White T.H. - Był sobie raz na zawsze Król 01 - Miecz dla Króla, White TH


T. H. White

Miecz dla króla

(The once and future King)

Przełożyła Jolanta Kozak

Incipit Liber Primus

Miecz dla króla

Nie byle jaki pierwszy z brzegu kraj,

Gdzie las, powietrze i woda,

Ale Wyspę Gramarii odwiedzimy dziś -

Czeka nas tam Przygoda.

ROZDZIAŁ I

W poniedziałki, środy i piątki odbywały się lekcje Dworności i Summulae Logicales. Pozostałe dni tygodnia przeznaczone były na Organon, Repetycję i Astrologię. Guwernantka nigdy nie mogła dojść do ładu z astrolabem, a w tych dniach, gdy radziła sobie z nim wyjątkowo kiepsko, mściła się na Warcie, piorąc go po łapach. Kaya nigdy nie prała po łapach, gdyż wiadomo było, że Kay jest to, bądź co bądź, przyszły Sir Kay, pan na włościach. Warta wołano Wart, bo rymowało się to z Art; Art zaś było zdrobnieniem jego prawdziwego imienia. Przezwisko wymyślił Kay. Kay nie miał przezwiska: zawsze wołano go Kay. Był zbyt dostojny na jakiekolwiek przezwisko i na pewno wściekłby się okropnie, gdyby ktokolwiek spróbował go przezywać. Guwernantka miała rude włosy i tajemniczą bliznę, która jej zapewniała powszechny szacunek, a którą ona sama chętnie demonstrowała wszystkim zamieszkałym na zamku damom - za zamkniętymi drzwiami, rzecz jasna. Sądzono powszechnie, że blizna zdobi tę część anatomii, którą Pan Bóg przeznaczył do siadania, i że powstała na skutek przypadkowego przycupnięcia na ostrzu broni podczas pikniku. Razu pewnego guwernantka zaproponowała obejrzenie tej blizny Sir Ectorowi, ojcu Kaya, po czym dostała ataku histerii i została odprawiona. Okazało się, że jest to była pacjentka szpitala wariatów, w którym spędziła trzy lata.

Zajęcia popołudniowe wyglądały następująco: w poniedziałki - walka na kopie i jazda konna; we wtorki - polowanie z sokołami; w środy - szermierka; w czwartki - łucznictwo; w soboty - teoria rycerskości, czyli odpowiedzi na wszelkie okazje, terminologia myśliwska, obyczaje myśliwskie. Jeżeli uczeń popełnił błąd w uśmiercaniu lub ćwiartowaniu zwierzyny, musiał pochylić się nad zwłokami i odebrać karę chłosty płaską stroną miecza. Tak zwane płazowanie. Był to brutalny żart w tym samym stylu, co golenie głowy za przekroczenie linii. Kaya nigdy nie płazowano, chociaż często się mylił.

Kiedy pozbyli się guwernantki, Sir Ector oświadczył:

- Było nie było, do kroćset, nie możemy chyba dopuścić do tego, żeby chłopcy całymi dniami uganiali się samopas, jak jacyś chuligani. Tak czy nie, do kroćset? W tym wieku powinni, było nie było, pobierać nauki, i to pierwsza klasa. Ja w ich wieku od piątej z rana wkuwałem tę całą łacinę i takie tam różne. Najszczęśliwsze lata mego życia... Podajcie portwajn.

Sir Grummore Grummursum, który nocował akurat u Sir Ectora, gdyż jego misja rycerska przeciągnęła się ponad miarę, rzekł na to, że kiedy on był w wieku chłopców, regularnie co rano brał baty, gdyż biegał na polowania z sokołami zamiast się uczyć. Teraz pluł sobie w brodę, że łacinę zna po łebkach, a i to jedynie w czasie teraźniejszym. Zatrzymał się bowiem na wysokości jednej trzeciej lewej strony w połowie podręcznika. Była to, jak mniemał, strona dziewięćdziesiąta siódma. Podał portwajn.

- Jak tam dzisiejsza wyprawa? - zagadnął Sir Ector.

- Nieźle, nieźle - odparł Sir Grummore. - Rzekłbym nawet: fantastycznie. Natknąłem się na gościa nazwiskiem Sir Bruce Saunce Pite, który akurat urzynał głowę pewnej dziewicy w Weedon Bushes. Pogoniłem go aż do Mixbury Plantation w Bicester, tam zaś zrobił on w tył zwrot i zgubił mi się w Wicken Wood. Dobre dwadzieścia mil biegiem.

- Twarda sztuka - zauważył Sir Fxtor. - Ale wracając do chłopców, łaciny i tych tam... do tego całego amo-amas i łobuzowania... Co by mi pan łaskawy proponował?

- No cóż - Sir Grummore podparł palcem nos z boku, zapuszczając żurawia w stronę butelki. - To sprawa godna głębszej rozwagi, jeśli wolno mi się tak wyrazić.

- Oczywiście, że wolno - pośpieszył z zapewnieniem Sir Ector. - Może się łaskawy pan wyrażać, jak pan chce. To wielce uprzejme z pana strony, że się pan w ogóle wyraża. Nadzwyczaj uprzejme. Proszę się częstować portwajnem.

- Niezły ten portwajn.

- Prezent od znajomego.

- Ale wracając do chłopców - rzekł Sir Grummore. - Ilu ich właściwie jest? Liczył pan może?

- Dwóch - odrzekł bez namysłu Sir Ector. - Licząc jednego i drugiego, naturalnie.

- Domyślam się, że wysłanie ich do Eton nie wchodzi w rachubę? - Sir Grummore drążył temat z wielką ostrożnością. - Daleko, no i w ogóle... wiadomo.

Ściśle rzecz biorąc, Sir Grummore nie miał na myśli szkoły w Eton, gdyż Kolegium Błogosławionej Maryi założono tam dopiero w roku 1440 - ale chodziło mu o uczelnię tej rangi. Gwoli ścisłości, to, co popijali panowie, to także nie był portwajn, lecz miód zaprawiany korzeniami. Myślę jednak, że współczesna nazwa trunku pozwoli czytelnikowi lepiej wczuć się w atmosferę.

- Że daleko, to pestka - zapewnił gościa Sir Ector. - Gorzej, że po drodze siedzi ten olbrzym... ten, no... Jakmutam... Trzeba jechać przez jego ziemie, a to... sam pan rozumie.

- Jakże on się nazywa?

- Zabij mnie pan, nie pamiętam. Chodzi mi o tego gościa, który mieszka przy Bulgoczącej Wodzie.

- Galapas! - odgadł Sir Grummore.

- Ten sam.

- Wobec tego - podsumował Sir Grummore - pozostaje tylko jedno wyjście: nauczyciel domowy.

- Znaczy taki gość, co uczy w domu?

- Zgadł pan - pochwalił Sir Grummore. - Nauczyciel domowy, czyli taki gość, co uczy w domu.

- Proszę sobie koniecznie dolać portwajnu - zachęcił Sir Ector. - To panu dobrze zrobi po takim męczącym pościgu.

- Wspaniały dzień - zauważył Sir Grummore. - Szkoda tylko, że w dzisiejszych czasach już się nie zabija. Pogoni człowiek dwadzieścia pięć mil, dopadnie drania - i kropka. Albo w ogóle zgubi ślad. A nie ma nic gorszego niż drugi raz zaczynać pościg.

- W naszych stronach uśmierca się olbrzymy, kiedy jeszcze są w powijakach - rzekł Sir Ector. - Dorosły jest, co prawda, gwarancją świetnej gonitwy, ale zawsze się wymknie.

- Tracą węch - podsumował Sir Grummore. - Tak podejrzewam. To odwieczny kłopot z wielkimi olbrzymami w wielkim kraju. Tracą węch.

- Powiedzmy, że zatrudniłby człowiek takiego nauczyciela domowego - zamyślił się Sir Ector. - Tylko jak go zdobyć?

- Najlepiej z ogłoszenia - poradził Sir Grummore.

- Dawałem już ogłoszenie - odparł Sir Ector - Wykrzykiwali je heroldowie z „Głosu Humberland” i z „Ogłoszeń Cardoile”.

- Pozostaje zatem tylko jedno rozwiązanie - zawyrokował Sir Grummore. Zorganizować pościg.

- Pościg za nauczycielem domowym? - uściślił Sir Ector.

- Właśnie.

- Hic, Haec, Hoc - podsumował Sir Ector. - Dolej pan sobie tego... no, tego trunku, jak go zwał, tak go zwał.

- Hunc - warknął bojowo Sir Grummore.

Decyzja zapadła. Nazajutrz, gdy Grummore Grummursum pojechał do domu, Sir Ector zawiązał supeł na chustce do nosa, żeby nie zapomnieć, że majak najprędzej zorganizować pościg za nauczycielem domowym. Ponieważ jednak nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać, przekazał chłopcom sugestie Sir Grummore'a i przykazał im, żeby na wszelki wypadek nie chuliganili. Potem wszyscy poszli pracować przy żniwach.

Był lipiec, w tym miesiącu każdy zdrowy na ciele mieszkaniec posiadłości, czy to mężczyzna, czy kobieta, trudził się w polu pod wodzą Sir Ectora. W lipcu tak czy owak nie mogło być mowy o żadnej „edukancji” dla młodzieży.

Zamek Sir Ectora stał na rozległej polanie w jeszcze rozleglejszej puszczy. Miał dziedziniec i fosę ze szczupakami. Ufortyfikowany kamienny most urywał się w połowie szerokości fosy. Jego drugą połowę stanowił drewniany most zwodzony, który podnosiło się przed nocą. Kiedy się przeszło po zwodzonym moście, stawało się na początku ulicy podzamcza - była to jedyna ulica, ciągnąca się na długość około pół mili i obstawiona po obu stronach chatami krytymi strzechą o ścianach z gałęzi pozlepianych gliną. Ulica przecinała polanę na dwa olbrzymie pola: lewe, podzielone na setki wąskich pasów ziemi uprawnej, oraz prawe, schodzące w dół do rzeki i używane jako pastwisko. Połowa prawego pola, odgrodzona płotem, służyła jako łąka na siano.

Jako się rzekło, był lipiec z pogodą prawdziwie lipcową. Taka pogoda zdarzała się tylko w Starej Anglii. Ludzie, opaleni na świetlisty brąz, wyglądali jak Indianie: tylko zęby i białka oczu błyskały w zdrowych obliczach. Psy wałęsały się niemrawo z jęzorami na wierzchu albo, ciężko dysząc, leżały w cieniu, gdy tymczasem zlane potem konie opędzały się ogonami od much i wielkimi kopytami zadnich nóg próbowały strącać gzy z przegrzanych brzuchów. Krowy na pastwisku wściekały się z gorąca i galopowały z ogonami do góry, co bardzo złościło Sir Ectora.

Sir Ector stał na szczycie stogu, skąd doskonale widział, co kto robi i mógł wykrzykiwać komendy na całe dwustuakrowe pole, aż czerwieniał z wysiłku. Najlepsi kosiarze stali rzędem tam, gdzie rosła jeszcze trawa: kosy łyskały oślepiająco w przemożnym słońcu. Kobiety drewnianymi grabiami zgarniały suche siano w długie pasma, za nimi zaś postępowali dwaj chłopcy z widłami, którzy odwracali snopy tak, żeby wygodnie je było zbierać. Potem, poskrzypując drewnianymi koliskami, jechały wielkie wozy zaprzężone w konie albo w powolne białe woły. Na każdym wozie stał człowiek, który odbierał siano i dyrygował całą operacją, po bokach wozu zaś kroczyli dwaj inni, którzy zbierali przygotowane przez chłopców snopy i widłami zarzucali je na wóz. Wóz posuwał się między dwoma rzędami snopów, a sposób ładowania był ściśle ustalony: od przednich kłonic do tylnych. Człowiek stojący na wozie donośnym głosem komenderował, gdzie należy złożyć każdą kolejną wiązkę. Ładowacze zrzędzili, że chłopcy źle układają snopy i grozili, że wygarbują im skórę, niech no ich tylko złapią.

Każdy załadowany wóz podjeżdżał do stogu Sir Ectora i przerzucał tam swój ładunek, co wcale nie było trudne dzięki starannemu - nie to, co dzisiaj - ładowaniu. Sir Ector gramolił się po sianie, zawadzał swoim pomocnikom, którzy - w przeciwieństwie do niego - wykonywali prawdziwą robotę, pocił się, wymachiwał widłami i bez ustanku prostował stóg, wrzeszcząc przy tym, że wszystko się na pewno rozwali z pierwszym podmuchem zachodniego wiatru.

Wart ubóstwiał żniwa i był dobrym żniwiarzem. Kay, dwa lata od niego starszy, na ogół przydeptywał snopek, który akurat usiłował poderwać z ziemi, a skutek tego był taki, że wkładając w robotę dwa razy tyle wysiłku co Wart, osiągał dwakroć słabsze rezultaty, Ponieważ jednak nienawidził być drugim w czymkolwiek, szamotał się z przeklętym sianem (którego nie cierpiał jak trucizny), aż robiło mu się niedobrze.

Następny dzień po wizycie Sir Grummore'a był morderczy: ludzie harowali w polu od dojenia do dojenia, a potem jeszcze aż do zachodu słońca, cały czas walcząc z niemiłosiernym żywiołem. Siano było dla nich bowiem żywiołem tak samo, jak woda i powietrze: kąpali się w nim, nurzali, wdychali je w płuca. We włosach, ustach i nosach mieli pełno nasion i ździebełek; pełno ich mieli także pod ubraniem, co powodowało nieustanne łaskotki. Ubrani byli skąpo; na brązowej jak laskowy orzech skórze zagłębienia między prężnymi mięśniami znaczyły się sinawym cieniem. Kto bał się burzy, ten źle się czuł owego ranka.

Burza przyszła po południu. Sir Ector zatrzymał ludzi w polu aż do chwili, gdy wielkie błyskawice dały ognia tuż nad ich głowami, po czym niebo pociemniało jak w nocy i deszcz lunął jak z cebra: w oka mgnieniu wszyscy przemokli do nitki. Dalej niż na sto jardów nic nie było widać. Chłopcy rozpłaszczyli się pod wozami, poowijali sianem mokre ciała wystawione na zimny wiatr i dowcipkowali w najlepsze pod oberwaną chmurą. Kay dygotał i to wcale nie z zimna, ale żartował razem z kolegami, bo za nic w świecie nie przyznałby, że się boi. Przy każdym ostatnim i najgłośniejszym z serii grzmotów mężczyźni mimowolnie wzdragali się, a potem patrzyli jeden na drugiego i salwą śmiechu odpędzali wstyd.

O pracy tego dnia nie było już mowy; zaczęła się zabawa. Chłopców odesłano do domu, żeby się przebrali. Stara piastunka wyciągnęła z szafy suche kaftany, zrzędząc, że chłopcy na pewno poprzeziębiali się na śmierć i pomstując na Sir Ectora, że tak długo zatrzymał ich w polu. Chłopcy pośpiesznie wsunęli ręce w świeżo wybielone koszule i wybiegli na rześkie powietrze i wypucowany po burzy dziedziniec.

- Proponuję wziąć Cully'ego i zapolować na zające! - krzyknął Wart.

- Wszystkie zające pochowały się przed deszczem - zauważył sarkastycznie Kay, zadowolony, że zagiął Warta z przyrody.

- Nie przesadzaj. Zaraz będzie sucho.

- Dobrze. Aleja poniosę Cully'ego.

Kiedy we dwóch szli polować z jastrzębiem, Kay zawsze upierał się nieść gołębiarza. Miał do tego prawo, nie tylko jako starszy, ale także jako prawowity syn Sir Ectora. Wart nie był synem prawowitym. Nie rozumiał, co to znaczy, ale czuł się z tego powodu nieszczęśliwy, ponieważ Kay patrzył na niego jak na kogoś gorszego od siebie. Poza tym fakt, że nie miał rodziców, odróżniał Warta od większości dzieci, a Kay nauczył go, że być innym, znaczy być gorszym. Nikt z nim o tych sprawach nie rozmawiał, ale Wart zastanawiał się nad nimi, gdy zostawał sam i wtedy bywało mu smutno. Nie lubił, żeby ktokolwiek poruszał ten temat. Ponieważ Kay podnosił go nieustannie we wszelkich sporach o pierwszeństwo, Wart nauczył się ustępować, zanim dochodziło do dyskusji. Uwielbiał Kaya i chętnie podporządkowywał się jego rozkazom. Kay był jego idolem.

- No to lecimy! - zawołał Wart i popędzili do ptaszarni, co pewien czas fikając koziołki w pozycji wyprostowanej, zwane gwiazdą.

Ptaszarnia należała do najważniejszych miejsc na zamku, zaraz po stajniach i psiarniach. Stała naprzeciwko szklarni, frontem do południa. Okienka na zapleczu musiały być małe ze względów obronnych - za to okna wychodzące na dziedziniec były wielkie i pełne słońca, pozabijane dość gęsto pionowymi listewkami, ale bez listew poprzecznych. Z braku szyb, dla ochrony jastrzębi przed przeciągiem tylne okienka poprzesłaniano rogowymi płytkami. W samym końcu ptaszarni mieścił się nieduży kominek, wokół którego powstała przytulna nisza, trochę taka jak w siodłami, gdzie stajenni czyścili uprząż w deszczowe wieczory po polowaniach na lisy. Stały tam dwa taborety, kociołek, ława z kolekcją nożyków i narzędzi chirurgicznych oraz półki pełne słoi. Słoje opatrzone były w nalepki: Kardamon, Imbir, Słód, Sadło, Na kaszel, Na ból brzucha, Na zawroty głowy, et cetera. Ze stropu zwisały skóry, które przybierały najdziwniejsze kształty, w miarę jak wycinano z nich kawałki na kaptury, smycze i paski zakładane na sokole nogi. Na wbitych schludnym szeregiem hakach wisiały indyjskie dzwoneczki, kołatki i srebrne bębenki, a na każdym z nich wyryte było imię Ector, Specjalna i najpiękniejsza półka mieściła ptasie kaptury; spękane ze starości i wykonane w czasach, gdy jeszcze Kaya nie było na świecie. Były tam miniaturowe kapturki dla drzemlików, trochę większe dla gołębiarzy i te najnowsze, majstrowane z wielkim przepychem i starannością w długie zimowe wieczory. Wszystkie kaptury nosiły barwy Sir Ectora: biała skóra, po bokach czerwone sukno, a na czubku pęk błękitnosiwych piór, pochodzących z kołnierza czapli. Na ławie leżało pełno drobiazgów, od jakich roi się w każdym warsztacie. Były tam kawałki sznurka i drutu, blaszki, narzędzia, resztki chleba z serem, o którym już zwiedziały się myszy, skórzany bukłaczek na wodę, zniszczone rękawice sokolników, wszystkie na lewą rękę, gwoździe, skrawki workowego płótna, parę przynęt i karbowane klocki drewna, na których ledwie można było odczytać: Conays IIIIIII, Harn iii i jakieś inne niezbyt wyraźne napisy, których ortografia mogła budzić pewne zastrzeżenia.

Przez całą długość pomieszczenia, skąpane w południowym słońcu, ciągnęły się żerdzie, do których poprzywiązywane były ptaki: dwa świeżo wyjęte z gniazda drzemliki, stary sokół wędrowny, z którego w lesistym kraju niewielki był pożytek, więc trzymano go głównie dla urody, pustułka, na której chłopcy uczyli się podstaw sokolnictwa, należący do księdza jastrząb, którego Sir Ector trzymał u siebie przez uprzejmość, oraz odcięty od świata we własnym apartamencie w samym końcu baraku jastrząb gołębiarz o imieniu Cully.

Ptaszarnię utrzymywano w przykładnej czystości: trociny na ziemi wchłaniały ptasie odchody i wymieniane były codziennie. Sir Ector co rano o godzinie siódmej przybywał tam z wizytacją, podczas której dwaj strażnicy stali na baczność przy drzwiach od strony podwórza. Jeżeli zdarzyło im się zapomnieć o przyczesaniu włosów, Sir Ector odsyłał ich z powrotem do koszar. Nie przejmowali się tym zbytnio.

Kay nałożył na dłoń jedną z lewych rękawic i przywołał Cully'ego z żerdzi - lecz Cully, nastroszony, w podłym nastroju, przeszył go tylko wściekłym spojrzeniem oka, które do złudzenia przypominało nagietek, i ani myślał usłuchać. Wobec tego Kay własnoręcznie zdjął go z żerdzi.

- Może nie powinniśmy go teraz wynosić? - zwątpił Wart. - Właśnie się pierzy.

- Oczywiście, że powinniśmy, mięczaku - sprzeciwił się Kay. - On tylko chce, żeby go trochę ponosić; potem wszystko będzie dobrze.

Ruszyli na przełaj przez ściernisko, patrząc po drodze na siano, tak starannie niedawno przesuszone, a teraz nasiąkłe wodą - a więc gorszej jakości. Weszli w obszar zwierzyńca, gdzie drzewa rosły rzadko, jak w parku, ale już nieco dalej niepostrzeżenie zwierały szeregi, tworząc mroczny las. Szaraki miały tam setki nor, i to tak blisko jedna drugiej, że nie sztuką było trafić na zająca: sztuką było trafić na zająca z dala od nory.

- Hob mówi, że nie wolno puszczać Cully'ego, dopóki się sam dwa razy nie uniesie - powiedział Wart.

- Hob się nie zna. O tym, czy jastrząb jest gotów do lotu, wie tylko ten, kto go trzyma. Poza tym, Hob jest tylko prostym chłopcem - podsumował po chwili Kay i zaczął odczepiać linkę i kółko od paska na nogach ptaka.

Poczuwszy się uwolnionym z więzów i gotowym do polowania, Cully wykonał serię ruchów jakby przygotowawczych do uniesienia się: wypiął pierś, uniósł barki i nastroszył puch na udach. Po czym w ostatniej chwili zmienił zdanie i nie zrobił nic. Widząc to, Wart gorąco zapragnął wziąć ptaka w swoje ręce, zabrać go Kayowi i uspokoić. Był absolutnie pewien, że udałoby mu się wprawić Cully'ego w dobry nastrój - poskrobałby go w nóżki od spodu, delikatnie zmierzwiłby piórka na piersi - gdyby tylko wolno mu było nieść ptaka, a nie dreptać z tyłu z głupią przynętą.

Wart rozumiał jednak, że ciągłe pouczanie musi być dla starszego chłopca nieznośne, więc utrzymał język za zębami. Tak samo jak dzisiaj w wojsku niewskazane jest krytykowanie dowódcy, tak i w sokolnictwie w złym tonie było udzielanie rad temu, kto niósł sokoła.

- Hej-ho! - krzyknął Kay, podrzucając jastrzębia w górę, żeby dać mu lepszy start. Tuż przed nimi, przez starannie wyskubaną darń, sadził zając. Cully wzbił się w powietrze. Nagły ruch zaskoczył i Warta, i zająca, i samego jastrzębia: wszyscy trzej na moment zastygli w zdumieniu. Potem podniebny zamachowiec począł wiosłować w powietrzu wielkimi skrzydłami, ale niechętnie, z wahaniem. Zając zniknął w dobrze zamaskowanej norze. Jastrząb wzbił się wysoko, gwałtownie runął w dół, jak dziecko mocno rozbujane na huśtawce, i spadał tak długo, aż złożywszy skrzydła osiadł w koronie drzewa. Stamtąd spojrzał w dół na swoich panów, rozwarł dziób, jakby dyszał rozwścieczony porażką i zamarł w bezruchu. Dwa serca stanęły.

ROZDZIAŁ II

Przez dobrą chwilę chłopcy szli za zdegustowanym, nadętym jastrzębiem od drzewa do drzewa, gwiżdżąc i wabiąc go na przynętę, aż wreszcie Kay stracił cierpliwość.

- Jak chce, to niech sobie ucieka - powiedział. - I tak żaden z niego pożytek.

- Och, nie! Nie możemy go zostawić! - krzyknął Wart. - Co powie Hob?

- To mój jastrząb, a nie Hoba - rozzłościł się Kay. - Nic mnie nie obchodzi, co powie Hob. Hob jest sługą.

- Ale Cully to dzieło Hoba. Nam może być wszystko jedno, czy go zgubimy, czy nie, bo nie musieliśmy siedzieć przy nim trzy noce z rzędu, nosić go całymi dniami, i tak dalej. Nie wolno nam stracić jastrzębia Hoba. Zachowalibyśmy się podle.

- Dobrze mu tak. Hob jest głupcem, a ten jastrząb to ścierwo. Na co komu paskudny, głupi jastrząb? Jak ci tak na nim zależy, to zostań tu sobie sam. Ja idę do domu.

- Zostanę - westchnął smutno Wart. - Tylko przyślij tu do mnie Hoba.

Kay ruszył w przeciwną stronę, niż należało, wściekły jak nie wiem co, bo wiedział, że wypuścił ptaka za wcześnie. Wart musiał wołać za nim, w jakim kierunku ma iść. Potem siadł pod drzewem, spoglądając na Cully'ego jak kocur na jaskółkę, a serce biło mu bardzo szybko.

Kayowi było wszystko jedno, ponieważ nie pasjonował się sokolnictwem, traktując je po prostu jako jedno z zajęć narzuconych młodzieńcowi o określonej pozycji społecznej; za to Wart, obdarzony duszą sokolnika, wiedział, że nie ma gorszego nieszczęścia niż utrata jastrzębia. Wiedział też, że Hob pracował nad Cullym po czternaście godzin na dobę, żeby go przyuczyć do polowań, i że była to praca na miarę walki Jakuba z Aniołem. Bez Cully'ego Hob nie byłby już tym samym Hobem. Wart drżał na samą myśl o pełnym wyrzutu spojrzeniu, jakim bez wątpienia obdarzyłby go sokolnik, któremu chłopcy zawdzięczali wszak całą swoją wiedzę o jastrzębiach.

Co miał robić? Postanowił nie ruszać się z miejsca przy ułożonej na ziemi przynęcie, w nadziei, że Cully w końcu się uspokoi i sam do niego przyjdzie. Cully jednak ani myślał spełnić tych nadziei. Poprzedniego dnia wieczorem został suto nakarmiony, więc nie zależało mu na przynęcie. Upał wprawił go w podły humor. Gesty i poświstywania chłopców, którzy go tropili od drzewa do drzewa, wywołały zamęt w jego i tak niezbyt lotnym umyśle. Chwilowo sam nie był pewien, czego chce - ale z całą pewnością nie chciał tego, czego od niego oczekiwano. Mógłby na przykład upolować teraz cokolwiek - tak na złość.

W jakiś czas potem Wart stanął na skraju puszczy właściwej, gdyż Cully znalazł się w jej obrębie. Szaleńczymi zrywami, których inicjatorem był Cully, zbliżali się tam cały czas. Chłopiec jeszcze nigdy nie zapuścił się tak daleko od zamku.

Dzisiejszy angielski las nie przeraziłby Warta ani trochę, ale staroangielska puszcza to była całkiem inna sprawa. I to nie tylko z powodu dzików, które o tej porze roku buszowały bezczelnie całymi stadami, ani też nie tylko z powodu oblizującego się łakomie wilka, który mógł w każdej chwili wychynąć zza drzewa. Groźne i podstępne zwierzęta nie były bynajmniej jedynymi mieszkańcami rojnych ostępów. Kryli się tam również ludzie, nie mniej od dzikich bestii groźni i podstępni, ludzie wyjęci spod prawa, drapieżni jak dzikie bestie i równie zajadle ścigani. Wart przypomniał sobie człowieka imieniem Wacuś, którym wieśniacy straszyli dzieci. Ten Wacuś mieszkał kiedyś w obrębie zamku Sir Ectora, Wart pamiętał go jeszcze. Wacuś zezował, nie miał nosa i uchodził za głupka. Dzieci rzucały w niego kamieniami. Pewnego dnia Wacuś uznał chyba, że ma tego dość, bo złapał jedno z dzieciaków, ryknął dziko i odgryzł mu nos. Po czym dał drapaka do puszczy. Od tej pory dzieciaki rzucały kamieniami w tego z odgryzionym nosem. Powiadano, że Wacuś żyje gdzieś w puszczy, że odziewa się w skóry i biega na czworakach.

W owych legendarnych czasach w puszczy mieszkali także czarodzieje i niezwykłe zwierzęta, nie znane współczesnym przyrodnikom. Grasowały tam zorganizowane bandy anglosaskich banitów - zupełnie innych niż Wart - którzy zakładali osady, ubierali się na zielono i nigdy nie chybiali z łuku. Żyło tam nawet kilka smoków, z tych mniejszych, które gnieździły się pod kamieniami i potrafiły świszczeć jak czajnik, w którym za chwilę zagotuje się woda.

Na domiar złego zaczęło się robić ciemno. W puszczy nie było ścieżek, a co jest po jej drugiej stronie nie wiedział nikt. Zapadła wieczorna cisza: niebotyczne drzewa stały na baczność i milcząco wpatrywały się w Warta.

Wart wiedział, że bezpieczniej byłoby zawrócić do domu, póki jeszcze zna drogę - ale serce miał mężne i nie lubił się poddawać. Wiedział też i to, że jeśli Cully prześpi noc na wolności, obudzi się nazajutrz z powrotem dzikim jastrzębiem i nie będzie już mowy o odzyskaniu go. Cully miał duszę włóczykija. Ale Wart był pewien, że jeżeli wyśledzi miejsce, w którym ptak zagnieździł się na noc, i jeżeli Hob dotrze do niego z latarnią, będą mieli duże szanse na pojmanie zbiega: wespną się na drzewo, oślepią go latarnią i zdejmą z gałęzi. Wart mniej więcej zgadywał miejsce kryjówki Cully'ego - o jakieś sto jardów dalej, w gęstwinie, bo tam właśnie skupiła się przed odlotem na nocleg banda gawronów.

Wart naznaczył drzewo na skraju puszczy, w nadziei, że dzięki temu odnajdzie później drogę powrotną do domu, po czym zaczął przedzierać się przez zbite chaszcze. Głosy gawronów dały mu znać, że Cully natychmiast przefrunął głębiej w las.

Zapadła noc, a mały chłopiec dalej mocował się z kolczastymi krzakami. Parł do przodu z maniackim uporem i cały czas nadstawiał ucha: uniki Cully'ego stawały się coraz senniejsze i krótsze, aż w końcu, tuż przed nastaniem absolutnej czerni nocy, Wart dojrzał nad sobą na tle nieba zgarbioną sylwetkę ptaka na gałęzi. Chłopiec cichutko przycupnął pod drzewem, żeby nie zdenerwować zasypiającego jastrzębia, Cully zaś ustawił się do snu na jednej nodze i w ogóle nie zwracał na niego uwagi.

- A może - powiedział sam do siebie Wart - nawet jeżeli Hob nie przyjdzie, a nie wiem doprawdy, jak miałby mnie odnaleźć w tych bezdrożach, zdołam sam wspiąć się na drzewo, gdzieś tak około północy i zdjąć Cully'ego z gałęzi? Powinien tam jeszcze siedzieć około północy, bo przecież będzie spał. Zawołam go cichutko po imieniu, żeby pomyślał, że jak zwykle siedzi zakapturzony na swojej żerdzi w ptaszarni, a ja po prostu po niego przyszedłem. Trzeba się będzie wspinać bardzo cicho. Jeżeli mi się to uda, będę musiał jeszcze odnaleźć drogę do domu. No i most zwodzony zastanę zamknięty... Ale może ktoś tam na mnie czeka, jeżeli Kay powiedział, że zostałem w lesie. Ciekawe, jak tam trafić? Szkoda, że Kay zawrócił do domu.

Tak rozmyślając, Wart mościł się między korzeniami i szukał dogodnego miejsca, w którym twarde drewno nie uwierałoby go między łopatkami.

- Wydaje mi się, że droga prowadzi koło tego wysokiego świerka ze sterczącym czubem. Powinienem zapamiętać, po której stronie zachodziło słońce: wówczas, gdy nastanie nowy dzień, szedłbym z powrotem, pilnując, żeby zawsze mieć je po tej samej stronie. Czy coś się poruszyło pod tamtym świerkiem, czy też tylko tak mi się przywidziało? Mam nadzieję, że nie spotkam tego strasznego wariata, który odgryza chłopcom nosy! Ależ mnie denerwuje ten Cully: sterczy sobie na jednej nodze jakby nigdy nic!

Wtem świsnęło coś w powietrzu i strzała wbiła się w pień drzewa między palcami prawej dłoni Warta. Wart cofnął rękę, pewien, że coś go ukąsiło - i dopiero wtedy stwierdził, że to strzała. Potem wszystko zaczęło się dziać bardzo wolno. Wart miał dość czasu, żeby przyjrzeć się strzale i ocenić, że wbiła się w masywny pień na głębokość trzech cali. Była to czarna strzała w żółte prążki - przez co przypominała osę - z żółtym piórem na końcu. Dwa pozostałe pióra miały kolor czarny. Były to farbowane pióra gęsie.

Wart stwierdził, że boi się lasu tylko do chwili zetknięcia z niebezpieczeństwem: kiedy już przyszło co do czego, strach minął, jak ręką odjął. Chłopiec poderwał się z ziemi - chociaż jemu samemu zdawało się, że wstaje bardzo wolno - i ukrył za drzewem. W tej samej chwili nadleciała z wielkim świstem i furkotem druga strzała: ta jednak aż po brzechwę wbiła się w trawę i stanęła tak nieruchomo, jakby nigdy przedtem nie drgnęła.

Za drzewem Wart znalazł stos chrustu, wysoki na sześć stóp. Kryjówka była świetna, lecz miała jedną wadę: chrzęstem gałązek zdradzała schowanego. Do uszu Warta dobiegł świst kolejnej strzały, koszącej kity traw, oraz wypowiedziane męskim głosem przekleństwo - ale z niezbyt bliska. Po chwili ten, kto przeklinał, wściekle deptał chrust. Odechciało mu się widocznie strzelać dalej z łuku, jako że każda strzała była, bądź co bądź, cenna, a w leśnym poszyciu niełatwo dawała się znaleźć. Wart posuwał się jak wąż, jak królik, jak niema sowa. Był mały, więc tamto drugie stworzenie nie miało przy nim w tej grze żadnych szans. Po pięciu minutach Wart stanął na bezpiecznym gruncie.

Bandzior pozbierał strzały i oddalił się, pomstując pod nosem, Wart zaś uprzytomnił sobie, że łucznik co prawda już mu nie zagraża, za to on sam zgubił i drogę do domu, i jastrzębia. Nie miał zielonego pojęcia, gdzie się znajduje. Pół godziny przeleżał wciśnięty pod pniem zwalonego drzewa, które tak świetnie go ukryło, dając napastnikowi czas na oddalenie się, a jemu samemu na odzyskanie zwykłego rytmu serca. Kiedy się zorientował, że napastnika już nie ma, serce poczęło z powrotem walić jak młot.

- Ojejku - zmartwił się. - Teraz to już naprawdę zgubiłem się w puszczy i na pewno ktoś mi odgryzie nos albo strzała podobna do osy przeszyje mnie na wylot, albo pożre mnie ziejący ogniem smok, czy inny wilk, dzik, albo czarownik - jeżeli, naturalnie, czarownicy żywią się chłopcami, ale podejrzewam, że tak. Najlepiej od razu zacznę żałować za grzechy, za to, że bywałem niegrzeczny, że denerwowałem panią guwernantkę, kiedy nie mogła dojść do ładu z astrolabem, i że nie kochałem mojego drogiego opiekuna, Sir Ectora, tak mocno, jak na to zasługiwał.

Pod wpływem tych melancholijnych myśli, a zwłaszcza na wspomnienie Sir Ectora z widłami w garści i czerwonym nosem, oczy nieszczęsnego Warta napełniły się łzami i chłopiec leżał pod powalonym pniem pogrążony w czarnej rozpaczy.

Odważył się wstać dopiero wówczas, gdy słońce, długo nie mogące się rozstać z ziemią, posłało jej na pożegnanie ostatnie promienie, a nad osrebrzone czuby drzew wytoczył się wielce majestatyczny księżyc. Wart wylazł spod kłody, otrzepał kaftan z gałązek i ruszył w nieznane, obrawszy drogę najwygodniejszą i poleciwszy się Bogu. Wędrował tak z pół godziny i chwilami humor mu się poprawiał, bo lipcowy las w blasku księżyca był doprawdy wspaniale chłodny i piękny - gdy wtem ujrzał najcudniejszą rzecz, jaką oglądał w swoim krótkim życiu.

Miał przed sobą polanę, przykrytą kobiercem wysrebrzonej księżycem trawy. Białe promienie padały wprost na pnie drzew rosnących w drugim końcu polany. Były to brzozy, których pnie wyglądają najpiękniej w perłowym świetle nocy. Między nimi zaś Wart zauważył ledwo dostrzegalny ruch i usłyszał brzęk metalu. I nagle tam, gdzie przed chwilą widać było tylko brzozy, ukazał się rycerz w pełnej zbroi, rycerz tkwiący nieruchomo, niemo i nieziemsko wśród majestatycznych pni drzew. Siedział na niesamowicie wielkim białym koniu, zamarłym w bezruchu tak samo jak jego pan, a w prawej dłoni, wspierając czubek o strzemię, dzierżył długą, smukłą kopię, która wznosiła się wysoko, wysoko, ponad drzewa, a jej koniec rysował się wyraźnie na tle aksamitnego nieba. Wszystko razem skąpane było w blasku księżyca, srebrzyste i nieopisanie piękne.

Wart nie wiedział, jak ma się zachować. Nie był pewien, czy bezpiecznie będzie zbliżyć się do rycerza: w puszczy roiło się, bądź co bądź, od potworów, więc i rycerz mógł okazać się widmem. Nawet wyglądał jak widmo, kiedy tak stał i medytował na granicy światła i posępnego mroku. W końcu jednak chłopiec doszedł do wniosku, że nawet jeżeli widzi ducha, to jest to duch rycerza, a rycerza obowiązywał ślub niesienia pomocy słabym i nieszczęśliwym.

- Bardzo przepraszam - przemówił, stając tuż pod tajemniczą postacią. - Czy byłby pan tak dobry i wskazał mi drogę do zamku Sir Ectora?

Na to duch podskoczył tak, że o mało nie spadł z konia, a spod przyłbicy dobyło się stłumione „beee”, podobne do głosu barana.

- Bardzo przepraszam... - powtórzył Wart, lecz zaraz umilkł przerażony.

Duch bowiem uniósł przyłbicę, odsłaniając parę wielkich, jakby zamarzniętych oczu i zakrzyknął nerwowo:

- Co to? Co to?

Potem zdjął oczy, które okazały się być okularami w rogowej oprawie, zasnutymi mgłą oddechu wewnątrz hełmu, podjął próbę wytarcia szkieł o końską grzywę - co im tylko zaszkodziło - uniósł ręce nad głowę, próbując wytrzeć okulary o pióropusz hełmu, upuścił kopię, upuścił okulary, zlazł z konia, żeby poszukać okularów - w trakcie której to czynności zatrzasnęła mu się przyłbica - uniósł przyłbicę, schylił się po okulary, wyprostował się, bo przyłbica znów opadła i pełnym żałości głosem zawołał:

- Aj aj aj aj aj!

Wart znalazł okulary, przetarł szkła i wręczył okulary duchowi, który natychmiast założył je na nos (przyłbica zaraz się zatrzasnęła) i jął się pospiesznie gramolić z powrotem na konia. Skoro się już znalazł na końskim grzbiecie, wyciągnął rękę po kopię, którą Wart posłusznie mu podał i, czując się już całkiem pewnie, lewą dłonią uniósł przyłbicę i przytrzymał ją nad czołem. Z uniesioną do hełmu ręką spoglądał na chłopca jak marynarz wypatrujący lądu z bocianiego gniazda. Wreszcie zawołał:

- No, no, no! I cóż my tu widzimy, ha?

- Za pozwoleniem - rzekł Wart - jestem podopiecznym Sir Ectora.

- Fantastyczny gość - odparł rycerz. - Nie znam go, niestety.

- Czy mógłby mi pan wskazać drogę do jego zaniku?

- W żadnym razie. Sam jestem nietutejszy.

- Zgubiłem się - wyznał Wart.

- A to ci heca! Powiem ci w zaufaniu, że ja się zgubiłem siedemnaście lat temu. Zwę się Król Pellinore - wyjaśnił po chwili rycerz. - Może o mnie słyszałeś, hę? - Przyłbica zatrzasnęła się z hukiem, jak echo owego „hę?”, lecz natychmiast znów została otwarta. - Na Świętego Michała minie dokładnie siedemnaście lat, odkąd tropię Bestię Dyżurną. To bardzo nudne zajęcie.

- Nie wątpię - przytaknął Wart, który nigdy nie słyszał ani o Królu Pellinorze, ani o Bestii Dyżurnej, ale uznał, że w sytuacji, w której się znalazł, najlepiej będzie niczemu nie zaprzeczać.

- Ta Bestia to przekleństwo rodu Pellinore'ów - oświadczył z dumą rycerz. - Tylko Pellinore może złapać Bestię Dyżurną; albo jego najbliższy krewny, oczywiście. Wszyscy Pellinore'owie są specjalnie szkoleni w tym kierunku. Dość ograniczony zakres nauk, przyznaję. Ogranicza się do rozpoznawania odchodów i śladów.

- Chodzi o odchody tropionego zwierza, prawda? - ożywił się Wart, gdyż o tym akurat słyszał. Myśliwi nosili je w specjalnym rogu, żeby móc w każdej chwili zademonstrować swemu panu. Na podstawie odchodów określało się, czy bestia jest akurat dozwolona do odstrzału, czy nie i jaka jest jej ogólna kondycja.

- Inteligentne dziecko - zauważył rycerz. - Nawet bardzo. Co do mnie, nie rozstaję się z odchodami. Niehigieniczny to zwyczaj, przyznaję - dodał po chwili i mina nieco mu zrzedła. - A do tego całkiem bezsensowny. Jest przecież tylko jedna Bestia Dyżurna, więc co do możliwości jej odstrzału nie ma dwóch zdań.

W tym miejscu rozmowy przyłbica zaczęła opadać z taką częstotliwością, że Wart postanowił zapomnieć o własnych kłopotach i spróbować rozweselić rozmówcę, zadając mu pytania na jedyny temat, w którym tamten wydawał się być ekspertem. Nawet pogawędka z zagubionym w lesie monarchą była lepsza niż samotne błądzenie po chaszczach.

- Jak wygląda Bestia Dyżurna?

- Nazywają ją Bestią Glatisant - wyjaśnił monarcha, robiąc uczoną minę i przybierając ton dość wyniosły. - Bestia Glatisant, przez nas, Anglików, zwana inaczej Bestią Dyżurną; ty możesz ją nazywać jak wolisz - wtrącił łaskawie. - Otóż Bestia ta ma łeb żmii, korpus jaszczura, łapy lwa i kopyta rogacza. Idąc, wydaje z głębi trzewi odgłos podobny do ujadania trzydziestu par psów gończych.

- Oczywiście, jeżeli akurat nie pije - dodał Król po chwili.

- To musi być straszny potwór - szepnął Wart, popatrując niespokojnie dookoła.

- Straszny - przyznał Król. - Właśnie taka jest Bestia Glatisant.

- A jak pan ją tropi?

Nie było to chyba zbyt fortunne pytanie, bo Pellinore znów zrobił nieszczęśliwą minę.

- Mam suczkę rasy wyżeł - rzekł żałosnym głosem. - Jest tam, widzisz ją?

Wart spojrzał w kierunku wskazanym dramatycznym gestem i ujrzał potężny zwój liny, omotany wokół drzewa. Koniec liny przyczepiony był do siodła Króla Pellinore'a.

- Nie widzę jej za dobrze.

- Pewnie się zaplątała po tamtej stronie drzewa. Zawsze ciągnie w odwrotnym kierunku niż ja.

Wart zaszedł drzewo od drugiej strony i trafił na spore białe psisko, drapiące się energicznie z powodu pcheł. Na widok Warta suka zaczęła wić się radośnie i odsłaniać kły w uśmiechu, dysząc przy tym od uporczywych a bezowocnych prób polizania go w nos, mimo uwięzi. Zaplątała się tak beznadziejnie, że nie mogła dać ani kroku.

- To niezła suka - powiedział Król Pellinore. - Żeby tylko tak nie dyszała i nie zaplątywała się co parę kroków. No i żeby nie ciągnęła w przeciwną stronę niż ja. Tu ona, tu przyłbica - człowiek doprawdy sam czasami nie wie, za co się łapać.

- Dlaczego jej pan nie puści luzem? - zapytał Wart. - Na pewno szłaby za Bestią nie gorzej niż teraz.

- Problem, widzisz, polega na tym, że ona ucieka i czasami nie wraca przez cały tydzień. A bez niej czuję się nieco samotny - dodał po chwili. - Nie jest przyjemnie ścigać Bestię w pojedynkę, nigdy nie wiedząc, gdzie się zawędrowało. Pies to zawsze jakieś towarzystwo.

- Zdaje się, że jest dosyć przyjaźnie usposobiona?

- Aż za bardzo. Nieraz mam poważne wątpliwości, czy ona naprawdę tropi tę Bestię.

- A co robi, kiedy ją zobaczy? - Nic.

- Niech się pan nie przejmuje - pocieszył Króla Wart. - Na pewno z czasem obudzi się w niej zainteresowanie.

- Szczerze mówiąc, ostatni raz widzieliśmy Bestię osiem miesięcy temu.

W miarę jak rozmawiali, głos rycerza stawał się coraz smutniejszy. Wypowiadając ostatnią kwestię, Król niedwuznacznie pociągnął nosem.

- To przekleństwo rodu Pellinore'ów! - zawołał przez łzy. - Szwendać się i szwendać za tą rozbestwioną Bestią! Co z niej w ogóle za pożytek? Człowiek staje, wyplątuje sukę, spada mu przyłbica, potem się okazuje, że okulary zaparowały. Nie masz gdzie przenocować, nigdy nie wiesz, gdzie jesteś. Zimą reumatyzm, latem udar słoneczny. Zakładanie tej przeklętej zbroi trwa całe godziny. A kiedy ją w końcu założysz, to albo się wędzisz, albo zamarzasz na kość. Wszystko na tobie rdzewieje. Całymi nocami siedzisz i polerujesz przeklętą skorupę. A ja tak bym chciał mieć własny, przytulny domek, z łóżkiem, z prawdziwą poduszką, z prześcieradłami... Kupiłbym sobie taki domek, gdybym był bogaty... Prawdziwe łóżko, z prawdziwą poduszką i prawdziwym prześcieradłem... można sobie w nim leżeć... Przeklętego konia odesłałbym na łąkę, przeklętą sukę puściłbym wolno, niech lata, a tę przeklętą zbroję wywaliłbym za okno i niech się przeklęta Bestia sama tropi. Tak bym zrobił.

- Szkoda, że nie umie mi pan pokazać drogi do domu - odparł chytrze Wart. - Jestem pewien, że Sir Ector przenocowałby pana w łóżku.

- Naprawdę? - wykrzyknął Król. - W łóżku?

- Puchowym.

Oczy Króla zrobiły się okrągłe jak spodki.

- W puchowym łożu! - powtórzył, smakując każde słowo. - Z poduszkami?

- Puchowymi.

- Z puchowymi poduszkami! - szepnął Król, wstrzymując oddech. Za chwilę, uczyniwszy gwałtowny wydech, zawołał - Twój pan musi mieć wspaniały dom!

- To nie może być dalej niż dwie godziny drogi stąd - drążył temat Wart, czując, że jest na dobrej drodze.

- I ten dżentelmen rzeczywiście wysłał cię do mnie z zaproszeniem? - (Król Pellinore całkiem zapomniał o tym, że Wart zgubił się w lesie). - To bardzo uprzejmie z jego strony, bardzo uprzejmie, trzeba przyznać, nie ma co.

- Nasze przybycie bardzo go ucieszy - zapewnił Króla, zgodnie z prawdą, Wart.

- To doprawdy wielce uprzejmy dżentelmen! - zawołał Król, mocując się z pułapkami, których miał na sobie bez liku. - Świetny pan, nie wątpię, tylko taki może mieć puchowe łoże!

- Na pewno będę musiał spać z kimś? - zatroskał się po chwili.

- Dostanie pan łóżko tylko dla siebie.

- Puchowe łoże! Tylko dla siebie! Z prześcieradłem i poduszką... może nawet z dwiema poduszkami... albo z poduszką i podgłówkiem... I nie trzeba będzie rano wstawać do śniadania... Czy twój opiekun wstaje do śniadania?

- Nigdy - zapewnił go Wart.

- Pchły w łóżku?

- Ani jednej.

- Ha! - rzekł Król Pellinore. - Muszę przyznać, że to brzmi aż nazbyt pięknie. Puchowe łoże, bez odchodów... Mówiłeś, że jak długo tam się idzie?

- Dwie godziny - odparł Wart, ale musiał wrzasnąć po raz drugi wielkim głosem, bo tuż obok nich rozległ się nagle przeokropny hałas. - Co to było? - krzyknął.

- Baczność! - wrzasnął Król.

- Litości!

- To Bestia!

W jednej chwili rycerz zapomniał o wszystkim oprócz swojej misji. Zaczął gorliwie wycierać okulary o siedzenie spodni - jedyny kawałek tkaniny, jaki akurat miał pod ręką. Wściekły ryk nasilał się. Ledwie Król Pellinore zdołał osadzić okulary na czubku swego wydatnego nosa, przyłbica zatrzasnęła się, jak na zawołanie. Król chwycił kopię w prawą garść i puścił się galopem w kierunku, skąd dobiegał ryk. Po chwili wrócił, ściągnięty z powrotem przez zaplątaną wokół drzewa linę - nieszczęsna suka przez cały czas poszczekiwała żałośnie - i z przeraźliwym szczękiem blach zwalił się z konia. Zaraz poderwał się na jedną nogę - Wart pomyślał z przerażeniem, że z okularów na pewno nic nie zostało - gdyż druga noga tkwiła nadal w strzemieniu siodła białego konia. Przez dłuższą chwilę Król skakał w miejscu na jednej nodze. Rzemienie wytrzymały próbę i oto, nie wiadomo doprawdy jakim cudem, Król znalazł się z powrotem w siodle i, ściskając kopię kolanami, galopował wokół drzewa w przeciwną stronę, niż zaplątała się suka. Okrążył drzewo o trzy razy za dużo, gdy tymczasem suka, skowycząc, gnała w drugą stronę. Po czterech, pięciu takich gonitwach uwolnili się od pnia.

- Do ataku! - wrzasnął Król Pellinore, wymachując kopią nad głową i z nadmiaru emocji kiwając się energicznie w siodle. Zniknął w mroku puszczy, a na drugim końcu długiej liny podążała za nim nieszczęsna suka rasy wyżeł.

ROZDZIAŁ III

Chłopiec spał dobrze w leśnym gniazdku, gdzie się umościł na odpoczynek: spał czujnym, wzmacniającym snem człowieka, który uczy się nocować pod gołym niebem. Z początku zanurkował w sen płyciutko, tuż pod powierzchnię, pod którą ślizgał się jak łosoś w płytkiej wodzie, tak blisko nieba, jakby fruwał w powietrzu. Wydawało mu się, że nie śpi, chociaż już spał. Nad sobą widział gwiazdy, wirujące wokół swych niezmiennych, bezsennych osi; na ich tle szemrały liście drzew, a jeszcze niżej, w trawie, stale coś się działo. Ledwie słyszalne kroki, poruszenia miękkich skrzydeł, stłumione pomruki, dolatujące spomiędzy traw i gałęzi, z początku niepokoiły chłopca i budziły jego ciekawość, więc zdążał w ich stronę, żeby sprawdzić, co to takiego - ale nigdy niczego nie znalazł. Po pewnym czasie te same odgłosy zaczęły go kołysać do snu. Już nie był ciekaw ich źródła: zaufał, że są tym, czym są, aż w końcu w ogóle przestał je słyszeć. Osuwał się w sen coraz głębiej i głębiej, tonąc w wonnym poszyciu, na posłaniu z ciepłej ziemi.

Niełatwo było zasnąć w blasku letniego księżyca, ale sen, gdy już przyszedł, był głęboki. Słońce wstało wcześnie, czemu Wart mimowolnie się sprzeciwił, przewracając się na drugi bok, a ponieważ przyszło mu zasypiać w księżycowym blasku, blask słońca nie potrafił go obudzić. Dopiero o godzinie dziewiątej, cztery godziny po wschodzie słońca, Wart przekręcił się z boku na bok, otworzył oczy i otrzeźwiał w jednej chwili. Był głodny.

Wart słyszał o ludziach, którzy żywią się leśnymi jagodami, ale wiedza ta nie miała dla niego chwilowo praktycznego zastosowania, był bowiem lipiec i jagody jeszcze nie owocowały. Znalazł dwie poziomki i pochłonął je z wielką łapczywością. Były przepyszne i Wart szczerze żałował, że nie znalazł ich więcej. Potem zrobiło mu się żal, że nie jest kwiecień, kiedy można poszukać ptasich jaj i nimi się pożywić; i że zgubił Cully'ego, jastrzębia gołębiarza, który mógłby mu teraz upolować zająca, którego to zająca Wart upiekłby sobie, rozpaliwszy ogień przez pocieranie dwóch kawałków drewna, tak jak to robili Indianie. Faktem było jednak, że zgubił Cully'ego, gdyż inaczej sam by się nie zgubił - a iskry i tak by pewnie nie skrzesał. Doszedł do wniosku, że oddalił się od domu najwyżej na trzy, cztery mile i że najrozsądniej będzie siedzieć spokojnie w miejscu i nadstawiać ucha: może - jeżeli wiatr będzie sprzyjał - dolecą go tu głosy żniwiarzy i dzięki nim odnajdzie drogę do zamku.

Niebawem usłyszał odległe pobrzękiwanie, które uznał za znak, że Król Pellinore dalej tropi Bestię, i to niedaleko. Odgłosy brzmiały jednak tak rytmicznie i celowo, jakby Król Pellinore w wielkim skupieniu i z równie wielką cierpliwością oddawał się jakiemuś wielce precyzyjnemu zajęciu - na przykład drapaniu się po plecach bez zdejmowania zbroi. Wart podążył za odgłosem.

Doszedł do następnej polany. Stał tam nieduży domek z kamienia. Wnętrze - czego Wart nie mógł od razu zauważyć - podzielone było na dwie części. Część główną stanowił hall, czy też pomieszczenie ogólne, wysokie, bo sięgające od podłogi do powały. Na podłodze płonęło ognisko, a dym z niego ulatniał się przez otwór w pokrytym strzechą dachu. Druga część chaty przedzielona była na dwa poziomy: w górnej połowie mieściła się sypialnia i gabinet, a w dolnej - spiżarnia, komórka, stajnia i stodoła. Na parterze mieszkał biały osioł, a na pięterko wchodziło się po drabinie.

Przed chatą była studnia, a metaliczny odgłos, który przywiódł Warta na polanę, pochodził stąd, że sędziwy dżentelmen ciągnął właśnie wodę za pomocą korbowodu z łańcuchem, na końcu którego dyndało wiadro.

Brzdęk, brzdęk brzdęk - podzwaniał łańcuch aż do chwili, gdy wiadro plusnęło o powierzchnię wody na dnie studni.

- Do diaska! - zdenerwował się sędziwy dżentelmen. Myślałby kto, że po tylu latach studiów stać będzie człowieka na coś więcej niż, za przeproszeniem Najświętszej Panienki, studnię z, za przeproszeniem Najświętszej Panienki, blaszanym wiadrem. Bez względu na, za przeproszeniem Najświętszej Panienki, koszta.

- Za przeproszeniem tego i owego - sapał dalej sędziwy dżentelmen, popatrując wściekłym okiem na wiadro, które dźwigał z czeluści studni. - Kiedy wreszcie doczekamy się elektryczności i kanalizacji?

Starzec ubrany był w luźne giezło oblamowane futrem, haftowane w znaki zodiaku i symbole kabalistyczne, takie jak trójkąty z okiem w środku, dziwaczne krzyże, liście drzew, kości ptaków i zwierząt oraz gwiazdozbiór, w którym gwiazdy błyszczały jak okruchy lustra w słońcu. Na głowie miał spiczasty kapelusz, przywodzący na myśl czapkę pajaca albo nakrycie głowy noszone ówcześnie przez damy, z tym, że damy na ogół przyczepiały na czubku kawałek welonu, który wdzięcznie powiewał. Sędziwy dżentelmen miał też przy sobie różdżkę z lignum vitae, którą złożył obok na trawie; na jego nosie zaś tkwiły okulary w rogowej oprawie, podobne do okularów Króla Pellinore'a, lecz o dziwacznej konstrukcji - nie miały bowiem zauszników, tylko zaciskały się na nosie, połączone w szpic do góry niczym nożyce albo czułki złośliwej osy.

- Przepraszam pana bardzo - odezwał się Wart. - Czy byłby pan łaskaw wskazać mi drogę do zamku Sir Fxtora?

Sędziwy dżentelmen odstawił wiadro i spojrzał na chłopca.

- Ty zapewne nazywasz się Wart.

- Tak, proszę pana.

- A ja - rzekł starzec - nazywam się Merlin.

- Bardzo mi przyjemnie.

- Mnie również.

W ten sposób formalnościom stało się zadość i Wart mógł baczniej przyjrzeć się rozmówcy. Czarodziej od początku gapił się na niego całkiem jawnie, nie kryjąc jowialnego zaciekawienia, wobec czego Wart doszedł do wniosku, że i jemu wolno się pogapić i że wcale nie będzie to bardziej niegrzeczne niż, powiedzmy, gapienie się na krowę Sir Ectora, która, wsparta łbem o furtkę, kontemplowałaby jego postać.

Merlin nosił długą, białą brodę i długie, białe wąsiska, zwisające po obu stronach brody. Bliższe oględziny wykazały, że schludność nie jest jego mocną stroną. Nie żeby miał brudne paznokcie czy coś w tym rodzaju, ale na jego głowie rezydowało najwyraźniej jakieś pokaźnych rozmiarów ptaszysko. Wart dobrze znał gniazda jastrzębi - niechlujne konstrukcje, sklecone jak popadło z patyków i wszelkiego innego budulca, skradzionego wiewiórkom i wronom: gałęzie w pobliżu takiego gniazda były zawsze grubo pobielone odchodami, a podnóże drzewa, na którym się ono mieściło, zasłane było zwietrzałymi kośćmi, brudnymi piórami i skorupą nieczystości. Podobne wrażenie sprawiał Merlin. Jego czarodziejski płaszcz w gwiazdy i trójkąty był na ramionach gęsto otynkowany przez ptaki, a ze szczytu kapelusza majestatycznie spuszczał się na pajęczynie olbrzymi pająk. Starzec, nie bacząc na to, natarczywie wpatrywał się w chłopca, bardzo rzadko mrugając powiekami. Minę miał przy tym tak zaaferowaną, jakby usilnie starał się przypomnieć sobie nazwisko, które zaczyna się na „H”, ale wymawia całkiem inaczej. Jego spłowiałe niebieskie oczy, bardzo duże i okrągłe za szkłami okularów, z każdą chwilą coraz bardziej wilgotniały i mętniały, aż wreszcie Merlin, z miną zrezygnowaną, odwrócił głowę, jak gdyby nie mógł znieść nadmiaru wzruszenia.

- Czy lubisz brzoskwinie? - zapytał.

- Niezmiernie - odparł Wart, a ślinka, która obficie napłynęła mu do ust, była gęsta i słodka.

- Szkoda, że to nie sezon na brzoskwinie - zauważył zrzędliwym tonem staruszek i ruszył w stronę chaty.

Wart poszedł za nim, gdyż uznał, że tak będzie najprościej, i zaproponował, że poniesie wiadro (czym wyraźnie ucieszył Merlina, który chętnie mu je oddał). Pod drzwiami Wart cierpliwie czekał, aż Merlin policzy klucze, żeby znaleźć ten właściwy. Staruszek zrzędził, mylił rachubę i kilkakrotnie upuścił klucze w trawę. W końcu dostali się do wnętrza czarno-białego domku, z takim trudem, jakby się do niego włamywali. Wart wdrapał się za gospodarzem po drabinie i stanął w pokoju na pięterku.

Był to najdziwniejszy pokój, w jakim zdarzyło mu się gościć.

Z belki u powały zwisał najprawdziwszy krokodyl, całkiem jak żywy, ze szklanymi oczami i długim, pokrytym łuską ogonem. Na widok swego pana mrugnął powitalnie jednym okiem, chociaż był wypchany. W pomieszczeniu musiało się znajdować parę tysięcy oprawnych w brązową skórę ksiąg: jedne poprzytwierdzane były do półek łańcuchami, inne wspierały się o siebie wzajemnie, jakby trochę za dużo wypiły i nie mogły ustać o własnych siłach. Właśnie z ksiąg pochodziła lekko zbutwiała woń solidności o odcieniu brązowym, która stwarzała klimat wyjątkowego bezpieczeństwa. Było tam też co niemiara wypchanych ptaków: papugi, sroki, zimorodki i pawie z prawie pełnymi kompletami piór, i jakieś dziwne, nie znane Wartowi ptaszki, malutkie jak chrząszcze, i słynny feniks, który pachniał kadzidłem i cynamonem. Nie mógł to być, rzecz jasna, autentyczny feniks, gdyż ten zawsze odradza się z własnych popiołów. Nad kominkiem wisiała lisia maska z podpisem: GRAFTON: BUCKINGHAM-DAVENTRY, 2 godz. 20 min.; obok niej czterdziestofuntowej wagi łosoś z podpisem: AWE, 43 min., BULDOG; i trzeci eksponat - bazyliszek, jak żywy, podpisany czcionką rzymską: OTTERHOUNDY Z CROWHURST. Spośród innych rekwizytów uwagę zwracały: kły odyńca, tygrysie pazury, jaszczurki ustawione w symetrycznych konfiguracjach, wielki łeb sowy, sześć żywych żmij w akwarium, kilka gniazd osy samotnicy wyeksponowanych starannie w szklanym cylindrze, zwyczajny ul, którego lokatorki bez przerwy wlatywały i wylatywały z komnaty, przez nikogo nie niepokojone, dwa młode jeże na posłaniu z waty, para borsuków, które na widok czarodzieja zaczęły głośno pokrzykiwać „dzik dzik-dzik-dzik-dzik!”, dwadzieścia pudeł z gąsienicami motyli i sześć z gąsienicami ćmy, oleander, wart całe sześć pensów - bo każda gąsienica żywiła się odpowiednim dla siebie gatunkiem liści, skrzynia na broń, a w niej wszelkie rodzaje śmiercionośnych narzędzi, które ludzkość miała dopiero wynaleźć w ciągu połowy najbliższego tysiąclecia, składana wędka w skrzyneczce, komódka, której szuflady pełne były much na przynętę (Merlin wiązał je własnoręcznie), druga komódka, na szufladach której widniały nalepki: Mandragora, Pokrzyk, Broda Starca, et cetera, pęki piór indyczych i gęsich, nadających się na pióra do pisania, astrolab, dwadzieścia par butów z cholewami, tuzin sakiewek, trzy tuziny wnyków na zające, dwanaście korkociągów, dwa mrówcze gniazda umieszczone między szklanymi płytkami, kałamarze z zawartością wszystkich odcieni tuszu, od czerwieni po fiolet, igły do cerowania, złoty medal przodującego studenta szkoły w Winchester, cztery czy pięć piszczałek, gniazdo myszy polnej (wszystkie żywe i w jak najlepszym zdrowiu), dwie czaszki, mnóstwo szybek, szkło weneckie, szkło bristolskie, butla pokostu, sztuki porcelany Satsuma i Cloisonne, czternaste wydanie Encyklopedii Britannica (którego wysoką jakość obniżyły, niestety, zbyt pospolite plansze popularnonaukowe), dwa komplety farb (jedne olejne, jedne akwarele), trzy globusy Ziemi, zgodne z ówczesną wiedzą geograficzną, parę skamielin, wypchany łeb żyrafy, sześć mrówek faraona, retorty szklane, kociołki, palniki Bunsena, et cetera. Plus komplet kart z serii „Dzikie ptactwo”, które się wycinało z pudełek po papierosach (autorem rysunków był Peter Scott).

Przed wejściem do komnaty Merlin musiał zdjąć z głowy spiczasty kapelusz, gdyż inaczej nie zmieściłby się w pomieszczeniu. Ledwie to uczynił, w ciemnym kącie coś zachrobotało, rozległ się trzepot miękkich skrzydeł i na czarnej czapeczce, osłaniającej sam czubek głowy czarodzieja, przysiadł puszczyk.

- Ojejku, jaka śliczna sowa! - zachwycił się Wart. Zbliżył się, wystawiając rękę, ale na to puszczyk zrobił się nagle o połowę wyższy, wyprężył tors, przymrużył oczy, pozostawiając tylko wąziutką szczelinkę, przez którą zerkał na świat - tak jak wy to robicie, kiedy trzeba zamknąć oczy przy zabawie w chowanego - i przemówił niepewnym tonem:

- Nie ma żadnej sowy.

Potem domknął oczy i odwrócił głowę od chłopca.

- To tylko chłopiec - uspokoił go Merlin.

- Nie ma żadnego chłopca - odparł na to puszczyk, tym razem z nadzieją w głosie, ale nie odwrócił się, żeby sprawdzić, czy ma rację.

Wart tak się zdziwił, że sowa umie mówić, że całkiem zapomniał o dobrym wychowaniu i przysunął się jeszcze bliżej, na co ptak wpadł w taki popłoch, że zanieczyścił Merlinowi głowę - cała komnata pobielona była ptasim łajnem - i przefrunął na sam koniuszek ogona krokodyla, umykając poza zasięg ludzkich rąk.

- Rzadko miewamy gości - tłumaczył się czarodziej, wycierając głowę starą piżamą, którą trzymał na podorędziu wyłącznie w tym celu. - Dlatego Archimedes troszkę wstydzi się obcych. Zbliż się, Archimedesie, chcę ci przedstawić mojego przyjaciela. Na imię ma Wart.

Mówiąc to, wystawił rękę w stronę puszczyka, który, kolebiąc się jak kaczka - szedł bowiem ostrożnie, aby nie zniszczyć ogona - przemierzył cały grzbiet krokodyla i, z demonstracyjną niechęcią, zeskoczył na palec Merlina.

- Teraz ty mu podstaw palec, ale od tylu, za nogami. Nie tak: wyżej, pod sam ogon.

Wart postąpił zgodnie z instrukcją, a wtedy Merlin delikatnie przesunął puszczyka w tył, tak że palec chłopca naparł na ptasie łapki i puszczyk miał do wyboru: albo dać krok w tył na obcy palec, albo całkiem stracić równowagę. Wybrał to pierwsze. Włochate stopy owinęły się wokół palca Warta, a ostre szpony wpiły mu się w skórę. Wart był uszczęśliwiony.

- Przywitaj się jak należy - skarcił ptaka Merlin.

- Nie przywitam się - Archimedes, kurczowo wczepiony w palec Warta, odwrócił łeb.

- Jest przepiękny - zachwycał się Wart. - Dawno go pan ma?

- Archimedes jest ze mną od czasu, gdy był maleńki: łepek miał wtedy jak kurczak.

- Szkoda, że nie chce nic do mnie powiedzieć.

- Może gdybyś mu uprzejmie ofiarował tę tutaj mysz, nabrałby ochoty na bliższą znajomość.

Merlin wyciągnął spod czapeczki zdechłą mysz.

- Zawsze je tu noszę, razem z robakami na przynętę. To wielka wygoda.

Wręczył mysz Wartowi, który dość niepewnie wyciągnął ją w stronę Archimedesa. Zakrzywiony dziób orzechowej barwy wyglądał na narzędzie zbrodni; na razie jednak Archimedes bacznym okiem zlustrował mysz, popatrzył na Warta, mrugnął powiekami, przesunął się po palcu w stronę poczęstunku, zamknął oczy i wychylił się do przodu. Stał tak chwilę nie otwierając oczu, z miną uduchowioną, jakby odmawiał modlitwę przed posiłkiem, po czym, w najkomiczniejszy z możliwych sposobów, ujął mysz boczną stroną dzioba, tak delikatnie, że nie zgniótłby jej, nawet gdyby była bańką mydlaną. I dalej stał wychylony do przodu, z zamkniętymi oczami i myszą zwisającą z dzioba - jakby nie wiedział, co ma z nią dalej robić. Potem uniósł prawą nogę - był bowiem praworęczny, chociaż ludzie przypisują tę cechę wyłącznie sobie - i ujął w nią mysz. Przytrzymał ją w górze, tak jak chłopiec trzyma kij czy kamień, albo policjant pałkę, obejrzał bardzo dokładnie, skubnął ogon. Potem odwrócił mysz o sto osiemdziesiąt stopni, gdyż Wart podał mu ją odwrotnie - i połknął za jednym zamachem. Z nadal zwisającym u dzioba mysim ogonem, puszczyk potoczył wzrokiem po widzach, jakby chciał powiedzieć - „No i czego się tak gapicie?”, odwrócił głowę, przełknął uparty ogonek, lewą nogą poskrobał się po marynarskiej bródce i zaczął straszyć pióra.

