T. H. White
Świeca na wietrze
Pomyślał chwilę i rzekł:
Stwierdziłem, że na wielu pacjentów korzystnie wpływają ogrody zoologiczne.
Panu Pontifexowi zaleciłbym dawkę wielkich ssaków.
Niech się tylko nie dowie, że to dla zdrowia...
ROZDZIAŁ I
Czas nie był łaskawy dla Agravaine’a, który już koło czterdziestki wyglądał na swoje
obecne pięćdziesiąt pięć lat. Rzadko bywał trzeźwy. Za to zimny chudzielec Mordred
sprawiał wrażenie człowieka bez wieku. Jego lata, tak samo jak głębia jego niebieskich
oczu i śpiewna modulacja głosu, nie zdradzały żadnej treści.
Agravaine i Mordred stali pod arkadami zamku Orknejów w Camelocie, obserwując
ptaki, które ze szlachetną obojętnością tkwiły na postumentach, rozstawionych wśród
zalanej słońcem murawy dziedzińca. W oprawie modnych, fantazyjnych łuków arkad,
niczym w ozdobnych ramach, widniały: samica białozora, jastrząb-gołębiarz, sokolica ze
swoim samcem oraz cztery młode drzemliki, które zatrzymano na zimę w zamku, a mimo
to przeżyły. Postumenty lśniły czystością – myśliwi w owych czasach uważali bowiem, że
kto oddaje się krwawym sportom, powinien skrupulatnie tuszować ślady bestialstwa.
Każdy klocek był z lubością ozdobiony czerwoną hiszpańską skórką i złotymi okuciami.
Smycze sokołów wyplatano zazwyczaj z białej końskiej skóry, ale na śnieżnobiałą smycz
i opaski nożne białozora użyto gwarantowanej skóry jednorożca, sprowadzonej
specjalnie aż z Islandii. Był to – skromny, ale zawsze – wyraz hołdu dla przedstawicielki
ptasiej arystokracji.
– Na litość boską! – rzekł Mordred z błazeńskim uśmiechem. – Chodźmy stąd.
Śmierdzi nie do wytrzymania.
Na dźwięk jego głosu ptaki poruszyły się nieznacznie, oznajmiając to cichym
brzękiem przywiązanych do nóg dzwoneczków. Dzwoneczki sprowadzano z Indii, nie
licząc się z kosztami; białozór nosił srebrne. Olbrzymi puchacz, zatrudniany niekiedy
jako wabik, lecz chwilowo pogrążony w drzemce na grzędzie w cieniu arkady, na brzęk
dzwonków otworzył oczy. Przedtem wyglądał jak wypchane pierzaste czupiradło. Gdy
rozwarł ślepia – przeistoczył się w ptaszysko z utworów Edgara Allana Poego. Nie był to
miły widok. Ślepia puchacza – krwawe, mordercze, straszne – zdawały się emanować
światłem; wyglądały jak dwa rubiny wypełnione żywym ogniem. Puchacz wabił się Wielki
Książę.
Agravaine nieufnie pociągnął nosem.
– Nic nie czuję.
Biedak, całkiem stracił smak i węch. W dodatku bolała go głowa.
– Śmierdzi walką – skrzywił się ironicznie Mordred. – Walką, przeszłością
i najlepszymi z nas, którzy polegli. Chodźmy lepiej do ogrodu.
Agravaine ostrożnie nawiązał do tematu wcześniejszej dyskusji.
– Nie ma sensu rozdmuchiwać sprawy. Tylko my jedni znamy rachunek praw
i krzywd. Nikt nie będzie nas słuchał.
– Ależ będą, muszą!
