, by spojrzeć im w oczy.

Słuchający spojrzeli po sobie z powątpiewaniem. Byli coraz bar­dziej nieufni.

- Za Tunelem Sfinksów zaczyna się ciąg niegroźnych kom­nat i przejść prowadzących do Korytarza Wiatrów. Jest to tunel zamieszkały przez niewidzialne istoty zwane banshee. Ich nazwa po­chodzi od legendarnych boginek wiatru i mgieł, które czczono kilka tysięcy lat temu na pewnej zielonej wyspie. Są to tylko głosy znikąd, ale ich brzmienie może doprowadzić każdego śmiertelnika do obłędu. W Korytarzu Wiatrów będziecie mieli zatkane uszy. Ponadto znowu musicie skupić swe myśli wyłącznie na mojej osobie. To jedyny sposób, by moja moc ochroniła wasze uszy przed banshee. Rozluź­nijcie się i nie opierajcie mojej woli. Czy wszystko rozumiecie?

Skinęli potakująco.

- Przeszedłszy Korytarz Wiatrów, wejdziemy do Grobowca Królów. Do pokonania zostanie tylko jedna przeszkoda...

Allanon przerwał i spojrzał na ciemne wejście do pieczary. Cze­kali, by dokończył, ale stało się inaczej. Dał znak ręką, by ruszali. Stojąc między kamiennymi olbrzymami, czuli się tak, jakby za chwilę mieli wejść do rozwartej paszczy gigantycznego drapieżnika. Po chwi­li każdy otrzymał szeroką opaskę. Zanim je założyli, powiązali się liną. Pierwszy za Allanonem miał iść Durin, zaś tylną straż stanowił jak zwykle Balinor. Sprawdzili węzły, zawiązali sobie oczy, wzięli się za ręce i ostrożnie zagłębili się w ciemność.

Wokoło zapanowała cisza. Wiatr ustał całkowicie. Starali się iść jak najciszej, ale mimo to słyszeli odgłos swoich kroków. Szli po równym, kamiennym podłożu. Na skutek braku światła i ciepła wszy­scy drżeli z zimna. Zgodnie z poleceniem Allanona zachowywali milczenie i starali się maksymalnie rozluźnić. Wielki badacz dziejów prowadził ich pewnie krętymi korytarzami i tunelami. Przez opaski na oczach nie było nic widać, a mimo to czuli przez skórę, że otaczają ich ciemności Flick uścisnął mocnej dłoń Shei. Od ucieczki z Shady Yale przeżyli niejedno i wyszli razem z niejednej opresji. To łączy ludzi i utrwala przyjaźń. Stali się dla siebie kimś ważniejszym niż przyrodni bracia. Wytworzyła się między nimi szczególna, niezwykle silna więź. Shea był przekonany, że więzy te nigdy nie osłabną. Nigdy też nie zapomni, jak wiele zawdzięczają Menionowi. Myśląc o księciu Leah, uśmiechnął się w duchu. W ciągu ostatnich kilku dni Menion bardzo się zmienił, był nie do poznania. Coraz rzadziej dochodził do głosu dawny szaławiła, a coraz częściej odzywał się inny człowiek. Shea nie potrafił określić, na czym dokładnie polegała ta zmia­na w Menionie, czuł tylko, że była to zmiana na lepsze. W grun­cie rzeczy wszyscy się trochę zmienili. Przygody i niebezpieczeń­stwa, które mieli za sobą, odcisnęły piętno na każdym z nich. Sheę interesowało, czy Allanon dostrzegł w nim jakąś odmianę. Dotychczas bowiem traktował on młodego Ohmsforda bardziej jak chłopca niż mężczyznę.

Zwolnili i zatrzymali się. Zapadła głęboka cisza. Druid przekazał im w myślach ostrzeżenie: „Pamiętajcie o tym, by zwrócić wszystkie wasze myśli ku mnie, skoncentrujcie się wyłącznie na mojej osobie”. Ruszyli naprzód. Znów wokół siebie słyszeli echo własnych kroków na kamiennym dnie pieczary. Znowu poczuli obecność jakiejś istoty, która spokojnie i wytrwale czekała, aż się zbliżą. Czas mijał powoli. Ośmiu odważnych zagłębiało się w ciemny tunel. Wyczuwali obe­cność olbrzymich, kamiennych figur po obu stronach. Były to mity­czne stwory, półludzie, półlwy. Sfinksy. Oczami wyobraźni widzieli, jak oczy tamtych to zbliżają się, to znowu oddalają od wizerunku Allanona, który stał na przedzie. Z niemałym trudem skoncentrowali się na osobie druida. Sfinksy uparcie próbowały wcisnąć się w świa­domość każdego z drużyny, by wyprzeć wszystkie myśli oprócz jednej „Spójrzmy sobie w oczy”. Ich moc była tak wielka, że każdy z siedmiu dzielnych mężów przeżył chwilę zwątpienia i przynajmniej raz za­pragnął zerwać opaskę i spojrzeć w oczy kamiennym stworom.

Kiedy wydawało się, że wszyscy ulegną podszeptom przewrot­nych widm i zapomną o Allanonie, moc druida oddaliła rozterki. Usłyszeli w myślach: „Słuchajcie tylko mnie” i natychmiast wykonali polecenie, odsuwając od siebie podstępne namowy i przemożną chęć spojrzenia w oczy sfinksom. Bezgłośna bitwa toczyła się przez całą drogę w tunelu. Tylko przyspieszone oddechy i krople potu były niemym świadectwem tego, co działo się w umysłach siedmiu śmiał­ków. Powiązani ze sobą liną, szli za niesłyszalnym wezwaniem Al­lanona. Przez cały czas trzymali się mocno za ręce. Druid prowadził ich między posągami. Maksymalnie skoncentrowany odpierał ataki wrogich mocy i wytwarzał osłonę wokół swych towarzyszy. Wreszcie oblicza napastliwych stworów, które próbowały przeniknąć także do jego jaźni, zaczęły blednąc i oddalać się, a po chwili zniknęły. Wokoło zapanowała cisza.

Szli krętymi korytarzami. Po pewnym czasie Allanon zatrzymał pochód i polecił zdjąć opaski. Znajdowali się w wąskim, kamiennym tunelu, którego ściany i sufit świeciły osobliwym, zielonym blaskiem. Sprawdzili, czy nikogo nie brakuje. W zielonkawej poświacie ich twa­rze nabrały niesamowitego wyrazu. Allanon przeszedł wzdłuż siedmio­osobowej kolumny i sprawdził linę, którą byli powiązani. Uprzedził, że niedługo wejdą do Korytarza Wiatrów. Zatkali uszy kawałkami materiału, opaski zaś zawiązali luźno nad czołem, tak by zatyczki nie wypadły z uszu. Czekało ich spotkanie z odgłosami, jakie wydawały banshee. Ponownie wzięli się za ręce i ruszyli.

W wąskim przejściu nie słyszeli odgłosów swoich kroków. Po­suwali się w ciszy. Zielona poświata skończyła się. Tunel rozszerzył się gwałtownie w olbrzymi i ciemny korytarz. Czuli, że ściany i sufit oddaliły się i zniknęły. Stąpali ostrożnie po kamiennej podłodze - był to ich jedyny fizyczny kontakt z rzeczywistością. Allanon pro­wadził ich w mrok pewnie, bez cienia wątpliwości.

Odgłosy dotarły do nich w najmniej oczekiwanym momencie, gdy jeszcze nie byli w pełni przygotowani. Wpadli w panikę. Po pier­wszym uderzeniu świst i wycie przybrały na sile. W końcu zdawało im się, że wszystkie wiatry na ziemi złączyły się w jeden wicher, który wył i huczał z niebywałą mocą. W ślad za hukiem pojawiły się inne odgłosy - nieludzkie krzyki, jęki i zawodzenie tysięcy głosów, które atakowały ciała wędrowców. Mimo zatyczek, wwiercały się do uszu i opanowywały myśli. Takie dźwięki mogły wydawać jedynie dusze skazane na wieczny pobyt między światem żywych, a światem duchów. Słyszeli w nich wściekłość i rozpacz po utracie nadziei na wybawienie. Dźwięk był coraz wyższy, w końcu przeszedł w pisk i przekroczył próg słyszalności. Wówczas zaatakował jaźń śmiertel­ników pod postacią niesłyszalnych wibracji przenikających do móz­gu. Byli bliscy obłędu. Przeraźliwe odgłosy atakowały ze wszystkich stron, przechwytywały głęboko ukryte lęki, wzmacniały je do granic możliwości i wciskały z powrotem do świadomości bezbronnego. Porażone nerwy przewodziły błędne informacje. Wibracje osiągnęły takie natężenie, że wędrowcom zdawało się, iż ich ciała zaczęły od­dzielać się od kości.

Na szczęście trwało to zaledwie dziesiątą część sekundy. W na­stępnej niechybnie postradaliby zmysły. Przed - zdawałoby się - nieuniknionym obłędem, któremu ulegliby jak pozbawione woli ludz­kie manekiny, uratowała ich moc Allanona. Przebiła się przez wibra­cje i osłoniła bezbronne umysły. Znowu każdy zobaczył w swoich myślach zbliżającą się twarz Allanona, który mówił: „Rozluźnijcie się i uspokójcie. Myślcie tylko o mnie”. Wówczas odgłosy cichły, oddalały się.

Posuwali się w ciemnościach niepewnym krokiem. Co chwila ktoś się potknął albo zatoczył. Skupili myśli na osobie druida, który był ich jedyną nadzieją na odzyskanie pełnej świadomości. Co chwila odgłosy wracały odbite wielokrotnym echem. Po pewnym czasie do­łączyło do nich głuche dudnienie dochodzące spod podłogi. Banshee przypuściły jeszcze jeden atak, ale osłona wytworzona przez moc Allanona w podświadomości jego podopiecznych wytrzymała szturm, jak się okazało, ostatni. Wyczerpane banshee ucichły. Chwilę później korytarz zwęził się równie nieoczekiwanie, jak się przedtem rozsze­rzył. Przeprawa zakończyła się szczęśliwie. Banshee zostały za nimi.

Gdy Allanon zatrzymał pochód, na twarzach jego drużyny wciąż było widać ślady niedawnych przeżyć, a ich czoła pokrywały gęste krople potu. Zastygli w dziwnych pozach jak manekiny. Dopiero gdy uporządkowali natłok myśli, przyjęli normalną postawę, po czym zdjęli opaski i wyjęli zatyczki z uszu. Znajdowali się w niedużej jaskini. Zobaczyli kamienne drzwi z żelaznymi okuciami. Ze ścian i sufitu sączyło się zielonkawe światło - takie samo jak przed wejściem do Korytarza Wiatrów. Allanon odczekał, aż wszyscy wrócą do siebie i dał znak, by ruszali. Zatrzymał się przed kamiennym portalem. Oparł wielką dłoń o drzwi. Otworzyły się lekko i bezszelestnie.

- Sala Wiecznego Spoczynku Królów - oznajmił szeptem.

Był jedynym, który przeszedł przez Grobowiec Królów w ciągu minionego tysiąclecia. Oprócz niego nikt nie dotarł do potężnej pie­czary; było to wnętrze gigantycznej kopuły o gładkich ścianach, lśnią­cych zielonkawym blaskiem. Wzdłuż ścian stały kamienne posągi zmarłych władców. Każdego monarchę wyrzeźbiono zapewne w ty­powej dla niego, dumnej i swobodnej pozie, ich twarze skierowane były do środka rotundy. Znajdował się tam ołtarz podobny do zwi­niętego spiralnie węża. Przed każdą statuą piętrzył się stos ułożony z rzeczy osobistych, z przedmiotów należących do majątku zmarłego władcy - futer, klejnotów, kunsztownej broni i ulubionych drobiaz­gów. Bezpośrednio za plecami posągu w skalnej ścianie prostokątne płyty zasłaniały miejsce wiecznego spoczynku cielesnych szczątków króla, jego rodziny i służby. Inskrypcje nad każdą kryptą opowiadały w skrócie historię zmarłego hegemona, spisaną w dawno zapomnia­nym języku. Wnętrze grobowca tonęło w zielonym świetle. Metalowe i kamienne części zdawały się pochłaniać ciemnozielone światło. Każ­dy krok wzbijał obłoczek kurzu, który gromadził się od tysiąca lat. Dziś ktoś zakłócił jego spokój. Przez całe tysiąclecie nikt nie próbował otworzyć kamiennych drzwi do okrągłej komnaty. Nikt oprócz Alla­nona. A teraz...

Shea zadrżał. Nagle poczuł, że nie powinien był tu wchodzić. Głos z oddali mówił to wyraźnie. Nie dlatego, że wstęp do Sali Wiecznego Spoczynku był zabroniony, ale dlatego, że był to przede wszystkim grobowiec - miejsce spoczynku zmarłych. Żywi należeli do innego świata. Ktoś dotknął jego ramienia. Shea drgnął i odwrócił się. Allanon spojrzał mu głęboko w oczy, zmarszczył brwi i ruchem ręki przywołał pozostałych. Gdy się zebrali wokół niego, potoczył wzrokiem po twa­rzach oświetlonych zielonkawym światłem.

- Za Salą Wiecznego Spoczynku jest Komnata Czekających - powiedział, wskazując kamienne odrzwia w odległej części grobow­ca. - Za tamtymi drzwiami zaczynają się długie schody biegnące w dół do podłużnego stawu, zasilanego wodą ze źródła znajdującego się gdzieś pod górą, wewnątrz której się znajdujemy. Między stawem, a podnóżem schodów znajduje się Stos Zmarłych. Szczątki zmarłego władcy składano najpierw na tym stosie. Czas oczekiwania na zło­żenie w krypcie zależał od rangi i majątku. Wierzono bowiem, że dusza zmarłego może chcieć powrócić między żywych, zatem nale­żało dać jej ku temu sposobność. Musimy przedostać się przez tę komnatę, by dotrzeć do przejścia prowadzącego do Smoczej Grani po drugiej stronie góry.

Przerwał i wziął głęboki oddech.

- Kiedy przemierzałem tę część drogi sam, mogłem bez trudu skryć się przed wzrokiem stworów, których zadaniem jest zniszczenie każdego intruza. Niestety nie mogę zapewnić osłony tak licznej gru­pie. W Komnacie Czekających jest coś, co być może ma moc większą niż moja. Istota ta nie jest w stanie wyczuć mojej obecności, za to ja od razu zlokalizowałem jej kryjówkę w stawie. Poniżej schodów zaczynają się dwie wąskie kładki biegnące wzdłuż brzegów do wyj­ścia. Innej drogi nie ma. To, co strzeże Stosu Zmarłych, zaatakuje, gdy będziemy na kładce. Wejdziemy do Komnaty Czekających i roz­dzielimy się. Balinor, Menion i ja pójdziemy lewą kładką i wywabimy stwora z kryjówki. Gdy tylko nas zaatakuje, Hendel poprowadzi po­zostałych prawą kładką do wyjścia. Zatrzymacie się dopiero na Smo­czej Grani. Czy wszystko jasne?

Powoli skinęli głowami. Shea czuł się tak, jakby znalazł się w pu­łapce. W obecnej sytuacji niewiele by zyskał, dzieląc się swoimi wątpliwościami. Allanon wyprostował się i odsłonił białe zęby w groźnym uśmiechu. Chłopiec zadrżał. Za żadne skarby nie chciałby być przeciwnikiem tego druida. Balinor płynnym ruchem wydobył miecz. Stal zadźwięczała melodyjnie. Hendel ruszył pierwszy z ma­czugą w ręku. Menion zrobił krok i zatrzymał się. Spojrzał na stosy złota i klejnotów przed posągami. A gdyby tak wziąć kilka kamy­ków? - pomyślał. Chyba nie byłoby to wielkim uszczerbkiem. Bra­cia Ohmsfordowie, Dayel i Durin ruszyli za Hendelem i Balinorem. Allanon założył ręce na piersi pod płaszczem i obserwował księcia Leah. Ten poczuł na sobie wzrok i odwrócił się.

- Na twoim miejscu nie robiłbym tego - ostrzegł go druid. - Wszystkie kosztowności pokryto trującą substancją. Niszczy ona wszystko, z czym się zetknie. Każdy żywy organizm. Śmierć nastę­puje w ciągu niecałej minuty.

Zaskoczony Menion patrzył z niedowierzaniem w twarz wielkiego maga. Posłał pożegnalne spojrzenie skarbom zmarłych i zrezygno­wany pokręcił głową. W połowie drogi do drzwi zatrzymał się. Za­świtał mu pewien pomysł. Wyjął z kołczana dwie długie, czarne strzały i podszedł do pierwszej otwartej skrzyni. Powoli zanurzył obydwa groty w złocie, obrócił strzały w palcach i wyciągnął za upierzone końce. Ostrożnie włożył je do kołczana, dbając, by groty nie zetknęły się z lotkami pozostałych strzał. Uśmiechnął się prze­wrotnie i dołączył do pozostałych. Cokolwiek czekało za kamiennymi drzwiami, będzie miało rzadką okazję sprawdzić swą odporność na truciznę, która ponoć zabija wszystko, co żyje. W grobowcu zapadła cisza. Słychać było jedynie oddechy ośmiu nieustraszonych mężczyzn, stojących przed kamiennymi drzwiami. Shea spojrzał na Grobowiec Królów. Oprócz kilku śladów stóp na podłodze nic nie wskazywało na to, że ktoś zakłócił spokój zmarłych władców. Obłoczki kurzu, które wzbili idąc między posągami, zaczynały powoli osiadać. Wkrót­ce znikną także jedyne znaki ich pobytu tutaj.

Drzwi otworzyły się lekko. Przekroczyli próg Komnaty Czekają­cych i znaleźli się na wysokim podeście, prowadzącym do przestron­nej alkowy, od której biegło w dół kilkanaście kamiennych schodków. Za nimi zaczynała się imponująca pieczara, ukształtowana całkowicie przez najwspanialszego z artystów - naturę. Z wysokiego sklepie­nia zwisały długie, wysmukłe stalaktyty, jak gigantyczne sople lodu. Bezpośrednio nad nimi rozpościerała się prostokątna, ciemnozielona tafla wody. Od czasu do czasu pojedyncza kropla oderwała się od kamiennego sopla. Rozlegał się wówczas plusk i powstawała tylko jedna fala, a po chwili powierzchnia wody była znowu gładka jak szkło.

Doszli do krawędzi podestu i spojrzeli na kamienne schody. Do­chodziły one do wysokiego, kamiennego katafalku stojącego między najniższym schodkiem, a brzegiem stawu. Katafalk był popękany ze starości, a w niektórych miejscach kamienny trzon zaczął się rozpa­dać. W pieczarze panował głęboki półmrok. Jedynym źródłem światła były fosforyzujące warstwy zalegające za ścianami skalnymi. Nieli­czne promienie przedostawały się przez pęknięcie, rzucając niesamo­wite, zielone refleksy na wybrane punkty wnętrza.

Zeszli ostrożnie po schodach. Na kamiennej płycie ołtarza odczy­tali słowo VALG. Pochodziło ono ze starej mowy gnomów i ozna­czało ŚMIERĆ. Idąc słyszeli echo własnych kroków. W jaskini pa­nował bezruch i cisza, jakby czas stanął w miejscu. Dotarłszy do końca schodów, zatrzymali się i utkwili zaniepokojone spojrzenia w gładkiej powierzchni wody. Allanon ponaglił Hendela, by ruszył ze swoją grupą do prawej kładki, a sam z Balinorem i Menionem skierował się w lewo. Kładki były tak wąskie, że każdy nieostrożny krok groził wpadnięciem do wody. Shea obserwował sylwetki trzech towarzyszy przesuwające się wzdłuż lewej ściany; starał się nie zbli­żać do wody, która wciąż była nieruchoma. Gdy Balinor, Allanon i Menion przebyli połowę drogi, Shea odetchnął głęboko.

Nagle ze stawu wystrzeliło w górę straszliwe monstrum. Przypo­minało olbrzymiego węża. Jego zwoje wypełniły całą pieczarę. Po­tężne cielsko uniosło się aż do stropu, miażdżąc stalaktyty. Nad gło­wami przetoczył się ryk rozwścieczonej bestii. Jej cielsko wynurzało się z wody, prężyło i wyginało groźnie. Długie, przednie kończyny, uzbrojone w haczykowate pazury, cięły powietrze. Potężne szczęki kłapały wściekle, ukazując dwa rzędy sczerniałych, ostrych zębów. Szeroko osadzone czerwone ślepia płonęły jak żagwie wśród na­brzmiałych guzów i karłowatych rogów na łbie potwora. Cielsko pokryte haską, jak ciało gada, ociekało błotem i szlamem chyba z sa­mego dna najgłębszego grzęzawiska na ziemi. Z paszczy wydzielał się jad, który w zetknięciu z wodą zamieniał się w cuchnący dym. Monstrum wlepiło wzrok w trójkę śmiertelników na kładce i syknęło. Następnie odchyliło łeb, rozwarło paszczę i pewne łatwej zdobyczy, zaatakowało.

Wszyscy trzej zareagowali błyskawicznie. Dwukrotnie zadzwoniła cięciwa łuku Meniona i dwie zatrute strzały utkwiły w rozwartej paszczy. Potwór cofnął się. Balinor przesunął się bliżej krawędzi i ciął w nie osłoniętą przednią łapę gada. Ze zdziwieniem i przerażeniem stwierdził, że ostrze ześliznęło się po łuskach, odłupując jedynie ka­wałek zaschniętego szlamu. Bestia zaatakowała prawą łapą, Balinor zrobił unik. Szpony gada przeleciały o włos od jego ramienia. Tym­czasem po przeciwnej stronie grupka Hendela ruszyła biegiem do wyjścia. Prowadzili Ohmsfordowie, za nimi elfy, a na końcu karzeł. Nagle od ściany odpadł ciężki głaz i zasłonił otwór. Ktoś musiał przypadkiem nadepnąć na przycisk zwalniający pułapkę. Hendel pod­skoczył i pchnął głaz z całej siły, niestety na próżno.

Odgłos spadającego kamienia zaintrygował potwora. Odwrócił się od Meniona i Balinora i dostrzegł pięć małych postaci, które wydawały się znacznie łatwiejszym łupem. Zapewne skończyliby w paszczy zie­jącej jadem, gdyby nie przytomność umysłu karła. Widząc niebezpie­czeństwo, Hendel odskoczył od głazu i zaatakował stwora maczugą. Nabijany żelaznymi ćwiekami oręż trafił w czerwone ślepie i roztrza­skał źrenicę. Gad podskoczył z bólu i nadział się na pozostałe stalakty­ty. Wymachując na oślep, strącał kamienne sople. Odłamek jednego z nich trafił Flicka w głowę. Chłopiec spadł z kładki i wylądował obok Hendela, przygniecionego kawałkami kamiennych sopli. Pozostała trójka oparła się plecami o kamień blokujący wyjście, a potężny napa­stnik wyrósł przed nimi, gotów do zadania śmiertelnego ciosu.

W tym momencie do bitwy włączył się Allanon. Wzniósł do góry ręce, a jego palce zapłonęły jak kule ognia. Wystrzeliły z nich błękitne błyskawice i uderzyły w łeb szalejące monstrum. Cios był tak silny, że potwór uniósł się, zawył i zaczął wymachiwać wszystkimi koń­czynami. Allanon szybko przesunął się do przodu. Kolejne błyskawice z jego palców odwróciły łeb potwora. Drugie uderzenie odrzuciło gada pod ścianę, w której znajdowało się wyjście zamknięte głazem. Bijąc na oślep, bestia przypadkowo trafiła na głaz. Pazury zgrzytnęły na kamieniu i przesunęły go, odsłaniając przejście. Shea, Durin i Dayel w ostatniej chwili odciągnęli nieprzytomnego Flicka, którego zmiażdżyłoby cielsko przewracającego się potwora. Usłyszeli zgrzyt­nięcie odsuwanego głazu i krzyknęli, że droga jest wolna. Balinor odczekał, aż stwór znajdzie się w jego zasięgu, i ciął w chwiejący się łeb. Allanon nie spuszczał wzroku z gada. Jedynie Menion usłyszał wołanie z przeciwnej strony i gestem ponaglił krzyczących do ucie­czki z pieczary. Dayel i Shea dźwignęli Flicka i wnieśli go do tunelu. Durin ruszył za nimi, ale zwolnił, zobaczywszy Hendela pod zwa­łem roztrzaskanych stalaktytów. Zawrócił, chwycił nieprzytomnego za rękę i bezskutecznie próbował go wyciągnąć spod stosu odłamków.

- Uciekaj! - krzyknął Allanon, gdy zauważył poczynania Durina.

Wykorzystując zamieszanie w szeregach przeciwnika, potwór za­atakował ponownie. Potężnym ciosem łapy uzbrojonej w szpony zmiótł Balinora z półki i cisnął nim o ścianę. Menion wysforował się naprzód. Kolejny cios zbił go z nóg i książę Leah zniknął z pola widzenia. Mimo ran i bólu gad myślał jedynie o tym, by rozprawić się raz na zawsze z wrogiem w czarnej pelerynie. Miał w swoim arsenale jeszcze inną broń i właśnie postanowił jej użyć. Ociekające jadem szczęki rozwarły się nad samotną i pozornie bezbronną ofiarą, stojącą na kładce. Z przepastnej gardzieli wyskoczyły języki ognia i ogarnęły całą postać druida. Przerażony Durin jęknął. Stojący na początku tunelu Shea i Dayel patrzyli ze zgrozą na szalejące płomie­nie. Chwilę później jednak ogień zgasł, Allanon zaś stał nietknięty w tym samym miejscu. Jeszcze raz uniósł ręce. Z palców wystrzeliły błyskawice skierowane prosto w łeb potwora. Trafione monstrum uniosło się w górę, wykonało powolne salto w tył i spadło do stawu. Nad wodą uniosły się z sykiem kłęby pary, która wymieszała się z kurzem i dymem. Uformowała się ciężka, gęsta chmura i zasłoniła wszystkich walczących.

Po chwili z brudnoszarej masy niedaleko Durina wyłonił się Ba­linor. Jego zielona peleryna była rozdarta, a kolczuga wgnieciona w kilku miejscach. Zakrwawiona twarz lśniła od potu. Razem wydo­byli Hendela spod zwału odłamków skał i stalaktytów. Książę Callahornu jedną ręką zarzucił sobie nieprzytomnego karła na plecy, a drugą dał znak Durinowi, by dołączył do Shei i Dayela, pilnujących nieprzytomnego Flicka. Kazał im go podnieść i nie czekając na wy­pełnienie polecenia, zagłębił się w tunel. W wolnej ręce trzymał ob­nażony miecz. Durin i Dayel szybko wykonali rozkaz, lecz Shea zwlekał przez chwilę, rozglądając się za Menionem. Komnata Cze­kających przypominała pobojowisko. Pod sufitem nie zachował się ani jeden stalaktyt, ściany były podrapane i popękane, a kładki pra­ktycznie przestały istnieć. Nad wszystkim unosiły się szare opary. Woda w stawie wciąż wrzała i bulgotała. Łuskowaty gad wił się w agonii.

Wciąż nie było widać Meniona i Allanona. Dopiero po pewnym czasie jednocześnie wynurzyli się z mgły. Menion utykał lekko. W jednej ręce ściskał rodowy miecz, a w drugiej wierny jesionowy hak. Allanon szedł pewnie. Nie odniósł obrażeń, a jedynym śladem zakończonej bitwy były błoto i kurz na czarnej pelerynie. Druid dał znak, by Shea dołączył do elfów, i po chwili wszyscy trzej przecisnęli się przez częściowo zawalone wyjście z Komnaty Czekających.

Niewiele zapamiętali z dalszej części przeprawy przez tunele i ko­rytarze Grobowca Królów. Dźwigając nieprzytomnych, starali się jak najszybciej dojść do wyjścia. W ciemnościach czas płynął bardzo wolno. Gdy już zdawało im się, że idą całą wieczność, dość nieocze­kiwanie znaleźli się na zewnątrz. Mrużąc oczy, czekali, aż przywykną do światła dziennego. Stali na skraju urwiska. Po prawej stronie za­czynała się Smocza Grań, wąska ścieżka biegnąca szczytem skalnej grani, która stopniowo opadała w kierunku wzgórz. Nagle skała pod ich stopami zadrżała i rozległo się głuche dudnienie. Allanon ponaglił wszystkich zdecydowaną komendą. Na czele szedł Balinor, niosący nieprzytomnego Hendela. Kilka kroków za nim Menion, potem Durin i Dayel, dźwigający Flicka. Za nimi szedł Shea, a Allanon zamykał pochód. Głuche dudnienie powtórzyło się w głębi góry. Wąska ścież­ka uniemożliwiała szybkie schodzenie. Wiodła po występach i pół­kach skalnych. Niektóre były tak wąskie, że ledwie wystarczało miej­sca, by postawić stopę. Wówczas przesuwali się bokiem, przywierając plecami do skały. Nieostrożny krok groził upadkiem na skalne ru­mowisko kilkaset jardów niżej. Szlak zasługiwał na swą nazwę. Był kręty i niebezpieczny. Kluczył wśród skał, biegł po nierównych pół­kach skalnych i występach nad przepaścią. Marsz dodatkowo utrud­niały powtarzające się wstrząsy.

Przebyli zaledwie niewielki odcinek drogi, gdy do ich uszu dotarł inny dźwięk - huk potężniejszy niż dudnienie z głębi Ziemi. Shea nie potrafił zlokalizować jego źródła, dopóki nie znalazł się nad nim. Za ostrym wcięciem w zboczu góry wyszli na skalną półkę, skiero­waną dokładnie na pomoc. Pod nią pienił się olbrzymi wodospad. Masy wody z ogłuszającym hukiem spadały do płynącej kilkaset stóp niżej szerokiej, rwącej rzeki. Rzeka ta płynęła na wschód wzdłuż górskiego masywu, po czym rozdzielała się na kilka strumieni, które docierały do równiny Rabb. Skalna półka, na której stali, znajdowała się nad miejscem, gdzie woda kaskadą wpadała do rzeki. Spienione fale biły o brzeg i skały. Shea popatrzył w dół, ale ponaglany przez Allanona przyspieszył kroku. Tymczasem pozostali znacznie się od­dalili i zniknęli za skałami.

Shea przeszedł już około trzydziestu jardów, gdy góra się zatrzęs­ła. Wstrząs był o wiele silniejszy niż poprzednie. Fragment półki, na którym stał, oderwał się i zaczął się obsuwać po stromym zboczu. Shea był całkowicie bezradny. Krzyknął rozpaczliwie i próbował się czegoś chwycić. Ręce jednak nie trafiły na żadne oparcie. Zjeżdżał z kawałem skały do stromego nawisu skalnego, wystającego bezpo­średnio nad białą kipielą u stóp wodospadu. Allanon rzucił się w jego stronę, krzycząc:

- Złap się czegoś! Trzymaj się!

Shea odruchowo zaciskał palce, ale wciąż nie znajdował żadnego oparcia. Ręce ślizgały się po gładkiej skale. Wreszcie, na skraju na­wisu, jego dłoń trafiła na wystający kawałek skały. Chwycił się go kurczowo i przywarł całym ciałem do prawie pionowej ściany. Nie miał sił, by się wspiąć. Czuł, że zmęczone ręce za chwilę odmówią posłuszeństwa.

- Trzymaj się, Shea! - wołał Allanon. - Zaraz przyniosę linę. Nie ruszaj się!

Allanon krzyknął coś do pozostałych. Tamci jednak znacznie się oddalili. Chłopiec nie dowiedział się, czy towarzysze zareagowali na wołanie Allanona. Zanim wybrzmiało echo nawoływań druida, góra znowu zadrżała w posadach. Potężne szarpniecie wyrwało z rąk Shei zbawczy kawałek skały. Chłopiec zsunął się z nawisu i zanim zdołał się czegokolwiek chwycić, odpadł od skały. Wymachując rękami i no­gami, spadał głową w dół wprost w rwący nurt. Bezradny Allanon patrzył, jak Shea pogrążył się w rzece; po chwili wypłynął, ale silny nurt porwał go na wschód. Jeszcze kilka razy wynurzył się z kipieli jak kawałek korka, który nie chciał dać za wygraną, po czym zniknął w oddali.



XV



Flick stał u stóp Smoczych Zębów i patrzył przed siebie niewidzącymi oczami. W promieniach zachodzącego słońca jego krępa postać rzucała długi cień aż do pierwszych skał wielkiej góry za jego plecami. Przez chwilę przysłuchiwał się cichym rozmowom towarzy­szy z lewej strony i ptasim nawoływaniom dochodzącym z lasu, na który skierował wzrok. Co chwila zdawało mu się, że słyszy rozpa­czliwe wołanie brata, dzięki któremu zdołali wyjść obronną ręką z wielu niebezpieczeństw. Teraz Shei nie było przy nim. Być może utonął w wodach jednego z wielu nieznanych potoków, które zaniosły go na równinę Rabb. Dotknął ręką potężnego guza na czole - śladu po uderzeniu odłamkiem stalaktytu, który pozbawił go przytomności i uniemożliwił pomoc bratu, gdy ten był w potrzebie. Uniknęli szpo­nów Zwiastunów Śmierci. Wymknęli się hordzie rozjuszonych gno­mów. Stawili czoła widmom i strachom w Grobowcu Królów. Czy tylko po to, by kaprys przyrody zniszczył ich zamiary?

Wypadek na Smoczej Grani wydawał się jawną niesprawiedliwo­ścią. Być może krzyk przyniósłby mu ulgę, ale nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Została mu tylko gorycz po niepowetowanej i bezsensownej stracie.

Zupełnie inaczej uzewnętrzniał swe uczucia książę Leah. Chodził przygarbiony nerwowym krokiem kilka jardów od nieruchomego Flicka. Rozsadzała go wściekłość na świat i na samego siebie. Zachowywał się jak zwierzę schwytane w pułapkę, z której nie ma wyjścia. Po­zostawał jedynie honor i nienawiść do sprawców. Doskonale wiedział, że nie mógł pomóc Shei. Mimo to nie potrafił pozbyć się poczucia winy za to, że nie było go obok przyjaciela, gdy gzyms się odłamywał. Gdyby nie zostawił Shei samego z druidem, być może dałoby się... Rozumiał, że Allanon nie ponosi odpowiedzialności za wypadek. Zro­bił wszystko, co było w jego mocy...

Przy każdym kroku ze złością dziurawił ziemię obcasami. Nie chciał pogodzić się z myślą, że wyprawa właśnie się zakończyła i trzeba było sobie otwarcie powiedzieć „przegraliśmy”, chociaż Miecz Shannary był już w zasięgu ręki. Zatrzymał się. Wciąż nie rozumiał do końca tej historii. Co mógł zrobić potężnemu lordowi Warlockowi kilkunastoletni półelf, półczłowiek, nawet gdyby dysponował Magi­cznym Mieczem? Pytanie to najprawdopodobniej pozostanie bez od­powiedzi, gdyż według wszelkich znaków Shea albo nie żył, albo w najlepszym razie zaginął. Bez niego kontynuowanie wyprawy nie miało sensu... W tym momencie książę nagle zdał sobie sprawę, jak wiele znaczyła dla niego przyjaźń z młodym Ohmsfordem. W gruncie rzeczy nigdy o tym nie rozmawiali, nigdy nie nazwali tego po imieniu, a mimo to obaj wysoko cenili siebie nawzajem i to, co ich łączyło. Teraz to się skończyło. Menion przygryzł wargę ze złością i konty­nuował marsz.

Pozostali zgromadzili się u podnóża Smoczej Grani, która zaczy­nała się tuż za ich plecami. Durin i Dayel rozmawiali półgłosem. Na ich twarzach malowała się troska i niepokój. Unikali swojego wzroku i przeważnie patrzyli w ziemię. Obok nich siedział Hendel oparty plecami o potężny głaz. Zwykle małomówny, dzisiaj był wyjątkowo burkliwy, wręcz nieprzystępny. Miał zabandażowane ramię i nogę, a twarz posiniaczoną i podrapaną - efekt starcia z gadem w Ko­mnacie Czekających. Na chwilę wrócił myślami do rodzinnej wioski, żony i dzieci i bardzo zapragnął choć raz ujrzeć Culhaven, zanim wszystko się skończy. Wiedział, że bez Miecza Shannary i Shei jego kraj szybko ulegnie armiom z Nordlandii. Podobne obawy miał Balinor, który utkwił wzrok w wysokiej, czarnej postaci stojącej nieru­chomo obok kępy drzew. Książę Callahornu wiedział, że za chwilę trzeba będzie podjąć najtrudniejszą decyzję - albo zawrócić i od­szukać Sheę, albo kontynuować wyprawę i odzyskać Miecz Shannary bez udziału zaginionego Ohmsforda. Wybór był trudny i na pewno nie zadowoliłby żadnego z uczestników. Ze smutkiem pokręcił głową, gdy przypomniał sobie ostatnią sprzeczkę z bratem, pełną gorzkich wyrzutów i pretensji. Właśnie po tej kłótni dosiadł konia i odjechał. Powrót do Tyrsis wiązał się z podjęciem nieprzyjemnej osobistej decyzji. Dotąd nie wspominał o tym nikomu, by uniknąć rozdrapy­wania ran i wciągania obcych w sprawy rodzinne. Teraz była to sprawa drugorzędna.

Allanon odwrócił się na pięcie i spojrzał na pozostałych tak, jakby właśnie podjął decyzję. Podszedł do nich pewnym krokiem, a z jego twarzy pomimo dotkliwej porażki bił optymizm i determinacja. Me­nion znieruchomiał. Z bijącym sercem czekał na nieuniknioną kon­frontację swoich planów z zamierzeniami Allanona. Miał pewność, że zamiary te były krańcowo różne. Menion bał się mocy Allanona, ale przemógł swe obawy. Flick wyczytał to z jego twarzy. Konfron­tacja była nieunikniona.

Wstali niepewnie i zbliżyli się do postaci wielkiego maga. Zmę­czeni i zniechęceni, nagle poczuli przypływ sił i wiary w siebie. Zdołali odsunąć przykrą myśl o porażce. Bez względu na to, co roz­każe Allanon, zaszli zbyt daleko i dali z siebie zbyt wiele, by teraz zrezygnować.

Druid stanął przed nimi. W jego oczach pojawiły się błyski, a twarz przypominała granitowy głaz, który oparł się wszystkim ka­prysom natury. Gdy przemówił, jego słowa cięły powietrze jak stal.

- Być może zostaliśmy pokonani, ale zawrócić z niczym to po­niżyć się w oczach tych, którzy nam zaufali oraz w naszych własnych. Jeśli postanowiono, że złe moce z Nordlandii pokonają nas, to znaczy że im musimy stawić czoło w pierwszym rzędzie. Nic nie ocali nas przed siłami ciemności, jeżeli zwątpimy w siebie. A jeśli nadejdzie śmierć, to powitamy ją godnie, z bronią w ręku i Mieczem Shannary. Ostatnie zdanie wypowiedział tak dobitnie, że nawet Balinor po­czuł dreszcz podniecenia. Patrzyli na męża w czerni z podziwem dla jego niezłomnej wiary w zwycięstwo. Czuli się dumni z tego, że byli jego drużyną - drużyną wybranych do niebezpiecznej misji o wielkim znaczeniu.

- A co z Sheą? - zapytał nieoczekiwanie Menion. Przenikliwy wzrok druida padł na twarz księcia Leah. - Co się z nim stało? Przecież ta wyprawa odbywa się tylko ze względu na niego!

Allanon zamyślił się nad losem zaginionego Ohmsforda i wolno pokręcił głową.

-Wiem tyle samo, co wy. Ostry prąd zniósł go w kierunku równiny. Być może jeszcze żyje, ale na razie nie możemy mu pomóc.

- Zatem proponujesz, żebyśmy po prostu zapomnieli o jednym z nas, jakby w ogóle nie istniał, i szukali Miecza, który w niewła­ściwych rękach jest tylko zwykłym kawałkiem stali o zaostrzonych krawędziach! Mam rację, magu? - krzyczał Menion, dając upust nagromadzonej złości. - W takim razie wiedz, że nie zrobię kroku naprzód, dopóki się nie dowiem, co się stało z Sheą, nawet jeśli to oznacza rezygnację z wyprawy. Będę go szukał do skutku. Nie opu­szczę przyjaciela w potrzebie!

- Zważ, co mówisz, góralu - powiedział powoli i z ironią Allanon. - Nie bądź głupcem. Obwinianie mnie za stratę Shei to absurd. Mnie najbardziej zależało na tym, by nic mu się nie stało. W twoich słowach nie ma ani krzty zdrowego rozsądku!

- Dość tych mądrości, magu! - Menion zrobił krok naprzód, nie dbając o następstwa. Młody i porywczy książę nie mógł dłużej znieść tego, że o stracie najważniejszego członka wyprawy i jego przyjaciela ktoś mówił spokojnie i beznamiętnie. - Od wielu tygo­dni podążamy za tobą, narażamy życie i ani razu nie zakwestionowa­liśmy twoich słów. Oświadczam ci, że mam tego dosyć. Nie jestem byle żebrakiem ani niewolnikiem, który posłusznie spełnia wszystkie
polecenia i dba tylko o siebie. Jestem księciem Leah. Ty nigdy sobie nic nie robiłeś z mojej przyjaźni z Sheą, ale dla mnie była ona więcej warta niż tysiąc Mieczy Shannary dla ciebie! A teraz usuń się. Ja idę swoją drogą!

- Głupcze! Nic nie rozumiesz. Masz w sobie więcej z błazna niż z księcia, skoro śmiesz tak do mnie mówić. - Rozgniewany Allanon patrzył w oczy Meniona, zaciskając pięści. Pozostali zbledli ze strachu, słuchając tej nagłej kłótni.

Gdy zdawało się, że za chwilę dojdzie do walki, rozdzielili skłó­conych i zaczęli przekonywać, że rozłam w grupie oznaczałby defi­nitywną przegraną. Jedynie Flick się nie poruszył, by pogodzić zwaś­nione strony. Wciąż rozmyślał o bracie. Czuł się coraz bardziej bez­silny i niepotrzebny. Słowa Meniona wyraziły także jego wątpliwości. Bardzo pragnął dowiedzieć się czegoś o losie Shei. Starał się także zrozumieć racje Allanona. Dzięki swej wiedzy i doświadczeniu wielki badacz dziejów podejmował na ogół trafne decyzje. Flick rozważał, co Sheą zrobiłby w podobnej sytuacji i co zaproponowałby towarzy­szom. Zanim się zorientował, odpowiedź przyszła sama.

- Allanonie, chyba mam pomysł! - zawołał, przekrzykując wrzawę.

Wszystkie głowy natychmiast zwróciły się w jego stronę. Zdecy­dowany ton zaskoczył jego druhów. Allanon skinął głową na znak, że słucha uważnie.

- Masz moc, która pozwala ci rozmawiać ze zmarłymi. Wszyscy to widzieliśmy w Dolinie Skalnych Złomów. Zatem chyba możesz sprawdzić, czy Sheą żyje, prawda? Jeśli możesz przywołać ducha umarłego, to na pewno potrafisz odszukać żyjącego. Prawda, że po­trafisz?

Patrzyli na druida, czekając na jego reakcję. Allanon wbił wzrok w ziemię i westchnął ciężko. W jednej chwili zapomniał o utarczce z Menionem i skoncentrował się na propozycji Flicka.

- Mogę - odpowiedział. Zaskoczeni odetchnęli z ulgą. - Mogę, ale nie zrobię tego. Jeśli użyję swojej mocy, by odszukać Sheę, bez względu na to czy jest żywy, czy martwy, zdradzę miejsce na­szego pobytu. Lord Warlock i jego Zwiastun Śmierci będą na nas czekać w Paranorze.

- O ile w ogóle tam dojdziemy - wtrącił ponuro Menion. Allanon zareagował gwałtownie i znowu pozostali musieli ich roz­dzielać.

- Przestańcie wreszcie - zażądał Flick. - W ten sposób ni­czego nie osiągniemy, a tylko zaszkodzimy Shei... jeśli jeszcze żyje. Od początku wyprawy nie prosiłem o nic, czy tak, Allanonie? Nie miałem zresztą prawa prosić o cokolwiek. Sam się zgłosiłem, nikt mnie nie wyznaczył. Ale teraz uważam, że mam prawo prosić. Sheą jest moim bratem, co prawda przyrodnim, ale najlepszym i jedynym.

- Jest także moim przyjacielem. Proszę zatem, byś użył swej mocy, aby dowiedzieć się, czy Shea żyje, a jeśli tak, to co się z nim dzieje. Jeśli tego nie zrobisz, zostanę z Menionem i będę go szukał do skutku.

- On ma rację, Allanonie - Balinor poparł Flicka, kładąc po­tężną dłoń na jego ramieniu. - Bez względu na to, co się z nami stanie, Menion i Flick mają prawo wiedzieć, czy Shea żyje. Jestem w pełni świadomy ryzyka ujawnienia naszej wyprawy, ale uważam, że to konieczne.

Durin i Dayel przytaknęli skwapliwie. Allanon przeniósł wzrok na Hendela. Karzeł nie poruszył się nawet, lecz spojrzał mu prosto w oczy. Następnie wielki mag przyjrzał się badawczo każdej twarzy z osobna, by ocenić szczerość intencji i gotowość podjęcia ryzyka każdego członka wyprawy. Musiał odpowiedzieć sobie na pytanie, czy cel - Wielki Miecz - wart jest poświęcenia kolejnych ucze­stników. Zamyślony patrzył na słońce zachodzące za górami i purpu-rowofioletową zorzę mijającego dnia. Mieli za sobą długą, wyczer­pującą drogę. Dali z siebie bardzo dużo, a w zamian nie dostali niczego. Co więcej, ten, dla którego podjęli się misji, przepadł bez wieści. Mogli się czuć pokrzywdzeni. Wielki mag rozumiał to. Zdawał sobie też sprawę z ogólnej niechęci do wyprawy, która zrządzeniem ślepego losu nagle straciła dla nich sens. Powoli skinął głową i od­wrócił się do swoich towarzyszy. Spojrzeli na niego z ulgą i wdzię­cznością. Skinienie głowy, którym wyraził zrozumienie dla ich aktu­alnego nastroju, wzięli za zgodę na propozycję Flicka. Allanon zde­cydowanie pokręcił głową.

- Dokonaliście wyboru. Spełnię waszą prośbę. Teraz cofnijcie się i nie zbliżajcie do mnie, dopóki was nie wezwę.

Wykonali polecenie. Druid złożył ręce na piersiach pod długą peleryną, lekko pochylił głowę i pogrążył się w medytacji. Na jego twarzy pojawił się wyraz maksymalnego skupienia. W wieczornej ciszy słychać było odgłosy gasnącego dnia. Nagle mag zastygł w bez­ruchu, a wokół jego postaci rozbłysła biała aureola. Była tak jasna, że wszyscy musieli zasłonić oczy. W ułamku sekundy światło wy­pełniło całą przestrzeń wokół nich, Allanon zaś zniknął. Chwilę póź­niej światło zgasło; nieruchoma czarna postać stała znów na poprze­dnim miejscu. Po chwili mag osunął się na ziemię, przyciskając dłoń do czoła. Lekceważąc polecenie, podbiegli do niego. Druid nie ukry­wał niezadowolenia. Już chciał ich zrugać za nieposłuszeństwo, gdy we wszystkich twarzach pochylonych nad nim zobaczył troskę i niepokój. W pierwszej chwili nie mógł uwierzyć własnym oczom, ale w lot zrozumiał, co wyrażały zatroskane spojrzenia. Był głęboko wzruszony ich postawą. Od razu zrobiło mu się cieplej na duszy. Tych sześciu śmiałków z różnych krain, różnych kultur i ludów, po­mimo niepowodzeń wciąż mu ufało. Po raz pierwszy, odkąd stracili Sheę, Allanon wyraźnie odczuł ulgę. Wstał niepewnie i zachwiał się. Balinor podtrzymał go ramieniem. Wyczerpany poszukiwaniami du­cha Shei, druid milczał przez chwilę, po czym odzyskawszy siły uśmiechnął się.

- Nasz młody przyjaciel żyje. To zaiste cud, którego nie umiem wyjaśnić. Zlokalizowałem źródło jego siły życia po drugiej stronie gór, prawdopodobnie nad jedną z odnóg rzeki, która go porwała. Nie był sam. Otaczały go inne żywe istoty. Nie mogłem określić ich zamiarów, gdyż wymagałoby to dokładnego i długiego seansu. Wów­czas ujawnilibyśmy dokładnie nasze położenie lordowi Warlockowi, a także osłabiłoby to moją moc tak bardzo, że stałbym się przez dłuższy czas bezużyteczny.

- Ale Shea na pewno żyje? - zapytał zniecierpliwiony Flick. Allanon potwierdził skinieniem głowy. Wszyscy uśmiechnęli się i odetchnęli. Menion klepnął Flicka w plecy i odtańczył krótki taniec.

- W takim razie problem rozwiązał się sam - książę Leah nie posiadał się z radości. - Trzeba wrócić na równinę przez Smocze Zęby, odszukać Sheę, a potem szybko do Paranoru po Miecz!

Uśmiech zniknął z twarzy księcia, gdy zobaczył, że Allanon po­kręcił przecząco głową. Reakcja druida zaskoczyła wszystkich. Ocze­kiwali, że jednak zawrócą po chłopca.

- Shea znajduje się w rękach patrolu gnomów - stwierdził sucho Allanon. - Prowadzą go na północ, najprawdopodobniej do Paranoru. Żeby go uwolnić, musielibyśmy przeprawić się przez Smo­cze Zęby, pokonać straże na przejściach, a potem przedzierać się przez równinę, opanowaną przez gnomy. Znacznie wydłużyłoby to czas wyprawy, pomijając fakt, że natychmiast byśmy się zdradzili.

- Teraz też nie mamy pewności, że nas nie odkryli - krzyknął zdenerwowany Menion. - Przecież sam mówiłeś. W jaki sposób mamy pomóc Shei, jeśli wpadnie w ręce lorda Warlocka? Co nam po Mieczu bez prawowitego spadkobiercy Shannary?

- Nie możemy go teraz zostawić - nalegał Flick i zrobił krok naprzód.

Pozostali w milczeniu czekali na odpowiedź Allanona. Nad gó­rzystą krainą zapadła noc. Wysokie szczyty gór zasłaniały księżyc. W słabej poświacie widzieli jedynie niewyraźne zarysy swoich twarzy.

- Przypomnijcie sobie, co mówiła przepowiednia - podjął spo­kojnie Allanon. - W drugiej części powiedziano, że jeden z nas nie dojdzie do końca Smoczych Zębów, ale też dodano, że będzie pier­wszym, który dotknie Miecza Shannary. Teraz wiemy, że tą osobą jest Shea. Co więcej, przepowiednia głosiła, że ci, którzy przejdą szczęśli­wie przez Smocze Zęby, zobaczą Miecz Shannary, zanim słońce wzej­dzie dwa razy. Wygląda na to, że los wkrótce połączy nas z Sheą.

- Być może tobie wystarczy proroctwo, ale dla mnie to stanow­czo za mało - oświadczył zdecydowanie Menion, a Flick skwapli­wie przyłączył się do niego. - Czy można wierzyć zwariowanej przepowiedni wygłoszonej przez ducha? Przecież w tej chwili ocze­kujesz, że zaryzykujemy życie naszego towarzysza, bo tego sobie życzy jakieś widmo?

Allanon stłumił kolejny wybuch złości, spojrzał spokojnie na dwóch oponentów i z niezadowoleniem pokręcił głową.

- Uwierzyliście w legendę, za sprawą której odbywa się ta wy­prawa, czyż nie? Czy sami, na własne oczy, nie widzieliście, że świat niematerialny odcisnął trwałe piętno w duszach nas wszystkich? Czyż od samego początku nie walczymy głównie z istotami z innego świata, których potęgi nie pojmie żaden śmiertelnik? Przecież widzieliście,
jaką moc mają Kamienie Elfów. Dlaczego więc teraz nie odwrócicie się plecami do tego, w co wierzycie i nie pójdziecie za głosem wa­szego zdrowego rozsądku? Mechanizm bodziec-reakcja doskonale sprawdza się w waszym materialnym świecie. Pojęcia waszego świata nie mają odpowiedników w świecie bytów niematerialnych. Są one zatem poza waszym zasięgiem. A skoro tak, to dlaczego wierzy się w duchy?

Wpatrywali się w jego twarz bez słowa. Miał rację, ale z drugiej strony nie chcieli zaniechać poszukiwań Shei. Rzeczywiście, wyrusza­li w podróż za sprawą, jak wtedy mniemali, snów i legend z dawnych czasów, jakże dalekich od codzienności i zdrowego rozsądku. W obe­cnej sytuacji podjęcie konkretnej decyzji opartej na zdrowym rozsądku wydawało się czystym absurdem. Flick uznał, że od ucieczki z Shady Yale nie zasługiwał na określenie „trzeźwo myślący chłopiec”.

- Nie bierzcie sobie moich słów zbyt mocno do serca - po­wiedział Allanon i, by załagodzić spór, położył swe wielkie szare dłonie na ramionach oponentów. - Shea wciąż ma przy sobie Ka­mienie Elfów. One go osłonią, a może nawet zaprowadzą do Miecza Shannary. Jeśli dopisze nam szczęście, znajdziemy i jego, i Miecz. Dziś wszystkie drogi wiodą do warowni druidów. Musimy tam do­trzeć, by w porę udzielić Shei niezbędnej pomocy.

Zebrali broń, rzeczy osobiste i stanęli w szyku, gotowi do wy­marszu. Ich sylwetki rysowały się na tle szarych gór pod ciemnym gwiaździstym niebem. Flick patrzył na pomoc, gdzie rozciągała się pagórkowata nizina. Wokół Paranoru rósł gęsty ciemny las. W jego środku znajdował się masyw skalny, od którego miejsce wzięło swą nazwę. Na szczycie stała warownia druidów. Tam ukryto Miecz Shan­nary - cel ich wyprawy. Na chwilę zatrzymał wzrok na najwyższej, samotnej wieży fortecy, po czym spojrzał na Meniona. Książę Leah niechętnie skinął głową.

- Idziemy z tobą, Allanonie - powiedział szeptem Flick.

Rwący nurt bił zaciekle o skały, które ograniczały jego koryto. Cokolwiek weń wpadło, rzeka porywała i rzucała tym tak długo, aż roztrzaskało się o skalisty brzeg. Część klocków i pni, które miały więcej szczęścia, bystry prąd unosił na wschód, aż do Równiny Raab. Nie była to łatwa przeprawa. Rzeka, jakby niezadowolona z tego, że zbyt łagodnie obeszła się z klocem lub kłodą wśród skał, porywała je w dziki taniec między ostrymi głazami. Wkrótce jednak dawała za wygraną i rozdzielała się na wiele odnóg, które toczyły swe wody wolno i spokojnie ku równinie. Właśnie na jedną z takich odnóg wpłynęła mocno pokiereszowana kłoda i niesiona leniwym prądem zatrzymała się na płyciźnie przy brzegu. Przypięty do niej skórzanym pasem człowiek był nieprzytomny. Poszarpane i poskręcane ubranie świadczyło o tym, jak potraktowała go rzeka. Nie miał na sobie butów. Szara, zziębnięta twarz nosiła liczne ślady uderzeń i zadrapań - skutki przeprawy przez wiry i skały. Poruszył głową i zaczął docho­dzić do siebie. Leżał na ziemi. Z trudem odwiązał się od kłody i ruszył na czworaka w stronę brzegu. Opadł w wysoką trawę i odruchowo szukał czegoś przy pasku. Gdy jego ręka dotknęła skórzanej sakiewki, odetchnął z ulgą i zapadł w głęboki sen.

Obudził się późnym popołudniem, gdy poruszane wiatrem chłodne liście trawy coraz śmielej zaczęły dotykać jego twarzy. Poczuł także coś innego - szósty zmysł ostrzegał go przed niebezpieczeństwem.

Powoli usiadł i rozejrzał się. W tej samej chwili na szczycie najbliż­szego wzgórza ukazało się kilkanaście postaci. Zanim zdążył zare­agować, tamci zbiegli i otoczyli go ciasnym kręgiem. Nie zadali sobie trudu, by obejrzeć, czy nie był ranny. Wprawnym ruchem obrócili go na brzuch i związali ręce na plecach tak mocno, że rzemienie zaczęły wrzynać się w nadgarstki. Potem związali mu nogi i prze­wrócili go na plecy. Dopiero wtedy zobaczył, kim są oprawcy. Po­twierdziły się jego najgorsze obawy. Żółtawe, zdeformowane twarze, ubrania charakterystyczne dla mieszkańców lasu, szerokie, krótkie miecze zgadzały się idealnie z opisem gnomów, jaki dał Menion, który dobrze im się przyjrzał na Nefrytowej Przełęczy. Gnomy pa­trzyły na jeńca, nie kryjąc zdziwienia. Pierwszy raz bowiem zobaczyły człowieka, który był podobny do elfa. Dowódca oddziału pochylił się i obszukał leżącego. Ten próbował się sprzeciwić, ale kilka silnych ciosów w twarz zniechęciło go do dalszych protestów. Dowódca od­czepił od jego paska sakiewkę z Kamieniami Elfów.

Wysypał jej zawartość na dłoń. Podkomendni stłoczyli się wokoło i zaciekawieni wpatrywali się w błękitne klejnoty, lśniące w promie­niach zachodzącego słońca. Odbyli krótką naradę, żywo przy tym gestykulując. Pojmany nie zrozumiał ani słowa. Gnomy zastanawiały się, skąd wziął te kamienie i do czego były mu potrzebne. W końcu postanowiono odtransportować jeńca i klejnoty do głównej bazy w Pa-ranorze. Tam na pewno znajdzie się ktoś kompetentny. Postawiono ofiarę na nogi i rozcięto pęta, by mógł iść o własnych siłach. W końcu oddział gnomów ruszył na pomoc, popychając i poszturchując jeńca, gdy ten, wciąż osłabiony, za bardzo zwalniał tempo. Zachód słoń­ca zastał ich w marszu. W tym samym czasie po drugiej stronie gór, zwanych Smoczymi Zębami, druid dowodzący drużyną sześciu śmiałków stał nieruchomo i maksymalnie skoncentrowany próbował określić, gdzie znajduje się najważniejszy członek grupy - Shea Ohmsford.

Noc wciąż spowijała świat szczelnym całunem usianym srebrnymi migoczącymi punkcikami gwiazd, gdy idąca ciemnym borem drużyna Ailanona dotarła do skał Paranoru. Pierwsze spotkanie z tym miej­scem na długo pozostało w ich pamięci. W ciemnościach rozjaś­nianych jedynie migotaniem gwiazd i słabą poświatą księżyca zoba­czyli najpierw gładką, stromą skałę, bez półek skalnych i zagłębień.

W porównaniu z nią wysokie dęby i sosny w lesie, który właśnie przebyli, prezentowały się jak karzełki skulone przed dostojnym ol­brzymem. Pełne pokory dochodziły do wyznaczonego miejsca i nie śmiały piąć się wyżej. Na szczycie majestatycznej skały znajdowała się wzniesiona ludzką ręką warownia druidów. Z wyglądu przypo­minała zamczysko z licznymi wieżami i strzelistymi wieżyczkami. Nie ulegało wątpliwości, że forteca, wzniesiona olbrzymim nakładem sił, oparłaby się nawet najliczniejszej i najsilniejszej armii. Była sie­dzibą i schronieniem wymarłego ludu druidów. W sercu warowni zbudowanej z kamienia i żelaza spoczywał symbol zwycięstwa nad siłami nadprzyrodzonymi, symbol odwagi i nadziei wszystkich ludów wszech czasów, symbol zapomniany jak pokolenie i legendy, które z nim odeszły - magiczny Miecz Shannary.

Gdy tak podziwiali warownię druidów, Flick przypominał sobie, co się wydarzyło od chwili, gdy wyruszyli spod Smoczych Zębów o zachodzie słońca. Najpierw szybko przebyli pas trawiastych równin dzielący ich od lasów wokół Paranoru. Nie minęło kilka godzin i byli bezpieczni w cieniu drzew. Zrobili postój, by się naradzić. Allanon wyznaczył zadania i ogólnie opisał wstępną część trasy. Według jego słów przeprawa przez las była niebezpieczna, zważywszy liczne prze­szkody i pułapki, które lord Warlock zapewne kazał zastawić, by zniechęcić potencjalnych śmiałków. Były one naprawdę groźne, ale nie dla tego, kto potrafił je obejść. Pierwszą przeszkodą były stada głodnych wilków wałęsających się po lesie i gotowych rozszarpać każdego, gdy poczuły krew. Drugą przeszkodę stanowił pas ciernis­tych krzewów rosnących tuż przy skale Paranoru. Ich kolce zawierały truciznę, na którą nie działało żadne antidotum. Na takie pułapki wielki mag był przygotowany. Na dany znak zagłębili się w lesie. Wybrali najkrótszą drogę do warowni. Allanon polecił jedynie, by trzymali się jak najbliżej niego. Menion na chwilę zostawił ich z tyłu, ale gdy usłyszał wycie wygłodniałych wilków, cofnął się i szedł po­słusznie z całą grupą. Kilka minut później szare bestie przypuściły atak. W ciemności zaroiło się od świetlistych punkcików, a zewsząd dochodziło kłapanie i mlaskanie, które nie wróżyło nic dobrego. Za­nim podnieceni zapachem krwi drapieżcy rzucili się na siedmiu wę­drowców, Allanon wyjął krótki gwizdek. Rozległ się wysoki pisk, ledwie słyszalny dla ludzkiego ucha. Atakujące wilki rozbiegły się skowycząc i popiskując. Odgłosy te brzmiały jeszcze przez dłuższy czas, nawet gdy Allanon przestał gwizdać.

Wilki zaatakowały jeszcze dwukrotnie. Nie udało się stwierdzić, czy było to to samo stado. Obserwując uważnie zachowanie zwierząt, Flick twierdził, że nie. Za każdym razem reakcja na gwizdek była taka sama - zwierzęta kuliły się ze strachu, skowyczały i popiski­wały, po czym uciekały z podwiniętymi ogonami.

Dotarli do zapory z ciernistych krzewów. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że nawet niezwyciężony dotąd Allanon nie da sobie z nią rady. W tym momencie, jakby czytając w ich myślach, wielki mag przypomniał, że znajdowali się na terenach druidów, a nie lorda Warlocka. Wkrótce przekonali się, co oznaczały jego słowa. Popro­wadził ich w prawo, wzdłuż trujących krzewów. Gdy odnalazł inte­resujące go miejsce, zatrzymał swą drużynę. Podszedł do jednego dębu, który nawet zdaniem Flicka niczym się nie wyróżniał, i zrobił znak na ziemi tuż przed przeszkodą z trujących krzewów. Dał znak pozostałym, że w tym miejscu rozpocznie się przeprawa przez ciernie. Widząc niedowierzanie na twarzach obrócił się na pięcie i zagłębił w kłujące krzaki. Po chwili wrócił nietknięty. Ostre kolce nie wyrzą­dziły najmniejszej szkody nawet jego czarnej, falującej pelerynie. Wyjaśnił szeptem, że w tym miejscu trujący żywopłot był nieszkod­liwy. Dotarli do jednego z tajnych wejść do warowni. Pozostałe znali tylko wtajemniczeni. Szybko przeprawili się przez gęste, kolczaste krzewy i stanęli pod murami Paranoru.

Flick nie mógł uwierzyć, że dotarli do tego miejsca. Kiedy szli, zdawało mu się, że nigdy tu nie dojdą. Spotkali po drodze wiele niebezpieczeństw. Mimo to doszli do Paranoru. Pozostało jedynie wspiąć się po skałach i zdobyć Miecz. To wcale nie było łatwe, ale też niewiele trudniejsze od tego, co mieli już za sobą. Spojrzał na blanki i osłony strzelnicze oświetlone pochodniami. Za nimi krył się nieprzyjaciel broniący dostępu do Miecza. Ciekawe, kim był ów nie­przyjaciel? Albo czym był... Nie chodziło tu o gnomy czy trolle, ale tego, który należał do innego świata, a teraz chciał podporządkować sobie wszystkie ludy na Ziemi. Chłopiec zastanawiał się, czy kiedy­kolwiek będzie mu dane poznać prawdziwy powód tej wyprawy, czy kiedykolwiek dowie się, dlaczego zwykli śmiertelnicy stali się nagle poszukiwaczami zaginionej legendy, której sens znał i rozumiał tylko druid w czerni. Każdy uczestnik przedsięwzięcia kiedyś wyciągnie stosowną naukę dla siebie. Ta przeznaczona dla niego wciąż mu się wymykała. Na razie pragnął przede wszystkim zakończyć wyprawę

I znaleźć się jak najdalej od tego miejsca.

Rozmyślania Flicka przerwał Allanon, który gestem polecił, by szli za nim wzdłuż pionowej ściany. Druid znowu czegoś szukał. Rzeczywiście, po kilku minutach zatrzymał się przed gładką ścianą i dotknął czegoś w niewidocznym zagłębieniu. Otworzyły się drzwi do tajnego przejścia. Zniknął w ciemnym otworze, a gdy się pojawił, trzymał w ręku drzewce nie zapalonych pochodni. Wręczył je każ­demu i polecił iść za sobą. Weszli do środka i zatrzymali się, słysząc, jak kamienne drzwi zamknęły się za nimi. W ciemnościach z niema­łym trudem wypatrzyli zarys kamiennych schodów prowadzących w górę. Zbliżyli się do jedynej płonącej pochodni, od której zapalili swoje. Allanon położył palec na ustach - od tej chwili należało zachować absolutną ciszę. Następnie odwrócił się i zaczął wchodzić po wilgotnych, kamiennych stopniach. Cień falującej peleryny padał na wejście i schody. Podążyli za nim bez słowa. Rozpoczął się cichy szturm na warownię druidów.

Na krętych schodach wznoszących się spiralnie łatwo było stracić poczucie czasu. Powietrze w przejściu było coraz cieplejsze. Wzra­stająca temperatura i wysokość ułatwiały oddychanie, a wilgoć wkrót­ce zniknęła bez śladu. Coraz częściej rozlegało się echo szurania skórzanych, myśliwskich butów. Wreszcie, gdy już nie mogli doliczyć się, która to setka schodów, Allanon zatrzymał się przed potężnymi, drewnianymi drzwiami. Były okute żelazem i wisiały na stalowych zawiasach przymocowanych do skały. Druid znowu pokazał, że do­brze zna drogę. Dotknął drzwi w sobie tylko wiadomym miejscu, a one otworzyły się bezszelestnie. Za nimi zaczynały się korytarze oświetlone płonącymi pochodniami. Allanon szybko rozejrzał się wo­kół i dał znak pozostałym, by się zbliżyli.

- Jesteśmy dokładnie pod głównym zamkiem - poinformował szeptem. - Jeśli uda nam się niepostrzeżenie przemknąć do sali, gdzie znajduje się Miecz, to być może wydostaniemy się stąd bez walki.

- Coś tu jest nie w porządku - zauważył Balinor. - Gdzie są straże?

Allanon pokręcił przecząco głową. Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, ale również wyczuwał coś dziwnego.

- To przejście prowadzi do głównego kanału grzewczego i służ­bowej klatki schodowej, którą dojdziemy do głównej sali. Nie odzy­wajcie się ani słowem i miejcie oczy szeroko otwarte.

Nie czekając na reakcję swoich podkomendnych, odwrócił się i zagłębił w jednym z tuneli. Nie zwlekając, poszli w jego ślady.

Korytarz prowadził spiralnie w górę i kilkakrotnie zakręcał. Chwi­lami zdawało im się, że za następnym zakrętem zobaczą plecy tego, który szedł za nimi. Najpierw Balinor, a w jego ślad pozostali odrzu­cili pochodnie i sięgnęli po broń. Drogę oświetlały pochodnie umie­szczone w żelaznych uchwytach na kamiennej ścianie, w ich blasku skulone sylwetki rzucały niesamowite, ruchome cienie. Patrząc na nie, można było odnieść wrażenie, że grupka wystraszonych stwor­ków ucieka przed światłem. Na początku skradał się Allanon, za nim Menion i Balinor, następnie Flick i kuzyni Eventina. Ostatni szedł Hendel. Rozglądali się uważnie na boki. Wszyscy byli pode­kscytowani myślą o tym, że za kilka chwil dotrą do celu wyprawy. Rozciągnięci na długim odcinku schodów posuwali się naprzód, krok za krokiem w górę, do serca warowni. Temperatura w pomieszczeniu rosła. Słychać było także stłumione odgłosy - jakby ktoś miał kło­poty z oddychaniem. Dotarli do kamiennych drzwi z żelazną klam­ką. Przez szczelinę między skrzydłem a framugą sączyło się jasne światło. Tajemnicze posapywanie okazało się odgłosem wydawanym przez miechy pod kamienną podłogą. Na znak Allanona zbliżyli się do drzwi.

Gdy druid otworzył ciężkie kamienne wrota, fala gorąca uderzyła w ich twarze. Zaskoczeni, otworzyli usta. Gorące powietrze wdarło się do płuc i żołądków. Stanęli w miejscu i dopiero, gdy zdołali złapać oddech, ociągając się weszli do nagrzanego pomieszczenia. Kamienne drzwi zamknęły się cicho za nimi. Od razu domyślili się, co to za miejsce. Stali u podnóża wąskiej kładki biegnącej spiralnie wzdłuż ściany szybu. Pod nią znajdowała się kamienna półka z żelazną po­ręczą. Za poręczą, kilkaset stóp niżej, było źródło ciepła. Co pewien czas z rozżarzonej masy strzelał w górę wysoki płomień aż do żelaznej poręczy. W suficie i w ścianach pomieszczenia znajdowały się wloty do kanałów rozprowadzających ciepło po całej warowni. Ilość do­starczanego ciepła regulował system miechów znajdujący się za ka­mienną ścianą. Była noc i większość miechów nie pracowała, wskutek czego temperatura przy kładce była stosunkowo niska. Gdyby uru­chomiono miechy tłoczące powietrze, wszyscy usmażyliby się żyw­cem w ciągu kilku sekund.

Menion, Flick i elfy podeszli do poręczy, by przyjrzeć się dokład­nie osobliwemu ogrzewaniu. Hendel trzymał się z tyłu. Kamienne ściany zamkniętego pomieszczenia działały na niego przygnębiająco. O wiele lepiej czuł się w lesie lub w górach. Allanon podszedł do Balinora. W czasie krótkiej narady spoglądał z wyraźnym niepokojem na drzwi, za którymi znajdowała się główna sala. Następnie wskazał na spiralne schody prowadzące do górnych pomieszczeń fortecy. W koń­cu uzgodniwszy plan działania skinęli głowami i dali znak pozosta­łym, by się zbliżyli. Hendel pierwszy ochoczo wykonał polecenie. Menion, Durin i Dayel odsunęli się od poręczy i dołączyli do grupy. Zapatrzony w palenisko Flick zareagował z pewnym opóźnieniem. Jego następstwa były nieoczekiwane. Gdy oderwał wreszcie wzrok od czerwonopomarańczowych płomieni i spojrzał przed siebie, zoba­czył po przeciwnej stronie pomieszczenia ponury ciemny kształt Zwias­tuna Śmierci.

Flick zastygł w bezruchu. Czarny stwór tkwił przyczajony naprze­ciwko. Oddzieleni szerokością szybu mierzyli się wzrokiem. Nawet w świetle płomieni monstrum było granitowoczarne. Zwinięte skrzyd­ła unosiły się przy każdym oddechu. Miał pokraczne, krzywe koń­czyny i palce u nóg zakończone szponami, którymi mógł przeciąć głaz. Między potężne ramiona wciśnięta była dziwacznie mała głowa, czarna i porysowana jak bryła węgla. Bestia utkwiła jadowite spoj­rzenie w oniemiałym chłopcu, który jak zahipnotyzowany zbliżał się do poręczy nad paleniskiem. Wyglądało na to, że Flick za chwilę skorzysta z zaproszenia śmierci i skoczy w płomienie. Tymczasem stwór zbliżał się, zgrzytając pazurami po kamiennej ścianie i sapiąc przy każdym kroku. Flick chciał krzyczeć i uciekać, ale hipnotyzujący wzrok potwora unieruchomił go na dobre. Czuł, że wybiła jego ostat­nia godzina.

Pozostali zauważyli znieruchomiałą postać brata Shei i, podążając za jego wzrokiem, odkryli czarną sylwetkę łowcy, przesuwającą się w ich kierunku brzegiem szybu. Allanon jednym skokiem znalazł się między chłopcem a potworem, odwrócił Flicka do ściany, by wyrwać go z mocy magicznego wzroku upiora. Oszołomiony Flick zatoczył się i wpadł prosto w wyciągnięte ramiona Meniona. Pozostali stanęli za plecami druida z bronią w ręku. Monstrum zatrzymało się kilka jardów od Allanona i wciąż skulone uniosło szponiastą dłoń i skrzyd­ło, by osłonić swe ohydne ślepia przed żarem. Sapiąc i rzężąc, wpa­trywało się w ciemną postać, która zasłoniła sobą jego niedoszłą zdobycz.

- Jesteś głupcem, druidzie - syczący głos stwora wydobywał się gdzieś z głębi jego zniekształconej głowy. - Wszyscy jesteście głupcami. Wasz los jest przesądzony. Był przesądzony od chwili, gdy postanowiliście odzyskać Miecz. Mój pan wiedział, że tu przyjdziecie. Słyszycie: on wiedział.

- Zejdź mi z drogi, póki jeszcze możesz, maszkaro - powie­dział groźnie wielki mag. - Jeszcze nigdy nie słyszeli, by mówił takim tonem. - Nie lękamy się ciebie. Przyszliśmy po Miecz i weź­miemy go. Nawet ty nam nie przeszkodzisz. Na bok, pokraczny słu­gusie. Niech twój pan sam się tu objawi.

Słowa Allanona uderzały w Zwiastuna Śmierci jak kule ognia. Ten syknął z wściekłością, zrobił krok naprzód i skulił się. Pałające nienawiścią ślepia utkwił w druida. Sapanie było coraz szybsze.

- Zniszczę cię, Allanonie. A wtedy już nikt nie sprzeciwi się memu panu. Od początku byłeś naszym pionkiem w tej grze, ale jakoś na to nie wpadłeś. A teraz mamy cię w swoich rękach. A także twoich drogich sprzymierzeńców. A najważniejsze, że przyprowadzi­łeś nam ostatniego potomka Shannary!

Tu stwór wskazał szponem na Flicka. Spojrzeli po sobie zasko­czeni. Czarne monstrum najwyraźniej nie wiedziało, jak wyglądał ostatni potomek Shannary, albo nie usłyszało o wypadku z Sheą na Smoczej Grani. Zapadło milczenie. Nad paleniskiem uniósł się pło­mień większy niż dotychczas. W twarze drużyny Allanona uderzyła fala gorąca. Stwór wyciągnął szpony w ich stronę i oznajmił:

- Nadszedł wasz koniec. Poniesiecie śmierć, na jaką zasłuży­liście.



XVI



Po ostatnim słowie czarnego monstrum wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Druid wydał krótki rozkaz i pchnął swoją drużynę w kierunku otwartego wejścia na schody prowadzące do głównej sali warowni. Wyrwani z dziwnego transu i chwilowego otępienia, puścili się biegiem ku krętym schodom. Tymczasem czarny łowca zaatako­wał Allanona. Zderzyli się ze sobą z takim impetem, że nawet ucie­kający, którzy już wbiegli na schody, usłyszeli odgłos uderzenia. Ostatni w kolejce do schodów był Flick. Chociaż rozumiał, że trzeba uciekać, zawahał się i stanął. Chwilę później na jego oczach rozegrał się pojedynek mocarzy. Po zwarciu odskoczyli od siebie i stanęli twarzą w twarz na tle coraz wyższych płomieni. Flick stał u podnóża schodów i chociaż słyszał, że jego towarzysze oddalają się, nie pobiegł za nimi. Chwilę później odgłosy ich kroków ucichły, a chłopiec został sam jako jedyny świadek niezwykłego pojedynku.

Dwie czarne postacie zamarły w bezruchu na krawędzi paleniska. Ich ciemne twarze znalazły się naprzeciw siebie w odległości kilku cali. Wbijając wzrok w oczy przeciwnika, próbowali przeniknąć jego myśli. Gdy doszło do następnego zwarcia, wielki mag pewnie chwycił zakończone ostrymi szponami ręce przeciwnika. Ten starał się zbliżyć je do nieosłoniętej szyi Allanona i przeciąć mu gardło. W ten sposób mógłby pozbyć się znienawidzonego druida raz na zawsze. Zatrze­potał skrzydłami, by zwiększyć siłę uderzenia. W gorącym powietrzu słychać było coraz głośniejsze sapanie i rzężenie. Nagle monstrum zręcznym kopnięciem żylastą nogą podcięło Allanona. Ten stracił równowagę i upadł na plecy tuż przy krawędzi paleniska. Podstępny stwór był już nad nim i wyciągał szpony po - zdawałoby się - pewny łup. Ofiara jednak nie dała za wygraną. Zrobiła zwinny unik, a już po chwili druid wyswobodził się z uścisku. Flick usłyszał odgłos rozdzieranego materiału. Więc jednak szpon doszedł celu. Chłopiec przestraszył się. Tymczasem mag podniósł się zwinnie, jakby nie odniósł żadnych obrażeń. Z wyciągniętych rąk druida wystrzeliły bły­skawice i odrzuciły czarnego łowcę na poręcz.

W czasie pojedynku w Grobowcu Królów błyskawice skutecznie poraziły wężowatego potwora, jednak na Zwiastunie Śmierci nie wywarły wielkiego wrażenia. Opóźniły jedynie o kilka sekund na­stępny atak. Czarny łowca sapnął ze złością i ruszył. Z jego oczu wystrzeliły czerwone smugi. Allanon zasłonił się peleryną. Smugi odbiły się od niej i uderzyły w ścianę. Następnie przeciwnicy zaczęli krążyć wokół siebie jak dwaj leśni drapieżcy przed decydującym uderzeniem. Była to walka na śmierć i życie. Dla zwyciężonego nie będzie litości.

Temperatura w pomieszczeniu rosła. Flick uznał, że na zewnątrz pewnie zaczął się dzień i obsługa miechów przystąpiła do pracy. Zapotrzebowanie na ciepło było znacznie większe w ciągu dnia. Wa­rownia budziła się do życia. Obsługujący miechy nie wiedzieli o poje­dynku toczącym się na kładce w komorze pieca i jak co rano uruchomili nawiew. Wkrótce w komorze wytworzy się odpowiednio wysoka tem­peratura do ogrzania wszystkich pomieszczeń zamku. Oznaczało to, że ci, którzy pozostaną wewnątrz, upieką się żywcem. Płomienie sięgały coraz wyżej. Pot ściekał po twarzy jedynego widza i wsiąkał w grube ubranie. Mimo to Flick nie zamierzał odejść. Gdyby Allanon zginął, los wyprawy byłby przesądzony, a Miecz Shannary bezuży­teczny. Wynik walki druida ze sługą lorda Warlocka mógł zdecydo­wać o przyszłości ras i ludów. Flick Ohmsford pierwszy musiał wie­dzieć czy zwycięży ten, który reprezentował śmiertelnych, czy też monstrum służące Władcy Duchów i Upiorów.

Allanon zaatakował ponownie, uderzając w łowcę serią błyskawic. Liczył na to, że zdezorientowany przeciwnik popełni błąd. Wystar­czyło, by źle postawił stopę albo potknął się. Bestia okazała się jednak wytrawnym i doświadczonym wojownikiem. Ci, którzy się o tym przekonali osobiście, już dawno odeszli w niebyt. Zręcznie unikając trafienia błyskawicą, potwór posuwał się powoli naprzód i przygoto­wywał do zadania decydującego ciosu. Nagle rozpostarł skrzydła i wzbił się w gorące powietrze nad paleniskiem, zatoczył koło i runął prosto na Allanona. Uzbrojone w szpony ręce wystrzeliły ku zdoby­czy. Przez chwilę Flickowi zdawało się, że druid uległ. Tymczasem wyśliznął się on atakującemu, przejął inicjatywę i przerzucił go przez barki. Czarny łowca zatrzepotał dziko skrzydłami i uderzył w ścianę. Poderwał się błyskawicznie, ale uderzenie odniosło skutek. Skrzyd­laty stwór zachwiał się. Wyraźnie stracił szybkość i zanim się otrząs­nął po niefortunnym uderzeniu o ścianę, potężny druid spadł na niego jak jastrząb.

Złączeni w morderczym uścisku toczyli się jak czarne kulki wzdłuż ściany. Gdy wreszcie obaj stanęli na nogach, Flick zobaczył, że Al­lanon wciąż jest za plecami monstrum i dusi go ramieniem. Czarne skrzydła bezładnie młóciły powietrze, a ręce stwora bezskutecznie szukały słabszego punktu w ramionach zaciskających się wokół szyi jak stalowa obręcz. Z oczu stwora wystrzeliły czerwone smugi i wy­paliły w ścianie ciemne, dymiące otwory. Zapaśnicy zakołysali się ponownie, odbili od ściany i potoczyli do niskiej barierki na krawędzi paleniska. Flickowi zdawało się, że za chwilę przelecą nad nią i znik­ną w płomieniach, lecz Allanon wyprostował się gwałtownie i od­ciągnął przeciwnika. W tym momencie wzrok stwora z Nordlandii padł na wychylającego się zza ściany Flicka. Była to wprost wyma­rzona okazja, by odwrócić uwagę druida i wyzwolić się z mordercze­go chwytu. Z oczu stwora wystrzeliły dwie czerwone smugi i uderzyły w skałę przy wejściu. Flick skoczył do przodu na żelazną kładkę i odruchowo zasłonił twarz rękami. Ostre jak brzytwa kamienne od­łamki wystrzeliły we wszystkie strony. Gdy odsunął się na względnie bezpieczną odległość, ściana wokół wejścia zadrżała i posypały się skalne bryły. Nad wszystkim uniósł się gęsty obłok kurzu. Drzwi zamieniły się w skalne rumowisko.

Przerażony Flick znalazł się na podłodze. Płomienie sięgały coraz wyżej i po chwili spotkały się z obłokiem kurzu z zawalonego przej­ścia. Allanon na ułamek sekundy rozluźnił chwyt. To wystarczyło, by stwór wyśliznął się jak wąż i natychmiast rozpoczął kontratak. Potęż­nym ciosem z góry trafił w głowę chwilowo zdekoncentrowanego prze­ciwnika. Allanon opadł na kolana. Napastnik jednak nie zdążył wypro­wadzić śmiertelnego ciosu, gdyż druid poderwał się i skierował dwie błękitne błyskawice w nieosłoniętą głowę atakującego. Zanim tamten otrząsnął się po uderzeniu, mag poprawił serią celnych ciosów w twarz, czoło i skronie. Oszołomiony przeciwnik znowu znalazł się w morder­czym uścisku jego ramion. Tym razem druid zdołał także wykręcić mu ręce na plecach i zablokować skrzydła. Łowca wił się i skręcał, ale nie był w stanie uwolnić się z uścisku. Wielki mag uśmiechnął się złowie­szczo, odsłaniając białe zęby, i wzmocnił uścisk. Flick obserwował te zmagania, leżąc na kamiennej podłodze. W pewnym momencie nagle usłyszał trzask i chrupnięcie. Ułamek sekundy później zapaśnicy zno­wu potoczyli się w stronę paleniska. Płomienie oświetliły zaciętą twarz Allanona i wynaturzone rysy jego przeciwnika. Ciałem zgiętego wpół czarnego łowcy wstrząsnął pojedynczy śmiertelny skurcz. Wiedząc, że wybiła ostatnia godzina, nordlandzka poczwara ostatkiem sił przechy­liła się przez poręcz, pociągnęła za sobą znienawidzonego druida i obaj zniknęli w płomieniach.

Oszołomiony Flick wstał powoli. Był wstrząśnięty i przerażony tym, co się stało. Żar wzmagał się i bił w jego pokiereszowaną twarz. Musiał się cofnąć. Nie od razu dał za wygraną. Pot zalewał mu oczy i mieszał się ze łzami bezsilności i rozgoryczenia. Mimo to spróbował jeszcze raz zbliżyć się do paleniska. Płomienie strzeliły ponad żela­zną poręcz i zaczęły lizać kamienne ściany, ciesząc się jakby, że w nienasyconą gardziel wpadły dwie masywne czarne postacie. Flick patrzył w płomienie, chociaż oczy piekły go i zachodziły mgłą. Wi­dział tylko bezkształtną masę żaru i płomieni. Zrozpaczony, despe­racko nawoływał druida. Odpowiedziało mu tylko echo zniekształ­cone falami gorąca. Został sam. Ogień huczał coraz głośniej. Allanona nie było.

Gdy to zrozumiał, ogarnęła go panika. Odczołgał się od krawędzi i ruszył w stronę schodów. Zaczął wspinać się po rumowisku, lecz zrezygnował, gdyż wyjście zostało zawalone. Zatrzymał się i ciężko klapnął na stos kamieni. By otrząsnąć się z otępienia, spróbował energicznie poruszać głową. Odczuł, jak było gorąco. Żar wzmagał się i trzeba było czym prędzej się wydostać, żeby nie dać się upiec żywcem. Pozbierał się i ruszył niepewnym krokiem do najbliższych kamiennych drzwi. Szarpnął za klamkę. Drzwi były zamknięte od zewnątrz. Ponowił próbę, ścierając sobie ręce do krwi. Drzwi nie ustąpiły. Odszukał wzrokiem następne i poczłapał w ich kierunku. Były zamknięte od zewnątrz tak jak poprzednie. Zaczął tracić nad­zieję, że uda mu się wydostać z tej pułapki. Na sztywnych nogach dotarł do trzecich drzwi i szarpnął je resztkami sił. Musiał przy tym przypadkiem nacisnąć kamień zwalniający blokadę zamka. Ukryty w skale mechanizm szczęknął i wrota otworzyły się. Chłopiec krzyk­nął z radości i wtoczył się w ciemny otwór. Kopnięciem zatrzasnął drzwi, za którymi został żar i płomienie śmierci.

Przez kilkanaście minut leżał wyczerpany na kamiennej podłodze korytarza. Nareszcie oddychał chłodnym powietrzem, a dotyk kamie­ni przyniósł ulgę rozgrzanemu ciału. Nie chciał myśleć ani wspominać tego, co się stało. Pragnął tylko móc rozkoszować się chłodem ka­miennego tunelu. W końcu niepewnie uniósł się na kolana, powoli wstał i oparł się o zimną ścianę. W tej pozycji czekał, aż wrócą mu siły. Obejrzał swoje ubranie. Było poprzypalane w wielu miejscach i podarte. Poparzona twarz i ręce zaczęły piec. Rozejrzał się wokoło, wyprostował i oderwał od ściany. W oddali przyćmione światło po­chodni wskazywało kierunek. Zataczając się i odbijając od ścian, dobrnął do uchwytu, w którym tkwiła płonąca szczapa. Wyszarpnął ją i ruszył dalej, oświetlając sobie drogę. Z przodu dobiegły go stłu­mione krzyki i nawoływania. Odruchowo wydobył swój krótki nóż myśliwski. Krzyki wyraźnie oddaliły się, a po kilku minutach ucichły. Pusty korytarz prowadził wśród skał, wielokrotnie zakręcał, ale nie rozgałęział się i biegł na tym samym poziomie. Flick minął kilka zamkniętych drzwi i kilkanaście pochodni rozmieszczonych w regu­larnych odstępach. W ich blasku jego ciało rzucało pokraczny cień, przypominający widmo uciekające przed światłem.

Korytarz nagle rozszerzał się, a z przodu dochodziło silniejsze światło. Flick zawahał się, ścisnął mocniej rękojeść noża. Gdy zebrał odwagę, ruszył w stronę migotliwej poświaty. Wokoło panowała ab­solutna cisza. Domyślał się, że prędzej czy później powinien dojść do schodów prowadzących do głównej sali warowni druidów. Na razie jednak jego poszukiwania były bezowocne, a sił było coraz mniej. Robił sobie wyrzuty za to, że ulegając ciekawości, został w tyle i oddzielił się od drużyny. Teraz został sam w nieprzebytym labiryn­cie tuneli i korytarzy pod głównym zamkiem Paranoru. Jego przyja­ciołom mogło przydarzyć się niejedno, a tymczasem on nie dość, że ich opuścił, to prawdopodobnie nigdy nie zdoła się wydostać z labi­ryntu. Przywierając plecami do ściany, krok za krokiem, zbliżył się do zakrętu i wyjrzał ostrożnie. Zdziwił się bardzo na widok tego, co zobaczył. Stał na progu okrągłej komnaty oświetlonej pochodniami. Odchodziło od niej kilka korytarzy. W komnacie nie było nikogo. Odetchnął z ulgą, ale w tej samej chwili uświadomił sobie, że jego położenie wcale się nie poprawiło. Korytarze były dokładnie takie same, jak ten, którym przyszedł. Nie znalazł żadnych drzwi ani scho­dów, ani nawet znaku wskazującego kierunek. Rozglądał się z ros­nącym niepokojem i bezskutecznie szukał chćby najdrobniejszego szczegółu, który pomógłby rozróżnić korytarze. Zbity z tropu pokręcił głową. Podszedł do ściany, oparł się o nią plecami i ciężko osunął na podłogę. Zamknął oczy. Z goryczą stwierdził, że się zgubił.

Na rozkaz Allanona pozostała piątka podbiegła do schodów. Sto­jący najbliżej nich Durin i Dayel zwinnie pokonywali stopnie. Byli lżejsi i szybsi od pozostałych. Gdy ostatni z grupy wbiegał na pier­wszy stopień, kuzyni Eventina już mieli za sobą połowę drogi. Mknęli w górę, prawie nie dotykając kamiennych stopni. Mendel, Menion i Balinor posuwali się znacznie wolniej. Każdy z nich ważył o wiele więcej niż przeciętny elf, a teraz byli dodatkowo obciążeni bronią i tobołkami. Wąskie, kręte schody stanowiły dodatkowe utrudnienie. Potykali się o nie, zataczali i wpadali na siebie, lecz mimo to nie­zmordowanie parli do wyjścia. Zazwyczaj byli dobrze zorganizowani, ale tym razem w grupie zapanowało kompletne zamieszanie. Niewąt­pliwie przyczynił się do tego strach przed kolejnym spotkaniem ze Zwiastunem Śmierci. Byli tak zajęci sobą, że nikt nie zauważył braku Flicka.

Durin pierwszy dopadł wyjścia, przeskoczył drzwi i zachwiał się. Tuż za nim wpadł Dayel. Bracia stanęli zaskoczeni. Znaleźli się w ol­brzymiej sali. Była prostokątna, wysoka, zwieńczona masywnym sklepieniem. Kamienne ściany wyłożono przed laty solidnym drew­nem. Konserwowana i polerowana przez całe stulecia boazeria w żół­tawym świetle pochodni lśniła swoistym blaskiem wzbogaconym pierwszymi promieniami świtu, które coraz śmielej wpadały do środ­ka przez wysokie, pochyłe okna. Drewniane panele ozdobiono licz­nymi malowidłami, pomiędzy którymi umieszczono ręcznie tkane gobeliny. Zawieszone pod sufitem sięgały aż do lśniącej marmurowej posadzki. Na gustownych wysięgnikach i półkach znajdowały się statuetki i posążki. Wzdłuż ścian ustawiono także masywne, żelazne i kamienne posągi z dawnych czasów. Przetrwały swych twórców, swoją epokę i wszystkie zawieruchy. W końcu trafiły do jedynego miejsca, które udzieliło im schronienia - do warowni druidów. Sta­ły pod ścianami jak milczący strażnicy skarbów przeszłości. Prze­stronna sala była w rzeczywistości imponującym korytarzem. W jego ścianach znajdowało się kilkanaście masywnych drewnianych drzwi. Otwierało się je poprzez naciśnięcie mosiężnej klamki, którą zamo­cowano żelaznymi ćwiekami. Część drzwi była otwarta. Za nimi znaj­dowały się komnaty równie bogato i kunsztownie zdobione jak ko­rytarz. W świetle poranka ukazywały się następne dzieła sztuki, meble i bibeloty.

Durin i Dayel nie zdążyli nacieszyć oczu wspaniałościami zgro­madzonymi w komnatach. Ledwie odzyskali równowagę po przebyciu krętych schodów, gdy jak sfora psów opadły ich gnomy. Pojawiły się nagle, nie wiadomo skąd i w okamgnieniu otoczyły zaskoczonych braci. Zza drzwi, posągów i gobelinów wychodziły następne pokracz­ne stworki o zniekształconych, żółtych twarzach. Pierwsze uderze­nie przyjął Durin. Odpowiedział celnym pchnięciem, ale potknął się i zniknął przygnieciony przez tłum atakujących. Dayel ruszył na po­moc bratu, zadając napastnikom ciosy długim łukiem. Po kilku ude­rzeniach łuk pękł. Wyglądało na to, że zajadłe karzełki rozszarpią ich na kawałki, zanim nadejdzie pomoc. Tymczasem Durin zdołał wyrwać się gnomom i wyszarpnął pikę jednemu z nieruchomych, żelaznych strażników. Kłując i tnąc zamaszyście, rozproszył tych, którzy zbliżali się do brata. Atakujący jednak szybko zebrali siły, przegrupowali się i przystąpili do kolejnego natarcia. Bracia powoli cofali się do ściany. Walka z przeważającym liczebnie przeciwnikiem poważnie ich osłabiła. Oddychali z trudem, a ich ciosy często nie dochodziły do celu. Ich ciała i ubrania poplamione były krwią wroga. Tymczasem gnomy stłoczyły się i wymachując krótkimi mieczami, ruszyły do kolejnego szturmu. Zamierzały przemknąć pod piką, któ­rej grot przelatywał ze świstem przed nimi. Zbite w czarną gro­madkę, sprężyły się do ataku i ruszyły z dzikim bojowym okrzykiem.

Popełniły jednak błąd. Nie zostawiły nikogo przed drzwiami, któ­rymi weszli Durin i Dayel. Zaślepione żądzą krwi żółte karzełki nie wzięły pod uwagę tego, że elfy mogły nie być same. Gdy ruszyły do decydującego starcia, do sali wpadli Menion, Hendel i Balinor i za­atakowali ich od tyłu. Gnomy najwyraźniej po raz pierwszy w życiu spotkały kogoś wzrostu i postury Balinora. Książę Callahornu posu­wał się powoli do przodu i, wprawnie wywijać mieczem, wyrąbywał sobie ścieżkę w tłumie stworków. Gnomy rzuciły się do panicznej ucieczki. Potykając się, popychając, biegły na oślep wprost na Hen-dela, który robił właściwy użytek ze swej maczugi. Te, które pobiegły w przeciwną stronę, znalazły się w zasięgu miecza Meniona. Książę Leah szybko i zwinnie posyłał kolejnych napastników na tamten świat. Gnomy próbowały się zorganizować, ale atakowane przez pię­ciu wojowników zdecydowanych na wszystko najpierw cofnęły się, a po chwili rozbiegły na wszystkie strony. Nadzieje na zwycięstwo w tej bitwie prysły jak bańka mydlana. Tymczasem pięciu śmiałków, prze­skakując meble i ciała zabitych, rozpoczęło pościg za napastnikami. W korytarzu słychać było jedynie świst oręża i tupot obutych nóg. Gnomy, które nie uciekały, lecz próbowały stawiać opór, wkrótce leżały nieruchomo na marmurowej posadzce. Menion, Hendel, Bali­nor i elfy w pełni zasłużyli sobie na to skromne zwycięstwo.

W odległym końcu korytarza pokrytego rannymi i zabitymi gnomy zbiły się w gromadkę, po czym uformowały klin przed rzędem okratowanych drzwi. W ich rękach złowrogo lśniły krótkie miecze. Gno­my najwyraźniej postanowiły drogo sprzedać swoją skórę. Miał to być ostatni atak. Oddział puścił się biegiem, celując między Meniona a Balinora. Rozgrzani walką rycerze po kilku minutach odrzucili prze­ciwnika, ale walka z przeważającym liczebnie wrogiem wyczerpała także i ich siły. Byli spoceni, z trudem łapali oddech, a ponadto odnieśli liczne obrażenia. Durin osunął się na kolana. Miecze gnomów kilkakrotnie raniły go w nogę, Menion został uderzony w głowę dzidą. Rana nie była głęboka, ale krwawiła obficie. Prawdopodobnie wciąż nie wiedział, że został ranny. Trzeba było możliwie najszybciej do­prowadzić do rozstrzygnięcia. Drużyna Allanona, pomimo zmęczenia, postanowiła zaatakować. Za okratowanymi drzwiami, przed którymi zbierały się gnomy przed kolejną desperacką próbą, musiało być coś ważnego. Po krótkiej i zaciętej walce wręcz żółte stworki zdołały odeprzeć szturm, płacąc za to połową zabitych. Pięciu wojowników zdało sobie sprawę, że gnomy próbują opóźnić ich marsz. Czas działał na niekorzyść atakujących. Allanon wciąż się nie zjawiał, a gnomy lada chwila mogły otrzymać posiłki, co uniemożliwiłoby drużynie dotarcie do Miecza Shannary, o ile rzeczywiście znajdował się on w komnacie, której broniły z taką zaciekłością.

Balinor podbiegł do okrągłego, kamiennego cokołu w odległym końcu korytarza. Na cokole znajdowała się metalowa urna. Książę Callahornu naparł na nią całym ciężarem i przewrócił. Marmurowa podłoga zatrzęsła się, a wszystkich w sali przeszedł dreszcz. Otwo­rzyli odruchowo usta, by nie ogłuszył ich huk uderzenia kamie­nia o marmur. Wbrew oczekiwaniom gnomów cokół nie rozpadł się na kawałki. Hendel pospieszył z pomocą Balinorowi. Napiera­jąc na końce okrągłego kamiennego bloku, zaczęli go toczyć w stro­nę ustawiającego się w klin oddziału gnomów. Potężny walec powoli nabierał prędkości i, miażdżąc wszystko na swej drodze, toczył się z głuchym dudnieniem do celu. Przerażone gnomy spojrzały po so­bie. Zrozumiały, że poniosły klęskę, i rzuciły się do ucieczki. Nie wszyscy zdążyli odskoczyć. Kamienny walec zmiażdżył pechow­ców i uderzył w okratowane drzwi.Żelazne okucia i zawiasy wyprysnęły ze ścian, ale - rzecz dziwna - drewniane skrzydła drzwi nie ustąpiły. Dopiero gdy sam Balinor naparł na nie całym ciężarem, wyskoczyły z zawiasów. Pięciu śmiałków wbiegło do komnaty.

Miecza nie było w środku. Zaskoczeni patrzyli na okna, falujące swobodnie zasłony i arcydzieła malarstwa na ścianach. Ujrzeli kilka niedużych, bogato zdobionych mebli w różnych miejscach, ale ani śladu upragnionego Miecza. Zawiedzeni patrzyli to na siebie, to na malowidła. Wyczerpany walką i osłabiony utratą krwi Durin był bliski omdlenia. Osunął się na kolana. Dayel pospieszył mu z pomocą. Z kawałka niezabrudzonego materiału szybko zrobił szarpie. Z wpra­wą obwiązał zranione miejsce, po czym dźwignął brata i posadził go na najbliższym krześle. Menion uważnie przypatrywał się ścianom, szukając wyjścia. Balinor przechadzał się równym krokiem po mar­murowej posadzce. Był to jego wypróbowany sposób na odzyskanie spokoju i koncentrację. Nagle zatrzymał się, wydał stłumiony okrzyk i wskazał na środek posadzki. Zauważyli, że marmur w tym miejscu był ciemniejszy. Ktoś całkiem niedawno próbował zatrzeć ten ślad. W środku komnaty przez wiele lat musiało stać coś dużego i cięż­kiego, o kwadratowej podstawie.

- To ślad po bloku TreStone! - zawołał Menion.

- Był tu jeszcze niedawno. Właściwie to chyba usunięto go tuż przed naszym przybyciem. Skoro tak, to dlaczego gnomy tak zaciekle broniły tych drzwi? - zastanawiał się głośno Balinor.

- Może nie wiedzieli, że go usunięto? - zasugerował Menion.

- To może być pułapka... - wtrącił nieoczekiwanie Hen­del. - Ale po co zadawać sobie tyle trudu... To zupełnie bez sensu... chyba że...

- Ktoś chciał nas tu zatrzymać, bo Miecz wciąż był na terenie warowni - dokończył za niego Balinor. - Do ostatniej chwili zwle­kali z odtransportowaniem Miecza. Dlatego wciągnęli nas w zasadzkę. Wobec tego, gdzie jest Miecz? W czyich rękach się znalazł?

Patrzyli na siebie zdezorientowani. Nikt nie znał odpowiedzi na te pytania. Czyżby Zwiastun Śmierci mówił prawdę? Czy lord Warlock rzeczywiście od początku wiedział o wszystkim? Nikt nie znał dokładnego planu odzyskania Miecza. Załoga warowni była za­skoczona ich przybyciem. Co zatem mogło się stać z Mieczem od chwili, gdy Allanon widział go po raz ostatni?

- Chwileczkę! - zawołał Durin i wstając z wysiłkiem, powie­dział wolno: - Kiedy razem z Dayelem wbiegaliśmy na schody, zdawało mi się, że słyszałem jakieś odgłosy z innych schodów. Jakby wielu ludzi wciągało coś ciężkiego.

- Wieża! - krzyknął Hendel i popędził do otwartych drzwi.
- Ukryli Miecz w wieży!

Balinor i Menion pobiegli za nim, zapominając o zmęczeniu. Miecz Shannary był blisko, wciąż w zasięgu ręki. Elfy ruszyły zaf nimi. Posuwały się wolniej niż tamci, gdyż Dayel podtrzymywał rannego brata. Więc jeszcze nie wszystko stracone... Nadzieja dodawała im sił. Komnata opustoszała.

Przygnębiony i zniechęcony Flick zmusił się w końcu, by wstać i szukać wyjścia. Pozostało mu wybrać na chybił trafił jeden z ko­rytarzy i trzymać się go aż do końca. Tam być może trafi na schody do wyższych partii fortecy. Wspomniał swych towarzyszy, którzy zapewne już dotarli do Miecza Shannary. Być może cieszyli się z od­zyskania talizmanu, ale na pewno nie wiedzieli o tym, co spotka­ło Allanona. Jeszcze mniej ważny był teraz on, Flick. Łudził się, ze może zaczną go szukać, ale równocześnie doskonale wiedział, że Miecz był ważniejszy. Wątpliwe, by chciało im się tracić czas na poszukiwania opieszałego kompana. Przede wszystkim powinni wydostać się z warowni, zanim lord Warlock przyśle Zwiastuny Śmierci. Zbierając siły do dalszej drogi, rozmyślał także o losie swego brata. Czy Shea przeżył? Czy ktoś udzielił mu pomocy? Był przeko­nany, że Shea nie zrezygnowałby z poszukiwań, dopóki widziałby chociaż cień szansy na to, że jego brat wciąż żyje. Ale tego niestety Shea nie mógł wiedzieć, jak również tego, co spotkało Flicka i Al-lanona w komorze pieca. Ponure myśli nie napawały chłopca opty­mizmem; dalsza wędrówka korytarzami Paranoru wydawała się bez­celowa. Znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia.

W jednym z wielu tuneli rozległ się tupot obutych stóp na ka­miennej podłodze. Tupanie zbliżało się. Jakaś grupa biegła prosto do okrągłej komnaty. Flick pospiesznie skrył się w cieniu innego tunelu i przywarł plecami do ściany. Z nożem w ręku zbliżył się do granicy cienia, by widzieć wnętrze rotundy. Kilka chwil później z tunelu wypadł tłum uciekających gnomów i natychmiast zniknął w innym korytarzu. Odgłosy ucieczki wkrótce ucichły. Chowającego się w cie­niu chłopca wcale nie interesowało, przed kim lub przed czym ucie­kały gnomy. O wiele ważniejsze było, skąd uciekały. Wszy­stko wskazywało na to, że ucieczka żółtych stworków rozpoczęła się w jednej z komnat w górnej części warowni. Właśnie tam postanowił udać się Flick. Ostrożnie wyszedł z cienia i skierował się do tunelu, z którego wybiegły gnomy. Wypatrując śladów niedawnej ucieczki, powoli zagłębiał się w ciemny korytarz. W wyciągniętej ręce trzymał nóż. Zanim zrobił krok naprzód, badał jego ostrzem przestrzeń przed sobą. Wkrótce blask pierwszej pochodni rozjaśnił mrok. Przyspieszył kroku i po chwili miał w ręku przenośne źródło światła. Z pochodnią w dłoni śmielej ruszył naprzód, szukając wzrokiem w kamiennej ścia­nie śladów drzwi lub wejścia na schody. Przebył w ten sposób około stu jardów. Nagle część skalnej ściany załamała się na wysokości jego łokcia. W czarnym otworze ukazał się gnom.

Spojrzeli na siebie. Gnom był zapewne jednym z maruderów, ciągnącym za główną grupą uciekających. Na widok intruza zareago­wał jak doświadczony strażnik. Wyszarpnął krótki miecz i zaatako­wał, zanim większy i zapewne silniejszy przeciwnik zdążył sięgnąć po broń. Ostrze świsnęło groźnie. Flick zrobił unik. Atakujący chybił i zachwiał się. Flick skoczył na niego, przygniótł do ziemi i próbował wyrwać miecz. W szamotaninie zgubił swój myśliwski nóż. Mimo niekorzystnego położenia gnom miał nad nim przewagę. Chłopiec stoczył niewiele walk wręcz, a żadna z nich nie była walką na śmierć i życie. Gnom zaś zabił już wielu wrogów i bez wahania zabiłby następnego. Pierwszy przeciwnik wyraźnie nie miał zamiaru go zabić. Wyraźnie dążył do rozbrojenia i obezwładnienia napastnika, by na­stępnie uciec. Przetoczyli się kilkakrotnie po podłodze, aż wreszcie gnom wyswobodził się i ciął chytrze prosto w głowę chłopca. Flick odskoczył i zaczął gorączkowo szukać wzrokiem noża. Nie znalazłszy go, schwycił porzuconą pochodnię. Już zaciskał palce, by ją pochwy­cić, gdy miecz gnoma ugodził go w nieosłonięte ramię. Nie zważając na ból, Flick poderwał pochodnię i z całej siły uderzył płonącą głow­nią z góry. Łuczywo trafiło w cel z takim impetem, że zadrżała mu ręka. Trafiony padł na ziemię bez czucia. Flick odzyskał równowagę i po chwili odnalazł swój nóż. Ból zranionego ramienia nasilał się, krew wsiąkała w tunikę i spływała ciepłym strumieniem po ręku. Przestraszył się. Nie chciał umrzeć z upływu krwi. Oderwał kilka pasków z tuniki gnoma i ciasno obwiązał sobie ramię powyżej miejsca zranienia. Po chwili krwawienie ustało. Podniósł miecz leżącego i za­głębił się w ciemny otwór. Trzeba było sprawdzić, dokąd prowadził.

Zobaczył kręte schody prowadzące w górę i odetchnął z ulgą. Naparł na uchyloną płytę zdrowym ramieniem i po kilku próbach zdołał ją zatrzasnąć. Na schodach oświetlonych nielicznymi pochod­niami panował głęboki półmrok. Flick zaczął ostrożnie wchodzić. Wokoło panowała cisza. Skąpe światło umożliwiało zlokalizowanie następnego stopnia, ale nic poza tym. Zatrzymał się przy pierwszych drzwiach u szczytu schodów i przyłożył ucho do szpary między że­laznymi okuciami. Za drzwiami panowała cisza. Pchnął je ostrożnie i spojrzał w powstałą szczelinę. Zobaczył wnętrze jednej z najstar­szych sal Paranoru. Więc jednak dotarł do celu. Otworzył drzwi sze­rzej i rozglądając się, ostrożnie przekroczył próg sali.

W tym momencie poczuł na ramieniu uścisk silnej dłoni i ktoś wciągnął go do środka.

Mendel pierwszy dobiegł do schodów prowadzących na szczyt wieży. Zatrzymał się i spojrzał niepewnie w górę. Pozostali stanęli za nim i również wpatrywali się w ponury, szeroki komin. Po jego ścianie pięły się spiralnie ułożone kamienne stopnie. Były wąskie, niepewne, a miejscami wyglądały zdradliwie. We wnętrzu baszty pa­nował głęboki półmrok, przechodzący w ponurą ciemność. Na ka­miennych ścianach nie było ani jednej pochodni. Z miejsca, gdzie się znajdowali, widać było zaledwie dwa lub trzy zwoje schodów. Nie­ostrożny krok groził upadkiem w czarną i głęboką czeluść. Menion ostrożnie zbliżył się do krawędzi, rzucił w otchłań kamyk i odliczając sekundy, nasłuchiwał, kiedy kamyk uderzy w dno. Nie doczekał się jednak żadnego odgłosu. Spojrzał ponownie na zdradliwe schody bez poręczy i na ponure wnętrze wieży, po czym odwrócił się do pozo­stałych.

- To wygląda jak zaproszenie do wejścia prosto w pułapkę.

- Najwyraźniej - Balinor zrobił krok naprzód, by przyjrzeć się dokładnie obiektowi ich zainteresowania. - Ale tak czy owak, musimy się dostać na górę.

Menion skinął głową, obojętnie wzruszył ramionami i postąpił w kierunku schodów. Pozostali bez słowa podążyli za nim. Tym ra­zem Hendel szedł jako drugi, Balinor w środku, a Durin i Dayel zamykali pochód. Schody były wąskie i nierówne. Piątka śmiałków posuwała się ostrożnie, krok za krokiem, szukając ewentualnych pu­łapek. Starali się trzymać jak najdalej czarnej czeluści, więc co chwila ocierali się ramionami o ścianę. Wchodzili w coraz głębszą ciemność. Wokoło unosił się zapach pleśni. Menion uważnie sprawdzał każdy stopień, szukając zapadni i skobli uruchamiających pułapki. Co pe­wien czas rzucał cięższy kamień na schodek. Niektóre pułapki uru­chamiały się dopiero pod naciskiem większej masy. Jak dotychczas nie wydarzyło się nic szczególnego. Nic też nie poruszyło się w cze­luści wewnątrz wieży. Słychać było tylko szuranie długich, myśli­wskich butów na wąskich schodach. Wreszcie, wysoko w górze, zo­baczyli słaby blask pochodni. Płomień chwiał się i przygasał, zapewne pod wpływem silniejszych podmuchów opadającego, zimnego powie­trza. Na szczycie schodów ukazał się nieduży podest dochodzący do kamiennych drzwi w żelaznych okuciach. Były zamknięte. Za nimi znajdowała się najwyżej położona komnata warowni druidów.

Menion postawił stopę na kolejnym schodku i uruchomił pierwszą pułapkę. Ze szczelin w kamiennej ścianie wystrzeliły długie, meta­lowe kolce. Gdyby Menion nie cofnął nogi, wbiłyby się w jego nie osłoniętą goleń. Trafiony w ten sposób straciłby równowagę i spadł w ciemną otchłań. Hendel w porę usłyszał szczęk zwalnianych blokad i, zanim kolce wyskoczyły ze szpar, ściągnął księcia ze stopnia. Za­chwiali się i zsunęli na idących za nimi. Na szczęście nie strącili nikogo w przepaść. Przywarli plecami do ściany i oddychali z tru­dem. Metalowe kolce wciąż zagradzały drogę. Karzeł roztrzaskał je kilkoma celnymi uderzeniami maczugi i objął prowadzenie. Ostroż-niejszy już Menion zajął miejsce za Balinorem. Niebawem Hendel odkrył drugą podobną pułapkę. Wprawnie zwolnił blokadę, a nastę­pnie zniszczył kolce.

Dochodzili do podestu i gdy zdawało im się, że za chwilę się na nim znajdą, Dayel krzyknął ostrzegawczo. Czujnym uchem wyłowił ledwie słyszalne stuknięcie. Oznaczało ono zwykle zwolnienie blo­kady pułapki. Zamarli w bezruchu, wypatrując i nasłuchując. Dźwięk jednak nie powtórzył się. Hendel wszedł na następny stopień. Nic się nie wydarzyło, więc szedł dalej. Pozostali nie ruszali się z miejsca. Dopiero gdy karzeł znalazł się na podeście, puścili się za nim biegiem. Po chwili wszyscy stali przed kamiennymi drzwiami i niespokojnie spoglądali w dół na wąskie i kręte schody. Wciąż nie potrafili sobie wyobrazić, w jaki sposób uniknęli trzeciej pułapki. Balinor twierdził, że zawiódł nie konserwowany od lat mechanizm, ale Hendel nie był co do tego przekonany. Dręczyło go dziwne uczucie, że wszyscy coś przeoczyli.

Wieża stała jak potężny słup cienia nad bezdenną otchłanią. Zbu­dowano ją z olbrzymich, kamiennych bloków wiele lat temu. Prze­trwała wszystkie burze i zawieruchy, a nawet trzęsienia ziemi. Jej ściany były zawsze wilgotne i chłodne. Kamienne drzwi okute że­laznymi sztabami wydawały się zaporą nie do przebycia. Mocowania i zawiasy wyglądały pewnie i solidnie, prawie tak jak w dniu, kiedy przytwierdzono je do kamienia potężnymi, żelaznymi ćwiekami. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że te drzwi mogło otworzyć tylko trzęsienie ziemi. Balinor zbliżył się do kamiennej przeszkody. Po­woli przesunął rękami po okuciach, ryglach i mocowaniu zamka, szukając ruchomego bolca lub ćwieka zwalniającego blokadę. Gdy to nie dało rezultatu, zacisnął dłoń na okrągłej klamce, obrócił ją i popchnął drzwi. Zgrzytnęły zardzewiałe zawiasy i kamienny blok zadrżał i ustąpił. Chwilę później zatrzymał się na ścianie i odsłonił wnętrze.

W środku okrągłej komnaty na wprost wejścia stał masywny, starannie oszlifowany kamienny blok TreStone. Jakaś mocarna ręka wbiła weń obosieczny miecz. W przytłumionym świetle oręż rzucał długi cień w kształcie krzyża. Nad wystającą częścią klingi połyski­wała zdobiona złotem i srebrem rękojeść legendarnego Miecza Shan-nary. Ostrze lśniło w promieniach słońca, które zdołały się prze­dostać przez wysokie, okratowane okna komnaty. Przytłumiony blask miecza i blok oszlifowanego kamienia wywarły wielkie wrażenie na drużynie Allanona. Co prawda żaden z nich nie widział wcześniej Miecza Shannary, a mimo to wszyscy uwierzyli, że oto mają go przed oczami. Stojąc w drzwiach, wpatrywali się w przedmiot, który był celem ich wyprawy. Wielokrotnie zwątpili w swe siły. Wyczerpani długim marszem, rozlicznymi niespodziankami i trudnościami w pew­nej chwili chcieli nawet się poddać. Teraz wciąż nie mogli uwie­rzyć, że patrzą na ten miecz. Należał do nich. Przechytrzyli lorda Warlocka.

Powoli weszli do komnaty i z uśmiechem na ustach zaczęli zbliżać się do kamienia Tre-Stone. Zapomnieli o ranach, porażkach i niewygo­dach. W milczeniu wpatrywali się w talizman i podziwiali go z wdzięcz­nością. Zatrzymali się kilka kroków od kamiennego bloku. Nie mieli dość odwagi, by podejść bliżej i przynajmniej spróbować wyciągnąć Miecz z kamienia. Był świętością, a oni nie czuli się godni. Nie było wśród nich Allanona, Shea przepadł, a gdzie jest...?

- Gdzie jest Flick? - zapytał nagle Dayel.

Dopiero teraz zorientowali się, że brakuje drugiego Ohmsforda. Rozglądali się po sali i szukali odpowiedzi w twarzach towarzyszy. Zaniepokojony Menion spojrzał na Miecz i zobaczył, jak niemożliwe staje się możliwym. Potężny kamienny blok i tkwiący w nim oręż zadrżały, zafalowały i zniknęły. W ciągu kilku sekund obraz TreStone i Miecza Shannary rozwiał się jak dym. Pięciu zdziwionych śmiałków patrzyło na opustoszały fragment kamiennej podłogi. Miecz zniknął.

- Oto trzecia pułapka! - krzyknął Menion, gdy minął wewnę­trzny wstrząs.

Zanim ucichło echo jego słów, usłyszeli za swoimi plecami szmer, a po chwili drzwi, którymi weszli, zatrzasnęły się z przeraźliwym zgrzytem przerdzewiałych zawiasów. Menion rzucił się ku nim. Za­nim doskoczył, kamienny blok okuty żelazem tkwił pewnie na daw­nym miejscu. Zrozpaczony, powoli osunął się na porysowaną, ka­mienną podłogę. Jego serce biło jak oszalałe. Pozostali nie zrobili nawet kroku w jego stronę. Zawiedzeni i rozgoryczeni wpatrywali się w skuloną postać księcia. Menion ukrył twarz w dłoniach. Zapadła cisza. Powoli, metodycznie wdzierał się w nią czyjś szyderczy śmiech. Słyszeli go wyraźnie pomimo grubych ścian, które nie przepuszczały odgłosów z zewnątrz. A jednak ten stłumiony śmiech wciąż dźwięczał im w uszach. Ktoś naigrawał się z pięciu nieudaczników. Komuś bardzo zależało na tym, by ich porażka była naprawdę bolesna.



XVII



Smugi siwej mgły spływały z ponurego, zimnego nieba na skalne granie otaczające samotną, posępną górę. W niej to właśnie znajdo­wała się nordlandzka siedziba lorda Warlocka. Wokół samotnego szczytu zwanego Górą Czaszki ciągnęła się równina Królestwa Cza­szki, którego granice wyznaczały od południa Góry Ostrza Noża, a od północy Góry Brzytwy. Oba pasma stanowiły strome, trójkątne góry przypominające zardzewiałe zęby piły. Dla śmiertelnych istot były zaporą nie do przebycia. Złowroga góra stała dokładnie w środku tego obszaru. Wyglądała tak, jakby przyroda ożywiona zapomniała o jej istnieniu. Tylko czas i wiatr były tu stałymi gośćmi. Skały i granie otaczała aura śmierci, która raz przylgnąwszy do skał, uznała je za swą własność na wieki. W tej okolicy panowały niepodzielnie chłód i zło. Ich domena sięgała daleko, aż do pasa równin. Dopiero poza jej granicami mogły dać upust swej nienawiści do nielicznych, ocalałych bastionów życia, dobra i piękna, które przetrwały i nie zamierzały ulec nordlandzkiemu złu. Lecz teraz w Królestwie Cza­szki, dominium lorda Warlocka, Władcy Duchów, nadchodził czas śmierci dla ostatnich, wątłych przebłysków życia, które będą musiały schronić się głęboko pod ziemię. Na zewnątrz zostanie tylko ona. Niegdyś tak piękna i wspaniała okolica, pozostanie i będzie trwać jako martwa skała w świecie opanowanym przez śmierć.