- Daj mu spokój - poradził Merlin. - Może on nie chce się z tobą przyjaźnić, dopóki się nie przekona, co z ciebie za jeden. Z sową niełatwo wejść w komitywę.

- A może zechciałby posiedzieć na moim ramieniu? - zaryzykował Wart, instynktownie zniżając dłoń, a wówczas puszczyk, który lubił siedzieć jak najwyżej, wbiegł w górę po jego ramieniu i stanął zawstydzony tuż koło ucha.

- Pora na śniadanie - obwieścił Merlin.

Wart dopiero teraz zauważył, że stolik pod oknem jest wzorowo nakryty dla dwóch osób. Do jedzenia były brzoskwinie. A także melony, truskawki z bitą śmietaną, słodkie sucharki, dymiący pstrąg, jeszcze smaczniejsze od pstrąga okonie z rusztu, kurczak, przyprawiony tak ostro, że przepalał język, grzanki z cynaderkami i grzybkami, potrawka jarzynowa, curry i gorąca kawa lub najwyższej jakości czekolada ze śmietanką - do wyboru, w wielkich filiżankach.

- Poczęstuj się musztardą - zachęcił czarodziej, kiedy doszli do cynaderek.

Słoiczek z musztardą uniósł się wówczas na cienkich srebrnych nóżkach i, kolebiąc się na boki, dokładnie tak samo, jak przedtem puszczyk, przemaszerował przez stół i ustawił się obok talerza Warta. Następnie rozprostował uchwyty, jednym z wielką galanterią uniósł przykrywkę, drugim zaś nałożył chłopcu czubatą łyżeczkę musztardy ze swojego wnętrza.

- Jaki cudowny musztardniczek! - zachwycił się Wart. - Skąd go pan ma?

Słysząc to, pojemniczek rozpromienił się ze szczęścia i zaczął dumnie przestępować z nóżki na nóżkę, ale Merlin zdzielił go po głowie łyżeczką od herbaty, więc zaraz przycupnął i zamknął się skromnie.

- To niezły pojemnik - burknął zrzędliwie Merlin. - Tylko zanadto się puszy.

Wart był zachwycony gościnnością staruszka, a jeszcze bardziej ślicznymi rzeczami, które u niego zobaczył. Postanowił nie zadawać żadnych pytań, tylko siedzieć grzecznie i odzywać się wyłącznie w odpowiedzi gospodarzowi. Ale Merlin okazał się małomówny, a nawet gdy już mówił, to nie zadawał pytań, toteż Wart nie znalazł zbyt wielu okazji do wypowiedzi. W końcu ciekawość zwyciężyła: zadał pytanie, które go dręczyło od dobrej chwili.

- Czy mogę o coś spytać?

- Po to tu jestem.

- Skąd pan wiedział, że trzeba nakryć na dwie osoby? Stary dżentelmen odchylił się na oparcie fotela i zapalił olbrzymią fajkę, która miała główkę z morskiej pianki. (O raju! On zionie ogniem! - przestraszył się Wart, który nigdy nie słyszał o tytoniu). Merlin szykował się do odpowiedzi. Zrobił zakłopotaną minę, zdjął czapeczkę - trzy myszy wypadły na podłogę - i poskrobał się po czubku łysej głowy.

- Próbowałeś kiedy rysować w lusterku? - spytał wreszcie.

- Chyba nie.

- Lusterko! - Merlin władczym gestem wyciągnął rękę. Natychmiast znalazło się w niej małe damskie lusterko.

- Nie takie, głupku! - rozzłościł się Merlin. - Takie jak do golenia.

Lusterko ulotniło się, a jego miejsce zajęło pokaźne zwierciadło, o powierzchni około jednej stopy kwadratowej. Następnie Merlin zażądał ołówka i papieru - otrzymał nie naostrzony ołówek i gazetę „Morning Post” - odesłał je - otrzymał pióro wieczne bez atramentu i sześć ryz brązowego papieru pakowego - odesłał je - wpadł w szał, powtarzając co chwila „za przeproszeniem Najświętszej Panienki” - w końcu stanęło na ołówku stolarskim i bibułkach do papierosów. Merlin stwierdził, że tym będzie się musiał zadowolić.

Położył bibułkę przed lustrem i zaznaczył na niej pięć punktów.

- A teraz - zwrócił się do Warta - połącz tych pięć punktów w literę W, ale patrz przy tym tylko w lusterko.

Wart ujął w palce ołówek i spróbował wykonać zadanie.

- No, nieźle, nieźle - pochwalił czarodziej, bez wielkiego przekonania w głosie. - Właściwie nawet trochę przypomina M...

Po czym wpadł w świetny humor: gładził brodę, ział ogniem i nie spuszczał oka z bibułki.

- A śniadanie?

- Rzeczywiście. Pytałeś, skąd wiedziałem, że trzeba nakryć stół na dwie osoby. Właśnie dlatego pokazałem ci lusterko. Zwyczajni ludzie od momentu narodzin posuwają się w czasie do przodu - rozumiesz o czym mówię? - i w ogóle większość rzeczy na świecie dzieje się do przodu. W związku z tym zwyczajni ludzie żyją sobie z łatwością, tak jak łatwo byłoby ci połączyć tych pięć punktów w literę „W”, gdybyś mógł je widzieć normalnie, a nie w odwróceniu, i to jeszcze na dodatek do góry nogami. Ja, niestety, urodziłem się na niewłaściwym końcu czasu i muszę żyć w tył. Pozostawiam za sobą tłumy ludzi żyjących do przodu. Niektórzy nazywają to „darem jasnowidzenia”.

Umilkł i z niepokojem popatrzył na Warta.

- Czy ja ci tego już kiedyś nie mówiłem?

- Skądże, poznaliśmy się zaledwie pół godziny temu.

- A więc zostało nam już tak mało czasu? - zmartwił się Merlin, a wielka łza stoczyła się po jego nosie i zawisła na samym czubku. Merlin starł ją piżamą i zapytał z nagłą dziarskością: - Czy chcesz, żebym ci to wszystko wytłumaczył jeszcze raz?

- Nie wiem... - zawahał się Wart. - Chyba, że nie powiedział pan wszystkiego.

- Widzisz, w mojej sytuacji łatwo pogubić się w czasie. Po pierwsze - mylą się czasy gramatyczne. Jeżeli wiesz, co się ludziom zdarzy, ale nie wiesz, co im się już zdarzyło, to trudno jest zapobiec temu czy owemu nieprzyjemnemu incydentowi... nie wiem, czy mnie rozumiesz? To jest właśnie tak, jak z rysowaniem w lustrze.

Wart nie do końca zrozumiał wykład, ale i tak chciał powiedzieć Merlinowi, że szczerze mu współczuje - gdy nagle poczuł coś dziwnego w okolicy ucha.

- Nie podskakuj - ostrzegł go starzec, dokładnie w chwili, gdy zamierzał podskoczyć.

Wart zamarł w bezruchu. Archimedes, który dotychczas tkwił sobie, zapomniany, na jego ramieniu, zaczął niepostrzeżenie przytulać się do chłopca. Dziób puszczyka znalazł się tuż przy uchu Warta. Łaskotał je. Nagle chrypliwy głos szepnął wprost do środka swędzącego ucha:

- Bardzo mi przyjemnie.

- Puszczyk! - wrzasnął z radości Wart, w jednej chwili zapominając o problemach Merlina. - Postanowił się do mnie odezwać!

Wart pomalutku skłonił głowę ku gładkim piórom, a wtedy puszczyk ujął w dziób skraj jego ucha i błyskawicznymi skubnięciami oszczypał delikatnie cały jego brzeg.

- Będę go wołał Arcio!

- Mam nadzieję, że nie zrobisz takiego głupstwa - wykrzyknął natychmiast Merlin. Był prawdziwie zły. Puszczyk cofnął się na sam koniec ramienia chłopca.

- Co w tym złego?

- Jeżeli nic, to najlepiej nazwij mnie od razu Puchatek albo Sowula. Byłoby prościej! - nastroszył się puszczyk.

- Albo Pompon - dodał po chwili.

Merlin ujął Warta za rękę i rzekł dobrotliwie:

- Jesteś jeszcze młody i pewnych rzeczy nie rozumiesz. Z czasem przekonasz się, że sowy to najdworniejsze, najmniej samolubne i najwierniejsze stworzenia na świecie. Nie wolno sobie z nimi pozwalać na zbytnią poufałość ani na grubiaństwo. Nie wolno też ich ośmieszać. Ich matką jest Atena, bogini mądrości, i chociaż one same często skore są do błaznowania, żeby nas rozśmieszyć, to zachowanie takie znamionuje tylko i wyłącznie prawdziwą mądrość. Żadna sowa nie mogłaby nosić imienia Arcio.

- Wybacz, puszczyku - przeprosił Wart.

- I ty mi wybacz, chłopcze - rzekł puszczyk. - Teraz widzę, że twoje słowa wynikały z niewiedzy i gorzko żałuję, że okazałem małostkowość, dostrzegając obrazę tam, gdzie nie była zamierzona.

Puszczyk był rzeczywiście skruszony, a wyglądał przy tym tak żałośnie, że Merlin z wesołą miną raptownie zmienił temat rozmowy.

- Proponuję - rzekł - skoro już zjedliśmy śniadanie, poszukać teraz drogi powrotnej do zamku Sir Ectora. Najwyższy czas.

- Jeszcze chwileczkę - dodał po chwili i, zwracając się do nakryć na stole, wskazał je gruzłowatym palcem i polecił: - Pozmywać się!

Na to hasło, porcelana i sztućce zgramoliły się ze stołu, obrus wytrzepał okruchy za okno, a serwetki schludnie się poskładały. Cała zastawa zbiegła następnie po drabinie do wiaderka, które Merlin zostawił na dole, czyniąc przy tym tak straszny harmider, jak tłum dzieci wypuszczonych po lekcjach ze szkoły. Merlin zbliżył się do drzwi i wrzasnął:

- Żeby mi się tam żadne nie stłukło!

Lecz głos jego utonął w chórze pisków, plusków i okrzyków. „Ale zimna woda!”, „Ja już wyłażę!”, „Uważaj, stłuczesz mnie!”, „Chodźcie, przytopimy imbryk!”

- Naprawdę, pójdzie pan ze mną aż do domu? - Wart ledwie mógł uwierzyć w tak pomyślną nowinę.

- A czemużby nie? Inaczej trudno byłoby mi doprawdy zostać twoim nauczycielem.

Kiedy Wart to usłyszał, jego oczy zrobiły się okrągłe i wielkie jak oczy puszczyka, który cały czas siedział mu na ramieniu; twarz mu spąsowiała, a oddech przyczaił się pod sercem.

- Ojejku! - wykrzyknął z roziskrzonym potęgą odkrycia wzrokiem. Więc to była Wyprawa w Poszukiwaniu Nauczyciela!

ROZDZIAŁ IV

Wart był dopiero w połowie mostu zwodzonego, a już wykrzykiwał.

- Patrzcie, kogo przyprowadziłem! Patrzcie tylko! Odbyłem Wyprawę Rycerską! Celowano do mnie trzema strzałami. W czarne i żółte paski. Ten puszczyk ma na imię Archimedes. Spotkałem Króla Pellinore'a. To jest mój nauczyciel, Merlin. Odbyłem Wyprawę w Poszukiwaniu Nauczyciela. Merlin kazał naczyniom pozmywać się i one usłuchały. Czołem, Hob! Spójrz, przynieśliśmy ci Cully'ego.

Hob nic nie powiedział, tylko popatrzył na Warta, ale z taką dumą, że Wart aż spurpurowiał z zadowolenia. Bardzo przyjemnie było wracać do domu, do przyjaciół, załatwiwszy wszystkie ważne sprawy.

- No, paniczu - burknął po swojemu Hob. Będzie z was jeszcze sokolnik jak się patrzy.

Sięgnął po Cully'ego, jakby już dłużej nie mógł czekać aż go dotknie, ale drugą ręką dalej poklepywał po plecach Warta, bo sam nie był pewien, z czyjego powrotu bardziej się cieszy. Przejął Cully'ego na własną dłoń, jak kulawy, który nareszcie odnalazł zagubioną drewnianą nogę i może ją z powrotem przypiąć na miejsce.

- To Merlin go złapał - opowiadał Wart. - Gdy szliśmy do domu, Merlin wysłał Archimedesa na poszukiwanie Cully'ego. Archimedes wrócił z wiadomością, że Cully upolował gołębia i właśnie goje. Poszliśmy na to miejsce - i spłoszyliśmy go. Wtedy Merlin wetknął w ziemię dookoła gołębia sześć piór i otoczył te pióra pętlą. Jeden koniec sznura, na którym zawiązana była pętla, przytwierdził do wbitego w ziemię palika, a z drugim końcem schowaliśmy się w krzakach. Merlin powiedział, że nie użyje czarów, bo nie powinno się używać czarów do Wielkich Dzieł, i gdyby, na przykład, ktoś za pomocą czarów wzniósł wielki pomnik, to nie byłoby w porządku. Pomnik trzeba wyrzeźbić ręką i dłutem - rozumiesz? Potem Cully sfrunął do gołębia, żeby go zjeść do końca, myśmy pociągnęli za nasz koniec sznura, Pętla ześlizgnęła się po wbitych w ziemię piórach i skrępowała nogi Cully'ego. Ale był zły! Za to daliśmy mu dokończyć gołębia.

Hob z uszanowaniem skłonił się Merlinowi, który odpowiedział mu tym samym, z wielką galanterią. Spoglądali na siebie wzajem z niekłamaną sympatią, rozpoznając jeden w drugim mistrza wspólnej sztuki. Ilekroć potem zostawali sami, rozprawiali o sokolnictwie - chociaż Hob był z natury milczkiem. Ale to było potem.

- Witaj, Kay! - zawołał Wart na widok Kaya, który zbliżał się właśnie w towarzystwie niańki i licznej grupy uradowanych wieścią o powrocie chłopca domowników. - Patrz, przyprowadziłem nauczyciela! To czarodziej! Ma chodzący słoiczek na musztardę!

- Cieszę się, że wróciłeś - powiedział Kay.

- A gdzież to panicz spał, paniczu Art? - załamała ręce niańka. - Czyściuteńki kaftan dałam, a teraz cały w błocie, poszarpany! Ależ nam panicz napędził strachu, tak się nie godzi! A włosy - straszne, ile w nich śmiecia i gałązek! Moja ty zbłąkana owieczko, urwipołciu zatracony!

Z zamku wypadł Sir Ector, w założonych tyłem na przód nagolennikach. Podbiegł i, sapiąc ciężko, ucałował Warta w oba policzki.

- No, no, no! - zawołał lekko schrypniętym ze wzruszenia głosem. - Jednak wróciliśmy, hę? Cóżeśmy to, do diaska, porabiali, hę? Cały dom postawiliśmy na rzęsach!

W głębi duszy Sir Ector był jednak dumny z tego, że Wart został w lesie, żeby odzyskać jastrzębia - a jeszcze bardziej dumny był z tego, że go w końcu odzyskał. Hob przez cały czas trwania sceny powitania trzymał ptaka wysoko w górze, aby każdy mógł go widzieć.

- Ach, panie - powiedział Wart. - Odbyłem Wyprawę w Poszukiwaniu Nauczyciela, i znalazłem go. To właśnie ten dżentelmen, zwie się Merlin. Na białym ośle przywiózł tu ze sobą kilka borsuków, jeży, myszy, mrówek, i tak dalej, bo gdyby zostały same w domu, zagłodziłyby się na śmierć. Merlin jest wybitnym czarodziejem i umie wyczarować coś z niczego.

- Czarodziej? - zainteresował się Sir Ector. Nałożył okulary i uważnie obejrzał Merlina. - Biała magia, mam nadzieję?

- Oczywiście - zapewnił go Merlin, który przez cały czas stał cierpliwie w tłumie witających, z rękami zaplecionymi w głębi przepastnych rękawów czarodziejskiego płaszcza, podczas gdy Archimedes prężył się sztywno na czubku jego głowy.

- Powinien przedstawić referencje - rzekł z pewnym wahaniem Sir Ector. - Taki jest zwyczaj.

- Referencje! - Merlin wyciągnął przed siebie otwartą dłoń.

Bezzwłocznie znalazły się na niej ciężkie tabliczki z podpisami Arystotelesa, pergamin z podpisem Hekate i kilka kopii maszynopisu podpisanych przez rektora Trinity College, który osobiście Merlina nie pamiętał. Referencje były doskonałe.

- Trzymał je w rękawie! - zawyrokował Sir Ector z miną człowieka, który nie da się nabrać. - Potrafi coś więcej?

- Drzewo! - powiedział Merlin. Natychmiast pośrodku dziedzińca wystrzeliła w niebo olbrzymia morwa o przepysznych, niebieskawych owocach, gotowych w każdej chwili spadać na ziemię. Było to o tyle niezwykłe, że morwa upowszechniła się w Anglii dopiero za czasów Cromwella.

- To jakieś sztuczki z lustrami - orzekł Sir Ector.

- Śnieg! - powiedział Merlin. - I parasol! - dodał pośpiesznie.

Nim się obejrzeli, wysokie miedzianozłote letnie niebo zstąpiło w lodowatą szarość zimy, a płaty śniegu niespotykanej wielkości zaczęły fruwać w powietrzu i osiadać na blankach fortyfikacji. Nim ktokolwiek zdążył przemówić, ziemię pokryła gruba na cal warstwa śniegu. Zebrani trzęśli się zgodnie z zimna od lutych podmuchów. Sir Ector miał siny nos z soplem na końcu. I on, i cała reszta towarzystwa dźwigali na ramionach grube śnieżne epolety. Wyjątkiem był Merlin, stojący w samym środku grupy pod parasolem uniesionym wysoko z powodu puszczyka.

- Hipnoza - zadzwonił zębami Sir Ector. - To samo robią ci mądrale z Indii.

- Wszystko jedno, wystarczy! - dodał zaraz. - Wystarczy w zupełności. Jestem pewien, że będzie pan doskonałym nauczycielem dla moich chłopców.

Śnieg momentalnie przestał padać i zaświeciło słońce.

- Zapalenie płuc gotowe - oburzyła się niańka. - A kupcy się pewnie wystraszyli i wcale nie przyjdą.

Merlin tymczasem poskładał parasol i wystawił go w górę. Powietrze odebrało rekwizyt.

- Coś podobnego! Żeby mały chłopiec sam odbył taką wyprawę! - dziwił się głośno Sir Ector. - No, no, no! Nie brak cudów na tym świecie.

- Taka wyprawa się nie liczy - orzekł Kay. - W końcu, on poszedł tylko za jastrzębiem.

- I sprowadził jastrzębia, paniczu Kay - wtrącił karcącym tonem Hob.

- Eee tam! - zbagatelizował uwagę Kay. - Założę się, że to ten stary facet mu go złapał.

- Kay! - Merlin miał taką minę, że wszyscy się zlękli. - Zawsze byłeś zadufanym, złośliwym pechowcem. Będziesz jeszcze cierpiał przez swój niewyparzony język.

Wszystkim zrobiło się głupio, ale Kay, zamiast się wściec, jak to miał w zwyczaju, pokornie zwiesił głowę. W gruncie rzeczy nie był to chłopiec zły, lecz inteligentny, bystry, dumny, wrażliwy i ambitny. Tacy nie zostają ani szeregowcami, ani wodzami; ich wzniosłe dusze szamoczą się bezustannie w więzieniach grzesznych ciał.

Merlin z miejsca pożałował własnych słów. Wyczarował z powietrza mały srebrny nożyk myśliwski i wręczył go chłopcu na zgodę. Rękojeść stanowiła czaszka gronostaja, naoliwiona i wypolerowana jak kość słoniowa. Kay był uszczęśliwiony.

ROZDZIAŁ V

Domostwo Sir Ectora nazywano Zamkiem Puszczy Dzikiej. Było to właściwie bardziej miasteczko czy wieś niż siedziba pojedynczego gospodarza - a w czasach niebezpiecznych istotnie przemieniało się w warowną wieś. Nasza historia rozgrywa się w takich właśnie czasach. Ilekroć któryś z okolicznych tyranów organizował wyprawę łupieżczą, cała ludność tłumnie waliła do zamku, pędząc przed sobą bydło. Tam też pozostawała do chwili zażegnania niebezpieczeństwa. Przy każdej takiej okazji pożar trawił większość krytych strzechą lepianek, które trzeba było następnie odbudowywać - rzecz jasna, prowizorycznie. Nie opłacało się zatem stawiać we wsi kościoła, który też niewątpliwie wymagałby częstej odbudowy. Wieśniacy chodzili na nabożeństwo do kaplicy w zamku. W niedziele zakładali najlepsze ubrania i starając się utrzymać krok w miarę dostojny, dreptali sztywno jedyną ulicą, cały czas rzucając na prawo i lewo spojrzenia pełne lęku jak ludzie, którzy nie chcą zdradzić celu swojej wędrówki. W zwykłe dni tygodnia przychodzili na msze i nieszpory w codziennych ubraniach i trzeba przyznać, że kroczyli wówczas znacznie pewniej. W owych czasach wszyscy chodzili do kościoła i wszyscy to lubili.

Zamek Puszczy Dzikiej stoi po dziś dzień jako wystawiona na słońce i wiatr, malownicza, obrośnięta bluszczem ruina. Mieszkają tam teraz jaszczurki, a w zimowe noce pośród bluszczu grzeją się wygłodniałe wróble, na które regularnie przypuszcza ataki pewna sowa: krąży ona nad zaroślami i bije skrzydłem o bluszcz, żeby wróble wypłoszyć. Po fasadzie zamczyska zostało już tylko wspomnienie, chociaż nadal można się doszukać fundamentów dwunastu walcowatych baszt, które spinały główny mur. Każda baszta wznosiła się na planie koła i częściowo zatopiona w murze schodziła w dół do fosy, żeby siedzący w jej wnętrzu łucznicy mogli strzelać we wszystkie strony i osłaniać dowolną część murów. W basztach są kręcone schody. Biegną one spiralnie wokół wydrążonej w środku kolumny, która również ma otwory strzelnicze, tak że gdyby nawet wróg przedarł się przez główny mur i dotarł do baszty, obrońcy mogli wycofać się na górę po kręconych schodach i szyć do napastników z łuku od wewnątrz, przez te właśnie otwory.

Kamienna część zwodzonego mostu z barbakanem i zdobną w blanki rogatką jest nadal w dobrym stanie. Budowle te obfitują w zmyślne pułapki. Na wypadek, gdyby wrogom udało się sforsować drewnianą część mostu - co było wszak mało prawdopodobne, skoro most podnoszono - spuszczana krata, obciążona gigantyczną kłodą, zgniotłaby ich na marmoladę i przygwoździła kolcami do ziemi. W barbakanie natomiast trafiliby na wielką, zamaskowaną zapadnię, która w ostatecznym rozrachunku wyrzuciłaby ich z powrotem do fosy. Barbakan zamykał się drugą ruchomą kratą, dzięki czemu napastników można było zamknąć jak w klatce i unieszkodliwić atakiem z góry. Wiszące blanki rogatki miały otwory w podłogach: tędy obrońcy mogli zrzucać rozmaite przedmioty i substancje na głowy wroga. W budynku rogatki wreszcie, przez sam środek wysklepionego stropu, zdobnego w malowane maswerki i występy w miejscach skrzyżowania łuków, przebiegała cienka szczelina, łącząca pomieszczenie dolne z komnatką na górze. W tej komnatce zaś trzymano kocioł do gotowania ołowiu i oliwy.

Tyle o obronie zewnętrznej. Za głównym murem przybysz stawał w szerokiej, biegnącej kołem alei - najczęściej pełnej wystraszonych owiec - a przed sobą miał całkiem nowy i również niedostępny zamek. To właśnie była słynna osłona wewnętrzna, z ośmioma potężnymi walcowatymi basztami, które stoją po dziś dzień. Nie macie pojęcia, co to za przyjemność wspiąć się na najwyższą z nich, położyć plackiem na brzuchu i patrzeć stamtąd ku granicom Starej Anglii, skąd niegdyś nadciągały niebezpieczeństwa, i mieć nad sobą tylko słońce, a pod sobą drepczące, zaaferowane, miniaturowe figurki turystów, niebacznych na strzały i wrzącą oliwę. Pomyśleć tylko: ileż to stuleci przetrwała ta niezdobyta baszta. Owszem, zmieniała panów: wielekroć przez dziedziczenie, raz przez oblężenie, dwakroć przez zdradę - lecz nigdy nie była wzięta szturmem. Na tej wieży siedział wartownik. Ogarniał wzrokiem niebieskawe lasy, aż po granice Walii. Jego wybielone, stare kości spoczywają dziś pod posadzką kaplicy - i dlatego wartę musisz objąć właśnie ty.

Gdy spojrzysz w dół - pod warunkiem, że nie lękasz się wysokości (Towarzystwo Opieki nad Tym i Owym zainstalowało dla ochrony twojej szanownej osoby usłużne barierki) - ogarniesz wzrokiem całą anatomię dziedzińca wewnętrznego, który otwiera się oto przed tobą na podobieństwo mapy. Widzisz kaplicę, całkowicie dziś otwartą na swojego Boga, i okna sali głównej, nad którą mieściła się mniejsza izba. Widzisz rusztowania ogromnych kominów z przemyślnymi rozgałęzieniami; schowki, niegdyś sekretne, a dziś widoczne jak na dłoni, i wielką kuchnię. Jeżeli jesteś osobą myślącą, spędzisz tam wiele dni, albo i tygodni, dociekając, drogą dedukcji, gdzie mogły się mieścić stajnie, gdzie ptaszarnia, gdzie obora, gdzie zbrojownia, strych, studnia, kuźnia, psiarnia, koszary, mieszkanie księdza, komnaty wielmożnego pana i wielmożnej pani. Zamek wzniesie się wokół ciebie taki, jakim był niegdyś. Mali ludzie - bo byli drobniejsi od nas i byłoby dla nas nie lada sztuką wcisnąć się w te nieliczne pozostałe po nich zbroje i rękawice rycerskie - zakrzątną się w blasku słońca wokół swoich zajęć, owce zabeczą tak samo, jak beczały zawsze i beczą do dziś, a od strony Walii nadleci może z furkotem strzała z potrójnym piórem, która, osiągnąwszy cel, utkwi w nim tak nieruchomo, jakby tam tkwiła od zawsze.

Dla chłopca był to istny raj. Wart biegał po nim pewnie, jak królik po dobrze sobie znanym, choć wielce skomplikowanym labiryncie korytarzy. Bywał wszędzie i wszystko znał: dziwne zapachy, dobre miejsca do wspinaczki, miękkie legowiska, najlepsze kryjówki, skocznie, zjazdy, zakamarki, spiżarnie i kąciki zadumy. Na każdą porę roku miał - jak kot - jedno ulubione miejsce. Bez ustanku biegał, hałasował, bił się z chłopakami, denerwował dorosłych, marnotrawił czas i marzył, i bawił się w Rycerza. W chwili, o której mowa, znajdował się w psiarni.

Ówcześni ludzie wyznawali nieco inne od naszych poglądy na metody tresowania psów. Woleli oddziaływać dobrocią niż surowością. Czy wyobrażacie sobie, żeby współczesny pan instruktor szkolenia psów kładł się z wychowankami do łóżka? A przecież Flawiusz Arianus twierdzi, że: „Najlepiej, aby spały z człowiekiem, gdyż czyni je to bardziej ludzkimi, a także dlatego, że przepadają za towarzystwem ludzi. Gdyby zaś zdarzyło się któremuś spać niespokojnie lub cierpieć z racji jakiej wewnętrznej bolączki - człowiek, który z nim śpi, pozna to natychmiast i nie użyje go nazajutrz do polowania”. W psiarni Sir Ectora pracował chłopak, którego wołano Psiarczykiem, a spędzał on z psami dzień i noc. Stał się kimś w rodzaju przywódcy sfory: do niego należało codzienne wyprowadzanie psów na spacery, wyciąganie im kolców z łap, wyciskanie kleszczy z uszu, nastawianie pomniejszych kości, walka z pchłami, izolowanie i pielęgnacja humorzastych, pełnienie roli rozjemcy w psich sporach, a także zwijanie się w kłębek na noc i spanie pośród nich. Niech mi będzie wolno posłużyć się w tym miejscu jeszcze jednym uczonym cytatem, tym razem późniejszym, będą to bowiem słowa Księcia Yorku, zabitego pod Agincourt, który tymi oto słowy scharakteryzował podobnego chłopca w książeczce Mistrz polowania. „Także nauczę chłopca, aby wyprowadzał psy dwukrotnie w ciągu dnia, z rana i z wieczora, póki słońce stoi wysoko, a to zwłaszcza w zimie. Tam je ma rozpuścić, aby swobodnie hasały i igrały na łące, w słońcu, potem zaś winien wyczesać jednego psa po drugim i wytrzeć słomianym wiechciem - a wszystko to czynić ma codziennie. Potem niech je prowadzi w takie miejsce, gdzie rosną trawy szlachetne, a więc zboże i temu podobne, aby psy się nimi żywiły, gdyż to jest dla nich lekarstwo”. Skoro zaś chłopiec „sercem i pracą codzienną zwiąże się z psami”, psy same z siebie staną się „posłuszne, grzeczne, czyste, zadowolone, wesołe, skore do zabawy i łagodne wobec ludzi, za to groźne dla dzikiego zwierza, któremu okazywać winny zajadłość, skwapliwą wrogość oraz złośliwy spryt”.

Psiarczykiem u Sir Ectora był nie kto inny jak ten właśnie chłopak, któremu straszliwy Wacuś odgryzł był nos. Ponieważ wszyscy mieli nosy, a on jeden nie, a w dodatku dzieciaki obrzucały go kamieniami, chłopiec czuł się o wiele lepiej w towarzystwie zwierząt aniżeli wśród ludzi. Rozmawiał z psami, ale nie pieszczotliwie, jak stare panny, tylko tak, jak należy: powarkując i szczekając jak prawdziwy pies. Psy kochały go niezmiernie i szanowały za to, że uwalniał ich łapy od cierni. Dlatego zawsze przychodziły do niego ze swoimi kłopotami. On zaś z miejsca wiedział, co któremu dolega i prawie zawsze umiał coś zaradzić. Psom było przyjemnie, że mają boga tak blisko i to w postaci cielesnej.

Wart bardzo lubił Psiarczyka i uważał jego umiejętne obchodzenie się ze zwierzętami za dowód wielkiej mądrości - Psiarczyk potrafił bowiem gestem wydać psu dowolne polecenie, które niezwłocznie było spełniane. Psiarczyk z kolei uwielbiał Warta, darząc go uczuciem wielce zbliżonym do tego, jakim jego samego darzyły psy. Uważał Warta za nieomal świętego, a to z tej racji, że Wart umiał pisać i czytać. Wiele też czasu spędzali razem, baraszkując z psami w rojnej psiarni.

Psiarnia mieściła się na parterze, obok ptaszarni, nad nią zaś był strych, który latem chłodził, a zimą ogrzewał dolne pomieszczenie. Mieszkały tam psy myśliwskie różnych ras: wyżły, teriery, charty i setery. Wabiły się: Gapa, Mądral, Febe, Koli, Gerland, Talbot, Lucuś, Lufka, Apollo, Ortos, Bryś, Dreptak, Boy, Lew, Korek, Toby i Karo. Ulubieńcem Warta był niejaki Kawałł. W chwili gdy Merlin wkroczył do psiarni w poszukiwaniu swego ucznia, Wart lizał Kawałła po nosie, a nie na odwrót.

- Za jakiś czas ten obyczaj zostanie uznany za niehigieniczny - powiedział Merlin. - Chociaż osobiście nie podzielam tego poglądu. Bądź co bądź, zarówno twój język, jak i nos tego stworzenia, są dziełami Pana Boga.

- Na obraz i podobieństwo - dodał po chwili filozoficznej zadumy.

Wart nie rozumiał, o czym Merlin mówi, ale lubił go słuchać. Nie podobali mu się dorośli, którzy zwracają się do dzieci wyniośle lub, przeciwnie, zniżają się do ich poziomu. Za to przepadał za takimi, którzy mówili do niego normalnie i zmuszali go do podążania za swoim tokiem myślenia, co wymagało rozpaczliwego doszukiwania się znaczeń, zgadywania, czepiania się znanych słów i hamowania okrzyków triumfu, gdy sens zawiłego dowcipu docierał do człowieka z pewnym opóźnieniem. Wart radował się wówczas jak delfin buszujący swobodnie wśród fal nieznanego morza.

- Może byśmy stąd wyszli? - zagadnął Merlin. - Wydaje mi się, że najwyższy już czas zabrać się do lekcji.

Wart szczerze się zasmucił. Nauczyciel mieszkał w zamku już od miesiąca - był sierpień - ale dotychczas ani słowem nie wspomniał o lekcjach. Wart nagle przypomniał sobie, w jakim celu Merlin przybył do zamku Sir Ectora i ze zgrozą pomyślał o Summulae Logicale i przeklętym astrolabie. Wiedząc jednak, że trzeba to mężnie znieść, poklepał Kawałła na pożegnanie i dość posłusznie podniósł się z ziemi. Pocieszał się w myślach, że z Merlinem może wcale nie być tak źle, a przy odrobinie czarów nawet nudny Organon stanie się bardziej znośny.

Wyszli na dziedziniec. Słońce prażyło tak wściekle, że niedawne upały w czasie żniw wydawały się fraszką. Człowiek czuł się jak we wnętrzu rozpalonego pieca. Burzowe chmury, które zawsze towarzyszą upałom, stały na niebie w postaci wysoko spiętrzonych cumulusów o rozjarzonych brzegach - ale nie zanosiło się na burzę. Nawet na to było za gorąco.

„Szkoda - pomyślał Wart - że muszę teraz iść do dusznej klasy. Najchętniej zdjąłbym ubranie i popływał w fosie”.

Przeskoczyli przez dziedziniec, nabierając wprzód wielkie zapasy powietrza, jakby mieli dać nura w palenisko. W cieniu wartowni panował chłód, za to barbakan, przez swoje ciasne mury, był miejscem najgorętszym ze wszystkich. Jednym desperackim susem dostali się na most zwodzony - czyżby Merlin czytał w myślach chłopca? - i tam stanęli, wpatrzeni w fosę.

Był akurat sezon lilii wodnych. Gdyby nie to, że Sir Ector kazał regularnie oczyszczać z nich jeden wycinek fosy, przeznaczony na kąpielisko dla chłopców, porosłyby szczelnie całą powierzchnię wody. Na polecenie Sir Ectora co roku wycinano około dwudziestu jardów kwietnego kobierca z każdej strony mostu, z którego można było nurkować do powstałych w ten sposób basenów. Fosa była głęboka. Służyła między innymi jako staw rybny, dzięki któremu mieszkańcy zamku mogli co piątek jadać ryby. Budowniczowie zadbali o to, aby do fosy nie odchodziły kanały ani ścieki. Ryb było tam co niemiara, rok w rok.

- Chciałbym być rybą - westchnął Wart. - A jaką?

Było za gorąco na zastanawianie się nawet nad tak błahą sprawą, ale Wart patrzył akurat w chłodną, bursztynową głębię, a tam pływała sobie w tę i z powrotem ławica małych okonków.

- Chyba okoniem - odparł Wart. - Są odważniejsze niż głupie płotki, a jednocześnie nie tak krwiożercze jak szczupaki.

Merlin zdjął kapelusz, uprzejmym gestem uniósł pałeczkę z drzewa życia i powoli wymówił zaklęcie:

- Nylrem aiwardzop anutpen zaro isorp eineżinu o eicęjyzrp oget oto acpołhc an ębyr.

Natychmiast rozległy się głośne surmy muszli, konch, i tak dalej, po czym, na dobrze nadętej chmurze tuż ponad blankami ukazał się krzepki dżentelmen o jowialnym obliczu. Na brzuchu miał wytatuowaną kotwicę, a na piersi - niebrzydką syrenkę z podpisem „Mabel”. Strzyknął okruchem tytoniu, skłonił się grzecznie Merlinowi i wycelował trójząb w stronę Warta. Wart stwierdził nagle, że nic na sobie nie ma. Dopiero po fakcie zorientował się też, że, skoziołkowawszy z mostu, plasnął bokiem o powierzchnię wody. Fosa i most powiększyły się setki razy. Wart zrozumiał, że przeistacza się w rybę.

- Och, Merlinie! - zawołał. - Błagam cię, chodź tu do mnie!

- Pierwszy i ostatni raz - odezwał się tuż przy nim pokaźny, stateczny lin. - Na przyszłość będziesz musiał radzić sobie sam. Nauka polega na doświadczeniu, a podstawą doświadczenia jest samodzielność.

Wart stwierdził, że wcale nie jest łatwo być zupełnie innym stworzeniem. Najpierw spróbował pływać po ludzku, ale okazało się, że to na nic, bo kręcił się tylko wokół własnej osi i posuwał do przodu strasznie wolno. Nie wiedział jednak, w jaki sposób pływają ryby.

- Nie tak - pouczył go lin. - Oprzyj podbródek na lewym ramieniu, a całe ciało na przemian składaj i wyprężaj, jak scyzoryk. O płetwach bocznych na razie zapomnij.

Złączone nogi Warta przyrosły do kręgosłupa, a stopy wraz z palcami utworzyły płetwę ogonową. Ręce przeistoczyły się w płetwy boczne, delikatnej różowej barwy, a okolice żołądka wzdęły się nieco, jak nadmuchane. Ponieważ, za radą Medina, Wart oglądał się przez ramię, z każdym zgięciem w pasie przybliżał stopy do ucha, a nie do czoła. Jego dość szorstka łuskowata zbroja miała piękną, oliwkowozieloną barwę, z czarnymi pasami wzdłuż boków. Wart nie był pewien, gdzie ma boki, gdzie przód, a gdzie tył, ale ta część, która wydawała mu się brzuchem, nosiła interesujący białawy kolor, natomiast grzbiet zbrojny był w imponujących rozmiarów kolczastą płetwę, która w chwilach walki stawała na sztorc. Posuwał się ruchem scyzoryka, tak jak mu przykazał lin, ale nagle stwierdził, że pikuje prosto w szlam.

- Żeby zboczyć w prawo lub w lewo, pracuj stopami - poradził lin. - Rozwiń płetwy na brzuchu, żeby utrzymać poziom. Poruszasz się teraz w dwóch płaszczyznach, nie w jednej.

Wart przekonał się, że istotnie można płynąć na mniej więcej stałym poziomie przy odpowiednim ustawieniu płetw bocznych i brzusznych. Płynął jeszcze bardzo niepewnie, ale niezmiernie mu się to podobało.

- Wracaj - przywołał go z powrotem lin. - Zanim dasz nura w bok, musisz się jeszcze sporo nauczyć.

Wart posłusznie zawrócił zygzakiem i poskarżył się:

- Nie umiem płynąć prosto.

- Bo nie płyniesz z barku. Płyniesz jak chłopiec, zginając się w biodrach. Spróbuj wykonywać scyzoryk od szyi w dół, starając się przy tym wychylać ciało tak samo daleko w prawo, jak w lewo. Pracuj kręgosłupem.

Wart wystartował energicznie i zniknął w odległej o parę jardów kępie wodorostów.

- Lepiej - pochwalił lin, niewidoczny dla Warta w zmętniałej oliwkowej wodzie.

Wart z trudem wyplątał się z kępy zielska, dzięki energicznej pracy płetw bocznych. Popisowym szusem rzucił się w stronę, skąd dobiegał głos lina.

- Dobrze - pochwalił go ponownie lin, gdy zderzyli się ogonami. - Pamiętaj tylko, że odwaga to przede wszystkim umiejętna strategia. Spróbuj zrobić taką sztuczkę.

Bez najmniejszego widocznego wysiłku lin przepłynął tyłem pod lilią wodną. Bez widocznego wysiłku - a przecież Wart, pilny uczeń, obserwował bacznie najdrobniejsze nawet poruszenie jego płetw. Po chwili podglądania poruszył płetwami w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, machnął końcem ogona i już leżał płetwa w płetwę z linem.

- Doskonale - rzekł Merlin. - Zapraszam na małe pływanko.

Wart trzymał już poziom i poruszał się tak swobodnie, że mógł sobie nawet pozwolić na rozglądanie się po tym niezwykłym świecie, w który wpadł pchnięty trójzębem wytatuowanego dżentelmena. Był to świat całkowicie różny od tego, do którego przywykł Wart. Po pierwsze: niebo nad jego głową było doskonałym kołem. Tak zacieśnił się horyzont. Jeżeli chcesz postawić się w sytuacji Warta, to wyobraź sobie, zamiast znanego ci płaskiego horyzontu, horyzont kolisty, biegnący w odległości kilku cali od twojej głowy. Pod tym horyzontem napowietrznym wyobraź sobie drugi horyzont, podwodny - kulisty i jakby obrócony do góry dnem, ponieważ powierzchnia wody działa po części jak lustro wobec tego, co znajduje się pod spodem. Trudno to sobie wyobrazić. Tym trudniej, że wszystko, co człowiek widziałby nad powierzchnią wody, byłoby zabarwione kolorami tęczy. Gdybyś, dla przykładu, próbował łowić Warta na wędkę, on widziałby cię spod wody na samej krawędzi spodka, który wytyczałby jego horyzont - i to nie jako jedną postać z jedną wędką, lecz jako siedem postaci o sylwetkach obrzeżonych kolejno barwami: czerwoną, pomarańczową, żółtą, zieloną, niebieską, granatową i fioletową. Postacie wymachiwałyby siedmioma wędkami w tychże kolorach. Byłbyś więc dla Warta człowiekiem-tęczą, pulsującą wiązką barw, które mieszają się, zlewają i rozsyłają wokół promienie.

Fantastyczne było również to, że Wart przestał cokolwiek ważyć. Nie był już przykuty do ziemi, nie musiał poruszać się po powierzchni płaszczyzny, przytłoczony siłą ciążenia i ciężarem atmosfery. Mógł robić to, o czym człowiek marzył od niepamiętnych czasów: mógł latać. Latanie w wodzie nie różni się praktycznie niczym od latania w powietrzu. A najważniejsze, że Wart nie musiał w tym celu siedzieć sztywno wewnątrz maszyny, manipulując dźwigniami, lecz mógł unosić się za sprawą własnego ciała. Jak we śnie, który niejednemu z nas się przyśnił.

Właśnie mieli wypłynąć na mały rekonesans, gdy spomiędzy dwóch łodyg wodorostu, przypominających szczotki do mycia butelek, wychynęła nieśmiało młoda płotka, całkiem blada z emocji. Spoglądała na nich błagalnie wielkimi oczyma i najwyraźniej czegoś chciała, ale nie mogła zdobyć się na odwagę.

- Zbliż się - rzekł uroczyście Merlin.

Na to płotka zatrzepotała jak kwoka, wybuchnęła szlochem i, jąkając się okropnie, przemówiła:

- Za p-p-p-pozwoleniem, szanowny doktorze... - Dukała tak niewyraźnie, że trudno ją było zrozumieć. - U nas w ro-ro-ro-dzinie zdarzył się taki stra-a-a-szliwy przyp-padek... icz-icz-icz-i czy szanowny pan doktor miałby chwilkę czasu? Cho-chodzi o naszą drogą mamę, k-k-która bez przerwy pływa dog-dog-do góry nogami i o-o-o-kropnie wygląda, i ba-bardzo dziwnie mówi, więc do-do-szliśmy do wniosku, że trzeba jej doktora, jeżeli to oczywiście nie za w-w-wielki kłopot? Tak mika-mi kazała po-po-wiedzieć Klara. Czysza-czysza-czy szanowny pan doktor mnie rozumie?

W tym miejscu nieszczęsna płotka (a był to samczyk) zaczęła tak gwałtownie puszczać bańki, że, w połączeniu z jąkaniem się i skłonnością do płaczu stała się absolutnie niewymowna i mogła już tylko błagać Merlina wzrokiem.

- Nie przejmuj się, stary - powiedział Merlin. - No, no uspokój się. Zaprowadź mnie do drogiej mamy i zobaczymy, co się da zrobić.

Wszyscy trzej udali się z misją miłosierdzia w mroczną niszę pod zwodzonym mostem.

- Płotki są z natury neurotyczne - szepnął Merlin, osłaniając pyszczek płetwą. - Prawdopodobnie mamy do czynienia z przypadkiem histerii, a więc przydałby się raczej psycholog niż lekarz ogólny.

Mamę płotki zastali leżącą w wodzie do góry brzuchem, dokładnie tak, jak relacjonował syn. Patrzyła zezem, płetwy założyła na piersi i tylko od czasu do czasu puszczała w górę bańki powietrza. Wszystkie dzieci otaczały ją kołem, a po każdej bańce trącały się nawzajem płetwami i wstrzymywały oddech. Twarz mamy zdobił błogi uśmiech.

- Witam, witam - Merlin przybrał ton i postawę, które wydawały mu się najstosowniejsze dla wizyty u łoża boleści. - Jakże się dzisiaj miewa droga pani płotka?

Małe płotki poklepał po główkach i statecznie podpłynął do chorej. Może warto w tym miejscu wspomnieć, że Merlin miał postać ryby dostojnej, rozłożystej, wagi blisko pięciu funtów, barwy wyprawionej skóry, o drobnej łusce, mięsistych płetwach, obfitej pokrywie śluzowej i jaskrawych oczach jak margerytki. Słowem: wygląd budzący szacunek.

Pani płotka omdlewającym ruchem uniosła płetwę, westchnęła i rzekła:

- Ach, to pan, doktorze. Nareszcie.

- Hym - odparł na to cyrulik, najgrubszym głosem, na jaki umiał się zdobyć.

Potem wszystkim obecnym kazał zamknąć oczy, sam natomiast (Wart podglądał przez niedomknięte powieki) jął opływać chorą w kółko, jak gdyby wykonywał powolny, stateczny taniec. Tańcząc, śpiewał piosenkę. A brzmiała ona tak:

Terapeutyczny

Ele/antyczny

Diagnostyczny

Bum!

Pankreatyczny

Mikrostatyczny

Antytoksyczny

Dum!

Skoro w normie katabolizm,

Pleplepleizm i blablaizm,

Ciach-Ciuch-Ciacho-Ciucho

Wyciachamy cicho brzucho.

Dyspepsyja.

Anemija.

Toksynija.

Raz dwa trzy

Wyłaź - Ty.

Dum-deri-dum-deri

Należy się pięć gwinei.

Pod koniec pieśni pływał już tak blisko pacjentki, że brązowymi, gładkołuskimi bokami muskał rozdygotaną i pobladłą powierzchnię jej ciała. Możliwe, że leczył ją swoim śluzem - podobno wszystkie ryby przychodzą do lina po ten cudowny lek - a może masażem albo hipnozą. Tak czy owak, pani płotka nagle przestała zezować, obróciła się grzbietem do góry i powiedziała:

- Ach, doktorze, miły doktorze, czuję, że byłabym w stanie spożyć niewielką dżdżowniczkę.

- Żadnych dżdżowniczek! - zaprotestował kategorycznie Merlin. - Nie przez najbliższe dwa dni. Zostawię pani receptę na treściwy wywar z alg i proszę go zażywać co dwie godziny. Musi pani nabrać sił, pani płotko. Bądź co bądź, nie od razu Rzym zbudowano.

Następnie Merlin jeszcze raz poklepał po główkach wszystkie małe płotki, kazał im wyrastać na dzielne ryby i odpłynął w mrok z wielce ważną miną. Płynąc, miarowo wydymał wargi.

- O co chodziło z tym Rzymem? - spytał Wart, kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu rodziny płotek.

- Nie mam pojęcia.

Płynęli dalej. Merlin od czasu do czasu przypominał Wartowi o pracy grzbietem. Wokół nich roztaczał się niezwykły podwodny świat, cudownie chłodny po skwarze na ziemi. Wielkie dżungle wodorostów pełne były misternych bramek i kanalików, wewnątrz których, zawieszone w wodzie bez ruchu, liczne ławice rybek oczekiwały kolejnej lekcji gimnastyki grupowej. Na „raz” zamierały w bezruchu, na „dwa” wykonywały w tył zwrot, na „trzy” formowały się w trójkąt, którego czubkiem było coś do jedzenia. Wodne ślimaki gramoliły się w górę i w dół po łodygach lilii wodnych albo po liściach od spodu, a słodkowodne małże leżały na dnie i nic specjalnego nie robiły. Ich różowe ciałka miały odcień łososiowy, jak najlepsze truskawkowe lody. Grupka okoni (dziwna rzecz: wszystkie większe ryby gdzieś się pochowały) dowiodła, jak na pokazie, właściwej temu gatunkowi delikatności systemu krążenia: bladły i pąsowiały na przemian, jak bohaterki wiktoriańskiej powieści dla dorastających panien. Z tym że rumieniec ich miał barwę ciemnooliwkową i był rumieńcem gniewu. Ilekroć Merlin i jego towarzysz przepływali obok, okonie unosiły na postrach najeżone kolcami płetwy grzbietowe i opuszczały je dopiero, gdy stwierdziły, że Merlin jest linem. Z racji czarnych lampasów po bokach wyglądały przy tym jak świeżo zdjęte z rusztu. Lampasy również miały tę właściwość, że mogły ciemnieć i blaknąć na przemian. Raz zdarzyło się naszym bohaterom przepłynąć pod łabędziem.

Biały olbrzym przesunął się nad nimi jak zeppelin, przy czym wyraźne w nim było tylko to, co pod wodą. Z pozycji Merlina i Warta widać było doskonale, że łabędź płynie lekko przechylony, zjedna nogą założoną na grzbiet.

- Widzisz? - powiedział Wart. - Ten biedny łabędź ma chorą nogę. Może wiosłować tylko jedną, a drugą stale wozi na sobie jak garb.

- Bzdura! - rozzłoszczony łabędź wsadził łeb pod wodę i spojrzał na nich, groźnie marszcząc czarne nozdrza. - Łabędzie po prostu lubią odpoczywać w tej pozycji, a ty schowaj sobie swoje rybie współczucie na inną okazję. Ot co!

Patrzył na nich z góry jak biały wąż spuszczony nagle z sufitu, aż odpłynęli i znikli mu z oczu.

- Tak sobie płyniesz - rzekł lin - jakby tu się zupełnie nie było czego obawiać. Nie widzisz, że świat podwodny niczym się nie różni od puszczy, którą przebyłeś, żeby mnie znaleźć?

- Czyżby?

Wart rozejrzał się wokoło, ale z początku niczego niepokojącego nie zauważył. Po chwili jednak dostrzegł mały przezroczysty przedmiot, zawieszony nieruchomo pod powierzchnią wody. Przedmiot tkwił tuż poza obrębem cienia lilii wodnej i najwyraźniej delektował się słońcem. Był to młodziutki szczupak, nieruchomy i zapewne śpiący, bo wyglądał jak cybuch fajki albo jak konik morski na leżąco. Wbrew niewinnej urodzie, miał wyrosnąć na krewkiego bandytę.

- Odwiedzimy sobie teraz cesarza na tych włościach - oznajmił Merlin. - Jako uczony, cieszę się przywilejem nietykalności, a ciebie, mam nadzieję, uszanują jako mego kompana. Na wszelki wypadek jednak schowaj ogon pod siebie. Lepiej nie drażnić tyrana.

- Czy on jest królem fosy?

- Tak, jest. Mówią o nim Stary Jack albo Czarny Piotruś, ale najczęściej w ogóle nie mówią po imieniu, tylko „Pan S.”. Zobaczysz, co to znaczy być królem.

Wart trzymał się nieco w tyle za przewodnikiem - i całe szczęście, bo nagle wyłonił się przed nimi cel eskapady. Gdy Wart ujrzał starego despotę, zadrżał ze strachu: Pan S. miał bowiem cielsko długości czterech stóp, wagę zaś niewyobrażalną. Niewidoczne prawie wśród korzeni cielsko kończyło się, czy też może zaczynało obliczem, na którym znać było wszystkie emocje targające duszą monarchy absolutnego: okrucieństwo, żal, starość, dumę, egoizm, samotność i brzemię myśli, zbyt ciężkie na jedną głowę. Pan S. tkwił zawieszony w wodzie, z ustami wykrzywionymi w dół w wyrazie ironicznej melancholii, a wygolone skronie nadawały mu wygląd amerykański, w stylu karykaturalnego Wuja Sama. Był bezlitosny, nie miał złudzeń, kierował się żelazną logiką; żył jak wzorowy drapieżnik, gwałtowny, nie znający miłosierdzia, a przecież klejnot jego oka przywodził na myśl rannego jelenia: wielkiego, zalęknionego, wrażliwego i pełnego trosk. Nie poruszył się na widok Merlina i Warta, tylko zawiesił na nich pełne wyrzutu spojrzenie swego melancholijnego oka. Wart przyznał się sobie w duchu, że nie przepada za Panem S.

- Szlachetny panie - przemówił Merlin, nie zważając na obawy Warta. - Przyprowadziłem młodego naukowca, który gorąco pragnie doskonalić się w swojej profesji.

- W jakiej profesji? - król fosy cedził słowa przez nos, prawie nie rozwierając szczęk.

- Moc - odparł krótko lin.

- Niech mówi sam za siebie.

- Za pozwoleniem - rzekł Wart. - Nie wiem, o co miałbym prosić.

- Nie istnieje nic - rzekł monarcha - poza mocą, która podobno jest twoim celem: mocą miażdżenia i trawienia, mocą poszukiwania i mocą znajdowania, mocą oczekiwania i mocą żądania, wszelką mocą i wszelkim okrucieństwem, które mają swój początek u nasady karku.

- Dziękuję.

- Miłość to niecny podstęp sił ewolucji. Rozkosz to przynęta, którą zastawiają na nas te same niecne siły. Istnieje tylko moc. Moc pochodzi z umysłu, ale moc umysłu to jeszcze nie wszystko. W ostatecznym rozrachunku decyduje moc cielesna: kto ma Siłę, ten ma Rację. A teraz, młody mistrzu, powinieneś już sobie pójść, gdyż rozmowa z tobą jest dla mnie nudna i wyczerpująca. Mam wrażenie, że powinieneś zmykać póki czas, inaczej bowiem moje znudzone szczęki mogą zechcieć przedstawić cię całkiem niespodzianie moim mocarnym skrzelom, które są równie zębate. Doprawdy, uważam, że okażesz wielką roztropność znikając mi z oczu w tej chwili. I to co sił w grzbiecie. Moja wysokość żegna cię na zawsze.

Wart, prawie zahipnotyzowany wiekopomnymi słowami, nie zauważył, że zwarta paszcza przysuwa się ku niemu coraz bliżej. Czyniła to niepostrzeżenie, odwracając jego uwagę wykładem, i nagle zawisła groźnie o cal od jego nosa. Wypowiedziawszy ostatnie zdanie, paszcza rozwarła się gwałtownie, ukazując straszną czeluść, w której skóra rozpinała się drapieżnie od kości do kości i od zęba do zęba. Wnętrze paszczy zdawało się składać z samych zębów, ostrych jak kolce, najeżonych zwartymi szeregami jak ćwieki podkuwające buciory robotnika.

Wart w ostatniej sekundzie odzyskał władzę nad sobą, wziął się w garść i, pomny na instrukcje Merlina, zwiał w te pędy. Zębiska zatrzasnęły się tuż-tuż za jego ogonem, w chwili, gdy zdobył się na najpotężniejszy w swej karierze zryw do przodu.

W następnej sekundzie stał z powrotem na suchym lądzie, a dokładniej mówiąc, na rozgrzanym do nieprzyzwoitości zwodzonym moście, i dyszał ciężko w przepoconej garderobie. Obok niego stał Merlin.

ROZDZIAŁ VI

Któregoś czwartkowego popołudnia chłopcy jak zwykle ćwiczyli się w łucznictwie. Strzelali na przemian do dwóch plecionych ze słomy tarcz, w odległości pięćdziesięciu jardów jedna od drugiej. Kiedy się wystrzeliło wszystkie strzały do pierwszej tarczy, trzeba było pójść i powyciągać je stamtąd, a wówczas, stojąc pod samą tarczą, wystarczyło zrobić w tył zwrot i od razu strzelać do drugiej tarczy, ustawionej w przeciwległym krańcu pola. Nadal panowała cudna letnia pogoda, a w dodatku na obiad były kurczęta, więc Merlin oddalił się na sam skraj strzelnicy i przysiadł pod drzewem. Miłe ciepełko i kurczę pieczone, i śmietanka, którą tak obficie polewał pudding, i ciągłe spacery chłopców w tę i z powrotem, i odgłos strzał wbijających się w tarcze, równie usypiający jak odgłos pracy kosiarki albo lokalnych rozgrywek w krykieta, i migotanie owalnych plamek słońca między liśćmi drzewa, pod którym siedział starzec - wszystko to razem sprawiło, że Merlin bardzo szybko zapadł w sen.

Łucznictwo w owych czasach traktowane było niezmiernie poważnie. Jeszcze nie przeszło na wyłączność Indian i smarkaterii. Ten, kto strzelił niecelnie, bardzo się denerwował - tak jak dziś denerwują się bogaci myśliwi polujący na bażanty. Kay strzelał źle. Zanadto się starał i próbował sam wypuszczać strzałę, zamiast zaufać łukowi.

- E tam! - rozzłościł się w końcu. - Mam po dziurki w nosie tych idiotycznych tarcz. Postrzelajmy lepiej do papugi.

Zostawili więc tarcze i oddali po kilka strzał do „papugi” - dużego, jaskrawo ubarwionego sztucznego ptaka, osadzonego na czubku kija - ale i tutaj Kay pudłował raz po raz. Zaczął z postanowieniem: „Dopóki nie wceluję w to paskudztwo, nie tknę podwieczorku”. Ale szybko mu się znudziło.

- No to zabawmy się w Błędnych Łuczników - zaproponował Wart. - Za pół godziny wrócimy tu i obudzimy Merlina.

Zabawa w Błędnego Łucznika polegała na tym, że chłopcy szli z łukami przed siebie i co pewien czas obaj wysyłali po jednej strzale do wspólnie obranego celu. Mogło to być kretowisko, kępa sitowia albo rosnący w pobliżu duży oset. Strzelali na różną odległość: czasami obierali cel odległy o całe sto dwadzieścia jardów - a więc tak daleko, jak niosły łuki - czasami zaś musieli mierzyć tuż pod stopy, gdyż strzała po oderwaniu się od łuku zawsze idzie na jedną, dwie stopy w górę. Za celny strzał otrzymywało się pięć punktów, za chybienie nie dalej niż o długość łuku - jeden punkt. Pod koniec zabawy sumowało się punkty.

W ten czwartek z wielkim rozmysłem dobierali cele. Na szczęście trawa na wielkim polu była niedawno koszona, więc szukanie strzał nie trwało długo - a w tej zabawie szukanie strzał jest najgorszą zmorą, podobnie jak w golfie, kiedy się nieroztropnie strzeli piłkę w stronę żywopłotu albo w zarośla. Skutkiem tych pomyślnych okoliczności chłopcy zawędrowali dalej niż zwykle i nagle, ku swemu zdumieniu, stanęli na skraju Puszczy Dzikiej, w której kiedyś zgubił się Cully.

- Proponuję - rzekł Kay - pójść na zwierzyniec i zaczaić się przy króliczych norach; może uda nam się coś ustrzelić. To ciekawsze niż celować w byle co.

Tak też uczynili. Upatrzyli sobie dwa drzewa, rosnące w odstępie stu jardów. Każdy chłopiec stanął pod swoim drzewem w oczekiwaniu na wyjście królika z nory. Stali nieruchomo, z łukami uniesionymi i zbrojnymi w strzały, żeby w razie pojawienia się stworzeń nie spłoszyć ich żadnym zbędnym ruchem. Wytrwanie w tej pozycji żadnemu z nich nie sprawiało trudności, gdyż pierwszy egzamin z łucznictwa wymagał właśnie ustania bez ruchu przez pół godziny z łukiem uniesionym na wyciągnięcie ramienia. Obaj mieli po sześć strzał. Tyle też mogli wykorzystać, zanim przyszłoby do zbierania wystrzelonych pocisków, czym z pewnością spłoszyliby króliki. Pojedyncza strzała szybuje tak cicho, że może spłoszyć najwyżej tego konkretnego królika, przeciw któremu została wysłana.

Przy piątym strzale Kay miał szczęście. Wziął prawidłową poprawkę na wiatr i odległość, dzięki czemu jego strzała trafiła prosto w łepek młodego królika, który nierozważnie przystanął na dłuższą chwilę, żeby obejrzeć sobie Kaya, ciekaw, co też to może być za stworzenie.

- Świetny strzał! - zawołał Wart, pędząc wraz z Kayem po ustrzelonego królika. Był to pierwszy królik, którego trafili i, na szczęście, położyli go trupem na miejscu.

Wypatroszywszy zdobycz starannie za pomocą noża ofiarowanego Kayowi przez Merlina (dla zachowania świeżości mięsa) i zaplótłszy jego skoki w pęcinach (dla wygody w transporcie), chłopcy gotowi byli do powrotu. Zanim jednak ruszyli do domu, jeszcze raz napięli łuki, aby dopełnić pewnej ceremonii. W każde czwartkowe popołudnie, po wystrzeleniu ostatniej strzały w ramach zajęć, wolno im było umocować na cięciwie jeszcze jedną strzałę i posłać ją w górę. Był to piękny gest pożegnania - a może triumfu. Teraz wykonali go na cześć swojej pierwszej zdobyczy.

Wart śledził wzrokiem swoją strzałę. Nadciągał wieczór, słońce chyliło się ku zachodowi, drzewa, pod którymi stali chłopcy, otoczyły ich cieniem. Strzała poszybowała nad korony drzew i pięła się dalej ku górze, lśniąc na tle wieczornego nieba jak samo słońce. Dążyła coraz wyżej, idealnie prosto; leciała, płynęła, wspinała się w niebo, niewzruszona, złocista i wspaniała. Zanim jednak opadła z sił, zanim nieubłagany los wygrał z jej ambicją, zanim omdlała i obróciła się grotem w dół, chcąc powrócić na łono matki ziemi, pojawił się Znak.

Nadleciał oto drapieżny kruk, ciężko bijąc skrzydłami przed nadchodzącą nocą. Nadleciał, nie zawahał się ani chwili, porwał strzałę! I na szeroko rozpostartych skrzydłach poszybował dalej, ze strzałą w dziobie.

Kay zląkł się, Wart natomiast tylko się rozzłościł. Podziwiał lot swojej strzały, jej żarliwą ambicję dotarcia do słońca - a poza tym, była to jego najlepsza strzała: idealnie wyważona, ostra, z gęstą brzechwą, równym karbem, prościuteńka, bez jednego zadrapania.

- To był zły czarownik - powiedział Kay.

ROZDZIAŁ VII

Na konną jazdę i walkę na kopie przeznaczono dwa popołudnia tygodniowo, ponieważ były to podówczas dwie najważniejsze dziedziny szlacheckiego wykształcenia. Merlin zżymał się na zajęcia sportowe: zrzędził, że ludzie chętnie uznają za człowieka wykształconego każdego, kto potrafi strącić przeciwnika z konia i że niezdrowy entuzjazm dla wychowania fizycznego rujnuje szkolnictwo, że poziom nauczania nie umywa się do poziomu z jego czasów, a szkoły prywatne zmuszono do obniżenia wymagań. Ale Sir Ector, stary mistrz turniejowy, twierdził, że bitwę pod Crecy wygrano na polach ćwiczebnych zamku Camelot. Merlin tak się na to rozeźlił, że zesłał na Sir Ectora reumatyzm, i to na dwie noce z rzędu. Potem zrobiło mu się żal i cofnął karę. Walka na kopie była nie lada sztuką i wymagała żmudnych ćwiczeń. Gdy dwaj rycerze ruszali do ataku, każdy z nich dzierżył kopię w prawej dłoni, a końmi sterowali tak, aby przeciwnik znalazł się po lewej stronic. Uchwyt kopii plasował się zatem po stronie przeciwnej do rywala. Osobie nawykłej do, powiedzmy, otwierania furtek szpicrutą, mogłoby się to wydać bezsensowne, ale sposób ten miał swoje uzasadnienie. Po pierwsze: tarczę nosiło się na lewym ramieniu, a więc przeciwnicy ścierali się tarcza w tarczę, obaj dobrze osłonięci. Po drugie: można było wyrzucić przeciwnika z siodła drzewcem kopii, stosując zamach poziomy, w sytuacji, gdy nie było się pewnym trafienia go końcem broni. Zamach, o którym mowa, był ciosem najniżej notowanym i świadczył o marnej klasie zawodnika.

Szanujący się rycerz - taki Lancelot czy Tristan - stosował wyłącznie ciosy końcem kopii, które, choćby bywały niecelne w niewprawnych dłoniach, zapewniały natychmiastowy kontakt z przeciwnikiem. Jeżeli jeden z rycerzy nacierał z kopią ustawioną sztywno w bok - a więc z wyraźnym zamiarem wysiodłania rywala - drugi, który trzymał broń wymierzoną do przodu, dosięgał go na długość kopii, zanim planowany zamach doszedł do skutku.

Ważny był sposób trzymania kopii. Nie zalecano postawy skulonej i kurczowego ściskania kopii z góry wymierzonej do zadania decydującego ciosu, bowiem przy tak silnym uchwycie broń wibrowała z każdym krokiem dudniącego natarcia, a zatem chybienie celu było pewne jak dwa razy dwa. Wprost przeciwnie: należało swobodnie siedzieć w siodle, trzymając kopię luźno i tak, aby falowała płynnie w rytm narzucony przez konia. Dopiero w momencie starcia trzeba było wpić się kolanami w boki rumaka, gwałtownie wychylić korpus do przodu, ścisnąć kopię pełną garścią, zamiast kciukiem i palcem wskazującym, i przycisnąć prawy łokieć do tułowia, celem usztywnienia uchwytu.

Ważne były rozmiary kopii. Naturalnie, że rycerz zbrojny w kopię długości stu jardów, dosięgnąłby z dużym wyprzedzeniem przeciwnika walczącego kopią długości dziesięciu czy dwunastu stóp. Z tym że niemożliwe wydaje się wykonanie tak długiej kopii, a nawet gdyby udało sieją wykonać, to noszenie takiej broni byłoby mocno kłopotliwe. Każdy rycerz wybierał zatem najdłuższą kopię, z jaką umiał sobie poradzić przy wielkiej szybkości - i na tym, niestety, trzeba było poprzestać. Sir Lancelot, który pojawił się na horyzoncie dziejów w jakiś czas po zakończeniu tej części naszej opowieści, dysponował kilkoma kopiami różnej długości i w zależności od sytuacji kazał sobie podawać Wielką Kopię lub Kopię Średnią.

Ważne były punkty na ciele wroga, w które należało mierzyć. W zbrojowni zamku Puszczy Dzikiej wisiał wielki obraz przedstawiający rycerza, na którym każdy czuły punkt ciała obwiedziony był kółkiem. Rozmieszczenie czułych punktów zależało od typu zbroi. Przed atakiem należało sobie przeciwnika dobrze obejrzeć i ustalić punkty ataku. Dobry płatnerz - a najlepsi płatnerze żyli podówczas w Warrington, i nadal żyją w tamtej okolicy - dbał o to, żeby wszystkie wystające elementy zbroi były zaokrąglone, dzięki czemu czubek kopii ześlizgiwał się po nich. Dziwna rzecz: tarcze ówczesne bywały na ogół wklęsłe. Ale i to miało swoje uzasadnienie: czubek kopii bowiem zatrzymywał się w zagłębieniu tarczy, zamiast ześlizgiwać się z niej w górę albo w dół i dosięgnąć, być może, tego czy owego czułego fragmentu rycerskiej anatomii. Niezrównanym celem ataku był herb na hełmie - naturalnie, tylko u tych rycerzy, którzy z próżności zdobili hełmy wielkimi herbami, w załomach i ornamentach których tak chętnie zagnieżdżał się czubek kopii. Nigdy nie brakowało pyszałków, noszących na czole niedźwiedzie, smoki, a nawet okręty lub zamczyska. Lecz Sir Lancelot zadowalał się zawsze prostym hełmem, zdobnym najwyżej w pęk piór, w którym niezdolne byłoby utknąć jakiekolwiek ostrze, lub też - ale tylko jeden jedyny raz - w miękki damski zarękawek.