Drobne cętki w tęczówkach Mordreda rozbłysły turkusowym blaskiem: jego oczy
zalśniły jak ślepia sowy. W jednej chwili Mordred przeistoczył się z garbatego,
zrzędliwego dandysa w symbol Sprawy. Był przeciwieństwem Artura – niezwyciężonym
Celtem, potomkiem desperackich ras, starszych i przebieglej szych niż Arturowa. Wobec
rozpalającego Mordreda ognia walki o Sprawę, Sprawiedliwość Artura wydawała się
„burżuazyjna” i ugrzeczniona. Zakrawała na nudny kompromis w zderzeniu z dzikością
i szatańskim sprytem Pikta. Kiedy Mordred pomstował na Artura, w jego rysach
odżywali liczni przodkowie ze strony matki – ludzie wychowani, podobnie jak sam
Mordred, w matriarchacie, którzy dosiadali konia na oklep, szarżowali na rydwanach,
walczyli podstępem, a swe ponure twierdze ozdabiali głowami wrogów. Maszerowali
długowłosi, żądni walki – jak nas poucza starożytny pisarz – „z mieczem w dłoni,
przeciwko rzekom wezbranym i wzburzonym morzom”. Ta rasa – reprezentowana dziś
raczej przez Irlandzką Armię Republikańską niż przez Szkockich Nacjonalistów – zawsze
chętnie rżnęła panów, wołając, że sami sobie winni. Ta rasa zdolna była uczynić
bohaterem narodowym Lynchahauna – tylko za to, że odgryzł nos kobiecie z plemienia
Sasów. Ta rasa, wyrzucona przez wulkan historii na peryferia świata, po dziś dzień, ze
zjadliwym rozgoryczeniem dowodzącym kompleksu niższości, głosi swoją odwieczną
megalomanię. Z tej rasy wywodzili się katolicy, skłonni skakać do oczu papieżom
i świętym – Adrianowi, Aleksandrowi, Hieronimowi – gdy nie zadowalała ich polityka
Kościoła; z niej pochodzili histerycznie drażliwi, rozżaleni nad sobą desperaci –
orędownicy bezpowrotnej przeszłości. Przed wiekami tę barbarzyńską, podstępną,
waleczną rasę zniewolili obcy najeźdźcy, z rodu których wywodził się i Artur. Fakt ten był
jednym z filarów muru dzielącego ojca i syna.
– Chciałbym z tobą pogadać, Mordredzie – rzekł Agravaine. – Nie bardzo jest na
czym usiąść... Siadaj tu, a ja tutaj. Nikt nas nie usłyszy.
– Niech słuchają! Przecież właśnie o to nam chodzi. Trzeba mówić prawdę na głos,
a nie szeptać po kątach.
– Szepty i tak w końcu dotrą, gdzie trzeba. – Nieprawda. Właśnie tu się mylisz. On
nie chce znać prawdy, a dopóki szepczemy, zawsze może udawać, że nic nie słyszał. Nie
na próżno było się tyle lat królem Anglii: to najlepsza szkoła hipokryzji.
Agravaine był wyraźnie nieswój. W odróżnieniu od Mordreda, nie czuł obsesyjnej
nienawiści do Artura; właściwie nie żywił osobistej urazy do nikogo, oprócz Lancelota.
Pałał raczej nieukierunkowaną chęcią czynienia zła.
– Moim zdaniem, nie ma sensu wywlekać dawnych krzywd – rzekł ponuro. – Nie
możemy oczekiwać, że ludzie poprą nas w sprawie tak zawiłej i zadawnionej.
– Może i zadawnionej, ale nie zmienia to faktu, że Artur jest moim ojcem, a gdy
byłem niemowlęciem, rzucił mnie w dryfującej łodzi na pastwę morza.
– To ważne dla ciebie, ale być może nie dla innych – odparł Agravaine. – Ludzie
obojętnieją wobec spraw zbyt zawiłych. Nie możesz żądać, aby przeciętny człowiek
pamiętał o cudzych dziadkach, przyrodnich siostrach i tak dalej. Zresztą, dziś już nie
rusza się na wojnę w imię prywatnej urazy. Potrzeba sprawy narodowej, politycznej,
społecznie nabrzmiałej. Należy wykorzystywać narzędzia, które są pod ręką. Weź Johna
Balia, który wierzy w komunizm: ma tysiące zwolenników, gotowych w każdej chwili
wzniecić zamieszki – w poczuciu, że bronią własnej sprawy. Albo Sasi – też dobry
przykład. Opowiedzmy się głośno za ruchem narodowym. Nazwijmy go „narodowym
komunizmem” – wtedy mamy szansę zjednoczyć wszystkich. Hasła powinny być
uniwersalne i chwytliwe, przemawiające do każdego. Powinny godzić w wielkie grupy
etniczne – w Żydów na przykład, w Normanów albo w Sasów – tak, żeby w każdym
z „naszych” obudzić nienawiść. Albo ogłośmy się wodzami Pradawnych w walce
wyzwoleńczej przeciwko Sasom, ewentualnie – wodzami Sasów przeciwko Normanom,
lub też stańmy na czele powstania niewolników. Potrzebny będzie sztandar i, rzecz jasna,
godło. Czemu nie swastyka? Komunizm, nacjonalizm – proszę bardzo. Ale prywatny
rokosz przeciwko staremu – to się nie uda. Choćby dlatego, że samo wyłuszczenie sprawy
ludowi zajęłoby ci dobre pół godziny.