Wnętrze samotnej góry przecinały setki jaskiń, tuneli i korytarzy. Były szare i posępne jak niebo w Nordlandii. Wiły się wśród skał i wciskały jak węże w masyw góry. We mgle spowijającej to króle­stwo duchów była tylko cisza i śmierć. Radość i swobodę pogrzeba­no dawno temu. Zgasł też ostatni promyk nadziei. Mimo to wszędzie wyczuwało się jakiś nieokreślony ruch, lecz całkowicie odmienny od ludzkiego o nim wyobrażenia. Jego źródło znajdowało się w czar­nej komnacie na szczycie góry. Przez okno monstrualnej sali sączyło się przytłumione szare światło. W oddali widać było pasmo posę­pnych gór - północne wrota do Królestwa Czaszki. Masywne ścia­ny nie chroniły przed zimnem i wilgocią, które wciskały się w każdy zakątek. W komnacie wielkiej jak pieczara panowało osobliwe poru­szenie. Po podłodze na całej jej powierzchni pełzała, tłoczyła się i przelewała czarna masa - słudzy Władcy Duchów. Wnętrze jaski­ni wypełniało nerwowe szeptanie. Pozbawieni kośćca, który osobiście zmiażdżył lord Warlock, snuli się jak bezkształtna masa, całkowicie podporządkowana swemu władcy. Chodzenie byłoby dla nich praw­dziwą pokutą. Istnieli tylko po to, by służyć temu, który pozbawił ich tożsamości, odebrał zdolność myślenia i zamienił w niewolników. Nad czarną masą unosiły się stłumione wołania, jęki i zawodzenia konających. Na środku komnaty znajdował się kamienny piedestał z wielką, marmurową czarą wypełnioną nieruchomą, mętną wodą. Co pewien czas któraś z pełzających istot zbliżała się do niej, nie­spokojnie rozglądając się na boki, unosiła się nad krawędź naczy­nia i spoglądała w nieruchomą taflę. Po chwili zsuwała się po piedestale i znikała w cieniu. Wówczas zewsząd rozlegał się szmer wylęknionych głosów. „Gdzie nasz Pan? Gdzie nasz Pan?” - py­tały. „Przyjdzie tu, przyjdzie tu, przyjdzie tu” - odpowiadały szep­tem inne, dochodzące z zawiesiny sinej mgły.

Powietrze zawirowało gwałtownie, jakby właśnie wyswobodziło się i zapragnęło uciec przed naporem ścian i sufitu. Pasma mgły ściemniały i zlały się w olbrzymi, czarny cień, który ruszył w kierunku kamiennej misy. Mgła gęstniała i wirowała, aż wreszcie uformowała się na kształt olbrzymiej czarnej postaci okrytej długim płaszczem. Był to lord Warlock we własnej osobie. Zatrzymał się i przez moment trwał bez ruchu w mrocznej przestrzeni. Kształt peleryny uniósł się tak, jakby ktoś wznosił ramiona, ale pod nią nie było ramion. Peleryna też była tylko grą cieni i przezroczystym widmem, płynną czernią zlewającą się z kamienną posadzką. „Nasz Pan, nasz Pan” - szep­tała jednym głosem masa przerażonych czarnych stworów i cofając się w cień, gięła się w ukłonach przed Władcą Duchów. Lord Warlock zwrócił się w ich stronę tą częścią swej osoby, gdzie pod kapturem powinna być twarz. W ciemnej czeluści słudzy dostrzegli błyski za­dowolenia. Ich Pan właśnie zaspokoił nienawiść i żądzę zemsty. Po chwili cała jego postać z mgły zalśniła jadowitym, zielonym blaskiem. Następnie Władca Duchów odwrócił się w stronę czary i utkwił wzrok w martwej wodzie. Czekał na pojawienie się obrazu, który właśnie przywołał. Nie minęło kilka sekund, gdy na ciemnej tafli mętnej wody ukazało się wnętrze głównej komnaty grzewczej w Paranorze. Dru­żyna Allanona stała naprzeciwko Zwiastuna Śmierci. Pałające zielo­nym blaskiem oczy lorda Warlocka spoczęły na postaci młodego Ohmsforda. Następnie uważnie obserwowały walkę druida z Łowcą i ich upadek w płomienie. Seans przerwało nieoczekiwane zjawieni się dwóch Zwiastunów, którzy weszli do komnaty i zatrzymali się przy drzwiach. Lord Warlock usłyszał ich kroki i nieznacznie odwrócił głowę. Nie był jeszcze gotowy na ich przyjęcie. Zrozumieli to i cze­kali cierpliwie. Tymczasem ich Pan ponownie skupił wzrok na wodzie w czarze. Po chwili pojawił się w niej obraz komnaty w najwyższej wieży Paranoru, gdzie drużyna Allanona wpatrywała się w kamienny blok TreStone i Miecz Shannary. Przez kilka sekund Władca Duchów bawił się emocjami pięciu śmiałków. Pozwolił, by odczuli radość i ulgę po wykonaniu trudnego zadania. Gdy zbliżyli się do Miecza, jak myszy znęcone zapachem skwarki w pułapce, rozwiał ich uprag­niony obraz, utkany z mgły złudzenia. Z rosnącym zadowoleniem przyglądał się zdezorientowanym i rozgoryczonym śmiałkom, a gdy kamienne drzwi zatrzasnęły ich w pułapce, odczuł pełną satysfakcję. Nie wydostaną się z niej do końca swych dni. Stojący przy wej­ściu dwaj czarni łowcy wyczuli, jak niematerialną postacią ich Pana wstrząsnął sardoniczny śmiech.

Nie odwracając twarzy w stronę czekających, lord Warlock szyb­kim gestem wskazał na otwór w północnej ścianie komnaty. Bez wahania ruszyli w tę stronę. Znali swe zadanie: mieli zabić uwięzio­nego w Paranorze ostatniego potomka Shannary i jedynego spadko­biercę znienawidzonego Miecza. Gdy tego dokonają, Miecz przestanie się liczyć. Zniknie ostatnie i jedyne zagrożenie dla ich Pana. Nikt nie będzie miał mocy takiej jak Władca Duchów. Znienawidzony Miecz opuścił właśnie Paranor i był w drodze do Nordlandii, gdzie zostanie wrzucony na samo dno przepastnych czeluści Góry Czaszki i zapom­niany na zawsze. Lord Warlock odprowadził wzrokiem swych dwóch emisariuszy. Człapiąc i szurając, doszli do otworu w ścianie. Następ­nie płynnym ruchem wzbili się w powietrze, zatoczyli koło na ponu­rym, szarym niebie i skierowali się na południe. Król elfów, Eventin - ostatni wielki przywódca i ostatnia nadzieja wolnych ludów - podejmie nieudaną próbę odzyskania Miecza i zostanie pojmany. Władca Duchów uśmiechnął się zjadliwie w głębi swej bezlitosnej duszy. Miecz Shannary był w jego rękach. Wkrótce Eventin zostanie jego jeńcem. Ostatni potomek rodu Shannary lada chwila będzie martwy. Największy i najbardziej znienawidzony wróg - druid Allanon - spłonął w Paranorze. Bitwa zakończyła się, zanim się zaczęła. Z Trze­ciej Wojny Ludów na pewno nie wyjdzie pokonany. Przecież już zwyciężył.

Przezroczysta peleryna drgnęła. Zniknął obraz warowni druidów i zdezorientowane twarze pięciu śmiertelników. Woda znów stała się czarna i mętna. Powietrze nad zakapturzonym cieniem zawirowało gwałtownie i sylwetka lorda Warlocka rozpłynęła się. Smugi siwej mgły rozpełzły się po pieczarze i po chwili zniknęły. Zapadła martwa cisza. Płaszczące się w cieniu, czarne kształty wylęknionych sług Władcy Duchów przez długi czas tkwiły w bezruchu. Dopiero gdy upewniły się, że ich Pan odszedł, odważyły się wyjść. Podpełzły do kamiennej czary i, patrząc w mętną, chłodną taflę, zapłakały z roz­paczy nad swoim losem.

Czterej zmęczeni śmiałkowie chodzili tam i z powrotem po swej komnacie-pułapce. Piąty, Durin, siedział nieruchomo pod ścianą. Ra­na była zbyt bolesna. Balinor podszedł do zakratowanego okna. Za­czął się lekko kołysać na obcasach. Wpatrywał się w długie smugi światła, w których unosiły się drobinki kurzu z kamiennej podłogi. Słoneczne promienie przechodziły przez okna i z niezmienną, od­wieczną obojętnością padały na masywne, kamienne płyty posadzki. Od godziny tkwili w tej pułapce. Jedynym wyjściem z niej były kamienne drzwi okute żelazem. Nie zdobyli Miecza i stracili nadzieję na zwycięstwo. Przez pierwsze kilka minut czekali cierpliwie, licząc na to, że Allanon pokona kamienną zaporę i pomoże im się uwolnić. Nawoływali go wszyscy po kolei, ale niestety bez skutku. Menion przypomniał im o Flicku, który prawdopodobnie próbował odszukać swoich towarzyszy w labiryncie korytarzy Paranoru. Wkrótce jednak zaczęli tracić nadzieję na to, że kiedykolwiek wydostaną się z pułapki. Ogarnęło ich rosnące zwątpienie i gorycz porażki. Coraz częściej przeważały ponure myśli. Pomoc pewnie nie nadejdzie. Allanona i Flicka rozszarpał Zwiastun Śmierci. Wszystko wskazywało na to, że lord Warlock zwyciężył.

Menion rozmyślał o tym, co przydarzyło się Shei. Zrobili wszy­stko, co było w ich mocy, by go ochronić, ale okazało się to niewy­starczające. Wiedzieli jedynie, że żyje. Niemniej jednak każdy z osobna obawiał się tego, co mogło spotkać ich towarzysza na niebezpiecznych równinach Estlandii. Być może teraz już nie żył. Allanon zapewniał ich, że odnajdując Miecz, odnajdą także Sheę, ale jak dotąd talizman wciąż był poza ich zasięgiem, zaś ostatni potomek Shannary zaginął. Co gorsza, Allanon pozostał w komnacie głównego paleniska. Nawet jeśli nie zginął, to na pewno został uwięziony w lochach warowni druidów. Wszystko wskazywało na to, że piątka uwięzionych śmiał­ków dokona żywota w kamiennej pułapce, a ich poświęcenie będzie daremne. Na twarzy księcia Leah pojawił się ponury uśmiech. Bardzo pragnął choć raz zmierzyć się z ich prawdziwym wrogiem i zadać lordowi Warlockowi choćby jeden cios. W obecnej sytuacji było to jednak niemożliwe. Dayel drgnął i gestem nakazał ciszę. Wszyscy chodzący zastygli w bezruchu ze wzrokiem utkwionym w masywnych drzwiach. Po chwili usłyszeli odgłos kroków. Ktoś zbliżał się po schodach, ostrożnie stawiając stopy. Menion przykucnął i bezszele­stnie wydobył miecz. Balinor wcześniej uczynił to samo. Podbiegli do drzwi. Nawet ranny Durin dołączył do nich. Stanęli ciasnym pół­kolem. Kroki za drzwiami ucichły. Zapadła złowróżbna cisza.

Zgrzytnęły zawiasy i ciężkie, kamienne drzwi otworzyły się do środka. W ciemnym prostokącie ukazała się twarz Flicka Ohmsforda. Widząc obnażone miecze i twarze ludzi zdecydowanych na wszystko, przestraszył się nie na żarty. Dopiero gdy wszyscy uwierzyli, że to nie przywidzenie, powoli opuścili broń. Flick z wyraźną niechęcią przestąpił próg komnaty-pułapki. Za nim pojawiła się czarna postać Allanona.

Pięciu byłych więźniów w milczeniu patrzyło na druida, nie wie­rząc własnym oczom. Jego czarna peleryna była pokryta grubą warstwą popiołu i sadzy. Nie zdejmując dłoni z ramienia Flicka, Allanon zrobił krok do środka, uśmiechnął się do swych towarzyszy i powiedział:

- To ja. We własnej osobie. Nic mi nie jest.

Flick pokręcił głową. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, że druid go znalazł.

- Ja widziałem, jak Allanon wpadł... tam... - zaczął niepewnie.

- Nic mi nie jest, Flick. Przekonaj się sam - Allanon klepnął chłopca w ramię.

Balinor zbliżył się o krok i uważnie obejrzał czarną postać. Gdy upewnił się, że nie patrzy na kolejną zjawę, powiedział cicho:

- Myśleliśmy, że... zginałeś.

Na twarzy druida pojawił się dobrze znany, ironiczny uśmiech.

- Częściową winę za to, co się stało, ponosi ten oto nasz młody przyjaciel - oświadczył, wskazując Flicka. - Widział, jak ja i ten czarnoskrzydły spadliśmy w płomienie i dlatego uznał, że ja zginąłem. Nie wiedział, bo i skąd miał wiedzieć, o pewnym szczególe. W ścia­nach paleniska zamontowano metalowe szczeble, z których korzystali
konserwatorzy, gdy piec wygaszano. Tylko druid mógł wiedzieć o tym drobiazgu. W końcu Paranor wznieśli jego przodkowie. Gdy czarne monstrum pociągnęło mnie za sobą, uchwyciłem się szczebla kilka stóp poniżej krawędzi. Flick tego nie widział, a ogień huczał tak głośno, że zagłuszył moje wołanie. Allanon przerwał i otrzepał pelerynę.

- Nasz młody przyjaciel wydostał się z komory, ale później zbłądził w labiryncie tuneli i korytarzy - kontynuował. - Moja moc chroni mnie przed płomieniami. Byłem jednak bardzo zmęczony walką, więc zanim dobrnąłem do krawędzi szybu, upłynęło sporo czasu. Potem rozpocząłem poszukiwania Flicka, który zgubił się w plą­
taninie korytarzy. Gdy go znalazłem, był śmiertelnie przerażony. Po­tem zaczęliśmy szukać was. Jak widać, z dobrym skutkiem. Ale teraz musimy czym prędzej opuścić to miejsce.

- A Miecz...? - zapytał rzeczowo Mendel.

- Nie ma go tu. Zabrano go jakiś czas temu. Porozmawiamy o tym później. Tu robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Gnomy wkrótce otrzymają wsparcie, a lord Warlock na pewno już wysłał swoje upiory, by nas tu dopadły. Władca Duchów jest przekonany, że nie wydostaniecie się z pułapki. Miecz Shannary jest w jego rękach.
W tej sytuacji skoncentruje się na organizowaniu najazdu na pozostałe krainy. Jeśli zdobędzie Callahorn i opanuje pogranicze, to resztę Sudlandii zajmie bez walki.

- Zatem się spóźniliśmy - stwierdził z goryczą Menion. - Tę walkę przegraliśmy.

Allanon pokręcił przecząco głową.

- Jeszcze nie. Ktoś nas przechytrzył, ale nie pokonał, mój książę. Lord Warlock zapewne już zaczął upajać się sukcesem. Jest przeko­nany, że nas zniszczył i tym samym wyeliminował ostatnie zagrożenie dla swych niecnych zamiarów. Pozwólmy mu wierzyć w zwycięstwo i wykorzystajmy tę wiarę przeciwko niemu. Jeszcze nie czas na łzy
rozpaczy. A teraz chodźcie za mną.

Wyszli z komnaty, spoglądając niepewnie na masywne drzwi. Chwilę później w ich niedawnej pułapce zapanowała niczym nie zmą­cona cisza.



XVIII



Oddział gnomów prowadził Sheę na pomoc aż do zachodu słońca. Jeniec był tak wyczerpany, że gdy zatrzymali się na nocny postój, zasnął, zanim ponownie skrępowano mu nogi. Rozpoczęli marsz nad brzegiem nieznanej rzeki. Przebywszy trawiastą równinę, znaleźli się na pagórkowatej wyżynie, której wschodnią granicę wyznaczał las Anar. Dalej na pomoc zaczynały się niegościnne tereny Nordlandii. Idąc przez cały czas na północ, dotarli do pasma wzgórz. Z daleka wydawały się łagodne, ale stanąwszy u ich podnóża, każdy wędrowiec mógł stracić resztki optymizmu. Rzeczywiście po pewnym czasie okazało się, że oddział tracił najwięcej czasu na wspinaczkę i obcho­dzenie trudno dostępnych zboczy. Często zmieniali kierunek, by ominąć przeszkodę. Droga wiodła przez urokliwą krainę, między zagajnikami i kępami zielonych drzew. Wspaniałe, rozrośnięte korony spływały wdzięcznie do ziemi i kołysały się lekko na wietrze. Shea nie zwracał uwagi na wiosenny krajobraz. Otępiały, wyczerpany i skrępowany myślał jedynie o tym, by zrobić następny krok, zanim popchnie go albo kopnie któryś nadgorliwy gnom. Przed nadejściem nocy znaleźli się w głębi pagórkowatej krainy. Gdyby lepiej znał teren i nie był aż tak zmęczony, zorientowałby się, że gnomy postanowiły rozbić obóz w miejscu położonym na wschód od Paranoru. Ostatnim zapamięta­nym wrażeniem tego wieczoru było muśnięcie trawy po policzku.

Gnomy przezornie związały jeńca i zaczęły przygotowywać og­nisko na wieczorny posiłek. Wystawiły także jednoosobową wartę. Wydawało się to zbyteczne. W tej części ich kraju nie powinno się im nic przytrafić. Wyznaczono także strażnika do pilnowania chłopca. Dowódca najwyraźniej wciąż nie zdawał sobie sprawy z tego, kim jest pojmany ani jaką wartość mają trzy Kamienie Elfów. Mógł je­dynie snuć domysły w tej sprawie. Dlatego też uznał, że najlepiej będzie odstawić i więźnia, i kamienie do Paranoru, gdzie najmądrzej zadecydują o ich losie. Był w końcu tylko żołnierzem i dowódcą małego patrolu, więc interesowało go jedynie sumienne wykonywanie rozkazów. Od myślenia i planowania na większą skalę byli inni.

Gnomy szybko uwinęły się z ogniskiem i równie szybko zjadły skromny posiłek, na który złożyły się chleb i paski mięsa. Następnie zebrały się przy ognisku. Pod wpływem nalegań podkomendnych dowódca wyjął sakiewkę z Kamieniami Elfów i wysypał zawartość na dłoń. Żółtawe twarze pochyliły się nad klejnotami. Któryś z cie­kawskich wysunął rękę, by ich dotknąć, ale dowódca powstrzymał te zapędy celnym i mocnym ciosem. Wścibski gnom padł jak długi. Tymczasem dowódca sam zaczął bawić się Kamieniami, które mi­gotały w blasku ogniska. Pozostali wpatrywali się w ciemnobłękitne punkciki jak urzeczeni. Wbrew ich oczekiwaniom nic się nie wydarzyło, więc po pewnym czasie odeszli zniechęceni. Klejnoty powędrowały z powrotem do sakiewki, a dowódca wsunął ją za tuni­kę. Ktoś wyciągnął butlę piwa na rozgrzewkę. Krążyła z rąk do rąk, a jej zawartość pomogła zapomnieć o kłopotach. Na pomarszczonych twarzach pojawiły się uśmiechy, a w oczach błyski radości. Ktoś opowiedział dowcip, który przyjęto ze śmiechem. Wkrótce posypały się następne. Samotny wartownik uznał swoją służbę za zbyteczną i widząc, że dowódca nie protestuje, dołączył do biesiadujących. Pod­trzymywali ogień, dopóki nie skończyło się piwo. Wówczas ułożyli się ciasnym kręgiem wokół ogniska i przykryli kocami. Najbardziej przytomny strażnik rzucił koc na śpiącego jeńca. Doszedł do wniosku, że źle by się stało, gdyby w Paranorze chłopiec zaczął bredzić w go­rączce. Wkrótce w obozie zapadła cisza. Wszyscy spali w najlepsze oprócz samotnego wartownika, który, stojąc w cieniu tuż poza krę­giem światła z dogasającego ogniska, kiwał się sennie na boki.

Shea spał niespokojnie. Co chwila rzucał się, zadawał ciosy i prze­wracał z boku na bok. Śniły mu się przeżycia z czasu dramatycznej przeprawy z Leah do Culhaven. Następnie pojawiły się obrazy z peł­nej niepowodzeń wyprawy do Paranoru. Odżyły wszystkie zjawy i potwory napotkane po drodze i nawiedzały go po kolei. Najpierw poczuł lodowate w dotyku, oślizłe macki Topielidła z Moczarów Mgieł. Następnie dały znać o sobie strach i rozpacz, gdy w Borze Czarnych Dębów stracili z oczu Meniona. Przerażenie chłopca spo­tęgowało to, że w tym upiornym świecie nie było ani śladu brata. Osamotniony, zdany wyłącznie na siebie, Shea błąkał się do utraty sił. Zewsząd słyszał wycie zbliżających się wilków. Biegł na oślep, potykając się o korzenie. Jak bardzo wówczas pragnął wydostać się z leśnego labiryntu! Chwilę później pojawił się obraz ruin dziwnego miasta w górach Wolfsktaag. Oglądał z bratem zardzewiałe dźwigary i belki, nie zdając sobie sprawy z tego, że w leśnej gęstwinie za ich plecami czai się niebezpieczeństwo. Wyczuł je, ale gdy chciał ostrzec pozostałych, nie mógł wydobyć głosu. Monstrum zaatakowało jego towarzyszy, a on stał jak słup. Nad głową zobaczył potwora składa­jącego się głównie z czarnej sierści i zębów. Na koniec zobaczył siebie w spienionych, rwących wodach rzeki. Prąd ciskał nim o skały i kamienie jak szmacianą lalką. Walcząc o każdy oddech, starał się utrzymać głowę nad powierzchnią. Wiry co chwila wciągały go pod wodę. Zaczynał się dusić. Desperacko kopał wodę i bił w nią rękoma, ale czuł, że za chwilę ulegnie. Prąd wciągał go coraz głębiej...

Nagle otworzył oczy i stwierdził, że nie śpi. Na niebie zobaczył pierwsze przebłyski nadchodzącego poranka. Był zziębnięty i zdrę­twiały. Rzemienie na nogach i rękach wrzynały się w ciało. Spojrzał niespokojnie na dopalające się w ognisku węgielki i na nieruchome sylwetki gnomów pogrążonych w głębokim śnie. Wokoło panowała taka cisza, że słyszał własny oddech i bicie serca. Rozglądając się ostrożnie, dostrzegł także wartownika na skraju polany pod rozroś­niętym krzakiem. Z tej odległości w pierwszej chwili wydawało mu się, że gnom był częścią rośliny.

Powoli uniósł się i podparł łokciem. Zacisnął mocno powieki, przetarł oczy i ponownie rozejrzał się po obozowisku. Następnie za­czął pracować nad krępującymi go rzemieniami. Liczył na to, że uda mu się je rozwiązać i uciec, zanim gnomy się obudzą. Po kilkunastu bezowocnych próbach zrezygnował. Więzy trzymały mocno i nie można było ich rozluźnić ani odrobinę. Nie miał dość sił, by próbować je rozerwać. Wpatrywał się bezradnie w ziemię pewien, że nadszedł nieuchronny koniec. Gnomy wkrótce dostarczą go do Paranoru i prze­każą Zwiastunom Śmierci.

Nagle usłyszał szelest. Nadstawił ucha i znowu rozejrzał się uważ­nie. Ledwie słyszalny dźwięk dobiegał z półmroku za wartownikiem. Shea skupił się i wypatrywał zmian w najbliższym otoczeniu, ale dysponując nawet bystrym wzrokiem elfa, nie zauważył niczego. Gnomy spały w najlepsze. W porannej szarówce nieruchoma sylwetka wartownika zlewała się z otoczeniem i na tle szarego krzewu była praktycznie niewidoczna. Nagle od krzaka oddzielił się czarny cień, zakrył wartownika, po czym zniknął tak szybko jak się pojawił. War­townik także zniknął. Shea nie mógł uwierzyć własnym oczom. Mrug­nął kilkakrotnie, ale wzrok go nie mylił. Krzak pozostał na miejscu, a wartownika nie było. Rozpoczęło się nerwowe czekanie. Czas płynął bardzo wolno. Zaczął się wschód słońca. Ostatnie cienie nocy wyco­fywały się na zachód. Spoza odległych wzgórz na wschodzie wysunął się złoty brzeg słonecznej tarczy.

Shea usłyszał jakiś odgłos z lewej strony, szarpnął się i odwrócił. Czegoś podobnego jeszcze nie widział. Z zagajnika wynurzyła się postać odziana w strój o niespotykanym odcieniu szkarłatu. Każda część ubioru nieznajomego mieniła się czerwienią. Przez chwilę Shei zdawało się, że to Menion. Przypomniał sobie, że widział kiedyś księ­cia Leah w podobnym ubraniu. Nie był to jednak Menion Leah; po chwili okazało się, że nieznajomy w niczym nie przypomina księcia z gór. Różnili się wzrostem, posturą i sposobem poruszania. W sła­bym świetle nie było widać twarzy. Osobnik w szkarłacie w jednym ręku trzymał myśliwski nóż, a w drugim jakiś spiczasty przedmiot. Podczołgał się do Shei i znalazł za jego plecami, zanim chłopiec zdążył spojrzeć mu w twarz. Zręcznie przeciął rzemienie i uwolnił jeńca. Wówczas Shea ujrzał coś niesamowitego - nieznajomy nie miał lewej ręki. W jej miejscu znajdował się długi, groźny szpikulec.

- Ani słowa - powiedział oswobodziciel chrapliwym głosem wprost do ucha Shei. - Nie rozglądaj się i nie myśl za dużo. Widzisz te drzewa po lewej? Tam zaczekasz. A teraz ruszaj!

Nie zadając zbędnych pytań, Shea wykonał polecenie. Dotąd nie miał okazji przyjrzeć się twarzy nieznajomego, ale, sądząc po głosie i odciętej ręce, nie był to ktoś, kto toleruje nieposłuszeństwo. Najciszej jak mógł opuścił obozowisko i schylony pobiegł do zagajnika. Zna­lazłszy się pod osłoną drzew, zatrzymał się, by zaczekać na swego wybawiciela. Spojrzał na obozowisko i ze zdumieniem stwierdził, że tamten spokojnie i metodycznie przeszukuje śpiące gnomy. Wyraźnie czegoś szukał. Tymczasem już cała tarcza słońca wynurzyła się zza wzgórz na horyzoncie. Jednoręki mężczyzna był widoczny jak na dłoni. Pochylił się na skulonym dowódcą patrolu. Dłoń w szkarłatnej rękawicy wśliznęła się zręcznie pod tunikę śpiącego gnoma i po chwili nieznajomy wydobył skórzaną sakiewkę z Kamieniami Elfów. Spo­jrzał na swą zdobycz, lecz zanim ją schował, dowódca patrolu obudził się. Jedną ręką chwycił nadgarstek złodzieja, a drugą wyszarpnął miecz i ciął z półobrotu. Zapewne uporałby się z nieznajomym bły­skawicznie, gdyby nie to, że tamten nie był nowicjuszem. Z zadzi­wiającą łatwością zablokował cięcie metalowym szpikulcem. Metal zgrzytnął o metal, miecz odskoczył, a szpikulec rozdarł nie osłonięte gardło gnoma. Szkarłatna postać podniosła się z ziemi i zaczęła ucie­kać. Niestety szczęk oręża i odgłosy szamotaniny postawiły na nogi cały oddział. Gnomy rzuciły się na intruza z mieczami w rękach i otoczyły go. Przeciwko tuzinowi zbrojnych miał krótki myśliwski nóż i długi szpikulec zamiast lewej ręki.

Widząc przewagę po stronie gnomów, Shea chciał pospieszyć z pomocą osaczonemu, który na pierwszy rzut oka nie miał żadnych szans. Tymczasem jego szkarłatny wybawiciel wytrzymał impet pier­wszego bezładnego uderzenia, strząsnął z siebie atakujących jak na­trętne robaki i przeszedł do kontrataku. Gnomy odskoczyły, zosta­wiając dwóch śmiertelnie rannych towarzyszy. Przegrupowały się i zaatakowały ponownie. Wówczas szkarłatny wojownik wydał ostry, wysoki okrzyk bojowy. Z cienia po przeciwnej stronie obozowiska wynurzyła się potężna, czarna sylwetka z wielką maczugą i ruszyła na żółte stworki. Zaskoczone gnomy nie zareagowały dostatecznie szybko. Wielki czarny napastnik rozprawił się z nimi w okamgnieniu. Maczuga świsnęła kilkakrotnie. Zapewne żaden cios nie chybił, gdyż po chwili wszystkie stworki leżały nieruchomo na ziemi. Następna scena wprawiła Sheę w osłupienie. Czarny olbrzym podszedł do bezrękiego mężczyzny jak pies, który wypełnił polecenie swego pana i w nagrodę zostanie pogłaskany. Mężczyzna przez kilka chwil prze­mawiał łagodnym, spokojnym głosem do swego dziwnego pomocni­ka, po czym ruszył w stronę Shei. Olbrzym został z tyłu i obserwował leżące gnomy.

- To by chyba było wszystko w tej sprawie - powiedział męż­czyzna, zbliżając się do chłopca. W zdrowej ręce trzymał skórzany woreczek z Kamieniami Elfów.

Shea przez chwilę przyglądał się twarzy nieznajomego, niepewny tego, kim był jego wybawiciel i jakie miał zamiary. Obserwując ruchy i twarz nieznajomego w szkarłacie, doszedł do wniosku, że jest to wyjątkowo arogancki typ, którego niezachwiana pewność siebie może się równać jedynie z niezaprzeczalnym kunsztem wojownika. Opa­lona, poorana bruzdami twarz była starannie ogolona. Jedynym śla­dem zarostu były dwie cienkie i równe kreski wąsów nad górną wargą. Była to twarz z gatunku tych, z których trudno odczytać wiek osoby. Nieznajomy nie był stary, ale też nie wyglądał na młodzieńca. Okre­ślenie w „średnim wieku” również niezbyt do niego pasowało, zwła­szcza biorąc pod uwagę jego sprawność fizyczną. Poruszał się z mło­dzieńczą pewnością i swobodą. Dopiero gdy spojrzało się uważnie w głęboko osadzone oczy i zmarszczki wokół nich, widać było, że nie ma czterdziestu lat, ale na ciemnych włosach pojawiły się już siwe pasemka. Wyrazista, dostojna twarz i szerokie usta na pierwszy rzut oka wzbudzały zaufanie. Jednak jakiś szósty zmysł ostrzegał Sheę, by nie dał się omamić powierzchownością tamtego. Taka twarz mogła być tylko maską zręcznie kryjącą niecne zamiary właściciela. Nieznajomy stał spokojnie i uśmiechał się. Widząc niepewność chłopca, cierpliwie czekał, aż ocalony nabierze zaufania do swoich wy­bawicieli.

- Chcę wam podziękować - zaczął pospiesznie Shea. - Gdyby me wy, już byłoby po mnie...

- Racja. Święta racja. Co prawda uwalnianie jeńców nie jest naszym podstawowym zajęciem, ale te typki były gotowe poćwiar­tować cię dla rozrywki. Pochodzę z Sudlandii. Co prawda dawno mnie tam nie było, ale bądź co bądź, to moja ojczyzna. Z wyglądu sądząc, ty też pochodzisz z tamtych stron. Pewnie z którejś osady na wzgórzach. Płynie w tobie również krew elfów...

Nieznajomy przerwał. Przez chwilę Shea miał wrażenie, że tamten zna go zbyt dobrze. Poczuł się tak, jakby trafił z deszczu pod rynnę. A jeśli mężczyzna w szkarłacie wiedział o jego związkach z rodem Shannary...? Spojrzał ukradkiem na olbrzyma pilnującego gnomy. Włochaty towarzysz jednorękiego nie był Zwiastunem Śmierci. W tym momencie szkarłatny nieznajomy zapytał:

- Kim jesteś i skąd pochodzisz, przyjacielu?

Shea odpowiedział na obydwa pytania. Następnie powiedział, że udał się na samotną wyprawę, a właściwie samotny spływ jedną z rzek na południe od równiny, łódź wywróciła się, a silny prąd zaniósł ją w nieznane okolice. Był tak zmęczony walką z rwącą wodą, że ledwie wydostał się na brzeg, zaraz zasnął jak kamień. Kiedy się obudził, otaczał go oddział gnomów. Była to rzecz jasna tylko część prawdy. Częściowo zmyślona historia powinna brzmieć na tyle wiarygodnie, by nieznajomy uwierzył w nią. Z dalszymi wyjaśnieniami Shea po­stanowił się wstrzymać do czasu, gdy lepiej pozna swoich oswobodzicieli. Zakończył opowieść, mówiąc o tym, jak gnomy wzięły go do niewoli. Nieznajomy w szkarłacie przez dłuższą chwilę przyglądał mu się uważnie, bawiąc się skórzanym woreczkiem. Uśmiechał się tak, jakby historia Shei była naprawdę zabawna.

- Cóż, osobiście wątpię, że powiedziałeś mi całą prawdę - powiedział w końcu i zaśmiał się. - Z drugiej strony trudno mieć do ciebie pretensje. Na twoim miejscu też nie powiedziałbym wszyst­kiego, zwłaszcza dziwnym nieznajomym. Ale jak mówią, wszystko w swoim czasie. Nazywam się Panamon Creel.

Shea serdecznie uścisnął szeroką dłoń i skrzywił się z bólu. Pa­namon Creel miał żelazny chwyt. Widząc zakłopotanie i grymas bólu na twarzy chłopca, rozluźnił go i wskazując na ciemnego olbrzyma, powiedział:

- To jest Keltset, mój kompan i wspólnik. Działamy razem od bez mała dwóch lat. W życiu nie miałem lepszego przyjaciela. Cho­ciaż prawdę mówiąc, czasem wolałbym kogoś bardziej rozmownego. Keltset jest niemową.



- Ale kim on jest? Z jakiego...? - Shea nie dokończył pytania. Zamyślony przyglądał się olbrzymiej sylwetce przechadzającej się po polanie.

- Od razu widać, żeś nietutejszy - Panamon był wyraźnie roz­bawiony. - Keltset to górski troll. Kiedyś mieszkał w górach Charnal, ale ziomkowie wypędzili go z rodzinnej wioski. Ja także jestem w pewnym sensie wyrzutkiem. Cóż, świat bywa niewdzięczny dla tych, których nie lubi. Pewnego dnia życie dało nam obu gorsze karty. A teraz już nie mamy wyboru.

- Górski troll? - powtórzył z niedowierzaniem Shea. - Pier­wszy raz w życiu widzę trolla. Mówili, że są dzikie i okrutne, jak zwierzęta. Jak to się stało, że ty...?

- Uważaj, co mówisz, przyjacielu - ostrzegł Panamon. - Kelt­set jest niemową, ale słyszy bardzo dobrze. I bardzo nie lubi, jak się go porównuje do zwierzęcia. Pilnuj się, bo jeszcze zagnie na ciebie parol. Kłopot z tobą, Shea, polega na tym, że patrzysz na niego i widzisz przede wszystkim potwora, niewydarzoną kreaturę, niepo­dobną do żadnego z nas. Dlatego najpierw zapytałeś się siebie, czy to „coś” jest niebezpieczne. Kiedy powiedziałem ci, że to górski troll, byłeś przekonany, że mój towarzysz to zwierzę. Masz poważne braki w wykształceniu i bardzo małe doświadczenie, mój chłopcze. Gdybyś zamiast chodzić do szkół, powłóczył się trochę ze mną, to gwarantuję, że nauczyłbyś się o wiele więcej. Być może nawet zrozumiałbyś, że uśmiechając się, pokazujemy także zęby.

Shea przyjrzał się uważnie Keltsetowi, który przechadzał się mię­dzy powalonymi gnomami i sprawdzał, czy nie przeoczył czegoś, prze­szukując ich odzież i uzbrojenie. Miał ludzkie kształty i proporcjonalne kończyny. Był ubrany w spodnie do kolan i tunikę przewiązaną w pasie zielonym sznurem. Na szyi i wokół nadgarstków nosił ochronne me­talowe obręcze. Tym, co go zdecydowanie odróżniało od ludzi, była skóra - pomarszczona i chropowata jak kora drzew, o barwie dobrze przypieczonego, lecz jeszcze nie przypalonego mięsa. Miał stosunko­wo małą głowę, twarz bez wyrazu, grube zrośnięte brwi i głęboko osadzone oczy. Inną rzucającą się w oczy różnicą anatomiczną był brak małego palca u obydwu dłoni. Kciuk funkcjonował tak jak kciuk czło­wieka, natomiast pozostałe palce były dłuższe i prawie tak grube jak ręka Shei w nadgarstku.

- Wcale nie wygląda na łagodnego i oswojonego - stwierdził cicho Shea.

- Ty znowu swoje! Następny nieprzemyślany i bezpodstawny sąd. Tylko dlatego, że Keltset nie wygląda na uczonego i sprawia wrażenie osobnika o niskiej inteligencji, ty przyklejasz mu etykietkę z napisem „zwierzę”? Możesz mi wierzyć, Sheo, że mój druh troll jest wrażliwy i, tak jak my, czuje. Bycie trollem w Nordlandii jest równie normalne i naturalne jak bycie elfem w Westlandii, karłem w Estlandii i tak dalej. To my, ty i ja, przyjacielu, jesteśmy obcy w tej części świata.

Shea spojrzał uważnie w szeroką, wyrazistą twarz i uspokajający uśmiech na twarzy Panamona. Uśmiech ten pojawiał się zbyt często i zbyt szybko. Instynkt podpowiadał, że nie należy ufać ani jednorę­kiemu w szkarłacie, ani jego kompanowi. Nie wyglądali na zwyczaj­nych podróżników przemierzających południową Nordlandię. Wąt­pliwe było także to, że udzielili mu pomocy z dobrego serca i sympatii dla kogoś w potrzebie. Podeszli do obozu jak wytrawni tropiciele, a gdy ich odkryto, wyrżnęli cały patrol z przerażającą wprawą. Nie pozostawili żadnych świadków zajścia. Górski troll wyglądał groźnie, ale Panamon Creel był o wiele bardziej niebezpieczny. Co do tego Shea nie miał żadnych wątpliwości.

- Z całą pewnością znasz te tereny lepiej niż ja - powiedział chłopiec, starannie dobierając słowa. - Ja pochodzę z Sudlandii, do tej pory niewiele podróżowałem poza jej granicami, a w tej części świata jestem po raz pierwszy. Obaj uratowaliście mi życie, więc proszę podziękuj ode mnie Keltsetowi.

Panamon Creel uśmiechnął się. Z nie skrywaną przyjemnością przyjął podziękowanie i nieoczekiwany komplement.

- Nie trzeba nam podziękowań. Już ci to mówiłem - od­parł. - Chodź, siądziemy sobie gdzieś tutaj. Chyba dotrzymasz mi towarzystwa. Trzeba poczekać, aż Keltset skończy. Musimy poroz­mawiać o tym, co cię sprowadza w te strony. To niebezpieczne okolice, zwłaszcza dla samotnych wędrowców.

Podszedł do najbliższego drzewa, usiadł i oparł się o pień. W zdro­wej ręce trzymał woreczek z Kamieniami Elfów. Shea uznał, że je­szcze nie nadeszła pora, by wyjawić tajemnicę zawartości woreczka. Liczył na to, że oswobodzicie! pierwszy o nie zapyta, zwróci mu jego własność i wtedy będzie mógł bezzwłocznie wyruszyć do Paranoru. Jego towarzysze na pewno go szukają na wschodniej grani Smoczych Zębów albo w pobliżu warowni druidów.

- Dlaczego Keltset obszukuje gnomy? - zapytał chłopiec po chwili milczenia.

- Cóż, może znajdziemy coś, co nam podpowie, skąd są i dokąd szli. Może mają coś do jedzenia. Ja trochę zgłodniałem. Kto wie...Może znajdzie przy nich coś hm... cennego...?

Panamon nie dokończył zdania. Odwrócił się ku Shei i spojrzał mu w twarz pytająco. Wyciągnął przed siebie rękę z woreczkiem i zaczął bawić się nim jak przynętą. Shea przełknął głośno. Zwlekał z odpowiedzią. Uświadomił sobie nagle, że tamten od samego po­czątku wiedział, do kogo należał woreczek. Trzeba było coś zrobić, coś szybko wymyślić, żeby się nie zdradzić.

- To moje. Woreczek i kamienie są moje.

- Naprawdę? Teraz też? - Panamon Creel uśmiechnął się ja­dowicie. - Jakoś nie widzę twojego imienia na woreczku. Zapo­mniałeś podpisać, hę? Skąd je masz?

- Dostałem od ojca - skłamał Shea. - Mam je od wielu lat. Zawsze je noszę przy sobie. To coś w rodzaju amuletu. Kiedy zła­pały mnie gnomy, zabrały mi i woreczek, i kamienie. Ale one są moje.

Mężczyzna w szkarłacie uśmiechnął się nieznacznie, rozluźnił rze­myki i wysypał kamyki na otwartą dłoń, a woreczek powiesił na szpikulcu. Klejnoty zalśniły w porannym świetle. Mężczyzna zbliżył je do oczu i z podziwem wpatrywał się w przepiękne błękitne kry­ształy. Po chwili odwrócił się do Shei, żartobliwie uniósł brwi i po­wiedział z powątpiewaniem.

- Może mówisz prawdę, ale równie dobrze mogłeś je po prostu komuś ukraść. Są zbyt cenne, żeby nosić je jak jakiś talizman. Chyba lepiej będzie, jeśli ja je zatrzymam. Przynajmniej do czasu, aż się przekonam, że jesteś ich prawowitym właścicielem.

- Ależ ja muszę iść dalej. Mam spotkać się z przyjaciółmi - nalegał Shea. - Przecież nie mogę zostać z tobą, aż sprawdzisz, czy mówię prawdę.

Panamon Creel podniósł się powoli, spojrzał z góry na chłopca i uśmiechając się, schował Kamienie Elfów za pazuchę.

- Ależ to żaden problem. Powiedz, gdzie cię szukać, a gdy tylko sprawdzę twoją historię, odniosę ci je na pewno. Za parę miesięcy wracam do Sudlandii, więc sam rozumiesz.

Rozzłoszczony Shea poderwał się z ziemi.

- Ty złodzieju! Jesteś zwykłym przydrożnym rabusiem! Oddaj mi... - Nie dokończył i chwycił tamtego wpół jak zapaśnik.

Tymczasem Panamon Creel wybuchnął śmiechem, od którego aż niosło się echo. Zachowanie chłopca tak go rozbawiło, że nie potrafił się opanować. Dopiero gdy już nie miał siły śmiać się, z niedowie­rzaniem pokręcił głową i wytarł łzy. Zdumiony Shea patrzył na niego szeroko otwartymi oczami, nie rozumiejąc, co go tak bardzo rozśmie­szyło. Nawet Keltset przerwał poszukiwania i zwrócił w ich stronę ciemną twarz bez wyrazu.

- Och, Shea, Shea. Zawsze podziwiałem tych, którzy szczerze mówią, co myślą - powiedział Panamon, krztusząc się ze śmie­chu. - A twoja spostrzegawczość jest wprost niebywała.

Rozzłoszczony chłopiec chciał zrewanżować się kąśliwą uwagą, lecz powstrzymał się, gdy uświadomił sobie pewne fakty, a właściwie gdy nie znalazł odpowiedzi na następujące pytania: Co robią ci dwaj w tych opustoszałych rejonach Nordlandii? Dlaczego w ogóle zde­cydowali się mu pomóc? Skąd wiedzieli, że był jeńcem gnomów? Dopiero teraz zdał sobie sprawę, z kim ma do czynienia. Przecież to było jasne od samego początku.

- Panamon Creel, wspaniałomyślny wybawca - szydził chło­piec. - Nic dziwnego, że tak cię rozśmieszyły moje słowa. Przecież ty i twój kompan jesteście złodziejami. Rabusie i bandyci! Od samego początku chodziło ci tylko o klejnoty. Jak nisko trzeba upaść, żeby...

- Opamiętaj się i powściągnij swój prędki język, młodzieniasz­ku - warknął Panamon i podskoczył do Shei, potrząsając groźnie szpikulcem. Twarz wykrzywił mu grymas wściekłości, oczy zapłonęły gniewem, a zęby błysnęły złowrogo. - To, co myślisz o nas, lepiej zachowaj dla siebie. Już długo chodzę po tym świecie i nikt mi nic nie dał za darmo. A skoro tak jest, to nie pozwolę, żeby mi ktoś coś zabrał.

Shea cofnął się ostrożnie. Zrozumiał, że posunął się za daleko. Nie ulegało wątpliwości, że oswobodzicieli interesowały przede wszystkim klejnoty, ale obiektywnie patrząc, dzięki tym dwóm rabu­siom odzyskał wolność. Teraz przekonał się ostatecznie, że nie warto igrać z kimś takim jak Panamon Creel, a pochopne sądy i słowne zniewagi można przypłacić życiem. Rabuś patrzył z góry i miażdżył wzrokiem wystraszonego chłopca. Trwało to dłuższą chwilę, po czym cofnął się o krok i uspokoił, a na jego twarzy pojawił się znowu dobroduszny uśmiech.

- Właściwie to masz rację, więc po co się spierać o fakty... - powiedział spokojnie, jakby w zamyśleniu. Zaczął powolny spacer tam i z powrotem. Nagle zatrzymał się w pół kroku i spojrzał ze złością w oczy Shei. - Oczywiście, że masz rację. Jesteśmy wę­drowcami fortuny. Podróżnikami, z woli losu zdanymi wyłącznie na siebie, swój spryt i intuicję. Pod tym względem nie różnimy się od innych. Ale cóż, jak słusznie zauważyłeś, nasze metody bardzo się różnią od tych uznawanych przez tak zwane społeczności. To pod­stawowa różnica. Drugą istotną różnicą jest nasza pogarda dla obłudy i świętoszkowatości. Wszyscy ludzie są na swój sposób złodziejami. Zamiast kraść jako władca, nadzorca czy żołdak, wolę kraść jako złodziej. Przynajmniej nie mam się czego wstydzić. Tak jest chyba uczciwiej.

- Jak trafiliście na obozowisko gnomów? - zapytał nieśmiało Shea, by zmienić temat. Pragnął uniknąć następnego wybuchu złości rabusia w szkarłacie. Panamon Creel w gniewie wyglądał naprawdę groźnie.

- Wczoraj pod wieczór, niedługo po zachodzie słońca, zobaczy­liśmy ogień. Podszedłem bliżej i zobaczyłem, jak nasi żółtoskórzy znajomi bawią się trzema niebieskimi błyskotkami. Zobaczyłem też ciebie. Sprowadziłem Keltseta, oceniliśmy sytuację i postanowiliśmy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Teraz chyba już wiesz, że nie kłamałem, mówiąc, jak bardzo nie lubię widoku moich ziomków w rękach tych żółtoskórych drani.

Shea przytaknął skwapliwie. Miał mieszane uczucia. Z jednej stro­ny cieszył się z odzyskanej wolności, ale z drugiej strony wątpił, czy obecne położenie było korzystniejsze niż niewola u gnomów.

- Przestań się bać, przyjacielu - powiedział Panamon, wyczu­wając niepokój Shei i dodał: - Nie zrobimy ci krzywdy. Chodzi nam tylko o te kamyki. Są sporo warte, a my akurat cierpimy na brak grosza. Co do ciebie zaś, to możesz iść, skąd przyszedłeś, kiedy tylko zechcesz. Nie będziemy cię zatrzymywać.

Skończył, odwrócił się na pięcie i podszedł do Keltseta, który czekał posłusznie przy stosie broni, ubrań i co bardziej wartościowych drobiazgów zabranych poległym gnomom. Przy górskim trollu Pana­mon Creel wyglądał jak karzełek. Keltset przypominał masywne brą­zowe drzewo o chropowatym pniu i guzkowatych konarach rzucające cień na człowieka w szkarłatnym stroju. Odbyli krótką poufną naradę, w czasie której Panamon mówił cicho i łagodnie a jego druh-olbrzym odpowiadał na migi. Następnie przejrzeli stertę zdobyczy. Panamon wybrał wartościowe przedmioty, a resztę odrzucił na bok. Shea ob­serwował tę scenę, nie wiedząc, co robić dalej. Utraciwszy Kamienie Elfów, był zupełnie bezbronny w dzikim kraju. Wcześniej, na Smo­czej Grani, stracił kontakt z towarzyszami i przyjaciółmi, którzy na pewno teraz pomogliby mu odzyskać klejnoty. Przebył szmat drogi i był tak blisko celu, że rzeczą nie do pomyślenia wydawało się to, iż mógłby zrezygnować i zawrócić. Nie mógł sprawić zawodu tym, którzy bardzo na niego liczyli, a przede wszystkim nie mógł opuścić Flicka i Meniona.

Panamon spojrzał przez ramię i zdziwił się, widząc Sheę w tym samym miejscu, gdzie go zostawił. Chłopiec najwyraźniej nie zamie­rzał odejść.

- Na co jeszcze czekasz? Dlaczego nie idziesz? - zapytał.

Shea wolno pokręcił głową. Nie potrafił odpowiedzieć na te py­tania. Panamon popatrzył na niego przez chwilę, po czym uśmiechnął się i zaprosił do kompanii.

- W takim razie zapraszamy na ucztę. Dla ciebie też znajdzie się coś na ząb. Przynajmniej nie puścimy cię głodnym w powrotną drogę do Sudlandii.

Piętnaście minut później siedzieli wokół małego ogniska i obser­wowali paski suszonej wołowiny ogrzewane nad płomieniem. Obok Shei siedział Keltset. Twarz zwrócił do ognia i wpatrywał się w mięso. Podciągnął kolana do brody jak zziębnięte dziecko i objął nogi ra­mionami. Shea chciał wyciągnąć rękę i dotknąć chropowatej skóry trolla. Z bliska twarz Keltseta wydawała się osobliwie łagodna, wręcz dobrotliwa. Olbrzymi troll siedział nieruchomo jak skała, którą omi­jają nawet czas i wiatr. Panamon kątem oka zauważył, że Shea przy­gląda się bacznie jego kompanowi. Uśmiechnął się serdecznie i klepnął chłopca w ramię. Zaskoczony Shea drgnął i spojrzał na szkarłatnego rabusia, który z nieodłącznym uśmiechem powiedział:

-Nie bój się, nie ugryzie. Przynajmniej, dopóki nie jest głodny. Powtarzam ci to już któryś raz z rzędu, a ty wciąż nie słuchasz. Ach, wy młodzi... w głowie tylko szaleństwa i zabawy. A czy któryś kiedyś pomyśli poważnie o życiu? Nie, bo i po co? Keltset jest taki jak ty i ja, tylko trochę większy i cichszy, co w naszej profesji nie jest bez znaczenia. Zaręczam ci, że zna swój fach lepiej niż niejeden człowiek, a pracowałem z wieloma różnymi typami.

- Zapewne jest gotów wykonać każde twoje polecenie - stwier­dził z przekąsem Shea.

- Naturalnie - odparł szybko Panamon, po czym pochylił się nad ogniskiem i dla dodania powagi swym słowom uniósł rękę za­ kończoną szpikulcem. - Ale, żebyśmy się dobrze zrozumieli, przy­jacielu. Zapamiętaj sobie raz na zawsze jedno: nigdy mi nawet przez myśl nie przeszło, że ten troll to zwierzę. Kiedy trzeba, potrafi myśleć i to błyskawicznie. Zostałem jego przyjacielem, kiedy wszyscy go odepchnęli. W życiu nie widziałem silniejszej istoty. Gdyby chciał, mógłby mnie zmiażdżyć. Ale to ja go pokonałem pewnego pięknego dnia i od tej pory nie odstępuje mnie ani na krok.

Panamon przerwał, by sprawdzić, jakie wrażenie zrobiły jego sło­wa. Chłopiec patrzył na niego szeroko otwartymi oczami i wyraźnie mu nie dowierzał. Panamon zaśmiał się i rozbawiony reakcją Shei, klepnął się ręką w kolano.

- Pokonałem go nie siłą, lecz serdecznością i przyjaźnią. Do­strzegłem w nim człowieka, ludzką istotę, którą szanuję i cenię. Byłem pierwszym człowiekiem, który potraktował go jak równego rodzajowi ludzkiemu. W ten sposób zyskałem najbardziej lojalnego kompana. Widzę, że jesteś cokolwiek zaskoczony, hę?

Uśmiechając się pod wąsem, szkarłatny rabuś zdjął z ognia żerdź z podgrzanym mięsem i podsunął je Keltsetowi, który wziął kilka kawałków i zaczął jeść z apetytem. Shea także wziął porcję i, dopiero gdy zbliżył pachnące mięso do ust, uświadomił sobie, jak bardzo był głodny. Nie pamiętał, kiedy ostatnio jadł. Pochłonął pierwszy pasek w okamgnieniu. Panamon pokręcił głową i podał mu następny pasek pieczonego mięsiwa, po czym sam wziął jeden i zaczął jeść. W mil­czeniu spożywali pierwszy gorący posiłek od wielu godzin. Shea zaspokoił pierwszy głód i postanowił dowiedzieć się czegoś więcej o swoich towarzyszach.

- Jak to się stało... że zostaliście rozbójnikami? - zapytał. - Co was do tego skłoniło?

Panamon uniósł brwi i zdziwiony spojrzał na Sheę.

- A dlaczego cię to interesuje? Chcesz zostać naszym biogra­fem? - odpowiedział pytaniem. W towarzystwie tego chłopca zbyt szybko tracił cierpliwość. - To żaden sekret, Sheo. Po pierwsze, to nigdy mi nie wychodziło tak zwane uczciwe zarabianie na chleb. Chyba nie nadaję się do systematycznej pracy. Byłem zwariowanym dzieckiem, kochałem przygody i przestrzenie, za to szczerze nie zno­siłem pracować. Pewnego dnia w wypadku straciłem dłoń. Bez ręki trudno było o pracę, z której można by wyżyć na odpowiednim po­ziomie i zaspokoić swoje potrzeby. Mieszkałem wówczas w Talhan, w Sudlandii. Raz i drugi znalazłem się w tarapatach. Kłopotów przy­bywało, a pieniędzy nie. No więc pewnego dnia spakowałem się i odszedłem. Włóczyłem się po wszystkich krainach i, jak mówią, żyłem z rozboju. To śmieszne, ale pewnego dnia okazało się, że jestem w tym tak dobry, że szkoda byłoby się wycofać. No i sprawiało mi to wielką przyjemność. Oto cały ja, może nie najbogatszy, ale na pewno szczęśliwy... u schyłku młodości albo - jak wolisz - na początku wieku dojrzałego.

- Nigdy nie pomyślałeś, żeby wrócić? Nie myślałeś o domu, o... - dopytywał się Shea, nie mogąc uwierzyć w to, że Panamon był uczciwy wobec samego siebie.

- Drogi chłopcze, skończ ten ckliwy wątek, bo się rozpłaczę albo gorzej - padnę przed tobą na kolana i będę błagał o przeba­czenie grzechów młodości.

Panamon wypowiedział te słowa, śmiejąc się coraz głośniej, a gdy skończył mówić, nieomal zaczął się tarzać ze śmiechu. Nawet spo­kojny i obojętny na wszystko troll poruszył się, przerwał jedzenie i spojrzał na swego kompana. Po chwili obaj wrócili do przerwanych czynności. Shea jadł z wypiekami na twarzy. Zachowanie Panamona wprawiło go w zakłopotanie, zaś dziki, niepohamowany śmiech draż­nił i złościł. Po kilku minutach złodziej opanował się. Wciąż rozba­wiony kręcił głową i między jednym kęsem, a drugim trząsł się ze śmiechu. W końcu, bez ponaglania podjął opowieść.

- Życie Keltseta, zanim do mnie przystał, było zupełnie inne niż moje. Prawdę mówiąc, ja nie miałem szczególnych powodów do tego, by zostać tym, kim jestem. Po prostu tak się złożyło i kwita. Za to Keltset miał ich aż nadto. Przede wszystkim jest niemową od urodzenia, a trolle nie przepadają za ułomnymi, kalekami i mutantami. Kiepski żart, zwłaszcza w wydaniu czteropalcych z gór Charnal. Kel­tset nie miał u nich łatwego życia. Był dyżurnym kozłem ofiarnym i chłopcem do bicia. Odreagowywali na nim wszystkie swoje niepo­wodzenia i upokorzenia. Był pośmiewiskiem swojej osady, żywym symbolem matołectwa i ociężałości. Czuł, że robią mu krzywdę. Mi­mo to nie potrafił odejść. Byli dla niego wszystkim, co miał, chociaż oni stale go odrzucali. Gdy dorósł i zmężniał, stał się najwyższy i najsilniejszy wśród swoich. Wtedy zaczęli się go bać. Pewnej nocy paru młodzików próbowało zrobić mu wielką krzywdę. Chcieli, żeby sobie poszedł raz na zawsze albo umarł gdzieś w kącie. Nie wszystko poszło zgodnie z planem. Posunęli się za daleko. Wtedy Keltset za­reagował. Trzech zabił, a pozostałych mocno poturbował. Wówczas przepędzili go z rodzinnej wioski. Troll wypędzony z rodzinnej wsi staje się wyrzutkiem dla pozostałych trolli. Żadna inna wieś, żaden szczep nie udzieli mu schronienia. W ten sposób Keltset został sam. Kiedy go spotkałem, włóczył się bez celu po okolicy.

Panamon przerwał i spojrzał na nieruchomą twarz swego olbrzy­miego kompana. Keltset z niezmąconym spokojem przeżuwał ostatnie kęsy wołowiny.

- Dobrze wie, co robimy i zdaje mi się, że rozumie, że to nie jest uczciwe zajęcie - podjął Panamon. - Jest jak odrzucone i po­niżone dziecko. Nie ufa innym i nie szanuje ich, gdyż od nikogo nie zaznał niczego dobrego. Poza tym tę część kraju zamieszkują prze­ważnie gnomy i karły - naturalni wrogowie trolli. Nie zapuszczamy się ani w głąb Nordlandii, ani zbyt daleko na południe. W ten sposób unikamy kłopotów i na ogół wychodzimy na swoje.

Wziął do ust następny kęs i żując patrzył na dopalające się szczapy. Poruszył jedną czubkiem buta. Kilka iskier strzeliło w górę, rozbłysło, a potem zgasło i wróciło na ziemię w postaci jasnoszarych drobinek. Shea w milczeniu skończył posiłek. Zaczął rozmyślać o tym, jak od­zyskać Kamienie Elfów. Bardzo pragnął znowu być wśród przyjaciół. Chwilę później Keltset także skończył jeść. Wówczas Panamon wstał i kopnięciem rozrzucił żarzące się węgielki. Niemy kompan poszedł w jego ślady. Spojrzeli z góry na siedzącego chłopca i odeszli do stosu łupów. Shea wstał i odprowadził ich wzrokiem. Panamon wrzucił wy­brane drobiazgi i broń do worka, który podał Keltsetowi, po czym odwrócił się do chłopca, skinął głową i powiedział:

- Miło było cię poznać, Sheo. Dużo szczęścia i wszystkiego do­ brego. Będę cię wspominał, ilekroć pomyślę o tych trzech błękitnych kamykach. Szkoda, że straciłeś te błyskotki, ale przynajmniej uratowa­łeś głowę, a właściwie to ja ją uratowałem. Pomyśl sobie, że podaro­wałeś mi te kamyki w dowód wdzięczności. A teraz ruszaj w drogę i sprężaj się, jeśli chcesz w miarę szybko dotrzeć do bezpiecznych terenów. Niedaleko stąd, na południowy zachód leży miasto Yarfleet. Tam znajdziesz pomoc. Trzymaj się otwartego terenu. A teraz bywaj!

Odwrócił się i dał znak Keltsetowi, by ruszał za nim. Uszedł kilka kroków i obejrzał się. Shea stał nieruchomo jak zauroczony. Panamon pokręcił głową, zrobił jeszcze kilka kroków i zatrzymał się. Zacho­wanie chłopca wyraźnie go zirytowało. Wyczuwał, że Shea wciąż stał w tym samym miejscu.

- Co się z tobą dzieje? - rzucił gniewnie przez ramię. - Tyl­ko nie zaczynaj swojej śpiewki o kamykach. Lepiej, żeby ci nie przy­chodziły do głowy różne dziwne pomysły, na przykład jak je odzyskać!

- Chyba nie chcesz, żebyśmy rozstawali się w gniewie. Po co niszczyć sympatyczny układ, który tak dobrze się zapowiadał? Przestań, bo ci coś obetnę. I nie stój jak słup. Ruszaj, i to zaraz!

- Nie rozumiesz, ile naprawdę są warte te kamienie! – zawołał zrozpaczony Shea.

- Chyba jednak się mylisz - odparł Panamon. - Dobrze wiem, ile są warte, przynajmniej dla mnie i Keltseta. Dostaniemy za nie sporo grosza. A to znaczy, że przez jakiś czas nie będziemy musieli kraść albo żebrać. Rozumiesz więc, że dla nas te kamienie to bardzo konkretne i wcale nieliche pieniążki. Zgadza się?

Shea puścił się biegiem za oddalającymi się złodziejami. Pragnął za wszelką cenę odzyskać klejnoty. Panamon obserwował desperackie zachowanie chłopca i coraz bardziej wierzył w to, że zrozpaczony jest gotów na wszystko. Czuł rosnący podziw dla determinacji młodego wędrowca. Z czymś takim spotkał się pierwszy raz w życiu. Zwrócił komuś wolność, a ten wyraźnie pragnął czegoś więcej. Zdyszany Shea zatrzymał się w odległości kilku jardów od Panamona. Niebezpiecznie zbliżył się do granicy ryzyka i zrozumiał, że następny krok może przy­płacić życiem. Nie tak dawno temu jego wybawiciele pokazali, jak obchodzą się z tymi, którzy stają im na drodze.

- Nie powiedziałem wam wszystkiego... całej prawdy - wy­krztusił z trudem chłopiec. - Nie mogłem, bo... sam... jej nie znam... Te kamienie są bardzo... ważne. Nie tylko... dla mnie. Dla nas wszyst­kich... dla wszystkich... ras i ludów... ze wszystkich... krain... nawet dla... ciebie... Panamonie.

Szkarłatny rabuś spojrzał na niego ze zdziwieniem. Nie wierzył chłopcu, a mimo to czekał w milczeniu na dalszy ciąg wyjaśnień.

- Musicie mi uwierzyć! Proszę was! - krzyczał Shea. - Tu chodzi o coś więcej, niż sobie wyobrażacie!

- Zdaje się, że przynajmniej ty w to wierzysz - odparł spokojnie Panamon i spojrzał na stojącego obok olbrzymiego Keltseta. Dziwne zachowanie Shei Panamon skomentował wzniesieniem ramion. Troll nagle zwrócił się w kierunku chłopca. Ten skurczył się ze strachu. Szkarłatny rabuś uniósł dłoń i powstrzymał kompana.

- Posłuchajcie mnie! Błagam, wyświadczcie mi tę jedną przysługę - mówił szybko chłopiec, próbując opanować panikę. - Weźcię mnie ze sobą do Paranoru.

- Chyba oszalałeś! - krzyknął złodziej zaskoczony niezwykłej prośbą. - Co cię ciągnie do tej czarnej warowni? To naprawdę niemiła okolica. Nie przeżyłbyś tam sam nawet pięciu minut! Daj spokój, chłopcze. Porzuć te mrzonki i wracaj do domu, do Sudlandii. I lepiej zostaw nas w spokoju.

- Ja muszę do Paranoru - upierał się Shea. - Tam szedłem, kiedy schwytały mnie gnomy. Moi przyjaciele czekają na mnie. Będą mnie szukać. Muszę ich odnaleźć jak najprędzej!

- Paranor to siedlisko zła w Nordlandii. Ja sam bałbym się tam iść - odparł poruszony do głębi Panamon. - Twierdzisz, że tam są twoi przyjaciele. Czy przypadkiem nie zamierzasz wciągnąć Kelt­seta i mnie w jakąś pułapkę, byle tylko odzyskać kamyki? Lepiej przyznaj się od razu! Czy właśnie o to ci chodzi? Jeśli tak, to daj sobie spokój. Posłuchaj mojej rady i ruszaj na południe, dopóki to jeszcze możliwe!

- Czyżby strach cię obleciał? - prychnął Shea. - Boisz się Paranoru i spotkania z moimi przyjaciółmi. To jasne jak słońce! Więc jednak brak ci odwagi...

Shea przerwał, widząc, jak oczy szkarłatnego rabusia zapłonęły wściekłością, a na twarzy pojawił się rumieniec. Oskarżenie było poważne i Panamon Creel tak je odebrał. Zatrząsł się ze złości i prze­szył Sheę wzrokiem pełnym wściekłości. Lecz chłopiec nie ruszył się z miejsca. Postawił wszystko na jedną kartę.

- Skoro nie chcecie mi towarzyszyć do Paranoru, to pójdę sam. Na własną odpowiedzialność - powiedział po chwili. Nie zareago­wali od razu, więc kontynuował: - Proszę tylko o to, żebyście do­prowadzili mnie do granicy. Nie wciągnę was w pułapkę. Macie moje słowo.

Po raz kolejny tego dnia Panamon pokręcił głową. Wysłuchał słów Shei spokojnie, bez śladu gniewu w bystrych, przenikliwych oczach. Zacisnął usta i przeniósł wzrok na potężnego trolla. Ten wzru­szył ramionami i skinął głową.

- Właściwie czego mamy się bać? - zapytał ironicznie szkarłat­ny rabuś. - W końcu to ty nadstawiasz karku, Sheo. Zatem w drogę.



XIX



Osobliwa trójka wędrowała na północ przez pagórkowatą krai­nę, monotonną i posępną nawet w ciągu dnia. Około południa zrobili krótki postój na posiłek. Marsz po nierównym terenie okazał się bardziej wyczerpujący niż przypuszczali. W gruncie rzeczy przez całą drogę więcej się wspinali na nieprzystępne strome pagórki, niż fa­ktycznie posuwali naprzód. Olbrzymi Keltset także z trudem znajdo­wał solidne oparcie dla stóp i, chcąc nie chcąc, musiał iść na czworaka. Pagórkowata kraina była niegościnna i opustoszała. Jej widok był zaiste przygnębiający. Nastroju obserwatora nie mogły poprawić na­wet rozrzucone nieregularnie placki zieleni. Tworzyły je pojedyncze karłowate drzewa, krzaki i kępki bladozielonej trawy. Najmniej zie­lonych punktów znajdowało się na rachitycznych, prawie bezlistnych drzewkach. Nic więc dziwnego, że trzech wędrowców ogarniało coraz większe przygnębienie. Po kilku godzinach marszu przez tak dziką i opustoszałą krainę każdy poczułby się co najmniej nieswojo. Wysoka trawa na wzgórzach miała brzegi ostre jak brzytwa. Zakończone j długimi, cienkimi kolcami liście czepiały się materiału i kłuły wę­drowców w nogi. Były przy tym niezwykle sprężyste. Przygniecione ciężkimi butami prostowały się już po kilku sekundach. Shea spojrzał za siebie. Tam gdzie spodziewał się zobaczyć swoje ślady, teren wyglądał tak, jakby od wielu miesięcy nikt tamtędy nie przechodził. Rachityczne, prawie bezlistne drzewa przypominały swym wyglądem nie chciane dzieci. Matka natura wydała je na świat, a że nie okazały się piękne i dorodne, pozostawiła je własnemu losowi. Od początku drogi przez tę krainę trzej wędrowcy nie spotkali ani jednego zwie­rzęcia, a dziś od rana ani jednej żywej istoty. Mogli zatem rozma­wiać do woli. Głównym pomysłodawcą tematów był Panamon. Shea chwilami zaczynał wątpić czy szkarłatny rabuś rozumie słowo -”milczenie”. Panamon był jednak niezmordowany. Przez cały ranek rozmawiał albo ze swymi towarzyszami, albo z samym sobą, albo po prostu mówił w powietrze. Jak nakręcony plótł o wszystkim, co przyszło mu do głowy, nawet o sprawach, o których nie miał zielonego pojęcia. Jedynym zagadnieniem, którego dotąd starannie unikał była sprawa Shei. Szkarłatny rabuś zachowywał się tak, jakby chłopiec był jego starym kompanem i kolegą po fachu, któremu można powiedzieć wszystko, nie narażając się na krytykę lub docinki. Przezi cały czas z rozmysłem jednak nie wracał do sprawy pochodzenia; Shei, celu marszu i klejnotów, które sobie przywłaszczył. Najwyraź­niej uznał, że lepiej będzie odstawić kłopotliwego chłopca do granicy Paranoru i jego przyjaciół, po czym bezzwłocznie ruszyć w swoją stronę. Shea nie wiedział, dokąd zmierzali Panamon i Keltset, zanim natknęli się na gnomy, które wzięły go do niewoli. Niewykluczone że szkarłatny rabuś i jego wspólnik sami dobrze nie wiedzieli. Shea cierpliwie słuchał monologu Panamona. Gdy uznał to za stosowne lub gdy tamten go poprosił, komentował niektóre wypowiedzi. Jednak większość uwagi poświęcił rozważaniom różnych sposobów odzy­skania Kamieni Elfów. W obecnej sytuacji było to niezwykle trudne. Obaj złodzieje doskonale wyczuwali jego zamiary. Należało zatem wymyśleć coś oryginalnego. Shea był przekonany, że przebiegły rabuś postanowił się zabawić jego kosztem. Najpierw zachęci do działania, może nawet poluzuje sznur, a gdy ofiara poczuje się swobodna i wy­jawi swój plan, z zimną krwią zaciśnie pętlę wokół jego szyi.

W czasie marszu Shea spoglądał co pewien czas na górskiego trolla i zastanawiał się, co kryje się pod maską obojętności i spokoju na twarzy olbrzyma. Panamon twierdził, że Keltset był osobnikiem skłóconym z życiem i odepchniętym przez swoich ziomków. Przystał do gadatliwego rabusia i szaławiły tylko dlatego, że tamten okazał mu ciepło, zrozumienie i przyjaźń. Banalna historia zabrzmiała dość prawdziwie, ale nie do końca. W zachowaniu i postawie Keltseta było coś, co poddawało w wątpliwość twierdzenie, jakoby troll był zwy­kłym banitą. Keltset nosił się prosto i z godnością, nie chował głowy w ramiona i nie strzelał nerwowo oczami. Przez cały czas nie odezwał się słowem - chyba jednak był niemową. W głęboko osadzonych oczach malowały się spokój, rozwaga i mądrość. Shea uznał, że troll ma osobowość znacznie bogatszą i bardziej złożoną, niż wynikało to ze słów Panamona.

Zachowanie Panamona pod pewnymi względami przypominało zachowanie Allanona. Obaj nie mieli zwyczaju od samego początku mówić całej prawdy. Jednak w przeciwieństwie do druida, Panamon był tylko zręcznym kłamcą, zaś Allanon starannie dobierał słowa i mówił tylko to, co uznał za niezbędne. Shea wierzył, że druid kiedyś na pewno wyjawi całą prawdę, podczas gdy złodziejowi po prostu nie ufał. Choćby dlatego, że w przedstawionej przez niego historii Keltseta było zbyt wiele luk i nieścisłości. Panamon albo celowo zniekształcił fakty, albo po prostu ich nie znał. On sam był także dla Shei zagadką. Ktoś, kto podejmuje walkę z liczniejszym przeciwni­kiem, ratuje życie więźnia, po czym z kamiennym spokojem okrada oswobodzonego nie może być tylko pospolitym złodziejaszkiem.

Gdy Keltset zebrał naczynia po skończonym posiłku, Panamon stwierdził, że dotarli do północnej granicy pagórkowatej krainy, w pobliże przełęczy Jannisson, za którą zaczyna się równina Streleheim.

Posuwając się na zachód, powinni wkrótce dotrzeć do granicy Paranoru. Panamon podkreślił z naciskiem, że tam ich drogi się rozejdą. Shea będzie mógł postąpić według swego uznania - albo zacznie szukać przyjaciół, albo pójdzie prosto do warowni druidów. Chłopiec skinął głową na znak, że przystaje na tę propozycję. W głosie Panamona zabrzmiały dziwne nutki - jakby złodziej znudzony długim czekaniem na ruch przeciwnika chciał dać do zrozumienia, że czas ucieka. Shea nie zareagował na tę chytrą zachętę ani też nie dał po sobie poznać, że wie do czego tamci zmierzają. Postanowił nie dać się sprowokować. Gdy zebrał swój skromny dobytek i stanął gotowy do dalszej drogi, wyruszyli. Klucząc wśród pagórków, zmierzali do łańcucha niewysokich gór, który ukazał się w oddali. Shea był prze­konany, że góry widoczne po lewej stronie były przedłużeniem Smo­czych Zębów. Pasmo, które pojawiło się z prawej strony, w niczym nie przypominało trójkątnych, stromych skał na Smoczej Grani, mu­siało zatem być częścią innego masywu. Przełęcz Jannisson znajdo­wała się zapewne między tymi dwoma łańcuchami gór. Byli tak blisko Nordlandii, że z tego miejsca po prostu nie wypadało zawrócić.

Tymczasem Panamon rozpoczął następną serię mniej lub bardziej niestworzonych historii o swych przygodach. Rzecz dziwna, ale bar­dzo rzadko występował w nich Keltset. Dla Shei był to kolejny dowód, że szkarłatny złodziejaszek wie znacznie mniej o swym kompanie, niż mówi. Niewykluczone, że troll jest dla Panamona kimś równie zagadkowym jak dla Shei. Gdyby, jak twierdził złodziej, rze­czywiście działali ze sobą od dwóch lat, to Keltset musiałby pojawiać się znacznie częściej w opowieściach swego gadatliwego przyjaciela. Co więcej, o ile początkowo Shea porównywał postępowania trolla do zachowania wiernego i posłusznego psa, o tyle po dokładki niejszej obserwacji okazało się, że Keltset trzyma się szkarłatnego złodziejaszka z zupełnie innych, sobie tylko znanych powodów. Do tego wniosku Shea doszedł, porównując opowieść Panamona z włast nymi obserwacjami milczącego trolla. Zachowanie Keltseta, jegdl sposób poruszania się, dumna postawa i chłodny dystans do czywistości fascynowały chłopca. W czasie potyczki z gnoma troll z przerażającą wprawą wybił w pień cały oddział, nie pozostawiając ani jednego świadka klęski. Nie uczynił tego jednak po to, by zadowolić przyjaciela lub zdobyć klejnoty. Po prostu zrobił co słusznie uznał za konieczne. Można było snuć różne domysły na temat przeszłości Keltseta, ale dla Shei jedno stało się pewne milczący kompan Panamona był kimś więcej niż tylko upokorzonym i znienawidzonym banitą, sponiewieranym przez los i swoich ziomków. Dzień był ciepły, więc wkrótce Shea zaczął się pocić z wysiłku. Ukształtowanie terenu nie zmieniło się, a wspinaczka i obchodzenie niedostępnych stromizn poważnie utrudniały marsz. Na Panamonie jednak nie robiło to wrażenia. Usta mu się nie zamykały, zanim skoń­czył jedną opowieść, zaczynał następną. Robił przy tym wiele dygre­sji, śmiał się i żartował z Shea, jakby byli starymi przyjaciółmi szu­kającymi kolejnej wielkiej przygody. Szkarłatny złodziej opowiedział chłopcu o wszystkich czterech krainach. Był wszędzie, poznał miesz­kańców wszystkich krain, uczył się ich języka i podpatrywał zwy­czaje. Rzecz dziwna, ale jego wiadomości o Westlandii okazały się nadzwyczaj skąpe. Ponadto Shea stwierdził w duchu, że jego nader rozmowny towarzysz niewiele wie o rasie elfów. Uznał jednak, że na razie lepiej nie roztrząsać tej sprawy. Słuchał cierpliwie opowieścio kobietach życia Panamona. Była wśród nich oczywiście piękna księżniczka krwi, której uratował życie, a potem zakochał się z wza­jemnością, ale zazdrosny ojciec rozłączył go z ukochaną i potajemnie wyprawił ją do dalekiej krainy. Shea westchnął z udawanym współ­czuciem, a w głębi ducha śmiał się z tej ckliwej i oklepanej historyjki. Panamon zakończył ją stwierdzeniem, że nigdy nie zaprzestał poszu­kiwania ukochanej. Shea życzył mu z całego serca, by ją odnalazł i dodał, że być może połączywszy się z ukochaną, Panamon porzu­ci złodziejski proceder. Szkarłatny rabuś spojrzał na niego bystro. W oczach chłopca nie znalazł jednak ani śladu drwiny. Zatem pro­pozycja była poważna... Rabuś zamyślił się.

Dwie godziny później dotarli do Przełęczy Jannissona. Okazała się ona szeroką przerwą między dwoma łańcuchami górskimi, pro­wadzącą z równiny po drugiej stronie gór. Zgodnie z przewidywa­niami Shei łańcuch wysokich gór na południu był przedłużeniem Smoczych Zębów. O drugim paśmie tworzącym pomocną ścianę prze­łęczy chłopiec nigdy nie słyszał. Mógł się jedynie domyślać, że jest to najdalej wysunięte na południe pasmo z masywu Charnal, który zamieszkują górskie trolle. Okolice były dzikie, wyludnione i w wię­kszości niezbadane, a wojownicze usposobienie ich mieszkańców znie­chęcało potencjalnych badaczy i podróżników. Górskie trolle stano­wiły najliczniejszą zorganizowaną społeczność. Oprócz nich w tej części Nordlandii mieszkały także inne szczepy trolli. Obserwując eltseta, Shea doszedł do wniosku, że górskie trolle są ludem znacznie bardziej cywilizowanym, niż powszechnie sądzono w Sudlandii. Niewiedza jego rodaków w tej materii wydała mu się niepokojąca i krzywdząca ludy z Północy. Jak można zadowolić się skąpymi, zniekształconymi i często niesprawdzonymi wiadomościami o innych ludach na ziemi? Nawet w podręcznikach, które kiedyś przeglądał, trolle przedstawiane były jako matołkowaci barbarzyńcy.

Przy wejściu do przełęczy Panamon kazał się zatrzymać. Wysur się kilka kroków do przodu i uważnie przyjrzał się obydwu zboczom schodzącym do przełęczy. Po wstępnych oględzinach polecił Keltsetowi sprawdzić, czy nie ma niespodzianek w dalszej części przełęczy. Troll zakręcił się na pięcie i zniknął w labiryncie pagórków, i głazów. Panamon zaproponował, żeby Shea usiadł i przez cały uśmiechał się jakby był bardzo zadowolony z siebie i swej przez przezorności. Przedsięwziął dodatkowe środki ostrożności, by uniknąć pułapek, które mogli zastawić towarzysze Shei. Sam chłopiec nie groźny. Panamon bardziej obawiał się jego przyjaciół, więc na wszelki wypadek nie spuszczał go z oka. Czekając na powrót Keltseta, sz łatny gaduła rozsnuł kolejną trzymającą w napięciu opowieść o swych nieprawdopodobnych przygodach na drogach i bezdrożach w blii nie określonej okolicy. Shea odniósł się do niej tak, jak do poprzednich historii. Kiedy Panamon zaczął jakiś temat, to zwykle nie wiedział, kiedy i jak go zakończyć. Opowiadanie niestworzonych historii sprawiało mu niewątpliwie większą przyjemność, niż jego słuchaczom. Upajał się tymi opowieściami, pieścił je i ubarwiał tak starannie, że zawsze brzmiały jak nowe. Shea słuchał kolejnych opowieści ze stoickim spokojem i uśmiechem na twarzy. Jednak przez cały myślał o czymś innym - próbował określić swoje położenie względem Paranoru. Do granicy strefy warowni pozostało niewiele drogi. Gdy tam dotrą, Panamon i Keltset zostawią go i pójdą w swoją stronę. Będzie musiał szybko odnaleźć przyjaciół, gdyż w przeciwnym czeka go pewna śmierć. Lord Warlock i jego emisariusze na pewno nie zaprzestali poszukiwań. Jeśli trafią na jego ślad, zanim odnajdą Allanona i towarzyszy, los wyprawy będzie przesądzony. Niewykluczone, że drużyna Allanona zdołała tymczasem przeniknąć do warowni druidów i wydostać Miecz Shannary. Może już odnieśli zwycięstwo...

Na przełęczy ukazał się Keltset i dał znak, by się zbliżyli, podbiegli do niego, zwolnili i idąc blisko siebie, rozpoczęli przeprawę. Chociaż nie było to konieczne, ubezpieczali się nawzajem. Na przełęczy znajdowało się niewiele miejsc, w których mogła się zaczaić grupa napastników. Oddalone od siebie pojedyncze głazy i niewielkie wyrwy mogły dać osłonę najwyżej dwóm osobom. Ostrożność jednak nie zawadzi. Przełęcz była długa, przeprawa trwała prawie godzinę. W sumie byłby to dość miły spacer, gdyby szli dla przyjemności. Gdy dotarli do wylotu przełęczy, zobaczyli rozległą równinę, która rozciągała się na zachód. Jej naturalną granicą od pomocy i wschodu były góry ciągnące się od przełęczy aż po horyzont, od południa zaś ograniczała ją łagodnym półkolem ściana wielkiego lasu. Gdy wyszli z przełęczy, zatrzymali się na początku olbrzymiej łąki, części wielkiej równiny. Określenie to pasowało do podłoża, które rzeczywiście było bardzo równe, by nie powiedzieć gładkie. Ziemia jednak była spękana. Tu i ówdzie rosły kępki bladozielonej trawy oraz rzadkie, prawie uschnięte krzaczki, które sięgały najwyżej do kolan Shei - najniż­szego z trójki wędrowców. Równina ta chyba nigdy się w pełni nie zazieleniła, a jedynymi formami życia były tu trawa i skarłowaciałe krzaki.

Panamon nagle zmienił kierunek marszu. Skręcił ostro na zachód. Po lewej ręce rozciągał się las. Szli wzdłuż jego skraju, zachowując bezpieczną odległość. Shea zorientował się, że musieli zbliżać się do celu i zapytał Panamona jak daleko jeszcze do Paranoru. Ten uśmiech­nął się chytrze i odparł, że są coraz bliżej, że już niebawem dotrą do celu. Zadawanie następnych pytań było bezcelowe. Shea uznał, że już wkrótce sprawa wyjaśni się sama. Panamon w końcu doprowadzi go do miejsca, w którym ich drogi się rozejdą. Tymczasem zwrócił uwagę szkarłatnego, jednorękiego rabusia na rozległą połać otwartego terenu ciągnącego się na zachód aż do horyzontu. Bezmiar przestrzeni, pustka i martwa cisza fascynowały i napawały lękiem. Coś podobnego Shea widział po raz pierwszy w życiu. Nic więc dziwnego, że w pew­nej chwili ogarnął go strach przed nieznanym, ale później wzięła górę ciekawość. Bardzo żałował, że obok nie ma Flicka. Mogliby teraz z bratem wyruszyć na tę jedyną, wymarzoną i najdłuższą w życiu wędrówkę. Niezmierzony przestwór wciągał i kusił. Patrząc w bez­miar nieba nad olbrzymią połacią otwartego terenu, Shea zrozumiał, że taką wędrówkę każdy powinien odbyć. Zrozumiał także, iż nawet gdyby przyszło mu zginąć, przepaść gdzieś bez wieści i przegrać batalię o Miecz, to i tak warto było podjąć tę próbę.

Wczesnym popołudniem temperatura na otwartej przestrzeni stała się nie do zniesienia. Pot zalewał czoła wędrujących, zmęczenie dawało się we znaki i coraz trudniej było utrzymać nerwy na wodzy. Nawet zwykle spokojny Keltset odsunął się na bok, by nie wchodzić nikomu w drogę. Nic nie zmieniło się w jego ruchach i postawie, lecz w cie­mnych oczach przybywało złości na cały świata, zwłaszcza na doku­czliwy upał. Panamon umilkł, wyraźnie zmęczony i zirytowany marszem. Myślał jedynie o tym, by jak najszybciej pozbyć się Shei, którego, obecność ciążyła mu coraz bardziej. Shea także odczuwał zmęczenie. Wszystko go drażniło, a dwa dni forsownego marszu wyczerpały organizm i poważnie nadwątliły zapasy młodzieńczego wigoru. Szli w stronę słońca, które świeciło prosto w ich twarze. Oczy i policzki piekły coraz mocniej. Słońce tymczasem zniżyło się, a jego blask zna cznie utrudniał widzenie. Horyzont rozmył się i falował. Wszystk wokoło świeciło ostrym, żółtym blaskiem. Shea próbował rozgląd się na boki, osłaniając oczy dłonią, ale zrezygnował. Pozostało jedynie zdać się na tropicielskie umiejętności Panamona. Zbliżali się do końca łańcucha gór, który otaczał tę część równiny od wschodu i północy. Wysunęli się poza ostatnią górę, z prawej strony ich oczom ukazał się niezmierzony, płaski teren. Na widnokręgu w oddali błękit niebo opadało na spieczoną ziemię. Shea zapytał, czy to, co widzą, to Równina Streleheim. Panamon nie odpowiedział od razu. Dopiero po pewnym czasie przytaknął skinieniem głowy.

Nie rozmawiali więcej ani o szczegółach obecnego położenia względem warowni druidów, ani o planach Panamona względem Shei. W milczeniu szli przez wschodnie krańce równiny Streleheim. Rozległy, otwarty teren rozciągał się na zachód i północ aż do horyzont Jego południową granicą były lasy wokół Paranoru, a wschodnią przedłużenie gór Charnal. Z daleka wielka równina wydawała płaska i monotonna, lecz gdy dotarli do końca wielkiej łąki, okazało się, że teren przed nimi jest nierówny. Wspięli się na pierwszy pagórek i, spoglądając za siebie, zobaczyli, że łąka, którą właśnie przebyli jest szeroką doliną w kształcie podkowy, wciśniętą między góry północy i wschodu oraz las od południa. Na wielkiej równinie tymczasem zobaczyli kępy niedużych drzew, połacie gęstych krzewów oraz coś, co absolutnie nie pasowało do otoczenia. Zatrzymali się na znak Panamona i wytężyli wzrok. Shea osłonił dłonią oczy przed ostrym słońcem. Zobaczył dziwne długie tyczki wbite w ziemię. Wkoło nich w promieniu kilkudziesięciu jardów leżały osobliwe wzgórki okryte różnokolorowym materiałem, a tu i ówdzie pomiędzy mi błyszczały kawałki szkła lub metalu. Chłopiec wypatrzył tam nieduże czarne przedmioty poruszające się wśród kolorowych stosów i błyszczących odpadków. Panamon głośno zawołał licząc, na to, że ktoś go usłyszy. Wówczas nagle zatrzepotało kilkadziesiąt czarnych skrzydeł i rozległ się przeraźliwy ptasi wrzask. Czarne kształty po­ruszające się wśród kolorowych stosów okazały się sępami, którym przerwano ucztę. Olbrzymi padlinożercy niechętnie wzbili się w po­wietrze i zaczęli krążyć nad głowami wędrowców. Kompletnie za­skoczeni Panamon i Shea stali jak wrośnięci w ziemię. Keltset zrobił kilka kroków naprzód i wytężył wzrok. Po chwili odwrócił się i dał znak Panamonowi. Szkarłatny rabuś skinął głową i powiedział:

- Ktoś tu niedawno stoczył bitwę. Te kolorowe stosy to zabici.

Ruszyli w stronę pobojowiska. Po przebyciu kilkudziesięciu me­trów ich oczom ukazał się przerażający widok. Shea nagle zwolnił i został w tyle. Przeraził się na myśl, że wśród poległych zobaczy swoich przyjaciół. Dziwne tyczki, które zobaczyli z daleka, okazały się pikami, dzidami i kopiami wbitymi w ziemię, zaś połyskujące przedmioty mieczami i sztyletami. Część z nich porzucili uciekający, lecz niektóre wciąż tkwiły w zaciśniętych dłoniach zabitych. Kolo­rowe stosy materiału okazały się zakrwawionymi ubraniami na ciałach poległych. Martwi wojownicy leżeli w dziwnych, poskręcanych po­zach tam, gdzie dopadła ich śmierć i piekli się w bezlitosnym słońcu. Shea poczuł zapach rozkładających się ciał i zaczął się krztusić. Ze­wsząd dochodziło nerwowe brzęczenie spłoszonych much. Panamon odwrócił się do chłopca i uśmiechnął ponuro. Jak słusznie przypusz­czał, Shea nigdy przedtem nie widział śmierci z tak bliska. Był prze­konany, że tego przeżycia chłopiec nigdy nie zapomni.

Shea zdołał opanować wymioty i zmusił się do dalszego marszu przez pole bitwy, w której poległo kilkuset wojowników. Ich ciała leżały rozrzucone na dużej przestrzeni. Oprócz nich i sępów nic się me poruszało. Panamon przyjrzał się ułożeniu ciał. Na całym polu bitwy nie znalazł żadnego skupiska trupów. Wywnioskował z tego, ze bitwa musiała być długa i zacięta. Walczono na śmierć i życie - nikt nikogo nie oszczędzał. Wśród powykręcanych dziwacznie żół­tych ciał odnalazł także gnomy. Z ustaleniem tożsamości ich przeciwików w tej bitwie miał więcej kłopotu. Dopiero gdy uważnie przyjrzał się kilku skulonym kształtom, rozpoznał ciała elfów.

Doszli do środka pobojowiska i zatrzymali się. Panamon czuł się zagubiony. Shea patrzył z przerażeniem na ślady masakry; chodził jak otępiały między ciałami gnomów i elfów, potykał się o nie i stąpał jak ślepy.

Panamon nie rozumiał, o co chodziło czarnemu intruzowi. Uważ­nie przyjrzał się zniekształconej czarnej twarzy, po czym spojrzał na wystraszonego Sheę. Zorientował się, że skrzydlata pokraka jest wro­giem chłopca. Nadeszła bardzo niebezpieczna chwila.

- Nie zaprzeczaj, marny człowiecze! Wiem, że masz Miecz - oświadczył chrapliwym głosem Zwiastun Śmierci. - Wiem, że Miecz jest wśród was. Muszę go mieć. Nie sprzeciwiajcie mi się. To bez­celowe. Dla was bitwa się zakończyła. Ostatni z rodu Shannary został schwytany i zniszczony. A teraz oddacie mi Miecz!

Panamon wciąż był pod wrażeniem. Zupełnie nie rozumiał, o czym mówił skrzydlaty intruz. Co gorsza, zorientował się także, iż wszelkie próby wyjaśnienia były bezcelowe. Czarne monstrum podjęło decy­zję - tych trzech musi zginąć. Panamon uniósł lewe ramię, pogładził wąsy czubkiem długiego szpikulca i, spoglądając ukradkiem na swego olbrzymiego kompana, uśmiechnął się zawadiacko. Obaj wie­dzieli, że czeka ich walka na śmierć i życie.

- Zważcie, co chcecie zrobić. Nie bądźcie głupcami - syknął upiór z Nordlandii. - Nie chodzi mi o was, tylko o Miecz. Mogę się z wami rozprawić nawet w dzień!

W ostatnim zdaniu łowcy Shea dostrzegł promyk nadziei. Swego czasu Allanon powiedział mu, że moc stworów z Nordlandii słabnie w ciągu dnia. Może zatem, gdy świeci słońce, nie są niepokonani..! Może to szansa dla kilku rabusiów... Ale czy dwóch śmiertelników zdoła pokonać ducha? Czy mogli się mierzyć z nieśmiertelną i nie­materialną istotą, która przyjęła fizyczną postać skrzydlatego potwora? Przez kilka chwil przeciwnicy stali nieruchomo. Pierwszy poruszył się Zwiastun. W tym samym momencie błysnął długi miecz: Panamona. Szakarłatny rabuś przygotował się do ataku. Jego komp drgnął i zbliżył się do czarnego intruza; w niczym nie przypominał teraz ospałego olbrzyma, jakim był zwykle. W ułamku sekundy prze­istoczył się w potężną maszynę do zabijania. Zbliżał się do Zwiastuna Śmierci na ugiętych nogach, i z maczugą gotową do ciosu. Upión z północy zawahał się. Odwrócił się od Panamona i skierował czer­wone ślepia na trolla. Nagle drgnął, wytrzeszczył oczy ze zdumienia ś i wycharczał:

- Keltset!

Zanim zaskoczony Panamon zapytał siebie, skąd troll zna nordlandzkiego stwora, a ten ochłonął z wrażenia, Keltset zaatakował. Świsnęła maczuga i zadudniła na piersi czarnego monstrum. Panamon natychmiast przyszedł w sukurs swemu milczącemu kompanowi i rzucił się na przeciwnika, celując szpikulcem i mieczem w gardło skrzyd­latego łowcy. Ten jednak błyskawicznie otrząsnął się po ciosie ma­czugą i sparował pchnięcie pazurami jednej ręki z taką siłą, że szkar­łatny rabuś stracił równowagę i padł na ziemię. Czerwone ślepia zapłonęły, a z obu oczodołów wydobyły się cienkie strużki dymu. W stronę leżącego wystrzeliły dwie jaskrawo czerwone smugi. W ostat­niej chwili Panamon przetoczył się na bok. Zabójcze promienie mus­nęły tylko rękaw tuniki, ale wystarczyło to, by ponownie powalić wstającego rabusia. Zanim Zwiastun Śmierci wziął poprawkę i po­nowił atak, Keltset spadł mu na kark jak jastrząb i przygniótł do ziemi całym ciężarem. W porównaniu z masywnym trollem Łowca wydawał się dziwnie mały, ale wytrzymał napór i zwarł się z Keltsetem w śmiertelnym pojedynku. Przez chwilę toczyli się jak bez­kształtna czarna masa, z której co chwila tryskała krew. Na wpół zamroczony Panamon zdołał dźwignąć się na kolana. Shea także otrząs­nął się, odzyskał władzę w nogach i podbiegł do klęczącego złodzieja. Chwycił go za ramię, krzyknął:

- Daj mi Kamienie! Szybko! Daj Kamienie. Wiem, jak ich użyć!

Panamon odwrócił pokiereszowaną twarz. W jego oczach pojawiły się dobrze znane gniewne błyski. Zerwał rękę Shei z ramienia i odep­chnął go brutalnie.

- Milcz i trzymaj się z daleka! - huknął, wstając. - Dosyć tych sztuczek. Stój z boku i nie wtrącaj się!

Podniósł miecz i ruszył na pomoc Keltsetowi. Ciął kilkakrotnie, ale nie trącił czarnego łowcy. Po chwili walczący tworzyli wirujący kłąb, który toczył się po pobojowisku, miażdżąc ciała poległych. Pa­namon nie dorównywał siłą dwóm czarnym zapaśnikom, był jednak szybki i wytrzymały. Przyjął wiele ciosów, z których każdy mógłby powalić wołu, a mimo to nie zrezygnował z walki. Zręcznie unikał zabójczych czerwonych smug i uparcie kontratakował. Keltset okazał się równie silny jak nordlandzkie monstrum, które pod gradem ciosów zaczynało tracić kontrolę. Ciemna skóra trolla była w wielu miejscach przypalona, lecz Keltset, nie zważając na ból, atakował zaciekle. Shea chciał włączyć się do walki i pomóc. Rozumiał jednak, że jego nóż nie na wiele by się zdał. Gdyby tylko mógł użyć Kamieni Elfów...

Tymczasem jednak obaj śmiertelnicy zaczęli odczuwać skutki morderczej walki ze stworem, któremu wcale nie ubywało sił. Ich ciosy były coraz słabsze, coraz mniej trafiało w cel. Co gorsza, okazało się, że Zwiastun Śmierci nie odniósł żadnych poważniej­szych obrażeń. Stało się jasne, że żadna ludzka siła nie jest w stanie go pokonać. Panamon i Keltset przegrywali. Nagle Keltset potknął się i przyklęknął. Czarny łowca wypuścił ramię na całą długość. Szpony dosięgły trolla i rozcięły skórę na piersi od szyi do pasa. Keltset runął na ziemię. Panamon wydał dziki okrzyk i ciął z całej siły. Łowca znowu sparował cios. Odtrącił uzbrojone ramię złodzieja z taką siłą, że ten zachwiał się i odsłonił. Wówczas z czerwonych ślepiów stwora wystrzeliły dwie smugi, osmaliły twarz i trafiły w pierś przeciwnika, zanim tamten zdążył zaatakować szpikulcem. Panamon padł jak długi i stracił przytomność. Łowca z pewnością j dobiłby leżącego, gdyby nie Shea, który pokonał strach, chwycił kawałek złamanej włóczni i cisnął nią w nie osłoniętą głowę monstrum. Sługa lorda Warlocka spóźnił się z zasłoną. Włócznia trafiła w cel. Łowca sapnął z bólu i złapał się rękami za twarz. Panamon wciąż nie odzyskiwał przytomności. Tymczasem Keltset otrząsnął i się po ciosie, wstał i zacisnął potężne ramiona wokół karku łowcy. Nordlandzki stwór znalazł się w morderczym uścisku.

Dzięki akcji trolla Shea miał kilka sekund na odzyskanie Kamieni Elfów. Nie tracąc czasu, podbiegł do nieprzytomnego Panamona i krzyknął: „Wstawaj”. Szkarłatny rabuś uniósł się ostatkiem sił, ale był tak poturbowany, że nie zdołał utrzymać się na nogach i padł. Shea bezskutecznie szarpał go i krzyczał: „Tylko Kamienie Elfów mogą nas uratować! Błagam, oddaj mi je! To nasza ostatnia deska ratunku!” Odwrócił się w stronę zapaśników walczących w zwarciu i z prze­rażeniem stwierdził, że troll traci siły, a czarny stwór lada chwila może uwolnić się z uścisku. W tym momencie Panamon wcisnął ręki Shei skórzany woreczek.

Z Kamieniami w ręku odskoczył od leżącego, rozerwał rzemyki j i wysypał klejnoty na dłoń. Tymczasem Zwiastun Śmierci zdołał siej wyswobodzić i przymierzał się do zadania ostatecznego ciosu trollowi. Shea krzyknął i wyciągnął rękę z klejnotami w stronę czarnego monstrum. Łowca usłyszał krzyk, lecz zanim zdążył się odwrócić Kamienie Elfów zalśniły oślepiającym blaskiem. Zobaczył go za późno. Ostatni potomek Shannary zdążył uwolnić magiczną moc. Za późno było także na strzał zabójczymi czerwonymi promieniami. Smugi, co prawda, wystrzeliły z oczu łowcy, ale zniknęły w zetknięciu z błękitnym światłem. Natężenie światła rosło, błękitna zasłona stała się oślepiająco białą kulą, która pomknęła w kierunku skrzydlatego monstrum, a z trzech klejnotów wystrzeliły trzy błękitne smugi. Świa­tło sparaliżowało potwora i zaczęło wysysać ducha z ohydnej skrzyd­latej powłoki. Emisariusz lorda Warlocka przeklinał chrapliwym głosem moc, która bezlitośnie niszczyła jego jestestwo. Czarna powłoka kur­czyła się i zapadała w ziemię. Keltset wstał, chwycił włócznię, wy­prostował się, wziął potężny zamach i z całej siły uderzył w kark monstrum. Łowca zatrząsł się, zaskrzeczał przeraźliwie i osunął się na ziemię. Czarna powłoka rozpadła się w proch. Po chwili w miejscu, gdzie stał przed chwilą czarny łowca, była tylko kupka szarego po­piołu. Świetlista kula zawisła nad nią, a błękitne smugi z trzech klej­notów jeszcze przez chwilę świeciły nad tym miejscem. W powietrze wzbiła się smuga czarnego dymu i prawie natychmiast zniknęła. Błę­kitne smugi i świetlista kula zgasły. Trzej śmiertelnicy stali na zbro­czonej krwią ziemi jak kamienne posągi.

Bitwa skończyła się tak nagle, że przez dłuższy czas nie mogli w to uwierzyć. Shea i Keltset wpatrywali się w miejsce, gdzie leżały popioły cielesnej powłoki Zwiastuna Śmierci, jakby czekali na to, że monstrum powstanie jak Feniks. Panamon leżał wsparty na łokciu. Poparzone oczy piekły go przy najmniejszym ruchu. Mimo to roz­glądał się, szukając czarnego potwora, który powalił go na ziemię i zniknął. W końcu Keltset zbliżył się do kupki popiołu - jedynej pozostałości po łowcy i na wszelki wypadek rozgarnął ją nogą. Shea przyglądał się jego poczynaniom nieruchomymi oczami. Mechanicz­nym ruchem schował Kamienie Elfów do woreczka i wsunął go za pazuchę. Przypomniał sobie o poturbowanym Panamonie i odwrócił się w jego stronę. Szkarłatny rabuś zdążył trochę ochłonąć. Zebrawszy siły usiadł i z zaciekawieniem patrzył na chłopca. Keltset zbliżył się do siedzącego, by pomóc mu wstać. Na twarzy i torsie mężczyzny widniały liczne ciemne plamy, otwarte krwawiące rany, ale kości wyglądały na nienaruszone. Panamon spojrzał ostro i odtrącił ramię siłacza. Następnie wstał i utykając, zbliżył się do Shei o własnych siłach.

- Jednak nie myliłem się co do ciebie, chłopcze - powiedział, oddychając z trudem, po czym wolno pokręcił głową i kontynuo­wał: - Przyznaj, że od początku ukrywałeś coś przed nami. Teraz rozumiem, do czego potrzebne ci były te kamyki. Dlaczego od razu mi nie powiedziałeś?

- Bo na pewno byś mi nie uwierzył. Ty także nie wyjawiłeś całej prawdy o sobie ani o Keltsecie - odparł Shea i spoglądając na olbrzymiego trolla, dodał: - Moim zdaniem w gruncie rzeczy niewiele wiesz o swoim kompanie.

Rabuś spojrzał z niedowierzaniem na chłopca. Jednak po chwili na jego twarzy pojawił się uśmiech. Na pozór wyglądało to tak, jakby Panamon odzyskał łotrowski kontenans, ale gdy Shea spojrzał mu głęboko w oczy, nieoczekiwanie dostrzegł w nich szacunek i podziw dla siebie.

- Być może masz rację. Czasem rzeczywiście wydaje mi się, że wcale go nie znam - powiedział Panamon i uśmiechnął się za­gadkowo. Kątem oka spojrzał na swego mocarnego towarzysza i wspól­nika, po czym zwrócił się do Shei:

- Uratowałeś nam życie. Od dziś jesteśmy twoimi dłużnikami. Być może nigdy się nie wypłacimy, ale na początek zwrócimy ci klejnoty. Zachowaj je i zakończmy chociaż tę sprawę. Niech to będzie pierwsza rata. Ponadto solennie obiecuję, że stawię się na każde twoje wezwanie. Od tej chwili możesz dysponować moją osobą i moim orężem, kiedy tylko zechcesz. Wystarczy jedno twoje słowo...

W tym miejscu Panamon przerwał, by złapać oddech. Obrażenia doznane w czasie morderczej walki ze Zwiastunem Śmierci coraz bardziej dawały znać o sobie. Widząc, że szkarłatny rabuś zachwiał się, Shea pospieszył z pomocą, ale tamten powstrzymał go przeczą­cym ruchem głowy, po czym cicho i z niezwykłą powagą dodał:

- Zapewne kiedyś zostaniemy przyjaciółmi. Bardzo bym tego pragnął. Ale nie będzie to możliwe, dopóki nie zdobędziemy się na szczerość wobec siebie. Moim zdaniem zasłużyłem na to, byś wyjaśnił mi to i owo, zwłaszcza w sprawie kamyków. Nie powiem, żeby nie interesowało mnie również twoje zdanie w kwestii tej skrzydlatej i poczwary, która nieomal doprowadziła do przedwczesnego zakończenia mojej złodziejskiej kariery. No i oczywiście chciałbym się dowiedzieć paru rzeczy o tym przeklętym mieczu, za który nadstawiałem karku, a o którym usłyszałem pierwszy raz w życiu. W zamian za to obiecuję dokładnie wyjaśnić wszystkie wątpliwe kwestie na temat Keltseta i mojej skromnej osoby. Czy przystajesz na ten układ?

Shea podejrzliwie zmarszczył brwi i próbował odczytać, co kryło j się za pokiereszowaną, ale wciąż nieprzeniknioną maską na twarzy Panamona. Po dłuższym namyśle skinął głową na znak zgody, a nawet się uśmiechnął.

- Słuszna decyzja, mój chłopcze - oświadczył z zadowole­niem Panamon i serdecznie klepnął Sheę w ramię. Był to jednak zbyt duży wysiłek, gdyż w tej samej chwili poturbowany rabuś zachwiał się i osunął na ziemię. Shea i Keltset pospieszyli mu z pomocą i mimo protestów nie pozwolili mu wstać. Troll delikatnie wytarł jego twarz mokrą szmatą. Shea ze zdziwieniem przyglądał się, jak maszyna do zabijania z gór Charnal w jednej chwili stała się najtroskliwszą pie­lęgniarką. Przeczucie podpowiedziało chłopcu, że musiał istnieć jakiś związek między lordem Warlockiem, Keltsetem i Mieczem Shannary. To, że Zwiastun Śmierci rozpoznał trolla, nie było przypadkowe. Wszystko wskazywało na to, że olbrzym z gór i skrzydlaty emisariusz spotkali się kiedyś i nie rozstali w przyjaźni.

Panamon był przytomny, ale w obecnym stanie nie nadawał się do drogi. Rogata dusza kazała mu wstawać, ale olbrzymi kompan łagodnie i konsekwentnie kładł go na ziemię. W końcu Panamon zaczął złorzeczyć i zażądał, by go podnieśli. Opiekunowie zdecydo­wanie odmówili. Widząc, że niczego nie wskóra, poprosił, by chociaż przenieśli go w cień. Shea rozejrzał się. Na jałowej wyschniętej rów­ninie nie było cienia. Najbliższe ocienione miejsce znajdowało się na skraju lasów otaczających Paranor od północy. Aby tam dotrzeć, mu­sieli pokonać spory kawałek drogi. Panamon zaprotestował. Nie ze względu na brak sił, co na konieczność zbliżenia się do warowni druidów, czego chciał uniknąć za wszelką cenę. Jednak Shea i Keltset uznali, że tym razem nie usłuchają jego nalegań. Chłopiec wskazał na las, od którego dzieliła ich niecała mila, a troll przytaknął skwapli­wie. Widząc co się święci, poturbowany rabuś wrzasnął, że nie da się zaciągnąć do lasu, nawet gdyby przyszło mu umrzeć tam, gdzie leżał. Shea próbował go przekonać, że ze strony jego przyjaciół nic mu nie grozi, ale Panamon najwyraźniej przykładał większą uwagę do plotek i bajań o warowni druidów niż do słów chłopca, które mu zawdzięczał życie. Ten zaś cierpliwie słuchał utyskiwań jednorękiego rabusia i wspominając jego niedawne przechwałki, uśmiechał się dyskretnie. Tymczasem Keltset wstał powoli i patrzył wokoło, jakby podziwiał krajobraz. W pewnym momencie pochylił się nad rozmawiającymi i zrobił energiczny znak ręką. Panamon od razu zrozumiał, o co cho­dzi i zbladł, a po chwili wolno skinął głową. Shea zaczął się podnosić, ale szkarłatny rabuś położył mu dłoń na ramieniu i powiedział cicho:

- Keltset zauważył, że ktoś albo coś poruszyło się za tym krza­kiem na południe od nas. Z tej odległości nie widać dokładnie. Chodzi o krzak na skraju pobojowiska, mniej więcej w połowie drogi między nami a lasem.

Twarz Shei zrobiła się popielata.

- Przygotuj swoje kamyki, bo widzi mi się, że mogą się przy­dać - kontynuował spokojnie Panamon, sugerując, że za krzakiem mógł się czaić następny czarny łowca, który zwlekał z atakiem do zapadnięcia zmroku.

- Co teraz zrobimy? - zapytał Shea, ściskając w ręku wore­czek z Kamieniami Elfów.

- Wybór mamy dość skromny. Musimy go załatwić, zanim on dobierze się do nas - odburknął Panamon i dał znak Keltsetowi, by pomógł mu wstać.

Troll pochylił się nad nim, objął jedną ręką i ostrożnie przewiesił go sobie przez bark. Shea podniósł miecz Panamona i powoli ruszył za Keltsetem, który maszerował pewnym i swobodnym krokiem. Po­turbowanemu rabusiowi nie zamykały się usta. Przez cały czas przy­naglał Sheę i narzekał, że Keltset nie nadaje się na pielęgniarkę, bo jest za mało delikatny. Shea nie podchwycił żartobliwego tonu. Bez­skutecznie próbował się odprężyć, ale skończyło się to jeszcze więk­szymi nerwami. W rezultacie został z tyłu. Szedł i strzelając oczami na boki, próbował wypatrzeć, pod którym krzakiem zaczaił się wróg; W prawej ręce trzymał woreczek z Kamieniami Elfów - jedyną skuteczną broń przeciwko sługom lorda Warlocka. Kiedy znaleźli się w odległości około stu jardów od miejsca bitwy ze Zwiastunem Śmierci, Panamon nagle dał znak, by się zatrzymać, i zaczął się głosu uskarżać na silny ból w ramieniu. Keltset ostrożnie postawił go na ziemi i wyprostował się.

- Moje biedne ramię nie wytrzyma dłużej takiego barbarzyńskiego traktowania i całkowitego braku szacunku dla obolałych kości - oświadczył wyniośle Panamon i spojrzał znacząco na Sheę.

Chłopiec zrozumiał sygnał; wydobył woreczek zza tuniki i drżącymi rękami zaczął rozwiązywać rzemyki. Wyjął Kamienie Elfów i czekał. Keltset zajął pozycję po drugiej stronie złorzeczącego Panamona i ważył w ręku maczugę. Shea rozejrzał się niespokojniej i zatrzymał wzrok na najbliższej kępie z lewej strony; serce podskoczyło mu do gardła. Krzak się poruszył.

Keltset obrócił się na pięcie, wpadł w sam środek zarośli i znikną im z oczu.



XX



Rozpętało się piekło. Najpierw rozległ się przeraźliwy wrzask i krzak zatrząsł się gwałtownie. Panamon z wielkim trudem dźwignął się na kolana i krzyknął, by Shea rzucił mu miecz, który ten przez cały czas ściskał kurczowo w lewej ręce. Chłopiec nie zareagował od razu. Stał jak wrośnięty w ziemię i mnąc nerwowo w prawej dłoni woreczek z Kamieniami Elfów, czekał na atak nieznanego stwora, który szamotał się w krzakach. Wyczerpany i osłabiony Panamon umilkł i osunął się na ziemię. Rany okazały się poważniejsze, niż sądził. Bez pomocy trolla nie był w stanie zrobić kroku. Tymczasem w gęstych zaroślach krótka walka dobiegała końca. Rozległo się jesz­cze kilka dzikich wrzasków przeplatanych głuchymi uderzeniami i po chwili z zarośli wynurzył się Keltset.

W opuszczonej ręce trzymał swą wierną maczugę, a w drugiej niósł wrzeszczącego i kopiącego gnoma. Na tle olbrzymiego trolla żółty stworek wyglądał jak niegrzeczne dziecko wyrywające się z ręki masywnego i zdenerwowanego rodzica, który przyłapał go na psotach i za chwilę wymierzy stosowną i niewątpliwie bolesną karę. Kończy­ny schwytanego wiły się jak cztery węże trzymane jedną ręką za ogony. Gnom miał na sobie taki strój jak żołnierze z patrolu - skórzaną bluzę, wysokie buty i pas. Przy pasie brakowało pochwy z charakterystycznym, krótkim mieczem. W czasie szamotaniny Kel­tset rozbroił swą ofiarę, którą teraz zaniósł Panamonowi i pokazał w wyciągniętej ręce. Szkarłatny rabuś uniósł się z niemałym trudem i spojrzał ciekawie na miotającego się jeńca.

- Puść mnie, słyszysz. Puszczaj, przeklęty draniu! - wrzesz­czał gnom. - Nie masz prawa mnie tak... Nic nie zrobiłem. Zobacz, nawet nie mam broni. Puść mnie!

Panamon odetchnął z ulgą i szczerze ubawiony osobliwym wido­kiem, zwrócił się do Keltseta:

- Ale ci się trafił mocarz, no, no. Pewnie się strasznie z nim namęczyłeś. Nie do wiary! Gdybyś go nie złapał, załatwiłby nas wszyst­kich jak dwa a dwa cztery. A myśmy myśleli, że to jeden z tych czarnych ze skrzydłami!

Wspomnienie o niedawnym spotkaniu z przerażającym, czarnym monstrum bynajmniej nie wprawiło Shei w lepszy humor. Jego do­świadczenia w tej materii były zgoła nieprzyjemne. Podobne odczucia wzbudzały w nim żółte stworki o pomarszczonej skórze. Przekonał się, jak bardzo są niebezpieczne i przemyślne. Był daleki od tego, by uważać ich za słabe i zupełnie nieszkodliwe. Kąśliwe uwagi Panamona pod adresem gnoma przyjął z poważną miną. Szkarłatny rabuś dostrzegł to w spojrzeniu chłopca i zmienił ton.

- Nie gniewaj się na mnie, Sheo. To siła przyzwyczajenia, a nie brak rozsądku przemawia przeze mnie. Śmieję się z bardzo wielu rzeczy. Chyba dzięki temu mam wrażenie, że wciąż jestem przy zdro­wych zmysłach. Chociaż zdarza mi się przesadzać. Ale na razie dość w tej kwestii. Mamy inny problem, mianowicie, co począć z tym oto małym, szkaradnym draniem?

Gnom patrzył na Panamona z rosnącym przerażeniem, a gdy usły­szał ostatnie pytanie wypowiedziane ściszonym, groźnym głosem, zatrząsł się ze strachu i uderzył w błagalny ton:

- Proszę, błagam was, puśćcie mnie. Pójdę sobie cichutko i nic nikomu nie powiem. Zrobię wszystko, co chcecie. Spełnię każde wa­sze życzenie, dobrzy ludzie, tylko mnie puśćcie.

Keltset wciąż trzymał skomlącego gnoma za kark kilkanaście cali nad ziemią. Kołnierzyk przy tunice zaciskał się przy tym coraz moc­niej. Gnom z trudem chwytał powietrze. Panamon dostrzegł błaganie w zachodzących mgłą oczach. Dał znak, by Keltset postawił zdobycz na ziemi i rozluźnił chwyt. Następnie spojrzał na Sheę i po chwili namysłu znacząco przymrużył oko. Wymieniwszy porozumiewawcze spojrzenia, z chłopcem, ponownie odwrócił się do jeńca i gwałtownie zbliżył swoje zakończone szpikulcem ramię do jego gardła.

- Nie widzę żadnych powodów, żeby darować ci życie, pa­skudny gnomie, nie mówiąc o puszczeniu cię wolno - powiedział groźnie. - Chyba dla nas wszystkich byłoby lepiej poderżnąć ci gardło na miejscu i przynajmniej mielibyśmy jeden paskudny kłopot z głowy.

Shea nie mógł uwierzyć, że rabuś mówił poważnie, chociaż wska­zywała na to jego postawa i groźny ton. Przerażony jeniec przełknął głośno i wyciągnął ręce, błagając o litość. Shea poczuł się zakłopotany. Zrobiło mu się żal nieszczęsnego stworka. Panamon zaś pozostał niewzruszony i patrzył groźnie w przerażoną, żółtą twarz pechowca.

- Nie, błagam, nie róbcie tego - jęczał gnom, spoglądając zielonymi oczami na twarze swoich przyszłych oprawców. - Da­rujcie mi życie! Mogę wam się przydać. Naprawdę mogę pomóc? Powiem wam wszystko o Mieczu Shannary. Nawet mogę go dla was zdobyć!

Usłyszawszy o Mieczu Shannary, Shea drgnął i ze zdziwienia otworzył szerzej oczy. W uspokajającym geście położył dłoń na ra­mieniu Panamona.

- A więc wiesz coś o tym mieczu? - powiedział rabuś lodo­wato, przybierając obojętny wyraz twarzy. - Gnom nie powinien wyczuć, jak bardzo interesowało ich wszystko, co wiąże się z Mie­czem Shannary. Dlatego też Panamon zignorował znak Shei i ponaglił gnoma: - Gadaj prędko! I bez kręcenia!

Żółty stworek uspokoił się, a jego oczy wróciły do normalnych rozmiarów. Wciąż jednak rozglądał się nerwowo, jakby nie wierzył w to, że zdołał na chwilę uratować głowę. W jego niespokojnych oczach Shea dostrzegł coś dziwnego. Nie potrafił tego określić, ale przez uła­mek sekundy chłopcu zdawało się, że w rozbieganych oczach gnoma pojawiły się szelmowskie błyski. Żółty spryciarz jednak błyskawicznie ukrył swe prawdziwe uczucia pod maską całkowitej uległości.

- Jeśli chcecie, zaprowadzę was do Miecza - wyszeptał konfi­dencjonalnie, jakby się bał, że są podsłuchiwani. - Darujcie mi życie, a pokażę wam, gdzie jest ukryty.

Panamon odsunął szpikulec od gardła gnoma. Na żółtej szyi po­jawiła się strużka krwi. Keltset wciąż stał nieruchomo i nie okazywał najmniejszego zainteresowania przebiegiem rozmowy. Rewelacje gno­ma mogły mieć niebagatelne znaczenie, gdyby okazało się, że żółty stworek mówił prawdę. Może więc wciąż istniały szansę na odzy­skanie Miecza Shannary. Shea chciał podzielić się tą myślą z Panamonem, ale zorientował się, że szkarłatny rabuś woli trzymać jeńca w niepewności. Poza tym wciąż nie było wiadomo, co Panamon wie­dział na temat legendarnego talizmanu. Rabuś nie okazywał dużego zainteresowania przyszłością świata. W ogóle poza pełnym żołądkiem i pełną sakiewką niewiele go interesowało, trudno więc sądzić, że kiedykolwiek zwrócił uwagę na w sumie drobny epizod z zamierzchłej przeszłości.

Tymczasem gniewne chmury zniknęły z twarzy Panamona, a na jego ustach pojawił się nieznaczny uśmiech.

- Ile jest wart ten miecz, gnomie? - zapytał chytrze rabuś, nie spuszczając wzroku z twarzy jeńca. - Ile złota można za niego dostać?

- Dla jednych to najdroższa pamiątka... najcenniejszy skarb... - odpowiedział skwapliwie. - Jest też wielu takich, którzy gotowi są dać o wiele więcej, byle tylko go zdobyć. Na przykład w Nordlandii...

Gnom przerwał w pół zdania, jakby się nagle zorientował, że po­wiedział za dużo. Panamon uśmiechnął się chciwie. Skinął porozumie­wawczo w stronę Shei i z nieukrywanym szyderstwem wycedził:

- Gnom twierdzi, że za ten miecz można dostać dobrą cenę. Dużo złota. Gnom nie oszukiwałby nas. Prawda, żółta glisto?

Jeniec przytaknął skwapliwie.

- Cóż, może wobec tego darujemy ci... parę dni życia, żebyś się zdążył wypłacić - cedził wolno Panamon. - Ale pamiętaj:

- Co się odwlecze, to nie uciecze. Lepiej, żeby to, o czym mówisz, oka­zało się naprawdę warte zachodu. Nie należy przepuszczać dobrej okazji, nawet gdy można zaspokoić swoją przemożną chęć poderżnię­cia gardła każdemu gnomowi, który wpadnie w ręce. Interes przede wszystkim. Dobrze mówię, gnomie?

- Że też i lepiej nie można. Przekonacie się, ile jestem wart. Zrobicie doskonały interes - przymilał się żółty stworek. Przypadł do kolan rabusia i zgiął się w głębokim ukłonie. - Zobaczycie, że nie pożałujecie. Dzięki mnie będziecie bogaci. Ręczę za to!