Zbyt długo trwałby wykład o wszystkich interesujących szczegółach prawidłowej walki na kopie. Chłopcy zmuszeni byli opanować je doskonale, gdyż w owych czasach trzeba się było wykazać mistrzostwem w swojej sztuce od a do z. Należało wiedzieć, jakie drewno najlepiej nadaje się na kopie i dlaczego, a nawet jak je należy obrabiać, żeby broń się nie rozszczepiała i nie paczyła. Należało znać odpowiedzi na tysiące pytań dotyczących zbroi i uzbrojenia - i wszystkie te odpowiedzi trzeba było w dodatku rozumieć.

Tuż obok zamku Sir Ectora rozciągało się pole turniejowe, jednak od dnia narodzin Kaya nie rozegrał się tam ani jeden turniej. Była to rozległa łąka, zawsze schludnie przystrzyżona i okolona szerokim, porośniętym trawą wałem, na którym można było rozstawić pawilony. Z boku wznosiła się wiekowa drewniana trybuna na wysokim rusztowaniu - specjalnie dla dam. Na razie teren ten służył jako poligon do ćwiczeń z kopią, toteż w jednym jego końcu umieszczono makietę, w przeciwległym zaś - pierścień. Makieta przedstawiała drewnianego saracena na słupie. Saracen miał przeraźliwie niebieską twarz, krwistej barwy brodę i dziki wzrok. W lewej dłoni dzierżył tarczę, a w prawej płaski miecz z drewna. Wszystko było dobrze, jeżeli się go trafiło w sam środek czoła; za to jeżeli kopia dosięgła tarczy lub dowolnego punktu na prawo czy lewo od linii środka, saracen zaczynał wirować z wielką prędkością i na ogół skutecznie okładał drewnianym mieczem pochylonego w uniku rycerza. Był już z lekka obdrapany, a nad prawym okiem nosił pokaźną zadrę.

Pierścień natomiast był nieduży, żelazny, umocowany sznurkiem na czymś w rodzaju szubienicy. Jeżeli zawodnikowi udało się wcelować w sam środek, sznurek pękał i można było odjechać krokiem paradnym, uwożąc pierścień na kopii.

Dzień wstał nieco chłodniejszy, niż to od dłuższego czasu bywało, jesień bowiem czaiła się już na horyzoncie. Chłopcy trenowali na polu turniejowym pod okiem zbrojmistrza i Merlina. Zbrojmistrzem był sierżant służby czynnej: sztywny, bladolicy, nadęty, z woskowanym wąsem. Nie chodził zwyczajnie, lecz zawsze maszerował z wypiętą piersią, niczym gołąb w zalotach, i przy byle okazji wykrzykiwał: „I-rrrraz!”. Wiele uwagi poświęcał wciąganiu brzucha i często potykał się o własne nogi, których nie widywał sponad sklepienia klatki piersiowej. Bezustannie dbał o sprężystość mięśni, co okropnie denerwowało Merlina.

Wart leżał obok Merlina w cieniu trybuny i drapał się, bo oblazło go polne robactwo. Dopiero niedawno żniwiarze odłożyli podobne do pił sierpy: snopki stały po osiem pośród wysokiego - jak to w owych czasach - rżyska. Warta stale gdzieś swędziało. Poza tym bolały go plecy, a czerwone ucho pulsowało po szarżach na makietę - treningi bowiem odbywały się bez zbroi. Wart cieszył się, że teraz przyszła kolej na Kaya, a on sam może sobie leniwie leżeć w cieniu, drzemać, drapać się, otrząsać jak pies i jednym okiem obserwować wyczyny przyjaciela.

Merlin siedział tyłem do wszelkich zajęć sportowych i ćwiczył zaklęcie, którego, niestety, nie pamiętał zbyt dokładnie. Miało ono rozkręcić grajcarkowate wąsy sierżanta, ale na razie rozkręciło tylko jeden i sierżant nawet tego nie zauważył. Machinalnie podkręcał wąsa z powrotem, ilekroć Merlin rzucił na niego czar, a wówczas czarodziej klął - „A żeby cię!” - i zaczynał od nowa. Raz, przez pomyłkę, kazał sierżantowi załopotać uszami. Tamten, uczyniwszy to, z wielkim zdziwieniem spojrzał w niebo, ciekaw, co to za ptak.

Z odległego końca placu turniejowego płynęły przez stojące nieruchomo powietrze uwagi sierżanta:

- Nie, nie, paniczu Kay, w ogóle nie o to chodzi. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Kopię trzymamy pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym prawej ręki: Tarcza na linii lampasa...

Wart potarł obolałe ucho i westchnął.

- Czemu się smucisz? - zapytał Merlin.

- Ja się nie smucę. Ja myślę.

- O czym?

- A, takie tam... Myślałem o tym, jak Kay kształci się na rycerza.

- Istotnie, jest się czym przejmować! - parsknął Merlin. - Wszędzie pętają się bandy bezmyślnych jednorożców, dumnych ze swojego wykształcenia, które polega na tym, że potrafią jeden drugiego wysadzić z siodła kawałkiem kija! To mnie doprawdy przygnębia. Więcej powiem: mam wrażenie, że Sir Ector o wiele chętniej zaangażowałby na waszego nauczyciela - za przeproszeniem Najświętszej Panienki - jakąś gwiazdę turniejów niż czarodzieja o ustalonej renomie i międzynarodowej reputacji, z pierwszorzędnymi dyplomami wszystkich europejskich uniwersytetów. Chorobą normańskiej arystokracji jest przesadna miłość do sportu i zabaw, ot co!

Zamilkł oburzony i, tym razem specjalnie, kazał sierżantowi dwukrotnie załopotać uszami, lewym i prawym naraz.

- Właściwie to ja myślałem o czymś innym - odezwał się Wart. - Myślałem, że przyjemnie byłoby zostać rycerzem, takim, jakim zostanie Kay.

- No i wkrótce nim zostaniesz, o co chodzi? - zniecierpliwił się staruszek.

Wart nic na to nie odpowiedział.

- No, o co chodzi? - Merlin odwrócił głowę i bacznie przyjrzał się chłopcu spoza okularów. - Co jest? - ponaglił nieprzyjemnym tonem.

Oględziny wykazały, że uczeń usilnie stara się nie rozpłakać, co by niechybnie uczynił, gdyby chciał odpowiedzieć Merlinowi tonem grzecznym albo chociaż poprawnym. Więc przemówił tonem lodowatym:

- Ja nigdy nie zostanę rycerzem. - W tej chwili sztuczka Merlina zadziałała i Wartowi już wcale nie chciało się płakać; chciało mu się za to kopnąć Merlina w tyłek. - Nie będę rycerzem, ponieważ nie jestem prawowitym synem Sir Ectora. Kay będzie pasowany na rycerza, a ja zostanę jego giermkiem.

Merlin znów siedział odwrócony do niego tyłem, ale jego oczy za szkłami okularów błyszczały wyjątkowo mocno.

- Kiepska sprawa, co? - rzekł, bez cienia współczucia. Na to Wart eksplodował głośno wszystkimi skrytymi wątpliwościami, które go od dawna gnębiły.

- Dlaczego nie urodziłem się jako prawowity syn swoich rodziców? Dlaczego nie mogę zostać błędnym rycerzem?

- A co byś robił jako błędny rycerz?

- Nosiłbym wspaniałą zbroję, miałbym tuzin kopii i czarnego rumaka, wysokiego w kłębie na osiemnaście piędzi, i nazwałbym się Czarnym Rycerzem. Czatowałbym w pobliżu źródła albo brodu, albo wszystko jedno czego i wszystkich przejeżdżających tamtędy rycerzy wyzywałbym na kopie w obronie honoru ich dam, ale żadnego bym nie zabił, tylko strącałbym ich z koni i łaskawie obdarowywał życiem. Przez okrągły rok mieszkałbym w namiocie i nic, tylko walczyłbym na kopie, tropił dzikie bestie i zdobywał nagrody w turniejach. I nigdy nikomu nie wyjawiłbym swojego imienia.

- Przypuszczam, że twoja żona nie zachwyciłaby się takim trybem życia.

- Nie zamierzam się żenić. Baby są głupie. Chociaż - dodał po namyśle, bez wielkiego entuzjazmu - jako rycerz, musiałbym mieć damę swego serca, żeby nosić pod hełmem jej wstążkę i dokonywać na jej cześć wielkich czynów.

Bzycząc okrutnie, przefrunął między nimi trzmiel: przeleciał pod trybuną i uciekł na słońce.

- Chciałbyś się spotkać z autentycznym błędnym rycerzem? - spytał od niechcenia czarodziej. - Tylko w celach naukowych, oczywiście.

- Och, bardzo! Odkąd żyję, nie odbył się tutaj ani jeden turniej.

- Sądzę, że dałoby się to załatwić.

- Spróbuj, Merlinie, bardzo cię proszę! Mógłbyś mnie przecież zabrać do błędnych rycerzy, tak jak zabrałeś do ryb.

- Od biedy można uznać, że i to ma swoje walory poznawcze.

- Jeszcze jakie! - poparł go Wart. - Nie wiem, co mogłoby mieć większe walory poznawcze niż widok prawdziwych rycerzy w walce. Proszę cię, zrobisz to dla mnie?

- Masz może ulubionego rycerza?

- Król Pellinore! - odparł bez wahania Wart. Czuł słabość do tego dżentelmena od czasu niezwykłego spotkania z nim w puszczy.

- Doskonale - rzekł na to Merlin. - Ułóż ręce wzdłuż boków i rozluźnij mięśnie. Cabricias arci thurum, catalamus, singulariter, nominativa, haec musa. Zamknij oczy i nie otwieraj, aż ci powiem. Bonus, Bona, Bonum. Dobra jest. Deus Sanctus, est-ne oratio Latinas? Etiam, oui, quare? Pourquoi? Quai substantivo et adjectivum concordat in generi, numerum est casus. Jesteśmy na miejscu.

Podczas trwania recytacji pacjent doznawał dość szczególnych uczuć. Najpierw usłyszał głos sierżanta: „Nie tak, nie tak, pięty w dół, wymach ciała z biodra”. Głos cichł, cichł, a Wart czuł się tak, jakby spoglądał na własne stopy przez odwróconą lunetę i zaczął wirować jak wrzeciono, a stopy pozostały jak gdyby w samym czubku trąby powietrznej, która wsysała Warta w przestworza. Potem był już tylko ogłuszający, wirujący ryk i syk, coraz potężniejszy, nie do zniesienia. Nagle zapadła kompletna cisza, w której rozległ się głos Merlina:

- Jesteśmy na miejscu.

Wszystko to pochłonęło nie więcej czasu, niż potrzeba małemu fajerwerkowi na start z głośnym świstem, obrócenie się w powietrzu i opadnięcie z hukiem w postaci deszczu barwnych gwiazdek. Wart otworzył oczy dokładnie w tym momencie, w którym laseczka naszego fajerwerku stuknęłaby o ziemię.

Leżeli pod bukiem w Puszczy Dzikiej.

- Jesteśmy na miejscu - powiedział Merlin. - Wstań i otrzep ubranie.

- A tam oto, jeśli się nie mylę - ciągnął czarodziej, niezmiernie z siebie zadowolony, bo czary przynajmniej raz zadziałały bez zarzutu - nadciąga ku nam twój przyjaciel, Król Pellinore.

- Czołem, czołem! - ozwał się wielkim głosem Król Pellinore, co chwila podrzucając opadającą przyłbicę. - Coś podobnego! Czy mnie wzrok nie myli? Toż to mój znajomy młodzian od puchowego łoża!

- Owszem - przyznał Wart. - I ja bardzo się cieszę, że pana znów widzę. Czy ujął pan Bestię?

- Nie - odrzekł Król Pellinore. - Bestii nie ująłem. Do nogi, głupia suko, zostawże w spokoju ten krzak! Fuj! Fuj! Niesforne psisko! To awanturnica, mówię wam, panowie. Przepada za królikami. Przecież ci mówię, ty głupia, że tam nic nie ma. Fuj! Fuj! Zostaw! Słuchajże pana! Do nogi!

- Nigdy nie chce przyjść do nogi - poskarżył się.

W tej samej chwili suka wypłoszyła z krzaków koguta bażanta. Ptak wyskoczył w górę jak rakieta, z głośnym gdakaniem, a suka tak się tym przejęła, że - cały czas na smyczy - okrążyła swego pana trzy albo cztery razy, dysząc jak astmatyk. Koń Króla Pellinora cierpliwie znosił pętanie nóg rzemieniem smyczy, niemniej Merlin i Wart uznali, że muszą zatrzymać sukę i wyplątać ją, zanim dojdzie do dalszego ciągu rozmowy.

- Coś takiego! - rzekł Król Pellinore. - Piękne dzięki. Coś podobnego. Może byś mnie przedstawił swojemu towarzyszowi, hę?

- Mój nauczyciel, Merlin, wybitny czarodziej.

- Wielki to dla mnie zaszczyt, słowo daję - rzekł Król. - Zawsze chętnie poznam czarodzieja. Prawdę mówiąc, każdego poznam z chęcią. Dzięki spotkaniom z ludźmi wyprawa mniej się dłuży.

- Padam do nóg Waszej Miłości - ozwał się Merlin swoim najbardziej czarodziejskim głosem.

- Padam do nóg waszej miłości - powtórzył jak echo Król, pragnąc wywrzeć na nowym znajomym jak najkorzystniejsze wrażenie.

Uścisnęli sobie prawice.

- Czy rzeczywiście pada? - zaniepokojony Król nerwowo rozejrzał się po najbliższej okolicy. - Pan powiada, że pada? Bo mnie się zdawało, że dzień zapowiada się pięknie.

- Merlin chciał tylko zaznaczyć, że bardzo mu przyjemnie - wyjaśnił Wart.

- Rozumiem. Mnie też jest bardzo przyjemnie. Ponownie podali sobie prawice.

- Witam pana - powiedział Król Pellinore. - Jak się pan zapatruje na dzisiejszą pogodę?

- Moim zdaniem, zanosi się na antycyklon.

- Ach tak... - zasępił się Król. - Na antycyklon, mówi pan... Wobec tego, będę się chyba zbierał.

To rzekłszy, Król zaczął się bardzo trząść, kilkakrotnie otworzył i zatrzasnął przyłbicę, rozkaszlał się, splątał wodze w węzeł, zakrzyknął: „Za pozwoleniem!”, no i ogólnie rzecz biorąc sprawiał wrażenie osobnika skorego do ucieczki.

- To jest czarodziej od białej magii - uspokoił go Wart. - Nie trzeba się go bać, Wasza Wysokość. Jest on moim najserdeczniejszym przyjacielem, a w ogóle to czary na ogół mu się plączą.

- Rozumiem - rzekł Król Pellinore. - Biała magia, hę? Jaki ten świat jest mały, nieprawdaż? Bardzo mi przyjemnie.

- Padam do nóg Waszej Miłości - rzekł Merlin.

- Padam do nóg - powtórzył z namaszczeniem Król Pellinore.

Po raz trzeci uścisnęli sobie prawice.

- Na miejscu Waszej Wysokości - powiedział czarodziej - nie ruszałbym się z tego miejsca. Sir Grummore Grummursum jest właśnie w drodze tutaj. Pragnie on wyzwać waszą wysokość na kopie.

- Naprawdę? Sir Jakmutam wybiera się tutaj, żeby mnie wyzwać na kopie?

- Z całą pewnością.

- Da mi fory?

- Moim zdaniem, Wasza Wysokość w niczym mu nie ustępuje.

- Coś podobnego! - wykrzyknął Król. - Biednemu zawsze wiatr w oczy!

- Padam do nóg - rzekł Merlin.

- Padam - rzekł Król Pellinore.

- Padam - powiedział Wart.

- Od tej chwili kończę zawieranie nowych znajomości - oświadczył monarcha. - Udawajmy, że znamy się wszyscy od dawna.

- Czy Sir Grummore istotnie zbliża się tutaj z zamiarem wyzwania Króla Pellinora do walki? - wtrącił Wart, pospiesznie zmieniając temat.

- Spójrz tam - wskazał ręką Merlin, na co obaj, chłopiec i król, popatrzyli za jego palcem.

Po pochyłości polany galopował ku nim Sir Grummore Grummursum w pełnym rynsztunku bojowym. Zamiast codziennego hełmu z przyłbicą przywdział na tę okazję przepisowy hełm kubłowy do walki na kopie, z wyglądu zbliżony do pokaźnej bryły węgla. Galopował i pobrzękiwał. A galopując, śpiewał starą piosenkę z lat szkolnych:

Do walki na kopie ruszamy wraz,

Niezłomni od zadów po czuby,

I żadna siła nie pozbawi nas

Miłości do starej budy.

Ru-szaj, ru-szaj, ru-szaj, ruszaj, ruszaj,

Niech tarczy rozdzwoni się stal

Od ciosów rycerzy na schwał?

- Wielkie nieba! - zawołał Król Pellinore. - Dobre dwa miesiące nie walczyłem na kopie, chociaż przyznać muszę, że ubiegłej zimy wyzwano mnie osiemnaście razy. Wprowadzali wtedy nowy styl walki.

Podczas tej przemowy Sir Grummore zdążył podjechać całkiem blisko i rozpoznać Warta.

- Dźdobrr - powitał go. - Syn Sir Ectora, jeśli się nie mylę? A co to za gość w błazeńskim kapeluszu?

- To jest mój nauczyciel - pospieszył z odpowiedzią Wart. - Nazywa się Merlin. Jest czarodziejem.

Sir Grummore przyjrzał się Merlinowi - ówcześni rycerze traktowali czarodziejów raczej z góry - i rzekł tonem lekceważącym:

- Aha, czarodziej. Bardzo mi przyjemnie.

- To zaś jest Król Pellinore - kontynuował prezentację Wart. - Sir Grummore Grummursum - Król Pellinore.

- Bardzo mi przyjemnie - rzekł Sir Grummore.

- Padam... - zaczął Król Pellinore, ale zaraz się usprawiedliwił: - Padać nie będzie z całą pewnością, prawda?

- Przyjemny dzionek - zauważył Sir Grummore.

- Bardzo przyjemny, niczego sobie, prawda?

- Pan dzisiaj tropi?

- Naturalnie, naturalnie. Ja stale tropię, widzi pan. Bestię Dyżurną.

- Ciekawe zajęcie, nawet bardzo ciekawe.

- Owszem, ciekawe. Chciałby pan może obejrzeć próbki odchodów? Najlepsze, co prawda, zostawiłem w domu, ale i te są niczego sobie.

- A niech mnie! Więc tak wyglądają odchody Bestii Dyżurnej!

- Właśnie tak.

- To niezmiernie interesujące odchody.

- Prawda, że interesujące? - ucieszył się Król Pellinore. - Tyle że po pewnym czasie zaczynają człowiekowi doskwierać.

- No cóż... Piękny mamy dzionek, nieprawdaż?

- Owszem, niczego sobie.

- A może byśmy się tak zmierzyli na kopie, co pan na to?

- Trzeba będzie - westchnął Król. - Nie ma rady.

- O co?

- Niech będzie o to, co zawsze. Czy byłby pan tak uprzejmy i pomógł mi przywdziać hełm kubłowy?

Okazało się, że do pomocy potrzebni są wszyscy trzej, gdyż zamiana hełmu zwykłego na kubłowy była operacją wymagającą nie lata uzdolnień inżynieryjnych: trzeba było porozkręcać śrubki i poluzować nity, które Król w porannym pośpiechu spasował był nie tak jak należało. Hełm kubłowy był olbrzymią konstrukcją, podobną do puszki na olej, podbitą od środka dwiema warstwami skóry i trzycalowej grubości wyściółką słomianą.

Uporawszy się z niełatwym zadaniem, rycerze rozjechali się w przeciwległe krańce polany, skąd ruszyli ku sobie, zamierzając zetrzeć się na samym środku.

- Cny rycerzu! - ozwał się Król Pellinore. - Zaklinam cię, wyznaj mi swe imię!

- Moje imię to moja prywatna rzecz i nic ci do tego - odrzekł Sir Grummore, używając przepisanej regulaminem formuły.

- Nieuprzejmy to respons - rzekł mu na to Król Pellinore. - Cóż bowiem może przeszkodzić rycerzowi w wyznaniu imienia, jeśli nie czyn haniebny, wstydem go okrywający?

- A jednak postanowiłem, że choćbyś nie wiem jak prosił, nie poznasz dziś mego imienia.

- Stań zatem do walki ze mną, fałszywy rycerzu.

- Czy się aby nie pomyliłeś, Pellinore? - zapytał zwyczajnym głosem Sir Grummore. - W tekście jest chyba „Staniesz zatem...”?

- Och, najmocniej przepraszam, Sir Grummore. Rzeczywiście, ma pan rację. Staniesz zatem do walki ze mną, fałszywy rycerzu!

Bez dalszych ceregieli rycerze wycofali się na z góry upatrzone pozycje w przeciwległych krańcach polany, naszykowali kopie i ustawili się do pierwszej szarży, do której wystartować mieli równocześnie.

- Dobrze by było wdrapać się na drzewo - rzekł Merlin, wskazując pobliskie drzewo. - Nigdy nie wiadomo, co się może przydarzyć w takiej potyczce.

Wleźli zatem na wielki buk, usłużnie rozkładający gałęzie we wszystkich kierunkach. Wart usadowił się możliwie najbliżej skraju gładkiego konara, jakieś piętnaście stóp nad ziemią, skąd doskonale widać było całe pole walki. Trudno o wygodniejsze drzewo do siedzenia niż buk.

Aby sobie wyobrazić mrożącą krew w żyłach scenę pojedynku, która niebawem nastąpi w naszej opowieści, należy koniecznie pamiętać o jednym: ówczesny rycerz w pełnym rynsztunku dźwigał na sobie co najmniej tyle funtów metalu, ile sam ważył. Przeciętny rycerz w zbroi osiągał zatem wagę od trzystu do trzystu pięćdziesięciu funtów, co oznacza, że rumak jego był powolnym ciężarowcem, jak nasze dzisiejsze konie robocze, sam zaś rycerz miał do tego stopnia ograniczoną swobodę ruchów - przez balast żelastwa i grube wyściółki zbroi - że poruszał się jak na zwolnionym filmie.

- Ruszyli! - wrzasnął Wart i aż wstrzymał oddech z nadmiaru emocji.

Juczne konie poczęły wolno, majestatycznie zbliżać się do siebie. Kopie, jeszcze przed chwilą postawione na sztorc, schyliły się do poziomu i wymierzyły w siebie nawzajem. Widać było, że Król Pellinore i Sir Grummore z całych sił bodą końskie boki ostrogami i już po kilku dłuższych chwilach imponujące czworonogi zmieniły krok, przechodząc w coś na kształt dudniącego truchtu. Brzdęk, rrrum, buch-buch - truchtały konie, a obaj rycerze rytmicznie wymachiwali łokciami i kolanami, ukazując zarazem spore połacie światła dziennego między siodłem a własnym siedzeniem. Tempo raz jeszcze uległo zmianie: rumak Sir Grummore'a najwyraźniej puścił się galopem. Po chwili rumak Króla Pellinore'a uczynił to samo. Był to widok mrożący krew w żyłach.

- Ojejku! - zawołał Wart. Zawstydził się, że przez jego krwiożercze upodobania biedni rycerze muszą się teraz ścierać na kopie. - Myślisz, że oni się pozabijają?

- Niebezpieczna rozgrywka - pokręcił głową Merlin.

- Już! - wrzasnął Wart.

Z tętentem żelaznych kopyt, od którego włos stawał dęba na głowie, mocarni jeźdźcy zwarli się pośrodku polany. Końce obu kopii zadrżały przez moment o kilka cali od hełmów - każdy z walczących postanowił zadać najtrudniejszy sztych - po czym przeciwnicy uczynili w tył zwrot i pogalopowali z powrotem w swoje strony. Sir Grummore wbił koniec kopii głęboko w pień buka, na którym siedzieli Wart z Merlinem, i został w ten sposób unieruchomiony. Król Pellinore natomiast, którego koń poniósł, znikł z pola widzenia.

- Mogę otworzyć oczy? - spytał Wart, gdyż w krytycznej chwili zacisnął był powieki.

- Możesz - zapewnił go Merlin. - Ich powrót na pozycje trochę potrwa.

- Hop hop! - z gęstwiny kolczastych krzaków dobiegł zduszony głos Pellinore'a.

- Tutaj, Pellinor, tutaj! - zawołał Sir Grummore. - Wracaj, bracie, tu jestem!

Po dłuższej przerwie, w której monumentalne postacie usiłowały przywrócić dawny ład, Król Pellinore znalazł się w krańcu polany przeciwległym do swego poprzedniego miejsca startu, które obecnie zajmował Sir Grummore, ustawiony twarzą do przeciwnika.

- O, zdrajco! - krzyknął Sir Grummore.

- Poddaj się tchórzu, na mój honor! - wrzasnął Król Pellinore.

Ponownie naszykowali kopie i ruszyli ku sobie, a ziemia dudniła rozgłośnie pod kopytami koni.

- Ojej! - westchnął Wart - żeby oni sobie tylko nie zrobili krzywdy.

Rumaki zmierzały ku sobie z anielską cierpliwością, a rycerze tym razem - jakby się zmówili - postanowili obaj zadać cios z boku. Każdy z nich trzymał kopię wymierzoną w lewo, pod kątem prostym, i zanim Wart zdołał cokolwiek powiedzieć, rozległ się ogłuszający, chociaż dźwięczny rumor. Brzdęk! Brzdęk! - rozdzwoniły się zbroje, całkiem jak omnibus, który wjechał w kuźnię - i oto rycerze siedzieli ramię w ramię na zielonej murawie, a ich konie galopowały, każdy w swoją stronę.

- Fantastyczny upadek! - zachwycił się Merlin.

Konie, czując, że spełniły swoje obowiązki, wyhamowały i jęły ze stoickim spokojem szczypać trawę. Król Pellinore i Sir Grummore siedzieli wpatrzeni przed siebie, każdy z kopią przeciwnika pod pachą.

- O raju! - pisnął Wart. - Ale rymnęli! Na szczęście, nie widać, żeby stało im się coś złego.

Sir Grummore i Król Pellinore z wysiłkiem podnieśli się z ziemi.

- Broń się! - krzyknął Król Pellinore.

- Niech cię Bóg ma w swojej opiece! - krzyknął Sir Grummore.

Z tymi słowy dobyli mieczy i natarli na siebie wzajem z taką zaciekłością, że po chwili każdy z nich, uczyniwszy niewielkie wgłębienie w hełmie przeciwnika, siadł gwałtownie na ziemi.

- Bach! - krzyknął Król Pellinore.

- Buch! - krzyknął Sir Grummore, również zajmując miejsce siedzące w parterze.

- O raju! - pisnął Wart. - Ale walka!

Rycerze stracili cierpliwość i pojedynek rozgorzał na całego. Na szczęście nie był on zbyt groźny w skutkach, bo w grubych metalowych „opakowaniach” walczący nie mogli uczynić sobie nawzajem wielkiej szkody. Podnoszenie się z ziemi za każdym razem trwało strasznie długo, a zadawanie ciosu przy wadze jednej ósmej tony było czynnością tak majestatyczną, że każdy element pojedynku można było na bieżąco przeanalizować i omówić.

W pierwszej fazie walki Król Pellinore i Sir Grummore stali przez pół godziny naprzeciwko siebie i walili się z całych sił mieczami po hełmach. Z przyczyn technicznych walili na zmianę: gdy Sir Grummore przychodził do siebie po zadaniu ciosu, walił Król Pellinore, i na odwrót. Z początku ilekroć jednemu zdarzyło się upuścić miecz albo przypadkiem wbić go w ziemię, drugi korzystał z okazji i wymierzał mu dwa, albo nawet trzy dodatkowe razy. Jednak po pewnym czasie udoskonalili rytm i precyzję ciosów, i pracowali jak mechaniczni drwale w ruchomej pozytywce. Wreszcie miarowa gimnastyka i monotonia czynności przywróciły im dobry humor i rycerze zaczęli się nudzić.

Za obopólną zgodą przeszli do drugiego etapu pojedynku. Sir Grummore poczłapał w jeden koniec polany, a Król Pellinore pokuśtykał w drugi. Doszedłszy na miejsca, każdy zrobił w tył zwrot i wspięty na palce przez chwilę balansował w tył i w przód. Pochylenie się do przodu oznaczało bowiem konieczność biegu do przodu, natomiast zbyt energiczny wychył w tył oznaczał lądowanie na zadku. W tej sytuacji problemem stawało się najzwyklejsze chodzenie. Uzyskawszy pożądaną równowagę z lekkim wychyleniem do przodu, obaj równo ruszyli truchcikiem, żeby nie upaść na nos. Pędzili ku sobie jak dwa rozjuszone dziki.

Zwarli się pierś w pierś pośrodku polany, z odgłosem zderzenia okrętów i bicia w wielkie dzwony - po czym odbili się od siebie i obaj bez tchu wylądowali na wznak. Leżeli tak parę minut, ciężko dysząc.

Potem zaczęli z wolna gramolić się na nogi i nie ulegało wątpliwości, że po raz wtóry stracili cierpliwość.

Król Pellinore, wskutek gwałtownego upadku, stracił nie tylko cierpliwość, ale i orientację w terenie. Podniósł się, co prawda, ale obrócony w złą stronę, nie mógł znaleźć Sir Grummora. Można to było częściowo usprawiedliwić faktem, że do patrzenia na świat miał zaledwie nikłą szczelinkę w hełmie, w dodatku - z racji grubej słomianej wyściółki - w odległości trzech cali od oczu. Jednak nie dało się zaprzeczyć, że nawet bez względu na to, prezentował się marnie. Możliwe, że stłukły mu się okulary. Sir Grummore bez wahania wykorzystał przewagę.

- A masz! - ryknął wielkim głosem, częstując nieszczęsnego monarchę oburącz zadanym ciosem w szczyt hełmu, gdy tamten powoli toczył głową na wszystkie strony i bezskutecznie wyglądał go przez szparkę w metalowej puszce.

Król Pellinore, ciężko obrażony, wykonał w tył zwrot, ale przeciwnik był od niego szybszy. Najspokojniej w świecie zaszedł Króla od tyłu i powtórzył druzgocący cios, dokładnie w to samo miejsce.

- Gdzie jesteś? - wrzasnął skołowany Król Pellinore.

- Tutaj! - zawołał w odpowiedzi Sir Grummore, pieczętując słowa następnym ciosem.

Król, biedaczek, obrócił się w miejscu najzwinniej jak potrafił, ale Sir Grummore znów zdołał mu umknąć.

- A kuku! - wrzasnął zza królewskich pleców i ciął po raz kolejny.

- Ty chamie - rzekł na to Król.

- Iiiii-ciach! - odparł Sir Grummore, wcielając słowo w czyn.

Wstrząs wstępnego zderzenia, w połączeniu z serią ciosów w tył głowy i zagadkowymi unikami przeciwnika, wyraźnie zakłóciły bystrość umysłu Króla Pellinore'a. Zamilkł i chwiał się już tylko pod gradem ciosów, bezradnie wiosłując w powietrzu ramionami.

- Biedny Król - użalił się nad nim Wart. - Niech go tamten tak mocno nie bije.

Jakby w odpowiedzi na życzenie Warta, Sir Grummore przerwał pracę.

- Życzysz sobie Pax? - spytał hardo. Król Pellinore nie odpowiedział.

Sir Grummore poczęstował go za to jeszcze jednym ciosem i poradził:

- Mów „Pax” albo utnę ci łeb.

- Nie powiem - rzekł Król.

„Bdiang!” miecz zadzwonił o zwieńczenie hełmu. „Bdiang!” zadzwonił drugi raz. „Bdiang!” zadzwonił trzeci.

- Pax - powiedział, a raczej bąknął pod nosem Król Pellinore.

Kiedy jednak Sir Grummore odprężył się, kosztując słodkiego owocu zwycięstwa, Król Pellinore natarł na niego znienacka, wrzeszcząc „Non!” i mierząc w sam środek piersi przeciwnika.

Sir Grummore legł na wznak.

- Tak się nie robi! - oburzył się Wart. - To podstęp! Nie spodziewałem się tego po Królu.

Król Pellinore pospiesznie siadł okrakiem na piersi ofiary, zwiększając tym samym balast nieszczęśnika do ćwierci tony i unieruchamiając go do reszty, po czym jął ściągać mu hełm.

- Powiedziałeś Pax!

- Powiedziałem Pax Non, tylko cicho.

- To świństwo.

- Wcale nie.

- Cham jesteś.

- Wcale nie.

- Właśnie, że jesteś.

- Wcale nie.

- Właśnie że tak.

- Powiedziałem Pax Non.

- Powiedziałeś Pax.

- Wcale nie.

- Właśnie że tak.

- A nie.

- A tak.

Tymczasem hełm Sir Grummore'a został rozsznurowany i ukazało się oblicze czerwone jak burak. Sir Grummore świdrował. Króla Pellinore'a morderczym spojrzeniem.

- Poddaj się, tchórzu - rzekł Król.

- Jeszcze czego! - wysapał z trudem Sir Grummore.

- Poddaj się albo utnę ci łeb.

- No to utnij.

- Dajże spokój - rzekł na to Król. - Wiesz, że z chwilą zdjęcia hełmu przeciwnik musi się poddać.

- Akurat!

- Wobec tego utnę ci łeb i kropka.

- Proszę cię bardzo.

Król złowieszczo zamachał mieczem w powietrzu.

- Do dzieła! - zachęcił go Sir Grummore. - Co to, tchórz cię obleciał?

Król opuścił miecz i odezwał się błagalnym tonem:

- Poddaj się, bardzo cię proszę.

- Sam się poddaj.

- Jakże ja mogę się poddać? Przecież, było nie było, siedzę na tobie, no nie?

- Nie poddam się. Mam to w nosie.

- Nie wygłupiaj się, Grummorze. Jeżeli się nie poddasz, dowiedziesz, żeś cham i prostak. Dobrze wiesz, że nie mogę ci uciąć głowy.

- Nigdy nie poddam się oszustowi, który mówi Pax, a potem bije.

- Nie jestem oszustem.

- Owszem, jesteś.

- Nie jestem.

- Jesteś.

- A właśnie że nie jestem.

- A właśnie że jesteś.

- Dosyć tego - zdenerwował się Król Pellinore. - Wstawaj, wdziewaj hełm, będziemy się bić od nowa. Nie pozwolę się nazywać oszustem.

- Oszust! - powtórzył Sir Grummore.

Wstali i we dwóch próbowali sobie poradzić z hełmem Sir Grummore'a, cały czas kłócąc się pod nosem: „A właśnie że nie!”, „A właśnie że tak!”. W końcu hełm wrócił na właściwe miejsce. Rycerze wycofali się w przeciwległe krańce polany, pobalansowali chwilę w miejscu dla złapania równowagi, po czym z ogłuszającym hurgotem ruszyli na siebie, jak dwa wykolejone tramwaje.

Niestety, wściekłość pozbawiła ich precyzji: nagleni gniewem, minęli się pośrodku pola walki. Masa zbroi pognała każdego z nich daleko do przodu, potem zaś manewrowali tak dziwnie, że jeden wcale drugiego nie widział przez wizjer. Można było pęknąć ze śmiechu, patrząc, jak Król Pellinore, raz już zaatakowany od tyłu, na wszelki wypadek okręca się bezustannie, żeby sprawdzić, co ma za plecami, podczas gdy Sir Grummore, autor i wykonawca wspomnianego manewru, czynił dokładnie to samo.

Błądzili tak przez dobre pięć minut - to stając i nasłuchując, to znów brzęcząc rozgłośnie żelastwem. Przykucali, pełzali, zerkali przez wizjery, stąpali na paluszkach, a od czasu do czasu każdy czynił nagły zamach mieczem za plecy. W pewnym momencie ustawili się w odstępie paru stóp, tyle że plecami - po czym z nadzwyczajną ostrożnością jęli się skradać w przeciwnych kierunkach. Król Pellinore zdołał nawet raz dosięgnąć Sir Grummora przypadkowym zamachem do tyłu, lecz po tym sukcesie zawirowali obaj w koło z taką werwą, że zakręciło im się w głowach i na nowo się pogubili.

Po pięciu minutach Sir Grummore zawołał:

- Dość tego, Pellinore! Przestań się chować! I tak widzę, gdzie jesteś.

- Wcale się nie chowam - odparł z urazą Król Pellinore. - No, gdzie jestem?

Odnaleźli się w końcu i zeszli twarzą w twarz.

- Chamidło - oświadczył Sir Grummore.

- Bardzo mi przyjemnie, Król Pellinore. Równocześnie wykonali w tył zwrot i odmaszerowali na pozycje wyjściowe, pieniąc się z wściekłości.

- Oszust! - wrzasnął z daleka Sir Grummore.

- Nieokrzesany gbur! - zrewanżował mu się Król Pellinore.

Po czym obaj zmobilizowali całe zapasy energii do decydującego starcia: pochyleni do przodu, z głowami spuszczonymi, jak dwa rozjuszone kozły, puścili się ku sobie istnym sprintem. Niestety: źle wymierzyli. Minęli się w odległości dobrych pięciu jardów, pędząc z prędkością co najmniej pięciu węzłów, niczym okręty, które mijają się na morzu pod osłoną nocy, nie dając sobie wzajem żadnych sygnałów. Tak to rycerze nasi zdążali ku niechybnej klęsce. Każdy z nich młócił powietrze ramionami niczym wiatrak, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, bezskutecznie usiłując zwolnić bieg. Pędzili dalej w tempie wyścigowym. W końcu Sir Grummore zderzył się czołowo z bukiem, w którego koronie siedział Wart z Merlinem, Król Pellinore zaś wpadł z impetem na kasztanowiec rosnący w przeciwległym krańcu polany. Drzewa zadrżały, cała puszcza zagrała jak dzwon. Szpaki i wiewiórki zaczęły głośno przeklinać, a dzikie gołębie zerwały się z wysokich gałęzi o pół mili od miejsca wypadku. Obaj rycerze zesztywnieli na baczność i trwali w tej postawie tak długo, jak długo trwa odliczanie do trzech - po czym, z ostatnim, zgodnym, melodyjnym brzękiem żelastwa, zwalili się jak kłody na tak nieprzychylną dla nich murawę.

- Ogłuszeni - zawyrokował Merlin. - Nic dziwnego.

- Ojej! - zmartwił się Wart. - Może powinniśmy zejść na dół i udzielić im pierwszej pomocy?

- Można by polać im głowy wodą - myślał głośno Merlin - gdyby w okolicy była jakaś woda. Ale nawet wówczas, nie przypuszczam, żeby nam podziękowali za zardzewiałe zbroje. Nic im nie będzie. A na nas już czas.

- A jeśli oni nie żyją?

- Żyją, żyją, nie ma obawy. Za chwilę dojdą do siebie i udadzą się na obiad do domu.

- Król Pellinore, biedaczek, nie ma domu.

- W takim razie Sir Grummore zaprosi go do siebie i przenocuje. Ockną się jako najserdeczniejsi przyjaciele. Tak jest za każdym razem.

- Naprawdę tak myślisz?

- Jestem tego pewien, drogi chłopcze. A teraz zamknij oczy. Wracamy.

Wart zaufał mądrości Merlina.

- Czy myślisz - zapytał, z oczyma już zamkniętymi - że Sir Grummore ma puchowe łoże?

- Zapewne tak.

- To dobrze - ucieszył się Wart. - Królowi Pellinorowi sprawi to przyjemność, nawet jeżeli chwilowo został ogłuszony.

Padły łacińskie słowa, dokonały się tajemnicze gesty. Warta i Merlina wchłonął świszczący lej. W dwie sekundy później leżeli pod trybuną, a z odległego krańca placu turniejowego niósł się głos sierżanta:

- Do roboty, paniczu Art, do roboty! Dość tego wylegiwania się na trawie. Pozwoli panicz tu do nas, na słoneczko, raz-dwa, raz-dwa. Obaj z paniczem Kayem zobaczycie teraz, jak powinno się walczyć na kopie.

ROZDZIAŁ VIII

Wieczór był zimny i mokry. Takie wieczory zdarzają się już w końcu sierpnia. Wart nie wiedział, co ma z sobą robić. Dłuższą chwilę spędził w psiarni na rozmowie z Kawałłem, potem poszedł do kuchni obracać rożen. Ale w kuchni było mu za gorąco. Niańka kategorycznie zakazała wychodzić na deszcz. Zakaz ów także w naszych czasach jest częstą udręką nieszczęsnych dziatek, ale, szczerze powiedziawszy, paskudna pogoda i bez zakazów zniechęcała do opuszczania domu. Wart nie mógł sobie znaleźć miejsca.

- Co za nieznośne chłopaczysko! - zirytował się Sir Ector. - Na litość boską, przestań sterczeć przy tym oknie! Idź, poszukaj nauczyciela. Za moich czasów młodzież w czasie deszczu oddawała się użytecznym studiom. Tak jest. I ćwiczyła wątłe umysły.

- Wart jest głupi - powiedział Kay.

- No już, uciekaj stąd, kaczuszko - przegoniła go stara Niania. - Nie mam teraz czasu na twoje humory. Pranie czeka.

- Za pozwoleniem, paniczu - powiedział Hob. - Niech już panicz lepiej wraca na pokoje i nie płoszy mi ptactwa.

- Sio, sio! - fuknął sierżant. - Zmykaj stąd, ale to już. Ciebie mi tylko brakowało! Nie dość, że muszę polerować całe to zakichane żelastwo.

Nawet Psiarczyk warknął na niego, kiedy wrócił do psiarni. Wart poczłapał więc do pokoiku w wieży, gdzie Merlin pracowicie dziergał sobie na drutach ciepłą zimową szlafmycę.

- Teraz przerabiam po dwa oczka razem w co drugim rzędzie - objaśnił czarodziej tonem fachowca. - A jednak wychodzi zbyt spiczasta... Jak cebula, no nie? Najgorsze to zbieranie oczek za każdym razem.

- Może bym się trochę poedukował? - rzekł na powitanie Wart. - Okropnie się nudzę.

- Uważasz więc, że czas na naukę przychodzi wtedy, kiedy wszystkie inne pomysły zawiodły? - skrzywił się ironicznie Merlin, bo i on był tego dnia w złym humorze.

- No, nie... - speszył się Wart. - Nie na każdą naukę.

- Tylko na moją? - zaperzył się czarodziej z groźnym błyskiem w oku.

- Kochany Merlinie! - wykrzyknął Wart zamiast odpowiedzi. - Błagam cię, znajdź mi coś do roboty! Tak podle się czuję! Nikt nie potrzebuje dzisiaj mojej pomocy, a sam nie umiem nic sensownego wymyślić. Ten głupi deszcz leje i leje.

- Powinieneś się nauczyć robić na drutach.

- A nie mógłbym się raczej w coś zamienić? Na przykład w rybę?

- Rybą już byłeś - odparł Merlin. - Człowiek przeciętnie inteligentny nie potrzebuje pobierać tej samej nauki dwa razy.

- Więc mógłbym dla odmiany pobyć ptakiem!

- Gdybyś miał choć odrobinę wiedzy - przypomniał mu Merlin - której niestety nie posiadasz ani krzty, to wiedziałbyś doskonale, że żaden ptak nie lubi fruwać po deszczu, ponieważ pióra nasiąkają wodą i zlepiają się, a wtedy z każdego ptaka robi się zmokła kura.

- Ale mógłbym zostać jastrzębiem w ptaszarni Hoba - upierał się Wart. - Wtedy bym nie zmókł.

- Być jastrzębiem - zamyślił się starzec - to dosyć ambitna zachcianka.

- Na pewno mógłbyś mnie zamienić w jastrzębia, gdybyś tylko zechciał! - rozhisteryzował się Wart. - Tylko że ty wolisz się nade mną znęcać, bo pada deszcz. Nie pozwolę na to!

- Tere-fere!

- Proszę, kochany Merlinie, bardzo cię proszę, zamień mnie w jastrzębia. Jeżeli mi odmówisz, zrobię coś strasznego. Jeszcze nie wiem co, ale coś strasznego!

Merlin odłożył robótkę i spojrzał na chłopca sponad okularów.

- Mój chłopcze - rzekł. - Zanim się rozstaniemy, będziesz wszystkim, co istnieje na tym świecie: każdym zwierzęciem, rośliną, minerałem, a nawet - jeśli zechcesz - wirusem. Musisz mi jednak zaufać. Jeszcze za wcześnie na to, abyś mógł zostać jastrzębiem. Przede wszystkim: Hob jeszcze w tej chwili karmi ptaki w ptaszarni. Więc na razie siądź spokojnie i ucz się być istotą ludzką.

- Proszę bardzo - odparł Wart. - Skoro taki stawiasz warunek...

I usiadł.

Po upływie kilku minut, zapytał:

- Czy istocie ludzkiej wolno mówić, czy też obowiązuje ją zasada „dzieci i ryby głosu nie mają”?

- Każdemu wolno mówić.

- To świetnie, bo właśnie chciałem zauważyć, że wrabiasz w szlafmycę własną brodę. To już trzeci rządek.

- No, nie! Tego już za wiele!

- Wydaje mi się, że najprościej będzie przystrzyc ci brodę. Skoczyć po nożyczki?

- Czemuś mi o tym wcześniej nie powiedział?

- Byłem ciekaw, co się stanie.

- Licz się z tym, mój chłopcze - rzekł z powagą czarodziej - że możesz zostać zamieniony w kromkę chleba i upieczony na grzankę.

Z tymi słowy Merlin zabrał się do wyplątywania brody z robótki, mamrocząc coś przy tym pod nosem i starając się nie spuścić żadnego oczka.

- Czy latać będzie równie trudno jak pływać? - zapytał Wart, kiedy uznał, że gniew nauczyciela minął.

- Nie będziesz latał. Zamierzam wpuścić cię do ptaszarni tylko na jedną noc, żebyś pogadał sobie z jej lokatorami. Jedyna droga do wiedzy to pilnie słuchać fachowców.

- Jastrzębie będą rozmawiały?

- Gadają co noc, i to do późna. Opowiadają sobie nawzajem, jak zostały pojmane, wspominają dawne siedziby, rody, z których się wywodzą, wielkie czyny przodków; mówią o tresurze, o tym, co już umieją i czego jeszcze się nauczą. Przypomina to żołnierskie pogwarki w kantynie: w kółko tylko taktyka, broń lekka, musztra, zakłady, słynne potyczki, wino, kobiety i śpiew.

- Mają jeszcze jeden ulubiony temat - ciągnął Merlin po chwili. - Jedzenie. Przykro o tym mówić, ale podstawą skutecznej tresury jest, jak wiadomo, głód. Biedactwa, często poszczą, toteż chętnie wspominają wykwintne restauracje, w których pijały szampana i jadały kawior przy dźwiękach cygańskiej muzyki. Wszystkie bowiem wywodzą się z krwi szlacheckiej.

- To straszne, że trzyma się je w niewoli i na dodatek głodzi!

- Właściwie, to one nie czują, że siedzą w więzieniu - nie bardziej niż przeciętny oficer kawalerii. Kochają swój zawód i czują się raczej wybrane, jak zakon rycerski. Z dumą podkreślają fakt, że do ptaszarni wstęp mają wyłącznie ptaki szlachetne - to im bardzo poprawia samopoczucie. Wiedzą, że nie ma tam miejsca dla klas poślednich, że żaden szpak czy inny droździak nie zasiądzie z nimi na wspólnej żerdzi. A co do głodzenia - daleko im do tego. Po prostu, jak każdy żołnierz, stale myślą o jedzeniu.

- Kiedy mogę zacząć?

- Nawet zaraz, jeżeli bardzo chcesz. Przeczucie mówi mi, że Hob właśnie w tej chwili zakończył wieczorne obrządki. Najpierw jednak musisz się zdecydować, jakim jastrzębiem chciałbyś zostać.

- Chciałbym być drzemlikiem - odparł Wart. Odpowiedź ta pochlebiła czarodziejowi, gdyż jego imię,

Merlin, było angielską nazwą tego właśnie ptaka.

- Doskonały wybór - pochwalił. - A zatem, jeśli pozwolisz, zaczniemy od razu.

Wart podniósł się ze stołka i stanął na wprost nauczyciela. Merlin odłożył robótkę.

- Najpierw się zmniejszysz - powiedział, przyciskając głowę chłopca w dół tak długo, aż Wart stał się nieco niższy od gołębia. - Teraz podwiń palce stóp, ugnij nogi w kolanach, przyciśnij łokcie do boków, unieś ręce do poziomu ramion, zewrzyj kciuk z drugim palcem, a trzeci palec z czwartym - o, tak.

To mówiąc, leciwy mag wspiął się na palce i zademonstrował własną instrukcję.

Wart skopiował postawę mistrza jak najwierniej, ciekaw, co też będzie dalej. A stało się to, że Merlin, który mamrotał pod nosem ostateczne zaklęcie, nagle przeistoczył się w kondora, podczas gdy Wart, całkiem niezmieniony, dalej stał na palcach. Merlin wyglądał, jakby suszył pióra w słońcu: skrzydła rozpostarł na dobre jedenaście stóp wszerz i uniósł jaskrawopomarańczowy łeb, ukazując wole o barwie zjadliwego amarantu. Minę miał wielce zdziwioną i dość śmieszną.

- Wracaj - powiedział Wart. - Zaczarowałeś nie tę osobę, co trzeba.

- Wszystkiemu winne te, z przeproszeniem Najświętszej Panienki, wiosenne porządki! - rozzłościł się Merlin, przybierając zwykłą postać. - Wpuść babę do gabinetu na pół godziny, i już nie wiesz, gdzie szukać właściwego zaklęcia i czy je w ogóle kiedykolwiek miałeś! Wstawaj, zaczynamy od nowa.

Tym razem miniaturowy Wart poczuł, że z podkurczonych palców jego stóp wystrzeliły szpony, które zaskrobały w podłogę. Pięty podjechały w górę i wycelowały ostro w tył, a kolana wcisnęły się w brzuch. Uda znacznie się skróciły. Od nadgarstków do barków ręce obrosły cienką skórą, w której, poczynając od końców palców, zaczęły pośpiesznie wyrastać lotki. Przedramiona też gęsto porosły piórami, a z końców kciuków wykwitł śliczny, delikatny puch.

Dwanaście sterówek na ogonie, z podwójnymi pośrodku, wyrosło w jednym mgnieniu oka, na koniec zaś wyślizgnęły się ze skóry pióra pokrywowe grzbietu i piersi, osłaniające nasady bardziej istotnego upierzenia. Wart zerknął bystro na Merlina, pochylił łebek i popatrzył do tyłu między własnymi nogami. Potem nastroszył pióra i z namysłem poskrobał się ostrym szponem w miejsce pod dziobem.

- Nieźle - pochwalił go Merlin. - Teraz wskocz mi na rękę. Auuuu! Uważaj, nie wpijaj się tak mocno! I słuchaj, co ci powiem. Zaniosę cię do ptaszarni, skoro Hob zamknął już na noc, i umieszczę bez uwięzi i bez kaptura w sąsiedztwie Balina i Balana. Uważaj pilnie. Zanim się do któregokolwiek zbliżysz, musisz wpierw przemówić. Pamiętaj, że większość ptaków w ptaszarni jest zakapturzona, łatwo je więc przestraszyć, a wtedy gotowe zrobić jakieś głupstwo. Balinowi i Balanowi możesz zaufać, także pustułce i sokołowi. Ale nigdy nie podchodź do jastrzębia, póki cię sam nie zaprosi. Pod żadnym pozorem nie zbliżaj się do klatki Cully'ego: Cully nie nosi kaptura i wykorzysta każdą okazję, żeby cię dosięgnąć przez siatkę. Biedak, ma trochę nie po kolei w głowie: skoro już coś pochwyci, to żywemu nie przepuści. Pamiętaj, że idziesz z wizytą do miejsca przypominającego kantynę spartańskich wojowników. To zawodowa kadra. Jako młodszy podoficer masz obowiązek trzymać dziób na kłódkę, odzywać się wyłącznie w odpowiedzi na pytania i nie przerywać.

- Jako drzemlik jestem na pewno kimś więcej niż zwykłym podoficerem! - zaperzył się Wart.

- Formalnie, tak. Pustułka bez wątpienia potraktuje cię uprzejmie, jednak co do starszych drzemlików, a zwłaszcza sokoła - zachowaj wielki umiar i nie przerywaj im pod żadnym pozorem. Sokół piastuje honorową rangę pułkownika. Co się tyczy Cully'ego, on również jest pułkownikiem, chociaż tylko piechoty, więc należy mu okazywać stosowny szacunek.

- Będę bardzo uważał - obiecał Wart, któremu mina nieco zrzedła po przemowie Merlina.

- Dobrze. Przyjdę po ciebie z samego rana, zanim Hob otworzy ptaszarnię.

Jastrzębie milczały, kiedy Merlin wniósł im do ptaszarni nowego towarzysza. Po wyjściu czarodzieja żaden przez dłuższą chwilę nie odezwał się w ciemności. Po deszczu nieoczekiwanie wyszedł księżyc i to w pełni. Zrobiło się tak jasno, że widać było włochatą gąsienicę, pełznącą mozolnie ku szczytowi wysokiej wieży z piaskowca, o piętnaście jardów od ptaszarni. Po chwili wzrok Warta oswoił się z rozproszonym światłem wnętrza. Srebrzyste światło rozwodniło mrok i Wart ujrzał przed sobą niesamowity widok: jastrzębie i sokoły stały nieruchomo w srebrzystej poświacie, każdy na jednej nodze, z drugą ukrytą w piórach podbrzusza. Wyglądały jak posążki posępnych, zbrojnych rycerzy, w hełmach z pióropuszami, z ostrogami u nóg i pod bronią. Płócienne przepierzenia między żerdziami falowały ciężko w przeciągu, niczym kościelne chorągwie. W powietrzu wyczuwało się szlachetność i iście rycerską cierpliwość. W owych czasach kapturzono wszelkie ptactwo, nawet gołębiarze i drzemliki, którym dziś, zgodnie z nową praktyką, nie zakłada się kapturów.

Wart wstrzymał oddech na widok dostojnych postaci, trwających w doskonałym bezruchu, jakby były wyciosane z kamienia. Dostojeństwo ich onieśmieliło go do tego stopnia, że nauki Merlina o potrzebie okazywania pokory i szacunku stały się całkowicie zbyteczne.

Nagle dał się słyszeć delikatny brzęk dzwonka. Samica wielkiego sokoła wędrownego poruszyła się i wysokim głosem przemówiła przez arystokratyczny nos:

- Panowie, możecie konwersować. Odpowiedziała jej martwa cisza.

Tylko z najdalszego kąta pomieszczenia, odciętego od reszty ptaszarni specjalną siatką, gdzie rezydował Cully - nie uwiązany, nie zakapturzony i mocno wyleniały - dobiegło wściekłe mamrotanie krewkiego pułkownika piechoty:

- Cholerne czarnuchy! Cholerna administracja. Cholerni politycy. Cholerni bolszewicy. Cóż to widzę przed sobą? Czyżby cholerny sztylet, rękojeścią obrócony ku mej dłoni? Przeklęte miejsce. Powstań, Cully, została ci jedna krótka godzina żywota. Potem będziesz przeklęty na wieczność.

- Pułkowniku! - napomniała go pani Sokół. - Nie przy młodszych oficerach.

- Proszę o wybaczenie, o pani - zmieszał się nieszczęsny pułkownik. - To mnie nachodzi znienacka. Chyba jestem przeklęty.

Na nowo zapadła cisza, sztywna, straszliwa i nieruchoma.

- Kim jest ten nowy oficer? - ozwał się piękny, dźwięczny głos.

Nikt nie odpowiedział.

- Proszę się przedstawić, Sir - rozkazała pani Sokół, patrząc prosto przed siebie, jak ktoś, kto mówi we śnie.

Zresztą ptaki i tak nie widziały Warta przez kaptury.

- Za pozwoleniem - odezwał się nieśmiało Wart. - Jestem drzemlikiem...

I zamilkł, przerażony ciszą.

Balan, prawdziwy drzemlik, stojący tuż obok niego, pochylił się i sympatycznym głosem szepnął Wartowi do ucha:

- Nie bój się. Mów do niej „o Pani”.

- Jestem drzemlikiem, o Pani.

- Drzemlik. To dobrze. A z której gałęzi drzemlików się wywodzisz?

Wart nie miał pojęcia, z której wywodzi się gałęzi, ale postanowił nie dać się przyłapać na kłamstwie.

- Madam - skłonił się. - Mój ród to Drzemliki z Puszczy Dzikiej.

Na to znów zapadła cisza, ta srebrna cisza, której Wart zaczął się bardzo obawiać.

- Znam Drzemliki z Yorkshire - przemówiła po dłuższej chwili pani pułkownik - Drzemliki Walijskie i MacDrzemliki z Północy. Wiem też o rodzie z Salisbury, nielicznej rodzinie z okolic Exmoor, a także o O'Drzemlikach z Connaught. Ale nie przypominani sobie żadnych Drzemlików z Puszczy Dzikiej.

- Możliwe, że to młodsza gałąź, o Pani - wtrącił Balan. „Niech go Pan Bóg błogosławi - odetchnął w duchu Wart. - Złapię mu jutro wróbelka i dam, jak Hob nie będzie patrzył”.

- To, oczywiście wyjaśniałoby sprawę, kapitanie Balan. I cisza.

Po pewnym czasie pani Sokół znów zadzwoniła dzwoneczkiem.

- Przed zaprzysiężeniem go - rzekła - odpytamy nowicjusza z katechizmu.

Jastrząb siedzący na lewo od Warta chrząknął nerwowo, ale pani Sokół nie zwróciła na to najmniejszej uwagi.

- Drzemliku z Puszczy Dzikiej! - ozwała się uroczyście pani Sokół. - Co to jest Stworzenie Nożne?

- Stworzeniem Nożnym - odparł Wart, błogosławiąc w duchu gwiazdy i Sir Ectora za otrzymaną dzięki nim Edukację Pierwszej Klasy - nazywamy konia, psa, a także jastrzębia.

- Czemu stworzenia te nazywamy nożnymi?

- Ponieważ polegają one na sile swoich nóg i wszelka kontuzja nóg u jastrzębia, psa lub konia jest równoznaczna z zagrożeniem życia. Koń kulawy to koń martwy.

- Dobrze - pochwaliła pani Sokół. - Które z twoich własnych kończyn są najważniejsze?

- Skrzydła! - strzelił Wart po chwili namysłu, chociaż pewności nie miał.

Na to rozległ się chór wszystkich dzwonków, gdyż posągowi słuchacze na znak zgorszenia nieprawidłową odpowiedzią opuścili podkurczone nogi. Teraz opierali się na żerdziach obunóż, wyraźnie niezadowoleni.

- Co takiego?! - zirytowała się głośno pani Sokół.

- Zakichane skrzydła! Tak powiedział! - doniósł usłużnie Cully ze swojego kąta. - Na niego, huzia! I niechaj będzie przeklęty ten, kto pierwszy zakrzyknie „Stój”.

- Przecież skrzydła ma każdy głupi drozd - pisnęła pustułka.

- Pomyśl... - szepnął z boku Balan. Wart myślał gorączkowo.

Drozd ma i skrzydła, i ogon, i oczy, i łapki - czego więc nie ma drozd?

- Szpony!

- Od biedy uznajemy - rzekła wielkodusznie pani Sokół po kolejnej mrożącej krew w żyłach pauzie. - Prawidłowa odpowiedź brzmi: nogi, podobnie jak na wszystkie pozostałe pytania. Ale szpony ostatecznie mogą być.

Wszystkie obecne jastrzębie - przy czym określenia „jastrząb” używamy tu w sensie najogólniejszym, bo były wśród nich i sokoły - uniosły nogi z dzwonkami pod brzuszki i odetchnęły z ulgą.

- Pierwsze prawo nożne?

(- Myśl - poradził mu szeptem spomiędzy piór życzliwy mały Balan).

Wart myślał, myślał i wymyślił.

- Nie wypuszczać, żeby nie wiem co!

- Ostatnie pytanie - powiedziała pani Sokół. - Jak, będąc drzemlikiem, zamordowałbyś większego od siebie gołębia?

Tym razem Wart miał szczęście, bo niedawno słyszał opowieść Hoba o takim właśnie wyczynie Balana. Odparł więc nonszalancko:

- Zadusiłbym szponami.

- Dobrze! - pochwaliła pani Sokół.

- Brawo! - wrzasnęli pozostali, pusząc pióra.

- Dziewięćdziesiąt punktów na sto możliwych - oznajmiła pani Sokół, podsumowawszy wyniki egzaminu. - Jeżeli, naturalnie uznajemy szpony za pół odpowiedzi.

- A niech mnie diabeł zamaluje na czarno!

- Pułkowniku, proszę się hamować. Balan nachylił się do Warta i szepnął:

- Pułkownik Cully ma trochę nierówno pod sufitem. Prawie wszyscy są zdania, że to z wątroby, chociaż pustułka twierdzi, że przyczyną zaburzeń jest chora ambicja dorównania Jej Wysokości. Mówi, że Jej Wysokość raz jeden przemówiła do pułkownika z wyżyn swojej rangi - jak wódz kawalerii do wodza piechoty - a on na to zamknął oczy i dostał zawrotów głowy. Od tamtej chwili jest całkiem odmieniony.

- Kapitanie Balan - upomniała go pani Sokół. - Zwracam panu uwagę, że szeptanie w towarzystwie nie zalicza się do dobrych manier. Przystępujemy do ceremonii zaprzysiężenia nowego oficera. Ojcze wielebny, jeśli łaska.

Nieszczęsny jastrząb, który od dłuższej chwili zdradzał oznaki zdenerwowania, na to wezwanie oblał się rumieńcem i jął nieskładnie dukać zawiłą przysięgę, w której wiele się mówiło o obrączkach, linkach i kapturach.

- Tę oto obrączkę - usłyszał Wart - przyjmij w imię... miłość, cześć i posłuszeństwo... aż do zerwania linki.

Nim jednak doszło do końca przysięgi, ojciec wielebny całkiem się załamał i zaszlochał:

- O Pani! Wybacz, lecz nie zadbałem o przybory.

(- Przybory to są kości i takie tam różne - szepnął Wartowi Balan. - Na przybory się przysięga).

- Zapomniałeś o przyborach? Przecież dbałość o przybory jest twoim jedynym obowiązkiem.

- Tak... wiem...

- Coś uczynił z przyborami?

Głos jastrzębia załamał się pod brzemieniem wyznania:

- Ja... je... zjadłem! - rozbeczał się niefortunny kapłan. Nikt się nie odezwał. Zaniedbanie obowiązków było czymś tak strasznym, że nie znali na to słów. Wszyscy stanęli na dwóch nogach, zwracając niewidzące oblicza w stronę winowajcy. Nie padło ani słowo nagany. W kompletnej ciszy, która trwała całe pięć minut, słychać było tylko pociąganie nosem i czkawkę skompromitowanego kapłana.

- No, trudno - rzekła w końcu pani Sokół. - Ceremonię zaprzysiężenia trzeba będzie przełożyć na jutro.

- Za pozwoleniem, o Pani - wtrącił się Balin. - Może jednak przeprowadzilibyśmy jeszcze dzisiaj przynajmniej próbę charakteru? Mam wrażenie, że kandydat nie jest uwiązany, nie słyszałem przynajmniej, żeby go wiązano.

Na wspomnienie o próbie charakteru Wartowi skóra ścierpła na grzbiecie. Poprzysiągł sobie, że Balin nie dostanie jutro nawet złamanego piórka z wróbelka przeznaczonego dla Balana.

- Dziękuję, kapitanie Balin. Prawdę mówiąc, sama też o tym myślałam.

Balin przemilczał ostatnią uwagę.

- Kandydacie, czy jesteś uwiązany?

- Nie, o Pani, za pozwoleniem Waszej Wysokości. Ale mnie nie zależy na odbyciu próby charakteru.

- Próba charakteru jest obowiązkowa.

- Zaraz, zaraz... - zamyśliła się pani pułkownik. - Na czym to polegała nasza ostatnia próba? Pamięta pan może, kapitanie Balan?

- Moja próba, o Pani - odrzekł sympatyczny drzemlik - polegała na zwisaniu głową w dół na lince przez całą trzecią wachtę.

- Jeżeli nowy jest luźny, nie wykona tej próby.

- A może, o Pani, przylejesz mu osobiście? - zaproponowała pustułka. - Rzecz jasna, z umiarem.

- Najlepiej niech postoi obok pułkownika Cully'ego aż doliczymy do trzech - wymyślił drzemlik.

- O nie! - wrzasnął z czeluści mroku szalony pułkownik, przerażony nie na żarty. - Błagam Waszą Wysokość, tylko nie to! Wasza Wysokość wie dobrze, jakim jestem łotrem! Nie ręczę za siebie! Oszczędź młodzieńca, o Pani, i nie wódź nas na pokuszenie!

- Proszę się opanować, pułkowniku. To całkiem niezła próba.

- O Pani! Ostrzegano mnie, abym się nie zbliżał do pułkownika Cully'ego.

- Ostrzegano? A kto ostrzegał, jeśli wolno wiedzieć?

Nieszczęsny Wart zrozumiał, że musi natychmiast wybierać: albo przyzna się do człowieczeństwa, albo też podejmie wyznaczoną próbę i w ten sposób zasłuży być może na dalsze nauki. Nie chciał okazać się tchórzem.

- Stanę obok pułkownika, o Pani! - oświadczył, ze zdumieniem stwierdzając, że ton jego jest arogancki.

Pani Sokół zignorowała ton.

- To świetnie - powiedziała. - Najpierw jednak trzeba odśpiewać hymn. Ojcze wielebny, jeżeli nie zeżarłeś hymnów razem z przyborami, zaintonuj, proszę, Hymn Dwudziesty Trzeci. W wersji oryginalnej, a nie unowocześnionej. Hymn Wielkiej Próby.

- Co zaś do pana, panie Kee - zwróciła się „O Pani” do pustułki - to niech pan już lepiej nic więcej nie mówi. Pan zawsze musi coś palnąć!

Jastrzębie wyprężyły się na baczność w księżycowym blasku, a jastrząb-kapłan odliczył:

- Iiii-rraz, i-dwa, i-trzy!

Na to hasło dzioby haczykowate i dzioby zębate rozwarły się w zaciszu kapturów i zabrzmiał chór spiżowych głosów:

Zycie to krew przelana na ofiarę

A orzeł krwi nie lęka się, o nie!

Drapieżnik gwiżdże na to kłamstwo stare:

TIMOR MORTIS CONTURBATME.

Drapieżnik śpiewa: Trzymaj! Mocno, mocniej!

W szponów imadle ściskaj ciało mdłe.

Siła dla silnych, władczych i samotnych

TIMOR MOR TIS EXUL TA T ME.

Hańba ospałym, biada słabeuszom

Śmierć nędznikowi, co ze strachu drży!

Krew lotnym zbójcom, co szponami duszą!

TIMOR MORTIS - to My!

- No, bardzo ładnie - pochwaliła pani Sokół. - Chociaż pan, kapitanie Balan, miał pewne kłopoty z górnym ce. A teraz, kandydacie, zbliż się do samotni pułkownika Cully'ego i nie ruszaj się stamtąd, aż zadzwonimy trzy razy dzwoneczkami. Po trzecim dzwonku możesz poruszać się z dowolną szybkością.

- Zrozumiałem, o Pani - Wart poczuł się tak głęboko dotknięty zbędnymi wyjaśnieniami, że całkiem przestał się bać. Machnął skrzydłami i w jednej chwili znalazł się na skraju żerdzi, tuż przy siatce odgradzającej Cully'ego od reszty towarzystwa.

- Uwaga!!! - wrzasnął przeraźliwym głosem pułkownik. - Nie zbliżaj się do mnie, nie zbliżaj się! Nie kuś złego na potępienie!

- Nie lękam się ciebie, panie - rzekł spokojnie Wart. - Nie rozpaczaj, proszę, gdyż żadnemu z nas nie zagraża niebezpieczeństwo.