– Rozgłoszę, że moja matka była jego siostrą, a on za to próbował mnie utopić!
– Jak chcesz – skwitował Agravaine.
Zanim puchacz się zbudził, rozmawiali o dawnych krzywdach, których doświadczył
ich ród: o babce Igraine, którą zhańbił ojciec Artura, o zadawnionej wzajemnej
nienawiści Celtów i Sasów, którą wpajała im matka w starej Szkocji.
Mniej krewki od brata Agravaine uważał te sprawy za zbyt przedawnione
i skomplikowane, aby mogły posłużyć za broń przeciwko Królowi. Lecz na koniec
w rozmowie wypłynął wątek świeższy: grzeszny związek Artura z przyrodnią siostrą
i próba zamordowania bastarda, który był owocem tego związku. Byłaby to zaiste
potężna broń, gdyby nie pewien szkopuł: wspomnianym bastardem był sam Mordred.
Pojął on w lot, co oznacza tchórzliwa reakcja brata: nie wypada, aby syn czynił sztandar
ze swego nieprawego pochodzenia i pod tym sztandarem atakował ojca. Poza tym Artur
dawno zatuszował całą sprawę, a Mordred wydawał się – z politycznego punktu widzenia
– najmniej właściwym człowiekiem do jej odgrzebywania.
Siedzieli bez słowa, patrząc w ziemię. Agravaine nie wyglądał najlepiej, miał
podkrążone oczy. Za to Mordred jak zawsze prezentował się nienagannie, szczupły
i wystrojony według najnowszej mody. Ekstrawagancki krój kaftana zręcznie kamuflował
kalekie ramię.
– Ja się tym nie szczycę – rzekł Mordred, przerywając ciszę.
Spojrzał na przyrodniego brata z ciężkim wyrzutem, którego głębi Agravaine nie
umiał pojąć. „Spójrz na mój garb”, mówił mu wzrok Mordreda. „Czy garbus może
szczycić się swym urodzeniem?”
Agravaine zerwał się z miejsca, zniecierpliwiony.
– Tak czy siak, muszę się napić! – oznajmił, klaszcząc w ręce na pazia. Drżącymi
palcami przetarł powieki i zastygł w pozie znużonej, z tępym obrzydzeniem wpatrzony
w puchacza. Mordred przyglądał się bratu z głęboką pogardą, dopóki paź nie wrócił
z gąsiorkiem.
– Kto grzebie w gnoju, ten się musi ubabrać – zauważył sentencjonalnie Agravaine,
któremu wino korzenne przywróciło wigor. – Pamiętaj, że nie jesteśmy w Szkocji, tylko
w Anglii Artura, którego Anglicy kochają. Albo nie dadzą ci wiary, albo – jeśli uwierzą –
całą winę zwalą na ciebie jako głosiciela złej nowiny. Jestem przekonany, że do rebelii
pod tym hasłem nie przystanie ani jeden człowiek.
Mordred spojrzał mu w oczy. Nienawidził Agravaine’a – jak puchacza – za nędzne
tchórzostwo. Nie mogąc się pogodzić z utratą snów o zemście, całą niechęć przelał na
Agravaine’a, nazywając go w duchu opojem i zdrajcą klanu.
Agravaine pojął to w lot i, udobruchany już połową gąsiorka, zaśmiał się Mordredowi
w twarz, klepiąc go przy tym po zdrowym ramieniu i zmuszając do napełnienia szklanicy.
– Napij się, bracie! – czknął czule. Mordred ledwo umoczył usta.
– Słyszałeś może – ciągnął Agravaine – o wielkim świętym imieniem Lancelot?