Panamon uśmiechnął się serdecznie i położył zdrową rękę na ra­mieniu gnoma. Z daleka wyglądali jak starzy przyjaciele. Następnie poklepał gnoma po plecach, spojrzał na Sheę i Keltseta, po czym utkwił wzrok w twarzy żółtego ludzika.

- A teraz powiedz nam, skąd się tu wziąłeś i jak cię zwą, gnomie.

- Zwą mnie Orl Fane. Jestem wojownikiem ze szczepu Pelle z Górnego Anaru - odpowiedział szybko. - Ja miałem... to zna­czy dostałem... jestem posłańcem. W drodze do Paranoru trafiłem na to pobojowisko. Oni wszyscy tam... byli martwi, więc... nic nie mo­głem zrobić i wtedy... usłyszałem was i się schowałem. Myślałem, że jesteście... elfami.

Spojrzał niepewnie na Sheę. Był wyraźnie skonsternowany, wi­dząc elfie rysy chłopca. Ten jednak nie poruszył się. Czekał na reakcję Panamona. Szkarłatny rabuś obdarzył gnoma przyjaznym spojrzeniem i uśmiechnął się wyrozumiale.

- Jesteś zatem Orl Fane ze szczepu Pelle - powtórzył za przedmówcą. - Sławny to szczep i dzielni wojownicy - dodał po chwili, po czym pokręcił głową z zażenowaniem, jakby pożałował komplementu. Następnie spojrzał Orlowi w oczy i dodał z naciskiem:

- Posłuchaj mnie teraz uważnie, Orlu Fane. Jeśli mamy coś wspólnie osiągnąć i być dla siebie użytecznymi, musimy przede wszystkim mieć do siebie zaufanie. Najdrobniejsze kłamstwo może zniweczyli dobrze zapowiadający się układ. Na polu bitwy rzeczywiście były znaki szczepu Pelle, czyli twojego szczepu. Zatem na pewno brałeś udział w bitwie.

Gnom zaniemówił. W jego zielonych oczach pojawiła się mie­szanina strachu i niepewności. Panamon nie zwrócił na to uwagi, lecz spokojnie i z uśmiechem kontynuował:

- Szkoda, że się nie widzisz, Orlu Fane. Jesteś pokrwawiony, a nad czołem masz świeżą ranę. Dlaczego od razu nie powiedziałeś nam prawdy. Przecież musiałeś tam być w czasie bitwy, zgadza się?

Gnom dał się zwieść spokojnemu głosowi Panamona i przytaknął.

- Przecież to oczywiste, że byłeś tam przez cały czas, Orlu Fane. Otoczony przez elfy walczyłeś do upadłego i zraniono cię w czoło. Wówczas straciłeś przytomność i leżałeś w zaroślach, aż usłyszałeś nas. Tak się rzecz miała, prawda, Orlu Fane?

- Tak, tak. Właśnie tak było - gorączkowo potakiwał wypy­tywany.

- Jaka szkoda, że obaj jesteśmy w błędzie.

Zapadła grobowa cisza. Panamon wciąż uśmiechał się dobrotliwie, zaś zaskoczony Orl Fane zesztywniał, a w jego oczach znowu pojawił się niepokój. Gładkie słowa wytrawnego złodzieja uśpiły jego czuj­ność. Dał się podejść jak łatwowierny oferma. Uśmiech, który pojawił się teraz na jego ustach, przypominał dziwaczny grymas. Tymczasem Shea z rosnącym zaciekawieniem spoglądał to na jednego, to na dru­giego, nie rozumiejąc, o co właściwie chodzi.

- Słuchaj no, ty podła gnido - zaczął Panamon lodowatym tonem. Jego uśmiech zniknął, a na twarzy pojawił się okrutny gry­mas. - Kłamiesz od samego początku. Każdy wojownik Pelle nosi barwy swego szczepu. Ty nie nosisz żadnych barw. Nie zostałeś ranny w bitwie. Czerwona kreska nad czołem to draśnięcie. Jesteś dezerte­rem, szczurze. Dezerterem i hieną cmentarną, taka jest prawda!

Mówiąc ostatnie słowa, chwycił go za tunikę i potrząsnął nim tak energicznie, że gnom zadzwonił zębami. Przyłapany na kłamstwie żółty ludzik wił się jak piskorz. Nie mógł złapać tchu i wciąż nie mógł uwierzyć w to, że sprawy przybrały aż tak niekorzystny obrót.

- Tak... było... tak... jak mówisz - wykrztusił.

Wydusiwszy z oszusta przyznanie się do winy, Panamon rzucił go Keltsetowi.

- Zdradziłeś swoich ziomków. Uciekłeś z pola walki - Pa­namon cedził słowa z nie ukrywanym obrzydzeniem i największą pogardą jaką mógł okazać temu, do którego mówił. - Najniższa, najpodlejsza kreatura, jaka chodzi po ziemi, to dezerter, który grabi poległych. Ktoś taki jak ty. Gdzie masz swoje łupy, Orlu Fane? Sheo, bądź łaskaw sprawdzić w tych krzakach, tam gdzie ten szczur się chował przed nami.

Zanim Shea zrobił pierwszy krok w kierunku zarośli, szarpiący się gnom wrzasnął przeraźliwie, jakby Keltset właśnie ukręcał mu kark. Panamon uśmiechnął się uspokajająco i gestem zachęcił chłop­ca. Było oczywiste, że przebiegły stworek coś tam ukrył. Shea prze­dostał się przez sztywne gałęzie i znalazłszy się w środku zarośli, zaczął rozglądać się za dołkiem, górką lub kopczykiem, gdzie żółty stworek mógłby schować swoje łupy. Nie było to łatwe zadanie, jako s że w czasie krótkiej, acz gwałtownej szamotaniny Keltset i jego ofiara zryli obcasami każdą piędź ziemi. Rozglądał się więc wokoło bez przekonania. Jednak gdy już miał zamiar zrezygnować, kątem oka dostrzegł w gęstwinie liści i połamanych gałęzi coś dziwnego. Przy­bliżył się i, pomagjąc sobie myśliwskim nożem, wkrótce wydobył podłużny worek. Jego zawartość grzechotała przy każdym ruchu. We­wnątrz musiały się znajdować jakieś twarde, zapewne metalowe przedmioty. Dał znak, że coś znalazł. Wywołało to kolejną szamota­ninę i serię wrzasków jeńca. W końcu Shea wydobył worek i przerzucił go ponad gałęziami. Zawartość zagrzechotała, a jeniec krzyknął wniebogłosy. Keltset musiał użyć obu rąk, by utrzymać jeńca. Panamon zlekceważył wrzaski, uśmiechnął się porozumiewawczo do Shei i sięgając po worek, powiedział:

- Zdaje mi się, że w środku jest coś cennego. Przynajmniej dla naszego żółtego przyjaciela.

Shea stanął za plecami rabusia. Panamon rozwiązał rzemienie i zanurzył rękę w tajemniczym znalezisku. Zanim jednak dosięgnął zawartości zdrową ręką, zmienił zdanie. Wyciągnął dłoń, chwycił worek za spód i wysypał zawartość na ziemię. Pozostali spojrzeli ciekawie na osobliwy stosik.

- Złom i śmiecie - stwierdził zawiedziony rabuś. - Ta gni­da jest głupsza, niż myślałem. Nie wie nawet, co ukraść zabitemu.

Shea nie zareagował na słowa rabusia, lecz uważnie przeglądał| zawartość opróżnionego worka. Składały się nań noże, sztylety, miecze, niektóre wciąż w skórzanych pochwach. Błysnęło kilka poślednich ozdób i kamieni oraz parę drobnych monet, które miały wartość tylko dla gnomów. Znalezisko wyglądało na całkowicie bezwartościowe ale szamoczący się zaciekle Orl Fane był wyraźnie innego zdania. Shea spojrzał na niego współczująco i pokiwał głową. Bądź co bądź żółty stworek, dezerter i hiena cmentarna, stracił wszystko, co mogło przedstawiać jakąkolwiek wartość. Całym jego dobytkiem i mająt­kiem było to, co miał na grzbiecie i w worku - trochę złomu i kilka prawie bezwartościowych błyskotek. Teraz zanosiło się na to, że za­płaci życiem za nieostrożne kłamstwo, a Panamon Creel nie wyglądał na kogoś, kto pobłaża krętaczom.

- Dać się zabić za kupę złomu... Ale cóż, gnomie, skoro taka twoja wola... - stwierdził ponuro rabuś i dał znak wspólnikowi.

Keltset uniósł maczugę.

- Nie, błagam was. Powstrzymajcie się - skomlał gnom, prze­konany, że wybiła jego ostatnia godzina. - To o Mieczu było praw­dą, przysięgam. Mogę go zdobyć. Dla was. Za Miecz Shannary Pan Ciemności obsypie was złotem!

Shea powstrzymał opadające ramię Keltseta. Troll powoli opuścił maczugę i spojrzał pytająco na chłopca. Panamon chciał zaopono­wać, ale się powstrzymał. Trzeba się wreszcie dowiedzieć, dlaczego niepozorne sudlandzkie chłopię zapuściło się aż do Nordlandii. Mu­siało to mieć jakiś związek z tajemniczym Mieczem Shannary. Od­wrócił się więc do Keltseta, obojętnie wzruszył ramionami i po­wiedział:

- Nie ma pośpiechu. Zawsze zdążymy cię uśmiercić, Orlu Fane, jeśli jeszcze raz spróbujesz nas oszukać. Keltset, zwiąż go i weź na arkan tak, żeby mógł iść. A ty, Shea, bądź łaskaw pomóc mi wstać. Przy odrobinie wsparcia doczłapię do lasu. Keltset zatroszczy się o naszego dezertera.

Shea spełnił jego prośbę. Osłabiony złodziej wsparł się na jego ramieniu i zrobił kilka kroków na próbę. Keltset związał ręce gno­mowi i założył mu na szyję pętlę z długą liną. Orl Fane nie prote­stował, ale był czymś wyraźnie zaniepokojony. Shea nie wierzył w je­go opowieści o Mieczu. Uważał, że kłamliwy stworek wymyślił je, by zyskać czas na opracowanie skutecznego planu wydostania się z rąk oprawców. Zapewne liczył na to, że zdoła się uwolnić, zanim Panamon odkryje kłamstwo i każe go zabić. Shea nie miał zamiaru krzywdzić gnoma. Chociaż nie darzył go ani sympatią, ani współ­czuciem nie chciał, by stworkowi wyrządzono krzywdę. Orl Fane był dezerterem, tchórzem i kłamcą. Zdradził swe plemię, stracił dom i przyjaciół. Myślał jedynie o tym, jak ocalić głowę. Przy tym był z natury podstępny i przebiegły. Biorąc to wszystko pod uwagę, Shea doszedł do wniosku, że uległość i błagania gnoma były starannie przemyślaną sztuczką w celu zmylenia przeciwnika. Nie miał także złudzeń co do tego, że gdyby role się odwróciły, Orl Fane zabiłby ich bez wahania. Nawet zaczynał żałować, że Keltset nie rozprawił się z jeńcem tak, jak zamierzał. Chyba wszyscy trzej odczuliby wy­raźną ulgę.

Zadowolony z wyniku próby Panamon dał znak, że jest gotowy do marszu. Ruszyli w kierunku lasu. Ledwie uszli kilka kroków, gnom zaczął głośno protestować. Oświadczył, że nie ruszy się z miej­sca, jeśli nie zwrócą mu worka i jego zawartości. Wyprowadzony z równowagi Panamon już chciał roztrzaskać nienawistną, żółtą gło­wę gnoma, lecz Shea powstrzymał go:

- To przecież nie ma znaczenia - powiedział. - Niech sobie zatrzyma te swoje skarby, skoro tak mu na nich zależy. Pozbędziemy się ich później, gdy się trochę uspokoi.

- Niech będzie. Tym razem ustąpię - oświadczył, a gnom na­tychmiast ucichł. - Ale jeśli ta gnida jęknie chociaż raz, to osobiście wyrwę mu język. Keltset, trzymaj ten worek z dala od jego żółtych łap i ode mnie. Nie wolno ryzykować. Gdyby temu draniowi wpadł w ręce najmniejszy, zaostrzony kawałek żelaza, załatwiłby nas od razu. Śmierć od miecza to szybka śmierć, ale ten szmelc z jego worka mógłby najwyżej wywołać zakażenie.

Ostatnia uwaga rozśmieszyła Sheę. Rzeczywiście noże i sztylety i nie prezentowały się okazale. Na uwagę zasługiwał jedynie długi; miecz, na którego rękojeści wyrzeźbiono płonącą pochodnię. Nie był nowy. Na pozłacanej rękojeści widniały liczne odpryski i pęknięcia Tak jak inne miecze z kolekcji dezertera tkwił w pochwie, zatem nie wiadomo, w jakim stanie była klinga. Niemniej jednak w ręka zwinnego Orla Fane mógł stać się groźną bronią. Keltset zarzucił sobie worek na ramię i wznowili marsz do lasu.

Chociaż do skraju lasu było już niedaleko, Shea, który podtrzymywał, a właściwie dźwigał rosłego Panamona, zmęczył się, zanim tam dotarli. Szkarłatny rabuś dał znak, by się zatrzymać, i polecił Keltsetowi zatrzeć ślady. Troll uwinął się z tym szybko, a ponadto zostawił wiele fałszywych tropów dla zmylenia ewentualnego pościgu. Sprytny wybieg trolla miał jednak swoje złe strony. Utrudnił zadanie drużynie Allanona, która na pewno rozpoczęła poszukiwa Shei. Mimo to chłopiec nie sprzeciwiał się poczynaniom Keltseta gdyż ważniejsze w chwili obecnej było unikniecie spotkania ze zwia­dowcami gnomów i następnymi skrzydlatymi Zwiastunami Śmierci. Przywiązawszy gnoma do drzewa, Keltset wrócił na pobojowisko, by zatrzeć pozostałe ślady, które mogłyby ułatwić zadanie poszuku­jącym. Panamon klapnął ciężko na ziemię i oparł się o szeroki klon. Zmęczony Shea usadowił się naprzeciwko. Położył się na niewysokim kopczyku pokrytym gęstą trawą i głęboko wdychając świeże, leśne powietrze, patrzył zadumanym wzrokiem na czubki drzew. Słońce chyliło się ku zachodowi. Na niebie pojawiły się pierwsze fioletowo-niebieskie smugi nadchodzącego wieczoru. Do zachodu pozostała nie­cała godzina. Pod osłoną nocy łatwiej było się ukryć. Shea nagle zapragnął znaleźć się wśród swych przyjaciół. Poczuł, jak bardzo brakowało mu Allanona - mądrego dowódcy i opiekuna. Zatęsk­nił za Balinorem, Hendelem, Durinem, Dayelem i Menionem, ale najbardziej brakowało mu obecności Flicka - brata i najbliższego przyjaciela, którego wierność, szczerość i poświęcenie wielokrotnie pomogły mu odzyskać optymizm i wiarę we własne siły. W towa­rzystwie Panamona czuł się dobrze, ale nie łączyły go z nim żadne bliższe więzi uczuciowe. Trudno było liczyć na to, że ktoś kto żyje z dnia na dzień, z daleka od ludzi, zdany wyłącznie na siebie i swój spryt byłby w stanie zrozumieć problemy i wątpliwości dorastającego chłopca w takich sprawach jak uczciwość i prawda. Osobną zagadką, nawet dla Panamona, był troll.

- Tam, na pobojowisku, wspomniałeś coś o Keltsecie - powie­dział cicho Shea. - Mówiłeś, że Zwiastun Śmierci skądś go znał...

Nie było odpowiedzi, więc chłopiec uniósł się, by sprawdzić, czy Panamon usłyszał pytanie. Szkarłatny rabuś spojrzał mu prosto w oczy.

- Zwiastun Śmierci? Coś mi się zdaje, że w tej sprawie ty wiesz o wiele więcej niż ja. Podziel się ze mną swoimi spostrzeżeniami, Sheo.

- To, co powiedziałeś mi po tym, jak uwolniliście mnie z rąk gnomów, to nie była prawda, zgadza się? Keltset nie jest banitą ani odmieńcem. Jego ziomkowie nie wypędzili go z osady. Być może napastowali go i dręczyli, ale zabił z innego powodu.

Panamon roześmiał się i pogładził wąsy końcem szpikulca.

- Może tak, a może nie. Jak było naprawdę, nie wiem sam. Wydawało mi się, że musiało mu się przytrafić coś bardzo przykrego. Ktoś lub coś zrobiło mu wielką krzywdę. Inaczej nie związałby się z kimś takim jak ja. Na pewno nie jest złodziejem, ale kim jest naprawdę, nie wiem. Dla mnie to kompan i wspólnik. W tej sprawie cię nie okłamałem.

Po chwili milczenia Shea zapytał:

- Skąd przybył Keltset?

- Znalazłem go jakieś dwa miesiące temu, kawałek drogi stąd na północ. Właśnie zszedł z gór Charnal. Był pokiereszowany i ledwie żywy. Do dziś nie wiem, co się stało. Nigdy o tym nie mówił, a ja nie pytałem. Jego przeszłość, jego sprawa. Nie wnikałem w ten temat. Opiekowałem się nim przez kilka tygodni. Znam trochę język znaków. Okazało się, że on też, więc mogliśmy się porozumieć. Poznałem jego imię, każdy z nas powiedział coś o sobie, ale niewiele, tyle ile uznał za stosowne. Kiedy wyzdrowiał, zaproponowałem, żeby się do mnie przyłączył. Zgodził się i od tego czasu zrobiliśmy razem parę rzeczy. Rozumiesz, co mam na myśli? Ale tak naprawdę to nie jest jego powołanie.

Shea pokręcił głową i uśmiechnął się do siebie. Panamon nigdy się nie zmieni. Nie rozumiał, że można żyć inaczej, a nawet nie starał się zrozumieć. Poważnie traktował jedynie tych, którym mógł odebrać ich własność, a z dobrodziejstw tego świata cenił jedynie przyjaźń. Tej nigdy nie odrzucał. Shea z pewnym zdziwieniem stwierdził, że sam skłaniał się coraz bardziej ku temu, że Panamon - złodziej, lekkoduch i szaławiła - dał się lubić. Było jednak mało prawdo­podobne, że ich wzajemna sympatia przerodzi się w przyjaźń. Mieli krańcowo odmienne charaktery i systemy wartości. Mimo to patrzyli na siebie z szacunkiem. Starali się zrozumieć, co czuje ten drugi, nie dopytywali się dlaczego, a co najważniejsze - pokonali wrogiu wspólnymi siłami. W sprzyjających okolicznościach mogło stać się to podstawą szczerej i trwałej przyjaźni.

- Skąd czarny łowca mógł znać Keltseta? - dopytywał się Shea.

Panamon skwitował jego pytanie obojętnym wzruszeniem ramie jakby nie znał odpowiedzi i jakby niewiele go ona interesowała, do tego ostatniego Shea miał pewne wątpliwości. Był dobrym obserwatorem i nie uszło jego uwagi, że Panamon bardzo chciałby się wiedzieć, co się wydarzyło, zanim spotkał Keltseta. Łowca zamieniony w garść popiołu przez Kamienie Elfów zapewne odegrał niemałą i chyba niezbyt chlubną rolę w życiu trolla. Po pierwsze rozpoznał Keltseta, a po drugie wcale się nie cieszył ze spotkania.

W czerwonych ślepiach stwora widać było autentyczny strach. Znając moc Zwiastuna Śmierci, Shea nie potrafił sobie wyobrazić, kto lub co ze świata materialnego mogło go tak przestraszyć. Panamon rów­nież to dostrzegł i zapewne zadawał sobie podobne pytanie.

Pojedyncze promienie rozjaśniały głęboki, leśny półmrok. Po wy­konaniu zadania Keltset dołączył do odpoczywających. Zatarł wszyst­kie ślady ich bytności na pobojowisku oraz pozostawił sporo fałszy­wych tropów. Panamon odzyskał dość sił, by iść samodzielnie, ale mimo to poprosił Keltseta o pomoc. W lesie zmrok zapadał szybko. Należało czym prędzej znaleźć miejsce na popas, bo szkarłatny rabuś nie był w najlepszej formie. Shea miał pilnować i prowadzić skrępo­wanego Orla. Choć zadanie to nie przypadło mu do gustu, wykonał je posłusznie. Panamon ponownie chciał zostawić sfatygowany worek gnoma, lecz potulny dotąd jeniec dał kolejny koncert wrzasków, więc szkarłatny rabuś kazał go zakneblować. Odtąd słyszeli jedynie stłu­mione jęki żółtego stworka. Gdy zamierzali ruszyć w dalszą drogę, jeniec rzucił się na ziemię. Zirytowany Panamon kopnął go kilka razy, ale gnom był uparty. Co prawda Keltset niewątpliwie dałby radę dźwigać Orla i podtrzymywać Panamona, ale był to zbyt duży kłopot. W końcu szkarłatny rabuś zgrzytnął zębami i posłał kilka siarczystych przekleństw pod adresem kłopotliwego jeńca. Następnie polecił Keltsetowi zabrać precjoza gnoma. Orl Fane umilkł - mogli kontynuować marsz.

Wkrótce w lesie zrobiło się tak ciemno, że nie sposób było określić kierunku. Panamon zarządził postój na niewielkiej polance wśród olbrzymich dębów, których konary tworzyły gęstą pajęczynę. Przy­wiązawszy jeńca do drzewa, zajęli się przygotowaniem ogniska i po­siłku. Trzeba było nieco rozluźnić pęta gnomowi, by mógł jeść. Szkar­łatny rabuś nie znał ich dokładnego położenia, niemniej jednak uznał, że byli na tyle bezpieczni, by rozpalić skromne ognisko. Być może rabuś nie zezwoliłby na to, gdyby wiedział więcej o niebezpieczeń­stwach czających się w nieprzeniknionym lesie wokół Paranoru. Na szczęście słudzy lorda Warlocka rzadko zapuszczali się w te rejony.

Zmęczeni całodzienną wędrówką zjedli posiłek w milczeniu. Na­wet wrzaskliwy gnom pochłonął swoją porcję bez słowa skargi. Przez cary czas jednak obserwował twarze ciemiężycieli i próbował zbliżyć zziębniętą, żółtą twarz do ognia. Shea nie zwracał uwagi na starania gnoma. Rozmyślał intensywnie o tym, co powiedzieć Panamonowi o sobie, o przyjaciołach, a przede wszystkim o Mieczu Shannary. Do końca kolacji nie podjął żadnej decyzji. Tymczasem jeńca ponownie skrępowano i przywiązano do najbliższego dębu, a gdy przyrzekł, że będzie cicho, wyjęto mu knebel. Następnie Panamon usadowił się wygodnie przy dogasającym ognisku i zwrócił się do Shei.

- Chyba nadeszła pora, żebyś powiedział mi coś więcej o spra­wie z Mieczem. Tylko proszę bez kręcenia, półprawd i przemilczeń. Obiecałem ci pomoc, ale najpierw muszę się przekonać, że można cię darzyć zaufaniem. Rzecz jasna nie takim, o jakim rozmawiałem z tą żółtą gnidą. Byłem i jestem z tobą szczery, więc pora się od­wzajemnić.

Wówczas Shea opowiedział mu wszystko, choć początkowo nie miał takiego zamiaru. Wciąż nie był pewien, ile może wyjawić, ale wydarzenia same ułożyły się w logiczny ciąg, każde następne wyni­kało z poprzedniego, więc wkrótce Panamon wiedział wszystko to co Shea. Chłopiec rozpoczął opowieść od spotkania z Allanonem, po czym wspomniał o pojawieniu się Zwiastuna Śmierci, który zmu­sił jego i Flicka do ucieczki z Shady Yale. Dalej opowiedział o po­dróży do Leah, spotkaniu z księciem Menionem i dramatycznej ucie­czce przez Bór Czarnych Dębów do Culhaven, gdzie dołączyli do Allanona. Powiedział też o przeprawie przez Smocze Zęby, która w jego pamięci była tylko mglistym wspomnieniem. Zakończył, opi­sując odpadnięcie od skały na Smoczej Grani i walkę z rwącym nurtem rzeki, która zaniosła go na równinę Rabb, gdzie wpadł w ręce gnomów. Panamon słuchał opowieści z rosnącym zainteresowaniem. Nie przerwał ani razu, a gdy Shea skończył, długo patrzył na niego z autentycznym podziwem. Milczący Keltset także siedział zasłucha­ny i wpatrywał się w twarz opowiadającego. Jedynie Orl Fane wier­cił się, mruczał coś pod nosem i nerwowo strzelał oczami, jakby bał się, że występujący wielokrotnie w opowieści lord Warlock miał się zjawić lada chwila.

- W życiu nie słyszałem czegoś równie zdumiewającego i fas­cynującego - powiedział wreszcie Panamon. - To brzmi tak fan­tastycznie, że aż niewiarygodnie. Ale ja ci wierzę. Wierzę, bo wciąż pamiętam bitwę ze skrzydlatym monstrum i widziałem na własne oczy moc zaklętą w Kamieniach Elfów. Mam jednak pewne wątpli­wości co do samego Miecza, no i do tego, że jesteś jedynym żyjącym spadkobiercą Shannary. Czy ty sam nie masz żadnych wątpliwości?

- Z początku miałem ich dużo, teraz nie wiem, co myśleć - odpowiedział powoli Shea. - Wydarzyło się wiele dziwnych rzeczy, spotkałem wielu dziwnych ludzi. Sam już nie wiem, komu i w co wierzyć. Ale jakkolwiek by było, muszę dołączyć do Allanona. Być może udało im się odzyskać Miecz. Kto wie, może także znaleźli rozwiązanie zagadki mojego pochodzenia i klucz do mocy zaklętej w Mieczu.

Od drzewa, do którego przywiązano jeńca, dobiegł wysoki, głośny chichot. Orl Fane leżał i skręcał się ze śmiechu.

- Nie liczcie na to. Oni nie mają Miecza - piszczał gnom, tarzając się ze śmiechu jak błazen, rozbawiony własnym koncep­tem. - Tylko ja wiem, gdzie jest Miecz Shannary! Tylko ja mogę go wam pokazać. Ja, jeden jedyny! Możecie sobie go szukać do sądnego dnia, cha, cha, cha. Beze mnie i tak go nie znajdziecie. Tylko ja wiem, gdzie jest. Wiem, kto go ma. Tylko ja to wiem!

- On chyba zwariował - stwierdził z uśmiechem Panamon i polecił Keltsetowi ponownie zakneblować jeńca. - Rano dowie­my się, o co chodzi. Jeśli rzeczywiście coś wie o Mieczu, w co wątpię, to rano wszystko nam wyśpiewa.

- Naprawdę sądzisz, że on może coś wiedzieć? - zapytał po­ważnie Shea. - Miecz ma wielkie znaczenie. Nie tylko dla nas tutaj, ale dla ludów wszystkich krain. Trzeba koniecznie sprawdzić, co ten gnom wie.

- Doprawdy, chłopcze, wzruszyłeś mnie tak, że się chyba po­płaczę - zadrwił Panamon. - Co mnie obchodzą te wszystkie twoje ludy i krainy? Gwiżdżę na nich koncertowo. No, może z wy­jątkiem tych, co podróżują samotnie z pełnym mieszkiem, ale takich nie masz teraz wielu. - Złodziej przerwał, spojrzał w oczy Shei, a widząc w nich rozczarowanie, lekceważąco wzruszył ramionami i dodał: - Ale sprawa Miecza wciąż mnie intryguje, więc chyba jednak ci pomogę. Wyświadczyłeś mi niemałą przysługę. Tego się nie zapomina.

Tymczasem Keltset zakończył kneblowanie trajkoczącego gnoma i wrócił do ogniska. Orl Fane, mimo więzów i knebla, wciąż prychał, chichotał i skręcał się ze śmiechu. Shea spojrzał na niego i zaniepokoił się. Żółty stworek zachowywał się jak opętany przez złego ducha - jęczał, stękał i przewracał dziko oczami. Panamon znosił dokuczliwe odgłosy, ale w końcu stracił cierpliwość. Poderwał się i wyszarpnął sztylet, by uciąć gnomowi język. Orl Fane natychmiast ucichł i uspo­koił się. Na chwilę pozwolił im zapomnieć o swoim istnieniu. Pana­mon ochłonął i zapytał:

- Jak ci się zdaje, Shea, dlaczego ten skrzydlaty z Nordlandii twierdził, że schowaliśmy przed nim Miecz Shannary? Nawet nie dopuszczał myśli, że mogło być inaczej! Skąd ta jego pewność? Mó­wił, że wyczuwa obecność miecza. Jak byś to wyjaśnił?

Shea namyślał się przez chwilę, po czym niepewnie wzruszył ramionami i powiedział cicho:

- To chyba za sprawą Kamieni Elfów.

- Możliwe, że masz rację. - Panamon w zamyśleniu pogładził się zdrową ręką po brodzie. - Ale prawdę mówiąc, wciąż nic z tego nie rozumiem. A ty co na to, Keltset?

Troll spojrzał poważnie w twarze rozmówców i wykonał serię znaków rękoma. Panamon śledził je uważnie, a gdy Keltset skończył, powiedział do Shei:

- On też uważa, że Miecz ma wielką wartość i że lord Warlock jest bardzo niebezpieczny. Keltset bardzo nam pomógł, prawda Sheo? - dodał kąśliwie.

- Ten Miecz naprawdę ma wielką wartość - powtórzył Shea z naciskiem. Gdy jego słowa wybrzmiały, zapadła cisza pełna za­dumy.

Było późno. Nie zauważyli, kiedy zapadła noc. Ciemności roz­jaśniał jedynie czerwonawy blask dopalającego się drewna. W leśnej kryjówce czuli się bezpiecznie. Wokoło rozlegały się spokojne, mo­notonne odgłosy owadów, które wyruszyły na nocne żerowanie. Mię­dzy gęstymi, czarnymi konarami drzew tu i ówdzie prześwitywało ciemnoniebieskie niebo i pojedyncze gwiazdy. Dopóki drwa nie wy­paliły się na popiół, Panamon głośno myślał o tym, co przed chwilą usłyszał. W końcu wstał, rozgarnął popiół i zadeptał ostatnie iskry i życząc wszystkim dobrej nocy, zakończył wszelkie rozmowy. Za­nim Shea znalazł sobie miejsce na spoczynek, Keltset zawinął się w koc i zasnął twardym snem. Wszyscy odczuwali zmęczenie trudami dnia i bitwą z nordlandzkim emisariuszem.

Rozłożywszy koc, Shea zrzucił buty, ułożył się wygodnie i obo­jętnym wzrokiem patrzył na rozpościerającą się na tle granatowe­go nieba gęstą, czarną pajęczynę konarów. Powróciły wspomnienia i wątpliwości co do sensu wyprawy, która zdawała się nie mieć końca. Wiele spraw wciąż pozostało nie wyjaśnionych. Chwilami zdawało mu się, że aż nazbyt wiele. Przebył olbrzymi szmat drogi, pokonał wiele niebezpieczeństw i wiele wycierpiał, lecz wciąż nie rozumiał sensu przedsięwzięcia, nie wiedział o co naprawdę chodzi.

Rozwikłanie zagadki Miecza, wyjaśnienie tajemnicy lorda Warlocka oraz swego pochodzenia wydawało się równie odległe i nieosiągalne jak na początku wyprawy. Gdzieś, być może niedaleko, Allanon, wielki mag i badacz dziejów, na pewno szukał zaginionego potomka Shannary. Shea nie miał wątpliwości, że druid zna odpowiedź na wszystkie pytania. Tym bardziej intrygowało go to, że wielki mag nie powiedział mu całej prawdy, lecz dozował ją, kropla po kropli. Dlaczego w wyjaśnieniach Allanona zawsze pozostawało jakieś niedopowiedzenie, dlaczego czarnoksiężnik zachowywał się tak, jak­by za wszelką cenę chciał odwlec moment odkrycia przez swoich towarzyszy wrót do tajemnicy Miecza Shannary?

Shea obrócił się na bok i patrzył na ciemną postać śpiącego Panamona. Za plecami słyszał ciężki, równy oddech trolla. Orl Fane nie spał. Siedział prosto, przywierając plecami do drzewa, i utkwił nieruchome, kocie oczy w Shei. Ten spojrzał w nie uważnie, ale nie dostrzegłszy niczego niepokojącego, odwrócił się i zamknął oczy. Przed zaśnięciem odruchowo zacisnął dłoń na woreczku pod tuni­ką - Kamienie Elfów były na swoim miejscu. Ciekawe, czy ich moc będzie go chronić tak skutecznie jak dotychczas.

Nad ranem Sheę obudziły krzyki i przekleństwa, którymi obficie sypał rozwścieczony Panamon. Otworzywszy oczy, chłopiec w po­rannej szarości ujrzał krzątającego się nerwowo szkarłatnego rabu­sia. Panamon miotał się i hojnie rozdawał kopniaki wszystkiemu, co stanęło mu na drodze. Upłynęło sporo czasu, zanim Shea obudził się na dobre. Nerwowym ruchem wytarł resztki snu z zaspanych oczu. Dopiero wtedy uświadomił sobie, co spowodowało wybuch złości Panamona. Uniósł się nieco i chociaż wciąż opadały mu po­wieki, powoli dźwignął strudzone ciało, podparł się łokciem i ob­serwował nerwowe ruchy złodzieja. Czuł się jak ktoś wyrwany z naj­głębszego snu. Każdy mięsień dawał znać o sobie, a w głowie panował niewyobrażalny zamęt. Panamon przemierzał polanę ner­wowym krokiem, a milczący Keltset klęczał pod wielkim drzewem. Orla Fane'a nie było.

Shea zerwał się z posłania i podbiegł do drzewa. Stało się to, czego obawiał się najbardziej. Pod drzewem, przy którym klęczał Keltset, leżały poszarpane kawałki sznura. Gnom uciekł, a wraz z nim zmknęła jedyna szansa odnalezienia Miecza Shannary.

- Jak to się stało? - zapytał ostro. - Myślałem, że dobrze go związaliście i umieściliście z daleka od wszystkich ostrych przed­miotów!

Panamon spojrzał na zdenerwowanego chłopca jak na okaz naj­czystszej głupoty, do której czuł organiczny wstręt.

- Masz mnie za durnia? Sam go związałem i odsunąłem wszyst­kie narzędzia na bezpieczną odległość. Nawet kazałem go zakneblo­wać. A ty gdzie byłeś, co? Ta gnida wcale nie przecięła więzów. Ani knebla. Poszarpał wszystko zębami, rozumiesz? Poprzegryzał.

Shea nie potrafił opanować zdziwienia.

- Mówię poważnie - ciągnął Panamon ze złością. - Te sznury zostały przegryzione najprawdziwszymi zębami. Żółta gnida okazała się bardziej pomysłowa, niż przewidywałem.

- Tonący brzytwy się chwyta - stwierdził zamyślony Shea. - Swoją drogą ciekawe, dlaczego nas nie zabił. Bądź co bądź miał dość powodów. Nie byliśmy dla niego zbyt mili.

- Też coś. Ty chyba nie masz sumienia. Jak możesz tak mówić. My? Niemili? Coś podobnego! - rzucił kąśliwie szkarłatny złodziej, po czym dodał obojętnie: - Miał niejeden powód. Po pierwsze, bał się, że go za mocno przyciśniemy. Po drugie, był dezerterem, czyli najgorszym tchórzem. A tchórza stać tylko na to, by uciekać.
Byle dalej od miejsca przestępstwa. A tobie o co znowu chodzi, Keltset?

Troll wolno podszedł do swojego kompana i przekazał mu na migi jakąś wiadomość. Kilkakrotnie wskazał ręką na północ. Zanie­pokojony Panamon powiedział po chwili:

- Żółta poczwara czmychnęła o świcie, czyli dobrych kilka go­dzin temu. Co gorsza, na północ. To niezbyt zdrowe okolice, zwła­szcza dla nas. Jeśli wpadnie w ręce swoich, to rozprawią się z nim od razu, co oszczędzi nam trudu. Kto jak kto, ale gnomy nie popuszczą dezerterowi. I dobrze mu tak. A nam lepiej bez niego. To, co wyga­dywał o Mieczu Shannary, to pewnie wierutna bzdura.

Shea skinął głową bez przekonania. Gnom mówił wiele rzeczy, przy pewnych kwestiach był wyraźnie podenerwowany, jakby mimo wszystko coś ukrywał. A jeśli żółty dezerter naprawdę wiedział, gdzie i w czyich rękach był Miecz? Myśl ta nie dawała chłopcu spokoju... Jeśli Orl Fane naprawdę coś wiedział... a może szedł po...

- Zapomnij o tym, przyjacielu - rozmyślania Shei przerwał zrezygnowany Panamon. - Przecież ten gnom bał się nas bardziej niż ognia. Wymyślił tę bajkę o Mieczu, żeby zyskać na czasie. Naj­pierw wymknął się kostusze spod kosy, a potem wykombinował, jak zwiać. Popatrz tylko, wyrywał w takim tempie, że zapomniał o swoich precjozach!

Shea przypomniał sobie o worku gnoma i odszukał go wzrokiem. Worek leżał na drugim końcu polanki, w innym miejscu niż poprzed­niego dnia. Wydało mu się dziwne, że Orl Fane porzucił swoje skarby, za które jeszcze wczoraj dałby się posiekać. Z daleka bezwartościowy tobołek wyglądał tak, jakby jego zawartość pozostała nienaruszona. Shea podszedł do niego powoli i uważnie przyjrzał się wybrzuszeniom na materiale. Sprawa przedstawiała się podejrzanie. Chłopiec obrócił worek dnem do góry. Miecze, sztylety i błyskotki wypadły z brzękiem na leśną ściółkę, tworząc bezładny stos. Przyglądając się złomowi, poczuł obecność Keltseta. Troll przysunął się i z kamienną twarzą wpatrywał się w żelastwo. Porzucone „skarby” gnoma wyglądały jak osobliwe znalezisko, kryjące w sobie jakąś tajemnicę. Panamon burk­nął coś z niesmakiem i dołączył do stojących nieruchomo towarzyszy.

- Czas w drogę. Im szybciej, tym lepiej - stwierdził bezna­miętnie. - Trzeba odnaleźć twoich przyjaciół, Sheo. Może oni po­ mogą nam odnaleźć ten tajemniczy Miecz. No, co się tak gapicie. Przecież ten złom już żeście oglądali. Szukasz czegoś nowego?

W tym momencie Shea powiedział wolno:

- Chyba coś mam. Brakuje jednej dużej sztuki. Pewnie wziął ją ze sobą.

- Jakiej sztuki? O czym ty mówisz? - prychnął Panamon i zde­cydowanym kopnięciem rozrzucił stosik.

- O starym mieczu w podniszczonej pochwie. Miał rękojeść z wyrzeźbioną pochodnią.

Panamon zmarszczył brwi i uważnie obejrzał porozrzucane mie­cze. Keltset wyprostował się i spojrzał przenikliwie na Sheę. On także zrozumiał, co się stało.

- Wziął sobie jeden miecz. Trudno, niech mu będzie - powie­dział Panamon bez zastanowienia. - Ale przecież niemożliwe, że­by...

Szkarłatny rabuś przerwał w pół zdania. Zesztywniał i stał z sze­roko otwartymi ustami. Po chwili zrozumiał, co się stało, przewrócił oczami i jęknął.

- Nie, tylko nie to... To niemożliwe. Niemożliwe! Czy wy też...? to znaczy, że ta żółta, paskudna i cwana poczwara naprawdę ma...

Dalsze słowa uwięzły mu w gardle. Zakrztusił się i spojrzał na Sheę. Chłopiec powoli skinął głową. Potwierdziły się jego najgorsze przeczucia.

- Tak. Ta żółta poczwara ma Miecz Shannary - dokończył głucho za Panamona.



XXI



Tego ranka, gdy Shea i jego dwaj towarzysze ze zgrozą stwier­dzili, że gnom Orl Fane zbiegł, zabierając Miecz Shannary, Allanon i reszta drużyny również znaleźli się w sytuacji nie do pozazdro­szczenia. Dzięki druidowi wydostali się szczęśliwie z labiryntu tuneli pod warownią druidów i weszli do lasu otaczającego Paranor. Nie licząc kilku zabłąkanych i wystraszonych gnomów - maruderów z rozbitych oddziałów inwazyjnych - nie napotkali po drodze po­ważniejszych przeszkód. Wyjście z labiryntu i przeprawa przez trud­no dostępne partie lasu zajęły cały dzień, tak więc dopiero wieczo­rem znaleźli się we względnie bezpiecznym miejscu na północ od warowni. Allanon był przekonany, że gnomy usunęły Miecz Shan­nary jeszcze przed walką, którą stoczył z czarnym łowcą w komorze głównego paleniska, ale nie potrafił dokładnie określić, kiedy to się stało. Oddziały króla elfów, Eventina, patrolowały północne ru­bieże Paranoru, zatem każda próba przetransportowania miecza tą drogą spotkałaby się ze zdecydowanym oporem karnych i bitnych oddziałów z Westlandii. Niewykluczone, że król elfów był już w po­siadaniu Miecza, a może nawet przechwycił zaginionego Sheę. Al­lanon coraz bardziej lękał się o chłopca, zwłaszcza po tym, jak nie znalazł go w warowni druidów. W czasie telepatycznego kontaktu z Sheą upewnił się, że chłopiec był zdrów i cały, ale też że nie był sam. Ostatni potomek Jerle'a Shannary przebywał w podejrza­nym towarzystwie i zmierzał na północ. Przeczucie podpowiadało mu, że chłopiec i jego towarzysze z nieznanych powodów zmienili kierunek marszu. Jedynym pocieszeniem był fakt, że Shea nie pod­dawał się łatwo, był pomysłowy i nie rozstawał się z Kamienia­mi Elfów - skuteczną bronią przed zakusami lorda Warlocka. Po­zostawało zatem mieć nadzieję, że odnajdą się niebawem, bez poważniejszych komplikacji, oraz że ostatni potomek Shannary bę­dzie również zdrów i cały.

Na razie jednak trzeba było uporać się z kilkoma bardziej naglą­cymi problemami, które wymagały osobistego zaangażowania druida. Po pierwsze, początkowo zdezorientowana załoga gnomów, którymi obsadzono twierdzę, na pewno już się otrząsnęła i dostała silne wspar­cie. Wkrótce więc zorientują się, że Allanon i jego drużyna opuścili warownię i ukryli się w Nieprzebytym Lesie otaczającym Paranor. W gruncie rzeczy gnomy nie znały zbiegów. Wiedziały jedynie, że ktoś zakradł się do warowni i że tego kogoś należy przechwycić i zniszczyć. Emisariusze lorda Warlocka jeszcze nie dotarli do miej­sca ostatnich wydarzeń, a on sam najwyraźniej nie zdawał sobie spra­wy z tego, że pozornie łatwa zdobycz znowu mu się wyniknęła. Zadowolony z siebie pozostawał w mrocznych komnatach Góry Cza­szki i komentował się złudnym przekonaniem, że znienawidzony dru­id Allanon spłonął w głównym palenisku warowni, że ostatni potomek Shannary nie żył, a jego towarzysze znaleźli się w niewoli oraz tym, że jego specjalny wysłannik przejął Miecz, który właśnie jest w dro­dze do Nordlandii. Był przekonany, że teraz już nikt nie spróbuje odzyskać talizmanu. W tej sytuacji posiłki gnomów skierowane do warowni mogły bez obaw zająć się przeczesywaniem pierścienia lasu wokół Paranoru. Tajemniczy intruzi, kimkolwiek byli, musieli uciekać na południe. Tam też skierowano większość patroli.

Tymczasem drużyna Allanona posuwała się równym tempem w przeciwnym kierunku. Co pewien czas musieli zwalniać i ukrywać się przed licznymi oddziałami zwiadowczymi gnomów, patrolujący­mi północną część Nieprzebytego Lasu. Gdyby skierowali się na po­łudnie, zostaliby błyskawicznie wytropieni i zniszczeni. Idąc na pół­noc, mieli większe szansę. W tej części lasów patrole gnomów były co prawda silne, ale też było ich znacznie mniej niż w części połu­dniowej. Łatwiej było się przed nimi ukryć i kontynuować marsz, gdy oddział zniknął. O świcie drużyna Allanona znalazła się na skraju lasu, skąd rozpościerał się widok na groźną równinę Streleheim. Jeśli pościg trafił na ich ślady, mógł być tuż, tuż.

Allanon zatrzymał się i spojrzał na swoich towarzyszy. Chociaż twarz miał poważną i zatroskaną, w jego oczach wciąż błyszczały upór i determinacja. Trochę zdziwiło ich to, że przyglądał się każdemu tak, jakby widział go po raz pierwszy. Wreszcie jednak druid przerwał milczenie.

- Dotarliśmy do celu naszej wyprawy - zaczął wolno i z wy­raźną niechęcią. - Był nim Paranor, warownia druidów. Wędrówka nasza dobiegła końca. Czas więc się rozstać i niech każdy rusza w swoją stronę. Nie udało nam się zdobyć Miecza Shannary, przy­najmniej na razie. Shea wciąż się nie odnalazł i nie wiadomo, jak długo trzeba byłoby go szukać. Ale sprawą najważniejszą jest groźba inwazji z północy. Groźba realna i coraz bliższa. Musimy za wszelką cenę obronić przed nią ludy ze wszystkich krain i nas samych. Nie natrafiliśmy na żadne ślady armii Eventina, chociaż miał on strzec Paranoru właśnie od pomocy, na równinie Streleheim. Wygląda na to, że wojska elfów wycofały się z tego rejonu. Manewr ten miały wykonać w ostateczności, to znaczy, gdyby armie lorda Warlocka ruszyły na południe.

- Więc jednak inwazja się rozpoczęła - stwierdził Balinor. Allanon przytaknął, a pozostali wymienili zaniepokojone spoj­rzenia.

- Bez Miecza Shannary nie pokonamy lorda Warlocka, zatem musimy przynajmniej spróbować powstrzymać jego armie. W tym celu należy jak najszybciej zjednoczyć siły wszystkich wolnych lu­dów. Być może jest już na to za późno. Pierwszym celem Brony będzie Środkowa Sudlandia. By nią zawładnąć, musi najpierw rozbić Legion Graniczny z Callahornu. Balinorze, Legion musi przyjąć i wytrzymać pierwsze uderzenie oraz utrzymać miasta Callahornu. To da pozostałym ludom czas na zebranie sił do kontruderzenia. Durin i Dayel będą ci towarzyszyć do Tyrsis, po czym udadzą się do swego kraju. Przekażą Eventinowi, by niezwłocznie ruszył na równinę Streleheim i stamtąd wsparł Tyrsis. Jeśli to się nie uda, wojska lorda Warlocka wejdą klinem między sprzymierzonych, co praktycznie uniemożliwi połączenie obu armii. Co gorsza, Sudlandia pozostanie bez osłony. Jej mieszkańcy nie zdołają na czas zebrać własnego wojska. Legion Graniczny jest ich jedyną szansą.

Balinor zgodził się z Allanonem i zwrócił się do Hendela: - Na jakie wsparcie możemy liczyć ze strony karłów?

- Kluczowym punktem obrony wschodniego Callahornu jest miasto Yarfleet - rozpoczął Hendel. - Moi bracia muszą przede wszystkim zabezpieczyć się przed inwazją na Anar, ale mamy dość sił, by wesprzeć obronę Yarfleet. Miasta Kern i Tyrsis musicie obronić sami.!

- Chwileczkę! - wykrzyknął z niedowierzaniem Menion. - Czyżbyście przypadkiem o czymś nie zapomnieli? Co będzie z Sheą?

- Książę Leah wciąż prędzej mówi, niż myśli - stwierdził ponuro Allanon.

Menion poczerwieniał ze złości, ale opanował się i czekał na dalszy ciąg wypowiedzi Allanona.

- Ja nie zamierzam zrezygnować z poszukiwania mojego bra­ta - wtrącił cicho Flick.

- Wcale tego nie proponuję, chłopcze - Allanon spojrzał na niego i uśmiechnął się uspokajająco. - Ty, Menion i ja będziemy kontynuować poszukiwania Shei i Miecza Shannary. Śmiem twier­dzić, że znalazłszy Sheę, znajdziemy przy nim Miecz. Przypomnij sobie słowa ducha Bremena: Shea będzie pierwszym z nas, którego ręka dotknie Miecza Shannary. Niewykluczone, że już tak się stało.

- W takim razie ruszajmy, nie zwlekając - zniecierpliwił się Menion, unikając przy tym wzroku Allanona.

- Właśnie ruszamy - oznajmił druid, po czym zwrócił się bezpośrednio do Meniona. - A ty, mój książę, staraj się panować nad swoim językiem. Osobie twego urodzenia i pozycji doprawdy nie przystoi popędliwość i brak rozwagi, a gniew jest najgorszym doradcą.

Menion zgodził się niechętnie z powyższymi uwagami. Następnie wszyscy pożegnali się, nie kryjąc mieszanych uczuć i ruszyli w drogę. Balinor, Hendel i kuzyni Eventina skierowali się na zachód wzdłuż lasu, w którym Shea i jego dwaj towarzysze spędzili noc. Grupa Balinora wybrała tę trasę, by ominąć Nieprzebyty Las, a następnie przejść przez pagórkowate tereny leżące na pomoc od Smoczych Zębów. Mieli nadzieję dotrzeć do Kernu i Tyrsis w ciągu dwóch dni. Allanon i jego dwaj towarzysze udali się na wschód, by szukać śladów Shei. Druid był przekonany, że brat Flicka wydostał się z Lasu gdzieś na północ od Paranoru. Niewykluczone, że został pojmany przez gno­my i był przetrzymywany w którymś z ich licznych obozów. Wydos­tanie chłopca z niewoli było zadaniem trudnym i niebezpiecznym, lecz Allanon bardziej obawiał się czegoś innego - gdyby wieści o schwytaniu dziwnego jeńca dotarły do lorda Warlocka, ten niewąt­pliwie rozpoznałby Sheę i kazał go natychmiast uśmiercić. Wówczas Miecz Shannary stałby się całkowicie bezużyteczny, a oblężone krai­ny, zdane wyłącznie na swoje siły, padłyby kolejno pod naporem hord z Nordlandii. By odsunąć od siebie przygnębiające myśli, druid skierował swą uwagę na teren rozciągający się przed nimi. Menion wysunął się naprzód i uważnie badał wzrokiem każdy ślad i każdy odcisk stopy na ziemi. Niepokoiła go możliwość nagłej zmiany po­gody. Przelotny deszcz i silny wiatr, które były częstymi zjawiskami na równinie Streleheim zatarłyby wszystkie ślady. Pochód zamykał Flick. Był milczący i przygnębiony. Wciąż miał nadzieję, że trafią na ślad brata, ale też coraz częściej wracała straszliwa myśl, że może go już nigdy nie zobaczyć.

Dochodziło południe. Rozgrzane białym, oślepiającym słońcem powietrze falowało nad równiną, a ziemia w oddali lśniła niesamowitym blaskiem. Przez cały czas trzymali się skraju lasu, by jakj najdłużej pozostać w cieniu. Na Allanonie skwar nie robił żadnegc wrażenia. Jego ciemna twarz pozostawała spokojna i nie było na niejj widać ani jednej kropli potu. Tymczasem Flick był bliski omdlenia a Menion coraz dotkliwiej odczuwał skutki upału. Oczy piekły niemiłosiernie, obraz stawał się zamazany, a chwilami zawodziły ta że inne zmysły. Zaczynał mieć przywidzenia. W udręczonym słonecznym żarem umyśle rozlegały się odgłosy, których nikt nie wydawał. Zawodziło go nawet powonienie.

Widząc wyczerpanie Flicka i Meniona, Allanon zarządził postój w cieniu. W milczeniu spożyli skromny posiłek, na który złożył się chleb bez smaku i kawałki suszonego mięsa. Flick chciał zapytać Allanona, jakie szansę miał Shea, by przeżyć w tej odludnej, pustynnej krainie, ale nie był w stanie wydać z siebie głosu. Odpowiedź nasuwała się sama. Znowu poczuł się dziwnie samotny. Allanon pozostawał wciąż kimś obcym i nieprzystępnym, a jego czarnoksięskie moce wzbudzały niepokój. Wydawał się olbrzymi, niezniszczalny i równał niebezpieczny jak ścigające ich uparcie czarne, skrzydlate Zwiastu Śmierci. Był fizycznym wcieleniem nieśmiertelnego ducha Bremę który ukazał się im nad wodami jeziora w Dolinie Skalnych Złomów. Dysponował mocą tak ogromną, jakby pochodziła z innego świata. Bardziej niż śmiertelnika przypominał zjawę ze świata lorda Warlocka; ze świata, którym rządzi strach i do którego rozum nie sięga. Flick wciąż miał w pamięci obraz straszliwej walki Allanona z czarnym łowcą w komorze paleniska w podziemiach Paranoru. Druid wyszedł z niej zwycięsko, a tego nie dokonałby żaden śmiertelnik. To nie było niesamowite - to było wprost przerażające. Z ca drużyny tylko Balinor wiedział, jak postępować z druidem. Flick miał w nim oparcie, ale teraz, gdy książę Callahornu wyruszył z misją, czuł się jeszcze bardziej osamotniony i bezradny.

Jeszcze mniej pewnie czuł się Menion. Powodem tego nie strach przed potężnym magiem, lecz świadomość, że znalazł się w drużynie na doczepkę. Allanon wziął go, gdyż tego domagał się Shea - jedyny, który w niego wierzył nawet wtedy, gdy Flick zwątpił w szczerość jego intencji. Ale Shea, jedyny sprzymierzeniec, zaginął. W tej sytuacji wystarczyło tylko rozgniewać Allanona, by ten pozbył się kłopotliwego księcia Leah raz na zawsze. Siedział więc cicho i nie odzywał się. Powściągliwość w słowach także może być dowodem męstwa.

Ledwie skończyli skromny posiłek, druid zarządził wymarsz. Szli wzdłuż lasu, nie zmieniając kierunku. Spalone słońcem twarze piekły coraz bardziej. Zmęczonymi oczami wypatrywali śladów zaginionego Shei na jałowej równinie. Po następnym kwadransie zauważyli coś dziwnego w monotonnym krajobrazie. Pierwszy dostrzegł to Menion. Były to ślady licznego oddziału gnomów. Pochodziły sprzed kilku dni. Gnomy szły w ciężkich butach i zapewne były uzbrojone. Ślady prowadziły na północ. Ruszyli za nimi i pół mili dalej zobaczyli ze wzniesienia szczątki gnomów i elfów poległych w bitwie. Rozkłada­jące się ciała leżały porozrzucane w odległości niecałych stu jardów od szczytu wzniesienia. Zbliżyli się do nich. Trupi odór przyprawiał o mdłości. Flick zrezygnował pierwszy. Zatrzymał się i powstrzymu­jąc wymioty, obserwował Meniona i Allanona, którzy zbliżali się do pobojowiska.

Mag patrzył na ciała zabitych obojętnym wzrokiem. Bardziej inte­resowały go porozrzucane znaki bojowe i broń. Tymczasem Menion dostrzegł nowsze ślady i przystąpił do ich sprawdzania. Po chwili okazało się, że ślady prowadziły w różnych kierunkach. Wytrwały tropiciel i zwiadowca chodził po pobojowisku ze wzrokiem utkwio­nym w ziemię. Z daleka wyglądało to tak, jakby szukał czegoś na chybił trafił. Flick stał zbyt daleko, by zobaczyć o co chodzi, ale z ruchów i gestów Meniona wywnioskował, że tamten co chwila gubił się w plątaninie tropów. Książę przystawał, przecierał spuchnięte oczy i patrzył w ziemię z rosnącym niedowierzaniem. Wyglądało to tak, jakby wciąż trafiał na swoje własne ślady. Po pewnym czasie Menion zrezygnował i zawrócił na południe w kierunku lasu. Zbliżał się po­woli z opuszczoną głową. Gdy dotarł do kępy krzaków, zatrzymał się i przyklęknął, by dokładnie przyjrzeć się kolejnemu znalezisku. Zaciekawiony Flick w jednej chwili przemógł się i, nie bacząc na odór rozkładających się ciał, podbiegł do Meniona. ledwie stanął
przy klęczącym tropicielu, usłyszał zdziwiony okrzyk Allanona. Spoj­rzeli w jego stronę. Druid stał na środku pobojowiska i przyglądał się czemuś z wielką uwagą. Po chwili upewniwszy się, że wzrok go nie myli, odwrócił się i ruszył w ich stronę szybkim krokiem. Był wyraźnie podekscytowany, a gdy się zbliżył ujrzeli na jego twarzy dobrze znany, szeroki i odrobinę ironiczny uśmiech, który pojawiał się, gdy sprawy układały się pomyślnie.

- To doprawdy zdumiewające! Nasz młody przyjaciel okazał się bardziej pomysłowy niż przypuszczałem. Wyobraźcie sobie, że tam na środku odkryłem ślady popiołu. Ktoś rozgarnął go przezornie, ale ja dobrze wiem, skąd wziął się popiół w tym miejscu. Jest to ścierwo Zwiastuna Śmierci. Nie pokonał go żaden śmiertelny. Zginął od mocy Kamieni Elfów.

- A więc Shea był tutaj! - zawołał Flick z nadzieją w głosie.

- Tak. Tylko Shea jest w stanie uwolnić moc zaklętą w Kamie­niach Elfów - zapewnił druid. - Ze śladów wynika także, iż nie był sam. Nie potrafię stwierdzić z całą pewnością, czy ci, którzy z nim byli, to przyjaciele. Nie wiem też, czy czarny łowca został, zgładzony w czasie bitwy gnomów z elfami, czy też po jej zakoń­czeniu. A ty co znalazłeś, książę?

- Dużo fałszywych śladów pozostawionych przez bardzo inte­ligentnego trolla - odparł z przekąsem Menion. - Niewiele mo­głem z nich odczytać, ale jednego jestem pewien: na tym pobojowisku przebywał olbrzymi górski troll. Niestety wszystkie jego ślady albo się urywają, albo prowadzą donikąd. Ta kępa wygląda tak, jakby miała tu miejsce gwałtowna szamotanina. Zwróćcie uwagę na dziwnie wykrzywione gałązki i świeżo oberwane liście. Odkryłem także ślady ludzkie. Zostawił je ktoś szczupły i niewysoki. Być może to ślady stóp Shei.

- Czy uważasz, że został pojmany przez tego trolla, o którym mówiłeś - Flick nie ukrywał obaw.

Menion uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

- Skoro zniszczył jednego z tych czarnych, skrzydlatych stworów, to osobiście wątpię, by nie dał rady trollowi.

- Kamienie Elfów nie obronią go przed istotą śmiertelną- zauważył chłodno Allanon. - Ale czy wiadomo, w którą stronę udał się ten troll?

Odpowiedzią był przeczący ruch głową, po czym tropiciel dodał:

- Odczytałbym to, gdybyśmy dotarli tu zaraz po bitwie. Ślady nie są świeże. Zostawiono je dzień, może dwa dni temu. Ten troll nie był nowicjuszem. Dobrze wiedział, co robi. Idąc po jego śladach moglibyśmy szukać całą wieczność.

Flick poczuł, że zamarło mu serce. Jeśli Shea rzeczywiście był w rękach trolla, to znowu znaleźli się w ślepym zaułku. Dalsze roz­ważania przerwał Allanon.

- Znalazłem coś jeszcze - powiedział. - Zniszczony propo­rzec rodu Elessedil. Osobisty znak Eventina. Być może król elfów brał udział w bitwie. Możliwe też, że został zabity lub dostał się do niewoli. Jest też bardzo prawdopodobne, że oddział gnomów, które próbowały uciec z Paranoru z Mieczem Shannary, został otoczony przez żołnierzy Eventina. Jeśli tak się stało, to w chwili obecnej Shea, król elfów i Miecz Shannary są w rękach wroga.

- Co do jednego nie mam żadnych wątpliwości - wtrącił pos­piesznie Menion. - Ślady stóp trolla i ślad szamotaniny w krzakach są wczorajsze, natomiast bitwa elfów z gnomami miała miejsce kilka, może kilkanaście dni temu.

- Tak... Ja też nie mam co do tego wątpliwości - stwier­dził druid. - Wiele wydarzyło się w tym miejscu, ślady są mylące i zwietrzałe. Na ich podstawie nie da się odtworzyć przebiegu zda­rzeń. Obawiam się, że następnych wskazówek trzeba szukać gdzie indziej.

- Wobec tego uporządkujmy nasze wiadomości - poprosił Flick.

- Ślady prowadzące na zachód kierują się na równinę Streleheim - głośno myślał Allanon, patrząc w tamtą stronę. - Są nie­wyraźne. Mogli je zostawić uciekający, którzy przeżyli bitwę... -przerwał i spojrzał pytająco na milczącego Meniona.

- Nasz tajemniczy troll niestety nie poszedł w tę stronę - od­powiedział posępnie książę. - Nie zadawałby sobie tyle trudu z fał­szywymi śladami. To mi się nie podoba. Wcale a wcale!

- Wobec tego co mamy do wyboru? - naciskał Allanon. -Jedyne wyraźne ślady odchodzące z tego miejsca prowadzą na zachód. Musimy się ich trzymać i mieć nadzieję, że coś znajdziemy.

W świetle faktów Flick uznał ten nieoczekiwany przypływ op­tymizmu za nieuzasadniony i zupełnie nie pasujący do posępnego druida. Nie ulegało jednak wątpliwości, że nie mieli wyboru. Może ten kto zostawił fałszywy trop, wiedział coś o Shei. Spojrzał więc na Meniona i wyraził milczącą zgodę na propozycję Allanona. Ksią­żę nie ukrywał zdziwenia. Najwyraźniej był przekonany, że należało odszukać inne ślady trolla, które mogłyby powiedzieć coś więcej o spotkaniu ze Zwiastunem Śmierci. Tymczasem Allanon wskazał ręką kierunek marszu. Ruszyli na równinę Streleheim. Musieli prze­być szmat drogi, by dojść do terenów leżących na zachód od Paranoru. Zapowiadał się długi marsz w słonecznej spiekocie. Flick po raz ostatni spojrzał na pole bitwy. Ciała poległych leżały na spalonej słońcem ziemi, zdane na łaskę i niełaskę natury. Bezsen­sowna śmierć i zapomnienie. Czy ich, drużynę Allanona, też cze­kał taki koniec? Chłopiec pokręcił głową i zadumany ruszył przed siebie,

Przez resztę dnia posuwali się równym tempem na zachód. Każdy z nich miał o czym myśleć, więc odzywali się do siebie rzadko. Podążali bezwiednie po niewyraźnych śladach, patrząc na jasnoczerwone słońce, które powoli zniżało się nad horyzontem. Kontynuowali marsz, dopóki widać było ślady na wypalonej ziemi. W końcu Allanon zdecydował, że czas rozbić obóz na noc. Zeszli ze szlaku i zatrzymali się w miejscu położonym w północno-zachodniej części Nieprzeby­tego Lasu. Nie było ono zbyt bezpieczne. Największe zagrożenie stanowiły tu patrole gnomów i stada głodnych wilków. Allanon uspo­kajał towarzyszy, mówiąc, że choć co prawda niebezpieczeństwo wy­krycia przez wroga nie zniknęło, to z pewnością znacznie się zmniej­szyło. Skoro gnomy nie znalazły ich do tej pory, to zapewne zrezyg­nowały z pościgu, by zająć się ważniejszymi sprawami. Oczywiście, trzeba było zachować maksymalną czujność, a zatem postanowiono nie rozpalać ogniska i wystawić całonocną wartę na wypadek ataku wilków. Flick modlił się w duchu o to, by wygłodniałe bestie nie podeszły do skraju lasu, lecz raczej ruszyły na nocne łowy gdzieś bliżej warowni druidów.

Zjedli skromny, niesmaczny posiłek i przygotowali się do snu. Menion zgłosił się na pierwszą wartę. Flick zasnął ledwie przyłożył głowę do posłania. Wydawało mu się, że przespał nie więcej niż kilka minut, gdy poczuł, że ktoś potrząsnął go za ramię. Chciał zaprotes­tować, ale szybko zrezygnował. Trzeba było zmienić Meniona na posterunku. Około północy podszedł do niego Allanon i kazał mu iść spać. Chłopiec objął wartę dopiero przed godziną, ale wykonał po­lecenie bez sprzeciwu.

Kiedy dwaj Sudlandczycy obudzili się, zaczynało świtać. Cien­kie, żółtoczerwone smugi światła słonecznego przecisnęły się przez korony drzew i powoli rozjaśniały wnętrze lasu. Otworzyli szeroko oczy, Allanon odpoczywał oparty o pień wysokiego wiązu. Patrzył na leżących. Jego nieruchoma sylwetka stapiała się z otoczeniem.

Pod gęstymi brwiami lśniły głęboko osadzone, bystre i przenikliwe oczy. Domyślili się, że druid pełnił wartę przez całą noc i nie zmru­żył oka. To, co zobaczyli chwilę później, wydawało się fizyczną niemożliwością. Druid uniósł się lekko i szybko. Był wypoczęty, wyspany i nawet się nie przeciągnął. Szybko zjedli skromne śnia­danie, zwinęli obóz i wyszli na równinę. Chwilę później stanęli jak wryci. Niebo nad ich głowami było jasno błękitne, oślepiające słońce powoli wynurzało się zza gór. Na północy, nad horyzontem, wyrosła ściana ciemności. Wyglądało to tak, jakby wszystkie najgroźniejsze chmury burzowe świata zlały się w jedną, monstrualną, czarną za­słonę. Ponura ściana rosła i potężniała z każdą chwilą. Wkrótce rozciągała się nad całą odległą, niedostępną Nordlandią. W środku tej nawałnicy znajdowało się królestwo lorda Warlocka - Pana Woj­ny. Niesamowite zjawisko zapowiadało nadejście bezlitosnej i nie­uchronnej nocy bez końca.

- Co to jest? Co się...? - wykrztusił Menion.

Allanon zwlekał z odpowiedzią. Wpatrywał się w milczeniu w rosnącą ścianę ciemności. Jego twarz pociemniała i przybrała bar­wę nadciągającej chmury. Zaciśnięte szczęki i przymrużone oczy drui­da były milczącym potwierdzeniem nadejścia burzy. Dopiero po dłuż­szej chwili skupienia Allanon przypomniał sobie pytanie księcia i odwrócił się ze słowami:

- To początek końca. Brona właśnie dał znak do rozpoczęcia inwazji. Ściana ciemności, którą widzicie, będzie posuwać się w ślad za jego hordami, maszerującymi na podbój wolnych krain. Zło ruszy na południe, potem na wschód i zachód, aż wreszcie opanuje całą ziemię. Zasłoni słońce we wszystkich krainach i zniszczy ducha wol­nych narodów.

- Czy to znaczy, że przegraliśmy? Że zostaliśmy pokonani? Czy naprawdę nie ma już dla nas żadnej nadziei? - zapytał Flick.

Jego niepokój poruszył czułą strunę. Wielki druid spojrzał głęboko w szeroko otwarte i smutne oczy wylęknionego chłopca.

- Jeszcze nie, mój druhu. Jeszcze nie - powtórzył uspokaja­jąco, po czym zarządził dalszy marsz.

Przez następnych kilka godzin posuwali się na zachód wzdłuż lasu, wypatrując uważnie znaków nadciągającego wroga. Zwiastuny Śmierci najpewniej będą czyhały także za dnia. Nie musieli się już ukrywać skoro inwazja się rozpoczęła. Gdy ich pan i władca opu­ści swą kryjówkę w Nordlandii, drapieżne straszydła wyruszą jako przednia straż. Lord Warlock z pewnością da im moc pozwalającą wytrzymać światło dnia i działać równie skutecznie jak w nocy. dzie to ta sama zła moc, która teraz sunęła na południe w postaci ściany ciemności. Ciemność ta wkrótce spowije świat. Dni słońca, światła i życia były policzone.

Nazajutrz rano trzej wędrowcy skierowali się na południe. Przemierzali równinę Streleheim, trzymając się zachodnich krańców lasu otaczającego Paranor. Ślady, którymi podążali do tej pory, połączyły się z innymi, prowadzącymi z północy. Wszystkie zmierzały do Callahornu. Było ich wiele, a ci, którzy je zostawili, nawet nie próbował ich zatrzeć. Ciągnęły się szerokim pasem. Zdaniem Meniona kilka dni wcześniej przemaszerowała tędy kilkutysięczna armia gnomów i trolli - część nordlandzkich zastępów lorda Warlocka. Allanon nabrał całkowitego przekonania, że olbrzymie siły wroga zmierzają do rejonu koncentracji na północ od Callahornu, skąd miało nastąpić uderzenie w trzech kierunkach. Jego celem było uniemożliwieniu połączenia wojsk trzech krain. Do głównych sił dołączały koleje grupy i oddziały. Kilka mil dalej ślady pomieszały się i nie sposób było określić, czy jakaś grupa odłączyła się gdzieś po drodze. Niewykluczone, że Sheę i Miecz Shannary poprowadzono inną drogą. Szansę na odnalezienie śladu chłopca w takiej masie odcisków zmalały do zera. Dalszy marsz w tym kierunku wydawał się niecelowy.

Mimo to szli szybko dalej przez cały dzień, robiąc tylko krótkie przerwy na odpoczynek i posiłek. Mieli nadzieję dogonić kolumny wroga jeszcze przed nocą. Ślady były wyraźne, więc Menion tylko z obowiązku spoglądał na nie od czasu do czasu. Wkrótce jałowa ziemia Streleheimu ustąpiła miejsca zielonej, trawiastej równinie, Flickowi w pierwszej chwili zdawało się, że wraca do domu i że za następnym wzniesieniem zobaczy znajome wzgórza wokół Shady Yale. Zmieniła się także aura. Znaleźli się w masie ciepłego i wilgotnego powietrza, a ponadto teren, po którym szli, z każdym krokiem stawał się coraz bardziej przyjazny. Chociaż do Callahornu pozostał szmat drogi, nie ulegało wątpliwości, że wkrótce znajdą się w rodzinnych stronach, a ponura chmura z Nordlandii zostanie daleko z tyłu. Czas mijał im szybko, wróciły także chęci do rozmowy, Allanon uległ naleganiom Flicka i opowiedział o Radzie Druidów, wspomniał także ze szczegółami historię rozwoju człowieka od czasów Wielkich Wojen Ludów, aż do chwili obecnej. Menion mówił niewiele. Z zainteresowaniem słuchał wykładu druida i uważnie ob­serwował okolicę.

Kiedy wyruszyli rano, było ciepło i słonecznie. Po południu po­goda zmieniła się gwałtownie. Niebo zasnuło się ciężkimi, niskimi chmurami deszczowymi, a wilgoć stała się dokuczliwa dla nie osło­niętych części ciała. Ciężkie, wilgotne, wręcz lepkie powietrze zapo­wiadało nadciągającą burzę. Znajdowali się w pobliżu skraju Nie­przebytego Lasu, jego odcinka najdalej wysuniętego na południe. W oddali, na ciemniejącym horyzoncie rysowały się ostre, trójkątne szczyty Smoczych Zębów. Nie znaleźli śladów świadczących o prze­marszu wielkiej armii, więc Menion zaczął rozważać, jak daleko na południe mogły dotrzeć wrogie zastępy. Zbliżali się do północnej granicy Callahornu, która przebiegała u stóp Smoczych Zębów. Jeśli hordy z Nordlandii zajęły Callahorn, to koniec był naprawdę blisko. Popołudniowa szaruga skończyła się nagle, a niebo zasłoniła ponura ciemność.

O zmierzchu po raz pierwszy tego dnia usłyszeli złowieszcze, głuche dudnienie odbite echem od gór. Menion od razu je rozpoznał. Słyszał już takie bębny w lasach Anaru, na Nefrytowej Przełęczy. Były to bębny gnomów. Rytmiczne dudnienie unosiło się w wilgot­nym powietrzu, potęgując napięcie. Ziemia drżała, a wszystko co żyło zamarło ze strachu. Z natężenia wibracji wywnioskował, że gnomów było o wiele więcej niż podczas przeprawy przez Nefrytową Przełęcz, prawdopodobnie kilka tysięcy.

Allanon i jego towarzysze nie zwolnili tempa marszu. Złowieszcze dudnienie dochodziło ze wszystkich stron i roztaczało się nad gło­wami. Ciężkie, szare chmury wciąż zasłaniały niebo. Poruszali się więc prawie w ciemności. Flick i Menion zaczynali tracić orientację, lecz Allanon prowadził pewnie, jakby znał każdą piędź ziemi na nizinie u podnóża Paranoru. Podążali za nim w milczeniu. Strach wzmógł ich czujność, a złowieszcze dudnienie drażniło każdy nerw. Obóz wroga był blisko.

Rzeźba terenu zmieniła się. Skończyły się łagodne pagórki, a ich miejsce zajęły strome wzgórza, pocięte głębokimi bruzdami, usiane głazami i zdradliwymi odłamkami skalnymi. Mimo to Allanon nie zwolnił, a Flick i Menion podążali posłusznie za mroczną postacią, która mimo ciemności rysowała się wyraźnie na tle otoczenia. Według rozeznania księcia Leah dotarli do pasma gór i wzgórz będą­cych przedłużeniem Smoczych Zębów. Allanon wybrał tę trasę, by uniknąć spotkania z oddziałami z Nordlandii. Nie można było z całą pewnością określić położenia obozu wroga, ale z odgłosu bębnów wynikało, że znajdowali się powyżej niego. Przez ponad godzinę kluczyli wśród głazów i zarośli, chwilami poruszali się po omacku. Ostre gałęzie i skały szarpały ubrania, a na odsłoniętych częściach ciała przybywało sińców i zadrapań, lecz milczący druid nie po­zwolił się zatrzymać ani zwolnić tempa. Nagle stanął, odwrócił się i położył palec na ustach. Następnie poprowadził ich do wielkiego rumowiska. Po kilku minutach wspinaczki dotarli na szczyt. W od­dali zobaczyli migotliwe, żółte błyski wielu ognisk. Podczołgali się do krawędzi rumowiska i wyjrzeli ostrożnie. To, co ujrzeli, zaparło im dech w piersiach.

Widok zaiste wzbudzał trwogę. Jak okiem sięgnąć płonęły ogniska wroga - tysiące migotliwych, żółtych plamek, punkcików na czarnej równinie. Wokół nich krzątały się niewysokie, ciemne sylwetki muskularnych gnomów i masywnych, zwalistych trolli. Nieprzeliczo­ne zastępy uzbrojonych wojowników gotowe do najazdu na królestwo Callahornu. Flickowi i Menionowi wydawało się niepojęte, by nawet sławetny Legion Graniczny zdołał przeciwstawić się tej potężnej sile. Wyglądało na to, że na równinie zgromadziły się wszystkie gnomy i trolle z całego świata. Dotychczas, dzięki doświadczeniu Allanona, nie natknęli się na żaden patrol. Wybrana przez niego trasa wzdłuż zachodniego skraju Smoczych Zębów pozwoliła im tego uniknąć. Teraz znaleźli się na skalnym rumowisku, kilkaset stóp nad wrogim, obozem. Widok olbrzymich sił wroga wstrząsnął nimi do głębi. Z przy­gnębieniem pomyśleli o rozproszonych oddziałach swoich rodaków, którzy nie zdążą się przygotować do obrony. Słuchając nasilającego się dudnienia, oglądali obóz nordlandzki. Przez dłuższy czas nie mogli uwierzyć w to, co widzieli. Dopiero teraz zrozumieli, z czym przyj­dzie im się zmierzyć. Przedtem mogli to sobie wyobrazić tylko na podstawie opowieści Allanona. Teraz zobaczyli na własne oczy potęgę wroga i zrozumieli sens poświęcenia i potrzebę jak najszybszego odnalezienia Miecza Shannary. Tylko Miecz miał moc większą niż uosobienie Zła, lord Warlock, za sprawą którego powstała olbrzymia armia i ruszyła na podbój wolnych krain. Wydawało się, że na ratunek już za późno.

Przez kilka długich minut wpatrywali się w obozowisko wroga, nie mówiąc ani słowa. Wreszcie Menion nie wytrzymał. Dotknął ramienia Allanona, lecz zanim otworzył usta, druid zakrył mu je dłonią, a drugą ręką wskazał coś u podnóża stoku, na którym znaj­dowała się ich skalna kryjówka. Flick i książę Leah spojrzeli w dół. W ciemnościach, u stóp zbocza dostrzegli niewyraźne kontury pa­trolu gnomów. Nie mogli uwierzyć w to, że nieprzyjaciel wystawił posterunki tak daleko od głównego obozu. Wszystko wskazywało na to, że tym razem przedsięwzięto daleko idące środki ostrożności. Allanon dał znak, by zeszli ze skały. Gdy wykonali polecenie, spro­wadził ich powoli na dół. Droga nie była łatwa. Schodzili z rumowiska ostrożnie, szukając oparcia dla stóp. Nieostrożne szurnięcie butem, czy odgłos spadającego kamyka mógł zaalarmować wroga. Dopiero gdy znaleźli się w bezpiecznej odległości od skalnej półki, druid przysunął się do nich, by odbyć naradę.

- Trzeba zachować absolutną ciszę - oświadczył szeptem. - Każde nasze słowo, każdy dźwięk odbije się echem od tych skał i usłyszą go ci, tam na dole. Zatem cisza!

Menion i Flick skinęli głowami.

- Sytuacja jest poważniejsza, niż przypuszczałem - kontynuo­wał szeptem druid. - Wygląda na to, że cała armia Nordlandii ze­brała się tutaj, by uderzyć na Callahom. Zamiarem Brony jest jak najszybsze zdławienie ewentualnego oporu. Zadaniem tej armii jest uniemożliwienie połączenia wojsk Westlandii i Estlandii. Jeśli dotego dojdzie, to Brona rozprawi się kolejno z każdą krainą. Zły Duch już zagarnął wszystko na północ od Callahornu. Trzeba jak najszyb­ciej ostrzec Balinora i pozostałych!

Przerwał na chwilę i spojrzał wyczekująco na księcia Leah.

- Nie, nie mogę tego zrobić, zwłaszcza teraz - wyszeptał go­rączkowo Menion. - Przede wszystkim trzeba odnaleźć Sheę!

- Nie ma czasu na zbędne dyskusje o tym, co dla kogo jest ważniejsze - odparł groźnym szeptem Allanon, a jego wskazujący palec zatrzymał się na wysokości twarzy księcia, jak sztylet przed zadaniem śmiertelnego ciosu. - Jeśli nie ostrzeżemy Balinora, Callahorn padnie, a za nim cała Sudlandia, w tym także Leah. Najwyższy czas, mój książę, żebyś zaczął myśleć o swoich poddanych. Shea to tylko jednostka, pojedynczy człowiek, któremu w chwili obecnej ani ty, ani ja w żaden sposób nie możemy pomóc. Ale ty możesz zrobić coś ważnego i wielkiego dla tysięcy mieszkańców Sudlandii, którym grozi śmierć lub niewola, jeśli ich kraj padnie!

Słuchając groźnych słów Allanona, Flick poczuł zimno na plecach. Napięcie rosło, a każda śmielsza odpowiedź księcia Leah groziła wybuchem. Menion jednak zdołał utrzymać język na wodzy i wysłu­chał go do końca. Przez następne kilka chwil przeciwnicy patrzyli sobie w oczy z nie ukrywanym gniewem, po czym nagle Menion odwrócił się i skinął głową. Flick odetchnął z ulgą.

- Niech będzie - mruknął ze złością. - Pójdę do Callahornu i przekażę ostrzeżenie Balinorowi. Ale potem wrócę. I znajdę was.

- Najpierw odszukaj pozostałych, książę. Potem masz wolną rękę - chłodno skwitował jego wypowiedź Allanon. - Ale w dro­dze powrotnej odradzam wszelkie próby przebijania się lub przekra­dania przez linie wroga. To szaleństwo i strata czasu. Flick i ja spró­bujemy dowiedzieć się czegoś o Mieczu i o Shei. Nie zaniechamy poszukiwań. Masz na to moje słowo, góralu.

Menion spojrzał mu prosto w oczy. Były jasne i szczere. Tym razem mag niczego przed nim nie ukrywał.

- Trzymaj się tych gór i pagórków. Ciągną się daleko poza najbardziej wysunięte czujki wroga - radził Menionowi. - Doj­dziesz do rzeki Mermidon powyżej miasta Kern. Przepraw się przez nią i wejdź do miasta przed świtem. Wiele przemawia za tym, że i pierwszy cios spadnie na Kern. Szansę na utrzymanie miasta są nie­wielkie, dlatego całą ludność należy bezzwłocznie wyprawić do Tyrsis, dopóki wróg nie odciął dróg ewakuacji. Miasto Tyrsis leży na płaskowyżu u podnóża góry. Przy dobrze zorganizowanej obronie może bronić się co najmniej przez kilka dni. Przez ten czas Durin i Dayel powinni dotrzeć do swego kraju i sprowadzić posiłki z West-landii. Także Hendel zyska czas niezbędny do zorganizowania po­mocy z Estlandii. Być może uda się dłużej utrzymać Callahorn. W ten sposób zyskalibyśmy dodatkowy czas na zebranie większej armii i przy­gotowanie przeciwuderzenia połączonymi siłami wszystkich krain. Bez Miecza Shannary nic więcej nie zrobimy.

Menion ponownie skinął głową i wyciągnął rękę do Flicka. Ten uścisnął serdecznie prawicę księcia i powiedział:

- Powodzenia, Menionie.

Allanon zbliżył się do księcia i położył ciężką dłoń na jego szczu­płym ramieniu.

- Wiele zależy teraz od ciebie, książę. Pamiętaj o tym. Bez­względnie trzeba ostrzec mieszkańców Callahornu o tej inwazji. Jeśli się zawahają lub będą ociągać, zginą wszyscy, a z nimi Sudlandia. Nie spraw więc zawodu, książę Leah.

Wysłuchawszy słów Allanona, Menion zakręcił się w miejscu i ruszył w drogę. Odprowadzili wzrokiem smukły cień księcia, prze­mykający między głazami i skałami. Gdy zniknął z oczu, przez chwilę stali w zamyśleniu. Milczenie przerwał Allanon.

- Teraz naszym zadaniem jest dowiedzieć się, co się stało z Sheą i z Mieczem - zaczął i usiadł ciężko na kamieniu. Flick zbliżył się do niego, a druid mówił dalej: - Niepokoję się o Eventina. Na polu bitwy znalazłem królewski sztandar głowy rodu Elessedil. Możliwe, że Eventin dostał się do niewoli. Jeśli tak, to armia Westlandii może zwlekać z wymarszem. Jest dla nich zbyt ważny, więc nie będą ry­zykować jego życia nawet za cenę utraty Sudlandii.

- Czy to znaczy, że ludowi elfów jest obojętne, co się stanie z mieszkańcami Sudlandii? - zapytał z niedowierzaniem Flick. - Czyżby nie zdawali sobie sprawy, co ich czeka, jeśli lord Warlock zawładnie Sudlandią?

- To wszystko nie jest takie proste, jak się wydaje - stwier­dził Allanon i westchnął ciężko. - Zwolennicy Eventina rozumieją powagę sytuacji i zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Ale jest także wielu, którzy nie chcą angażować się w sprawy innych krain, dopóki nie ma bezpośredniego zagrożenia dla królestwa Eventina. Teraz, gdy go nie ma w kraju, ci ostatni podnoszą głos. Może upłynąć dużo czasu zanim wyjaśnią się kwestie sporne i zostanie podjęta ostateczna decyzja. Wiadomo jednak, że bez niej armia elfów nie wyruszy w pole albo wyruszy, gdy będzie już za późno.

Flick pokręcił głową ze smutkiem. Przypomniał sobie gorzkie uwagi na temat Sudlandii i postawy jej mieszkańców, które Hendel przedstawił po powrocie do Culhaven. Wydawało mu się rzeczą nie­pojętą, że w obliczu groźby fizycznego wyniszczenia ludzie, zamiast działać, tracą czas na jałowe dyskusje. Przypomniał sobie, jak on i jego brat zareagowali na pierwszą wzmiankę o pochodzeniu Shei i zagrożeniu ze strony Zwiastunów Śmierci. Zmienili zdanie dopiero wtedy, gdy zobaczyli z bliska jednego z nich...

- Muszę się dowiedzieć czegoś więcej o sytuacji w obozie - szept Allanona przerwał rozmyślania Flicka. Chłopiec drgnął i od­wrócił się do druida. - Czy mój młody przyjaciel Flick nie zech­ ciałby na pewien czas stać się na przykład... gnomem?



XXII



W tym samym czasie, gdy Allanon, Flick i Menion niestrudzenie szukali śladów zaginionego Shei, pozostała czwórka rozdzielonej teraz drużyny przyjaciół dotarła do twierdzy Tyrsis. Mieli za sobą prawie dwa dni niebezpiecznej przeprawy przez wrogie linie armii Nordlandii, którą powstrzymywały, jak dotąd, tylko potężne góry oddzielające Callahorn i Paranor. Pierwszy dzień bardzo im się dłużył, ale minął zupełnie spokojnie. Zmierzali na południe przez puszcze sąsiadujące z Nieprzebytym Lasem, ku nizinom leżącym u podnóża złowrogich Smoczych Zębów. Zwiadowcy gnomów pilnie strzegli wszystkich przełęczy; przebycie ich bez zbrojnej potyczki wydawało się prawie niemożliwe. Dzięki śmiałemu fortelowi udało się jednak odciągnąć większość strażników od wejścia prowadzącego do krętej, wysokiej przełęczy Kennon. Pozwoliło to czterem odważnym podróż­nikom przekroczyć granicę gór. Równie trudno było wszakże wydos­tać się poza ich obręb; w końcu polała się jednak krew. I nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło, gdyby pozostała dwudziestka zwia­dowców nie uciekła nagle w popłochu, przekonana, że to cały Legion Graniczny Callahornu opanował przełęcz i zmierza teraz ku nim, aby wszystkich wyciąć w pień. Hendel był tym tak rozbawiony, że gdy dotarli do bezpiecznego miejsca w lasach na południe od Kennon, musieli się na chwilę zatrzymać, aby mógł odzyskać równowagę. Durin i Dayel spoglądali na siebie niepewnie, w drodze do Paranoru bowiem karzeł zdawał im się postacią małomówną. Nigdy przedtem nie widzieli, żeby się śmiał; zdało im się też, że takie zachowanie nie przystoi poważnemu Hendelowi. Potrząsali więc z niedowierza­niem głowami i pytająco patrzyli na Balinora. Olbrzym wzruszył tylko ramionami, od dawna bowiem przyjaźnił się z Hendelem i znał jego zmienny charakter. Poza tym dobrze było znów usłyszeć śmiech kompana.

Zmierzchało już, a słońce malowało daleki horyzont czerwienią i purpurą, gdy czterej śmiałkowie ujrzeli wreszcie cel swej wędrówki. Ich ciała były zmęczone i obolałe, a tak bystre zazwyczaj umysły - odrętwiałe brakiem snu i męczącą podróżą. Jedynie dusze wędrowców drgnęły ze wzruszenia na widok majestatycznych wież Tyrsis. Za­trzymali się na chwilę na skraju lasu ciągnącego się na południe od Smoczych Zębów. Na wschodzie leżało miasto Yarfleet, które strzegło jedynej dużej przełęczy prowadzącej w kierunku gór Runne, niewielkiego łańcucha otaczającego legendarne Tęczowe Jezioro. Na małej wysepce leżało miasto Kern. Powyżej Tyrsis swe wody toczył przez las leniwy Mermidon. Jego źródło znajdowało się dalej na zachód, na rozległych pustkowiach równiny Streleheim. Szeroka rze­ka stanowiła naturalną i niezawodną zaporę dla każdego wroga. Gdy Mermidon wzbierał, jego wody były rwące i głębokie; trwało to nie­mal przez cały rok, dotychczas więc żaden nieprzyjaciel nie zdołał zawładnąć miastem.

Wydawało się, że zarówno Kern otoczony wodami Mermidonu, jak i Yarfleet położone w górach Runne, są groźne, potężne i niedo­stępne. To właśnie starożytne miasto Tyrsis i jego niezawodny w wal­ce Legion Graniczny od niezliczonych pokoleń z powodzeniem strze­gły granic Sudlandii przed wszelką inwazją. To Legion Graniczny brał na swe barki ciężar ataków przeciw ludziom i był zawsze pierw­szą linią obrony. Legionowi Granicznemu z Callahornu początek dało Tyrsis, które jako twierdza nie miało sobie równych. Stare Tyrsis uległo zniszczeniu w Pierwszej Wojnie Ludów. Potem, podniesione z ruin i rozbudowywane przez wiele lat, stało się największym mia­stem Sudlandii. Było też, jak dotąd, najsilniejszym miastem regionu północnego. Była to twierdza zdolna oprzeć się każdej sile. Fortecę otoczoną wysokimi murami i wałami obronnymi zbudowano na wy­niesionym nad okolicę płaskowyżu. Każde pokolenie wnosiło swój wkład w budowę i z każdym pokoleniem miasto rosło w siłę i potęgę. Przed siedmioma stuleciami wzniesiono wielki Mur Zewnętrzny, roz­ciągając granice Tyrsis tak daleko, jak pozwalała na to sama natura, aż po sam skraj stromego urwiska. Poniżej twierdzy rozciągała się żyzna równina z polami uprawnymi i wsiami, które zapewniały miastu żywność. Ziemia była tam czarna i płodna, hojnie obdarowywana przez życiodajne wody Mermidonu płynącego na wschód i południe. Domostwa i większe osiedla rozrzucone były na dużej przestrzeni, na tyle jednak blisko, by można się było szybko schronić w obrębie potężnych murów miasta. W ciągu stuleci po Pierwszej Wojnie Lu­dów miasta Callahornu skutecznie odpierały wszelkie ataki nieprzy­jaznych sąsiadów. Żaden z trzech grodów nie uległ wrogowi, a osła­wiony Legion Graniczny nigdy nie poniósł klęski. Callahorn jednakże nigdy nie potykał się z tak wielką armią, jaka przybyła teraz z rozkazu lorda Warlocka. Miała to być prawdziwa próba siły i odwagi.

Balinor spoglądał na odległe wieże swojego miasta z mieszanymi uczuciami. Ojciec jego był wielkim królem i dobrym człowiekiem, lecz czas płynął nieubłaganie, odejmując mu z każdym rokiem sił. Dowodził Legionem Granicznym przez całe lata i prowadził armię przeciw nieustępliwym gnomom z Estlandii. Wiele razy musiał prze­wodzić długim i kosztownym wyprawom przeciw wielkim trollom z Nordlandii lub też bronić swej ziemi przed licznymi plemionami, które próbowały miasta obrócić w ruiny, a ludność zniewolić. Balinor był najstarszym synem i prawowitym następcą tronu. Wiele zawdzię­czał starannym naukom wpajanym cierpliwie przez ojca. W trudzie zdobywał wiedzę i umiejętności, był też powszechnie lubiany wśród ludzi, których przyjaźń można było zdobyć li tylko przez szacunek i zrozumienie. Pracował przeto z nimi, walczył ramię w ramię, wiele się od nich nauczył. Wiedział więc teraz, co czują i myślą. Kochał tę ziemię, kochał wystarczająco mocno, by za nią walczyć, jak to zresztą czynił przez lata całe. Dowodził oddziałem Legionu Grani­cznego, który nosił jego znak - prężącego się do skoku leoparda; żołnierze ci byli sercem całej armii. Dla Balinora ich szacunek i po­święcenie cenne były nade wszystko. Nie było go w mieście przez kilka miesięcy; udał się w podróż z tajemniczym Allanonem i kom­panią z Culhaven. Ojciec prosił go, by przemyślał swoją decyzję i nie wyjeżdżał, ale Balinor nie zmienił zdania. Nie wahał się ani przez chwilę; wiedział, że musi pomóc Allanonowi. Nie mógł postąpić ina­czej, nawet przez wzgląd na ojca. Teraz spoglądał na swoje rodzinne miasto i marszczył brwi, czując w sercu dziwne przygnębienie. Nie­świadomie podniósł dłoń ku twarzy i dotknął blizny biegnącej przez prawy policzek.

- Znów myślisz o swoim bracie? - zapytał Hendel, lecz jego pytanie zabrzmiało jak stwierdzenie. Balinor spojrzał na niego spe­szony i skinął powoli głową. - Musisz wreszcie przestać rozpamię­tywać tę całą sprawę - powiedział karzeł beznamiętnie. - Jeśli będziesz o nim myślał jak o bracie, a nie o człowieku, może cię to doprowadzić do zguby.

- Niełatwo zapomnieć, że związek krwi czyni nas czymś więcej niż tylko synami jednego ojca - odparł smutno Balinor. - Nie mogę zignorować ani zapomnieć więzów, jakie nas łączą.

Durin i Dayel spojrzeli po sobie, nie rozumiejąc, o czym rozmawia pozostała dwójka. Wiedzieli, że Balinor ma brata, ale nigdy go nie widzieli, a i podczas podróży z Culhaven nie słyszeli o nim ani słowa. Balinor dostrzegł zmieszanie na twarzach braci elfów i uśmiechnął się do nich.

- Nie jest tak źle, jakby się mogło wydawać - zapewnił ich cichym głosem. Hendel potrząsnął bezradnie głową i zamilkł na kilka chwil. - Mój młodszy brat Palance i ja jesteśmy jedynymi synami Ruhla Buckhannaha, króla Callahornu - wyjaśnił Balinor i spojrzał ku odległemu miastu, jakby chciał zyskać na czasie. - Jako chłopcy byliśmy sobie bardzo bliscy, tak jak wy obaj. Gdy dorośliśmy, wszyst­ko się zmieniło: nasze spojrzenie na życie, nasze osobowości. Dzieje się tak ze wszystkimi ludźmi bez względu na to, czy są braćmi, czy nie. Ja, będąc starszym, dziedziczę tron. Palance oczywiście zawsze o tym wiedział i to nas rozdzieliło, gdy dorośliśmy. Głównie dlatego, że jego poglądy na temat sprawowania władzy nie zawsze były zbież­ne z moimi... Trudno to wytłumaczyć.

- Wcale nietrudno - Hendel prychnął znacząco.

- Dobrze, zatem wcale nietrudno - przyznał ze znużeniem Ba­linor. - Palance jest przekonany, że Callahorn nie powinien dłużej służyć jako pierwsza linia obrony w razie ataku na ludy Sudlandii. Chce rozwiązać Legion Graniczny i oddzielić Callahorn od reszty krainy. Lecz tego przyjąć nie sposób... - Olbrzym pogrążył się na chwilę w gorzkim milczeniu.

- Powiedz im resztę, Balinorze - odezwał się chłodno Hendel.

- Mój podejrzliwy przyjaciel sądzi, że Palance nie jest już panem samego siebie i że mówi o sprawach, których nie pojmuje. Ma do­radcę, mistyka o imieniu Stenmin, człowieka, jak twierdzi Allanon, bez czci i honoru, który w końcu doprowadzi go do zguby. Stenmin powiedział ojcu i ludziom, że to Palance powinien objąć władzę, a nie ja. Wtedy wyjechałem, ponieważ nawet mój brat uważał, że nie po­ trafię sprawować pieczy nad Callahornem.

- A ta blizna...? - spytał cicho Durin.

- To wynik kłótni, do której doszło przed moją podróżą z Al­lanonem - odparł Balinor i pokręcił głową na wspomnienie tej chwili. - Nie pamiętam nawet, jak to się zaczęło. Przypominam sobie tylko wściekłość Palance'a i nienawiść bijącą z jego spojrzenia. Obróciłem się już ku wyjściu, gdy on sięgnął po bicz i uderzył mnie w twarz. Dlatego też zdecydowałem się opuścić Callahorn na pewien czas i dać mu szansę na odzyskanie zmysłów. Gdybym wtedy został, moglibyśmy...

Balinor zamilkł, a Hendel posłał elfom znaczące spojrzenie, które nie pozostawiało wątpliwości, co mogłoby się stać, gdyby dosz­ło między braćmi do jeszcze jednej sprzeczki. Durin zmarszczył ze zdziwieniem brwi, zastanawiając się, jakiż to śmiałek mógł się przeciwstawić komuś takiemu jak Balinor. Podczas niebezpiecznej po­dróży do Paranoru olbrzym niejednokrotnie dowiódł swej odwagi i siły charakteru, Allanon zaś bardzo mu ufał. Tymczasem jego włas­ny brat, zaślepiony zazdrością, obrócił się przeciwko niemu. Elf współczuł głęboko dzielnemu wojownikowi, który nawet wśród naj­bliższych nie mógł znaleźć spokoju.

- Wierzcie mi, mój brat nie zawsze był taki. Jestem pewien, że nie jest złym człowiekiem - ciągnął Balinor, chcąc przekonać bar­dziej siebie niż pozostałych. - Ten Stenmin cieszy się znacznym poważaniem u Palance'a, wznieca w nim nienawiść do mnie i wszyst­kiego, co mój brat uważał kiedyś za słuszne.

- Tu wszelako chodzi o coś więcej - przerwał ostro Hendel. - Palance jest fanatykiem żądnym władzy. Występuje przeciw tobie, a wszystko to pozornie dla dobra ludu. Dławi się własną obłudą.

- Może i masz rację - przyznał cicho Balinor. - Ale nadal jest moim bratem i... kocham go.

- I to właśnie czyni go tak niebezpiecznym - stwierdził ka­rzeł. - On już cię nie kocha - powiedział, patrząc Balinorowiprosto w oczy.

Olbrzym nie odpowiedział. Spoglądał na rozciągające się na za­chodzie równiny i leżące za nimi Tyrsis. Książę pogrążył się w swych niewesołych myślach. W końcu zwrócił w stronę pozostałych spo­kojną już, pogodną twarz. Wyglądał tak, jakby nic się nie wydarzyło.

- Czas ruszać w drogę. Musimy dotrzeć do miasta przed zmierz­chem.

- Nie idę z wami dalej, Balinorze - powiedział szybko Hen­del. - Muszę wracać do swego kraju i pomóc armii karłów w przy­gotowaniach do obrony przed inwazją Anaru.

- Cóż, możesz przecież spędzić noc w Tyrsis i wyruszyć jutro zaproponował Dayel, zdając sobie sprawę, że wszyscy są bardzo zmęczeni. Poza tym niepokoił się o bezpieczeństwo przyjaciela.

Hendel uśmiechnął się wyrozumiale i potrząsnął głową.

- Nie, muszę podróżować nocą. Jeśli zostanę w Tyrsis, stracę cały dzień, a czas jest przecież dla nas bardzo cenny. Los całej Sudlandii zależy od tego, jak szybko zdołamy zebrać nasze siły i uderzyć na lorda Warlocka. Jeśli się okaże, że straciliśmy Sheę i Miecz Shannary, jedyną nadzieją będą nasze wojska. Pójdę do Yarfleet i tam, odpocznę. Bądźcie zdrowi, przyjaciele. Życzę wam powodzenia.

- My tobie również, dzielny Hendelu. - Balinor wyciągnął wielką dłoń. Karzeł ścisnął ją mocno, potem podał rękę elfom i ruszył w głąb lasu, machając na pożegnanie.

Balinor i jego towarzysze czekali, aż zupełnie zniknie im z oczu, po czym ruszyli do Tyrsis. Słońce skryło się już za horyzontem, a niebo zmieniło barwę z purpurowej na szarogranatową. Nadciągała noc. Byli w połowie drogi do miasta, gdy zapadła głęboka ciemność, a na firmamencie błysnęły pierwsze gwiazdy. Gdy zbliżali się do osławionego grodu, którego ogrom czerniał na tle nocnego nieba, książę Callahornu opowiedział pokrótce elfom jego historię.

Miasto zbudowano na wysokim płaskowyżu, który był zwieńcze­niem niewielkiego, lecz zdradliwego urwiska. Chronił on płaskowyż od południa, a częściowo także od zachodu i wschodu. Nie wyglądał co prawda tak groźnie i nie był tak wysoki jak góry Smocze Zęby czy Charnal, lecz za to był niewiarygodnie stromy. Od południa wy­rastał niemal pionowo w górę i nigdy nikomu się nie udało nań wedrzeć. Tak więc od tej strony miasto było dobrze zabezpieczone i nie musiano stawiać tam żadnych fortyfikacji ani umocnień. Pła­skowyż, na którym zbudowano miasto, miał w najszerszym miejscu jedynie ponad trzy mile; od pomocy i zachodu opadał ostro ku rów­ninie, przez którą płynął Mermidon, a od wschodu ku lasom Calla­hornu. Rwąca rzeka była w istocie pierwszą linią oporu i niewielu armiom udało się ją przebyć, by się potem wspiąć na płaskowyż i mury miasta. Wróg, który zdołał przebyć Mermidon, musiał się zmierzyć ze stromym zboczem. Jedyną drogą na płaskowyż była po­tężna rampa zbudowana z kamienia i metalu, którą opuszczano przez wybicie sworzni z głównych podpór. Cały ten wymyślny mechanizm znajdował się w baszcie na Murze Zewnętrznym.

Jeśli zaś nawet wroga armia zdołała się tam wspiąć, czekała ją trzecia przeszkoda, dotąd nie do przebycia. Był nią właśnie ów ogrom­ny Mur Zewnętrzny, wznoszący się niecałe dwa jardy od krawędzi płaskowyżu i otaczający całe miasto. Jego brzegi sięgały ścian klifu, zabezpieczając w ten sposób miasto od południa. Zbudowany był z wielkich kamiennych bloków połączonych zaprawą. Ich powierz­chnie były dokładnie wygładzone, by uniemożliwić wspinaczkę. Mur wznosił się prawie na wysokość stu stóp; był potężny i nie do zdo­bycia. Na jego szczycie zbudowano obronne parapety i zwieńczo­no je blankami. Wyznaczono w nich również specjalne miejsca dla łuczników; mogli oni strzelać z ukrycia do odsłoniętych napastników.

Mur był bardzo stary i grubo ciosany, ale z powodzeniem odpierał ataki najeźdźców przez prawie tysiąc lat. Żaden wróg nie zdołał się wedrzeć do miasta od czasu Pierwszej Wojny Ludów, gdy go zbu­dowano.

Tuż za Murem Zewnętrznym w podłużnych, pochyłych koszarach stacjonowali żołnierze Legionu Granicznego. Znajdowały się tam również budynki gospodarcze i zbrojownie. Przez cały czas jedna trzecia Legionu była na służbie, pozostali żołnierze zaś przebywali w domach z rodzinami, oddając się swym cywilnym zajęciom; naj­częściej byli robotnikami, rzemieślnikami i sklepikarzami. W razie potrzeby koszary były w stanie pomieścić całą armię, lecz teraz prze­bywała w nich jedynie część wojowników. Za zabudowaniami wojskowymi i placem apelowym wznosił się drugi kamienny mur, który oddzielał je od samego miasta. Tam, wzdłuż krętych, czystych ulic stały domy mieszkańców Tyrsis, wszystkie starannie zbudowane i wykończone. Miasto rozciągało się niemal na całym płaskowyżu, sięgając od drugiego muru do urwiska strzegącego strony południo­wej. Wewnątrz grodu postawiono trzeci mur, który otaczał zabudowania i pałac królewski wraz z dziedzińcem i ogrodami. Zadrzewione parki okalające pałac były jedynymi terenami leśnymi na płaskowyżu. Trzeci mur nie służył celom obronnym; był tylko linią wydzielającą tereny przynależne jedynie królowi. Mieszkańcy miasta mogli korzystać z parków publicznych. Balinor długo i dokładnie rozwodził się i nad historią miasta, by wykazać elfom, że królestwo Callahornu jest jedną z niewielu światłych monarchii, jakie pozostały na świecie. Rządził nią król wspierany przez parlament, złożony z przedstawicieli | ludu Callahornu, którzy pomagali mu w stanowieniu praw. Miesz­kańcy Callahornu byli dumni ze swego rządu i Legionu Granicznego, i w którym każdy z nich kiedyś służył. Byli wolnymi ludźmi i ta j wolność była warta, by oddać za nią życie.

Callahorn łączył w sobie zarówno przeszłość, jak i przyszłość. Jego miasta były w istocie fortecami, zdolnymi powstrzymać częste ataki wrogo usposobionych sąsiadów. Legion Graniczny zaś powstał jeszcze w dawnych czasach, gdy młode narody bezustannie toczyły wojny i gdy fanatyczne poczucie narodowej dumy nie pozwalało im się do siebie zbliżyć. Prostą architekturę i staromodny wystrój można było spotkać wszędzie w szybko powstających miastach dalekiej Sudlandii; stawały się one coraz bardziej ośrodkami kulturalnymi, a mniej twierdzami. Tak samo było z Tyrsis, z jego grubo ciosanymi ścianami z kamienia i dzielnymi wojownikami, którzy stali na straży Dolnej Sudlandii i przyczyniali się do wzrostu jej potęgi. Z drugiej strony można było również dostrzec oznaki tego, co miało nadejść w nie­dalekiej przyszłości. Była to jednomyślność ludzi wyrażająca się w to­lerancji wobec wszystkich ras i narodów. W Callahornie, tak samo jak w innych krainach Sudlandii, każdego ceniono za to, kim jest, i traktowano sprawiedliwie.

Tyrsis leżało u zbiegu trzech krain i przez jego granice przewijali się przedstawiciele różnych nacji. Dzięki temu mieszkańcy grodu mieli możność przekonania się, że różnice w wyglądzie poszcze­gólnych ras są bez znaczenia. Najważniejsza była osobowość i ją przede wszystkim należało oceniać. Olbrzymi górski troll nie był tu wyśmiewany z powodu swego groteskowego wyglądu i nie musiał się wstydliwie ukrywać, gdyż przedstawiciele tej rasy byli w Cal­lahornie bardzo popularni. Gnomy, elfy i karły różnych typów i ro­dzajów również były tu mile widziane, jeśli tylko miały pokojowe zamiary.

Balinor uśmiechnął się do siebie, mówiąc o tym coraz bardziej powszechnym zjawisku, które powoli obejmowało wszystkie krainy. Był dumny, że jego naród jako jeden z pierwszych odrzucił uprze­dzenia w poszukiwaniu przyjaźni i zrozumienia. Durin i Dayel słu­chali go w milczeniu. Elfy zdawały sobie sprawę, co oznacza samot­ność wśród innych nacji, które nie tolerują nikogo poza sobą.

Balinor zakończył swoją opowieść, gdy wychodzili z porośniętej wysoką trawą równiny na szeroką drogę. W oddali majaczył w ciem­nościach potężny płaskowyż. Byli już dość blisko, by dostrzec światła miasta i ruch sylwetek na kamiennej rampie. Wejście prowadzące przez Mur Zewnętrzny było jasno oświetlone, a olbrzymie wrota, strzeżone przez strażników w ciemnych szatach, stały otworem. Gdy minęli bramy, zobaczyli dziedziniec i stojące na nim koszary, lecz mimo że paliły się w nich światła, nie było słychać śmiechu ani wesołych rozmów. Balinor bardzo się zdziwił, gdyż dochodzące do niego głosy były ściszone i przytłumione, jakby nikt nie chciał, by go słyszano. Olbrzym przyjrzał się wszystkiemu z uwagą; coś było nie w porządku. Wszędzie panowała nienaturalna cisza.

Przyjaciele wspinali się w milczeniu za Balinorem po grobli pro­wadzącej ku pogrążonemu w mroku urwisku. Minęło ich kilka osób, które sprawiały wrażenie wstrząśniętych widokiem księcia Callahor­nu. Balinor, skupiony na obserwacji coraz lepiej widocznego miasta, nie zauważył ich zdziwienia. Nie umknęło to jednak uwagi braci. elfów, którzy wymienili ostrzegawcze spojrzenia. Działo się coś na­prawdę niedobrego. Po jakimś czasie, gdy byli już na płaskowyżu, dotarło to również do Balinora. Książę spojrzał bacznie w kierunku bram miasta, a potem przeniósł wzrok na twarze mijających ich ludzi, którzy, rozpoznawszy go, pierzchali bez słowa w noc. Przez jakiś czas cała trójka stała w milczeniu, obserwując znikających w mroku przechodniów.

- Co się dzieje, Balinorze? - zapytał w końcu Durin.

- Nie wiem - odparł zaniepokojony książę. - Spójrzcie na insygnia żołnierzy stojących przy bramie. Żaden z nich nie nosi wi­zerunku leoparda - symbolu mojego Legionu Granicznego. Za­miast tego mają znak sokoła, którego nie znam. A ci ludzie? Zauwa­żyliście ich spojrzenia?

Obaj bracia skinęli swymi wąskimi głowami i rozejrzeli się wokół z nie skrywanym lękiem.

- To bez znaczenia - stwierdził krótko Balinor. - To ciągle jest miasto mojego ojca, a ci ludzie są moimi rodakami. Dowiemy się wszystkiego, gdy dotrzemy do pałacu.

Książę ruszył w stronę potężnych wrót prowadzących przez Mur Zewnętrzny; elfy podążały za nim w odległości dwóch kroków. Ksią­żę nie próbował ukryć swej twarzy i gdy zbliżyli się do czterech uzbrojonych strażników, jego widok wywołał u nich taką samą reakcję jak u zatrwożonych przechodniów. Nie uczynili ani jednego ruchu, by go zatrzymać, i nie wymienili między sobą ani jednego słowa. Jeden z nich opuścił pospiesznie swój posterunek i zniknął za Murem Wewnętrznym prowadzącym do miasta. Balinor i elfy przeszli przez potężne wrota, które zdawały się wisieć nad nimi niczym monstrualne kamienne ramię. Minęli strażników i znaleźli się na dziedzińcu, gdzie stały koszary żołnierzy Legionu Granicznego. Paliło się w nich nie­wiele świateł i wyglądały na opuszczone. Na podwórcu było kilku ludzi ubranych co prawda w tuniki z insygniami leoparda, lecz nie uzbrojonych.

Jeden z nich spojrzał z niedowierzaniem na przybyszy i krzyknął coś ostro do swych kompanów. Drzwi koszar otworzyły się z hukiem i stanął w nich stary, siwy żołnierz. Spojrzał szybko na Balinora i jego przyjaciół, a potem wydał swym podwładnym krótki rozkaz. Żołnierze wrócili niechętnie do swoich zajęć, dowódca zaś zwrócił się do przy­byszów:

- Bądź pozdrowiony, lordzie Balinorze - rzekł na powitanie, pochylając na chwilę głowę. - A więc w końcu wróciłeś.

- Kapitanie Sheelon, dobrze cię znów widzieć. - Balinor po­chwycił sękatą dłoń weterana i uścisnął ją. - Co tu się dzieje? Dla­czego strażnicy noszą insygnia sokoła, a nie leoparda?

- Panie, Legion Graniczny został rozwiązany! Została nas tylko garstka, reszta wróciła do domów!

Przyjaciele patrzyli na kapitana jak na człowieka, który postradał zmysły. Legion Graniczny został rozwiązany w obliczu największej inwazji, jaka kiedykolwiek zagrażała Sudlandii? Prawie jednocześnie przypomnieli sobie słowa Allanona, który powiedział im, że Legion Graniczny jest jedyną nadzieją dla zagrożonych krain. To właśnie on miał choć na chwilę powstrzymać wrogie siły zebrane przez lorda Warlocka. Tymczasem armia Callahornu została w tajemniczy sposób rozwiązana...

- Na czyj rozkaz? - spytał Balinor z rosnącym gniewem.

- Waszego brata, panie - rzucił szybko siwy Sheelon. -Rozkazał swojej straży, aby przejęła naszą służbę. Legion został roz­wiązany do odwołania. Lordowie Acton i Messalin udali się do pałacu, by błagać króla o rozważenie tej decyzji, ale już nie wrócili. Nie pozostało nam nic innego, jak wykonać rozkaz...

- Czy wszyscy poszaleli?! - zawołał rozwścieczony książę, chwytając starego żołnierza za tunikę. - A co z królem? Czy mój ojciec nie rządzi już tym krajem i nie wydaje rozkazów Legionowi? Jak zareagował na tę niewyobrażalną bzdurę?

Sheelon odwrócił wzrok, szukając słów, których bał się wypo­wiedzieć. Balinor potrząsnął nim gwałtownie.

- Ja... Ja nie wiem, mój panie - wymamrotał, starając się nie patrzeć na księcia. - Słyszeliśmy tylko, że król jest chory. Trzy tygodnie temu twój brat, panie, obwołał się władcą i zasiadł na tronie.

Wstrząśnięty Balinor puścił kapitana i zapatrzył się na dalekie światła pałacu, swego dawnego domu, do którego powrócił z tak wielką nadzieją. Opuścił Callahorn ze względu na beznadziejny kon­flikt, jaki zaistniał między nim a Palance'em, lecz to jeszcze pogor­szyło sprawę. Teraz musi się zmierzyć ze swym nieodpowiedzialnym bratem na jego warunkach. Musi stanąć z nim twarzą w twarz i wy­tłumaczyć, że rozwiązanie Legionu Granicznego, tak rozpaczliwie teraz potrzebnego, było szaleństwem.

- Musimy iść od razu do pałacu i porozmawiać z twoim bra­tem - w myśli Balinora wdarł się ożywiony, niecierpliwy głos Dayela. Książę popatrzył przez chwilę na elfa i nagle przypomniał mu się Palance w swych młodzieńczych latach. Już wtedy bardzo trudno było go do czegoś przekonać.

- Oczywiście, masz rację - przytaknął nieswoim głosem. - Musimy się z nim zobaczyć.

- Nie, nie wolno wam! - krzyknął głośno kapitan Sheelon. - Inni, którzy tam poszli, już nie wrócili. Krążą pogłoski, że twój brat, panie, ogłosił cię zdrajcą. Uważa, że zawarłeś przymierze z Allanonem, czarownikiem, który włada złymi mocami. Mówi się, że zosta­niesz uwięziony i skazany na śmierć!

- To śmieszne! - zawołał książę. - Nie jestem zdrajcą i na­wet mój brat wie, że to prawda. A jeśli chodzi o Allanona, to jest on najlepszym przyjacielem i sojusznikiem, jakiego Sudlandia kiedykol­wiek miała. Muszę iść do Palance'a i rozmówić się z nim. Możemy się nie zgadzać, ale przecież nie uwięzi własnego brata. Władza nie
należy do niego!

- Być może twój ojciec nie żyje, przyjacielu - ostrzegł Bali­nora Durin. - Musimy być teraz bardzo ostrożni. Hendel sądzi, że Palance działa pod wpływem mistyka Stenmina, a jeśli tak jest w istocie, toś w większym niebezpieczeństwie, niż myślisz.

Balionor zatrzymał się i pokiwał głową; przestrogi wydawały się bardzo rozsądne. Szybko wytłumaczył Sheelonowi, co grozi królestwu Callahornu ze strony Nordlandii, podkreślając, że Legion Gra­niczny będzie najważniejszym elementem obrony ich ojczyzny. Po­tem mocno chwycił starego żołnierza za ramię i pochylił się ku niemu.

- Poczekaj tutaj na mnie lub mojego osobistego wysłańca. Jeśli po pewnym czasie nie wrócę lub nie prześlę wiadomości, odnajdziesz lordów Ginnissona i Fandwicka; Legion Graniczny ma zostać natych­miast zmobilizowany! Potem zażądaj od Palance,a otwartego procesu w mojej sprawie. Nie może ci tego odmówić. Wyślij również posłań­ców na wschód do elfów i karłów z wiadomością, że wraz ze mną zostali pojmani kuzyni Eventina. Zapamiętasz wszystko, co ci powiedziałem?

- Tak, mój panie - przytaknął żywo stary wiarus. - Będzie tak, jak rozkazałeś. Niech szczęście ci sprzyja, książę Callahornu.

Sheelon wrócił do koszar, a zły i rozdrażniony Balinor ruszył w stronę miasta. Durin szepnął do swego młodszego brata, żeby został za Murem Wewnętrznym, dopóki się nie wyjaśni, co się stało z Balinorem i z nim samym, ale Dayel stanowczo odmówił. Starszy elf wiedział, że dalsze upieranie się przy swoim byłoby bezcelowe, po­godził się z wolą brata. Dayel nie miał jeszcze dwudziestu lat i dopiero wkraczał w życie. Wszyscy członkowie wyprawy darzyli go tym szczególnym uczuciem, jakim bliscy przyjaciele obdarowują najmłod­szego spośród siebie. Jego otwartość i szczerość były rzadkimi ce­chami w czasach, gdy ludzie przeważnie odnosili się do siebie z re­zerwą i nieufnością. Durin obawiał się o swego młodszego brata, który miał dopiero życie przed sobą. Jeśli chłopiec zostanie w jaki­kolwiek sposób skrzywdzony, on sam dozna niepowetowanej straty. Durin popatrzył w milczeniu na brata, oświetlonego blaskiem jaśnie­jącego w ciemnościach miasta.

Po chwili marszu trzej śmiałkowie przeszli przez wrota Muru Wewnętrznego i znaleźli się na ulicach miasta. Jeszcze raz wartow­nicy strzegący bramy oniemieli ze zdziwienia, ale zatrzymać wędrow­ców nie śmieli. W światłach Alei Tyrsijskiej, głównej ulicy miasta, Balinor wydawał się jeszcze potężniejszy. W swoim czarnym płaszczu podróżnym i kolczudze połyskującej na szyi i nadgarstkach wyglądał groźnie i złowieszczo. Nie był już znużonym podróżnym u kresu wędrówki, lecz powracającym do domu księciem Callahornu. Ludzie poznawali go od razu; najpierw patrzyli ze zdziwieniem, a potem z rosnącą dumą w sercu biegli za nim, z radością witając go w ojczyź­nie. Ciżba powiększyła się z kilku tuzinów do kilku setek; ludzie witali ukochanego syna Callahornu, który kroczył śmiało przez mia­sto, uśmiechał się do swych rodaków, ale pospiesznie zmierzał w stro­nę pałacu. Wiwaty stały się ogłuszające, zmieniając się z pojedyn­czych, rozproszonych głosów w rosnącą burzę okrzyków skandujących imię Balinora. Kilka osób zdołało dotrzeć do księcia i wyszeptać ostrzeżenie, ale on już nikogo nie słuchał; potrząsał tylko głową i szedł dalej.

Rosnący wciąż tłum kłębił się na ulicach Tyrsis, przechodził pod sklepieniami potężnych wrót, przedzierał się wąskimi odcinkami Alei Tyrsijskiej, mijał wysokie, na biało pomalowane domy i małe rodzin­ne rezydencje, aż dotarł do mostu Sendica łączącego niższe poziomy parków publicznych. Po drugiej stronie znajdowały się bramy pała­cu - teraz zaciemnione i zamknięte na głucho. Książę Callahornu odwrócił się do wiernie podążającego za nim tłumu i uniósł w górę ręce. Ludzie zatrzymali się posłusznie i zamilkli, a Balinor przemówił:

- Przyjaciele, ziomkowie moi! - zabrzmiał w ciemności dum­ny głos i przetoczył się echem ponad głowami zgromadzonych. - Opuściłem mój dom rodzinny, kraj i jego dzielnych mieszkańców, ale teraz powróciłem i już was nigdy nie zostawię! Porzućcie lęki i obawy. Nasza ojczyzna przetrwa wieki całe! Trzeba mi teraz stawić czoło wszelkim przeciwnościom, przywrócić spokój i oddać monar­chię w prawowite ręce. Rozejdźcie się do domów, rodacy moi, i cze­kajcie na poranek, który ukaże wam wszystko w radośniejszych bar­wach. Proszę tedy, idźcie do swoich domów, a ja spróbuję odzyskać swój.