- Nie zagraża! Wolne żarty! Odejdź, zaklinam cię, odejdź nim będzie za późno! Czuję zew krwi!

- Bądź spokojny, panie. Tylko do trzeciego dzwonka.

W tej samej chwili rycerstwo opuściło podkurczone nogi, potrząsając nimi energicznie. Pomieszczenie wypełnił słodki odgłos dzwoneczków.

- O Pani! O Pani! - błagał w udręce pułkownik. - Miejże litość, miej litość nad nieszczęsnym mordercą! Ja już dłużej nie wytrzymam!

- Odwagi, Sir! - szepnął Wart.

- Odwagi? Czy ty wiesz, że nie dawniej jak dwie noce temu widziano około północy, w alejce za kościołem świętego Marka, pewnego księcia, który niósł na ramieniu ludzką nogę?

- To nic - powiedział Wart.

- Nic? Mówią o nim, że to wilk, tyle że wilcza skóra jest kosmata na zewnątrz, a jego - od środka. Rozpłataj mi pierś, sprawdź, jaka jest moja! Choćby i skrzydło!

Dzwonki ozwały się po raz drugi.

Serce Warta waliło jak kowalski młot. Pułkownik skradał się ku niemu, boczkiem-boczkiem, po żerdzi. Pach! Pach! Z każdym stąpnięciem kurczowo ściskał szponami drąg poprzeczki. Zrozpaczone oczy szaleńca lśniły w blasku księżyca, kontrastując z piekielną czernią ściągniętych brwi. Nie było w nim ani krzty okrucieństwa, ani krzty zamiłowania do zbrodni. Zamiast triumfować, odczuwał paniczny lęk przed Wartem i przed tym, że coś mu każe zabijać.

- Skoro to, co ma się stać, stać się musi - szeptał gorączkowo pułkownik - to niech się stanie szybko. Kto by pomyślał, że ten młodzik okaże tyle hartu?

- Pułkowniku! - zawołał ostrzegawczym tonem Wart, nie ruszając się jednak z miejsca.

- Młodzieńcze! - wrzasnął pułkownik. - Mów do mnie! Powstrzymaj mnie! Litości!

- Za pańskimi plecami czai się kocur - rzekł spokojnie Wart. - A może to raczej kuna? Proszę spojrzeć.

Pułkownik odwrócił się tak błyskawicznie jak osa zapuszczająca żądło i groźnym wzrokiem przeszył ciemność. Nie było tam niczego. Odgadłszy podstęp, pułkownik skierował dzikie oko z powrotem na Warta. Po czym syknął zimnym głosem żmii:

- Ten dzwonek to zaproszenie. Nie ciesz się z niego, Drzemliku, jest to bowiem dzwon żałosny, który cię wzywa do nieba albo do piekła.

Istotnie, dzwonki zabrzmiały w tej chwili po raz trzeci i Wart mógł przenieść swój cenny honor w inne miejsce. Wielka próba dobiegła końca. Wolno mu było oddalić się. Więc zerwał się do lotu, i to z pośpiechem, w jakim nie sprostałoby mu żadne chyba stworzenie na świecie - lecz niestety! Śmiercionośne sierpy szponów pułkownika wystrzeliły w ślad za nim, a poruszały się tak szybko, że oko nie byłoby w stanie zarejestrować ich ruchu, i z brutalną, bezapelacyjną mocą wczepiły się w sterczący do tyłu kciuk na skrzydle Warta, zatrzymując go w miejscu niby władcza dłoń policjanta.

Zakleszczyły się, i to nieodwołalnie. Potężne mięśnie ud Warta skurczyły się jak na hasło, i nagle Wart znalazł się o dobre dwa jardy od klatki pułkownika Cully'ego, ten zaś stał na jednej nodze, w pazurach drugiej ściskając kurczowo fragment sznurkowej siatki i kępkę piór Warta. Dwa czy trzy pomniejsze piórka żeglowały majestatycznie ku ziemi w snopie księżycowego blasku.

- Dobra robota! - zachwycił się głośno Balan.

- Popis iście rycerski - rzekła pani Sokół, nie gniewając się, że kapitan Balan przemówił pierwszy.

- Amen - podsumował jastrząb.

- Dzielny młodzian! - pisnęła pustułka.

- Czy zasłużył na Pieśń Triumfalną? - zapytał Balin, który wyraźnie nabrał do Warta szacunku.

- Jak najbardziej - odparła na to pani Sokół.

Ryknęli więc zgodnym chórem. Pieśń Triumfalną zaintonował, najgłośniej jak umiał, sam pułkownik Cully. Śpiewakom przyświecał niesamowity blask księżyca.

Górskie ptaszki ze wszystkich najdelikatniejsze,

Ale lepsze nizinne, bo one tluściejsze.

Postanowiła więc rodzina

Polować tylko po dolinach.

Napatoczył się szarak, z przerażenia drżący,

Więc ciach! go w czule miejsce, niech się tak nie męczy.

Istny miód taki szarak: słodziutki, chrupiący.

Piszczał nam aż do końca hymn na cześć zwycięzcy.

Po piórach skowroneczka! - zawołali nasi

I uczcili powietrze pierzastym obłokiem.

Inni kuper przepiórczy skubali tymczasem.

Jeszcze inni łeb ścięli ze zdziwionym okiem.

Ale Wart, Król Sokołów, przewyższył nas wszystkich.

Noga jego postała najdalej z nóg naszych.

Jego lup godzien dworskich stołów uroczystych.

Jego czyn godzien pieśni, chwały po wsze czasy!

- Wspomnicie moje słowa! - zakrzyknął piękny Balan. - Z tego młodzieńca wyrośnie król co się zowie! Jeszcze raz, chłopcy, zaśpiewajmy chórem:

Ale Wart, Król Sokołów, przewyższył nas wszystkich,

Noga jego postała najdalej z nóg naszych,

Jego łup godzien dworskich stołów uroczystych,

Jego czyn godzien pieśni, chwały po wsze czasy!

ROZDZIAŁ IX

- O raju! - powiedział Wart, obudziwszy się nazajutrz rano we własnym łóżku. - Co za straszliwa i podziwu godna banda! Kay usiadł w pościeli i zaraz zaczął jazgotać jak wiewiórka.

- Gdzie się podziewałeś po nocy? Zakład, że wylazłeś przez okno. Powiem mojemu ojcu, chłosta cię nie minie. Wiesz, że nie wolno nam wychodzić po capstrzyku. No, gdzie byłeś, gadaj! Szukałem cię. Na pewno wylazłeś przez okno.

Obaj chłopcy znali pewien zjazd po rynnie, prosto do fosy i korzystali z niego w sytuacjach wymagających nocnego wyjścia z domu, gdy, na przykład, trzeba się było zaczaić na borsuka, albo gdy przyszła im chętka na łowienie linów, co udaje się wyłącznie tuż przed świtem.

- Zamknij się - burknął Wart. - Jestem śpiący.

- Obudź się, obudź się natychmiast, ty łotrze! Gdzieżeś był?

- Nie powiem.

Wart wiedział, że Kay tak czy owak nie dałby mu wiary, tylko nazwałby go kłamcą i jeszcze bardziej się rozzłościł.

- Powiedz, bo cię zabiję.

- Akurat!

- Przekonasz się.

Wart przewrócił się na drugi bok.

- Łajdak! - syknął Kay. Paznokciami kciuka i palca wskazującego wpił się w ramię Warta i uszczypnął go z całych sił.

Wart wierzgnął jak łosoś, który znienacka nadział się na haczyk i z rozmachem palnął Kaya w oko. W chwilę później obaj znaleźli się na podłodze. Bladzi, wściekli, podobni do odartych ze skóry wilków - bo w owych czasach nikt nie nosił odzieży nocnej - młócili ramionami jak dwa oszalałe wiatraki, próbując się nawzajem dosięgnąć.

Kay był starszy i większy od Warta, miał więc wszelkie dane po temu, aby go pokonać, lecz cechowała go zarazem nerwowość i bujna wyobraźnia. Potrafił sobie wyobrazić skutek każdego ciosu rywala, a to osłabiało jego obronę. Wart natomiast szalał jak wcielony huragan.

- Zostawisz mnie w spokoju czy nie? - sapał gniewnie, a przy tym sam nie dawał Kayowi spokoju, tylko z pochyloną głową zasypywał go gradem ciosów, uniemożliwiających tamtemu spełnienie jego życzenia. Każdy z walczących mierzył tylko w twarz przeciwnika.

Kay miał dłuższy zasięg ramion i cięższą pięść. Wyprężył ramię do przodu, z myślą głównie o samoobronie, a wtedy Wart sam nadział się okiem na jego kułak. Niebo zawirowało przed nim w ogłuszającej czerni, usianej smugami rozprysłych na wszystkie strony meteorów. Wart mimo to walczył dalej, pochlipując i dysząc. Udało mu się trafić przeciwnika w nos, z którego puściła się krew. Kay opuścił gardę, odwrócił się plecami do Warta i lodowatym, pełnym pretensji tonem, przemówił przez nos:

- Krew mi leci.

Walka była skończona. Kay położył się na kamiennej posadzce, puszczając nosem krwawe bańki, a Wart, z podbitym okiem, wyjął z zamka w drzwiach masywny klucz, żeby podłożyć go Kayowi pod kark. Nie odzywali się do siebie.

Nagle Kay obrócił się twarzą do posadzki i rozbeczał na cały głos.

- Merlin stale coś dla ciebie robi - lamentował - a dla mnie nigdy nic!

Wart poczuł się jak świnia. Bez słowa ubrał się raz-dwa i popędził szukać czarodzieja. Po drodze przyłapała go niańka.

- Ty łapserdaku! - wrzasnęła, potrząsając chłopca za ramię. - Znowu biłeś się z paniczem Kayem! Co z twoim okiem? Tu nawet sam dochtór nic nie poradzi!

- Nic takiego - uspokoił ją Wart.

- Nic takiego, powiadasz, kochasiu? - zirytowała się niańka na dobre i widać było, że ręka ją świerzbi. - Mów mi tu zaraz, jak to się stało, zanim ci spuszczę manto!

- Uderzyłem się o łóżko - powiedział Wart, skromnie spuszczając wzrok.

Słysząc to, stara piastunka przygarnęła go czule do szerokiej piersi i gładząc po plecach powiedziała:

- Dobrze już, dobrze, słoneczko ty moje. Dokładnie tak samo odpowiedział mi czterdzieści lat temu Sir Ector, kiedy go przyłapałam z podbitym okiem. Nie ma to jak w porządnej rodzinie: dobre kłamstwo przechodzi z ojca na syna. Chodź no ze mną do kuchni, moje ty niewiniątko. Przyłożymy na to oko połeć surowego mięsa. Nie trzeba, widzisz, wdawać się w bójki z większym od siebie.

- Kiedy nic mi nie będzie - bronił się Wart, bo nie w smak mu było, że piastunka robi wokół błahej sprawy tyle szumu. Niestety, los postanowił go ukarać i niańka okazała się nieugięta. Minęło aż pół godziny, zanim Wartowi udało się wyrwać z jej rąk, a i to tylko pod warunkiem, że weźmie z sobą soczysty kotlet surowej wołowiny i będzie go koniecznie przykładać do podbitego oka.

- Nie ma to jak porządny stek na ściągnięcie złej krwi! - zawyrokowała piastunka.

Kucharka zaś dodała:

- Wołowina palce lizać! Nie widzieliśmy takiej od Wielkanocy. A jaka krwista!

- Zaniosę ścierwo Balanowi - postanowił w duchu Wart, na razie wznawiając poszukiwania nauczyciela.

Znalazł go bez trudu w pokoiku na wieży, który Merlin upatrzył sobie już pierwszego dnia po przybyciu do zamku. Filozofowie na ogół lubią mieszkać w wieżach, o czym można się przekonać, zwiedzając pokój Erazma na terenie Uniwersytetu Cambridge, a wieża Medina była jeszcze piękniejsza niż wieża Erazma. Jego komnata była najwyżej położoną w całym zamku i mieściła się bezpośrednio pod stanowiskiem obserwacyjnym wielkiej wartowni. Z okna roztaczał się widok na otwarte pole, gdzie stale uwijały się tłumy ludzi, i dalej, na park, na łąki i majaczące w oddali błękitnawe szczyty drzew Puszczy Dzikiej. Liściasty ocean toczył się gruzłowatą jak powierzchnia płatków na mleku płaszczyzną aż po horyzont, za którym wznosiły się góry, nie odwiedzane jeszcze przez nikogo: ich wieże, przystrojone w czapy chmur, tworzyły przepyszne pałace niebios.

Merlin wypowiedział się na temat podbitego oka w kategoriach czysto medycznych:

- Zmiana barwy nastąpiła wskutek wylewu krwi. Zanim siniec zniknie, z ciemnofioletowego zmieni się w zielony, a następnie w żółty.

Trudno było znaleźć na to sensowną replikę.

- Domyślam się - ciągnął Merlin - że zarobiłeś go w bójce z Kayem.

- Tak. Skąd wiedziałeś?

- Wie się to i owo.

- Chciałbym porozmawiać z tobą na temat Kaya.

- Mów. Żądaj. Ja będę odpowiadał.

- Kay uważa za niesprawiedliwe to, że stale zamieniasz mnie w różne stworzenia, a jego nigdy. Ja mu nic nie opowiadałem, ale zdaje mi się, że sam odgadł prawdę. Mnie się też wydaje, że to niesprawiedliwe.

- Rzeczywiście, to jest niesprawiedliwe.

- Czy wobec tego przy najbliższej okazji mógłbyś zamienić nas obu?

Merlin dokończył śniadania i pykał fajeczkę ze styropianową główką, na widok której uczeń zawsze odnosił wrażenie, że nauczyciel zieje ogniem. W odpowiedzi na pytanie Warta Merlin zaciągnął się głęboko, spojrzał na chłopca przeciągle, otarł usta, jakby chciał przemówić, po czym zmienił zamiar, wypuścił kłąb dymu z fajki i zaciągnął się na nowo.

- Czasami - rzekł po chwili - życie wydaje nam się niesprawiedliwe. Znasz historię o Eliaszu i Rabini Jachananie?

- Nie znam.

Wart usiadł zrezygnowany na najwygodniejszym skrawku podłogi, przeczuwając, że czeka go konieczność wysłuchania dłuższej przypowieści.

- Rabin Jachanan - rzekł Merlin - udał się w podróż z prorokiem Eliaszem. Wędrowali cały dzień, a pod wieczór trafili do ubogiej chaty pewnego ubogiego człowieka, którego jedynym skarbem była krowa. Ubogi gospodarz wraz z żoną wybiegł z chaty, aby powitać przybyszów, zaproponować im nocleg i wszelką gościnę, na jaką go było stać. Eliasz i Rabin zostali obficie napojeni krowim mlekiem, nakarmieni domowym chlebem z masłem i położeni spać w najlepszym łożu, podczas gdy uprzejmi gospodarze legli do snu przy kuchennym palenisku. Rano okazało się, że krowa zdechła.

- I co?

- Wędrowcy udali się w dalszą drogę i po długim marszu stanęli u progu domostwa bogatego kupca, prosząc go o gościnę. Kupiec był człowiekiem zimnym, dumnym i bogatym. Na prośbę proroka i jego towarzysza odpowiedział ulokowaniem ich obu w oborze i poczęstunkiem złożonym z chleba i wody. Mimo to, rankiem Eliasz podziękował mu wylewnie za wszystko, co dla nich uczynił i w dowód wdzięczności przysłał murarza dla naprawienia pękającej ściany w domu kupca.

Rabi Jachanan, nie mogąc dłużej utrzymać języka za zębami, począł błagać świętego męża, aby mu wyjaśnił znaczenie tak dziwnego postępowania.

- Co się tyczy biedaka, który nas podjął tak gościnnie - odparł prorok - to postanowione było, że tej nocy umrze jego żona. Jednak Pan Bóg, w nagrodę za jego dobroć, wziął krowę zamiast żony. Bogatemu sknerze zaś kazałem naprawić ścianę dlatego, że była w niej ukryta szkatuła ze złotem. Gdyby skąpiec sam przystąpił do naprawiania ściany, skarb trafiłby w jego ręce. Dlatego nigdy nie żal się na Pana: Co czynisz,

Boże? - tylko zawsze powtarzaj w sercu swoim: Z pewnością Pan całej ziemi postępuje słusznie.

- To była bardzo ładna opowieść - powiedział Wart, uznawszy opowiadanie za skończone.

- Przykro mi - ciągnął Merlin - że tylko ty pobierasz lekcje dodatkowe, lecz faktem jest, że tylko w tym celu zostałem posłany.

- Nie widzę nic złego w tym, żeby Kay miał robić wszystko razem ze mną.

- Ja także nie. Ale i Rabi Jachanan nie rozumiał, dlaczego trzeba skąpcowi wyremontować ścianę.

- No tak - szepnął niepewnie Wart. - Ale mimo wszystko uważam, że krowa nie powinna była zdechnąć. Czy Kay nie mógłby mi towarzyszyć chociaż raz?

Merlin odpowiedział mu na to z wielką łagodnością:

- Pomyśl, że to, co tobie służy, jemu mogłoby zaszkodzić. A poza tym, pamiętaj, że on mnie nigdy nie prosił, żebym go w cokolwiek zamienił.

- Nie prosił, ale chciał. Wiem to na pewno. Ja, widzisz, lubię Kaya. Wydaje mi się, że ludzie go nie rozumieją. On musi zadzierać nosa, bo się boi.

- W dalszym ciągu mnie nie rozumiesz. Wyobraź sobie, że to Kay trafił wczorajszej nocy do ptaszarni jako drzemlik, że nie sprostał wielkiej próbie i stracił opanowanie?

- Skąd wiesz o wielkiej próbie?

- Znowu te pytania!

- Jak wolisz - nadąsał się Wart. - Załóżmy jednak, że Kay sprostał wielkiej próbie i nie stracił opanowania. Nie rozumiem, dlaczego musisz przypuszczać, że stałoby się akurat odwrotnie?

- Do licha z tym chłopakiem! - zirytował się czarodziej. - Co się z tobą dzieje dzisiaj rano? Nie rozumiesz najprostszych rzeczy! O co ci chodzi? Po co do mnie przyszedłeś?

- Żebyś zmienił Kaya i mnie w węże albo we wszystko jedno co.

Merlin zdjął okulary, cisnął je na posadzkę i wskoczył na nie obunóż.

- Kastorze, Polluksie, nieście mnie na Bermudy! - wrzasnął... i ulotnił się z wściekłym rykiem.

Minęło parę chwil. Wart cały czas gapił się w osłupieniu na pusty fotel nauczyciela, gdy nagle Merlin pojawił się z powrotem.

Wrócił bez kapelusza, więc włosy i brodę miał okropnie potargane, jakby przez huragan. Zasiadł w fotelu, drżącymi palcami wygładzając płaszcz.

- Czemuś to zrobił? - wy sapał z wyrzutem.

- Ja nie chciałem - bąknął Wart. - Czy Kastor i Pol luks rzeczywiście zanieśli cię na Bermudy?

- Teraz sam widzisz jak niebezpiecznie jest przeklinać. Nie rób tego nigdy. Najlepiej zmieńmy temat.

- Mówiliśmy o Kayu.

- A, rzeczywiście! Więc, jak to zamierzałem powiedzieć przed... tego... przed wizytą na niespokojnych Bermudach... Nie mogę zmienić panicza Kaya w nic! Posyłając mnie tutaj, nie udzielono mi takich dyspozycji. Dlaczego? - na to pytanie nie odpowiesz ani ty, ani ja, ale fakt pozostaje faktem. Czyniłem wprawdzie aluzje co do niektórych ewentualnych przyczyn tego faktu - skoro jednak pozostałeś na nie głuchy, to musisz się pogodzić z brutalną prawdą faktów i na tym koniec. A teraz, proszę cię, nie gadaj przez chwilę, chciałbym bowiem w spokoju złapać oddech i kapelusz.

Wart zamilkł posłusznie, Merlin natomiast przymknął oczy i zaczął mamrotać pod nosem. Wtem na jego głowie pojawił się cudaczny czarny kapelusz. Był to cylinder.

Merlin obejrzał go z niesmakiem.

-1 to ma być obsługa! - skrzywił się, odstawiając kapelusz w przestrzeń.

Po chwili wstał z fotela, potwornie wściekły, i wrzasnął:

- Do mnie!

Wart z Archimedesem wymienili spojrzenia, niepewni, do którego z nich odnosi się to wezwanie. Archimedes siedział dotąd na parapecie i podziwiał widoki za oknem, gdyż - rzecz oczywista - nigdy nie odstępował swego mistrza. Merlin jednak w ogóle na nich nie zważał.

- Słuchaj no! - wściekał się, nie wiadomo na kogo. - Niech ci się nie wydaje, że jesteś dowcipny!

- No dobrze, wobec tego po co te kawały?

- To nie jest żadne usprawiedliwienie. Naturalnie, że miałem na myśli ten, który ostatnio nosiłem.

- Który ostatnio nosiłem, błaźnie!!! Na co mi kapelusz, w którym paradowałem w roku 1890? Ty chyba nie masz za grosz poczucia czasu.

Merlin zdjął z głowy czapkę marynarską, która właśnie się tam pojawiła i zademonstrował ją z oburzeniem nie wiadomo komu.

- To anachronizm! - gromił w przestrzeń. - Ot, co ci powiem: niedopuszczalny anachronizm!

Archimedes, najwyraźniej nawykły do podobnych scen, odezwał się głosem nieubłaganego rozsądku:

- Dlaczego, Mistrzu, nie nazwie Mistrz kapelusza po imieniu? Niech Mistrz powie: „Podaj mi mój czarodziejski kapelusz”, a nie: „Podaj mi ten kapelusz, w którym chodziłem”. Może tamten biedak ma te same co Mistrz kłopoty z życiem wstecz?

- Oddawaj mój czarodziejski kapelusz! - warknął Merlin, okrutnie nadąsany.

I natychmiast na jego głowie stanął wysoki, spiczasty kapelusz.

Nastrój wyraźnie się poprawił. Wart z powrotem zasiadł na podłodze, Archimedes zaś podjął przerwaną toaletę, polegającą na wygładzaniu piór dziobem: każda nitka pióra ma po brzegach maleńkie haczyki, które spajają nitki w chorągiewkę. Zapięcia tych właśnie haczyków porządkował Archimedes.

- Najmocniej cię przepraszam za ten wybuch - zwrócił się Merlin do Warta. - Mam zły dzień i oto skutki.

- Wracając do Kaya - powiedział Wart. - Skoro nie możesz go w nic zamienić, to może nam obu zafundowałbyś jakąś przygodę, bez zamieniania?

Merlin z wyraźnym trudem zachował cierpliwość i udał, że spokojnie rozważa propozycję. Miał po dziurki w nosie całej tej rozmowy.

- W sprawie Kaya nie mogę używać żadnych czarów - wycedził przez zęby. - Najwyżej moje prywatne, takie jak widzenie przyszłości, przeczucia i tak dalej. Masz w związku z tym jakieś propozycje?

- Co znaczy widzenie przyszłości?

- To jest dar, dzięki któremu - w twoich kategoriach - wiem, co się zdarzy. Przeczucie natomiast podpowiada mi, co się dzieje w danej chwili albo co się zdarza gdzie indziej.

- Czy w tej chwili dzieje się gdzieś coś ciekawego, co Kay i ja moglibyśmy obejrzeć?

Merlin z rozmachem palnął się w czoło i zawołał z wielkim przejęciem:

- No jasne! Tak, oczywiście, że dzieje się coś takiego i koniecznie musicie to zobaczyć! Pędź po Kaya, spieszcie się. Musicie tam pójść zaraz po mszy. Tak, tak, właśnie tak. Pójdziecie wzdłuż zagonu jęczmienia, należącego do Hoba, wiesz, tam na polu. I będziecie szli cały czas przed siebie, aż do czegoś dojdziecie. To będzie coś wspaniałego. Tak jest. A ja się zdrzemnę po południu, zamiast wałkować te paskudne Summulae Logicales. Czy też może już drzemałem?

- Jeszcze nie - uspokoił go Archimedes. - Drzemka wciąż pozostaje dla Mistrza przyszłością.

- To doskonale, doskonale. Tylko, Wart, nie zapomnij zabrać ze sobą Kaya, żebym naprawdę mógł się zdrzemnąć.

- A co zobaczymy? - spytał Wart.

- Nie zawracaj mi głowy. Zmykaj. I nie zapomnij zabrać Kaya. Czemuś mi o tym wcześniej nie przypomniał? Pamiętaj: prosto wzdłuż jęczmienia. No-no-no! Nareszcie kawałek urlopu, po raz pierwszy odkąd nająłem się na nauczyciela - co mnie podkusiło? Najpierw utnę sobie małą drzemkę przed obiadem. A potem utnę sobie małą drzemkę przed podwieczorkiem. Muszę jeszcze wymyślić sobie jakieś zajęcia na czas przed kolacją... Jak sądzisz, Archimedesie, co powinienem robić przed kolacją?

- Najlepiej uciąć sobie drzemkę - rzekł lodowatym tonem Archimedes i pokazał Mistrzowi plecy, ponieważ on również, tak jak Wart, najbardziej lubił obserwować życie na gorąco.

ROZDZIAŁ X

Wart wiedział, że nie wolno mu wspomnieć starszemu chłopcu o rozmowie z Merlinem, bo Kay powie, że nie życzy sobie niczyjej łaski i nigdzie nie pójdzie. Przemilczał zatem układ z czarodziejem. Dziwna rzecz: bójka pojednała chłopców i znów mogli śmiało spojrzeć sobie w oczy, z pełną zawstydzenia sympatią. W przykładnej zgodzie i milczącym zażenowaniu, bez żadnych wyjaśnień, udali się po mszy na przechadzkę w pole i wreszcie stanęli tam, gdzie zaczynał się zagon jęczmienia, własność Hoba. Wart nie musiał się uciekać do żadnych podstępów. Odkąd stanęli w tym miejscu, wszystko było łatwe.

- Chodź - ponaglił Kaya. - Merlin kazał ci powiedzieć, że jeśli pójdziemy wzdłuż jęczmienia, natrafimy na coś, co jest przeznaczone specjalnie dla ciebie.

- Na przykład? - zainteresował się Kay.

- Na przygodę.

- Jak się do niej dostać?

Musimy iść wzdłuż tego zagonu. Przypuszczam, że w końcu zajdziemy tym sposobem do puszczy. Powinniśmy iść tak, żeby mieć słońce po lewej stronie, pamiętając jednak, że i ono wędruje po niebie.

- No dobrze - zniecierpliwił się Kay. - Ale co to za przygoda?

- Nie mam pojęcia.

Poszli wzdłuż jęczmienia, a potem wzdłuż linii wyznaczonej przez zagon - tak jak nakazał Merlin - przecięli park i łąki pod lasem, cały czas wypatrując cudu. W pewnej chwili wypłoszyli z kryjówki pół tuzina młodych bażantów - może to było to zapowiadane nadzwyczajne zjawisko? Kay gotów był przysiąc, że jeden z bażantów miał pióra białe jak śnieg. Gdyby bażant istotnie był biały i gdyby z wysokości spadł nań znienacka czarny orzeł, chłopcy wiedzieliby, że cuda już blisko i że powinni iść za tropem bażanta - czy też orła - aż znajdą piękną dziewczynę w zaklętym zamczysku. Niestety, bażant wcale nie był biały.

Doszli na skraj puszczy i Kay powiedział z niesmakiem:

- Na pewno mamy tam wejść?

- Merlin kazał iść po prostej.

- No, trudno - westchnął Kay. - Ja się nie boję. Jeżeli ta przygoda ma być specjalnie dla mnie, to na pewno będzie niezła.

Wkroczyli do lasu i ze zdziwieniem stwierdzili, że przeprawa przez puszczę wcale nie musi być taka straszna. Las przypominał nasze dzisiejsze wielkie lasy, a więc nie był typowy dla wyglądu ówczesnej puszczy, która na ogół przypominała dżunglę amazońską. Nie było w nim jeszcze prywatnych kwater do polowań na bażanty, których właściciele usłużnie przerzedzali ściółkę, nie było nawet jednej tysięcznej dzisiejszych handlarzy drewnem, którzy starannie oskubują nawet te nędzne wspomnienia po dawnych puszczach, które się dla nas zachowały. Przeważająca część Puszczy Dzikiej była praktycznie nie do przebycia: niebotyczna bariera wiekowych drzew, o które wspierali się ich obaleni przodkowie, skrępowani z żywymi powrozami bluszczu; drzewa walczące zajadle o miejsce bliżej życiodajnego słońca; wiecznie wilgotna gleba, z której woda nie miała jak odpływać; torfowiska, na których łatwo było wdepnąć w spróchniałą kłodę i znajdujące się pod nią mrowisko - a wszędzie dookoła kolczaste krzaki, pnącza dzikiej róży, powój, szczeć i roślina, na którą miejscowi mówią „serduszka”, zdolna rozedrzeć człowieka na strzępy, gdyby się nieopatrznie zapuścił w jej zarośla.

Ale ta część puszczy, w którą weszli chłopcy, była zupełnie inna. Linia wytyczona przez poletko Hoba wiodła ciągiem polanek, ciernistych i szemrzących, ponieważ, porośnięte dzikim tymiankiem, roiły się od pszczół. Minął już szczyt pszczelego sezonu: zaczynała się pora owoców i os, a mimo to w lesie nadal pełno było motyli, a zwłaszcza pawików i czerwonych admirałów, polatujących nad kwitnącą miętą. Wart też zerwał sobie listek mięty i żuł go jak gumę podczas dalszej wędrówki.

- Ciekawa rzecz - powiedział nagle. - Tutaj byli jacyś ludzie. Patrz: ślad końskiego kopyta. I to podkutego.

- To jeszcze nic - rzekł Kay. - Tam siedzi jakiś człowiek.

I rzeczywiście, na skraju następnej polanki siedział człowiek z siekierą obok drzewa, które zapewne niedawno sam obalił. Był to właściwie nie człowiek, ale człowieczek - garbaty, z twarzą ciemną jak mahoń, ubrany w kawałki starej skóry, owiązane sznurkiem wokół muskularnych ramion i ud. Posługując się nożem, z którego lata ostrzenia uczyniły cienką blaszkę, człowiek ów zajadał chleb z owczym serem, a wspierał się przy tym o pień drzewa tak wysokiego, jakich niewiele chłopcy w życiu swoim widzieli. Ziemia wokół niego usiana była białymi wiórami. Ścięty pień obalonego drzewa wyglądał w przekroju na bardzo świeży. Nieznajomy miał oczy błyszczące jak oczy lisa.

- Chyba to on ma być tą przygodą - szepnął Wart.

- E tam - skrzywił się Kay. - Do przygody potrzebny jest zbrojny rycerz albo smok, czy coś w tym rodzaju, a nie stary obdartus, który ścina drzewa.

- A ja go jednak zapytam, co tam dalej jest.

Podeszli do filigranowego drwala, który najspokojniej w świecie żuł swój posiłek i spytali, dokąd wiedzie amfilada polanek. Powtórzyli pytanie drugi i trzeci raz, zanim się zorientowali, że nieszczęśnik jest głuchy - albo wariat. Albo jedno i drugie. Nic nie powiedział. Nawet się nie poruszył.

- Daj mu spokój - zniechęcił się Kay. - To pewnie głupek, jak Wacuś. Nie wie, na jakim świecie żyje. Chodźmy dalej, zostaw tego starego durnia.

Uszli jeszcze z milę i nadal szło im się dobrze, chociaż nie było ścieżek, a między polankami trafiały się większe kawałki lasu. Gdyby ktoś trafił tam przypadkiem, na pewno myślałby, że w okolicy jest tylko ta jedna, kilkusetjardowej długości polana, na której się właśnie znajduje - chyba że doszedłby do jej przeciwległego krańca, bo wówczas ujrzałby następną polanę, zasłoniętą cienką kurtyną drzew. Od czasu do czasu chłopcy napotykali pień ze śladami siekiery, chociaż większość śladów była starannie zamaskowana kolczastymi krzakami i tym podobną roślinnością. Wart doszedł do wniosku, że polany zostały stworzone sztucznie, przez wykarczowanie drzew.

Gdy stanęli na skraju kolejnej polany, Kay chwycił Warta za ramię i w milczeniu wskazał palcem przeciwległy brzeg śródleśnej łąki. Murawa uniosła się tam w pulchny, zielony kopiec, z którego strzelał górę gigantyczny sykomor, wysokości dziewięćdziesięciu stóp. Na murawie zaś wylegiwało się chłopisko nie mniej potężne niż samo drzewo, a obok pies. Imponujący mężczyzna mierzył dobre siedem stóp, i to bez butów, odziany zaś był skąpo, bo tylko w coś na kształt szkockiej spódniczki ze zgrzebnej wełny w kolorze trawy. Lewą jego rękę chronił skórzany napięstnik. Rozległa, osmalona słońcem pierś służyła chwilowo psu za poduszkę: psi łeb z każdym oddechem pana unosił się i opadał na muskularnym podłożu. Na przybycie chłopców psisko postawiło uszy, ale nie zmieniło pozycji. Jego pan zapewne spał. Leżał przy nim łuk długości siedmiu stóp i kilka strzał ponad jardowej długości. Ten człowiek także, podobnie jak drwal, miał skórę barwy mahoniu, a skręcone włosy na jego piersi złociły się mocno w promieniach słońca.

- To on - szepnął Kay, niezmiernie przejęty. Ostrożnie - z lęku przed psem - zbliżyli się do leżącego.

Pies tylko wiódł za nimi wzrokiem, przywierając płasko łbem do piersi ukochanego pana, a jedynym dowodem nieufności z jego strony było niespokojne zamiatanie ogonem. Nie unosił go, tylko przesuwał koniec w trawie: dwa cale w lewo, dwa cale w prawo. Mężczyzna otworzył oczy - okazało się, że wcale nie spał - uśmiechnął się do chłopców i ruchem kciuka wskazał za siebie, w kierunku następnej polany. Co uczyniwszy, przestał się uśmiechać i znów zamknął oczy.

- Przepraszam pana - odezwał się Kay - ale co tam się dzieje?

Mężczyzna z psem nie odpowiedział i nie otworzył oczu, tylko podniósł rękę i jeszcze raz wskazał kciukiem za siebie.

- On nam każe iść dalej - domyślił się Kay.

- Nie ulega wątpliwości, że to przygoda - powiedział Wart. - Ciekawe, czy ten przygłupi drwal mógł się po naszym odejściu wspiąć na to wysokie drzewo, pod którym siedział, i przekazać ostrzeżenie do tego tutaj? Wygląda na to, że nas tu oczekiwano.

Na te słowa obnażony olbrzym otworzył jedno oko i przyjrzał się Wartowi z niejakim zdziwieniem. Potem otworzył drugie oko, roześmiał się rubasznie całą gębą, usiadł, poklepał psa, ujął w rękę łuk i stanął na olbrzymich stopach.

- No, niech tam, moi panicze! - huknął z góry, wciąż się śmiejąc. - Pójdziem z wami, niech stracim! Młodość, jak to mówią, ma swoje prawa.

Kay patrzył na niego w niemym zachwycie.

- Kim pan jest? - wykrztusił wreszcie.

- Naylor - przedstawił się olbrzym. - John Naylor. Bywało się tu i tam po świecie, a dzisiaj patrzcie, na co mi przyszło: leśny człowiek. Wołali mnie, już tutaj, w lesie, John Mały, ale ludziska wolą widać na opak, bo mówią: Mały John.

- Wiem! - wrzasnął uradowany Wart. - Słyszałem o panu nie raz! Wieczorami opowiadają u nas saskie legendy o panu i o Robin Hoodzie.

- Tylko nie o Hoodzie! - zaprotestował Mały John. - Tak się u nas w lesie nie mówi, paniczu.

- Ale w opowieściach występuje Robin Hood - wtrącił się Kay.

- Eee, ci uczeni goście! Nie wszystko oni wiedzą. No, my tu gadu-gadu, a czas leci. Ruszajmy.

Idąc po obu stronach olbrzyma, chłopcy musieli dawać po trzy kroki za jego jeden, aby nie zostać w tyle; wielkolud mówił bowiem bardzo powoli, za to maszerował na bosaka bardzo szybko. Pies deptał mu po piętach.

- Za pozwoleniem - odezwał się Wart. - Dokąd nas pan prowadzi?

- Do tego, jak wy go nazywacie, Robinhuda, rzecz jasna, a do kogo by innego? Z taką głową, paniczu Art, powinien się panicz sam domyślić!

To powiedziawszy, olbrzym zerknął chytrze z ukosa, gdyż świadomie zabił chłopcu drugiego już klina: po pierwsze - jak brzmiało prawdziwe imię Robin Hooda, a po drugie - skąd Mały John znał imię Warta.

Wart skoncentrował się na drugim problemie.

- Skąd pan wie, jak się nazywam?

- Ach! - zbagatelizował pytanie Mały John. - Wie się to i owo.

- Czy Robin Hood wie, że się do niego wybieramy?

- O, nie, złotko! Wypada, żeby młody student wymawiał jego imię naukowo.

- Jak zatem brzmi jego imię? - krzyknął chłopiec, zniecierpliwiony zagadkami i zasapany z powodu ciągłego pościgu za olbrzymem. - Sam przed chwilą mówił pan Robinhud.

- Nie „hud”, tylko „łud”.. „Wood” - las - jak ten las, przez który właśnie idziemy. Czy to nie piękne imię?

- Robin Wood! Robin Las!

- No właśnie. Nie może być inaczej, bo on rządzi lasem. A las jest wolny i piękny. Do spania w lecie, albo i w zimie, do polowania, kiedy głód przyciśnie. A te zapachy, jak na wiosnę wychodzą takie zgrabniutkie, zieloniutkie listeczki, po kolei, jak należy, a potem w tej samej kolejności opadają... Schowaj się w nich - nikt cię nie zobaczy, nikt nie usłyszy; skulisz się, ogrzejesz, i już śpisz... Ej, piękne to miejsce - las, w sam raz dla kogoś, kto ręce ma swobodne i wolne serce. Kay rzekł na to:

- A ja myślałem, że wszyscy ludzie Robin Wooda noszą zielone portki i kaftany?

- Noszą, noszą, ale tylko w zimie; a czasami jeszcze i skórzane nogawice do drwalki. Latem na czatach lepiej być bez niczego: człowiek nic innego nie ma do roboty, tylko leżeć i wyglądać - to na co mu kaftany?

- Więc pan leżał na warcie?

- Ano, leżałem. A stary Mucek ze mną.

- Wydaje mi się, że tamto wielkie drzewo jest twierdzą Robin Wooda! - zakrzyknął triumfalnie Kay.

Zbliżali się do kryjówki leśnego monarchy.

Drzewem tym była lipa, ogromna jak ta, która rosła w Moor Park w Hertfordshire: co najmniej sto stóp wysokości, a siedemnaście stóp w obwodzie, mierzone jard od ziemi. Jej pień zdobiła u dołu broda cienkich gałązek, a w miejscach, skąd wyrastały konary, kora była popękana i odbarwiona wodą deszczową, czy może sokiem drzewnym. Wśród lśniących, lepkich listków uwijały się pszczoły - w całej koronie drzewa, aż pod samo niebo - a między konarami zwieszała się sznurowa drabinka, której koniec ginął wysoko w gałęziach. Na to drzewo nie sposób byłoby wspiąć się bez drabinki, nawet w rakach.

- Słusznie się paniczowi wydaje, paniczu Kay - rzekł Mały John. - Tam, pomiędzy korzeniami, siedzi pan Robin.

Chłopcy, z początku bardziej zainteresowani wartownikiem w bocianim gnieździe na samym czubku gibkiej i szepczącej liśćmi dumy matki ziemi, spojrzeli teraz raptownie w dół, gdzie istotnie siedział sobie spokojnie słynny banita.

Nie miał on - przynajmniej na pierwszy rzut oka - urody romantycznego bohatera, chociaż wzrostem dorównywał prawie Małemu Johnowi. Stanowili jedyną w świecie parę łuczników, którzy potrafią posłać strzałę na odległość mili, posługując się w tym celu długim łukiem angielskim. Robin Wood był mężczyzną masywnym, ale bez grama tłuszczu pod skórą. W przeciwieństwie do Małego Johna, nie paradował półnago, lecz ubrany był w skromne, spłowiałe zielenie, do boku zaś przypasany miał srebrny róg. Starannie ogolony, opalony, żylasty i gruzłowaty jak korzenie drzew, wśród których siedział, sprawiał wrażenie człowieka niespokojnego i doświadczonego zarazem, lecz doświadczonego zmiennymi pogodami i poezją, nie zaś zębem czasu - miał bowiem ledwie trzydzieści lat (dożył osiemdziesięciu siedmiu, przypisując to cudownemu działaniu sosnowej żywicy). W chwili nadejścia gości leżał na wznak i patrzył w górę - lecz nie na niebo.

Robin Wood leżał bowiem, rozpromieniony, z głową na kolanach Marian. Ona zaś siedziała między korzeniami lipy, ubrana w prostą samodziałową sukienkę - oczywiście zieloną - której jedyną ozdobę stanowił pełny kołczan. Ramiona i stopy miała odkryte. Rozpuściła lśniącą kaskadę brązowych włosów, które na polowania i do kuchni zaplatała w warkocze, i podwójną ich falą obramowała oblicze ukochanego. Śpiewali coś cicho, w duecie. Miękkie włosy Marian łaskotały Robin Wooda w nos.

Pod zielonym drzewem

- śpiewała Marian - Z kim usiądę? Nie wiem.

Kto ze mną zaśpiewa

Kołysankę drzewa?

Chodzie tu, chodź, chodź do mnie już

- zanucił Robin. - Zbyteczna trwoga,

Nie masz tu wroga,

Wrogiem ci tylko zima i mróz.

Roześmiali się oboje i zaczęli śpiewać na zmianę, linijka po linijce:

Kto wiele nie żąda, Kto słońca wygląda.

Je to, co uzbiera. Głodem nie przymiera.

I chórem:

Chodzie tu, chodź, chodź do mnie już.

Zbyteczna trwoga,

Nie masz tu wroga,

Najwyżej zima i mróz.

Piosenka kończyła się śmiechem. Robin, który kręcił na smagłych palcach pierścionki z okalających jego głowę jedwabistych pasemek, szarpnął pieszczotliwie jeden kosmyk i zaczął się gramolić na nogi.

- A, to John! - natychmiast dostrzegł przybyłych.

- A, to mój pan! - odpowiedział Mały John.

- Przyprowadziłeś, jak widzę, młodocianą szlachtę?

- To oni mnie przyprowadzili.

- Tak czy owak, witajcie - pozdrowił ich Robin. - Nikt nigdy nie skarżył mi się na Sir Ectora, nie widzę zatem powodu, żeby źle traktować jego pociechy. Jak się macie, Kayu i Warcie? Kto was wprowadził na moje polany, i to w dodatku właśnie dzisiaj?

- Robinie! - wtrąciła się zaniepokojona Marian. - Chyba nie myślisz ich zabrać?

- A to dlaczego, skarbie?

- Przecież to dzieci.

- Właśnie dzieci nam potrzeba.

- To nieludzkie - oburzyła się Lady Marian i zaczęła splatać włosy.

Banita uznał widocznie, że najbezpieczniej będzie nie przedłużać kłótni, bo zwrócił się do chłopców z pytaniem:

- Umiecie strzelać?

- Na mnie może pan polegać - rzekł Wart.

- Ja się postaram - obiecał Kay, z nieco większą rezerwą. Pozostali śmiali się z buńczucznej postawy Warta.

- Zobaczymy. Marian, pożycz im któryś ze swoich łuków. Marian podała Robinowi łuk i pół tuzina strzał długości dwudziestu ośmiu cali.

- Ustrzel mi tamtego dzięcioła - polecił Robin Wartowi, wręczając mu łuk.

Wart rozejrzał się i w odległości jakichś stu kroków istotnie ujrzał dzięcioła. Zorientował się, że postąpił jak głupi chwalipięta, więc teraz rzekł z uśmiechem:

- Wybacz, Robin Woodzie, ale obawiam się, że on jest dla mnie o wiele za daleko.

- Nic nie szkodzi - uśmiechnął się banita. - Spróbuj. Chcę zobaczyć, jak sobie radzisz z łukiem.

Wart najszybciej i najsprawniej jak umiał założył strzałę, rozstawił stopy szeroko na linii, po której zamierzał ją posłać, uniósł ramiona, przyciągnął łuk do policzka, wymierzył, uniósł grot strzały pod kątem około dwudziestu stopni, mierząc przy tym o dwa jardy na prawo od celu, gdyż wiedział, że zawsze ściąga trochę w lewo i wypuścił strzałę. Spudłował, ale nie bardzo.

- A teraz Kay - zarządził Robin.

Kay postąpił tak samo jak Wart i też popisał się niezłym strzałem. Każdy z nich prawidłowo trzymał łuk, właściwym końcem do góry; obaj prawidłowo założyli strzały na umiejętnie naprężone cięciwy, podczas gdy większość nie szkolonych chłopców przy naciąganiu łuku trzyma koniec strzały między palcem wskazującym a kciukiem (rasowy łucznik odwodzi cięciwę w dwóch lub trzech palcach, nie ściskając strzały); żaden nie dopuścił do odchylenia się grotu strzały w lewo przy naciąganiu cięciwy, ani do zablokowania cięciwy lewym łokciem (a są to dwa notoryczne błędy ludzi nie dość obznajomionych z łukiem). Obaj posłali strzały prosto do celu.

- Dobrze - pochwalił banita. - Widzę, że nie trafiliśmy na lutnistów.

- Robinie! - sprzeciwiała się ostro Marian. - Nie wolno ci narażać dzieci na niebezpieczeństwo. Odeślij je do domu, do ojca.

- Ani mi się śni - rzekł na to Robin Wood. - Chyba, że sami chcą wracać. Ta sprawa dotyczy ich w nie mniejszym stopniu niż mnie.

- Jaka sprawa?

Banita cisnął łuk na ziemię, usiadł po turecku i pociągnął Marian, żeby usiadła obok niego. Minę miał tajemniczą.

- Chodzi o Morganę le Fay - powiedział. - Trudno zrozumieć tę kobietę.

- Szkoda zachodu.

Robin, zniecierpliwiony, ostro skarcił swoją damę:

- Słuchaj no, Marian. Albo oni nam pomogą, albo będziemy zmuszeni zostawić całą trójkę na pastwę tej baby. Wcale mi się nie uśmiecha wysyłanie tam chłopców, ale jeśli tego nie uczynię, Tuck pozostanie w jej łapach.

Wart uznał, że wolno mu zadać dyskretne pytanie. Kaszlnął znacząco i przemówił:

- Przepraszam, a kto to jest Morgana Fe? Odpowiedzieli mu chórem:

Mały John: - Czarownica.

Robin Wood: - Królewna elfów.

Marian: - Bzdura. To zwyczajna wróżka.

- Faktem jest - rzekł Robin - że nikt dokładnie nie wie, kim ona jest. Ja uważam, że ona jest złą wróżką. I zdania nie zmienię - dodał groźnie zerkając na żonę.

- Czy to znaczy, że ona nosi na głowie kapelusik z leśnego dzwonka i całymi dniami przesiaduje na rydzach?

Obecni wybuchnęli śmiechem.

- Skądże znowu! Opisane przez ciebie stworzenie w ogóle nie istnieje. A królowa elfów istnieje jak najbardziej i ma wyjątkowo podły charakter.

- Skoro już chłopcy muszą w tym uczestniczyć - powiedziała Marian - to najlepiej wyjaśnij im wszystko od samego początku.

Banita zaczerpnął powietrza i rozprostował nogi, a tajemnicza mina znów powróciła na jego oblicze.

- No więc, ta Morgana - zaczął - jest królową elfów, a przynajmniej ma z nimi sporo do czynienia, przy czym elfy to nie są te stworzenia, o których niania opowiadała wam bajeczki. Niektórzy twierdzą, że to Pradawne Istoty, które żyły w Anglii przed inwazją Rzymian - czyli grubo przed nami, Sasami - i które zmuszone zostały do zejścia pod ziemię. Jedni mówią, że one są trochę podobne do ludzi, inni, że to karły, jeszcze inni, że wyglądają kropka w kropkę jak my, a są i tacy, którzy twierdzą, że elfy w ogóle nie wyglądają i mogą w każdej chwili przybierać dowolną postać. Jak wyglądają, tak wyglądają - dość, że posiadają wiedzę starożytnych Galów. Żyją sobie w swoich norkach i pamiętają wszystko, o czym rasa ludzka już dawno zapomniała, a spora część tej wiedzy wcale nie jest miła naszym uszom.

- Mów szeptem - upomniała go z dziwną miną Marian. Chłopcy zauważyli, że krąg słuchaczy zacieśnił się, nie wiadomo kiedy.

Robin ściszonym głosem podjął wykład:

- Cały problem z istotami, o których mówiłem, a których, wybaczcie, nie nazwę już więcej po imieniu, polega na tym, że one nie mają serca. A więc nie chodzi o to, że specjalnie robią na złość, tylko o to, że jakby którąś z nich złapać i rozkroić, okazałoby się, że ona w ogóle nie ma serca. Zimnokrwiste sztuki, jak ryby.

- Są wszędzie, tutaj na pewno też. Chłopcy rozejrzeli się dookoła.

- Cicho! - ostrzegł Robin. - Więcej wiedzieć nie musicie. Rozmawianie o nich ściąga nieszczęście. Rzecz w tym, że, moim zdaniem, Morgana jest królową tych... no... Niebożątek. I wiem, że od czasu do czasu pomieszkuje w zamku położonym na północ od naszej puszczy, zwanym Zamczysko Rydwan. Marian uważa, że królowa sama nie jest elfem, tylko zaprzyjaźnioną z elfami zwykłą wróżką. Spotkałem nawet takich, którzy twierdzą, że to córka księcia Kornwalii. Mniejsza z tym. Ważne, że dzisiaj z rana, za sprawą jej czarów, Pradawne Istoty uwięziły jednego z moich ludzi i jednego z waszych.

- Chyba nie Tucka? - zaniepokoił się głośno Mały John, który nic nie wiedział o ostatnich zajściach, ponieważ stał na warcie.

Robin potwierdził jego domysł skinieniem głowy.

- Otrzymaliśmy wiadomość z północnych drzew, zanim dotarł twój meldunek o chłopcach.

- To straszne! Biedny ojczulek!

- Opowiedz im wszystko po kolei - poradziła Marian. - Tylko najpierw objaśnij nazwy.

- Jedną z nielicznych rzeczy, które wiemy o Niebożętach - rzekł Robin - jest to, że noszą one imiona zwierząt. Nazywają się, na przykład, Krowa, Koza, Świnia, i tak dalej. Dlatego wołając swoją własną krowę, należy bezwarunkowo wskazać ją palcem. Inaczej można przywołać elfa - chciałem powiedzieć: krasnoludka - o tym samym imieniu, a taki elf, przywołany przez człowieka, natychmiast się zjawia i zabiera go sobie.

- Podejrzewamy - podjęła opowieść Marian - że stała się rzecz następująca: wasz Psiarczyk z zamku wyprowadził psy na skraj lasu i tam ujrzał z daleka ojca Tucka, gawędzącego z zamieszkałym w tych okolicach starcem imieniem Wacuś...

- Za pozwoleniem! - krzyknęli chórem chłopcy. - Czy to ten sam, który mieszkał w naszym majątku, a potem zwariował? Odgryzł nos naszemu Psiarczykowi i zamieszkał w puszczy. To ten? Taki posępny wielkolud?

- Ten sam - odparł Robin. - Tyle że, biedaczek, niewiele ma w sobie z potwora. Żywi się trawą, korzonkami i żołędziami. Nawet muchy by nie skrzywdził. Chyba pomyliły wam się legendy.

- Coś podobnego! Wacuś żywi się żołędziami!

- Posłuchajcie, co się stało - uspokoiła ich cierpliwie Marian. - Siedzieli sobie we trzech, w najlepszej komitywie, aż tu nagle któryś pies (zdaje mi się, że wołają go Kawałł) skoczył na nieszczęsnego Wacusia, chcąc go po przyjacielsku polizać w policzek. Biedny Wacuś okrutnie się wystraszył, a Psiarczyk zawołał: „Pies, leżeć!”. Ale nie wskazał psa palcem. A powinien był to zrobić. Nie wiemy, czy tak było dokładnie, ale tak podejrzewamy.

- I co dalej?

- Mój człowiek, Scathelocke, w pieśni ludowej znany jako Scarlett, ścinał opodal drzewo i widział podobno, jak wszyscy nagle zniknęli; po prostu zniknęli, razem z psem.

- Biedny Kawałł!

- Czyli porwały ich elfy.

- Mów: Ludzieńkowie Pokoju.

- Tak, przepraszam.

- Chodzi jednak o to, że jeżeli Morgana jest rzeczywiście królową tych istot i jeżeli chcemy wydostać swoich ludzi zanim zostaną w coś zamienieni - a dawna królowa Niebożątek, Kirke, miała, na przykład, zwyczaj zamieniać pojmanych ludzi w wieprze - to musimy udać się do jej zamku i odbić ich.

- Więc chodźmy.

ROZDZIAŁ XI

Robin uśmiechnął się do starszego chłopca i poklepał go po plecach. Wart z rozpaczą myślał o swoim psie. Po chwili banita chrząknął i przemówił:

- Macie rację. Należy tam pójść. Muszę wam jednak zdradzić niemiłą stronę takiej wyprawy: do Zamczyska Rydwan wejść może tylko dziecko, chłopiec albo dziewczynka.

- To znaczy, że ty nie możesz tam wejść?

- Ale wy możecie.

- Rozumiem - powiedział po namyśle Wart. - To tak samo jak z jednorożcem.

- Właśnie. Jednorożec to zwierzę magiczne: schwytać je może tylko dziewica. Elfy też są magiczne i wstęp do ich zamków mają tylko osoby niewinne. Dlatego elfy kradną ludziom dzieci z kołysek.

Kay i Wart chwilę siedzieli w milczeniu. Wreszcie odezwał się Kay:

- Namyśliłem się. To w końcu moja przygoda.

- Ja też chcę iść - rzekł Wart. - Kawałł to mój ulubiony pies.

Robin popatrzył na Marian.

- W porządku - powiedział. - Nie będziemy z tego robić wielkiej hecy, ale trzeba ustalić plan działania. Dobrze to o was świadczy, że podjęliście wyzwanie, nie wiedząc właściwie, czego się spodziewać; przekonacie się jednak, że nie będzie aż tak źle, jak wam się teraz wydaje.

- Pójdziemy z wami - obiecała Marian. - Nasza drużyna podprowadzi was aż pod zamek. Tylko wejść do środka będziecie musieli sami.

- No właśnie. A drużynę na pewno zaatakuje ten wściekły gryf.

- To tam jest gryf?

- Jeszcze jaki! Zamczyska Rydwan strzeże wyjątkowo krwiożerczy gryf; to służbowy zły pies Morgany le Fay. Idąc tam, musimy go jakoś ominąć, bo inaczej podniesie alarm i cała wyprawa na nic. Nie będzie łatwo go przechytrzyć.

- Musimy poczekać do nocy.

Chłopcy bardzo przyjemnie spędzili poranek, oswajając się z dwoma łukami Marian. Tak im kazał Robin, twierdząc, że strzelać z cudzego łuku jest równie trudno, jak żąć zboże cudzą kosą. Na obiad jedli, jak wszyscy pozostali, pasztet z dziczyzny, popijając miodem. Banici z idealną punktualnością zeszli się przy posiłku.

Zjawili się jak na hasło: nagle na polanie, gdzie jeszcze przed chwilą nie było żywej duszy, wyrosło jak spod ziemi sześciu chłopa - w zielonych strojach lub błyszczących ogorzałą nagością muskularnych torsów - tak cicho wyłonili się spomiędzy krzaków i drzew. W końcu zebrała się ich blisko setka. Jedli i dowcipkowali. Wyjęto ich spod prawa nie dlatego, że popełnili morderstwa czy inne zbrodnie. Byli to Sasi, którzy podnieśli bunt po zwycięstwie Uthera Pendragona i nie uznali obcego monarchy. Mokradła i lasy Anglii roiły się od podobnych im buntowników. Byli oni tym, czym partyzanci w późniejszych okupacjach. Jedzenie odbierali u wejścia zamaskowanej liśćmi ziemianki, gdzie Marian i jej pomocnice prowadziły kuchnię.

Po jedzeniu partyzanci zwykle wystawiali jednego wartownika i ucinali sobie drzemkę - bo przecież polowali najczęściej wtedy, gdy większość ludzi pracuje; a poza tym dzika zwierzyna przesypia południowe godziny, więc to samo powinien czynić i jej myśliwy. Jednak tego popołudnia Robin zwołał ludzi na naradę.

- Słuchajcie! - rzekł. - Przedstawię wam plan akcji. Moja stuosobowa drużyna, podzielona na pięć oddziałów, odprowadzi was do zamku królowej Morgany. Wy dwaj pójdziecie z oddziałem Marian. Gdy dojdziemy do dębu, w który w roku wielkiej zawieruchy uderzył piorun, znajdziemy się o milę od posterunku gryfa. Tam zejdą się wszystkie oddziały. Dalszą część drogi musimy przejść jak cienie. Nie wolno nam obudzić czujności gryfa. Jeżeli zdołamy go ominąć, zatrzymamy się dopiero nieopodal zamku, o jakieś czterysta jardów od niego. Bliżej podejść nie da rady, z uwagi na żelazne groty naszych strzał. Dalej pójdziecie sami.

- A teraz, Kayu i Warcie, wytłumaczę wam sprawę żelaza. Jeżeli naszych przyjaciół istotnie uprowadziły... Niebożęta... i jeśli królowa Morgana le Fay istotnie jest ich królową, to mamy nad nimi jedną znaczną przewagę: Niebożęta nie znoszą bliskości żelaza. A to dlatego, że Przedwieczni pochodzili z epoki kamiennej, przed wykryciem żelaza, a wszystkie ich nieszczęścia zaczęły się wraz z wejściem tego metalu w użycie. Ludzie, którzy ich pobili, władali mieczami ze stali (która jest jeszcze doskonalsza niż żelazo) i dzięki nim zepchnęli Przedwiecznych pod ziemię. Właśnie dlatego - kontynuował Robin - my musimy dzisiaj trzymać się od nich z dala, żeby niczego nie poczuli. Za to wy dwaj, skrywając żelazne ostrza noży w dłoniach, będziecie bezpieczni w obliczu królowej tak długo, dopóki się nie zdradzicie. Tamci nie poczują obecności dwóch niewielkich noży, póki ich nie zobaczą. Musicie więc przejść ostatni odcinek drogi mocno zaciskając metal w dłoniach, potem bezpiecznie wkroczyć do zamku i dostać się do celi, w której siedzą więźniowie. Z chwilą, gdy ochronicie ich błyskiem noży, będą mogli bez przeszkód wraz z wami opuścić zamczysko. Czy rozumiecie? Kayu? Warcie?

- Tak, proszę pana - odpowiedzieli grzecznie chłopcy. - Rozumiemy doskonale.

- Jeszcze jedno. Najważniejsza rzecz to dobrze ukryć noże. Ale nie mniej ważne jest to, żebyście w zamku niczego nie jedli. Ktokolwiek przyjmie poczęstunek w wiadomej twierdzy, pozostanie tam na zawsze, a więc zaklinam was: nie bierzcie do ust absolutnie niczego, żeby nie wiem jak smakowicie wyglądało. Będziecie pamiętali?

- Będziemy.

Skończywszy odprawę, Robin oddalił się, żeby wydać rozkazy swoim ludziom.

Wygłosił do nich dłuższą mowę na temat gryfa, podchodów i misji chłopców.

Słuchano go w przykładnej ciszy, a gdy skończył mówić, stała się rzecz dziwna: Robin rozpoczął przemówienie od nowa, dokładnie tymi samymi słowami, i wygłosił je powtórnie aż do końca. A gdy skończył mówić po raz drugi, polecił:

- Kapitanowie, do dzieła!

Na co setka żołnierzy podzieliła się sprawnie na dwudziestoosobowe oddziały, które rozstąpiły się w wyznaczone na polanie kwatery, otaczając Marian, Małego Johna, Mucka, Scarletta i Robina. Z wszystkich pięciu oddziałów uniósł się ku niebu melodyjny pomruk.

- Co oni wyprawiają?

- Słuchaj - poradził Wart.

Żołnierze recytowali mowę Robina, słowo w słowo. Zapewne żaden z nich nie umiał czytać ani pisać, za to umieli świetnie słuchać i zapamiętywać. Dzięki temu właśnie Robin mógł utrzymywać kontakt z oddziałami odbywającymi nocne wycieczki: miał bowiem pewność, że każdy żołnierz wie na pamięć to, co powiedział on sam. Dzięki temu mógł również w razie potrzeby posyłać ludzi pojedynczo w różne strony, mając do nich całkowite zaufanie.

Żołnierze wyrecytowali rozkaz co do słowa, a wówczas wydano im strzały bojowe, po dwanaście na osobę. Strzały te miały groty większe od strzał myśliwskich, śmiertelnej ostrości, a pióra na brzechwach zamocowane w czworobok. Odbył się przegląd łuków: dwóm czy trzem żołnierzom polecono założyć nowe cięciwy. A potem zapadła cisza.

- Do dzieła! - krzyknął wesoło Robin.

Pomachał im dłonią, a rozpromienieni żołnierze zasalutowali uniesieniem łuków. Dał się słyszeć szum, szelest, trzask nieostrożnie przydeptanej gałązki i polana wokół wielkiej lipy opustoszała. Wyglądała teraz tak, jak przed pojawieniem się człowieka na ziemi.

- Chodźcie ze mną - Marian dotknęła ramion chłopców.

Za ich plecami, wśród liści lipy, buczały pszczoły.

To był długi marsz. Wykarczowane ludzką ręką polanki, które krzyżem schodziły się ku wielkiej lipie, po pół godzinie przestały im ułatwiać drogę. Trzeba było w miarę własnych sił przedzierać się przez dziewiczą puszczę. Gdyby mogli wydeptywać i wyciosywać korytarze wśród chaszczy, byłoby im bez porównania łatwiej, ale rozkaz dowódcy nakazywał absolutną ciszę. Marian pokazała chłopcom, jak należy prześlizgiwać się bokiem, raz jednym, raz drugim; nauczyła ich, że w razie zahaczenia o cierń trzeba natychmiast stanąć i cierpliwie wyłuskać kolec; że stąpać należy ostrożnie i przenosić ciężar ciała ze stopy na stopę dopiero po upewnieniu się, że pod spodem nie leży gałązka, która mogłaby trzasnąć; pokazała, jak rozpoznać wygodne przejście i w jaki sposób utrzymać rytm kroków, żeby wygodniej było iść, bez względu na przeszkody. Wiedzieli, że w pobliżu zdąża do tego samego celu stu ludzi - a jednak nie słyszeli żadnych odgłosów, prócz tych, które sami wydawali.

Chłopcom z początku bardzo się to nie podobało, że trafili pod dowództwo kobiety. Mieli nadzieję na pójście z Robinem, a zwierzchnictwo Marian kojarzyło im się z opieką guwernantki. Szybko jednak pojęli swój błąd. Marian sprzeciwiła się, co prawda, ich udziałowi w akcji, ale z chwilą gdy Robin zarządził inaczej, potraktowała chłopców jak pełnoprawnych towarzyszy. Przede wszystkim - nie nadążyliby za nią w lesie, gdyby co pewien czas na nich nie poczekała, potrafiła bowiem wędrować na czworakach lub pełznąć jak wąż z taką samą szybkością, z jaką oni maszerowali. Po drugie: była, w przeciwieństwie do nich, doświadczonym żołnierzem. Gdyby nie długie włosy, które, jak większość banitek, upinała do góry, można by ją wziąć za partyzanta pierwszej klasy. Zanim padł rozkaz bezwzględnego milczenia, udzieliła chłopcom takiej, między innymi, rady: strzelając w walce lepiej mierzyć za wysoko niż za nisko. Niski strzał trafi w ziemię, wysoki zaś ma szansę dosięgnąć wroga z drugiego szeregu.

- Jestem stworzony do małżeństwa - westchnął Wart, który dotychczas miał w tej kwestii niejakie wątpliwości. - Ożenię się z taką właśnie dziewczyną: z dziewczyną, która przypomina złotą lisiczkę.

Chłopcy nie wiedzieli jeszcze, że Marian potrafi pohukiwać jak sowa, dmuchając w zwinięte pięści, a także przeraźliwie gwizdać na palcach; że umie przywołać do siebie dowolnego ptaka, naśladując jego głos i że w znacznym stopniu rozumie ptasią mowę - na przykład popiskiwania oznajmujące bliskość jastrzębia; no i że oprócz tego wszystkiego po mistrzowsku wykonuje gwiazdę. Na razie żadna z tych umiejętności nie okazała się przydatna w akcji.

Zapadł mglisty wieczór - pierwszy mglisty wieczór tej jesieni - i w mroku nawoływały się rodziny puszczyków: młode kiwikały, a stare pohukiwały „hu-rruuu! hu-ruuu!” Rozmaite odgłosy, które sowom przypisują poeci, takie jak „tu-wit” czy „tu-hu”, są to w istocie imiona sowich rodów, którymi ptaki te wzajemnie się sobie przedstawiają. Kolce i inne przeszkody, w miarę jak stawały się coraz gorzej widoczne, były coraz lepiej wyczuwalne. Dziwna rzecz: w wieczornej ciszy Wartowi łatwiej było posuwać się bezszelestnie, chociaż obawiał się, że będzie na odwrót. Skazany wyłącznie na dotyk i słuch, stwierdził, że najchętniej ufa właśnie tym zmysłom. Posuwał się cicho i sprawnie.

Było około komplety - czy też, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, około godziny dwudziestej pierwszej - kiedy Marian dotknęła ramienia Kaya, wskazując coś palcem w granatowym mroku. Przywykli już do ciemności tak dalece, jak może do niej przywyknąć człowiek puszczy, a o wiele lepiej niż to jest w ogóle możliwe w przypadku mieszczucha. Przed nimi wznosił się rozszczepiony dąb, bezbłędnie odnaleziony dzięki Marian w sercu dziewiczej puszczy. Jednomyślnie, nie porozumiewając się nawet szeptem, postanowili podczołgać się do niego tak cicho, żeby nie zauważyli ich nawet towarzysze z innych oddziałów, którzy, być może, już tam czekali.

Niestety, człowiek czuwający w bezruchu ma sporą przewagę nad idącym, choćby i najciszej, toteż nasi bohaterowie nie zdążyli dotrzeć nawet do skraju korzeni dębu, gdy poczuli na sobie ręce przyjaciół, poklepujące ich po plecach i wiodące tam, gdzie można było usiąść. Między korzeniami drzewa panował tłok. Chłopcy poczuli się nagle jak członkowie stada szpaków albo gniazdowiska gawronów. Pod tajemniczą osłoną nocy Warta owiewało ze wszech stron sto oddechów, które słyszał tak, jak człowiek piszący lub zaczytany do późna w samotności słyszy szum własnej krwi w żyłach. Znajdowali się w ciemnym i nieruchomym łonie nocy.

Po chwili Wart usłyszał cienkie cykanie pasikoników - tak wysokie, że prawie niedosłyszalne, niczym głos nietoperza. Pasikoniki cykały jeden po drugim. Gdy Marian wydała ten sam odgłos trzykrotnie - za Kaya, za Warta i za siebie - świerszcze pod drzewem odezwały się w sumie dokładnie sto razy. A więc wszyscy banici byli już na miejscu i można było wędrować dalej.

Zaszumiało, jakby wiatr poruszył ostatnie rzadkie liście dziewięćdziesięcioletniego dębu. Potem cicho zahukała sowa, pisnęła polna mysz, zając tupnął o ziemię, lis szczeknął po swojemu - pojedynczo, basowo, a wysoko ponad głowami siedzących zapiszczał cieniutko nietoperz. Po chwili rozległ się szum bardziej przeciągły, tak przeciągły, że można było doliczyć do stu, a na koniec Marian, której hasłem było zajęcze tupnięcie, znalazła się w otoczeniu swojego oddziału, liczącego dwudziestu ludzi, plus dwóch gościnnie. Wart poczuł, że obce dłonie ujmują go po obu bokach za ręce - a więc oddział stanął kołem - i zaraz znów odezwały się pasikoniki. Ich głosy zbliżały się po kole do Warta, a gdy zaświergotało tuż przy nim z prawej strony, stojący tam człowiek ścisnął dłoń chłopca. Wart udał głos pasikonika. Człowiek po jego lewej ręce natychmiast uczynił to samo i też uścisnął dłoń chłopca. Dwadzieścia dwa pasikoniki zakłóciły nocną ciszę i dopiero wtedy oddział Marian gotowy był do podjęcia ostatniego etapu podchodów.