Tu mrugnął podkrążonym okiem, zrobił zeza i uśmiechnął się jowialnie. – Mów dalej.
– Z twej odpowiedzi wnioskuję, że słyszałeś o naszym preux chevalier.
– Oczywiście, że znam Sir Lancelota.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, ten wzór cnót wszelakich obydwu nas powalił na
ziemię, i to nie raz?
– Pierwszy raz Lancelot strącił mnie z siodła tak dawno, że już nawet nie pamiętam,
kiedy. Ale to nic nie szkodzi – rzekł Mordred. – Fakt, że ktoś strąca cię z konia drągiem,
nie oznacza jeszcze, że ten ktoś jest lepszym człowiekiem od ciebie.
Zabawne: odkąd rozmowa zeszła na Sir Lancelota, Mordred wyraźnie zobojętniał. Za
to Agravaine, tak przedtem wstrzemięźliwy, dał się ponieść emocjom.
– Otóż to właśnie! – podchwycił. – Nasz zacny rycerz jest od lat kochankiem
Królowej Anglii!
– Wszyscy wiedzą, że Giną od niepamiętnych czasów jest nałożnicą Lancelota. Cóż
z tego? Król też wie. Doniesiono mu o tym co najmniej trzy razy. Moim zdaniem, nic tu
po nas.
Agravaine pijackim gestem przekrzywił palcem koniec nosa, po czym pogroził bratu.
– Owszem – rzekł – donoszono o tym Królowi, ale zawsze poufnie. Przysyłano mu
aluzyjne podarki: tarcze z dwuznacznymi zawołaniami albo rogi, z których pić może tylko
wierna żona – ale nikt nie wygarnął mu prawdy przy świadkach, prosto w oczy.
Meliagrance zdobył się tylko na ogólnikowe oskarżenie, i to jeszcze w czasach, gdy takie
sprawy rozstrzygano przez pojedynek. A gdybyśmy tak my dwaj oskarżyli Sir Lancelota
imiennie, zmuszając Króla – w świetle nowego kodeksu – do przeprowadzenia śledztwa?
Oczy Mordreda rozbłysły jak ślepia puchacza.
-1 co dalej?
– Rozłam. Nie widzę innej możliwości. Artur polega na Lancelocie jako dowódcy
armii, armia zaś jest filarem władzy Artura, który bez niej nie miałby szans przeciwstawić
się dzikiej przemocy. Gdyby jednak udało nam się namieszać między Arturem
a Lancelotem, wykorzystując do tego Królową, rozłam władzy stałby się nieuchronny.
I wtedy przyjdzie czas na politykę, na tych wszystkich malkontentów, lollardów,
komunistów, nacjonalistów i inne bandy. Czas twojej wymarzonej zemsty.
– Poróżnia się, a my tylko dopełnimy dzieła.
– O, nie! Znacznie więcej.
– Kornwalowie wyrównaliby rachunki za dziadka, a ja za matkę...
– ...i to nie siłą pięści, a siłą rozumu.
-1 dokonałbym zemsty na człowieku, który chciał mnie utopić, gdy byłem
niemowlęciem...
– ...wpierw chowając się sprytnie za plecami osiłka, a potem działając rozważnie.
– Za plecami naszego słynnego świętoszka...
– Sir Lancelota!
Przypomnijmy po raz ostatni, że ojciec Artura zabił Księcia Kornwalii. Uczynił to, by
posiąść jego żonę. Tejże nocy w łonie nieszczęsnej Księżnej poczęty został Artur.
Ponieważ chłopiec urodził się wcześniej, niż to dopuszczały konwencje związane z żałobą,
ślubem, i tak dalej – oddano go na wychowanie do Sir Ectora z Puszczy Dzikiej. Artur
dorastał tam, nieświadom swego pochodzenia. Gdy liczył sobie dziewiętnaście wiosen,
los zetknął go z Morgause: Artur nie wiedział, że Morgause jest jedną z jego przyrodnich
sióstr – cór Księżnej Kornwalii i zaszlachtowanego Księcia. Dwa razy starsza od młodego
Króla (była już matką Gawaine’a, Agravaine’a, Gaherisa i Garetha) uwiodła go bez trudu.