Nie zwlekając dłużej, Balinor ruszył przez most ku pałacowym wrotom; elfy podążały tuż za nim. Tłum znowu zawrzał, ale nie ruszył się z miejsca, chociaż niektórzy na pewno tego pragnęli. Posłuszni rozkazom Balinora ludzie zawrócili niechętnie, niektórzy powtarzali jeszcze jego imię z nadzieją, na pohybel mrocznemu, otoczonemu martwą ciszą pałacowi. Inni wróżyli czarną przyszłość księciu i jego kompanii, gdy ten przekroczy podwoje komnat królewskich. Trzej śmiałkowie szybko stracili zgromadzonych ludzi z oczu. Maszerowali teraz zdecydowanym krokiem po moście łączącym park z terenami pałacowymi. Po kilku chwilach stanęli przed wysokimi, okutymi w żelazo wrotami pałacu Buckhannahów. Balinor bez wahania chwycił wielki metalowy pierścień przymocowany do drzwi i załomotali nim kilka razy. Przez chwilę nic się nie działo; mężczyźni stali i nasłuchiwali z mieszanymi uczuciami gniewu i lęku. Potem jakiś przytłumiony głos zapytał ich o tożsamość. Balinor podał swoje imię i ostrym głosem rozkazał natychmiast otworzyć bramę. Chwilę pó niej szczęknęły ciężkie sztaby i wrota odchyliły się do wewnątrz. Nie oglądając się za siebie, książę wkroczył na dziedziniec i utkwił wzro we wspaniałym budynku z kolumnami. Wszystkie okna, z wyjątkiem; kilku na parterze lewego skrzydła, były ciemne. Durin popchnął Dayela do przodu, a sam rozejrzał się dookoła i odkrył, że w ciemnościach i czai się z tuzin dobrze uzbrojonych strażników. Wszyscy nosili znak sokoła.

Bystry elf zorientował się od razu, że wpadli w pułapkę, której w głębi ducha się obawiał, gdy tylko przekroczyli bramy miasta. W pierwszym odruchu chciał zatrzymać Balinora i ostrzec go, wiedział jednak, że książę jest zbyt doświadczonym wojownikiem, by nie zdawał sobie sprawy z sytuacji. Durin jeszcze raz zapragnął by jego brat został za murami pałacu, ale było już za późno. Trzej przyjaciele przeszli czujnym krokiem ogrodową ścieżką ku drzwiom, otworzyły się bez oporu pod lekkim dotknięciem Balinora. Korytarze wiekowego pałacu jaśniały w świetle pochodni. Oczom przybyszów ukazały się wspaniałe, kolorowe freski i malowidła zdobiące mury siedziby Buckhannahów. Drewniane ornamenty były stare i wypole­rowane z wielką troską. Częściowo przykrywały je piękne gobeliny i metalowe tarcze z herbem rodziny, która rządziła tą krainą od po­koleń. Bracia, idąc za Balinorem cichymi korytarzami, przypominali sobie mgliście inny czas i miejsce - starożytną fortecę Paranoru. Tam również, wśród minionej świetności dawnych wieków, czekała na nich pułapka. Czyżby zła wróżba...? Skręcili w lewo. Balinor prowadził, wyprzedzając elfy o kilka kroków. Jego potężna sylwetka wypełniała niemal cały korytarz, a długi płaszcz podróżny falował przy każdym ruchu. Przez chwilę Durin miał wrażenie, że widzi przed sobą Allanona - potężnego, zagniewanego i niebezpiecznego. Spoj­rzał z niepokojem na Dayela, ale młodszy elf niczego nie zauważył; jego twarz płonęła z podniecenia. Durin dotknął rękojeści swego szty­letu; zimny metal w dłoni działał na niego uspokajająco... tak na wszelki wypadek, gdyby znów mieli wpaść w pułapkę. Nie odda życia bez walki.

Nagle Balinor zatrzymał się gwałtownie przed otwartymi drzwia­mi. Bracia pospiesznie stanęli obok niego, zaglądając mu przez ramię do oświetlonego pokoju. W wytwornie umeblowanej komnacie stał wysoki mężczyzna. Miał jasne włosy, brodę i ubrany był w purpurową szatę ze znakiem sokoła. Był kilkanaście lat młodszy od Balinora. Trzymał się równie prosto, a ręce splótł luźno za plecami. Elfy zo­rientowały się od razu, że oto stoi przed nimi Pklance Buckhannah. Balinor, nie spuszczając wzroku z twarzy brata, wszedł do komnaty. Przyjaciele podążyli za nim, rozglądając się uważnie dookoła. Było tu bardzo wiele drzwi i draperii, które mogły ukrywać uzbrojonych strażników. Gdzieś obok, w korytarzu, coś się poruszyła. Dayel ob­rócił głowę w stronę drzwi, a Durin odsunął się trochę od pozostałych, wyciągnął swój długi nóż myśliwski i lekko przykucnął.

Balinor stał bez ruchu i patrzył w milczeniu na znajomą twarz brata, zdziwiony, że w jego oczach może się czaić tyle nienawiści. Już przedtem przypuszczał, że znajdą się w pułapce i teraz nabrał pewności, iż jego brat na nich czekał. Jednak przez cały czas wierzył, ze w końcu uda mu się porozmawiać z nim tak jak kiedyś - szczerze i rozsądnie, mimo dzielących ich różnic. Ale gdy zajrzał w te oczy, pełne nie skrywanej, płonącej furii, pojął od razu, że jego nieszczęsny brat postradał zmysły i że nie jest już panem swej woli.

- Gdzie jest mój ojciec...? - zapytał surowo Balinor.

Jego pytanie przerwał nagły świst sztyletów, które zwolniły wielką; skórzaną sieć, wiszącą dotąd niezauważenie nad głowami przybyszów. Sieć opadła na nich, przewracając przerażoną trójkę na podłogę. Ich broń była całkowicie bezużyteczna wobec zacieśniających się więzów. Otworzyły się wszystkie drzwi, rozsunęły draperie i do komnaty wpadło kilkudziesięciu uzbrojonych strażników, by ujarzmić miotających się jeńców. Nie było żadnej szansy, by się wydostać z tak pieczołowicie urządzonej pułapki, ani jakiejkolwiek możliwości i podjęcia walki. Więźniów pozbawiono broni, ich ręce związano bezceremonialnie za plecami i założono opaski na oczy. Potem postawiono ich brutalnie na nogi. Kilkanaście niewidzialnych rąk nie pozwalało im się poruszyć. Przez chwilę panowała cisza, a potem ktoś zbliżył się i stanął przed nimi.

- Twój powrót tutaj był głupotą, Balinorze - zabrzmiał w ciemnościach lodowaty głos. - Wiedziałeś, co się stanie, gdy cię odnaj­dę. Jesteś po trzykroć zdrajcą i tchórzem. Skrzywdziłeś ludzi, ojca a nawet mnie. A co zrobiłeś z Shirl? Co z nią zrobiłeś? Umrzesz to, Balinorze. Przysięgam! Zabrać ich na dół!

Jakieś ręce popychały i ciągnęły ich korytarzem, przez drzwi, potem w dół schodami, znów przez następny tunel, który zakręcał niczym labirynt. Ich kroki dudniły ciężko na wilgotnych ka mieniach, rozbrzmiewając głucho w czarnej ciszy. Ponownie szli schodami w dół i znowu znaleźli się w kolejnym korytarzu. Poczut zapach stęchłego, zimnego powietrza i wilgoć pokrywającą kamienr mury i podłogę. Ktoś odciągnął skrzypiącą ze starości zasuwę i drzwi zgrzytnęły ociężale. Ręce szarpnęły ich mocno, a potem puściły beż ostrzeżenia. Upadli na kamienną podłogę przerażeni, sponiewierani i obolali, ciągle związani i oślepieni. Drzwi zamknęły się, a zasuwa wskoczyła ciężko na swoje miejsce. Trzej przyjaciele nasłuchiwali w milczeniu. Słyszeli stukot oddalających się szybko kroków, które wkrótce całkiem zamilkły. Zastąpił je odgłos skrzypiących drzwi, a po chwili w głębokiej ciszy więzienia słychać było jedynie ich oddechy. Balinor wrócił do domu.



XXIII



Zbliżała się północ, gdy Allanon dokończył dzieła - ku swemu zadowoleniu, a uldze nieszczęsnego Flicka. Używając tajemniczego płynu z flaszeczki noszonej w przytroczonej do pasa sakiewce, na­cierał twarz i ręce chłopca tak długo, aż stały się ciemnożółte. Ka­wałkiem węgla zmienił rysy jego twarzy i kształt oczu. W najlepszym razie był to tylko półśrodek, ale w ciemnościach Flick mógł uchodzić za dużego, potężnie zbudowanego gnoma. Przedsięwzięcie było nader ryzykowne nawet dla wytrawnego wojownika; dla niedoświadczone­go człowieka próba podawania się za gnoma zdawała się po prostu samobójstwem. Nie było jednak innego sposobu - ktoś musiał się dostać do obozowiska gnomów i sprawdzić, co się stało z Eventinem, Sheą i Mieczem Shannary, który wciąż był poza ich zasięgiem. Sam Allanon w żadnym razie nie mógł tam pójść; zostałby rozpoznany nawet w najlepszym przebraniu. Tak więc zadanie przypadło w udzia­le przerażonemu Flickowi, przypominającemu teraz gnoma. Pod osło­ną nocy będzie musiał zejść ze wzgórza, przejść koło strażników i dostać się do obozu, po którym kręciły się tysiące zbrojnych gno­mów i trolli. Ma też się dowiedzieć, czy jego brat i król elfów są ich więźniami. Przy okazji chłopiec będzie musiał również sprawdzić, czy nie ma tam zaginionego Miecza. Nadto jeszcze powinien się wy­dostać z obozu wroga przed nastaniem świtu. Jeśli nie zdąży, ktoś z pewnością odkryje, że jest przebrany, i chłopiec zostanie uwięziony.

Allanon polecił Flickowi zdjąć płaszcz i pracował nad nim przez kilka minut, zmieniając krój i wydłużając nieco kaptur, by lepiej zakrywał twarz. Gdy dzieło było ukończone, Flick założył płaszcz i stwierdził z ulgą, że zakrywa on szczelnie całe jego ciało; nie było widać niczego z wyjątkiem dłoni i fragmentu twarzy. Jeśli chłopiec będzie się trzymał z dala od prawdziwych gnomów i będzie działać pod osłoną nocy, istniała szansa, że zdoła dowiedzieć się czegoś ważnego i przekazać to Allanonowi. Flick upewnił się jeszcze, czy krótki nóż jest dobrze przymocowany do pasa. Była to marna namiast­ka broni, ale dawała mu tę odrobinę pewności że nie jest bezbronny. Flick wstał z ociąganiem. Allanon obejrzał wnikliwie jego niewysoką, krępą postać i skinął z aprobatą.

Po pomocy pogoda zmieniała się szybko. Niebo zasnuło się czarny­mi, kłębiastymi chmurami, które całkiem przesłoniły księżyc i gwiaz­dy, pozostawiając ziemię w kompletnej ciemności. Jedyne światło dochodziło z obozu wroga. Z ognisk strzelały wysoko płomienie uno­szone przez silny północny wiatr, który zawodził wściekle w skałach Smoczych Zębów i jęczał w nagłych porywach na odsłoniętych rów­ninach. Nadciągała burza i było prawie pewne, że dotrze tu przed świtem. Druid miał nadzieję, że wiatr i ciemność będą dla przebranego Flicka dodatkową osłoną.

Na pożegnanie Allanon powiedział chłopcu kilka słów ku prze­strodze i krótko objaśnił przypuszczalny plan obozu oraz rozmiesz­czenie straży. Poradził mu również, by szukał sztandarów dowódców gnomów oraz Maturenów, przywódców trolli, którzy z pewnością rozłożyli się gdzieś w centrum obozu. Pod żadnym pozorem Flickowi nie wolno się wdawać w dysputy, gdyż jego mowa zdradziłaby na­tychmiast, że pochodzi z Sudlandii. Chłopiec słuchał wszystkiego z wielką uwagą, choć serce waliło mu dziko w piersi, a rozum pod­powiadał, że nie ma żadnej szansy na uniknięcie rozpoznania. Jednak poczucie lojalności i obawa o brata były zbyt silne, aby w sytuacji, gdy bezpieczeństwo Shei było zagrożone, zwyciężył li tylko zdrowy rozsądek. Allanon zakończył swe objaśnienia obietnicą, że będzie obserwował Flicka do chwili, gdy ten minie bezpiecznie pierwszą linię strażników rozstawionych u podnóża stoku. Potem druid nakazał zupełną ciszę i skinął na towarzysza, by udał się za nim.

Wyszli ze swojego skalnego schronienia, którego udzieliły im wielkie głazy, i poszli ku otwartej równinie. Było tak ciemno, że Flick prawie nic nie widział i Allanon musiał prowadzić go za rękę, by chłopak mógł dotrzymać mu kroku. Marsz ku wyjściu ze skalnego labiryntu dłużył im się w nieskończoność. W końcu jednak zobaczyli pierwsze, płonące w ciemnościach ogniska wrogiego obozu. Zejście z gór dało się Flickowi we znaki, był cały posiniaczony i poobijany, ręce i nogi bolały go od wysiłku, a płaszcz podarł się w kilku miej­scach. Między wędrowcami a oświetlonym ogniskami obozowiskiem stała niczym nie zmącona ciemność i Flick nie mógł dostrzec ani nawet usłyszeć strażników, którzy z pewnością byli gdzieś w pobliżu. Allanon ukrył się wśród skał i nadsłuchiwał. Tkwili tak bez ruchu przez kilka długich chwil, aż w końcu druid podniósł się szybko, nakazał Flickowi pozostanie na miejscu, a sam zniknął bezszelestnie w czerni nocy.

Flick rozglądał się z niepokojem dookoła. Czuł się opuszczony i przerażony; nie był pewien, co się dzieje. Przyłożył rozpaloną twarz do chłodnej skały i powtarzał w myślach wszystko, co miał uczynić po wejściu do obozu. Nie miał jednak konkretnego planu działania. Będzie unikać rozmów z obcymi, a jeśli to możliwe, omijać ich z da­leka i trzymać się poza kręgiem świateł, które mogłyby zdradzić, kto się kryje pod przebraniem. Jeżeli więźniowie znajdują się w obozie, z pewnością są przetrzymywani w obstawionym strażnikami namiocie gdzieś w centrum obozowiska. Tak więc jego pierwszym celem będzie znalezienie owego namiotu. Gdy to się powiedzie, Flick spróbuje zajrzeć do środka i sprawdzić, kto się znajduje wewnątrz. Wówczas (zakładając, że w ogóle dotrwa do tego momentu, co wydawało mu się coraz mniej prawdopodobne) wróci z powrotem na wzgórza. Tam będzie czekał Allanon i tam będzie nareszcie bezpieczny; wtedy po­stanowią, co dalej.

Flick potrząsnął z rezygnacją głową. Był przekonany, że w tym przebraniu nigdy nie zdoła się wydostać z wrogiego obozu. Nie był ani zbyt utalentowany, ani na tyle bystry, żeby kogoś oszukać. Ale od czasu, gdy zaginął Shea, jego charakter bardzo się zmienił. Dawny pesymizm i praktyczne podejście do życia ustąpiły miejsca nieokreś­lonemu poczuciu daremnej rozpaczy. Świat, który Flick znał jeszcze kilka tygodni temu. odszedł na zawsze i chłopiec nic potrafił już stawiać ponad wszystko tych wartości, które dotąd wyznawał. W dłu­gim szeregu wyczerpujących, nie kończących się dni ucieczek i ukry­wania się przed stworami należącymi do innego świata czas stracił niemal zupełnie swoje znaczenie. Lata dzieciństwa i dorastania spę­dzone w spokojnej Shady Yale były teraz odległe, prawie zapomniane. Jedynym sensem w nowym życiu Flicka byli jego towarzysze podró­ży, zwłaszcza brat. A teraz i oni, jeden po drugim, rozpierzchli się po świecie, aż w końcu Flick został sam... na krawędzi wyczerpania i załamania woli walki. Jego świat stał się szaloną układanką kosz­marów i duchów, które ścigały go i tropiły aż na sam skraj rozpaczy.

Obecność potężnego Allanona nie zapewniała mu spokoju. Od ich pierwszego spotkania druid otoczył się nieprzeniknioną zasłoną tajemnicy i mistycznej siły, która opierała się wszelkim próbom zro­zumienia. Mimo przyjaźni, która zrodziła się między członkami wy­prawy w drodze do Paranoru. czarownik pozostał zagadkowy i za­chował rezerwę. Nawet to. co opowiedział o swoim pochodzeniu, w niewielkim stopniu rozwiało mgłę tajemnicy.

Gdy wszyscy byli razem, dominacja Allanona nie wydawała się tak przytłaczająca, chociaż podczas poszukiwań Miecza Shannary bezsprzecznie pozostawał przywódcą wyprawy. Teraz jednak, kiedy innych zabrakło, przerażony Flick został sam na sam z nieprzeniknionym druidem i nie potrafił wyzbyć się uczucia grozy i przerażenia, j które wiązały się z osobą tego dziwnego człowieka. Chłopiec wrócił i myślami do niesamowitej opowieści o sławnym Mieczu i przypomniał sobie, że Allanon odmówił, gdy go poproszono, by opowiedział tę historię do końca. Wszyscy ryzykowali życiem dla nieuchwytnego do tej pory talizmanu i nikt prócz Druida nie wiedział, w jaki sposób owa broń może zagrozić lordowi Warlockowi.

Nagle, gdzieś pośród ciemności, rozległ się nieoczekiwany hałas i przyprawił Flicka o przyspieszone bicie serca. Chłopiec szybko wydobył swój krótki nóż myśliwski i sposobił się już do obrony, gdy usłyszał głośny szept z ciemności i cicho wyłoniła się potężna sylwetka Allanona. Wielka dłoń ścisnęła mocno ramię chłopca i pociągnęła ku skalnemu schronieniu. Przez chwilę czarownik przyglądał si uważnie twarzy swego towarzysza, jakby chciał ocenić jego odwagę i przeniknąć myśli. Flick z trudem wytrzymał przeszywające spojrzenie druida; serce biło mu ze strachu i podniecenia.

- Pozbyłem się strażników - zabrzmiał głęboki głos; chłopiec miał wrażenie, że wydobył się gdzieś z wnętrza ziemi. - Droga wolna. Idź, mój młody przyjacielu, i niech ci nie zabraknie odwagi i rozumu.

Flick skinął głową, wstał, wyśliznął się ukradkiem spod osłon skał i zniknął w ciemnościach spowijających równinę. Przestał myślę i zastanawiać się; władzę przejęły mięśnie i instynkt, które bad otaczającą go ciemność, by w porę rozpoznać niebezpieczeństwo. Poruszał się szybko w kierunku światła płonących ognisk. Biegł schylony i tylko chwilami przystawał, aby sprawdzić swoją pozycji i nadsłuchiwać, czy nikt się nie zbliża. Wszędzie panowała nieprzenikniona czerń; niebo zasnute było całunem ciężkich chmur, które nie przepuszczały nawet najsłabszego blasku księżyca czy gwiazd. Jedyne światło pochodziło od ognia płonącego w obozie wroga. Równina była całkiem płaska i porośnięta trawą, która skutecznie tłumiła odgłos kroków Flicka. Gdzieniegdzie tylko rosły krzewy, a rachityczne, poskręcane drzewka potęgowały tylko wrażenie całkowitej pustki. Wszędzie panowała kompletna cisza zakłócana jedynie cichym świstem wiatru i ciężkim oddechem zmęczonego chłopca. Ogniska, które z daleka wydawały się delikatną mgłą pomarańczowego światła, teraz były wyraźnie widoczne. Flick zauważył, że niektóre z nich na jasno, rozniecane ciągle nowymi szczapami, a inne tlą się zaledwie jakby ludzie, którzy ich strzegli, zapadli w sen. Był już na tyle blisko obozu, by słyszeć słabe odgłosy rozmów, nie na tyle jednak blisko, by rozróżnić słowa.

Sporo jeszcze czasu minęło, zanim Flick dotarł do granicy obozu. Zatrzymał się poza kręgiem światła i badał rozmieszczenie namiotów. Dął chłodny północny wiatr, który przywiał w jego stronę iskry z og­nisk i kłęby dymu. Obozu pilnowali strażnicy, lecz - jako druga linia - nie byli zbyt gęsto rozstawieni. Najeźdźcy z Nordlandii nie sądzili najwidoczniej, iż w pobliżu obozowiska konieczna jest tak szczelna ochrona. Wśród wartowników najwięcej było gnomów, choć Flick dostrzegł również potężne cielska trolli.

Przez chwilę skupił się na ich dziwnym, obcym wyglądzie. Byli różnego wzrostu, mieli grube kończyny pokryte ciemną, podobną do kory skórą, która była szorstka, twarda w dotyku i stanowiła doskonałą ochronę. Strażnicy i garstka czuwających żołnierzy stali lub siedzieli bezczynnie wokół dających ciepło ognisk. Wszyscy byli szczelnie owinięci grubymi płaszczami dokładnie maskującymi ich twarze i sylwetki. Flick pokiwał z zadowoleniem głową. Nie będzie trudno wśliznąć się niepostrzeżenie do obozu. Narastająca zaś z każdą chwilą siła wiatru oznaczała, że temperatura będzie spadać aż do wschodu słońca. Poza tym chmury zasnuwające niebo i dym z płonących ognisk ograniczały widoczność.

Z bliska obóz wydawał się mniejszy niż ze zbocza Smoczych Zębów, Flick jednak nie miał złudzeń i nie próbował się oszukiwać. Wiedział, że się ciągnie ponad milę we wszystkich kierunkach. Jeśli raz przekroczy granicę posterunków, będzie musiał przedzierać się wśród tysięcy śpiących gnomów i trolli i mijać setki ognisk wystar­czająco jasnych, by zdradzić jego tożsamość. Pamiętał też, pomny przestróg Allanona, by unikać styczności z wrogimi żołnierzami, któ­rzy zdążyli się już przebudzić. Jeden fałszywy krok natychmiast go zdemaskuje. A nawet jeśli nikt go nie zdoła rozszyfrować będzie musiał odnaleźć miejsce pobytu więźniów i Miecza. Flick potrząsnął z rezygnacją głową i ruszył wolno przed siebie.

Ciekawość popychała go w pobliże ognisk; chciał dalej obserwo­wać gnomy i trolle, ale oparł się impulsowi, wiedząc, że nie ma zbyt wiele czasu. Chociaż żyli obok niego na tej samej ziemi, młody mie­szkaniec Sudlandii traktował dotąd owe dwa gatunki jak z innego świata. Podczas podróży do Paranoru Flick kilka razy walczył z prze­biegłymi, okrutnymi gnomami, raz nawet - w labiryncie korytarzy fortecy - stanął z nimi twarzą w twarz. Wciąż jednak niewiele o nich wiedział; byli po prostu wrogami, którzy usiłowali go zabić.O olbrzymich trollach słyszał tylko, że wiodą zazwyczaj samotne życie w górach i ukrytych pośród wzgórz dolinach Nordlandii. Koniec końców na czele tej wielkiej, wrogiej armii stał lord Warlock, a jego zamiary były oczywiste!

Flick zaczekał, aż falujące kłęby dymu z płonących ognisk znajdą j się między strażnikami a nim, a potem podniosą się i powędrująj w nieładzie w kierunku obozu. Z rozwagą wybrał miejsce, gdzie wszyscy żołnierze spali, i wszedł na teren wroga. Gdy wyłonił się z cienia i stanął w kręgu światła najbliższego ogniska, dym i noc skutecznie maskowały jego krępą sylwetkę. Chwilę później znalazł się wśród głęboko śpiących ludzi. Strażnicy w dalszym ciągu bezmyślnie wpatrywali się w noc nieświadomi nieoczekiwanej wizyty.

Flick szczelniej owinął się płaszczem i upewnił, że przypadkowej przechodzień może zobaczyć jedynie jego odkryte dłonie. Twa schował pod kapturem; była teraz tylko niewyraźnym cieniem, zejrzał się szybko wokoło, ale nie dostrzegł w pobliżu żadnego ruchu. Jak dotąd jego pobyt w obozie pozostawał niezauważony. Odetchnął głęboko zimnym, nocnym powietrzem, żeby się uspokoić, po cz spróbował ustalić swoją pozycję względem środka obozowiska. Wybrał kierunek, który, jak się spodziewał, miał zaprowadzić go prosto do celu. Potem rozejrzał się raz jeszcze i ruszył do przodu równym miarowym krokiem. Teraz nie było już odwrotu.

Wszystko, co widział, wszystko, co słyszał i przeżył tej nocy wyryło w jego pamięci niezatarty ślad i miało tam pozostać na zawsze. Wszystko to jawiło mu się jak karuzela upiornych dziwów i nieuchwytnego koszmaru. Pojawiały się w nim różne dźwięki, stwory i kształty nie z tego miejsca i czasu; to, co nie powinno istnieć i nigdy nie należało do jego świata, teraz zaś zostało do niego wrzucone niczym postrzępiony kawałek drewna dryfujący po dziewiczych bezkresach oceanu. Jego zmysły były przytępione, a noc i smugi dymu unoszące się w powietrzu z setek dogasających ognisk przydawały temu miejscu aury koszmarnej niesamowitości. Może i buntował się zmęczony i przerażony umysł, który nigdy nie pod rzewał istnienia takich stworzeń i nie wyobrażał sobie, że może ich być aż tak dużo.

Przez wiele wolno mijających godzin Flick wędrował po wielkim obozie, chowając twarz przed światłem. Szedł przed siebie, ostrożnie przedzierając się wśród tysięcy śpiących żołnierzy, którzy często za­gradzali mu drogę. Każdy z nich stanowił niebezpieczeństwo zde­maskowania i utraty życia. Chwilami chłopiec był pewien, że został rozszyfrowany. Jego ręka szybko wtedy wędrowała ku nożowi my­śliwskiemu, a serce zamierało w oczekiwaniu na walkę w obronie wolności i życia. Bez przerwy przechodzili obok niego jacyś ludzie i Flick miał wrażenie, że wszyscy wiedzą, iż jest oszustem. Wydawało mu się, że za chwilę go zatrzymają i zdemaskują przed pozostałymi. Za każdym razem jednak mijali go obojętnie, bez słowa i chłopiec w dalszym ciągu pozostawał nic nie znaczącą postacią wśród tysięcy innych.

Kilka razy podszedł bliżej do grupy siedzących wokół ogniska mężczyzn, którzy rozmawiali po cichu i żartowali. Rozcierali ręce i czerpali ze skrzących się płomieni odrobinę ciepła, usiłując się ochronić przed narastającym chłodem nocy. Dwa, może trzy razy, gdy mijał ich z nisko pochyloną głową, żołnierze kiwali albo machai do niego na powitanie, a on odpowiadał im jakimś słabym gestem. Czasami bał się, że zrobił fałszywy ruch, i niezdolny do wypowie­dzenia ani jednego słowa, szedł dalej, tam gdzie nie miał na to po­zwolenia. Jednak za każdym razem te straszne wątpliwości mijały i Flick wciąż był wolny.

Wędrował godzinami przez rozległy obóz, nie znajdując nic, co wskazywałoby na to, że jest tutaj Shea, Eventin czy choćby Miecz Shannary. Ranek był coraz bliżej i chłopiec odczuwał rozpaczliwą potrzebę znalezienia choć nikłego śladu. Przechodził obok niezliczo­nych ognisk, tych tlących się jeszcze i tych przygasłych, przyglądał się morzu śpiących ciał, niektórych z twarzami zwróconymi ku niebu, innych przykrytych kocami, lecz wszystkich nieznanych. Wszędzie były namioty oznaczone sztandarami wrogich przywódców, zarówno gnomów jak i trolli, jednak przea żadnym z nich nie rozstawiono straży. Flick sprawdził kilka z nici, narażając się na niebezpieczeń­stwo, ale niczego nie odkrył.

Przysłuchiwał się fragmentom rozmów prowadzonych przez gno­my i trolle, usiłując podejść na tyle blisko, by usłyszeć, co mówią i jednocześnie się nie zdekonspirować. Język trolli był jednak zu­pełnie niezrozumiały, a to, co pojął ze zniekształconej mowy gno­mów, było zupełnie bezużyteczne. Prawdopodobnie nikt nic nie wie­dział o dwóch zaginionych mężczyznach i Mieczu, tak jakby nigdy me było ich w tym obozie. Flick zaczął się zastanawiać, czy aby Allanon nie pomylił się co do tropu, którym podążali w ciągu ostatnich kilku dni.

Spojrzał z lękiem na zachmurzone niebo. Nie był pewien, jaka to pora, ale podejrzewał, że do świtu pozostało niewiele czasu. Na chwilę ogarnęła go panika, gdyż nagle zdał sobie sprawę, że może nie znaleźć drogi powrotnej do Allanona. Otrząsnął się jednak ze strachu i szybko pomyślał, że w zamieszaniu, jakie z pewnością nastąpi o świcie, będzie mógł się prześliznąć między żołnierzami i pomknąć ku Smo­czym Zębom, zanim dogoni go słońce.

Nagle coś poruszyło się w ciemnościach. Po długiej jak wieczność j chwili trwogi i niepewności Flick ujrzał wkraczające w blask ognisk cztery potężne sylwetki uzbrojonych po zęby trolli. Pomrukując do siebie, wojownicy przeszli tuż obok przerażonego chłopca. Instynktownie ruszył ich śladem, zastanawiając się, dokąd podążają ciemną nocą, i to w pełnym rynsztunku bojowym. Szli tą samą drogą, którą obrał Flick, nieznacznie tylko skręcając na prawo. Chłopiec trzymał się ich, pozostając przez cały czas w cieniu. Z trudem przedzierał się przez uśpiony obóz. Kilka razy mijali ciemne namioty, lecz żaden z nich nie okazał się celem, którego on tak bezskutecznie poszukiwał.

Flick zauważył, że w tym rejonie obóz wygląda zupełnie inaczej. Było tu więcej namiotów, niektóre bardzo okazałe i oświetlone, w środku poruszali się jacyś ludzie. Na ziemi spało mniej zwykłych żołnierzy, a wokół płonących żywo ognisk, które rozjaśniały przestrzeń między namiotami, krążyło więcej strażników. Flick stwierdził że w tej sytuacji trudno mu się będzie ukryć. By uniknąć kłopotliwych i niebezpiecznych pytań, szedł tuż za maszerującymi trollami, sprawiając wrażenie, że jest jednym z nich. Mijali wielu pozdrawiających ich strażników, lecz nikt nie próbował zatrzymywać ani wypytywać zakutanego w ciężki płaszcz gnoma, który maszerował na końcu tego pochodu.

W końcu trolle skręciły na lewo i znalazły się u wejścia do niskiego, długiego namiotu strzeżonego przez liczną grupę uzbrojonych pobratymców. Przerażony Flick nie mógł się już wycofać, gdy procesja się zatrzymała, poszedł dalej, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje. Strażnicy najwidoczniej nie dostrzegli w tym nic dziwnego i po chwili chłopiec znalazł się w cieniu, zdala od ich bacznych i podejrzliwych spojrzeń.

Pot spływał mu po całym ciele, oddychał ciężko i z trudem, tylko sekundę, by zajrzeć do oświetlonego namiotu strzeżonego przez potężnych trolli z długimi, stalowymi pikami w rękach. Ta chwila wystarczyła jednak, by dostrzec tam wielkiego potwora o czarnych skrzydłach, wokół którego skupiły się małe sylwetki trolli i gnomów. Flick nie miał wątpliwości, że jest to jedno z owych monstrów, które ścigały ich w drodze do Paranoru. Ogarnął go zimny strach, stał, nie mogąc złapać oddechu i próbował uspokoić rozkołatane serce.

W tym namiocie działo się naprawdę coś ważnego. Może znaj­dowali się tu zaginieni mężczyźni i Miecz, strzeżeni przez sługi lorda Warlocka. Ta myśl przeraziła Flicka, bo wiedział, że będzie musiał zajrzeć do środka. Jego czas się kończył i zaczynało brakować szczęś­cia. Sami strażnicy byli w stanie odstraszyć każdego, kto usiłowałby wejść do namiotu, a obecność czarnego łowcy czyniła to przedsię­wzięcie samobójczym. Ogrom takiego zadania mógł zniszczyć jaką­kolwiek nadzieję na sukces, ale czy mógł inaczej postąpić? Jeśli wróci teraz do Allanona, nadal niczego nie będą wiedzieć, a okropna noc, jaką spędził w obozie wroga, spełznie na niczym.

Flick popatrzył z nadzieją na nocne niebo, jakby ono mogło roz­wiązać jego problem. Chmury wciąż zasnuwały cały nieboskłon, wi­sząc złowieszczo nad uśpioną jeszcze ziemią. Noc zbliżała się jednak ku końcowi. Zmarznięty chłopiec owinął się szczelniej płaszczem. Może to los tak postanowił, że przebył tę trudną drogę tylko po to, by zginąć, ale w końcu Shea liczył na niego, a może Allanon i wszyscy pozostali również. Musi się dowiedzieć, co dzieje się w tym namiocie. Powoli, z ociąganiem ruszył na spotkanie przeznaczenia.

Świt nadszedł nagle, cichy i zamglony, rozjaśniając niebo ponu­rym, szarym światłem. Pogoda nad równiną Streleheim nie poprawiła się. Na północy stała niezmiennie ściana ciemności - złowróżbna forpoczta lorda Warlocka - a niebo na wschodzie zakrywały burzo­we chmury, wisząc nad głowami niczym całun. Na zachodnim krańcu Smoczych Zębów strażnicy wrogiej armii opuścili swą nocną służbę i teraz mieli powrócić do budzącego się obozu. Allanon siedział cicho w swoim schronieniu na pokrytym skałami wzgórzu. Owinął swe szczupłe ciało długim, czarnym płaszczem, ale była to kiepska osłona przed chłodem świtu i lekką mżawką, która chwilami przechodziła w silny deszcz. Przesiedział tu całą noc, wyczekując na jakikolwiek znak od Flicka. Miał coraz mniejszą nadzieję, że chłopiec powróci, gdyż niebo na wschodzie pojaśniało, a wroga armia budziła się do ży­cia. Ciągle jednak czekał, wierząc na przekór wszystkiemu, że dzielny młodzieniec zdołał jakoś ukryć swą tożsamość, wśliznąć się do obozu i odnaleźć zaginionego brata, króla elfów i Miecz Shannary, a potem wymknąć się z paszczy wroga przed świtem.

Żołnierze złożyli i spakowali namioty, a teraz formowali się w ko­lumny, które pokryły całą równinę niczym wielka, czarna krata. Na koniec bojowa machina lorda Warlocka ruszyła na południe, w stronę Kern. Druid wyłonił się ze swego schronienia i zszedł ze skał, by Flick, jeśli był gdzieś w pobliżu, mógł go z łatwością dostrzec. Wszę­dzie panowała zupełna cisza i bezruch; jedynie wiatr poruszał słabo źdźbłami traw, które porastały równinę. Czarownik stał spokojnie i cicho, tylko jego oczy zdradzały głęboki żal.

W końcu Allanon ruszył na południe, wybierając trasę równoległą do tej, którą pomaszerowała wroga armia, i szybko pokonał dzielący ich dystans. Zaczęło padać. Pustka rozległej równiny pozostała w tyle.

Menion Leah dotarł do Mermidonu kilka minut przed nastaniem dnia. Znajdował się prawie dokładnie na północ od położonego na, wyspie miasta Kern. Allanon nie mylił się, ostrzegając księcia, że czeka go trudna przeprawa przez linie wroga. Posterunki były stawione poza granicami obozu i ciągnęły się na zachód od Mermidonu do południowej krawędzi Smoczych Zębów. Wszystko, co znajdowało się na północ od tej linii, należało do lorda Warlocka. Wrogie patrole włóczyły się wzdłuż południowych granic Smoczych Zębów strzegąc kilku przełęczy, którymi można było się przedostać przez niedostępne i złowrogie szczyty. Balinor, Hendel i elfy zdołali wymknąć patrolowi pilnującemu przełęczy Kennon. Menion nie miał możliwości schronienia się w górach. Gdy się rozstał z Allanor i Flickiem, cały czas poruszał się po otwartej równinie rozciągającej się na południe od Mermidonu. Miał za to po swojej stronie noc; była pochmurna i zupełnie czarna, a widoczność ograniczała się ledwie do kilku jardów. Co więcej, Menion był doświadczonym traperem i myśliwym, który nie miał równego sobie w całej Sudlandii. W ciemnościach poruszał się tak szybko i bezszelestnie, że odgłosu jego kroków nie uchwyciłoby nawet najbardziej wprawne ucho.

Książę miał żal do Allanona, że czarownik nakazał mu porzucić poszukiwań Shei, aby przestrzec Balinora i lud Callahornu przed nadciągającą inwazją. Menion był bardzo niespokojny, pozostawiając Flicka sam na sam z tajemniczym i nieodgadnionym druidem. Nigdy mu nie ufał, ponieważ wiedział, że wielki czarownik ukrywa przed nimi prawdę o Mieczu Shannary i że cała ta sprawa znaczy dla niego więcej, niż im powiedział. Ze ślepą wiarą wykonywali wszystkie rozkazy, ufając mu bez zastrzeżeń, kiedykolwiek tylko coś się wy­darzyło. Za każdym razem Allanon podejmował prawidłową decyzję, lecz wciąż nie udało im się zdobyć Miecza Shannary, a na dodatek stracili Sheę. Ale i tego nie było dość, bo najwyraźniej armia Nordlandii z powodzeniem napierała na krainy Sudlandii. Jedynie grani­czne królestwo Callahornu gotowe było oprzeć się inwazji. Widząc niezmierzone siły wroga, Menion nie wyobrażał sobie, jak legendarny Legion Graniczny zdoła się przeciwstawić takiej potędze. Rozum podpowiadał mu, że jedynym wyjściem będzie powstrzymanie wroga, dopóki armie elfów i karłów nie połączą się z Legionem Granicznym, i wtedy dopiero będzie można myśleć o odparciu ataku. Książę Leah był pewny, że zaginiony Miecz jest dla nich na zawsze stracony i jeśli nawet odnajdą Sheę, nie będzie sensu dalej poszukiwać tajemniczej broni.

Menion jęknął cicho, gdy odsłonięte kolano uderzyło boleśnie o sterczącą krawędź kamienia, i postanowił na razie nie myśleć o przy­szłości. Niczym zwinna, czarna jaszczurka ześlizgiwał się bezszelest­nie po zboczach Smoczych Zębów, kalecząc się niekiedy o ostre skały i kamienie. Miecz i długi łuk przymocował bezpiecznie na plecach. Nie napotkawszy po drodze nikogo, dotarł do stóp wzgórza i uważnie przyjrzał się otaczającej go ciemności. Nie było żywej duszy. Wyszedł na porośniętą trawą równinę. Posuwał się ostrożnie, pokonując za każ­dym razem niewielki odcinek, po czym przystawał i nadsłuchiwał. Zdawał sobie sprawę, że gdzieś w pobliżu muszą być rozstawione pierwsze straże, ale nie był w stanie niczego dojrzeć.

W końcu zaczął iść powoli na południe. Poruszał się w ciemnoś­ciach cicho niczym cień, dzierżąc w dłoni nóż. Minęło wiele czasu i nic się nie wydarzyło, aż Menion zaczął mieć nadzieję, że się przem­knął, jakimś cudem nie zauważony, przez linie wroga. I wtedy dotarł do niego jakiś nieokreślony, przytłumiony hałas. Zamarł w pół kroku, próbując zlokalizować źródło dźwięku, gdy usłyszał to raz jeszcze. Ktoś stał w ciemnościach i cicho kaszlał. Zrobił to w odpowiednim momencie, by bezwiednie ostrzec zbliżającego się księcia. Gdyby Menion na niego wpadł, po chwili miałby już na karku wszystkich strażników z okolicy.

Młody śmiałek rzucił się na kolana, ściskając w dłoni swój sztylet, zaczął się czołgać cicho w kierunku odgłosów i już po chwili dostrzegł zarys sylwetki. Sądząc z małego wzrostu, był to najpraw­dopodobniej gnom. Menion poczekał, aż strażnik stanie do niego tyłem, i podkradł się bliżej. Jednym płynnym, szybkim ruchem pod­niósł się i pochwycił niczego się nie spodziewającego wartownika za gardło tak, by nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Potem uderzył go tępą końcówką noża w kark i nieprzytomny gnom runął, na ziemię. Książę pomknął dalej w ciemność, gdyż jak się spodziewał, w pobliżu na pewno znajdowali się inni strażnicy. Musiał się wydostać poza zasięg ich wzroku i słuchu. Trzymał sztylet w pogotowiu, w każ­dej chwili bowiem mógł natknąć się na następną grupę żołnierzy. Bez przerwy wiał chłodny wiatr; noc ciągnęła się w nieskończoność;

W końcu Menion dotarł nad Mermidon, w pobliże leżącego na wyspie Kernu. W oddali widział jego słabe światła. Zatrzymał się na szczycie małego pagórka, który opadał stopniowo, tworząc północny brzeg bystrej rzeki. Pochylił się i owinął szczelniej płaszczem, by choć odrobinę się osłonić się przed przenikliwym wiatrem. Był zaskoczony i jednocześnie odczuwał wielką ulgę, że dotarł do rzeki nie napotkawszy innych posterunków wroga. Podejrzewał, że jeg wcześniejsze założenie było prawidłowe: po prostu je minął, nie zdając sobie z tego sprawy.

Książę Leah rozejrzał się uważnie dookoła i upewnił, że w pobliżu nie ma żywej duszy. Potem wstał i przeciągnął się znużony. Wiedział że jeśli chce uniknąć lodowatej kąpieli, musi się przeprawić przez rzekę nieco niżej. Był pewien, że gdzieś na wysokości wyspy znajdzie jakąś łódkę lub tratwę, którą dotrze do miasta. Przymocował broń wyżej na plecach i uśmiechnął się ponuro do zimnej nocy. Potem ruszył na południe.

Uszedł może z tysiąc jardów i, gdy wiatr ucichł na chwilę, usłyszał jakiś dziwny pomruk. Natychmiast przypadł płasko do ziemi. Wiatr znowu świstał mu w uszach, ale gdy ustał, Menion po raz drugi posłyszał osobliwy odgłos. Tym razem wiedział, co on oznacza. Był to przytłumiony dźwięk ludzkich głosów dochodzący gdzieś z prawej, bliżej brzegu rzeki. Książę przeczołgał się pospiesznie za wzgórek a potem wstał i skulony pobiegł wzdłuż koryta rzeki. Głosy stały wyraźniejsze. W końcu Menion stwierdził, że dochodzą tuż zza trawiastego pagórka. Nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, ale nie rozróżniał poszczególnych słów. Ostrożnie podczołgał się na szczyt i ujrzał kilka ciemnych postaci zgromadzonych nad brzegiem midonu. Wzrok jego przyciągnęła wyciągnięta na brzeg i przy wiązana do niskich krzaków łódź. Gdyby tak się udało... Szybko jednak od­rzucił tę myśl. Postacie stojące wokół przycumowanej łódki okazały się czterema wielkimi, uzbrojonymi trollami. Nawet w tak słabym świetle nie mógł nie poznać ich potężnych, czarnych cielsk. Trolle rozmawiały z kimś dużo mniejszym, szczuplejszym i ubranym w sza­ty typowe dla mieszkańca Sudlandii.

Przez chwilę książę przyglądał im się z wielką uwagą, próbując dojrzeć ich twarze. Jednak w zamglonym świetle udało mu się na mgnienie oka zobaczyć jedynego w tym gronie człowieka i nie był to ktoś, kogo by Menion spotkał kiedykolwiek przedtem. Nijaką, szczupłą twarz obcego okalała mała, ciemna bródka. Podczas roz­mowy nieznajomy szarpał ją co chwilę specyficznym, nerwowym ruchem.

A potem książę Leah zobaczył coś jeszcze. Obok rozprawiającej o czymś żywo grupki leżał duży tobołek przewiązany grubym płasz­czem. Menion przyglądał mu się niepewnie. Było jeszcze dość ciemni w żaden sposób nie był w stanie się zorientować, co to jest. Wtem, ku jego zdziwieniu, tobołek poruszył się lekko, na tyle jednak wyraź­nie, że książę był pewien, iż nie uległ złudzeniu; w środku było coś żywego. Gorączkowo jął rozpatrywać wszelkie sposoby, jak się zbli­żyć do postaci na brzegu, ale było już za późno. Trolle i mężczyzna pożegnali się i rozdzielili. Jeden z olbrzymów chwycił tajemniczy worek i bez wysiłku zarzucił go sobie na szerokie, potężne ramię. Nieznajomy mężczyzna podszedł do łodzi, odcumował ją, wsiadł do środka i zanurzył wiosła w lekko wzburzonej wodzie. Potem padło jeszcze kilka słów na pożegnanie. Menion zrozumiał jedynie urywek rozmowy dotyczący opanowania jakiejś sytuacji. Na koniec, gdy łód­ka już się znalazła na rzece, mężczyzna polecił trollom, aby czekały na dalsze wiadomości o księciu.

Menion cofnął się o kilka kroków i przykucnął w wilgotnej trawie, obserwując znikającą w ciemnościach łódkę. Świt wstawał leniwie, ale mglista szarość poranka wciąż jeszcze ograniczała widoczność. Niebo było zasnute burzowymi chmurami wiszącymi nisko nad zie­mią. Nie tak dawno padał rzęsisty deszcz i powietrze było tak wil­gotne, że ubranie księcia było całe przemoczone, a ciało zziębnięte. Potężna armia Nordlandii w ciągu najbliższej godziny wyruszy w kie­runku Kernu i prawdopodobnie dotrze tam przed południem. Zostało mało czasu, by ostrzec jego mieszkańców przed zagrażającą im inwazją; atakiem, przed którym miasto nie było w stanie zbyt długo się bronić. Trzeba natychmiast ewakuować ludzi do Tyrsis lub jeszcze dalej na południe, a potem ostrzec Balinora, że cennego czasu zostało już tak niewiele. Trzeba postawić Legion Graniczny w stan gotowości i podjąć walkę z wrogiem aż do chwili, gdy armie karłów i elfów się połączą.

Książę Leah wiedział, że nie ma czasu na rozmyślania o tajemniczym spotkaniu, którego był świadkiem, ale poczekał jeszcze chwilę, aż trolle wezmą szamoczący się tobołek i ruszą w kierunku wzgórza po jego prawej stronie. Menion był pewien, że nieznajomy, który odpłynął łodzią, uwięził kogoś, a potem przekazał go owym czterem żołnierzom armii Nordlandii. Nocne spotkanie zostało zaaranżowane przez obie strony i, z im tylko znanych przyczyn, dokonano wymiany tajemniczego tobołka. Jeśli konspiratorzy zadali sobie tyle trudu, oznaczało to, że więzień jest kimś naprawdę ważnym, ważnym dla nich, a tym samym dla lorda Warlocka.

Menion obserwował, jak trolle znikają w nieprzezroczystej porannej mgle. Ciągle nie mógł się zdecydować, jak powinien postąpićy Allanon zlecił mu zadanie, dzięki któremu można będzie uratowa tysiące istnień. Nie było czasu na zwariowane ataki na wroga tył po to, by zaspokoić własną ciekawość, nawet jeśli mogło oznaczą to uratowanie... Shea! A jeśli to Shea był więźniem trolli? Ta myśl niczym błyskawica przemknęła przez bystry umysł Meniona; podjęcie decyzji było teraz kwestią jednej chwili. Shea był kluczem do wszystkiego. Jeśli istnieje nawet cień szansy, że to on jest jeńcem trolli musi go ratować.

Książę Leah skoczył na równe nogi i pomknął szybko na północ. Starał się utrzymywać kurs równoległy do tego, którym zmierzali jego wrogowie. W gęstej mgle trudno było zachować prawidłov kierunek, ale Menion nie miał czasu, by się tym kłopotać. Miał inny problem: na pewno będzie niezwykle trudno odbić więźnia czterem uzbrojonym po zęby trollom, tym bardziej że każdy z nich był dużo potężniejszy od niego. Poza tym istniało przecież niebezpieczeństwo że natknie się na kolejny posterunek armii Nordlandii. Jeśli mu się nie uda zatrzymać porywaczy, będzie skończony. Nikłą szansę ucieczki dawała jedynie otwarta droga do Mermidonu. Menion czuł, jak po policzkach spływają mu pierwsze krople deszczu. W górze zagrzmiało, leniwie jeszcze, lecz ponuro, a wiatr zaczął przybierać na sile. Książę rozpaczliwie poszukiwał w gęstniejącej mgle śladów tajemniczych konspiratorów, ale bez powodzenia. Pewnie biegł powoli i zgubił ich. Rzucił się więc do przodu na złamanie karku, mknąc przez mgłę niczym szalony czarny cień, mijał małe drzewka i kępy krzaków i przeszukiwał pustą przestrzeń równiny swym by­strym wzrokiem. Krople deszczu jednak uderzały go w twarz i tak oślepiały, że zmuszony był zwolnić biegu, by zetrzeć z siebie gorącą mieszaninę wilgoci i potu. Menion pokręcił ze złością głową. Muszą gdzieś tu być! Przecież nie mógł ich zgubić!

Nagle, kilka kroków z tyłu po lewej stronie, wyłoniły się z mgły sylwetki czterech trolli. Książę Leah źle ocenił sytuację, prześcignął poszukiwaną grupę i o mały włos byłby jej nie odnalazł. Tymczasem przyklęknął za małą kępką krzaków i czekał, aż trolle podejdą bliżej. Jeśli nie zmienią kierunku, przejdą tuż obok dużego zagajnika, któ­rego jeszcze nie mogli dojrzeć. Książę wyskoczył z kryjówki i biegł tak długo, dopóki nie stracił ich z oczu. Jeśli zauważyli jego ucieczkę, będzie po nim. Z pewnością zaczekają na niego w zagajniku i tam go dostaną. Jeśli nie, przygotuje tam zasadzkę, a potem się przedrze w stronę rzeki. Menion przeciął równinę i ciężko dysząc, dotarł do zagajnika. Tam rzucił się na ziemię, a potem wyjrzał ostrożnie zza gałęzi.

Przez chwilę widział jedynie mgłę i deszcz, ale wkrótce zauważył cztery krępe sylwetki wyłaniające się z szarych oparów wilgoci. Trolle zmierzały prosto w jego kierunku. Menion zrzucił niewygodny, ciężki od wilgoci płaszcz myśliwski. Musi mieć swobodę ruchów, by umk­nąć porywaczom, gdyby mu się udało odbić tajemniczego więźnia, a płaszcz tylko by mu przeszkadzał. Po chwili namysłu pozbył się również ciężkich butów. U boku przymocował miecz i wyjął go ze skórzanej pochwy. Pospiesznie naciągnął cięciwę na łuk i wyjął z koł­czana dwie długie, czarne strzały. Trolle szybko zbliżały się do jego kryjówki; widział już wyraźnie ich muskularne, czarne sylwetki. Szły dwójkami, a jeden z nich, idący w przedniej parze, niósł tobołek z jeńcem. Szli beztrosko, niczego nie podejrzewając, w kierunku za­czajonego w krzakach Meniona, wierząc zapewne, że ten teren jest pod całkowitą kontrolą ich armii. Książę Leah przyklęknął powoli na jedno kolano, napiął łuk i czekał.

Gdy trolle znalazły się na wysokości zagajnika, z zarośli wypadła ze świstem pierwsza strzała i ugodziła w mięsistą łydkę tego, który niósł więźnia. Troll zawył z bólu i wściekłości, upuścił swój ciężar i chwycił się dwiema rękami za ranną nogę. Korzystając z zamie­szania. Menion wypuścił następną strzałę, która trafiła drugiego porywacza w ramię. Troll wygiął się do tyłu i przewrócił na idącą za nim dwójkę kompanów.

Zwinny Menion wyskoczył z zagajnika i popędził w kierunku osłupiałych trolli, wrzeszcząc przy tym i machając swym mieczem. Porywacze odstąpili na kilka kroków od swej ofiary, a wtedy książę chwycił tobołek wolną ręką i uciekł, zanim trolle zdążyły zareagować. Jeden z nich próbował stawić opór i wówczas Menion ciął go mieczem w ramię. Droga do Mermidonu była otwarta!

Dwaj porywacze, którzy nie odnieśli szwanku w potyczce, i jeden lekko ranny natychmiast się rzucili w pościg, biegnąc niezgrabnie przez mokrą trawę. Ciężka zbroja i krępe ciało bardzo im w tym przeszkadzały, lecz i tak biegli szybciej, niż Menion się spodziewał. Poza tym oni byli silni i wypoczęci, a on już zmęczony. Nawet bez ciężkiego płaszcza i butów, nie mógł biec szybciej ze względu na tobołek z więźniem. Deszcz padał coraz mocniej i uderzał w jego obolałe ciało, gdy próbował się zmusić do jeszcze szybszego biegu.. Mknął przez trawiastą równinę, kluczył między małymi drzewkami, omijał zarośla i kałuże. Chociaż biegł na boso, jego kroki na mokrymi podłożu były bardzo niepewne. Kilka razy się potykał i przewracał by natychmiast zerwać się na nogi i biec dalej.

W miękkiej trawie pełno było niewidocznych odłamków skał i ciernistych roślin, więc nogi uciekiniera spłynęły krwią. Nie myślał jednak o bólu i nie przystawał. Rozległa równina była świadkiem niesamowitego pościgu: przez zacinający deszcz i przenikliwy wiatr trzech wielkich, ociężałych myśliwych ścigało swą mknącą szybko niczym cień ofiarę. Biegli na południe, niczego nie słysząc, nie widząc i nie czując. Wszędzie panowała niesamowita cisza, którą zakłócał jedynie świst wiatru. Ucieczka okazała się dla młodego księcia Leah ciężką próbą przetrwania, próbą ducha i fizycznej wytrzymałości, samotną walką, która wymagała od niego natężenia wszystkich sił.

Czas przestał istnieć. Menion zmuszał swoje nogi do dalszego biegu, chociaż jego mięśnie już dawno przekroczyły granicę wytrzymałości. Rzeki jednak ciągle nie było widać. Książę nie oglądał już za siebie. Czuł za plecami obecność trolli, słyszał ich zmęczone oddechy. Musieli się bardzo do niego zbliżyć. Trzeba mu biec szybciej! Musi dotrzeć do rzeki i uwolnić Sheę...

Bliski wyczerpania i rozpaczy, myślał podświadomie o więzionej osobie jak o kimś drogim, jak o przyjacielu w niedoli. Gdy złapał tobołek, od razu wiedział, że ten ktoś jest mały i lekki. Nie było jeszcze powodu, żeby sądzić, iż nie jest to Shea. Jeniec ocknął się i zaczął niezdarnie poruszać, mówiąc coś przy tym stłumionym gło­sem. Menion odpowiedział krótko, że niedługo się znajdą w bezpiecz­nym miejscu.

Deszcz znowu przybrał na sile i ograniczył widoczność do kilku stóp. Rozmokła równina zamieniła się szybko w porośnięte trawą, grząskie moczary. Menion potknął się o niewidoczny pod wodą ko­rzeń i upadł, a jego cenny tobołek potoczył się bezwładnie obok niego. Posiniaczony i obolały książę uniósł się ciężko i przygotował miecz do ciosu. Potem obejrzał się do tyłu i odetchnął z ulgą, gdyż po jego prześladowcach nie było śladu. Prawdopodobnie mgła i pa­dający rzęsiście deszcz sprawiły, że stracili jego trop. Ograniczona widoczność mogła jednak opóźnić pościg tylko na kilka chwil, a póź­niej... Menion potrząsnął mocno głową, by strącić z oczu ślady de­szczu i zmęczenia. Potem przyczołgał się do przesiąkniętego wodą worka, w którym miotał się jeniec. Kimkolwiek był, mógł przecież dalej biec o własnych siłach. Menion był już potwornie zmęczony; nie był w stanie dłużej nieść dodatkowego ciężaru.

Nieprzytomny z wyczerpania książę Leah zaczął niezręcznie prze­cinać mieczem więzy krępujące pakunek. To musi być Shea, podpo­wiadał mu zmęczony umysł... to musi być Shea. Trolle i ten obcy mężczyzna zadali sobie przecież tyle trudu, działali w takiej tajemni­cy... Opadły więzy... to musi być Shea! Jeniec niezdarnie gramolił się ze swego płóciennego więzienia i wtedy zdziwiony Menion Leah jeszcze raz przetarł oczy i zamrugał. Uratował kobietę!

XXIV



Kobieta! Dlaczego ktokolwiek z Nordlandii miałby porywać ko­bietę? Menion wpatrywał się poprzez strugi deszczu w czysty błękit oczu, które spoglądały nań niepewnie. A kobieta, w rzeczy samej, była niezwykła. Ciemnobrązowa krągła buzia, smukła i wdzięczna sylwetka spowita w jedwabie, a te włosy...! Nigdy przedtem takich nie widział. Nawet teraz, mokre i przyklejone do twarzy, opadały w przedziwnych skrętach i lokach na ramiona, oplatając je czułym i jakby smutnym uściskiem. Jakże niezwyczajny był ich kolor; deli­katny jak odległe wspomnienie, wpleciony harmonijnie w szarość poranka rdzawy odcień miedzi. Przez moment wpatrywał się w nią jak urzeczony, lecz skręcający wnętrzności ból pokaleczonych, krwa­wiących stóp przywołał go szybko do rzeczywistości i przypomniał o grożącym im śmiertelnym niebezpieczeństwie. Chciał się poderwać na równe nogi, lecz bose stopy zakłuły boleśnie, a nowa fala dot­kliwego zmęczenia ogarnęła całe ciało. Byłby upadł, gdyby się nie wsparł na wiernym mieczu, całą siłą woli odpierając narastający ból bezwład mięśni. Dziewczyna - tak, wciąż można ją było nazywać dziewczyną - wpatrywała się weń z przestrachem; była bardzo za­niepokojona. Zaraz jednak wstała i chwyciła Meniona pod ramię, pomagając mu się utrzymać na nogach. Usłyszał jej niski, przyjemny głos, ale docierał on do niego z bardzo daleka. Zdobył się tylko na lekkie skinienie głową.

- Już dobrze, wszystko w porządku - wykrztusił z trudem, a jego własne słowa wydały mu się dziwnie zniekształcone i przytłumione. - Musimy przekroczyć rzekę i... dostać się... do Kemu.

Poszli dalej przez mglisty deszczowy poranek; starali się iść jak najszybciej, lecz na nierównościach trawiastobagiennego terenu często się potykali. Menion poczuł, że wraz z energicznym marszem krew zaczęła żywiej krążyć i że może łatwiej zebrać myśli. Dziewczyna była tuż obok, częściowo podtrzymując księcia, a częściowo opierając się na nim. Menion rozglądał się bacznie na boki świadom że tropiące ich trolle muszą być gdzieś w pobliżu. Po chwili, wpierw powoli, jakby z daleka, a potem z całą wyrazistością zaczął do niego docierać głuchy pomruk toczących się wód Mermidonu; wezbrana od długotrwałego deszczu, spieniona kipiel zalała niskie brzegi i rwała na południe w stronę Kemu. Dziewczyna w przypływie odwagi ścisnęła mocniej jego ramię. Chwilę później stanęli na niewielkim skalnym występie obmywanym spienionymi wodami. Menion nie mógł się zorientować, gdzie dokładnie się znajdowali względem Kernu, i wiedział, że jeśli zaczną się przeprawiać w niewłaściwym miejscu to rwąca rzeka poniesie ich daleko poza miasto. Dziewczyna zdawała się pojmować niebezpieczeństwo. Ujęła go mocniej pod ramię i zaczęła wieść w dół z biegiem rzeki, zanurzając się w mroczną mgłę. Menion pozwalał się prowadzić, rozglądając się uważnie, by w porę dostrzec grożące im wciąż niebezpieczeństwo. Deszcz ucichł nieco i mgła zaczęła rzednąć. Wkrótce staną się już całkowicie widoczni i pogoń będzie miała ułatwione zadanie. Musieli czym prędzej dotrzeć na drugi brzeg. Menion nie wiedział, jak długo piękna nieznajoma prowadziła go wzdłuż rzeki, w końcu jednak zatrzymała się i wskazałą na małą łódkę przy brzegu trawiastej grobli. Książę przymocował rzemieniem miecz na plecach, po czym oboje weszli w wartki nurt Mermidonu. Woda była paraliżująco zimna, a lodowaty pył spienio­nych fal kłuł tysiącami igiełek i przeszywał na wskroś. Menion pró­bował jednak ze wszystkich sił przedzierać się przez miotający nim na wszystkie strony rwący prąd rzeki. Była to bezpardonowa walka między człowiekiem a dziką naturą żywiołu; walka, która zdawała się nie mieć końca. Po pewnym czasie w odrętwiałym umyśle Me­niona wszystko stało się tylko niewyraźną mgłą. To, co było później, na zawsze pozostało dla niego niejasne; pamiętał ręce wyciągające go na trawiasty brzeg, gdzie od razu upadł, zmęczony aż do utraty tchu. Z bardzo daleka docierał doń miękki i łagodny głos dziewczyny, która mówiła coś do niego, a potem zapadł się w ciemną otchłań bez dna. Dryfował tak na skraju ciemności i nicości, nękany co jakiś czas poczuciem nieokreślonego lęku i zagrożenia pobrzmiewającego w je­go umęczonym umyśle. W krótkich przebłyskach świadomości chciał wstać i przygotować się na odparcie wszelkiego zagrożenia. Jego ciało wszak odmawiało posłuszeństwa, nie mógł wykonać żadnego ruchu; w końcu pogrążył się w długim śnie.

Kiedy się przebudził, niebo wciąż zasnute było ciężkimi, szarymi chmurami i siąpił drobny deszczyk. On sam leżał w kojącym cieple, na miękkim posłaniu, suchy i wolny od dręczącego bólu; stopy miał umyte i zabandażowane, a strach przed pościgiem pozostał gdzieś hen, daleko, na bagniskach i nad rzeką. Deszcz dzwonił delikatnie o szyby, które wpuszczały odrobinę szarego światła do pomieszcze­nia o drewnianych i kamiennych ścianach. Rozejrzał się leniwie po obszernej, gustownie umeblowanej izbie, orientując się od razu, że nie jest to zwykły dom przeciętnego mieszkańca, lecz siedziba kró­lewska. Wszędzie można było dostrzec królewskie insygnia, o których Menion wiedział, że należą do władców Callahornu. Przez jakiś czas książę leżał sobie wygodnie w ciszy i z uwagą rozglądał się po kom­nacie, a senna błogość opuszczała powoli wypoczęty już umysł. Zo­baczył swoje suche rzeczy wiszące na krześle; właśnie chciał wstać i się ubrać, gdy otworzyły się drzwi i weszła starsza kobieta, niosąc smakowicie pachnące jadło. Położyła tacę w nogach łóżka, poprawiła poduszkę pod głową księcia i z miłym uśmiechem zachęcała go do jedzenia, póki wszystko jeszcze ciepłe. Dziwne, jak bardzo ta serdecz­na i troskliwa starsza pani przypominała mu matkę, która zmarła, gdy miał dwanaście lat. Służąca poczekała, aż książę zacznie jeść, a potem wyszła, cicho zamykając drzwi. Menion jadł powoli, delektując się każdym kęsem. Czuł, jak zwolna do umęczonego ciała wracają siły. Od dwóch dni nie miał nic w ustach. Spojrzał ponownie w okno: na zewnątrz cicho, miarowo siąpił deszcz. Nie był w stanie nawet stwier­dzić czy to ten sam dzień, czy może już inny. Nagle poczuł ukłucie niepokoju. Przypomniał sobie, po co przedzierał się z takim trudem do Kemu. Ma przecież ostrzec ich wszystkich przed ogromnym nie­bezpieczeństwem! Nordlandia! Inwazja! Może było już za późno?! Trwał tak, z widelcem w połowie drogi do ust, wciąż porażony tą straszną myślą, gdy nagle drzwi otwarły się ponownie. Stanęła w nich kobieta, którą uratował z niewoli. Była teraz odświeżona. Miała na sobie długą szatę w ciepłych kolorach, takich samych prawie jak barwa jej warkoczy błyszczących nawet w szarości pochmurnego poranka. Była najbardziej fascynującą kobietą, jaką książę Leah kie­dykolwiek widział. Przypomniał sobie nagle o widelcu wzniesionym do połowy, opuścił go i uśmiechnął się na powitanie. Zamknęła drzwi i, poruszając się wdzięcznie, podeszła do łóżka. Jakaż ona piękna, pomyślał z zachwytem Menion. Dlaczego ją porwano? Co mógłby o niej wiedzieć Balinor? Czy znał odpowiedzi na tak wiele pytań, które cisnęły się Menionowi do głowy? Dziewczyna podeszła bliżej i przyglądała mu się przez chwilę swymi błękitnymi oczami.

- Wyglądasz już całkiem nieźle, książę Leah. - Uśmiechnęła się. - Odpoczynek i posiłek znacznie cię pokrzepiły.

- Skąd wiesz, kim...?

- Twój miecz zdobią symbole króla Leah. Tyle mi wiado­mo. Któż inny miałby władać takim orężem? Lecz nie znam twego imienia.

- Menion - odparł książę, zdziwiony nieco wiedzą dziew­czyny o jego niewielkiej ojczyźnie; królestwie, o którym mało kto słyszał.

Młoda kobieta wyciągnęła szczupłą rękę o barwie hebanu i ujęła dłoń księcia w serdecznym uścisku wdzięczności i podziękowania.

- Nazywam się Shirl Ravenlock, a oto mój dom, Menionie, wyspiarskie miasto Kern. Gdyby nie twoja odwaga, nigdy bym już tu nie , wróciła. Na zawsze więc pozostanę twoją dłużniczką i... przyjacielem. A teraz, gdy tu sobie gawędzimy, dokończ posiłek.

Usiadła na łóżku i zachęcała go do jedzenia. Menion posłusznie zaczął jeść, ale przypomniawszy sobie o inwazji, upuścił z brzękiem widelec.

- Musicie zanieść wiadomość do Tyrsis, do Balinora. Rozpo­częła się inwazja z Nordlandii, a wielka armia rozłożyła się obozem nieco powyżej Kernu. Czekają tylko...

- Wiem o tym, wszystko w porządku. - Shirl uniosła w górę dłoń, by przerwać Menionowi. - Nawet podczas snu mówiłeś o tym, a także i przedtem, zanim padłeś z wyczerpania. Wysłano już wiadomość do Tyrsis. Podczas nieobecności brata sprawuje tam wła­dzę Palance Buckhannah, król bowiem jest bardzo chory. Kern spo­sobi się teraz do obrony, w tej jednak chwili niebezpieczeństwo nie jest poważne. Wody Mermidonu wystąpiły z brzegów i wszelka prze­prawa jest niemożliwa. Będziemy bezpieczni, aż nie nadejdzie pomoc.

- Ależ Balinor powinien był dotrzeć do Tyrsis wiele dni te­mu! - Menion był mocno zaniepokojony. - A co z Legionem Granicznym? Czy wezwano już wszystkich pod broń?

Dziewczyna spojrzała na młodzieńca i pokręciła przecząco głową; nie miała pojęcia, jaka obecnie jest sytuacja, nie wiedziała też nic o Legionie Granicznym ani o Balinorze.

Książę odstawił nagle tacę i wstał z łóżka; zdziwiona Shirl wstała również, starając się uspokoić wzburzonego Meniona.

- Shirl, może ci się wydawać, że jesteście tu, na tej wyspie, bezpieczni, ale ręczę ci, że czas ucieka nam wszystkim! - wykrzyk­nął Menion. - Ja widziałem ogrom tej armii i wierz mi, że choć­by Mermidon wezbrał nie wiem jak, to i tak na długo ich to nie powstrzyma. Zapomnij też o wszelkich cudach. One nam nie pomogą!

Menion zatrzymał się nagle, rozpinając guziki nocnej koszuli i, przypomniawszy sobie o obecności młodej kobiety, wskazał zna­cząco na drzwi. Dziewczyna potrząsnęła tylko przecząco głową i ob­róciła się lekko, nie patrząc na przebierającego się księcia.

- Co to za historia z twoim porwaniem? - Menion ubierał się szybko, spoglądając na jej smukłą sylwetkę. - Czy wiesz, dla kogo z Nordlandii jesteś taka ważna? Nie chodzi tylko o to, że jesteś tak piękną kobietą.

Shirl milczała przez chwilę i choć Menion nie widział jej twarzy, to byłby przysiągł, że dziewczyna spłonęła rumieńcem.

- Nie pamiętam dokładnie, co się stało - odezwała się w koń­cu. - Spałam, potem nagle się przebudziłam i usłyszałam jakiś hałas; ktoś porwał mnie i... straciłam przytomność. Chyba ktoś mnie uderzył czy też... nie! Teraz sobie przypominam. To ta szata, którą mnie spo­wito, była czymś nasączona... nie mogłam oddychać. Od tej chwili nic już nie pamiętam. Pierwsze, co zobaczyłam, to był piasek nad rzeką. Wydaje mi się, że to był Mermidon. Widziałeś, jak byłam związana w tej derce. Niczego nie mogłam dostrzec, a słyszałam bardzo niewie­le, nic, co mogłabym zrozumieć. A ty...? Widziałeś cokolwiek?

- Niestety niewiele. - Menion potrząsnął głową i wzruszył ra­mionami, upewniając się, że dziewczyna nie patrzy nań. - Jakiś człowiek wyniósł cię z łodzi i przekazał czterem trollom. Nie widzia­łem go dokładnie, ale być może rozpoznałbym go, gdybym mógł mu się przyjrzeć jeszcze raz. Wciąż jednak nie wiem, dlaczego kto­kolwiek miałby cię porywać. Możesz się odwrócić, już się ubrałem.

Dziewczyna zerknęła przez ramię, podeszła bliżej i przyglądała mu się z ciekawością, gdy zakładał wysokie myśliwskie buty.

- Płynie we mnie królewska krew, Menionie - powiedziała cicho, a książę spojrzał na nią z zainteresowaniem. Podejrzewał, że dziewczyna nie jest zwykłą mieszkanką Kernu, skoro rozpoznała herb Leah w zdobieniach jego miecza. Dlatego też, być może, uprawadzono ją z miasta. - Moi przodkowie byli królami Kernu - ciąg­nęła - i przez pewien czas nawet całego Callahornu, zanim Buckannahowie doszli do władzy, a było to około sto lat temu. Tak więc... no cóż, można by rzec, że jestem księżniczką, co prawda daleko od dworu i władzy. - Rozśmieszyło ją to stwierdzenie i Menion również się uśmiechnął. - Ojciec mój jest starszym Zgromadzenia, które sprawuje pieczę nad wewnętrznymi sprawami Kernu. Król jest, co prawda, władcą Callahornu, ale jak powiadają, to jest oświecona monarchia i król rzadko ingeruje w sprawy miasta. Jego syn, Pallance, wydawał mi się atrakcyjny przez jakiś czas i, nie jest to już tajemnicą - chce mnie poślubić. Być może ktoś chciał mu w ten sposób dokuczyć.

Nagłe przeczucie owładnęło myślami Meniona. Pallance nie był w prostej linii następcą tronu Callahornu, chyba żeby coś przytrafiło się Balinorowi. Dlaczego ktoś miałby tracić czas, wywierając nacisk na młodszego z synów? No, chyba że ten ktoś wiedziałby, iż prawo­wity następca jest w pobliżu. Przypomniał sobie teraz, że Shirl nie nie wiedziała o przybyciu Balinora, księcia Callahornu, który powi­nien być na miejscu dobrych kilka dni temu. Co więcej, o takim wydarzeniu powinno już być głośno.

- Shirl, jak długo spałem? - zapytał z nagłym niepokojem.

- Prawie cały dzień - odpowiedziała. - Byłeś zupełnie wyczerpany, kiedy zabrano nas znad Mermidonu wczoraj rano. Pomyślałam więc, że powinieneś wypocząć. Przekazałeś nam ostrzeżenie..

- Cała doba stracona! - wykrzyknął Menion gniewnie. - Gdyby nie deszcz, miasto byłoby już wzięte! Musimy działać, ale cóż teraz... Shirl, twój ojciec i Zgromadzenie! Muszę z nimi mówić. - Ścisnął ją ponaglająco za ramię, gdyż zdawało mu się, że dziewczyna się waha. - Nie pytaj teraz o nic, po prostu rób, co mówię. Gdzie zbiera się Zgromadzenie? Zabierz mnie do nich!

Nie czekając dłużej, Menion wziął dziewczynę pod ramię i wy­pchnął w pośpiechu, lecz delikatnie, przez drzwi na długi korytarz. Razem szybko przemierzali pusty dom, aż wyszli na trawnik tonący w głębokim cieniu wysokich drzew. Biegli teraz, starając się uciec przed zimnym porannym deszczem. Na szczęście ścieżki koło do­mów były częściowo osłonięte od deszczu długimi okapami, zanadto więc nie zmokli. Kiedy tak zmierzali w kierunku domu Zgroma­dzenia, Shirl wypytywała go, jakim też sposobem znalazł się w tej części krainy. Menion jednak odpowiadał wymijająco; nie chciał wspominać o Allanonie i o Mieczu Shannary. Czuł, że mógłby za­ufać tej dziewczynie, ale wciąż pamiętał o przestrogach Allanona, by żaden z uczestników wyprawy do Paranoru nie rozgłaszał historii o zaginionym Mieczu. Wyjaśnił jej więc, że spieszył na wezwanie Balinora, który potrzebuje pomocy w obliczu inwazji z Nordlandii. Shirl przyjęła tę wersję, a Menion czuł się trochę winny, że ją okła­mał. Ale też i Allanon nie powiedział mu przecież całej prawdy, Menion pomyślał więc, że i tak niewiele wie; być może mniej, niż mu się wydawało.

Dochodzili już do budynku Zgromadzenia - wielkiej kamiennej budowli wspartej na starych, zwietrzałych już prawie kolumnach. Zwieńczone łukami okna zdobione były misterną kratą. Straż, oparta niedbale o drzwi, nie zatrzymywała ich, gdy wchodzili do starożyt­nych budynków. Pospieszyli więc długimi, wysokimi korytarzami, wspinali się po krętych schodach, a ściany rozbrzmiewały echem, gdy stąpali po wiekowej kamiennej posadzce, która zapewne pamię­tała jeszcze kroki ludzi sprzed tysiąca lat. Zgromadzenie zebrało się w izbie na czwartym piętrze głównego budynku. Kiedy na koniec znaleźli się przed drewnianymi drzwiami, Shirl poradziła Menionowi, by poczekał na nią tutaj, gdy ona będzie prosić swego ojca i pozos­tałych członków Zgromadzenia o posłuchanie. Po chwili wahania książę przystał na to, choć niechętnie. Czas mijał wolno, odmierza­ny przytłumionymi przez masywne odrzwia głosami, które stapiały się z monotonnym szumem deszczu. Gdy tak stał w cichej pustce, przywoływał w pamięci twarze przyjaciół, rozmyślając ze smutkiem o tym, co mogło im się przytrafić od czasu Paranoru. Być może już nigdy nie będą razem jak za dawnych dobrych, lecz pełnych trwo­gi dni, gdy byli w drodze do warowni druidów. Nigdy nie zapomni ich odwagi i poświęcenia; poczuł dumę na wspomnienie tamtych niebezpieczeństw, którym stawili czoło i które pokonali. Nawet Flick, tak przecież zawsze ostrożny, wykazał się odwagą i niezłomnym uporem, którego Menion nie spodziewałby się u niego. A Shea, jego najlepszy przyjaciel? Książę pokręcił ze smutkiem głową na wspom­nienie kompana, którego tak mu brakowało. Tęsknił za nim i za tą jego przedziwną mieszanką trzeźwego spojrzenia na życie, a zarazem niezłomnej wiary w starożytne wierzenia i nie przystające do rzeczy­wistości przekonania. Shea jakimś sposobem zdawał się nie dostrzegać zmian ani nawet odwiecznej wędrówki słońca ze wschodu na zachód. A przecież kraj i ludzie rozwijali się, zasiedlając raz jeszczej rozległe przestrzenie. Dawne wojny odchodzą powoli w zapomnienie powracając tylko w sennych koszmarach. Młody chłopak z Yale jednak także zdawał się nie pojmować, że przecież przeszłość i przyszłość są nierozerwalnie powiązane, przetykając się wzajemnie jak gobelin pomysłów, myśli i zdarzeń. Na swój sposób Shea był częścią przemijającej epoki, wspomnieniem dnia wczorajszego raczej niż obietnicą jutra. Jakżeż to wszystko dziwne, myślał Menion, wpatrując się w wyblakłe ze starości kamienne ściany. Shea i Miecz Shannary - dwa relikty umierającej epoki. A jednak byli nadzieją czasów, które miały dopiero nadejść. Byli kluczem do życia przyszłych pokoleń.

Ciężkie drewniane drzwi otworzyły się i aksamitny głos Shirl rozwiał myśli i wspomnienia. Wydawała się taka mała i krucha, stojąc we wnęce olbrzymich wrót; na jej pięknej twarzy malował się cień niepokoju. Nic dziwnego, że Palance Buckhannah chciał ją za żonę. Menion podszedł do niej, ujął za rękę i razem weszli do sali. Poczuł starodawną surowość i prostotę tego miejsca, gdy szedł w strudze szarego światła padającego ze strzelistych, zdobnych kutym żelazem okien. To miejsce było starym, dumnym i wyniosłym kamieniem; węgielnym miasta na wyspie.

Dwudziestu mężczyzn zasiadało wzdłuż długiego połyskującego stołu. W ich twarzach było coś wspólnego; wszyscy wiekowi, o wielkiej zapewne wiedzy i doświadczeniu, poważni i zdecydowani. W ich oczach dostrzegł jednak strach, strach przed nieznanym, lęk i obawę o miasto i ludność. Wiedzieli, co się stanie, gdy deszcze ustaną i wody Mermidonu poddadzą się ciepłu słonecznego blasku.

Książę stanął teraz naprzeciw nich. Dobierając starannie każde sło­wo, opisywał wielkość wrogich sił zebranych pod dowództwem lorda Warlocka. Opowiedział pokrótce historię ich długiej podróży do Callahornu, wspominając Balinora i kompanię przyjaciół, którzy kiedyś spotkali się w Culhaven, a teraz rozproszyli po czterech krainach. Nie wspomniał jednak ani o Mieczu i tajemniczym pochodzeniu Shei, ani też nawet o Allanonie. Nie było wszak powodu, by starsi ze Zgroma­dzenia wiedzieli cokolwiek więcej ponad to, że Kern stanęło w obliczu inwazji. Kończąc wezwał do ochrony mieszkańców, dopóki był jeszcze na to czas i doradził, by ewakuowano miasto, zanim droga odwrotu zostanie odcięta. Menion odczuł dziwną satysfakcję. Ryzykował prze­cież o wiele więcej niż tylko swoje życie, by ostrzec tych ludzi. Gdyby do nich nie dotarł, wszyscy oni mogliby zginąć, nie mając nawet szansy na wydostanie się z niebezpieczeństwa. Było dlań bardzo ważne, że tak sumiennie wywiązał się ze swego zadania.

Pytania, które padały teraz, pełne były trwogi i gniewu. Menion odpowiadał krótko, starając się zachować spokój, gdy zapewniał ze­branych, iż potęga wrogiej armii jest taka właśnie, jak to opisał, i że atak jest pewny. W końcu bezładne krzyki i panika ustąpiły miejsca rzeczowej dyskusji i rozważaniom różnych możliwości. Kilku człon­ków Zgromadzenia było przekonanych, że miasto powinno się bronić do momentu, gdy Palance Buckhannah nadejdzie z Tyrsis z Legionem Granicznym. Większość była jednak zdania, że gdy deszcze ustaną, a mogło to nastąpić niebawem, najeźdźcy z łatwością się dostaną na brzegi wyspy i złupią bezbronne miasto. Menion przysłuchiwał się gorączkowym rozważaniom, rozmyślając jednocześnie o powstałej sytuacji. Na koniec jeden z mężczyzn o rumianej twarzy i popielatych włosach, którego Shirl przedstawiła jako swego ojca, wstał i odwołał Meniona, by porozmawiać z nim na osobności.

- Czy widziałeś się z Balinorem, młody człowieku? Czy wiesz, gdzie można go znaleźć?

- Powinien był dotrzeć do Tyrsis wiele dni temu. - Menion nie potrafił ukryć niepokoju. - Wybrał się tam, by postawić Legion Graniczny w pogotowiu... gdyby miało dojść do najazdu. Byli też z nim kuzynowie Eventina Elessedila.

Starszy człowiek zachmurzył się, a oczy wyrażały niezdecydowa­nie i konsternację.

- Książę Leah, muszę ci wyznać, że sytuacja jest o wiele po­ważniejsza, niż na to wygląda. Król Callahornu, Ruhl Buckhannah, zaniemógł poważnie parę tygodni temu i nic nie wskazuje na to, by wrócił do zdrowia. W tym też czasie, o ile mi wiadomo, Balinora nie było w mieście, jego młodszy brat przejął więc obowiązki ojca. Zawsze był to człowiek niestałego charakteru, wszelako ostatnimi czasy czyny jego były zgoła nie do pojęcia. Pierwsze, co zrobił, to rozwiązał Legion Graniczny... Utworzył z niego jedynie mały oddział, by mu służył do jego własnych celów...

- Rozwiązanie?! - krzyknął Menion, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał. - Ale dlaczego, w imię...?

- Uznał widocznie, że nic mu po nich. Zastąpił ich więc swoimi ludźmi. W gruncie rzeczy Palance zawsze był w cieniu brata, a Balinor dowodził Legionem Granicznym z rozkazu samego króla. Dlatego też Palance obawiał się, że żołnierze pozostaną lojalni wobec pier­worodnego syna. A nie miał przecież zamiaru oddawać tronu, gdyby król umarł. No cóż, nawet tego nie ukrywał. Dowódcy legionu i kilku ludzi blisko związanych z Balinorem zostali po cichu uwięzieni, wszystko przeprowadzono w tajemnicy, żeby nikt się nie zaczął in­teresować jego bezsensownymi, z pozoru, poczynaniami. Obecnie najbliższym zaufanym i doradcą naszego nowego króla jest niejaki Stenmin, ohydna postać i oszust zarazem, dla którego liczą się jedynie własne ambicje. Za nic ma ludzi, a i samego Palancea Buckhannaha także. Nie wiem, doprawdy, jak się zdołamy oprzeć tej inwazji - westchnął cicho starszy człowiek - gdy dowództwo podzielone i tron zachwiany. Nie jestem nawet pewien, czy zdołamy przekonać księcia, że niebezpieczeństwo jest tak blisko, zanim wróg stanie u otwartych bram!

- W takim razie Balinor jest w śmiertelnym niebezpieczeń­stwie - stwierdził Menion ponuro. - Udał się do Tyrsis, nie zda­jąc sobie sprawy, że jego ojciec jest tak poważnie chory i że jego młodszy brat ogłosił się głównym dowódcą. Musimy natychmiast się z nim porozumieć.

Członkowie Zgromadzenia zaś w dalszym ciągu gorąco dyskuto­wali, zrywając się w zapamiętaniu z miejsc. Naradzali się, jak ratować i zagrożone miasto. Ojciec Shirl podszedł do nich, ale musiało minąć jeszcze trochę czasu, zanim panika ustąpiła i można było kontynuo­wać racjonalną dyskusję. Menion przysłuchiwał się przez chwilę, a potem jego myśli poszybowały gdzieś dalej, poza mury i okna, w majestatyczne w swej jednostajnej szarości niebo. Nie było już tak ciemne jak jeszcze niedawno, deszcz zaś słabł coraz bardziej. Było jasne, że najpóźniej do jutra przestanie padać, a wróg, rozłożony obozem nad Mermidonem, spróbuje się przeprawić. Ostateczna po­rażka była nieunikniona, nawet gdyby ta garstka żołnierzy stacjonu­jących lub mieszkających w Kern dokładała wszelkich starań, by go bronić. Bez wielkiej, dobrze zorganizowanej armii ludzie zostaną nie­chybnie wycięci w pień, a samo miasto szybko padnie. Menion sta­rał się wyobrazić sobie, co też pomysłowy zawsze i zaradny druid Allanon zrobiłby, gdyby tu był. A sytuacja nie przedstawiała się obie­cująco. Tyrsis było teraz w rękach szalonego i chorobliwie ambitnego uzurpatora, a Kern praktycznie pozbawione przywództwa i zdane na łaskę najeźdźcy. Członkowie Zgromadzenia, podzieleni i niezdecydo­wani, wciąż dyskutowali o podjęciu działań, które już dawno powinny być rozpoczęte. Ogromną stratą czasu i szaleństwem było ciągłe roz­ważanie nowych pomysłów i alternatyw.

- Czcigodni radni! Słuchajcie! - Mocny głos Meniona odbił się echem od wiekowych ścian, a głosy milkły jeden po drugim aż do szeptów. - Nie tylko Callahorn, ale cała Sudlandia, wasze do­mostwa i moje będą zniszczone, jeśli natychmiast nie zaczniemy dzia­łać. Do jutrzejszego poranka Kern będzie obrócone w popioły, a lu­dzie pójdą w niewolę. Jedyną naszą szansą na przetrwanie jest ucieczka do Tyrsis, a jedyną nadzieją na zwycięstwo nad potężną armią Nordlandii jest Legion Graniczny zebrany pod Balinorem. Ar­mie elfów są gotowe walczyć przy naszym boku, a poprowadzi je Eventin. Karły, zaprawione w bojach z gnomami, również do nas dołączą. Musimy wszakże jakoś przetrwać, dopóki wszyscy nie zjed­noczymy się przeciw temu śmiertelnemu niebezpieczeństwu.

- Dobrze rzeczesz, książę Leah - wtrącił szybko ojciec Shirl, gdy rozgorączkowany Menion przerwał na chwilę. - Ale wskaż nam sposób, w jaki nasi ludzie mogliby dotrzeć w takiej sytuacji do Tyrsis. Wróg jest dokładnie po drugiej stronie Mermidonu, my zaś jesteśmy praktycznie bezbronni. Musimy ewakuować blisko czter­dzieści tysięcy ludzi i doprowadzić ich bezpiecznie do Tyrsis, któ­re jest oddalone całe mile na wschód. Tamci z pewnością otoczyli nas posterunkami, aby zapobiec wydostaniu się kogokolwiek, zanim wyspa zostanie zaatakowana. Jakżeż mamy pokonać taką przeszkodę?

- Zaatakujemy ich - rzekł z prostotą Menion, a w kącikach ust drgał mu lekki uśmiech. Cisza, która po tym zapadła, była aż nadto wymowna. Słowa już się cisnęły na usta oszołomionych ludzi, gdy Menion podniósł rękę w uspokajającym geście. - Atak, w do­datku w nocy, jest właśnie tym, czego najmniej się teraz spodziewają. Szybkie uderzenie na ich flanki, jeśli je dobrze poprowadzić, na pew­no wprawi ich w konsternację. Mogą pomyśleć, że jest to atak silnie uzbrojonej armii... No bo któż inny ośmieliłby się atakować taką siłę... Ciemność i zaskoczenie ich zmylą. Taki atak złamie szyki ich zewnętrznych posterunków. Możemy też narobić dużo hałasu i wy­strzelić ognie. To ich musi zdezorientować na przynajmniej godzinę, a może nawet dłużej. Wtedy możemy próbować ewakuować miasto. Jeden ze starszych potrząsnął przecząco głową.

- Wiele godzin też by nie starczyło, młody człowieku. Nawet gdybyśmy zdołali przeprawić czterdzieści tysięcy ludzi na południo­wy brzeg, to jeszcze trzeba maszerować na południe do Tyrsis... pra­wie pięćdziesiąt mil! To oznacza całe dnie dla kobiet i dzieci. Gdy tamci wejdą i zobaczą, że miasto jest opuszczone, to i tak podążą za nami, a przecież nie będziemy od nich szybsi. Po co więc nawet mamy próbować?

- Nie będziecie musieli ich wyprzedzać czy też uciekać przed nimi - powiedział szybko Menion. - Nie będziecie szli lądem. Popłyniecie z nurtem Mermidonu! Załadujcie wszystkich do łodzi i łódek, czółen, na tratwy i na barki... i na co tam macie teraz... i możecie zbudować w ciągu dnia. Po prostu wszystko, co się nada pływania. Mermidon płynie na południe w głąb Callahornu mniej więcej około dziesięciu mil od Tyrsis. Dobijecie do brzegu w tym miejscu i wtedy łatwo już będzie się bezpiecznie schronić w mieście zanim nadejdzie poranek i na długo zanim wielka, a więc i powolna armia Nordlandii ruszy się z miejsca.

Członkowie Zgromadzenia powstali ze swych miejsc, wykrzykując pochwały i podziwiając nieugiętość woli młodego księcia. Jeśli była jakakolwiek szansa na uratowanie ludności Kern, nawet gdyby samo miasto miało być zdobyte przez wrogie hordy, to trzeba było próbować.

Po krótkiej już teraz dyskusji Zgromadzenie zakończyło obrady, by popędzić ludzi do pracy. Od tej chwili aż do zachodu słońca każdy, kto tylko był zdolny do pracy, musiał budować drewniane tratwy, każda z nich zaś powinna zabrać ponad setkę ludzi. Były też dziesiątki tuzinów małych łodzi, używanych do krótkich wypraw na pobliskie wysepki i na połowy. Miasto posiadało również wcale pokaźną flotę barek transportowych, które można przecież przystosować do aktualnych potrzeb. Menion zasugerował, żeby Zgromadzenie rozka­zało uzbrojonym żołnierzom patrolować brzegi i żeby nikt nie opu­szczał wyspy. Wszystko miało pozostać tajemnicą tak długo, jak się tylko da. Największą troską Meniona było to, aby nikt ich nie zdradził. Wtedy cały plan ucieczki obrócono by wniwecz. Obawy księcia były zasadne. Ktoś przecież zaskoczył Shirl w jej własnym domu, porwał ją z tłumnego miasta, przeprawił się z nią przez rzekę i oddał w ręce trolli. Musiał maczać w tym palce ktoś, kto nie był obcy mieszkańcom miasta. Ktokolwiek to był, wciąż pozostawał wolny i w ukryciu, bezpieczny w tłumie. Gdyby się dowiedział o planie i jego szczegó­łach, to z pewnością próbowałby ostrzec armię z Nordlandii. Wszyst­ko musiało pozostać tajemnicą, jeżeli to ryzykowne przedsięwzięcie miało się udać.

Pozostała część dnia upływała Menionowi szybko. Zapomniał na jakiś czas o Shei, kompanach i o ostatnich, trudnych tygodniach. Po raz pierwszy od czasu, gdy Shea odwiedził go na dworze, książę Leah miał do rozwiązania problem, który pojmował w całości i dys­ponował środkami do jego rozwiązania. Wrogiem nie był Król Czasz­ki czy też upiorne, nie z tego świata monstra, które mu służyły. Tym razem jego wróg miał ciało i kości, podlegał tym samym regułom życia i śmierci co każdy inny człowiek. Tego przeciwnika można przestraszyć, a jego strach analizować i wykorzystać. Najważniejszym atutem w próbie wyprowadzenia w pole czekającej armii był czas. Tym razem Menion uczestniczył w najpoważniejszym w jego życiu przedsięwzięciu - miał uratować całe miasto. Wraz z członkami Zgromadzenia kierował budową wielkich tratw, była to dla oblężo­nych jedyna nadzieja na bezpieczną żeglugę w dół Mermidonu aż do Tyrsis. Punktem docelowym miał być południowy brzeg tuż za mias­tem. Była tam szeroka, ale dobrze zabezpieczona zatoka, gdzie tratwy mogły być spuszczone na wodę pod osłoną nocy. Po pierwszej stronie zatoki brzeg był dość niski, za to urwisty i ciągnął się aż do grobli. Menion pomyślał, że mała grupa może przebyć w tym miejscu rzekę w bród, podczas gdy główny „atak” na obóz nastąpiłby trochę później. Będąc na drugim brzegu, mogliby opanować patrolujące straże. Gdy już się z nimi uporają, można będzie spuścić tratwy na wodę i po­płynąć z nurtem południowej odnogi Mermidonu do Tyrsis. Menion wierzył, że jeśli niebo pozostanie ciemne, a straże odwołane w górę rzeki, by bronić obozu przed atakiem, i jeśli ludzie na tratwach za­chowają ciszę, to ewakuacja może się powieść.

Jednak już późnym popołudniem deszcz ustał całkowicie, a kłę­biące się szare chmury ustępowały miejsca ciemnemu błękitowi. Bu­rza, która była już tylko odległym pomrukiem, zbliżała się do końca. Wróżyło to bezchmurną, księżycową noc z tysiącem mrugających gwiazd. Menion siedział w jednej z mniejszych komnat domu Zgro­madzenia; oderwał na chwilę wzrok od olbrzymiej mapy rozłożonej na stole i obserwował te niekorzystne dla nich zmiany. Miał do po­mocy dwóch członków rozwiązanego Legionu Granicznego: Janusa Senpre, porucznika Legionu i zarazem najwyższego stopniem oficera na wyspie, oraz siwowłosego weterana Fandreza. Ten ostatni znał tereny wokół Kemu lepiej niż ktokolwiek inny, poproszono go więc o pomoc w zorganizowaniu ataku na potężną armię Nordlandii. Sen­pre zaś, jego dowódca, był wyjątkowo młodym jak na swoją rangę, lecz twardym i zdecydowanym żołnierzem, który spędził już sporo lat na polu walki. Był również zagorzałym zwolennikiem Balinora. Podobnie jak Meniona niepokoił go brak wiadomości o księciu. Kilka godzin wcześniej Janus Senpre zebrał dwustu doświadczonych żoł­nierzy Legionu i utworzył oddział uderzeniowy, który miał nękać straże wrogiego obozu.

Menion zaoferował swą pomoc, którą przyjęto z ochotą. Książę miał ciągle pokaleczone i obolałe po szaleńczym biegu z uratowaną Shirl stopy, ale nie chciał pozostać w tyle wraz z oddziałem ewaku­ującym mieszkańców wyspy; w końcu manewr z małą grupą uderze­niową był jego pomysłem. Flick opisałby to jako połączenie głupiego uporu i dumy, ale przecież Menion Leah nie byłby bardziej bezpiecz­ny tu, na wyspie, podczas gdy na rzece wrzałaby walka. Poza tym trwało to całe lata, zanim Menion znalazł coś, za co warto walczyć, a co nie było jedynie zaspokajaniem kolejnej fantazji i nie wabiło samym tylko smakiem przygody. Nie chciał być biernym obserwa­torem najbardziej przerażających od wieków zdarzeń, gdy strach trzy­mał za gardło plemię człowieka.

- To tutaj, przy Spinn Barr... tu powinniśmy wylądować - piskliwy głos Fandreza przywołał Meniona do rzeczywistości i książę spojrzał ponownie na mapę. Janus Senpre zgodził się z tym; patrzył przy tym bacznie na Meniona, upewniając się, czy ten wszystko spa­mięta. Książę przytaknął skwapliwie.

- Będą mieli rozstawione posterunki na równinie, gdzieś powy­żej tej mielizny - odpowiedział. - Jeśli się ich nie pozbędziemy, mogą nam odciąć powrót.

- Twoim zadaniem będzie trzymać ich , daleka i zapewnić nam otwartą drogę - stwierdził sucho dowódca Legionu. Menion otworzył usta. by zaoponować, ale szybko mu przerwano. - Doceniam twoją chęć towarzyszenia nam, Menionie. ale musimy przecież iść szybciej niż nasz wróg. A twoje stopy są wciąż w kiepskim stanie i nie zniosą dłuższej podróży. Wiesz o tym tak samo jak ja. Tak więc patrole nadbrzeżne są twoje. Zapewnij nam otwartą drogę do łodzi, a przysłużysz się nam lepiej, niż idąc z nami.

Menion milcząco zgodził się, był wszelako głęboko zawiedziony. Chciał być na samym czele ataku. Ciągle też, gdzieś w podświado­mości, miał nadzieję na znalezienie Shei, który był uwięziony we wrogim obozie. Jego myśli powędrowały do Allanona i Flicka. Być może odszukali już chłopaka z Shady Yale, tak jak to druid przy­obiecał. Potrząsnął ze smutkiem głową. Shea, Shea... dlaczego to musiało się przytrafić komuś takiemu jak ty, kto chciał po prostu, by go zostawiono w spokoju. Było coś szalonego w tym powtarzającym się schemacie życia; człowiek często musiał akceptować bieg zdarzeń z bezsilną złością lub tępą obojętnością. Mogło nie być innego roz­wiązania, chyba że... śmierć.

Spotkanie zakończyło się zaraz potem, a przygnębiony i zawie­dziony Menion Leah włóczył się bez celu, wciąż pogrążony w swych myślach. Nie zdawał sobie sprawy, kiedy zszedł kamiennymi scho­dami na ulicę i poszedł z powrotem w kierunku domu Shirl; szedł zatłoczonymi chodnikami blisko murów budynków. Widmo lorda Warlocka wynurzyło się przed nim jak potężna, niebotyczna wieża. Jak mogli mieć nadzieję na pokonanie kogoś, kto nie ma duszy, istoty, która podlega innym prawom niż te. które rządzą w ich świecie? Dlaczego prosty młody człowiek z zabitej dechami wioski w dolinie miałby być jedyną śmiertelną istotą zdolną do pokonania takiej po­tęgi Menion próbował rozpaczliwie zrozumieć cokolwiek z tego co przytrafiało się jemu i jego przyjaciołom, cokolwiek z tej łamigłówki lorda Warlocka i Miecza Shannary.

Nagle znalazł się przed domem Ravenlocków. Masywne drzwi były zamknięte, metalowe klamki wyglądały na zimne i zmarznięte w szarej, kłębiącej się mgle popołudnia. Odwrócił się szybko, by odejść: nic chciał wchodzić do środka ani spotkać kogokolwiek, wolał teraz chwilę samotności. Poszedł wolno kamienną ścieżką do ogrodu z boku domu. Z liści i kwiatów kapała woda z kilkudniowego deszczu, a wilgotna ziemia zieleniła się świeżą i soczystą trawą.

Przystanął w ciszy ogrodu, przytłoczony wspomnieniami, tęsknotą i samotno­ścią, jakiej nigdy przedtem nie zaznał. Przez moment poddał się roz­paczy, że tak wiele utracił. Uczucie to było silniejsze niż wtedy, gdy polował w samotności w rozległych górach Leah, daleko od domu i przyjaciół. Coś z przeraźliwą pewnością mówiło mu, że już nigdy nie wróci do tego, co było, że nigdy nie wróci do przyjaciół, do domu i dawnego życia. W dniach, które minęły, zatracił to wszystko. Oczy mimowolnie wypełniły się łzami, zamazując obraz, a w pnąca wraz z westchnieniem wdarł się chłód przesiąkniętego deszczem powietrza. Nagle na kamiennej ścieżce rozległy się ciche kroki i ktoś delikatnie ujął go za ramię; rude loki wplotły się w zamazaną mozaikę zieleni i błękitu, a wielkie oczy wpatrywały się weń, po czym zapatrzyły się w ogród. Tych dwoje było teraz samych, a cały świat gdzieś bardzo daleko. Ciężkie chmury kłębiły się na niebie, połykając łąki błękitu, który zmieniał się w granat wieczoru. Deszcz znowu zaczął padać na okupowany kraj Callahornu, a Menion z ulgą pomyślał, że bezksiężycowa noc otuli bezpieczną ciemnością wyspę Kern.

Było już dobrze po północy, deszcz ciągle siąpił, a niebo było nieprzeniknione i ponure, gdy wyczerpany Menion wdrapał się nie­zgrabnie na małą i w pośpiechu skleconą tratwę stojącą teraz w cichej zatoczce na południowo-zachodnim wybrzeżu wyspy. Dwie szczupłe ręce wyciągnęły się, by go podtrzymać, a on wpatrywał się ze zdzi­wieniem w ciemne oczy Shirl Ravenlock. Czekała tu na niego, tak jak obiecała, mimo że błagał ją, by poszła z innymi, gdy zacznie się ewakuacja. Był pokaleczony, mokry i pokrwawiony, pozwolił się wciągnąć i odziać w ciepłą, suchą szatę i otoczyć ramionami, gdy czekali pośród nocnych cieni.

Było kilku ochotników, którzy wrócili z Menionem, wszyscy towi do bitwy, dumni z odwagi i poświęcenia, które wykazali nocy na równinach Kernu. Nigdy przedtem książę Leah nie widział takiej brawury w obliczu tak wielkiego niebezpieczeństwa i nierównych szans. Tych paru ludzi z osławionego Legionu Granicznej całkowicie zaskoczyło obóz wroga i nawet teraz, po czterech godzinach od rozpoczęcia natarcia, panowało w nim zamieszanie. Wszędzie kłębiły się tysiące wrogich żołnierzy, szamoczących się bezładnie, zadających ból i śmierć każdemu, kto znalazł się w ich zasięgu, nawet swym własnym towarzyszom. Kierowało nimi coś więcej niż śmiertelny strach czy nienawiść. Kierowała nimi nieludzka moc lorda Warlocka. Jego niewiarygodna wściekłość sprawiała, że rzucali się w bój niczym oszalałe istoty, których jedynym celem jest niszczyć i zadawać śmierć. Żołnierze Legionu na razie trzymali ich w szachu, wielokrotnie odpierali bezładne ataki, przegrupowywali się i ponow­nie rzucali na wroga. Wielu poległo. Menion nie mógł pojąć, w jaki sposób wyszedł z tego z życiem; graniczyło to niemal z cudem.

Liny cumownicze zostały poluźnione i książę poczuł, że tratwa, porwana przez wartki prąd, zaczyna się oddalać od brzegu i zmierza ku środkowi wezbranego Mermidonu. Kilka chwil później znaleźli się w głównym korycie rzeki i płynęli cicho ku Tyrsis, gdzie dzięki sprawnie przeprowadzonej ewakuacji przebywała już prawie cała lud­ność Kernu. Kilka godzin wcześniej czterdzieści tysięcy osób stło­czonych na tratwach, małych łódkach, a nawet dwuosobowych dingi wypłynęło niezauważenie z oblężonego miasta. Wykorzystali mo­ment, gdy żołnierze strzegący zachodniego brzegu Mermidonu popę­dzili w wielkim pośpiechu do obozu zaatakowanego przez małe od­działy Callahornu. Szum deszczu i grzmot wezbranej rzeki, a także sama wrzawa dalekiego obozowiska skutecznie tłumiły głosy prze­rażonych i zrozpaczonych ludzi wybierających się w podróż, której stawką była wolność i życie. Sprzyjało im ciemne, zasnute chmurami niebo, a świadomość, że zdołali na razie umknąć lordowi Warlockowi, dodawała im sił.

Menion zapadł w niespokojną drzemkę. Tratwa kołysała się lekko, płynąc niezmiennie na południe, niesiona szerokim nurtem wielkiej rzeki. Śnił dziwne sny, na krawędzi jawy i nierzeczywistości, a czas mijał powoli. W końcu dotarły do niego żywsze głosy towarzyszy i wyrwały go z męczących majaków. Menion otworzył oczy. Odległy horyzont stał w purpurze szalejącego pożaru jak rozedrgany w wil­gotnym powietrzu ocean ognia. Książę zamrugał szybko i wysunął się z ramion Shirl. Na jego twarzy malowała się niepewność i nie­pokój. Krwawa łuna rozświetlała całą północną część nieba, a dziew­czyna szeptała mu do ucha słowa pełne smutku:

- Podpalili miasto, Menionie... Podpalili mój dom!

Książę przymknął oczy i chwycił mocno jej szczupłe ramię. Cho­ciaż mieszkańcy Kernu zdołali uciec, samo miasto dożyło swego końca, a jego wielkość obróciła się w popiół.



XXV



W grobowej ciemności małej celi czas mijał bardzo powoli. Nawet wtedy, gdy oczy więźniów przyzwyczaiły się trochę do nieprzenik­nionej ciemności, cisza i pustka tego miejsca uniemożliwiała im rozeznanie się w upływającym czasie. Słyszeli tylko własne oddechy, szuranie gryzoni i odległe, miarowe kapanie wody na kamienną po­sadzkę. W końcu słuch zaczął im płatać figle i słyszeli odgłosy, które były tylko ciszą. Ogarnęło ich odrętwienie i apatia, poczucie zupełnej beznadziei. Nikt jak dotąd nie przyszedł i wydawało im się, że nikt już nigdy nie przyjdzie do tego przedsionka piekła.

Gdzieś wysoko ponad nimi, pośród światła i głosów ludzi, Palance Buckhannah decydował właśnie o ich losach, a tym samym o istnieniu całej Sudlandii. Kraj Callahornu miał coraz mniej czasu; lord Warlock był już blisko. Tam na dole wszakże, w małej zimnej celi odciętej od tętniącego życia, czas nie miał znaczenia, a jutro było tym samym co dziś. Kiedyś, w końcu, ktoś tu przyjdzie, ale czy będzie to dla nich oznaczało blask przyjaznego słońca, czy też zamianę jednej ciemności na drugą...? Czy będzie to ponure spotkanie z Królem Czaszki; z potęgą zalewającą nie tylko Callahorn, lecz najdalsze nawet krańce Sudlandii?

Balinor i elfy wyswobodzili się z więzów, gdy tylko strażnicy zamknęli za sobą drzwi. Nie skrępowano ich zresztą mocno, skoro uwię­zieni byli w głębokich lochach. Nie próbowali więc nawet walczyć ze sztabami u drzwi. Zrzucili tylko więzy i zdjęli opaski z oczu, po czym pogrążyli się w dyskusji nad swym dalszym losem. Pomieszczenie było cuchnące, stęchlizna dławiła oddech, a zimno przenikało nawet przez grube odzienie. Woleli więc raczej stać, opierając się o kamienne ściany, niż siedzieć na mokrym i zgniłym klepisku. Balinor znał podziemia pałacu, ale nie rozpoznawał celi, w której byli uwięzieni. Rozległe piwnice były przeznaczone przede wszyst­kim do magazynowania żywności, wiele z nich pełnych było baryłek dojrzewającego wina. Ta cela jednak z pewnością nie należała do magazynu. Książę zdał sobie sprawę, że zostali uwięzieni w ciemnicy pod piwnicami, zbudowanej wiele wieków wcześniej. Dawno temu lochy te zapieczętowano i zapomniano o nich. Palance musiał odkryć ich istnienie i najwidoczniej postanowił użyć ich do własnych celów. Możliwe, że Palance uwięził w tym mrocznym labiryncie przyjaciół J i zwolenników starszego brata, gdy ci przyszli protestować przeciw rozwiązaniu Legionu. Istnienie tego więzienia trzymane było w tajem­nicy i Balinor wątpił, aby ktokolwiek mógł ich tu odszukać.

Szybko zakończyli dyskusję. Nie było zresztą specjalnie o czym mówić. Balinor przekazał polecenia kapitanowi Sheelonowi. Gdyby nie udało im się stąd wyjść, kapitan miał odszukać Ginnisona i Fandwicka, dwóch całym sercem oddanych Balinorowi dowódców. Miał im też przekazać rozkaz skrzyknięcia pod broń Legionu i stawienia oporu ewentualnym atakom lorda Warlocka. Polecił także kapitanowi, żeby posłał wiadomości ludom elfów i karłów z ostrzeżeniem o in­wazji i z prośbą o natychmiastową pomoc. Eventin nie pozwoli prze­cież swoim kuzynom pozostać dłużej w niewoli, a Allanon przybę­dzie, jak tylko dotrze do niego wiadomość o ich losie. Czas, jaki Balinor dał Sheelonowi, musiał już dawno minąć; pozostawało więc tylko czekać. Czas wszakże był tu rzeczą najcenniejszą; tak długo jak Palance miał nadzieję na tron, ich życie wisiało na włosku. Książę Callahornu zaczął żałować w głębi duszy, że nie posłuchał rad Durina, aby unikać spotkania z bratem, dopóki nie będzie pewny jego wyni­ków. Nigdy też nie przypuszczał, że sprawy tak bardzo się pogmat­wają. Palance postępował jak szaleniec, a nienawiść pożerała go tak dalece, że nie chciał nawet przez chwilę wysłuchać starszego brata. Coś jednak wciąż nie dawało księciu spokoju, coś tu się nie zgadzało. Palance zachowywał się wprawdzie irracjonalnie, ale wykraczało to daleko poza waśnie, jakie dzieliły obu braci; nie tłumaczyło to też tak drastycznych poczynań i brutalnego traktowania. Było to coś wię­cej niż samo przeświadczenie Palance'a, że to Balinor jest odpowie­dzialny za chorobę ojca. Musiało to mieć coś wspólnego z Shirl Ravenlock, pełną powabu kobietą, w której Palance zakochał się parę miesięcy temu i pragnął poślubić, nie bacząc na to, że ona wcale tego nie pragnie. Coś niedobrego przydarzyło się dziewczynie z Kernu, a obwiniono za to Balinora. Wskazywało na to tych parę słów, które wykrzyczał Palance, zanim sprowadzono ich na dół do ciemnicy. Było też prawdopodobne, że Palance zrobiłby wszystko, aby odzyskać dziewczynę całą i zdrową, gdyby naprawdę zaginęła.

Balinor podzielił się z elfami swymi myślami. Był już w tej chwili pewny, że Palance wkrótce do nich przyjdzie i zażada informacji na temat dziewczyny. Oczywiście nie uwierzy im, gdy powiedzą, że nic im o niej nie wiadomo.

Minęła jednak cała doba, a nikt nie przyszedł. Nie mieli nic do jedzenia. Ich oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, tylko że nic nie było do oglądania poza cieniami, które stanowili, i gołymi, ka­miennymi ścianami. Próbowali więc spać na zmianę, aby zachować siły na to, co miało nieuchronnie nastąpić, ale sen nie chciał nadejść w tej nienaturalnej ciszy. Zapadali więc tylko w niespokojną drzemkę, która nie mogła pokrzepić ani ich ciał, ani ducha. Próbowali też, bez większej wiary w sukces, znaleźć drogę ucieczki z celi. Zaczęli od poszukiwań jakiegoś słabego punktu w potężnych zawiasach i żelaz­nych okuciach ciężkich, masywnych drzwi. Potem przyjrzeli się pod­łodze, ale bez odpowiednich narzędzi nie zdołaliby się przebić przez zmarzniętą na kość ziemię klepiska. Wszelkie złudzenia rozwiały się przy litej, kamiennej ścianie, w której nie wykryli najmniejszego nawet pęknięcia. Porzuciwszy więc myśl o ucieczce, usiedli zrezyg­nowani na ziemi i pogrążyli się w ponurym milczeniu.

Dopiero po wielu wlokących się w nieskończoność godzinach bezczynności usłyszeli odległe dzwonienie metalu i szczęk otwierania ciężkich drzwi; dotarły do nich dźwięki rozmów i stukot kroków na schodach prowadzących do ich celi. Skoczyli więc na równe nogi i przysłuchiwali się z uwagą. Balinor rozróżniał głos brata przebijjący się ponad inne, ale jakiś dziwny, przytłumiony i załamujący się. Odstąpiły ciężkie zasuwy, a zgrzyt metalu ranił boleśnie ich uszy, przywykłe teraz do grobowej ciszy. Cofnęli się parę kroków, gdy: wielkie drzwi celi otwarły się powoli do wewnątrz. Musieli zasłonić oczy przed oślepiającym blaskiem pochodni. Kiedy ich wzrok przy­wykł nieco do światła, zobaczyli kilka postaci, które zatrzymały się w drzwiach.

Na czele tej grupki stał młodszy z synów króla Callahornu. Miał spokojną, odprężoną twarz i wygięte w pogardliwym uśmieszku usta. W jego oczach płonęła niepohamowana nienawiść. Stał tak, wpatrując się w każdego z trzech więźniów, i zaciskał pięści za plecami. Bracia byli do siebie bardzo podobni; ten sam owal twarzy, szerokie usta i wydatny nos, ta sama mocna budowa ciała. Za młodszym księciem stała chuda, lekko przygarbiona postać w czerwonych szatach. Nawet elfy od razu wiedziały, z kim mają do czynienia, choć nigdy przedtem się nie spotkali. A więc to był ów tajemniczy Stenmin. Głęboko osadzone wąskie oczy, z których wyzierało nie skrywane zło, wpatrywały się w nich przenikliwie. Ten to człowiek zyskał nieograniczone zaufanie młodego samozwańczego króla. Stenmin nerwowym ruchem szarpał spiczastą bródkę okalającą kanciastą szczękę. Za Palance'em i jego tajemniczym towarzyszem stało dwóch strażników odzianych na czarno i noszących znak sokoła. Za drzwiami posta­wiono jeszcze dwóch wartowników. Wszyscy trzymali nie wróżące nic dobrego włócznie. Przez chwilę nikt nic nie mówił ani nawet się nie poruszył. Trwali tak, pogrążeni we wzajemnej obserwacji w mdłym świetle pochodni rzucających ponury i krwawy blask na ściany małej celi. Nagle Palance zrobił krok do przodu.

- Będę rozmawiał z bratem na osobności. Wyprowadźcie stąd tych dwóch!

Strażnicy skinęli głowami i wypchnęli opierające się elfy z celi. Książę zaczekał, aż odejdą, i zwrócił się do stojącego tuż obok do­radcy.

- Zostaw nas, Stenmin. Chcę z nim porozmawiać sam.

Ton jego głosu ocierał się o gniew, więc mistyk skłonił się po­słusznie i wycofał z celi. Drzwi szczęknęły głucho i bracia zostali sami, stojąc w ciszy podziemi, a jedynym dźwiękiem było skwier­czenie pochodni, gdy głodny ogień połykał nasączone drewno, a kro­ple roztopionej smoły kapały na podłogę. Balinor się nie poruszył. Stał w oczekiwaniu i obserwował twarz młodszego brata, starając się dostrzec w niej choć ślad uczucia miłości i przyjaźni, którymi cieszyli się w dzieciństwie. Ale nie było ich albo też, zepchnięte na samo dno serca, dogorywały przytłoczone niepohamowanym i bezgranicznym gniewem, który zdawał się rosnąć z każdą chwilą.

Chwilę później wyraz furii i pogardy zniknął z jego twarzy za­stąpiony maską obojętności. Balinor poczytywał to za irracjonalną i fałszywą grę, ale nie rozumiał jej celu.

- Dlaczego wróciłeś, Balinorze? - Słowa te wypowiedziane były wolno i jakby ze smutkiem. - Dlaczego to zrobiłeś?

Książę nie odpowiedział. Nie pojmował tej nagłej zmiany nastroju. W czasie ich ostatniego spotkania, tam, na górze, własny brat gotów był niemal rozerwać go na kawałki, byle tylko dowiedzieć się czegoś o Shirl Ravenlock. Teraz zaś wydawało się, że zupełnie o tym za­pomniał.

- Ach, zresztą to nieważne, to nie ma już znaczenia, jak przy­puszczam. - Odpowiedź padła, zanim Balinor zdołał się otrząs­nąć. - Mogłeś pozostać tam, daleko, po tym... po tym jak... po twojej zdradzie. Taką miałem nadzieję, no wiesz... W końcu kiedyś byliśmy sobie bliscy. A ty jesteś, jak by nie było, moim jedynym bratem. Ale to ja będę królem Callahornu... To ja powinienem być pierworodnym.

Jego głos przeszedł w szept, a myśli jakby oddaliły się i pozostały niedopowiedziane. On oszalał, pomyślał z rozpaczą Balinor, oszalał i jest już stracony.

- Palance, wysłuchaj mnie... Po prostu tylko mnie posłuchaj przez chwilę. Nic nie zrobiłem ani Shirl, ani tobie. Od czasu mego wyjazdu przebywałem w Paranorze. Wróciłem tu tylko po to, aby ostrzec naszych ludzi przed Królem Czaszki. Zebrał on armię, która przejdzie przez całą Sudlandię i nikt jej nie zatrzyma, chyba że zdo­łamy to zrobić tutaj. W imię i dla dobra tych wszystkich ludzi, wy­słuchaj mnie, proszę...

- Nie będę więcej słuchał tych bzdur o inwazji! - wrzasnął ostrym, piskliwym głosem Palance. - Moi zwiadowcy patrolowali całe pogranicze i nie zameldowali o żadnej wrogiej armii, nigdzie. Poza tym nikt nie ośmieliłby się zaatakować Callahornu... Zaata­kować mnie! Nasi ludzie są tu bezpieczni. A reszta Sudlandii nic mnie nie obchodzi. Nic im nie jestem winien. Zawsze musieliśmy bronić pogranicza sami, nigdy nam nie pomogli. Nie mam wobec nich żadnego długu. - Palance postąpił krok do przodu i z twarzą płonącą gniewem i nienawiścią wskazał na Balinora w oskarżającym geście. - Zwróciłeś się przeciw mnie, bracie, kiedy dowiedziałeś się, że mam zostać królem. Próbowałeś mnie otruć, tak jak otrułeś mego ojca. Chciałeś mnie pozostawić chorym i bez nadziei, tak jak jego teraz... umierającego w samotności i w zapomnieniu. Gdy wyruszałeś z tym zdrajcą, Allanonem, myślałeś, że znalazłeś sojusz­nika, który pomoże ci zdobyć tron. Jakżeż ja nienawidzę tego człowieka... Nie, nie człowieka, ale złego potwora. Trzeba go zniszczyć! - Ale ty pozostaniesz w tej celi, sam... zapomniany przez wszystkich... na długo, Balinorze, na długo... aż do śmierci. To los, jaki przeznaczyłeś dla mnie!

Odwrócił się nagle i podchodząc do zamkniętych drzwi, wybuchaj nął histerycznym śmiechem. Balinor przestraszył się, że brat wyjdzie i zamknie na głucho drzwi, pozostawiając go tu na zawsze. Ale Palance zatrzymał się, spojrzał na Balinora przez ramię, a potem wolno się odwrócił. W jego oczach znowu malował się smutek.

- Mogłeś trzymać się z dala od tej ziemi... Mogłeś pozostać w bezpiecznym miejscu. - Jego głos był cichy i jakby pełen troski. - Stenmin powiedział, że wrócisz. Upierał się przy tym, nawet wtedy, gdy go zapewniałem, że tego nie zrobisz. I znowu miał rację..! Zawsze ma rację. Dlaczego wróciłeś?

Balinor myślał gorączkowo. Musiał zatrzymać Palance'a na tyle długo, by się dowiedzieć jak najwięcej o ojcu i przyjaciołach.

- Ja... Wprowadzono mnie w błąd... Myliłem się - zaczął wol­no - Wróciłem do domu, by zobaczyć się z ojcem... i z tobą także, Palance.

- Ojciec... no cóż, jemu już nie można pomóc... Stoi nad grobem. Leży w swojej komnacie w południowym skrzydle. Stenmin opiekuje się nim, tak jak i ja, ale nic już nie można zrobić.

- Ale co mu jest!? - Balinor stracił cierpliwość i ruszył groź­nie w kierunku brata.