Ten ostatni etap zapowiadał się koszmarnie, a jednak dla Warta okazał się cudownym przeżyciem. Chłopiec, upojony czarem nocy, czuł się lekki, jakby pozbawiony ciała i bezgłośny. Wydawało mu się, że to nie on sam idzie, lecz przenosi go jakaś siła. Miał wrażenie, że gdyby teraz zbliżył się do jedzącego swój posiłek królika, to mógłby go podnieść za uszy zanim zaskoczone, puszyste, wierzgające stworzenie uświadomiłoby sobie jego obecność. Czuł, że potrafi przemknąć niepostrzeżenie między nogami maszerujących obok towarzyszy Robina i powyciągać im zza pasów błyszczące noże - a oni wędrowaliby dalej, niczego nie spostrzegłszy. Czar nocnej tajemnicy niczym wino burzył krew Warta. Wart był rzeczywiście tak filigranowy i młody, że poruszał się ze zwinnością równą zwinności ludzi Robin Wooda, których wiek i ciężar ciała - mimo ogromnej wprawy - przeszkadzały w tym samym stopniu, w jakim młodość i lekkość pomagała niedoświadczonemu w podchodach Wartowi.

Gdyby nie czyhające u celu niebezpieczeństwo, przeprawę można by nazwać całkiem łatwą. Krzaki się przerzedziły, a na bagnistym terenie trudno było o suche, trzeszczące poszycie, toteż oddział posuwał się na tym etapie trzy razy szybciej niż poprzednio. Maszerowali jak w transie, obywając się bez sowich pohukiwań i pisków nietoperza; szli równo, całą grupą, zjednoczeni rytmem, jaki im narzuciła uśpiona puszcza. Niektórzy mieli trochę stracha, innych gnała do przodu chęć pomszczenia towarzyszy, jeszcze inni wędrowali jak duchy, drzemiąc w marszu.

Po dwudziestu zaledwie minutach Marian przystanęła. Wskazała palcem na lewo.

Chłopcy nie czytali książki Sir Johna Mandeville'a, więc nie mieli pojęcia, że gryf jest osiem razy większy od lwa. Spojrzeli w lewo, a tam, na tle milczącej, posępnej nocy i gwiaździstego nieba, ujrzeli zarys czegoś niewiarygodnego. Była to sylweta młodego gryfa płci męskiej, w wieku jeszcze przed pierwszym linieniem.

Przednia część jego ciała, z przednimi kończynami i barkami, miała postać ogromnego sokoła: ten sam zakrzywiony dziób, te same długie skrzydła z wyjątkowo długą lotką, potężne szpony, tyle że - jak słusznie zauważył Mandeville - całość ośmiokrotnie przerastała lwa. Od barków w tył następowała zmiana. Tam, gdzie przeciętny sokół lub orzeł zadowala się dwunastoma piórami ogona, Falco leonis serpentis rozrastał się w lwi zad i tylne nogi afrykańskiej bestii. Jego ogon natomiast był ogonem węża. W tajemniczym blasku księżyca chłopcy z nabożeństwem przyglądali się wysokiej na dwadzieścia cztery stopy postaci, której senna głowa opadła na pierś, tak że śmiercionośny dziób zagrzebał się w puch. Był to najprawdziwszy gryf, wart co najmniej stu kondorów. Kay i Wart wessali powietrze przez zęby i przyspieszyli kroku, chowając majestatyczny obraz grozy w zakamarku najcenniejszych wspomnień.

Byli już w pobliżu zamczyska. Przyszła pora rozstać się z oddziałem. Kapitan Marian w milczeniu wymieniła z Kayem i Wartem uściski dłoni, po czym chłopcy poszli dalej przez rzednący las ku blademu światłu łyskającemu spoza drzew.

Weszli na obszerną polanę czy też raczej rozległą równinę. I oniemieli z wrażenia. Ujrzeli bowiem zamek zbudowany w całości zjedzenia. Tylko na najwyższej blance siedział żywy wroniec ze strzałą w dziobie.

Przedwieczni byli wielkimi żarłokami. Może to dlatego, że rzadko najadali się do syta. Zachował się po nich poemat zatytułowany „Widzenie Mac Coglinne'a”.

W „Widzeniu” tym napotykamy obraz zamku wzniesionego wyłącznie z produktów spożywczych. Oto ten fragment, w przekładzie z języka Przedwiecznych:

Ujrzałem jezioro najświeższego mleka

Pośrodku cudnej równiny. Ujrzałem gmach postawny i szlachetny

O dachu krytym masłem.

Miękkie kolumny z lukru okalały dźwierze,

Próg z masła był i śmietany.

Lśnił luksusowo arcytłusty smalec

I tarcze z plastrów sera.

Tarcze te przypasane były rzemieniami Do rycerzy z miękkiego, słodkiego twarogu - Rycerzy, którzy Galów ranić nie potrafią, Albowiem włócznie dzierżą ze starego masła.

Był też kocioł pokaźny, wypełniony wonnym

Mięsiwem, z sosem, także złocistobrązowy

Bigos i kadź ogromna

Mlekiem wypełniona.

Sam gmach z bekonu, tłusty, z żeberkami,

Obramowanie dachu było z flaczków.

Cokolwiek smakiem podniebienie cieszy,

Znalazłem w tej budowli cudnej, apetycznej.

Flaczki wieprzowe ciągnęły się gęsto

Wzdłuż, w malownicze krokwie,

Belkowania zaś murów i tłuste filary

Z pierwszorzędnej świniny zostały wykute.

Chłopcy stali przed twierdzą szczerze zadziwieni i było im niedobrze. Budowla górowała nad mlecznym jeziorem, spowita własnym mistycznym blaskiem lśniących tłuszczów. Tę czarodziejską postać nadali Zamczysku Rydwan Przedwieczni, którzy mimo wszelkiej ostrożności chłopców, wyczuli obecność ukrytych noży. Przedwieczni uznali, że właśnie taka postać zamku będzie dla dzieci szczególnie kusząca. Miała skusić chłopców do jedzenia.

Okolica zamku pachniała sklepem warzywnym, mięsnym, mleczarskim i rybnym - wszystko naraz. Smród przechodził więc ludzkie pojęcie, będąc zarazem słodkawym, mdłym i pikantnym. Chłopcy w żadnym razie nie odczuwali skłonności do skosztowania frykasów. Kusiło ich natomiast, aby wziąć nogi za pas i wiać gdzie pieprz rośnie.

Niestety - w zamku siedzieli więźniowie, których należało ocalić.

Kay i Wart z obrzydzeniem przeszli po zwodzonym moście - moście z masła, niezbyt dokładnie oczyszczonego z krowiej sierści - zapadając się weń po kostki. Na widok flaczków zadrżeli z obrzydzenia. Wydobyli jednak żelazne ostrza i skierowali je w stronę wartowników z miękkiego, słodkiego twarogu, którzy na ten widok pierzchli jak zjedzeni.

Chłopcy dotarli na koniec do komnaty położonej w głębi zamku, gdzie na łożu z arcytłustego smalcu spoczywała Morgana Fay we własnej osobie.

Była to otyła, niechlujna baba w średnim wieku, z czarnymi włosami i dyskretnym wąsikiem - ale, na szczęście, z krwi i kości. Ujrzawszy noże, szybko zamknęła oczy. Teraz wyglądała jak w transie. Możliwe, że z dala od dziwacznego zamczyska i mających budzić apetyt czarów, Morgana le Fay potrafiła przybierać postać bardziej atrakcyjną.

Jeńcy stali przywiązani do kolumny z pierwszorzędnej świniny.

- Bardzo przepraszamy, jeśli żelazo naszych noży sprawia pani ból - przemówił Kay - ale przybyliśmy tu, żeby uwolnić przyjaciół.

Królowa Morgana zadrżała.

- Czy zechciałaby pani polecić swoim serowym rycerzom, żeby ich rozwiązali?

Królowa nie zechciała.

- To czary - przypomniał Wart. - Nie sądzisz, że powinniśmy ją teraz pocałować, albo coś równie obrzydliwego?

- Najlepiej dotknijmy ją żelazem.

- Spróbuj.

- Sam sobie spróbuj.

- No to chodźmy razem.

Wzięli się za ręce i ruszyli wolniutko ku królowej. Królowa wiła się w smalcu jak ślimak winniczek. Nie mogła znieść bliskości metalu.

Wreszcie, gdy chłopcy byli tuż-tuż, rozległo się coś jakby mlaskanie czy ciamkanie i - czarodziejska wizja Zamczyska Rydwan stopniała bez śladu, a na leśnej polanie stało pięć istot ludzkich i jeden pies.

- A niech to! - uradował się ojczulek Tuck. - A niech to! Hop-siup-kukuryku! Na moją perukę, myślałem, że z nami koniec!

- Paniczu! - wrzasnął Psiarczyk.

Kawałł poprzestał na głośnym ujadaniu, pieszczotliwym ogryzaniu pańskich palców u nóg, przewracaniu się na grzbiet, próbach merdania w tej pozie ogonem, czyli, ogólnie rzecz ujmując, zachowywał się jak kretyn. Stary Wacuś skubał kosmyk nad czołem.

- No dobrze - powiedział Kay. - To jest moja przygoda i uważam, że musimy już wracać do domu.

ROZDZIAŁ XII

Ale Morgana le Fay, która w postaci elfa nie znosiła żelaza, nadal miała przecież swojego gryfa. Spuściła go ze złotego łańcucha tym samym zaklęciem, którym roztopiła zamek z tłuszczu.

Banici, uszczęśliwieni powodzeniem, przestali dbać o ostrożność. Postanowili obejść wielkim łukiem miejsce, w którym widzieli potwora na łańcuchu i, nie myśląc więcej o niebezpieczeństwie, zapuścili się w gąszcz między drzewa. Nagle rozległ się hałas do złudzenia przypominający świst wielkiego parowozu, a odpowiedział mu przeciągły dźwięk srebrnego rogu Robin Wooda.

- Tam-tam-taram! Tam-tam-taram! Tam-tam-taram! Tam-tam-taram! - wołał róg.

- Mut-tut-tuturuturut! Tuturuturuturut! Trut! Trut! Tram-tram-tram-tram!

Robin wygrywał na rogu melodię myśliwską. Ukryci w gąszczu łucznicy zwrócili się ku szarżującemu gryfowi. Wszyscy razem, jak jeden mąż, wysunęli do przodu lewe nogi i wystrzelili taką chmarę strzał, że w powietrzu zrobiło się gęsto jak podczas śnieżycy.

Na oczach Warta potwór zachwiał się, ukazując wbite między łopatki drzewce długości miary krawieckiej. Strzała Warta poszybowała mimo celu i chłopiec pochylił się gorliwie, aby wyszarpnąć zza pasa następną. Schylając się, zauważył, że cały szereg towarzyszących mu łuczników też schyla się równocześnie po drugą strzałę, jak na komendę. Ponownie rozległ się śpiewny chór cięciw i furkot strzał. Falanga lotnych pocisków przez mgnienie oka błysnęła w blasku księżyca. Do tej pory Wart strzelał z łuku jedynie do słomianych tarcz, które, trafione, wydawały odgłos - „Pfut!”. Jakże często marzył o tym, aby usłyszeć reakcję żywego ciała na dotknięcie nieskazitelnego, śmiercionośnego pocisku, jakim jest strzała. Teraz ją usłyszał.

Ponieważ jednak łuska na ciele gryfa ma grubość łuski krokodylej, odbijały się od niej prawie wszystkie strzały, oprócz najlepszych. Potwór szarżował dalej. Szarżował i przeraźliwie kwiczał. Ludzie padali na prawo i lewo, powaleni mocarnym ogonem.

Wart mocował strzałę na cięciwie. Pióro na końcu brzechwy stale się przekrzywiało. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie.

Olbrzymie cielsko nadciągało złowróżbnie na tle księżycowej poświaty. Wart poczuł, że wielkie pazury wpijają mu się w pierś. Potem bardzo wolno przewracał koziołki, dźwigając na sobie druzgocący ciężar. Gdzieś w diabelskim młynie wszechświata mignęła mu twarz Kaya, purpurowa z emocji, co było widać nawet w świetle gwiazd, a potem twarz Marian z szeroko otwartymi ustami, krzycząca.

Wyciągnęli go spod martwego gryfa, w oku którego tkwiła strzała wystrzelona przez Kaya. Gryf zdechł w skoku.

Potem przez chwilę było Wartowi niedobrze, bo Robin nastawiał mu zwichnięty obojczyk. Chorą rękę umieszczono na temblaku zrobionym z zielonego kaptura Robina i cała drużyna, śmiertelnie zmordowana, legła pokotem przy trupie.

Za późno było na powrót do zamku Sir Ectora, a nawet do obozowiska banitów pod wielkim drzewem. Niebezpieczeństwo minęło i nic już więcej nie pozostało do zrobienia tej nocy, jak tylko rozpalić ogniska, wyznaczyć warty i spać tam, gdzie się legło.

Wart nie mógł zasnąć. Siedział wsparty plecami o drzewo i patrzył na oświetlonych czerwonym blaskiem wartowników, którzy wymieniali hasło, mijając się przy ogniskach. Rozmyślał o niesamowitych zdarzeniach minionego dnia. Krążyły one bez końca w jego wyobraźni: czasami nie po kolei, albo od końca do początku, albo po kawałku. Ujrzał gryfa w skoku, usłyszał krzyk Marian - „świetny strzał!”, buczenie pszczół zlało się w jedną symfonię z cykaniem pasikoników, a Wart strzelał i strzelał - sto razy, tysiąc razy - do dzięciołów, które przemieniały się w gryfy. Opodal spał Kay i wyzwolony Psiarczyk. Rzucali się we śnie. Dla Warta wyglądali obco i niezrozumiale - jak to śpiący dla czuwającego. Kawałł, leżący po zdrowej ręce Warta, od czasu do czasu lizał jego rozpalone policzki. Dzień nastawał powoli, tak powoli i opieszale, że nie sposób było uchwycić moment brzasku - nie to, co latem.

- Trudna rada, mój Kayu - rzekł Robin, kiedy drużyna się pobudziła i spożyła śniadanie złożone z chleba i zimnych mięs, które przynieśli ze sobą. - Trzeba będzie się rozstać. Inaczej Sir Ector gotów zorganizować przeciwko mnie zbrojną wyprawę, żeby cię odbić. Dzięki za pomoc. Czy przyjmiesz w nagrodę skromny upominek?

- Było fantastycznie - rzekł Kay. - Rewelacyjnie. Czy mógłbym w ramach upominku zabrać ustrzelonego gryfa?

- Za ciężki. Może weźmiesz sam łeb?

- Dobrze - zgodził się Kay. - To mi wystarczy. Czy któryś z twoich ludzi zechciałby go dla mnie ściąć? To ja zabiłem gryfa!

- Co zrobicie ze starym Wacusiem? - zapytał Wart.

- To zależy tylko od niego. Od tego, czy zechce się dalej trzymać na uboczu i odżywiać żołędziami, czy też przystanie do naszej drużyny, do której przyjmiemy go z radością. Ponieważ zbiegł z waszej wioski, nie przypuszczam, żeby dobrowolnie zechciał tam wracać. A jak wy uważacie?

- Jeżeli ja także miałbym dostać prezent - powiedział Wart - to chciałbym właśnie jego. Nie wiem, czy wolno mi mieć taką prośbę?

- Szczerze mówiąc - odparł Robin - to ja uważam, że nie wolno. Uważam, że nie powinno się dawać w prezencie człowieka, bo może on sam sobie tego nie życzy. Tak uważamy my wszyscy, Sasi. Powiedz nam jednak, co zamierzałeś z nim uczynić?

- Nie chciałem go trzymać dla rozrywki. Pomyślałem tylko, że nasz nauczyciel, który jest czarodziejem, mógłby przywrócić Wacusiowi rozum.

- Dobry z ciebie chłopak - uśmiechnął się Robin. - Zabierz go w takim razie, oczywiście. Wstyd mi, że tak się co do ciebie pomyliłem. Ale mimo wszystko zapytajmy Wacusia, czy ma ochotę pójść z tobą.

Ktoś poszedł po Wacusia, a Robin tymczasem zwrócił się do chłopca:

- Najlepiej sam z nim pogadaj.

Przyprowadzili biedaka, który, z głupkowatym uśmiechem, speszony, paskudny i brudny jak nieszczęście, stanął przed Robinem.

- No, mów! - zachęcił chłopca Robin.

Wart nie bardzo wiedział, jak zacząć, ale w końcu wykrztusił:

- Wiesz co, Wacusiu, może byś tak poszedł ze mną do domu... tylko na troszkę... bardzo cię proszę...

- Onna-bonna-dadda-dadda - powiedział na to Wacuś, szarpiąc kędzior nad czołem, kłaniając się nisko i wymachując rękami na wszystkie strony, cały czas z uśmiechem.

- Więc pójdziesz ze mną?

- Bana. Dana. Banadana.

- Obiad?? - zrozpaczony Wart złapał się ostatniej deski ratunku. - Chciałbyś dostać obiad?

- Ooo! - wrzasnęło radośnie nieszczęsne stworzenie, a oczy roziskrzyły mu się na myśl o jedzeniu.

- Więc chodźmy - ucieszył się Wart, wskazując ręką kierunek do zamku opiekuna, gdyż odgadł go z łatwością według słońca. - Obiad! Chodź, Wacusiu. Za mną.

- Pannn - beknął Wacuś, bo znienacka przypomniało mu się słowo, którym zwykł był zwracać się do wielkich ludzi, dysponujących żywnością. Sprawa została zatem przesądzona.

- No to cześć, chłopaki - uśmiechnął się Robin. - Przygoda była niczego sobie i żal mi się z wami rozstawać. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy.

- Zapraszamy do nas. Wpadajcie, kiedy tylko zechcecie - dodała Marian. - Ilekroć zaczniecie się nudzić. A ty, Wart, przez kilka dni uważaj na obojczyk.

- Moi ludzie odprowadzą was na skraj lasu - powiedział Robin. Dalej pójdziecie sami. Łeb gryfa nie będzie chyba za ciężki dla Psiarczyka?

- Do zobaczenia - rzekł Kay.

- Do zobaczenia - rzekł Robin.

- Do zobaczenia - rzekł Wart.

- Do zobaczenia - uśmiechnęła się Marian.

- Do zobaczenia - gruchnęli chórem łucznicy, potrząsając w górze łukami.

Po czym Kay, Wart, Psiarczyk, Wacuś i Kawałł, oraz ich eskorta, udali się w daleką drogę do domu.

Witano ich po królewsku. Kiedy poprzedniego dnia psy powróciły bez Kawałła i bez Psiarczyka, a na dodatek wieczorem stwierdzono nieobecność chłopców, całe domostwo stanęło na głowie. Piastunka dostała ataku histerii. Hob do północy przeczesywał obrzeża puszczy. Kucharze przypalili pieczeń. Sierżant dwukrotnie wypolerował wszystkie zbroje i naostrzył miecze oraz topory jak brzytwy na wypadek inwazji. W końcu ktoś wpadł na pomysł, aby poradzić się Medina, którego odnaleziono w trakcie trzeciej drzemki. Leciwy czarodziej, pragnąc w spokoju kontynuować odpoczynek, wysilił swój talent jasnowidza i opowiedział Sir Ectorowi ze szczegółami, co akurat robią chłopcy, gdzie się znajdują i kiedy należy się spodziewać ich powrotu. Powrót przepowiedział co do minuty.

Dlatego też, gdy niewielka procesja leśnych ludzi ukazała się na drugim końcu zwodzonego mostu, powitali ją wszyscy domownicy. Pośrodku witających stał Sir Ector, z grubym kosturem, którym zamierzał ponoć oćwiczyć uciekinierów za przekroczenie dopuszczalnych granic i za kłopot, jakiego wszystkim przysporzyli. Niańka uparła się, że wyjdzie z transparentem, którym witało się zazwyczaj Sir Ectora, gdy jako dziecko wracał z wakacji, a który to transparent głosił: „Witamy w domu!”. Hob całkiem zapomniał o ukochanych jastrzębiach i osłaniając dłonią sokole oczy, starał się pierwszy dojrzeć powracających. Kucharze i podkuchenne walili łyżkami w garnki i patelnie, wyśpiewując przy tym pieśń „Czy już nigdy nie powrócisz?” - albo coś w tym sensie, okropnie fałszywie. Kuchenny kocur darł się wniebogłosy. Sierżant prężył tors tak gorliwie, iż zdawało się, że lada chwila eksploduje, przy tym głosem ważniaka wciąż powtarzał, że wszyscy mają zacząć wiwatować, kiedy on powie „trzy-cztery”.

- Trzy-cztery! - wrzasnął nagle sierżant.

- Hurraaaa! - wrzasnęli posłusznie pozostali, nawet Sir Ector.

- Patrzcie, co ja mam! - zawołał z dala Kay. - Ustrzeliłem gryfa! Wart jest ranny!

- Hau-hau-hau! - rozszczekały się psy. Rzuciły się kupą na Psiarczyka i dalej lizać go po twarzy, skrobać łapami po piersi, obwąchiwać, ciekawe, co i gdzie porabiał. Czyniąc to, popatrywały jednak z niemałym zaciekawieniem na łeb gryfa, który Psiarczyk dzierżył wysoko nad głową, żeby psy nie mogły go zeżreć.

- Chwała Bogu! - zawołał Sir Ector.

- Mój wróbelek, bidulka moja! - rozczuliła się niańka, ciskając transparent na ziemię. - Z rączką na temblaku! I to zielonym! Panie Boże, miej nas w opiece!

- Nic mi nie jest - uspokoił ją Wart. - Au! Nie dotykaj! To boli!

- Czy możemy go wypchać? - dopytywał się Kay.

- Ki diabeł? - zainteresował się Hob. - Czy to przypadkiem nie stary Wacuś, ten, co zwariował i dał dyla do lasu?

- Moi drodzy, kochani chłopcy! - wzruszył się Sir Ector. - Ogromnie się cieszę, że jesteście z powrotem w domu.

- A gdzie ta gruba laska, którą jaśnie pan miał im wygarbować skórę? - uśmiechnęła się triumfalnie piastunka.

- Hem... - zmieszał się Sir Ector. - Do czego to podobne! Wypuszczać się nie wiadomo gdzie i napędzać starszym ludziom stracha!

- To jest autentyczny gryf - objaśniał Kay, wiedząc doskonale, że ojca nie trzeba się bać. - Ustrzeliłem takich kilkadziesiąt. A Wart złamał obojczyk. Wyzwoliliśmy Psiarczyka i Wacusia.

- Oto skutki wzorowych lekcji łucznictwa - rzekł z dumą sierżant.

Sir Ector ucałował chłopców i polecił pokazać sobie z bliska łeb gryfa.

- Piękna sztuka! - zachwycił się. - Co za monstrum! Wypchamy go i umieścimy w sali jadalnej. Bardzo był duży?

- Łeb mierzy osiemdziesiąt dwa cale od ucha do ucha. Robin mówił, że to chyba rekord.

- Trzeba to koniecznie odnotować w kronice.

- Niezły, prawda? - zauważył Kay z pozorną nonszalancją.

- Każę go umieścić obok Sir Rowlanda Warda - rozmarzył się Sir Ector. - A pod spodem przybijemy plakietkę z kości słoniowej, z napisem „PIERWSZY GRYF KAYA”, czarnymi literami i z datą.

- E tam, dość tej dziecinady! - zdenerwowała się niańka. - Paniczu Art, serdeńko, proszę w tej chwili do łóżka! Jak panu nie wstyd, Sir Ectorze, zabawiać się łbami potworów, kiedy biednemu dziecku śmierć zagląda w oczy! Sierżancie, niech pan w tej chwili przestanie się tak głupio prężyć! Ruszże się, człowieku, bierz konia i gnaj do Cardoyle po medyka!

Machnęła na sierżanta rąbkiem fartucha, ten zaś potulnie spuścił powietrze i oddalił się jak przetrącony kurczak.

- Nic mi nie jest, już mówiłem! - żachnął się Wart. - To tylko drobne zwichnięcie obojczyka. Robin mi go wczoraj nastawił i już w ogóle nie boli.

- Nianiu, proszę dać chłopcu spokój - wtrącił się Sir Ector, biorąc stronę mężczyzn przeciwko kobietom, gdyż bardzo mu zależało na odzyskaniu autorytetu po incydencie z laską. - W razie potrzeby zajmie się nim Merlin. A co to za jeden, ten Robin?

- Robin Wood! - zawołali chórem obaj chłopcy.

- Nie słyszałem o takim.

- Tu u nas mówią o nim Robin Hood - wyjaśnił z wyższością Kay. - Ale tak naprawdę to on się nazywa Wood, jak ten las, którego sam jest duszą.

- Coś podobnego! Więc zadawaliście się z bandytą! Pójdźmy teraz na śniadanie, moi chłopcy. Opowiecie mi wszystko przy stole.

- Myśmy już jedli śniadanie - powiedział Wart. - I to dawno. Czy mógłbym teraz zabrać Wacusia i udać się z nim do Medina?

- Patrzcie państwo! Przecież to ten stary, co dostał kręćka i zaszył się w puszczy! Skądeś ty go, chłopcze, wytrzasnął?

- Był porwany przez Niebożęta, razem z Psiarczykiem i Kawałłem.

- A ja zabiłem gryfa! - przypomniał Kay. - Ustrzeliłem go osobiście!

- No i chciałbym się teraz przekonać, czy Merlin potrafi przywrócić mu rozum.

- Paniczu Art! - odezwała się surowym tonem niańka, która po reprymendzie Sir Ectora przez dłuższą chwilę nie mogła dojść do siebie. - Paniczu Art! Zapewniam panicza, że nie wybiera się nigdzie indziej, jak tylko do własnego pokoju i do własnego łóżka! W tej chwili! Nie znam się na starych półgłówkach, ale to jedno wiem na pewno: że służąc w tym domu przez pięćdziesiąt lat zdążyłam dobrze poznać swoje obowiązki. Nie czas na zajmowanie się wariatami i obdartusami, kiedy własne zdrowie wisi na włosku! Stary indor! - fuknęła na Sir Ectora. - A swojego magika lepiej trzymaj z dala od drzwi pokoju tego dziecka, dopóki mały nie wypocznie i nie nabierze sił.

- Zadawać się z potworami i wariatami! Ładne mi towarzystwo! - fukała dalej dumna zwyciężczyni, uprowadzając nieszczęsnego jeńca z pola walki. - Przechodzi ludzkie pojęcie!

- Niech ktoś powie Merlinowi, żeby się zajął Wacusiem! - krzyknęła przez ramię łamiącym się głosem nieszczęsna ofiara.

Wart obudził się we własnym, przyjemnie chłodnym łóżku. Czuł się znacznie lepiej. Leciwy demon, który siłą zagarnął go pod swe skrzydło, zasłonił story na oknach, dzięki czemu w pokoju było mroczno i przytulnie i tylko jeden zbłąkany promyk słońca na podłodze powiedział chłopcu, że oto właśnie mija popołudnie. Wart czuł się więcej niż dobrze: czuł się tak świetnie, że dalsze pozostawanie w łóżku uznał za całkowicie niedopuszczalne. Chcąc zrzucić z siebie przykrycie, wykonał gwałtowny ruch i zaraz syknął z bólu, a zapomniana przez sen kontuzja dała znać o sobie nieprzyjemnym chrupnięciem w ramieniu. Już znacznie ostrożniej, Wart ześlizgnął się łóżka, wstał, podpierając się zdrową ręką, wsunął w kapcie bose stopy i zdołał mniej więcej porządnie owinąć się szlafrokiem. Potem poczłapał po kamiennej posadzce korytarzy i po zwietrzałych kręconych schodach na górę, do Merlina.

Wszedł do klasy, w której zwykle odbywały się lekcje - a tam Kay oddawał się w najlepsze Pierwszorzędnej Edukacji. Pisał widocznie dyktando, bo w chwili gdy Wart otworzył drzwi, Merlin rytmicznie deklamował dobrze wszystkim znany średniowieczny tekst:

- Barabara Celarent Darii Ferioque Prioris. Na co ozwał się głos Kaya:

- Nie tak szybko! Pióro mi się złamie!

- Zobaczysz, że oberwiesz! - powitał Kay Warta, kiedy go wreszcie zauważył. - Miałeś podobno leżeć w łóżku i umierać na gangrenę.

- Merlinie - zignorował go Wart. - Byłbym rad wysłuchać twoich rad w sprawie Wacusia.

- Wystrzegaj się homonimów w swoich wypowiedziach - rzekł mu na to czarodziej. - Na przykład zdanie: „Kto nie wierzy, że na wieży mieszka stado jeży”, jest wypowiedzią co najmniej dwuznaczną. Podobnie jak twoje „rad - rad”. Jedno wielkie rzeczy pomieszanie. Należy starannie formułować wypowiedzi.

Z dobrego humoru staruszka można było wywnioskować, że Kay nieźle sobie radził z dyktandem.

- Przecież wiesz dobrze, o co mi chodzi - skrzywił się Wart. - Chciałem się poradzić w sprawie tego starca bez nosa.

- Merlin go uzdrowił - powiedział Kay.

- Od biedy - rzekł Merlin - można by to ująć w ten sposób, chociaż niekoniecznie. Jest w końcu rzeczą naturalną, że ktoś, kto żyje tak długo jak ja, i to wstecz, zna się co nieco na patologii ludzkiego rozwoju. Chociaż obawiam się, że dla waszego pokolenia cuda psychologii analitycznej i chirurgii plastycznej są jeszcze zakrytą kartą.

- Co mu zrobiłeś!

- Nic wielkiego; przeprowadziłem typowy zabieg psychoanalizy - objaśnił wielkodusznie czarodziej. - No i podoprawiałem nowe nosy jednemu i drugiemu.

- Nosy? - zainteresował się Wart.

- To było okropnie śmieszne - zachichotał Kay. - Najpierw Merlin chciał jednemu z nich doprawić nos mojego gryfa, ale się nie zgodziłem. Więc wykorzystał ryjki paru prosiąt, które podadzą nam dziś na kolację. Mnie się wydaje, że oni teraz będą chrząkać.

- To była ryzykowna operacja - westchnął Merlin. - Ale się udała.

- Aha... - powiedział Wart, z niejakim powątpiewaniem. - Mam nadzieję, że pacjenci też są tego zdania. Co zrobili po operacji?

- Udali się do psiarni. Stary Wacek szczerze żałuje krzywdy, którą wyrządził Psiarczykowi, chociaż twierdzi, że absolutnie nie pamięta, aby kiedykolwiek komukolwiek odgryzał nos. Pamięta za to, jak chłopcy rzucali w niego kamieniami, a jemu się nagle zrobiło całkiem czarno przed oczami - i na tym koniec jego wspomnień. Psiarczyk mu wybaczył mówiąc, że to nic nie szkodzi. Od dzisiaj zamierzają wspólnie pracować w psiarni i nie mówić więcej o przeszłości. Psiarczyk twierdzi, że stary był dla niego bardzo dobry w więzieniu u Królowej Elfów i że on sam już teraz rozumie, jak brzydko postępował, obrzucając Wacusia kamieniami. Zrozumiał to już wcześniej, kiedy chłopcy w niego z kolei zaczęli rzucać kamieniami.

- W takim razie - rzekł Wart - cieszę się, że wszystko dobrze się skończyło. Czy uważasz, że mógłbym do nich zajrzeć?

- Na litość boską, nie drażnij niańki! - przeraził się Merlin. - Kiedy zajrzałem do ciebie z rana, ta stara jędza rzuciła się na mnie z miotłą i stłukła mi okulary! Zaczekaj chociaż do jutra.

Nazajutrz Wacuś i Psiarczyk obudzili się jako najserdeczniejsi przyjaciele. Całą noc, leżąc pośród psów, omawiali wspólne przeżycia: jak to każdego z nich obrzucano kamieniami, i jak później obaj stali przywiązani do wieprzowych pali mleczarni u Morgany Fay. Scementowało to ich zażyłość na całą resztę życia. Rankiem okazało się także, że obaj poodrywali sobie nosy, którymi tak uprzejmie obdarował ich Merlin. Oświadczyli, że przywykli do życia bez nosów, a w ogóle to i tak jest im wszystko jedno, bo wolą żyć z psami niż z ludźmi.

ROZDZIAŁ XIII

Mimo gwałtownych protestów, nieszczęsny inwalida skazany został na przebywanie we własnej komnacie przez całe trzy nieznośne dni. Był sam jak palec. Tylko przed spaniem odwiedzał go Kay, Merlin zaś udzielał mu lekcji, wrzeszcząc przez dziurkę od klucza, i to jedynie w tych chwilach, gdy niańka zajmowała się praniem. Jedynej rozrywki dostarczały chłopcu mrówcze gniazda, umieszczone przez Merlina między szklanymi płytkami i przyniesione przez niego do zamku z leśnej chaty.

- Merlinie! - jęczał nieszczęsny więzień w szparę pod drzwiami. - Błagam cię, zamień mnie w cokolwiek, dopóki tu siedzę!

- Nie przepchnę zaklęcia przez dziurkę od klucza.

- Przez co?

- Przez DZIURKĘ OD KLUCZA! - Aha.

- Jesteś tam? - Co?

- Co?

- Do licha z tymi wrzaskami! - rozzłościł się czarodziej i podeptał kapelusz. - Oby Kastor i Polluks... Nie, nie, nie, przepraszam, nigdy więcej. Panie Boże, miej w opiece moje ciśnienie.

- Czy nie mógłbyś zamienić mnie w mrówkę? - W co?

- W MRÓWKĘ! Zaklęcie na mrówkę na pewno jest nieduże, prawda? Przecisnęłoby się przez dziurkę od klucza?

- Nie wiem, doprawdy, czy powinienem...

- Dlaczego?

- Mrówki są niebezpieczne.

- Więc posłużysz się darem jasnowidzenia. Gdyby było źle, odmienisz mnie z powrotem. Proszę cię, zamień mnie, w cokolwiek! Czuję, że mózg mi się rozmiękcza.

- Drogi chłopcze. To nie są nasze, normańskie mrówki. Te pochodzą z wybrzeży Afryki. Należą do rasy wojowniczej.

- Nie rozumiem.

Za drzwiami zapadła dziwna cisza.

- Ha, trudno! - westchnął w końcu Merlin. - Będzie to, co prawda, znaczne wyprzedzenie programu nauczania, ale kiedyś przecież musiałbyś zaliczyć tę lekcję. Myślę... myślę... Czy tam są dwa gniazda?

- Są dwie pary płytek.

- Podnieś z podłogi słomkę i umieść ją między płytkami, jak most. Już?

- Już.

Wart znalazł się na rozległym polu usianym głazami. W dali stała płaska forteca. Był pomiędzy dwiema szklanymi płytkami. Do fortecy wchodziło się przez tunele wykute w skale, a nad wejściem do każdego tunelu widniała tabliczka z informacją:

WSZYSTKO, CO NIE JEST ZABRONIONE, JEST OBOWIĄZKOWE

Wartowi wcale się to nie spodobało, chociaż właściwie nie zrozumiał treści. Pomyślał sobie tak: zanim wejdę do środka, rozejrzę się nieco po okolicy. Wywieszka nad włazem do tunelu zniechęciła go - nie wiedzieć czemu - do wejścia, a sam tunel wydał mu się nagle złowieszczy.

Wart ostrożnie poruszył czułkami, zastanawiając się nad treścią wywieszki, a jednocześnie sprawdzając działanie nowych zmysłów i badając własne możliwości w owadzim świecie. Potem długo czyścił czułki przednimi odnóżami: muskał je i wygładzał, jak łotrzyk z epoki królowej Wiktorii podkręcający swój zabójczy wąsik. Ziewnął - gdyż i mrówki ziewają, a także przeciągają się, całkiem jak ludzie. Wtem uświadomił sobie coś, co już od pewnego czasu domagało się jego uwagi: wyraźny i naglący odgłos wewnątrz czaszki. Zresztą, może nie był to odgłos, tylko specyficzny zapach - a najprościej będzie przyrównać zjawisko do transmisji radiowej. Przekaźnikiem były czułki.

Muzyka (nazwijmy ją tak dla uproszczenia), którą słyszał Wart, miała rytm monotonny jak puls, a towarzyszyły jej słowa takie, jak: wtorek-worek-korek-stworek, albo mamcia-mamcia-mamcia, albo taki-siaki-owaki, albo ty-my-bzy. Wartowi z początku nawet się to podobało, zwłaszcza luba-gruba-zguba, dopóki nie odkrył, że teksty powtarzają się w kółko i po skończeniu każdej serii zaczyna się druga, identyczna. Po godzinie Wartowi robiło się od tego niedobrze.

W jego głowie - podczas przerw w monotonnej muzyce - rozbrzmiewał też inny głos: były to komunikaty. Na przykład: „Wszyscy dwudniowi zostają przemieszczeni do Nawy Zachodniej”, albo „Numer 210 397/WD zgłosi się do oddziału zupaków na miejsce 333 105/WD, który wypadł z gniazda”. Głos był aksamitny i bezosobowy - cały jego urok był jakby wystudiowany, niczym kuglarska sztuczka. Był to głos martwy.

Chłopiec, a raczej mrówek, oddalił się od fortecy, postanawiając mimo wszystko podjąć planowany rekonesans. Niepewnie badał usianą głazami pustynię, bojąc się trafić tam, skąd padały rozkazy, a zarazem nudząc się śmiertelnie ograniczonym polem widzenia. Między głazami prowadziły ścieżynki - kręte dróżki, zarazem celowe i pozbawione celu: niektóre z nich wiodły do składu ziarna, a inne w innych kierunkach, których celowości Wart nie umiał stwierdzić. Jedna ze ścieżek kończyła się grudą, pod którą widniało naturalne zagłębienie. W zagłębieniu tym, stwarzając znane już Wartowi wrażenie bezcelowej celowości, leżały dwa mrówcze trupy. Ciała złożone były porządnie i niechlujnie zarazem, tak jakby przyniósł je na to miejsce ktoś bardzo porządny, ale przyniósłszy - zapomniał nagle, po co to zrobił. Martwe mrówki leżały skulone i nie wydawały się ani zadowolone, ani zasmucone z powodu własnej śmierci. Leżały i już - jak dwa krzesła. Gdy Wart stał i przyglądał się zwłokom, ścieżką nadeszła żywa mrówka, niosąc trzeciego trupka.

- Witaj, Barbarusie! - pozdrowiła Warta. Chłopiec uprzejmie odpowiedział:

- Witaj.

W pewnym sensie - o czym wcale nie wiedział - Wart miał szczęście. Merlin nie zapomniał wyposażyć go we właściwy dla gniazda zapach. Gdyby bowiem pachniał jakimkolwiek innym gniazdem, mrówki natychmiast by go uśmierciły. Gdyby panna Cavell była mrówką, należałoby wyryć na jej pomniku sentencję:

ZAPACH TO JESZCZE NIE WSZYSTKO

Nowo przybyła mrówka byle jak rzuciła zwłoki na ziemię i zajęła się odciąganiem na bok starych nieboszczyków. Najwyraźniej głowiła się, jak ich rozmieścić. To znaczy: wiedziała, że trzeba ułożyć ciała w pewnej konfiguracji, ale nie miała pojęcia, w jakiej. Zachowywała się jak człowiek, który w jednej ręce trzyma filiżankę z herbatą, w drugiej kanapkę, a chciałby jeszcze zapalić zapałką papierosa. Tyle, że znajdujący się w tej sytuacji człowiek wpadłby w końcu na światły pomysł odstawienia filiżanki i odłożenia kanapki, zanim wziąłby do rąk papierosa i zapałki - ta mrówka natomiast położyłaby kanapkę, podniosła zapałkę, położyła zapałkę, wzięła papierosa, podniosła kanapkę, odstawiła filiżankę, wzięła papierosa, a w końcu odłożyła kanapkę i wzięła zapałkę. Działała w myśl zasady, że jeśli długo próbować, to może w końcu coś z tego wyjdzie. Była cierpliwa. Nie myślała w ogóle. Tak długo zmieniała ułożenie trzech trupków, że wreszcie wszystkie trzy spadły pod grudę - i właśnie na tym polegało zadanie grabarza, żeby się tam znalazły.

Wart obserwował działania mrówki ze zdumieniem, które powoli przeradzało się w irytację, a na koniec w odrazę. Miał ochotę spytać mrówki, czemu choć chwilę nie pomyśli, zanim się weźmie do dzieła, co jest typowym odruchem człowieka obserwującego partacką robotę. Wartowi cisnęły się na język również inne pytania - na przykład: „Czy odpowiada ci zawód grabarza?”, „Czy jesteś niewolnikiem?”, a nawet „Czy jesteś szczęśliwy?”.

Niezwykłe było jednak to, że Wart nie był w stanie zadać tych pytań. Aby je zadać, musiałby przełożyć słowa na język mrówek i przekazać treść za pośrednictwem czułków. Usiłując tego dokonać, stwierdził z rozpaczą, że język mrówek w ogóle nie zawiera słów, która są mu potrzebne do wyrażenia tego, co chciał wyrazić. Nie było w tym języku słowa „szczęście”, nie było słowa „wolność”, ani nawet „lubić”. Nie było też przeciwieństw wymienionych słów. Wart poczuł się jak niemowa, który próbuje krzyknąć „Pali się!”. W języku mrówek, najbliższe pojęciom Dobro i Zło były określenia Dozwolone i Niedozwolone.

Mrówka-grabarz, zakończywszy przerzucanie zwłok, odwróciła się i podreptała z powrotem wąską dróżką, pozostawiając nieboszczyków w nieładzie. Stwierdziła, że Wart stoi jej na drodze, więc przystanęła i zaczęła mu grozić czułkami niby lufami czołgu. Trzeba przyznać, że z niemym, złowrogim hełmem oblicza, z włochatym ciałem i wyrostkami przypominającymi ostrogi na przednich odnóżach, wyglądała raczej nie jak czołg, ale jak zakuty w zbroję rycerz albo pancerny koń - a najbardziej jak obaj razem: wyglądała jak włochaty, opancerzony centaur.

- Witaj, Barbarusie! - ozwała się powtórnie. - Witaj.

- Czym się zajmujesz?

- Nie zajmuję się niczym - odparł Wart, zgodnie z prawdą.

Mrówkę na parę sekund zatkało, tak jak niewątpliwie zatkałoby was, gdyby Albert Einstein osobiście wyłożył wam swoje poglądy na temat przestrzeni kosmicznej. Następnie mrówka wyprężyła swoich dwanaście anten i nadała w eter taki oto komunikat:

- Tu 105 978/UDC. Zgłaszam się z kwadratu piątego. W kwadracie piątym przebywa mrówka niespełna rozumu. Odbiór.

Osobnika niespełna rozumu określiła słowem „Niedozwolony”. Wart z czasem przekonał się, że język mrówek zna tylko te dwa określenia: Dozwolony i Niedozwolony - i tylko nimi posługuje się w ocenach wszelkich zjawisk. Jeżeli zebrane przez zbieraczy nasiona były słodkie, nazywano je nasionami dozwolonymi. Jeżeli zawierały substancje szkodliwe, stawały się niedozwolone. Prosta sprawa. „Wtorki”, „mamcie” i „lube” w transmisjach melodycznych również uzyskiwały kompletną charakterystykę za pomocą niewinnego słówka - „dozwolone”.

Transmisja muzyczna została na chwilę przerwana i przemówił aksamitny głos:

- Kwatera Główna do 105 978/UDC. Podaj jego numer. Odbiór.

- Podaj swój numer - przekazała Wartowi mrówka-grabarz.

- Nie znam.

Po otrzymaniu tej informacji Kwatera Główna poleciła grabarzowi zapytać nieznajomego, czy potrafi się wytłumaczyć. Grabarz przekazał pytanie. Przekazał je wiernie, nie tylko słowami, ale nawet głosem Kwatery Głównej. Wart poczuł się zagrożony i zły - a były to dwa uczucia, których szczególnie nie znosił.

- Owszem, mogę - odparł z przekąsem, gdyż było dla niego oczywiste, że mrówka i tak nie pozna się na ironii. - Upadłem na głowę i wszystko zapomniałem.

- Tu 105 978/UDC. Niedozwolona mrówka cierpi na zanik pamięci, spowodowany wypadnięciem z gniazda. Odbiór.

- Kwatera Główna do 105 978/UDC. Niedozwolona mrówka ma numer 42 436/WD. To ona wypadła dziś rano z gniazda podczas robót oddziału miażdżącego. Jeżeli jest w stanie podjąć obowiązki - (na „jest w stanie podjąć obowiązki” mowa mrówek miała prostą formułę - „dozwolona”, tyczącą się wszystkiego, co nie było „niedozwolone”, ale dość już tych rozważań językowych) - to proszę zlecić 42 436/WD natychmiastowy powrót do oddziału miażdżącego, gdzie zwolni ze służby 210 021 /WD, posłanego tam na zastępstwo. Odbiór.

Grabarz powtórzył Wartowi komunikat.

Okazało się, że Wart - nawet gdyby bardzo się wysilał - nie mógł wymyśleć dla siebie lepszego usprawiedliwienia niż upadek na głowę, gdyż mrówkom istotnie zdarzały się wypadnięcia z gniazda. Były to mrówki z gatunku zwanego Mess or barbarus.

- Doskonale.

Grabarz natychmiast stracił zainteresowanie dla Warta i ruszył ścieżką na poszukiwanie nowego trupa czy też innego obiektu nadającego się do przemieszczenia.

Wart udał się w przeciwnym kierunku, na spotkanie z oddziałem miażdżącym. Zapamiętał własny numer, a także numer osobnika, którego miał zwolnić ze służby.

Oddział miażdżący stał kołem w jednej z zewnętrznych sal fortecy i wyglądał jak grupa fanatyków religijnych, oddająca się swoim rytuałom. Wart włączył się do kręgu, ogłaszając jednocześnie, że 210 021/WD ma polecenie wrócić do centrali. Następnie jął, za przykładem innych, napychać się słodką miazgą. Mrówki uzyskiwały ją drogą skrobania nasion zebranych przez inne oddziały. Wiórki należało przeżuwać tak długo, aż przybrały postać papki, czy też zupki, a następnie trzeba je było przełknąć i zmagazynować we własnym wolu. Z początku Wart jadł łapczywie, gdyż pokarm był pyszny, ale już po krótkim czasie czynność ta przestała mu sprawiać przyjemność. Nie rozumiał dlaczego. Żuł i połykał rytmicznie, za przykładem reszty oddziału, ale całość imprezy przypominała jedzenie na niby albo scenę teatralną. A zarazem miało to w sobie coś z koszmarnego snu, w którym człowiek bez chwili przerwy faszeruje się kitem i nie może przestać.

Przy stercie nasion trwała ciągła rotacja. Mrówki, które już wypełniły swoje wola po brzegi, oddalały się w głąb fortecy, na ich miejsce zaś ciągnęły stamtąd procesje mrówek pustych. Z tym, że była to stale ta sama dwunastka, krążąca w tę i z powrotem - i tak przez całe życie.

Wart nagle zrozumiał, że pokarm, który połyka, wcale nie trafia mu do żołądka. Tylko na samym początku pracy maleńka porcja zasiliła jego prywatny organizm. Cała reszta pożywienia lądowała w górnym żołądku, zwanym inaczej wolem, skąd można ją było usunąć. Gdy Wart to pojął, olśniła go kolejna myśl: że oto zaraz uda się z grupką napasionych w kierunku zachodnim, po to tylko, by się pozbyć zgromadzonego ładunku w jakiejś spiżarni.

Oddział miażdżący plotkował swobodnie podczas pracy. Wart uznał to początkowo za dobry znak i bacznie nadstawiał ucha, łowiąc każde słowo.

- Ajajaj! - odezwała się jedna mrówka. - Znowu nadają „Mamcia-mamcia-mamcia”. Uważam, że piosenka „Mamcia-mamcia-mamcia” jest urocza (dozwolona). W dobrym guście (dozwolona).

Inna uwaga:

- Uważam, że nasza Ukochana Przywódczyni jest cudowna, a wy, jak sądzicie? Mówią, że podczas ostatniej wojny odniosła trzysta ukłuć i została odznaczona Mrówczym Krzyżem Walecznych.

- Jakie to szczęście, że urodziłyśmy się w Gnieździe A, nie sądzicie? Okropnie byłoby należeć do tych paskudnych B.

- Pamiętacie 310 099/WD? To było straszne! Oczywiście, został stracony na miejscu, na specjalny rozkaz naszej Ukochanej Przywódczyni.

- Ajajaj! Znowu nadają „Mamcia-mamcia-mamcia”. Uważam, że piosenka „Mamcia-mamcia-mamcia”...

Wart z pełnym wolem oddalił się w głąb gniazda. Darował sobie wysłuchanie kolejnej rundy wypowiedzi. Te mrówki nie miały nic do powiedzenia - żadnych nowinek, żadnych sensacji - kompletnie nic. Nigdy nie przytrafiało im się nic nowego. Nawet uwagi o egzekucji zamknięte były w formułki i zmieniano jedynie numer rejestracyjny przestępcy. Zaczynało się od „Mamci-mamci-mamci”, potem następowała pochwała Ukochanej Przywódczyni, dalej uwagi o nieznośnym Barbarusie B, a na koniec podsumowanie ostatniej egzekucji. I tak w kółko. Do tego jeszcze wszystko, co ukochane, cudowne, wspaniałe, itepe, określane było jednym słowem: dozwolone, a wszystko, co nieładne - drugim słowem: niedozwolone.

Chłopiec znalazł się w hallu fortecy, gdzie setki mrówek wylizywały i karmiły oseski, znosiły w rozliczne nisze materiał ocieplający dla wyrównania temperatury, otwierały i zamykały kanały wentylacyjne. Pośrodku siedziała Doskonale Spokojna Przywódczyni: składała jaja, wysłuchiwała transmisji, wydawała rozkazy, zarządzała egzekucje. Otaczało ją morze uwielbienia. (Wart dowiedział się później od Merlina, że reguła przejmowania następstwa po przywódczyni zależy od gatunku mrówek. Na przykład, w Bothriomyrmeksie, butna założycielka Nowego Zakonu napadała na gniazdo Tapinomy i wskakiwała na plecy starej tyranicy. Ukryta w zapachu swej ofiary, powoli odcinała jej łeb, a gdy skończyła - sama stawała się prawowitą przywódczynią.)

Okazało się, że nie ma żadnej spiżami na przeżutą ciapaję. Po prostu: kto był głodny, ten zatrzymywał Warta, kazał mu otwierać gębę i pożywiał się wprost z jego wola. O czymś takim jak poszanowanie godności jednostki nigdy tu nie słyszano. Mrówki są bezosobowe. Wart stanowił dla nich przenośny bufet, one zaś były mechanicznymi pochłaniarkami jego zawartości. A więc nie był nawet panem własnego żołądka.

Właściwie nie ma powodu, żebyśmy się szczegółowo zajmowali mrówkami - to nie jest przyjemny temat. Dość powiedzieć, że nasz młody przyjaciel żył wśród nich, podporządkowywał się ich obyczajom, obserwował je, starając się jak najwięcej zrozumieć - lecz nie mógł zadawać mrówkom żadnych pytań. Nie tylko dlatego, że w mowie mrówek nie istniały słowa do nazwania tego, co interesuje człowieka - czyli niemożliwe, na przykład, byłoby zapytanie mrówki o to, czy wierzy w Życie, Wolność i Prawo do Szczęścia. Również dlatego, że w świecie mrówek niebezpiecznie było pytać o cokolwiek. Każdego, kto zadawał pytania, uważano za osobnika niespełna rozumu. Mrówki bowiem nie znają pytań, a jedynie polecenia. Wart dreptał z gniazda do sterty nasion i z powrotem, zachwycał się piosenką „Mamcia-mamcia-mamcia”, posłusznie rozwierał szczęki przed każdym głodomorem - i cały czas usiłował to wszystko zrozumieć.

W późnych godzinach popołudniowych jakaś żądna przygód mrówka przeszła na drugą stronę po moście ze słomki, który Wart przerzucił był między szklanymi płytkami na polecenie Medina. Mrówka należała do tego samego gatunku, co mieszkanki fortecy, ale pochodziła z drugiego gniazda: z Gniazda B. Natknęła się na sprzątaczkę, która bezzwłocznie ją uśmierciła.

Ledwie o tym doniesiono do Kwatery Głównej, treść transmisji uległa zmianie.

Ściśle rzecz biorąc, zmiana nastąpiła po odkryciu przez szpiegów sporych zapasów nasion w Gnieździe B.

W miejsce piosenki „Mamcia-mamcia-mamcia” zabrzmiała pieśń „Mrówkolandia ponad wszystko!”, a ciąg poleceń przerwano na rzecz pogadanek o wojnie, patriotyzmie i sytuacji gospodarczej. Aksamitny głos obwieścił, że wokół Ukochanej Ojczyzny zaciska się pierścień znienawidzonych Obcognieźdźców, a chór odśpiewał:

Gdy wraża krew po ostrzu płynie, To, bracie, wszystko gra!

Potem nastąpiła pogadanka o Mrówce-Ojcu, który w niezgłębionej mądrości swojej ustanowił, że Obcognieźdźcy mają być po wsze czasy niewolnikami Tugnieźdźców. Tymczasem Ukochana Ojczyzna stanęła na krawędzi upadku gospodarczego, mając do dyspozycji tylko jedno źródło żywności - należy więc czym prędzej położyć kres tej niedopuszczalnej sytuacji, która zagraża samym podstawom istnienia Ukochanej Rasy. Dalej informowano o tym, że zagrożony został majątek narodowy Tugnieźdźców, że czeka ich pogwałcenie granic, uprowadzenie zwierząt gospodarskich, czyli żuków, i zagłodzenie zbiorowego organizmu. Wart z uwagą wysłuchał aż dwóch transmisji, żeby móc później zrelacjonować ich treść. Audycja pierwsza oparta była na następujących założeniach:

A. Głodujemy, bo jest nas za dużo.

B. Dlatego należy zachęcać rodziny wielodzietne do jeszcze intensywniejszego rozmnażania się, żeby nas było jeszcze więcej i żebyśmy jeszcze bardziej głodowali.

C. Kiedy będzie nas już naprawdę mnóstwo i wszyscy będą stale chodzić głodni, wówczas stanie się rzeczą oczywistą, że mamy prawo sięgać po zapasy innych gniazd. Zwłaszcza, że dysponować będziemy liczną i solidnie wygłodzoną armią.

Logiczny wywód niezwłocznie wcielono w życie, produkcja osesków potroiła się (Merlin przez cały czas dostarczał papki obu gniazdom) - a trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że głodujące narody nigdy nie głodują do tego stopnia, żeby nie mogły sobie pozwolić na kosztowne zbrojenia - i dopiero wtedy zaczęto nadawać audycję numer dwa.

Jej założenia były następujące:

A. Jest nas więcej niż ich, a zatem mamy prawo do ich papki.

B. Ich jest więcej niż nas, a zatem chcą nas podstępnie pozbawić naszej papki.

C. Jesteśmy rasą waleczną, a zatem mamy naturalne prawo do podporządkowania sobie tych mięczaków.

D. Oni są rasą wojowniczą, która, stosując niedozwolone środki, chce sobie podporządkować nasz pokój miłujący naród.

E. Musimy atakować w obronie własnej.

F. Skoro oni się bronią, to znaczy, że nas atakują.

G. Jeżeli my nie zaatakujemy ich dziś, to oni zaatakują nas jutro.

H. A w ogóle, to my ich wcale nie atakujemy, my im niesiemy nieocenione dobrodziejstwa cywilizacji.

Po audycji numer dwa zaczęły się ceremonie religijne. Te zaś - o czym Wart dowiedział się później - datowały się z baśniowej przeszłości, tak odległej, że trudno im było przypisać jakiekolwiek daty: z czasów przed nastaniem komunizmu w świecie mrówek. W owych czasach mrówki żyły podobnie jak dziś ludzie, a niektóre obrzędy były zaiste imponujące.

Śpiewano, na przykład, psalm, rozpoczynający się (z uwzględnieniem, naturalnie, różnic językowych) od dobrze nam znanych słów. „Ziemią włada Miecz i wszystko, co z Miecza pochodzi, i kompas bombowca, i ci, co z nieba bombardują”. Psalm kończył się mrożącą krew w żyłach konkluzją: „O, wy, Bramy! Wysadźcie się w powietrze! Wy, Wieczne Odrzwia, pęknijcie z wielkim hukiem, by wkroczyć mógł Król Chwały! A kimże jest Król Chwały? Pan, Władca wszystkich duchów - to On jest Królem Chwały!”.

Przeciętna mrówka ani nie wzruszała się pieśniami, ani nie interesowała się pogadankami. Przeciętna mrówka wszystko akceptowała bez szemrania. Dla przeciętnej mrówki wszystko stanowiło część rytuału, do którego należały piosenki o Mamci i pochwały Ukochanej Przywódczyni. Przeciętna mrówka nie oceniała rytuału w kategoriach dobre-złe, emocjonujące, rozsądne czy też okropne. Przeciętna mrówka w ogóle nie oceniała rytuału, tylko akceptowała go jako dozwolony.

Wypowiedzenie wojny nastąpiło nadspodziewanie szybko. Naprawiono umocnienia, efekty musztry były wzorowe, a na murach widniały hasła patriotyczne: „Papka albo krew!” oraz „Wierni swojemu zapachowi”. Wart stracił wszelką nadzieję. Głosy, które bezustannie gadały w jego głowie i których nie dawało się wyłączyć, zakaz życia prywatnego, który pozwalał innym żywić się wprost z jego żołądka, a jeszcze innym wyśpiewywać pod jego czaszką, bezbarwna obojętność, która zastąpiła wszelkie uczucie, system wartości oparty na dwóch pojęciach, śmiertelna monotonia, gorsza niż samo zło - wszystko to zabijało powoli radość życia, która cechowała dotąd całe dzieciństwo Warta.

Potworne armie stanęły naprzeciwko siebie, gotowe toczyć bój o nie istniejącą granicę między szklanymi płytkami - i właśnie w tej chwili Merlin pospieszył chłopcu na ratunek. Za pomocą czarów przeniósł zdesperowanego badacza zwierząt z powrotem do łóżka - a Wart bynajmniej nie miał mu tego za złe.

ROZDZIAŁ XIV

Jesienią wszyscy sposobili się do zimy. Wieczory upływały na ratowaniu długonogich pająków z płomieni świec i pochodni. Za dnia prowadzało się krowy na wysokie ścierniska i zachwaszczone łąki, które ominął sierp żniwiarza. Świnie zaganiano pod las, gdzie chłopcy otrząsali dla nich żołędzie z dębów. Każdy miał swoje zajęcie. Ze stodoły dobiegał monotonny odgłos cepów; na równych zagonach powolne i niezmiernie ciężkie pługi żeglowały w tę i z powrotem, szykując grunt pod przyszłoroczne żyto i pszenicę; za pługami ciągnęli siewcy, każdy z workiem ziarna u szyi, i sypali ziarno w ziemię, równo i rytmicznie: prawa ręka - lewa noga, lewa ręka - prawa noga. Grupy zbieraczy wracały z lasu, wiodąc wozy drabiniaste wyładowane ściółką i wyśpiewując, zgodnie z prawdą:

Susz wiezieni do domu, nim lato przeminie, Niech nasze bydlęta miękko mają w zimie!

Inni zaś ciągnęli kłody na opał do pałacowych kominków. W cierpkim powietrzu cały las dzwonił głosami chrząszczy.

Wszyscy byli najzupełniej szczęśliwi. To prawda, że Normanowie uczynili Sasów swoimi niewolnikami - ale prawdą jest również i to, że praca zniewolonych Sasów w niczym się nie różniła od nisko płatnej roboty dzisiejszego najemnego chłopa. Wszystko zależy od punktu widzenia. A jeżeli panem był taki Sir Ector - nie głodował u niego nikt, czy to człowiek wolny, czy niewolnik. Skoro właściciel stada bydła uznałby niewątpliwie za głupotę głodzenie własnych krów, to czemu właściciel niewolników miałby dobrowolnie morzyć głodem swoich ludzi? Bądźmy szczerzy: dzisiejszy najemny robotnik rolny godzi się pracować za śmiesznie niską opłatę, bo wie, że nikt nie żąda od niego, aby za tę cenę sprzedawał nie tylko swoją pracę, ale i duszę - w mieście jest inaczej - a taka właśnie swoboda ducha panowała na wsi od czasów najdawniejszych. Pracownicy Sir Ectora byli najemnikami. Mieszkali całymi rodzinami w jednoizbowych chatach, wraz z kurami, trzodą chlewną, a niektórzy nawet i z krową, najczęściej imieniem Mućka. Obyczaj ten może się nam wydawać niesmaczny i wysoce niehigieniczny, ale im się to podobało. Był to lud zdrowy, oddychający powietrzem wolnym od fabrycznych wyziewów i - co dla nich było najważniejsze - pracujący w zgodzie z własnymi zdolnościami i zamiłowaniami. Wiedzieli, że Sir Ector jest z nich dumny. Cenił ich nawet wyżej niż swoje bydło, a że bydło cenił wyżej niż cokolwiek innego, z wyjątkiem własnych dzieci, przeto fakt ten znaczył niemało. Sir Ector doglądał swoich wieśniaków, pracował wraz z nimi, dbał o ich dobrobyt i nieomylnie potrafił odróżnić dobrego robotnika od złego. Był urodzonym gospodarzem i należał do tych, którzy, płacąc robotnikom tyle a tyle szylingów tygodniowo, potrafią nieraz zapłacić i dwa razy tyle za pracę na ochotnika po godzinach, dać darmo chatę czy upominek w postaci mleka, jaj i domowego piwa na dokładkę.

W Gramarii żył w owym czasie niejeden pan srogi i despotyczny - istny gangster feudalny, z którym walczyć przyszło królowi Arturowi - ale zło tkwiło w złych ludziach, którzy systemu feudalnego nadużywali, nie zaś w samym systemie.

Sir Ector z marsowym czołem doglądał jesiennych prac. Zaszedłszy na skraj zagonu pszenicy, gdzie, skryta w żywopłocie, siedziała starowinka, mająca za zadanie odstraszać od ziarna wrony i gołębie, usłyszał znienacka dziki wrzask owej babci na wróble i ze strachu aż wyskoczył w powietrze. Nerwy go zawodziły.

- Do diaska! - zaklął Sir Ector. A po chwili namysłu dodał głośno, z urazą: - Bogu niech będzie chwała! - po czym wyjął z kieszeni list i jeszcze raz go odczytał.

Udzielny pan na zamku Puszczy Dzikiej nie był zwyczajnym gospodarzem: piastował on też rangę kapitana, mógł więc w dowolnej chwili zorganizować i poprowadzić odsiecz na rozbójników. Poza tym, jako entuzjasta sportu, chętnie oddawał się walce na kopie, gdy tylko czas mu na to pozwalał. Ale i to jeszcze nie wszystko. Sir Ector był również tytułowanym królewskim myśliwym i osobiście polował po lasach z własną sforą. Gapa, Mądral, Febe, Koli, Gerland, Talbot, Lucuś, Lufka, Apollo, Ortos, Bryś, Dreptak, Boy, Lew, Korek, Toby, Karo i Kawałł nie były to bynajmniej pieski pokojowe: stanowiły niezrównaną sforę Puszczy Dzikiej, urzędującą w lesie dwa razy na tydzień pod rozkazami Sir Ectora.

Oto co stało w liście (tłumaczy się z łaciny):

KRÓL DO SIR ECTORA, et cetera.

Posyłamy do was imć Wiliama Twyti, Wielkiego Łowczego, wraz z towarzystwem, aby zapolowali w Puszczy Dzikiej ze sforą naszych psów dzikarzy (canibus nostris porkericis) i ubili ze dwa, trzy dziki. Waszym, Sir Ectorze, zadaniem, będzie nasolić upolowane mięso i zachować je w dobrym stanie, skóry zaś wyprawić wedle instrukcji wzmiankowanego Wiliama. Polecamy też, abyście naszym ludziom zapewnili utrzymanie tak długo, jak długo z naszego rozkazu pozostawać będą w waszych włościach, koszta zaś wszelakie, et cetera, pokryjemy osobiście, et cetera.

Podpisano w Tower, Londyn, 20 listopada, w roku dwudziestym naszego panowania

Uther Pendragon 12 Uther.

Puszcza należała do Króla i Król miał wszelkie prawo polować w niej ze swoimi psami. Król utrzymywał liczną gromadę gąb do wyżywienia - i dwór, i wojsko - nic więc dziwnego, że stale potrzebował solonego mięsa dzików, jeleni i tak dalej.

Król był w prawie. Nie zmieniało to wszakże faktu, że Sir Ector uważał puszczę za swoją własność i nie w smak mu były harce obcej sfory - tak jakby jego własne psy nie potrafiły upolować głupiego dzika! Królowi zależało tylko na paru dzikach i Sir Ector z przyjemnością sam dostarczyłby mu zwierzynę. Obawiał się, że horda królewskich dworaków zakłóci spokój zwierzyńca - z tymi mieszczuchami nigdy nic nie wiadomo - i że Wielki Łowczy Królewski może kręcić nosem na skromną oprawę polowania, czym podbuntuje zamkowych myśliwych, a kto wie, czy nie zechce się wtrącać do zarządzania psiarnią! Sir Ector wstydził się po prostu swojego skromnego gospodarstwa. Istniał i drugi problem: gdzie, do licha, ulokować królewskie psy? Czy Sir Ector miał własną sforę wygnać na dwór, a królewskie ogary zaprosić do psiarni?

- Bogu niech będzie chwała! - westchnął obłudnie, po raz nie wiadomo który, nieszczęsny gospodarz. To było gorsze od dziesięciny.

Sir Ector schował przeklęty list do kieszeni i zszedł z zaoranej miedzy. Chłopi, widząc go, uśmiechali się pod wąsem i mówili:

- Naszego pana znów, widać, coś ugryzło!

Toż to istna tyrania - mówił sobie w duchu Sir Ector. Nic innego. Historia powtarzała się rok w rok, ale to w niczym nie zmieniało nastroju Sir Ectora. Sir Ector co roku w ten sam sposób rozwiązywał problem psiarni - a mimo to problem ów dręczył go równie dotkliwie za każdym razem. Trzeba będzie sprosić na łowy sąsiadów, błysnąć przed Wielkim Łowczym - to zaś oznaczało konieczność rozesłania umyślnych z zaproszeniami po całej puszczy - do Sir Grummore'a i tak dalej. Należało też zadbać o odpowiednią oprawę polowania. Król pisał wcześnie, co mogło oznaczać, że chce przysłać swojego człowieka na samo otwarcie sezonu łowieckiego, które przypadało na dzień 25 grudnia. Gość mógłby się wtedy uprzeć przy Łowach Bożonarodzeniowych, w których uczestniczą setki pieszej obławy, wszyscy drą się wniebogłosy, płoszą dzika, depczą zasiane pola - krótko mówiąc: czynią okropne szkody, wiele szumu, a mało efektu. I skąd Sir Ector miałby już w listopadzie wiedzieć, gdzie w grudniu pojawią się dziki? Świnia nie ma zwyczaju opowiadać się gospodarzowi. Nie koniec na tym. Obyczaj nakazywał, aby pies, który ma latem polować na rogacza, był w okresie Bożego Narodzenia wystawiony na dzika. Polowanie na dzika stanowiło więc sam początek psiej edukacji, która wiodła potem dalej, poprzez rogacze itepe, aż po grubego zwierza - to zaś oznaczało, że szanowny Łowczy Królewski przywiezie ze sobą istne psie przedszkole, które wszystkim niechybnie da się we znaki.

- A niech to! - zaklął Sir Ector i tupnął ze złości prosto w błoto.