Owocem tego związku był Mordred, którego matka wychowała sama na barbarzyńskim
odludziu Orkadów. Mordred dorastał bez towarzystwa, gdyż był znacznie młodszy od
braci. Czterej pozostali podążyli na dwór Króla Artura, gnani ambicją – był to bowiem
najsłynniejszy dwór w Europie – albo chęcią ucieczki od matki. Został jej tylko Mordred,
którego całkiem opanowała, zaszczepiając mu wszystkie swoje rodowe i osobiste
pretensje wobec Króla – gdyż, co prawda, udało jej się uwieść nieletniego Artura, ale ten
niebawem uciekł od niej i związał z Ginewrą. Pozostawiona na Północy, sam na sam
z czarnymi myślami, Morgause całą swą macierzyńską władzę skupiła na ostatnim,
kalekim synu. Okazywała mu, na przemian, to czułość, to obojętność – wiecznie
nienasycona, karmiła sic bowiem miłością swoich psów, dzieci i kochanków. Skończyła
marnie: rodzony syn ściął jej głowę w szale zazdrości, zastawszy siedemdziesięcioletnią
matkę w łożu z młodym Sir Lamorakiem. Mordred – rozdarty między miłością
i nienawiścią do rodzinnego gniazda – dołączył wówczas do grupy zamachowców. Gdy
trafił na dwór ojca, który taktownie zatuszował dzieje jego narodzin, przyjęto go tam jako
prawowitego brata Gawaine’a, Agravaine’a, Gaherisa i Garetha. Król-ojciec, którego
Mordred szczerze nienawidził, bo tak nauczyła go matka, okazał mu wielką serdeczność.
Kaleki, inteligentny, niezależny w opiniach młodzian, znalazł się nagle w otoczeniu
cywilizacji zbyt prostodusznej na czysto intelektualną krytykę. Mordred odkrył w sobie
dziedzica kultury Północy, jakże innej od prostackich morałów Południa.
ROZDZIAŁ II
W drzwiach galerii ukazał się ten sam paź, który niedawno przyniósł wino korzenne
dla Sir Agravaine’a. Skłoniwszy się dwukrotnie – z przesadną dwornością, której
wymagano od pazia, zanim został giermkiem, aby móc potem dalej awansować na
rycerza – chłopiec oznajmił:
– Sir Gawaine, Sir Gaheris, Sir Gareth. Weszli trzej bracia, rozochoceni świeżym
powietrzem i zabawą. Klan Orknejów był oto w komplecie. Wszyscy oprócz Mordreda
mieli gdzieś tam żony, których jednak nigdy nie widywano. Za to sami bracia niezmiernie
rzadko rozstawali się na dłużej. Gdy byli razem, zachowywali się jak mali chłopcy, co było
raczej wzruszające niż irytujące. Może wszyscy paladyni Artura mieli w sobie coś z dzieci
– jeśli prostoduszność uznamy za cechę dziecięcą.
Gawaine, głowa rodu, szedł pierwszy, niosąc na dłoni młodego, sądząc po upierzeniu,
sokoła. Rudą czuprynę krzepkiego osiłka znaczyły gęsto srebrne nitki siwizny. Kępki
włosów nad uszami spłowiały jak futro łasiczki i widać było, że wkrótce pobieleją.
Gaheris był podobny do Gawaine’a, w każdym razie bardziej niż pozostali bracia.
Stanowił jednak jego złagodzony wariant: nie tak płomiennie rudy, nie taki silny, nie taki
uparty. Prawdę mówiąc, Gaheris był nieco tępawy. Jedynie Gareth, najmłodszy z braci
pełnej krwi, zachował jeszcze ślady młodości. Kroczył sprężyście, jak ktoś, kto cieszy się
życiem.
– Ohoho! – zadudnił w podcieniach chrypliwy głos Gawaine’a. – Już pijemy? Od
rana?
Gawaine pielęgnował północny akcent na znak protestu przeciwko oficjalnej
angielszczyźnie, ale już dawno przestał myśleć po celtycku, więc mimo woli mówił po
angielsku coraz lepiej. To również dowodziło, że się starzeje.
– Czołem, czołem, Gawaine! – Agravaine dobrze wiedział, że jego przedpołudniowe
„naparsteczki” nie budzą zachwytu w rodzinie, zagadnął więc uprzejmie: – Jak tam
poszło?