- Trzymaj się z daleka, Balinor! - Palance cofnął się pospiesz­nie, trzymając przed sobą długi sztylet. Balinor zawahał się na moment. Bez trudu mógłby złapać sztylet i powstrzymać brata, ale coś w środku ostrzegało go przed tym. Zatrzymał się szybko, uniósł ręce do góry w geście rezygnacji i cofnął się pod ścianę. - Jesteś moim więźniem, pamiętaj o tym. - Palance uśmiechnął się z satysfakcją, ale w jego głosie drgała niepewność. - To ty otrułeś króla. I próbowałeś także otruć mnie. Mogłem kazać cię stracić. Stenmin namawiał mnie do natychmiastowej egzekucji, aleja nie jestem takim tchórzem jak on. Ja także byłem dowódcą Legionu, zanim... Ale ich już nie ma. Rozwią­zano ich i wypuszczono do domu, do rodzin. Moje panowanie będzie czasem pokoju. Pewnie nie możesz tego pojąć, Balinorze, co?

Balinor potrząsnął przecząco głową, rozpaczliwie próbując zatrzy­mać brata jeszcze przez parę minut. Palance najwyraźniej oszalał. Mogło to być skutkiem dotychczas ukrytej choroby albo też młody książę doznał poważnego uszczerbku na zdrowiu w czasie jego nie­obecności - tego nie można było teraz rozstrzygnąć. W każdym razie nie był już tym, z kim Balinor dorastał i kogo kochał ponad wszystko. Był to ktoś obcy w ciele jego brata, obca istota owładnięta obsesją zdobycia tronu. Za tym stał Stenmin, Balinor czuł to. Ta ohydna kreatura zawładnęła umysłem brata, naginając go do własnych celów i karmiąc bzdurami, jakoby to jemu przeznaczone było zostać królem. Palance zawsze chciał władać Callahornem. Już wtedy, gdy opuszczał miasto, Balinor wiedział, że brat jest pewien zdobycia wła­dzy. A Stenmin cały czas był przy nim, pozornie jako przyjaciel i doradca, zatruwając mu umysł i judząc przeciw starszemu bratu. To wszystko było bardzo dziwne. Palance znany był ze swej niezłom­nej woli, z uporu, ale także z rozsądku. Nie był to ktoś, kogo można by łatwo złamać. Cóż więc się stało? Hendel mylił się co do Palance'a, ale Balinor najwidoczniej również się pomylił. Nie mógł tego wszyst­kiego przewidzieć. A teraz było już za późno.

- Shirl... A co z Shirl? - Balinor zapytał szybko, chcąc za wszelką cenę zatrzymać brata. Widział, jak gniew znika z jego oczu, a usta wyginają się w słabym uśmiechu, łagodząc tę koszmarną maskę udręki i szaleństwa. Na tę krótką chwilę była to znów twarz jego młodszego brata.

- Ona jest taka piękna... taka piękna. - Palance wzniósł ręce w geście rozpaczy, a sztylet upadł na ziemię. - Zabrałeś mi ją, Balinorze... Próbowałeś ją trzymać z dala. Ale ona jest już bezpieczna, ocalił ją Sudlandczyk, książę taki jak ja. Nie! Nie, nie... To tylko książę, a ja jestem teraz królem Tyrsis... Królem! To był książę, jakieś małe państewko... Nigdy o takim nie słyszałem. Ja i on będziemy dobrymi przyjaciółmi, Balinorze. Tak samo jak my kiedyś byliśmy, ale Stenmin... On mówi, że nie mogę ufać nikomu, musiałem nawet zamknąć Messala i Actona. Przyszli, gdy puściłem legion do domu. Cha, cha...! Chcieli mnie przekonać, żebym... no cóż. Chyba dam sobie spokój z tymi pokojowymi planami... Oni nic nie zrozumieli. Ale dlaczego...? Dlaczego...?

Palance urwał nagle, a jego wzrok padł na porzucony sztylet. Podniósł go szybko, włożył za pas i uśmiechnął się przekornie; z tym łobuzerskim uśmieszkiem wyglądał jak bystry dzieciak, któremu udało się uniknąć bury za przewinienie. Balinor nie miał już cienia wątpliwości, że jego brat nie jest zdolny do normalnego, racjonalnego j postępowania. Był to teraz tylko boleśnie poszarpany, zniewolony i zdziecinniały umysł. I nagle Balinor wszystko zrozumiał. Przypomniał sobie, jak coś go ostrzegło przed unieszkodliwieniem brat a przecież byłoby to takie łatwe. Stenmin wiedział, że Palance nie miałby żadnych szans, dlatego też specjalnie pozwolił, by bracia zostali sami w celi. Gdyby Balinor obezwładnił księcia i wziąwszy go na zakładnika, próbował uciec, szalony mistyk mógłby za jednym zamachem pozbyć się ich obu. Któż wtedy wątpiłby w słowa Stenmina? Wystarczyłoby powiedzieć, że Palance zginął przypadkowo podczas próby ucieczki Balinora. A wtedy...? Obaj bracia martwi a ich ojciec niezdolny do prowadzenia spraw państwowych. Steni miałby pełną kontrolę nad rządem całego Callahornu. I w ten sposób sam przypieczętowałby los Sudlandii.

- Palance, posłuchaj mnie, błagam cię - Balinor prosił cicho. - Byliśmy kiedyś sobie tacy bliscy. Łączyły nas nie tylko więzy krwi. Byliśmy przyjaciółmi i towarzyszami broni. Ufaliśmy sobie, kochaliśmy się. I zawsze potrafiliśmy się zrozumieć. Nie było takiego problemu, któremu nie dalibyśmy rady. Nie mogłeś przecież zapomnieć o tym wszystkim. Posłuchaj mnie! Nawet król musi pró­bować rozumieć swój lud, i to nawet wtedy, gdy ten lud nie zgadza się z nim. Przyznasz mi rację, prawda?

Palance przytaknął trzeźwo, ale jego oczy były nieobecne, wpa­trzone intensywnie w jakiś odległy punkt, jakby chciały przebić mgłę otumanienia, które blokowało swobodę myśli. Na ten przebłysk zro­zumienia czekał Balinor, zdecydowany go wykorzystać i dotrzeć do pokładu wspomnień, które tkwiły gdzieś głęboko.

- To Stenmin tobą kieruje, jesteś narzędziem w jego rękach... To jest zły człowiek. - Palance cofnął się gwałtownie, zasłaniając głowę rękoma, jakby nie chciał już nic więcej usłyszeć. - Musisz mnie zrozumieć, Palance, proszę - mówił szybko Balinor. - Nie jestem twoim wrogiem i nie jestem wrogiem tego kraju. Nie otrułem naszego ojca. Nie zrobiłem żadnej krzywdy Shirl, w żaden sposób! Chciałem tylko pomóc...

Balinor nie zdążył dokończyć. Drzwi otworzyły się z hukiem i sta­nął w nich Stenmin. Zgiął swe chude ciało w pokornym ukłonie, wszedł do celi; złe, wąskie oczy utkwił w Balinorze.

- Zdawało mi się, żeś mnie wzywał, mój panie. - Uśmiech­nął się nerwowo. - Tak długo byłeś tu sam... Bałem się, że mogło ci się przytrafić coś złego...

Palance patrzył na niego przez chwilę, a potem, nic nie rozumiejąc, pokręcił przecząco głową i obrócił się do wyjścia. W tym samym momencie Balinorowi błysnęła myśl, żeby dopaść i zadusić tę ohydną kreaturę, stojącą obok jego brata, zanim straż zdąży zareagować. Za­wahał się jednak; czy ten desperacki krok dopomógłby mu w uciecz­ce...? Czy ocaliłby brata? Ta jedna sekunda zdecydowała o wszystkim; było już za późno. Wrócili strażnicy, prowadząc elfy. Wepchnięto ich brutalnie do celi, aż pod przeciwległą ścianę. Nagle Balinor przy­pomniał sobie słowa brata, kiedy rozmawiali o Shirl. Powiedział wte­dy coś o księciu z małego państewka w Sudlandii, o księciu, który uratował dziewczynę. Menion Leah! Ale w jakiż niepojęty sposób Menion miałby znaleźć się teraz w Callahornie...?

Strażnicy obrócili się do wyjścia, a wraz z nimi milczący Palance. Jego zły cień; Stenmin ujął pod ramię księcia, który wydawał się zupełnie nieobecny, i wyprowadził go z celi. Zanim jednak wyszli, chuda postać w szkarłatach obróciła się, by jeszcze raz spojrzeć na trójkę więźniów. Jadowity uśmiech wykrzywił cienkie, okrutne usta, a głowa przechyliła się na bok w złośliwej pokorze.

- Tak na wszelki wypadek, jeśli mój kochany król łaskaw był zapomnieć o tym drobiazgu, Balinorze... - Stenmin cedził słowa z wyraźną satysfakcją, poskramiając na tę krótką chwilę gniew. - Strażnicy przy Zewnętrznym Murze widzieli, jak rozmawiałeś z pewnym człowiekiem... Taak... Z Sheelonem, byłym kapitanem byłego Legionu Granicznego. Rozmawiał on potem z innymi o two­jej... hmm... przykrej sytuacji... Ale zapewniam cię, że już nie będzie nam więcej sprawiał kłopotów. Złapano go i osadzono w więzieniu. Sprawa zakończona - szeptał jadowicie Stenmin. - Już po tobie, wielki wojowniku. Z czasem zapomną nawet o tobie.

Te słowa padły na Balinora jak grom z jasnego nieba, a serce przestało bić na moment. Jeśli Sheelona pojmano, zanim zdołał do­trzeć do Ginnissona i Fandwicka, to nie było już nikogo, kto zebrałby Legion i przemówił w imieniu Balinora do ludzi. Jego towarzysze i nie będą wiedzieli o uwięzieniu. A nawet gdyby coś podejrzewali, jaką mogą mieć szansę na odnalezienie go, nie wiedząc dokładnie, co się wydarzyło. Nikt nigdy nie dotrze do tych głębokich lochów, których sekretu istnienia strzeże zaledwie parę osób, a wejście jest tak dobrze ukryte. Trójka więźniów patrzyła w ponurym milczeniu, jak jeden z żołnierzy kładzie w progu tacę z małym kawałkiem chleba i dzban wody, a potem cofa się do pozostałych strażników czekających w korytarzu. Było już prawie zupełnie ciemno; ostatnią pochodnię trzymał Stenmin. Uśmiechał się z ponurą zawziętością, pokazując Palanceowi gestem ręki, by szedł pierwszy. Książę jednakże zatrzymał się niepewnie. Nie mógł oderwać oczu od dumnej, lecz zatroskanej twarzy brata, na której słabe światło pochodni kładło się na przemian cieniem i czerwienią. Widział też w tym półmroku długą, ciemną bruzdę głębokiej blizny. Dwaj bracia patrzyli na siebie przez kilka chwil, aż wreszcie Palance ruszył wolno w kierunku Balinora, strząsając z ramion rękę Stenmina, który chciał go zatrzymać. Stanął zaledwie parę centymetrów od Balinora, a nieprzytomny, rozbiegany wzrok usiłował zatrzymać na spokojnym, zdałoby się z granitu wykutym obliczu; jak gdyby chciał wchłonąć jego zdecydowanie i siłę. Ręka uniosła się, wpierw niepewnie, a potem szybko, spoczęła na ramieniu starszego brata, a palce lekka się zacisnęły.

- Chcę... wiedzieć. - Słowa wypowiedziane były ledwie sły­szalnym szeptem. - Chcę zrozumieć... musisz mi... pomóc...

Balinor skinął głową, a jego wielka dłoń dotknęła na chwilę po­liczka młodszego brata. Było w tym dotknięciu całe uczucie miłości i przyjaźni, takie samo jak w czasach ich dzieciństwa i młodości. Przez tę jedną, krótką chwilę znów byli sobie tak bliscy jak niegdyś. A potem Palance obrócił się i szybko wybiegł z celi, mijając zasko­czonego tym wszystkim Stenmina. Mistyk nic już nie powiedział ani nawet nie spojrzał na więźniów. Wyszedł szybko, a wielkie drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem. Zgrzytnęły ciężkie zasuwy i powró­ciła nieprzenikniona ciemność. Wraz z oddalającymi się krokami i za­padającą głuchą ciszą odeszła też wszelka nadzieja.

Szary kształt oderwał się od czerni spowitego nocą drzewa. O tej porze wielki park przy moście Sendica był zupełnie pusty, ale ciemna postać rozglądała się co chwila na boki. Upewniwszy się, że w pobliżu nikogo nie ma, szary cień pobiegł szybko w kierunku pałacu Buckhannahów. Przechodząc żwawo przez niskie żywopłoty i lawirując zgrabnie między krzakami wiązów, zażywna, krępa postać zbliżała się do muru otaczającego tereny pałacowe, cały czas bacznie wypa­trując najmniejszych oznak nocnej straży. Obok bramy z kutego że­laza, gdzie kończył się most, stało kilka patroli; w świetle ich po­chodni można było dostrzec na bramie znak sokoła. Żeby dotrzeć do pokrytego bluszczem muru, trzeba było wpierw wspiąć się po łagod­nej pochyłości nasypu. Pod osłoną wielkich kamieni ciemna postać oddaliła się od głównej bramy i niebezpiecznego światła pochodni. Tutaj nocny przybysz poczuł się bardziej bezpiecznie; był ledwie widoczną, rozmazaną plamą na tle zachodniej ściany słabo oświetlo­nej bladym blaskiem księżyca. Rozejrzawszy się raz jeszcze, rozpo­czął wspinaczkę; silne dłonie pewnie chwytały się bluszczu i, moc­nych na szczęście, zwojów winorośli. Po chwili uniósł ostrożnie gło­wę znad krawędzi muru, a bystre oczy przeczesywały najbliższe otoczenie, upewniając się, że w pobliżu nie ma żadnych straży. Silne ramiona uniosły krępe ciało na szczyt muru, a potem, nie tracąc czasu na schodzenie, tajemniczy osobnik odbił się lekko i miękko wylądo­wał pośród ogrodowych kwiatów.

Po tej stronie muru było już bardzo niebezpiecznie. W każdej chwih mógł natknąć się na żołnierzy straży królewskiej. Pochyliwszy się nisko, pobiegł szybko w kierunku najbliższego drzewa i ukrył się w jego głębokim cieniu. Była to wielka, rozłożysta wierzba dająca dobre schronienie pośród swoich licznych, opadających aż do ziemi gałęzi. Już chciał pobiec dalej, gdy dotarł do niego słaby dźwięk zbliżających się głosów. Nasłuchiwał przez chwilę; głosy wciąż się zbliżały. Po chwili jednak tajemniczy przybysz zorientował się, że jest to tylko zwykła, niegroźna rozmowa strażników pałacowych patrolujących rutynowo królewskie ogrody. Przykucnął nisko przy ziemi i zasłonił się gałęziami. Był teraz zupełnie niewidoczny dla strażników, którzy nie spodziewali się tu nikogo. Zobaczył ich parę sekund później, szli ogrodową ścieżką pogrążeni w rozmowie i, niczego podejrzewając, minęli ukrytą postać. Jeszcze chwila i roztopili w mroku wielkich drzew, a nad ogrodem znów zapadła cisza. Tajemniczy przybysz pozostał jeszcze chwilę w cieniu drzewa, spoglądając na wielki ciemny kształt pośrodku ogrodów, na starożytny pałac królów Callahornu. Kilka palących się jasnym światłem okien zakłócało mroczną jednolitość kamiennej budowli, a jasne smugi padały na cichy ogród. Z otwartych okien dobiegały słabe odgłosy rozmów.

Nie tracąc już więcej czasu, opuścił swą kryjówkę i pobiegł prosto w kierunku pałacu. Było tu wiele cieni, które dawały osłonę. Przybysz stanął przy jednym z ciemnych okien, których parapety sięgały do klatki piersiowej. Przez chwilę mocował się ze starym, ale jeszcze mocnym skoblem. W końcu, po silnym pchnięciu, zamek puścił z trzaskiem, ale wydawało się, że pobudzili się od tego wszyscy mieszkańcy pałacu. Nie bacząc już, czy ktoś rzeczywiście coś usłyszał, postać uchwyciła się parapetu, podniosła na rękach i weszła do środka. Kiedy obróciła się do okna, księżyc wyszedł na moment; chmur, a jego słaby blask padł na szeroką, zdecydowaną i groźną twarz Hendela.

Zamykając w głębokich lochach Balinora i kuzynów Eventila Stenmin zapomniał o tej jednej, ale bardzo ważnej rzeczy. Jego pierwotny plan był bardzo prosty. Stary Sheelon został zatrzymany po tym, jak rozstał się z Balinorem. W ten sposób wiadomość o uwięzieniu księcia się nie rozeszła, a jego instrukcji nie przekazano. Obecnie więc sytuacja wydawała się dla Stenmina pomyślna: Balii i elfy, jedyne osoby, które przybyły z nim do Tyrsis, zamknięci w lochach, takoż samo jego bliscy przyjaciele, Acton i Messala. Można więc było bezpiecznie przypuszczać, że nikt więcej nie ma o całej sprawie pojęcia i że nikt nie będzie sprawiał dalszych kłopotów, rozpuszczono już wieść, że Balinor przybył tylko z krótką wizytą i że opuścił miasto, by dołączyć do swej kompanii i tajemniczego Allanona. Tego ostatniego przedstawiono jako głównego wroga ziemi Callahornu, wierzył w to głęboko również Palance Buckhannah. Tak więc, gdyby nawet jacyś inni przyjaciele powątpiewali w nagły wy­jazd Balinora, przyszliby wpierw porozmawiać z jego bratem, teraz już królem. On zaś rozwiałby ich podejrzenia. Nie dotyczyło to tyl­ko jednej osoby, małomówny karzeł Hendel znał się na perfidnych sztuczkach Stenmina. Słusznie więc podejrzewał, że otumaniony Pa­lance jest pod silnym wpływem i twardą kontrolą mistyka. Za nic więc nie ujawniłby się przed nim, nie podjąwszy prób odnalezienia przyjaciół na własną rękę.

Do Tyrsis sprowadził go ciąg dziwnych zdarzeń. Kiedy rozstawał się z Balinorem i elfami w pobliżu lasów na pomoc od twierdzy, miał szczery zamiar wędrować prosto na zachód, do Yarfleet, a potem z po­wrotem do swego rodzinnego Culhaven. Tam pomagałby w mobilizacji armii karłów przeciw spodziewanej inwazji lorda Warlocka. Maszero­wał więc przez wielki las całą noc, a nad ranem stanął w Yarfleet. Natychmiast też skrzyknął swych przyjaciół i po krótkim przywitaniu poszedł spać. Obudził się koło południa, zjadł skromny posiłek i zaczął się przygotowywać do wymarszu. Wyruszył chwilę później, ale nie doszedł nawet do rogatek, gdy spostrzegł małą grupkę obszarpanych i słaniających się karłów domagających się widzenia z radą miejską. Podbiegł do nich i jął rozpytywać o przyczynę ich opłakanego stanu i gwałtownych żądań. Ku swemu zdziwieniu i przerażeniu dowiedział się, że duża siła trolli i gnomów maszeruje prosto na miasto. Wyszli ze Smoczych Zębów i uderzą na Yarfleet za dzień lub najdalej za dwa. Napotkana grupa karłów była częścią patrolu, który natknął się na tę armię i usiłował zbiec, by ostrzec Sudlandczyków. Niestety dostrzeżo­no ich i większość poległa w krótkiej bitwie. Tylko ta garstka ocalała i zdołała dotrzeć do niczego nie podejrzewającego miasta.

Hendel wiedział, że jeśli jedna armia zmierza ku Yarfleet, to inna, na pewno dużo większa, idzie właśnie na Tyrsis. Był też pewien, że lord Warlock dąży do szybkiego i całkowitego zniszczenia miast Cal­lahornu, zapewniając sobie w ten sposób otwartą drogę do bezbronnej wtedy Sudlandii. Pierwszym więc jego obowiązkiem było ostrzec swój lud, ale to oznaczało dwa dni marszu do Culhaven i jeszcze dwa na drogę powrotną.

A więc Balinor się mylił, sądząc, że jego ojciec wciąż sprawuje władzę. Książę Callahornu mógł został podstępnie zgładzony albo uwięziony przez swego chorobliwie zazdrosnego brata lub też zdradzieckiego Stenmina. A jeśli nastąpiło to, zanim zabezpieczył i przejął dowództwo nad Legionem Granicznym, to los Callahornu był przesądzony. Tak więc pozostał tylko on, Hendel. Z Allanonem byli Flick i Menion Leah, cała trójka wciąż przemierzała Nordlandię poszukując zaginionego Shei. Hendel podjął szybko decyzję. Rozkazał karłowi z rozbitego patrolu, by ten jeszcze tej samej nocy udał się do Culhaven. Cokolwiek miałoby się jeszcze wydarzyć, wiedza ataku na Sudlandię musi dotrzeć do starszyzny karłów. Polecił mu przekazać, że ofensywa ruszyła od strony Callahornu, trzeba więc by armia wsparła na początek Yarfleet. Miasta Callahornu nie może paść, gdyż wtedy nastąpi to, czego Allanon obawiał się najbardziej: kraj zostanie podzielony, a armie karłów i elfów nie będą mogły się połączyć. Wtedy nic już nie przeszkodzi lordowi Warlockowi w podbiciu całej Sudlandii, a jego ostateczne zwycięstwo będzie tylko kwestią czasu. Karzeł solennie zapewnił, że zrobi wszystko, by dobrze się wywiązać z zadania i że nie zawiedzie; wyruszy też natychmiast jeszcze przed zmrokiem.

Powrót do Tyrsis zabrał Hendelowi wiele godzin. Wyrusz wczesnym wieczorem i szedł przez całą noc. Nie mógł już tak szybko i bezpiecznie maszerować. Lasy patrolowane były przez liczne oddziały gnomów, których zadaniem było nie dopuścić do jakiejkolwiek komunikacji między miastami Callahornu. Niejeden raz Hendel musiał się ukrywać przed żołnierzami i czekać długo, zanim mógł bezpiecznie ruszyć dalej. Aby ominąć linie wrogich posterunków, zmuszony był znacznie nadłożyć drogi. Gęste rozmieszczenie patroli, o wiele gęstsze niż przy Smoczych Zębach, jednoznacznie wskazywało na bliskość ataku. Jeśli wróg planował napaść na Yarfleet w ciągu dnia lub dwóch, to na pewno w tym samym mniej więcej czasie zaatakuje Tyrsis. A małe, wyspiarskie miasto Kern mogło być już zdobyte. Dniało, gdy karzeł przeszedł bezpiecznie ostatnie linie sterunków i wyszedł na równinę, na której leżało Tyrsis. Jedno niebezpieczeństwo miał już za sobą; teraz musiał stawić czoło znacznie gorszemu. Czekał go pojedynek z Palance'em i, przede wszystkim z jego ponurym towarzyszem - cieniem, podstępnym i złym Stenminem. Hendel już kilka razy zetknął się z młodszym Buckhannahem ale było wielce prawdopodobne, że książę nie będzie go pamiętał. Ze Stenminem miał do czynienia tylko raz. Niemniej jednak rozsądek nakazywał nie zwracać na siebie uwagi żadnego z nich.

Wkroczył do rozbudzonego już miasta i wmieszał się w tłum sprzedawców, wędrownych handlarzy i podróżników. Słońce stało już wysoko, gdy minął Mur Wewnętrzny i włócząc się wzdłuż pustych teraz koszar Legionu, rozpytywał napotkanych żołnierzy o wszystko, co mogło mu dopomóc w odnalezieniu przyjaciół. W końcu udało mu się dowiedzieć, że trzech podróżników, a wśród nich Balinor, przybyło onegdaj do miasta o zachodzie słońca. Poszli też zaraz do pałacu, a potem wszelki słuch o nich zaginął. Balinora nie widziano już później, ale według niektórych możliwe było, że złożywszy krótką wizytę ojcu, opuścił zaraz potem miasto. Hendel wszakże wiedział, co to wszystko mogło oznaczać. Miał już naprędce ułożony w myślach plan; do zachodu słońca krążył wokół terenów pałacowych, mając nadzieję, że trafi na jakiś, choćby i najmniejszy ślad swoich przyjaciół.

Wszędzie pełno było królewskiej straży; wszyscy nosili znak so­koła, którego Hendel nie rozpoznawał. Nie widział jednak innych żołnierzy, nie było regularnego wojska; w mieście nie działo się nic, co wskazywałoby na to, że jego mieszkańcy są gotowi do obrony lub że są choćby świadomi tego, co im zagraża. Tu nikt nic nie mówił o inwazji, a żołnierze z sokołem na piersiach wydawali się jedyną siłą zbrojną w mieście. Jeśli więc nawet znajdzie Balinora i zdoła go uwolnić, niewiele będą mogli zrobić. Hendel nie pojmował tego wszystkiego. Dlaczego Palance Buckhannah, choćby podstępny i żąd­ny władzy, nie czyni nic, by bronić miasta w obliczu tak groźnego niebezpieczeństwa. Rzec by można - w obliczu zagłady, bo to sam lord Warlock nadciąga ze swą krwawą armią. A gdy Tyrsis padnie, to i młodszy syn Ruhla Buckhannaha nie będzie miał na czym za­siadać. Rozmyślając tak, obserwował w skupieniu rozległe tereny Parku Ludu przy moście Sendica. A gdy nadeszła noc, rozpoczął swój mały szturm na pałac.

Gdy już znalazł się w środku, w ciemnym pokoju, delikatnie zam­knął za sobą okno. Rozejrzał się dookoła; był w małym gabinecie pełnym książek stojących równo na półkach. Wszystkie starannie ponumerowano i oznakowano. Była to prywatna biblioteka rodziny Buckhannahów. W tych czasach, gdy tak niewiele książek pisano, a jeszcze mniej wydawano, taka biblioteka była prawdziwym skar­bem. W czasie Wielkich Wojen literatura niemal zniknęła z powie­rzchni ziemi, a w twardych, ciężkich latach późniejszych mało kto pisał i czytał. Zaledwie garstce wybranych dane było posiadać taką bibliotekę, móc zasiąść sobie wygodnie z którymś spośród tych setek tomów w ręce. Hendel myślał o tym wszystkim, skradając się cicho jak kot. Zbliżył się do drzwi; przez szczelinę przy podłodze sączyło się światło. Wyjrzał ostrożnie na jasny korytarz; nikogo tam nie było. Ale teraz gdzie dalej...? W którą stronę? Balinor mógł być gdziekol­wiek w tym ogromnym pałacu. Jeśli on i elfy jeszcze żyli, to na pewno trzymano ich gdzieś głęboko w lochach. Tak... Trzeba zacząć od podziemi. Przez chwilę wsłuchiwał się w ciszę, potem nabrał powietrza w płuca i wyszedł na korytarz.

Hendel nie był w pałacu pierwszy raz; swego czasu odwiedzał tu Balinora. Nie znał dokłanie rozmieszczenia wszystkich komnat, ale pamiętał, dokąd prowadzi wiele schodów. Byli też kiedyś razem w piwnicach, gdzie trzymano przednie trunki. Przy końcu korytarza skręcił w lewo i przeszedł przez mały pokój. Był pewien, że schody do piwnicy są gdzieś przed nim. Stanął właśnie przed masywnymi drzwiami, które nie pozwalały ciepłu przedostać się do dobrze schłodzonych piwnic, gdy usłyszał jakieś głosy dochodzące z pokoju, z którego przed chwilą wyszedł. Szarpnął nerwowo drzwiami, ale te nawet nie drgnęły. Naparł więc jeszcze raz całą siłą ramion, lecz drzwi się nie poddały. Zdawało mu się, że głosy są tuż przy nim i w panice rozejrzał się więc za jakimś schronieniem. W tym momencie dostrzegł mały rygiel na drzwiach, był tuż przy podłodze, dlatego też nie zauważył go wcześniej. Odsunął go szybko i wsunął się przez na wpół uchylone drzwi. Zamykał je za sobą w chwili, gdy strażnicy wyłonili się zza rogu. Ich kroki odbijały się głośnym echem na kamiennej posadzce.

Hendel nie czekał ani sekundy, by się upewnić, czy straże go nie dostrzegły. Zbiegał szybko na dół, w bezpieczną ciemność chłodnej piwnicy. Zatrzymał się dopiero po wielu minutach, by złapać oddech i poszukać pochodni. Schodząc teraz wolniej, trzymał rękę przy murze. Po jakimś czasie trafił na metalową obręcz. Karzeł wyjął po­chodnię i zapalił ją za pomocą krzesiwa, które zazwyczaj miał przy sobie.

Był już na samym dole, w głównej piwnicy. Nic się nie stało i nikt go nie gonił. W uszach dzwoniła głucha cisza, a ściany gptały ciemną czerwienią. Rozpoczął długie, staranne poszukiwania. Otwierał każde drzwi, zaglądał do każdej mrocznej celi, oświetl każdy załom muru i każdy zakamarek. I nic. Zupełnie nic. W końcu przeszukał już dokładnie całą piwnicę, ale nie znalazł ani przyjaciół ani niczego, co naprowadziłoby go na jakikolwiek ślad. Było jasne że nie trzymano tu więźniów, nie w tej części pałacu. Hendel nie­chętnie zaczął się skłaniać ku myśli, że mogli być przetrzymywani w którejś z komnat na górze. Byłoby to co najmniej dziwne. Czy Palance i jego sprytny doradca tak by ryzykowali? Przecież ktoś mógłby ich tam zobaczyć. A może Balinor rzeczywiście opuścił już Tyrsis i udał się na poszukiwanie Allanona? Hendel czuł, że to nie ma sensu, tak naprawdę nie wierzył w to. Balinor nie był typem człowieka, który szukałby czyjejkolwiek pomocy w takiej sprawie. Raczej stawiłby swemu bratu czoło, niż uciekał. Bliski już rozpaczy Hendel zastanawiał się gorączkowo. Gdzie też mogli ich ukryć...? I to ukryć tak, żeby nikt, nawet pałacowa służba, nie mógł ich zobaczyć? Czyż nie najpewniejsze są głębokie piwnice? Ciche i zimne, bez okien i światła; któż tam zechce z własnej woli za­glądać? Ciemne czeluście...

I nagle coś błysnęło w pamięci karła, niejasne jeszcze wspomnie­nie... Tak...! Teraz już wiedział! Pod tymi piwnicami były lochy! Balinor wspominał o nich kiedyś mimochodem, opowiadając krótko ich historię. Od dawna już z nich nie korzystano, a wejście zapieczę­towano. W przypływie nowej nadziei Hendel rozglądał się bacznie, starając się jednocześnie przypomnieć sobie z opowieści Balinora jakiś szczegół, który pomógłby mu znaleźć tajemnicze wejście. Wie­dział już, że jest na właściwym tropie. Czyż można było kogoś ukryć lepiej, choćby i przed całym światem, niż w takich zapomnianych przez wszystkich głębokich podziemiach? Poza kilkoma osobami z rodziny królewskiej nikt o nich nie wiedział, a najstarsi nawet mie­szkańcy Tyrsis też już o nich nie pamiętali.

Hendel nie zaprzątał już sobie głowy małymi celami. Przeszedł do głównej piwnicy i jął się starannie przyglądać ścianom, a po­tem kamiennej posadzce. Rozumował prawidłowo: skoro podziemia otwarto na nowo, to muszą być jakoweś tego ślady. Ale i tym razem się nie powiodło. Kamienne bloki były gładkie, a spoiny mocne i nie­naruszone. Może jednak się mylił? Może nie było żadnego tajem­niczego wejścia? Ogarnęło go nagłe zniechęcenie i zwątpienie. Klap­nął z rezygnacją na jedną z beczułek z winem, stojącą pośrodku po­mieszczenia. Cóż jeszcze mógł uczynić? Gdzie jeszcze mógł szukać? Czas biegł nieubłaganie. Jeśli nie zakończy poszukiwań przed świta­niem, to najpewniej dołączy do swych przyjaciół w więziennej celi. Cały czas jednak dręczyło go nieprzyjemne uczucie, że coś przeoczył. Musiało to być coś tak oczywistego, że nawet o tym nie pomyślał.

Wstał więc, przeklinając cicho, i chodził wolno ze zmarszczonym czołem po obszernej piwnicy, myśląc intensywnie i przypominając sobie opowieść Balinora. Było coś... chyba było coś o ścianach... Tak... Nie, raczej coś, co dotyczyło kamiennych bloków... Tak! Ka­mienne bloki! To było to! Nie chodziło wcale o ściany. Wejście do podziemi było w podłodze!

Dusząc w sobie okrzyk radości, Hendel, ożywiony nową nadzieją, ruszył na środek piwnicy. Trzeba przesunąć te beczki z winem. Wkła­dając w to całą swą nadludzką prawie siłę, zdołał odtoczyć parę ogromnych beczek pod ścianę. Kiedy zobaczył kamienną płytę z za­czepem, wiedział już, że znalazł wejście. Uchwycił żelazny pierścień przymocowany na jednym końcu, napiął mięśnie i pociągnął w górę. Płyta powoli odstępowała. Resztką sił Hendel pchnął mocno i ka­mienna płyta przechyliła się, a po chwili opadła z hukiem na podłogę. Karzeł otarł pot zalewający mu oczy, przyklęknął i zajrzał ostrożnie, wsuwając pochodnię w nieprzeniknioną ciemność. Dojrzał wyżłobio­ne przez czas i tysiące stóp kamienne schody; teraz były mokre, pokryte pleśnią, a miejscami nawet porosłe mchem. Ściskając moc­no w wyciągniętej ręce pochodnię i modląc się w duszy, żeby się to nie okazało kolejną pomyłką, Hendel zstępował powoli w chłodną: ciemność.

Już po kilku krokach chłód zaczął ustępować igiełkom paraliżu­jącego zimna. Stęchłe powietrze było lodowate i przenikało przez odzienie. Karzeł zmarszczył nos i mimo woli zaczął schodzić szybciej. Do przejmującego zimna dołączył jeszcze narastający strach. Hendel bał się takich grobowych podziemi bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Począł się już zastanawiać, czy to nie głupota wchodzić do starożytnych więziennych lochów z własnej woli. Ale jeśli Balinor, był właśnie tutaj, w tym strasznym miejscu... Musiał więc ponieść; to ryzyko, musiał sprawdzić. Nie mógł opuścić swych przyjaciół. Zszedł na sam dół i znalazł się w wąskim korytarzu; tylko tyle mógł dostrzec. Szedł powoli, prawie po omacku. Głęboka ciemność połykała światło pochodni, które teraz zdawało się ledwie tlić. W małym kręgu światła widział tylko głębokie cienie załomów w ścianie; pojawiały się w regularnych odstępach, wiedział więc, że mijał drzwi więziennych cel. Wszystkie były z litego żelaza, bez okien, osadzone mocno na potężnych zawiasach. Pokryte rdzą potężne sztaby trzymały mocno. Gdzieniegdzie po murze spływały strużki lodowatej wody. Było to straszne więzienie, nie do ogarnięcia ludzkim umysłem.

Ktokolwiek był więziony w tej grobowej, lodowatej ciemności, nie mógł mieć żadnej nadziei... był już trupem za życia.

Przez długie stulecia po Wielkich Wojnach karły żyły w takich podziemiach, bojąc się wyjrzeć na światło dzienne. Po wiekach ciem­ności na wpół oślepła rasa wyszła na zapomniany już prawie świat. Wspomnienia tych ponurych czasów były wciąż żywe, a każdy karzeł czuł instynktowną niechęć i strach przed takimi zimnymi, oślizłymi i mrocznymi lochami. Dotychczas żadnemu z nich nie udało się prze­zwyciężyć tego lęku. Hendel czuł go teraz, kiedy tak wolno posuwał się wąskim korytarzem grobowca.

Tłumiąc chwytający za gardło strach, przyglądał się mijanym drzwiom. Były zamknięte na głucho, pokryte rdzawosiną patyną stu­leci, a żelazne sztaby i skoble przykrywała gruba warstwa kurzu; nikt ich nie otwierał od dziesiątków lat. Tracił już rachubę czasu i mijanych drzwi, a korytarz zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Kusiło go, by zawołać głośno, ale ktoś na górze mógłby, mimo wszystko, usły­szeć go i zdemaskować. Obejrzał się za siebie, ale niczego nie do­strzegł; ani schodów, ani tym bardziej wejścia do podziemi. Wszędzie wokół otaczała go nieprzenikniona ciemność. Zaciskając zęby i mru­cząc coś sobie pod nosem dla dodania odwagi, szedł dalej, spraw­dzając każde drzwi w poszukiwaniu śladów czyjejś obecności. I nagle doszedł go słaby szept; wytężył słuch, upewniając się, że zmysły go nie zawodzą. Tak, to był szept człowieka. W tej głuchej ciszy nie można było pomylić go z niczym innym. Poszedł w kierunku głosów, ale tak jak nagle się pojawiły, tak też nagle ucichły. Spojrzał szybko na drzwi po obu stronach. Jedne z nich były pokryte kurzem i rdzą, ale te po drugiej stronie były najwyraźniej niedawno otwierane. W słabym świetle pochodni dojrzał świeże zadrapania przy ryglu i zamku; nie było też na nich kur/u. Karzeł odsunął sztabę i nacisnął naoliwioną klamkę. Przez uchylone drzwi wsunął pochodnię. Światło padło na trzy zdziwione i zaniepokojone twarze. Trzy cienie wstały szybko, by się przyjrzeć nieoczekiwanemu gościowi.

Gdyby wszystko to działo się gdzie indziej i w innym czasie, powitaniom i radości nie byłoby końca. Teraz jednak padli sobie w objęcia, uścisnęli dłonie i było po wszystkim. Czwórka przyjaciół znów była razem. Wysoka postać Balinora górowała nad dwójką elfów, a jego twarz była jak zwykle spokojna i opanowana. Tylko oczy wyrażały wielką radość ze spotkania, blask nadziei i głęboką wdzięczność. Już po raz drugi dzielny karzeł ratował im życie. Ale wszelkie słowa radości i podziękowania musiały zaczekać; nie mieli dużo czasu. Hendel poprowadził ich mrocznym korytarzem ku scho­dom, ku upragnionemu wyjściu z tego piekła. Jeśli poranek zastanie ich wewnątrz pałacu, z pewnością zostaną odkryci i ponownie uwię­zieni. Musieli jak najszybciej przedostać się do miasta i zmieszać z tłumem. Szli teraz tak szybko, jak to tylko było możliwe, wyciągając przed siebie wypaloną prawie do cna pochodnię niczym ślepiec, który trzyma przed sobą swą laskę. Nagle usłyszeli zgrzyt kamienia o ka­mień, jakby przesuwano coś bardzo ciężkiego. Przerażony Hendel wbiegł szybko na pierwsze stopnie, po czym zatrzymał się gwałtow­nie. Kamienna płyta zgrzytnęła ostatni raz, jęknęła zasuwa. Droga do wolności była zamknięta. Stojąc bezradnie wśród trójki przyjaciół, karzeł opuścił z rezygnacją ręce i pokręcił z niedowierzaniem głową. Jego próba wyzwolenia nie powiodła się, poniósł klęskę. Teraz i on był więźniem w tej strasznej ciemnicy. Pochodnia gasła już; za chwilę otoczą ich nieprzeniknione ciemności. .Na jak długo?



XXVI



- Śmiecie, nic niewarte żelastwo! - wrzasnął Panamon Creel i kopnął jeszcze raz w leżący przed nim stos bezwartościowych meta­lowych ostrzy i pozłacanych drobiazgów. - Jak mogłem być takim głupcem!? Powinienem był to wiedzieć...! Powinienem się zorientować!

Shea odszedł w milczeniu parę kroków i wypatrywał ledwie wi­docznych śladów w miękkiej ściółce. Orl Fane, mimo swej zręczności zostawił ich sporo podczas ucieczki na północ. A był już tak blisko. Miał już w swych rękach bezcenny Miecz, lecz tylko po to, by go szybko utracić. Chciał dotrzeć do prawdy, a doznał jedynie porażki. Kątem oka dostrzegł wielką postać Keltseta, który stanął z boku. Ogromne cielsko było pochylone, a jego nieodgadniona twarz zrównała się z twarzą Shei; oczy Keltseta, tak dziwnie łagodne, wpatrzone były intensywnie w wilgotną, pokrytą liśćmi ziemię. Shea obrócił się przez ramię do wściekłego Panamona.

- To nie była twoja wina. Nie mogłeś znać prawdy - mówił cicho strapionym głosem. - To ja powinienem był słuchać jego gadania z większą podejrzliwością, a z mniejszą... ech, no cóż. Wie­działem jakich znaków oczekiwać, a nie miałem oczu otwartych wte­dy, kiedy trzeba było.

Panamon przytaknął w zamyśleniu i wzruszył ramionami, gładząc wierzchem dłoni swe równo przycięte wąsy. Kopnął ostatni raz i przy­wołał Keltseta. Nie tracąc już dalej czasu, zaczęli zwijać obóz. Zbierali narzędzia i broń, złożone na noc. Shea przyglądał im się przez chwilę, wciąż nie mogąc się pogodzić z utratą Miecza. Panamon burknął pod wąsem, żeby im pomógł, i Shea zabrał się do roboty. Trudno mu było znieść ostatnią porażkę, która z pewnością oddaliła ich od uprag­nionego celu. Panamon był już doprowadzony do ostateczności, wy­stępując w charakterze opiekuna zadziwiająco nieporadnego, by nie powiedzieć głupiego chłopaka z Shady Yale, niańcząc go nieledwie... I to w dodatku tutaj, na tych niebezpiecznych pograniczach Paranoru. A szukali ludzi, którzy mogą się przecież okazać wrogami, i jakiegoś miecza, o którym tylko Shea cokolwiek wiedział, a gdy miał go już w ręku, to nie potrafił nawet rozpoznać. Podróżnik i jego ogromny kompan o mało nie stracili w tym wszystkim życia. Ten jeden raz, ich zdaniem, całkowicie wystarczał. Shea wiedział, że teraz nie miał już wyboru. Musi odszukać swych przyjaciół. A jak już ich znajdzie, stanie twarzą w twarz z Allanonem i opowie o swojej porażce: o tym, jak ich wszystkich zawiódł. Chłopak wzdrygnął się na samą myśl o srogim druidzie, będzie musiał spojrzeć w te zimne i bezlitosne oczy przenikające w głąb duszy i obnażające najbardziej nawet ukryte myśli. To nie będzie miłe spotkanie.

Nagle przypomniał sobie, jak to podczas ciemnego, mglistego poranka w dolinie Shale usłyszeli dziwną przepowiednię z ust ducha Bremena: niech się strzeże Smoczych Zębów - przeklęte to zie­mie... I nie zobaczy już Paranoru, i nie przekroczy gór ten, którego ręce pierwsze spoczną na Mieczu Shannary. Wszystko to było już przepowiedziane, ale Shea zapomniał o tym w rozgardiaszu i szybkim tempie ostatnich dni. Był już zmęczony. Zamknął oczy, jakby chciał na chwilę zapomnieć o całym świecie. W głowie jednak huczały mu setki myśli: jak to się stało, że on, prosty chłopak z Yale, był częścią tej nieprawdopodobnej intrygi, całej tej wojny niezrozumiałych sił i potęg, częścią świata, którego nie pojmował, świata Miecza Shan­nary, duchów i przepowiedni. I wobec tych potęg czuł się taki mały i zagubiony: zdało mu się, że najlepsze, co może teraz zrobić, to za­szyć się gdzieś, gdzie go nikt nie odnajdzie i modlić się o szybki koniec. Tak wiele od niego zależało, jeśli dać wiarę słowom Allanona, a tak niewiele mógł uczynić. Gdzież on sam zaszedłby, co zdo­łałby uczynić, gdyby nie pomoc, którą mu okazano? Iluż ludzi się poświęcało, aby mógł położyć dłonie na legendarnym Mieczu? A kie­dy już go miał...

- Zdecydowałem. Idziemy za nim. - Głęboki głos Panamona Creela rozdarł ciszę, jak metalowe ostrze przecina suche drewno.

Shea wpatrywał się w osłupieniu w szeroką, poważną twarz.

- Czy to znaczy... do Nordlandii?

Creel posłał mu jedno z tych spojrzeń, jakim obdarza się idiotę niezdolnego pojąć słów normalnego człowieka.

- Uczynił ze mnie pośmiewisko, zakpił ze mnie! Prędzej sam poderżnę sobie gardło, niż puszczę mu to płazem. Tym razem ta gadzina nie będzie miała tyle szczęścia. Jak poczuje moje ręce na karku, to będzie już tylko pokarmem dla robaków.

Jego męska, opanowana twarz nie zdradzała żadnych emocji, ale surowy ton jego głosu sprawiał, że słowa brzmiały jak wyrocznia i bu­dziły grozę. To było drugie oblicze Panamona - chłodny zawodowiec, który bez cienia litości spustoszył całe obozowisko gnomów, dokonując tam krwawej jatki, a później stanął do walki przeciwko potędze Króla Czaszki. Nie robił tego dla Shei ani nawet, by zdobyć Miecz Shannary. To, co czuł, było przemożnym pragnieniem zemsty na owej nieszczęsnej istocie, która ośmieliła się zranić jego dumę. Shea rzucił krótkie spojrzenie na Keltseta; olbrzymi troll stał nieruchomo a jego pomarszczona twarz i głęboko osadzone oczy były obojętne i bez wyrazu. Panamon zaśmiał się głośno i podszedł do Shei.

- Pomyśl o tym, chłopcze. Nasz przyjaciel gnom oddał nam dużą przysługę, odnajdując od razu Miecz, którego ty szukałeś tak długo. A teraz nie musisz już szukać... Wiemy, gdzie jest.

Shea przytaknął milcząco, ciągle rozmyślając nad prawdziwym celem całej tej wyprawy.

- No dobrze, ale czy damy radę go złapać?

- A dlaczego nie? Tego właśnie potrzebujemy, synu, wiary w nasze siły. Oczywiście, że go złapiemy. Problem będziemy mieć wtedy, gdy ktoś go złapie przed nami. Co więcej, mój chłopcze, Keltset zna Nordlandię jak własną kieszeń. Gnom się nam nie wymknie. Wciąż będzie musiał uciekać i uciekać; nie będzie temu końca. Do nikogo nie zwróci się o pomoc, nikt go nie ukryje, nawet własne plemię. Nie wiemy, co prawda, w jaki sposób się natknął na miecz
ani jak zdołał rozeznać się w jego wartości... Ale wiem jedno: nie pomyliłem się. Jest renegatem i wyrzutkiem... śmieciem we własnym społeczeństwie.

- Może należał do tej bandy gnomów, która niosła Miecz Lordowi Warlockowi...? A może nawet był ich więźniem? - sugerował Shea, pogrążony w swych niewesołych myślach.

- Chyba raczej tym drugim - powiedział z wahaniem Pana­mon, starając się przypomnieć sobie cokolwiek z tamtych zdarzeń. Spoglądał ku północy, wpatrując się w otulony poranną mgłą las. Na wschodzie świt różowił już niebo, powietrze było lekkie i świeże, a delikatne ciepło nadchodzącego dnia rozjaśniało i ogrzewało ciemne zakamarki lasu. Tylko nisko przy ziemi snuła się jeszcze mgła, coraz rzadsza i delikatniejsza. Na północy zaś niebo spowijał jeszcze mrok; zdawać się mogło, że radosny i ciepły blask poranka nie ma tam dostępu. Nawet Panamon, którego usta rzadko się zamykały, wpatry­wał się teraz w milczeniu w sinogranatowe niebo pomocy. Obrócił się nagle, a na jego twarzy dostrzegli niepokój i wahanie. - Coś dziwnego dzieje się na pomocy. Keltset, ruszajmy zaraz! Znajdźmy tego gnoma, zanim to zrobi jakiś patrol. Za nic w świecie nie odstąpię jego ostatnich chwil komuś innemu!

Wielki troll ruszył szybko, wysuwając się na czoło pochodu. Po­chylił nisko głowę i badał dokładnie ziemię, szukając śladów ucie­kającego przed nimi Orla Fane'a. Panamon i Shea szli zaraz za nim, równie uważnie przyglądając się otoczeniu. Bystre oczy Keltseta z łatwością odnajdywały ślady uciekiniera. Troll spojrzał do tyłu i dał znak ręką. Panamon wyjaśnił zaciekawionemu Shei, iż oznacza to, że nie będą zachowywali szczególnej ostrożności, lecz szybkim mar­szem będą zmierzać do celu.

Shea zaczął się zastanawiać, gdzież to małe paskudztwo mogło uciec. Będąc w posiadaniu Miecza Shannary, mógł odzyskać dobre imię wśród swego ludu, a nawet zdobyć poważanie. W ich oczach zyskałby wiele; mogliby wtedy przekazać Miecz lordowi Warlocko­wi. Lecz zachowanie Orla Fane'a było dziwne, wręcz irracjonalne, a Shea miał dość czasu na obserwacje, by wiedzieć teraz, że gnom nie udawał. To co mówił, było chaotyczne i mało zrozumiałe; nawet wtedy, gdy mówił o Mieczu, wydawał się ofiarą własnego szaleństwa, które z trudem brał w karby i ukrywał. Gdyby Shea miał wtedy więcej czasu na przemyślenia, gdyby był ostrożniej szy, widziałby to wszyst­ko, zauważyłby, że Orl Fane ma pożądany talizman przy sobie. A mo­że jednak nie...?! Gnom przekroczył już granicę między normalnością a szaleństwem; jego czyny nie były przewidywalne, nikt nie mógł wiedzieć, co zrobi za chwilę. Uciekł im... Ale dokąd?

- Chyba coś sobie przypomniałem. - W myśli Shei, które biegły teraz ku równinie Streleheim, wdarł się wysoki głos Panamona. - Ta skrzydlata kreatura upierała się wczoraj, że jesteśmy w posiadaniu Miecza. Powiedziała, że wyczuwa jego obecność i rzeczywiście tak mogła twierdzić, bo Orl Fane czaił się wtedy w krzakach z Mieczem ukrytym w sakwie.

Shea przytaknął ze smutkiem, przypominając sobie to zdarzenie. Sługa Króla Czaszki zdradził nieopatrznie, że Miecz jest w pobliżu, ale ta ważna wskazówka umknęła im w gorączce walki o przetrwanie. Panamon złorzeczył teraz małemu gnomowi tak, że od samego słu­chania cierpła skóra na plecach. Gardłował tak jeszcze czas jakiś, wynajdując coraz to wymyślniejsze sposoby unicestwienia gnoma. Po chwili leśna gęstwina nagle się skończyła, a trójka wędrowców wyszła na rozległe przestrzenie równiny Streleheim.

Widok, który ukazał się ich oczom, wprawiał w osłupienie; serca zamarły na chwilę, a wnętrzności przeszył lodowaty chłód. Na odleg­łym horyzoncie stała wielka, sinogranatowa ściana mroku, wznosząca się aż po krawędź nieba i niknąca gdzieś w nieskończoności. Zło­wróżbna ciemność pokrywała całą północ, kłębiąc się i wijąc jak wężowisko, tocząc się jakby ku nim i napełniając najśmielsze nawet serca lękiem i trwogą. Zdawać by się mogło, że Król Czaszki całą tę starożytną ziemię okrył mrocznym całunem, nie zostawiając żadnej żywej istocie nadziei na przetrwanie. Takiej grozy Shea nigdy nie oglądał: jego ciałem wstrząsnął zimny dreszcz, zdało mu się bowiem, że ta pełznąca ku nim ciemność zakryje cały świat i że nie będzie przed nią ratunku. Tak nadchodził lord Warlock.

- Na wielkie nieba, cóż to jest...?! - przerwał trwożną ciszę pełen lęku głos Panamona.

Shea pokręcił milcząco głową. Na to pytanie nie było odpowiedzi. To, czego byli teraz świadkami, nie mieściło im się w głowach, przekraczało bowiem pojmowanie zwykłego śmiertelnika. Cała trójka stała w bezruchu, jakby czekając, aż ktoś im powie, co dalej czyni Nagle Keltset pochylił się i uważnie wpatrzony w trawiaste podłoże ruszył wolno, przystając raz po raz na chwilę. W końcu wyprostował.] się i wskazał na gęstniejący mrok.

- Keltset chce powiedzieć, że gnom biegnie prosto w... to coś. - W głosie Panamona Creela pobrzmiewał zarazem gniew i zdziwienie. - Jeśli go nie złapiemy, zanim tam dobiegnie, ciemność ukryje wszystkie ślady. Wtedy go stracimy.

Zaledwie parę mil dalej, tuż na skraju ściany mroku, w pierwszych jęzorach sinej mgły mała postać Orla Fane'a zatrzymała się na mo­ment. Z trudem łapał powietrze, a przerażone oczy patrzyły z niedo­wierzaniem przed siebie. Gdy tylko uciekł tym trzem obcym, przez cały ranek zmierzał na północ. Biegł tak długo, jak starczyło mu tchu. Potem posuwał się szybkim truchtem, oglądając się z trwogą za siebie; pogoń mogła być tuż za nim. Jego umysł nie pracował już normalnie; przez ostatnie tygodnie dawał się ponieść instynktowi i zawierzał swemu szczęściu, chwaląc umarłych i unikając żywych. Całe jego jestestwo pochłonięte było myślą o przetrwaniu; pierwotny instynkt nakazywał mu przeżyć za wszelką cenę wśród tych, którzy go odtrą­cili i nie uznawali za swego. Jego własne plemię odwróciło się od niego; był dla nich nieledwłe lichym pełzającym robakiem. Lud to bowiem był surowy, tak jak i kraj, gdzie przeżyć w pojedynkę nie­podobna. Kiedyś rozsądny i spokojny, nie znający lęku Orl Fane był teraz trzęsącym się ze strachu, na wpół oszalałym banitą, któremu śmierć deptała po piętach. Niechybna śmierć jednak nie chciała je­szcze nadejść; wtrącił się los ze swym przewrotnym poczuciem hu­moru i obdarzył go blaskiem złudnej nadziei, oddając mu w ręce coś, co ponownie pozwoliłoby marnemu wyrzutkowi cieszyć się ciepłem przyjaźni. Pozbawiony wszelkich praw, przegrywając bitwę o przetr­wanie, zrozpaczony gnom dowiedział się o istnieniu legendarnego Miecza Shannary od umierającego człowieka na równinie Streleheim. W swych ostatnich słowach obcy przekazał mu tajemnicę magiczne­go talizmanu. A teraz on, Orl Fane, miał w swych rękach ogromną siłę - władzę nad zwykłymi śmiertelnikami.

Jego umysł wszak wciąż tkwił w szponach szaleństwa, a strach i niezdecydowanie wiązały mu ręce; nie umiał już podjąć szybkiej decyzji. Zawahał się i pojmano go... Utracił Miecz, ostatni już pomost łączący go z własnym plemieniem. Rozsądek był już tylko mglistym wspomnieniem odległych, dobrych czasów; teraz jego umysł wypeł­niała rozpacz i chaos. Tylko jedna myśl silniejsza była od wszystkich innych, jedno tylko pragnienie ogrzewało tę zmarzlinę lęku i samot­ności: ten Miecz musi być jego! W przeciwnym razie jego życie dobiegnie końca. Chełpił się wiedzą o Mieczu przed tymi trzema, co go złapali. Opowiadał niestworzone historie o złocie za drogocenny oręż... Na szczęście ci głupcy nic nie podejrzewali. Uwierzyli, że tylko on wie, gdzie można go odnaleźć; paplał tak bez sensu i tym samym pozbawiał się szansy na jego posiadanie. Lecz ci głupcy niczego się nie domyślili, nie umieli czytać między wierszami. Zakrawało to na szaleństwo. Ale puścili go... Nadeszła wolność, zdobycie Miecza i ucieczka na północ.

Stał teraz na rozległej nizinie, wpatrując się nieruchomym z prze­rażenia wzrokiem w mroczną grozę, która zamykała mu drogę do szczęścia i wolności - drogę na północ. „Tak, na pomoc... na pół­noc”, szeptał nerwowo, a po chwili oczy mu się rozszerzyły w opę­tańczym szaleństwie i Orl Fane roześmiał się chrapliwie. Tam musi dotrzeć... tam jest schronienie... tam jest przebaczenie dla wyrzutka. Gdzieś bardzo głęboko w jego umyśle kołatała myśl, aby jednak się cofnąć, by nie iść w tę czerń. Zaraz potem znów myślał tylko o Nordlandii, tylko tam było ocalenie. Tam tylko mógł znaleźć... Pana, lorda Warlocka. Jego wzrok pobiegł na moment ku tej pięknej broni, którą miał teraz przytroczoną do boku. Długie ostrze wlokło się po ziemi, a misternie rzeźbiona wiekowa rękojeść sięgała mu aż pod pachę. Sękate, żółtawe dłonie błądziły wokół, dotykając jej co chwila; gnom l nie posiadał się z radości. Zacisnął mocno pięść na połyskującej rękojeści, jakby chciał wyciągnąć drzemiącą w niej moc. Głupcy! Jakże głupi byli wszycy ci, którzy nie traktowali go z należnym szacunkiem. Bo oto on ma teraz Miecz, on jest posiadaczem największej legendy, jaką zna ich świat. To właśnie on będzie tym, który... Nie! Nie może o tym nawet myśleć, jeśli ma się z Nim spotkać. On potrafi przecież obnażyć każdy umysł i przenikając do najgłębiej nawet skrywanych myśli, uczynić go bezwolnym i bezbronnym.

A teraz gnom miał wstąpić w czekający na niego tajemniczy mrok. Orl Fane bał się tej ponurej ciemności, ale nie było już odwrotu. Bał się również tych, którzy go ścigali: wielkiego trolla, człowieka, któ­rego nienawiść boleśnie już odczuł, oraz młodego chłopaka, półczłowieka, półelfa. Było w nim coś, czego gnom nie pojmował, coś, co dręczyło nieustępliwie jego skołatany umysł.

Powietrze było nieruchome, jakby martwe. Pokręcił wolno głową odetchnął głęboko i wkroczył w ciemność. Nie oglądał się za siebie, aż nie otoczył go nieprzenikniony mrok. Tu nie było już cicho; wokół zawodził wiatr, a brzmiało to jak skowyt wściekłego psa. Odwrócił się w popłochu, ale widział tylko ciemność. Przeniknął go lodowaty l chłód. Jakież potwory mogły się czaić w pobliżu? Wpierw pojawiły się w świadomości, nieuchwytne jeszcze upiorne kształty, koszmary nie z tego świata. A potem usłyszał jakby płacz i zarazem śmiech sza­leńca sączący się niczym jad, przenikający ciało i mózg. Aż wreszcie je zobaczył; były tuż obok, dotykały go długimi zakrzywionymi szpo­nami. Paraliżujący strach ścisnął mu serce, oczy wyszły z orbit. Wy­buchnął histerycznym śmiechem, w którym szał mieszał się z niedo­wierzaniem. Otworzyła się bezdenna przepaść, zniknął świat żywych, a jego samego otoczyła śmierć - potworna, nieskończona pustka rozbrzmiewająca jękiem i skowytem uwięzionych dusz skazanych na wieczną tułaczkę. Otoczyły go, szarpały, wołały o pomoc... Wszystko wokół wirowało i szalało, a gnom czuł, że jego znękany umysł należy już do tej wszechogarniającej ciemności. Pochłaniała go, wciągała, a upiorne istoty tańczyły wokół, witając nową duszę. Jeszcze tylko chwila, a będzie jednym z nich... Będzie stracony na zawsze... Orl Fane będzie jednym z nich... Nareszcie będzie ze swym plemieniem...

Słońce stało już wysoko na niebie, gdy trójka wędrowców dotarła na skraj ściany mroku. Dwie godziny temu zniknęła w niej ich ofiara. I tak jak mały gnom, stali teraz przed nią w milczeniu, wpatrując się w ponurą forpocztę królestwa lorda Warlocka. Tam, gdzie sięgały jęzory sinej mgły, ziemia czerniała i stawała się martwa. Wytężając wzrok, starali się dojrzeć cokolwiek w tym mroku, lecz im głębiej sięgali, tym bardziej stawał się nieprzenikniony. Spowijała ich coraz ciemniejsza mgła, coraz bardziej złowroga, a serca przeszywał coraz większy lęk. Panamon Creel cofnął się o krok i zacisnął zęby, zbie­rając w sobie odwagę, by ruszyć dalej. Keltset zbadał pobieżnie zie­mię, by upewnić się ostatecznie, że gnom rzeczywiście wszedł w ciemność w tym miejscu, po czym skrzyżował ręce na piersi, zmru­żył oczy i zastygł w bezruchu.

Shea wiedział, że nie mają wyboru. Muszą wejść w tę ciemność, jeśli nie chcą zgubić gnoma, a tym samym utracić Miecza, być może na zawsze. Wierzył w szczęśliwe zrządzenie losu, wierzył, że odnajdą Orla Fane'a. Coś w głębi duszy mówiło mu, że zwyciężą. Powróciła mu odwaga i poczuł przypływ nowych sił. Patrzył teraz na Panamona Creela i czekał niecierpliwie na rozkaz. Ten jednak nie kwapił się zbytnio. Chodził tam i z powrotem; wyglądał jak szkarłatny ognik w ciemnosinej mgle. Poruszał się nerwowo, a do Shei dotarło jego pomrukiwanie:

- To, co robimy, jest szaleństwem. - Wskazał drżącą dłonią w mrok. - Tam czai się śmierć... Wiem to, czuję to!

Zatrzymał się w końcu i spojrzał na Sheę, czekając, aż ten coś powie. Nie krył nawet, że jest śmiertelnie przerażony.

- Musimy iść dalej - powiedział szybko chłopak i spojrzał Creelowi prosto w oczy. Panamon odwrócił się do swego wielkiego przyjaciela, ale troll się nie poruszył. Odkąd szli na północ, Keltset nie powiedział nawet jednego zdania na ten temat. Dawniej, kiedy jeszcze podróżowali we dwóch, olbrzym zawsze zgadzał się z Panamonem, kiedykolwiek ten pytał go o zdanie. Teraz jednak Keltset milczał jak zaklęty. Dopiero po dłuższej chwili świadom, że czekają na niego, skinął nieznacznie głową; spojrzeli więc po sobie ostatni raz i postąpili w mrok. W tej części nizina była równa i jałowa, nie napotykali więc żadnych trudności. Lecz z każdym krokiem mgła gęstniała; niknęli więc w mroku i trudno im było trzymać się razem. Byli teraz tylko niewyraźnymi rozmazanymi plamami. W pewnej chwili usłyszeli głos Panamona, ale dziwny jakiś, przytłumiony, do­biegający jakby z zamkniętego pomieszczenia: w tej mgle głos się nie rozchodził. Panamon zarządził krótki postój. Wyciągnął z sakwy linę i nakazał wszystkim przewiązać się w pasie, w ten sposób nie pogubią się w mroku. Dopiero wtedy ruszyli dalej. Otaczała ich ab­solutna cisza, w której słyszeli tylko skrzypienie butów o twarde podłoże. Mrok zdawał się przylegać do skóry, był jak wilgotna za­wiesina, niemiła w dotyku, klejąca i ohydna. Shea przypomniał sobie natychmiast dławiące, duszne i zgniłe powietrze z Moczarów Mgieł. Mrok gęstniał coraz bardziej. Wydawało im się, że wszystko wokół zaczyna się poruszać tym szybciej, im głębiej wchodzą. I wciąż ta śmiertelna cisza; nie było najlżejszego powiewu wiatru, nic... Szli powoli, krok po kroku, mając uczucie, że doszli na krańce świata... W końcu otoczyła ich zupełna ciemność.

Szli długo, nie wiedząc nawet, ile godzin upłynęło, odkąd weszli w mrok. Tutaj czas jakby nie istniał, tak jak nie istniał świat, który dotąd znali. Zostawili za sobą błękitne niebo i blask słońca; nie mogli się już cieszyć jego życiodajnym ciepłem. W ciemnej pustce nawet się wzajemnie nie widzieli. Czuli tylko napiętą linę, jedyny ślad, że je­szcze są razem i jedyną ochronę przed straszną śmiercią w samotności. To, w co odważyli się wkroczyć, było bezdenną otchłanią, a im się zdawało, że idą nad tą przepaścią, balansując na krawędzi życia. Wszędzie wokół czaiła się nieopisana groza, szaleństwo i śmierci w wiecznym potępieniu. Czuli na karku jej chłodny powiew; była wszędzie, była mrokiem, mgłą i stęchłym powietrzem, którym oddy­chali, a jej jad sączył się przez skórę. W tym miejscu rodziła się wszel­ka potworność i ohyda. Racjonalny umysł człowieka cofał się przed tym szaleństwem, nie mogąc go w żaden sposób ani ogarnąć, ani nazwać. Chował się we wspomnienia pokoleń i wieków, uciekał, kulił się, przywoływał starożytnych bogów, błagał o słońce i bieg czasu. Lecz mrok pełzł ku nim nieuchronnie, pochłaniał, oblepiał ciała i umysły i wciągał nieubłaganie w nicość.

Shea czuł, jak spada w tę bezdenną otchłań, w tę lodowatą pustkę śmierci, gdy nagle, jakby z krańca świadomości, błysnął słaby, deli­katny promień. Zdało mu się, że ten ogromnie odległy świat dawnych bogów i żywych ludzi powraca; wpierw było to tylko nieuchwytne wrażenie ciepła, które przebijało powoli zasłonę zimna i śmierci, potem zaś poczuł, jakby opadały niewidzialne więzy krępujące jego odrętwiały umysł, a w piersiach rodził się ogień. Jakże trudno mu było choć na moment wrócić do rzeczywistości; ręce miał zdrętwiałe i obolałe, lecz całą siłą woli skupił się na jednym ruchu i sięgnął do piersi. Pod dłonią wyczuł małą skórzaną sakiewkę - owo źródło ciepła, które teraz zdawało się wręcz parzyć. Ciepło i blask...! Nagła nadzieja... Kamienie Elfów! Znalazł ocalenie... Powracał powoli do świata żywych.

Ku swemu zdziwieniu Shea spostrzegł, że już nie idzie, że w ogóle się nie porusza, tylko leży rozciągnięty na ziemi; nie pamiętał nawet, dokąd przed chwilą szedł. W panice chwycił linę, którą był prze­wiązany i pociągnął mocno. W odpowiedzi usłyszał stłumiony jęk. Cokolwiek się stało, wszyscy byli jeszcze razem. Shea wstał prze­zwyciężając ból i odrętwienie; powoli docierało do niego, co się tu wydarzyło. Byli już na krawędzi innego świata, wciągani przez macki otchłani cichej śmierci, wiecznego snu i tułaczki udręczonej duszy. Tylko dzięki cudownej mocy Kamieni byli jeszcze po tej stronie... To one ich uratowały. Shea był bardzo osłabiony, ale resztkami sił naprężył linę, próbując wyciągnąć Panamona i Keltseta ze szponów śmierci. Krzyknął głośno, szarpiąc gwałtownie za linę, i uszedł parę kroków w kierunku, gdzie powinni być. Nagle potknął się o jakieś ciało... Znalazł ich. Potrząsał nimi, coraz mocniej i mocniej, ale bez powodzenia. Doprowadzony do ostateczności chłopak musiał w koń­cu obdzielić towarzyszy paroma solidnymi kuksańcami, aby ból przy­wrócił im przytomność. Dopiero po długiej chwili zaczęli docho­dzie do siebie, a gdy w końcu uświadomili sobie, co się wydarzyło, ich oczy rozszerzyły się z przerażenia. Życie i wola przetrwania po­wracały powoli; Shea pomógł im wstać, choć każdy ruch wiele go kosztował. Podtrzymywali się wzajemnie, walcząc ciągle z sennym otępieniem i apatią. Ruszyli dalej, potykając się w ciemności, wlokąc się noga za nogą, a każdy krok oznaczał walkę o przetrwanie. Shea prowadził ten nieszczęsny pochód, poddając się całkowicie instynk­towi i zawierzając tajemnej mocy Kamieni Elfów. Posuwali się tak czas jakiś, wierząc, że dzięki Kamieniom idą we właściwym kierunku. Mroczna mgła wirowała wokół nich i kładła się lekko na ziemi, jakby zapraszając na spoczynek. Wiedzieli jednak, że gdyby ulegli tej ułu­dzie, byłby to już ich ostatni odpoczynek. Czuli zimny oddech śmierci na plecach, całą siłą woli więc szli dalej, nawet na moment nie pod­dając się zgubnemu uczuciu senności i wyczerpania.

Jakoż po pewnym czasie przemożne uczucie zmęczenia zaczęło z wolna ustępować, oddalając się w ciemną pustkę. Śmierć przegrała tym razem i ustąpiła twardej woli przeżycia. Nie poddała się wszakże; będzie w pobliżu, wyczekując każdej sposobnej chwili. Ta trójka przedłużyła sobie życie tylko na chwilę. Senność odeszła, ale nie tak, jak to zwykle bywa. Pozostawiła nieuchwytne wrażenie, że niebawem powróci. Wędrowcy poczuli się nagle tak, jakby nigdy nie wchodzili w ścianę mroku; ból mięśni był tylko naturalnym zmęczeniem po długim marszu, a umysł, wolny od zgrozy i koszmaru, odprężony i skoncentrowany.

Przez jakiś czas nikt nic nie mówił. Delektowali się poczuciem ulgi, że oto uniknęli śmierci. Poczucie to jednak nie mogło płonąć pełnym blaskiem; pamiętali bowiem jej zimne tchnienie i wiedzieli, że przecież kiedyś i tak ich dopadnie. Na razie jednak... liczyło si to, co jest teraz: wciąż jeszcze żyli, powracała siła i odwaga. Odwaga, bo już wiedzieli. Byli tam, skąd nie powrócił jeszcze nikt żywy, widzieli otchłań zakazaną, krainę ciemną, zimną i ohydną. Uciekli , i tylko to się teraz liczyło.

Panamon zapytał cicho, czy Shea wie, dokąd idą. Chłopak przytaknął krótko i to była cała odpowiedź. Co za różnica czy wiem, czy też nie, pomyślał z rozdrażnieniem. W jakim innym kierunku moglibyśmy iść? Jeśli teraz zawodził go instynkt, to i tak nic już im niej pomoże. A skoro Kamienie raz wyrwały ich z opresji, to i tym razem może im zaufać.

Shea zastanawiał się, jak też Orl Fane poradził sobie w tej marnej mgle. On miał Kamienie, ale mały gnom...? Może miał własne sposoby uniknięcia tego, czego tu doświadczyli. Ale to było mało prawdopodobne. A zatem... jeśli mu się nie udało... To mogło oznaczać utratę Miecza w tej nieskończonej i nieprzeniknionej mgle. W niej go przecież nie znajdą. Chłopiec był coraz bardziej zły i zarazem strapiony. A jeśli cenny oręż leży gdzieś w tym mroku...? Może zaledwie parę jardów od nich...? Może będzie tu leżał, aż ktoś go znajdzie i...

Shei zdało się przez chwilę, że nieprzenikniona ciemność zmieniła się w poszarpaną plamę sinej szarości. I nagle, jak ucięta nożem, ściana czerni skończyła się. Zupełnie zaskoczeni, przeszli jeszcze parę kroków, zanim zdali sobie sprawę, że nie są już w mroku. Jeszcze przed sekundą ich oczy kłuła nieprzenikniona ciemność, a teraz stali pod cichym ołowianym niebem Nordlandii. Otrząsnąwszy się z pierw­szego szoku, rozejrzeli się po okolicy. Był to najbardziej posępny krajobraz, jaki Shea kiedykolwiek widział, bardziej ponury niż nizina Cięte i straszniejszy niż Bór Czarnych Dębów w odległej Sudlandii. Rozciągała się przed nimi ziemia pusta, jałowa i smutna, jakby żadna żywa istota nie postawiła tu od całych wieków stopy. Szarobrązowa ziemia zdawała się nie pamiętać światła słońca, nie rosła tu żadna roślina i nie mieszkało tu żadne zwierzę. Na niskich, poszarpanych wzniesieniach ciągnących się aż po horyzont nie było ani jednej plamki zieleni, nie rosło ani jedno drzewo. Gdzieniegdzie tylko leżały wielkie głazy, wystając jak smętne łby potworów znad pasm pełznącej mgły. Miejscami teren zwężał się, tworząc małe kaniony, w które wdzierały się jęzory piachu. Niegdyś tamtędy płynęły rzeki. A nad tym wszy­stkim panowała martwa cisza, której nie zakłócało nawet brzęczenie owadów. Teraz była tu tylko śmierć. Na skraju mglistego horyzontu wznosiły się w niebo i ginęły w jego ołowianej szarości ostre, zdra­dzieckie szczyty. Słowa były tu zbędne; trzech wędrowców wiedziało, że oto jest właśnie dom i królestwo Brony, lorda Warlocka.

- I co teraz radzisz? - spytał Panamon Creel. - Straciliśmy ślad. Nie wiemy nawet, czy ten gnomi pomiot wyszedł z tego wszyst­kiego cało. Po prawdzie nie wyobrażam sobie, jak mógłby tego do­konać.

- Będziemy nadal go szukali - odpowiedział Shea spokojnie, wpatrując się w ponury krajobraz.

- Tamte latające paskudztwa ciągle nas szukają - ciągnął Pa­namon, jakby w ogóle nie dosłyszał odpowiedzi. - Trochę za dużo tych wszystkich przeciwności, Shea. Chodzi mi o to, że tracę już ducha do tego wszystkiego... I do tej pogoni też. Zwłaszcza że nie wiem, z kim i po co walczę. Parę kroków wstecz o mało co nie zgi­nęliśmy. A ja nawet nie wiedziałem, co nas zabija!

Shea przytaknął w milczeniu. Rozumiał Panamona, wiedział, co czuje. W takim stanie, bojącego się o własne życie, gotowego się wycofać nawet za cenę zranionej głęboko dumy, widział go pierwszy raz. Shea wiedział, że od niego teraz zależy, czy będą kontynuować wędrówkę, to on musiał podjąć tę trudną decyzję. Keltset stał parę kroków dalej. Nic nie mówił, ale Shea czuł pewną delikatną nić porozumienia; widział to w ściągniętych brwiach i w łagodnych brą­zowych oczach. Była też w nich cicha, głęboka inteligencja. Tak mało jeszcze wiedział o potężnym trollu, lecz tak wiele mógł się od niego nauczyć. Wydawało mu się, że Keltset jest kluczem do dziwnej ta­jemnicy, do czegoś, o czym nie wiedział nawet Panamon Creel, który szczycił się tak bliską między nimi przyjaźnią.

- Wybór jest, zdaje się, ograniczony - odezwał się w końcu Shea. - Możemy albo szukać Orla Fane'a tutaj, po tej stronie ścia­ny, i spróbować sił w walce ze Zwiastunami Śmierci... albo też ry­zykować powrót przez mrok i...

Reszty już nie dopowiedział. Wystarczyło spojrzeć na pobladłą twarz Creela.

- Nie przejdę przez... to coś z własnej woli - przyznał cicho Panamon, który wydawał się w tym momencie tylko małym złodziejaszkiem w czerwonym odzieniu. Nerwy ponosiły go coraz bar­dziej i potrząsał gwałtownie głową, dając do zrozumienia, że żadna siła nie zmusi go do powrotu przez ten koszmar. Chwilę potem wszak uspokoił się już, a tak dobrze im znajomy, szeroki uśmiech znów zagościł na jego twarzy. Zanadto był zawodowcem przyzwyczajonym do ciągłej gry o życie, by pozwolić emocjom zbyt długo sobą kierować. Był doświadczonym podróżnikiem, a także sławnym złodziejem z pogranicza. Sytuacja, w której się znaleźli, omalże nie tracąc życia, przeraziła go, ale teraz był już w innym świecie, w miarę rzeczywistym. Da sobie radę. A jeśli przeznaczone jest mu nie powrócić z tej wyprawy, jeśli śmierć, mimo wszystko, chce go dostać w swe szpony, to przyjmie to z podniesionym czołe i z odwagą.

- No to pomyślmy chwilę - powiedział z zadumą Panamon chodząc tam i z powrotem i machając przy tym ręką zakończoną stalowym szpikulcem. W jego głosie dała się słyszeć dawna energia i śmiałość. - Jeśli gnom nie wyszedł z tego cało, to Miecz ciągle tam jest. Zawsze przecież możemy... wrócić tam i poszukać. A jeśli uciekł, to gdzie...? Nagle urwał w pół zdania, wpatrując się intensywnie w jeden punkt. Keltset natychmiast stanął przy nim i wskazał na ostre poszarpane szczyty gór, które stanowiły granicę Królestwa Czaszki. - Tak, oczywiście masz rację. - Panamon uśmiechnął się nieznacznie. - Musiał iść właśnie tamtędy, to chyba jedyna droga.

- Myślicie, że on tam idzie...? Do niego...? - Shea pytał cicho, jakby ze smutkiem - Że niesie Warlockowi Miecz Shannary?

Obaj skinęli głowami. Shea poczuł, jak krew odpływa mu wolno z twarzy. Gnom ciągle im się wymykał, ciągle ich wyprzedzał. A teraz mieli iść jego śladem prosto w paszczę władcy upiorów. Mieli iść tam sami, bez pomocy Allanona, którego tajemna siła mogłaby, być może, uratować ich od niechybnej śmierci. Sami będą zupełnie bez­bronni. Magia Kamieni Elfów odpędzała potwory i wyprowadziła ich z ciemnej otchłani, ale Shea nie wierzył, aby zdołała się oprzeć po­tędze istoty takiej jak Brona.

Najważniejsze było to, czy gnomowi udało się przedostać przez zdradziecką ścianę mroku. Po namyśle zdecydowali, że pójdą skrajem ściany na zachód. Jeśli gnom z niej wyszedł, to powinni natrafić na jakieś ślady. Jeśli ich nie będzie, pójdą na wschód. A jeśli i to nie przyniesie efektów, będzie to oznaczać, że Fane pozostał w śmiertel­nej czerni na zawsze. Wtedy przyjdzie im się cofnąć w tę mroczną ohydę; będą musieli znaleźć Miecz i wymknąć się śmierci raz jeszcze. Nikt nie miał na to ochoty, bali się nawet myśleć o tym. Shea za­pewniał ich (bardziej usiłując przekonać samego siebie), że cudowne Kamienie ochronią ich i pomogą odnaleźć Miecz. Działanie takiej magii na pewno przyciągnie uwagę wszelkich monstrów, gotowych natychmiast rozszarpać śmiałków na strzępy, ale będą musieli podjąć to ryzyko.

Ruszyli więc teraz szybko, a Keltset badał uważnie jałowe podłoże w poszukiwaniu śladów gnoma. Niebo zasnute było ciężkimi ołowia­nymi chmurami, które zdawały się rozciągać nad całą Nordlandią. Shea próbował się zorientować, ile czasu mogło upłynąć, od kiedy weszli w mrok, lecz wszelkie rachuby były niepewne. Mogło to być parę godzin, ale też i parę dni. W każdym razie ponura szarość nieba ustępowała powoli złowróżbnej nocy. A noc oznaczała dla nich przer­wanie poszukiwań.

Ołowiane niebo ciemniało szybko. Zerwał się silny wiatr i, za­wodząc wściekle, wzbijał tumany piachu, porywał nawet mniejsze kamienie i odłamki skał. Robiło się coraz zimniej; trójka wędrowcówokrywała się szczelnie, czym tylko mogła, jednak ich myśliwskie odzienie nie chroniło zbytnio od przenikliwego chłodu. Ale nie tego chłodu bali się teraz najbardziej. Zanosiło się na potężną ulewę, która z pewnością zatrze za gnomem wszelkie ślady, jeśli ten w ogóle uszedł ze ściany mroku z życiem.

Tym razem jednak szczęście uśmiechnęło się do nich. Keltset wypatrzył w tumanach piachu i pyłu ślady wychodzące z mroku i zmierzające najwyraźniej na północ. Troll zwrócił uwagę na to, że tropy są małe i mogą należeć do gnoma. Ktokolwiek to jednak był, albo słaniał się ze skrajnego wyczerpania, albo był poważnie ranny. Wędrowcy poczuli nagle, jak wstępuje w nich nadzieja i nowe siły. Po raz kolejny udało im się trafić na ślady małego gnoma. Zachęceni tym przyspieszyli kroku i poszli za ledwie widocznym tropem na północ. W niepamięć poszedł wstyd tamtego poranka, kiedy to Ort Fane uciekł im, jakby byli naiwnymi dziećmi. W zapomnienie poszedł koszmar ciemnej otchłani, oddaliło się widmo lorda Warlocka, ku którego królestwu właśnie zmierzali. Odeszło też zmęczenie i rozpacz. Tym razem Ort Fane im nie ucieknie.

Niebo było już ciemnoszare, a na zachodzie rozległ się pierwszy grzmot, daleki jeszcze zwiastun burzy. Zanosiło się na wściekłą walkę żywiołów, jakby to sama natura zbuntowała się w końcu i postanowiła tchnąć nowe życie w tę zatęchłą i zasuszoną krainę śmierci. Temperatura przestała spadać, ale było tak zimno, że ubranie nie chroniło ,już wędrowców przed przenikliwym chłodem. Oni zaś jakby tego nie zauważali, pochłonięci bez reszty tropieniem, jak myśliwi pewni swej zdobyczy. A ślady stawały się coraz wyraźniejsze; znać było, że pogoń dochodziła swej ofiary. Po pewnym czasie krajobraz zaczął się wyraźnie zmieniać. Ziemia ciągle była sucha i jałowa, a szare skały i wielkie głazy były jedynym urozmaiceniem tej monotonnej pustki. Ale teren wznosił się szybko i stawał się coraz bardziej kamienisty, idącej szybko trójce utrudnia to wędrówkę. Nie było rady: musieli zwolnić, a szło im się tym cię że zapadały już ciemności. Napotykali teraz na przemian głębokie doliny i wysokie szczyty, to znów zdradzieckie urwiska czy śliskie granie.

Wiatr dął coraz silniej, zacinał ostro, pędził przez doliny, zawodząć niczym potępione dusze i skowyczał jak wściekłe upiory. Trójka śmiałków ledwie mogła ustać na nogach, potykając się na śliskich kamieniach i kalecząc o ostre jak noże krawędzie skał. Wiatr ciskał im w oczy i usta drobiny pyłu i piachu, kłuł nie osłoniętą skórę rąk i twarzy tysiącami bolesnych igiełek. Przedzierając się wytrwale przez te nieprzyjazną krainę, mieli wrażenie, że się dostali w sam środek pustynnej burzy. Każdy oddech był torturą, a podrażnione, załzawione oczy szczypały boleśnie. Nawet Keltset nie potrafił już ani dostrzec, ani rozpoznać ledwie widocznego tropu. Prawdopodobnie żadnych śladów już nie było, bo wichura wszystkie skutecznie zacierała, ale wędrowcy nie chcieli się jeszcze poddać.

Głuchy pomruk odległej nawałnicy przeszedł w ogłuszający łos­kot; burza szalała nad ich głowami, a ciemnoszare niebo rozdzierały błyskawice, rozświetlając demonicznym zimnym blaskiem krajobraz jakby rodem z samego piekła. Od zachodu szła ku nim potężna ściana deszczu i mroku, a wraz z nią zawodzący wiatr. Wkrótce warunki tak się pogorszyły, że Panamon, starając się przekrzyczeć wiatr, zaczął wołać o postój.

- To nie ma sensu! Musimy poszukać jakiegoś schronienia, za­nim ta burza dopadnie nas na dobre.

- Nie możemy się teraz zatrzymywać, to... - krzyczał gniew­nie Shea, lecz jego ostatnie słowa zagłuszył nagły grzmot.

- Nie bądź głupcem! - Panamon jedną ręką tarł piekące od piachu oczy, a drugą usiłował przytrzymać chłopaka, z trudem utrzy­mując równowagę w podmuchach porywistego wiatru. Dostrzegł właśnie na zboczu po prawej stronie niewielki występ skalny, który mógł im dać jako takie schronienie. Wskazał tylko ręką w tę stronę i zaczął się wspinać. W tym momencie poczuli pierwsze, ciężkie krople deszczu, a lodowaty chłód przeszył ich rozgrzane i spocone ciała. Rozpętało się istne piekło; wiatr uderzał teraz z siłą huraga­nu, oślepiające błyskawice przecinały ciemne niebo, a deszcz zacinał ostro, lejąc się z nieba potężnymi kaskadami. Shea był zrozpaczony, byli już tak blisko celu, a nie mogli teraz nic zrobić. Dochodzili już do skalnego schronienia, kiedy nagle dostrzegli jakiś niewyraźny ruch,
jakby ciemną plamkę na tle szarego, deszczowego mroku. W tym momencie błyskawica rozświetliła niebo i w jej blasku dostrzegli małą postać idącą grzbietem szczytu. Mimo sporej odległości widzieli dość wyraźnie, jak walcząca z silnym wiatrem postać chwieje się tuż nad przepaścią, rozpaczliwie usiłując utrzymać równowagę. Shea krzyknął głośno i złapał Panamona za rękę, wskazując na odległy szczyt, prawie niewidoczny w ciemności. Przez chwilę stali nieruchomo, przemakając natychmiast w strugach deszczu do suchej nitki.

Na mgnienie oka znów było jasno jak w dzień. Tuż pod samym szczytem dostrzegli drobną sylwetkę i wtedy zapadły zupełne ciemności.,

- To on! Przecież to on! - krzyczał Shea jak oszalały. - Idę za nim!

Jakby zapomniał, co się dookoła niego dzieje, nie czekając nawet na reakcję pozostałych, zaczął zbiegać po śliskim kamienistym zbo­czu, zdecydowany podążyć w środku burzy za gnomem. Nie może pozwolić mu teraz uciec, gdy jest tak blisko!

- Shea! Niee...! Shea! - wrzeszczał Panamon. - Keltset, złap go!

Olbrzymi troll pomknął natychmiast za chłopakiem i dopadł dod w kilku długich susach. Chwycił go jak niemowlę i zawrócił do czekającego Panamona. Shea wyrywał się i wierzgał jak oszalały, próbował nawet kopać i gryźć, ale nie miał żadnych szans na uwol­nienie się z potężnego chwytu. Keltset nic sobie nie robił z jego wysiłków. Tymczasem burza wciąż szalała, strugi deszczu siekły za­jadle ziemię, tworząc małe jeziora i rwące rzeki. Cały krajobraz tonął w szarych kaskadach, nieprzeniknionych jak ściana, oświetlanych co chwila ostrym blaskiem błyskawic. Panamon poprowadził ich w golf do skał, nie zważając na protesty Shei, wśród olbrzymich głazów i skalnych występów szukał najlepszego schronienia. Z wysiłkie wspinali się po kamienistym i śliskim zboczu, targani porywisty wiatrem, ledwie utrzymując równowagę. Wreszcie dotarli do upatrzonego schronienia i tam padli natychmiast: skrajnie wyczerpani, pr moczeni i zziębnięci do szpiku kości. Dopiero teraz Panamon znak trollowi, żeby uwolnił chłopaka. Shea spojrzał na nich rozwścieczony i zmrużył oczy, bo strumyczki wody ściekały mu z włos i spływały po twarzy.

- Zwariowałeś do reszty?! - Shea starał się przekrzyczeć się wiatru i łoskot grzmotów. - Dopadłbym go! Już bym go miał w swych rękach...

- Shea, posłuchaj mnie! Uspokój się i posłuchaj! - przerwał mu Panamon. Wpatrywał się intensywnie w mrok, starając się rżeć w rozgniewane oczy chłopaka. Przez chwilę nikt nic nie mówił i słychać było tylko głośny szum deszczu i zawodzenie wiatru. On był za daleko, żebyśmy go mogli złapać w takiej burzy, sami byśmy wpadli w przepaść, potykając się na jakimś głupim śliskim kamieniu, albo by nas tam zdmuchnęło jak piórka. to jest huragan! A poza tym to było dobre parę mil stąd. Musisz trochę poskromić nerwy, chłopcze... Posiedź, odpocznij chwilę. Jak burza się trochę uspokoi, wtedy pójdziemy poszukać resztek tego gnomiego ścierwa wśród skał.

Z początku Shea nie chciał go nawet słuchać, ale po chwili, gdy minęło pierwsze uniesienie i powrócił rozsądek, przyznał Panamonowi rację.

A burza bez końca szalała nad bezbronną ziemią; ulewa biła w nią nieprzerwanymi potokami, wcinała się rwącymi strumieniami, które rozlewały się w szerokie rzeki. Wichura zamieniła cały krajobraz w kotłowisko, porywała wielkie głazy jak kamyczki i ciskała je aż pod niebo. Całe zbocza obsuwały się, odrywały wielkimi płatami ziemi i toczyły wraz ze skalnym rumowiskiem, po czym wpadały z głuchym łoskotem w pędzące rzeki. Zdawało się, że to cała roz­legła równina Streleheim ulega ostatecznej zagładzie, że poszarpane i rozdarte osuwają się w mroczną gardziel horyzontu Nordlandii. Trzej wędrowcy siedzieli schowani pod potężnym skalnym nawisem i oparci o zimne głazy patrzyli na zagładę tej wielkiej krainy. Wpa­trując się tak w potoki deszczu, mieli wrażenie, że są jedynymi ży­jącymi istotami w tym kataklizmie. A może też, myśleli sobie, to sama natura się zbuntowała i teraz nadszedł potop i zagłada, po to właśnie, by w tę pustą i jałową ziemię tchnąć nowe życie.

Deszcz nie padał im na głowy, ale ubrania mieli zupełnie prze­moczone i sztywne z zimna. Z początku siedzieli w milczeniu, cze­kając niecierpliwie na najlżejsze oznaki końca burzy. Mogliby wtedy ruszyć na poszukiwanie martwego, jak sądzili, gnoma. Ale burza nie słabła ani trochę; stało się jasne, że będą tu musieli zostać znacznie dłużej. Zjedli więc skromny posiłek, bardziej z rozsądku niż głodu, a później próbowali zasnąć. Panamon wyciągnął dwie derki zawinięte starannie w wodoszczelne opakowania i podał je Shei. Chłopak spoj­rzał z wdzięcznością, ale odmówił stanowczo, chcąc, by to oni je wzięli. Tymczasem Keltset, któremu żadne warunki wydawały się nie przeszkadzać, już smacznie spał. Tak więc Panamon i Shea przy­sunęli się blisko do siebie i owinęli szczelnie skąpymi derkami. Ogrze­wając się wzajemnie, leżeli w milczeniu i wpatrywali się w deszcz.

Jakoż po pewnym czasie, nie mogąc zasnąć, zaczęli cicho wspo­minać przygody z dawnych dni, odległe miejsca i spokojne czasy. Jak zwykle rozmowę wiódł Panamon, ale tym razem jego opowieść była inna niż te, do których Shea zdążył się już przyzwyczić. Brzmiała w nich prawda, smutek, dzikość i szaleństwo. Shea czuł, że tym razem słynny złodziej z pogranicza mówi o prawdziwym Panamonie Creelu. Była to jakby swobodna pogawędka między ludźmi, którzy znają się. jak łyse konie; jakby to przyjaciele, z których każdy wie o drugim prawie wszystko, spotkali się po latach i rozmawiali o świecie i prze­żytych przygodach. Panamon opowiadał o swej młodości i o ciężkich czasach, w których przyszło żyć jemu i tym wszystkim, których znał i kochał. W tych krwawych i smutnych latach zmieniał się z chłopaka w mężczyznę, zdobywał doświadczenie, walczył, kradł, wędrował i kochał. W tej opowieści nie było usprawiedliwiania się, nie było żalu i gniewu. Była to po prostu historia życia; relacja prawdziwa i bez upiększeń. Shea zaś opowiadał o dzieciństwie i wczesnych, młodzieńczych latach pełnych słońca i ciepła, o Shady Yale, o pracy,

rozrywkach, którymi się cieszyli z Flickiem. Mówił też o szalonej niebezpiecznej wyprawie do lasu Duln. Ze smutnym uśmiechem Shea opowiedział o Menionie Leah, przyjacielu, z którym nigdy nie było wiadomo, co powie i co zrobi. I tak mijały im godziny - pośród ciemności, zawodzącego wiatru i monotonnego szumu deszczu. Wypełniając czas opowieściami z dawnych dni, zapomnieli na parę chwil o szalejącej burzy, o samotności i niebezpieczeństwach.
Byli teraz sobie bliżsi niż kiedykolwiek od czasu, gdy się spotkali. Shea czuł, że zaczyna rozumieć tego człowieka bardziej, niż by się to mogło zdarzyć w innych okolicznościach. Miał też nadzieję, że Panamon czuje to samo. W końcu zaczęli rozmawiać o śpiącym tuż obok trollu. Rozmyślali o jego rodzie i pochodzeniu, zastanawiając się, co go sprowadziło w tak odległe od kraju strony i z jakich pobudek podjął się tej samobójczej wyprawy do Nordlandii. Pont. Nordlandia... Wiedzieli, że to był jego dom; być może nawet Keltset planował powrócić w odległe, ojczyste góry Charnal. Lecz jeśli musiał niegdyś opuścić rodzinne strony, to kto lub co mogło go do tego zmusić? Jak układały się jego losy...? Kędy wiodły jego drogi...?.

Kto był jego przyjacielem, a kto wrogiem...? Wszak Zwiastun Śmierci rozpoznał go - ale dlaczego? Panamon przyznał, że troll nie jest zwykłym złodziejem i awanturnikiem, że jest kimś więcej niż tylko poszukiwaczem przygód. W sercu nosił dumę i odwagę, w spojrzeniu łagodność i głęboką inteligencję, był rozważny i wierny w przyjaźni. Wszędzie tam jednak, gdzie troll podążał, szła za nim jak ponury cień jakaś mroczna tajemnica, sekret z dawnej przeszłości, którym Keltset najwyraźniej postanowił się z nikim nie dzielić. Coś strasznego musiało się kiedyś wydarzyć i obaj czuli w głębi duszy, że miało to coś wspólnego z lordem Warlockiem. W ślepiach Zwiastuna Śmierci widzieli niekłamany strach, kiedy rozpoznał on trolla Keltseta. I tak rozmawiali jeszcze czas jakiś, aż po sam świt. A potem, kiedy oczy już same się im zamykały, owinęli się kocami i zapadli w sen.



XXVII



- Hej, ty tam, poczekaj!

Ostra komenda zabrzmiała w ciemności tuż za plecami Flicka, który i tak był już bliski paniki. Chłopak z Yale zastygł na moment, jakby dotknięty nagłym paraliżem; nie mógł się nawet zdobyć na ucieczkę. Odwrócił się tylko wolno. W końcu stało się to, co się musiało stać - odkryto jego obecność. Nie było nawet sensu wy­ciągać noża spod peleryny, ale palce wciąż miał na nim zaciśnięte. Zmrużył oczy i wpatrywał się w wyłaniające się z mroku niewyraźne kształty. Ledwo co rozumiał gnomi język, ale sam ton komendy i tak wystarczał. Przyglądał się nieruchomo niezgrabnej, siarczyście prze­klinającej postaci.

- Nie stój tam tak... - Człapiąca w jego stronę baryłka była najwyraźniej rozeźlona. - Pomógłbyś tam, gdzie tego potrzebują!

Zdumiony Flick przyjrzał się uważniej tej dziwacznej i cokolwiek śmiesznej postaci, kolebiącej się na krótkich, pałąkowatych nóżkach. Uginała się pod stosem tac z pokaźnymi talerzami, czyniąc heroiczne wysiłki, by ta góra jadła nie rozprysła się na piachu. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, Flick podbiegł do gnoma i zdjął z góry kilka tac. Doszedł do niego smakowity zapach gotowanego mięsa i warzyw wydostający się spod przykrywek.

- No, teraz znacznie lepiej. - Pulchny gnom odsapnął i spoj­rzał z wdzięcznością. - Pewnie wszystko by mi spadło, gdybym zrobił jeszcze jeden krok. Cała armia tu siedzi, wszyscy sobie gdzieś łażą, ale żeby zanieść szefom żarcie, to nie ma nikogo. Wszystko muszę robić sam. To bardzo... denerwujące. Ale z ciebie to równy chłop, żeś mi pomógł. Dopilnuję, żebyś dostał w nagrodę dobrą wy­żerkę. I co ty na to?

Flick nie orientował się do końca w tej paplaninie, nie było to zre­sztą ważne. Ważne było to, że mimo wszystko go odkryto. Podzię­kował skinieniem głowy i uśmiechnął się blado; jego nowy kompan ciągle gadał, a tace podskakiwały i chwiały się niebezpiecznie. Flickj miał nadzieję, że w tej ciemności gnom się nie połapie, z kim rozmawia. Miał też głęboko naciągnięty na twarz kaptur. Tak więc chłopak przytakiwał z udawanym zrozumieniem, nie słuchając w ogóle gnomiej paplaniny, za to wpatrując się z uwagą w cienie na oświet­lonej ścianie ogromnego namiotu stojącego przed nimi. W głowiel kołatała mu jedna myśl: musi się dostać do środka i stwierdzić, co się tam dzieje. To nie był zwykły żołnierski namiot. Gnom, jakbyj czytając w jego myślach, skierował kroki właśnie tam; gadał ja najęty, obracając swą żółtą twarz do nowego kolegi, aby ten mógł lepiej słyszeć. Nie było żadnych wątpliwości. Nieśli jedzenie właśnie do tego namiotu, dla dowódców tej wielkiej armii dwóch wrogie plemion, a może nawet samym Zwiastunom Śmierci. To jakieś szaleństwo, myślał przerażony Flick, rozpoznają mnie, jak tylko na mnie spojrzą. Chłopak był jednak pełen rozpaczliwej determinacji; musiał choćby na moment, zerknąć do środka. Chwilę później stali już u wejścia, pomiędzy dwoma trollami wyglądali jak trawa pośród drzew Flick nie miał odwagi spojrzeć im w oczy, ale gdyby nawet podnieść wzrok, zobaczyłby tylko zakutą w żelazo pierś. Mały gnom zaś, który sięgał potężnym gwardzistom jeno do pasa, szczeknął krótko, żeby ich przepuścić. Wiedział, że ma w swych patyczkowatych rękach potężną, smakowicie pachnącą władzę. Natychmiast też jeden ze strażników wszedł do jasno oświetlonego wnętrza, a po chwil uniósł zasłonę i skinął przyzwalająco głową. Gnom kiwnął na Flic i wszedł do środka, chłopak chcąc nie chcąc poszedł za nim, modląć się o jeszcze jeden cud.

Wewnątrz było widno i ciepło. Pochodnie rozstawione wokół i żego, drewnianego stołu paliły się jasno i spokojnie. Przy stole nikt i siedział. Różnego wzrostu trolle uwijały się gorączkowo, niektórzy nieśli jakieś zrolowane papiery i mapy ze stołu do okutej mosiądzem skrzyni, a inni szykowali się najwyraźniej do długo oczekiwanego posiłku. Wszyscy mieli na sobie mundury i insygnia Maturenów, trollowych dowódców.

Tylna część namiotu była oddzielona ciężkim gobelinem, który nie przepuszczał ani drobiny światła. Powietrze w środku było zadymione i cuchnące. Flick z trudem mógł oddychać. Wszędzie leżała najrozmaitsza broń, a na stojakach wisiały powyginane puklerze i tarcze. Flick wyczuwał obecność Zwiastuna Śmierci i doszedł do wniosku, że monstrum jest właśnie w tylnej części namiotu. Taka istota nie żywiła się jadłem dla zwykłych śmiertelników; to, co było niegdyś ciałem i potrzebowało pokarmu, już dawno obróciło się w proch. Pozostał tylko upiorny duch, widmo, które czerpało siłę od lorda Warlocka i tym tylko zaspokajało głód; głód strachu i krwi śmiertelnej istoty.

Nagle Flick dostrzegł coś jeszcze. Tuż przy gobelinie, przesłonięta dymem z pochodni i krzątającymi się trollami, siedziała w półcieniu na wysokim drewnianym stołku niewyraźna, związana postać. Flick zerkał mimochodem w tym kierunku, sądząc przez moment, że znalazł zaginionego Sheę. Trolle, podchodząc teraz do nich i odbierając tace z jedzeniem, zasłoniły na chwilę siedzącą postać, rozmawiały przy tym cicho między sobą, ale ich język był dla Flicka zupełnie niezro­zumiały. Chłopak owinął się dyskretnie płaszczem i głębiej naciągnął kaptur na oczy. Powinien był już zostać odkryty, lecz dowódcy zbyt byli zmęczeni pracą nad planami inwazji i zbyt głodni, by zawracać sobie głowę dziwną jak na gnoma postacią.

Zdjęto już ostatnią tacę i Maturenowie zebrali się powoli wokół stołu, by zjeść posiłek. Mały gnom, który go tu przyprowadził, za­mierzał już wyjść, ale Flick koniecznie chciał jeszcze raz się przyjrzeć siedzącej postaci.

To nie był Shea. Więźniem był elf, dość młody, najwyżej trzy­dziestopięcioletni. Chłopak zdążył spojrzeć w duże, mądre i smutne oczy. Tyle można było zobaczyć z tej odległości. I nagle Flick zyskał pewność, że to jest Eventin, młody król elfów, o którym Allanon twierdził, że może być kluczem do zwycięstwa lub porażki Sudlandii. Westlandia, mały kraj na uboczu, miała jedną z najlepszych armii wolnego świata. Gdyby utracono Miecz Shannary, ten właśnie czło­wiek miał rozkazywać jedynej zdolnej oprzeć się Warlockowi sile. A teraz był więźniem, którego życie mogło zgasnąć na jeden rozkaz.

Chłopak drgnął pod dotknięciem ręki na ramieniu.

- No dalej, dalej... trza nam iść - nakłaniał go cicho gnom. - Możesz się na niego pogapić później. Na pewno tu jeszcze będzie.

Flick zawahał się jednak. W głowie błysnął mu śmiały plan. Gdy­by miał czas się nad nim zastanowić w spokoju, na pewno sam by się przeraził, teraz jednak nie miał chwili do stracenia. Poza tym już dawno przekroczył granicę racjonalnego myślenia. Było już za późno na wydostanie się z obozu przed świtem, a przecież miał określone zadanie, którego jeszcze nie wykonał. Nie może teraz opuścić tego okropnego miejsca.

- No dalej, mówiłem, że idziemy... Hej, co ty robisz?! - wrzasnął mimowolnie gnom, gdy Flick chwycił go mocno za ramię i popchnął w stronę trolli, które przerwały na chwilę jedzenie i spoj­rzały z zaciekawieniem na dwie małe postaci. Flick podniósł rękę, wskazał na talerz z jedzeniem i spojrzał pytająco w kierunku zwią­zanego jeńca. Trolle podążyły za jego wzrokiem. Flick wstrzymał oddech i czekał; albo się uda, albo to będą jego ostatnie chwile. Jeden z trolli zapytał krótko o coś pozostałych, a oni wzruszyli ramionami i przytaknęli.

- Jesteś szalony, jesteś zupełnie stuknięty - syknął mały gnom, starając się nie podnosić głosu wyżej szeptu. - Co cię obchodzi, czy jakiś elf ma coś do jedzenia, czy nie? Albo go wykończą, albo umrze z głodu... Co za różnica?

Nie zdążył dokończyć, gdy jeden z trolli wyciągnął sękatą rękę z tacą. Flick zawahał się na moment, zerkając szybko na swego zdzi­wionego towarzysza, który mruczał pod nosem jakieś gnomie prze­kleństwa.

- Nie patrz tak na mnie! - warknął głośno. - To był twój pomysł! Ty go nakarm!

Flick nie zdołał zrozumieć wszystkiego, ale pojął znaczenie gestu gnoma i podszedł szybko, by wziąć talerz. Nawet nie zerknął przy tym na nikogo. Okrył się szczelniej płaszczem i ruszył w kierunku: więźnia, modląc się, żeby nie zdemaskowano go za wcześnie. Gdyby tylko udało mu się podejść blisko do związanego Eventina, mógłby, mu przekazać wiadomość, że Allanon jest w pobliżu i że na pewno coś wymyśli, aby go uratować. Spojrzał ostrożnie za siebie, ale trolle powróciły do posiłku i tylko gnom patrzył na niego. Gdyby tak szaleńczo zaryzykował gdziekolwiek indziej niż w samym sercu obóz wroga, z pewnością już by go dawno odkryto. Tutaj wszakże, w samej kwaterze głównej, parę kroków od okropnego Zwiastuna Śmierci w otoczeniu tysięcy żołnierzy z Nordlandii, w strzeżonym namiocie nikomu nie przemknęłaby przez głowę niedorzeczna myśl, że wróg przeniknął i że jest tuż obok.

Flick podszedł do więźnia, trzymając przed sobą talerz. Event miał rozmiary dorosłego człowieka, lecz jak na elfa był rosły, na sobie miał poszarpany, wełniany strój. W świetle pochodni widać by insygnia dworu Elessedil. Twarz miał posiniaczoną i pociętą. Najprawdopodobniej były to rany odniesione w bitwie, która skończyła się pojmaniem i niewolą. Elf nie wyróżniał się niczym szczególnym.

I teraz również Flick nie dostrzegł w nim niczego, co mogłoby świad­czyć o strachu czy rozpaczy. Siedział spokojnie, a jego myśli błądziły najwyraźniej gdzieś daleko poza tym namiotem i obozem. W pewnej chwili jednak, jakby sobie zdał sprawę, że jest obserwowany, uniósł wzrok i spojrzał swymi zielonymi oczami na małą postać.

Kiedy chłopak z Yale zajrzał w te oczy, wstrząsnął nim nagły dreszcz. W tym wzroku, pełnym mocy i gniewu, była nieugięta wola i determinacja. W tych oczach widać było silny, surowy charakter. To było to samo spojrzenie, którego tak bardzo się lękał i którego nigdy w pełni nie pojmował... u Allanona. Spojrzenie, które przeni­kało myśli, żądało skupienia i uwagi. Tego Flick nie widział nigdy u nikogo innego, nawet u Balinora, którego wszyscy i zawsze uzna­wali za dowódcę. I tak jak oczy druida, tak i oczy młodego króla elfów budziły strach. Spojrzał szybko na talerz zjadłem i zastanawiał się gorączkowo, co też ma teraz zrobić. Nadział więc kawałek mięsa na widelec i rozejrzał się. Byli w ciemniejszym kącie namiotu, prze­słonięci częściowo dymem i tarczami wiszącymi na stojakach. Trolle nie zwracały na nich uwagi i tylko mały gnom bacznie im się przy­glądał. Chłopak wiedział, że wystarczy jeden błąd...

Powoli uniósł głowę, aż światło z pochodni padło na twarz. Oczy więźnia rozszerzyły się ze zdumienia, a jego brew drgnęła nieznacz­nie. Flick nakazał gestem milczenie i ponownie spojrzał na tacę. Elf nie mógł sam jeść, więc chłopak zaczął go karmić, zastanawiając się jednocześnie nad następnym krokiem. Teraz młody król wiedział, że nie ma przed sobą gnoma, ale Flick bał się nawet szeptu; mimo wszystko ktoś mógłby ich podsłuchać. Przecież tuż za gobelinem był Zwiastun Śmierci, może dzieliło ich tylko parę centymetrów... Może... Nie, na pewno ta maszkara ma dobry słuch. Nie było wszak innego sposobu; musi przecież porozumieć się z więźniem, zanim stąd wyj­dzie. Drugiej takiej szansy mogło już nie być. Zbierając resztki odwagi i bacząc, by znajdował się dokładnie pomiędzy Eventinem a trollami, Flick uniósł rękę z widelcem i przysunął się jak najbliżej.

- Allanon.

Słowo to wymówił ledwie słyszalnym szeptem. Eventin wziął do ust kawałek mięsa i odpowiedział mruknięciem. Jego twarz pozostała spokojna i bez wyrazu. To musiało wystarczyć. Najwyższy czas, by odejść z tego miejsca i nie prowokować losu; szczęście mogło się w końcu odwrócić. Flick wyprostował się, odwrócił i poszedł przez środek namiotu do czekającego szefa kuchni, którego gnomia twarz wyrażała zdziwienie i dezaprobatę. Trolle pałaszowały gotowane mię­so z warzywami i nawet nie podniosły głów, gdy chłopak z drżącym i sercem przechodził obok. Spokojnie podszedł do gnoma, wręczył mu j talerz i mrucząc coś zupełnie niezrozumiałego, skierował się prosto do wyjścia. Gdy był już blisko kotary, zerwał się jak oparzony, od­rzucił zasłonę i zanim mały gnom zdołał cokolwiek zrobić, był już na zewnątrz i biegł ile sił w nogach. Gnom wybiegł jeszcze za nit wygrażając i miotając przekleństwa, ale Flick uśmiechnął się tylko z satysfakcją i zniknął w ciemnościach.

O świcie armia Nordlandii rozpoczęła swój marsz na południe na Callahorn. Flick nie mógł więc się wydostać z obozu i był zmuszony, jak zauważył to ze swego ukrycia strapiony i ogarnięty złymi przeczuciami Allanon, kontynuować maskaradę; zanosiło się na kolejny dzień pobytu wśród wrogiej armii. Poranny deszcz zmusił chłopaka do rozejrzenia się za bezpieczną kryjówką, zachodziła bowiem obawa, że woda zmyje z twarzy maskującą farbę, którą Allanon wcierał z takim trudem. Teraz, w świetle dnia, ucieczka była przecież niemożliwa. Flick zrobił więc jedyną w tej sytuacji rzecz: okrył szczelnie płaszczem i próbował pozostawać poza wszelkimi podejrzeniami. Czyli, inaczej mówiąc, schodził wszystkim z drogi. Do rana Flick był już cały przemoczony, ale z miłym zaskoczeniem stwierdził że jego żółta twarz nie spłynęła wraz z porannym deszczem. Nie był to już ten sam kolor, ale w zamieszaniu tuż przed wymarszem nikt nie miał czasu przyglądać się komukolwiek. W rzeczy samej to właśnie paskudna pogoda pozwoliła mu tak długo poruszać się w przebraniu. Gdyby był piękny słoneczny dzień i takaż noc, wszyscy byliby bardziej skłonni do rozmów, pogaduszek i opowiadania dowcipów. Trudno by wtedy było uparcie milczeć. Poza tym ktoś, kto w upalny dzień paraduje w ciężkim, ciepłym płaszczu myśliwskim, też zwracałby powszechną uwagę. A bez płaszcza... Żaden żołnierz, nawet ten bardzo zmęczony, nie pomyliłby chłopaka z Yale z gnomem, więc zziębnięty i przemoczony Flick nie rzekł złego słowa na pogodę, która pozwoliła mu przetrwać całą noc i ranek w obozie, a teraz maszerować z wielką armią na Callahorn, i to w przebraniu gnoma.

Tymczasem zła pogoda zagościła na dobre na wiele dni. Bure chmury zasłoniły słońce i oblekły ziemię szarym, smutnym całunem. Deszcz padał często. Czasami były to wściekłe ulewy wspomagane porywistym, zachodnim wiatrem, a czasami siąpiła monotonna mżaw­ka, dająca złudną nadzieję, że deszcz ma się ku końcowi. Powietrze było chłodne i zacinał lodowaty wiatr; przemoknięte do suchej nitki rzeczy były zimne i kleiły się do ciała. Nie była to więc wymarzona pogoda dla armii agresora, która wolałaby zapewne podbijać i grabić w nieco znośniejszych warunkach.

Flick szedł dzielnie w ten deszczowy dzień, zmęczony po nie­przespanej nocy, głodny, zziębnięty i przemoczony. Ale wciąż pozo­stawał jednym z nich; nie rozpoznany, anonimowy wśród tłumu żoł­nierzy. Dokładał wszelkich starań, by nie maszerować zbyt długo z żadną grupą. Trzymał się na uboczu, unikając wszelkich sytuacji, kiedy musiałby wziąć udział w rozmowie lub jakiejkolwiek wymianie zdań. Szczęściem w nieszczęściu było to, że inwazyjna armia była ogromna. Prawie niemożliwe było zetknąć się po raz drugi z tym samym żołnierzem, jeśli się tego nie chciało. Flick zauważył też, że nie pilnowano specjalnie dyscypliny marszu; wojsko maszerowało w bardzo luźnym szyku. Zapewne też każdy z żołnierzy, tak troll, jak i gnom, wyczuwał kładącą się ponurym cieniem wszechobecność Zwiastunów Śmierci i ich władcy. Dlatego też wyżsi oficerowie nie musieli trzymać w karbach swego wojska. Każdy wiedział, gdzie jego miejsce i jakie ma zadanie. Tak długo więc, jak chłopak pozostawał w tym tłumie, był bezpieczny. Postanowił zaczekać do nocy; wte­dy będzie mógł się wymknąć niepostrzeżenie i wrócić do Allanona.

W południe wielka armia stanęła nad podmokłymi brzegami gór­nego Mermidonu, dokładnie naprzeciw wyspy i miasta Kern. Zarzą­dzono postój, a po krótkiej naradzie zdecydowano się rozbić kolejny obóz. W tej chwili nie można było przekroczyć wezbranej rzeki bez ogromnego ryzyka rozproszenia i utraty wielu żołnierzy. Mermidon był teraz w tym miejscu tak szeroki, że armia stanęła przed koniecz­nością zbudowania wielu tratw mogących przeprawić oddziały na drugi brzeg. Mogło to potrwać nawet kilka dni, w ciągu których wody na pewno opadną, nurt nie będzie już tak rwący, a przeprawa będzie jak spacerek łódką.

W tym samym czasie, gdy armia rozkładała się wielkim obozem, w Kern zaczęto się orientować w rozmiarach niebezpieczeństwa, a na ulicach miasta słychać już było pierwsze odgłosy paniki. Menion Leah spał tymczasem w domu Shirl Ravenlock. Byli też i tacy, którzy przekonywali, że niebezpieczeństwo nie jest poważne, że wróg odstąpi od swych planów i że wezbrany Mermidon uniemożliwi przeprawę.

Ale zagłada miasta była już postanowiona. Kern było zbyt duże, zbyt ludne i zbyt liczną miało załogę, by można je było ominąć i ruszyć od razu na Tyrsis. To miasto musiało być zniszczone, natychmiast, gdy tylko pogoda na to pozwoli. Była to jedynie kwestia czasu.

Lecz Flick nie wiedział o tym wszystkim, a jego umysł całkowicie był pochłonięty był planami ucieczki. Burza i deszcz mogły ustać w ciągu najbliższych godzin, widoczność się polepszyć, a w dodatku w każdej chwili jakiemuś przechodzącemu żołnierzowi mogła przyjść ochota na pogawędkę. A co gorsza, inwazja na Callahorn była już faktem i w każdej chwili mogło przyjść do bitwy z Legionem Granicznym. Nie chciał nawet myśleć o tym, że on, jako jeden z gnomów, bierze udział w bitwie przeciw własnym przyjaciołom.

Jakżeż zmienił się od czasu pierwszego spotkania z Allanonem. Było to zaledwie parę tygodni temu, a z beztroskiego chłopaka stał się dojrzałym mężczyzną zatroskanym o losy wielu krain i przyjaciół świadomym swych obowiązków obywatelem Sudlandii, a nie tyłka jak dotychczas, małego skrawka świata zwanego Shady Yale. Był dumny, że w ciągu tych parunastu godzin zdał test z odwagi i trwałości. Były to godziny, w ciągu których nawet tak doświadczony wojownik z pogranicza jak Hendel nieraz najadłby się strachu. Owszem, były momenty, gdy ten wrażliwy i niedoświadczony chłopak chciał się poddać, nie mogąc podołać ciążącej na nim odpowiedzialności, nie mogąc przezwyciężyć wątpliwości i pokonać dławiącego strachu.

To dla Shei wybrał się w tę ryzykowną podróż do Paranoru, Shea potrafił zawsze rozpędzić jego ponure myśli i dodać odwa A teraz brat zaginął na tyle długich dni, a on nie wiedział nawet, jeszcze kiedykolwiek go zobaczy. Nigdy przedtem nie czuł się samotny. Nie tylko podróżował przez nieznaną krainę, wciągnie w jakąś szaleńczą intrygę i wojnę kogoś, o kim nawet nie mógł wiedzieć, że jest człowiekiem. Był także w środku wielkiej, wrogiej armii, mógł paść od miecza natychmiast po tym, jak by go rozpoznano, był sam, bezbronny... Tracił chwilami poczucie rzeczywistości, że to się dzieje naprawdę i że on może tu cokolwiek zdziałać.

Brzegi Mermidonu chowały się już w cieniu późnego popołudnie. Podczas gdy armia rozlokowywała się, a żołnierze rozbijali namioty, układali broń i szykowali posiłek, Flick szedł ze ściśniętym sercem przez ten wielki obóz, dziękując w duchu ołowianym chmurze i szarej, zimnej mżawce. Każda postać i twarz była tylko rozmazaną plamą, każdy starał się jak najszybciej schronić się w choć trochę cie­płym i suchym namiocie. Nikomu się nie chciało próbować rozpalać ognia, w tych warunkach było to prawie niemożliwe. Tak więc całe to wielkie obozowisko tonęło w zimnym, szarym i nieprzyjemnym mroku. Idąc przez obóz, Flick starał się jak najwięcej zapamiętać: rozmieszczenie oddziałów trolli i gnomów, miejsce wyznaczone dla wyższych dowódców, a także rozmieszczenie linii posterunków i stra­ży. Być może przyda się to Allanonowi, gdy będzie próbował ratować młodego króla elfów.

Bez większych trudności odnalazł wielki namiot Maturenów, w którym prawdopodobnie ciągle trzymano więźnia. Jak pozostałe namioty, tak i ten był teraz ciemny i zimny, ledwie widoczny w szarej mżawce. Możliwe jednak, że Eventina nie było już w środku; mogli go przenieść do innego namiotu lub też pozostawić po prostu gdzieś po drodze, martwego, rzecz jasna. Jak poprzednio, przed namiotem stali dwaj strażnicy, lecz wydawało się, że w środku nikogo nie ma. Flick wpatrywał się przez chwilę w ten ciemny kształt, a potem znik­nął w mroku.

Gdy zapadła noc, a wszystkie trolle i gnomy spały w swych zim­nych namiotach, Flick zdecydował, że nadszedł czas na ucieczkę. Nie miał pojęcia, gdzie szukać Allanona. Mógł tylko przypuszczać, że druid podążył za armią, gdy ta szła na Callahorn. W tym deszczu i ciemnościach i tak nie odnalazłby go; musiał więc wydostać się z obozu, a potem przeczekać do rana. Wtedy ma szansę odnaleźć przyjaciela. Szedł cicho w kierunku granic obozu, omijając ostroż­nie tych, którzy spali pod gołym niebem, ich broń, tobołki i zbroje.

Nagle Flick przystanął w pół kroku i przykucnął przy olbrzymim tobołku z bagażem. Niespodziewana, choć oczywista myśl błysnęła mu w głowie: Przecież jeśli nawet odnajdzie Allanona, to jaką mogą mieć nadzieję na uratowanie Eventina...? Ile czasu zajęłoby odszu­kanie Balinora w warownym Tyrsis...? Ile czasu by im wtedy pozo­stało...? Co stałoby się z Sheą, gdyby próbowali ratować Eventina, który był niewątpliwie bardziej potrzebny Sudlandii, zwłaszcza teraz, gdy nikt nie wiedział, gdzie jest Miecz Shannary... A jeśli król elfów wiedział coś o Shei...? A może nawet znał miejsce ukrycia Miecza...?