Chwilę stał w miejscu z wielce ponurą miną, patrząc, jak jego dwaj synowie gonią ostatnie spadające liście. Chłopcy nie z tym zamiarem wyszli z domu - bo nawet oni w tych zamierzchłych czasach nie wierzyli już przesądowi, że każdy złapany w końcu jesieni liść oznacza jeden pogodny miesiąc na następny rok - ale skusił ich do zabawy zachodni wiatr, który zrywał z drzew ostatnie złote proporczyki i gnał je przed sobą jak nieuchwytne klejnoty. Chłopców zachwycała sama gonitwa, krzyk i śmiech, i zawrót głowy, gdy się patrzyło do góry, i gwałtowne wyskoki za zwinnymi liśćmi, które, niczym żywe stworzenia, umykały sprytnie spod palców. Hasali jak dwa fauny po ruinach kończącego się roku. Ramię Warta już się zagoiło.

Sir Ector doszedł do wniosku, że jest na świecie tylko jeden człowiek, który może pokazać Wielkiemu Łowczemu, na czym polega prawdziwe polowanie. Człowiekiem tym był Robin Hood. Podobno ostatnio wołali go Robin Wood - jakaś nowa moda. Wood czy Hood - wszystko jedno, dość, że on jeden wiedział na pewno, gdzie szukać dorodnego odyńca. Przecież żywił się dziczyzną od miesięcy, więc musiał umieć ją zdobywać, nawet poza sezonem.

Tylko że to jakoś nieładnie - myślał dalej Sir Ector - prosić człowieka o naprowadzenie na zwierzynę, a nie zabrać go na łowy. A z drugiej strony - co powiedziałby Łowczy Królewski, co powiedzieliby sąsiedzi na towarzystwo leśnego partyzanta przy biesiadnym stole? Ten Robin Wood to w gruncie rzeczy przyzwoity gość: porządny facet i dobry sąsiad. Nieraz ostrzegł Sir Ectora przed rabusiami z bagien, a sam nigdy nie wchodził mu w paradę. Więc co to komu szkodziło, że od czasu do czasu ustrzelił sobie parę funtów dziczyzny? Puszcza, jak to mówią, niemała: starczy dla wszystkich. Najważniejsze, żeby była zgoda - oto była dewiza życiowa Sir Ectora. Nie wszyscy sąsiedzi podzielali jednak ten pogląd.

Ogrom puszczy stanowił problem sam w sobie. Co innego polowanko w sztucznym, na dobrą sprawę, lesie - takim jak Windsor, gdzie zwykł polować Król - a co innego w Puszczy Dzikiej. Załóżmy, że słynna sfora Jego Wysokości rzuci się w pogoni za jednorożcem. Wiadomo, że jednorożca nie da się złapać, jeżeli nie ma się na przynętę młodej dziewicy (na której łonie jednorożec potulnie, z własnej woli, składa biały łeb zdobiony perłowym rogiem), więc szczeniaki gnałyby za nim coraz głębiej w las, nigdy by go nie dopadły, same by się pogubiły - i co wtedy Sir Ector powiedziałby swemu władcy? Zresztą chodziło nie tylko o jednorożca. W Puszczy żyła przecież słynna Bestia: stworzenie z głową węża, korpusem lamparta, zadem lwa i nogami jelenia, czyniące w biegu hałas równy sześćdziesięciu psom gończym i zdolne z łatwością dać radę każdemu zastępowi królewskich szczeniaków. I dobrze im tak. Lecz gdyby przypadkiem imć Wiliam Twyti zdołał uśmiercić Bestię Dyżurną - co rzekłby na to Król Pellinore, stały tropiciel owej Bestii? Były też w Puszczy małe smoczki, żyjące pod kamieniami i syczące jak imbryki - niezmiernie groźne plugastwo. Nie mówiąc już o tym, że królewskie pieski mogłyby się natknąć i na dużego smoka. Albo na gryfa.

Rozważywszy wszystkie możliwości Sir Ector poczuł się nieco lepiej. Uznał, że byłoby to nawet zabawne, gdyby imć Twyti i jego zakichane pieseczki natknęli się na Bestię Dyżurną i gdyby Bestia Dyżurna pożarła całe towarzystwo, co do sztuki.

Rozweselony tą wizją Sir Ector zrobił w tył zwrot na skraju ornego pola i pokuśtykał do domu. Kiedy się zbliżał do żywopłotu, w którym siedziała zamaskowana Baba na Wróble, miał szczęście wcześniej niż ona zauważyć nadlatujące gołębie i wydał przeraźliwy okrzyk, na który babcia wyskoczyła w górę jak oparzona, nie inaczej jak Sir Ector na jej wrzaski, co mu dało pełną satysfakcję.

- Dobrej nocy, poczciwa kobieto! - rzekł dobrotliwie Sir Ector, gdy Baba na Wróble na tyle doszła do siebie, że mogła złożyć przed nim dyg.

Sir Ector wpadł w tak doskonały humor, że po drodze wstąpił do proboszcza, który mieszkał w połowie wsi, i zaprosił go na kolację. Następnie wspiął się po schodach pod świetlik, gdzie miał swoją prywatną komnatę i zasiadł ciężko przy stole, aby w ciągu dwóch albo trzech godzin, które go dzieliły od wieczornego posiłku, wystosować wiernopoddańcze pismo do Króla Uthera. Dwie-trzy godziny to wcale nie było za długo, jeśli wziąć pod uwagę ostrzenie piór, sypanie nadmiernych ilości piasku wysuszającego, spacery na podest i z powrotem, mające na celu zapytanie lokaja, jak się poprawnie pisze to czy owo, oraz rozpoczynanie listu od nowa, ilekroć przestawał się nadawać do pokazania komukolwiek.

Sir Ector siedział w górnej komnacie, a coraz bardziej zimowe słoneczko głaskało go po łysinie szerokimi, pomarańczowymi promieniami. Sir Ector wyskrobywał błędy, chlapał atramentem, ogryzał w morderczym namyśle koniec pióra, a mrok w komnacie gęstniał i gęstniał. Była to komnata wielkości jadalni głównej na parterze, nad którą też się znajdowała, ale że położona była na piętrze - wyposażenie jej w wielkie południowe okna nie przedstawiało żadnego ryzyka z punktu widzenia obronności. Komnata miała dwa kominki. W każdym z nich tkwiły spopielałe kłody, które w miarę zstępowania słońca z nieboskłonu zmieniały barwę z szarej na czerwoną. Przy kominkach ulubione psy Sir Ectora niuchały przez sen, drapały się w obronie przed pchłami lub ogryzały wykradzione z kuchni baranie gnaty. Na żerdzi w kącie stał zakapturzony sokół wędrowny - nieruchomy bożek, zatopiony we śnie o innym niebie.

Gdybyście dziś odwiedzili komnatę pod świetlikiem w Zamczysku Puszczy Dzikiej, nie znaleźlibyście tam żadnych sprzętów. Tylko słońce po dawnemu sączy się do środka przez kamienne okna grubości dwóch stóp, odbija się od lasek okiennych i syci szczególnym ciepłem murów z piaskowca - złocistym światłem starości. W pobliskim sklepie z pamiątkami znajdziecie niezłe kopie sprzętów, które ponoć zdobiły niegdyś komnatę pod świetlikiem: dębowych kufrów, kredensów z gotyckim ornamentem, zdobnych w maszkarony ludzi i aniołów - a może diabłów - a wszystko czarne, wywoskowane, błyszczące, obowiązkowo podziurawione przez korniki i przez swoją trumienną solidność żałosne, jako wspomnienia po dawno minionym życiu. Nie tak wyglądały w istocie sprzęty tej komnaty. Owszem, zdobiły je diabelskie główki i misterne boazerie, ale drewno było o siedem-osiem stuleci starsze niż to w sklepie z pamiątkami. Więc w przytulnym świetle zachodzącego słońca nie tylko laski okienne błyszczały miodową poświatą: wszystkie mocne, puste wewnątrz kufry (przykryte do siedzenia barwnymi kilimkami) złociły się barwą młodego dębu, a policzki diablików i cherubinków lśniły jak świeżo wypucowane pachnącym mydłem i wodą.

ROZDZIAŁ XV

Nastała Wilia Bożego Narodzenia. Nazajutrz miały się odbyć Wielkie Łowy. Musicie pamiętać, że działo się to w Gramarii, w dobie Wesołej Starej Anglii, gdy zażywni baronowie jadali palcami, a na biesiadnych stołach stawiano pawie z kompletnymi wachlarzami rozpostartych ogonów i patroszone łby dzików z wprawionymi na powrót kłami. W owych czasach nikomu się nie śniło o bezrobociu: przeciwnie, wszędzie było mało rąk do pracy. Lasy rozbrzmiewały odgłosami rycerzy walących się mieczami po hełmach, a jednorożce stukały srebrnymi kopytkami w blasku zimowego księżyca i wypuszczały w mroźną atmosferę kłęby arystokratycznej, błękitnej pary. Działy się cuda wielkie i krzepiące ducha. Lecz istniał w Starej Anglii jeszcze większy cud: pogoda, która nie płatała psikusów.

Wiosną na łąkach posłusznie wyłaziły z ziemi małe kwiatuszki, rosa skrzyła się w słońcu, świergoliły ptaszęta. Latem było cudownie gorąco przez co najmniej cztery miesiące z rzędu, a jeśli padało, to tylko dla dobra plonów i tak się jakoś składało, że deszcz przychodził najczęściej w nocy, kiedy ludzie wypoczywali w łóżkach. Jesienią liście stawały w ogniu i drżały przed zachodnim wiatrem, z godnością oznajmiając smutne pożegnanie. Zimą zaś, której należały się tylko dwa miesiące w roku, śnieg leżał równo, na grubość trzech stóp, a odwilży nie było aż do wiosny.

W wigilijny wieczór dookoła zamczyska Puszczy Dzikiej śnieg okrywał ziemię jak należało. Na blankach pokładły się ciężko białe czapy, jak grube warstwy lukru na przepysznym cieście, a w kilku dogodnych po temu miejscach śnieg przeistoczył się w krystalicznie czyste sople, niewiarygodnej wprost długości. Pacynki śniegu, ładniejsze niż kwiecie jabłoni, pokrywały gałęzie drzew, a z wioskowych dachów schodziły co pewien czas białe lawiny, ilekroć dostrzegły kogoś, komu warto spaść na głowę ku uciesze gawiedzi. Chłopcy lepili śnieżne kule, ale nigdy nie nadziewali ich kamieniami, żeby nie wyrządzić nikomu krzywdy, a wypuszczone na wyraj psy gryzły śnieg i tarzały się w nim, ogłupiałe lecz zachwycone, po czym energicznie wygrzebywały się z przepaścistych zasp. Fosa zamarzła i przemieniła się w lodowisko, o które z piekielnym zgrzytem tarły kości, służące ówczesnym ludziom za łyżwy, na brzegu fosy zaś wszystkich łyżwiarzy częstowano gorącymi kasztanami i korzennym miodem. Sowy pohukiwały rozgłośnie. Kucharze sypali małym ptaszkom całe misy okruchów. Wieśniacy nosili czerwone szale, a jeszcze żywszą czerwienią błyszczało oblicze Sir Ectora. Najczerwieńsze zaś były paleniska w chatach, kiedy siadało się przy nich wieczorami, gdy na dworze wył wicher i wałęsały się niezbyt nachalne wilczyska, które tylko od czasu do czasu zerkały przekrwionym okiem przez otwór od klucza do wnętrza tej czy owej chaty.

Był wieczór wigilijny. Wszystko, co należało zrobić, zostało zrobione. Cała wieś zebrała się w sali jadalnej na uroczystą wieczerzę. Podano łeb dzika, dziczyznę, wieprzowinę, wołowinę, baraninę i kapłony - lecz nie podano indyka, gdyż ten gatunek drobiu nie został jeszcze wynaleziony. Podano też pudding ze śliwkami i rodzynkami w misce płonącej okowity, skąd trzeba było wyławiać kawałki palcami, a wtedy do palców przylepiały się małe, błękitne płomyki. Miodu do picia było ile kto chciał. Pito zdrowie Sir Ectora, wznosząc przy tym toasty: „Niechaj nam żyje nasz Pan!”, albo „Panie i panowie, za miniony pomyślny rok i oby następny nie okazał się gorszy!”. Padł pomysł odegrania pasjonującej sztuki dramatycznej, w której święty Jerzy, Saracen i komiczny Doktor dokonywali niebywałych wyczynów. Kolędnicy czystymi tenorami odśpiewali Adeste Fidelis, oraz Śpiewam o Pannie. Potem te dzieci, którym zrobiło się niedobrze z przejedzenia, grały w ciuciubabkę i inne stosowne do ich wieku gry, panny zaś i kawalerowie tańczyli obrazowe tańce, oparte na podaniach o Robin Woodzie. Krąg taneczny znajdował się pośrodku sali, gdyż stoły uprzednio zsunięto pod ściany. Starsi pozostali za stołami, zadowoleni, że już dawno wyrośli z fikania i brykania. Po pewnym czasie dołączyły do nich te dzieci, którym nie zrobiło się niedobrze z przejedzenia i które wkrótce się pospały, wsparłszy główki o piersi rodziców i dziadków. Przy stole głównym zasiadł Sir Ector z zaproszonymi na łowy rycerzami; uśmiechali się do siebie, kiwali głowami, popijali burgunda, kseres i małmazję.

Na życzenie Sir Grummore'a poproszono o ciszę. Sir Grummore wstał i odśpiewał starą pieśń - hymn swojej szkoły. Występ nagrodzono burzliwymi oklaskami, chociaż Sir Grummore nie pamiętał słów i głównie nucił hymn przez sute wąsiska. Następnie, trącony łokciem przez sąsiada, podniósł się z miejsca Król Pellinore i zagrzmiał wielkim głosem:

Ja jestem słynny Pellinore, z krainy słynnej Lincolnshire,

Tropiłem Bestię wiele lat, zdeptałem za nią ziemi szmat,

Aż los szczęśliwy pewnego dnia wieczorem

Zetknął mnie z tu obecnym Sir Grummore `em.

I od tamtego czasu

Zażywam wywczasu

W puchowym łożu

A nie w ostępach lasu.

- No bo tak - wyjaśnił Król Pellinore, czerwieniąc się jak panna, kiedy z powrotem zajął swoje miejsce i wszyscy klepali go po plecach, winszując wystąpienia. - Kolega Grummore zaprosił mnie do siebie po uroczym pojedynku, który odbyliśmy na polanie i ja od tego czasu gwiżdżę na głupią Bestię, niech się powiesi, no nie?

- Słusznie, słusznie! - przyznali chórem obecni. - Człowiek ma w końcu tylko jedno życie.

Potem wyzwano do prezentacji Wiliama Twyti, który przybył na zamek w przeddzień uroczystości. Słynny łowczy wstał z miną nie zdradzającą żadnych emocji i, utkwiwszy, na ile zdolny był to zrobić, zezujące spojrzenie w Sir Ectorze, odśpiewał następujący utwór słowno-muzyczny:

Znasz-li Wiliama Twyti

W kaftanie wiatrem podszytym?

Znasz-li Wiliama Twyti,

Co nigdy nie był pobity?

Tak, znam Wiliama Twyti;

Zatkajcie mu dziób, niech nie krzyczy,

Niech kundle i róg zabiera

I niech się tu nie wydzierał

- Brawo! - zawołał z zachwytem Sir Ector. - Słyszeliście państwo? „Zatkajcie mu dziób!” Wyborne! A to ci równy gość! Kiedy zaczynał, pewien byłem, że chce się przechwalać. Wspaniali ludzie ci łowczy! Podajcie no małmazję Imć Twytiemu, z ukłonami ode mnie!

Chłopcy przycupnęli pod ławami przy kominku. Wart trzymał Kawałła w objęciach. Kawałłowi nie odpowiadało gorąco pomieszczenia ani woń miodu, ani wrzaski biesiadników; chciał się wyrwać z ramion Warta, ale Wart trzymał go mocno, bo bardzo chciał się do kogoś przytulić. Wobec tego Kawałł musiał, chcąc nie chcąc, dotrzymać swemu panu towarzystwa. Leżał i ział, wywaliwszy długi, różowy jęzor.

- Teraz niech wystąpi Ralf Passelewe.

- Poczciwy Ralf!

- Powiedz no nam, Ralfie, kto zakatrupił krowę?

- Cisza, cisza, oddajmy głos panu Passelewe, który nic nie mógł na to poradzić.

W samym końcu sali podniósł się z miejsca zażywny staruszek, tak jak to czynił przy podobnych okazjach od pięćdziesięciu lat. Sam miał lat co najmniej osiemdziesiąt pięć, ledwo widział, ledwo słyszał, a mimo to z zapałem zerwał się do odśpiewania dychawicznym głosikiem tej samej pieśni, którą umilał życie mieszkańcom Puszczy Dzikiej, zanim jeszcze Sir Ectora owinięto ciasno w lnianą pieluszkę i złożono w kolebce. Przy stole głównym nie było go słychać - dziadunio zanadto oddalony był w czasie, aby pokonać przestrzeń sali jadalnej - ale wszyscy i tak wiedzieli, co wyśpiewuje słabowitym głosem i przepadali za jego piosenką. A oto i ona:

Gdy Jaśnie Pan pewnego dnia

Na spacer szedł przez wieś,

Patrzy: dziewczyna - istny cud - Chce przez kałużę przejść.

Uniosła w górę sukni kraj

I - hyc! - na drugi brzeg.

I ujrzał nóżkę, tak chciał los.

Jak mus - to mus, i głupi człek!

Piosenka miała ze dwadzieścia zwrotek: Jaśnie Pan, chcąc nie chcąc, oglądał coraz więcej fragmentów damskiej anatomii, na ogół niedostępnych oczom mężczyzny. Każdą strofę kończyły entuzjastyczne wrzaski publiczności, a na koniec stary Ralf, oszołomiony owacją, siadł z powrotem na swoim miejscu i uśmiechnął się, niezbyt przytomnie, do kufelka, w który tymczasem nalano mu nową porcję miodu.

Przyszła kolej na podsumowanie, którego miał dokonać Sir Ector. Wstał, zrobił ważną minę i wygłosił następujące przemówienie:

- Drodzy przyjaciele! Dzierżawcy! I inni zebrani! Nie nawykłem, co prawda, do publicznych wystąpień...

Na te słowa rozległy się skromne wiwaty, gdyż wszyscy siedzący na sali rozpoznali początek przemówienia, które Sir Ector wygłaszał rokrocznie od dwudziestu lat. Powitali je z czułością.

- Nie nawykłem, co prawda, do publicznych wystąpień - powtórzył Sir Ector - przypadł mi jednak w udziale miły obowiązek... niezmiernie miły, rzekłbym, obowiązek powitania wszystkich razem i każdego z osobna na naszym skromnym przyjęciu. Nikt nie zaprzeczy, że rok mieliśmy udany, co się tyczy i zwierzyny, i plonów. Jak wam wiadomo, Grumbocke z naszej Puszczy Dzikiej powtórnie uzyskał w tym roku pierwszą nagrodę na wystawie bydła w Cardoyle i jeszcze jeden taki rok, a otrzyma puchar. Podniosłoby to znacznie prestiż Puszczy Dzikiej w oczach świata. Patrzę na was tu siedzących i widzę, że kilka twarzy ubyło z naszego grona, ale i kilka nowych zasiliło naszą wielką rodzinę. To są sprawy Bożej Opatrzności, ku której wszyscy zwracamy naszą wdzięczność. Dzięki ci, Panie, że nas stworzyłeś i dałeś dożyć uciech dzisiejszego wieczoru. Dzięki - a mówię to, jak sądzę, w imieniu wszystkich obecnych - za liczne łaski, jakimi stale darzysz nas, Panie. Gościmy dziś w naszym gronie sławnego Króla Pellinore'a, który tak dzielnie przysłużył się sprawie oczyszczenia naszych lasów z osławionej Bestii Dyżurnej. („Hura! Hura!”). Gościmy również Sir Grummore'a Grummursuma, bywalca turniejów rycerskich, który - mówię mu to śmiało prosto w oczy - nie drgnie nawet w siodle, póki przeciwnik stoi na wprost niego. („Hip-hip-hurraaa!”). Wielki to dla nas honor gościć najsławniejszego Łowczego Jego Królewskiej Mości, imć Wiliama Twytiego, który zademonstruje nam jutro - o czym nie wątpię - takie mistrzostwo w swoim fachu, że będziemy w zdumieniu przecierali oczy, żałując, iż królewska sfora, tak bliska naszym sercom, nie poluje w naszej puszczy codziennie. („Fiu-fiu-fiu! Hajże-ha!”). Dziękuję wam, drodzy przyjaciele, za spontaniczne przywitanie, które zgotowaliście szlachetnym gościom. Śmiem twierdzić, że i oni przyjmą wasze powitanie równie szczerze i gorąco, jak zostało ono ofiarowane. Zaraz kończę. Kolejny rok dobiega kresu, czas spojrzeć w przyszłość, która stawia przed nami nowe zadania. Na przykład najbliższą wystawę bydła. Przyjaciele! Życzę wam wszystkim wesołych świąt! A teraz ojciec Sidebottom odmówi modlitwę, my zaś odśpiewamy hymn.

Znów rozległy się donośne wiwaty, ale uciszono je w samą porę, by do uszu zgromadzonych mogły dotrzeć ostatnie słowa modlitwy wikarego, wygłoszonej po łacinie. Następnie wszyscy powstali i z uczuciem odśpiewali w blasku ognia hymn państwowy:

Boże, Król Pendragon,

Otoczon chwałą Twą,

Niech rządzi nam!

Niech leje wrażą krew,

Niech budzi miłość, gniew,

Waleczny niczym lew!

Boże, Króla chroń!

Przebrzmiały ostatnie takty i sala się wyludniła. Na drodze zamigotały pochodnie: goście wracali do domów grupami, żeby nie kusić wilków. Zamczysko Puszczy Dzikiej spało spokojnie, bez świateł, w niezwykłej ciszy błogosławionego śniegu.

ROZDZIAŁ XVI

Nazajutrz Wart wstał bardzo wcześnie. Ledwie się obudził, podjął śmiałą decyzję: jednym ruchem odrzucił wielką niedźwiedzią skórę, pod którą sypiał, i wystawił ciało na kąśliwy chłód. Ubierał się z furią, dygocąc wściekle i przeskakując z nogi na nogę, żeby oszukać ziąb, a z każdym oddechem wypuszczał z ust błękitnawy kłąb pary wodnej. Strzaskał lód w miednicy i zanurzył twarz w lodowatej wodzie - skrzywił się przy tym, jakby zjadł coś okropnie kwaśnego - otrząsnął się z przeciągłym „uuuch!” i energicznie wytarł ręcznikiem piekące policzki. Po tym wszystkim zrobiło mu się całkiem ciepło. Udał się do psiarni gościnnej ciekaw, jak też Łowczy Królewski szykuje się do Wielkich Łowów.

Imć Wiliam Twyti okazał się w świetle dziennym zasuszonym, steranym człowiekiem o minie wielce melancholijnej. Życie zeszło mu na ściganiu i ćwiartowaniu rozmaitych stworzeń dla królewskiego stołu. W pewnym sensie był zwyczajnym rzeźnikiem. Miał obowiązek wiedzieć, które partie zwierzyny można oddać psom, a które należą się myśliwym asystującym w obławie. Każda sztuka musiała być poćwiartowana artystycznie, z pozostawieniem dwóch żył na ogonie dla urody grzbietówki. Jak daleko Imć Twyti sięgał pamięcią, zawsze albo ścigał rogacza, albo kroił go na porcje.

Nie przepadał za swoją robotą. Stada rogaczy i łani, dziki-samotniki, lisy, kuny, sarny, borsuki i wilki jawiły mu się najczęściej w postaci odartych ze skóry tuszy. Gdy rozmowa schodziła na sztukę dzielenia trofeum, Imć Twyti tylko grzecznie się uśmiechał, wiedział bowiem, że większość myśliwych popisuje się jedynie znajomością fachowych terminów, podczas gdy dla niego chlebem codziennym było to, co te terminy oznaczały. Gdy ktoś z ożywieniem relacjonował swoją potyczkę z potężnym odyńcem, Imć Twyti tylko beznamiętnie mu się przypatrywał: on sam szesnaście razy w życiu znalazł się w bezpośrednim kontakcie z dziczymi kłami i nosił na ciele białe blizny, sięgające od ud aż po żebra. Dlatego, słuchając mrożących krew w żyłach opowieści myśliwskich, spokojnie zajmował się swoją robotą. Jedna jedyna rzecz zdolna była poruszyć Imć Twytiego. Lato czy zima, śnieg czy skwar - on pędził za dzikiem albo za rogaczem, duszą przebywając całkiem gdzie indziej. Wystarczyło rzucić hasło „kot!” - a już Imć Twyti, nie przerywając galopu za utrapionym rogaczem, zaczynał jednym okiem zerkać za siebie, wyglądając szaraka. Zające, był to jedyny temat, na który wypowiadał się Łowczy Królewski. Król stale go gdzieś posyłał: to do tego zamku, to do owego, z jednego krańca Anglii w drugi, i wszędzie miejscowi panowie podejmowali Wielkiego Łowczego z należną mu pompą i paradą, bez końca napełniali jego szklanicę i wypytywali o najciekawsze łowy. Imć Twyti odpowiadał krótko i zdawkowo. Ledwie jednak ktoś wspomniał o zającach, Twyti nadstawiał ucha, walił szklanicą o blat i rozwodził się szeroko nad niezwykłością tych stworzeń, a zwłaszcza nad tym, że jeden i ten sam osobnik potrafi być raz samcem, innym znów razem samicą, do czego nie jest zdolne żadne inne stworzenie na świecie.

Wart przez dłuższą chwilę obserwował w milczeniu sławnego gościa, po czym udał się do domu, chcąc sprawdzić, czy jest jakaś nadzieja na śniadanie. Okazało się, że i owszem, ponieważ cały zamek cierpiał owego ranka na tę samą nerwową przypadłość, która o świcie wypędziła z łóżka Warta. Nawet Merlin ubrał się w szorty, które dopiero parę wieków później upowszechniły się w środowisku uniwersyteckich miłośników myśliwstwa.

Polowanie na dzika było frajdą co się zowie. W niczym nie przypominało dzisiejszych polowań na borsuki, lisy czy też inną drobną zwierzynę. Może najbliższe łowom na dzika są współczesne polowania z łasicą na zające, tyle że wówczas zamiast łasicy występował pies, a zająca zastępował dzik, który mógł bez trudu zakatrupić myśliwego; w miejsce strzelby natomiast nosiło się włócznię i ona jedna miała gwarantować myśliwemu bezpieczeństwo. Na dziki zwykle polowało się pieszo. Być może dlatego, że sezon łowów na dziki obejmował dwa miesiące zimowe, kiedy śnieg chętnie wklejał się w końskie kopyta, tworząc pod nimi zbite grudy, co czyniło galop wielce niebezpiecznym. Myśliwy nacierał zatem pieszo, zbrojny tylko w żelazny grot, na przeciwnika o znacznie większej wadze, zdolnego jednym zamachem rozpruć człowieka od pępka po gardło i osadzić jego głowę na swoich szablach. W polowaniu na dzika obowiązywała tylko jedna zasada: wytrzymać jak najdłużej. Gdy dzik szarżował, trzeba było przyklęknąć na jedno kolano i wycelować włócznię. Koniec włóczni trzymało się prawą ręką tuż przy ziemi, żeby tym łatwiej wytrzymać impet zwierza, lewe ramię zaś należało wyprężyć na całą długość i sterować za jego pomocą grot włóczni wprost na szarżującego dzika. Włócznia była doskonale ostra, a około osiemnastu cali od czubka ostrza miała gardę, która nie pozwalała jej zagłębić się w pierś zwierza na więcej niż osiemnaście cali. Gdyby gardy nie było, dzik mógłby szarżować dalej, nawet z wbitą w ciało włócznią, i dosięgnąć myśliwego.

Garda utrzymywała konieczny dystans między myśliwym a zwierzęciem. I to właśnie była sytuacja, którą trzeba było wytrzymać jak najdłużej.

Przeciętny dzik ważył, zależnie od wieku, dwieście do czterystu funtów, a jedynym jego celem było prężyć się i dreptać tak długo, aż wreszcie dosięgnąłby zamachowca i posiekał go na drobne kawałki. Jedynym celem zamachówca natomiast było utrzymać dzika na włóczni dopóty, dopóki ktoś go nie dobije. Dzierżąc z całych sił włócznię, której ostrze tkwiło w dziku, myśliwy mógł jedynie uspokajać się myślą, że od rozjuszonej bestii oddziela go długość drzewca - a dopóki tak jest, nie grozi mu nic, nawet gdyby mieli w tej konfiguracji biegać po całym lesie. Przypuszczam, że po tych wyjaśnieniach łatwiej wam będzie zrozumieć, dlaczego męska część mieszkańców zamku zerwała się o świcie w dniu Wielkich Łowów Bożonarodzeniowych i dlaczego w wielkim pośpiechu i z lekko ściśniętymi gardłami spożyła śniadanie.

- Aha! - odezwał się Sir Grummore, ogryzając wieprzowy gnat. - Więc jednak zdążyliśmy na śniadanko, hę, młody człowieku?

- No właśnie - zgodził się Wart.

- Piękny ranek na łowy - kontynuował Sir Grummore. - Naostrzyłeś dobrze włócznię, hę?

- Owszem, dziękuję panu - odparł grzecznie Wart i udał się do stołu pod ścianą, żeby wybrać sobie porcję pieczeni.

- Co z tobą Pellinorze? - martwił się Sir Ector. - Skosztuj chociaż kurczaka. Jeszcze nic nie jadłeś.

Król Pellinore odrzekł mu na to:

- Dziękuję, ale jakoś nie mam apetytu. Nie najlepiej się dzisiaj czuję.

Sir Grummore na chwilę oderwał się od gnata i zagadnął:

- Nerwy?

- Bynajmniej! - zaoponował gwałtownie Król Pellinore. - Skądże znowu! Gdzie tam! Absolutnie! Coś mi musiało zaszkodzić z wczorajszej kolacji.

- Bzdura, mój drogi - rzekł na to Sir Ector. - Proszę cię bardzo, oto porcja kurczęcia. Trzeba nabrać sił.

Nałożył nieszczęsnemu królowi kilka kapłonów. Pellinore zasiadł nad nimi w końcu stołu, próbując przełknąć choćby kęs.

- Dobrze ci zrobią - uśmiechnął się ironicznie Sir Grummore. - Ale chyba dopiero pod wieczór.

- Tak uważasz?

- Wiem to z całą pewnością - rzekł Sir Grummore i mrugnął do gospodarza.

Wart zauważył, że Sir Ector i Sir Grummore odżywiają się z przesadnym wręcz apetytem. On sam nie wmusiłby w siebie tego dnia więcej niż jedną porcję śniadania, a Kay w ogóle nie pojawił się w jadalni.

Po śniadaniu ustalono z Imć Twytim plan działania i kawalkada myśliwych ruszyła na łowy. Możliwe, że dzisiejszy dyrektor psiarni uznałby towarzyszącą im sforę za przypadkową zbieraninę, było w niej bowiem pół tuzina czarno-białych dzikarzy, przypominających charta z łbem bulteriera albo i jeszcze gorzej, a z racji swej niezmiernej ostrości poubieranych w kagańce; były dwa charty, zabrane na wszelki wypadek; większość zaś stanowiła skrzyżowanie naszego ogara z rudym seterem irlandzkim, nosiła obroże i wędrowała na smyczy. Za to suki zbliżone do rasy bigiel dreptały usłużnie przy nogach swoich panów, dokładnie tak, jak po dziś dzień drepcze każdy bigiel - czyli z wyjątkowym wdziękiem.

Obok psów postępowali ludzie. Merlin w obfitych szortach wyglądał prawie jak Lord Baden-Powell, tyle że tamten nie nosił brody. Sir Ector w „skromnym” skórzanym stroju - nie godziło się bowiem polować w zbroi rycerskiej - maszerował ramię w ramię z Imć Twytim, a minę miał przy tym stroskaną i ważną zarazem - jak to nadzorca operacji. Tuż za nimi szedł, posapując ciężko, Sir Grummore, który wszystkich po kolei odpytywał, czy aby dobrze naostrzyli włócznie. Król Pellinore wycofał się między wieśniaków, hołdował bowiem zasadzie, że w kupie najbezpieczniej.

Cała męska część gminu przybyła w komplecie, począwszy od sokolnika Hoba aż po starego Wacusia bez nosa, a każdy dzierżył w dłoni włócznię, widły albo przynajmniej starą kosę na solidnym drągu. Szło nawet kilka młodych kobiet ze dworu, niosąc kosze z prowiantem dla myśliwych. Były to więc Łowy Bożonarodzeniowe co się zowie!

Na skraju puszczy dogonił ich ostatni uczestnik polowania: wysoki, godnej postawy osobnik, odziany na zielono, z łukiem długości siedmiu stóp.

- Witam, panie - uśmiechnął się ujmująco do Sir Ectora.

- Dzień dobry, dzień dobry - zmieszał się nieco Sir Ector. - Całkiem niezły, hę? A więc dzień dobry, dzień dobry.

Odprowadziwszy dżentelmena w zielonym na stronę, poinstruował go następnie szeptem tak głośnym, że wszyscy słyszeli każde słowo:

- Na litość boską, mój drogi człowieku, błagam cię, bądźże ostrożny. Jest tu ze mną Wielki Łowczy od samego króla, a tamci dwaj goście to Król Pellinore i Sir Grummore. Dlatego błagam cię, mój kochany, stań na wysokości zadania i nie wypowiadaj żadnych kontrowersyjnych opinii. Rozumiemy się, co, stary? Równy z ciebie gość, od początku wiedziałem!

- Ma się rozumieć - zapewnił go zielony. - Uważam mimo wszystko, że mógłby mnie pan przedstawić dżentelmenom.

Sir Ector oblał się rumieńcem i zawołał:

- Panie Grummorze, pozwól no pan tutaj na momencik! Chciałbym panu przedstawić mojego znajomego, starego druha, nazwiskiem Wood... Stary druh... Pan Wood, przez „W”, uważasz pan, Grummore, a nie przez „H”. A to jest Król Pellinore. Pan Wood - Król Pellinore.

- Czołem! - zasalutował Król Pellinore, któremu w ciężkich chwilach dokuczał stary nawyk.

- Szanowanko - uśmiechnął się Sir Grummore. - Pan nie jest przypadkiem krewnym Robin Hooda, co?

- Ależ skąd! - pospieszył z zapewnieniem Sir Ector. - Mówiłem panom przecież: wu-o-o-de, Wood, drzewo, drewno, to, z czego się wyrabia buble, chciałem powiedzieć, beble - to jest, chciałem powiedzieć, meble i drzewce do włóczni, i w ogóle.

- Bardzo mi przyjemnie - skłonił się Robin.

- Czołem - powtórzył Król Pellinore.

- Ciekawe... - zamyślił się Sir Grummore. - Ciekawy zbieg okoliczności: obaj chodzicie na zielono...

- Bardzo zabawny zbieg okoliczności, nieprawdaż? - wtrącił się skwapliwie Sir Ector. - Mój przyjaciel nosi się na zielono z powodu żałoby po ciotce, która spadła była z drzewa, świeć jej Panie.

- W takim razie pan daruje, panie Wood. Moje kondolencje - zmitygował się Sir Grummore, zły na siebie, że poruszył drażliwy temat. I na tym dyskusja się zakończyła.

- No więc, panie Woodzie, gdzie zaczynamy? - zapytał Sir Ector, kiedy ochłonął z emocji.

Po tym pytaniu zaproszono do rozmowy Imć Twytiego i nastąpiła krótka wymiana zdań, obfitujących w fachową terminologię. Potem wszyscy powędrowali w głąb zimowej puszczy i tam zaczęła się zabawa.

Warta, ledwie wkroczył do lasu, opuściło uczucie paniki, które owładnęło było jego żołądkiem, gdy śniadał. Ruch na świeżym powietrzu, śnieg i wiatr orzeźwiły go i otrzeźwiły: oczy chłopca błyszczały jak kryształki szronu w białym blasku zimowego słońca, a krew szumiała mu głośno w żyłach z wielkiej emocji. Patrzył na myśliwego wiodącego na podwójnej smyczy dwa posokowce i widział, że psy ciągną coraz natarczywiej, w miarę jak zbliżają się do terenów dzika. Widział, jak wszystkie psy po kolei (na końcu te, które posługiwały się raczej wzrokiem niż węchem) robią się niespokojne; słyszał ich pełen niecierpliwości skowyt. Nagle Robin zatrzymał się, podniósł coś z ziemi i podał Twytiemu. Pochód stanął. Dotarli do niebezpiecznego miejsca.

Dzika podchodziło się, żeby go ubić. Celem łowów było ubicie go możliwie najszybciej. Wart zajął miejsce w kole myśliwych otaczających leże potwora i przyklęknąwszy w śniegu na jedno kolano wsparł koniec uniesionej włóczni o ziemię. Był gotów na wszystko. Panowała cisza wprost namacalna. Imć Twyti dał znak do spuszczenia psów ze smyczy. Oba dzikarze natychmiast dały susa w chaszcze, za nimi zaś myśliwi. Psy gnały bezgłośnie.

Przez pięć długich minut nic się nie wydarzyło. Serca myśliwych waliły jak młoty, a na każdej szyi w takt pulsowała tętnica. Głowy obracały się stale, to w lewo, to w prawo: myśliwi upewniali się co do bliskiej obecności towarzyszy. Północny wiatr niósł z sobą słodkie tchnienie życia i każdy z myśliwych czuł, jak piękne jest owo życie, które okrutna dziczą szabla zdolna byłaby wydrzeć właścicielowi w parę sekund, gdyby sytuacja rozwinęła się niepomyślnie.

Odyniec nie wyraził głosem swojej wściekłości. Od strony barłogu nie dobiegł ani jego ryk, ani też skowyt psów. Tylko nagle, na skraju polanki, o jakieś sto jardów od Warta, wyrosła czarna sylweta. Nawet nie wyglądała na dzika - przynajmniej w pierwszej chwili. Pojawiła się zbyt nieoczekiwanie, żeby mogła wyglądać na cokolwiek. I zanim Wart połapał się w sytuacji, czarny stwór już szarżował na Sir Grummore'a.

Szarżował poprzez białe śniegi, wzbijając niewielkie tumany. Sir Grummore - równie jak dzik czarny na tle śniegu - wykonał nagle salto, owiany chmurą bieli. Północny wiatr przyniósł bolesne stęknięcie - lecz nie odgłos upadku - i wtem dzik znikł z pola widzenia. Dopiero wówczas Wart uprzytomnił sobie, że świetnie zapamiętał szczegóły dziczej postaci, chociaż zdawało mu się, że nie miał czasu, aby przyjrzeć się zwierzowi. Zapamiętał rzadki chyb, zjeżony jak grzebień na końskim grzbiecie, błysk szabli, od którego cierpła skóra, sterczące żebra, nisko pochylony łeb i świdrujące świńskie oko.

Sir Grummore podniósł się i otrzepał ze śniegu, głośno zwalając całą winę na włócznię. Na bieli okrywającej ziemię pieniło się kilka różowawych śladów. Imć Twyti przyłożył do ust róg myśliwski. Na pierwszy naglący do czynu dźwięk rogu spuszczono ze smyczy wyżły i cała scena ożyła. Dzikarzom, które ruszyły dzika z barłogu, pozwolono ścigać go dalej, aby nie straciły zapału do pracy. Ogary dawały śpiewny głos. Wyżły galopowały przez zaspy, ujadając na całe gardło. Podniósł się ogólny rwetes i bieganina.

- Huzia! Huzia! - wołali gromko myśliwi. - Łapaj! Łapaj! Bierz go!

- Panowie, Panowie! - emocjonował się Imć Twyti. - Za pozwoleniem, usuńcie się z drogi psom!

- Hej tam! - darł się Król Pellinore. - Gdzie on pobiegł, widział który? Co za dzień wspaniały! Bierz go, łapaj, trzymaj, huzia!

- Trzymaj się, Pellinore! - wrzeszczał Sir Ector. - Uwaga na psy! Uwaga na psy! Sam go nie pochwycisz. // est hault. II est hault!

- Tilly-ho! - powtórzyli inni jak echo. - Tilly-ho! - zaśpiewały drzewa. - Tally-ho! - mruknęły odległe zaspy, gdy na opatuloną ziemię posypały się z ciężkich konarów bezgłośne chmary roziskrzonego puchu.

Wart biegł razem z Imć Twytim.

Przypominało to nieco grę w podchody, ale podchody w puszczy, przez którą miejscami niełatwo było się przedrzeć. Kierunek nadawały głosy psów i myśliwych, którzy na różne sposoby oznajmiali, gdzie są i co robią. Bez tych sygnałów cała nagonka pogubiłaby się w dwie minuty - a nawet z ich pomocą połowa ludzi straciła orientację w ciągu trzech minut.

Wart trzymał się Twytiego jak rzep psiego ogona. Poruszał się równie szybko jak Wielki Łowczy, bo gdy tamtemu pomagało wieloletnie doświadczenie, Wartowi sprzyjało to, że był drobniejszy, no i wyuczony przez Marian. Robin również dotrzymywał im kroku, za to postękiwania Sir Ectora i głośne dyszenie Króla Pellinore'a szybko ucichły gdzieś z tyłu. Sir Grummore poddał się jeszcze wcześniej, bo już wstępne zderzenie z dzikiem po części pozbawiło go tchu: wlókł się teraz w ogonie, przeklinając tępą włócznię. Kay dotrzymywał mu towarzystwa, żeby Sir Grummore nie zawieruszył się w lesie. Nagonka już dawno się rozproszyła, gdyż jej uczestnicy nie rozumieli, co znaczą poszczególne dźwięki rogów. Merlin rozdarł szorty i przystanął, aby je załatać za pomocą czarów.

Sierżant tak dalece nadwyrężył wypiętą pierś, wykrzykując „Tally-ho” i kierując myśliwych w odpowiednie strony, że w końcu sam całkiem stracił orientację w terenie i powiódł oddział zrzędzących wieśniaków, w szyku indiańskim, parami, z obowiązkowym unoszeniem kolan - w odwrotnym niż trzeba było kierunku. Hob szedł w nagonce.

- Noga, noga - dyszał Wielki Łowczy, nawołując Warta jak psa. - Nie tak prędko, mój paniczu, oni schodzą z linii.

Wart rzeczywiście usłyszał, że granie psów osłabło i brzmiało teraz bardziej chaotycznie.

- Stój! - zatrzymał ich Robin. - Bo się o niego potkniemy!

Muzyka ucichła.

Twyti zawołał na psy, rzucił pochwę rogu daleko przed siebie, przyłożył instrument do ust i zagrał „Zbiórkę myśliwych”.

Jeden z dzikarzy odezwał się pojedynczym szczeknięciem.

- Do nogi! - wrzasnął Twyti. Pies odezwał się ponownie, tym razem nieco pewniej; umilkł na chwilę, po czym zaczął ujadać gorączkowo pełnym głosem.

- Brawo! Dobry pies. Wiwat waleczny Beaumont! Ruszaj go! Bierz go!

Do ujadania dzikarza przyłączyły się śpiewne tenory ogarów. Crescendo psich głosów osiągnęło swój szczyt, gdy wszystkie inne dźwięki przebił krwiożerczy bas wyżłów.

- Mają go - stwierdził Imć Twyti i wszyscy trzej na nowo zerwali się do biegu, a reszta towarzyszyła im graniem rogów.

Posępny dzik stał w małym zagajniku, zdecydowany nie dopuścić do siebie myśliwych. Zadem wparł się z całej siły w zgięcie konaru powalonego wichurą drzewa - co mu dawało solidne oparcie. Trwał w postawie obronnej, z odwiniętą groźnie górną wargą odsłaniającą fajki. Krew - skutek ciosu Sir Grummore'a - sączyła się gęstą strugą między kępami chybu na grzbiecie i dalej, w dół, po nodze. Zwierz toczył krwawą pianę z pyska, a piana ta barwiła i topiła śnieg wokół jego przednich biegów. Niespokojnie strzelał na wszystkie strony świńskimi oczkami. Psy otoczyły go kołem, wściekle ujadając. Pies Beaumont, z przetrąconym kręgosłupem, wił się u nóg potwora. Dzik - zupełnie nie zważając na psa, który co prawda jeszcze żył, ale przestał być groźny - stał czarny, krwawy, rozjuszony.

- Ruszaj! - rzucił hasło Wielki Łowczy.

Natarł na dzika z wystawioną włócznią. Psy, zachęcone przykładem pana, postępowały krok w krok za nim.

Sytuacja zmieniła się tak błyskawicznie, jak błyskawicznie pada domek z kart: dzik nie stał już w defensywie, tylko szarżował na Imć Twytiego. Wyżły doskoczyły do niego, wpijając się, ten w bok, ten w gardło, tamten znów w nogę - tak, że w rezultacie na Łowczego Królewskiego nacierał nie pojedynczy dzik, lecz zlepek rozjuszonych stworzeń. Imć Twyti lękał się użyć włóczni, aby nie zrobić krzywdy psom. Żywy tłumok toczył się ku niemu z nieposkromionym impetem: dzik jak gdyby wcale nie czuł ciężaru psów. Twyti spróbował odwrócić włócznię, aby odeprzeć atak końcem drzewca, ale nim zdołał to uczynić, dopadł go rozszalały zwierzyniec. Twyti uskoczył w tył, potknął się o korzeń i zginął pod kłębowiskiem walczących cielsk. Wart skakał dookoła, wymachując desperacko włócznią, ale nie miał odwagi zagłębić jej między walczących. Robin porzucił włócznię i wydobył krótki, zakrzywiony miecz. Wstąpił w sam środek jatki i spokojnie podniósł za łapę jednego z wyżłów. Pies nie puścił ofiary, za to odsłonił kawałek miejsca na jej ciele. I w to właśnie miejsce zagłębił się powoli mieczyk Robina: raz, drugi, trzeci. Cała misterna zwierzęca konstrukcja zachwiała się, na chwilę odzyskała równowagę, zachwiała się ponownie i runęła ciężko na lewy bok. Łowy były zakończone.

Imć Twyti ostrożnie wyciągnął nogę spod dziczego cielska, wstał, złapał się prawą dłonią za kolano, zbadał jego sprawność, przesuwając rzepkę w różnych kierunkach, po czym sam sobie kiwnął głową na znak, że wszystko gra i rozprostowywał plecy. Bez słowa podniósł włócznię i pokuśtykał do Beaumonta.

- Cicho, Beaumont, cicho, mon ami. Waleczny Beaumont, dobry, dobry pies. Spokój, Beaumont, już spokój.

Beaumont lizał rękę pana, ale nie mógł pomachać ogonem. Łowczy skinął na stojącego z tyłu Robina, nie przestając spoglądać psu prosto w oczy.

- Dobry był z ciebie pies, Waleczny Beamouncie. Teraz śpij, przyjacielu, śpij, mój Beaumoncie, śpij, moje dobre, stare psisko.

Miecz Robina zwolnił Beaumonta z tego świata i puścił go wolno między gwiazdy, gdzie psy biegają z Orionem i tarzają się do woli w gwiezdnym pyle.

Wart przez dłuższą chwilę nie mógł spojrzeć w oczy Twytiemu. Stary dziwak wstał bez słowa i zgonił psy z martwego dzika, tak jak to zawsze czynił po polowaniu. Przyłożył róg do ust i wygrał na nim cztery przeciągłe, drżące dźwięki - Śmierć zwierza. Ale nie o śmierć dzika mu chodziło i Wart przestraszył się nagle, bo zdawało mu się, że Imć Twyti płacze.

Sygnał Śmierć zwierza ściągnął na miejsce większość zbłąkanych myśliwych.

Hob przybył pierwszy. Zaraz za nim, siekąc zarośla włócznią przypędził Sir Ector, który sapał głośno i już z daleka pokrzykiwał z ważną miną:

- Brawo, Twyti! Wspaniałe łowy, doskonałe! Oto jak się poluje na grubego zwierza. Wiele on waży?

Reszta nadciągała grupkami. Król Pellinore kuśtykał w ogonie i dalej pohukiwał „tally-ho”, nieświadom, że polowanie zostało zakończone. Kiedy go o tym fakcie poinformowano, stanął i zapytał bardzo słabiutkim głosem:

- Tally-ho, co?

Potem zamilkł całkowicie. W końcu na miejsce przybył nawet indiański zastęp sierżanta, cały czas defilujący karnie dwójkami, z wysokim unoszeniem kolan. Sierżant zatrzymał oddział na polanie i z wielkim zadowoleniem poinformował swoich ludzi, że jemu jednemu zawdzięczają to, że się zupełnie nie pogubili. Merlin szedł powoli, przytrzymując rozdarte szorty, ponieważ magia krawiecka okazała się nic niewarta.

Przykuśtykał też Sir Grummore w towarzystwie Kaya. Sir Grummore obwieścił, że jeszcze nigdy nie oglądał tak mistrzowsko przeprowadzonej akcji uśmiercania dzika - chociaż nie widział jej ani kawałeczka - po czym szybko przystąpiono do części rzeźniczej, czyli do oprawiania zwierza.

Nie obyło się bez zamieszania. Król Pellinore, który od rana miał raczej kiepski dzień, popełnił kardynalny błąd, pytając, kiedy psy dostaną swoją dolę. Jak wiadomo obyczaj myśliwski nakazuje podawanie psom nagrody w postaci wnętrzności ubitego zwierzęcia na ściągniętej zeń skórze (sur le quir), lecz nie w przypadku dzika, którego w ogóle nie odziera się ze skóry. Dzika patroszy się, kiedy jeszcze ma on skórę na grzbiecie - a skoro nie zdziera się skóry, to i psy nie mogą na niej otrzymać swego poczęstunku. Psy, które upolowały dzika, otrzymują zazwyczaj później wnętrzności zwierza gotowane z chlebem na ogniu. A więc Król Pellinore pomylił obyczaje.

Za ten błąd musiał się pochylić nad powaloną bestią i przy wtórze głośnych szyderstw, mimo swych protestów, przyjąć na grzbiet klapsa zadanego obuchem miecza z rąk Sir Ectora.

- Uważam, że jesteście bandą łotrów - rzekł Król i oddalił się w głąb puszczy, burcząc pod nosem.

Dzik został przepisowo oprawiony, psy otrzymały należną im dolę, a myśliwi z nagonki, którzy gwarzyli w grupkach na stojąco - gdyby usiedli, przemoczyliby w śniegu spodnie - spożyli prowiant przyniesiony w koszach przez towarzyszące łowom młode damy. Odkorkowano przezornie dostarczoną przez Sir Ectora baryłkę wina i wszyscy zdrowo się napili. Potem przednie i tylne biegi dzika związano, a cielsko nanizano na drąg, którego końce dwaj mężczyźni dźwignęli na ramiona. Wiliam Twyti stanął z boku i z szacunkiem odtrąbił Koniec polowania.

W tej samej chwili pojawił się ponownie Król Pellinore. Jeszcze nim go ujrzeli, usłyszeli wściekłe trzaski gałęzi i okrzyki:

- Hop-hop! Hop-hop! Chodźcie no tutaj! Stało się coś okropnego!

Król Pellinore stanął w pozie tragicznej na skraju polany, dokładnie w momencie, gdy przeciążona śniegiem gałąź postanowiła zrzucić balast wprost na jego głowę. Król Pellinore nawet tego nie zauważył. Wygrzebał się z zaspy i, jakby nigdy nic, wykrzykiwał dalej:

- Coś strasznego! Coś strasznego!

- O co chodzi, Pellinorze? - zawołał ku niemu Sir Ector.

- Chodźcie, szybko! - wrzasnął Król. Odwrócił się na pięcie i zniknął w gąszczu.

- Jak sądzicie - zwrócił się do zebranych Sir Ector. - Czy on ma dobrze w głowie?

- Nerwowy gość - orzekł Sir Grummore. - Wyjątkowo nerwowy.

- Najlepiej chodźmy za nim i przekonajmy się, co tam robi. Cała procesja ruszyła uroczyście śladem Króla Pellinore'a, który wiódł zygzakiem w głąb lasu.

Wreszcie ujrzeli widok, którego się nie spodziewali. W samym środku kępy uschłych ostów siedział Król Pellinore i zalewał się łzami. Czule głaskał wielki łeb żmii, który trzymał na kolanach. Łeb miał ciąg dalszy: długie, chude, żółte, cętkowane cielsko. Cielsko kończyło się lwimi nogami o jelenich kopytkach.

- Dobrze już, dobrze - przemawiał czule Król. - Nie miałem zamiaru zostawić cię na zawsze. Chciałem tylko troszkę powysypiać się w puchowym łożu. A potem wrócić do ciebie. Słowo rycerza, taki miałem plan. Proszę cię, Bestio, nie umieraj, nie zostawiaj mnie bez odchodów!

Na widok Sir Ectora Król opanował sytuację. Rozpacz dodała mu autorytetu.

- Do dzieła, Sir Ectorze! - wykrzyknął. - Nie stój jak cielę! Dawaj mi tu zaraz tę baryłkę wina.

Przyniesiono baryłkę i napełniono z niej dla Bestii Dyżurnej solidny puchar.

- Biedactwo - żalił się z oburzeniem Król Pellinore. - Usychała z tęsknoty, z żalu, że nikt się nią nie interesuje. Nie pojmuję, jak mogłem siedzieć spokojnie tyle czasu u Sir Grummore'a i ani razu nie pomyśleć o staruszce Bestii. Wszystkie żebra na wierzchu - patrzcie, straszny widok. Jak wręgi beczki. Leżała tu, na śniegu, sama jak palec, bez śladu chęci do życia. No, Bestyjko! Jeszcze łyczek! To ci dobrze zrobi.

- Gnić w puchowych betach, też mi coś! - dodał po chwili z niesmakiem gnębiony wyrzutami sumienia monarcha i patrzył przy tym morderczym wzrokiem na Sir Grummore'a. - Jak jakiś, nie przymierzając, stary grzyb!

- Ale jak... jak ją znalazłeś? - zająknął się Sir Grummore.

- Przypadkiem. Nie bez waszej zakichanej pomocy. Latają w kółko jak oparzeni i okładają się mieczami! Wdepnąłem na nią dokładnie tutaj, w tych ostach; leżała, bidulka, cała przysypana śniegiem, zapłakana i nikt na całym świecie się o nią nie troszczył. Oto skutki nieregularnego trybu życia. Dawniej wszystko było dobrze: wstawaliśmy o stałej porze, odbywaliśmy kilkugodzinny pościg i kładliśmy się spać o wpół do jedenastej. A teraz - spójrzcie na nią: ruina! Jeżeli umrze, będzie to twoja wina, Grummore! Twoja i twojego głupiego łóżka!

- Ależ Pellinore! - zaperzył się Sir Grummore.

- Zamknij się - uciszył go Król. - Co tak sterczysz i dukaszjak półgłówek? Rób coś! Poszukaj drugiego drąga, żebyśmy mogli zanieść do domu staruszkę Glatisantę. Co z tobą, Ector, rozum ci odjęło? Trzeba ją koniecznie zabrać do domu i ułożyć przy ogniu w kuchni. Poślij kogoś przodem, niech naszykują chleba z mlekiem. Ty też, Twyti, czy jak ci tam - przestań się zabawiać głupią trąbką, pędź przodem i nagrzej kilka kocy.

- Kiedy już będziemy w domu - kończył dyspozycje Król Pellinore - trzeba ją będzie przede wszystkim solidnie nakarmić, a jeżeli do rana dojdzie do siebie, dam jej parę godzin forów i hej-ho! wrócimy do dawnego życia. Co ty na to, Glatisanto? Ty pójdziesz górą, a ja doliną, chcesz? Zbliż się tutaj, Robin Hoodzie - myślisz, że nie wiem, kim jesteś, ale ja wiem. Dosyć tego opierania się na łuku ze zblazowaną miną. Zbierz wszystkie siły i powiedz temu atlecie, sierżantowi, żeby ci pomógł dźwignąć chorą. Ostrożnie, ostrożnie. Pomaleńku, baranie łby, i żeby mi się żaden nie śmiał potknąć! Puchowe łoża, polowanka - też mi coś! Dziecinada! Ruszać, prosto do domu, lewą - marsz! Puchowe móżdżki, ot co!

- A ty, Grummorze - dorzucił jeszcze po chwili, chociaż przemowa była w zasadzie zakończona - możesz się schować pod pierzynę i udusić w tym swoim głupim łóżku.

ROZDZIAŁ XVII

- Uważam - rzekł Merlin pewnego popołudnia, spoglądając na chłopca sponad okularów - że przyszła pora na kolejny etap edukacji. Czas leci.

Na świecie panowała wczesna wiosna i wszystko za oknem wyglądało pięknie. Znikła zimowa szata ziemi, a wraz z nią Sir Grummore, Imć Twyti, Król Pellinore i Bestia Dyżurna, której czuła opieka i chleb z mlekiem przywróciły dawny wigor. Zaraz po kuracji Bestia Dyżurna, nie tając wdzięczności, pognała przez śniegi do lasu, a w dwie godziny później podążył za nią bardzo przejęty swą odzyskaną rolą Król. Obserwatorzy widzieli z zamkowych murów, jak sprytnie Bestia zaciera za sobą ślady, skoro tylko dotarła na skraj lasu: pobiegła raz tyłem, raz boczkiem, zamazywała ogonem odciski kopyt, przełaziła po poziomych gałęziach jak po mostach i wyczyniała jeszcze wiele innych sztuczek - a wszystkie z widoczną przyjemnością. Obserwatorzy widzieli też dokładnie, co robił Król Pellinore, kiedy Bestia wprowadzała go w błąd; Król zamykał oczy i odliczał do dziesięciu tysięcy, dzięki czemu bez trudu gubił trop i galopował w stronę przeciwną niż było trzeba, a za nim gnała wiema suka.

Popołudnie było wyjątkowo piękne. Za oknem klasy, w odległej puszczy, modrzewie przystroiły się w oszałamiającą zieleń, spulchniona gleba mieniła się milionami kropelek, a ptaki - ile ich było po całym świecie - sfrunęły do ojczyzny na śpiewy i zaloty. Wieśniacy co wieczór uwijali się w ogródkach: siali i sadzili przyszłe plony, które - mimo licznych przeciwności, jak to: ślimaki, robactwo, niesforne jagnięta i ptaki - wyłaziły z ziemi i rosły na psa urok.

- W co chciałbyś się teraz zamienić? - spytał Merlin. Wart wyjrzał przez okno, zasłuchany w piosenkę o rosie, którą po raz wtóry wykonywał drozd.

- Raz już, co prawda, byłem ptakiem - rzekł po namyśle - ale to było w nocy, i na dodatek w ptaszarni, więc nie miałem okazji polatać. Wiem, że nie należy się uczyć dwa razy tego samego, ale czy nie mógłbym zostać ptakiem, żeby poznać, na czym polega fruwanie?

Wart uległ po prostu ptasiej manii, która na wiosnę ogarnia wszystkich rozsądnych ludzi (czasem aż do przesady), za jaką trzeba uznać zakładanie gniazd.

- Nie widzę przeciwwskazań - odparł czarodziej. - Chcesz spróbować dzisiaj w nocy?

- Ale w nocy ptaki będą spały.

- Tym lepsza dla ciebie okazja, żeby przyjrzeć im się z bliska i nie spłoszyć. Możesz wyruszyć wieczorem, z Archimedesem, on ci wszystko opowie.

- Zgadzasz się, Archimedesie?

- Z przyjemnością - odparła sowa. - Od dawna miałem ochotę gdzieś się wypuścić.

- A czy ty wiesz - zapytał Wart, myśląc o droździe - dlaczego ptaki śpiewają? I jak to robią? Czy to jest ich mowa?

- Oczywiście, że to ich mowa. Nie tak bogata jak język ludzki, ale i nie uboga.

- Gilbert White - wtrącił się Merlin - twierdzi, czy też raczej stwierdzi, jak wolicie, że „mowa ptaków jest mową pradawną, a cechą każdej mowy pradawnej jest minimum słów przy maksimum treści”. W innym miejscu ten sam autor zauważa, że „w okresie godowym, gdy ptasie serca przepełnia wesele, nawet gawrony usiłują śpiewać, nie odnosząc jednak w tym względzie większych sukcesów”.

- Bardzo lubię gawrony - powiedział Wart. - Chyba nawet najbardziej ze wszystkich ptaków, śmieszne, co?

- A dlaczego je tak lubisz?

- Sam nie wiem, lubię i już. Są takie eleganckie.

- Raczej aroganckie - burknął Merlin, który był w nastroju do pouczania. - Jako rodzice, zaniedbują dzieci. Jako dzieci, są nieznośne.

- To prawda - przytaknął mu z powagą Archimedes. - Krukowate odznaczają się dość specyficznym poczuciem humoru.

Wart próbował bronić swojej opinii.

- Ale widać, że latanie sprawia im przyjemność. To mi się w nich podoba. Gawrony nie latają jak inne ptaki, one latają dla zabawy. To wspaniały widok, kiedy ciągną chmarą na nocleg, wznosząc radosne okrzyki, dogryzając sobie wzajemnie i nie unikając nawet grubiańskich dowcipów. Gawron potrafi się w locie obrócić do góry brzuchem, albo udać, że spada, tak dla wygłupu; albo nagle zapomina, że frunie i zaczyna w locie iskać pchły.

- To inteligentne ptaki - przyznał Archimedes. - Mimo prostackiego poczucia humoru. Jedne z nielicznych ptaków, które mają swój parlament i zorganizowany system społeczny.

- Prawo też?

- Naturalnie, że tak. Każdej jesieni organizują wielki zlot na polu i dyskutują o przepisach prawnych.

- A co to za przepisy?

- Rozmaite: o obronności, o małżeństwie, i tak dalej. Gawronom wolno się żenić wyłącznie z gawronami, a jeśli któremuś zdarzy się stracić poczucie przyzwoitości i sprowadzić kruczoczarną dziewicę spoza stada, wszystkie pozostałe rzucają się na ich gniazdo i drą je na strzępy. Naprawiać nie ma sensu, bo znowu zniszczą. I przeganiają nieszczęsną parę na peryferia, bo trzeba ci wiedzieć, że stado gawronów zakłada gniazda tak, żeby tworzyły zamknięte koło o średnicy kilku drzew.

- Jeszcze jedno mi się w nich podoba - powiedział Wart. - Odwaga. Potrafią kraść, błaznować, kłócić się - i to nawet dość brutalnie - a przecież w każdej chwili gotowe są zewrzeć szyki, aby stawić czoło wrogom. Moim zdaniem podjęcie walki z jastrzębiem wymaga sporo hartu, nawet jeżeli walczy się z nim całą bandą. Przy czym gawrony nawet w takiej sytuacji potrafią się wygłupiać.

- Słusznie użyłeś słowa „banda” - rzekł na to Archimedes tonem wyższości.

- Nawet jeżeli banda, to wesoła - zaprotestował Wart. - Ja tam je lubię.

- A jaki jest twój ulubiony ptak, Archimedesie? - zagadnął sowę Merlin, chcąc zażegnać sprzeczkę.

Archimedes namyślał się dość długo, po czym rzekł:

- To trudne pytanie. Mógłbym równie dobrze spytać ciebie o ulubioną książkę. Jednak, uwzględniając wszystkie za i przeciw, chyba najbardziej lubię gołębie.

- Na obiad?

- Ten aspekt celowo pomijam - odparł Archimedes z wyżyn swojego ucywilizowania. - Prawdę mówiąc, gołąb stanowi przysmak wszystkich ptaków drapieżnych; naturalnie tych dostatecznie dużych do polowania na gołębie. Ja jednak miałem na myśli wyłącznie usposobienie i obyczaje wspomnianego ptaka.

- Opowiedz nam coś więcej na ten temat.

- Gołąb - rozpoczął wykład Archimedes - jest dżentelmenem ptasiego świata. Ubiera się na szaro. W dzieciństwie posłuszny, w miłości stały, rozważnie wychowuje potomstwo i wie - jak każdy filozof - że człowiek jest dla niego zagrożeniem. Przez stulecia wyspecjalizował się w sztuce ucieczki. Gołąb nigdy nie dopuści się aktu agresji, nie odpowie atakiem na atak prześladowcy i jak żaden inny ptak potrafi unikać wrogów. Gołąb potrafi spuścić się po pniu drzewa, po przeciwnej stronie którego stoi człowiek, potrafi frunąć tuż nad ziemią i skryć się w ten sposób za żywopłotem. Żaden ptak nie dorównuje mu w umiejętności oceny odległości. Jest czujny, delikatny, ma przyjemny zapach i luźne upierzenie, dzięki czemu psy wzdragają się przed wzięciem go do pyska, a śrut odbija się od sprężystej pokrywy piór. Gołębie gruchają do siebie z niekłamaną miłością, z wielkim oddaniem karmią starannie ukryte w gnieździe potomstwo, przed agresorem zaś pierzchają, nie podejmując z nim walki - jak przystało na filozofów. Stanowią rasę pacyfistów, bezustannie umykających przed krwiożerczymi Indianami. Rasę subtelnych indywidualistów, odpierających siły destrukcji jedynie swoją mądrością i umiejętnością ucieczki.

- Czy wiecie, na przykład - zapytał słuchaczy Archimedes - że para gołębi zawsze siedzi na gnieździe ogonami do siebie, żeby móc obserwować teren w dwie strony równocześnie?

- Wiem, że tak robią nasze domowe gołębie - powiedział Wart. - Ludzie zabijają je bez skrupułów dlatego chyba, że są straszliwie żarłoczne. W leśnych gołębiach podoba mi się łopot skrzydeł i loty godowe, kiedy ptak wzbija się wysoko, składa skrzydła i pikuje w dół. Wtedy fruwają jak dzięcioły.

- Niezupełnie - poprawił go Merlin.

- Rzeczywiście, niezupełnie - zgodził się Wart.

- A który ptak jest ulubieńcem Mistrza? - zapytał dwornie Archimedes, chcąc i swojemu panu dać możność wypowiedzenia się w dyskusji.

Merlin złożył palce gestem Sherlocka Holmesa i odparł bez wahania:

- Zięba. Mój przyjaciel Linneusz nazywają coelebs, czyli ptak kawalerów. Stada zięb bardzo rozsądnie rozstają się na czas zimy: samce lecą w jedną stronę, samiczki w drugą. Dzięki temu przynajmniej w zimie panuje wśród nich doskonały spokój.

- Cała ta rozmowa - zauważył Archimedes - zaczęła się od pytania, czy ptaki potrafią mówić.

- Inny mój przyjaciel - zareagował natychmiast Merlin, przybierając ton wielce uczony - jest zdania, czy też raczej: będzie zdania, że ptasi język polega na imitacji. Arystoteles nawet tragedię sceniczną wywodził z imitacji.

Archimedes westchnął demonstracyjnie głośno i proroczym głosem obwieścił:

- Wygadaj się, Mistrzu, do końca. Masz głos.

- Sprawa przedstawia się następująco - rzekł Merlin. - Pustułka atakuje mysz. Nieszczęsna mysz, przeszyta bezlitosnymi szponami, wydaje ostatni, przeraźliwy przedśmiertny pisk: „Kiiiii!”. Kiedy dojdzie do spotkania z następną myszą, pustułka sama piśnie „Kiii”, naśladując głos ofiary. Może się zdarzyć, że w pobliżu przelatuje właśnie inna pustułka - małżonek lub małżonka tej pierwszej, dajmy na to - i tak, po upływie paru milionów lat, wszystkie pustułki świata nawołują się okrzykiem „kii-kii-kii”.

- Nie można całej teorii opierać na zachowaniu jednego ptaka - sprzeciwił się Wart.

- Toteż ja tego nie robię. Jastrzębie wydają głos swojej ofiary; kaczki-krzyżówki skrzeczą jak żaby (którymi się żywią); dzierzba srokosz jęczy rozpaczliwie; szpaki i drozdy terkoczą, imitując odgłosy rozłupywanych dziobem ślimaczych muszli; rozmaite gatunki zięby odzywają się chrzęstem łuskanych ziaren; dzięcioł zaś imituje głosem stukanie w drzewo, którym wywabia na wierzch smakowite owady.

- No tak, ale żaden ptak nie wydaje tylko jednego rodzaju odgłosów.

- Masz rację. Z imitacji bierze się jedynie ptasi zew. A przecież ptaki mają także swoje pieśni i te nie są w istocie niczym innym jak powtarzanym wielokrotnie zewem z wariacjami.

- Ach tak - zauważył chłodno Archimedes. - Ciekaw jestem, co wobec tego powie Mistrz o mnie.