– Można wytrzymać.
– Poszło nadzwyczajnie! – wtrącił rozentuzjazmowany Gareth. – Najpierw, kiedy ją
puściliśmy na haut vollay z passagerem Lancelota, widać było, że jest kompletnie
skołowana. Myślałem, że bez wabia sobie nie poradzi. Ale Gawaine prowadził ją
przepięknie. Pikowała bez sekundy wahania, jakby przez całe życie polowała na czaple,
zatoczyła piękny krąg wokół świeżych stogów przy zamku Blanc – i dopędziła go przy
pielgrzymim szlaku, po stronie Ganis. Potem...
– Szkoda gadać – przerwał bratu Gawaine, widząc, że Mordred ziewa
demonstracyjnie.
– To była piękna walka – podsumował speszony Gaheris. – Ponieważ debiutantka
przyniosła zwierzynę, postanowiliśmy nadać jej imię.
– Ciekawe jakie? – zainteresowali się łaskawie Mordred i Agravaine.
– Pochodzi z Lundy, więc powinna nazywać się na „L”. Spodobał nam się pomysł,
żeby nazwać ją na cześć Lancelota – na przykład Lancelotta, czy coś takiego. Będzie z niej
sokół pierwsza klasa!
Agravaine spojrzał wilkiem na Garehta i wycedził:
– To już lepiej od razu nazwijcie ją Giną.
Właśnie w tej chwili Gawaine powrócił z dziedzińca, gdzie umieszczał dzielną
sokoliczkę na postumencie.
– Dajcie lepiej spokój – poradził braciom.
– Bardzo mi przykro, ale tu chodzi o prawdę.
– Gwiżdżę na prawdę. Jeszcze raz ci mówię: ugryź się w język.
– Gawaine – rzekł Mordred, patrząc w dal – jako wzorowy rycerz nie dopuszcza
krytyki. Kto go nie słucha, może mieć nieprzyjemności. Gawaine jest, jak wiadomo,
bardzo silny – i we wszystkim małpuje wielkiego Lancelota.
Rudzielec godnie zwrócił się ku niemu.
– Nie jestem, bracie, okazem tężyzny i nie na siłę stawiam. Chodzi mi tylko
o przyzwoitość rodziny.
– A przyzwoitość – wpadł mu w słowo Agravaine – pozwala byle komu sypiać z żoną
Króla, którego przodek zniszczył nasz ród – Króla, który z naszą rodzoną matką spłodził
syna, po czym próbował go utopić.
– Artur zawsze był dla nas dobry – zaprotestował Gaheris. – Przestańcie wreszcie
zrzędzić.
– Jest dobry, bo się nas boi.
– Nie bardzo widzę, czemu miałby się bać – zabrał głos Gareth – dopóki ma przy
sobie Lancelota. Wszyscy wiemy, że Lancelot to najlepszy rycerz na świecie, zdolny
pokonać każdego przeciwnika. Prawda, Gawaine?
– Osobiście wolę się na ten temat nie wypowiadać. Wyniosły ton Gawaine’a rozjuszył
Mordreda.
– A ja mam ochotę się wypowiadać! Może przegrywam w pojedynkach na kopie, ale
mam odwagę stanąć w obronie rodziny i prawa. Nie jestem hipokrytą. Wszyscy na tym
dworze wiedzą, że Królowa ma romans z Wodzem Naczelnym – ale my, nieskalani
rycerze, obrońcy niewiast, mamy oczywiście rozmawiać wyłącznie o tak zwanym Świętym
Graalu! Agravaine i ja postanowiliśmy pójść niezwłocznie do Króla i przy świadkach
wypytać go o Królową i Lancelota.
– Mordredzie! – żachnął się senior klanu. – Zabraniam ci! To grzech!
– On i tak pójdzie – oświadczył Agravaine. – A ja z nim. Gareth miotał się między
przerażeniem a zachwytem.
– Oni nie żartują – zauważył.
Korzystając z ogólnej konsternacji, Gawaine na nowo objął przywództwo rodu
i przypuścił atak.
– Agravainie, jako głowa klanu, zabraniam ci! – Zabraniasz mi!