Flick rozważał gorączkowo wszystkie możliwości, ale zmęczony umysł nie był już tak sprawny. Dla niego najważniejszy był Shea. Ale kto mógłby mu pospieszyć z pomocą? Menion udał się z mi­sją ostrzeżenia miast Callahornu, a i sam Allanon wydawał się już zmęczony tą walką bez widocznych zwycięstw. Był wszak Eventir jedyna osoba, do której mógł, być może, dotrzeć i dowiedzieć czegoś o bracie.

Trzęsąc się z zimna, Flick parł naprzód przez deszcz i mrok, pełenl obaw i wątpliwości. Nie, nie może tak wracać, bez niczego... Jak mógł nawet tak myśleć!? Zmęczenie ogarnęło go ponownie z siłą, odbierając wolę walki i zwycięstwa. A przecież noc wciąż była ciemna i nieprzenikniona, taka okazja nie nadarzy się szybko. A on jest tu, w tym obozie, i tylko on może teraz coś zrobić. Ale sam?! Szaleństwo... szaleństwo, myślał w rozpaczy, co ja sam tu zdziałam... zabiją mnie...

Wiedział już, że musi to zrobić i że to zrobi. Shea był jedyną na świecie osobą, na której mu zależało, a Eventin był w tej chwili jedyną osobą, która mogła wiedzieć, co się z nim stało. Skoro zaszedł już tak daleko, spędził tyle godzin we wrogim obozie pośród trolli i gnomów, ukrywał się i utrzymał przy życiu... Skoro nawet udało mu się wejść do strzeżonej kwatery dowódców i tam się zbliżyć do uwięzionego króla elfów i przekazać informację... Może to wszystko było tylko łutem ślepego szczęścia, może cudem, który zdarza się raz i nie wraca,.. Ale czy on może teraz wrócić z niczym? Może to i czczy heroizm, który tak go zawsze śmieszył i którego nigdy nie uznawał, teraz jednak był już w jego sidłach. Zziębnięty, na skraju wyczerpania, pełen zwątpienia... Lecz pokona to, podejmie się tego... sam. Jakżeż Menion śmiałby się teraz, znając jego myśli, widząc te wszystkie rozterki.I jakżeż by chciał, by książę z gór był teraz przy nim, by wsparł swą odwagą i brawurą. Ale Meniona tu nie było, a czas uciekał szybko. I zanim zdał sobie z tego sprawę, zawrócił i poszedł cicho jak duch przez śpiący obóz w kierunku namiotu Maturenów. Przykucnął tuż przy nim, rozejrzał na boki i przetarł oczy zalane kroplami deszczu i potu. Zdawało mu się, że jego oddech słychać aż na krańcach obozu. Przełknął ślinę, ale strach ciągle trzymał go za gardło. Poprzednio właśnie w tym namiocie wyczuł obecność upiornego stwora, który służył lordowi Warlockowi... Bezduszna czarna maszkara, która wycisnęłaby z niego życie, nie myśląc nawet, kogo zabija. Może wciąż tam tkwiła, nie śpiąc i czuwając... czekając właśnie na taką bezse sowną próbę odbicia więźnia. A przecież króla elfów może tam wcale nie być...! Mogli go przenieść gdziekolwiek.

Chłopak odetchnął głęboko, starając się o tym nie myśleć. Spojr raz jeszcze na ciemną zasłonę wiszącą u wejścia; w tym mroku był zaledwie szarą, zamazaną plamą. Nie widział nawet trolli stojących na warcie. Zacisnął dłoń na krótkim myśliwskim nożu. Była to jego jedyna broń. Przypominając sobie rozmieszczenie sprzętów w namio­cie, nabrał powietrza i ruszył.

Przykucnął w pobliżu wejścia i przyłożył ucho do mokrego płótna. Ktoś tam był; dochodziły go ciche i niewyraźne dźwięki. Ktoś od­dychał ciężko, ktoś inny chrapał. W pierwszej chwili chciał przem­knąć przez zasłonę; gęsta mgła być może ukryłaby go dostatecz­nie. Odrzucił jednak szybko tę myśl. Nawet gdyby mu się udało, to w środku musiałby przejść niepostrzeżenie, w kompletnych ciemnoś­ciach, wśród wielu śpiących żołnierzy. Zamiast tego odszukał i do­kładnie się przyjrzał tej części namiotu, gdzie, jego zdaniem, ciężki gobelin przedzielał kwaterę na dwie części; tuż obok, jak chłopak pamiętał, siedział związany Eventin. A potem, z duszą na ramieniu, przyłożył ostrze noża do płótna i zaczął ciąć. Każda sekunda była wiekiem; ciął powoli, centymetr po centymetrze, a po plecach, mimo przenikliwego zimna, spływały strużki potu.

Nie wiedział, jak długo wycinał mały otwór w płótnie. Skoncen­trował się tak bardzo, że zdawało mu się, iż jest sam w tym wielkim obozie, odcięty od wszystkich, schowany za ścianą mgły i deszczu. Modlił się w duchu, by nawet najlżejszy dźwięk nie dotarł do śpiącego w środku wroga. Na szczęście nikt nie przechodził w pobliżu, a przy­najmniej nikogo nie zauważył; żaden też dźwięk nie zakłócał nocnej ciszy. Tylko deszcz wciąż padał, cicho i monotonnie. Naprawdę moż­na było uwierzyć, że jest teraz sam na całym świecie...

Wreszcie, po długiej chwili, rozcięcie było na tyle duże, że mógł się przez nie wcisnąć do środka. Przełożył wpierw jedną rękę, potem drugą, badał ostrożnie najbliższe otoczenie. Dotknął podłogi z płótna, śliskiej i wilgotnej, tak samo jak zewnętrzna ściana namiotu. Po chwi­li, gdy nic się nie stało, odważył się włożyć głowę. Ciemno było choć oko wykol; słyszał tylko wokół ciężkie oddechy śpiących żoł­nierzy. Musiał poczekać, aż oczy choć trochę się przyzwyczają do ciemności. Flick bał się nawet oddychać, gdyż wydawało mu się, że jego przyspieszony oddech słychać w całym namiocie. Śmieszna to była poza; głowa w środku, a cała reszta na zewnątrz. Chłopak był teraz całkowicie bezbronny. Gdyby ktokolwiek teraz tędy prze­chodził...

Oczy nie przywykły jeszcze do ciemności, ale Flick bał się pozo­stawać dłużej w tej pozycji. Przecisnął się więc ostrożnie, posuwając się kawałek po kawałeczku, aż wreszcie cały zniknął w zbawier ciemności namiotu. Wokół słyszał głośne teraz oddechy i nieprzerwane chrapanie. Ktoś tuż obok przewrócił się na drugi bok, ale nikt się nie obudził. Chłopak nie ruszał się jeszcze przez chwilę, wpatrując się w mrok i starając się cokolwiek w nim dostrzec: zarysy stołu, stojaków z tarczami, tobołków, a także śpiących żołnierzy.

Wydawało mu się, że trwa to wieczność, w końcu jednak mógł już rozpoznać śpiących wszędzie żołnierzy i ich sprzęty: miecze, i puklerze, włócznie i tarcze. Wszyscy owinięci byli szczelnie kocami j i płaszczami. Z przerażeniem spostrzegł, że tylko centymetry dzielą jego nogę od ręki jednego ze śpiących. Z największym trudem powściągnął nerwy, gdyż paraliżujący strach pchał go z powrotem wyjścia. Był cały rozdygotany, a po plecach płynęły już całe potoki potu. Za to w ustach miał zupełnie sucho, ani odrobiny śliny, którą mógłby zwilżyć ściśnięte strachem gardło. Każdy dźwięk podnosił mu włosy na głowie... Sto razy umierał w tym pełnym trolli namiocie i sto razy dziękował za ocalenie. Później wszakże nie pamiętał prawie nic z tych uczuć i z tych pełnych grozy chwil... I nagle dostrzegł Eventina. Nie siedział już na krześle, lecz leżał związany na podłodze zaledwie parę stóp od Flicka. Oczy miał otwarte i patrzył prosto chłopaka. Ten nie zastanawiał się już dłużej; podszedł szybko i cicho do młodego króla, błysnęło ostrze...

Chwilę potem elf był już wolny. Nie tracąc cennego czasu, skierowali się od razu do rozcięcia w płóciennej ścianie. Po drodze Eventin pochylił się szybko nad jednym ze śpiących trolli i podniósł coś z podłogi. Nie patrząc nawet, co to było, Flick przeszedł szybko przez rozciętą ścianę i natychmiast przykucnął, rozglądając się uważnie dookoła. Ale nikogo nie było i tylko wciąż szumiał monotonny deszcz. Chwilę później rozcięcie znów się odchyliło i ukazał się młody król, rozejrzał się i przykucnął obok swego wybawcy. Niósł sobą ponczo i wielki pałasz. Kiedy już narzucił na siebie ciepłą opończę, spojrzał na przestraszonego chłopaka, uśmiechnął się i uścisnął mu dłoń. Flick odwzajemnił uśmiech i odpowiedział skinieniem głowy. W jego oczach elf dostrzegł błysk satysfakcji.

A więc Eventin Elessedil był wolny, wyrwany z samej paszczy wroga. To była najszczęśliwsza chwila młodego Ohmsforda. że najgorsze ma już za sobą, że teraz, gdy wydostali się z namie Maturenów, nikt i nic im nie przeszkodzi w ucieczce z wrogie obozu. Nie obejrzeli się nawet za siebie, na ciemną linię rozcięcia w płótnie. Czas oglądania się za siebie minął... Teraz tylko do przodu! Ale gdy tak siedzieli jeszcze w cieniu namiotu, ciesząc się ze zwy­cięstwa, chwile radości szybko minęły.

Zupełnie nagle i nie wiadomo skąd wyłoniło się trzech uzbrojonych po zęby trolli. Natychmiast dostrzegli dwie postacie kryjące się niebez­piecznie blisko namiotu Maturenów. Na moment wszyscy zamarli, lecz po chwili Eventin podniósł się powoli i stanął dokładnie pomiędzy trollami, a rozcięciem w płóciennej ścianie. Zaskoczony Flick patrzył, jak młody król kiwa na strażników, jednocześnie mówiąc coś płynnie w ich języku. Trolle zawahały się, ale podeszły bliżej, trzymając wiel­kie włócznie opuszczone ku ziemi, jako że usłyszeli swój ojczysty język. Eventin zrobił jeszcze jeden krok, by zasłonić rozcięcie, i jed­nocześnie spojrzał znacząco na Flicka. Chłopak ścisnął mocniej nóż ukryty pod peleryną. W chwili gdy strażnicy podeszli bliżej, zobaczyli ciemną linię rozdarcia, a ich oczy rozszerzyły się ze zdumienia. W tym momencie Eventin uderzył. Na gardłach dwóch stojących najbliżej trolli pojawiły się krwawe linie, z których popłynęła krew. Osunęli się na ziemię, nie zdążywszy wydać najmniejszego dźwięku. Tylko trzeci strażnik zdołał krzyknąć krótko o pomoc, zamachnął się i pchnął wście­kle włócznią, raniąc elfa w ramię. Ale i on już w następnej sekundzie leżał martwy na mokrej trawie. Przez chwilę panowała cisza. Flick był blady jak ściana stojącego za nim namiotu; wpatrywał się z przeraże­niem w ciała martwych wartowników. Tymczasem elf próbował zata­mować krew płynącą z rannego ramienia. W chwilę później usłyszeli dochodzące z ciemności głosy kilku osób.

- Którędy teraz?! - szepnął nerwowo Eventin, trzymając w pogotowiu miecz.

Flick skinął milcząco głową, wskazując na ciemność za plecami elfa. Trzeba się było spieszyć; głosy były coraz bliżej i dochodziły z różnych kierunków. Dwaj uciekinierzy rozejrzeli się szybko i pom­knęli w mrok, jak najdalej od namiotu Maturenów. Klucząc między namiotami i chowając się za ogromnymi tobołami, wykorzystując każdy cień i kłęby mgły, Flick i Eventin zdołali znacznie oddalić się od pogoni. Wtem usłyszeli głośne i pełne wściekłości krzyki. Praw­dopodobnie odkryto ciała trzech strażników. Nagle serca im zamarły, gdyż usłyszeli głęboki i dudniący głos wojennego rogu trolli, który rozdarł nocną ciszę i przebudził wielką armię. Wszędzie wokół zaczęli się podnosić żołnierze, natychmiast gotowi do odparcia ataku lub... do pogoni za zbiegami.

Flick biegł pierwszy i rozpaczliwie próbował przypomnieć sobie najkrótszą drogę do granic obozu. Pędził w ślepym przerażeniu, a ser­ce biło jak oszalałe. Ponad wszystko na świecie pragnął teraz tylko, schronić się w bezpiecznej ciemności, jak najdalej od tego znienawi­dzonego obozu. Eventin, walcząc z ostrym bólem, z trudem nadążał za Flickiem, trzymając się za krwawiące obficie ramię. Zdawał sobie sprawę, co się w tej chwili dzieje w duszy jego młodego i niedoś­wiadczonego wybawcy. Chciał go ostrzec, zatrzymać...

Było już za późno. Nie zdążył nawet krzyknąć, gdy wpadli wprost na liczną grupę żołnierzy. Impet uderzenia zbił ich z nóg; Flick poczuł, jak ktoś rozrywa jego pelerynę; skulił się pod silnymi uderzeniami niewidocznych rąk. W nagłym przerażeniu i panice ciął na oślep i nożem, machał pięścią i kopał, gdzie popadło. Usłyszał pełne bólu i gniewu wrzaski, a trzymające go ręce na chwilę zwolniły uchwyt. Przez sekundę był wolny. Powstał szybko na nogi, ale tylko po to, by w następnej chwili zostać przygwożdżonym kolejnym wściekłym atakiem. Usłyszał świst zakutej w żelazo pięści, uchylił się... i znowu błysk, silne uderzenia. Uniósł nóż, by odparować cios... potężne ude­rzenie... Flick poczuł, jak drętwieje mu cała ręka... Przez tych kilka minut piekła poddał się całkowicie instynktowi i wściekłej furii; uchy­lał się, ciął, rąbał na oślep, padał na trawę, młócił wściekle pięściami w każdą wyłaniającą się z ciemności plamę, zadawał ciosy w spowite mrokiem ciała... Sam też był niemiłosiernie poobijany i zmaltretowa­ny, ale przebijał się powoli przez ten żywy mur. Nieraz musiał ustąpić pod naporem kilku masywnych ciał, ale udawało mu się cudem unikać potężnych razów i ciosów w głowę. Kiedy na chwilę wyswobodził się z trzymających go rąk, rozejrzał się szybko za młodym królem, i zawołał go głośno.

Flick nie zorientował się na początku, że wpadli na grupę nk uzbrojonych żołnierzy, wyrwanych nagle ze snu wojennym rogie trolli. Byli całkowicie zaskoczeni, gdy ta dwójka wpadła na nich z impetem. Chcieli ich wpierw unieszkodliwić i rozbroić, ale chłopak walczył tak wściekle, że nie mogli go w żaden sposób pochwycić. Eventin pospieszył mu z pomocą, tnąc wielkim pałaszem i przedzie rając się przez żywą masę w pobliże chłopaka. We dwójkę natarli zwiększoną siłą, ostatni stojący im na drodze żołnierz zwalił się pod ciosami, przygniatając swym ciężarem Flicka. Elf chwycił go za kołnierz i pociągnął mocno. Chłopak szarpał się jeszcze przez chwilą zanim zdał sobie sprawę, kto go ciągnie za tunikę. Uspokoił się też zaraz, ale serce wciąż waliło mu jak młotem. Głuchy dźwięk rogu dudnił mu w uszach, a głowa pulsowała boleśnie od licznych ciosów. Głosy zlewały się w jeden szum, w kakofonię dźwięków rogu, szczęku mieczy, dalekich krzyków, a ciemna noc wirowała mu przed oczyma jak karuzela. Nagle tuż przy uchu usłyszał jakiś głos...

- ...i znajdź najkrótszą drogę. I pamiętaj, nie biegnij! Idź pew­nie i bez pośpiechu. Bieg zwróci tylko na nas uwagę. No już, idziemy!

Słowa Eventina się oddaliły, gdy ten obrócił chłopaka i pchnął go lekko w ciemność. Flick spojrzał jeszcze w zielone oczy króla elfów, ale była w nich tylko dzika determinacja i gniew. To dodało mu trochę odwagi. Poszli w kierunku granicy obozu, rozglądając się dyskretnie i trzymając broń w pogotowiu. Widzieli biegnących żoł­nierzy, słyszeli krzyki i nawoływania, ale wszystko spowijała gęsta mgła i mrok. Flick starał się gorączkowo znaleźć jakikolwiek znak orientacyjny, coś, co upewniłoby go, że idą we właściwym kierunku. Strach minął na chwilę. Pokrzepiała go myśl, że tuż obok idzie silny i doświadczony wojownik. Od młodego króla elfów biła pewność, determinacja i moc; tak jak to nieraz widywał u Allanona.

Co chwilę mijały ich liczne grupy żołnierzy, ale nikt ich nie za­trzymywał. Panował charakterystyczny w takich sytuacjach chaos i dezorientacja, tym większa, że nigdzie nie było widać wroga. Deszcz ustał na moment, ale cały obóz, tak zresztą jak i okolica od Mermidonu aż po Streleheim, spowity był w mroczny, wilgotny i mglisty całun. Flick spojrzał przelotnie na swego towarzysza; jego twarz, bladą jak płótno, wykrzywiał grymas bólu, a krwawiące obficie ramię zwisało bezwładnie. Był coraz słabszy od upływu krwi, chwiał się i potykał. Flick musiał zwolnić i szedł teraz tuż obok kompana, by w porę go podtrzymać.

Do obozowych obwarowań dotarli dość szybko, szybciej w każ­dym razie niż rozchodziła się wieść. Tak więc strażnicy nie wiedzieli jeszcze, co się stało przy namiocie Maturenów. Dźwięk rogu wszak­że zaalarmował ich i postawił w gotowości bojowej. Stali teraz w małych grupkach, blisko siebie, w każdej chwili gotowi do użycia broni. Ale ich uwaga skierowana była na zewnątrz obozu, stamtąd spodziewali się ataku. To dało dwójce uciekinierów dość czasu, by zbliżyć się niepostrzeżenie do samej linii ich posterunków. Młody elf nie wahał się ani przez chwilę, lecz wkroczył odważnie i szedł między grupkami strażników, licząc na zbawienne skutki mgły, mro­ku i zamieszania.

Czas szybko uciekał. Za parę minut całe wojsko będzie już w j nej gotowości bojowej. Eventin myślał błyskawicznie: w momencie gdy odkryją jego ucieczkę, a może nawet już o tym wiedzieli, natychmiast wyślą w pogoń tropicieli. Byłby bezpieczny, gdyby udało się wydostać poza granice Kernu i iść na południe. Mógłby też szukali schronienia na wschodzie, w rejonie Smoczych Zębów i okolicznych lasach. Ale w obu tych wypadkach podróż trwałaby godzinami, siły były na wyczerpaniu. Musi iść do przodu, za wszelką cenę, nawet za cenę odkrycia na otwartej przestrzeni.

Dwójka uciekinierów przemknęła z duszą na ramieniu dokładnie między posterunkami, bojąc się spojrzeć na prawo lub lewo, i poszli prosto w ciemność, ku ostatniej linii warty i otwartej przestrzeni. Jak na razie nikt ich nie zatrzymał... Ale gdy dochodzili do ostatniej linii posterunku, dostrzegło ich jednocześnie kilku strażników. Usłyszeli głośne wołanie... Eventin obrócił się wolno i, nie zwalniając kroku pomachał zdrową ręką, odpowiadając coś w ich języku. Flick szedł tuż za elfem, znów bliski paniki, bojąc się, że straże zatrzymają ich i zdemaskują. I wtedy jeden z trolli krzyknął ostro, zrobił parę krokowi w ich kierunku i szybkim, nerwowym gestem nakazał podejść bliżej. W tym momencie Eventin rzucił hasło do ucieczki. Zerwali się jak oparzeni i popędzili w mrok, mając na karku przynajmniej dwudziestu wyjących dziko prześladowców.

Od samego początku szansę nie były równe. Tak Eventin, jakj i Flick byli lżejsi i zwinniejsi, w normalnych więc warunkach szybko zdołaliby uciec na bezpieczną odległość. Ale elf był ciężko ranny i osłabiony znaczną utratą krwi, a Flick - skrajnie wyczerpany dwudniową eskapadą do wrogiego obozu, bez snu i jedzenia, balansując między życiem a śmiercią tak często jak jeszcze nigdy dotąd. Prześladowcy zaś byli silni, dobrze odżywieni i wypoczęci. Flic wiedział, że ich jedyną szansą jest umknięcie w mgłę i mrok, być może tam uda im się zgubić pogoń. Dysząc ciężko i potykając się na śliskim podłożu, zmuszali swoje umęczone ciała do wysiłku przekraczającego ich możliwości. Świat wokół nich stał się wielką czarną plamą pełną wirującej mgły. Biegli dalej, chociaż wydawało się, już nie zrobią więcej ani kroku. Ciągle jednak nie było ni gór, lasu, ni żadnego miejsca, w którym mogliby się ukryć.

Nagle w ciemnościach błysnęło ostrze włóczni, przeszyło płaszcz Eventina i przyszpiliło go do mokrej ziemi. Strażnicy, pomyślał przerażony Flick, zapomniałem o nich. Z mgły wyłoniła się niewyraźna sylwetka i zaatakowała króla elfów. Ranny zdołał ostatkiem sił prze­kręcić się na drugi bok, by uniknąć w ten sposób niechybnej śmierci, wrogie ostrze wbiło się bowiem tuż obok jego głowy. W tej sa­mej chwili Eventin zamachnął się swoim mieczem i trafił w ciało napastnika.

Flick stał nieruchomo i bliski obłędu wypatrywał pozostałych straż­ników. Ale już nikt więcej się nie pojawił. Pospieszył więc na ratunek swemu towarzyszowi; wyciągnął włócznię z jego boku i z niemal nad­ludzką siłą postawił go na nogi. Eventin po kilku niepewnych krokach upadł. Przerażony Flick pochylił się i potrząsnął nim mocno, by wrócić mu przytomność.

- Nie, nie. To już koniec. - Usłyszał w końcu słowa wypo­wiedziane chrapliwym szeptem. - Nie pójdę dalej...

W ciemności rozległy się krzyki tropiących ich prześladowców. Byli coraz bliżej! I znowu Flick spróbował postawić rannego na nogi. Na próżno. Rozejrzał się bezradnie dookoła, usiłując przebić wzro­kiem czarną pustkę. W ręku ściskał swój niezawodny sztylet. To koniec. Zrozpaczony wykrzyczał więc w tę złowrogą ciemność jedyne słowa, które w tej chwili mogły im przynieść ratunek.

- Allanon! Allanon!

Potem krzyk zamarł i pozostał tylko jednostajny szum deszczu, który padał niemrawo, tworząc na i tak już przesiąkniętej wodą ziemi coraz większe kałuże. Świt nastał już jakąś godzinę temu, ale przy takiej pogodzie nie można było w żaden sposób określić pory dnia. Flick przycupnął cicho przy nieprzytomnym towarzyszu i przysłuchi­wał się coraz bliższym okrzykom pogoni. Był w stanie rozróżnić ich głosy, chociaż wciąż nie mógł ich zobaczyć. Beznadziejność sytuacji pogłębiała jeszcze świadomość, że mimo ryzyka, jakie podjął, by uwolnić Eventina, nie dowiedział się niczego o zaginionym bracie. Nagle z mgły wyłoniły się jakieś niewyraźne sylwetki. Znaleźli go. Flick wstał ciężko gotowy stawić im czoło.

Chwilę później ciemność eksplodowała oślepiającym blaskiem płomieni. Jakaś potężna siła powaliła oszołomionego Flicka na zie­mię. Wokoło opadały kaskady iskier i spalonej trawy, a ziemią wstrząsnęła seria gwałtownych eksplozji. W jednej chwili Nordlandczycy stali jeszcze w blasku oślepiającego światła, a w drugiej zniknęli na zawsze. Noc rozświetliły potężne słupy trzaskającego ognia i przebiły się przez ciemność i mgłę, by sięgnąć niebios. Rzucony w wir szalejącego żywiołu Flick pomyślał, że to koniec świata. Przez kilka długich chwil ogień z niesłabnącą furią trawił nieboskłon, wy­rywał czarne skiby spalonej ziemi, palił powietrze i skórę Flicka. A potem błysnął jasno w ostatnim przypływie energii i zniknął, po­zostawiając po sobie mieszaninę dymu i pary. W końcu pozostała po nim tylko mgła, deszcz i gorące powietrze.

Flick podniósł się ostrożnie na jedno kolano i rozejrzał dookoła. Wtem wyczuł raczej niż usłyszał, że ktoś nadchodzi. Z mgły i pary wyłoniła się potężna, czarna sylwetka odziana w powiewające szaty. Wyglądała niczym anioł śmierci, który przybył, aby odebrać to, co mu się należy. Flick wpatrywał się w tajemniczego przybysza onie­miały z przerażenia i strachu. Gdy ten się zbliżył, chłopak doznał olśnienia. Oto nadchodził Allanon.



XXVIII



Właśnie nastał świt, gdy ostatnia grupa uciekinierów z wyspy Kern mijała wielkie wrota Muru Zewnętrznego, by wreszcie wkroczyć do Tyrsis. Zapowiadał się piękny, jasny poranek. Po raz pierwszy od wielu długich dni niebo było bezchmurne, czyste i błękitne. Powietrze było rześkie i pachniało ciepłem słońca. Łąki pyszniły się soczystą zielenią, pobłyskując w słońcu srebrem migoczących płytkich rozle­wisk i wodnych oczek. Deszcze skończyły się i przestały zalewać świat; poranek powitał ludzi błękitem, słońcem i radością. Mieszkań­cy Kernu przybywali do Tyrsis już od kilku godzin; wszyscy byli zmęczeni, przerażeni tym, co się stało i niepewni tego, co jeszcze nastąpi. Ich domy zostały doszczętnie zrujnowane, spalone przez roz­wścieczone hordy Nordlandczyków. Nie wszyscy jeszcze zdawali so­bie w pełni sprawę z tego, co utracili.

Ewakuacja miasta przebiegła pomyślnie i chociaż nie mieli już swej ojczyzny, wciąż jednak żyli i przynajmniej chwilowo byli bezpieczni. Nordlandczycy nie odkryli, że cała ludność Kernu zdołała uciec im sprzed nosa, gdyż całkowicie pochłonęła ich walka z małą grupą dziel­nych żołnierzy Legionu, którzy zaatakowali wrogi obóz i odciągnęli wartowników nawet z najbardziej wysuniętych posterunków. Nord­landczycy byli bowiem przekonani, że jest to zapowiedź frontalnego ataku. Zanim zdali sobie sprawę, że to tylko manewr taktyczny, miasto zostało już ewakuowane, a większa część jego mieszkańców znajdo­wała się już na Mermidonie, poza zasięgiem rozszalałej armii.

Menion Leah przekroczył bramę Tyrsis jako jeden z ostatnich. Był zmaltretowany i wyczerpany. Podczas marszu od brzegów Mermidonu rany na stopach znowu zaczęły krwawić, ale książę nie chciał, by go niesiono. Ostatkiem sił zdołał wejść na szeroką rampę prowa­dzącą do Muru Zewnętrznego. Z jednej strony podtrzymywała go wierna Shirl, która nie opuszczała go ani na chwilę, a z drugiej równie zmęczony Janus Senpre.

Młody dowódca Legionu wyszedł cało ze strasznej nocnej bitwy w obozie wroga i opuścił oblężone miasto na tej samej tratwie co Menion i Shirl. Ciężkie przeżycia zbliżyły ich do siebie; przez całą drogę na południe przyciszonymi głosami rozmawiali o rozwiązaniu Legionu Granicznego. Wszyscy się zgadzali z opinią, że jeśli Tyrsis ma się oprzeć atakowi nordlandzkiej armii. Legion będzie naprawdę niezbędny. Co więcej, jedynie zaginiony Balinor ma dostateczną zna­jomość sztuki wojennej, by mu przewodzić. Trzeba szybko odnaleźć księcia i postawić go na czele Legionu, nawet wbrew woli jego brata. Palance z pewnością się temu przeciwstawi, tak samo jak nie wyrazi zgody na ponowne zmobilizowanie legendarnego oddziału, który tak pochopnie rozwiązał.

Ani książę z gór, ani Janus Senpre nie zdawali sobie jeszcze sprawy, jak trudne będzie to zadanie. Podejrzewali jednak, że Balinor został uwięziony przez swego brata kilka dni temu. Niemniej jednak byli zdecydowani nie dopuścić do zniszczenia Tyrsis. Tym razem powstaną i będą walczyć.

Tuż za bramą powitał ich oddział ubranych na czarno strażników. Żołnierze przekazali pozdrowienia od króla i nalegali, by przybysze natychmiast złożyli mu pokłon. Gdy Janus Senpre zauważył, że po­dobno król jest śmiertelnie chory, kapitan odparł szybko, że zapro­szenie pochodzi od jego syna. Nic nie mogło bardziej ucieszyć Me-niona; chciał jak najszybciej znaleźć się w pałacu. Zapomniał już o zmęczeniu i bólu, chociaż przyjaciele ciągle trwali przy nim go­towi do pomocy. Kapitan dał znak strażnikom stojącym bliżej Muru Wewnętrznego i chwilę później podjechał zdobiony powóz, który miał ich szybko zawieźć do pałacu. Menion i Shirl wsiedli do środka, a Janus Senpre zdecydował, że najpierw musi zobaczyć, jak wiedzie się jego żołnierzom. Obiecał jednak solennie, iż wkrótce do nich dołączy.

Gdy powóz ruszył, młody dowódca zasalutował krótko Menionowi; jego twarz zachowała kamienny wyraz. Książę Leah w towarzystwie siwego Fandreza i kilku żołnierzy pomknął prosto do koszar Legiot Menion uśmiechnął się słabo i ujął Shirl za rękę.

Powóz minął bramę Muru Wewnętrznego i przejechał wolno zatłoczoną Aleją Tyrsijską. Mieszkańcy miasta wstali tego ranka bardzo wcześnie, chcąc na własne oczy ujrzeć nieszczęsnych zbiegów, gotowi udzielić wszelkiej pomocy zarówno przyjaciołom, jak i nieznajomym. Wszyscy chcieli się czegoś dowiedzieć o zmasowanej hordzie która teraz zagrażała ich domowi. Tłum przerażonych i zmartwionych ludzi podążał niepewnie zatłoczonymi ulicami, a czasami przystawał by z zaciekawieniem obserwować powóz eskortowany przez cową gwardię. Niektórzy wskazywali ze zdziwieniem na siedzącą w środku szczupłą dziewczynę o rudych włosach okalających jej zmęczoną twarz. Tuż przy niej siedział Menion, któremu pokaleczone stopy znowu dawały się we znaki. Książę był wdzięczny losowi, że nie musi dalej iść na piechotę.

Wydawało im się, że wielkie miasto przepływa obok nich wraz ze swymi budynkami, przecznicami i różnorodnym tłumem pełnyni mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy pędzili gdzieś hałaśliwie. Ksią­żę Leah odetchnął głęboko i usadowił się wygodniej na miękkiej poduszce. Przymknął na chwilę oczy i pogrążył się w szarej mgle, która spowijała jego myśli. Dźwięki miasta odpłynęły gdzieś daleko, zmieniły się w słabe brzęczenie, które ukoiło jego ból i uczynił sennym.

Zanim zdążył pogrążyć się w głębokim śnie, łagodne szarpnięcie za ramię przywróciło go do rzeczywistości. Otworzył oczy i w oddali ujrzał zabudowania pałacowe, powóz wjeżdżał właśnie na most Sendica. Młodzi spoglądali z uznaniem na oświetlone słońcem parki i ogrody. Trawniki usiane były kolorowymi plamami niezliczonych kwiatów i zacienione drzewami. Wszędzie panował taki spokój, jakby ta część miasta zupełnie nie była związana z burzliwą ludzką egzystencją.

Po drugiej stronie mostu otwarte wrota pałacu zapraszały do wejścia. Menion spoglądał z niedowierzaniem na szpaler żołnierzy ubranych w nieskazitelnie czarne mundury z insygniami sokoła. Zza muru okalającego pałac dochodziły dźwięki trąbek ogłaszających przybycie gości. Książę Leah był zaskoczony, zostali przyjęci w sposób zarezerwowany jedynie dla najznamienitszych osobistości. Taki ceremoniał zachował się już tylko w kilku monarchiach dalekiego połud­nia. Ta cała pompa i parada żołnierzy w galowym umundurowania sugerowała jasno, że Palance Buckhannah miał za nic nie tylko oko­liczności ich przybycia do Tyrsis, ale także tradycję.

On na pewno oszalał, kompletnie oszalał, pomyślał wzburzony książę. Co on sobie wyobraża! Jesteśmy oblężeni, a on urządza sobie wojskową paradę.

- Menionie, bądź ostrożny, gdy będziesz z nim rozmawiał - usłyszał głos Shirl, która posłała mu krótki, ostrzegawczy uśmiech. - Musimy być cierpliwi, jeśli chcemy jeszcze kiedyś ujrzeć Balinora. Pamiętaj też, że on mnie kocha, jakkolwiek dziwny i nierozważny by ci się wydał. Kiedyś był dobrym człowiekiem i ciągle jest bratem Balinora.

Zawsze tak impulsywny i niecierpliwy książę Leah zdawał sobie sprawę, że dziewczyna ma rację. Nie było sensu okazywać gniewu z powodu tego głupiego widowiska. Nic w ten sposób nie osiągnie. Trzeba poddać się fanaberiom Palancea, dopóki Balinor nie zostanie uwolniony. Usiadł więc spokojnie i gdy powóz mijał pałacowe wro­ta, obserwował obojętnych na wszystko żołnierzy, którzy stanowili elitę gwardii królewskiej. Ze wszystkich stron dochodziły głośne fanfary, a mały oddział kawalerii wykonał na dziedzińcu uroczy­stą musztrę na cześć gości. Potem powóz zatrzymał się łagodnie i w jego drzwiach pojawiła się potężna sylwetka nowego władcy Callahornu.

- Shirl, Shirl. - Palance uśmiechnął się nerwowo. - Myśla­łem, że już cię nigdy więcej nie zobaczę! - Książę Callahornu wy­ciągnął rękę i pomógł dziewczynie wydostać się z karety. Objął ją mocno, a potem odsunął od siebie, by jeszcze raz na nią spojrzeć. - Ja... Ja naprawdę myślałem, że straciłem cię na zawsze.

Nieco wzburzony Menion stanął obok nich i uśmiechnął się blado.

- Książę Leah, witam cię serdecznie w moim królestwie. - Potężnie zbudowany Palance ujął dłoń drobnego księcia z gór. - Oddałeś mi... bardzo wielką przysługę. Wszystko, co posiadam, jest twoje. Zostaniemy przyjaciółmi! Ty i ja! Wielkimi przyjaciółmi! Tak dawno... Już tak dawno...

Przerwał nagle i, zagubiony, spojrzał w napięciu na Meniona. Jego słowa brzmiały nienaturalnie i nerwowo, jakby sam nie był pewien tego, co mówi. Jeśli nie jest jeszcze kompletnie szalony, po­myślał szybko Menion, to z pewnością bardzo chory.

- Jestem szczęśliwy, że przybyłem do Tyrsis - odparł - chociaż chciałbym, żeby okoliczności były bardziej sprzyjające.

- Oczywiście masz na myśli mojego brata? - zapytał żywo Palance, jego twarz zapłonęła nagłym gniewem.

Menion spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- Palance, on ma na myśli inwazję Nordlandii i spalenie Kernu - wtrąciła Shirl.

- Tak... Kern...

Książe Callahornu znowu zamilkł i rozejrzał się niespokojnie dookoła, jakby kogoś szukał. Menion również zdał sobie sprawę, brakuje jednej osoby - mistyka Stenmina. Zgodnie z tym, czego dowiedział się od Shirl i Janusa Senpre, książę Callahornu nigdy nie rozstawał się ze swoim doradcą. Kątem oka Menion dojrzał ostrzegawcze spojrzenie dziewczyny.

- Czy coś się stało, panie? - zapytał oficjalnie, by przyciągnąć uwagę rozmówcy i uśmiechnął się szybko, by zapewnić go o swojej przyjaźni. To małe oszustwo przyniosło niespodziewane rezultaty.

- Możesz pomóc mnie... i temu królestwu, Menionie Leah - odrzekł Palance. - Mój brat pragnie., .pragnie zostać królem. Chciał mnie zabić. Mój doradca, Stenmin, ocalił mnie od śmierci, ale są jeszcze inni wrogowie... Wszędzie! Musimy zostać przyjaciółmi. Musimy przeciwstawić się tym wszystkim, którzy chcą zdobyć mój tron i skrzywdzić tę piękną kobietę, którą dla mnie uratowałeś. Ja... Nie mogę rozmawiać ze Stenminem jak z przyjacielem. Ale ty jesteś inny. - Z tobą mogę!

Spojrzał z ożywieniem na Meniona niczym małe dziecko i czekając na odpowiedź. Książę Leah poczuł falę współczucia i zapragnął uczynić coś, co pomogłoby temu nieszczęśliwemu synowi Ruhla Biehannaha. Uśmiechnął się smutno i pokiwał głową na zgodę.

- Wiedziałem, że zostaniesz ze mną! - krzyknął podniecony książę Callahornu i roześmiał się radośnie. - W naszych żyłach płynie królewska krew i to... wiąże nas ze sobą jeszcze mocniej. Będziemy wielkimi przyjaciółmi, Menionie. A teraz musisz trochę odpocząć.

Nagle Palance przypomniał sobie, że żołnierze ze straży pałacowej przez cały czas stoją sztywno na baczność w oczekiwaniu na rozkazy swego pana. Najpierw nowy władca Callahornu machnął ręką, aby wskazać swym gościom drogę do pałacu Buckhannahów, a potem dał znak dowódcy straży, by odprawił żołnierzy. Weszli w trójkę do starego domostwa, gdzie czekała służba, która miała ich odprowadzić do pokoi gościnnych. Gospodarz zatrzymał się jeszcze na chwilę i zwrócił szeptem do swoich gości:

- Mój brat jest zamknięty w lochach. Nie musicie się niczego obawiać.Popatrzył na nich znacząco, a potem rzucił szybkie spoj­rzenie na zaciekawioną służbę, która stała w pewnej odległości od nich. Wiecie, on ma wszędzie swoich... przyjaciół.

Menion i Shirl skinęli głowami, bo tego, jak sądzili, oczekiwał szalony książę.

- Chyba nie ucieknie z tych lochów? - Próbował się dowie­dzieć Menion.

- Och... miał taki zamiar... ostatniej nocy... z przyjaciółmi. - Palance uśmiechnął się z satysfakcją. - Ale złapaliśmy ich i uwię­ziliśmy... Uwięziliśmy ich już na zawsze. Stenmin jest tam teraz... Musicie się z nim spotkać...

Palance przerwał, nie dokończywszy myśli, i zwrócił uwagę na służbę. Przywołał kilku i ostrym głosem nakazał, aby odprowadzili jego przyjaciół do ich pokoi, przyrządzili im kąpiel i przygotowali czyste ubranie. Potem zaprosił młodych uciekinierów z Kernu na śniadanie. Słońce wstało zaledwie godzinę temu i od ostatniej nocy zbiegowie nie mieli niczego w ustach. Menion potrzebował również pomocy lekarza, który opatrzyłby jego pokaleczone stopy. Domowy medyk Buckhannahów był gotowy założyć świeże opatrunki i zaapli­kować odpowiednie lekarstwa. Księciu Leah przydałby się również odpoczynek, ale to ostatecznie mogło poczekać. Menion i Shirl ruszyli długim korytarzem. Nagle rozległ się czyjś pełen szaleństwa głos wołający imię dziewczyny. To samozwańczy władca Callahornu biegł ku nim niepewnymi krokami. W końcu zatrzymał się przed Shirl i porwał je w ramiona. Menion nie odwrócił głowy, lecz słyszał wy­raźnie całą rozmowę.

- Shirl, nie wolno ci już nigdy mnie opuścić - powiedział cicho Palance, lecz jego słowa zabrzmiały bardziej jak rozkaz niż prośba. - Twój nowy dom będzie w Tyrsis. Zostaniesz tu jako moja żona.

Zapadła długa chwila milczenia.

- Palance, myślę, że... - próbowała wtrącić drżącym głosem Shirl.

- Nie, nic nie mów. Bez dyskusji... Nie teraz. Później... Kiedy będziemy sami. Najpierw odpocznij... Wiesz, że cię kocham... Zawsze cię kochałem. A ty kochasz mnie. Wiem o tym.

Znowu zapadła długa cisza, a potem dziewczyna przeszła szybko obok Meniona. Służący pomknęli do przodu, by zaprowadzić gości do ich pokoi. Książę z gór szybko dogonił swą piękną towarzyszkę. Nie miał jednak odwagi chwycić jej za rękę, dopóki byli jeszcze w zasięgu wzroku swego szalonego gospodarza. Dziewczyna szła z nisko spuszczoną głową, na twarz opadały jej długie, kasztanowe włosy, a szczupłe, brązowe dłonie trzymała ciasno splecione przed sobą. Nie odezwała się ani słowem. Tymczasem służący prowadzili ich szerokim korytarzem do pokoi gościnnych znajdujących się w za­chodnim skrzydle pałacu. Tam rozdzielili się na chwilę, gdyż Menion musiał się poddać zabiegom lekarza, który nalegał, by opatrzyć jego rany. W swej komnacie książę znalazł świeże ubranie leżące na ogromnym łożu z czterema kolumnami i balię z gorącą wodą. Zostawił jednak to wszystko, wymknął się na korytarz i zapukał do drzwi pokoju Shirl. Potem otworzył je i wśliznął się do środka. Shirl wstała z łóżka, podbiegła szybko do niego i rzuciła mu się w ramiona.

Stali tak w milczeniu przez kilka chwil, tuląc się jedno do drugiego, czując, jak ciepło przepływa przez ciała, a łączące ich więzy stają się nierozerwalne. Menion głaskał delikatnie jej kasztanowe włosy i przyciskał lekko jej piękną twarz do swojej piersi. Ufa mi, polega na mnie, błysnęło w jego zmęczonym, otępiałym umyśle. Gdy straciła swą siłę i odwagę, zwróciła się do niego. Menion zdał sobie sprawę że kocha ją ponad wszystko.

Cóż za ironia losu, że zdarzyło się to właśnie teraz, gdy ich świat j został skazany na zagładę, a śmierć czaiła się tuż za rogiem, ostatnie tygodnie życie Meniona było ciągłą bezsensowną walką o przetrwanie, a jej jedynym logicznym uzasadnieniem była niesamowita legenda o tajemniczym Mieczu Shannary i lordzie Warlocku. W tych strasznych dniach, które minęły od Culhaven, świat wokół Meniona wrzał niczym w ogniu wojennej pożogi, a on się w nim miotał bez celu. Głębokie uczucia przyjaźni i miłości, jakie żywił wobec Shei i kompanii druhów, z którymi podróżował do Paranoru, a którą okrutny los kazał mu opuścić, dawały mu poczucie stabilności i wiary że istnieją na tym świecie jakieś stałe wartości. A potem, zupełnie niespodziewanie, spotkał Shirl Ravenlock. Szybki bieg wydarzeń i niebezpieczeństwa, jakie wspólnie przeżyli w ciągu ostatnich dni zbliżyły ich do siebie i w pewien sposób związały. Menion zamknął oczy i przytulił dziewczynę jeszcze mocniej.

Młody Buckhannah okazał się pomocny przynajmniej w jego sprawie: powiedział, że Balinor wraz z przyjaciółmi został uwięziony w lochach pod pałacem. Prawdopodobnie już jedna ucieczka się powiodła; Menion postanowił, że następnym razem nie popełni błędu. Przyciszonymi głosami zaczęli rozmawiać o najbliższych planach. Jeśli Palance będzie nalegać, by zatrzymać przy sobie Shirl, jej swo­boda zostanie poważnie ograniczona. Większe niebezpieczeństwo sta­nowiła obsesja księcia na temat małżeństwa i fałszywe przekonanie, że dziewczyna go kocha. Palance Buckhannah stał na krawędzi kom­pletnego szaleństwa. Balansował na granicy obłędu i jeśli szala prze­chyli się właśnie teraz, gdy Balinor jest jego więźniem, to...

Menion odsunął od siebie tę myśl, świadom, że nie może teraz pozwolić sobie na takie spekulacje. Do jutra wszystko się może zmie­nić. Armia Nordlandii stanie u bram miasta i będzie już za późno, by uczynić cokolwiek. Menion znalazł w Janusie Senpre wielkiego sojusznika, ale cóż z tego; pałac był strzeżony przez czarną gwardię, która słuchała tylko swego władcy: teraz był nim Palance Buckhan­nah. Chyba nikt nie wiedział, co się dzieje ze starym królem; nie widziano go już od wielu tygodni. Widocznie nie mógł się ruszyć ze swego łoża boleści. Przynajmniej tak twierdził jego syn, a on z kolei polegał na słowie tajemniczego Stenmina.

Shirl zauważyła, że Palance nigdy nie jest sam dłużej niż kilka minut: zawsze towarzyszy mu jego doradca. Jednak gdy przybyli do pałacu, Stenmina nie było. Zważywszy, że mistyk zdobył tak wielką władzę nad niezrównoważonym księciem, było to bardzo dziwne. Podczas narady w Kern ojciec Shirl stwierdził, że ten zły duch ma nad młodszym synem Ruhla Buckhannaha jakąś dziw­ną władzę. Gdyby tylko udało się odkryć, na czym to polega. Me­nion był pewien, że to właśnie Stenmin jest kluczem do zagadki szaleństwa Palancea. Musi zrobić co w jego mocy, dysponując je­dynie tym niewielkim zasobem informacji, bo czasu zostało już nie­wiele.

Menion zostawił Shirl i wrócił do swojego pokoju. Teraz był gotów wziąć gorącą kąpiel i założyć świeże ubranie; w jego głowie zaczął kiełkować plan uwolnienia Balinora. Dopracowywał właśnie jego szczegóły, gdy rozległo się pukanie. Prędko narzucił szatę, którą przygotował dla niego gospodarz, i otworzył drzwi. W progu stał jeden z służących, trzymając w ręku miecz Leah. Menion uśmiechnął z wdzięcznością i podziękował. Położył swą cenną broń na łóżku i przypomniał sobie, że zostawił ją na siedzeniu powozu, a potem zapomniał zabrać. Ubierając się, z dumą wspominał o tym wszystkim, co przeszedł ze swoim wiernym mieczem w garści w ciągu tych paru tygodni, odkąd w Leah pojawił się młody Ohmsford, zdążył już przeżyć więcej niż niejeden człowiek przez całe swe życie.

Książę zapatrzył się na moment przed siebie: któryż to już raz zastanawia się, czy ujrzy jeszcze chłopaka z Yale całym i zdrowym..żywym...? Nie powinno mnie tu teraz być, myślał z wyrzutem. Shea zaufał mu i powierzył własne bezpieczeństwo, ale on nie był tego godzien. Menion nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ilekroć postępował zgodnie z poleceniami Allanona, to zawsze zawodził swych przyjaciół. Tak też i teraz na próżno tłumił gniew; zawiódł, nie podołał brzemieniu odpowiedzialności... A w Tyrsis znalazł się przecież z własnego wyboru. Byli jeszcze inni, którzy potrzebowali jego pomocy.

Książę chodził jednostajnym krokiem po sypialni, po czym usiadł! ciężko na miękkim łożu i w zamyśleniu wodził delikatnie palca po lśniącym, chłodnym ostrzu miecza. W oczach stanęła mu przestraszona twarz Shirl i jej pełen trwogi wzrok, szukający wsparcia w jego oczach. Była w tej chwili dla niego najważniejszą istotą ziemi; nie może jej teraz zostawić, nawet dla Shei... Choćby nie wiadomo co się miało stać... Trudny to był wybór, jeśli jeszcze wogóle miał jakiś wybór. Te dwa życia, jej i jego... Ale był jeszcze Balinor, byli jego uwięzieni przyjaciele, był także lud Callahornu. Jeśli chłopak żyje, to może Allanon i Flick go odnajdą? Tak wiele od nich zależało. Myśli powoli odpływały i zmęczony umysł Meniona zaczął spowija sen, tak mu teraz potrzebny. Lecz cóż im pozostało? Mogą się tylko modlić... Modlić i czekać. Sen coraz bardziej ciążył na powiek i Menion zapadł w lekką, niespokojną drzemkę.

Chwilę później coś zaalarmowało jego na pół uśpioną świadomość. Mógł to być jakiś szmer, a może po prostu szósty zmysł. Otrząsnął się natychmiast ze snu, który mógł przynieść mu śmierć. Leżał bez ruchu na wielkim łożu i wsłuchiwał się w dziwny dochodzący zza ściany. Przez na wpół przymknięte oczy dostrzegł nieznaczne falowanie draperii. Część kotary wybrzuszyła się, rozsunęła i do komnaty wśliznęła się bezszelestnie postać w purpurowej szacie. Menion starał się uspokoić oddech, chociaż serce waliło mu jak oszalałe. Siłą powstrzymywał się od wyskoczenia z łóżka i pochwycenia tajemniczego intruza. Ten rozejrzał się szybko po pokoju, a potem ruszył w stronę łóżka. Jego szczupła dłoń powędrowała błyskawicznie pod ubranie i wydobyła stamtąd długi sztylet.

Ręka Meniona spoczywała luźno na mieczu Leah, ale do tej pory książę nie zrobił ani jednego ruchu. Odczekał, aż napastnik znajdzie się nie dalej niż jard od niego, i wtedy zaatakował z kocią wręcz szybkością. Skoczył ku przerażonemu intruzowi i ciął mie­czem w jego odsłoniętą twarz. Postać zatoczyła się i uniosła szty­let. Wtedy miecz Leah uderzył po raz drugi i wytrącił nóż z ręki wroga. Teraz książę rzucił się na niego z całą siłą, przygniatając go do podłogi. Jedną dłonią wykręcił mu ramię, a drugą zacisnął na gardle.

- Mów, morderco! - warknął groźnie.

- Nie, nie... Zaczekaj. To pomyłka... Nie jestem wrogiem. Pro­szę, nie mogę oddychać...

Menion nie zwolnił uchwytu i jeniec zaczął się dusić, lecz jego ciemne oczy patrzyły cały czas zimno na księcia. Nie znał go i nigdy przedtem nie widział, tego był pewien. Napastnik miał wąską bla­dą twarz, którą okalała ciemna bródka. Zaciskał w gniewie zęby, a z oczu ziała niepohamowana nienawiść. Książę wyczuł instynktow­nie, że unieszkodliwiając tego człowieka, nie popełnił błędu. Odsunął się i mocnym chwytem postawił intruza na nogi, cały czas trzymając miecz przy jego gardle.

- No to mów o tym moim błędzie. Masz dokładnie minutę, zanim utnę ci język i zawołam straż.

Zwolnił lekko uchwyt i, rzuciwszy duży miecz na łoże, schylił się błyskawicznie po leżący na podłodze sztylet; trzymał go w po­gotowiu, gdyby niedoszłemu mordercy przyszły do głowy jakieś głu­pie myśli.

- To był prezent, książę Leah... Po prostu prezent od króla. - Głos był drżący, a napastnik za wszelką cenę próbował odzyskać nad sobą kontrolę. - Król chciał ci okazać swą wdzięczność, a ja... - Wszedłem innymi drzwiami, żeby ci nie zakłócać snu.

Przerwał na chwilę, jakby na coś czekał, a wąskie oczy wpatry­wały się wnikliwie w oczy księcia. Nie było to jednak zwyczajne zawieszenie głosu, by się upewnić, że Menion uwierzy w tę historię; było w tym jeszcze coś - jakby intruz oczekiwał na komentarz... Ale Menion przyciągnął go mocno do siebie, zbliżając groźnie swoją twarz do twarzy napastnika.

- To jest najgłupsza historyjka, jaką kiedykolwiek słyszałem! Kim jesteś, skrytobójco?

W oczach intruza błysnęła nienawiść.

- Jestem Stenmin, osobisty doradca króla Callahornu. - Teraz głos był już silny i pewny. - Nie okłamałem cię. Ten sztylet to prezent od Palance'a Buckhannaha. Polecono mi zanieść go tobie. Nie chciałem wyrządzić ci krzywdy... Nie miałem złych zamiarów. Lecz jeśli mi nie wierzysz, idź do króla. Zapytaj go! On ci powie...

W głosie Stenmina brzmiała pewność. Menion wiedział, że Palance na pewno potwierdziłby słowa swego doradcy niezależnie ich prawdziwości. Książę przełknął ślinę. Miał w swych rękach najgroźniejszego obecnie człowieka w Callahornie, przeżartego złem i podstępnego mistyka, prawdziwego władcę tej krainy... Właśnie tego nędznika musiał Menion zniszczyć przede wszystkim, jeśli chciał myśleć o uratowaniu Balinora. Dlaczego ten człowiek zdecydował się zaatakować właśnie jego, teraz i tutaj, skoro nigdy przedtem nie widzieli...? Tego Menion nie mógł zrozumieć. Wiedział wszak jedno: jeśliby pozwolił mu teraz odejść lub zaprowadził przed oblicze Palancea, to straciłby jedyną być może szansę ocalenia przyjaciół a jego życie natychmiast znalazłoby się w niebezpieczeństwie. Chwycił więc oburącz chudą postać i pchnął ją na stojące w pobliżu łoże nakazując siedzieć i nie ruszać się. Stenmin siedział więc posłusznie i wodził niby nieobecnym wzrokiem po ścianach, szczypiąc nerwowo krótką bródkę. Menion patrzył nań, ale myślami był gdzie indziej, rozważając powstałe w tej chwili możliwości. Nie zastanawiał długo. Nie mógł tu tak stać i czekać, aż nadejdzie odpowiedni moment na uwolnienie przyjaciół.

- Wstawaj... mistyku, czy jak tam chcesz, żeby cię zwać.Wąskie, złe oczy wpatrywały się w księcia wnikliwie; mistyk w ogóle nie zareagował na polecenie. Meniona ogarnęła nagła furia. Podskoczył do krzesła i jednym silnym szarpnięciem podniósł Stenmina, jakby ten był lekki jak piórko.

- Powinienem ci natychmiast poderżnąć gardło... To byłoby lepsze, co mógłbym zrobić dla Callahornu. Ale teraz, niestety, jesteś mi potrzebny. Zaprowadź mnie do lochów, gdzie uwięziłeś Balinora i wszystkich pozostałych... Natychmiast!

Na dźwięk tego imienia oczy Stenmina otworzyły się szerok

- Skąd o nim wiesz... o tym... zdrajcy tego kraju?! - krzyknął ze zdumieniem mistyk. - Posłuchaj, książę Leah! To był osobisty rozkaz króla! Nakazał trzymać brata w celi tak długo, aż umrze naturalną śmiercią. Nawet ja...aachh!

Słowa uwięzły mu w gardle. Szybkim jak błyskawica ruchem Menion chwycił go za krtań i zacisnął dłoń. Oczy jeńca wyszły na wierzch, a twarz zaczęła sinieć.

- Nie prosiłem o wymówki i wyjaśnienia. Po prostu zaprowadź mnie tam!

Menion jeszcze mocniej zacisnął dłoń i Stenmin natychmiast po­kiwał głową, dając rozpaczliwe znaki, że się zgadza. Książę zwolnił swój żelazny chwyt, a chudzielec osunął się na jedno kolano, łapczy­wie wciągając powietrze do płuc. Menion wsadził miecz do pochwy, przytroczył go do boku i wsunął za pas sztylet. Pomyślał o Shirl, siedzącej w sąsiednim pokoju, ale szybko odrzucił ten pomysł. Plan był niebezpieczny, mogło się nie udać. Nie było sensu ryzykować jej życia. A jeśli mu się powiedzie, jeśli zdoła uwolnić przyjaciół, to i tak zdąży do niej wrócić. Obrócił się do swojego więźnia, wyjął sztylet i podsunął mu go pod nos.

- Ten prezent, który byłeś łaskaw mi przynieść, morderco, wy­toczy z ciebie krew... Spróbuj tylko mnie zdradzić! - Głos Meniona był zimny i opanowany. - Pamiętaj, żadnych sztuczek! Nie próbuj być za mądry. Kiedy wyjdziemy z tego pokoju, poprowadzisz mnie na dół tylnymi schodami i pójdziemy prosto do miejsca, gdzie ich wszystkich trzymasz. Nie dawaj żadnych znaków strażnikom - nie będziesz szybszy ode mnie. Jeśli wątpisz w cokolwiek z tego, co ci powiedziałem, to zrozum jedno... Do tego miasta przysłał mnie Allanon!

W Stenmina jakby piorun strzelił. Na dźwięk imienia strasznego druida twarz nędznika w jednej chwili stała się blada jak papier, a z oczu wyjrzał niekłamany strach. Obrócił się natychmiast i posłu­sznie skierował do drzwi, a Menion szedł tuż za nim, trzymając dłoń na tkwiącym za pasem sztylecie. Teraz liczył się tylko czas. Musi działać szybko i zdecydowanie, jeśli chce uwolnić Balinora wraz z całą kompanią; musi też w jakiś sposób unieszkodliwić obłąkanego Palance'a, zanim ten zdąży zaalarmować pałacową straż. A potem trzeba jeszcze szybko zawiadomić Janusa Senpre; on potrafi zebrać tych wszystkich, którzy pozostali lojalni wobec Balinora. Menion zaczynał powoli wierzyć, że będzie można oddać władzę w prawowite ręce bez rozlewu krwi.

Zapewne też w tej chwili wielka armia Nordlandii, stojąca teraz na przeciwległym brzegu wyspy Kern, sposobi się dopiero do wy­marszu na Tyrsis. Jeśli w porę uda się powołać pod broń Legion Graniczny, uzbroić go i rozstawić na odpowiednich pozycjach, to, istnieje szansa na powstrzymanie wroga przy północnych brzegach Mermidonu. Prawdopodobnie nie udałoby się przeprawić sił obronnych na przeciwległy brzeg wezbranej rzeki, ale też armia najeźdźcy nie będzie mogła zamknąć okrążenia i manewrować swobodnie na flankach. Przez te kilka dni wojska Eventina powinny dotrzeć na miejsce. Menion był w pełni świadom, że wszystko zależy teraz od tych najbliższych minut.

Wyszli z sypialni i książę rozejrzał się, czy w pobliżu nie strażników. W korytarzu było jednak cicho i pusto. Pchnął lekko Stenmina i poszedł za nim w kierunku wewnętrznych korytarzy głównego pałacu. Przemykali się korytarzami biegnącymi wzdłuż wielkich sal, starannie unikając tych, w których byli ludzie. Wielokrotnie mijali królewskich gwardzistów, ale Stenmin nie odważył się na żaden gest ani nawet na oddanie pozdrowień. I tylko z pochmurnej i zaciętej twarzy można było odgadnąć, co się w nim teraz dzieje.

Przez kraty w pałacowych oknach Menion widział piękne, rozległe J ogrody, które zdobiły ziemie Buckhannahów. Słońce muskało ciepłym blaskiem pełne żywych barw kwiaty, a poranne powietrze był wonne i rześkie. Było już prawie południe i tereny pałacowe zaczynały z wolna wypełniać się tłumem gości i kupców.

Na dole zauważyli sporą grupę pałacowej służby spieszącej swych zwykłych obowiązków; zewsząd dochodziły ich dźwięki jedynczych głosów i rozmów. Menion zauważył, że ci ludzie najwyraźniej ignorowali obecność Stenmina. Dobry znak... albo go nie lubili, albo zupełnie mu nie ufali. Nikt też nie kwestionował ich obecności. Doszli więc, przez nikogo nie zatrzymywani, do wielkich drzwi prowadzących do podziemi. Po obu stronach wrót stało dwóch uzbrojonych strażników, a same drzwi były zabezpieczone dodatkową potężną sztabą.

- Uważaj na to, co mówisz - szepnął ostro Menion, gdy zbliżali się do gwardzistów.

Zatrzymali się tuż przed nimi, a Menion, stojąc nieco z boku położył swobodnie dłoń na rękojeści sztyletu. Strażnicy przyglądali mu się przez chwilę z uwagą, a potem spojrzeli na królewskiego doradcę. W tym momencie Stenmin się odezwał:

- Straż! Otworzyć te drzwi! Książę Leah i ja chcemy dokonać inspekcji piwnic i lochów.

- Nikomu nie wolno tu wchodzić. To rozkaz samego króla, pa­nie - Strażnik patrzył wprost przed siebie, a jego głos brzmiał twardo i pewnie.

- Jestem tu z rozkazu króla! - krzyknął gniewnie zaskoczo­ny mistyk, ale uspokoił się zaraz, czując na plecach ostrzegawcze ukłucie.

Menion wysunął się nieco do przodu i wskazał wolną, prawą ręka na towarzysza.

- Wartowniku, to jest przecież osobisty doradca króla, a nie... - w kącikach ust księcia drgnął nieznaczny uśmiech - wróg czy zdrajca tego kraju. Robimy obchód pałacu... To jest zadanie specjalne. Król sądzi, że skoro to ja uratowałem jego narzeczoną, to również i ja rozpoznam porywacza. Lecz... no cóż... Jeśli to będzie konieczne, to pójdę po niego i sprowadzę tu, do was... Ma on teraz, co prawda, jakieś ważne sprawy, ale może zechce tu przyjść i...

Menion zawiesił nieco głos i przerwał na chwilę, modląc się w du­chu, by strażnicy bali się nieobliczalnego Palance'a wystarczająco mocno. Być może nie zechcą ryzykować. Rzeczywiście po chwili wahania wartownicy skinęli w milczeniu głowami, odwrócili się i od­sunęli ciężką sztabę. Otworzyli drzwi i stanęli po bokach, odsłaniając kamienne schody prowadzące wprost do podziemi. Stenmin, nic nie mówiąc, poszedł pierwszy. Najwidoczniej wziął sobie do serca ostrze­żenia księcia i postanowił nie ryzykować. Ale Menion był cały czas ostrożny i czujny; wiedział, że mistyk nie jest głupcem. Musiał prze­cież zdawać sobie sprawę, że gdy uwolniony Balinor przejmie do­wództwo nad Legionem Granicznym, to jego władza dobiegnie końca i nie będzie miał już czego szukać w księstwie Callahornu. Oczywi­ście, jeśli w ogóle ujdzie z tego wszystkiego z życiem. Na pewno więc coś skrycie planował, ale najwidoczniej nie nadszedł jeszcze odpowiedni moment. Drzwi zamknęły się za nimi cicho i zaczęli schodzić korytarzem w jasnym blasku pochodni w głąb piwnicy.

Menion dostrzegł płytę podziemnego wejścia prawie natychmiast, gdy tylko weszli do głównej piwnicy. Strażnicy nie zawracali sobie powtórnie głowy maskowaniem wejścia beczkami z winem. Lecz sama płyta była solidnie zabezpieczona potężnymi sztabami, skutecz­nie uniemożliwiającymi jej otwarcie od dołu. Menion nie mógł wie-zieć, że gdy kilka godzin wcześniej udaremniono ucieczkę więźniów, zasuwając im płytę przed samym nosem, nikt się już nie kłopotał odprowadzaniem ich do celi. Pozostawiono ich w długich, wykutych w litej skale korytarzach... I mieli się tam, pośród lodowatej ciemności, błąkać bez końca, aż do śmierci. Dopiero teraz dostrzegli dwóch strażników siedzących na jednej z beczek. Obok nich leżał ledwie napoczęty krąg sera i do połowy opróżniona flaszka wina. Wartownicy wyprawili sobie suto zakrapianą ucztę. Menion uśmiechnął się nieznacznie na ten widok.

Kiedy podeszli bliżej, książę udawał, że rozgląda się z zainteresowaniem po piwnicy i rozpoczął niby to swobodną rozmowę. Ale Stenmin milczał jak grób. Strażnicy zsunęli się z beczki i podeszli niepewnie parę kroków. Byli już na tyle blisko, że Menion widział ich zaniepokojone twarze. Spojrzał na mistyka, ale ten patrzył gdzieś w dal, zupełnie jakby poza nim samym nikogo tu nie było; lecz w jego oczach błyskały iskierki ledwie tłumionej furii. Strażnicy również to zauważyli i tłumaczyli to sobie na swój sposób: otóż przyłapano ich na próżnowaniu i piciu wina podczas służby. Menion postanowił wykorzystać.

- Wiem, o czym myślisz, panie. Ja też tak uważam. - Książę zwracał się do Stenmina, ale patrzył surowo na strażników. - I to mają być wartownicy... pijani na służbie...! Przypuśćmy, że więźniowie chcą uciekać, a oni leżą pijani jak bela. O nie, panowie! Król musi być natychmiast o tym powiadomiony. Bierzmy się do naszej roboty, a jak skończymy... - Menion jeszcze raz spojrzał groźnie na blade ze strachu twarze.

- Panie - wołał łamiącym się głosem jeden ze strażników - to nie tak...! To pomyłka! My tylko wypiliśmy trochę wina do śniadania. Cały czas byliśmy czujni...

- O tym zdecyduje król - Menion przerwał mu ostro, unosząc w górę dłoń.

- Ale... król i tak nie będzie słuchał... To był Stenmin. W jego oczach płonął dziki gniew, miał dosyć całej maskarady i nie potrafił się już pohamować. Lecz strażnicy nie zrozumieli go, myśląc, iż chodzi mu o ukaranie ich już tutaj, na miejscu, i pobledli jeszcze bardziej. Mistyk chciał coś jeszcze powiedzieć, ale Menion wkroczył szybko między niego a strażników, jakby chciał ich ochronić przed gwałtownym gniewem królewskiego doradcy, na wszelki też wypadek wyciągnął sztylet i starał się go trzymać jak najbliżej Stenmina, ale tak, aby strażnicy niczego się nie domyślili.

- No tak... - ciągnął dalej książę, nie zmieniając nawet tonu - prawdopodobnie kłamią jak z nut. Jednakże z drugiej strony, król jest człowiekiem bardzo zapracowanym... Nie lubię mu przeszkadzać ani tym bardziej zawracać głowę błahostkami. Być może tym razem po­przestaniemy na ostrzeżeniu...? - Spojrzał wymownie na wartow­ników, którzy skwapliwie przytaknęli, upatrując w tym szansę na ocalenie głów. Jak każdy w tym królestwie, tak i oni panicznie się bali tajemniczego mistyka i zrobiliby wszystko, aby uniknąć jego gniewu. - Dobrze więc, zostaliście ostrzeżeni. - Menion wsadził sztylet za pas i wskazał ręką na okratowane wejście. - A teraz odsuńcie płytę i przyprowadźcie więźniów.

Stanął jeszcze bliżej Stenmina i obserwował go uważnie. Nastąpiła pełna napięcia cisza. Ciemna twarz mistyka była jakby nieobecna, a wzrok utkwiony w ciężką płytę. Strażnicy również stali nieruchomo, popatrując na siebie nerwowo i przestępując z nogi na nogę.

- Panie - zaczął jeden z nich nieśmiało. - Król zakazał ko­mukolwiek widywać się z więźniami. Nikt nie może tu wejść, pod żadnym pozorem. Nie wolno nam wyprowadzać ich z lochów.

- A więc sprzeciwiacie się królewskiemu doradcy i jego pry­watnemu, osobistemu gościowi. - Menion spodziewał się tego, mó­wił więc szybko i zdecydowanie. - W takim razie nie dajecie nam wyboru... Będziemy musieli fatygować króla tu, na dół.

To poskutkowało natychmiast. Strażnicy nie wahali się już ani sekundy; szybko wybili skoble i odsunęli sztaby. Pochwycili żelazne pierścienie i jednocześnie unieśli płytę, po czym pchnęli ją mocno. Płyta uderzyła z hukiem o kamienną posadzkę, a oczom pozostałych ukazała się ciemna dziura. Z mieczami w garści wartownicy zeszli parę stopni na dół i zawołali głośno na więźniów. Menion również wyciągnął miecz i chwycił Stenmina za ramię. Ściskając go mocno, szepnął ostro, by ten nic nie mówił ani nawet się nie poruszył. Po paru pełnych napięcia minutach usłyszeli odgłosy kroków, a w na­stępnej chwili w dziurze przy podłodze ukazała się głowa Balinora. Wychodził powoli, a zaraz za nim dwa elfy. Na końcu pojawiła się silna sylwetka Hendela, którego własna próba uwolnienia więźniów zakończyła się fiaskiem ledwie kilka godzin temu. W pierwszej chwili nie zauważyli Meniona, więc książę postąpił krok do przodu, cały czas jednak trzymając mocno Stenmina za ramię.

- Dobrze, niech wszyscy wyjdą, ale trzymajcie ich razem. Miej­cie na nich baczenie... Oni są bardzo niebezpieczni.

Wycieńczeni więźniowie rozglądali się nerwowo na wszystkie strony, ledwie skrywając zdumienie na widok księcia Jeah. Strażnicy byli zwróceni ku czwórce więźniów, więc Menion mrugnął do nich. Na twarzy Dayela pojawił się słaby uśmiech, zdradzający ogromną radość ze spotkania starego przyjaciela. Nagle, zanim Menion zdążytl zareagować, nieruchomy dotychczas Stenmin wyśliznął się szybkaj jak wąż z jego uścisku, odskoczył i krzyknął na całe gardło:

- Zdrajca! Straż, to podstęp...!

Nie zdążył już jednak dokończyć. Zanim zaskoczeni strażnicy zdołali się obrócić, Menion rzucił się niczym pantera na uciekającego mistyka i przygwoździł go do podłogi. W momencie, gdy żołnierze zdali sobie sprawę ze swej pomyłki, było już za późno. Cała czwórka ruszyła do akcji, błyskawicznie obezwładniając i rozbrajając swych dozorców, zanim ci zdążyli się zorientować w sytuacji. Po chwili byli już związani i zakneblowani. Umieszczono ich w najciemniejszym kącie piwnicy, tam gdzie najtrudniej było ich dostrzec. Pokonany i obolały królewski zausznik został bezceremonialnie postawiony na nogi. Menion spojrzał z niepokojem na drzwi piwnicy, ale nikt się nie pojawił. Widocznie na górze nie usłyszano krzyku mistyka. Balinor i cała kompania nie posiadali się z radości; uśmiechali się do księcia z wdzięcznością, klepali go po plecach i ściska mu ręce.

- Menionie Leah, jesteśmy ci winni więcej, niż kiedykolwiek zdołamy oddać - dziękował Balinor. - Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek cię ujrzymy. A gdzież jest Allanon?

Menion pokrótce opowiedział, jak rozstał się z druidem i Flickiem, jak ukrywał się potem w pobliżu obozu Nordlandczyków, by wreszcie dostać się do Tyrsis ł ostrzec miasto przed nadciągającą inwazji Przerywając chwilami, by poprawić knebel jeńcowi, książę mówił o uratowaniu Shirl Ravenlock, wyprawie do Kernu, oblężeniu i spaleniu miasta oraz ucieczce do Tyrsis. Przyjaciele słuchali w milczę dopóki nie skończył, a w ich oczach, obok wdzięczności, Menion dostrzegł błysk podziwu.

Cokolwiek jeszcze się wydarzy - powiedział cicho Hendel - dowiodłeś swej odwagi i nigdy ci tego nie zapomnimy.

Trzeba zmobilizować Legion Graniczny i wysłać go, by utrzymał Mermidon - uciął szybko Balinor. - Trzeba też posłać wiadomość do miasta, a potem odnaleźć mojego ojca i... brata. Chciałbym przejąć pałac i dowodzenie armią bez przelewu krwi. Menionie, możemy ufać Janusowi Senpre?

- Jest wierny tobie i królowi.

- Wyślij mu więc wiadomość, a my na razie zostaniemy tutaj - ciągnął książę Callahornu, spoglądając na Stenmina. - Gdy Sen­pre przybędzie z odsieczą, nie powinniśmy mieć żadnych kłopotów. Mój brat został teraz sam... Nie ma już wsparcia. A co z moim ojcem...?

Balinor pochylił się nad mistykiem, wyciągnął knebel z jego ust i spojrzał na niego lodowato. Stenmin odwzajemnił spojrzenie; jego oczy przepełniała nienawiść. Zdawał sobie bowiem sprawę, że jeśli Palance utraci władzę, to on sam będzie całkowicie zniszczony. Ogar­niała go coraz większa rozpacz; jego plan zaczynał się walić i zbliżał się marny koniec. Menion zastanawiał się, co chciał osiągnąć ten tajemniczy człowiek, zmuszając Palancea do tak podłych czynów. Nie było wszak tajemnicą, dlaczego pragnął uczynić szalonego księcia królem całego Callahornu. Rządy młodszego Buckhannaha gwaran­towały mu przecież najwyższą pozycję. Ale dlaczego nakłonił go do rozwiązania Legionu Granicznego w obliczu nadciągającej z północy inwazji nordlandzkiej armii? Przecież wiedział, że tak małe królestwo nie jest w stanie oprzeć się zmasowanemu atakowi. Dlaczego zadał sobie tyle trudu, by uwięzić Balinora i ukrywać starego króla gdzieś w odległym skrzydle pałacu, gdy można było się ich po prostu poz­być? I dlaczego próbował zabić Meniona Leah, człowieka, którego nigdy przedtem nie spotkał?

- Stenmin, twoje rządy w tym kraju i władza nad moim bratem już się skończyły - oświadczył Balinor z chłodną determinacją. - To, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczysz światło dzienne, zależy od tego, jak się teraz zachowasz. Co zrobiłeś z moim ojcem?

Zapadła długa chwila milczenia. Mistyk rozglądał się bezradnie z poszarzałą twarzą.

Jest... jest w północnym skrzydle... W wieży - wyszeptał w końcu.

- Jeśli coś mu się stało, mistyku...

Balinor odwrócił się nagle i na chwilę zapomniał o istnieniu tej obmierzłej postaci. Stenmin skulił się pod ścianą, obserwując ze stra­chem potężną postać księcia Callahornu. Trzęsącą się jak w apopleksji ręką szarpał nerwowo swą małą, spiczastą bródkę. Menion przyglądał mu się niemal ze współczuciem. Nagle w jego pamięci pojawił się jakiś obraz - wspomnienie sceny, którą obserwował kilka dni temu nad brzegiem Mermidonu, ukryty za małym wzgórzem. Ten sam odruch: skubanie małej, spiczastej bródki! Teraz już wiedział, o co chodziło Stenminowi! Zagotował się z wściekłości i rzucił w stronę jeńca, odpychając na bok Balinora.

- To ty byłeś wtedy na brzegu! Porywacz! - wrzasnął gniewnie. - Chciałeś mnie zabić, bo myślałeś, że cię rozpoznałem! Czyż nie tak?! Zamierzałeś porwać Shirl i oddać ją Nordlandczykom! Tysj podły zdrajco! Chciałeś nas zdradzić i wydać miasto lordowi Warlockowi!

Niepomny na okrzyki towarzyszy, rzucił się na przerażonego mistyka, który jakimś cudem zdołał uniknąć pierwszego uderzenia, zerwać się i uciec na schody. Menion skoczył za nim z mieczem gotowym do ciosu; dopadł go w połowie schodów i chwyciwszy silną ręką za kołnierz, pchnął wrzeszczącą histerycznie kreaturę na ścianę. W tej samej chwili drzwi skrzypnęły głośno i otworzyły się. W progach stał Palance Buckhannah.



XXIX



Przez chwilę nikt się nie poruszał. Nawet przerażony Stenmin skulił się pod ścianą i patrzył bez słowa na potężną postać stojącą u szczytu schodów. Z twarzy Palance'a odpłynęła cała krew. W jego spojrzeniu można było dostrzec gniew i zmieszanie. Menion Leah opuścił miecz i spojrzał na samozwańczego króla. Nie czuł już nienawiści. Po tym co się stało i czego się dowiedział, była to raczej mieszanina zrozumienia i współczucia. Lecz jeśli natychmiast czegoś nie zrobi, ich życie może się znaleźć w niebezpieczeństwie. Brutalnie szarpnął Stenmina stawiając go na nogi, i pchnął z pogardą w kierunku księcia.

- Oto jest zdrajca, Palance. Prawdziwy wróg Callahornu. To on porwał Shirl i chciał oddać Tyrsis lordowi Warlockowi...

- Panie, zdążyłeś na czas - mistyk odzyskał rezon i ośmielił się przerwać Menionowi. Uszedł niepewnie parę kroków i rzucił do stóp Palance'a. - Odkryłem ich ucieczkę. Właśnie biegłem cię ostrzec! Menion jest przyjacielem Balinora. Przybył tu, by cię zabić! - syczał z nie skrywaną nienawiścią. Złapał swego dobroczyńcę za tunikę i podnosił się wolno, by stanąć u jego boku. - Zabiliby mnie, gdyby nie ty, panie. Nie widzisz, co się dzieje?

Menion powstrzymywał się ostatkiem sił, by nie podejść i uciąć tej kreaturze kłamliwego jęzora. Wiedział jednak, jak ważne było w tej chwili zachowanie spokoju.

- Ten człowiek cię zdradził, Palance - ciągnął z kamienną twarzą książę. - Zatruł ci serce i umysł, wyssał jak pijawka twą wolę i nagiął do swej własnej... Sprawił, żeś... żeś myślał i czuł tak, jak on sobie tego zażyczył. Nic go nie obchodzisz ani też nie obchodzi go los tego kraju... Sprzedał go, a także nas wszystkich, bardzo tanio. Oddał nas w ręce wroga, który zdążył już zniszczyć Kern. - Sten­min zawył we wściekłej furii, ale książę Leah patrzył przenikliwie w oczy młodego króla i spokojnie mówił dalej: - Niedawno po­wiedziałeś, że będziemy przyjaciółmi. Chciałeś tego... pamiętasz? A przyjaciele muszą sobie ufać. Jeśli teraz dasz się zwieść, to będzie to już koniec twojego królestwa... twojego kraju, Palance.

U dołu schodów wszyscy słuchali w milczeniu, bojąc się jakimkol­wiek ruchem lub słowem przeszkodzić Menionowi. Balinor zauważył ze zdumieniem, że młodszy brat uważnie słucha księcia; widział wyraźnie, jak jego twarz się zmienia pod wpływem wewnętrznych zmagań, jak stara się przebić przez zaporę otępienia i chaosu. Jakoż po chwili Palance obrócił się, zamknął cicho drzwi i zaczął powoli do nich schodzić. Przechodząc obok Stenmina, nawet na niego nie spojrzał; minął go tak, jakby ten w ogóle nie istniał. Mistyk nie wie­dział w tej chwili, co począć. Spojrzał na drzwi, zastanawiając się przez chwilę, czy nie lepiej będzie uciec stąd jak najdalej. Ale nie był jeszcze gotowy uznać się za pokonanego. Nie...! Jeszcze nie! Obrócił się szybko, chwycił Palance'a za ramię i przybliżył twarz do jego ucha.

- Czyś zwariował? Czy naprawdę jesteś tak szalony, jak mówią, mój królu? - szeptał jadowicie. - Czy teraz właśnie chcesz się poddać...? Chcesz wszystko oddać bratu...? Wszystko stracić?! Kto ma być królem - ty czy on? Jeśli chcesz wiedzieć, kiedy skłamałem, to ci powiem. Prawda jest taka, że Menion Leah jest przyjacielem Allanona. - Palance odwrócił się wolno do Stenmina, a w jego oczach pojawił się strach. - Tak, Allanona! - Doradca wiedział, że uderzył w czuły punkt, i postanowił to wykorzystać do końca. - A jak myślisz, kto uprowadził twoją narzeczoną z jej domu w Kern? Ten człowiek, który tu mówi o przyjaźni, brał udział w tym porwaniu. To był podstęp... fortel, dzięki któremu chcieli się tu dostać. Mieli cię zabić!

U dołu schodów panowała pełna niepokoju cisza. Hendel chciał wejść na górę, ale Balinor go powstrzymał. Menion również stał nieruchomo i wpatrywał się w Palance'a. Wiedział, że jakiekolwiek zamieszanie tylko potwierdziłoby oszczerstwa Stenmina. Wyciągnął dłoń i wskazał na mistyka.

- On jest zdrajcą. Zaprzedał się lordowi Warlockowi. Buckhannah zszedł kilka stopni, spoglądając przelotnie na Meniona, a potem utkwił wzrok w Balinorze, który czekał cierpliwie u dołu schodów. Zatrzymał się i uśmiechnął niepewnie.

- A co ty o tym sądzisz, bracie? Czy ja rzeczywiście jestem...! czy postradałem zmysły? A jeśli nie ja, no... to chyba musi być ktoś inny, a ja sam jestem przy zdrowych zmysłach. Powiedz coś, Balinorze. Powinniśmy o tym porozmawiać... Wtedy... Chciałem coś powiedzieć...

Wypowiadając te słowa, Palance obejrzał się do tyłu, spojrzał Stenminowi w oczy i umilkł. Mistyk, skulony pod ścianą, wyglądał teraz jak wściekła gadzina, gotowa w każdej chwili rzucić się i kąsać.

- Stenmin, wyglądasz żałośnie... Wstawaj! - Ostra komenda poderwała mistyka na równe nogi. - Doradź mi, co powinienem zrobić! - Ton głosu był suchy i niecierpliwy. - Czy mam ich wszystkich zabić? Czy to mnie ochroni?

W jednej chwili Stenmin znów znalazł się w swoim żywiole wyprostował się, a z oczu biła złośliwa satysfakcja i nieokiełznanej furia.

- Wezwij straż, panie. Zlikwiduj tych zabójców natychmiast. Nagle stało się coś dziwnego. Palance przygarbił się, jakby nagle zupełnie opadł z sił, jakby uszła z niego cała energia. W jego spojrzeniu pojawiła się pustka i otępienie. Utkwił wzrok w najbliższej ścianie i zaczął ją oglądać tak wnikliwie, jakby była nieocenionym dziełem sztuki. Menion zdał sobie sprawę, że młody książę traci w tej chwili nad sobą kontrolę i poczucie rzeczywistości, że wraca do świata ułudy i szaleństwa. Stenmin również to zauważył i potarł z zadowoleniem bródkę, a na jego twarzy pojawił się ponury uśmiech. Jednak po chwili Palance przemówił:

- Nie, nie będzie żadnych żołnierzy... żadnego zabijania, on musi być człowiekiem praworządnym. Balinor chce być władcą kraju, chce mnie zastąpić... Lecz jest też moim bratem... Musimy więc porozmawiać. Nie wolno go krzywdzić... nie wolno. - zamilkł na moment, a potem spojrzał nieoczekiwanie na Meniona.Przyprowadziłeś mi z powrotem Shirl... Wiesz, myślałem, żem ją utracił na zawsze... Dlaczego miałbyś to robić, gdybyś był moim wrogiem...?

Stenmin nie mógł już dłużej wytrzymać. Syczał wściekle przez zaciśnięte zęby i szarpał księcia za tunikę. Ale Palance zdawał się go w ogóle nie zauważać.

- Bardzo mi trudno... jasno myśleć, Balinorze - mówił teraz prawie szeptem i potrząsnął ze smutkiem głową. - Nic nie jest dla mnie jasne. Nie jestem nawet na ciebie zły, że chcesz być królem. Ja zawsze chciałem... być królem, zawsze... wiesz o tym. Chciałem też mieć przyjaciół... kogoś, z kim mógłbym porozmawiać...

Dopiero teraz jakby przypomniał sobie o istnieniu Stenmina; obró­cił się wolno i zajrzał mu prosto w oczy. Pod tym spojrzeniem mistyk cofnął się o krok, oszołomiony i zdezorientowany, puścił tunikę księ­cia i oparł się plecami o kamienną ścianę. Ze strachu zaczęły mu dzwonić zęby, a z oczu wyzierało przerażenie i panika. Ze wszystkich obserwujących tę niesamowitą scenę osób tylko Menion zdawał się rozumieć, co tu się w tej chwili dzieje; wiedział, co musi w tej chwili czuć Palance. Opadały więzy zła i szaleństwa, którymi mistyk oplótł nieszczęsnego księcia, rozwiewała się mgła otępienia i mrok śmierci. Z tych jadowitych oparów wyłaniała się prawdziwa twarz królewskie­go doradcy: wstrętna i ohydna, pozbawiona uczuć maska jednego z wielu upiorów, które nawiedzały jego świat w koszmarach.

- Palance, posłuchaj mnie. - Menion starał się mówić ciepło i spokojnie. Jego głos docierał do młodego księcia jakby z bardzo daleka. - Sprowadź tu na dół Shirl. Poślij po nią, a ona ci pomoże.

Książę drgnął i zawahał się, jakby próbując coś sobie przypom­nieć, ale już po chwili na jego wymizerowanej twarzy pojawił się uśmiech; wyprostował się, jakby powracała mu dawna żywotność i siła. Przywołał na pamięć jej miękki i ciepły głos, jej delikatną, piękną twarz - wspomnienia pełne spokoju, ulgi i szczęścia, któ­rego nigdy nie zaznał z żadną inną istotą. Gdyby tak znów mógł z nią być, choć przez chwilę...

- Shirl... - wymówił jej imię cicho i miękko, a w jego głosie był smutek i miłość. Obrócił się i już wyciągał rękę, by otworzyć drzwi, gdy nagle... Stenmin wpadł w istny szał. Rzucił się z dziką furią na księcia i wrzeszcząc jak opętany, jął szarpać go za tunikę. Menion Leah zareagował instynktownie: skoczył szybko i wbiegł po schodach, by rozdzielić walczących mężczyzn. Był jednak za daleko. Zaledwie parę stopni dzieliło go od nich, gdy Stenmin wyszarpnął spod długich szat zakrzywiony sztylet. Uniósł rękę... Ostrze zawisło złowrogo nad głową księcia. Balinor krzyknął strasznie w bezsilności i przerażeniu. Błysnęła stal, sztylet opadł, zagłębiając się aż po kojeść. Palance Buckhannah krzyknął i wyprężył się, gdy jego piersij rozdarł straszliwy ból. Oczy rozszerzyły się w niemym zdumienii a młoda twarz okryła się śmiertelną bladością.

- Masz tu swojego brata, głupcze! - wrzeszczał szaleńczo Stenmin i zepchnął bezwładne ciało ze schodów.

Palance wpadł prosto na dobiegającego księcia; uderzyli ciężko o ścianę, ale Menion zdołał jakoś odzyskać równowagę. Stenmil rzucił się do ucieczki. Złapał za klamkę i pchnął wielkie drzwi. Natychmiast pomknął za nim Balinor, rozpaczliwie usiłując go dogonić. Tuż za jego plecami biegły elfy, wzywając głośno straż, postać w szkarłatnej szacie już się wymykała przez uchylone wrota gdy nagle Hendel, stojący dotychczas nieruchomo na dole, schylił się po porzuconą przez gwardzistów buławę i cisnął ją z ogromną siłą za uciekającym Stenminem. Trafiła go pod łopatkę, mistyk zawył z bólu i wściekłości, zachwiał się i potknął. Ale to go nie zatrzymało na długo i chwilę później, zataczając się, zniknął progiem. Usłyszeli jeszcze tylko dziki krzyk, że więźniowie dokonali zamachu na króla.

Książę Callahornu przystanął, by spojrzeć na leżącego nieruchomo brata. Menion trzymał go w ramionach i patrzył bezradnie na Balinora,. Ten spuścił wzrok, a po chwili pobiegł dalej. Nagle w drzwia stanęło dwóch gotowych do walki gwardzistów z obnażonymi mieczami. Ale Balinor nie wahał się ani przez sekundę, nawet się nie zatrzymał. Rozłożył szeroko swe wielkie ramiona i uderzył w nich niczym straszliwy taran. Strażnicy gruchnęli o podłogę jak zdmuchnięci i więcej się nie poruszyli. Balinor ujął upuszczony miecz i sekundę później już go nie było. Durin i Dayel biegli tylko dwa kroki z tyłu. Menion siedział na schodach, trzymając głowę młodszego księcia na kolanach. Hendel wszedł parę stopni na górę i stanął obok nich, potrząsając smutno głową. Palance żył jeszcze. Oddech miał krótki i chrapliwy, a jego powieki drgały lekko. Karzeł przyklęknął, oparł rękę na piersi księcia i ostrożnie wyciągnął sztylet. Spojrzał na zakrwawione ostrze i odrzucił je z odrazą. Razem podnieśli Palance'a trzymając go za ramiona. Nagle książę otworzył oczy i powiedzia coś słabym, ledwie zrozumiałym głosem, po czym znów stracił przytomność.

- On woła Shirl - szepnął Menion, a w oku błysnęła mu łza. - On ją wciąż kocha... Wciąż ją kocha...

Tymczasem na górze, w komnatach i korytarzach, w wielkich sa­lach i małych pokojach, rozlegały się krzyki, wołania o pomoc i ostre komendy. Balinor i elfy usiłowali dogonić uciekającego Stenmina, który niewątpliwie był główną przyczyną tej paniki i zamieszania. Wśród gwardzistów, pałacowej służby, a także zwykłych gości roz­chodziła się z szybkością błyskawicy wieść, że dokonano zamachu na króla, wydawano komendy i rozkazy pościgu, rozdawano broń, bo za­machowcy mieli jakoby pozabijać wszystkich ludzi w pałacu.

Balinor i dwaj bracia usiłowali się przebić przez tę rozhisteryzowaną ludzką masę, która wpadała w panikę na sam widok obnażonych mieczy. Kilku pojedynczych gwardzistów próbowało zastąpić im dro­gę, ale byli bez szans. Balinor przewracał ich jak bezwolne kukły, nie zatrzymując się ani na chwilę. Widział przed sobą rozwianą, szkar­łatną szatę i nie chciał jej stracić z oczu. Kiedy wpadli do wielkiego głównego hallu, widzieli jeszcze z daleka Stenmina, ale ten wmieszał się w spory tłum i zniknął im na chwilę z oczu. Balinor ryknął jak roz­juszony zwierz, a twarz miał wykrzywioną w straszliwym gniewie. Nie zważając już na nic, rzucił się prosto w ludzką ciżbę, ci, którzy nie zdążyli w porę umknąć mu z drogi, padali jak łany zboża pod kosą.

Wtem wielkie pałacowe wrota zadrżały i ugięły się pod ogromnym naporem, a po chwili otwarły się z hukiem tuż przed księciem i jego przyjaciółmi. Do środka wpadła duża grupa żołnierzy trzymających w gotowości miecze i krótkie włócznie. Zaskoczenie było całkowite i Balinor nie wiedział, co począć. Zatrzymał się i patrzył na żołnierzy, ale cały czas gotów był do obrony. Nie był pewien, kim są. Oni również się zatrzymali, ale w ich spojrzeniach nie było ani śladu wrogości, a niektórzy nawet się uśmiechali. Dopiero po chwili do­strzegł, na ich tunikach leoparda, znak Legionu Granicznego. Balinor rozluźnił się, wyprostował i wyciągnął ręce. Rozległ się ogłuszający krzyk i wiwaty; żołnierze otoczyli księcia, chwycili za ręce i nogi i podrzucali do góry w wielkiej radości ze zwycięstwa. Durin i Dayel zaś nie tracili czasu; rozpaczliwie przepychali się przez tłum, usiłując dogonić uciekającego Stenmina. Balinor również się szybko opamię­tał i krzyknął coś do żołnierzy, ale w tej wrzawie go nie usłyszano. Stanął na nogi i chciał pobiec za mistykiem, ale tłum spychał go w przeciwnym kierunku.

Elfy przecisnęły się w końcu przez ogromną ciżbę i pognały za uciekinierem. Stenmin wbiegł już do szerokiego korytarza i na chwilę znów zniknął im z oczu. Bracia byli bardzo szybcy i błyskawicznie nadrabiali stracony dystans. Wybiegając zza narożnika, dostrzegli ciemną, przerażoną twarz zdrajcy, który oglądał się za siebie w popłochu. Prawa ręka zwisała mu bezwładnie, a lewą opierał się o ścianę. Dyszał ciężko, rozbiegane oczy szukały jakiejkolwiek drogi ucieczki i szansy na ocalenie. Durin przeklinał cicho: gdyby teraz miał ze sobą łuk. Nagle mistyk oderwał się chwiejnie od ściany i podskoczył najbliższych drzwi. Szarpnął za klamkę, ale nie ustąpiły. Odwrócił się w panice i podbiegł do następnych. Durin i Dayel byli ledwie kilka jardów od niego, gdy Stenmin wpadł do pokoju i trzasnął drzwiami. Dopadli do nich w parę sekund, drzwi jednak były już zamknięte od środka. Wzięli więc jak najdłuższy rozbieg i uderzyli z całą siłą. Podwoje zadrżały i stęknęły, ale nie puściły. Dopiero za trzecim razem wewnętrzna zasuwa wygięła się i odpadła. Gdy z ogłuszającym hukiem pękającego drewna wpadli do pokoju, ten był już pusty.

Menion Leah i Shirl stali w cieple południowego słońca obok głównej bramie pałacu Buckhannahów. Nie opodal Balinor i dowódca Legionu Granicznego rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami. Menion obejmował dziewczynę ramieniem i spoglądał co chwila na jej zmartwioną twarz. Przytulił ją mocniej i uśmiechnął się, jakby chciał ją upewnić, że wszystko się jakoś ułoży, że będzie dobrze. Tuż za Murem Wewnętrznym stały dwa oddziały Legionu, dopiero co powołane pod broń. Czekali cierpliwie na rozkaz wymarszu, aby być pierwszą zaporą dla atakującej armii Nordlandii. Wróg doszedłjuż do północnych brzegów szerokiego Mermidonu i przygotowywał się do przeprawy przez wezbraną rzekę. Gdyby legion zdołał utrzymać południowy brzeg choćby tylko przez kilka dni, dałoby to czas królowi elfów na przyjście im z pomocą. Czas, myślał gorzko Menion...Potrzebowali teraz tylko trochę więcej czasu. Jednak tego właśnie brakowało. Legion Graniczny został powołany pod broń tak szybko jak to tylko było w tych warunkach możliwe. Zabezpieczono miasto, a Balinor przejął sprawnie naczelne dowództwo. W tym samym czasie jednak wroga armia zdążyła stanąć nad brzegami Mermidonu i szykowała się do przeprawy.

Miasto miało teraz nowego, prawowitego władcę. Balinor nie potrafił się tym cieszyć. Jego brat leżał w śpiączce, a śmierć czyhała tuż przy łożu. O jego życie walczyli najlepsi medycy w mieście, pielęgnując go i lecząc wszystkimi znanymi sobie sposobami. Według nich Palance był skrajnie wyczerpany i gdyby nawet nie został tak poważnie ranny, to i tak w niedługim czasie opadłby cał­kowicie z sił. Medycy, starając się zbadać powody jego nienormal­nego zachowania, odkryli w organizmie księcia obecność bardzo sil­nego narkotyku. On to właśnie pozbawiał Palance'a woli i zdolności racjonalnego myślenia, czyniąc zeń uległą zachciankom żądnego wła­dzy Stenmina marionetkę. Dawki musiały być tak silne, że ciało i umysł młodego księcia uległy ciężkiemu, prawie nieodwracalnemu zatruciu. Tak więc, według orzeczenia medyków, jego szaleństwo było prawdziwe.

Balinor wysłuchał ich z ciężkim sercem, ale nic nie powiedział. Godzinę wcześniej odnalazł swego ojca: leżał w zimnej, opuszczonej komnacie w północnej wieży. Stary król nie żył już od kilku dni. Lekarze orzekli, że przez bliżej nieokreślony czas systematycznie po­dawano mu truciznę. Stenminowi nietrudno było utrzymać tę śmierć w tajemnicy, jako że nikogo nie dopuszczał w pobliże komnaty, nawet Palance nie mógł odwiedzać swego ojca. Ruhl Buckhannah był mar­twy, Balinor zaś miał na zawsze pozostać w ciemnych lochach. Gdyby to się udało, zdrajca z łatwością nakłoniłby uległego mu księcia, by otworzył bramy miasta lordowi Warlockowi. W ten sposób los Tyrsis byłby przypieczętowany. Niewiele brakowało, a byłoby mu się uda­ło. Zażegnano najbliższe niebezpieczeństwo, lecz za wcześnie było na radość. Stenmin zdołał się wymknąć elfom i ukrywał się gdzieś w mieście.

Teraz przyszłość całej Sudlandii spoczywała w rękach jednego człowieka, ostatniego z rodu Buckhannahów, Balinora, księcia Callahornu. Pokładano w nim nadzieję na stworzenie silnego rządu i wia­rę w doprowadzenie do zwycięstwa. Dla mieszkańców Tyrsis był tarczą i opoką, dla żołnierzy z Legionu zaś mądrym i dzielnym wo­dzem. Gdyby go teraz zabrakło, byłoby to jak wytrącenie z garści jedynej broni, żołnierze utraciliby kogoś, za kim gotowi byli pójść w ogień. Niewielu zdawało sobie sprawę z powagi sytuacji, ale pa­nowało powszechne przekonanie, że Tyrsis musi być utrzymane za wszelką cenę. Gdyby wróg zdobył miasto, to armie karłów i elfów nigdy by się nie połączyły. Allanon ostrzegał, że jeśli do tego dojdzie, lord Warlock wygra tę wojnę. Tak więc Tyrsis było kluczem do zwy­cięstwa lub klęski, a klucz do Tyrsis spoczywał w rękach Balinora.

Janus Senpre również miał pracowity poranek, jego zadaniem była organizacja sił zbrojnych. Po tym, jak rozstali się z Menionem przy bramie, Senpre odszukał wodzów Legionu, Fandwicka.i Ginnissona. Potajemnie zebrali najważniejszych dowódców, potem dziesiętników i żołnierzy. Uderzano szybko i pewnie. Wpierw opanowali bramy, rampy i drogi w mieście. Do terenów pałacowych dotarli bez rozlewu krwi. Obsadzono mury i główne stanowiska. Przynajmniej na razie miasto było zabezpieczone. Czekając przed pałacem na umówiony znak od Meniona, trzech dowódców Legionu usłyszało naraz krzyki i zgiełk. Ktoś wołał, że dokonano zamachu na króla, ktoś inny że więźniowie uciekli, a jeszcze inni, że zamachowcy wszystkich mordują. Obawiając się najgorszego, żołnierze wdarli się do środka akurat by przeszkodzić Balinorowi w złapaniu Stenmina. Udało zapobiec rozlewowi krwi, prawie nikt nie zginął. Kilku zagorzałych i niebezpiecznych zwolenników poprzedniego władcy znalazło w więzieniu. Znaczna jednak część, zmuszana poprzednio do lojalności, skorzystała z możliwości przyłączenia się do nowych formacji Legionu lub do jego starych oddziałów. Z pięciu dawnych dywizji zdołano odtworzyć dwie. Niektórzy byli zdania, że do zachodu słońca wszystkie pięć dywizji stanie w gotowości bojowej. Zwiadowcy donieśli jednak, że wróg będzie się lada moment przeprawiał przez Mermidon. Balinor wiedział, że na podjęcie działań nie zostało dużo czasu. Hendel i elfy odpoczywali na schodach pałacu, rozkoszując się ciepłem i świeżym powietrzem. Na wystawionych ku słońcu twarzach malowały się przeróżne uczucia. Hendel był jak zwykle poważny, a oczy wyrażały siłę i determinację. Spoglądał co jakiś czas na Meniona i jego piękną towarzyszkę i na te krótkie chwile karła łagodniały. Durin zaś wydawał się starszy, niż był w istocie. Twarz miał zachmurzoną, gdy rozmyślał gorzko o tym, co się stało a także i o tym, co ma dopiero nadejść. Dayel natomiast, mimo iż wyraźnie zmartwiony i zaniepokojony, zdołał zachować w kącikach ust niepewny uśmiech. Menion przeniósł wzrok z Balinora na otaczających go dowódców sławnego Legionu. Ginnisson był potężny barczystym mężczyzną z bujną grzywą rudych włosów, Fandwic natomiast był siwym, starszym już człowiekiem o długich, opadających białych wąsach i groźnym, zimnym spojrzeniu. Obok nich stali Acton i Messalin. Ten pierwszy był średniego wzrostu i postury a jego umiejętności jeździeckie były wprost przysłowiowe. Messalin zaś był bardzo wysoki i mocno umięśniony, kołysał swymi silnymi biodrami, gdy Balinor mówił coś do niego. Po chwili dołączył do nich Janus Senpre, wyniesiony prawie na sam szczyt w sztabowej hierarchii, gdy okrył się sławą bohatera z Kernu i głównego obrońcy zagrożonego Tyrsis. Menion patrzył na nich z podziwem, czerpiąc z tego widoku niejasną pewność i pociechę. Miasto i wojsko były w dobrych rękach. Na koniec Balinor odwrócił się i podszedł do księcia z gór, kiwając na Hendela i elfy, by dołączyli do nich.

- Wyjeżdżam natychmiast nad Mermidon - powiedział cicho, gdy wszyscy byli już razem. Menion zaczął coś mówić, ale Balinor uciszył go szybkim gestem. - Nie, Menionie. Wiem, o co chcesz zapytać i odpowiedź brzmi: nie. Zostaniecie wszyscy w mieście. Po­wierzyłem wam kiedyś swoje życie, ale ponieważ ono jest mniej ważne od Tyrsis, chciałbym, żebyście teraz strzegli miasta. Jeżeli coś mi się stanie, wy będziecie najlepiej wiedzieli, jak prowadzić dalszą walkę. Janus zostanie z wami, by kierować obroną miasta. Poleciłem mu, by omawiał z wami wszystkie szczegóły.

- Eventin już wkrótce przybędzie - powiedział szybko Dayel, starając się, by zabrzmiało to w miarę pogodnie.

Balionor uśmiechnął się i pokiwał głową.

- Allanon nigdy nie zawiódł. Nie zawiedzie nas i teraz.

- Nie narażaj się niepotrzebnie - ostrzegł Hendel ponurym głosem. - Miasto i ludzie polegają na tobie. Potrzebują cię żywego.

- Do widzenia, przyjacielu. - Balinor chwycił mocno dłoń karła. - Najbardziej liczę właśnie na ciebie. Masz dwa razy więcej doświadczenia niż ja i jesteś dwa razy lepszym strategiem. Uważaj na siebie.

Książę obrócił się szybko, dał znak swoim żołnierzom i wsiadł do powozu, który miał go zawieźć do bram miasta. Konna eskorta uformowała się w szyk i wspaniała procesja ruszyła w kierunku mostu Sendica. Shirl i czterej towarzysze patrzyli za nimi, dopóki nie zniknęli im z oczu i dopóki nie umilkł stukot podkutych żelazem kopyt. Potem Hendel mruknął nieswoim głosem, że powinni jeszcze raz poszukać w pałacu śladów Stenmina i, nie czekając na odpowiedź, wszedł do siedziby Buckhannahów. Durin i Dayel podążyli za nim, smutni i strapieni, gdyż po raz pierwszy od czasu podróży z Culhaven rozstali się z Balinorem na dłużej niż kilka godzin. Bardzo ich nie­pokoiło, że pozwolili mu udać się samemu nad Mermidon.

Menion dobrze wiedział, jak czują się bracia, gdyż niespokojna natura kazała mu pójść za Balinorem i walczyć z nim ramię w ramię z hordami lorda Warlocka. Ale książę był u kresu wytrzymałości - nie spał już prawie od dwóch dni. Bitwa w obozie Nordlandczyków, długa ucieczka Mermidonem i szybki rozwój wypadków, które doprowadziły do uwolnienia Balinora i pozostałych, nadwerężyły jego tak ogromne przecież siły witalne. Chwiejąc się na nogach niczym pijany, zaprowadził Shirl do ogrodu pałacowego i tam ciężko opadł na kamienną ławkę. Przymknął oczy i spróbował się odprężyć. Dziewczyna usiadła przy nim cicho i spojrzała z troską na jego zmęczoną twarz.

- Chyba wiem, o czym myślisz, Menionie. - Jej łagodny głos docierał do niego jak przez mgłę. - Chciałbyś być teraz z nim.

Książę uśmiechnął się i skinął powoli głową; myśli miał niejasne i pogmatwane.

- Musisz się przespać - zasugerowała.

Menion znowu skinął głową i nagle pomyślał o Shei. Gdzie jest? Gdzie zawędrował w poszukiwaniu nieuchwytnego Miecz Shannary? Książę wstał szybko i otrząsnął się ze snu. Był śmiertelnie zmęczony, ale musiał koniecznie porozmawiać z Shirl. Potrzebom tego właśnie teraz, bo potem mógł nie mieć już takiej szansy. Cichym przygnębionym głosem opowiadał jej o sobie i o Shei, odkrywając okruchy przyjaźni, która połączyła ich przez wszystkie lata znajomości. Mówił o czasach, jakie spędzili w górach Leah, o wyprawach do Paranoru i poszukiwaniach Miecza Shannary. Czasem plątał w daremnych próbach wyjaśnienia uczuć, które dzielili i poglądów którymi się różnili. Shirl zaczynała powoli rozumieć, że Menion mówi o Shei, lecz próbuje opisać siebie samego. W końcu przerwała mu ten monolog, kładąc szczupłą dłoń na jego ustach.

- On był jedyną istotą, którą tak naprawdę poznałeś, prawda? zapytała cicho. - Jest dla ciebie jak brat i czujesz się odpowiedzialny za to, co się stało?

- Nie mogłem zrobić niczego więcej, niż zrobiłem - stwierdził ponuro Menion. - Gdybym zatrzymał go w Leah, to tylko na jakiś czas odwlekłbym to, co nieuniknione. Ale ta świadomość nie pomaga. Ciągle czuję się... winny...

- Jeżeli on czuje do ciebie to samo, to gdziekolwiek jest, w głębi serca, jak było naprawdę - wtrąciła szybko. - Nikt nie może cię winić za odwagę, którą okazałeś w ciągu ostatnich pięciu dni. Poza tym... kocham cię, Menionie Leah.

Książę popatrzył na nią z dość niemądrym wyrazem twarzy. Nagłe wyznanie dziewczyny całkowicie wytrąciło go z równowagi. Shirl roześmiała się, widząc jego zmieszanie, i objęła go mocno ramieniem. Jej kasztanowe loki zakryły mu twarz niczym miękki welon. Menion przytulił ją, a potem chwycił delikatnie za ramiona i odsunął od siebie, by zajrzeć jej w oczy.

- Chciałam to powiedzieć. Chciałam, żebyś to usłyszał, Menio­nie... żebyś wiedział... Jeśli mamy zginąć...

Zamilkła nagle i odwróciła wzrok, a zdziwiony książę ujrzał łzy spływające po jej policzkach. Otarł je szybko, potem uśmiechnął się i wstał, podając jej rękę.

- Przeszedłem długą, długą drogę - szepnął. - Mogłem umrzeć setki razy, ale przeżyłem. Widziałem zło tego świata i światów istniejących tylko w snach śmiertelników. Nic nas nie może zranić. Miłość daje siłę, która zwycięża nawet śmierć. Trzeba tylko odrobiny wiary, Shirl. Uwierz w nas.

Uśmiechnęła się na przekór samej sobie.

- Wierzę w ciebie, Menionie Leah. A ty pamiętaj, żebyś uwie­rzył w siebie. I pamiętaj, co ci dzisiaj powiedziałam.

Książę odwzajemnił uśmiech i chwycił ją mocno za ręce. Była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział i kochał ją tak moc­no jak własne życie. Pochylił się i ucałował czule jej usta.

- Będzie dobrze - zapewnił ją cichym głosem. - Uda nam się.Pozostali tak jeszcze przez jakiś czas w ciszy ogrodu, rozmawiając i spacerując alejkami wijącymi się wśród pachnących letnich kwiatów. Menion walczył z sennością, aż w końcu Shirl wymogła na nim odrobinę snu. Ciągle uśmiechając się do siebie, książę wrócił do swej komnaty i w ubraniu rzucił się na jedno z szerokich, miękkich łóżek. Od razu zapadł w głęboki, spokojny sen. Tymczasem popołudnie powoli zamieniało się w wieczór. Słońce wędrowało po zachodnim niebie, by wkrótce utonąć w purpurowej poświacie. Gdy się przebu­dził, było już zupełnie ciemno. Był wypoczęty, ale dziwnie zanie­pokojony. Odnalazł Shirl, a potem, w poszukiwaniu Hendela i braci elfów, wędrowali razem prawie pustymi korytarzami pałacu Buck-hannahów. Mijali stojących nieruchomo strażników, przechodzili przez ciemne pokoje, a ich kroki odbijały się echem od ścian. Za­trzymali się tylko na chwilę, by zajrzeć do ciągle nieprzytomnego Palance'a Buckhannaha, nad którym bez przerwy czuwali lekarze. Jego stan się nie zmieniał, pokaleczone ciało i rozbita dusza walczyły ze śmiercią, która zbliżała się powoli, lecz nieuchronnie. Gdy odeszli od łóżka nieszczęsnego księcia, z ciemnych oczu Shirl popłynęły łzy. Menion był pewien, że jego przyjaciele ruszyli na rogatki miasta, by tam oczekiwać powrotu księcia Callahornu. Osiodłał więc dwa wierzchowce i razem z Shirl podążyli ku Alei Tyrsijskiej. Była chłodna, bezchmurna noc, oświetlona blaskiem księżyca, gwiazd i wieża miejskich, które jaśniały na tle ciemnego nieba. Gdy znaleźli się na moście Sendica, Menion poczuł na rozpalonej twarzy ożywczy, chłodny powiew nocnego wiatru. Aleja Tyrsijska była niezwykle cicha, ulice opustoszałe, a domy, choć oświetlone, pozbawione zwykłych odgłosów śmiechu i rozmów. Nad oblężonym grodem zaległa złowieszcza cisza - ponury powiew samotności zwiastujący śmierć, która miała nadejść wraz z wojną. Jechali w milczeniu przez niesamowite, pełne grozy miasto, próbując znaleźć ukojenie w pięknie ozdobionego gwiazdami nocnego nieba, które zdawało się obiecywać tysiące szczęśliwych dni dla wszystkich dobrych istot. W oddali wyłoniły się z ciemności światła Muru Zewnętrznego: paliły się tam setki pochodni, wskazując żołnierzom Tyrsis drogę do domu. Długo nie wracają, pomyślał Menion, ale może odnieśli większe sukcesy niż ktokolwiek przypuszczał. Może udało im się powstrzymać nordlandzkie hordy przed przekroczeniem Mermidonu...

Kilka chwil później jeźdźcy zatrzymali się przy gigantycznych wrotach muru i zsiedli z koni. W koszarach legionu trwało gorączkowe zamieszanie, gdyż garnizon przygotowywał się do obrony grodu. Wszędzie było pełno żołnierzy, Menion i Shirl mieli więc trudności, by dotrzeć do obronnych parapetów znajdujących się szczycie szerokiego muru. Tam powitał ich z radością Janus Sempre. Młody komendant zachowywał czujność, od czasu gdy Balinor opuścił miasto, i jego twarz naznaczona była zmęczeniem i troską, chwili z ciemności wyłonili się Durin i Hendel, a za nimi pojawił Dayel. Przyjaciele stali w milczeniu i spoglądali w ciemność rozciągającą się na północ ku Mermidonowi i Legionowi Granicznemu. Słyszeli przytłumione odgłosy bitwy, które przywiewał do nich nocny wiatr.

Janus oznajmił im, że wysłał nad rzekę sześciu zwiadowców, żaden z nich nie powrócił. Nie była to dobra wróżba, więc komendant już kilkakrotnie chciał iść tam sam. Jednak nieustępliwy Hendel przypomniał mu surowym głosem, że to właśnie on został wyznaczony na dowódcę obrony Tyrsis i za każdym razem Senpre niechętnie porzucał swój zamysł. Durin postanowił, że jeśli Balinor nie wróci do północy, wyruszy na poszukiwanie przyjaciela. Elf mógł przecież bez żadnych przeszkód poruszać się nie wykryty przez nikogo. Je na razie, tak jak i pozostali, czekał z rosnącym lękiem na rozwój wydarzeń. Shirl opowiedziała krótko o niezmiennym stanie Palance'a, ate nie zdołała tym odwrócić uwagi mężczyzn od toczącej się nad rzeką bitwy. Czekali godzinę, potem dwie. Odgłosy bitwy stawały się coraz głośniejsze i bardziej rozpaczliwe, zdawało się, że walka toczy się teraz bliżej miasta.

Nagle z ciemności wyłoniła się grupa jeźdźców i piechurów, zmie­rzali bezładną grupą ku kamiennej rampie prowadzącej do miasta. Niemal nikt nie zauważył, jak nadciągają, i ich nieoczekiwane poja­wienie się wywołało u wszystkich przyspieszone bicie serca. Janus Senpre rzucił się, by włączyć mechanizm alarmowy zabezpieczający stalowe zasuwy olbrzymich wrót. Obawiał się, że wróg zdołał się w jakiś sposób wymknąć Balinorowi. Hendel przywołał go z powro­tem, gdyż zdołał się zorientować w sytuacji szybciej niż inni. Wy­chylając się mocno zza muru, zawołał coś głośno w swoim języku i otrzymał natychmiastową odpowiedź. Potem wskazał ponuro na wy­sokiego jeźdzca jadącego na czele długiej kolumny. W łagodnym świetle księżyca przyjaciele ujrzeli pokrytą kurzem twarz Balinora. Posępna mina księcia potwierdzała to, co wszyscy podejrzewali, gdy tylko go rozpoznali. Legion Graniczny nie utrzymał Mermidonu i armia lorda Warlocka zmierzała ku bramom Tyrsis.

Była już prawie północ, gdy piątka kompanów, którzy pozostali z wyprawy do Paranoru, zasiadła do kolacji w małej, odosobnionej jadalni pałacu Buckhannahów. Bitwa o utrzymanie Mermidonu była przegrana, a jedyną pociechę stanowiły olbrzymie straty wroga. Przez chwilę wydawało się, że doświadczeni żołnierze Legionu Graniczne­go zdołali powstrzymać Nordlandczyków przed zdobyciem południo­wego brzegu rzeki, lecz były ich tysiące i gdy setki ginęły w boju, na ich miejsce pojawiały się następne niezliczone hordy. Oddział Actona przemieszczał się jak błyskawica wzdłuż linii Legionu i ni­weczył każdą próbę oskrzydlenia piechurów. Odwaga żołnierzy Sudlandii przyniosła śmierć setkom trolli i gnomów. Była to najbardziej przerażająca rzeź, jaką widział Balinor, i wkrótce Mermidon zaczął spływać krwią rannych i umierających. Nordlandczycy wciąż jednak rzucali się do walki, toczyli bój, jakby byli pozbawieni uczuć, roz­sądku i strachu. Moc lorda Warlocka tak opanowała zbiorową świa­domość potężnej armii, że nawet śmierć ich nie przerażała. W końcu duży oddział okrutnych górskich trolli zdołał przełamać linię obrony Legionu i chociaż trolle zostały wybite niemal w pień, ich dywersyjna

taktyka zmusiła tyrsyjskich żołnierzy do skrócenia lewej flanki. W końcu Nordlandczycy zdołali się przedrzeć.

Słońce wtedy prawie już zaszło i Balinor zorientował się, że gdy się ściemni, najbardziej nawet doświadczeni żołnierze nie zdołają odzyskać i utrzymać południowego brzegu. Legion poniósł narzaie niewielkie straty, więc książę rozkazał dwóm oddziałom wycofać się na niewielkie wzgórze położone kilka jardów na południe od Mermidonu i uformować szyk bojowy. Kawalerię posłał na flanki, aby krótkimi wypadami nękała przeciwnika i uniemożliwiała mu zorganizowanie kontrnatarcia. A potem czekał na nadejście nocy. Hordy Nordlandczyków zaczęły napływać wraz z nastaniem mroku. Żołnierze Legionu Granicznego z przerażeniem obserwowali setki, a potem tysiące nadciągających wrogów. Byli świadkami budzącego grozę spektaklu: potężna armia pokryła całą ziemię po obu stronach Mermidonu tak daleko, jak okiem sięgnąć.

Jednak ten jej ogrom ograniczał możliwości manewrowania, stąd i większość rozkazów wywoływała dezorganizację i zamieszanie. Nie próbowano nawet wyprzeć tyrsijskich żołnierzy z małego wzgórza gdzie się zgromadzili. Zamiast tego wielka armia tłoczyła się na południowym brzegu rzeki, czekając najwidoczniej na kogoś, kto powie co robić dalej. Kilka szwadronów ciężkozbrojnych trolli robiło wypady na oddziały Legionu. Siły były jednak wyrównane, więc do­świadczeni żołnierze Sudlandii szybko ich odparli. W końcu zapadła ciemność i wroga armia zaczęła się organizować w regularne kolumny. Balinor wiedział, że ich pierwsze uderzenie doszczętnie rozbije oddziały tyrsijskich obrońców.

Ze zręcznością i odwagą, które uczyniły go duszą Legionu Gra nicznego i najznamienitszym dowódcą Sudlandii, książę Callahor rozpoczął jeden z najtrudniejszych manewrów taktycznych. Nie czekając na uderzenie wroga, podzielił swą armię na dwie części i atakował z lewej i prawej strony. Dzięki szybkim wypadom, wykorzystując ciemność i przewagę wynikającą ze znajomości teren żołnierze Legionu wyciągali przeciwnika półkolem i niszczyli jego szyki. Za każdym razem cofali się też coraz bardziej, zacieśniając półkole. Lewym skrzydłem dowodzili Balinor i Fandwick, a prawym Acton i Messalin.

Nordlandczycy z wściekłością rzucili się do ataku, potykając się na nieznanym terenie, lecz żołnierze Legionu byli zawsze kilka kro­ków poza ich zasięgiem. Powoli Balinor zdołał rozciągnąć flanki przeciwnika i przewęzić jego linie. Gdy piechota zdołała się już wy­starczająco wycofać i zniknąć w ciemności, kawaleria zwarła swe szyki w ostatnim wypadzie i umknęła z zacieśniającej się pułapki wroga. Wtedy oba skrzydła udręczonej armii Nordlandii spotkały się i wierząc, że natrafiły na wymykającego im się ciągle przeciwnika, bez wahania zaatakowały.

Nikt już się nie dowie, ile trolli i gnomów zostało zabitych przez swoich. Gdy Balinor wraz z Legionem Granicznym docierał bezpiecz­nie do bram Tyrsis, bitwa ciągle jeszcze przybierała na sile. By unik­nąć hałasu podczas ucieczki, buty żołnierzy i końskie kopyta zostały owinięte kawałkami materiału. I tak, z wyjątkiem jednego oddziału jeźdźców, którzy zboczyli za daleko na zachód, po czym zostali od­cięci od reszty i zdziesiątkowani, cały Legion powrócił bez szwanku. Chociaż straty zadane wielkiej nordlandzkiej armii były niezliczone, Mermidon - pierwsza linia obrony miasta - został stracony.

Teraz, na rozległych łąkach poniżej Tyrsis, aż po horyzont, ciem­ność rozświetlały ogniska wrogiego obozu. O świcie miasto zo­stanie zaatakowane przez połączone siły tysięcy trolli i gnomów, które posłuszne woli lorda Warlocka, własnymi ciałami próbują rozkruszyć kamienną ścianę Muru Zewnętrznego. W końcu ktoś go sforsuje...