- Co tu dużo gadać: wiadomo, że napadnięty przez ciebie sorek piszczy „kiwik”. Tak samo brzmi wołanie młodego puszczyka.

- A starego? - upierał się złośliwie Archimedes.

- „Huru-huru!” - huknął triumfująco Merlin, który ani myślał się poddać. - Pochodzenie tego dźwięku, mój drogi, jest również całkiem oczywiste: puszczyk przyswaja go sobie po pierwszej zimie przespanej w dziupli drzewa, gdzie wichry hucząjak w kominie.

- Rozumiem - rzekł Archimedes, tonem najzimniejszym, na jaki było go stać. - W tym przypadku, na co zwracam uwagę słuchacza, nie ma jednak mowy o ofiarach.

- Dałbyś spokój, Archimedesie - uśmiechnął się pojednawczo Merlin. - Świat nie kończy się przecież na jedzeniu. Nawet ptak od czasu do czasu coś wypije albo popluska się w wodzie. Co innego słyszymy w piosence rudzika, jak nie płynne nurty rzeki?

- Widzę - zauważył kąśliwie Archimedes - że teoria Mistrza uwzględnia już nie tylko to, co jemy, ale również to, co pijemy i to, co słyszymy.

- A czemuż by nie?

- E tam, szkoda gadać? - westchnęła sowa z rezygnacją.

- Uważam, że to całkiem ciekawa teoria - odezwał się Wart, chcąc podtrzymać na duchu nauczyciela. - Tylko jak z naśladowania powstaje mowa?

- Zaczyna się od prostych powtórzeń - objaśnił Merlin. - Potem ptak różnicuje je, zależnie od sytuacji. Przypuszczam, że nigdy nie zastanawiałeś się nad tym, jak w mowie ludzi ton głosu i tempo wypowiedzi potrafi zmienić sens tego, co się mówi. Przypuśćmy, że powiem „Dzień dobry” całkiem neutralnym tonem. Ty mi na to odpowiesz „dzień dobry” i nic specjalnego nie poczujesz. Ale jeżeli powiem „Dzień dobry”, a przy tym spojrzę ci w oczy i mile się uśmiechnę, to pomyślisz sobie, być może, że spotkałeś sympatycznego gościa. A można jeszcze inaczej: „..ź-dobr...”, wysapałbym bez tchu, a ty zacząłbyś się rozglądać za tym, co mnie wprawiło w popłoch. Właśnie na tej zasadzie rozwinęła się mowa ptaków.

- Czy szanowny pan profesor - wtrącił się Archimedes - który tak doskonale zna się na mowie ptaków, zechciałby nas łaskawie poinformować, ileż to różnych znaczeń my, ptaki, zdolne jesteśmy wyrazić, zmieniając tempo, akcent i nastrój wypowiedzi stanowiącej nasz zew?

- Ogromnie dużo, rzecz prosta. Kiedy kochasz, piszczysz „kiwik” czule i wabiąco. „Kiwik” pełne złości jest sygnałem do walki lub oznaką nienawiści. Możesz wykrzyczeć „kiwik” z intonacją wznoszącą, dla przywołania swojej towarzyszki, albo celem ostrzeżenia siedzącej w gnieździe rodziny przed obcym osobnikiem kręcącym się w pobliżu. Zimą, przelatując obok zeszłorocznego gniazda, możesz zakiwikać tkliwie, wspominając związane z nim radości. Gdybym zaś zaszedł cię znienacka, wrzaśniesz „ki-wik! ki-wik!” w odruchu paniki.

- Co się tyczy odruchów warunkowych - skrzywił się Archimedes - to chętnie bym się rozejrzał za jakąś myszką.

- No i doskonale. A kiedy ją wypatrzysz, wydasz zapewne kolejny odgłos typowy dla sów, choć nieczęsto wymieniany w literaturze ornitologicznej: „tok!” czy też raczej „tk!” - który to dźwięk istoty ludzkie naśladują kląskając językiem o podniebienie.

- A cóż miałby naśladować ten konkretny odgłos?

- Łamanie mysich kości, rzecz jasna.

- Spryciarz z Mistrza - pochwalił Archimedes. - Ale z sowami nie pójdzie Mistrzowi tak łatwo. Z całą odpowiedzialnością stwierdzam, na podstawie własnych doświadczeń, że cały ten wykład to jedna wielka bzdura. Byle pisklak umie powiedzieć, że znalazł się w niebezpieczeństwie - podając przy tym od razu rodzaj zagrożenia. Takie zdania, jak: „Uwaga, kot”, „Uwaga, puszczyk”, stanowią abecadło ptasich osesków.

- Nie przeczę - rzekł Merlin. - Wyjaśniłem wam jedynie zasady powstania ptasiej mowy. A jeżeli tak się upierasz przy swoim, to podaj mi choć jeden przykład ptasiej piosenki, której nie dałoby się objaśnić moją teorią imitacji.

- Lelek kozodój! - zgłosił się pierwszy Wart.

- Furkot skrzydełek chrabąszcza - orzekł bez wahania nauczyciel.

- Słowik! - wrzasnął zdesperowany Archimedes.

- Aaa! - rozpromienił się Merlin, opadając plecami na oparcie swego wygodnego fotela. - Naśladujmy wobec tego serdeczną pieśń naszej umiłowanej Prozerpiny, budzącej się do życia z zimowego snu każdą najmniejszą komóreczką ciała.

- Fi-ju, fi-ju - gwizdnął cicho Wart.

- Pi-ju, pi-ju - świsnęła cicho sowa.

- Muzyka! - zarządził patetycznie Merlin, gdyż nie był w stanie powtórzyć najprostszego nawet dźwięku.

- Czołem! - powitał ich Kay, otwierając drzwi do klasy nauk popołudniowych. - Przepraszam za spóźnienie na lekcję geografii. Wyszedłem z kuszą na ptaki. Patrzcie: ustrzeliłem drozda!

ROZDZIAŁ XVIII

Wart leżał w łóżku, ale nie spał, ponieważ miał polecenie czuwać. Należało poczekać, aż Kay zaśnie, a wówczas po Warta, za sprawą Merlina i jego czarów, przybędzie Archimedes. Leżał więc pod ogromną niedźwiedzią skórą i patrzył w okno na gwiazdy wiosennego nieba - już nie zimne i metalicznie połyskliwe, lecz jakby świeżo obmyte i spęczniałe wilgocią. Wieczór był piękny: bezdeszczowy i bezchmurny. Niebo między gwiazdami miało barwę głębokiego, aksamitnego granatu. Widoczne w grubych ramach zachodniego okna Aldebaran i Betelgeuza ścigały po horyzoncie Syriusza - Psią Gwiazdę, który oglądał się na swego pana, Oriona. Orion nie wychynął jeszcze ponad parapet. Od okna ciągnął zapach utulonego nocą kwiecia, gdyż krzewy porzeczek, wiśnie, śliwy i głogi stały już w pełnym rozkwicie, a w gałęziach strzelistych drzew zagajnika co najmniej pięć słowików urządziło sobie konkurs wokalny.

Wart leżał na wznak, do połowy okryty niedźwiedzią skórą, z dłońmi zaplecionymi za głową. Zbyt pięknie było na sen, zbyt gorąco na futrzaną narzutę. Wart śledził gwiazdy jak gdyby pogrążony w transie. Zbliżało się lato, a latem można spać na zamkowych murach i patrzeć w gwiazdy rojące się jak ćmy tuż ponad głową, i widzieć Drogę Mleczną, posypaną jak gdyby pyłkiem ze skrzydeł nocnych motyli. Gwiazdy, tak bliskie z pozoru, będą zarazem tak odległe, że z piersi chłopca wyrwie się, jak zwykle, westchnienie na nieuchronną myśl o nieskończonej przestrzeni i wieczności. Wart znów dozna uczucia spadania wzwyż - coraz wyżej i wyżej - między gwiazdy, których nie zdoła dosięgnąć, które nigdzie nie mają końca w miarowym pędzie wszechświata.

Kiedy zjawił się Archimedes, Wart spal jak zabity.

- Zjedz to - powiedziała sowa, podając mu zdechłą mysz.

Wart czuł się tak dziwnie, że bez protestu przyjął futrzany poczęstunek i włożył go sobie do ust, nie czując najlżejszego obrzydzenia. Wcale się nie zdziwił, kiedy kąsek okazał się wyśmienity i soczysty - całkiem jak brzoskwinia w mechatej skórce, choć, naturalnie, skórka była mniej smaczna niż sama mysz.

- Trzeba lecieć - powiedziała sowa. - Skocz na parapet i oswój się nieco ze swoją nową postacią, zanim wyruszymy.

Wart podskoczył w stronę okna, automatycznie pomagając sobie jednym mocnym machnięciem skrzydeł, jak skoczek wzwyż - wymachem ramion. Ciężko - jak na sowę przystało - wylądował na parapecie, lecz nie złapał w porę równowagi i przerzuciło go na drugą stronę.

- No i teraz - pomyślał z pewnym nawet rozbawieniem - skręcę sobie kark.

Wart nie traktował życia zbyt poważnie. Ściana zamczyska uciekała, a ziemia i fosa podnosiły się ku niemu w zawrotnym tempie. Wart machnął energicznie skrzydłami i ziemia zapadła się z powrotem, jak woda w dziurawej wannie. Ale skutek machnięcia skrzydłami zaraz minął i ziemia znów podpłynęła ku górze. Wart machnął jeszcze raz. Dziwnie było posuwać się do przodu nad falującą ziemią, dzięki bezgłośnej pracy obrzeżonych puchem skrzydeł.

- Na litość boską - sapał z boku Archimedes, dogoniwszy nareszcie Warta w ciemności. - Nie fruwaj jak dzięcioł. Wezmą cię za sówkę, która jeszcze przez wiele lat nie ma prawa pojawić się w tych stronach. Patrz, co ty robisz: wzbijasz się w górę pojedynczym wymachem skrzydeł, potem siłą impetu wznosisz się tak długo, na jak długo wystarcza energii - i bezmyślnie wytracasz prędkość. W krytycznej chwili następny wymach - i tak w kółko. Trudno za tobą nadążyć.

- Nie widzę innego sposobu - odparł niefrasobliwie Wart. - Jeżeli przestanę robić to, co tak bardzo ci się nie podoba, spadnę na dół.

- Kretyn! - fuknęła sowa. - Trzeba przez cały czas wachlować skrzydłami, tak jak ja to robię, a nie lecieć zrywami.

Wart skorzystał z rady i ze zdumieniem stwierdził, iż ziemia pod nim już wcale nie faluje, lecz sunie statecznie na jednym poziomie. On sam natomiast nie odczuwał żadnego ruchu.

- Teraz lepiej.

- Jak dziwnie wygląda świat - zauważył chłopiec, gdyż dopiero teraz miał czas, aby się rozejrzeć.

Istotnie, świat prezentował się dziwnie. W pewnym sensie najbliższe prawdy byłoby określenie, że wyglądał jak negatyw fotograficzny, gdyż zamieniony w ptaka Wart widział o jedno pasmo niżej od ludzkiego spectrum - czyli działał jak aparat fotograficzny wyposażony w podczerwień, który równie sprawnie robi zdjęcia nocą, jak w dzień. Oko sowy jest właśnie jak ten aparat - nieprawdą jest bowiem, że sowa widzi tylko w nocy. Sowa doskonale widzi w świetle dziennym, ma jednak nad nami tę przewagę, że całkiem nieźle widzi również nocą. Trudno jej się dziwić, że woli polować w nocy, kiedy śpiące ofiary zdane są na jej łaskę - czy też raczej niełaskę. Wart za dnia widział zielone drzewa jako białawe - jak gdyby obsypane kwieciem jabłoni - ale na razie była noc i wszystko miało dla niego jeden i ten sam nieokreślony kolor. Ten sam kolor świat przybiera o świcie, który wszystkie przedmioty sprowadza do odcieni tej samej nienazwanej barwy i dlatego właśnie jest taki przygnębiający.

- Podoba ci się? - spytał Archimedes.

- Jeszcze jak! Wiesz, kiedy byłem rybą, stwierdziłem, że niektóre miejsca w wodzie są cieplejsze, a niektóre wyjątkowo zimne. W powietrzu jest tak samo.

- Temperatura - objaśnił Archimedes - zależy od rodzaju roślinności na dole. Lasy i zarośla ogrzewają powietrze nad sobą.

- Teraz już rozumiem - ucieszył się Wart - dlaczego gady, które kiedyś były rybami, postanowiły zostać ptakami. To wielka frajda być ptakiem.

- Zaczynasz nieźle kombinować - pochwalił go Archimedes. - Czy nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy gdzieś przycupnęli?

- A jak to się robi?

- Najpierw zatrzymaj lot. To znaczy: ciągnij w górę, aż całkiem utracisz prędkość, a w chwili, gdy poczujesz, że zaraz fikniesz kozła, szybko siadaj. Czy nigdy nie zauważyłeś, jak ptak podlatuje na żerdź? Nie sfruwa na nią z góry, tylko daje nura pod poprzeczkę, a potem lekko się wznosi. W szczytowym momencie wznoszenia się nieruchomieje i siada.

- Zgoda, ale niektóre ptaki lądują również na ziemi albo na wodzie, na przykład kaczki krzyżówki. Nie powiesz mi chyba, że wtedy nurkują pod poziom?

- Masz rację, lądowanie na płaszczyźnie nie zawiera w sobie tego elementu i dlatego jest dla ptaka trudniejsze. Po wytraceniu szybkości trzeba przez dłuższy czas szybować w dół, a na koniec zwiększyć opór przez skulenie skrzydeł pod prąd powietrza, opuszczenie nóg, ogona itd. Zauważyłeś z pewnością, że tylko nieliczne ptaki wykonują tę sztukę z gracją. Wrona spada na grunt z ciężkim tąpnięciem, a kaczka pruje wodę i chlapie na wszystkie strony. Lądowanie na płaskim najlepiej wychodzi ptakom o łyżeczkowatym kształcie skrzydeł, takim jak żuraw czy siewka. Sowy, nie chwaląc się, też nie są pod tym względem na ostatnim miejscu.

- A ptaki o bardzo długich skrzydłach, na przykład jerzyki, mają z tym zapewne najwięcej kłopotów, zwłaszcza, że nie potrafią wzbić się w powietrze z równej płaszczyzny?

- Są i inne tego przyczyny - rzekł Archimedes. - Ale fakt pozostaje faktem: masz rację. Czy jednak musimy gawędzić w locie? Trochę się zmęczyłem.

- I ja również.

- Sowy na ogół lubią sobie przysiąść co sto jardów.

Wart starał się naśladować Archimedesa, pędzącego jak strzała ku upatrzonej gałęzi. Tuż nad gałęzią zaczął opadać, w ostatniej chwili chwycił się drzewa kosmatymi stopami, zachwiał się potężnie raz i drugi - ale utrzymał równowagę. Wylądował. Złożył skrzydła.

Siedząc nieruchomo, podziwiał widoki, a przyjaciel udzielał mu dalszego wykładu o ptasich lotach. Mówił, że chociaż jerzyk fruwa doskonale i może nawet spać w locie przez całą noc, i chociaż gawrony - o czym Wart już wiedział - odznaczają się wyjątkową radością z latania, to prawdziwym aeronautą niższych warstw atmosfery, wykluczającym z konkurencji nawet jerzyka, jest siewka. Archimedes rozgadał się o zamiłowaniu siewek do akrobatyki powietrznej: o tym, że dla czystej przyjemności ptaki te wykonują takie sztuczki jak śruba, korkociąg i salto; oraz o tym, że są to jedyne ptaki lądujące łagodnie z góry - z pozostałych, od czasu do czasu metodę tę stosuje tylko najstarszy i najpiękniejszy z urodzonych lotników: kruk. Wart słuchał jednym uchem, zajęty przyzwyczajaniem wzroku do dziwnych odcieni światła - i cały czas kątem jednego oka popatrywał na Archimedesa. Archimedes bowiem, niby to pochłonięty wykładem, przez cały czas mimowolnie rozglądał się za posiłkiem. Było to widowisko samo w sobie.

Bąk grający, kiedy wytraci szybkość, na koniec zatacza górnym końcem osi serię wielkich kół - po czym pada na bok. Podstawa osi pozostaje w tym samym punkcie, w którym podtrzymywała wirującą zabawkę, lecz jej drugi koniec zatacza coraz szersze kręgi. Coś podobnego robił bezwiednie Archimedes. Stopami tkwił w jednym miejscu, za to całym korpusem, jak widz w kinie, który chciałby koniecznie zobaczyć ekran spoza pleców siedzącej przed nim otyłej damy, ale nie może się zdecydować, z której strony będzie lepiej zapuścić żurawia, kręcił to w prawo, to znów w lewo. Ponieważ potrafił przy tym obrócić głowę prawie dookoła, możecie sobie wyobrazić, jak ucieszny przedstawiał sobą widok.

- Co ty wyprawiasz? - zdziwił się w końcu Wart.

Nim skończył zadawać pytanie, Archimedesa już przy nim nie było. Jeszcze przed chwilą Wartowi towarzyszyła rozważna sowa, snująca wykład o siewkach - i nagle sowa zniknęła. Za to nisko w dole rozległo się stłumione „łup!”, szelest liści - i powietrzna torpeda wpadła w sam środek kępy krzaków, nie bacząc na przeszkody.

Po chwili sowa siedziała z powrotem obok Warta i metodycznie ćwiartowała martwego szpaka.

- Czy mógłbym zrobić to samo? - zapytał Wart, chcąc się popisać krwiożerczym instynktem.

- Lepiej nie - odparł Archimedes po dłuższej chwili, potrzebnej mu na przełknięcie kęsa. - Zaczarowana mysz, dzięki której przemieniłeś się w sowę, wystarczy ci aż nadto. Jako człowiek obżerałeś się, bądź co bądź, przez okrągły dzień. A pamiętaj, że sowa nigdy nie zabija dla przyjemności. No i w ogóle, jesteś tu ze mną po to, żeby się uczyć, więc pozwól, że przekąszę spokojnie i będziemy kontynuować edukację.

- Dokąd mnie zabierzesz?

Archimedes dojadł szpaka, schludnie oczyścił dziób o gałąź i spojrzał Wartowi prosto w oczy. Jego własne wielkie narządy wzroku, okrągłe jak spodki, miały w sobie - jak to wyraził poeta - zalążek światła, podobny liliowej poświacie na winnym gronie.

- Skoro już umiesz latać, Merlin życzy sobie, abyś poznał Dzikie Gęsi, stając się jedną z nich.

Wart znalazł się na terenie absolutnie płaskim. W świecie rzadko mamy do czynienia z płaszczyzną: drzewa, domy i żywopłoty nadają naszemu krajobrazowi sylwetkę strzępiastą. Nawet gęsta szczecina trawy zakłóca wrażenie doskonałej równiny. Ale tam, gdzie znalazł się Wart, w samym brzuchu nocy, nieograniczona, płaska, mokra połać błota pozbawiona była jakichkolwiek urozmaiceń. Nic nie potrafi być równie gładkie - nawet mokry piach pokrywają zawsze drobne zmarszczki, niby falki, czyniąc go podobnym do powierzchni ludzkiego podniebienia.

Na tej olbrzymiej płaszczyźnie istniał tylko jeden żywioł: wiatr. A był to żywioł co się zowie. Dodatkowy wymiar świata. Potęga ciemności. W świecie ludzi wiatr zawsze skądś przybywa i dokądś zdąża, i to zdąża zawsze poprzez coś - czy to będą drzewa, czy ulice, czy szpalery żywopłotów. Ten wicher przybywał znikąd. Dął przez obszar nicości - donikąd. Poziomy, niemy właściwie - gdyż objawiał się tylko monotonnym buczeniem - namacalny, bezkresny, parł przez błotną pustynię z niespotykaną siłą i okrutną determinacją. Jego niezachwiany tor dałoby się wymierzyć ekierką. Zdawało się, że na strumieniu wiatru dałoby się spokojnie zawiesić parasol.

Stojąc twarzą pod wiatr, Wart czuł, że powoli wyzbywa się istnienia. Znalazł się w nicości - jedynie pod zaopatrzonymi w błony pławne stopami czuł gładkie, mokre oparcie błota - w litej nicości: w chaosie. Czuł się jak punkt geometryczny - punkt stanowiący najkrótszą odległość między dwoma sąsiednimi punktami. Albo jak prosta odwzorowana na płaszczyźnie, która ma długość i szerokość, lecz nie ma określonej powierzchni. Jest sama w sobie siłą, prądem, mocą, kierunkiem - zamrożonym krwioobiegiem życia bez pulsu.

A jednak ten przerażający czyściec miał swoje granice. Daleko na wschód - być może w odległości mili - rozciągał się nieprzebyty mur dźwięku. Zdawał się lekko falować, pęcznieć i kurczyć się na przemian - a mimo to był nieprzebyty. I groźny zarazem, złakniony ofiar. Było to bowiem wielkie, bezlitosne morze. O dwie mile na zachód widniały trzy światła, tworzące trójkąt. Były to mizerne światełka rybackich chat, w których mężczyźni wstawali przed świtem, chcąc zdążyć przed przypływem w kręte strumienie słonego bagniska. Więcej śladów życia w tym świecie nie było: tylko odgłos morza i trzy nikłe światełka, a poza tym mrok i równina, i wilgoć, i przestrzeń, i chłoszczący bicz wichru w zatoce nocy.

Z pierwszym zwiastunem świtu chłopiec stwierdził, że tkwi w tłumie podobnych mu osobników. Siedzieli na błocie, na które już wślizgiwał się złośliwy, cienki jęzor powracającego morza. Część z nich już unosiła się na wodzie, obudzona przypływem, bezpieczna od rozbryzgującej się fali. Te, które nadal siedziały na tafli błota, przypominały sporych rozmiarów czajniki z dzióbkami ukrytymi pod skrzydłem. Te, które płynęły, od czasu do czasu zanurzały łebki i otrząsały je energicznie po wyjęciu z wody. Coraz więcej siedzących na błocie budziło się, wstawało i gimnastykowało skrzydła. Solenną ciszę nocy zastąpił powszechny jazgot około czterystu urodziwych stworzeń - gęsi białoczelnych - których się nie da zapomnieć, jeżeli choć raz widziało sieje z bliska.

Szykowały się do lotu na długo przed wschodem słońca. Zeszłoroczne rodziny zbierały się w grupki, te z kolei łączyły się z innymi grupkami rodzinnymi, a na czele całości stawał dziadek, pradziadek albo też inny szacowny przywódca w podeszłym wieku. Z chwilą zakończenia werbunku w głosach gęsi zabrzmiała nowa nuta podniecenia. Ptaki nerwowo kręciły głowami. Potem całe stado ustawiło się pod wiatr i nagle, jak na komendę, wszystkie gęsi uniosły się w powietrze - bez względu na to, czy było ich w grupie czternaście, czy czterdzieści, uczyniły to unisono.

Szerokimi skrzydłami zagarniały czerń nocy, krzycząc przy tym triumfalnie na całe gardło. Zataczały krąg, błyskawicznie zwiększały wysokość i znikały z oczu obserwatora stojącego na ziemi. W ciemności stawały się niewidoczne już na wysokości dwudziestu jardów. Najwcześniejsze odloty przebiegały bezgłośnie. Dopiero słońce ośmieliło gęsi, które po ciemku zachowywały się bardzo wstrzemięźliwie, odzywały się rzadko, pojedynczymi uwagami lub ostrzeżeniami, jeśli dostrzegły jakieś niebezpieczeństwo - w takim wypadku wszystkie kierowały się błyskawicznie w górę lotem pionowym.

Warta ogarnął niepokój. Wokół niego co minutę odrywał się od ziemi niewyraźny w mroku szwadron gęsi. Wart miał wielką ochotę pójść za ich przykładem, ale wstydził się i bał, że każda rodzina uzna go za intruza. Z drugiej strony, nie chciał zostać sam. Pragnął przyłączyć się do innych, zaznać gimnastyki porannego lotu, który, sądząc po zachowaniu gęsi, musiał być bardzo przyjemny. Gęsią społeczność cechował klimat koleżeństwa i niewymuszonej dyscypliny oraz wielka radość życia.

Gęś stojąca tuż obok Warta rozwinęła skrzydła i podskoczyła do góry. Wart automatycznie zrobił to samo. Przed chwilą osiem otaczających go ptaków kręciło dziobami i je również Wart bezwiednie naśladował - teraz z tą samą ósemką spotkał się w powietrzu. Ledwie się odbił od ziemi, wiatr ustał, jakby ktoś przeciął nożem jego brutalną bezwzględność. Wart zgrał się z wiatrem, był z nim teraz całkowicie pogodzony.

Ósemka gęsi uformowała w locie szereg, zachowując równe odstępy. Wart zamykał tyły. Kierowały się na wschód, gdzie jeszcze przed chwilą połyskiwały blade światełka rybackich chat, a teraz - na wprost szybujących ptaków - dumne słońce pięło się na nieboskłon. Czarna zasłona chmur w oddali pękła, a w szczelinie rozbłysło pomarańczowo-czerwone światło. Chwała słońca rosła: słone bagna w dole wyłaniały się z mroku. Wart patrzył w dół na monotonne wrzosowisko czy też może bagno, które przypadkiem nabrało cech morskich: wrzosy, które nadal wyglądały jak wrzosy, splątały się z wodorostami, tworząc ociekające kępy z oślizłym wąsiskiem. Zamiast orzących wrzosowisko strumyków, równinę znaczyły smugi sinawego szlamu. Tu i ówdzie na tyczkach porozpinano długie sieci - pułapki na nieostrożne gęsi. Chłopiec zorientował się, że właśnie tych pułapek dotyczyły ostrzegawcze nawoływania ptaków. W jedną sieć złapały się dwa czy trzy świstuny; z daleka, od wschodu, człapał po błocie człowiek, z dala przypominający muchę, wyraźnie zainteresowany zawartością pułapki.

Wschodzące słońce zabarwiło ogniście srebrne strumyki, a nawet śliski szlam. Kulik, który na długo przed świtem rozpoczął swoje gorzkie żale, odfrunął z obrzeży bagniska. Śpiący na wodzie świstun obudził się i zaraz jął wygwizdywać swe podwójne tony, jak mały parowozik. Od strony lądu, pod wiatr dreptała kaczka krzyżówka. Brodźce krzątały się i penetrowały teren jak skrzętne myszy. Chmara malutkich biegusów, podobnych do szpaków, tylko bardziej krępych, przeleciała koło nich z furkotem, przywodzącym na myśl rozpędzony pociąg. Z koron sosen na wydmach wyfrunęła czarna gwardia wron, wznosząc radosne wiwaty. Wszelkie ptactwo nadmorskie tłoczyło się na linii przypływu, równie piękne, co zaaferowane.

Świt, wschód słońca nad morzem i doskonała organizacja lotu, miały w sobie tak wiele uroku, że Wart poczuł nieodpartą ochotę do śpiewu. Chciał włączyć się w chór sławiący życie, a ponieważ otaczało go tysiąc gęsi - nie musiał na to długo czekać. Klucze dzikich gęsi, wijące się po niebie niczym smugi dymu, prosto w słońce, w jednej chwili rozbrzmiały muzyką i śmiechem. Każdy klucz śpiewał innym głosem: te figlarnie, te triumfalnie, tamte znów sentymentalnie. Kaplicę świtu wypełnili wdzięczni heroldowie, a śpiewali taką oto pieśń:

Kręć się, świecie obrotny, kręć pod nasze skrzydła

Wynieś sędziwe słonko, bo noc nam obrzydła.

Każdą pierś zdobią dumne purpury, czerwienie,

Każda gardziel w fanfary, w dzwony się przemienia.

Niebo znaczą wędrowne, czarne bataliony:

Trębacz, myśliwy, ogar i rumak spieniony.

Wolność! Wolność i przestrzeń! Skrzydłami powiewa,

Ciągnie Anser albofrons, i szumi, i śpiewa!

W pełni dnia gęsi stanęły na dzikim polu. Wokół Warta paśli się towarzysze i towarzyszki lotu, boczną stroną krótkich, miękkich dziobów szczypiąc trawę i w odróżnieniu od wdzięcznych łabędzi - czyniąc przy tym wyjątkowo pokraczne wygibasy. Kiedy stado się pasło, jedna gęś zawsze pełniła wartę, stojąc na baczność, z szyją wyciągniętą na podobieństwo węża. Zimą gęsi dobrały się w pary (niektóre pary datowały się z poprzednich zim), więc teraz najchętniej pasły się stadłami, w rodzinach i oddziałach, do których przynależały podczas lotu. Młoda samiczka, która nocą na bagnie stała tuż obok Warta, nie miała jeszcze roku. Cały czas zerkała na niego z wielką ciekawością.

Chłopiec, który też pilnie ją obserwował, zauważył, że jest pulchna, a szyję jej zdobią dekoracyjne prążki. Prążki te, które dostrzegł kątem oka, powstały z różnobarwnego upierzenia gęsiej szyjki. Rosnące tam pióra były wklęsłe, dzięki czemu każde leżało oddzielnie, jak różnobarwne beleczki. Wart uznał to za niezwykle wdzięczną ozdobę.

Wtem młoda gąska wymierzyła mu dziobem kuksańca w bok. Do tej chwili ona stała na warcie.

- Twoja kolej - powiedziała.

Nie czekając odpowiedzi, spuściła głowę i zaczęła się paść. Skubiąc trawę, odsuwała się coraz dalej od Warta.

Wart stanął na straży. Nie wiedział, czego ma wypatrywać i nie znał wroga gęsi, a wokół widział tylko kity traw i cierpliwie skubiących murawę towarzyszy. Ale nie miał im za złe, że go mianowali wartownikiem.

- Co robisz? - zapytała Ona, mijając Warta w pół godziny później.

- Stoję na warcie.

- No wiesz! - zachichotała-zagęgotała. - Aleś ty niemądry!

- Dlaczego?

- Wiadomo.

- Ja nie wiem. Słowo daję. Czy zrobiłem coś nie tak, jak należy? Nie rozumiem.

- Dziobnij następnego. Odstałeś co najmniej dwie warty pod rząd.

Postąpił za jej radą, kolejny strażnik zajął jego miejsce, a Wart poszedł się paść obok swojej znajomej. Równo szczypali trawkę, popatrując ku sobie nawzajem koralikami oczu.

- Uważasz mnie za durnia - odezwał się ze wstydem Wart, który po raz pierwszy postanowił wyznać drugiemu zwierzęciu prawdę o swoim gatunku. - A wszystko bierze się stąd, że ja nie jestem gęsią. Urodziłem się człowiekiem. To jest mój pierwszy lot w życiu.

Nie zdziwiła się zanadto.

- Ciekawy wybór - powiedziała. - Ludzie najchętniej zamieniają się w łabędzie. Ostatnio mieliśmy u siebie Dzieci Lira. Bo właściwie należymy do tej samej rodziny co łabędzie.

- Słyszałem coś o Dzieciach Lira.

- Nie podobało im się u nas. To beznadziejni nacjonaliści i dewoci. Stale kręcili się koło jakiejś kaplicy w Irlandii. Na łabędzie prawie w ogóle nie zwracali uwagi.

- Mnie się u was podoba.

- Takie też odniosłam wrażenie. Dlaczego cię tu przysłano?

- Dla zdobywania wiedzy.

Przez chwilę paśli się w milczeniu, aż nagle Wartowi ostatnie własne słowa przypomniały, o co chciał zapytać.

- Dlaczego wystawiacie warty? Czy prowadzimy wojnę? Gęś nie zrozumiała słowa „wojna”.

- Wojnę?

- Czy walczymy z ludźmi?

- Walczymy? - powtórzyła niepewnie. - Nasi chłopcy biją się czasami o żonę - to wszystko. Oczywiście, nie dochodzi do rozlewu krwi, idzie wyłącznie o małą próbę sił. Czy to miałeś na myśli?

- Nie. Miałem na myśli walkę jednej armii gęsi przeciwko drugiej.

Jego rozmówczynię wyraźnie to ubawiło.

- Co za śmieszny pomysł! Żeby dużo gąsiorów siłowało się równocześnie? To by musiało być niezłe widowisko.

Zdziwił go jej ton, gdyż jako mały chłopiec miał jeszcze czułe serce.

- Niezłe widowisko? Patrzeć, jak się mordują?

- Mordują? Armia gęsi, które się nawzajem zabijają? Gąska z wolna, niepewnie, zaczynała pojmować myśl Warta. Na jej obliczu odmalowała się odraza. Gdy pojęła na dobre, odsunęła się od chłopca. W milczeniu podreptała w inną stronę. Wart poszedł za nią, ale pokazała mu plecy. Zaszedł z boku, zajrzał jej w oczy i spostrzegł w nich odrazę - jak gdyby wyrwało mu się jakieś nieprzyzwoite słowo.

- Przepraszam cię - wydukał. - Znów nie rozumiem, co się stało.

- Nie będziemy o tym mówić.

- Przepraszam.

Po chwili, nieco zniecierpliwiony, dodał:

- Chyba każdemu wolno spytać. Skoro są strażnicy, to moje pytanie było całkiem uzasadnione.

Gąska rozgniewała się na dobre.

- Nie chcę więcej o tym słyszeć! Jaki ty musisz być zepsuty! Nie masz prawa tak mówić. Oczywiście, że wystawiamy warty. Nie słyszałeś o jastrzębiach? O sokołach wędrownych? O lisach, łasicach i ludziach, którzy zastawiają sieci? To są nasi naturalni wrogowie. Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że istnieją na świecie stworzenia tak podłe, aby organizować bandy do mordowania własnych braci?

- Są. Mrówki - oświadczył z przekonaniem Wart. - A ja po prostu zadałem ci pytanie.

Gąska postanowiła być uprzejma. Jako sawantka chciała pokazać, że ma szerokie horyzonty myślowe.

- Nazywam się Lyo-lyok. Przyjmij dla siebie imię Ki-kwa, a wówczas wszyscy wezmą cię za Węgra.

- Czy każde z was pochodzi z innej części świata?

- Owszem, chociaż przybywamy grupami. Niektórzy pochodzą z Syberii, inni z Laponii, a spotkałam nawet kilkoro z Islandii.

- I nigdy nie kłócą się o pastwiska?

- Ojej, jakiś ty niemądry! Gęsi nie uznają granic.

- A cóż to są granice, za pozwoleniem?

- Nie istniejące podziały terenu - tak mi się przynajmniej wydaje. W powietrzu nie może być mowy o granicach. Te twoje mrówki - i ludzie też - w końcu musiałyby przestać walczyć, gdyby przeniosły się w powietrze.

- Ja lubię walkę - wyznał Wart. - Walka jest rycerska.

- To dlatego, że jesteś smarkacz.

ROZDZIAŁ XIX

Merlin musiał jakoś zaczarować czas i przestrzeń, którymi rządził, gdyż Wart przeżył z dzikimi gęśmi wiele dni i nocy - a przecież była to stale ta sama jedna wiosenna noc i uśpione ciało chłopca spoczywało w łożu pod niedźwiedzią skórą.

Wart szczerze polubił Lyo-lyok, chociaż była dziewczyną. Bez przerwy wypytywał ją o życie i zwyczaje gęsi. Ona zaś, z właściwą sobie łagodnością, uczyła go wszystkiego, co sama umiała. Im więcej Wart się uczył, tym goręcej kochał dzielny, szlachetny, spokojny i inteligentny gęsi ród. Lyo-lyok powiedziała mu, że każdy Albifrons jest indywidualistą: nie uznaje żadnych praw ani przywódców - chyba że nikt mu ich nie narzuca: wówczas podporządkowuje się chętnie. Gęsi nie miały swojego króla w rodzaju Uthera ani praw na wzór surowego kodeksu Normanów. Nie znały wspólnej własności. Gęś, która znalazła jakiś przysmak, traktowała go jako wyłącznie swój i częstowała dziobem każdego, kto próbowałby jej podwędzić kąsek. A jednocześnie gęś nigdy nie rościła sobie prawa do najmniejszego choćby skrawka ziemi w dowolnej części świata - w tym względzie jedyny wyjątek stanowiło gęsie gniazdo, będące terenem prywatnym i bezwzględnie bronionym. Lyo-lyok opowiedziała też Wartowi sporo o wędrówkach gęsi.

- Pierwszy gąsior, który przeleciał z Syberii do Lincolnshire i z powrotem, musiał, jak przypuszczam, założyć rodzinę na Syberii. Gdy przyszła zima i zabrakło pożywienia, ten sam gąsior ruszył na zachód trasą, którą znał tylko on jeden. Podążyła za nim rodzina, powiększająca się z roku na rok - on zaś pełnił rolę pilota i admirała. Po jego śmierci rolę tę objęli najstarsi synowie, gdyż to oni zdążyli najwięcej razy przebyć trasę wędrówki. Młodsi bracia, niepewni drogi, z chęcią dawali się prowadzić tym, którzy ją znali. Ale i wśród pierworodnych trafiają się nicponie, do których rodzina nie ma za grosz zaufania.

- A teraz posłuchaj, jak dochodzi do wyboru admirała. Powiedzmy, że na jesieni Wink-Wink odwiedzi naszą rodzinę i spyta: czy przypadkiem nie macie między sobą godnego zaufania pilota? Dziadunio, staruszek, zmarł w sezonie malinowym, a Wujo-Wujo jakoś nam się nie sprawdza. Rozglądamy się za przewodnikiem. Wówczas my mu odpowiemy: stryjeczny dziadek będzie zachwycony, jeżeli przyłączycie się do naszego stada. Z góry jednak zaznaczam, że nie bierzemy odpowiedzialności za ewentualne niepowodzenia. Serdeczne dzięki, powie on. Wasz stryjeczny dziadek jest osobnikiem ze wszech miar godnym zaufania. Czy pozwolicie, że poinformuję Honków o sposobie rozwiązania problemu? Wiem, że oni również cierpią na podobne kłopoty. Prosimy uprzejmie, odpowiemy mu.

- I w ten sposób - podsumowała - Stryjeczny Dziadunio zostaje admirałem.

- Niezła metoda.

- Spójrz na jego dystynkcje - szepnęła z szacunkiem Lyo-lyok i oboje zwrócili wzrok ku dostojnemu patriarsze, którego pierś przecinały czarne pasy, do złudzenia przypominające złote obręcze na mankietach munduru admirała.

W stadzie narastało podniecenie. Młodzież bezwstydnie flirtowała albo, zbita w gromadki, oplotkowywała pilotów. Grano też w rozmaite gry, tak jak to robią dzieci podekscytowane mającym się niebawem odbyć przyjęciem. Jedna z zabaw polegała na tym, że wszyscy stawali kołem, a młode gąsiory, jeden po drugim, wchodziły do środka kręgu z wyciągniętymi szyjami, sycząc z udaną złością. Następnie puszczały się biegiem, trzepiąc skrzydłami, co miało demonstrować ich odwagę i kwalifikacje na przyszłych admirałów. Coraz więcej gęsi potrząsało też skierowanymi w bok dziobami, co zazwyczaj czyniły przed odlotem. Niepokój udzielił się nawet starszyźnie - mędrcom, którzy na pamięć znali trasy przelotów. Śledzili oni formacje chmur, oceniali kierunek i siłę wiatru, a także miejsce, skąd wiał. Dźwigający brzemię odpowiedzialności za całość admirałowie ciężkim krokiem przemierzali w tę i z powrotem swoje gabinety.

- Dlaczego jestem niespokojny? - pytał sam siebie Wart. - Czuję coś we krwi. Skąd to się bierze?

- Poczekaj, sam się przekonasz - odparła tajemniczo Lyo-lyok, kiedy powtórzył jej swoje pytanie. - Może już jutro, a może pojutrze...

Kiedy wreszcie nadszedł ten dzień, słone bagna i błotna równina wyglądały jakoś inaczej. Człowiek-mrówka, który codziennie o wschodzie słońca obchodził cierpliwie swoje sidła - a pory przypływów znał na pamięć, gdyż błąd w tej materii oznaczałby pewną śmierć - usłyszał z wysoka odległy dźwięk, przypominający głos trąbki-sygnałówki. Na błotnistych polach nie było ani jednego ptaka. Człowiek nie spotkał też żadnego na pastwisku, przez które przechodził. Był to, w gruncie rzeczy, dobry człowiek: przystanął i w uroczystej ciszy, z wielkim nabożeństwem zdjął czapkę z głowy. Wykonywał ten gest każdej wiosny, kiedy gęsi go opuszczały, i każdej jesieni, kiedy dostrzegł pierwsze powracające stado.

Na przeprawę przez Morze Północne parowcem potrzeba dwa do trzech dni - dwie, trzy doby zmagań z opornymi falami. Lecz nie dla gęsi, żeglarzy napowietrznych, żywych, rączych strzał, bezlitośnie prujących chmury; nie dla podniebnych śpiewaków, uchodzących przed sztomiem z prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę; nie dla tych geografów, nie wiedzieć skąd czerpiących nieomylną wiedzę, żeglujących trzy mile nad ziemią, na cumulusach zamiast morskich wód. Nie dla nich, o nie!

Śpiewały o tym pieśni - rubaszne, filozoficzne, krotochwilne. Jedna głupia piosenka szczególnie ubawiła Warta:

Po niebie szybujem, Szu-szu Szum-szum

Na ziemi lądujem, Pac-pac, Plum-plum.

Gę-gę Ga-ga Gą-gą.

I szyje zginamy w ucieszny hak

Jak rura od zlewu: o tak! o tak!

Ga-ga Gą-gą Gę-gę.

I w zgodnym szeregu pasiemy się,

Nasz ród bokiem dziobów murawę rwie.

Gą-gą Gę-gę Ga-ga.

Czy Gą, czy Gę, raduje nas Lot,

Czy Gą, czy Gę, raduje nas Zer,

Czy Gę, czy Ga, podoba się nam

Gę-gę Gą-gą i Ga-ga.

Pieśń sentymentalna brzmiała tak:

Sunie niebem gęsi klucz, Wróć, gąsiorku, do mnie wróć!

Pewnego razu, gdy przelatywali nad skalną wysepką zaludnioną przez gęsi bernikle, o urodzie starych panien, w czarnych skórkowych trzewiczkach, szarych toczkach i białych kołnierzykach - cały szwadron huknął szyderczo wielkim głosem:

Ciotka Bernikla w tłustym błocie tapla się, Ciotka Bernikla w tłustym błocie tapla się, Ciotka Bernikla w tłustym błocie tapla się,

Nie poleci z nami, nie!

Alleluja, górą nasi!

Alleluja, górą nasi!

Alleluja, górą nasi!

Na Północny Biegun - hej!

Gęsi śpiewały także pieśni w stylu skandynawskim, z których jedna nosiła tytuł Sens życia i brzmiała tak:

Pierwszy przemówił Ky-yow: Sednem życia jest zdrowie.

Do wiosłonogich, do strzelistopióiych, do zwinnych i sokolookich

Należy cały świat.

Drugi przemówił Ank-Starzec: Sednem życia jest honor.

Do tropicieli, żywicieli ludu, strategów oraz mędrców

Należy cały świat.

Trzecia mówiła Lyo-łyok: Sednem życia jest miłość.

Do miękkopuchych, do gniazda wijących, do tych, co chodzą parami

Należy cały świat.

Czwarty przemówił A-ang: Sednem życia jest żarcie.

Do tasujących, do trawę skubiących, do sytych i do tłustych

Nałeży cały świat.

Piąty przemówił Wink-Wink: Sednem życia jest przyjaźń.

Do koleżeńskich, do niesamolubnych, do wolnych, lecz mądrze uległych

Należy cały świat.

A ja wybieram muzykę; długo dźwięczące echa,

Buńczuczne rogi, wesołe piosenki, poezja

Są odbiciem świata.

Tak mówi śpiewak Lyow.

Nieraz musieli obniżać lot z poziomu chmur pierzastych, żeby złapać lepszy wiatr, a wówczas wlatywali w stado cumulusów (chmur kłębiastych) - olbrzymich piramid zbudowanych z kłębów pary wodnej, białych jak wielkie pranie i gęstych jak krem na torcie. Zdarzało się, że w odległości kilku mil dostrzegli taką piramidę - śnieżnobiałą kupę gigantycznego Pegaza. Wówczas kierowali się wprost na nią, ona zaś rosła, rosła, cicho i nieuchronnie - a gdy były tuż-tuż, gdy już miały zderzyć się dziobami z pozornie litym masywem białej ściany - słońce nagle traciło swój blask. Każdą gęś oplatały znienacka wilgotne macki przenikliwego chłodu. Otaczała je szara wilgoć, a słońce - blady miedziak - uciekało coraz dalej. Znikały widoczne tuż obok jeszcze przed chwilą skrzydła towarzyszy i towarzyszek i każdy ptak stawał się samotnym dźwiękiem w zimnym niebycie - spóźnionym świadkiem końca świata.

Gęsi zawisły w nicości bez wymiarów - bez lewa, prawa, dołu, góry - bez ruchu, zdawało się, aż tu nagle błyskał przez mgłę znany słoneczny miedziak i węże chłodu znów gwałtownie wiły się w powietrzu. Po chwili gęsi bujały z powrotem w roziskrzonym świecie barw: w dole mienił się turkus morza, a dookoła pyszniły się nowe, śnieżnobiałe pałace nieba, na których nie obeschła jeszcze rosa Rajskiego Ogrodu.

Najważniejszym punktem wędrówki był przelot nad skalistą wyspą. Ważnych zdarzeń nie brakowało - dość wspomnieć o spotkaniu na przecięciu szlaków z kluczem lecących do Abisco łabędzi, które wydawały odgłos do złudzenia przypominający poszczekiwania małych piesków przez chusteczki do nosa. Albo wyścig z sową rogatą, wiosłującą przed siebie z wielkim samozaparciem (mówią, że w ciepłym puchu na grzbiecie tej sowy podróżuje zwykle na gapę maleńki strzyżyk).

A jednak najciekawsza była samotna kamienna wyspa.

Wyspa należała w całości do ptaków. Ptaki wysiadywały tam jaja i kłóciły się bez przerwy, ale w tonie przyjacielskim.

Na szczycie skały, porosłym szczeciną darni, tłoczyły się zaaferowane maskonury. Poniżej, w Uliczce Brzytwodzioba, lokatorzy siedzieli tak gęsto i na tak wąskich półkach, że musieli się bez przerwy kurczowo czepiać szponami podłoża, dziobami odwróceni ku falom. Jeszcze niżej, w Uliczce Nurzyków, siedziały nurzyki, wznosząc ku niebu spiczaste, pajacowate oblicza, tak jak to robią drozdy, kiedy wysiadują jaja. Najniżej położone były Slumsy Gawii Trójpalczastej. I wszystkie te ptaki, które, podobnie jak ludzie, wydają na świat z reguły jednego potomka na raz, siedziały stłoczone tak gęsto, że stykały się głowami, a ilekroć ktoś nowy lądował na przepełnionej półce, ktoś inny nieuchronnie fikał kozła w dół. Mimo to humory dopisywały, śmiechom, żarcikom i wzajemnym docinkom nie było końca. Ptasi tłum przypominał przekupki na największym targu rybnym świata, gdzie co chwila wybuchają sprzeczki: wszystkie kobiety jedzą coś stale z papierowych torebek, wszystkie na raz dochodzą swoich racji, wyśpiewują przaśne piosenki, krzyczą na dzieciaki, żalą się na mężów. „Posuńcie no się, ciotko”, „Z drogi, babciu!”, „Głupia flądra, znów mi usiadła na krewetkach!”, „Synuś, schowaj lizaka do kieszeni i wysmarkaj nos”, „Patrzcie, czy to nie wujo Albert? Wiezie piwo!”, „Zmieszczę się tutaj koło was?”, „No to pa, ciociu Emmo - niestety, już zleciała”, „Czy nie przekrzywił mi się kapelusz?”, „Uspokój się łobuzie!”.

W zasadzie trzymały się gatunkami, ale nieliczne odstępstwa od tej zasady również nikomu nie wadziły. W Uliczce Nurzyków siedziała tu i ówdzie uparta gawia i ani myślała ustępować komukolwiek miejsca. Wszystkich ptaków mogło tam być w sumie z dziesięć tysięcy, a rejwach czyniły ogłuszający.

Potem gęsi przelatywały nad fiordami i wyspami Norwegii. Na tych właśnie wyspach rozgrywa się prawdziwa opowieść o gęsiach, którą opisał wielki W. H. Hudson, a która powinna dać ludziom sporo do myślenia. Był sobie pewien gospodarz, który mieszkał na wybrzeżu wyspy gnębionej straszliwą plagą lisów. Któregoś dnia gospodarz zastawił wnyki. Nazajutrz, kiedy przyszedł je sprawdzić, stwierdził, że we wnyki złapała się dzika gęś - i to najwyraźniej Wielki Admirał, co można było łatwo poznać po masywnej sylwetce i dystynkcjach na piersi. Gospodarz zabrał gęś do domu, zaopiekował się nią, opatrzył jej nogę, a potem puścił między własne kaczki i kury. Z uwagi na lisa gospodarz musiał zamykać kurnik na noc. Wieczorami zaganiał drób do środka i zamykał drzwi na kłódkę. Po pewnym czasie zauważył dziwną rzecz: kury, które dotychczas zawsze uciekały przed wieczorną łapanką, same zbiegały się do kurnika i czekały na zamknięcie. Gospodarz podpatrzył je kiedyś wieczorem i stwierdził, że wysoki rangąjeniec przejął na siebie obowiązki, które, dzięki swej nieprzeciętnej inteligencji, zaobserwował u człowieka. Pod wieczór, kiedy zbliżała się pora zamykania kurnika, mądry stary admirał zaganiał towarzystwo, nad którym objął komendę, we właściwe miejsce - tak jakby doskonale rozumiał celowość tego zabiegu. A dzikie gęsi, którymi dawniej dowodził admirał, nigdy więcej nie osiadły na wyspie, gdzie straciły przywódcę.

I wreszcie, pośród wysp, gęsi wypatrzyły lądowisko - cel pierwszego dnia podróży. Ach, te odgłosy zachwytu! Te wzajemne gratulacje! Niczym grad pocisków spadły z nieba, popisując się po drodze kaskaderskimi sztuczkami. Były dumne z siebie i ze swojego pilota, podniecone bliskimi uciechami życia rodzinnego.

Ostatni odcinek w dół przeszybowały na złożonych pod brzuchami skrzydłach. Tuż przed lądowaniem nabrały w skrzydła wiatru, przez chwilę gwałtownie trzepotały, a potem - klap! - i już siedziały na ziemi. Przytrzymywały skrzydła ponad głowami, po czym złożyły je jednym szybkim, starannym i wdzięcznym ruchem. Przeleciały nad Morzem Północnym.

- Ty, Wart! - rozzłościł się Kay. - Ściągasz całe futro! Co ty tam mamroczesz? W dodatku przez całą noc chrapałeś, wiesz o tym?

- Ja nigdy nie chrapię - oburzył się Wart.

- Właśnie że chrapiesz.

- Na pewno nie.

- Na pewno tak. Poświstywałeś jak gęś.

- Na pewno nie.

- Na pewno tak.

- A właśnie że nie. Ty chrapiesz sto razy gorzej.

- Wcale że nie.

- Wcale że tak.

- Jak mogę chrapać jeszcze gorzej, skoro ty w ogóle nie chrapiesz?

Zanim to sobie wyjaśnili, spóźnili się na śniadanie. Ubrali się bardzo szybko i wybiegli w słoneczny dzień.

ROZDZIAŁ XX

I znowu przyszły żniwa, a wraz z nimi rocznica pobytu Merlina w zamku Sir Ectora. Przez ten rok odwiedził ich i wiatr, i śnieg, i deszcz, a w końcu znów słońce. Chłopcom wydłużyły się nogi, a poza tym wszystko zostało po staremu.

Minęło następne sześć lat.

Sir Grummore wpadał czasami z wizytą. Nieraz na skraju puszczy mignęła sylwetka Króla Pellinore'a galopującego za Bestią albo Bestii pędzącej za Królem Pellinore'em, jeżeli wszystko im się pokręciło. Cully stracił podłużne pręgi, charakterystyczne dla upierzenia roczniaka, poszarzał, sposępniał, stał się jeszcze bardziej porywczy, a jeśli chodzi o urodę wyróżniały go teraz poprzeczne paseczki na miejscu dawnych, podłużnych. Drzemliki zawsze wypuszczano na zimę, a wiosną chwytano nowe. Czupryna Hoba pobielała. Sierżant zapuścił brzuszek, przez co omal nie umarł ze wstydu, ale dalej przy każdej okazji chętnie pokrzykiwał „i-raz-i-dwa!”, nieco mniej donośnym głosem. Poza tym nikt się specjalnie nie zmienił - tylko chłopcy.

Urośli. Dalej brykali jak źrebaki, często odwiedzali Robina i przeżywali niezliczone przygody, zbyt długie, żeby je tu opisywać.

Merlin nadal prowadził zajęcia pozalekcyjne, gdyż w owych czasach nawet dorośli byli tak dziecinni, że interesowało ich zamienianie się w sowy. Wart zmieniał się w najróżniejsze zwierzęta. Za to na lekcjach szermierki Kay i Wart powoli zaczynali dorównywać sierżantowi z brzuszkiem i niechcący zrewanżowali mu się za niejeden dawny cios. Odkąd osiągnęli wiek lat - nastu, otrzymywali przy różnych okazjach prawdziwą broń, dzięki czemu po kilku latach zgromadzili kompletne zbroje, a także łuki mierzące po blisko sześć stóp, z których strzelało się jardowej długości strzałami. Nie było przyjęte posługiwać się łukiem, którego długość przekraczałaby wzrost łucznika, gdyż panowało przekonanie, że w ten sposób łucznik niepotrzebnie marnowałby energię - co dziś przyrównalibyśmy do strzelania z armaty do komara. Skromny rycerz uważał, żeby nie przesadzić z długością łuku - uważano by to bowiem za fanfaronadę.

Kay miał z wiekiem coraz trudniejszy charakter. Nosił za długi łuk i niezbyt celnie z niego strzelał. Łatwo tracił cierpliwość i stale kogoś wyzywał do walki, a w tych nielicznych pojedynkach, które dochodziły do skutku, sromotnie przegrywał. Stał się uszczypliwy. Sierżanta wpędził w kompleksy, wyśmiewając się z jego brzuszka. Wartowi - pod nieobecność Sir Ectora - stale wypominał niepewne pochodzenie. Odnosiło się wrażenie, że nawet on sam nie znosi swojego zachowania, ale nic nie umie na nie poradzić.

Wart dalej miał pstro w głowie, dalej przepadał za Kayem i pasjonował się ptakami.

Merlin wyglądał z roku na rok młodziej i nic dziwnego, skoro rzeczywiście był coraz młodszy.

Archimedes ożenił się i wychował w komnacie na wieży kilka gromadek udanego puchatego potomstwa.

Sir Ector zachorował na ischias. Trzy drzewa zostały rażone piorunami. Imć Twyti pojawiał się na zamku w każdą Wilię Bożego Narodzenia, nie zmieniony ani na jotę. Passelewe przypomniał sobie kolejną zwrotkę piosenki o Królu Cole.

Pory roku zmieniały się jak należy, śnieg dekoracyjnie otulał ziemię - dokładnie tak, jak się tego po nim spodziewano, bywało, że w rogu zimowego obrazka siedział gil, w drugim zaś rogu tkwił dzwon lub oświetlone okno - i coraz bliżej było do dnia, w którym Kay miał dostąpić pasowania na rycerza. Im bardziej ów dzień się zbliżał, tym bardziej chłopcy oddalali się od siebie, ponieważ Kay nie chciał już przyjaźnić się z Wartem na dawnych zasadach, wiedząc, że jako szlachetny rycerz powinien zachować dystans wobec giermka. Wart - bo on to przecież miał być giermkiem Kaya - dreptał za nim niepocieszony dopóki się dało, aż wreszcie, z nosem na kwintę, poszedł w swoją stronę, szukać rozrywek w samotności.

Udał się do kuchni.

Jestem teraz jak Kopciuszek - tłumaczył sam sobie w duchu. - Z niewyjaśnionych powodów aż do tej chwili los obdarzał mnie wszystkim, co najlepsze - mam na myśli naukę u Merlina - a teraz trzeba będzie zapłacić za minione przyjemności i za możliwość obejrzenia tych wszystkich fantastycznych smoków, czarownic, ryb, żyraf, mrówek, dzikich gęsi i tak dalej. Zostanę podrzędnym giermkiem i będę nosił za Kayem zapasowe włócznie, gdy on jeździć będzie z turnieju na turniej i ze wszystkimi stawać w szranki. Nic nie szkodzi, było wspaniale, dopóki mogło tak być, a los Kopciuszka nie jest wcale taki podły, jeżeli siedzi się w kuchni z paleniskiem tak wielkim, że można by w nim upiec wołu w całości.

Wart z czułą żałością rozejrzał się po kuchni wypełnionej nieustanną krzątaniną i blaskiem płomieni, który czynił ją podobną do piekła.

Wychowanie cywilizowanego dżentelmena w owych czasach obejmowało trzy etapy: paź, giermek i rycerz. Wart dwa pierwsze stadia miał za sobą. Jego sytuacja przypominała los syna dzisiejszego dżentelmena, który dorobił się na handlu, a potomka kształci w manierach od podstaw. Jako paź Wart nauczył się nakrywać stół trzema obrusami i kapą, przynosić mięsa z kuchni oraz obsługiwać Sir Ectora i jego gości w pozycji półklęczącej, z czystym ręcznikiem na ramieniu (każdemu gościowi należał się oddzielny czysty ręcznik, a jeden dodatkowy służył do wycierania mis). Wyuczono go wszystkich szlachetnych niuansów sztuki usługiwania przy stole, a jego nos od najwcześniejszych lat oswoił się z wonią mięty, stosowanej do odświeżania wody w dzbanach, bazylii, rumianku, kopru, hyzopu i lawendy, którymi Wart posypywał zasłane sitowiem posadzki, a także dzięgielu, szafranu, kminku i draganku, którymi przyprawiano potrawy, aby Wart mógł je podać na stół. Był zatem oswojony z kuchnią, nie wspominając już o tym, że każdy lokator zamku darzył Warta przyjaźnią i chętnie widział go u siebie o dowolnej porze.

Wart pławił się w blasku ognia i z zadowoleniem wodził wzrokiem dookoła. Patrzył na długie rożna, które dawniej sam często obracał, bezpiecznie ukryty za starą, słomianą tarczą, dobrze nasączoną wodą, żeby samemu nie upiec się przy ogniu; na chochle i łyżki, za pomocą których niegdyś polewał sosem pieczenie. Ślinka szła mu na widok przygotowań do wieczerzy: łeb dzika z cytryną w pysku, obłożony migdałami (wniesieniu go na stół towarzyszyć miały uroczyste fanfary), wieprzowina zapiekana w cieście i polana kwaśnym sosem jabłkowym oraz pieprznym beszamelem, spod którego sterczały ptasie łapki i liście przypraw, zdradzające treść nadzienia; smakowite budynie z łuskanej pszenicy.

- Nie jest źle być służącym - westchnął sobie Wart.

- Nadal wzdychamy? - zagadnął go wyrosły nie wiadomo skąd Merlin. - Tak samo wzdychaliśmy, przyglądając się walce na kopie w wykonaniu Króla Pellinore'a.

- Wcale nie! - zaperzył się Wart. - To znaczy, owszem, tak, właśnie tak samo. Chociaż właściwie to mi nie żal. Na pewno będę lepszym giermkiem niż Kay. Zobacz, jak pięknie wygląda budyń posypany szafranem. Świetnie komponuje się kolorystycznie z szynkami wędzonymi w kominie.

- Uroczy widok - przyznał czarodziej. - Jedynie głupiec marzy o zaszczytach.

- Kay nawet mi nie powie, jak wygląda pasowanie na rycerza. On twierdzi, że to święta tajemnica. Powiedz mi, na czym to właściwie polega?

- Wiele hałasu o nic. Będziesz go musiał rozebrać i wprowadzić do wanny obwieszonej kosztownymi rekwizytami, a wtedy pojawią się dwaj doświadczeni rycerze - przypuszczam, że Sir Ector zaangażuje do tych ról staruszka Grummore'a i Króla Pellinore'a - którzy we dwóch przysiada na skraju wanny i udzielą Kayowi długiego wykładu o idei rycerskości jako takiej. Gdy skończą, poleją go wodą z wanny i pobłogosławią znakiem krzyża, a wtedy ty będziesz go musiał zaprowadzić do czystego łoża, żeby wysechł. Potem przebierzesz go za pustelnika i odeskortujesz do kaplicy, gdzie powinien czuwać przez całą noc, strzegąc zbroi i odmawiając modlitwy. Panuje powszechne przekonanie, że noc czuwania jest straszna i samotna, ale z tą samotnością to gruba przesada, bo po kaplicy stale kręcą się wikary i kościelny, przy drzwiach sterczy zbrojny strażnik, no i ty, jako giermek, będziesz musiał towarzyszyć swojemu panu. Rano odprowadzisz go do łóżka, żeby się porządnie wyspał - z tym, że przedtem musi się wyspowiadać, wysłuchać mszy i ofiarować świecę ze sztuką złota wetkniętą jak najbliżej zapalonego końca. Kiedy już wszyscy się wyśpią, ubierzesz go po raz kolejny, tym razem w strój paradny, i zaprowadzisz na wieczerzę. Przed wieczerzą zatrzymacie się w hallu - musisz mieć naszykowane ostrogi i miecz - a tam Król Pellinore przypnie Kayowi jedną ostrogę, a Sir Ector przypasze mu miecz, złoży pocałunek na jego czole i uderzy go płazem po ramieniu, wypowiadając słowa: „Pasuję cię na rycerza”.

- I to wszystko?

- Prawie. Wracacie do kaplicy, tam Kay podaje swój miecz wikaremu, wikary wręcza mu go z powrotem, a potem nasz poczciwy kucharz, którego tu widzisz, zatrzyma Kaya przy drzwiach i zażąda, aby Kay oddał mu ostrogi, mówiąc: „Zatrzymam twoje ostrogi i będę ich strzegł, a gdybyś kiedyś zachował się nie tak, jak przystało na rycerza, utopię je w zupie”.

- I to koniec?

- Owszem, jeśli nie liczyć uczty.

- Gdyby to mnie pasowano na rycerza - rozmarzył się Wart, patrząc w ogień - czuwałbym nocą w kaplicy zupełnie sam, jak Hob przy swoich jastrzębiach, i modliłbym się do Boga, żeby dał mi się zmierzyć z całym złem tego świata, bo gdybym zwalczył zło, to pozostałoby tylko dobro, gdybym zaś ze złem przegrał, ja jeden padłbym jego ofiarą.

- To dowód wielkiej pychy - rzekł Merlin. - Przegrałbyś z pewnością i padłbyś ofiarą zła.

- Nic nie szkodzi.

- Nie szkodzi? Poczekaj, aż sam się przekonasz.

- Dlaczego dorośli myślą inaczej niż młodzi?

- Wiesz co? - zniecierpliwił się Merlin. - W głowie mi się kręci od twoich pytań. Może sam sobie odpowiesz, jak dorośniesz, co?

- To nie jest żadne wytłumaczenie - odparł Wart i miał rację. Merlin załamał ręce.

- No dobrze - powiedział. - A gdyby nie było ci dane zmierzyć się z całym złem tego świata?

- Mógłbym przynajmniej o to prosić.

- Prosić mógłbyś - zgodził się czarodziej.

I żując koniec brody, zapatrzył się w ogień z miną tragiczną.

ROZDZIAŁ XXI

Zbliżał się dzień ceremonii. Wysłano zaproszenia do Króla Pellinore'a i Sir Grummore'a. Wart coraz częściej zaszywał się w kuchni.

- Warciu, chłopie, co z tobą? - zagadywał przyjaźnie Sir Ector. - Nie spodziewałem się, że aż tak to przeżyjesz. Chodzenie z nosem na kwintę całkiem do ciebie nie pasuje.

- Wcale nie chodzę z nosem na kwintę - odpowiedział Wart. - W ogóle mi nie jest przykro i bardzo się cieszę, że Kay zostanie rycerzem. Proszę nie myśleć, że się dąsam.

- Dobry z ciebie chłopak - pochwalił Sir Ector. - Wiem, że się nie dąsasz, ale rozchmurz się trochę, dobrze? Kay nie jest taki zły, na jakiego wygląda.

- Kay jest wspaniały! - poparł go z przekonaniem Wart. - Mnie było tylko trochę przykro, że on już nie chce ze mną polować i w ogóle.

- To młodzieńcza pycha - uspokoił go Sir Ector. - Przejdzie mu z wiekiem.

- Z pewnością - zgodził się Wart. - Ale na razie Kay nie życzy sobie, żebym mu towarzyszył gdziekolwiek. Więc mu nie towarzyszę.

- Ale - dodał po chwili - jestem gotowy na każde jego wezwanie. Naprawdę uważam, że Kay ma dobre serce. I wcale się nie dąsam.

- Świetnie. Weź zatem ten puchar wina kanaryjskiego i zanieś Merlinowi. Może on zdoła cię rozweselić - powiedział Sir Ector.

- Sir Ector przysyła puchar wina kanaryjskiego i ciekaw jest, czy zdołasz mnie rozweselić - rzekł Wart do Merlina.

- Sir Ector - odparł Merlin - jest bardzo mądrym człowiekiem.

- Oczywiście - przytaknął Wart. - A dlaczego?

- Dlatego - wysapał Merlin - że nie ma lepszego lekarstwa na smutki niż nauczyć się czegoś nowego. To niezawodny środek. Starzejemy się i ciało nas zawodzi. Nocą nie możemy spać i wsłuchujemy się w rytm własnej krwi. Tęsknimy za ukochaną, która odeszła. Patrzymy, jak nasz świat rozpada się pod ciosami tyranów i szaleńców. Opłakujemy własny honor, zepchnięty do rynsztoka przez nędzne umysły. I na to wszystko jest tylko jedna rada: uczyć się. Uczyć się, dlaczego świat się kręci i co go wprawia w ruch. Wiedza to jedyna dziedzina, której nasz umysł nigdy nie wyczerpie, wobec której nigdy nie poczuje się obcy, przez którą nigdy nie będzie torturowany, której się nie ulęknie i nie przestanie ufać, której ani przez chwilę nie będzie żałował. Oto czego ci trzeba: wiedzy. Pomyśl, jak wiele jeszcze możesz się nauczyć, ile możesz ogarnąć czystej wiedzy, wobec której nic czystego nie istnieje. W ciągu jednego życia możesz zgłębić astronomię, w ciągu trzech żywotów - historię naturalną, w ciągu sześciu - literaturę. A gdy już strawisz milion żywotów na naukę biologii i medycyny, teologii i geografii, historii i ekonomii - wówczas możesz się wziąć za konstruowanie koła do wozu z odpowiedniego drewna albo poświęcić pięćdziesiąt lat na opanowanie podstaw szermierki. Potem wrócisz do matematyki - aż przyjdzie czas na naukę orki w polu.

- Bardzo to piękne - przerwał mu Wart - ale co mi proponujesz na dzisiaj?

- Pomyślmy chwilę... - zastanowił się czarodziej. - Znamy się raptem sześć krótkich lat i przez ten czas - sądzę, że się nie mylę - zdążyłeś się wcielić w niejedno zwierzę, roślinę, minerał i tak dalej; słowem - w niejedną rzecz na ziemi, w wodzie, w powietrzu i w ogniu.

- A jednak - powiedział Wart - nadal niewiele wiem o zwierzętach i o ziemi.

- W takim razie powinieneś koniecznie poznać mego przyjaciela borsuka.

- Jeszcze nigdy nie miałem do czynienia z borsukiem.

- Tym lepiej. Borsuk to najuczeńsze stworzenie na ziemi, nie licząc, rzecz jasna, Archimedesa. Spodoba ci się.

- Ale, ale! - Merlin, który już zaczął był czarować, przerwał w połowie zaklęcia. - Muszę cię o czymś uprzedzić. Potem już nigdy więcej w nic cię nie zamienię, to będzie ostatni raz. Zużyłem całą swoją magię w tym zakresie. Dzisiaj zatem kończy się twoja edukacja. Moje zadanie tutaj dobiega kresu z chwilą pasowania Kaya na rycerza. Potem ty zostaniesz jego giermkiem w szerokim świecie, ja zaś odejdę w swoją stronę. Czy uważasz, że czegoś się przy mnie nauczyłeś?

- Ogromnie dużo. I byłem bardzo szczęśliwy.