– Zabraniam. Jeśli to zrobisz, będziesz skończonym durniem.
– Szlachetny Gawaine – wyjaśnił Mordred – uważa cię za skończonego durnia.
Na te słowa olbrzym podskoczył jak rumak dźgnięty ostrogą.
– Dość tego! – krzyknął. – Myślisz, że nie uderzę cię, bo jesteś kaleką, i korzystasz
z tego! Ale oberwiesz, smarkaczu, jeśli nie przestaniesz szydzić!
– Mój Gawainie – wycedził zimno Mordred, słysząc własny głos niczym echo
z oddali. – Zdumiewasz mnie. Udało ci się sformułować myśl.
Olbrzym dał krok ku niemu.
– No, proszę. Uderz – zabrzmiał ten sam metaliczny głos. – Wykaż się odwagą.
– Och, przestań, Mordredzie! – zawołał błagalnie Gareth.Musisz stale kogoś
zaczepiać?
– Mordred nie zaczepia – sprostował Agravaine – dopóki ktoś go nie sprowokuje.
Gawaine wybuchnął gniewem z siłą armaty. Odskoczył od Mordreda jak raniony byk
i wrzasnął na obydwu:
– Niech mnie diabli! Spokój, albo wynocha stąd! Czy w tej rodzinie nigdy nie może
być zgody? Zamknijcie wreszcie paszcze, na litość boską, i skończcie pleść te brednie
o Sir Lancelocie!
– Po pierwsze: nie brednie – poprawił go Mordred. – Po drugie: nie skończymy.
Wstał z miejsca.
– Więc jak, Agravainie, idziemy do Króla? Kto jeszcze z nami?
Gawaine zagrodził im drogę.
– Mordredzie, ani kroku!
– Kto mnie powstrzyma? – Ja.
– Oto śmiałek! – zabrzmiał ponownie zimny, metaliczny głos i garbus postąpił do
przodu.
Gawaine odepchnął go czerwonym łapskiem, porośniętym złotawymi włoskami.
W tej samej chwili białe, pulchne paluchy Agravaine’a zacisnęły się na rękojeści miecza.
– Stój, Gawainie! Mam miecz!
– Ty zawsze masz miecz! – krzyknął Gareth. – Ty diable!
Najmłodszy z czterech braci pojął nagle, co go prześladowało całe życie:
zamordowana matka – jednorożec – chłopiec z ukrytym sztyletem podczas bójki
w spiżarni – a teraz ten tłuścioch dobywający miecza. Dlatego krzyknął.
– W porządku, Gareth – wyszczerzył się złowieszczo Agravaine, blady jak ściana. –
Zrozumiałem. A teraz dobywam miecza.
Sytuacja wymknęła się spod wszelkiej kontroli: bracia zachowywali się jak
marionetki, które już nieraz odgrywały podobną scenę – i było to wrażenie jak
najbardziej słuszne. Gawaine na widok stali wpadł w amok. W jednej chwili odskoczył od
Mordreda, bluznął potokiem słów, chwycił nóż myśliwski, gdyż nie miał przy sobie innej
broni, i natarł z furią na Agravaine’a. Tłuścioch, nagle zepchnięty do defensywy, cofał się
przed nim pod osłoną miecza w drżącej dłoni.
– Rzeźniku! – dyszał Gawaine. – O, tak! Ty świetnie zrozumiałeś, o co mu chodziło.
Chwytasz za miecz przeciwko rodzonemu bratu, bo mordowanie bezbronnych to twoja
specjalność! Na kir żałobny, obyś był przeklęty! Unieś miecz, łotrze! Wyżej! Czego chcesz
jeszcze? Nie dość ci, że zaszlachtowałeś matkę? Do diaska, Agravaine, rzućże ten miecz
na ziemię albo stawaj do walki, bo inaczej...
W cieniu, za plecami Gawaine’a, skradał się Mordred ze sztyletem w dłoni. Nagły
błysk stali odbił się w ślepiach puchacza – i w jednej chwili Gareth skoczył na ratunek
bratu. Chwycił Mordreda za nadgarjjjejc krzycząc:
– Zdrada! Gaheris, uważaj na tamtych!
– Agravaine, odłóż miecz! – rozkazał Gaheris. – Gawaine, zostaw go!