Hendel, siedzący przy stole naprzeciwko Balinora, przypomniał sobie owo złowieszcze przeczucie, którego doświadczył, sprawdzając wraz z Janusem Senpre fortyfikacje wielkiego miasta. Bez wątpienia Mur Zewnętrzny był doskonałą barierą, ale coś jednak było nie tak. Karzeł nie umiał dokładnie określić źródła swego niepokoju. I nawet teraz, siedząc wraz z przyjaciółmi w zaciszu jadalni, nie mógł się pozbyć dziwnego uczucia, że w przygotowaniach do długiego oblę­żenia przeoczono coś naprawdę ważnego.

Raz jeszcze przebiegł w myślach linie obrony chroniące Tyrsis. Na krawędzi urwiska wzniesiono niski wał obronny, by uniemożliwić wrogowi przedostanie się na płaskowyż. Gdyby Nordlandczycy nie znajdowali się na równinie poniżej urwistego brzegu, Legion mógłby się wycofać do samego miasta i schronić za wielkim Murem Zew­nętrznym. Tam dużo łatwiej można by powstrzymać wroga. Od tym Tyrsis zabezpieczone było wysokim i stromym klifem, którego strze­liste skały sięgały aż do królewskiego pałacu. Balinor zapewniał, że sforsowanie tego klifu było praktycznie niemożliwe: przecież to jest, jak przekonywał, prawie gładka, lita skała, na której nie ma gdzie oprzeć ani ręki, ani nogi. Obronne umocnienia Tyrsis wydawały się nie do przebycia, Hendel jednakże nie chciał dać temu wiary.

Jego myśli pobiegły na chwilę ku ojczystemu Culhaven i rodzinie, której nie widział od długich tygodni. Nigdy nie spędzał z nimi wiele czasu, pochłonięty rozlicznymi sprawami i walką na pograniczach Anaru. Tęsknił za cienistymi lasami i słonecznymi dolinami, dzi­wiąc się sobie, że dopuścił do tak długiej rozłąki. Być może już nigdy tam nie powróci. Potrząsnął głową, by uwolnić się od smutnych myśli, nie czas teraz żałować tego wszystkiego.

Durin i Dayel pochłonięci byli poważną rozmową z Balinorem o Westlandii. Dayel, tak jak Hendel, rozmyślał o swym domu. Bał się bitwy, która miała nadejść. Bał się, ale starał się zepchnąć strach na samo dno serca. Dodawała mu też odwagi obecność doświadczo­nych wojowników. Wiedział, że zrobi wszystko, aby im dorównać. Był zdecydowany walczyć do końca. Pomyślał o Lynliss, o jej ciepłych, nieśmiałych oczach... Ten widok towarzyszył mu zawsze i wszędzie. Będzie walczył o jej bezpieczeństwo tak jak o swoje własne. Durin przyglądał się bratu i zauważył jego lekki uśmiech. Bez pytania wie­dział, że młodzik myśli teraz o swej ślicznej dziewczynie, którą miał poślubić. Dla Durina najważniejsze było bezpieczeństwo Dayela, od samego początku starał się być jak najbliżej brata i robił wszystko, by go chronić. Niejednokrotnie już od czasu niebezpiecznej wyprawy do Paranoru ich życie wisiało na włosku. Jutro również będą patrzeć śmierci w oczy, ale on będzie trwał przy bracie.

Pomyślał o Eventinie i potężnej armii elfów: czy zdążą dotrzeć do Tyrsis na czas? Bez ich wsparcia Legion nie utrzyma swych pozycji, a hordy lorda Warlocka przedrą się w końcu przez umocnienia. Westchnął i przyłożył flaszkę z winem do ust. Pociągnął długi łyk rozkoszując się smakiem trunku i poddając się uczuciu błogiego ciepła. Rozejrzał się po najbliższych, a na koniec jego wzrok spoczął na zatroskanej twarzy Meniona Leah.

Książę pochłonął śniadanie z wielkim apetytem, nadrabiając prawie dwudniowe zaległości. Skończył na długo przed innymi, a teraz raczył się winem. Delektując się jego niezrównanym smakiem, rozpytywał Balinora o bitwę, do której miało przyjść po południu. Dopiero teraz pośród ciszy wczesnego poranka, najedzony i z pucharem wina w ręce, mógł jasno zebrać myśli. Coraz bardziej ulegał wewnętrznemu prze­konaniu, że kluczem do tego, co się wydarzyło od czasów Culhaven i do tego, co miało dopiero nadejść, jest nikt inny, tylko Allanon. Nie potrafił teraz myśleć ani o Shei, ani o Mieczu, ani nawet o Shirl. Wszystkie myśli i obrazy przesłaniała mu ciemna i posępna postać tajemniczego druida. Jedynie Allanon znał odpowiedzi na wszystkie pytania i sekret talizmanu, który ludzie zwali Mieczem Shannary. Tyl­ko on wiedział, co kryje się za niesamowitym objawieniem ducha nieżyjącego od ponad pięciuset lat Bremena, który ukazał się im w do­linie Shale. Jeden jedyny Allanon wiedział, czego się spodziewać na każdym kroku niebezpiecznej podróży do Paranoru i jak sobie z tym radzić. Na razie on sam pozostawał największą tajemnicą.

Teraz nie było go jednak z nimi i tylko Flick, jeśli jeszcze żył, mógł zapytać o to, co ich jeszcze czeka. Od Allanona zależało to, czy przeżyją, ale cóż on mógł uczynić? Co mu pozostało, gdy Miecz Shannary - ich ostatnia nadzieja - zaginął, a młody dziedzic rodu przepadł bez wieści, a może nawet zginął? Menion przygryzł ze złoś­cią wargę i szybko odpędził od siebie tę myśl. Shea musi żyć!

Książę przeklął wszystko, co doprowadziło ich do tak żałosnego końca. Pozwolili się zapędzić w kozi róg. Pozostała im tylko jedna droga odwrotu. W jutrzejszej bitwie zginie wielu ludzi, a jedynie nieliczni będą znali tego przyczynę. Była to nieodłączna strona każdej wojny - od wieków ludzie ginęli za sprawy, o których nie mieli pojęcia. Ale ta wojna była zupełnie inna. Była czymś, co nie mieściło się w ludzkim rozumowaniu; toczyła się przecież między duchem a śmiertelnikami. Jak można zniszczyć kogoś tak złego jak lord Warlock, gdy nawet nie można go zrozumieć? Tylko Allanon w pełni pojmował naturę tej istoty. Gdzie był druid, gdy wszyscy go tak bardzo potrzebowali?

Świece dopalały się powoli i w pokoju zapadała coraz głębsza ciemność. Skwierczały pochodnie zawieszone na ścianach, a nara­dzający się przyjaciele ściszyli głosy do szeptu, jakby noc była dziec­kiem, którego nie można przebudzić. Tyrsis spało. Spała również nordlandzka armia rozłożona obozem u jego bram. Zdawało się, że podczas tej księżycowej nocy wszystko, co żywe pogrążyło się we śnie, a wojna niosąca ze sobą śmierć i ból jest tylko niewyraźnym, mglistym wspomnieniem minionych lat. Jednakże chociaż rozmawiali o lepszych czasach i przyjaźni, nie mogli nawet na chwilę pozbyć się świadomości, że wojna jest tak samo bliska jak wschód słońca...

tak samo nieunikniona jak nadejście ciemności i lorda Warlocka, który powoli, lecz nieubłaganie nadciągał z północy, by zdmuchnąć ich kruche życie.



XXX



Rankiem trzeciego dnia poszukiwań Orla Fan'e ulewne deszcze ustały, a nad jałową ziemią Nordlandii pojawiło się rzadko tu goszczące słońce. Mglista, niewyraźna kula światła rozpraszała pozostałości posępnej ściany mroku utkanej przez lorda Warlocka. Burza zmieniła nie do poznania oblicze tej zawsze surowej, pustej ziemii. Teraz rozciągało się tu tylko poszarpane deszczem i huraganem bezkresne pustkowie. Każda z czterech stron świata wyglądała tak samo, nie było nawet na czym zatrzymać oka.

Z początku zdawało się, że pojawienie się słońca jest długo oczekiwanym, radosnym zdarzeniem. Ciepło wdzierało się w znienawidzony mrok, który do tej pory niepodzielnie spowijał tę nieurodzajną ziemię. Było coraz cieplej i oblicze tej krainy znowu zaczęło się zmieniać. W ciągu godziny temperatura podniosła się o trzydzieści stopni i rosła dalej. Zasilane nieustannym deszczem rzeki zmienił się w rwące potoki, a teraz zaczynały parować. Było coraz bardziej duszno, wilgoć przenikała wszystko i robiła się coraz bardziej dokuczliwa.

Rachityczna roślinność budziła się do życia po burzy i zaraz umierała, pozbawiona powietrza i życiodajnej jasności, zduszona przez upał, którym przesiąknięte było szare od mgły powietrze. Słońce paliło bezlitośnie bagnistą ziemię, która wkrótce zmieniła się w spękaną, twardą glinę pozbawioną wszelkiego życia. Rzeki, jeziora i kałuże wysychały niemal w okamgnieniu, a wielkie głazy znaczące wysuszoną ziemię chłonęły żar niczym żelazo rzucone na płonące węgle. Powoli i nieubłaganie ta ziemia stawała się tym, czym kiedyś - suchą, martwą krainą, nad którą królowało bezchmurne niebo. Nie było tu żadnego ruchu; jedynie obojętne słońce kontynuowało swą nieprzerwaną wędrówkę ze wschodu na zachód, zmieniając dni w lata, a lata w wieki.

Ze skalnego schronienia, które dawał jeden z niezliczonych górków, wyłoniły się ostrożnie trzy pochylone postacie. Wędrowcy wyprostowali powoli swe zdrętwiałe ciała i rozejrzeli się ponuro okolicy, usiłując przebić wzrokiem gęstą zasłonę mgły. Stali tak chwilę w nieprzyjaznym mroku i obserwowali wymarłą ziemię, która zdawała się ciągnąć aż po kraj świata. Było to ponure cmentarzysko pełne kamiennych kopców zakrywających szczątki śmiałków, którzy odważyli się wstąpić do tego zakazanego królestwa. Wszędzie panował absolutny spokój. Niezmącona cisza przenikała szarą mgłę wilgoci, sączyła się do umysłów ludzi niczym nie wypowiedziana zapowiedź śmierci. Shea, Panamon Creel i Keltset w niemym prze­rażeniu obserwowali ten nieprzyjazny, opustoszały kraj.

W końcu Panamon poruszył się i potarł zdrętwiałe kończyny, by przywrócić im krążenie. Był rozczochrany, a jego twarz pokrywał trzydniowy zarost. Wyglądał dość mizernie, ale bystre oczy świeciły blaskiem zdradzającym czujność i zaciekawienie. Tymczasem potęż­ny Keltset wspiął się bezszelestnie na szczyt wzgórza i przepatrywał północny horyzont.

Wędrowcy spędzili w swym kiepskim schronieniu niemal trzy dni, tyle bowiem czasu trwała dzika, nieposkromiona burza. Stracili trzy dni, w ciągu których wszelkie ślady po nieuchwytnym Orlu Fan'ie i Mieczu Shannary zostały dokładnie zatarte. Jedli tylko i spali, bo nie było nic innego do roboty. Shea i Panamon dużo rozmawiali, dzięki czemu zdołali się lepiej poznać i zrozumieć. Natomiast Keltset wciąż był małomówny i tajemniczy. Shea przekonywał kompanów, że nie zwracając uwagi na szalejący żywioł, powinni wyruszyć na po­szukiwania swej ofiary, ale Panamon ucinał wszelką dyskusję na ten temat. Nikt nie mógł bezpiecznie poruszać się w takich warunkach, z pewnością więc Orl Fane również był zmuszony poszukać jakiejś kryjówki. Alternatywą był upadek w przepaść lub utonięcie w wez­branej rzece. W każdym razie, dowodził Creel, gnom nie mógł uczynić w swej ucieczce zbyt wielkich postępów. Keltset zszedł tymczasem ze wzgórza i zatoczył ramieniem szeroki łuk. Horyzont był pusty, nic im nie zagrażało.

Przerwali więc spór i podjęli szybką decyzję. Potem zebrali swój skromny dobytek, ześliznęli się szybko po stromym zboczu i skiero­wali na północ. Shea i Panamon byli zgodni co do jednego: poszu­kiwania Miecza Shannary stały się czymś więcej niż tylko sprawą zranionej dumy, czymś więcej niż wyprawą po tajemniczy talizman. Były niebezpiecznym, szalonym pościgiem za jedynym, aczkolwiek dość wątpliwym narzędziem, które mogło ocalić im życie na tej okrut­nej ziemi.

Forteca lorda Warlocka znajdowała się na północy. Otaczały ją wysokie, czarne szczyty, a za nimi, na granicy Królestwa Czaszki, rozciągała się ściana morderczej mgły. Musieli znaleźć jakieś wyjście, by ominąć tę ohydną krainę. Mogli oczywiście przejść przez mglistą ciemność i użyć Kamieni Elfów, by wskazały im drogę do Sudlandii, ale dzięki temu świat duchów dowiedziałby się o ich istnieniu, Allanon powiedział o tym Shei jeszcze w Culhaven, a ten z kolei poinformował Panamona. Jedyną bronią przeciwko lordowi Warlocka był Miecz Shannary. Plan polegał na zdobyciu talizmanu i ucieczce przez ścianę ciemności. Nie było to zbyt błyskotliwe rozwiązanie, ale w tej sytuacji jedyne.

Wędrówka była teraz tak samo uciążliwa jak przed burzą. Ziemia była twarda, pokryta gruzem i zdradliwymi kamieniami. Przedzierając się przez tak nierówny teren, szybko okryli się kurzem i siniakami będącymi wynikiem ciągłych upadków. Ponieważ droga była wyboista, trudno było utrzymać kurs i przewidzieć dalszą trasę, nie było żadnych punktów orientacyjnych - krajobraz w każdym kierunku był identyczny. Czas płynął powoli. Niestety, ciągle nie udawało im się natrafić na ślad zbiega. Wilgotność wzrastała z chwilą, a ich ubrania były już mokre od potu. Zdjęli więc płaszcze i przerzucili je przez plecy; wraz z nocą mógł wszak nadejść chłód.

- Tu widzieliśmy go po raz ostatni. Zadyszany Panamon wspiął się na szczyt rozległego pagórka i znieruchomiał. Shea przystanął obok i rozejrzał się wokoło z niedowierzaniem. Wszystkie szczyty wyglądały dokładnie tak samo z wyjątkiem nieznacznych różnic w wysokości i kształcie. Teraz nie był już pewien, z której strony przyszli.

- Keltset, co widzisz? - zawołał Panamon.

Troll wspiął się powoli na szczyt, poszukując jakichkolwiek śladów małego gnoma. Niestety burza zatarła wszystkie tropy, pospacerował jeszcze przez chwilę po wzgórzu, a potem pokręcił przecząco głową. Pod grubą warstwą kurzu twarz Panamona zapłonęła w nagłym gniewie.

- On był tutaj. Musimy iść trochę dalej.

Ruszyli więc przed siebie, wdrapując się na coraz to inne wzniesienia. Nie było już o czym mówić. Nawet jeśli Panamon się mylił, nikt nie miał lepszego pomysłu. Pozostało jedynie dalej szukać, minęła godzina. W dalszym ciągu posuwali się na północ, ale nic nie znaleźli. Shea zaczął zdawać sobie sprawę z beznadziejności przedsięwzięcia. Przecież nie sposób przeszukać całej krainy, jeśli sprytny gnom poszedł jedynie pięćdziesiąt jardów na wschód lub zachód, nigdy się o tym nie dowiedzą. A może podczas burzy został pogrzebany pod warstwą błota, a Miecz razem z nim... i już go znajdą?

Shea czuł już ból w mięśniach od ciągłego wspinania i zamierzał dać hasło do krótkiego odpoczynku. Może powinni zmienić kierunek poszukiwań? Gdy jednak spojrzał na Panamona, zrezygnował z tego zamiaru. Ciemna twarz jednorękiego rabusia miała taki sam wyraz jak kilka dni temu, gdy rozprawił się z gnomami. Znowu był myśli­wym. Jeżeli znajdzie Orla Fane'a, mały uciekinier tego nie przeżyje. Shea wzdrygnął się mimowolnie i odwrócił wzrok.

Kilka wzgórz dalej znaleźli kawałek tego, czego szukali. Bystre oczy Keltseta wypatrzyły na dnie małego parowu jakiś przedmiot. Troll pokazał go pozostałej dwójce, ześliznął się ze skalistego wzgó­rza i popędził do swej zdobyczy. Był to skrawek materiału, który kiedyś stanowił sporą część rękawa tuniki. Przyglądali mu się przez chwilę w milczeniu, a potem Shea spojrzał na Keltseta, oczekując potwierdzenia, że ten kawałek szmatki należał kiedyś do Orla Fane'a. Olbrzymi troll pokiwał z satysfakcją głową. Panamon nabił materiał na swój szpikulec i uśmiechnął się groźnie.

- Więc znów go mamy. Tym razem ta gnomia hiena nam się nie wymknie!

Ale tego dnia nie znaleźli ani Orla Fane'a, ani jakichkolwiek jego śladów. W grubej warstwie kurzu byłyby przecież doskonale widocz­ne, a tymczasem nie było niczego. Widocznie, wbrew temu, co twier­dził Panamon, mały gnom wędrował w czasie burzy i udało mu się uniknąć zarówno upadku z pokrytego błotem zbocza, jak i śmierci w wezbranej rzece. Deszcz zmył wszystkie ślady, ale z kapryśną prze­wrotnością dzikiego żywiołu pozostawił na wierzchu oderwany ka­wałek rękawa. Materiał mógł przypłynąć skądkolwiek, nie było więc żadnej możliwości, by ustalić kierunek marszu gnoma. Powoli zapa­dała noc. Ciemność spowiła całą krainę i widoczność ograniczała się teraz do kilku stóp. Poszukiwania więc przerwano, aczkolwiek nie­chętnie. Keltset objął pierwszą wartę, Panamon i Shea padli wyczer­pani na ziemię i natychmiast zasnęli. Powietrze było chłodne i nadal wilgotne, wędrowcy owinęli się więc szczelnie nie całkiem suchymi płaszczami.

Ranek powitał ich znajomą szarością. Nie było tak wilgotno jak wczoraj, ale słońce w dalszym ciągu przesłaniała zasłona ołowianej mgły. Panowała ta sama złowieszcza cisza sprawiająca, że poszuki­wacze Miecza Shannary czuli się zupełnie odcięci od świata żywych. Bezkresna pustka zaczęła wywierać zauważalny wpływ na Sheę i Pa­namona. W ciągu ostatnich dni chłopak zrobił się drażliwy i nerwowy, a rabuś - zazwyczaj wesoły i gadatliwy - pogrążył się w niemal całkowitym milczeniu. Jedynie Ketset pozostał taki jak zawsze, jej twarz miała ten sam dobrotliwy i niewzruszony wyraz.

Po krótkim śniadaniu, spożytym bez większego apetytu, wznowili poszukiwania. Podjęli pościg niemal ze wstrętem, gdyż ich jedynym marzeniem było teraz szybkie zakończenie tej wyczerpującej wędrówki. Szli jednak dalej. Z jednej strony zmuszał ich do tego instynkt samozachowawczy, a z drugiej świadomość, że i tak nie ma dokąd pójść. Panamon i Shea, chociaż w pełni nie zdawali sobie z tego sprawy, zaczęli się zastanawiać, dlaczego Keltset towarzyszy im w tym pościgu. Był przecież we własnym kraju i z pewnością zdołałby przeżyć, gdyby poszedł własną drogą. Bez powodzenia próbowali rozszyfrować powody, które nakazały trollowi pozostać z nimi w czasie trzydniowej ulewy. Byli jednak zbyt zmęczeni, by rozważać dalej problem. Zgadzali się więc nieco nieufnie na jego obecność, postanawiając, że przed końcem podróży się dowiedzą, kim jest naprawdę. Tymczasem przedzierali się z trudem przez kurz i mgłę, a ranek zamieniał się powoli w południe.

Nagle Panamon stanął jak wryty.

- Ślady! - krzyknął radośnie na całe gardło i rzucił się przodu, pozostawiając za sobą zdziwionych towarzyszy.

Po chwili już cała trójka pochylała się nad wyraźnie odbitym w piasku śladami stóp. Nie mogło być wątpliwości, do kogo należą. Nawet Shea rozpoznał, że pozostawiły je buty, a ściślej podniszczone i popękane obcasy Orla Fane'a. Trop prowadził w zasadzie na północ ale chwilami błądził w różnych kierunkach, jakby ktoś, kto go pozostawił, nie wiedział, dokąd zmierza. Wyglądało na to, że Orl Fane błąkał się zupełnie bez celu. Kompani zatrzymali się na chwilę, a potem poderwali się pospiesznie na rozkaz Panamona. Ślady pochodził zaledwie sprzed godziny i, zważywszy na ich niesprecyzowany kierunek, można było mieć nadzieję, że nieuchwytny dotąd gnom będzie łatwą zdobyczą. Panamon nie mógł ukryć złośliwej radości, przywróciła mu życie, gdy tylko dojrzał perspektywę zakończenia męczącego pościgu. Cała trójka ruszyła więc na północ ze stanowczym postanowieniem, że właśnie dzisiaj złapią Orla Fane'a.

Ślady biegły bardzo dziwacznie i nierówno. Czasami podążali, nimi niemal prosto na wschód, a innym razem w kierunku zupełnie przeciwnym. Po południu Keltset zauważył, że tropy są nieco świeższe. Jeśli jednak nie przyspieszą i nie złapią uciekiniera przed nocą znowu mogą go stracić. Przedtem już dwa razy prawie go dopadli, ale za każdym razem coś nieoczekiwanego zmuszało ich do przerwa­nia poszukiwań. Nie mieli ochoty, by przydarzyło się to po raz trzeci, a Shea przyrzekł sobie w duchu, że będzie ścigać Orla Fane'a nawet w zupełnej ciemności.

W oddali wyłoniły się z mgły złowieszcze góry Królestwa Czasz­ki. Ich czarne, ostre szczyty cięły horyzont jak ostrza noży. W myśli Shei wkradł się strach, był tym silniejszy, im głębiej wchodzili w tę groźną i ponurą krainę. Chłopak miał uczucie, że to wszystko prze­rasta jego wyobrażenia, w jakiś sposób poszukiwania Orla Fane'a i Miecza Shannary stały się jedynie małą cząstką większego planu. Na razie nie wpadał w panikę, ale czuł przemożną potrzebę zakoń­czenia tego szalonego pościgu i powrotu do własnego kraju.

Po południu górzysty teren zaczął się obniżać i dzięki temu trzej wędrowcy mieli rozległy widok. Po raz pierwszy, od kiedy wydostali się zza czarnej ściany, mogli też się wyprostować i poruszać swo­bodnie. Przed nimi rozciągała się naga, niegościnna równina pokryta brązową ziemią i szarymi skałami ciągnącymi się nierówno ku wy­sokim, złowrogim szczytom Królestwa Czaszki. Tam, na północy, było domostwo lorda Warlocka. Nad całym obszarem - nagim, go­rącym i opuszczonym - panowała ta sama śmiertelna cisza. Nie było tu żadnego ruchu ni życia, nie brzęczały owady, pustki nieba nie zakłócał lot ptaka, nie było nawet wiatru. Wszędzie panowała przeklęta, martwa nicość, nad którą unosiła się śmierć. Ślady Orla Fane'a prowadziły właśnie w tę nicość i znikały gdzieś daleko, jakby kraina ta pochłonęła go na zawsze.

Myśliwi przystanęli na dłuższą chwilę. Na ich twarzach malowała się oczywista niechęć do zapuszczania się w głąb tego niegościnnego kraju. Nie mieli jednak zbyt wiele czasu, by się nad tym zastanawiać, i ruszyli przed siebie. Szli krętą ścieżką, dobrze widoczną na dużą odległość, co pozwoliło im się trzymać w miarę prostego kursu. Szyb­ko nadrabiali stracone chwile. Jakiś czas później Keltset wskazał na ślad pochodzący zaledwie sprzed godziny. Zaczęło gwałtownie zmierzchać; daleko na zachodzie słońce zanurzało się za horyzontem. Wszystko przykrywała wszechobecna szara mgła, nadając światu osobliwy, zamazany wygląd.

Siadami Orla Fane'a pościg dotarł do doliny otoczonej wysokimi grzbietami pełnymi ostrych nawisów i wielkich, sterczących skał. Słońce już prawie zaszło i Panamon Creel, który już od jakiegoś czasu ochoczo przewodził małej grupce, musiał się mocno pochylić by odnaleźć w piasku trop ofiary. Zatrzymali się na chwilę, a rabusi przyjrzał się bacznie świeżym śladom. Nagle odciski stóp małego gnoma zniknęły. Shea i Keltset natychmiast pospieszyli Panamonowi z pomocą. Po wnikliwych badaniach najbliższego otoczenia zorientowali się, że ktoś metodycznie zaciera trop.

W tej samej chwili z cienia zaczęły wyłaniać się potężne, ciemne sylwetki. Gdy znalazły się w nikłym świetle wieczoru, pierwszy dojrzał je Shea, ale sądził, że to oczy płatają mu figla. Panamon szybek zorientował się w sytuacji. Wyprostował się, wydobył z pochwy miecz i uniósł włócznię. Zapewne zdołałby się przebić przez zacieśniający się krąg tajemniczych postaci, ale zawsze tak przewidujący Keltset zrobił zadziwiającą rzecz. Skoczył bowiem do przodu i pociągnął za sobą zaskoczonego rabusia. Panamon spojrzał z niedowierzaniem na swego milczącego kompana, a potem niechętnie odłóż broń. Byli otoczeni przynajmniej przez tuzin ciemnych postaci. Nawę w niewyraźnym świetle wieczoru Shea zorientował się, że zostali pojmani przez grupę olbrzymich górskich trolli.

Znużeni jeźdźcy zatrzymali swe równie wyczerpane wierzchowe i popatrzyli w dół na szeroką przełęcz Rhenn. Na wschodzie, dwie mile przed nimi, rozciągała się dolina zwieńczona z obu stron wysokimi wzgórzami. Ich ostre krawędzie były pokryte niewielką ilością drzew i krzewów. Od tysięcy lat ta legendarna przełęcz była bramą oddzielającą równinę Streleheim od rozległych lasów Westlandii, naturalnym przejściem prowadzącym do ojczyzny elfów. To właśnie tutaj legiony elfów pod wodzą Jerle Shannary rozbiły potężną armię lorda Warlocka. To tu Brona stanął twarzą w twarz z wiekowym Bremenem i Mieczem Shannary, a potem uciekł wraz ze swym wojskiem, lecz tylko po to, by zostać pochwyconym, a następnie rozgromionym przez armię karłów. Przełęcz Rhenn była świadkiem klęski najpotężniejszej siły zagrażającej światu od czasu Wielkich Wojen. Tak więc ludzie wszelkich ras uważali ją za miejsce legendarne, cicha przełęcz była naturalnym pomnikiem historii i wielu przemierzało nawet pół świata, by choć przez chwilę poczuć się częścią wielkiego, krwawego wydarzenia sprzed lat.

Jon Lin Sandor rozkazał zsiąść z koni. Przedmiotem troski elfa nie była teraz przeszłość, lecz najbliższa przyszłość. Zmartwiony, spojrzał na potężną czarną ścianę zmierzającą z Nordlandii ku równinom Streleheim. Z każdym dniem była coraz bliżej Westlandii, ojczyzny elfów. Jego spojrzenie powędrowało teraz na wschód, gdzie złowie­szcza ciemność zawładnęła już lasami otaczającymi Paranor. Uśmie­chnął się gorzko i przeklął w duchu dzień, w którym opuścił swego króla i zarazem najlepszego druha. Dorastał wraz z Eventinem i kiedy przyjaciel został królem, stał się jego osobistym doradcą i strażnikiem. Razem przygotowywali się do inwazji armii Brony. Powszechnie są­dzono, że Władca Upiorów zginął w czasie Drugiej Wojny Ludów, lecz Allanon wyprowadził elfy z błędu. Chociaż niektórzy pokpiwali sobie z tego, Eventin wiedział swoje. Allanon nigdy się nie myli; jego zdolność widzenia przyszłości była niesamowita i tajemnicza, ale jak dotąd niezawodna.

Elfy poszły za radą Eventina i przygotowywały się do wojny, ale inwazja nie przebiegała, jak oczekiwano. Potem upadł Paranor, a wraz z nim przepadł Miecz Shannary. I znów Allanon przybył do kraju elfów. Tym razem prosił, aby rozmieścili patrole na równinie Stre­leheim powyżej Paranoru. Miało to zapobiec próbie przeniesienia Miecza Shannary do zamku lorda Warlocka, twierdza druidów była bowiem opanowana przez gnomy. I tym razem elfy posłusznie speł­niły żądanie badacza przeszłości.

Wydarzyło się jednak coś nieoczekiwanego i to właśnie wtedy, gdy Jon Lin Sandor przebywał z dala od króla. Gnomy z Paranoru niespodziewanie postanowiły wyruszyć do Nordlandii. Trzy ciężko­zbrojne patrole natarły na linie elfów. Wtedy Eventin i Jon Lin roz­dzielili się, by odciąć od siebie dwa z oddziałów. Była to dużo prostsza droga do zwycięstwa niźli ścieranie się z armią połączonych sił gno­mów i trolli, która w tym czasie odłączyła się od głównych wojsk lorda Warlocka. Drużyna Jona Lina została niemal wybita, a on sam ledwo uszedł z życiem. Nie mógł dotrzeć do oddziału Eventina, a póź­niej okazało się, że król zniknął wraz z całym patrolem. Jon Lin Sandor szukał go już prawie od trzech dni.

- Znajdziemy go, Jon Lin. Nie tak łatwo go zabić. Na pewno znajdzie jakiś sposób, by ocalić życie.

Zafrasowany elf skinął nieznacznie swą krótko ostrzyżoną głową i spojrzał na młodą twarz swego rozmówcy.

- To dziwne, ale jestem pewien, że on żyje - ciągnął ze spo­kojem młody elf. - Nie potrafię tego wyjaśnić. Po prostu to czuję.

- Breen Elessedil był młodszym bratem Eventina. Był również nas­tępcą tronu Westlandii. Gdyby jego brat zginął, zostałby królem elfów.

Na razie jednak nie był przygotowany do objęcia tak poważnej fur i wcale jej nie pragnął. Od czasu zaginięcia Eventina nie uczynił żadnego kroku, by przejąć dowództwo nad rozpadającą się armią i skonsternowaną Radą Królewską. Za to natychmiast przyłączył się do poszukiwań zaginionego brata. W rezultacie rząd elfów znalazł się w stanie bliskim paniki. Jeszcze dwa tygodnie temu byli zjednoczeni przeciw nadciągającej z północy groźbie inwazji; teraz stanowili jedynie zbitkę podzielonych i przerażonych ugrupowań. A wszystko dlatego, że nie znalazł się nikt zdolny do przejęcia władzy.

Elfy jednak nie wpadły w panikę. Były zdyscyplinowanym społeczeństwem i nie mogły pozwolić, by sprawy wymknęły im się z rąk. Eventin był niezaprzeczalnie najsilniejszą osobowością; od momentu wstąpienia na tron zjednoczył wokół siebie cały naród. Ludzie słuchali jego rad, ponieważ - mimo młodego wieku - miał niezwykle silny charakter i wiele zdrowego rozsądku. Tak więc plotki o jego zniknięciu mocno wstrząsnęły ludem elfów.

Ani jednak Breen Elessedil, ani Jon Lin nie mieli czasu, by martwić się o cokolwiek z wyjątkiem zaginionego króla. Nędzne resztki zdziesiątkowanych patroli elfów ominęły szerokim łukiem oddział gnomów i armię Nordlandii i dotarły do małej, granicznej wioski Koos. Tam otrzymali świeże konie, uzupełnili zapasy i wyruszyli, by na nowo podjąć poszukiwania.

Jon Lin Sandor podejrzewał, gdzie może przebywać Eventin, o ile jeszcze żyje. Potężna armia Nordlandii wyruszyła w kierunku Calhornu już tydzień temu i z pewnością nie posunie się dalej, dopóki będzie istniał Legion Graniczny. Prawdopodobnie król elfów został więźniem najeźdźców. Breen i Jon Lin byli pewni, że jest zakładnikiem dowódców armii Brony. Mając przy sobie pokonanego Evei Elessedila, łatwiej będzie można przekonać pomniejszych przywódców miast do kapitulacji.

W każdym razie lord Warlock zdawał sobie sprawę, jak cenny jest Eventin dla swojego narodu. Był najbardziej szanowanym i uwielbianym władcą od czasów Jerle'a Shannary i elfy były gotowe zrobić wszystko, by go odzyskać. Martwy nie miałby dla Władcy Upiorów żadnej wartości, a jego śmierć mogła jedynie zjednoczyć elfy wspólnym pragnieniu zemsty. Natomiast żywy Eventin był dla swoich wrogów bezcenny, gdyż elfy w żaden sposób nie będą chciały narażać go na niebezpieczeństwo. Dlatego też Jon Lin Sandor i Breen Elesedil mieli szczerą nadzieję, że Eventin powróci do nich cały i zdrowy.

Działali więc zgodnie ze swoją intuicją, licząc na to, że znajdą swego przyjaciela i brata, zanim przestanie być użyteczny - to znaczy za­nim Sudlandia upadnie.

- Dosyć tego! Na koń! - zabrzmiał niecierpliwy głos Jona Lina i poderwał jeźdźców na nogi. Dowódca spojrzał po raz ostatni na daleką ścianę czerni, a potem dosiadł swego rumaka i ściągnął wodze. Chwilę później mały oddział jechał już cichą doliną pogrążoną w szarym świetle poranka. Powietrze miało cierpki posmak nocnego deszczu, który ciągle jeszcze padał na równinach. Wysoka, mokra trawa skutecznie zagłuszała tętent końskich kopyt. Daleko na południu zza chmur wyjrzała nieśmiało smuga czystego błękitu. Dzień był chłodny, jazda zapowiadała się więc dość przyjemnie.

Elfy dotarły szybko do końca doliny i kłusem wjechały we wschodni korytarz przełęczy. Rozmawiali przyciszonymi głosami, gdyż tuż za przesmykiem zaczynała się granica Nordlandii. Jechali teraz w wąskim szeregu i z góry wyglądali niczym wąż wijący się wśród wysokich krawędzi skalnych, tworzących wschodnie wejście do przełęczy. Kilka chwil później wyjechali na bezkresną równinę Streleheim. Jon Lin rozejrzał się po okolicy i nagle spiął ostro swego wierzchowca.

- Spójrz, Breen! Jeździec!

Młody książę znalazł się w jednej chwili przy jego boku i razem obserwowali daleką postać. Jeździec był coraz bliżej, ale w zamglo­nym świetle poranka nie byli w stanie dojrzeć rysów twarzy. Przez krótką chwilę Breen Elessedil był przekonany, że widzi swego brata, ale nadzieja szybko się rozpłynęła. Nadjeżdżający mężczyzna był mniejszy od Eventina i z pewnością nie należał do wytrawnych jeźdźców. Pędził co sił w nogach, kolebiąc się niepewnie w siodle. Jego twarz była czerwona i spocona od wysiłku. Poza tym nie był elfem; pochodził z Sudlandii.

Jeździec zatrzymał wreszcie konia i wziął głęboki oddech. Po­patrzył na rozbawione twarze elfów i zarumienił się jeszcze bardziej. Kilka dni temu spotkałem pewnego człowieka - odezwał się niepewny, czy będą go słuchać. - Poprosił mnie, bym odszukał kogoś, kto jest prawą ręką króla elfów.

Z twarzy słuchaczy zniknął natychmiast wyraz rozbawienia.

- Jestem Jon Lin Sandor - powiedział cicho dowódca od­działu.

Zmęczony jeździec odetchnął z ulgą.

- A ja jestem Flick Ohmsford i przybywam z samego Callahanu, by cię odnaleźć.

Przybysz zsiadł ciężko z konia i potarł obolałe plecy.

- Jeśli dasz mi chwilę odpocząć, zaprowadzę cię do Eventira.

Shea, pojmany przez dwa ogromne trolle, nie mógł się pozbyć wrażenia, że Keltset ich zdradził. Zasadzka została wprawdzie sprytnie zastawiona, ale przecież mogli próbować ucieczki. Zamiast tej poddali się natychmiast, na zupełnie nieoczekiwaną komendę Keltseta, i pozwolili się rozbroić. Shea miał nadzieję, że albo ich towarzysz zna któregoś z tych trolli, albo też przekona swych ziomków aby uwolnili więźniów. Ale Keltset nawet nie próbował się porozumieć z kimkolwiek i bez cienia sprzeciwu dał się związać. Panamon Creel i Shea zostali również pozbawieni broni i skrępowani. Teraz wszyscy podążali na północ. Shea miał wprawdzie Kamienie Elfów, ale przeciwko trollom były one bezużyteczne.

Chłopak obserwował szerokie plecy Panamona, który szedł przed nim, i zastanawiał się, jakież to myśli przychodzą teraz do głowy wybuchowemu z natury rabusiowi. Creel był tak zaskoczony waniem Keltseta, że nie odezwał się ani słowem. Najwidoczniej nie mógł uwierzyć, że tak się pomylił w ocenie kompana. Wszak uratował mu życie i cieszył się jego przyjaźnią. Troll był wielką tajemnicą dla nich obu, ale podczas gdy Shea był tylko zakłopotany, Panamon czuł się dotkliwie zraniony. Cokolwiek się zdarzyło, Keltset był jego przyjacielem; jedyną osobą, na której polegał. Niedowierzanie mogło się szybko zmienić w nienawiść. Shea zawsze wiedział, że bez względu na okoliczności Panamon Creel jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem.

Więźniowie w żaden sposób nie mogli określić, dokąd prowadzą ich trolle. Noc była ciemna, bezksiężycowa. Shea musiał cały uważać, gdzie stawia stopy, gdyż droga prowadziła wśród kawałków ostrych skał i piasku. Ponieważ język trolli był zupełnie niezrozumiały, a Panamon trwał pogrążony w milczeniu, Shea nie zdołał się niczego dowiedzieć. Jeśli trolle domyślają się, kim jest ich jeniec z pewnością zaprowadzą go przed oblicze lorda Warlocka. Ich brak zainteresowania Kamieniami Elfów może oznaczać, iż olbrzymy uważają ich za zwykłych intruzów. Nie było to jednak zbyt pocieszające; trolle z pewnością szybko odkryją jego tożsamość. Shea zastanawiał się również nad losem Orla Fane. Ślady zbiega urywały się w miejscu, gdzie wpadli w pułapkę. Z tego wniosek, że mały gnom jest także więźniem trolli. Tylko dokąd go zabrali? I co się stało z Mieczem Shannary?

Od wielu godzin szli w nieprzeniknionym mroku. Shea szybko stracił poczucie czasu i w końcu był tak wyczerpany, że padł bez tchu na ziemię. Resztę drogi odbył przerzucony przez plecy jedne­go z napastników. Obudziły go mrugające światła ognisk; wkraczali właśnie do jakiegoś obozu. Chłopak poczuł, że ktoś stawia go na ziemi, a potem prowadzi do wnętrza dużego namiotu. Tam spraw­dzono mu więzy na rękach i skrępowano nogi. Chwilę później został sam. Panamon i Keltset zostali zabrani w inne miejsce.

Najpierw usiłował wyswobodzić się z więzów, ale były bardzo mocne, więc porzucił ten pomysł. Ogarnęła go senność; każdą cząstką obolałego ciała odczuwał trudy długiego marszu. Próbował przezwy­ciężyć zmęczenie i wymyślić plan ucieczki. Im bardziej się starał, tym trudniej było mu skupić myśli. Po pięciu minutach już spał.

Wydawało mu się, że sen trwał zaledwie kilka chwil. Czyjeś ręce wyrwały go brutalnie z błogiej drzemki. Podniósł się oszoło­miony i ujrzał wielkiego trolla, który przemawiał do niego w nie­zrozumiałym języku, wskazując na tacę z jedzeniem. Shea zamrugał nieprzytomnie i kątem oka dostrzegł znajomą szarość nordlandzkiego poranka - znak, że rozpoczął się nowy dzień. Chłopak z lek­kim zdziwieniem stwierdził, że rzemienie nie krępują już jego rąk i nóg. Potarł więc energicznie nadgarstki i kostki, by przywrócić w nich krążenie, a potem szybko zjadł śniadanie.

W obozie panowało wielkie podniecenie, wszędzie rozlegały się dzikie okrzyki biegających w pośpiechu trolli. Shea skończył jeść i postanowił wyjrzeć z namiotu. Zanim zdążył to uczynić, w progu stanął krzepki strażnik i gestem nakazał chłopakowi, by poszedł za nim. Shea dotknął dłonią tuniki na piersi, pod którą wyczuł uspoka­jającą obecność Kamieni Elfów, i niechętnie podążył za trollem.

W obozie znajdowały się namioty różnej wielkości oraz kamienne szałasy, zbudowane na szerokim urwisku otoczonym kilkoma niskimi szczytami. Spoglądając na daleki horyzont, chłopiec stwierdził, że znajdują się teraz powyżej jałowej równiny, przez którą szli wczo­rajszej nocy. Obóz wydawał się opuszczony, a głośne wrzaski całko­wicie umilkły. Ogniska pogaszono, a namioty i szałasy świeciły pust­ką. Nagle Sheę poraził lodowaty strach. Zdawało mu się, że prowadzą go na egzekucję. Nie było żadnego śladu po Panamonie i Keltsecie a Allanon, Flick i Menion Leah przebywali gdzieś w Sudlandii, nieświadomi jego tragicznego położenia. Był sam, a jego przeznaczeniem była śmierć. Strach paraliżował go do tego stopnia, że nawet nie próbował uciekać. Szedł sztywno pomiędzy strażnikami, którzy prowadzili go przez cichy obóz. Nagle pojawił się przed nimi niski pagórek wyznaczający granicę obozu. Minęli namioty i szałasy i wyszli na szeroką, otwartą polanę. Shea oniemiał.

Z twarzami skierowanymi w stronę pagórka siedziały półkolem dziesiątki trolli. Naprzeciwko nich usadowiło się ich trzech współplemieńców. Różnili się wielkością i wiekiem, choć Shea nie był tego całkiem pewien. Każdy z nich dzierżył kolorowe berło z czarnym proporcem. Po jednej stronie półkola siedział Panamon Creel, dziwnie zamyślony i nawet widok Shei nie zdołał wytrącić go z tego stanu. Uwaga wszystkich była skupiona na Keltsecie, który stał bez ruchu przed trójką z kolorowymi berłami. Olbrzym również nie zwrócił uwagi na Sheę, którego posadzono obok zamyślonego Panamona. Zapadła długa cisza, a potem rozpoczął się jeden z najdziwniejszych spektakli, jakie Shea kiedykolwiek oglądał. Jeden z trolli wstał i uroczyście zastukał berłem o ziemię. Wszyscy wstali, zwrócili twarze i wschód i chórem wypowiedzieli kilka niezrozumiałych słów. W końcu zamilkli i znowu usiedli.

- Wyobrażasz sobie? Oni się modlą.

Były to pierwsze słowa, jakie Panamon wypowiedział tego dnia. Shea spojrzał ze zdziwieniem na rabusia, ale ten już nie zwracał nań uwagi. Następny z trójki przewodniczącej zgromadzeniu powstał i krótko przemówił do publiczności. W trakcie wystąpienia wskazywał kilka razy na Panamona i Sheę. Chłopak spojrzał pytająco swego towarzysza.

- To jest sąd lub raczej jakiś trybunał, Sheo - poinformował rabuś obojętnym tonem. - Jednak nie nade mną ani nad tobą. Mają nas zabrać do samej siedziby lorda Warlocka, do Królestwa Czaszki. Przyprowadzili nas tu, ponieważ... Sam zresztą już nie wiem... W każdym razie nie sądzę, by wiedzieli, kim jesteśmy. Władca Upiorów
rozkazał, by przyprowadzać do niego wszystkich obcokrajowców, i tak też uczyniono z nami. Jest więc jeszcze nadzieja.

- A ten trybunał...? - wątpił Shea.

- Dotyczy Keltseta. Wolał być sądzony przez własny naród niż przez Bronę i miał do tego prawo. To taki starożytny zwyczaj: nie można odmówić prośbie skazańca. Złapano go razem z nami, w czasie gdy jego naród toczy wojnę z naszą rasą. Każdy troll, który zadaje się z człowiekiem, jest uznawany za zdrajcę. Bez wyjątku.

Shea spojrzał mimowolnie na Keltseta. Potężny troll siedział nie­ruchomo niczym skała w centralnym punkcie zgromadzenia i słuchał monotonnej mowy przewodniczącego. Pomyliliśmy się, pomyślał z ulgą Shea. Keltset nas nie zdradził. Tylko dlaczego pozwolił, by nas tak łatwo pojmali i uwięzili? Przecież jego życie również jest zagrożone.

- Co z nim zrobią, jeśli stwierdzą, że jest zdrajcą? - zapytał niespokojnie.

Na twarzy rabusia pojawił się słaby uśmiech.

- Wiem, o czym myślisz - w jego głosie pojawiła się lekka ironia. - Ryzykuje wszystko. Jeżeli uznają go winnym, zostanie zepchnięty z najbliższej skały. - Panamon zawiesił znacząco głos i po raz pierwszy tego dnia spojrzał na Sheę. - Również tego nie pojmuję.

Pogrążyli się w milczeniu. Tymczasem mówca zakończył swe monotonne wystąpienie i wrócił na miejsce. Po chwili jakiś troll podszedł do jednego z przewodniczącej zgromadzeniu trójki i wypo­wiedział kilka niezrozumiałych słów. Shea doszedł do wniosku, że trolle z berłami muszą być sędziami. Potem podchodzili do nich na­stępni i odpowiadali krótko na ich pytania. Shea nie rozumiał z tego ani słowa, ale domyślił się, że owe trolle są żołnierzami patrolu, który schwytał ich ubiegłej nocy. Przesłuchanie ciągnęło się w nieskończo­ność, a Keltset ani drgnął.

Shea nie mógł pojąć, dlaczego troll pozwolił, by sprawy potoczyły się takim torem. Obaj z Panamonem domyślali się już od jakiegoś czasu, że Keltset nie jest zwyczajnym wyrzutkiem, pozbawionym domu i ojczyzny tylko dlatego, że nie może mówić. Nie był też złodziejem, którym usiłował uczynić go Panamon. W jego łagodnych oczach czaiła się wielka inteligencja. Była też w nich jakaś sekretna wiedza o Mieczu Shannary, lordzie Warlocku, a nawet Shei. A w ser­cu olbrzym ukrywał swą tajemniczą przeszłość. Był niczym Allanon. Oni obaj mieli klucz do sekretu Miecza Shannary. To odkrycie było tak nagłe i niespodziewane, że Shea zwątpił w swój zdrowy rozsądek. Lecz nie było już czasu na rozmyślania.

Sędziowie zakończyli przesłuchiwanie świadków i wezwali oskar­żonego do powstania i obrony swych racji. Zapadła długa, śmiertelnie głucha cisza. Sędziowie, trolle, Panamon Creel i Shea - wszyscy czekali, aż Keltset wstanie. A olbrzymi troll siedział wciąż bez ruchu jakby trwał w nieprzerwanym transie. Shea miał wielką ochotę krzyknać, by wreszcie przerwać to nieznośne milczenie, ale głos uwią mu w gardle. Mijały sekundy. Wreszcie, zupełnie niespodziewanie Keltset wstał.

Wyprostował swe potężne ciało i w jednej chwili wszystkim zdał się istotą nieśmiertelną. Stanął przed sędziami i z dumą popatrzył im w oczy. A potem sięgnął do skórzanego pasa i wyciągnął niego duży czarny wisiorek z łańcuchem. Trzymał go przez chwil przed oczami zdumionych sędziów i wtedy Shea zdołał dojrzeć umieszczony w kole wizerunek krzyża. W końcu troll z namaszczeniem zawiesił talizman na swej potężnej szyi.

- Na wszystkich bogów... Nie mogę w to uwierzyć - szepnął oniemiały Panamon.

Sędziowie powstali z miejsc. Keltset obrócił się powoli do się dzących w kręgu trolli. Z ust zgromadzonych wydobył się bowiem krzyk podniecenia. Wszyscy zerwali się z miejsc, wskazując euforyocznie na niewzruszoną postać olbrzyma. Shea był tak samo oszołomiony i zaskoczony jak pozostali.

- Panamon, co się dzieje? - krzyknął w końcu.

Ryk z gardeł zgromadzonych niemal zagłuszył jego słowa. Cr zerwał się na równe nogi i klepnął Sheę w szczupłe ramię.

- Nie wierzę - powtórzył z radością. - Przez te wszystkie miesiące nawet się tego nie domyślałem. Właśnie to ukrywał przed nami, mój młody przyjacielu z Shady Yale! Dlatego pozwolił, by nas pojmano bez walki. Ale musi być coś jeszcze...

- Powiesz mi w końcu, co się dzieje? - ponaglał go nerwowo Shea.

- Ten wisior, krzyż i koło! - krzyknął dziko Panamon. - Czarny Irix, najwyższe odznaczenie, największy zaszczyt, jakiego może dostąpić troll od swojego narodu! Jeśli w ciągu całego życia uda ci się zobaczyć ze trzy takie, to będzie sukces. By otrzymać Czarnego Irixa, trzeba być ucieleśnieniem wszystkiego, co trolle kochają i szanują. Trzeba stać się na tyle boską istotą, na ile może śmiertelnik. Kiedyś w przeszłości Keltset zasłużył sobie na ten zaszczyt. Nigdy byśmy się tego nie domyślili!

A co z faktem, że znaleziono go w naszym towarzystwie...? zapytał Shea, ale nie zdążył dokończyć zdania, ponieważ Panamon przerwał mu szybko:

- Ten kto nosi Czarny Irix, nigdy nie zdradzi swojego ludu.

Nigdy nie złamie też prawa i nie zawiedzie zaufania swego narodu. Uważa się, że jest niezdolny do takich czynów. Trolle sądzą, że pogwałcenie tego zaszczytu oznacza niemożliwą do wyobrażenia, wieczną mękę. Żaden się więc nad tym nie zastanawia.

Shea spojrzał z niedowierzaniem na Keltseta. Potężny troll znów stał twarzą do sędziów, którzy bezskutecznie próbowali uciszyć sza­lejący tłum. Po kilku minutach wrzawa ucichła na tyle, że można było podjąć dyskusję. Zgromadzeni z niecierpliwością oczekiwali te­raz na przemówienie Keltseta. Ten rozpoczął swą mowę w języku gestów, gdy tylko zjawił się tłumacz, który przekładał ją z kolei na język trolli. Shea nic z tego nie rozumiał, ale Panamon na szczęście rozpoczął swój własny przekład.

- Powiedział, że pochodzi z Norbane, jednego z większych miast trolli, leżącego na dalekiej pomocy w górach Charnal. Nazywa się Mallicos. Nazwisko to należy do bardzo starej i szanowanej rodziny. Niestety... zaraz, tak... wszyscy zostali wymordowani. Rzekomo zro­biły to karły, które próbowały złupić jego rodzinny dom. Ten sędzia z lewej zapytał Keltseta, jak zdołał uciec. Wszyscy uważali bowiem, że on również nie żyje. To musi być naprawdę przerażająca historia. Nawet dla tej małej wioski leżącej na końcu świata. Ale zaczekaj! Posłuchaj tego! Keltset mówi, że to wysłannicy lorda Warlocka za­mordowali jego rodzinę! Zwiastuny Śmierci przybyły do Norbane jakiś rok temu, objęły kontrolę na rządem i armią. Przekonały więk­szość mieszkańców, że Brona powstał z martwych, że przetrwał ty­siące lat i żaden śmiertelnik nie jest w stanie go pokonać. Rodzina Mallicos odmówiła podporządkowania się nowym władcom i nawo­ływała do powstania przeciwko lordowi Warlockowi. Ze względu na Czarny Irix słowo Keltseta znaczyło bardzo wiele. Lord Warlock wymordował więc całą rodzinę z wyjątkiem Keltseta, którego umieś­cił w twierdzy w Górach Ostrza Noża. Historia o karłach została zmyślona, by rozgniewane trolle przyłączyły się do inwazji na Sud-landię.

Keltset zdołał jednak zbiec, nim zamknęli go w więzieniu i poszedł na południe. Właśnie wtedy go spotkałem. Lord Warlock pozbawił go głosu, by nie mógł porozumieć się z żadną żywą istotą, ale on nauczył się języka gestów i czekał na szansę powrotu do Nordlandii... - Jeden z sędziów zapytał o coś i Panamon natychmiast prze­rwał opowieść. - Sędzia pyta, dlaczego powrócił. Nasz przyjaciel odparł, iż dowiedział się o strachu Brony przed mocą Miecza Shannary, a także o legendzie, że pojawi się syn z rodu elfów i podejmie Miecz...

Panamon zamilkł nagle, bo Keltset po raz pierwszy tego dnia spojrzał na Sheę swymi łagodnymi oczami. Chłopak poczuł nagły dreszcz. A potem troll wskazał na sędziów. Panamon zawahał się.

- Mówi, że muszą z nim pójść do Królestwa Czaszki - powiedział cicho. - A ty, Shea, zabijesz lorda Warlocka w jego własnej twierdzy.



XXXI



Palance Buckhannah umarł o świcie. Śmierć przyszła cicho, prawie niespodziewanie, wraz z pierwszymi promieniami słońca, odszedł nie odzyskawszy świadomości. Na wieść o tym Balinor przymknął tylko na chwilę oczy i pochylił głowę. Przyjaciele pozostali z nim przez pewien czas, a potem na znak dany przez Hendela wyszli z komnaty i zebrali się pod drzwiami. Rozmawiali przyciszonymi głosami, by nie zakłócać żałoby. Balinor był teraz ostatnim ze swej rodu i jeśli polegnie w nadchodzącej bitwie, nazwisko Buckhannah przejdzie do historii.

O tej samej godzinie rozpoczął się również atak na Tyrsis. Nadszedł wraz z odejściem nocy, równie cicho jak śmierć. Gdy żołnierze Legionu Granicznego wyjrzeli na szarą równinę rozpościerającą u podnóży murów miasta, w pierwszych promieniach wschodzącej słońca ujrzeli olbrzymią armię sięgającą brzegów Mermidonu. Starannie sformowane oddziały nadawały równinie wygląd szachownic Narazie nordlandzkie wojsko stało cicho i nieruchomo, a świt zmieniał stopniowo tę armię cieni w istoty z krwi i kości. Po chwili jednak na blankach usłyszano głuchy pomruk, potem narastającą wrzawę, aż w końcu ta nieprzebrana żywa masa ruszyła na Tyrsis.

Nordlandczycy nadchodzili powoli, lecz czuło się w tym determinację i siłę nie do powstrzymania. Ponuremu dudnieniu wojennych bębnów towarzyszył miarowy stukot tysięcy podbitych żelazem butów, odbijający się złowieszczym echem od murów miasta, i szczęk metalu uderzającego o metal. Szli w milczeniu - setki i tysiące uzbrojonych, bezimiennych postaci w blasku porannego słońca. Ciągnięto potężne platformy zbudowane z okutego żelazem drewna; trzeszczały ciężko, tocząc się na metalowych kołach po nierównych ścieżkach prowadzących ku urwisku.

Mijały pełne napięcia minuty; wielka armia znalazła się już w od­ległości kilkuset jardów od pozycji Legionu. Słońce stało już nad horyzontem, a noc rozpłynęła się bezpowrotnie. Nagle bębny umilkły, potężna armia zatrzymała się niespodziewanie i zamarła. Przez chwilę panowała głęboka, nie zmącona cisza, a potem nagle z tysięcy nordlandzkich gardeł wydobył się ogłuszający ryk i rozległ się piekielny hałas uderzających o tarcze mieczy. Moloch zakołysał się jak ocean tuż przed sztormem, a potem runął jak wielka wezbrana fala, by uderzyć w żołnierzy Legionu i zmyć ich z powierzchni ziemi.

Balinor obserwował atak Nordlandczyków zza bramy Muru Zew­nętrznego. Jego twarz zachowywała kamienny wyraz. Spokojnym, równym głosem nakazał posłańcom, by na lewej flance odnaleźli Actona i Fandwicka, a na prawej Messalina i Ginnissona. Potem znowu zapatrzył się na budzący grozę spektakl toczący się poniżej wałów. Dziki przeciwnik był coraz bliżej. Naprędce zorganizowany odwód, złożony z łuczników w pierwszej linii i włóczników w drugiej, cierpliwie czekał na rozkaz. Balinor wiedział, że jego żołnierze są w stanie wytrzymać nawet tak zmasowany atak, ale wpierw muszą zniszczyć pięć wielkich platform, które toczyły się powoli ku urwisku. Prawidłowo założył, że wróg użyje takich machin, by sforsować pła­skowyż i wały ochronne, tak samo jak i przeciwnik założył, że zni­szczy rampę prowadzącą do miasta. Przednia falanga była już w od­ległości pięćdziesięciu stóp od urwiska, a nowy król Callahornu obserwował i cierpliwie czekał.

A potem nagle ziemia się rozstąpiła i uciekła spod stóp nacierają­cego wroga. Napastnicy z okrzykami przerażenia i wściekłości wpa­dali do ukrytych rowów wykopanych wzdłuż całej podstawy płasko­wyżu. Dwie wielkie platformy stoczyły się z hukiem do głębokiego i szerokiego dołu. Ich koła odpadły, a drewniane elementy roztrzas­kały się w drzazgi. Pierwsza fala zmasowanego ataku się zawahała, a wtedy Balinor wydał rozkaz łucznikom, którzy zasypali zdezorien­towanego wroga kąśliwymi strzałami. Martwi i ranni padali bezwład­nie na trawę; po chwili stratowała ich druga fala, która przedzierała się ze wściekłą determinacją, by wreszcie dopaść broniącego się Legionu.

Trzy pozostałe platformy zdołały ominąć doły i toczyły się bez przeszkód w kierunku wałów obronnych. Łucznicy szybko posłali w ich stronę grad płonących strzał. Niestety, zwinne gnomy wdrapywały się zaraz na palące się drewniane części platform i gasiły ogień. Łucznicy wroga również znajdowali się w tej chwili na odpowiednich pozycja więc przez kilka następnych minut toczyła się między obiema stronami prawdziwa wojna na strzały. Gnomy znajdujące się bez żadnej osłony na płonących platformach zostały wystrzelane do nogi. Wszędzie słychać było okrzyki bólu i przerażenia. Ranni żołnierze Legionu Granicznego byli natychmiast ukrywani za wałami obronnymi i opatrywani. Natomiast Nordlandczycy leżeli bezradnie na otwartym polu: mnóstwo z nich skonało, zanim zdołano ich przenieść w bezpieczne miejsce.

Trzy pozostałe platformy toczyły się dalej w kierunku podstawy klifu. Jedna z nich płonęła gwałtownie, wypuszczając wielkie kłęby dymu, które zasłaniały pole widzenia w obrębie setek jardów, dwie sprawne platformy znalazły się w odległości dwudziestu jardów od wałów obronnych, Balinor dał sygnał do ostatecznej akcji. Wprost na drogę, którą toczyły się wielkie machiny, polał się gorący olej. Zanim Nordlandczycy zdołali zmienić kierunek jazdy, do oleju dołączyły płonące pochodnie i wszystko zlało się w jedno morze ognia i czarnej smoły.

Atak wroga załamał się, gdyż następne oddziały napastników zatrzymywały się w obawie przed niszczącą siłą płomieni. Przednie szeregi spłonęły żywcem i tylko nielicznym udało się ujść z życiem ze strasznej rzezi. Wiatr rozwiewał czarny dym po całej równinie i przez kilka chwil środkowe i lewe skrzydła wielkiej armii zostały odcięte od pozostałych, a przede wszystkim od rannych i umierających leżących bezradnie wśród duszących oparów.

I wtedy Balinor dojrzał swoją szansę. Szybki kontratak mógł całkowicie przełamać atak wrogiej armii i zadać jej druzgocącą klęskę. Skoczył na równe nogi i dał znak Janusowi Senpre, który znajdował teraz na szczycie Muru Zewnętrznego i stamtąd dowodził garnizonem miejskim. Natychmiast otwarto potężne wrota i konny regiment Legionu Granicznego noszący znak leoparda, uzbrojony w krótkie miecze i długie haczykowate piki, wypadł na ścieżkę biegnącą wzdłuż muru. W ciągu kilku chwil dołączył do lewej flanki defensywy Legionu dowodzonej przez Actona i Fandwicka. Jeźdzcy Legionu, opuściwszy rampę, z Actonem na czele popędzili na zasnutą czarnym dymem równinę.

Zgodnie z instrukcją Balinora żołnierze sławnego regimentu mieli wjechać w ścianę dymu i zaatakować prawe skrzydło wroga. Jeśli Nordlandczycy ponownie zaatakują, król Callahornu wyśle oddział piechurów, by uderzyli od frontu i wyparli ich w kierunku Mermidonu. Jeśli to nie pomoże, obie grupy wycofają się pod osłoną dymu i wrócą na rampę. Było to bardzo śmiałe i ryzykowne przedsięwzięcie. Nordlandczyków było niemal dwadzieścia razy więcej i jeżeli odwrót by się nie powiódł, odcięci żołnierze Legionu zostaną zdziesiątkowani.

Małe grupy piechurów zbiegły już po rampie na lewą flankę i przypuściły szybki atak na szeregi nieprzyjaciela. Byli jedyną osłoną konnych jeźdźców i ogniwem łączącym ich z oblężonym miastem. Przez chwilę wroga armia była całkowicie niewidoczna; przykry­wał ją gryzący dym z platformy płonącej gdzieś w środku linii obrony.

Na prawej flance trwała zaś dzika i okrutna walka. Jedynie deli­katna zasłona dymu i kurzu zaciemniała obraz dwóch zdecydowanych na wszystko armii; napór Nordlandczyków był stały i niepohamowa­ny. Łucznicy Legionu zdołali zdziesiątkować pierwszą falę napastni­ków, ale drugiej się udało dotrzeć do podstawy urwiska; tam, za pomocą drabin, próbowała się wedrzeć na skały. Łucznicy nieprzy­jaciela posyłali w kierunku wałów ochronnych setki strzał, chcąc w ten sposób ochronić swych wspinających się towarzyszy. Strzelcy Legionu również odpowiedzieli gradem strzał, dodatkowo miotając we wroga włóczniami z ostrymi metalowymi grotami.

Była to długa, krwawa bitwa, podczas której żadna ze stron się nie oszczędzała. W pewnym momencie szczególnie zajadła grupa górskich trolli przełamała w jednym punkcie linię obrony i wdarła się na odsłonięte urwisko. Zawrzała zacięta walka. Ginnisson, potęż­nie zbudowany dowódca legionistów, zmobilizował swych żołnie­rzy do stawienia rozpaczliwego oporu oddziałowi wielkich trolli. W krwawej jatce, gdzie miecz w miecz walczono o każdą piędź ziemi, żołnierze Legionu zdołali wybić napastników i ponownie zamknąć linię obrony.

Na szczycie Muru Zewnętrznego czterej przyjaciele w towarzyst­wie Janusa Senpre stali w milczeniu i obserwowali to potworne wi­dowisko. Hendel, Menion Leah, Durin i Dayel zostali w mieście, by śledzić przebieg bitwy i pomagać Balinorowi w kierowaniu ruchami Legionu. Kłębiący się dym całkowicie zasłaniał widok królowi Cal­lahornu, o przebiegu walki mógł się więc dowiadywać tylko od tych, którzy stali na szczycie Muru. Dzięki temu Balinor był w stanie prawidłowo nadzorować działania swej armii. Szczególnie polegał na Hendelu, gdyż karzeł był doświadczonym wojownikiem, który prawie rzydzieści lat brał udział w wojnach na pograniczach Anaru.

Wszyscy czworo z niepokojem obserwowali toczącą się u ich stóp bitwę. Najcięższe boje rozgrywały się na prawej flance. Zdeterminowani Nordlandczycy z wściekłością ostrzeliwali żołnierzy Legionu próbując się wedrzeć na skały urwiska. Obrońcy dzielnie stawiali opór, lecz powstrzymywanie tak zajadłego ataku pochłaniało powoli wszystkie ich siły. W jednej chwili dym z płonącej platformy zasłonił całą równinę rozciągającą się u podnóża bramy miejskiej. Machina rozpadła się na kawałki, a kłęby czarnych oparów kompletnie zdezorganizowały szeregi Nordlandczyków, którzy na próżno usiłowali sformować szyk i przeprowadzić atak. Na lewej flance jeźdźcy Legionu zdołali się wydostać z kłębów dymu i zaczęli nękać wroga szybkimi wypadami.

Na prawej flance nieprzyjaciela stacjonował liczny oddział kawalerii gnomów, który miał stanowić obronę przed takim właśnie manewrem. Ponieważ Nordlandczycy nie otrzymali spodziewanego ostrzeżenia z jednego ze skrzydeł, zostali całkowicie zaskoczeni. Gnomy nie były wprawnymi jeźdźcami, toteż zostały szybko rozgromione; wtedy rozpoczął się prawdziwy atak na odsłoniętą teraz flankę nieprzyjaciela. Rozciągnięty daleko na północ osławiony Legion Graniczny uformował złożoną z trzech kolumn tyralierę, postawił w gotowości ostre włócznie i runął w sam środek zaskoczonej armii wroga. Dowodził nim Acton, który z wielkim kunsztem poprowadził swoich żołnierzy na odsłonięte skrzydło Nordlandczyków i niemal zdołał ich rozgromić. Tak jak spodziewali się obserwatorzy stojący na szczycie Muru, wróg natychmiast zwarł szeregi i rozpoczął kontratak. Wtedy Hendel dał znak Balinorowi. Szybko opuszczono drugą rampę na której pojawiła się wysoka postać Messalina stojącego na czele regimentu piechoty. Oddział zniknął na zasnutej dymem równinie, a na rampie postawiono tylną straż. Balinor dał rozkaz zamknięcia linii obrony i pospiesznie dołączył do swych towarzyszy, by z wysokości obserwować natarcie.

Atak został przeprowadzony bezbłędnie. Gdy zaskoczeni Nordlandczycy zawrócili, by stawić opór konnej jeździe Legionu, z kłęba dymu wyłoniła się nagle piechota dowodzona przez Messalina. Zwarttą falangą, z wymierzonymi zza tarcz długimi włóczniami, zaprawieni w boju żołnierze Legionu przypuścili atak w sam środek zaskoczonej i rozciągniętej linii armii nieprzyjaciela. Nordlandczycy zostali zepchnięci niczym stado bydła; cofali się, znacząc każdy oddany kawałek pola swymi rannymi i zabitymi żołnierzami. Jeźdźcy Actona napierali z lewej flanki, siejąc spustoszenie na prawym skrzydle wroga. Ze­wsząd rozlegały się okrzyki bólu, paniki i przerażenia; były tak głośne i przenikliwe, że zachwiały na krótką chwilę atakiem Nordlandczy­ków którzy na próżno w tym zamieszaniu usiłowali dociec, co się wydarzyło i kto im wycina w pień całe prawe skrzydło. Menion Leah patrzył na to wszystko z niekłamanym podziwem.

- To nie do wiary. Wypierają ich. Nordlandczycy zostali pobici!

- Jeszcze nie - westchnął cicho Hendel. - Dopiero za chwi­lę wszystko się rozstrzygnie.

Książę z gór znów skupił uwagę na bitwie. Nieprzyjaciel w dal­szym ciągu cofał się pod naporem atakujących oddziałów Legionu, lecz w jego szeregach pojawiały się coraz to nowe siły. Nie można tak łatwo pokonać armii lorda Warlocka. Brak umiejętności można za­stąpić siłą i masą. Liczna drużyna gnomich jeźdźców pędziła już na tyły piechoty Legionu, by zaatakować osłaniającą ją kawalerię. Gno­my, wspomagane przez łuczników i procarzy, natarły na nadciągają­cych jeźdźców Actona. Gdzieś z tyłu, w środkowej części wrogiej armii, uformował się ciężkozbrojny oddział i także zaczął się prze­dzierać ku piechocie Legionu. Stojący na szczycie Muru mężczyźni patrzyli z przerażeniem i niedowierzaniem, jak zakuci w stal wojow­nicy przebijali się bez pardonu przez własnych żołnierzy, torując sobie drogę włóczniami i mieczami. Był to najbardziej bezduszny i barbarzyński akt sztuki wojennej, jaki Menion widział w całym swoim życiu.

- Górskie trolle! - krzyknął zdenerwowany Balinor. - Wy­biją cały oddział Messalina. Janus, daj znak do odwrotu!

Komendant wywiesił posłusznie wielki czerwony proporzec. Me­nion popatrzył ze zdziwieniem na władcę Callahornu. Wydawało się, że bitwa jest już prawie wygrana, a on dawał znak do odwrotu. Król pochwycił spojrzenie i uśmiechnął się smutno w odpowiedzi na nieme pytanie przyjaciela.

Górskie trolle są od urodzenia zaprawiane do boju - to ich sposób życia. W bezpośredniej walce pokonają naszych wojowników. Są lepiej wyćwiczeni i silniejsi fizycznie. Nic tu już nie osiągniemy. Zadaliśmy im dotkliwe straty i w dalszym ciągu utrzymujemy urwis­ko. Jeżeli chcemy ich pokonać, musimy pozbawiać ich siły krok po kroku.

Menion ze zrozumieniem pokiwał głową. Balinor pożegnał przy­jaciół i opuścił blanki Muru, by powrócić na stanowisko dowodzenia.

W tej chwili troszczył się tylko o to, by zabezpieczyć drogę powrotu swym dwóm oddziałom. Wiązało się to z obroną ramp, które były jedynym ogniwem łączącym żołnierzy z miastem. Menion obserwował Balinora, dopóki ten nie zniknął mu z oczu, a potem powrócił do krwawego spektaklu. Rzeź rozgrywająca się na równinie była przerażająca. Wszędzie leżały ciała rannych i zabitych. Była to większa jatka, jakiej czterej przyjaciele byli kiedykolwiek świadkami. Patrzyli na to wszystko w niemym przerażeniu.

W oddali piechota Legionu dowodzona przez Messalina zaczęła się wycofywać w kierunku miasta. Olbrzymie górskie trolle już prawie zdołały się przebić przez szeregi własnych żołnierzy i szykowały do pościgu za znienawidzonymi tyrsijczykami. Podczas gdy piechurzy wycofywali się na razie bez jakichkolwiek przeszkód, kawaleria napotkała niespodziewany opór ze strony szarżujących jeźdźców gnomów. Oba oddziały starły się w zażartej walce po lewej stronie nacierających trolli. Acton, mimo ogromnego wysiłku, nie był najwidoczniej w stanie przebić się przez taką chmarę napastników, a jeźdźcy dostali się w krzyżowy ogień łuczników gnomów, którzy blokowali odwrót od północy. Zwarty szereg gnomów i trolli nacierał zaś na nich od tyłu; oddział Actona był już otoczony z trzech stron.

Hendel zacisnął pięści i mruczał coś gniewnie do siebie. Po raz pierwszy też od rozpoczęcia bitwy Menion zdawał się być wyraźnie zaniepokojony. Nawet Janus Senpre chodził nerwowo w kółko i ze zmarszczonym czołem myślał o czymś intensywnie. To, co dotychczas mogło się jawić jedynie jako koszmarny sen, zaczęło się powoli urzeczywistniać. Zwarta, stalowa falanga górskich trolli wypadła na wolną przestrzeń tak nagle, że żołnierze Legionu, zdezorientowani i wyczerpani, nie mieli szans na dotarcie do brzegu urwiska, zaledwie sto jardów od czekającej na nich, wciąż opuszczonej rampy gdy musieli zawrócić i stawić czoło siedzącym im na karku trollom. Balinor, nie znając do końca sytuacji, stał za murem przy głównej bramie i czekał na wracających żołnierzy. Kłęby tłustego dymu na moment przesłoniły widok, lecz tłum ludzi na szczytach wiedział, co się za chwilę wydarzy.

- Muszę ostrzec Balinora! - krzyknął Hendel i pobiegł dół. - Za chwilę cały oddział będzie wycięty w pień!

Janus Senpre pobiegł za Hendelem, a Menion i dwa elfy pozostały na murze, przyglądając się bezradnie temu, co miało nastąpić, olbrzymie górskie trolle dobiegały już do swych ofiar, wydłużając linie ataku; wyraźnie zamierzali całkowicie odciąć im drogę z trzech stron. Legioniści zakryli się tarczami i nastawili długie włócznie, opierając je mocno o twardą ziemię. Menion wyglądał z niepokojem zza blanki. Balinor stał w tym samym miejscu, jakby ciągle nie zdawał sobie sprawy z tego, że za chwilę cały regiment jego żołnierzy przestanie istnieć. Dostrzegł też biegnącego Hendela i Janusa; krzyczeli coś do Balinora i wymachiwali gwałtownie rękami.

- Nie zdążą! - krzyczał w panice Menion. - Spóźnią się, nie zdążąąą!

Lecz nagle stało się coś dziwnego. Jazda Actona zdołała powstrzy­mać podstępny atak gnomów i śmiałym manewrem zneutralizować jego siłę. Zataczając szeroki łuk, wyswobodzili się z okrążenia i pę­dząc co koń wyskoczy, siekąc i tnąc zaciekle stojące im na drodze gnomy, znaleźli się nagle na wschodniej flance oddziału górskich trolli. Niepomni na rój lecących za nimi strzał popędzili wprost na żelazne hufce wroga. Opuścili ostre włócznie i z całym impetem wpadli na tylne szeregi trolli. Zaskoczenie było całkowite. Potężni wojownicy na tylnych liniach nie zdołali oprzeć się temu huragano­wemu natarciu; zostali dosłownie rozniesieni na długich włóczniach legionistów. Wielu z nich padło przygwożdżonych do ziemi, nie wie­dząc nawet, z czyjej giną ręki.

Lecz trolle były doskonałymi wojownikami, najlepszymi z najle­pszych. Szybko się otrząsnęli z zaskoczenia, zwarli szeregi i z dziką, milczącą zaciętością rzucili się na nowego przeciwnika. Jazda Actona zawróciła, lecz zanim zdołali nabrać szybkości, trolle już atakowały. Powietrze przeszyły dziesiątki oszczepów i włóczni. Kilkunastu trolli zdołało dopaść już jeźdźców, ściągnąć ich z siodeł lub zwalić ciosem maczugi. Wielu z legionistów odniosło ciężkie rany, a kilkunastu przypłaciło ten śmiały atak życiem. Zanim regiment dotarł za rampę, na bezpieczny teren pod murami miasta, kilku jeźdźców, trafionych włócznią lub maczugą, zsunęło się z siodeł, ginąc na miejscu lub od ciosów dobijających ich mściwych trolli.

Dzielna jazda Actona spełniła swe zadanie. Wymknęła się gnomom i dała czas pieszym wojskom na ukrycie się w kłębach dymu. Tu Messalin przegrupował rozproszony oddział i przygotował się do ewakuacji. Ze szczytów Muru Zewnętrznego dało się słyszeć okrzyki podziwu i ulgi.

Jednak trolle nie traciły czasu. Odparli atak konnej jazdy i zwró­cili się ponownie ku piechocie. Od strony bramy wybiegł oddział legionistów dowodzony przez Balinora. Błyskawicznie przebiegli po rampie i z zimną determinacją zaatakowali ciężkozbrojne hufce. Trol­le, wzięte w krzyżowy ogień, skoncentrowały się na obronie. To pozwoliło legionistom Messalina wycofywać się w kierunku rampy. Tu zawrzała zacięta walka. Połączone oddziały broniły dostępu na niższy most. Wycofywano się krok po kroku, walcząc zaciekle o każ­dy metr. W końcu udało się zamknąć bramy. Chwilę później runął na leżącą poniżej wałów obronnych równinę podpalony dopiero co drewniany most.

W tym samym czasie na lewej flance również trwał zacięty bój. Broniono tam dostępu do drugiej rampy. Grupa jeźdźców, zostawiając wielu ciężko rannych i poległych, przedarła się w końcu przez linię piechoty gnomów, które walczyły z wprost szaleńczą odwagą, zde­cydowane za wszelką cenę nie dopuścić do wycofania się legionistów. Konnica dotarła do wału obronnego i nie zwalniając ani trochę, wpad­ła na rampę. Minąwszy ją, niewielka część jazdy, głównie ciężej ranni, skierowała się natychmiast ku otwartej bramie, gdzie przywitały ją wiwaty pozostałych żołnierzy i mieszkańców miasta. Większość oddziałów pozostała przed murami, by wesprzeć załogę wałów ob­ronnych. Wkrótce też dołączył do nich Acton ze swoimi wiernymi jeźdźcami. Gdy ostatnie drużyny kawalerii mijały obwałowania, tylna straż zabezpieczała wjazd na rampę, którą po chwili odciągnięto na bezpieczną odległość.

W południe było już bardzo gorąco. Słońce paliło mocno, a po­wietrze było duszne jak pod nagrzanym, mokrym kocem. Taka pogo­da dawała się we znaki obu wyczerpanym armiom. Nordlandczycy musieli się pogodzić z chwilową porażką. Wycofywali się powoli, przegrupowując oddziały i zabierając ze sobą swych rannych i pole­głych. Pasma szarego dymu przetykane czarnymi, tłustymi wstęgami snuły się po całej równinie, rozwiewane co jakiś czas słabymi pod­muchami wiatru. Wszędzie leżało pełno zmaltretowanych i poszar­panych ciał, tu i ówdzie dogasały płomienie, a znad równiny poniżej obwałowań piął się w chwiejnym tańcu słup dymu z wypalonej rampy. Nad polem bitwy unosił się ciężki zaduch krwi, zmieszany z odorem poszarpanych ciał i wnętrzności, rozlanej wrzącej oliwy i palącego się, smołowanego drewna. Do jęków rannych żołnierzy dołączyły chrapliwe pokrzykiwania padlinożerców, którzy przybyli tu, spodzie­wając się obfitej uczty. A poprzez to upiorne pole śmierci patrzyły na siebie dwie armie: znużone, targane bólem i nienawiścią, gotowe natychmiast skoczyć sobie do gardeł. W ciągu kilku godzin zielona niedawno równina zamieniła się w szarą, spaloną ziemię, pijącą łap­czywie przelaną krew. Niektórzy, patrząc na to okryte całunem śmier­ci pobojowisko, ośmielali się żywić gdzieś w głębi serca nadzieję, że to już może koniec, że przecież już nic straszniejszego nie może się wydarzyć, że nikt już nie zechce powrócić na to śliskie od krwi towarzyszy pole bitwy... że nikt nie wyda takich rozkazów... że już dość zabijania.

Późnym popołudniem nordlandzka armia zaatakowała ponownie. Powietrze przeszył deszcz strzał, które ze świdrującym chrzęstem wbijały się w piach i drewniane belki niskich wałów obronnych. Zaraz za tym kąśliwym deszczem pojawiły się uzbrojone w długie miecze gnomy i trolle; przypuszczały gwałtowne ataki na sudlandzką linię obrony, szukając jej słabych punktów. Próbowano wszystkiego: lekkich przenośnych pomostów i kładek, drabin, harpunów z przy­mocowanymi doń linami... wszystkiego, co było pod ręką, byle tyl­ko zrobić choć najmniejszy wyłom w obronnej linii Legionu, byle tylko się przedrzeć. Ale wszystkie próby kończyły się niepowodze­niem, odpierano każdy atak. Całe to zamieszanie, ciągłe ataki i nę­kanie żołnierzy Legionu miało jeden cel: zmęczyć ich, wyczerpać, pozbawić nadziei i odwagi, stworzyć wrażenie, że siły nordlandzkiej armii są niewyczerpane. Słońce już dawno skryło się za horyzontem, gdy wciąż nowi i wypoczęci żołnierze wroga nękali załogi obronnego wału. Smutny koniec nadszedł po zmroku. Wróg przypuścił wtedy jeden ze swych cięższych ataków. Strzały i włócznie cięły ze świstem i skowytem ciemną przestrzeń, niosąc gwałtowną śmierć. Jedna ze strzał trafiła Actona, gdy wracał konno do swego oddziału z krótkiego rekonesansu na lewym skrzydle. Z przeszytym na wylot gardłem dzielny wojownik osunął się prosto w ramiona swoich adiutantów. Chwilę później już nie żył.

Królestwo lorda Warlocka było najbardziej posępną i wyludnioną krainą, jaką znał wówczas świat - bezkresne, mroczne pustko­wie, niedostępne złowrogie góry i wszechobecne, lodowate tchnienie śmierci. Życiodajne siły natury przegrały tu swą bitwę już dawno temu i pozostawiły tę niewdzięczną ziemię we władaniu ciemności i zła, spowitą w całun wiecznej, martwej ciszy. Wschodnie krańce królestwa Władcy Upiorów tonęły w cuchnącym bagnie szerokich trzęsawisk Malg: ponurym i zdradzieckim grzęzawisku, którego nie przebył jeszcze żaden śmiertelnik. Na powierzchni jego metalicznych, smrodliwych wód pływały bezbarwne zielska i wodorosty, które i tak umierały w ciągu jednego dnia. Poniżej płytkich wód grzęzawiska rozciągał się pas ziemi pełnej szlamu i mułu, a nieco dalej zaczynały się szare wydmy lotnych piasków. Cokolwiek się tam dostało, żywe lub martwe, natychmiast znikało, wsysane z przerażającą siłą. O grzęzawiskach Malg mówiło się, że choć wody są tam płytkie, to poziom szlamu, mułu, wodorostów i gnijących drzew ciągną się aż do środka ziemi, że jest to bagnista czeluść bez dna i oparcia. Gdzieniegdzie rosły wielkie pokraczne drzewa, a obok nich walały się przegniłe, poskręcane gałęzie, góry mułu i wodorostów; były to jedyne wysepki trzęsawisk Malg.

Na północ od tego ponurego miejsca, na dalekim, mglistym horyzoncie rozciągało się pasmo gór stosownie do swego wyglądu nazywanych Brzytwami. Były to masywne skalne złomowiska o ostrych krawędziach, pełne zdradzieckich ruchomych głazów i wielkich skalnych bloków wystających jakby z samego wnętrza ziemi. Tylko ktoś niezwykle doświadczony i odważny potrafiłby przejść przez Brzytwy. Góry te były również siedliskiem niezwykle jadowitych pająków, i posępny, szary krajobraz usiany był białymi kośćmi tych śmiałków którzy niegdyś próbowali się tędy przedzierać.

W pewnym miejscu łańcuch Brzytew zwężał się i zniżał, tworząc coś w rodzaju niskiego pogórza. Było to jedyne miejsce, gdzie nie odgradzała królestwa Władcy Upiorów od reszty świata nieprzebytą zaporą. Łagodne pagórki wcinały się aż na pięć mil w terytorium lorda Warlocka. Przejście to wyglądało jak zaproszenie, jak gościnnie otwarta brama do wielkiego królestwa, którego nikt nie pilnował. Lecz ci spośród śmiałków, którzy ulegli temu złudzer przekonali się szybko, że była to pułapka. Ich ciała i umysły stawały się pokarmem dla bezlitosnych, upiornych strażników lub klatką w której czekali na nadejście pana i władcy tego dominium śmierci. Poniżej pogórza rozciągała się na pięćdziesiąt mil jałowa i wypalona przestrzeń zwana pustynią Kierlak. Ziemia tu była spękana i jakby rozdarta monstrualnymi szponami, pełna trujących wyziewów i oparów. Tę ponurą krainę przecinała sinosrebrna wstęga rzeki Let która wypełzała z szarej pustki południowego horyzontu i tocząc powoli swe zatrute, gęste jak smoła wody, znikała w jeziorze gdzieś, hen, daleko w samym środku krainy. Nieliczne na tym pustkowiu pokraczne ptaki padały martwe, jeśli nieopatrznie zbliżyły się do rzeki. Wszelkie stworzenia ginęły tu od gorącego piachu i trującego powietrza, a potem rozkładały się w ciągu kilku godzin, obracając się w proch. Ale najbardziej nieprzebyta przeszkoda rozciągała swój posępny majestat na południowej granicy upiornego królestwa, po­czynając od południowo-wschodnich krańców pustyni Kierlak i bieg­nąc na wschód do trzęsawisk Malg. Były to Góry Ostrza Noża. Wy­glądały jak stojące na sztorc monstrualne włócznie miotane w ślepej furii mocarnym ramieniem giganta: złowieszcze, posępne szczyty wznoszące się na tysiące stóp. Na tle mglistego horyzontu wyglądały niczym zgięte w śmiertelnym skurczu szponiaste palce wystającej spod spękanej ziemi dłoni olbrzyma; złowróżbny, zastygły po wsze czasy gest zagradzający drogę każdemu śmiałkowi. U podnóża tychże gór toczyła swe trujące wody rzeka Lethe. Tylko szaleniec mógł się porwać na wędrówkę przez ten kraj i próbować przejścia przez góry.

W łańcuchu Gór Ostrza Noża również było jedno naturalne przej­ście: wąski, kręty kanion dochodzący wprost do płaskich skalnych rumowisk. Stąd, w odległości kilku tysięcy jardów, widać było wzno­szący się samotnie szczyt. Osamotniona góra zdawała się być starsza niż pozostałe szczyty, starsza niż świat. Widoczna od strony kanionu południowa ściana była poszarpana i głęboko żłobiona. Sprawiała wrażenie odartej ze skóry i wszelkiego życia ludzkiej czaszki: posęp­ny, półkolisty szczyt, wielkie czarne czeluście martwych oczodołów, postrzępione zapadłe kości policzkowe zakończone nielicznymi ostry­mi resztkami gigantycznych zębów. Tak wyglądała, otoczona aurą zła i śmierci, siedziba bezlitosnego Władcy Upiorów. Królestwo Bro­ny, dom ,lorda Warlocka.

Było południe, ale czas wydawał się tu nie istnieć, a sama for­teca spoczywała w martwym, mglistym bezruchu. Niebo było szare, a słońce otulone mrocznym całunem nie ogrzewało płowobrązowej martwej ziemi. Lecz tego dnia w powietrzu czuło się coś dziwnego: nieokreślony, przenikający wnętrzności i ściskający za gardło strach. Czaił się on też w oczach żołnierzy maszerujących przez kanion w długiej, wijącej się kolumnie. Idąca jedynym przejściem przez Góry Ostrza Noża grupa spieszyła się. Przemożne poczucie przerażenia i po­śpiechu roztaczało się nad całą krainą lorda Warlocka, jakby niecier­pliwie oczekiwano na coś, co nieuchronnie musi nadejść.

Maszerujące zwartą kolumną wielkie trolle wyglądały jak mrówki pośród gigantycznych ścian wąskiego kanionu. Wkraczali do królestwa śmierci niczym małe dziecko, które panicznie boi się obcego ciemnego pokoju, ale wahając się i przełamując strach, koniecznie chce zobaczyć co w nim jest. Nikt ich nie zatrzymywał, cały czas jednak byli obserwowani. Trolle wiedziały, że ich oczekiwano i że nie muszą się obawiać żadnego ataku ze strony upiornych sług lorda Warlocka a mimo to ich serca ściskał strach. Nie byli pewni, czy uda się im przeżyć, gd ich pan dowie się całej prawdy. W środku kolumny znajdował się ktoś, o kim lord Warlock myślał już jak o umarłym - ostatni z rodu Shannary.

Shea szedł zaraz za Keltsetem ze związanymi na plecach rękami. Tuż za nim podążał, także związany, Panamon Creel, przypatrują się po drodze niebotycznym szczytom. Podstęp udał się był znakomicie. Więźniów górskich trolli, dwóch Sudlandczyków, doprowadzono wpierw do rzeki Lethe, która toczyła swe zatrute wody szerokim półkolem przez południowe pogranicza Królestwa Czaszki. Tam weszli na pokład szerokiej zbutwiałej tratwy, zbitej zardzewiałymi gwoździami. Kapitanem tej pływającej trumny była chuda przygarbiona kreatura, bardziej przypominająca złośliwą bestię niż człowieka. Ów odrażający przewoźnik twarz zakrytą miał stęchłym kapturem i w ogóle się nie odzywał. Lecz jego zakrzywione, pokryte dziwną łuską ręce pewnie dzierżyły drążek sterowniczy, gdy prowadził swą rozklekotaną łajbę przez ciepławe, trujące wody. Jego pasażerowie, tak trolle jak i ich więźniowie, poczuli znaczną ulgę, gdy w końcu dotarli do odległego brzegu i wysiedli, a koszmarny kapitan rozpłynął się wraz ze swą tratwą w sinych oparach rzeki. Tak tedy stali na nizinnych terenach Nordlandii, oddychając nieświeżym, zatęchłym, powietrzem. Widoczność była bardzo ograniczona, mimo to mogli jednak dostrzec wznoszący się majestatycznie aż pod niebo ciemny łańcuch Gór Ostrza Noża. Podobne szponom skalne szczyty zdawa się rozcinać szare, zamglone niebo Nordlandii. Nic nie mówiąc, troll pognały swych więźniów przez wąski kanion i cała kolumna wkroczyła na zakazaną ziemię królestwa lorda Warlocka.

Lord Warlock, Władca Upiorów... Gdzieś w głębi świadome Shea przeczuwał już od dnia, w którym spotkał Allanona, że to musi kiedyś nastąpić... Gdy druid opowiedział mu o jego pochodzeniu i uświadomił, kim naprawdę jest, chłopak wiedział, że spotkanie z niesamowitą, przerażającą istotą, która tyle już razy usiłowała go zgładzić, jest tylko kwestią czasu. Teraz wszystkie te miejsca, postacie i dziwne stwory, których istnieniu nie dałby niegdyś wiary, stanęły mu przed oczami jak żywe. W jednej chwili przypomniał sobie długie tygodnie walk i ucieczek, nieustający strach o własne życie. A teraz moment ten nadchodził... Tu, na tej najbardziej niegościnnej, dzikiej i strasznej ziemi, Shea miał się spotkać ze swym przeznaczeniem... I musi stawić mu czoło sam. Starzy, zaufani przyjaciele rozproszyli się po świecie, a jego jedynymi kompanami są szeregi ponurych trolli, wyjęty spod prawa sudlandzki rabuś i żądny zemsty, zagadkowy gór­ski olbrzym. Ten ostatni zdołał przekonać sąd, aby to właśnie jemu oddać pod dowództwo oddział trolli. A stało się tak nie dlatego, że uwierzono mu, iż niepozorny chłopak z Yale ma jakoby moc poko­nania nieśmiertelnego Brony. Ich współziomek okazał się być odzna­czony zaszczytnym Czarnym Irixem.

Sędziowie zadecydowali także o losie Orla Fane'a. Trolle złapały małego uciekiniera na godzinę przedtem, zanim pojmali jego zawzię­tych prześladowców. Zaprowadzili go do głównego obozu, gdzie szybko doszli do wniosku, iż gnom całkiem zwariował. Bredził coś o tajemnicach i niesamowitych skarbach, wykrzywiając przy tym swą żółtawą twarz do tego stopnia, że nawet trolle nie mogły na to spo­kojnie patrzeć. Chwilami mówił coś do siebie, a potem wydzierał się na całe gardło, wierzgał patyczkowatymi nogami i wymachiwał ma­łymi pięściami, jakby otaczały go niewidzialne furie. Jego jedynym pomostem z rzeczywistością zdawał się być starożytny miecz. Mały gnom trzymał się go tak kurczowo, że wielkie i silne trolle nie mogły go od niego oderwać. Pozwolono mu więc zatrzymać ten bezwarto­ściowy, jak wtedy sądzono, kawałek metalu. Po godzinie związanego małego wariata odesłano do twierdzy lorda Warlocka.

Wąwóz wił się między niebotycznymi skałami, miejscami zwę­żając się do wąskiej szczeliny. Krzepkie trolle parły wytrwale na­przód, nie pozwalając na żaden odpoczynek. Kilku z nich przecho­dziło już niegdyś tę wąską gardzielą, teraz więc prowadzili resztę grupy pewnie i szybko. Nie chcieli tracić ani minuty cennego czasu. Jeśli zabawią w górach zbyt długo, lord Warlock się dowie, że Orl Fane i starożytna broń znajdują się już w jego własnej twierdzy.

Shea wzdrygnął się na samą myśl o tym, że przecież mogą teraz zmierzać na swą własną, przez nich samych zaplanowaną egzekucję. Gdy wędrowali z Culhaven, lord Warlock zdawał się znać każdy ich krok; za każdym razem już na nich czekał i był przygotowany. To było szaleństwo, tak bardzo ryzykować! Przecież nawet jeśli im się rzeczywiście uda, jeśli nawet Shea dostanie w swe ręce Miecz Shannary... cóż wtedy? Czy jest w jego mocy stanąć samotrzeć do walki z potężnym Władcą Upiorów...? Bez Allanona przy boku...? Nie wiedząc nawet, jak wyzwolić drzemiącą w legendarnym taliz­manie siłę?

Shea nie orientował się do końca, co zamierzają inni, ale wiedział jedno: jeśli jakimś cudem uda mu się dostać w swe ręce Miecz, to będzie przede wszystkim ratował życie. Inni mogą robić, co tylko zechcą. Chłopak był pewien, że Panamon zgodziłby się na cały plan, jednak ale zdołali przecież zamienić ledwie parę słów, odkąd rozpoczęli podróż do Królestwa Czaszki. Shea czuł, że po raz pierwszy w swym życiu, życiu pełnym brawurowych ucieczek i szalonych eskapad, szkarłatny nomad i rabuś - Panamon Creel, był śmiertelnie przerażony. Mimo to poszedł za Keltsetem i Shea. Może dlatego, że byłi jego jedynymi przyjaciółmi, a może dlatego, że inaczej nie pozwalała mu postąpić duma? Panamon zawsze się kierował instynktem naka­zującym mu przetrwać za każdą cenę. Jednak wstydu z własnego tchórzostwa nie przełknąłby nigdy, nawet za cenę życia.

Keltset natomiast zdawał się mieć swoje własne, nie do końca jasne powody, dla których się wdał w to całe przedsięwzięcie. Shea sądził, że wie, dlaczego olbrzymowi zależało na odzyskaniu Miecza Shannary. Z pewnością było to coś więcej niż tylko chęć zemsty za śmierć rodziny. Pod pewnymi względami Keltset bardzo przypominał Shei Balinora. Była to owa cicha, niewzruszona pewność, że jest się z kimś, kto zawsze sobie poradzi, a także potrafi tę pewność przelać na innych. Shea odczuł to szczególnie silnie, gdy Keltset uświadomił im, że muszą dalej podążać za Orłem Fane'em i Mieczem. Z łagodnych i inteligentnych oczu górskiego trolla chłopak wyczytał wiarę w jego możliwości i siły; nie potrafił sobie tego racjonalnie wytłumaczyć, ale wiedział już, że podąży za olbrzymim przyjacielem. Gdyby teraz zawrócił z drogi, po tylu długich tygodniach pogoni za magicznym Mieczem, to tym samym zdradziłby i swych przyjaciół i samego siebie.

Ściany kanionu zaczęły się gwałtownie obniżać, a wąska ścieżka biegła dalej, znikając za najbliższym skalnym załomem. Po chwili kolumna wyszła z wąwozu i stanąwszy u jego szczytu, spoglądała w dół na martwą dolinę spowitą sinoszarą mgłą oparów, przeraźliwie obcą i złowróżbną. Oto mieli przed sobą serce i duszę Królestwa Czaszki. W niemym oczekiwaniu na nieśmiertelnego władcę wielkie czeluście czarnych oczodołów patrzyły na nich spoza czasu i przestrzeni znanego im świata. Shea poczuł przenikający wnętrzno­ści lodowaty chłód, a nogi odmawiały mu posłuszeństwa, niezdolne zrobić ani kroku dalej.

Nagle zza skalnych załomów wychynęły pokraczne maszkary. Ko­lebiąc się ciężko, stanęły nad krawędzią wąwozu i wpatrywały się w grupę śmiałków wchodzących na terytorium ich władcy. Twarze poczwar nie miały wyraźnych rysów - były jakby obleczone mo­krym, bladym całunem. Monstra te mogły być kiedyś istotami ludz­kimi: stały na dwóch krzywych nogach, a długie, chude ramiona opadały wzdłuż tułowia aż do samej ziemi. Na tym jednak podobień­stwo się kończyło. Ich kredowobiała skóra zdawała się miękka, a za­razem popękana jak spalona słońcem ziemia. Poruszały się jak błędne dusze, bez woli i celu, a z bezkształtnych twarzy nie można było niczego wyczytać. Pojawiły się jak upiorne dziwadła z koszmarnego snu: wstrętne, nieludzkie, wszechobecne. Keltset obrócił się przez ramię do Panamona i wskazując nieznacznie głową na maszkary, poruszył kilkakrotnie dłonią. Panamon zrozumiał przesłanie.

- Trolle nazywają je Karawaniarzami. Zachowaj spokój... Pa­miętaj, że mamy być więźniami. I nic nie mów.

Nagle ich uszy przeszył zgrzytliwy krzyk, jakby ktoś metalową piłą przejechał po szkle. Dźwięk ten wydała jedna z siedzących po­krak, wołając coś do straży na przedzie kolumny i wskazując prze­lotnie długim szponem na dwóch związanych ludzi. Nastąpiła krótka wymiana zdań, a po chwili jeden z trolli obrócił się przez ramię do Keltseta i powiedział coś szybko. Górski olbrzym skinął natychmiast ręką na Panamona i Sheę, by poszli za nim. Do tej trójki dołączyły jeszcze dwa trolle i wszyscy podążyli za kolebiącym się niezgrab­nie Karawaniarzem, który skręcił w stronę ciemnego urwiska.

Shea obejrzał się za siebie. Pozostali członkowie grupy rozeszli się po obu stronach wąskiego wąwozu, wyraźnie zamierzając czekać tu na swych towarzyszy. Stadko Karawaniarzy również pozostało na miejscu. Shea spojrzał znów przed siebie i dostrzegł w skalnej ścianie szczelinę, za którą tonęła w mroku biegnąca pod górę ścieżka. Gdy weszli do środka, otoczyły ich ciemność i chłód. Przystanęli na chwi­lę, gdyż prowadząca ich poczwara sięgnęła po krótką pochodnię le­żącą na wąskiej skalnej półce. Zapaliła ją i nie patrząc nawet za siebie, wręczyła towarzyszącemu jej trollowi. Sam Karawaniarz najwidocz­niej nie potrzebował żadnego światła, by się sprawnie i szybko po­ruszać wśród atramentowej ciemności.

Po chwili weszli do wielkiej, ociekającej wilgocią i cuchnącej pieczary, od której biegły jeszcze inne ciemne korytarze. Shei zdało się przez moment, że słyszy słabe odgłosy jęków i płaczu, zwielo­krotnione echem odbijającym się od śliskich, mokrych ścian. Panamon rozejrzał się dookoła i zaklął szpetnie. Milcząca pokraka podreptała dalej, zanurzając się w mrok jednego z korytarzy. Trzymający pochodnię troll podążył za nią, a wraz z nim blade światło. Po chwili pieczara znów się pogrążyła w głębokich ciemnościach.

Leniwe echo kroków było jedynym dźwiękiem zakłócającym panującą tu odwieczną ciszę. Mała grupka szła teraz w dół, rozglądając się niepewnie po wielkich, obitych żelazem wrotach, osadzonych mocno w litej skale. Ciągle słyszeli odległe głuche jęki, ale zza drzwi, które mijali, nie dochodził żaden głos. Po długim czasie Karawaniarz zatrzymał się przed ciężkimi wrotami i powiedział coś chrapliwie do stojących za nim trolli. Po chwili odwrócił się i ruszył dalej koryta­rzem. Zdołał zrobić zaledwie parę kroków, gdy spadła mu na głowę ciężka żelazna maczuga trolla. Karawaniarz padł martwy z roztrzas­kaną czaszką. Keltset rozwiązał liny krępujące Sheę i Panamona, a dwa pozostałe trolle rozglądały się bacznie na wszystkie strony. Górski olbrzym sprężystym krokiem podszedł do drzwi i odsunął ciężkie zasuwy. Chwycił za kraty i pociągnął mocno. Wrota rozsunęły się z ostrym zgrzytem.

- No to teraz zobaczymy - sapnął gniewnie Panamon. Wziął pochodnię z ręki Keltseta i wszedł ostrożnie do małej celi, a pozostała dwójka zaraz za nim.

Orl Fane siedział skulony pod ścianą, z podkurczonymi, zakutymi w łańcuchy nogami. Ubranie miał brudne i porozdzierane. Zmienił się nie do poznania. To nie była już ta sama istota, którą ścigali kilka dni temu przez równinę Streleheim. Żółtą wymizerowaną twarz wykrzywiał grymas szaleństwa, a nienaturalnie rozszerzone oczy wpatry wały się w nich tępo. Cały czas mówił coś do siebie, rozglądając się trwożliwie dookoła. Co chwila odwracał wzrok ku ciemności i zdawało się, że rozmawia z kimś, kogo tylko on może dostrzec.

Cała trójka patrzyła nań w oszołomieniu, a ich wzrok wędrował raz po raz ku kościstym rękom gnoma, który cały czas przyciskał kurczowo do piersi obiekt ich długich poszukiwań. Starożytna rękojeść słynnego oręża połyskiwała w bladym świetle, dając złudzenie że Orl Fane trzyma w dłoniach pochodnię. Znaleźli go. Znaleźli Miecz Shannary!

Przez chwilę nikt się nie poruszał. Gnom wpatrywał się w nich nieustępliwie, nie wypuszczając Miecza z ręki. W jego oczach mi­gotały wściekłe ogniki, jakby zaczynał rozpoznawać stojące przed nim osoby. Gdy Panamon uniósł swe zakończone stalowym ostrzem ramię, Orla Fane'a ogarnął strach. Rabuś podszedł wolno do małego więźnia i pochylił się nad nim.

- Przyszedłem po ciebie, gnomie - powiedział cicho złowro­gim głosem.

Orl Fane zastygł na moment w zupełnym bezruchu, a potem krzyk­nął straszliwie, próbując się cofnąć kilka kroków.

- Daj mi ten miecz, ty zdradziecki szczurze - warknął Panamon.

Nie czekając na żadną odpowiedź ani reakcję, Creel złapał za rękojeść broni. Usiłował wyrwać ją z zadziwiająco silnego uścisku małego gnoma. Ale nawet wtedy, gdy śmierć zaglądała mu w oczy, przerażony Orl Fane walczył rozpaczliwie o swą cenną zdobycz. W trakcie tej szarpaniny jego zajadłe warczenie przeszło w pełen wściekłej rozpaczy krzyk. W Panamona wstąpiła nagła furia. Zama­chnął się i z całych sił walnął na odlew stalowym szpikulcem w nie osłoniętą głowę nieszczęsnego gnoma. Ten padł pod strasznym cio­sem jak rażony piorunem.

- Przez tyle dni goniliśmy tę mizerną kreaturę! - krzyknął wzburzony rabuś. Przerwał na chwilę, po czym zniżył głos do ponu­rego szeptu. - Myślałem, że będę się z przyjemnością przyglądał, jak to paskudztwo zdycha, ale... nie jest tego warte.

Ze wstrętem na twarzy pochylił się nad nieprzytomnym gnomem i wyciągnął rękę po Miecz. W tej jednak chwili poczuł na ramieniu ciężką rękę Keltseta. Obrócił szybko głowę i spojrzał zimno na trolla, który wskazał na stojącego za nim Sheę. Panamon wahał się przez chwilę, po czym w milczeniu cofnął się kilka kroków.

Chociaż Miecz Shannary był dziedzictwem jego przodków, chło­pak z Shady Yale nie był pewien, co robić. Zaszedł tak daleko, tyle doświadczył, a wszystko to dla tej jednej chwili. Teraz spostrzegł ze zdumieniem, że się waha i boi. Poczuł dziwny chłód, gdy tak patrzył na tę starożytną, legendarną broń. Pomyślał, że nie da rady, że nie potrafi udźwignąć brzemienia odpowiedzialności, którą go obarczono. Zdawało mu się, że ma do czynienia ze sprawami, które go przerastają. Przypomniał sobie o ogromnej mocy trzech Kamieni Elfów. Jakaż wobec tego potężna magia drzemie w tym błyszczącym ostrzu? Przed oczami stanęły mu twarze Flicka i Meniona, i tych wszystkich, którzy walczyli z takim poświęceniem, by on mógł doczekać właśnie tej chwili. Nie... Nie może teraz, ot tak po prostu, zrezygnować i odejść. Nie może zawieść pokładanych w nim nadziei i zaufania. To tak jakby oświadczył, że równie dobrze mogli zostać w swych wygodnych domach i pałacach, że niepotrzebnie poświęcali się dla niego. Przypomniał sobie druida Allanona - strofującego go, surowego nauczyciela, który tak dużo od niego wymagał, lecz zarazem tak wiele mu ofiarował. Czy kiedykolwiek jeszcze mógłby mu spojrzeć w twarz, gdyby teraz zawiódł?

Shea podszedł wolno do leżącego Orla Fane'a, pochylił się nadl nim z kamienną twarzą i sięgnął po zimną, metalową rękojeść. Zawahał się raz jeszcze, a potem dobył Miecza Shannary.



XXXII



Drugiego dnia bitwy o Tyrsis obrońcy miasta siali w szeregach armii nordlandzkiej równie krwawe spustoszenie jak w trakcie jej poprzedniego szturmu. Wraz z pierwszymi promieniami słońca wróg przypuścił atak na zewnętrzne umocnienia. Znów zadudniły wojenne bębny gnomów, a ziemia trzęsła się od rytmu ich kroków. Potem zbrojne szeregi zatrzymały się jednocześnie niecałe sto jardów od wału obronnego, a po krótkiej chwili rzuciły się z ogłuszającym ry­kiem na znienawidzonego przeciwnika. Szarość mglistego jeszcze poranka wypluwała Nordlandczyków fala za falą; pierwsze szeregi osiągnęły już umocnienia wału obronnego i atakowały ze wściekłą furią, za nic mając życie. Tym razem armia nie dysponowała już ruchomymi platformami, których nie zdołano odbudować w tak krót­kim czasie. Zamiast tego przytaszczono długie drabiny, harpuny i bosaki z przywiązanymi do nich linami. Była to dzika i bezlitosna wal­ka. W ciągu paru pierwszych minut zginęło kilkuset Nordlandczyków.

Balinor nie zdecydował się na ryzykowny kontratak jazdy Legio­nu, którego odważny i doświadczony dowódca poległ podczas obrony zewnętrznych umocnień. Gdyby Acton żył, można by było spróbo­wać. Zamiast tego więc Balinor rozkazał żołnierzom, aby się okopali na zboczach urwiska i utrzymali pozycje tak długo, jak tylko się da. Na głowy wroga lała się gorąca oliwa, a łucznicy Legionu siali praw­dziwe spustoszenie pośród pierwszych szeregów napastników. Tym razem jednak atak się nie załamał. Wróg nacierał nieustępliwie, prze­lewając się falami przez umocnienia i nie bacząc na ostre strzały, ogień i oliwę, doszedł do podnóża płaskowyżu. Mrowie wrzeszczą­cych Nordlandczyków, rzucając haki, bosaki i drabiny, puściło się w górę. Szczęknęły miecze, rozgorzały pierwsze potyczki wręcz.

Przez prawie osiem godzin dzielni tyrsijscy obrońcy odpierali ata­ki przeważających sił wroga. Walczyli z dziką determinacją, nie szczędząc sił. Kiedy tylko wrogowi udało się dotrzeć na wierzchołek, zaraz był spychany z wściekłą furią. Za nim leciały na głowy wrogów haki, bosaki i drabiny oblężnicze. Chwilowe luki w obronie były natychmiast łatane; zanim nieprzyjaciel zdołał uczynić prawdziwy wyłom w szeregach obrońców, na miejsce martwych stawali obok walczących ich nowi towarzysze. Nie było pardonu ni chwili odpo­czynku; nie można było się cofnąć nawet na krok przed napierającą masą wrogich zastępów. Nikt nie doliczyłby się tych setek pojedyn­ków, z których każdy był małym aktem bohaterstwa. Legioniści zda­wali sobie sprawę, że jeśli poniosą klęskę, to nie będzie dla nikogo litości. Przez te osiem godzin wielka armia nie zdołała się przebić przez umocnienia wału obronnego. Dopiero po południu w pewnym miejscu na lewym skrzydle wróg zdołał uczynić wyłom i z okrzykami zwycięstwa rzucił się na wzniesienie urwiska.

Po śmierci Actona stary Fandwick sam sprawował dowództwo na tym froncie. Zbierając resztki sił, wódz ruszył w kierunku wyłomu, a przy jego boku wierni, zdecydowani na wszystko żołnierze. Roz­pętało się istne piekło. Atakujący widzieli się już zdobywcami, za­ślepiło ich poczucie bliskiego zwycięstwa. Robili wszystko, by utrzy­mać w swych rękach wyłom w obronie. Śmierć zbierała tu krwawe żniwo po obu stronach. Padł także dzielny Fandwick.

Balinor przerzucił część sił z centrum ku lewej flance i po zażartej walce zdołano wreszcie zewrzeć rozerwaną linię. Po pewnym czasie jednak powstał drugi, a zaraz po nim trzeci wyłom. Zachwiała się cała linia obrony. Król Callahornu zrozumiał, że nie utrzymają dłużej zewnętrznej linii obrony. Rozkazał adiutantom, by uformowano szyk i zabezpieczając tyły, wycofano się powoli w kierunku miasta. Zanim to jednak nastąpiło, zginęło jeszcze wielu tyrsijskich żołnierzy.

To był ciężki moment dla Sudlandczyków, którzy teraz musieli się skoncentrować na obronie Muru Zewnętrznego. Ale armia nordlandzka nie pospieszyła do ataku. Jej żołnierze zeszli na dół i ze szczątków obwałowań zaczęli budować swoje własne umocnienia tuż u podnóża klifu, ale poza zasięgiem łuczników Legionu. Ze szczytów muru obserwowano w milczeniu gorączkowe zabiegi wroga. Słońce powoli zachodziło i zapadał zmierzch. Obóz wroga rozciągał się teraz od podnóży stoku aż po horyzont. Zapłonęły setki ognisk, a zapadła noc, cała równina pokryła się migoczącymi punkcikami.

Zanim zapadły ciemności, obrońcy dostrzegli jeszcze jakieś gorączkowe przygotowania. A wiec jednak... Nordlandczycy toczyli ruchome platformy i ustawiali je u podnóża muru, zabezpieczając je kamieniami i drewnianymi stemplami. Po chwili z ogarniającego równinę mroku wyłoniły się trzy wielkie wieże oblężnicze; każda z nich prawie tak samo wysoka jak Mur Zewnętrzny. Pozostawiono je jednak w tylnej części obozowiska i zakotwiczono na noc. Manewr ten był obliczony na zastraszenie obrońców, na odebranie im nadziei i bojowego zapału.

Balinor stał na wieży nad wrotami w murze i obserwował obóz wroga. Byli z nim dowódcy Legionu oraz kompania z Culhaven. Przez chwilę rozważał pomysł nagłego nocnego wypadu na nieprzyjaciela z zamiarem podpalenia wież oblężniczych, ale ostatecznie odrzucił tę myśl. Nordlandczycy prawdopodobnie spodziewali się takiego ruchu i zapewne będą obserwować bramy miasta przez noc. Gdyby Legion ruszył do zmasowanego ataku, nie byłoby pewnie większego problemu z podpaleniem drewnianych gigantów, tak samo jak się to udało poprzednim razem.

Balinor potrząsnął głową i zmarszczył czoło. Coś było nie tak. W strategii ataku Nordlandczyków tkwił jakiś błąd, lecz król nie potrafił go na razie sprecyzować. Wróg musi sobie przecież zdawać sprawę, że za pomocą samych wież nie zdoła uczynić wyłomu w Murze Zewnętrznym. A więc mają w zanadrzu coś jeszcze. Balinor zastanawiał się też po raz kolejny, czy armia elfów zdoła dotrzeć na czas do oblężonego miasta. Nie mógł sobie wyobrazić, by Evenlill zawiódł. Było już zupełnie ciemno. Balinor wydał ostatnie polecenia. Kazał wzmocnić straże na wszystkich odcinkach muru i wraz z grupą dowódców udał się na skromny posiłek.

Parę mil na zachód od Tyrsis, na niskim wzgórzu porośniętym drzewami, stała grupka mężczyzn. Obserwowali ostatnie przed zmrokiem krwawe zmagania, a potem w posępnym milczeniu patrzyli jak podtaczano olbrzymie wieże. Wróg szykował się do porannego ataku.

- Powinniśmy przesłać im wiadomość - powiedział cicho Jon LinSandor. - Balinor na pewno chciałby wiedzieć, że jesteśmy już w drodze.

Flick spojrzał wyczekująco na Eventina. Elf miał zabandażowa­ne ramię, a gdy spoglądał na oblężone miasto, jego oczy płonęły gniewem.

- Jestem pewien, że armia już tu idzie - mruknął ledwie sły­szalnym głosem król elfów. - Breena nie ma już ze trzy dni. Jeśli nie powróci do jutra, pójdę sam.

Flick położył rękę na jego ramieniu.

- Nie możesz podróżować w tym stanie, Eventinie. Twój brat na pewno nie zawiedzie. Balinor zaś jest doświadczonym wojowni­kiem, a legioniści to wspaniali żołnierze. Na pewno wytrzymają jesz­cze trochę. Do tej pory nikt nie zdołał sforsować murów Tyrsis.

Flick spojrzał ponownie na spowite ciemnością miasto, myśląc o swoich przyjaciołach. Pewnie Menion też tam jest. Książę nie mógł wiedzieć, co przydarzyło się Flickowi i Eventinowi ani też tym bar­dziej, co działo się z Allanonem, który z sobie tylko znanych powo­dów zniknął zaraz po tym, jak Flick przybył ze zwiadowcami elfów. Jeśli chodzi o druida, wiele rzeczy było niejasnych, ale nigdy przed­tem nie odchodził bez słowa wyjaśnienia. A może zdążył porozma­wiać z Eventinem...

- Miasto jest otoczone i bacznie pilnowane - zabrzmiał w cie­mności głos króla elfów. - Będzie bardzo trudno przedostać się z wiadomością dla Balinora. Ale masz rację, Jonie Lin. Powinien wiedzieć, że nie zapomnieliśmy o nich.

- Nie mamy wystarczających sił, by przebić się do Tyrsis ani by zaatakować ich tylną straż. - Dowódca potarł w zadumie bro­dę. - Ale...

Spojrzał uważnie na wielkie wieże majaczące na horyzoncie.

- Jakaś mała sztuczka - dokończył król znacząco.

Nie minęła jeszcze północ, gdy wezwano Balinora na wieżę ob­serwacyjną znajdującą się nad wrotami miasta. Chwilę później stał tam w milczeniu, mając u boku Hendela i Meniona. Byli tu już także Durin i Dayel. Wszyscy ze zdumieniem patrzyli na rozgrywającą się na dole scenę. W na pół rozbudzonym obozie wroga panował chaos. W miejscu, gdzie stały wieże oblężnicze, szalało teraz morze płomieni rozświetlające równinę na całe mile. Wszędzie wokół uwijało się mrowie żołnierzy, starając się za wszelką cenę nie dopuścić do szerzenia się ognia. Było jasne, że wróg został zaskoczony. Balinq spojrzał na pozostałych i uśmiechnął się cierpko. A więc pomoc by już blisko.

Rankiem trzeciego dnia Callahorn spowity był mgłą i chłodny. Nic nie mąciło ciszy, zniknęły gdzieś gnomie bębny, nie słychać było miarowego dudnienia kroków i wściekłych wrzasków. Nad dalekii wschodnim horyzontem wstawało czerwone słońce, kładąc się krwawą poświatą na całą równinę. Wszędzie panował absolutny bezruch i martwa cisza. Na murach poruszały się cienie żołnierzy Legionu wyczekujących nerwowo na kolejny atak wroga.

Balinor osobiście dowodził środkową częścią Muru Zewnętrznego. Ginnisson sprawował pieczę na prawym, a Messalin nad lewym odcinkiem. Janus Senpre dowodził zaś ponownie garnizonem miejskim i siłami rezerwowymi. Menion, Hendel i bracia elfy stali przy boku Balinora i trzęśli się z zimna. Poranny chłód wszystkim się dawał we znaki. Byli zmęczeni, ale zachowywali czujność i spokój. Musieli pogodzić się ze swoją sytuacją i przyjąć ją z pokorą. Widzieli jak ludzie umierali tysiącami, a ich własne życie wydawało się nikłe i nieważne. W krwawej rzezi ginęli ich towarzysze i przyjaciele, a wróg bezcześcił tę starożytną i tak drogą im krainę. Wszędzie krew i śmierć... I nie było od tego ucieczki. Jedna z tych armii musi ulec. Innego wyjścia nie było.

Słońce stało już wyżej i oświetlało swym blaskiem wielką armię Nordlandii: potężna szachownica szeregów ciągnąca się od klifu do wielkich wież. Dwie z nich leżały w popiołach. Nikt się nie ruszał, nikt nic nie mówił. Armia stała i czekała. Hendel zorientowa się w sytuacji i coś szepnął Balinorowi. Król posłał zaraz adiutantów z rozkazami. Wszyscy mieli zachować spokój i pozostać na miejscu.

Menion nie zdążył zapytać, co się dzieje, gdyż jakieś zamieszanie pod bramami miasta zakłóciło poranny bezruch. Samotny, uzbrojony wojownik zbliżał się wolnym, lecz pewnym krokiem ku Murowi Zewnętrznemu. W ręce trzymał długie drzewce z czerwonym proporcem. Poruszał się majestatycznie, jakby celebrował każdy ruch. Wbił drzewce w ziemię, a potem odwrócił się uroczyście i wrócił do swoich szeregów. I znów zapadła cisza. Wreszcie po chwili rozległ się trzykrotny dźwięk rogu i poniósł się echem po równinie.

- Straż Śmierci - przerwał milczenie Hendel. - To oznacza że nie będzie litości i przebaczenia. Chcą nas wszystkich wybić do nogi.

Ponownie rozległy się wojenne bębny gnomów i równina jakby ożyła. W tej samej chwili niebo aż pociemniało od roju strzał. Strze­lano w górę pod takim kątem, by miotana z łuków śmierć mogła dopaść ukrytych za parapetami ochronnymi obrońców. Za strzałami leciały też włócznie, kamienne pociski i piki. Po chwili pojawiła się jedyna ocalała wieża oblężnicza. Była ciężka, ogromna, chybotała się na boki poruszana siłą mięśni dziesiątek żołnierzy, którzy ciągnęli ją i pchali w kierunku Muru Zewnętrznego po nowo zbudowanej rampie. Łucznicy Legionu miotali strzałami w tę żywą masę, a po­zostali żołnierze czekali na rozkazy Balinora.