- O to właśnie chodziło - uspokoił się Merlin. - Postaraj się zapamiętać wszystko, czego się nauczyłeś.

Potem dopowiedział zaklęcie do końca, trzymając różdżkę czarodziejską wycelowaną w Małą Niedźwiedzicę, która właśnie rozbłysła na niebie, uczepiona ogona Gwiazdy Polarnej.

- Baw się dobrze w ostatniej podróży! - zawołał wesoło. - Pozdrowienia dla Borsuka!

Głos Merlina dobiegł Warta z daleka. Chłopiec stał u stóp kopca, przypominającego gigantyczne mrowisko. Na wprost niego czernił się otwór wejścia.

- Tu mieszka Borsuk - powiedział Wart sam do siebie - a ja powinienem wejść do środka i poznać się z nim. Jednak na razie tego nie zrobię. Nie dość, że nie będę rycerzem, to jeszcze stracę ukochanego nauczyciela, którego sam sobie znalazłem na pierwszej i ostatniej w życiu Wyprawie Rycerskiej. Skończą się praktyczne ćwiczenia z przyrody. Trudno, niech i tak będzie, ale za to należy mi się chyba ostatnia wesoła noc. Jestem teraz dzikim stworzeniem i zamierzam z tego skorzystać.

To rzekłszy, Wart podreptał zamaszystym krokiem przez niebieskawy o zmierzchu śnieg, gdyż znów panowała zima.

W chwilach rozpaczy dobrze jest być borsukiem. Jako krewniak niedźwiedzia, wydry i łasicy, jesteś najbliższym z żyjących po dziś dzień w Anglii potomków niedźwiedzia, a skórę masz tak grubą, że nie przejmujesz się niczyim ukąszeniem. Co się zaś tyczy twego własnego zgryzu, to jest on tak uformowany, że praktycznie niemożliwe jest zwichnięcie ci dolnej szczęki, a twoja ofiara, żeby nie wiem jak się wiła, nigdy ci się nie wymknie. Borsuk, jako jedyny na świecie, potrafi spokojnie przeżuć jeża, gdyż przeżuwa bez kłopotu absolutnie wszystko - począwszy od gniazda os i korzeni drzew, po królicze niemowlęta.

Tak się złożyło, że pierwszym stworzeniem, na które natknął się Wart, był właśnie śpiący jeż.

- Hej, ty, kolczasta świnio! - zawołał Wart, spoglądając na swoją ofiarę przez szparki zamglonych, krótkowzrocznych ślepi. - Zaraz cię przeżuję.

Na to jeż, który skulił się już do zimowego snu w gniazdku zeschłych traw, ukrył żywe paciorki oczek i długi, czuły ryjek, oraz przyozdobił - z niezbyt wyszukanym smakiem - kolczasty grzbiet jesiennymi liśćmi - zbudził się i pisnął żałośnie.

- Im głośniej będziesz piszczał - ostrzegł go Wart - tym gorzej oberwiesz. Mazgaje okropnie działają mi na nerwy.

- Kochany panie Brock! - pisnął jeż, kuląc się jeszcze bardziej. - Dobry panie Brock! Litości dla biedaka, niechże mnie pan oszczędzi! Com ci zawinił, że chcesz mnie pożreć, panie? Litości, łaskawco! Litości dla nieszkodliwego, zapchlonego nędzarza, który do trzech zliczyć nie potrafi!

- Jeżu! - przerwał mu surowo Wart. - Natychmiast przestań jęczeć!

- Moja nieszczęsna żona! Moje dziatki!

- Założę się, że nie masz ani żony, ani tym bardziej dziatek. Nie nabierzesz mnie, powsinogo. Szykuj się na śmierć.

- Panie Brock! - błagał nieszczęsny jeż. - Niech się pan zastanowi, niech pan nie będzie okrutny, kochany panie Brock, serdeńko, słoneczko, wysłuchaj nieszczęsnego jeża! Daruj życie niegodnemu słudze, miłościwy panie, a on ci się odwdzięczy piosenką albo nauczy cię doić krowy o porannej rosie.

- Piosenką? - zdumiał się Wart.

- Tak właśnie, piosenką! - zawołał jeż z nadzieją w głosie. I natychmiast zaczął śpiewać, pragnąc zyskać na czasie, ale głos wydobywał się z niego nieco zduszony, ponieważ jeż nie miał odwagi się rozwinąć.

- „O, Genowefo! - zawodził smętnie do własnego brzucha. - Słodka Genowefo! / Choć przyjdą nowe dni / I miną nowe dni / Ma pamięć przędzie wciąż / Te cudne, dawne sny / Miło-o-ości mej!”.

Potem, nie przerywając ani na chwilę, odśpiewał ciurkiem Dom mój rodzinny Mosteczek koło młyna. Na tym wyczerpał się jego repertuar. Jednak, wcale tym nie zrażony, jeż zaczerpnął powietrza i zaczął z powrotem od Genowefy, po czym jednym tchem przeszedł do Domu mego rodzinnego Mosteczka koło młyna.

- Daj spokój - zniecierpliwił się Wart. - Wystarczy. Już cię nie zjem.

- O miłosierny panie! - szepnął z nabożeństwem jeż. - Póki pchły skaczą, a jeże włażą w kominy, poty nasz ród będzie się modlił za ciebie i twoje szlachetne siekacze do wszystkich świętych i do zarządu lasu.

Przerażony, że wypowiedź prozą może na nowo utwardzić serce tyrana, jeż po raz trzeci ryknął pospiesznie Genowefę.

- Przestań się wydzierać - powiedział Wart. - Na litość boską, ma być cisza! Rozwinąć się! Krzywdy ci nie zrobię. Pokaż no się, głupia mała jeżyno, i gadaj, gdzieś się wyuczył tych piosenek?

- Łatwo powiedzieć: „Rozwiń się!” - pisnął drżący nieboraczek. - Ale „Zwiń się” - to już znacznie trudniej. Kto wie, mój panie, czy gdybyś w tej chwili ujrzał mój niewinny, nagi nosek, nie zaświerzbiłoby cię w okolicy zębów? A wiadomo: na wojnie i w miłości wszystkie chwyty dozwolone. Lepiej jeszcze coś panu zaśpiewam, kochany panie Brock. Na przykład Mosteczek koło młyna - co pan na to?

- Ani mi się waż! Co prawda śpiewasz pięknie, ale już się nasłuchałem. Powtarzam ci, idioto, rozwiń się i powiedz, kto cię nauczył śpiewać.

- Ja nie jestem pierwszy lepszy jeż - trząsł się skulony ciasno wokalista. - Gdy byłem mały, wziął mnie do siebie jeden szlachcic; matce od piersi mnie odjął, że tak powiem. Ach, daruj, daruj mi życie, panie Brock, bom się chował u prawdziwego dżentelmena, prawdę gadam, który mnie poił krowim mlekiem, i to z pańskiego spodka. Niewiele żyje jeży na tym świecie, które pijały wodę z białej porcelany. Niewiele, dobry panie.

- Nie wiem, o czym ty bredzisz - skrzywił się Wart.

- To był dżentelmen w każdym calu! - wrzasnął desperacko jeż. - Mówiłem przecież! Wziął mnie do siebie, jak byłem malutki i wykarmił z własnego talerza. Prawdziwy dżentelmen! Trzymał mnie w takim pokoju, jakiego żaden jeż na oczy nie oglądał. Jadałem z pańskiej porcelany i tylko głupi upór i samowola, nic innego, podkusiły mnie, żeby stamtąd odejść.

- Jak się nazywał ten twój dżentelmen?

- Prawdziwy dżentelmen. W każdym calu. Wcale się nie nazywał, nie pamiętam, ale dżentelmen był - jak malowanie! Na porcelanie jadał!

- A nie nazywał się przypadkiem Merlin?

- No tak! Już pamiętam! Tak się właśnie nazywał, tylko że ja go nigdy nie wołałem po imieniu. Berlin mu było, Berlin, czy jakoś tak podobnie. A jadał na porcelanie, jak prawdziwy dżentelmen.

- Och, rozwińże się wreszcie! - rozzłościł się Wart. - Znam człowieka, który cię trzymał i chyba nawet cię widziałem w jego chacie: byłeś malutki i spałeś na kłębku waty. Nie bój się mnie, jeżyku. Przepraszam, że cię przestraszyłem. Zostańmy przyjaciółmi i pozwól mi zobaczyć twój mały, szary, wilgotny, ruchliwy nosek - przez pamięć na dobre dawne czasy!

- Łatwo powiedzieć „ruchliwy nosek” - upierał się dalej jeż - a odgryźć nosek jeszcze łatwiej. Idź swoją drogą, panie Brock, daj biedakowi pospać, bo już zima. Najlepiej i ty się zdrzemnij, a-a-a, kotki dwa, niech cię strzeże Anioł Stróż...

- Nie gadaj bzdur! Nie zrobię ci krzywdy! Przecież znam cię od szczeniaka!

- Ach, te borsuki! - poskarżył się jeż swojemu brzuszkowi. - Nigdy nikomu nie chcą zrobić krzywdy. Taki borsuk sam nawet nie wie, kiedy kogoś skubnie - nawet nie zauważy. A skąd to się u nich bierze? Wszystkiemu winna ta pancerna skóra: od maleńkiego skubią się nawzajem, matka skubie dzieci, dzieci skubią matkę - i żadne nic nie czuje. Potem tak samo tną wszystkich dookoła. Mój biedny pan, pan Berlin, miał ich całą czeredę: pętały mu się pod nogami, stale głodne, stale z tym swoim „jik-jik-jik” - chował je od małego. Ależ to piszczało! Ryzykowna rzecz - zadać się z borsukiem. Nie ma dwóch zdań.

- Proszę nie zaprzeczać! - uprzedził protest Warta. - Snuje się jeden z drugim po okolicy, jak jakiś dywanik sprzed kominka, na tych swoich grubaśnych łapskach, a spróbuj mu wejść w drogę przypadkiem, bez złych zamiarów - to on cię zaraz: cap! i chrup-chrup - bez powodu, ot tak, w tak zwanym odruchu samoobrony zgłodniałego ślepca! I po tobie.

- Jest tylko jeden sposób, żeby takiego załatwić - ciągnął jeż. - Palnąć go w nos. Nos u borsuka to, jak mówią, pięta Achillesa. Palniesz grubasa w niuchawę - bam-bam! - i życie z niego uchodzi, zanim zdąży fuknąć. I to jest dopiero nokaut co się zowie. Tylko jak ja, jeż, bidulka, mam dosunąć borsukowi w nos? Po pierwsze: czym? A po drugie: jak to coś utrzymać? A ten mi tu proponuje, żebym się rozwinął! Też coś!

- No więc, nie rozwijaj się - zrezygnował Wart. - Przepraszam, stary, że cię obudziłem. Przepraszam, że cię przestraszyłem. Uważam, że jesteś czarującym jeżem, a spotkanie z tobą bardzo poprawiło mi humor. Śpij sobie dalej, a ja pójdę poszukać mojego przyjaciela borsuka, zgodnie z instrukcją, którą otrzymałem. Dobrej nocy, jeżu, i powodzenia pod śniegiem.

- Czy dobrej - burknął jeż - to się jeszcze okaże. Raz się rozwiń, raz się zwiń, nie wiadomo, czego się trzymać! Co za pokiełbaszony świat. W każdym razie, Dobra Nocka, panowie i panie, to moja mateczka i, czy to grad, czy śnieg, zawsze jakoś da przezimować.

Z tymi słowy skromne stworzonko skuliło się jeszcze ciaśniej, parę razy pisnęło skrzypiącym głosikiem i zapadło w świat snu, znacznie głębszego niż nasze, ludzkie sny - o tyle głębszego, o ile sen zimowy dłuższy jest od naszego nocnego spoczynku.

- Trzeba przyznać - pomyślał Wart - że taki jeż szybko zapomina o kłopotach. Trzask-prask i śpi z powrotem. Podejrzewam, że rozmawiał ze mną na wpół śpiąc, a kiedy się zbudzi na wiosnę, uzna, że to był tylko sen.

Jeszcze przez chwilę przyglądał się brudnej kulce liści, traw i pcheł, zwiniętej ciasno w swoim dołku, po czym mruknął basowo i podreptał ku borsuczej norze, stąpając po własnych śladach odciśniętych w śniegu.

- Powiadasz więc, że to Merlin przysłał cię do mnie - zapytał borsuk - abyś dopełnił edukacji? Cóż, mogę cię nauczyć tylko dwóch rzeczy: jak kopać jamy i jak kochać swój dom. To dwa filary filozofii.

- Czy pokażesz mi swój dom?

- Naturalnie. Z tym, że nie wykorzystuję całej jego powierzchni. To ogromna stara chałupa, o wiele za obszerna dla kawalera. Przypuszczam, że niektóre jej fragmenty mają po tysiąc lat. W tej chwili mieszkają tu chyba ze cztery rodziny, rozmieszczone od piwnic po strych - i bywa, że nie widujemy się całymi miesiącami. Jako człowiek nowoczesny pomyślisz sobie zapewne, że to zwariowany dom - ale ja ci powiem, że całkiem przytulny.

Borsuk ruszył korytarzami tajemniczego zamczyska, kolebiąc się - jak to borsuk - z boku na bok i strasząc w mroku maską w czarne i białe pasy.

- Gdyby przyszła ci ochota umyć łapy - poinformował Warta - to tym korytarzem do końca.

Borsuki są zupełnie inne niż lisy. Wyznaczają oddzielne jamki - podziemne śmietniki - na resztki kości oraz inne śmiecie, mają także oddzielne sypialnie, w których często zmieniają ściółkę. Kochają czystość i porządek. Wart był urzeczony tym, co zobaczył. Szczególnie zachwycił go Wielki Hall - centralne pomieszczenie kurhanu, ni to sala audiencyjna, ni to kaplica - od którego rozchodziły się promieniście apartamenty i ślepe korytarze. Pajęczyn tam nie brakowało, gdyż było to pomieszczenie komunalne, a nie - jak pozostałe - własność jednej rodziny, która by je sprzątała. Mimo to stwarzało nastrój godny i podniosły. Borsuk nazywał tę komnatę Salą Kombinacyjną. Wyłożone boazerią ściany ozdobione były portretami zmarłych przodków, którzy w swoim czasie zasłynęli zaletami ducha i umysłu. Portrety oświetlone były od góry robaczkami świętojańskimi. Masywne krzesła miały siedzenia i oparcia obite kurdybanem (łuszczącym się co nieco), a na nim - złote nadruki herbów bobrzych familii. Nad kominkiem wisiał portret Ojca Założyciela. Każde z krzeseł, ustawionych w półkole przed kominkiem, miało mahoniowy wachlarz do ochrony twarzy siedzącego przed żarem płomieni, przed krzesłami zaś ciągnął się księżycowaty pulpit, po którym można było przesuwać karafkę z jednego końca w drugi. W sionce przed Wielkim Hallem wisiały na wieszaku czarne togi. Wszystko pokrywała patyna wieku.

- Chwilowo jestem kawalerem - usprawiedliwiał się borsuk, gdy powrócili do przytulnego pokoiku z tapetą w kwiatki - więc nie dziw się, że mam w domu tylko jedno krzesło. Siadaj na łóżku, nie ma innej rady. I czuj się jak u siebie, mój drogi. Ja teraz uwarzę kapkę ponczu, a ty mi tymczasem opowiedz, co słychać w szerokim świecie.

- Nic nowego. Merlin miewa się dobrze, a Kay ma zostać w tym tygodniu pasowany na rycerza.

- Ciekawy ceremoniał.

- Ależ ty masz potężne bary! - zdumiał się Wart, patrząc jak borsuk miesza poncz wielką chochlą. - Prawdę mówiąc i ja nie narzekam - tu Wart spojrzał z dumą na napięte guzy własnych bicepsów. Z muskularnej klatki piersiowej wyrastały ramiona grubości ud.

- To od kopania - wyjaśnił skromnie uczony zwierzak. - Gdybyś chciał dorównać w kopaniu kretowi lub mnie, musiałbyś się zdrowo napocić.

- Idąc do ciebie, spotkałem jeża.

- Naprawdę? Ostatnio coraz częściej mówi się, że jeże roznoszą świńską ospę oraz chorobę pyska i racic.

- Ten mój sprawiał sympatyczne wrażenie.

- Przyznaję, że potrafią wzbudzać litość - rzekł ze smutkiem borsuk. - Jednak moje kontakty z jeżami najczęściej ograniczają się do konsumpcji. Nie potrafię się oprzeć chrupiącej skórce.

- Egipcjanie - dodał (mając na myśli Cyganów) - też przepadają za jeżami - do jedzenia, rzecz jasna.

- Ten mój nie chciał się rozwinąć.

- Trzeba go było wepchnąć w kałużę - zaraz pokazałby ci wszystkie cztery łapki. Zapraszam na poncz. Siadaj przy kominku, tam, gdzie ci najwygodniej.

- Miło tu siedzieć, kiedy na dworze pada śnieg i dmie wiatr.

- Też tak uważam. Wypijmy za powodzenie Kaya w roli rycerza.

- Zdrowie Kaya.

- Zdrowie Kaya.

- Ciekawe... - zamyślił się borsuk, z westchnieniem odstawiając szklanicę. Co też podkusiło Medina, że cię tu przysłał?

- Wspomniał coś o nauce - odparł Wart.

- Aaa, skoro szukasz wiedzy, to trafiłeś pod właściwy adres. Powiedz mi jednak: czy nauka cię nie nudzi?

- Czasami nudzi - przyznał się Wart. - Ale czasami wcale nie. Potrafię, na przykład, znieść bardzo dużą dawkę historii naturalnej.

- Właśnie piszę pracę naukową - rzekł na to borsuk i zakasłał znacząco, dając do zrozumienia, że nic go nie powstrzyma przed dłuższym wykładem, którego celem jest wykazanie, dlaczego człowiek został panem zwierząt. - Chciałbyś posłuchać?

- To rozprawa doktorska - uzupełnił pospiesznie, zanim Wart zdążył zaprotestować. Mając niewiele okazji do publicznego prezentowania swoich rozpraw naukowych borsuk ani myślał przepuścić taką gratkę.

- Będę zaszczycony - odparł grzecznie Wart.

- Na pewno wiele skorzystasz, drogi chłopcze. To doskonałe podsumowanie twojej edukacji. Po studiach nad ptakami, rybami i ssakami, pora na Człowieka. Jakie to szczęście, że do mnie trafiłeś! Tylko gdzie ja, u diabła, posiałem rękopis?

Staruszek tak długo grzebał potężnymi pazurami, aż wygrzebał brudny zwój papierzysków z nadpalonym rogiem. Zasiadł w skórzanym fotelu z dobrze wyrobionym zagłębieniem pośrodku, nałożył aksamitną czapeczkę z pomponem i wydobył skądś okulary w rogowej oprawie, które osadził na czubku nosa.

- Ehem! - chrząknął.

Naraz sparaliżowała go trema: patrzył w papiery, czerwony jak burak, i nie mógł wykrztusić ani słowa.

- Proszę czytać - zachęcił go Wart.

- To właściwie nic ciekawego - bąknął borsuk. - Pobieżny zarys i tyle. Wymaga wielu poprawek, zanim go komukolwiek przedłożę do oceny.

- Jestem pewien, że to bardzo zajmujące.

- Ani trochę! Takie tam trzy po trzy, które rzuciłem na papier, kiedy miałem wolne pół godziny... Dla zabicia czasu... Skoro jednak nalegasz, przeczytam. Ehem!

I borsuk zaczął czytać, bardzo szybko i bardzo cienkim głosem.

- Większość ludzi uważa, że nie da się rozwiązać problemu dotyczącego początku ewolucji: Co było pierwsze - jajo czy kura? Czy na początku było jajo, z którego wykluła się pierwsza kura, czy też na początku była kura, która zniosła pierwsze jajo? Ja jestem wyznawcą tezy, że pierwsze było jajo. Kiedy Pan Bóg wyprodukował już wszystkie jaja, z których miały się wykluć ryby, węże, ptaki, ssaki, a nawet dziobak australijski, wezwał embriony przed swoje oblicze i zobaczył, że wszystkie są udane.

- W tym miejscu uważam za stosowne wyjaśnić - rzekł borusk, nerwowo popatrując na Warta znad papierów - że embriony wszystkich stworzeń są w zasadzie jednakowe. Bez względu na to, czy masz się urodzić kijanką, czy pawiem, czy żyrafą, czy człowiekiem, przed narodzinami, w postaci embrionalnej, przypominasz wyjątkowo odrażającego, bezbronnego ludzika. Czytam dalej.

- Embriony stanęły przed Pańskim obliczem, grzecznie zaplótłszy na brzuszkach rachityczne łapki i spuściwszy skromnie ciężkie główki, Pan zaś zwrócił się do nich w te słowa:

- „Drogie embriony, na razie wszystkie wyglądacie jednakowo, ale chcemy wam dać szansę wyboru: każdy z was może zostać tym, kim zechce. Oczywiście, rosnąć będziecie same, ale z przyjemnością udzielę wam przedtem jeszcze jednej łaski: każde z was może wystąpić o zmianę dowolnej części organizmu, biorąc pod uwagę jej przydatność w przyszłym życiu. Podam przykład: na razie nie jesteście stworzone do kopania. Ktokolwiek chciałby przekształcić swoje górne kończyny w łopaty lub widły - może to uczynić właśnie w tej chwili. Podam inny przykład: na razie ustami możecie tylko jeść. Ktokolwiek jednak uważa, że paszcza powinna mu służyć za oręż - niech prosi o to, a ja spełnię jego prośbę, czyniąc go krokodylem albo tygrysem szablastym. Podchodźcie do mnie kolejno i wybierajcie narzędzia, pamiętając wszak o jednym: że cokolwiek wybierzecie, stanie się częścią was samych już na zawsze i nigdy się od tego nie uwolnicie”.

- Embriony posłusznie przemyślały to, co im powiedział Pan. Jeden po drugim, stawały przed tronem Przedwiecznego. Wolno im było wybrać po dwie lub trzy specjalizacje, więc jedne zdecydowały się zamienić ramiona w urządzenia do latania, a otwory gębowe w ostrą broń, imadło, świder lub łyżeczkę; inne wolały zamienić ciała w łodzie, a ramiona w wiosła. My, borsuki, namyślałyśmy się wyjątkowo długo i w końcu poprosiłyśmy o trzy łaski: żeby skóra nasza stwardniała w pancerz, żeby nasz otwór gębowy przemienił się w broń, a ramiona w zębate widły. Pan zadośćuczynił naszym życzeniom. Każdy się jakoś wyspecjalizował - niektórzy, trzeba przyznać, dość dziwacznie. Na przykład, pewna jaszczurka pustynna zamieniła się cała w chłonną bibułę, a pewna żaba z suchych antypodów postanowiła zostać pojemnikiem na wodę.

- Rozdzielanie specjalizacji trwało całe dwa dni - piąty i szósty, jeśli dobrze pamiętam - a pod koniec Dnia Szóstego, tuż przed niedzielą, przed tronem Pańskim stanął ostatni embrion. Był to człowiek.

- „No i co, mój mały - zwrócił się do niego Pan Bóg. - Czekałeś do ostatniej chwili, miałeś całą noc do namysłu, więc z pewnością przedstawisz Nam jakąś ciekawą propozycję. Co możemy dla ciebie uczynić?”

- „Panie Boże - odpowiedział mu na to embrion. Myślę, że stworzyłeś mnie takim, jakim jestem, z przyczyn Tobie tylko wiadomych i że domaganie się jakichkolwiek zmian byłoby z mojej strony dowodem pychy. Skoro pozwalasz mi wybierać, to chcę pozostać taki, jaki jestem. Tego, co Ty sam raczyłeś mi dać, nie chcę zamieniać na inne, bez wątpienia pośledniejsze narzędzia. Na całe życie pozostanę bezbronnym embrionem, a ochrony spróbuję budować sobie sam z drewna, żelaza i innych surowców, które w dobroci Swojej oddałeś mi do dyspozycji. Gdybym potrzebował łodzi - postaram się zbudować ją z pni drzew. Gdybym zechciał wznieść się w powietrze - sporządzę rydwan, który mnie tam uniesie. Możliwe, że jestem niemądry, rezygnując z przyjęcia Twojej wielkodusznej propozycji, ale przemyślałem ją jak najstaranniej i mam nadzieję, że nie wzgardzisz, Panie, moim pokornym postanowieniem”.

- „Brawo! - uradował się Stwórca. - Chodźcie no tu do mnie, wszystkie embriony! Chodźcie, dziobate, zębate, skrzydlate! Przypatrzcie się Naszemu Pierwszemu Człowiekowi. On jeden rozwiązał Naszą zagadkę i dlatego z radością zlecamy mu panowanie nad wszelkim stworzeniem w powietrzu, na ziemi i w wodzie. A teraz rozejdźcie się, kochajcie i mnóżcie, gdyż praca moja skończona i zbliża się dzień odpoczynku. Co się zaś tyczy ciebie, Człowieku, to przez całe życie pozostaniesz nagim narzędziem - i użytkownikiem narzędzi, które sam sobie sporządzisz. Nawet w chwili śmierci będziesz wyglądał jak embrion, lecz wszystkie inne stworzenia zawsze będą tylko embrionami wobec twojej potęgi. Wiecznie niedoskonały - a jednak stworzony na obraz i podobieństwo Nasze - zaznasz i Naszych smutków, i Naszych radości. Trochę Nam ciebie żal, Człowieku, ale patrzymy na ciebie z nadzieją. Odejdź i staraj się działać jak najlepiej. Nim jednak odejdziesz, Człowieku”...

- „Słucham?” - odwrócił się odchodzący już Adam.

- „Nic takiego - uśmiechnął się wstydliwie Pan Bóg, nie bardzo wiedząc, co ma zrobić z rękami. - Chcieliśmy ci tylko powiedzieć: z Bogiem, Człowieku”.

- Świetna historia - rzekł z pewnym wahaniem Wart. - Podobała mi się nawet bardziej niż przypowieść Merlina o rabinie. Niezmiernie interesujący punkt widzenia.

Borsuk okropnie się zmieszał.

- Co też ty mówisz, mój chłopcze! To tylko taka sobie banalna przypowieść. Obawiam się poza tym, że nazbyt optymistyczna.

- Dlaczego?

- Cóż:prawdą jest, że człowiek objął panowanie nad światem i został mianowany najpotężniejszym ze wszystkich stworzeń - jeżeli przez słowo „potężny” rozumiemy „niebezpieczny”. Ale ostatnio coraz częściej miewam wątpliwości, czy człowiek na pewno jest stworzeniem szczególnie błogosławionym.

- Nie sądzę, aby Sir Ector był szczególnie niebezpieczny.

- A jednak, kiedy Sir Ector spaceruje nad rzeką, nie tylko ptaki i inne zwierzęta uciekają mu z drogi, ale nawet ryby pierzchają na przeciwległy brzeg. Chyba nie robią tego dla zabawy.

- Człowiek jest panem zwierząt.

- Możliwe. Powiedzmy raczej: tyranem. Przyznasz, że ma sporo wad.

- Nie zauważyłem wielu u Króla Pellinore'a.

- A jednak i Król Pellinore pójdzie na wojnę, jeżeli Król Uther wyzwie go na nią. Czy wiesz, że homo sapiens jest właściwie jedynym zwierzęciem, które toczy wojny w ramach własnego gatunku?

- A mrówki?

- Nie wrzucaj wszystkich mrówek do jednego worka, mój chłopcze. Jest ich z górą cztery tysiące odmian, z czego, o ile mi wiadomo, zaledwie pięć odznacza się naturą wojowniczą. Pięć gatunków mrówek, termity i człowiek.

- Sfory wilków z Puszczy Dzikiej każdej zimy napadają na nasze owce.

- Wilki i owce, przyjacielu, należą do dwu różnych gatunków. O wojnie mówimy zaś wówczas, jeżeli toczy się ona w obrębie jednego gatunku. Gatunków zwierząt, które toczą wojny, jest, moim skromnym zdaniem, zaledwie siedem - na setki i tysiące gatunków wszystkich stworzeń tego świata. Nawet wśród ludzi zdarzają się takie wyjątki jak Eskimosi, Cyganie, Lapończycy i pewna grupa Nomadów z Arabii, którzy nie toczą wojen, bo nie uznają żadnych granic terytorialnych. W przyrodzie wojna jest zjawiskiem rzadszym niż kanibalizm. Nie sądzisz, że to źle świadczy o człowieku?

- Co do mnie - wyznał Wart - to chciałbym iść na wojnę, gdyby wolno mi było zostać rycerzem. Sztandary, trąby, lśniące zbroje, śmiałe szarże - to przecież coś pięknego. Chciałbym dokonać wielkich czynów na polu chwały, zostać bohaterem i zwalczyć własny strach. Przecież wojna, Borsuku, to także odwaga, wytrwałość i przyjaźń, które trwają później do końca życia.

Czworonożny mędrzec zamyślił się, wpatrzony w ogień. Kiedy w końcu przemówił, to jak gdyby nie na temat:

- Kogo wolisz: mrówki czy dzikie gęsi?

ROZDZIAŁ XXII

Król Pellinore przybył na uroczystość pasowania stanie najwyższego rozdrażnienia.

- Coś podobnego! - wykrzykiwał. - Czy już wiecie? Słyszeliście? To tajemnica, co?

- Co tajemnica, co? - dopytywali się wszyscy.

- Jak to co? Król! - krzyczał Jego Wysokość. - Słyszeliście o Królu?

- A co niby mielibyśmy słyszeć o Królu? - zaniepokoił się Sir Ector. - Mam nadzieję, że nie wybiera się tu do nas na polowanie ze swoimi zakichanymi psami?

- Wprost przeciwnie - odparł z tragiczną miną Król Pellinore. - Król nie żyje. Nie żyje, biedak, i już nigdy nie będzie polował.

Sir Grummore wstał i z szacunkiem zdjął z głowy urzędową czapkę.

- Król nie żyje! - obwieścił. - Niech żyje Król! Pozostali także uznali, że należy wstać. Stara piastunka wybuchnęła płaczem.

- Takie nieszczęście, taka bieda! - zaszlochała. - Jego Wysokość nie żyje, już po nim! Taki szlachetny pan! Ileż to jego iluminowanych podobizn wycięłam z Ilustrowanego Mszału i powiesiłam nad kominkiem: jak leży w pieluszkach, jak podbija świat, jak w roli Księcia z Bajki błądzi po bezdrożach - mam wszystkie, co do obrazka, wszystko wycinałam i każdej nocy tuż przed zaśnięciem poświęcałam mu ostatnią myśl.

- Weź się w garść, Nianiu - przywołał ją do porządku Sir Ector.

- Podniosła chwila, no nie? - odezwał się Król Pellinore. - Uther Zdobywca, panował w latach 1066-1216.

- Podniosły moment - przyznał Sir Grummore. - Król umarł! Niech żyje Król!

- Powinniśmy zasłonić okna - powiedział Kay, jak zawsze dbały o formy. - Albo opuścić flagi do połowy masztu.

- To prawda - zgodził się Sir Ector. - Skocz-no który do sierżanta i wydaj mu odpowiednie polecenia.

Jasne było, że miał to zrobić Wart, jako najmłodszy z zacnych dżentelmenów.

Z radością wybiegł na poszukiwanie sierżanta. Wkrótce potem towarzystwo w sali pod świetlikiem usłyszało z dziedzińca donośny głos:

- Uwaga! Raz-dwa! Żałoba specjalna na cześć zmarłego monarchy! Jak powiem „dwa!” - opuścić flagi!

Zafurkotały wszystkie flagi, sztandary, proporce, chorągiewki, banderole i wstęgi, zdobiące wesołymi barwami zaśnieżone blanki i mury zamczyska Puszczy Dzikiej..

- Jak się o tym dowiedziałeś? - spytał Pellinore'a Sir Ector.

- Tropiąc Bestię, jak zwykle, po obrzeżach puszczy, napotkałem pewnego franciszkanina i on mi powiedział. To wiadomość z ostatniej chwili.

- Szkoda Pendragona - westchnął Sir Ector.

- Król umarł! - powtórzył uroczyście Sir Grummore. - Niech żyje Król!

- Mówiłeś to już parę razy, kochany Grummorze! - zirytował się Król Pellinore. - Powiedz nam teraz dla odmiany, gdzie jest ten nowy król, który miałby żyć, zgodnie z twoim życzeniem? Hę?

- Miałem na myśli następcę tronu - bąknął Sir Grummore, dosyć zaskoczony.

- Nasz błogosławiony monarcha - jęknęła łzawo Piastunka - nie miał przecież potomka. Każdy, kto studiował losy rodziny królewskiej, wie o tym doskonale.

- Rany boskie! - złapał się za głowę Sir Ector. - Ale musiał mieć jakiego krewnego!

- W tym sęk! - rozentuzjazmował się Król Pellinore. - W tym rzecz! Nie zostawił ani potomka, ani najbliższego krewnego. Więc kto obejmie tron? Mój przypadkowo napotkany szary braciszek też się tym bardzo przejmował i cały czas pytał: gdzie następca tronu? Gdzie następca, nie?

- Czy chcesz przez to powiedzieć - obruszył się Sir Grummore - że Gramaria została bez króla?

- Dokładnie tak! - wykrzyknął triumfalnie Król Pellinore. - A do tego widziano znaki i cuda niepośledniej rangi.

- To skandal - podsumował Sir Grummore. - Bóg raczy wiedzieć, co się teraz stanie z naszym biednym krajem. Wszystkiemu winni lollardzi i komuniści!

- Co to za znaki i cuda? - zainteresował się Sir Ector.

- Podobno w jakimś kościele wyrósł miecz w kamieniu... to znaczy, nie w kościele, rozumie pan, co mam na myśli, i nie w kamieniu, ale w każdym bądź razie, coś w tym sensie.

- Kościół też schodzi na psy - skomentował Sir Grummore.

- Dokładnie mówiąc: w kowadle - wyjaśnił Król.

- Kościół?

- Nie, ten miecz.

- Ale pan mówił, zdaje się, że miecz tkwi w kamieniu kościoła?

- Nie - zaprzeczył Król Pellinore. - To kamień tkwi przed kościołem.

- Słuchaj no, Pellinore - powiedział Sir Ector. - Odpocznij chwileczkę i zacznij jeszcze raz od początku. Masz. Trzymaj róg, łyknij sobie miodu i nie denerwuj się.

- Miecz - przemówił po chwili Król Pellinore - tkwi w kowadle, które stoi na kamieniu. Miecz przebija kowadło na wskroś i wchodzi w kamień. Kowadło jest przyszpilone mieczem do kamienia. Kamień znajduje się przed kościołem. Jeszcze miodu.

- Wielki mi cud! - wzruszył ramionami Sir Grummore. - Prawdziwy cud to jest to, że się pozwala na podobne bezeceństwa. Tak to jest w dzisiejszych czasach. Nic dziwnego, skoro wszędzie pętają się saksońscy agenci.

- Szanowny kolego! - zdenerwował się na nowo Król Pellinore. - Nie to jest ważne, gdzie leży kamień, tylko to, co tam jest napisane!

- Gdzie?

- Na gałce!

- Nie gorączkuj się, Pellinore - łagodził Sir Ector.- Posiedź teraz minutkę twarzą do ściany, a potem nam wyjaśnisz, o czym mówiłeś. Spokojnie, stary. Nie ma pośpiechu. Siadaj - o, tak, patrz na ścianę i opowiadaj. Najwolniej jak umiesz.

- Na gałce tego miecza, w kamieniu, przed kościołem, jest napis! - zawołał bliski łez Król Pellinore. - A napis ten brzmi tak... Tylko błagam was, nie przerywajcie z byle powodu, bo skołujecie mnie do szczętu!

- Jak brzmi ten napis? - zapytał Kay.

- O ile dobrze zrozumiałem, co mi mówił franciszkanin, to brzmi on mniej więcej tak...

- No, mów pan! - ponaglił go Kay, bo Król niespodziewanie zamilkł.

- Mówże, Pellinore! - przyłączył się do syna Sir Ector. - Co tam jest napisane, na mieczu, który tkwi w kowadle, które stoi na kamieniu, który leży przed kościołem?

- Założę się, że to jakaś komunistyczna propaganda - burknął pod nosem Sir Grummore.

Król Pellinore zacisnął powieki, rozpostarł ramiona i wyrecytował:

- TEN, KTO WYCIĄGNIE MIECZ Z KAMIENIA I KOWADŁA, JEST PRAWOWITYM KRÓLEM CAŁEJ ANGLII.

- Kto tak powiedział? - zaciekawił się Sir Grummore.

- Miecz, mówię przecież.

- Wyjątkowo gadatliwe żelastwo - zauważył kąśliwie Sir Grummore.

- To było napisane na tym mieczu! - rozeźlił się Król. - Złotymi literami!

- No i czemuś go nie wyciągnął? - spytał Sir Grummore.

- Przecież mnie tam nie było, mówiłem od samego początku! Wszystkiego, co wam opowiadam, dowiedziałem się od franciszkanina spotkanego przypadkiem pod lasem.

- Czy ktoś wyciągnął już z kamienia ten miecz ze złotym napisem? - zainteresował się Sir Ector.

- Nikt! - szepnął teatralnie Król Pellinore. - Właśnie to jest niesamowite: nikomu nie udało się go wyciągnąć, chociaż mocują się z nim najsilniejsi. Dlatego w całej Anglii ogłoszono na dzień Nowego Roku turniej rycerski: który z zawodników wyciągnie miecz z kamienia, ten zostanie na zawsze Królem Anglii. Niezłe, co?

- Ach, ojcze! - zawołał Kay. - Człowiek, który wyciągnie miecz z kamienia będzie królem całej Anglii! Pojedźmy na turniej, ojcze! Spróbujmy swoich sił!

- Nie ma mowy - odrzekł krótko Sir Ector.

- Do Londynu daleka droga - pokręcił głową Sir Grummore.

- Mój ojciec był tam raz! - pochwalił się Król Pellinore.

- A więc można tam dotrzeć? - Kay aż podskoczył z przejęcia. - Kiedy pasujecie mnie na rycerza, będę musiał wziąć udział w jakimś turnieju, a ten wielki turniej wyznaczono na najwłaściwszy dla mnie dzień. Przybędą tam najlepsi z najlepszych, spotkamy słynnych rycerzy i wielkich monarchów. Mniejsza o miecz, ale pomyślcie o turnieju, jakiego Gramaria nie widziała! Pomyślcie, ile możemy zobaczyć, ile zdziałać! Drogi ojcze, jak mnie kochasz, pozwól, abym pojechał na ten turniej i w swojej pierwszej walce zdobył najwyższą nagrodę.

- Ależ Kayu! - bronił się Sir Ector. - Jak żyję nie byłem w Londynie!

- Tym bardziej więc powinieneś pojechać. Moim zdaniem, każdy, kto dobrowolnie rezygnuje z udziału w takim turnieju, dowodzi, że nie płynie w nim szlachetna krew. Pomyśl, co ludzie powiedzą, jeżeli nie spróbujesz swoich sił z tym mieczem! Powiedzą, że ród Sir Ectora,-jako zbyt niski, z góry uznał, że nie ma szans.

- Wszyscy dobrze wiemy, że nasz ród nie ma szans - odparł Sir Ector. - Na miecz, oczywiście.

- Powiadają - odezwał się przebiegle Sir Grummore - że w Londynie mieszka sporo ludzi.

Po czym zaczerpnął powietrza i wlepił w gospodarza gałki oczu okrągłych jak szklane kulki do gry.

- I podobno mają tam sklepy - dorzucił Król Pellinore, sapiąc z rosnącym przejęciem.

- A niech tam! - Sir Ector walnął kuflem o stół tak mocno, że wychlapał część miodu. - Jedziemy do Londynu oglądać nowego króla!

Wstali jak jeden mąż.

- Czemu miałbym być gorszy od mojego ojca? - zaperzył się Król Pellinore.

- Do kroćset! Bądź co bądź, to stolica! - zawtórował mu Sir Grummore.

- Hura! - wrzasnął Kay.

- Panie, bądź miłościw... - jęknęła Niańka.

W tej chwili do komnaty wszedł Wart w towarzystwie Merlina. W ogólnym zamieszaniu nikt nie zauważył, że Wart ledwo powstrzymuje się od płaczu.

- Warciu, słyszałeś? - powitał go Kay, jak za dawnych dobrych czasów, całkiem zapominając, że zwraca się do prostego giermka. - Co ty na to? Jedziemy wszyscy do Londynu, na Wielki Turniej Noworoczny!

- Wszyscy?

- Tak. Będziesz za mną nosił tarczę i kopie, a ja zdobędę palmę pierwszeństwa i zostanę słynnym rycerzem.

- Cieszę się, że wyjeżdżamy - odparł Wart - bo i Merlin już nas opuszcza. Merlin nie będzie nam więcej potrzebny. On nas opuszcza - powtórzył Wart.

- Jak to: opuszcza? Wyjeżdża? - zdziwił się Sir Ector. - Myślałem, że to my wyjeżdżamy?

- Merlin odchodzi z Puszczy Dzikiej. Sir Ector spojrzał na czarodzieja.

- Co słyszę, mój Merlinie? Czy coś się stało? Nie rozumiem.

- Przyszedłem się pożegnać, Sir Ectorze - rzekł stary czarodziej. - Jutro mój uczeń, Kay, zostanie pasowany na rycerza, za tydzień mój drugi uczeń uda się z nim w podróż jako giermek - krótko mówiąc, na nic więcej nie jestem tu potrzebny. Pora odejść.

- No, no, no, nie opowiadaj głupstw - skarcił go dobrodusznie Sir Ector. - Uważam, że jesteś przydatny w każdych okolicznościach. Zostań, może teraz, dla odmiany, mnie czegoś nauczysz, a może zechcesz być naszym bibliotekarzem - no, bo ja wiem, co jeszcze? Dzieci wkrótce wyfruną z gniazda... nie zostawisz mnie chyba samego na starość?

- Jeszcze kiedyś wszyscy się spotkamy - zapewnił go Merlin. - Nie ma powodu się smucić.

- Nie odchodź - poprosił Kay.

- Muszę. Spędziliśmy razem piękną młodość, ale Czas ma to do siebie, że ucieka. Powinienem dopilnować paru spraw w innej części królestwa; czeka mnie wyjątkowo pracowity okres. Zbliż się, Archimedesie, pożegnaj towarzystwo.

- Do widzenia - zwrócił się czule Archimedes do Warta.

- Do widzenia - odpowiedział Wart, nie podnosząc oczu.

- Nie masz prawa odejść z dnia na dzień! - zaprotestował z nową gwałtownością Sir Ector. - Musisz złożyć miesięczne wymówienie.

- Doprawdy? - uśmiechnął się Merlin z wyrozumiałością typową dla filozofa, który ma się niebawem zdematerializować. Wspiął się na palce (Archimedes wczepił się kurczowo w jego ramię) i jął obracać się w koło jak bąk grający, coraz szybciej i szybciej, aż w końcu zmienił się w smugę szarawego światła - i po paru sekundach pozostało po nim tylko doskonale puste miejsce.

- Do zobaczenia, Warciu! - dobiegł z góry, sponad świetlika w dachu, duet stłumionych głosów.

- Do zobaczenia - powiedział Wart po raz ostatni i zgnębiony pospiesznie wyszedł z sali.

ROZDZIAŁ XXIII

Ceremonia pasowania na rycerza odbyła się w wirze przygotowań do podróży. Rytualną wannę trzeba było postawić w komórce, między dwoma wieszakami na ręczniki a starą skrzynią z rekwizytami myśliwskimi, zawierającą, między innymi, okropnie wystrzępioną słomianą tarczę do gry w rzutki (grę tę nazywano podówczas flechette). We wszystkich pozostałych pomieszczeniach trwało pakowanie. Niania od wielu dni szyła dla wszystkich ciepłe gacie, wychodząc z założenia, że klimat na całym świecie poza Puszczą musi być niezwykle surowy i zdradliwy. Sierżant natomiast wypolerował zbroje tak, że ich blask kłuł w oczy, a miecze wyostrzył do tego stopnia, że o mało nie starł im ostrzy na ażur.

Nadszedł wreszcie dzień podróży.

Możliwe, że nie mieliście okazji żyć w Anglii dwunastego stulecia, i to w samotnym zamczysku na skraju Wielkich Bagien, więc trudno będzie wam wyobrazić sobie niezwykłość owej wyprawy.

Droga, czyli trakt, biegła przeważnie granią wysokich wzgórz, między którymi słały się przepastne doliny, toteż podróżnicy po obu swoich stronach widzieli bezludne bagniska, na których szumiały zwarzone mrozem trzciny, trzaskał lód, a dzikie kaczki witały krwawe zachody słońca rozgłośnym kwakaniem, które niosło się szeroko w zimowym powietrzu. Tak wyglądała cała kraina. Od czasu do czasu po jednej stronie wzgórz pojawiały się podmokłe wrzosowiska, po drugiej zaś - puszcza porastająca obszar stu tysięcy akrów, z obciążonymi śniegiem konarami. Niekiedy ponad drzewa wznosiła się nikła smużka dymu albo w oddali majaczyła gromadka zabudowań - hen, za niedostępnym bagnem suto porosłym szuwarami. Dwukrotnie przejeżdżali przez miasteczka z prawdziwego zdarzenia, mogące się poszczycić kilkoma karczmami. Jednak, ogólnie rzecz biorąc, podróżowali przez Anglię nie znającą cywilizacji. Wzdłuż bardziej uczęszczanych traktów wykarczowano zarośla po obu stronach na szerokość strzału z łuku, dla obrony podróżnych przed podstępnymi rabusiami.

Spali gdzie popadło: a to w chacie gościnnego biedaka, a to w zamku brata-rycerza, który chętnie prosił do stołu, to znów przy ogniu w zawszonej norze, z krzakiem przybitym do słupa przed wejściem - co stanowiło podówczas szyld gospody. Raz czy dwa zdarzyło im się nawet nocować na gołej ziemi, gdzie legli ciasno, grzejąc się nawzajem, między skubiącymi darń rumakami. Gdziekolwiek wędrowali i gdziekolwiek spali, towarzyszył im nieustannie świst wschodniego wiatru w szuwarach i dzikie gęsi, szybujące na tle nocnego nieba i gęgające do gwiazd.

W Londynie szpilki nie było gdzie wetknąć. Gdyby nie to, że Sir Ector miał szczęście posiadać na własność kawałek gruntu przy Pie Street, gdzie stała w dodatku szacowna karczma, niełatwo byłoby im znaleźć kwaterę. Dzięki tej posiadłości - z której, nota bene, Sir Ector czerpał większość zysków - zdobyli aż trzy łóżka na pięć osób. Uważali się za wielkich szczęściarzy.

Pierwszego dnia turnieju Sir Kay zaciągnął towarzyszy do punktu zgłoszeń na dobrą godzinę przed planowanym rozpoczęciem zawodów. Kay całą noc nie spał, tylko leżał i wyobrażał sobie, jak pobije najwaleczniejszych baronów Anglii, a potem nie był w stanie przełknąć śniadania. Z bladym obliczem jechał teraz na czele kawalkady, a Wart spoglądał na niego z troską i zastanawiał się, jak by tu uspokoić młodego rycerza.

Przybyłym ze wsi, którzy znali tylko niechlujny plac turniejowy przy zamku Sir Ectora, scena, na której miały się rozegrać zawody, zaparła dech w piersiach. Miała ona postać rozległej niecki wielkości boiska do gry w piłkę nożną, zagłębionej na dziesięć stóp w stosunku do otaczających ją terenów. Ze spadzistych zboczy uprzątnięto śnieg i ocieplono je słomą, którą zdjęto właśnie tego ranka, odsłaniając gęstą, lśniącą szczecinkę murawy, kontrastującą ze śnieżną urodą świata. Arenę otaczał oszałamiający, migotliwy krąg barw. Drewniane trybuny pomalowane były w kolory szkarłatu i bieli. Po obu stronach trybun pyszniły się jedwabne namioty sławnych osób - lazurowe, zielone, szafranowożółte i w czarno-białą szachownicę. Gęsto rozpięte proporce i proporczyki łopotały w uporczywym wietrze wszystkimi kolorami tęczy, na przemian to zrywając się do lotu, to trzepiąc ciasno o wysokie maszty. Biegnąca środkiem areny bariera nosiła czarno-biały wzór szachownicy. Na razie przybyło niewielu zawodników z grupami przyjaciół, lecz już pojawienie się kilku pierwszych dało widzom przedsmak cudownej przemiany trybun w ukwieconą łąkę z chwilą, kiedy zasiądą tam wszyscy goście. A do tego jeszcze miały rozbłysnąć w słońcu zbroje i bajecznie kolorowe rękawy heroldów załopotać miały na wietrze w chwili, gdy podniosą oni do ust mosiężne trąbki i radosną fanfarą rozpędzą wełniste resztki zimowych chmur.

- Rany boskie! - zakrzyknął zrozpaczony Sir Kay. - Zapomniałem miecza!

- Bez miecza nie wolno stanąć do turnieju - zauważył Sir Grummore. - To wbrew regulaminowi.

- Wróć po niego - poradził Sir Ector. - Jeszcze masz czas.

- Poślę giermka - odparł Kay. - Jak mogłem zrobić takie głupstwo! Giermku, pędź co koń wyskoczy do gospody i przynieś mi mój miecz. Jeśli dostarczysz go na czas, zarobisz szylinga.

Wart pobladł na te słowa co najmniej tak, jak sam Sir Kay i przez chwilę wyglądał, jakby zamierzał dać mu w ucho. Jednak opanował się i rzekł posłusznie:

- Jak każesz, panie.

Po czym zawrócił wierzchowca pod prąd nadciągających gapiów i zawodników. Z trudem torował sobie drogę do gospody.

- Mnie proponować pieniądze! - pieklił się na całe gardło. - Spoglądać na mnie z wyżyn rumaka i nazywać giermkiem! O, Merlinie! Daj mi cierpliwość do tego łobuza i nie pozwól, abym mu cisnął w twarz jego szylinga!

Dotarłszy wreszcie do gospody, zastał drzwi zamknięte. Gospodarze wybrali się, jak wszyscy w mieście, na słynny turniej. A były to czasy bezprawia i wielkich rozbojów, toteż nikt nie zostawiał domu bez opieki, chyba że był on szczelnie zawarowany i całkowicie niedostępny. Drewniane okiennice parterowych okien, z bolcami wpuszczonymi we framugi, miały po dwa cale grubości, a drzwi zabezpieczone były dwiema wielkimi zasuwami.

- No i jak ja teraz zarobię mojego szylinga? - zmartwił się Wart.

Spojrzał z wyrzutem na niepozorną karczmę, która kuliła się przed nim, zaciskając powieki okiennic - i nagle parsknął śmiechem.

- Biedny Kay - westchnął. - Przecież te całe szylingi i inne głupstwa wzięły się tylko stąd, że on się denerwuje, trzęsie się ze strachu, i trzeba powiedzieć, że teraz rzeczywiście ma po temu powód. Muszę zdobyć dla niego miecz, wszystko jedno jaki, choćbym się miał włamać do zbrojowni Tower!

- Ale skąd tu teraz wziąć miecz? - myślał dalej już całkiem serio. - Gdzie go ukraść? Mógłbym ostatecznie, nawet siedząc na grzbiecie tej nędznej chabety, dopaść z zasadzki jakiegoś rycerza i siłą pozbawić go broni. Ale myślę, że w tak wielkim mieście na pewno znajdzie się otwarty warsztat płatnerza czy rusznikarza.

Zawrócił szkapę i poczłapał w drugą stronę. Ulicę zamykał skromny dziedziniec kościelny, z placykiem przed samymi wrotami świątyni. Pośrodku placyku sterczał masywny kamień, na nim kowadło - w kowadle zaś tkwił wspaniały, nie używany miecz!

- To na pewno jakiś pomnik ku czci bohaterów wojny - mruknął do siebie Wart. - Trudno. Nie ma innego wyjścia. Kay znalazł się w sytuacji przymusowej i na pewno nikt nie będzie miał mi za złe dewastacji pomnika w tak chlubnym celu.

Wart uwiązał konia do słupka bramy cmentarnej, żwirowaną alejką podszedł do kamienia i ujął rękojeść miecza.

- Pójdź, mieczu - powiedział. - Muszę cię prosić o wybaczenie i zabrać stąd do wyższych celów.

- Niesamowita rzecz! - zdumiał się. - Jakoś dziwnie się czuję trzymając ten miecz. I widzę wszystko o wiele wyraźniej. Jakie wspaniałe maszkarony zdobią ten kościółek i przyległy do niego klasztor. Jak dostojnie powiewają u wejścia kościelne sztandary. A te szlachetne cisy, strojne w czerwone korale - samą swoją urodą chwalą Boga. Jaki czysty jest śnieg. Co to tak pachnie? Dzika róża? I skąd ta muzyka?

Ktoś grał na fletni Pana albo na fujarce, a na dziedziniec kościelny spłynęła światłość tak przeczysta - a jednak nie oślepiająca - że można by dojrzeć szpilkę z odległości dwudziestu jardów.

- To miejsce jest niezwykłe - powiedział Wart. - Tutaj jest pełno ludzi! O, ludzie! Czego chcecie?

Nikt mu nie odpowiedział, ale muzyka brzmiała głośno, a światło lśniło mocno.

- Ludzie! - zawołał Wart. - Muszę zabrać ten miecz! Nie dla siebie, dla Kaya! Odniosę go, przyrzekam.

Nikt się nie odezwał. Wart spojrzał na kowadło. Zauważył złote litery, ale nie czytał napisu. Klejnoty na rękojeści miecza błyskały w cudnej światłości.

- Pójdź, mieczu - rzekł Wart.

Obiema dłońmi ujął ucha przy rękojeści miecza i napiął mięśnie. Flety zabrzmiały zgodnym chórem, ale miecz ani drgnął.

Wart puścił uchwyty, które wpijały mu się w dłonie i odstąpił do tyłu.

- Mocno siedzi - powiedział.

Po chwili ponownie ujął miecz i szarpnął z całych sił.

Muzyka zagrała głośniej, spowijające kościół światło rozjarzyło się barwą ametystu - ale miecz nadal tkwił w kamieniu.

- Merlinie! - zawołał Wart. - Pomóż mi zdobyć ten miecz!

Rozległ się głośny szum, a towarzyszył mu dźwięk pojedynczej struny. Przy kościele zjawiły się nagle setki starych przyjaciół Warta. Wszyscy razem zawiśli ponad murem, jak duchy dawnych dni - borsuki, słowiki, wrony, zające, dzikie gęsi, sokoły, ryby, psy i szlachetne jednorożce, i osy-samotnice, i jeże, i gryfy, i tysiące innych stworzeń, z którymi Wart spotkał się w swoim życiu. Miłośnicy i sprzymierzeńcy Warta unosili się lekko nad kościelnym murem i po kolei udzielali młodzieńcowi zbawiennych rad. Jedni wyfrunęli z zawieszonych w kościele herbowych sztandarów, inni z wód, z nieba i z dookolnych pól - ale wszyscy, aż po najmniejszą polną myszkę, przybyli z miłości. Wart poczuł przypływ sił.

- Posłuż się siłą mięśni grzbietowych - poradził Lucek (szczupak), rodem z herbowego proporca. - Pamiętasz, jak to robiłeś, kiedy chciałem cię capnąć? Ośrodek siły mieści się u nasady karku.

- Pomyśl o ramionach, złączonych klatką piersiową - przypomniał borsuk tonem mentora. - Do dzieła, embrionku, znajdź swoje narzędzie!

Drzemlik, siedzący na samym czubku cisa, zakrzyknął:

- Uwaga, kapitanie Wart! Pierwsze prawo stopy - zapomniałeś? Trzymać i nie puszczać!

- Nie pracuj jak dzięcioł, kochasiu - upomniał go czule puszczyk. - Ciągły wysiłek, płynny ruch, a osiągniesz co zechcesz.

Gęś białoczelna orzekła:

- Wydaje mi się, Warciu, że ten, kto przeleciał Morze Północne, zdolny jest do chwilowej koordynacji paru mięśni.

Skup siły mocą ducha, a miecz wyjdzie jak nóż z masła. Do dzieła, homo sapiens! My, wszyscy twoi skromni przyjaciele, czekamy, żeby wiwatować!

Wart po raz trzeci przystąpił do wielkiego miecza. Z czułą pewnością położył dłoń na rękojeści i wyciągnął miecz z kamienia jak z luźnej pochwy.

Głośnym wiwatom towarzyszył niemilknący odgłos - jakby katarynki. Wart dopiero po dłuższej chwili dostrzegł Kaya i wręczył mu miecz. Turniejowa publika czyniła niebywały wprost harmider.

- Przecież to nie mój miecz! - obruszył się Kay.

- Jedyny, jaki udało mi się zdobyć - wyjaśnił Wart. - Gospoda była zamknięta.

- Całkiem ładny miecz. Skąd go wytrzasnąłeś?

- Tkwił w kamieniu przed kościołem.

Sir Kay, który pod nieobecność Warta w napięciu śledził walki innych rycerzy na kopie, słuchał giermka dość nieuważnie.

- Kto by pomyślał, że w takim miejscu można znaleźć miecz - uśmiechnął się zdawkowo, myśląc o czymś całkiem innym.

- Prawda? Był wbity w kamień przez kowadło.

- Co takiego?! - wrzasnął Kay gwałtownie otrzeźwiony. - Mówisz mi tak spokojnie, że ten miecz tkwił w kamieniu?

- Tak było. To musiał być pomnik ku czci bohaterów wojny. Sir Kay przez parę sekund patrzył na Warta w najwyższym zdumieniu, otworzył usta, zamknął je z powrotem, oblizał wargi, po czym wykonał w tył zwrot i zniknął w tłumie. Szukał Sir Ectora. Wart dreptał mu po piętach.

- Ojcze! - wołał Sir Kay. - Pozwól tu na chwilę!

- Słucham cię, chłopcze - zbliżył się do nich Sir Ector. - Zauważyłeś, jak ci zawodowcy kapitalnie padają? A cóż to, mój Kayu, co się stało? Jesteś biały jak prześcieradło.

- Czy pamiętasz, ojcze, opowieść o mieczu, który tylko prawowity Król Anglii wyciągnie z kamienia?

- Pamiętam.

- Oto ten miecz. Mam go. Trzymam w garści. To ja wyciągnąłem go z kamienia.

Z ust Sir Ectora nie wyrwało się, na szczęście, żadne głupstwo. Popatrzył na Kaya, popatrzył na Warta. Potem znów popatrzył na Kaya, przeciągle i z czułością.

- Chodźmy do tego kościoła - rzekł w końcu.

- A teraz, Kayu, posłuchaj - zwrócił się do pierworodnego, kiedy stanęli na kościelnym dziedzińcu. Patrzył mu serdecznie prosto w oczy. - Oto ten kamień. Miecz, który w nim tkwił, trzymasz w ręku. Ten miecz ma cię uczynić Królem Anglii. Jesteś moim synem, jestem z ciebie dumny i zawsze będę dumny, bez względu na to, co uczynisz. Czy możesz dać mi słowo, że sam, własnoręcznie, wyrwałeś miecz z kamienia?

Kay spojrzał ojcu w oczy. Przeniósł wzrok na Warta, potem na miecz.

I pokornie wręczył miecz Wartowi.

- Skłamałem - rzekł. - Wart go wyciągnął.

Wówczas Sir Ector polecił Wartowi na powrót wetknąć miecz w kamień - co ten uczynił. Obaj, Sir Ector i Kay, na próżno usiłowali wyciągnąć miecz. Wart uczynił to bez trudu, po czym jeszcze kilka razy powtórzył wyczyn. Potem nastąpił moment bardzo bolesny.

Wart z przerażeniem patrzył, jak jego opiekun, nagle całkiem stary i bezsilny, z trudem przyklęka na zreumatyzowane kolano.

- Sir - odezwał się Sir Ector, nie podnosząc wzroku, chociaż przemawiał do własnego syna.

- Proszę cię, ojcze, nie rób tego - powiedział Wart, klękając przed Sir Ectorem. - Pozwól, pomogę ci wstać, gdyż widok ciebie na kolanach jest dla mnie bardzo przykry.

- O nie, mój Panie! - obruszył się Sir Ector, a w jego oczach błysnęły łzy, chociaż starzy ludzie nie płaczą prawie nigdy. Nie jestem twoim ojcem, nie łączy nas krew, gdyż ty pochodzisz ze znacznie znakomitszego rodu.

- Wiele osób mówiło mi, że nie jesteś moim ojcem - rzekł Wart. - Ale to bez znaczenia.

- Sir - skłonił się pokornie Sir Ector. - Czy jako Król pozostaniesz panem dobrym i łaskawym?

- Ojcze! - zawołał Wart błagalnym tonem.

- Sir - ciągnął Sir Ector.- Proszę tylko o jedno: abyś mianował mego syna, a twego przyrodniego brata, Sir Kaya, majordomusem wszystkich swoich ziem.

Kay też już klęczał, a to przekraczało wytrzymałość Warta.

- Przestańcie, proszę was! - zawołał zrozpaczony Wart. - Oczywiście, że Kay będzie moim zarządcą, skoro już muszę zostać tym całym królem, tylko błagam cię, ojcze, wstań z kolan, bo serce mi pęknie. Powstań, Sir Ectorze! Mam dość tej głupiej ceremonii! Bodajbym się nigdy nie natknął na ten zakichany miecz!

I Wart rozbeczał się jak małe dziecko.

ROZDZIAŁ XXIV

Przydałoby się napisać rozdział o koronacji. Naturalnie, baronowie podnieśli wielki wrzask w sprawie miecza, ale ponieważ Wart gotów był wtykać go;ń i wyciągać na życzenie aż po dzień Sądu Ostatecznego, i ponieważ nikt inny nie był do tego zdolny - musieli w końcu ulec potędze faktów. Co też uczynili, z wyjątkiem kilku Galów, których później uciszono. Ogólnie rzecz biorąc, społeczeństwo Anglii i partyzanci w rodzaju Robina z ulgą powitali nową stabilizację życia politycznego. Mieli już po dziurki w nosie anarchii szalejącej w Anglii za rządów Uthera Pendragona, bo nie kto inny przecież, jak właśnie oni cierpieli z racji zachcianek feudalnych wielmożów i rycerzy, którzy robili, co im się żywnie podobało. Społeczeństwo miało dość ucisku, dyskryminacji rasowej i rządów pięści.

Koronacja była ceremonią imponującą. Miała w sobie coś z Wigilii Bożego Narodzenia. Wart dostał zewsząd masę prezentów, jako mistrz w sztuce wyciągania mieczy z kamieni. Wielu obywateli Miasta Londynu zgłaszało się do niego co dzień z prośbą o wyciągnięcie wyjątkowo upartego korka z butelki, odkręcenie opornego kurka i wszelką inną pomoc w walce ze złośliwością przedmiotów martwych. Psiarczyk i Wacuś zrobili składkę i nadesłali Wartowi driakiew gwarantującą zachowanie cierpliwości, która zawierała chininę i była absolutnie bezcenna. Lyo-lyok przysłała garść strzał zdobionych piórami z jej własnych skrzydeł. Kawałl przybiegł w Yami osobiście i ofiarował samego siebie, duszę i ciało pospołu. Niania z Puszczy Dzikiej nadesłała miksturę na kaszel, trzydzieści tuzinów chusteczek do nosa z monogramami oraz komplet bielizny z dwurzędowym zapięciem. Sierżant przekazał Wartowi medale z krucjaty na skarb narodowy. Hob myślał gorączkowo przez całą bezsenną noc, a rankiem wysłał do Londynu Cully'ego, w nowiusieńkich paskach z białej skóry, ze srebrnym dzwoneczkiem. Robin i Marian polowali przez sześć tygodni bez przerwy, aby sprezentować Wartowi płaszcz z kunich skórek. Mały John dorzucił do upominku cisowy łuk długości siedmiu stóp, którego sam i tak nie umiał naciągnąć. Pewien anonimowy jeż przysłał garść brudnych liści z pchłami. Bestia Dyżurna i Król Pellinore, po dłuższej naradzie, przygotowali w podarunku próbkę najlepszych odchodów, zawiniętą w zielone wiosenne liście i umieszczoną w złotym rogu, zawieszonym na czerwonym pasku z aksamitu. Sir Grummore nadesłał pęk włóczni, z których każda nosiła stary herb szkoły rycerskiej. Kucharze, służba, chłopi i dzierżawcy z zamku Puszczy Dzikiej dostali po „aniołku”, czyli monecie z wybitą podobizną Michała Archanioła, i wielkim omnibusem zaprzężonym w woły zajechali na uroczystość koronacji, wioząc w prezencie olbrzymi srebrny posąg krowy, która po raz trzeci wygrała wystawę bydła. Przywieźli też Ralfa Passelewe, aby odśpiewał na uczcie koronacyjnej swoją pieśń. Archimedes przysłał własnego praprawnuka, który miał podczas uczty zdobić oparcie królewskiego tronu i zanieczyszczać posadzkę. Burmistrz i radni Miasta Londyn ufundowali przestronną akwario-ptaszarnio-menażerię w obrębie Tower, gdzie wszystkie stworzenia przez jeden dzień w tygodniu pościły dla zdrowia i tam właśnie, mając gwarancję świeżej strawy, przyzwoitego legowiska, ciągłej opieki i wszelkich nowoczesnych wygód, ciągnęli na starość przyjaciele Warta - na skrzydłach, pieszo i drogą wodną. Tam spędzali pogodny wieczór szczęśliwego żywota. Obywatele Londynu zebrali pięćset milionów funtów na utrzymanie menażerii, a Koło Dam Brytyjskich uszyło dla Warta parę czarnych aksamitnych kapci z haftowanymi inicjałami. Kay przesłał mu swojego wypchanego gryfa i absolutnie szczere pozdrowienia. Prezentów było mnóstwo i wszystkie w dobrym guście, a przysyłali je baronowie, arcybiskupi, książęta, związki państw, popi, sułtani, komisje królewskie, rady miejskie, carowie, bejowie, mahatmowie i tak dalej. Jednak najmilszy upominek przyszedł od kochającego opiekuna, Sir Ectora: była to błazeńska czapeczka, zwinięta jak wąż faraona, którą się zapalało od czubka. Wart zapalił ją i patrzył, jak rośnie. Gdy płomień zgasł, naprzeciw Warta stał Merlin w czarodziejskim kapeluszu.

- No i co, Warciu? - rzekł Merlin. - Jesteśmy, czy też raczej byliśmy z powrotem. Do twarzy ci w koronie. Nie wolno mi było powiedzieć ci o tym wcześniej, ale ojcem twoim był - czy też raczej będzie - Król Uther Pendragon. To ja, w przebraniu żebraka, przeniosłem cię osobiście do zamku Sir Ectora, kiedy leżałeś w złocistych pieluszkach. Wiem wszystko o twoich narodzinach i przodkach. Wiem, kto ci nadał prawdziwe imię. Znam troski, które cię czekają, a także liczne radości, i wiem, że już nikt nigdy nie ośmieli się nazwać cię Wartem. Jesteś skazany na wielkość. Będziesz musiał dźwigać brzemię władzy, sławy i godności właściwej swemu tytułowi. A teraz niech mi będzie wolno, jako pierwszemu z poddanych, zwrócić się do ciebie tym właśnie pełnym tytułem: mój kochany Panie, Królu Arturze.

- Czy zostaniesz ze mną na długo? - zapytał Wart, niezbyt wiele z tego wszystkiego pojmując.

- Tak, Warciu - odparł Merlin. - Albo lepiej powiem - czy może już powiedziałem? - tak jest, Królu Arturze.

EXPLICIT LIBER PRIMUS



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
White T H Był sobie raz na zawsze Król Wiedźma z Lasu
White T H Był sobie raz na zawsze król Rycerz spod Ciemnej Gwiazdy
White T.H. - Był sobie raz na zawsze Król 04 - Świeca na Wietrze, White TH
White Terence Hanbury Był sobie raz na zawsze król 02 Wiedźma z lasu
White James Był sobie raz na zawsze król 2 Wiedźma z lasu
White Terence Hanbury Był sobie raz na zawsze król 04 Świeca na wietrze
White Terence Hanbury Był sobie raz na zawsze król 05 Księga Merlina
Zapamiętaj raz na zawsze, NOWE !!!
George Ashkar Pokonać raka raz na zawsze
Dieta proteinowa Na co zwracac uwage by raz na zawsze pozbyc sie zbednych kilogramow
Jak pozbyć się kilogramów raz na zawsze

więcej podobnych podstron