Wódz odczekał, aż wieża znajdzie się w odległości dwudziestu pięciu jardów od muru. Kiedy nieprzyjaciele rzucili haki i drabiny i zaczęli się wspinać, polała się na nich gorąca oliwa. Potem rzucono jeszcze płonące pochodnie i wszystko natychmiast stanęło w ogniu. Buchnęły kłęby dymu, rozległy się straszne krzyki poparzonych i umierających. Pierwsza fala nieprzyjaciela wpadła w pułapkę. Kil­ku żołnierzy zdołało się wspiąć na szczyt muru, ale natychmiast pad­ło pod ciosami mieczy. Reszta dusiła się od dymu i spadała w ogień.

Atak załamał się całkowicie i wróg musiał się wycofać. Legioniści obserwowali uważnie kłęby dymu, wypatrując ewentualnego natarcia.

- To był akt głupoty. - Balinor pokręcił głową. - Musieli wiedzieć, że zgotujemy im takie przywitanie... A jednak próbowali. Czy oni nie myślą? Co tu się dzieje?

- Może chcieli nas zdezorientować, wprowadzić zamiesza­nie... - zastanawiał się Hendel. - Takie coś - wskazał na kłęby dymu - to dobra zasłona.

- Tyle trupów po to, by zrobić zasłonę dymną? - krzyknął Menion.

Balinor zmarszczył czoło, myśląc o czymś intensywnie.

- Jeśli tak, to mają coś w zanadrzu. Coś szczególnego. Wydają się być pewni, że to nie zawiedzie. Miejcie baczenie na wszystko dookoła. Idę na dół do bramy.

Odwrócił się i zbiegł w pośpiechu krętymi schodami. Pozostali patrzyli chwilę za nim, a potem skoncentrowali uwagę na wrogim obozowisku. Ciężki czarny dym bił w niebo i tworzył szerokie, tłuste pasma. Gdzieniegdzie dopalały się jeszcze plamy oliwy. Krzyki ucich­ły i zapadła niesamowita cisza.

- Co oni planują? - spytał nerwowo Menion.

Przez chwilę nikt nic nie mówił.

- Szkoda, że nie złapaliśmy Stenmina - mruknął w końcu Dufrin. - Nie czuję się bezpieczny, kiedy ten szaleniec biega wolny po mieście.

- Już go prawie mieliśmy - wtrącił Dayel. - Wpadliśmy za nim do tego pokoju, ale on jakby rozpłynął się w powietrzu. Musiało tam być jakieś sekretne przejście.

Durin przytaknął tylko i znów zapadła cisza. Menion patrzył w dym i myślał o Shirl, czekającej na niego w pałacu, o Shei, Flicku, o ojcu i o swoim kraju. Jak to się wszystko zakończy, zadumał się.

- Ależ jestem głupcem! - krzyknął nagle Hendel, chwytając Meniona za ramię. - Głupiec ze mnie! Cały czas o tym wiedziałem, ale... Sekretne przejście! Tak. Pod pałacem, poniżej piwnic, jest przej­ście... obecnie chyba zamurowane, które prowadzi przez wzgórza na równinę. Stary król mówił mi o nim wiele lat temu. Stenmin też musi o tym wiedzieć.

- Przejście do miasta?! - wykrzyknął Menion. - Przecież w pałacu jest Shirl!

- Nie mamy zbyt wiele czasu - rzucił Hendel, zbiegając po schodach w dół. - Menion, chodź ze mną. Dayel, znajdź Janusa Senpre i powiedz mu, żeby przysłał nam pomoc do pałacu. Durin, ty znajdź Balinora i ostrzeż go. Spieszmy się i módlmy, żeby nie było za późno.

Pobiegli ile tchu w piersi, rozpychając stojących im na drodze żołnierzy. Za wolno! - krzyczało coś w mózgu Meniona. Książę prawie zwalił Hendela z nóg, szarpiąc go w kierunku grupy jeźdźców na koniach. Popędzili tam... Menion odepchnął jednego z żołnierzy, dosiedli wierzchowców i pocwałowali w kierunku miasta. Po chwili minęli w galopie otwartą bramę, zdumionych strażników i żołnierzy garnizonu miejskiego. Kiedy nie było już nikogo na drodze, popędzili na złamanie karku w kierunku pałacu.

Wszystko było teraz tylko jednym wirującym obrazem bez kon­kretnego czasu i przestrzeni. Migały budynki i ludzie, słyszeli tętent kopyt na bruku starożytnej Alei Tyrsijskiej. Mijały cenne sekundy... W oddaleniu dostrzegli most Sendica i jego wielkie przęsła zacie­niające Park Ludu, a za nim odległy pałac Buckhannahów. Nie zwal­niając ani na chwilę, wpadli na wozy z owocami i rozrzucili je dookoła niczym klocki. Wciąż poganiając wierzchowce, wpadli na most, a potem przejechali w galopie pod kamiennym łukiem bramy na tereny pałacowe. Wjechali pędem na otoczony ogrodami dzie­dziniec i zsiedli ze spoconych koni.

Wszędzie panowała cisza. Wydawało się, że wszystko jest w po­rządku. Stajenny wyszedł leniwie spod rozłożystej wierzby i zbliżył się powoli, by odebrać lejce z rąk jeźdźców. Popatrzyli na niego przez sekundę, ale w jego oczach nie było nic poza zdziwieniem. Hendel kiwnął na Meniona i pospieszyli ku drzwiom. Nic się nie działo. Może zdążyli. Może się nawet mylili...

W hallu także było cicho i pusto. Zatrzymali się na chwilę, rzu­cając szybkie spojrzenia na boki. Menion chciał natychmiast pobiec, by szukać Shirl, ale jego towarzysz go powstrzymał. Dziewczyna musi jeszcze chwilę poczekać. Karzeł poprowadził księcia jednym z korytarzy, a potem w dół, w kierunku piwnic. W końcu zatrzymali się przed załomem muru i ostrożnie wyjrzeli.

Wielkie drzwi do piwnicy były otwarte. W wejściu stało trzech uzbrojonych ludzi z insygniami sokoła. Hendel i Menion cofnęli się. A więc jednak... Dopiero teraz książę zdał sobie sprawę, że nie ma broni. Miecz zostawił przytroczony do siodła wierzchowca, na którym przyjechał. Tylko Hendel miał swą maczugę. Szybko obejrzał się za siebie i dostrzegł wiszące na ścianie skrzyżowane włócznie. Nie ich teraz potrzebował, a]e niczego innego nie było pod ręką. Ostrożnie ściągnął jedną z nich i dołączył do Hendela. Spojrzeli na siebie zna­cząco. Musieli się spieszyć. Jeżeli strażnicy zamkną im drzwi do piwnicy, zanim do nich dotrą, stracą szansę złapania Stenmina i za­bezpieczenia przejścia w podziemiach. Lecz byli tylko we dwóch. Nie wiadomo zaś, ilu jeszcze żołnierzy spod znaku sokoła było w piw­nicy i w głębi lochu.

Nie roztrząsali tego dłużej. Wypadli zza narożnika i pomknęli ku strażnikom. Zanim ci się zorientowali w sytuacji, dwaj przyjaciele już siedzieli im na karku. Menion pchnął włócznią tego, który stał najbliżej, i już zaatakował następnego. Trzeci z żołnierzy padł pod maczugą Hendela, nie zdążywszy wydać najmniejszego dźwięku. Walka się skończyła, nim się naprawdę zaczęła. Dwaj druhowie zbie­gli szybko po schodach do piwnicy, by stoczyć najbardziej dramaty­czną bitwę swego życia.

Stara piwnica była oświetlona pochodniami, których po kilkanaś­cie zawieszono na każdej ścianie; rozjaśniały teraz przepastne pomie­szczenie niczym światło wczesnego poranka. Na samym środku znaj­dowało się wejście do lochów; olbrzymia kamienna klapa była otwarta. Dochodziły stamtąd odległe dźwięki uderzeń żelaza o kamień. Menion i Hendel zostali otoczeni ze wszystkich stron gromadę wrogich żołnierzy.

Książę i karzeł nie czekali, aż tamci ich zaatakują. Ruszyli do boju, rzucając się w sam środek napastników. Menion miał w ręku miecz jednego z zabitych u wejścia strażników. Przyjaciele stali do siebie plecami i odpierali ataki wroga. Rozpoczęła się straszliwa walka. Nagle Menion dostrzegł kątem oka znajomą postać wynurzającą się ze szczytu schodów do podziemi. Na widok znienawidzonego mistyka poczuł straszliwy gniew. Tnąc i waląc na oślep miecz chciał się przedostać przez szereg żołnierzy i dopaść człowieka, który tak podle ich zdradził. Kiedy wzrok mistyka padł na księcia w jego oczach błysnął zwierzęcy strach.

Opierając się o siebie plecami, Hendel i Menion walczyli ramię w ramię we wściekłej furii i determinacji. Wokół nich leżeli ranni i zabici. Obaj krwawili obficie z wielu ran, ale nie zwracali uwagi na ból. Dwa razy Menion potknął się o ciała i przewrócił na śliską od krwi podłogę, ale za każdym razem Hendel powstrzymywał napastników, by dać Menionowi czas na zajęcie pozycji. Pozostało już tylko pięciu napastników, ale dwaj śmiałkowie byli już u kresu sił. Walczyli teraz jak automaty, prawie na ślepo, kierując się jedynie instynktem, pokryci potem i krwią. Ręce omdlewały, a nogi uginały się z wysiłku. Stenmin w tym czasie doszedł już do siebie po nagłym szoku i zaczął wzywać pomocy. Książę Leah zareagował natychmiast. Zbierając resztki sił, zaatakował dwóch napastników; jednego ciął na odlew, odparował cios następnego i pchnął go mieczem. Z nim także rozprawił się szybko, wbijając mu ostrze w piersi. Złapał leżącą na ziemi włócznię i rzucił ją w skulonego ze strachu mistyka. Kiedy chuda postać osunęła się na posadzkę, Menion dopadł do wejścia prowadzącego do lochów i wytężył ostatki sił, by zasunąć kamienną płytę.

Szarpnął mocno, ale wielki blok ani drgnął, przytwierdzony jakby na stałe do podłogi. Miarowe dźwięki żelaza uderzającego o kamień ustały. Książę słyszał jedynie tupot kroków biegnących ludzi, zmierzających prosto do wejścia. Zostało ledwie parę sekund. Jeżeli zdążą dobiec do schodów, Menion będzie trupem. Dobywając wszystkich sił, książę Leah uniósł kamienną klapę i zaparł się całym ciałem. Ręce mu drżały, pot i krew zalewały oczy. Płyta odchyliła się powoli a potem opadła z ogłuszającym hukiem i zakryła wejście do podziemi.

Spoconymi i zdrętwiałymi rękami Menion przerzucił wielki łańcuch pod żelaznymi pierścieniami, zabił wszystko potężnymi bolcami i na to położył jeszcze żelazną kratę. Droga była zamknięta. Gdyby nordlandzka armia chciała się tędy przedostać, musiałaby sforsować kilka stóp kamienia i żelaza. Odetchnął.

- Menion.

Dźwięk jego imienia zabrzmiał nienaturalnie w nagłej ciszy. Ksią­żę klęczał, podpierając się rękoma o posadzkę. Poszukał dłonią miecza i podniósł twarz. Spojrzał na komnatę; wszędzie leżało pełno poskręca­nych ciał. Wielu z przeciwników było martwych, niektórzy wydawali właśnie ostatnie tchnienie. Przez tę krwawą jatkę dostrzegł sylwetkę przyjaciela. Karzeł stał oparty plecami o ścianę przy schodach wio­dących z piwnicy do pałacu. W wielkiej dłoni wciąż dzierżył maczugę. Wokół niego leżało mrowie ciał. Wszyscy nie żyli. Nikt nie zdołał mu ujść. Jego surowy wzrok spotkał się ze spojrzeniem Meniona. Popatrzyli na siebie przez chwilę tak, jak niegdyś w Borze Czarnych Dębów. Ten sam Hendel - małomówny, poważny, mądry. Nagle maczuga wysunęła mu się z ręki, wzrok powędrował gdzieś w górę, a ciało osunęło się na ziemię. Tak dzielny karzeł spotkał swą śmierć.

Hendel! To imię huczało w skołatanym umyśle Meniona. Hendel, jego przyjaciel! Książę wstał z trudem na nogi i zachwiał się. Ciężkie łzy zasnuły mu oczy mgłą i spłynęły po policzkach. Poszedł wolno wśród ciał, omijając je lub przechodząc nad nimi. Tu i ówdzie ktoś jeszcze pojękiwał cicho, a potem milkł. Gdzieś w podświadomości Menion zarejestrował, że mistyk się porusza i odzyskuje przytomność. Podszedł do karła, klęknął przy nim, uniósł jego głowę i przytulił do piersi. Ileż to razy Hendel uratował mu życie? Ileż to razy ratował ich wszystkich, a to tylko po to, by... Nie mógł dalej myśleć. Wszystko nagle zapadło się gdzieś i zgasło.

Stenmin podniósł się wolno na jedno kolano i wpatrywał się tępo w leżące ciała. Jego ludzie nie żyli, wejście było zamknięte i przy­twierdzone łańcuchami... Ogarnął go strach. Jeden z napastników wciąż żył - góral, książę z gór. Jakżeż nienawidził tego człowieka. Nienawidził tak bardzo, że przez sekundę myślał, żeby się do niego podkraść i zabić. Ale po chwili strach zwyciężył w tchórzliwej naturze i mistyk zdecydował się na ucieczkę. Musi uciec, aby przeżyć. Była tylko jedna droga - wyjście schodami, przy których klęczał książę. Musi się tam dostać i pobiec schodami do góry, do pałacu. Wstał powoli i zaczął się ostrożnie skradać pośród ciał.

Menion był odwrócony do Stenmina plecami i klęczał, obejmując rękami głowę Hendela. Mistyk pocił się jak mysz, zaciskał usta i pięści. Poruszał nim tylko strach. Jeszcze parę kroków i będzie wolny. Miasto jest skazane, zginą tu wszyscy, wszyscy jego wrogowie, on przeżyje. Uśmiechnął się ponuro do siebie. Pochylił się jeszcze bardziej, położył rękę na pierwszym stopniu, na drugim, potem nogę. Książę pozostawał coraz bardziej w tyle, niczego nie podejrzewają Drzwi u góry były otwarte, nikt w nich nie stał. Wolność! Jeszcze tylko kilka kroków.

W tym momencie Menion odwrócił się. Mistyk nie potrafił stłumić okrzyku grozy, gdy ujrzał twarz księcia Leah. Rzucił się panicznie schodami w górę, plącząc się we własnej szkarłatnej todze. Był już w połowie drogi, gdy Menion go dopadł.

Przy tyrsijskich murach rzecz niemożliwa stawała się faktem. Balinor schodził ze szczytu w kierunku głównej bramy, legioniści trzymający straż przy żelaznym portalu stanęli na baczność. Wydawało się że wszystko jest w porządku. System połączonych rygli, kontrolowany mechanicznie ze stróżówki w baszcie, tkwił pewnie w szczelinie, przez którą wrota otwierały się na zewnątrz. Żelazne kraty, które stanowiły dodatkową zaporę, przylegały teraz ściśle do obu skrzydeł olbrzymiej wrót. Balinor stał na murze nad bramą i myślał intensywnie. Miał pewne wątpliwości. Czuł, że coś się jeszcze wydarzy, że jest coś o czym dotychczas nie pomyślał. Wrota były kluczem do otoczonego potężnym murem miasta, a zarazem najsłabszym punktem jego obrony. Wieże oblężnicze, drabiny, haki, bosaki, wszystko to było tylko daremnym trudem, naiwną próbą sforsowania wielkiego, kamiennego muru. Lord Warlock musiał o tym wiedzieć. To wrota były kluczem.

Wzrok Balinora powędrował ku stróżówce na baszcie. Było to kamienne, pozbawione okien pomieszczenie, w którym znajdował się mechanizm kontrolujący zabezpieczenie wrót. Przy zamkniętych drzwiach stali na warcie dwaj legioniści. Balinor osobiście wybrał tych ludzi do tego oddziału, gdyż na jego barkach spoczywała ochrona tak ważnej części linii obrony. Oddziałem tym dowodził kapitan Sheelon. Po obu stronach stróżówki żołnierze Legionu bronili dostępu do szczytu muru. Wydawało się prawie niemożliwe, by Nordlandczycy mieli nadzieję przejąć stróżówkę, lecz...

Balinor podszedł do wąskich schodów prowadzących do pomieszczenia na baszcie i zaczął się po nich wspinać. Jakiś nagły krzyk biegnący od murów odwrócił na chwilę jego uwagę. Zatrzymał się; w powietrzu słychać było brzęczenie cięciw, a na obronne blanki spadł grad strzał. Balinor podbiegł tam w pośpiechu i spojrzał na dół, w kierunku klifu spowitego dymem, usianego ciałami i małymi og­niskami płonącej oliwy. Nordlandczycy zawiesili atak frontalny na jakiś czas. Zamiast tego pięć szeregów łuczników ostrzeliwało teraz obrońców na murach zmasowanym ogniem.

Powód tej nagłej zmiany taktyki wydał się jasny. Tuż przy kra­wędzi klifu oddział ciężkozbrojnych trolli pchał wielki ruchomy taran, chroniony od góry i po bokach stalowymi blachami. Zamiar był oczy­wisty. Podczas gdy obrońcy musieli się kryć przed rojem strzał, trolle mogły podejść pod sam mur i sforsować bramę.

Na pierwszy rzut oka przesięwzięcie wydawało się niedorzeczne i niewykonalne. Brama była zbyt potężna. Gdyby jednak stróżówka wpadła w ręce wroga i ktoś usunąłby zabezpieczenie rygli, to już tylko długa żelazna sztaba strzegłaby wrót. A sama sztaba nie wys­tarczy przeciw temu taranowi. Balinor pobiegł w kierunku stróżówki. Strażnicy wyprostowali się w milczeniu. Przyjrzał się im przelotnie i sięgnął do klamki. Sheelona nie było w pobliżu. Otwierał już drzwi, gdy nagle zdał sobie sprawę, że w pobliżu w ogóle nie widział gwar­dzistów. Coś było nie tak.

Król Callahornu usłyszał szmer. Obrócił się i ujrzał skradających się za nim strażników. Zareagował instynktownie. Odskoczył w bok i przechwycił godzącą w niego włócznię. Skoczył do ściany i obrócił się do niej plecami. Miał tylko kilka sekund, aby ogarnąć wzrokiem tonące w półmroku pomieszczenie. Ciała Sheelona i jego gwardzistów leżały na podłodze odarte z broni i ubrań. Wszyscy nie żyli. Z cienia pod ścianą wyskoczyło kilku napastników ze sztyletami wzniesionymi do ciosu. Balinor cisnął w nich włócznię i rzucił się ku otwartym drzwiom, lecz strażnicy stojący na zewnątrz dostrzegli ten manewr; doskoczyli do drzwi i zamknęli je. Król znalazł się w pułapce; nie miał już czasu, by sforsować drzwi. Ledwie zdążył wyciągnąć szeroki miecz, a już napastnicy byli tuż przy nim. Wzniósł ramię do pierw­szego ciosu, ale oni wpadli na niego i przygnietli do podłogi. Błysnęły sztylety i zadzwoniły na misternej kolczudze, która już tyle razy uratowała mu życie. Balinor zebrał wszystkie siły, przetoczył się pod napastnikami, strząsnął z siebie pozostałych i skoczył na równe nogi. W półmroku sylwetki napastników były jedynie słabymi plamami, ale oczy króla dobrze widziały w ciemności. Ciął więc precyzyjnie i silnie. Ostrze przecięło za jednym zamachem dwa cienie; rozległ się krzyk i głuchy odgłos padających ciał. Ale pozostali dwaj zablokowali kolejne cięcie i rzucili się na niego.

Po raz drugi Balinor padł na podłogę, ale znów zdołał się wyswobodzić i skoczył przez pokój pod ścianę. Wrzawa ataku z zewnątrz zagłuszała odgłosy walki w stróżówce. Władca Callahornu wiedział że jeśli nie uda mu się otworzyć drzwi, nikt nie przyjdzie mu z pomocą. Oparł się o ścianę i dyszał ciężko. Mignęły jakieś cienie... Zamachnął się i ciął mieczem. Trzech napastników było już martwych, dwóch rannych, ale ci, którzy pozostali, walczyli z determinacją i odbierali mu siły. Musi się szybko stąd wydostać. Nagle rozległ się głośny zgrzyt i dźwięk przesuwanej dźwigni. Ku swemu przerażeniu Balinor zdał sobie sprawę, że ktoś podnosi rygle na wro­tach. Z dzikiem okrzykiem rzucił się w stronę machiny podnoszącej, ale napastnicy byli zdecydowani zatrzymać go pod ścianą za wszelką cenę. Musiał więc przesuwać się powoli, cały czas odpierając ataki. Wtem rozległ się szczęk metalu o metal, a po nim głuche uderzenia. Ktoś zablokowywał uwolnione dźwigary. Nie bacząc na własne bez­pieczeństwo, Balinor rzucił się na pozostałych napastników.

Nagle drzwi otworzyły się z hukiem, a do środka ktoś wepchnął fałszywych strażników. Byli martwi. Do pomieszczenia wpadło szare światło dnia, a w progu stanął Durin. Rzucili się teraz obaj na wrogów, odpychając ich od machiny i odcinając drogę ucieczki. Walka trwała krótko - napastnicy padli martwi. Balinor nie spojrzał nawet na nich i pospieszył ku uszkodzonemu mechanizmowi. Zawrzał z wściekłości, gdy zobaczył popękane tryby i pogięte dźwigary. Próbował opuścić jeden z nich, ale ten nawet nie drgnął. Durin zbladł, gdy pojął, co się stało.

- Nie mamy czasu! - krzyczał gromkim głosem Balinor, wi­sząc u dźwigni i starając się ją opuścić.

Nagle stróżówka zatrzęsła się od potwornego uderzenia.

- Brama! - zawołał z rozpaczą Durin.

Drugie, a zaraz potem trzecie uderzenie zakołysało stróżówką. Usłyszeli kroki biegnących ludzi, a po chwili w drzwiach ukazała się ciemna twarz Messalina. Zaczął coś mówić, ale Balinor już wydawał rozkazy.

- Oczyśćcie pomieszczenie i niech mechanicy spróbują uwolnić te dźwigary. Wszystko jest pogięte i zniszczone. - Messalin wyglą­dał tak, jakby ktoś pchnął go śmiertelnie mieczem. - Podeprzyjcie bramy stemplami i pchnijcie tam regiment najlepszych żołnierzy. Niech się ustawią w falangę szeroką na pięćdziesiąt kroków w obie strony. Nordlandczycy nie mogą przejść. Ustawcie dwa szeregi łucz­ników na Murze Wewnętrznym, by wesprzeć załogą bramy głównej. Niech pomogą im oddziały garnizonowe. Wszyscy pozostali będą bronić Muru Zewnętrznego. Będziemy się opierać tak długo, jak się da. A potem, jeśli się tam nie utrzymamy, można przejść za drugą linię obrony. Jeżeli i tam nie damy rady, możemy przegrupować się jeszcze na moście Sendica. To będzie ostatnia linia obrony. Czy coś jeszcze? Durin wyjaśnił szybko, dokąd popędził Hendel. Balinor potrząsnął głową ze smutkiem. Był bardzo zmęczony.

- Zdrada czyha na każdym kroku. Hendel będzie musiał obyć się przez jakiś czas bez naszej pomocy. Jeśli wróg przedostanie się tamtędy i zaatakuje z obu stron, będzie po nas. Messalinie, weź prawą flankę. Ginnissonie, ty weźmiesz lewą, a ja będę w centrum. Wróg nie może się przedrzeć. I módlmy się do wszystkich dobrych duchów, żeby Eventin zdążył, zanim nas tu wytną w pień.

Messalin wybiegł w pośpiechu z pomieszczenia. Potężne wstrząsy kołysały stróżówką i częścią muru, gdy ogromny taran walił w bramę. Balinor i Durin popatrzyli na siebie w milczeniu. Coraz większy mrok ogarniał niebo, gdyż nad oblężonym miastem roztaczała się coraz przemożniejsza aura zła... Forpoczta lorda Warlocka. Król wyciągnął rękę do Durina.

- Do widzenia, mój przyjacielu. To może być już koniec. Czas już nam się skończył.

- Eventin nie zawiódłby nas, gdyby... - zaczął elf szczerze.

- Wiem, wiem - odpowiedział Balinor. - Allanon również, ale pewnie nie znalazł Miecza ani też spadkobiercy Shannary. Jego czas również dobiegł końca. - Na chwilę zapadła cisza; z daleka dobiegały krzyki i wrzawa, murem wstrząsały uderzenia tarana tłu­kącego w bramę Tyrsis. Balinor wytarł wierzchem dłoni krew spod oka - Znajdź brata, Durinie. Ale zanim opuścisz Mur Zewnętrz­ny, wylej jeszcze kocioł oliwy na taran i rzuć pochodnię. Jeśli nawet ich tu nie powstrzymamy, przynajmniej zrobi im się bardzo gorąco.

Uśmiechnął się gorzko i wyszedł ze stróżówki. Durin patrzył za nim chwilę i zastanawiał się, jakież to przewrotne koleje losu dopro­wadziły do takiego końca. Balinor był najzacniejszym człowiekiem, jakiego elf spotkał w życiu. A przecież już stracił tak wiele: rodzinę, miasto, dom... Teraz może stracić życie. Cóż to za świat, w którym dzieje się taka niesprawiedliwość, gdy wielki, czcigodny człowiek traci wszystko, a bezduszne szkaradzieństwa i poczwary, wstrętne i podłe, doświadczają smaku zwycięstwa i depczą święte popioły i ciała. Niegdyś był pewien, że nie przegrają, znajdą sposób pokonania znienawidzonego lorda Warlocka i uratowania czterech krain. Ale sen już się skończył.

Do stróżówki weszło kilku mechaników, by spróbować opatrzyć pokiereszowaną maszynerię. Durin wybiegł szybko z pomieszczenia na mury. Czas znaleźć Dayela.

Bitwa o utrzymanie Muru Zewnętrznego była krwawa i zacięta. Mimo szerzącego spustoszenie ognia łuczników gnomów dzielni obrońcy nie ułatwiali życia trollom, które podciągnęły taran pod samą bramę. Lano na nie wrzącą oliwę, która spływała w szczeliny między pancernymi płytami i parzyła żywym ogniem. Zaraz potem poleciały pochodnie. Cała okolica stanęła znów w ogniu i buchnęły kłęby tłustego dymu. Już w pierwszych minutach zginęło od poparzeń i kłębów dymu mnóstwo trolli. Stalowe blachy były straszliwie gorące. Ale w miejsce zabitych stawali nowi żołnierze i taran wciąż uderzał. W końcu sztaba zgięła się, zadrżały stemple podtrzymujące bramę i żelazny portal.

Wielkie kłęby dymu biły w niebo, zasnuwając całą równinę, spowijając mury i obrońców nieprzeniknioną, gęstą i duszącą mgłą. Nozdrza wypełniał smród palonych ciał trolli leżących u podnóża mur i urwiska. Wrzała zażarta walka, ale wydawało się przez krótki czas że ten dzień nie przyniesie rozstrzygnięcia.

Lecz w końcu wielka sztaba puściła i odpadły podtrzymujące ją stemple. Ogromny taran rozwalił bramę Tyrsis. Pierwsze szeregi Nordlandczyków wpadły z okrzykami tryumfu za bramę, lecz natychmiast zostały skoszone deszczem strzał padającym z Muru Zewnętrznego. Ci, którzy nie padli pod strzałami, napotkali falangę Legionu - ustawionych w czworoboki żołnierzy zasłoniętych z trzech stron dużymi tarczami, spod których sterczały długie włócznie. Taran szerzej otworzył bramę, przez którą wpadały wciąż nowe szeregi wroga, uderzając w czworoboki i nadziewając się na piki. Linia obrony Legionu zachwiała się nieco, ale nie cofnęła. Teraz wróg został wzięty w krzyżowy ogień z dwóch murów - z przodu i z tyłu. Na chwilę tryumf Nordlandczyków zamienił się w krwawą jatkę. Żołnierze ginęli jak muchy i nie mogli przebić się dalej. Atak został narazie powstrzymany.

Durin ustawił się niedaleko stróżówki na Murze Zewnętrznym i stad obserwował, jak nieprzyjaciel odbija się od falangi Legionu. Dowiedział się, że brat poszedł z Janusem Senpre do pałacu, zdecy­dował się więc pozostać dłużej z Balinorem. Wróg starał się złapać drugi oddech; Maturenowie kierowali wciąż nowe oddziały trolli do wyłomów w murach. Armia dokładała wszelkich starań, by się roz­prawić z Sudlandczykami raz na zawsze. Atakowano Mur Zewnętrzny ze wszystkich stron, nie tylko przy bramie. Tysiące gnomów i nie­liczne już trolle wciąż stawiały drabiny, próbowały rzucać haki z lina­mi i wspinać się po nich. Strzelano również z łuków i miotano różne pociski. Obrońców ubywało z każdą chwilą, a szeregi Nordlandczy­ków wydawały się nieprzeliczone, napływały wciąż nowe i nowe. Powoli gwałtowna bitwa zamieniała się w wojnę na wyczerpanie, w której legioniści nie mieli żadnych nadziei na zwycięstwo.

A potem od strony pomocnego nieba nadleciały nad miasto dwa skrzydlate potwory. Gdy Durin je zobaczył, krew odpłynęła mu z twa­rzy. Zwiastuny Śmierci! Czy były już tak pewne zwycięstwa, że ośmielały się pokazywać w świetle dnia? Serce elfa zamarło ze stra­chu. Tutaj zrobił już, co mógł; czas dołączyć do brata. Jakikolwiek los ich oczekiwał, razem stawią mu czoło.

Obrócił się zwinnie i pobiegł pochylony wzdłuż muru, aż minął lewą flankę Legionu. Stroma ścieżka wiodła koło koszar i dalej biegła między dwoma murami miasta, kilkaset stóp za tylnymi liniami Le­gionu. Dochodził stamtąd głuchy odgłos bitwy o mury. Kiedy dobie­gał do podstawy rampy, zobaczył wysokie, uzbrojone sylwetki ol­brzymich górskich trolli przelewających się przez rozbitą bramę Muru Zewnętrznego. Zatrzymał się mimowolnie, czując, że najbliższe mi­nuty będą decydujące dla Legionu Granicznego.

Falanga zacieśniła szeregi i ruszyła do ataku. Trolle sformowały szyk i natarły na centrum linii, tam gdzie dowodził Balinor. W od­ległości około dziesięciu stóp od legionistów, ku ogólnemu zasko­czeniu, trolle zawróciły nagle w lewo i rzuciły się na flankę. Dwa żywioły starły się z ogłuszającycm hukiem. Maczugi uderzały o tar­cze, miecze o pancerze, włócznie o hełmy. Przez chwilę linia obrony zdołała się utrzymać, a pierwszy szereg trolli stopniał jak śnieg. Jed­nak przeważająca siła brała górę; ogromni Nordlandczycy spychali mniejszych legionistów. Prawe skrzydło flanki zaczęło pękać.

Dowódca tego skrzydła, Ginnisson, pospieszył w stronę zagrożo­nego miejsca. Ruda czupryna górowała nad szeregiem żołnierzy, gdy wielki wojownik walczył o utrzymanie linii. Powoli spychano trolle z prawej strony napierał Balinor, a z lewej Messalin. Była to najbardziej bezpardonowa walka miecz w miecz, jaką widział Durin podczas tej wojny. Trolle zatrzymały się i z kolei one zaczęły spychać legionistów. Po chwili falanga znów przełamała linię obrony. Masa zalała legionistów i Ginnisson zniknął z pola widzenia. Napastnicy posuwali się wolno w kierunku koszar i Muru Wewnętrznego.

Durin stał im dokładnie na drodze. Może i miałby czas na uciecz na mury, gdzie byłby bezpieczny, ale nie zdecydował się na to. klęknął i naciągnął jesionowy łuk. Pierwszy troll padł pięćdziesiąt kroków od niego, drugi dziesięć bliżej, a trzeci w odległości dwudziestu pięciu. Legioniści z muru ruszyli do ataku, a łucznicy rozpaczliwie próbowali powstrzymać wroga strzałami. Cała ta masa zbliżała się do przerażonego elfa, walcząc zajadle w pojedynkach na śmierć i życie. Nordlandczycy podchodzili coraz bliżej, elf zaś wystrzelił ostatnią już strzałę w sam ich środek.

W pierwszym odruchu pomyślał o ucieczce. Ale nie było już to czasu. Schylił się więc po leżący najbliżej miecz. Trolle były już tuż przy nim. Starał się utrzymać równowagę, ale spychano go wraz z innymi w kierunku koszar. Nagle poczuł pchnięcie... Uderzył o ścianę i zachwiał się. Tuż przed nim stał olbrzymi troll i szykował się do ciosu. Durin umknął zwinnie na bok; ogromna maczuga świsnęła mu tuż przy uchu. Nie zdołał jednak całkiem umknąć. Poczuł straszliwe uderzenie w bark i całe ramię zwisło bezwładnie. Starał się nie tracić przytomności, chociaż fale bólu ogarniały całe jego ciało i upadł. Wydawało mu się, że ziemia uniosła się i uderzyła go w twarz. Gwałtownie chwytał powietrze w płuca. Nad nim przetoczyła się fala walczących żołnierzy, poczuł uderzenia i kopnięcia. Starał się zobaczyć cokolwiek, ale sprawiało mu to ogromny ból. Ogarnęła go ciemność. Ból jednak nie ustąpił i paraliżował całe ciało.

Menion podniósł bezwładne ciało Hendela i ruszył ostrożnie w stronę schodów wiodących na górny korytarz pałacu. Przechodził przez ciała wrogich żołnierzy i rozciągnięte w poprzek schodów ciało Stenmina, na które nawet nie spojrzał. Wyszedł na pusty korytarz. Trzymał w ramionach martwego karła i patrzył przed siebie jakby niczego nie dostrzegając. Jego twarz wyrażała cichą boleść po utracie przyjaciela, a w oczach kryło się nieme pytanie: dlaczego? Z przyległego korytarza dobiegł go odgłos szybkich kroków.

Położył martwego Hendela na błyszczącej posadzce i nadsłuchiwał przez chwilę. Zza rogu wyłoniła się szczupła rudowłosa postać i podbiegła do niego. Po twarzy płynęły jej łzy.

- Och, Menionie - szepnęła cicho. - Co oni zrobili?

Usta poruszyły mu się w bezgłośnym szepcie, a w oczach stanęły łzy. Shirl ujęła go pod ramię i zbliżyła swoją twarz do jego. Poczuł, jak otula go ramionami. Książę nie potrafił powstrzymać łez i z piersi wydarł mu się szloch. Chciałby się zapaść w ciepłe ramiona, tam gdzie nie ma śmierci, gdzie jest bezpiecznie.

Na blankach Muru Wewnętrznego Balinor zakończył ostatnią in­spekcję linii obronnej Legionu i zatrzymał się na chwilę przy potężnie zabarykadowanej bramie. Nordlandczycy szykowali się do ostatecz­nego ataku. Kilka chwil wcześniej padł nie zdobyty nigdy przedtem Mur Zewnętrzny, a legionistów zepchnięto do drugiej linii obrony. Balinor stał bezsilnie i przyglądał się bezradnie, jak wróg panoszy się na umocnieniach pierwszej linii oporu. Zacisnął dłoń na rękojeści swego szerokiego miecza, aż zbielały mu kostki. Szaty miał w strzę­pach po walce o utrzymanie pozycji przy Murze Zewnętrznym, wście­kle atakowanym przez trolle. Król zdołał utrzymać środkową linię falangi, ale obie flanki załamały się i poszły w rozsypkę. Zginął Ginnisson, a Messalin był ciężko ranny. Padły setki sudlandzkich legionistów; walczyli do samego końca, aż odeszła wszelka nadzieja. Nawet i Durin zniknął gdzieś w tym bitewnym zamieszaniu. Teraz król Callahornu pozostał już sam.

Dał znak grupie żołnierzy niosących drewniane stemple, które ocalały z pogromu pierwszej bramy. Kolczuga błyszczała w szarym świetle; pełno było na niej cięć i rys, które zostawiły sztylety i mie­cze napastników. Przez chwilę rozpacz i załamanie wzięły górę nad bojowym zapałem i nadzieją. Balinor czuł też żal i gniew. Zawiedli go wszyscy. Eventin i armia elfów. Allanon. Cała Sudlandia. Tyrsis było już o krok od zagłady, a tym samym i cały Callahorn, nikt jednak nie przybył im z pomocą. Legion był jedyną opoką, walczył sam i sam bronił całej Sudlandii. I czemu to miało służyć? Co to da? Otrząsnął się jednak szybko i zepchnął gdzieś na samo dno serca rozpacz, żal i zwątpienie. Nie było czasu na rozczulanie się nad sobą. Zbyt wiele jeszcze istnień ludzkich można było ocalić, zbyt wielkie pokładano w nim nadzieje. Był tu wodzem, wierzono mu i ufano.

Armia nordlandzka rozciągała szeregi pod Murem Zewnętrznego. Znowu szykowano długie drabiny, bosaki i haki z linami. Nadchodził atak. Duży oddział górskich trolli walczących między murami zdołał już miejscami wedrzeć się na Mur Wewnętrzny i przedostać się na tereny miejskie. Balinor zastanawiał się, co mogło się wydarzyć z wiernym Hendelem i Menionem Leah. Najwidoczniej udało im zabezpieczyć podziemne wejście do pałacu, gdyż inaczej miasto byłoby już opanowane przez wroga. Teraz musieli tylko wyizolować poszczególne grupy wrogich żołnierzy, którzy przedostali się za Mur i wyciąć ich w pień.

Do oczu wpadły mu sadze. Wytarł twarz i spojrzał przed siebie. Wszystko było szare, pokryte dymem i osmolone. Linie Legionu przerażały swą nikłością w porównaniu z szeregami wroga, dla którego śmierć setek ludzi w jego własnych szykach wydawała się niezauważalna. Pomyślał o słowach Hendela, wypowiedzianych po śmierci starego króla i Palance'a. Był teraz ostatnim z rodu Buhannahów. Jego imię umrze wraz z nim: jego ród, Tyrsis i ludzie. Rozległ się znajomy, znienawidzony wojenny okrzyk i Nordlandczycy rzucili się do ataku na legionistów broniących się na Murze Wewnętrznym. Twarz zapłonęła mu gniewnie i uniósł swój groźny miecz.

W tym samym momencie część oddziału trolli stanęła u szczytu mostu Sendica i zawahała się. Szeregi zdeterminowanych legionistów zagradzały im drogę do pałacu Buckhannahów. Na przedzie stał Janus Senpre, u jego boku zaś Menion Leah z wiernym mieczem w garści, a z drugiej strony Dayel. Za plecami trolli wznosiły się kłęby dymu z ognia, który zaczynał płonąć w mieście. Okrzyki przerażenia w pobliżu zagłuszyły nagle bitewną wrzawę przy Murze Wewnętrznym. W oddali pojawiły się biegnące sylwetki, przemierzające opuszczoną Aleję Tyrsijską w poszukiwaniu schronienia. Oba oddziały spojrzały na siebie z wrogością. Trolle były doświadczonymi, najlepiej na świecie wyszkolonymi żołnierzami, a obrońców zostało zaledwie pięćdziesięciu.

Popołudniowe niebo pociemniało, powietrze znieruchomiało, lężone miasto otoczyła aura grozy i klęski. Menion usłyszał w oddali słaby płacz dziecka, a stojący kilka stóp na lewo Dayel poczuł powiew północnego wiatru, pełen szeptów i jęków. Przed nimi trolle formowały linię do ataku, po czym ruszyły jednocześnie. Na środku mostu ostatnia linia obrony miasta przygotowywała się do odparcia ataku.

Na wzgórzu na zachód od miasta Flick Ohmsford i grupa elfów wraz z Eventinem i Linem Sandorem przyglądali się bezradnie zagła­dzie Tyrsis. Chłopak z Shady Yale poczuł, jak gaśnie ostatni promyk nadziei. Fala Nordlandczyków przelewała się właśnie przez zdobyty Mur Zewnętrzny. Nad miastem unosiły się kłęby dymu, a niedobitki Legionu Granicznego walczyły w wielu miejscach o utrzymanie ostat­nich pozycji. Linie obronne były już w rozsypce. Flick spostrzegł ze zgrozą, jak czarne sylwetki Zwiastunów Śmierci z rozpiętymi na tle ciemniejącego nieba skrzydłami kołują nad nacierającymi szeregami wroga. Najgorsze przewidywania Allanona właśnie się urzeczywistnia­ły. Lord Warlock wygrywał.

Po chwili pośród jeźdźców stojących po lewej stronie rozległ się krzyk. Eventin ścisnął konia ostrogami i oddalił się parę kroków w kierunku wskazywanym przez żołnierzy.

Daleko na zachodnim horyzoncie zarysowała się jakaś ciemna linia, a do ich uszu dotarło niewyraźne, słabe dudnienie, które zmie­szało się z odgłosami bitwy.

Ciemna linia rozlała się poza horyzont. Była coraz bliżej i powoli można było rozróżnić sylwetki koni, jeźdźców, sztandary i las włócz­ni. Ich przybycie obwieszczały dźwięki wojennych rogów - wyso­kie i zawodzące. Radość ogarnęła małą grupkę stojącą na wzgórzu, gdy patrzyli, jak wielka armia oskrzydla równinę i rozpędza się coraz szybciej. Armia nordlandzka zaś w popłochu reorganizowała swoje tylne linie, by stanąć przodem do nacierającej fali. Nareszcie przy­byli - armia elfów. Przybyli z pomocą dla Tyrsis, oblężonego mia­sta, które samotnie stawało przeciw siłom zła. Przybyli dla całego rodzaju ludzkiego i dla narodów trzech krain dla potwierdzenia prawa pokoleń do istnienia w wolności przez wieki całe. Być może przybyli za późno.



XXXIII



Jednym płynnym ruchem Shea wyciągnął miecz z podniszczonej pochwy. Ostrze błysnęło niebieskim odcieniem w słabym świetle po­chodni i ukazało się w całej wspaniałości. Było to lśnienie czyste i bez skazy, jakby legendarnego miecza nigdy nie używano w walce. Broń była nadspodziewanie lekka, smukła i dobrze wyważona. Rękojeść zdobił starannie wycyzelowany herb przedstawiający uniesioną dłoń trzymającą zapaloną pochodnię. Shea trzymał ostrożnie sławny oręż, nagle przerażony tym, co się jeszcze może wydarzyć. Spojrzał szybko na Panatnona Creela i Keltseta, szukając w nich oparcia i pew­ności siebie. Lecz twarze towarzyszy pozostały nieruchome i obojęt­ne. Shea chwycił więc rękojeść obiema rękami i wzniósł bladobłękitne ostrze prosto ku górze. Dłonie mu się pociły, choć w celi panował lo­dowaty chłód. Leżący pod ścianą Orl Fane lekko się poruszył, a z jego ust wydobył się słaby jęk. Mijał czas i nic się nie działo. Shea czuł jedynie, jak rzeźbiona rękojeść uciska jego zaciśnięte dłonie.

...W szarym świetle pustej komnaty na szczycie Góry Czaszki ciemna woda wypełniająca kamienną czarę była cicha i spokojna. Moc, którą był lord Warlock, spoczywała uśpiona...

Nagle Miecz Shannary zrobił się ciepły. Z chłodnego błękitu po­płynęła dziwna fala pulsującego ciepła, dotarła do dłoni zdziwionego chłopca i zamarła. Wystraszony Shea cofnął się o krok i opuścił nieco miecz. Chwilę później całe jego ciało ogarnęło ciepłe mrowienie. Chociaż nie odczuwał bólu, niesamowitość tego uczucia sprawiła, że odruchowo się skrzywił i napiął mięśnie. Chciał wypuścić talizman z rąk, ale z przerażeniem stwierdził, że nie może. Coś mu na to nie pozwalało, a dłonie zaciskały się coraz bardziej na starożytnej ręko­jeści.

Mrowienie ogarnęło całe ciało Shei, a wraz z nim napłynęła ener­gia, która napełniła źródło życia i zasiliła chłodny metal oręża, aż stał się on częścią jego istoty. Pozłacany rysunek zdobiący rzeźbioną gałkę zaczął zanikać, a sama rękojeść przybrała barwę wypolerowa­nego srebra. Odbijały się w niej smugi czerwonego światła, płonące i wijące się niczym żywe istoty. Shea poczuł, że budzi się w nim coś dziwnego, coś, co było częścią jego samego, ale nie dało się porównać z niczym, czego do tej pory doświadczył. Ogarniało go delikatnie, lecz stanowczo, i pociągało coraz głębiej w siebie.

Panamon Creel i Keltset z coraz większą troską obserwowali prze­miany zachodzące w Shei. Wydawało się, że mały mieszkaniec Yale pogrąża się w transie: powieki opadły mu ciężko, a oddech stał się wolniejszy i głębszy. Shea zamarł w zupełnym bezruchu, trzymając w dłoniach wzniesiony ku niebu Miecz Shannary. Srebrna rękojeść starożytnej broni błyszczała jasno w niewyraźnym świetle pochodni. Przez chwilę Panamon rozważał możliwość przebudzenia chłopaka, ale coś go powstrzymywało. Nagle z cienia wynurzył się znowu przy­tomny Orl Fane i poczołgał się w stronę swego cennego miecza.

Panamon zawahał się krótko, a potem jednym kopnięciem odesłał gnoma pod ścianę.

Shea czuł, jak coś wciąga go do wnętrza jego jestestwa; czuł się niczym marny pyłek na powierzchni potężnego wiru. Wszystko wokół zaczęło się rozpływać. Najpierw zniknęły ściany, sufit i podłoga, potem skulona, skamląca sylwetka Orla Fane'a, a na końcu nawet granitowe postacie Panamona i Keltseta. Ten niesamowity nurt po­chłaniał go coraz bardziej i nie mógł już się dłużej opierać. Powoli zapadał się w siebie, aż wreszcie okryła go ciemność.

...Drobna zmarszczka zmąciła spokojną dotąd taflę wody w ka­miennej czarze. W czeluściach jaskini królestwa Władcy Śmierci przerażone, pełzające istoty służące swemu pana pierzchnęły w po­płochu, by skryć się pod kamiennymi ścianami. Lord Warlock budził się ze snu...

W wirze pierwotnych emocji i jaźni, które ogarnęły całą jego istotę, Shea stanął twarzą w twarz z samym sobą. Przez chwilę był to tylko chaos nieokreślonych wrażeń; potem znowu ogarnęła go wielka fa­la i porwała w innym kierunku. Pojawiały się przed nim różne obrazy i impresje. Świat, w którym się urodził i żył, otwierał się przed nim nagi, pozbawiony iluzji; Shea ujrzał całą prawdę istnienia. Nie było snów, które dodawały mu barw, ani pobożnych fantazji zdobiących surowość jego wyborów ni łagodzącej nadziei. Wśród bezkresnej pu­stki Shea ujrzał siebie jako żałosną, nic nie znaczącą iskierkę życia, które trwało przez niezmiernie krótką chwilę.

Pod wpływem tych obrazów jego umysł eksplodował. Wstrząś­nięty Shea walczył dziko o zatrzymanie swej wizji życia, która zawsze dodawała mu sił i utrzymywała przy zdrowych zmysłach. Bronił się przed przerażającym widokiem wewnętrznej nagości i słabości istoty, która okazała się nim samym.

A potem ogarniająca go fala zmniejszyła się nieco. Shea zmusił się do otwarcia oczu, uciekając na chwilę przed wewnętrzymi wizja­mi. Przed sobą ujrzał wzniesiony ku górze Miecz lśniący czystym ciepłym blaskiem, który spływał od ostrza aż po rękojeść. Zobaczył również Panamona i Keltseta; stali bez ruchu i patrzyli na niego z uwagą. Potem olbrzymi troll przesunął spojrzenie i skupił się na Mieczu Shannary. Było w tym geście jakieś dziwne zrozumienie i na­gła potrzeba. Shea znów spojrzał na swój talizman; pulsował teraz gorączkowym, niecierpliwym blaskiem, który nadaremnie usiłował spłynąć z ostrza do ciała chłopca.

Przez chwilę Shea opierał się oddziaływaniu pradawnego oręża, lecz po chwili znów przymknął oczy i pogrążył się w wewnętrznych. | wizjach. Pierwszy szok miał już za sobą i teraz usiłował zrozumieć, co się dzieje. Skoncentrował się na obrazach przedstawiających Sheę j Ohmsforda. Pogrążył się całkowicie w myślach, emocjach, osądach i motywacjach, które składały się na jego osobowość. Były one dla niego zarazem znajome i obce.

Obrazy przerażały ostrością i wyrazistością. Nagle Shea ujrzał drugą stronę swej istoty; stronę, której istnienia nie podejrzewał, a może po prostu nie chciał zaakceptować. Objawiła się nie kończą­cym się pasmem zdarzeń, karykatur pamięci, w którą tak bardzo wierzył. Były tu wszystkie krzywdy, które uczynił innym, wszystkie drobne zazdrości, głębokie uprzedzenia, półprawdy, które akceptował; była żałość nad sobą i strach - cała ciemna strona ukryta gdzieś we wnętrzu. Oto był Shea Ohmsford, który uciekł z Yale nie dlatego, żeby ocalić swą rodzinę i przyjaciół, lecz dlatego, że się bał i szukał dla swego strachu jakiegokolwiek usprawiedliwienia; Shea Ohmsford, który egoistycznie pozwolił Flickowi, by dzielił z nim jego własny koszmar i tym samym pomógł mu go znieść. Oto on, szydzący z zasad moralnych Panamona Creela, a jednocześnie wyrażający zgodę, by rabuś ryzykował dla niego życiem. A oto...

Obrazy napływały bez końca. Shea Ohmsford przyglądał się im ze wstrętem i przerażeniem. Nie mógł tego zaakceptować. Nigdy nie będzie mógł tego uczynić!

Jednak korzystając z jakiejś wewnętrznej studni siły i zrozumienia, umysł chłopaka otworzył się chłonnie na te wizje, ogarnął je i prze­konał go, a może raczej zmusił, do uznania rzeczywistości. Shea nie mógł zaprzeczyć istnieniu drugiej strony swego charakteru. Tak samo jak osoba, za którą zawsze się uważał, była to tylko część prawdzi­wego Shei Ohmsforda. Jednak mimo że trudna do zaakceptowania, była to część prawdziwa i rzeczywista.

Musiał więc ją zaakceptować. Taka była prawda.

...Szarpany rozpalonym do białości gniewem, lord Warlock prze­budził się z długiego snu...

Prawda?! Shea znowu otworzył oczy i spojrzał na Miecz Shannary; dalej płonął jasnym blaskiem od czubka ostrza aż po rękojeść. Chłopak poczuł, jak po jego ciale rozeszło się pulsujące ciepło. Tym razem nie przyniosło ze sobą żadnych wizji, a jedynie głęboką, wew­nętrzną świadomość.

Nagle Shea uświadomił sobie, że poznał tajemnicę Miecza Shannary. Pradawny oręż miał moc ukazywania Prawdy. Ta moc sprawia­ła że człowiek, który go dzierżył, poznawał prawdę o sobie samym. A może Miecz potrafił również odsłonić prawdę o innych, którzy mieli z nim kontakt. Przez chwilę Shea nie mógł w to uwierzyć. Rozpaczliwie próbował raz jeszcze przeanalizować swoje odkrycie, by znaleźć coś jeszcze. Bo musiało przecież być coś jeszcze. Ale już nic więcej nie odkrył. To wszystko, co zostało ze sławnej magii Miecza. A może też nigdy niczego więcej nie było?! Poza tym nie był on niczym więcej niż tylko wspaniałym dziełem sztuki z dawnych wieków.

To odkrycie wprawiło Sheę w osłupienie. Nic dziwnego, że Allanon nie chciał zdradzić sekretu Miecza. Jakaż to była broń przeciwko niewiarygodnej potędze lorda Warlocka? Jakąż obronę mogła zaofe­rować przeciwko istocie, która jednym tchnieniem była w stanie zdmuchnąć ludzkie życie, tak jak wiatr porywa suche źdźbło trawy? Z chłodną pewnością Shea doszedł do wniosku, że został zdradzony. Gadki o legendarnej mocy Miecza były kłamstwem! Poczuł, że za­czyna wpadać w panikę i zamknął mocno oczy, by odegnać strach. Ciemność wokół niego zaczęła gwałtownie wirować. Zakręciło mu się w głowie i stracił przytomność.

...W swej zimnej, szarej samotni lord Warlock obserwował i na­słuchiwał. Jego gniew powoli opadał. Chłopak z Yale, którego uważał za martwego, przeżył i na przekór wszystkiemu odnalazł Miecz. Był jednak żałośnie słaby i nie miał wiedzy koniecznej do zrozumienia istoty talizmanu. Został już prawie pokonany przez swój własny strach i wkrótce będzie zupełnie bezbronny. Władca Śmierci bezszelestnie wyśliznął się ze swej przepastnej komnaty...

Allanon zatrzymał się z wahaniem na szczycie nagiego, targanego wichrem wzgórza. Ciemne oczy, niewidoczne spod wielkiego kaptu­ra, studiowały z uwagą pojedynczy łańcuch górski odznaczający się wyraźną linią na tle szarego horyzontu. Góry zwracały ku druidowi swe roztrzaskane, poorane bruzdami oblicza. W nich odbijała się dusza tej ziemi, która zrodziła je wieki temu. Nad rozległą pustynią, jaką była Nordlandia, zawisła głęboka, złowroga cisza. Tam, na dole, zamarły nawet wiatry wiejące wśród wysokich szczytów. Allanon owinął się szczelnie swym czarnym płaszczem i westchnął. Nie mogło być żadnej pomyłki; jego umysł, który potrafił sięgać tak daleko, nie mógł go okłamać. Gdzieś w dalekim zakątku Gór Ostrza Noża Shea Ohmsford dobył Miecza Shannary.

Wszystko szło nie tak! Nawet jeśli chłopak zdoła znieść i za­akceptować prawdę o sobie samym i poznać sekret Miecza, nie będzie w stanie użyć go przeciw lordowi Warlockowi. Samotny, zdany tylko na swoje siły, pozbawiony wiedzy, którą jedynie Allanon mógł mu przekazać, nie będzie miał wszak czasu, by nabrać koniecznej pewności siebie. Ogarną go wątpliwości i strach, czyniąc go łatwym łupem dla Brony. Nawet teraz druid wyczuwał, że jego wróg budzi się do życia. Pan Ciemności zaczynał wyłaniać się ze swej górskiej kryjówki, całkowicie pewny, że ten, który dzierży Miecz Shannary, nie zna jego pełnej mocy. Zaatakuje szybko i bezlitośnie. Shea zo­stanie zniszczony, zanim zdoła się nauczyć sztuki przetrwania.

Do spotkania zostało zaledwie kilka krótkich minut i Allanon wiedział, że nie zdąży przybyć na czas. Zdawał sobie sprawę, że Shea jest gdzieś na północy. Po tym, gdy zostawił wszystkich w Callahornie, wyruszył na pomoc chłopakowi z Yale. Lecz wydarzenia rozwi­jały się zbyt szybko. Teraz miał tylko jedną szansę, by przydać się Shei - jeśli w ogóle istniała jakaś szansa - ale wciąż był za da­leko. Owinął się szatą i z determinacją na twarzy ruszył w dół zbocza, wzniecając wokół siebie małe obłoczki kurzu.

Panamon Creel chciał podtrzymać Sheę, gdy ten zaczął się osuwać na ziemię, ale Keltset powstrzymał go wyciągniętym ramieniem. Troll spoglądał w stronę wejścia do jaskini i nasłuchiwał. Panamon niczego nie słyszał, jednak nagłe uczucie rosnącego przerażenia przygwoździło go do ziemi. Keltset powiódł wzrokiem, jakby obserwował kogoś prze­chodzącego korytarzem. Strach rabusia stał się jeszcze głębszy.

A potem wszystko zakrył cień. Pochodnia oświetlająca małą celę nagle przygasła. Instynkt podpowiedział Panamonowi Creelowi, że oto nadchodzi lord Warlock. Pod głęboko naciągniętym kapturem, w miejscu, gdzie powinna znajdować się twarz, nie było niczego z wyjątkiem ciemności i zielonkawej mgły, która opływała leniwie dwie iskry czerwonego ognia. Iskry zwróciły się ku Panamonowi i Keltsetowi i zamieniły ich w nieruchome posągi, napełniając całym przerażeniem i strachem, jakich kiedykolwiek zaznali. Creel chciał krzyknąć, by ostrzec Sheę, ale nie zdołał wydać z siebie żadnego dźwięku. Patrzył tylko bezradnie, jak pozbawiony twarzy kaptur sunie powoli w kierunku chłopca.

Shea poczuł, że wraca mu świadomość. Wszystko było dziwnie odległe, chociaż gdzieś w zakamarkach umysłu pojawiło się jakieś słabe ostrzeżenie. Jego reakcje były jeszcze zbyt wolne i jedynym, co wyczuwał, był zapach stęchłego powietrza, skały i niewyraźny płomień pochodni. Jak przez mgłę widział też nieruchome sylwetki Panamona i Keltseta z wymalowanym na twarzach przerażeniem. Gdzieś w głębi celi leżał zwinięty w mały, żółty kłębek nieszczęsny Orl Fane. Przed Shea płonęła jasno klinga Miecza Shannary.

W końcu przypomniał sobie o tajemnicy pradawnego oręża, a wraz z nią o beznadziejności swego położenia. Strach i rozpacz oblały go lodowatym strumieniem; poczuł, że się w nim pogrąża. Na czoło wystąpił mu zimny pot, zatrzęsły się ręce. W jego umyśle kołatała tylko jedna myśl. Uciekać! Uciekać, zanim ta przerażająca istota, do której zakazanego królestwa ośmielił się wtargnąć, odkryje jego obec­ność i zniszczy go! Sprawa, dla której tyle zaryzykował, nie miała już znaczenia. Liczyło się tylko jedno: nieodparta chęć ucieczki.

Shea podniósł się niepewnie. Każda cząstka jego istoty krzyczała, by rzucił Miecz i uciekał. Nie mógł jednak tego zrobić. Coś nie pozwalało mu wypuścić oręża z ręki. Rozpaczliwie próbował zapa­nować nad strachem, zaciskając palce na rękojeści aż do bólu. Tylko to mu pozostało; poza tym była jedynie panika. Przywarł w desperacji do Miecza i powierzył swój zdrowy rozsądek bezużytecznemu, jak sądził, talizmanowi.

- JESTEM TUTAJ, ŚMIERTELNA ISTOTO!

Słowa zabrzmiały lodowatym echem w głębokiej ciszy. Shea usi­łował zwrócić spojrzenie w stronę drzwi. Najpierw zobaczył tylko cienie. Potem powoli uformowała się z nich zawoalowana sylwet­ka lorda Warlocka. Wisiała złowieszczo w drzwiach celi - ciem­na, nieprzenikniona, bezkształtna. W zakamarkach kaptura krążyła zielona mgła, a iskry ognia, które były jego oczami, płonęły i rosły.

- JESTEM TUTAJ, ŚMIERTELNA ISTOTO! POKŁOŃ SIĘ!

Shea zrobił się blady ze strachu. Coś potężnego i mrocznego dot­knęło jego umysłu. Balansował teraz niebezpiecznie na granicy cał­kowitej paniki. Zdawało mu się, że stanął na krawędzi bezdennej przepaści. Wystarczy jedno małe pchnięcie... Shea usiłował skoncen­trować się na Mieczu i rozpaczliwej chęci życia. Jego umysł zalała purpurowa mgła, przynosząc ze sobą głosy niezliczonych istot woła­jących beznadziejnie o litość. Do jego ramion i nóg przylegały peł­zające, poskręcane stwory i ciągnęły go w dół przepaści. Jego odwaga rozpłynęła się i rozproszyła jak wodna mgiełka na wietrze. Był mały, taki bezradny. Jak może przeciwstawić się istocie tak wszechpotężnej jak lord Warlock?

Panamon Creel patrzył, jak czarna postać zbliża się coraz bardziej do Shei. Lord Warlock wydawał się istotą niematerialną, po prostu pozbawioną ciała szatą. Lecz oczywiście był zbyt potężny, Shea - z Mieczem lub bez - nie mógł w pojedynkę stawić mu czoło. Panamon dał ostrzegawczy znak Keltsetowi, przemógł wszechogarniające go uczucie paniki i zaatakował. Ciemna postać zwróciła się natychmiast ku niemu. Już nie była pozbawioną ciała szatą, lecz przerażającą, straszliwą mocą. Rabuś poczuł, jak coś ściska go za gardło w żelaznym uchwycie i rzuca nim o ścianę. Chciał jeszcze raz swobodzić się z niewidzialnych więzów, ale nie zdołał. Obaj z Keltsetem przyglądali się bezradnie, jak lord Warlock zmierza ku Shei.

Dla chłopaka z Yale walka była już prawie zakończona. Wciąż trzymał przed sobą Miecz, ale jego opór zaczął się załamywać. Nie mógł już myśleć racjonalnie. Był bezradny wobec emocji, jakie nim targały. Z ciemnego zakamarka kaptura padł straszliwy rozkaz:

- ODŁÓŻ MIECZ, ŚMIERTELNA ISTOTO!

Shea walczył rozpaczliwie, by nie posłuchać komendy. Wszystko zamazało się i utraciło swe kontury... ledwo mógł złapać oddech. Gdzieś w zakamarkach umysłu usłyszał znajomy głos, który wzywał go, szeptał jego imię. Próbował odpowiedzieć, wezwać ten głos na pomoc. A potem znowu targnął nim głuchy i dudniący rozkaz lorda Warlocka:

- ODŁÓŻ MIECZ!

Ostrze lekko opadło. Shea poczuł odrętwienie; ciemność była co­raz bliżej. Miecz był bezużyteczny. Dlaczego więc go nie odrzucić i mieć spokój? Spokój... odpoczynek... ucieczka w dal... Był niczym wobec tej przerażającej potęgi. Był jedynie słabą, śmiertelną istotą.

Miecz dalej opadał. Orl Fane krzyknął nagle straszliwie i opadł ze szlochem na podłogę. Panamon zbladł, Keltset oparł się całym ciałem o ścianę celi. Końcówka ostrza Miecza zawisła kilka cali nad podłogą i zakołysała się wolno.

W głowie Shei znów rozległ się znajomy głos. Gdzieś z nicości dotarły do niego poszczególne słowa. Były tak ciche, że ledwo mógł je rozróżnić.

- Shea! Odwagi! Zaufaj Mieczowi!

Allanon!

Głos druida przebijał się przez strach i zwątpienie, ale był taki daleki. Taki daleki...

- Uwierz w Miecz, Shea. Wszystko inne jest iluzją...

Słowa Allanona utonęły we wściekłym ryku lorda Warlocka, który usłyszał w umyśle chłopaka głos znienawidzonego druida. Ale było już za późno. Allanon rzucił linę i Shea pochwycił ją mocno, wydo­bywając się znad krawędzi klęski. Strach i przerażenie odpływały, a Miecz uniósł się lekko do góry.

Lord Warlock zrobił krok do tyłu i zwrócił swój pozbawiony twarzy kaptur w stronę Orla Fane'a. Skomlący gnom wyprostował się natychmiast niczym drewniana kukiełka. Nie był już panem siebie; był marionetką w rękach Pana Ciemności. Wstał, zakołysał się i sięg­nął po Miecz swymi sękatymi, żółtymi rękami. Zacisnął palce na ostrzu i szarpnął. Bezskutecznie. Orl Fane zawył jak w agonii i puścił talizman. Upadł z krzykiem na podłogę, przyciskając dłonie do oczu, jakby chciał zatrzeć jakiś okropny widok.

Ale lord Warlock ponownie wydał mu rozkaz. Drżący gnom z tru­dem wstał na nogi i rzucił się do boju, krzycząc z przerażenia. Znów chwycił płonące ostrze i znów zawył w udręce. Puścił Miecz i padł na kolana. Z oczu płynęły mu łzy.

Shea spojrzał na umęczonego gnoma i zrozumiał, co się stało. Orl Fane poznał prawdę o sobie, tak samo jak poznał ją on, gdy po raz pierwszy dotknął Miecza. Ale dla gnoma ta prawda była nie do znie­sienia. Było w tym coś dziwnego. Dlaczego Brona sam nie próbował go zdobyć? Przecież to powinno być dla niego takie proste. Poza tym lord Warlock sam utkał iluzję, by zmusić Sheę do porzucenia Miecza, a potem postąpił podobnie z szalonym już niemal Orłem Fane'em. Ktoś, kto ma do dyspozycji tak wielką moc, nie jest w stanie sam odebrać talizmanu? Przecież to powinno być dla niego takie proste... Shea szukał po omacku odpowiedzi, był już blisko niej. Wreszcie błysnął pierwszy promyk zrozumienia.

Orl Fane podniósł się raz jeszcze, poszarpany i przygnieciony ogro­mnym ciężarem, lecz posłuszny rozkazom lorda Warlocka. Podszedł zdesperowany do Shei, przebierając w powietrzu swymi sękatymi pal­cami. Chłopak próbował zejść mu z drogi, ale gnom z szaleństwem w oczach rzucił się na Miecz. Przez chwilę wił się w konwulsjach wokół jedynego na świecie przedmiotu, który ciągle coś dla niego znaczył. Przez tę jedną chwilę Miecz należał do niego. Potem Orl Fane umarł.

Oszołomiony Shea strząsnął martwe ciało z ostrza. I wtedy lord Warlock zaatakował, rzucając się z furią na umysł chłopaka z Yale aby przełamać jego upór. Atak był bezpośredni i brutalny - żadnego cienia wątpliwości, żadnego złudzenia niepewności ni sztuczek z samooszukiwaniem się. Był tylko strach; wszechogarniający, po-fl tężny i niszczący strach, który uderzał z siłą młota. W umyśle Shei pojawiły się wizje - straszliwa moc lorda Warlocka przedstawiona w tysiącach potwornych obrazów; wszystkie ściśnięte w przerażający strumień, aby go powalić i zniszczyć. Shea poczuł się nagle najmniej­szą, najmniej znaczącą istotą, jaka pełzała po ziemi. Wydawało się, że w następnej sekundzie lord Warlock zetrze go w proch.

Shea nie tracił wszak odwagi. Podczas ostatniego ataku nie mógł się oprzeć szaleństwu, ale tym razem nie poddawał się; wierzył w sie­bie i Allanona. Obiema rękami ściskał mocno Miecz Shannary, by zmusić się do zrobienia jednego małego kroku w zaciskającą się wokół niego ścianę strachu. Próbował wytłumaczyć sobie, że to tylko iluzja, że panika, którą czuje, nie należy do niego. Owa ściana ugięła się nieznacznie, więc Shea naparł na nią z jeszcze większą siłą. Przy­pomniał sobie śmierć Orla Fane'a i wyobraził sobie tych wszytkich, którzy będą musieli umrzeć, jeśli on zawiedzie. Przywołał w pamięci słowa Allanona i skoncentrował się na słabości lorda Warlocka, która objawiła się dziwną niechęcią do dotknięcia Miecza Shannary. Zmusił się do wiary w to, że prawdziwy sekret mocy talizmanu był prostą zasadą, która dotyczyła wszystkich istnień, nawet tak złowieszczych jak Brona.

Ściana strachu zaczęła pękać. W ciemnych zakamarkach kaptura płonęły dzikiem blaskiem czerwone iskry. Lord Warlock uniósł szyb­ko ramiona, jakby chciał odegnać niebezpieczeństwo, i skurczył się w sobie. Panamon Creel i Keltset przełamali nagle niewidzialne więzy i ruszyli gotowi do walki. Shea poczuł, jak opór jego przeciwnika za­łamuje się i zanika. I wtedy Miecz Shannary opadł na ziemię.

Spod poskręcanego, skurczonego całunu wydobył się bezgłośny, pełen grozy, niesamowity wrzask przerażenia, a potem wyskoczyło z niego długie, kościste ramię. Shea przystawił płonące ostrze do wijącego się stwora i przygwoździł go do ściany. Nie uciekniesz, obiecał mu w duchu. Nadszedł koniec dla monstrualnego zła. Czarna szata zadrżała w odpowiedzi, a szponiaste palce szarpały boleśnie powietrze. Lord Warlock rozpadał się na kawałki, wypluwając na małą śmiertelną istotę, która go niszczyła, całą swoją nienawiść. Jego wrzask odbił się echem i rozprysnął tysiącem głosów umęczonych dusz, domagających się zemsty, której tak długo im odmawiano.

Shea czuł w swym umyśle przerażenie ginącej kreatury, ale wraz z nim przyszła również siła tych tysięcy głosów. Chłopak z Yale nie ustąpił więc. Dotknięcie Miecza niosło ze sobą prawdę, któ­rej nie mogły zaprzeczyć i powstrzymać iluzje i oszustwa lorda Warlocka. Brona nie mógł zaakceptować tej prawdy, nie mógł jej uznać ani jej znieść. Przed tą prawdą nie było żadnej obrony. Dla lorda Warlocka oznaczała ona śmierć.

Śmiertelna powłoka Brony była tylko iluzją. Wszystkie środki, których użył dawno temu, by przedłużyć sobie życie, zawiodły; jego ciało umarło. Obsesyjne przekonanie, że nie może zginąć, trzymało jakąś część jego istoty przy życiu. Żył dzięki czarom, które w końcu doprowadziły go do szaleństwa. Nie uznając swej własnej śmierci, dążył do osiągnięcia nieśmiertelności, ale jej nie zdobył. Jako istota żyjąca na pograniczu dwóch światów, posiadał potężną moc. Miecz zmusił go jednak, by zobaczył siebie takim, jakim był naprawdę - zepsutą, pozbawioną życia zeschniętą skorupą egzystującą jedynie dzięki fałszywej wierze w realność swego istnienia, fałszywą fanta­zją stworzoną jedynie siłą swej woli, efemerydą fizycznego bytu. Był kłamstwem, które wyrosło ze strachów i zwątpień śmiertelników; kłamstwem, które stworzył, by ukryć prawdę. Teraz wreszcie kłam­stwo zostało obnażone.

Shea Ohmsford zaakceptował słabość i ułomność ludzkiej natury, które były przecież udziałem wszystkich ludzi. Jednak lord Warlock nigdy nie przyjął do wiadomości prawdy, jaką odsłonił przed nim Miecz. Ta prawda zaś polegała na tym, że przestał istnieć niemal tysiąc lat temu. Wszystko, co pozostało z Brony, było kłamstwem i teraz zostało odebrane mu mocą pradawnego oręża.

Lord Warlock wrzasnął po raz ostatni; skowyt protestu odbił się ponurym echem od ścian celi, zagłuszony triumfalnym chórem innych niemych okrzyków. A potem wszystko ucichło. Wyciągnięte ramię stwora zaczęło rozpadać się w pył. Wąskie szpary czerwonego ognia zabłysły po raz ostatni w rzednącej zielonej mgle i zniknęły. Czarna szata opadła cicho na podłogę, przepastny kaptur zamienił się w po­piół i po chwili po potężnym lordzie Warlocku pozostał jedynie ka­wałek poszarpanej tkaniny.

Kilka minut później Shea zakołysał się niepewnie na nogach. Przeżyte emocje i napięcie nadwerężyły jego nerwy do granic wytrzymałości i teraz żądały zapłaty od przemęczonego ciała. Podłoga przechyliła się niebezpiecznie pod jego stopami i chłopak z Yale zapadł się w ciemność.

Fala zażartej i strasznej walki między śmiertelną istotą a iluzją z dawnych wieków dotarła również do odległego Tyrsis. Głęboko ze skalnego serca ziemi rozległo się potężne dudnienie i powierzchnia globu zadrżała złowieszczo. Na niskich wzgórzach na wschód od Tyrsis mały oddział elfów usiłował opanować swe przestraszone wierzchowce. Wynędzniały, zmęczony Flick Ohmsford obserwował z oszołomieniem, jak wszystko wokół niego zaczyna wirować. Na szczycie Muru Wewnętrznego niezmordowany Balinor odpierał atak za atakiem. Nordlandzka armia usiłowała bezskutecznie przełamać obronę Sudlandii, więc w ferworze walki pierwsze wstrząsy przeszły zupełnie niezauważenie. Napierające trolle zatrzymały się niepewnie na moście Sendica. Menion Leah obserwował, jak w starożytnym kamieniu pojawiają się rysy i pęknięcia, a obrońcy mostu usiłują utrzymać równowagę. Wibracje wzmogły się gwałtownie, tworząc potężną lawinę skał i kamieni. Rozhulał się dziki wiatr, który uderzył w armię elfów zmierzającą ku Tyrsis z odsieczą. Od Culhaven w Anarze aż do najdalszych krańców rozległej Westlandii szalała potworna wichura. Przewracała potężne drzewa, odrywała kawałki skał i za­mieniała je w pył. Niebo zasnuło się nieprzeniknioną czernią - po­zbawione chmur i słońca, puste - jakby jedno potężne uderzenie starło niebiosa w szarą nicość. Ciemność przecinały poszarpane pas­ma czerwonych błyskawic i zasnuwały niebo potężną siecią elek­trycznych nici. Świat się kończył. Kończyło się życie. Nastąpiła za­głada, obiecana od początku świata.

Chwilę później wszak wszystko się skończyło, zamarło w komplet­nej ciszy, która otuliła świat miękkim całunem. Zza czarnej zasłony rozległ się posępny jęk, który szybko zamienił się w pełne udręki zawodzenie. W Tyrsis zapomniano na moment o bitwie. Nordlandczycy i Sudlandczycy patrzyli w oniemiałym przerażeniu, jak Zwiastuny Śmierci zwijają się w niewyobrażalnej agonii na tle ciemnego nieba. Zawisły na chwilę nad pobladłymi ze strachu ludźmi, którzy nie byli w stanie odwrócić spojrzenia. A potem skrzydlate stwory zaczęły się powoli rozpadać, aż w końcu zamieniły się w popiół i spadły na ziemię. Chwilę później pozostała po nich jedynie czarna pustka, która zaczęła zwijać się ku północy niczym krawędź wielkiego koca. Najpierw na południu, a potem na wschodzie i zachodzie ukazał się skrawek błękitu nieba. Wkrótce ziemię zalał oślepiający blask słońca. Ludzie obserwo­wali w najwyższym zdumieniu, jak ciemność skurczyła się w jedną czarną chmurę, zawisła nieruchomo, a potem runęła na ziemię i zniknęła gdzieś za horyzontem na zawsze.

Czas płynął powoli, a Shea dryfował bez życia w bezkresnej, czarnej pustce.

- Nie sądziłem, że tego dokona - usłyszał głos dobiegający gdzieś z końca świata i nagle poczuł na rozpalonej skórze chłodny dotyk kamienia.

- Poczekaj, mruga oczami. Chyba odzyskuje przytomność!

Panamon Creel. Shea otworzył oczy i stwierdził, że leży na pod­łodze w małej celi rozświetlonej żółtym blaskiem pochodni. Znowu był sobą. Jedną ręką nadal ściskał Miecz Shannary, lecz moc taliz­manu już go opuściła, a niesamowite więzy, które krępowały umysł i ciało jeszcze tak niedawno, zniknęły. Podniósł się ciężko na łok­cie i kolana, ale złowróżbne drganie, które wstrząsnęło jaskinią, zno­wu powaliło go na podłogę. Złapały go czyjeś mocne, przyjazne ręce i pomogły się podnieść.

- Spokojnie, poczekaj chwilę - zabrzmiał twardy głos Panamona. - Niech ci się przyjrzę.

Rabuś potrząsnął chłopcem i wtedy ich oczy się spotkały. W nie­złomnym spojrzeniu Panamona był jeszcze cień strachu, ale na ustach pojawił się uśmiech.

Postawił Sheę na nogi i ruszył do wyjścia. Kilka kroków przed nim majaczyła masywna sylwetka trolla. Shea zrobił kilka niepew­nych kroków i zatrzymał się. Coś go ciągnęło z powrotem.

- Wszystko w porządku - mruknął cicho.

I nagle wszystko wróciło: znów przenikała go moc Miecza Shan­nary, pojawiły się wizje ukazujące prawdę o nim samym, przypomniał sobie walkę z lordem Warlockiem i śmierć Orla Fane'a... Krzyknął przeraźliwie i stracił równowagę.

Panamon Creel wyciągnął zdrowe ramię i mocno objął małego chłopaka z Yale.

- Spokojnie, spokojnie. Już po wszystkim, Shea. Wygrałeś. Lord Warlock nie żyje. Ale ta cała góra zaczyna się trząść. Musimy się stąd wydostać, zanim to wszystko zwali się nam na głowę!

Dudnienie było coraz głośniejsze. Ze ścian i sufitu zaczęły siąf odrywać kawałki skał, wzniecając tumany kurzu i piasku. W starożytnych kamieniach pojawiły się niebezpieczne pęknięcia i rysy. Shea spojrzał na Panamona i skinął głową.

- Wszystko będzie dobrze - powiedział szybko jednoręki ra-buś. - Wyciągnę cię z tego. Obiecuję.

Trzej śmiałkowie rzucili się do wyjścia. Korytarz wił się krętą ścieżką przez serce Gór Ostrza Noża; chropowate ściany pokryły się nierównymi szczelinami i pęknięciami. Trzęsienie stawało się coraz bardziej intensywne i skały, z których zbudowany był tunel, zaczęły trzeszczeć i się rozpadać. Góra drgała, jakby ziemia chciała się otwo­rzyć i ją pochłonąć, dudniąc przy tym z potwornym łoskotem wydo­bywającym się jakby z samych trzewi planety. Mijali niezliczoną ilość korytarzy i komnat, pędzili wciąż naprzód, ale nie mogli znaleźć wyjścia. Kilka razy znaleźli się pod lawiną kamieni i piasku, jednak za każdym razem zdołali wyjść z tego bez szwanku. Wielkie odłamki skalne rozbijały się przed nimi, zagradzając drogę, ale potężny Keltset odsuwał je na boki i znów biegli dalej. Shea zaczął tracić poczucie rzeczywistości; niesamowite zmęczenie rozlewało się po całym jego ciele, napierało bezlitośnie i wysysało resztki sił, jakie mu jeszcze pozostały. Za każdym razem, gdy myślał, że nie zrobi już ani kroku, Panamon zjawiał się u jego boku, by wesprzeć go ramieniem i ochro­nić przed spadającymi skałami.

Właśnie znaleźli się w szczególnie wąskiej części tunelu, który w tym miejscu zakręcał ostro w prawo, gdy umierająca góra zadrżała gwałtownie. Sufit pękł z trzaskiem i zaczął obsuwać się na dół. Pa­namon krzyknął przeraźliwie i pociągnął za sobą Sheę, by własnym ciałem ochronić go przed odłamkami. Keltset znalazł się od razu przy nich, podpierając mocarnymi ramionami spadające skały. Wszędzie unosił się gryzący pył, ograniczając widoczność do minimum. Pana­mon Creel podniósł Sheę i popchnął go w stronę naprężonej z wysiłku sylwetki górskiego trolla. Chłopak z Yale zaczął się czołgać wśród rozkruszonych skał. Podniósł wtedy głowę i napotkał spojrzenie pary łagodnych oczu. Sufit znowu opadł o kilka cali i Keltset musiał na­przeć na niego z całą swą siłą. Shea zawahał się, ale silne pchnięcie Panamona wyrzuciło go z wąskiego tunelu do szerszej części kory­tarza. Upadli na stos odłamków skalnych i piasku, z wysiłkiem chwy­tając powietrze. Kątem oka widzieli Keltseta napierającego ciałem na opadający sufit. Panamon chciał skoczyć do tunelu, ale góra znowu zadrżała. Z potężnym łoskotem rozpadających się skał sufit runął na ziemię, a tony kamieni odcięły drogę uwięzionemu Keltsetowi. Shea krzyknął przeraźliwie i rzucił się na skalną ścianę. Panamon zatrzymał go brutalnie i wskazał za siebie zakończoną szpikulcem ręką.

- On nie żyje! Nie możemy mu już pomóc.

Umęczona twarz chłopaka zamarła z przerażenia.

- Ruszaj się! Musimy stąd uciekać! - Creel był niezwykle wzburzony. - Chcesz, żeby jego śmierć była nadaremna?! Ruszaj!

Postawił Sheę na nogi i pchnął go w kierunku otwartego korytarza. Górą w dalszym ciągu wstrząsały dudniące wibracje, które chwilami nieomal rzucały uciekinierami o ziemię. Shea biegł przed siebie ośle­piony pyłem i własnymi łzami. Mrugał raz po raz oczami, by usunąć z nich mgłę. Na plecach przez cały czas czuł ostrą końcówkę szpi­kulca, którym Panamon popędzał go do szybszego biegu. Spadające z sufitu i ścian odłamki rozrywały jego ubranie i kaleczyły utrudzone ciało. W rękach Shea ściskał połyskujący Miecz Shannary. Pradawny oręż był teraz całkowicie bezużyteczny; stanowił jedynie dowód, że to, co się wydarzyło, nie było tylko snem szaleńca.

Nagle tunel rozwiał się w szarym świetle nordlandzkiego nieba. Byli wolni. Przed nimi leżały martwe ciała trolli i Karawaniarzy. Nie zwalniając kroku, Shea i Panamon pomknęli w kierunku krętej prze­łęczy dzielącej potężne Góry Ostrza Noża. Ziemia trzęsła się gwał­townie bez ustanku. U podnóża Góry Czaszki pojawiły się potężne pęknięcia, które pełzły w kierunku łańcucha wzniesień otaczającego tę zakazaną krainę. Nagle huknął potężny grzmot, głośniejszy niż wszystkie poprzednie... Przypadli do ziemi... W niemym przerażeniu patrzyli, jak posępna góra-czaszka przekrzywia się, rozłamuje i roz­pada na dwie części. Tony skał spadły kaskadą na dół i Góra Czaszki, symbol lorda Warlocka, przestała istnieć. W niebo wzniosła się chmu­ra żółtego pyłu, a z wnętrza ziemi dobiegł ciężki łoskot i odbił się echem na rozległych przestrzeniach Nordlandii. Gwałtowne wiatry rozwiewały pył i popioły złowieszczej góry na wszystkie strony świa­ta. Przerażony Shea ujrzał, jak monstrualnymi Górami Ostrza Noża wstrząsnęła nowa fala konwulsji. Rozpadało się całe królestwo!

Panamon biegł nierówno w kierunku przełęczy, ciągnąc za sobą oszołomionego chłopaka. Ale tym razem Shea nie potrzebował za­chęty i biegł ile sił w nogach, klucząc wśród martwych ciał trolli i Karawaniarzy. Sięgnął do ostatnich zasobów siły i determina­cji, i w pewnym momencie zdziwiony Panamon Creel stwierdził, że nie musi go podtrzymywać. Zanim dotarli do przełęczy, zaczęły nich spadać odłamki pękających gór. Ziemią dalej wstrząsały konwulsje; ruszyła potężna lawina skał i kamieni odrywanych od pradawnych szczytów. Przez to piekło zagłady biegli dwaj mieszkańcy Sudlandii - sponiewierany półelf, wymachujący starożytnym mieczem, i jednoręki rabuś. Wiatr z potężną siłą pchał ich do przodu przez grad kamieni i pyłu. Kluczyli wśród krętych zaułków skalnych ścian i z każdym krokiem byli bliżej wyjścia z przełęczy. W pewnej chwili Shea stwierdził, że jego oczy znowu zachodzą mgłą. Zachwia się niepewnie, a potem przetarł je ze złością wolną ręką.

Nagle cała zachodnia ściana kanionu rozpadła się i zasypała śmiałków lawiną pokruszonych skał i piasku. Shea poczuł silne uderzenie w głowę i na moment ogarnęła go ciemność. Leżał przykryty gruzem, próbując na ślepo wydostać się z tego kamiennego grobu. W końcu uwolnił go Panamon, który zdrowym, silnym ramieniem rozrzucił skalne odłamki i pomógł mu wstać. Zamglonym wzrokiem Shea dojrzał krew na twarzy dzielnego rabusia. Chłopak stanął powoli na własnych nogach i oparł się ciężko na mieczu.

Panamon nie podniósł się z klęczek. Zakończonym szpikulcem ramieniem wskazał na przełęcz. Shea obejrzał się niespokojnie i z prze­rażeniem stwierdził, że zdąża ku nim jakiś zniekształcony, kuśtykający stwór otoczony obłokiem kurzu i piasku. Karawaniarz! Panamon spoj­rzał na Sheę i uśmiechnął się ponuro.

- Idzie za nami już od wejścia do przełęczy. Myślałem, że go zgubimy wśród skał, ale jest uparty... gadzina jedna.

Rabuś podniósł się wolno i wyciągnął swój długi miecz.

- Idź, Shea. Zatrzymam go tutaj.

Chłopak potrząsnął głową z niedowierzaniem. Chyba źle zrozumiał.

- Uciekniemy mu! - wybuchnął w końcu. - Dotarliśmy pra­wie do końca kanionu. Będziemy z nim walczyć. Obaj!

Panamon pokręcił głową i uśmiechnął się ze smutkiem.

- Chyba nie tym razem, chłopcze. Skaleczyłem się w nogę i nie mogę dalej biec.

Shea otworzył usta, by coś powiedzieć, ale rabuś powstrzymał go jednym gestem.

-Nie chcę tego słuchać, Shea! A teraz uciekaj! Z oczu chłopaka z Yale popłynęły łzy.

-Nie mogę tego zrobić!

Góry Ostrza Noża znowu zatrzęsły się gwałtownie, rzucając Panamona i Sheę na kolana. Z miotanego konwulsjami zbocza spadały ciężkie głazy. Karawaniarz, obojętny na wszystko i nie tknięty wstrzą­sami, przybliżał się coraz bardziej. Panamon podniósł się niepewnie i pociągnął za sobą Sheę.

- Cała przełęcz za chwilę się zawali - powiedział cicho. -

- Nie mamy czasu na sprzeczki. Zatroszczę się o siebie, tak jak to robiłem zawsze, zanim spotkałem ciebie i Keltseta. A teraz chcę, żebyś się wydostał z tej przełęczy. Biegnij!

Rabuś położył dłoń na szczupłym ramieniu Shei i popchnął go lekko do przodu. Chłopak zrobił kilka kroków i zawahał się. Potem podniósł w górę Miecz Shannary; wyglądało to niemal złowieszczo. Przez szeroką twarz Panamona Creela przemknął cień zaskoczenia, a potem w jego oczach pojawił się znajomy diabelski ognik.

- Spotkamy się jeszcze, Sheo Ohmsfordzie. Czekaj na mnie.

Pomachał szpikulcem na pożegnanie i odwrócił się, by zmierzyć się z nadciągającym Karawaniarzem. Shea popatrzył na niego krótko. Miał wrażenie, że oczy płatają mu figla - przez chwilę zdawało mu się, że Panamon nie kuleje, ani trochę. Potem przełęcz znowu zadrgała i chłopak z Yale rzucił się do wyjścia z wąwozu. Potyka­jąc się o odłamki skał, przedzierając się przez rumowisko kamieni spadających ze szczytów Gór Ostrza Noża, Shea biegł samotnie ku wolności.



XXXIV



Popołudnie miało się już ku końcowi. Słońce kładło się czer­wienią na dryfujące obłoki, otulając ciepłem jałową ziemię Nord-landii. Gdzieniegdzie złoty blask natrafiał na małe poletka zieleni; pierwszą od wielu długich lat nieśmiałą zapowiedź powrotu życia do tej surowej krainy. Na odległym horyzoncie majaczyły poszar­pane, tępe szczyty Gór Ostrza Noża. Z doliny u ich podnóża wciąż unosił się szary gęsty pył, oblekając nieprzeniknionym całunem rui­ny Królestwa Czaszki.

Shea wyłonił się nagle zza skalnych złomowisk wąwozu. Szedł gdzieś bez celu, na pół ślepy i zupełnie wyczerpany. Z trudem można było go rozpoznać. Zmierzał w kierunku Allanona, lecz zdawał się go nie dostrzegać. Trzymał tylko mocno długą srebrną rękojeść.

Przez chwilę druid wpatrywał się bez słowa w tę powłóczącą nogami postać w poszarpanych łachmanach. A potem z westchnieniem niewysłowionej ulgi podbiegł do młodego Ohmsforda i wziął go w ramiona.

Chłopak spał bardzo długo, a gdy się przebudził, była już noc. Leżał na szerokim skalnym występie, z którego rozciągał się widoki na rozległy wąwóz. Ogień trzaskał swojsko i przyjemnie, ogrzewając derkę, którą był przykryty. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że wpatruje się w usiany gwiazdami baldachim nocnego nieba. Uśmiechnął się blado; może jest już w Shady Yale? Chwilę później w kręgu światła pojawiła się ciemna sylwetka Allanona.

- No i jak tam, chłopcze?! Czujesz się już lepiej? - druid przywitał się na swój sposób i usiadł obok Shei. Tym razem wydawał się bardziej ludzki, mniej niedostępny, a w jego głosie było dziwne ciepło.

Shea popatrzył na niego przez chwilę i skinął głową.

- Jak mnie znalazłeś?

- To ty mnie znalazłeś. Nic nie pamiętasz?

- Nie, nic. Nic po tym, jak... - Shea zawahał się. - Czy ktoś ze mną był...? Czy widziałeś jeszcze kogoś?

Allanon przyglądał się jego zaniepokojonej twarzy, jak gdyby zastanawiał się nad odpowiedzią,, a potem potrząsnął przecząco głową.

- Byłeś sam.

Shea poczuł chłód w sercu. Przełknął ślinę, by zwilżyć nieco ściśnięte gardło. A więc Panamon także...? Mimo wszystko nie spo­dziewał się takiego zakończenia.

- Dobrze się czujesz? Wszystko w porządku? - dobiegł go z daleka głos druida. - Chciałbyś coś zjeść? Myślę, że dobrze by ci to zrobiło.

- Tak. - Shea z trudem uniósł się nieco. Siedział otulony długą szatą. Allanon nalewał nad ogniskiem zupę do małej miseczki. Chło­pak delektował się aromatem, który rozszedł się po całym skalnym występie. Nagle pomyślał o Mieczu Shannary i rozejrzał się dookoła. Dostrzegł go prawie natychmiast; leżał tuż obok, połyskując blado w świetle ogniska. Sięgnął też odruchowo do piersi, szukając sakiewki z Kamieniami Elfów. Nie było ich tam. W nagłej panice zaczął ich szukać w fałdach tuniki, pod derką i wszędzie dookoła. Bez powo­dzenia... Zniknęły. Opadł bez sił na derkę i przymknął na moment oczy. Może Allanon...

- Allanonie, nie mogę znaleźć Kamieni - mówił ze ściśniętym gardłem. - Czy ty może...?

Druid wstał i podał mu miseczkę z zupą i drewnianą łyżkę. Z jego twarzy chłopak nic nie wyczytał.

- Nie, Sheo. Musiałeś je zgubić, przeprawiając się przez Ostrza Noża.

Mag spojrzał na strapioną twarz chłopaka. Przyklęknął na moment, uśmiechnął się i położył szczupłą dłoń na jego ramieniu. - Nie martw się nimi teraz. Kamienie spełniły swoją rolę. Chcę, żebyś wreszcie przełknął choć trochę tej zupy i przespał się. Potrzebujesz odpoczynku.

Shea upił posłusznie spory łyk smacznej zupy, ale nie mógł przestać myśleć o Kamieniach. Towarzyszyły mu przez całą drogę, chroniły go, dodawały odwagi. Wiele razy uratowały mu życie. Jak mógł być tak nieostrożny? Starał się przypomnieć sobie, gdzie mógł je zgubić, ale to nie miało sensu. Mogło się to zdarzyć kiedykolwiek i gdziekolwiek.

- Przykro mi z powodu Kamieni. Żal mi ich. - Shea czuł, że mimo wszystko powinien coś powiedzieć. Chciał przeprosić. Ale Al­lanon wzruszył ramionami i uśmiechnął się blado. Wyglądał teraz jakby starzej, a twarz miał smutną i zmęczoną.

- Może jakoś się później znajdą - powiedział cicho.

Shea zjadł całą miskę zupy z apetytem. Allanon napełnił ją po­nownie bez pytania. Ciepła, gęsta zupa była niezwykle krzepiąca. Chłopak niemal fizycznie czuł, jak zmęczenie opuszcza jego ciało i odchodzi w ciemność. Ogarnął go błogi spokój i oczy same zaczęły się zamykać. Tak bardzo chciał się temu poddać, zasnąć, ale w głowie huczało mu zbyt wiele myśli, zbyt wiele spraw go niepokoiło, zbyt wielu odpowiedzi nie znał. A chciał je usłyszeć od człowieka, który mógł ich udzielić... tu i teraz. Zasłużył na to.

Usiadł prosto i rozejrzał się świadom, że Allanon obserwuje go spoza kręgu s'wiatła. Gdzieś daleko krzyknął chrapliwie nocny ptak, zakłócając ciszę rozgwieżdżonej nocy. Życie powracało do Nord-landii - po tylu długich latach. Odsunął pustą miseczkę i spojrzał na Allanona.

- Możemy chwilę porozmawiać? Druid skinął milcząco głową.

- Dlaczego nie powiedziałeś mi prawdy o Mieczu? - Shea pytał cicho i miękko. - Dlaczego?

Powiedziałem ci wszystko, co powinieneś był wiedzieć. - Twarz druida pozostała nieprzenikniona. - A sam Miecz dopowiedział resztę. - Shea milczał i wpatrywał się z niedowierzaniem w tę mienną twarz, więc druid ciągnął dalej. - Zrozum, chłopcze. Było konieczne, abyś sam poznał tajemnicę Miecza Shannary... tajemnicę czystości jego lśnienia... - Allanon uśmiechnął się łagodnie. - nie było to takie proste. Są rzeczy, które można wyjaśnić słowami, ale też i takie, których trzeba doświadczyć samemu. Miecz mógł być, i był magicznym i skutecznym talizmanem w walce z lordem Warlockiem. Ale wpierw ty musiałeś poznać prawdę o sobie samym i zaakceptować ją. Był to proces, w który nie wolno mi było ingerować.

- A nie mogłeś mi chociaż powiedzieć, w jaki sposób Miecz zniszczy Bronę? - Shea był nieustępliwy.

A co by ci to dało? Zastanów się, chłopcze. Shea zmarszczył brwi i myślał przez chwilę.

- Nie... nie rozumiem.

- No cóż. - Allanon westchnął cicho. - Gdybym ci powie­dział wszystko, co wiedziałem o Mieczu... Czy to by pomogło ci w jakiś praktyczny sposób? Pamiętaj, że wówczas nie wiedziałeś je­szcze o wielu sprawach, a z istnienia wielu nie zdawałeś sobie sprawy. Teraz patrzysz już na to inaczej. Ale przypomnij sobie... Gdybyś wtedy, na początku drogi, znał całą prawdę... czy poszukiwałbyś tego Miecza tak wytrwale? Czy odważyłbyś się go dobyć przeciw Bronie, wiedząc, że nie zrobi mu nic ponad to, że ukaże prawdę o nim sa­mym...? Nie rozumiałeś przecież jeszcze wtedy, że jego lśnienie nie odbije iluzji, którą Brona tkał przez wieki wokół siebie, lecz obnaży zło i pustkę jego istnienia. I czy uwierzyłbyś mi, mój młody przyja­cielu, gdybym ci, ot tak sobie, oświadczył, że tak prosta w swej istocie rzecz może pokonać całą potęgę lorda Warlocka? Czy nie zaśmiałbyś się tylko?

Druid zamilkł na moment, a potem przysunął się bliżej Shei i cie­pła ogniska.

- Czy może jednak byś się poddał w którymś momencie? Ile byś wytrzymał? Jak długo? Znając prawdę...

- Nie wiem - odpowiedział cicho Shea w zamyśleniu.

- Więc powiem ci teraz coś, o czym nie mogłem ci powiedzieć wtedy. Pięćset lat temu Jerle Shannara znał prawdę, tę prawdę, której ty nie znałeś. I poniósł klęskę... Przegrał.

- Ale ja myślałem... - Shea był zupełnie zbity z tropu.

- ...że odniósł zwycięstwo? - Allanon dokończył za niego. -Czy gdyby wtedy wygrał, to lord Warlock przetrwałby do twoich czasów? Nie, Sheo. Jerle Shannara nie pokonał Warlocka. Bremen powierzył ten sekret królowi elfów, bo sam ufał, że to pomoże po­konać Bronę. Nie pomogło. I chociaż ostrzeżono go przedtem, że Miecz obnaży całą prawdę o nim, Jerle Shannara nie był przygoto­wany na to, co odkrył. Być może nigdy nawet nie miał takiej szansy. Zbudowaliśmy zbyt wiele ścian, otoczyliśmy się nadzieją i złudą... Nie potrafimy być wobec samych siebie wystarczająco szczerzy. Są­dzę też, że nigdy tak do końca nie uwierzył Bremenowi, iż tak się stanie, gdy tylko dotknie Miecza. Jerle Shannara patrzył na wiele spraw zupełnie inaczej. Był królem-wojownikiem. Dla niego miecz był mieczem, nawet ten Miecz. Zawsze traktował go bardziej jako fizyczną broń niż jako talizman. I kiedy stanął twarzą w twarz z Warlockiem, a Miecz zaczął działać tak, jak przepowiedział to Bremen, Shannara wpadł w panikę. Nadludzka siła jego mięśni, męstwo, dzika waleczność, wojenne doświadczenie i kunszt - wszystko to okazało się bezużyteczne. Nie mógł tego znieść. Nie wytrzymał... Koniec końców lord Warlock zdołał uciec.

Shea słuchał tej opowieści w milczeniu, ale nie wydawał się prze­konany. Coś go wyraźnie nurtowało.

- Ale w moim wypadku mogło być przecież inaczej.

Druid zdawał się go w ogóle nie słyszeć. Patrzył przez chwilę w ogień, a potem mówił dalej.

- Byłbym z tobą, gdy odnalazłeś Miecz, i wtedy, gdy odkrywałeś prawdę o nim. Wyjaśniłbym ci znaczenie jego specyficznej magii. Ale właśnie wtedy straciłem cię przy Smoczych Zębach, a dopiero później zdałem sobie sprawę, że odnalazłeś Miecz i że poszedłeś dalej na północ już sam. Pospieszyłem za tobą, ale i tak było już prawie za późno. Wyczuwałem twoją panikę, gdy odkrywałeś tajemnicę Miecza i wiedziałem, że lord Warlock także ją czuje. Byłem jednak za daleko, by w porę przyjść ci z pomocą. Próbowałem też dotrzeć do ciebie siłą umysłu, chciałem byś mnie usłyszał... Ale nie było czasu na to, by ci dokładnie powiedzieć, co masz robić. Lord Warlock skutecznie temu zapobiegł. Tylko kilka słów, to wszystko. - Allanon zamilkł i zapa­trzył się ciemność. Po chwili zaś rzekł: - Ale ty znalazłeś odpowiedź sam, Sheo. Dokonałeś tego... i przeżyłeś.

Chłopak spojrzał gdzieś ponad głową druida, a w oczach miał smutek. Tak... On przeżył, ale gdzie ci wszyscy, którzy przywędrowali do Królestwa Czaszki wraz z nim?

- Mogło jednak być inaczej - powtórzył cicho.

Allanon nie odezwał się. Ogień dogasał już, dopalały się ostatnie szczapy drewna. Shea wypił jeszcze parę łyków zimnej zupy i spojrzał ze zdziwieniem na druida, który podniósł się nagle i podszedł bardzo blisko.

- Masz mi za złe, że nie powiedziałem ci prawdy, czyż nie? Druid, wbrew oczekiwaniom Shei, mówił cicho, lecz jego pytanie i tak zabrzmiało jak stwierdzenie. - Być może masz rację. Być może okazałoby się to dla wielu lepszym rozwiązaniem, gdybyś od początku wszystko wiedział.

Chłopak zadarł w górę głowę i spojrzał druidowi prosto w oczy.

- Nie. To ty miałeś rację. Nie wiem, czy uniósłbym ciężar całej prawdy... Po prostu nie wiem.

Allanon przechylił głowę, jakby sam odpowiadał swoim myślom.

- Powinienem był bardziej w ciebie wierzyć, Sheo. Ale bałem się. - Przerwał na moment i uśmiechnął się, gdy zobaczył cień niedowierzania na twarzy chłopaka. - Nie dajesz temu wiary, ale tak jest w istocie. Dla ciebie, a także dla wielu innych, zawsze byłem kimś trochę więcej niż zwykłym człowiekiem. Ale czy nie sądzisz, że to było konieczne...? Że inaczej nie przyjąłbyś tak łatwo roli, jaką tobie swego czasu narzuciłem? Lecz druid, mój Sheo, także jest tylko człowiekiem. Jeszcze o czymś zapomniałeś. Zanim został Władcą Upiorów, Brona także był druidem. W jakimś sensie to my go stwo­rzyliśmy. Jako Rada Druidów żyliśmy w odosobnieniu, studiując nie­zmierzoną głębię wiedzy naszych przodków. To pozwoliło mu zostać tym, kim chciał być, władcą ciemnej strony mocy, bardziej upiorem niźli człowiekiem. Zagrażał całej ludzkości... świat zostałby albo znie­wolony, albo zniszczony. Sam nie wiem, co gorsze. Dwukrotnie drui­dzi mieli możliwość zniszczenia go i dwa razy im się to nie udało. Ja byłem już ostatniem człowiekiem, który mógł go powstrzymać. Lecz gdyby i mnie się nie udało... No cóż. Świat stałby się jedynie koszmarnym snem szaleńca. Tak... Bałem się. Jeden błąd, a Brona pozostałby sam na świecie, wolny na zawsze. - Druid zniżył głos do szeptu i wbił wzrok w ziemię. - Jest jeszcze coś, o czym po­winieneś wiedzieć. Bremen był dla mnie kimś więcej niż tylko moim przodkiem. Był moim ojcem.

- Twoim ojcem!? - Shea otworzył szeroko oczy ze zdumie­nia. - Ale to niemoż... - Głos uwiązł mu w gardle i chłopak nie zdołał dokończyć.

Allanon uśmiechnął się słabo.

- Na pewno nieraz się nad tym zastanawiałeś i musiałeś sobie zdawać sprawę, że jestem o wiele starszy, niż mógłby być jakikol­wiek zwykły człowiek. Druidzi odkryli sekret długowieczności już w czasach Pierwszej Wojny Ludów. Ale za to, jak też i za wszy­stko inne, trzeba zapłacić pewną cenę. Brona jednakże odmówił. Warunki i wymagania są bardzo surowe, mój chłopcze. To nie jest li tylko podarunek. By trwać w przebudzeniu zaciągamy wielki dług ze świata snu, który odżywia nasze ciała i umysły i przywraca, można by rzec, młodość. Jest wiele przeszkód, które trzeba pokonać, aby osiągnąć prawdziwą długowieczność. Dla wielu okazywały się one za trudne. Brona poszukiwał innej drogi, takiej, która nie wy­magała wielkich wyrzeczeń. Szukał długo, lecz znalazł tylko złu­dzenia.

Druid zagłębił się w swych niezbadanych, tajemniczych wspom­nieniach. Lecz po chwili znów powrócił do rzeczywistości i ciągnął dalej swą opowieść.

- Bremen, jak już wiesz, był moim ojcem. Miał możliwość zniszczyć Warlocka, ale popełnił zbyt wiele błędów. Brona zdołał mu umknąć. Mój ojciec czuł się za to odpowiedzialny. Ja sam żyłem w ciągłym strachu, bałem się tego dnia, który musiał nieuchronnie nadejść. Stało się to moją obsesją. Przysiągłem nie popełnić tych błędów, które zrobił mój ojciec. Obawiam się, Sheo, że nigdy tak naprawdę nie pokładałem w tobie zbyt wielu nadziei. Bałem się, że jesteś zbyt słaby, by zrobić to, co zrobione być musiało. Ale starałem się to ukrywać. Tak... Przyznaję. Często byłem wobec ciebie nie w porządku. Byłeś jednak moją jedyną nadzieją, jedyną szansą na odkupienie błędów i duszy mego ojca, na zdjęcie z moich barków ciężaru popełnionych niegdyś błędów, a z druidów odpowiedzialności za stworzenie Brony. Wiem, że to co mówię, brzmi strasznie... - Allanon zawahał się, a potem spojrzał Shei prosto w oczy. - My­liłem się, drogi chłopcze z Yale... Myliłem się. Okazałeś się kimś znacznie lepszym i silniejszym, niż śmiałbym marzyć.

Shea uśmiechnął się i pokręcił głową.

- Nie, Allanonie. Nikt inny tylko właśnie ty mówiłeś często o umiejętności rozeznania się w sytuacji, o przewidywaniu konse­kwencji, o wyciąganiu wniosków z dawnych zdarzeń. Pomnij na swe własne słowa, badaczu.

Allanon zaśmiał się szczerze, aż zadudniły głośnym echem ściany wąwozu.

- Chciałbym... Chciałbym, żebyśmy mieli więcej czasu, Ohmsfordzie. Żebyśmy mogli się lepiej poznać. Ale mam dług, który muszę spłacić, i to już wkrótce.

Ostatnie zdanie Allanon wypowiedział z cichym smutkiem a uśmiech znikł z jego twarzy. Chłopak czekał chwilę, sądząc, że druid coś jeszcze wyjaśni, ale nic już nie powiedział.

- No to do zobaczenia rano - mruknął Shea, opatulając się ciepłą derką. Smaczna zupa i przyjemne ciepło ogniska potęgowało błogie znużenie. Przymykając oczy, chłopak mruknął: - Przed nami jeszcze długa droga do Sudlandii.

Allanon nie odpowiedział od razu. Zdawał się intensywnie o czymś myśleć.

- Twoi... przyjaciele są już blisko, szukają cię - powiedział w końcu. - Gdy już cię znajdą... Czy powiesz im to wszystko, czego się ode mnie dowiedziałeś?

Głos druida ledwo przebijał się przez myśli Shei, błądzące teraz po słonecznej Shady Yale.

- Możesz to zrobić sam, i to dużo lepiej. - Uśmiechnął się, zasypiając już prawie.

Na skalnym urwisku pod rozgwieżdżonym niebem zapadła głę­boka cisza. Ognisko dogasało już, malując najbliższe otoczenie mi­goczącą czerwienią. Shea słyszał jeszcze kroki Allanona, a potem jego głos, dziwnie odległy:

- Mogę już temu nie podołać, Sheo. Jestem bardzo zmęczony. Nadszedł czas, bym się udał na spoczynek.

- Do jutra - mruknął chłopak. - Dobranoc.

- Dobranoc - szepnął druid, stojąc w oddali. - I żegnaj, przyjacielu.

Ale Shea już go nie usłyszał.

Obudziło go rżenie koni, odgłosy wielu kroków i łagodny blask słonecznego poranka. Rozejrzał się dookoła. Otaczało go kilka szczupłych, smukłych postaci odzianych w szaty z zielonego sukna Dłoń powędrowała instynktownie do Miecza. Usiadł prosto i zmrużył zaspane oczy, by rozpoznać wpatrujące się weń twarze. To były elfy. Po chwili jeden z nich postąpił parę kroków naprzód i pochylił się. Zielone, przenikliwe oczy wpatrywały się weń, po czym elf położył mu rękę na ramieniu w uspokajającym geście.

- Jesteś wśród przyjaciół, Sheo. Jesteśmy drużyną Eventina.

Shea wstał powoli, wciąż ściskając w garści Miecz.

- Allanon... Gdzie jest Allanon? - zapytał, rozglądając się nie­pewnie dookoła.

Wysoki elf potrząsnął głową.

- Nikogo więcej tu nie ma. Tylko ty.

Zdezorientowany lekko chłopak odsunął delikatnie elfa i przeszedł szybko między pozostałymi. Rozejrzał się po całym urwisku. Wszę­dzie było pusto; tylko szare skały, pył i rozległa przestrzń. Poza elfami i nim samym nie było tu nikogo. Nagle Shea przypomniał sobie coś, strzępek zdania z nocnej opowieści. A więc Allanon naprawdę od­szedł. Sen, odpoczynek... usłyszał swój własny szept.

Odwrócił się wolno do czekających elfów, ale zatrzymał się nagle, gdy po policzkach spłynęły mu słone łzy. Shea starł je szybko wierz­chem dłoni, zakłopotany i trochę zły na siebie, że rozpłakał się jak dziecko. Przecież Allanon wróci, pocieszał się. Wróci, gdy będzie potrzebny. Tak, jak to zawsze czynił. Otarł ostatnią łzę i spojrzał w błękit nordlandzkiego nieba. Przez chwilę zdało mu się, że z bar­dzo, bardzo daleka słyszy głos przyjaciela. Uśmiechnął się.

- Żegnaj, Allanonie - odpowiedział cicho.



XXXV



A więc już po wszystkim. Niewiele ponad dziesięć dni później ci, co pozostali z dzielnej kompanii, która ongiś wyruszyła z Culhaven, żegnali się ostatni raz. Był piękny, pogodny dzień, powietrze pachniało słońcem i świeżością. Delikatny zachodni wiatr pieścił szmaragdową zieleń tyrsijskich równin. Z oddali dochodził jednostajny szum Mer-midonu, który toczył swe majestatyczne wody w ciszy poranka. Stali w słońcu na szerokiej, piaszczystej drodze biegnącej od głównej bra­my. Byli tu Durin i Dayel - ten pierwszy z zabandażowanym ramie­niem. Dayel odnalazł go wśród rannych, a teraz brat powracał szybko do zdrowia. Był tu także Balinor Buckhannah, w błyszczącej kolczudze i królewskich błękitach, wciąż blady Shea Ohmsford, wierny Rick i Menion Leah. Rozmawiali przyciszonymi głosami, uśmiechając się dzielnie, starając się nadać tej pożegnalnej pogawędce przyjacielską i swobodną formę. Spoglądali co jakiś czas na zadowolone, skubiące nie opodal trawę wierzchowce. Na koniec zapadła chwila ciszy, wy­mieniono silne uściski dłoni, padły zapewnienia o jak najszybszych odwiedzinach. Było to bolesne pożegnanie, a za pozornie beztroskiej uśmiechami i ściskaniem dłoni krył się głęboki smutek.

Potem rozstali się i każdy poszedł w swoją stronę. Elfy powędrowały na zachód do Beleal, gdzie na Dayela wciąż czekała jego ukochana Lynliss. Ohmsfordowie podążyli na południe do Shady Yale, jak to ciągle powtarzał Flick, cieszyć się zasłużonym odpoczynkiem. Co do Flicka, to był on przekonany, że ich włóczęga dobiega nareszcie końca, i to na dobre. Menion Leah towarzyszył im aż Yale, chcąc się naocznie przekonać, że Shea dotrze do domu cały i zdrowy. Zamierzał zabawić w dolinie przez parę dni, a potem wrócić w swe rodzinne góry, do ojca, który na pewno zdążył już się za nim stęsknić. Ale Menion wiedział, że tak szybko, jak to tylko; będzie możliwe, powróci do pewnego kraju na pograniczach, do pewnej rudowłosej dziewczyny, która obiecała na niego czekać.

Stojąc samotnie na opustoszałym już, piaszczystym trakcie, Balinor spoglądał za swymi przyjaciółmi; patrzył długo, jak oddalają się, stapiają z żółtoszarą wstęgą biegnącą przez zieloną równinę i zni­kają za odległym horyzontem. Westchnął ciężko, po czym dosiadł swego wierzchowca i zawrócił do Tyrsis.

Miecz Shannary pozostał w Callahornie. Była to stanowcza de­cyzja Shei, by magiczny talizman pozostał tu, na pograniczach, wśród ludzi, którzy tyle zrobili i wycierpieli w imię wolności czterech krain. Któż inny bardziej zasługiwał na ten zaszczytny obowiązek pełnienia straży przy starożytnym orężu. Tak więc legendarny Miecz spoczął w podziemiach tyrsijskiego Parku Ludu, tuż przy moście Sendica. Lśniące ostrze zatopiono w misternie szlifowanym cokole z czerwo­nego marmuru; tu miał pozostać już na zawsze. Na kamieniu przy wejściu do podziemi wyryto napis:

Tu narodów waleczne bije serce,

tu ich dusza i wolności tchnienie.

Tu poszukiwania prawdy odwaga drzemie

i do wojen niechęć, i zgody pragnienie,

by po wsze czasy godnie

Miecza Shannary chronić lśnienie.

Kilka tygodni później Shea klapnął, jak niegdyś, na jeden z wy sokich drewnianych stołków w karczmie. Siedzieli z bratem w kuchni przy spóźnionym obiedzie. Shea jednak wpatrywał się obojętnie w swój pełen talerz, gdy Flick zajadał już z apetytem drugą porcję. Był wczesny letni wieczór. Obaj Ohmsfordowie spędzili cały dzień na naprawie przeciekającego dachu nad werandą. Praca była tym trudniejsza, że słońce przygrzewało mocno od samego rana. Shea był zmęczony i wyraźnie w złym humorze. Grzebał bez przekonania łyżką w letniej już strawie, gdy w drzwiach stanął ojciec, mrucząc coś groźnie do siebie. Curzad Ohmsford podszedł do synów i położył ciężką rękę na ramieniu Shei.

- Jak długo jeszcze ma trwać to wariactwo? - spytał ostrym tonem.

Shea spojrzał w górę ze zdziwieniem.

- Nie bardzo wiem, o co ci chodzi - odpowiedział szczerze, zerkając przy tym na brata. Flick wzruszył obojętnie ramionami.

- Nic nie jesz, jak widzę. - Stary Ohmsford wskazał na nie­tknięty talerz. - Jak chcesz więc odzyskać siły? - Zamikł na mo­ment, jakby sobie nagle przypomniał, po co tu przyszedł. - Obcy, o to mi chodzi, jeśli chcesz wiedzieć. Teraz, jak przypuszczam, znów gdzieś powędrujecie. A już zacząłem myśleć, że to się naprawdę skończyło.

Shea spojrzał na ojca ze szczerym zdumieniem.

- Nigdzie się nie wybieramy. O czym ty, na wielkie nieba, opo­wiadasz?

Curzad Ohmsford usiadł ciężko na stołku, westchnął i spojrzał na przybranego syna z gniewnym zakłopotaniem, jakby rozczarowany, że jednak nie otrzyma jasnej odpowiedzi.

- Sheo, żaden z nas nigdy drugiego nie okłamał, prawda? Kiedy wróciliście tu z księciem Leah, w ogóle was o nic nie pytałem. A prze­cież pewnej nocy po prostu zniknęliście bez jednego słowa. Po jakimś czasie wróciliście, a ty wyglądałeś gorzej niż duch własnego cienia. Na dodatek nie wyjaśniłeś mi nawet, jak zdołałeś się doprowadzić
do takiego stanu. A teraz mi odpowiedz... - Stary Ohmsford uniósł dłoń, widząc, że Shea kręci głową. - Nie zaprzeczaj. Nigdy do niczego się nie wtrącałem, o nic nie pytałem.

Shea pochylił głowę w milczeniu, a ojciec mruknął coś z satys­fakcją.

- No właśnie. A to dlatego, że w moim przekonaniu każdy mężczyzna sam powinien rozwiązywać swoje problemy. Lecz kiedy ostatnim razem zjawił się tu obcy, rozpytując o ciebie, ty zniknąłeś z Yale na wiele tygodni.

- Obcy! - dwaj bracia krzyknęli jednocześnie.

W jednej chwili powróciły wszystkie dawne wspomnienia: tajemnicze pojawienie się Allanona, ostrzeżenia Balinora, Zwiastuny Śmierci, paniczna ucieczka w środku nocy, dławiący strach... Shea zaczął wolno zsuwać ze stołka.

- Czy ktoś... mnie szuka?

Ojciec przytaknął ponuro, patrząc, jak na twarzy syna maluje się nagły niepokój.

- To jest jakiś obcy. Tak jak poprzednio. Przybył niedawno kilkanaście minut temu, i od razu jął o ciebie rozpytywać.

- I co teraz zrobimy? - przerwał nerwowo Flick. - Nie mamy już nawet Kamieni.

- Nie... nie wiem... Już nic nie wiem - mamrotał oszołomiony Shea, rozpaczliwie próbując zebrać myśli. - Może... może wymkniemy się tylnymi drzwiami. Ten ktoś czeka w sieni?

- Wolnego, chłopcy. A cóż to znowu? - Curzad Ohmsdorf był wyraźnie rozgniewany. Położył im ręce na ramionach i wpatrywał się w obu synów z niedowierzaniem. - Nie tak was uczyłem, byście uciekali kuchennymi drzwiami przed każdym problemem. Przyjrzał im się bacznie ze zmarszczonym czołem, a po chwili potrząsnął głową i powiedział: - Nauczcie się stawiać czoło problemom, a nie brać nogi za pas. Jesteście we własnym domu, pośród rodziny i przyjaciół, którzy zawsze staną u waszego boku... A wy chcecie się chyłkiem wymykać. - Puścił ich i cofnął się o krok. - Teraz wyjdziemymy wszyscy razem i spotkamy się z tym obcym człowiekiem. Wygląda na tęgiego zabijakę, ale chyba nie ma złych zamiarów, nie sądzę, by jednoręki człowiek mógł zagrozić trzem dorosłymi mężczyznom... nawet z tym paskudnym szpikulcem zamiast dłoni.!

- Jednoręki...?! - obudził się nagle Shea. - Ze szpikulcem...?

- Tak. Wygląda, jakby odbył długą podróż. Ma skórzaną sakiewkę, o której mówi, że należy do ciebie. Zaproponowałem, że ci ją oddam, ale obcy odrzekł, że przekaże ją tylko tobie, Sheo. To musi być coś bardzo ważnego. Powiada, że zgubiłeś ją w drodze do domu. Jak to się mogło stać? Czy wiesz, o co mu może chodzić?

Tego dnia Curzad Ohmsford musiał jeszcze długo czekać na odpowiedź, gdyż zanim się obejrzał, dwaj bracia rzucili się do drzwi i wykrzykując czyjeś imię, pobiegli prosto do sieni.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Terry Brooks Cykl Magiczne Królestwo (5) Napar czarownic
Terry Brooks Cykl Magiczne Królestwo (1) Królestwo na sprzedaż
Terry Brooks High Druid 01 Jarka Ruus
Terry Brooks Shannara 03 The Wishsong of Shannara
Terry Brooks The Voyage of Jerle Shannara 2 Antrax
Terry Brooks The Voyage of Jerle Shannara 1 Ilse Witch
Terry Pratchett Cykl Świat Dysku (01) Kolor Magii
Clive Cussler Cykl Oregon (01) Złoty Budda
White T.H. - Był sobie raz na zawsze Król 01 - Miecz dla Króla, White TH
Terry Pratchett Cykl Świat Dysku (07) Piramidy
Terry Pratchett Cykl Johnny (3) Johnny i bomba
Terry Pratchett Cykl Świat Dysku (06) Trzy Wiedźmy
Terry Pratchett Cykl Świat Dysku (02) Blask Fantastyczny
Brin David Cykl Wspomaganie 01 Słoneczny nurek
Terry Pratchett Cykl Świat Dysku (05) Czarodzicielstwo
Alfred Elton Van Vogt Cykl Nie A (01) Świat Nie A
Terry Brooks Kapitan Hak scr
Bujold Lois Mcmaster Cykl Barrayar 01 Strzępy honoru
Jerry Ahern Cykl Krucjata (01) Wojna Totalna

więcej podobnych podstron