– Z drogi! – ryknął Gawaine. – Sam nauczę kundla moresu!
– Agravaine, odłóż miecz natychmiast, bo on cię zabije! Szybciej, człowieku! Nie bądź
głupi! Gawaine, zostaw go! On nie mówił poważnie! Gawaine! Agravaine!
Niestety, Agravaine zamierzył się niezdarnie na głowę klanu. Gawaine – leciwy
olbrzym ze spłowiała grzywą – z nonszalancką pogardą odparował cios nożem, doskoczył
do Agravaine’a i założył mu kleszczowy chwyt w pasie. Miecz z brzękiem opadł na
posadzkę. Agravaine runął plecami na stół z winem, przygnieciony przez Gawaine’a.
Morderczy sztylet już wzniósł się w górę, aby dokończyć dzieła, gdy Gaheris pochwycił od
tyłu rękę brata. Zastygli tak w doskonałym bezruchu i ciszy. Gareth trzymał Mordreda.
Agravaine, wolną ręką osłaniając oczy, uchylał się przed sztyletem. Gaheris więził w dłoni
mściwe ramię Gawaine’a.
W tej kłopotliwej chwili drzwi galerii otwarły się ponownie i dworny paź oznajmił
tonem niewzruszonym:
– Jego Wysokość Król Anglii!
Na te słowa wszyscy zareagowali jak na hasło „spocznij”: zwolnili uściski i odzyskali
zdolność ruchu. Agravaine usiadł, dysząc ciężko. Gawaine odwrócił się od niego i otarł
czoło wierzchem dłoni.
– O mój Boże! – wymamrotał. – Czemu ja muszę być taki w gorącej wodzie kąpany!
Król już stał w progu. Wkroczył na galerię.
Ten skromny starzec przez całe swoje życie chciał jak najlepiej. Lat miał już sporo,
a wyglądał na więcej. W mgnieniu oka ocenił sytuację, lecz nie dał tego po sobie poznać.
Podszedł do Mordreda, by powitać go czułym pocałunkiem, a do pozostałych uśmiechnął
się łagodnie.
ROZDZIAŁ III
Lancelot i Ginewra siedzieli przy oknie wieży. Dzisiejszy obserwator, znający legendę
arturiańską tylko z poezji Tennysona i jemu podobnych, zdziwiłby się zapewne, że słynni
kochankowie nie są już pierwszej młodości. Dziś bowiem miłość kojarzy się głównie
z młodzieńczym romansem Romea i Julii; dlatego przeniesieni w Średniowiecze, kiedy to
– jak chce autor poezji rycerskiej – mężczyzna miał en ciel un dieu, par terre une deesse
– przeżylibyśmy nie lada szok. Kochankowie nie rekrutowali się wówczas spośród
dziatwy i dorastającej młodzieży: byli to ludzie dojrzali, którzy wiedzą, czego chcą.
Zakochiwano się na całe życie, nie było bowiem jeszcze takich wygód jak rozwód
i psychiatra. Mężczyzna miał – jako się rzekło – „w niebie Boga, a na ziemi boginkę”,
a ponieważ każdy wyznawca dobiera sobie bóstwo ze staranną rozwagą, średniowieczni
kochankowie kierowali się w swych wyborach nie tylko względami ciała, nie porzucali też
beztrosko obiektu uczuć, gdy powaby cielesne przygasły.
Lancelot i Ginewra siedzieli, jako się rzekło, w oknie wieży, przed nimi zaś,
w ukośnych promieniach zachodzącego słońca, rozpościerała się Arturowa Anglia.
Tę Gramarię epoki Średniowiecza – zwanej niekiedy Ciemnowieczem – stworzył Król
Artur. Kiedy jako młodzieniec zasiadł na tronie, Anglią rządzili zbrojni baronowie, głód
i wojna. Spory prawne rozstrzygano w oparciu o „sądy boże” (najczęściej próbę ognia
z użyciem rozpalonego żelaza), prawo senioralne i kościelne. Wzdłuż wybrzeży Anglii,
wszędzie tam, gdzie dotrzeć zdołały łodzie najeźdźców, nie pozostał ani jeden zwierz
w lesie, ani jeden owoc na drzewie. Na bagnach i w leśnych ostępach ostatni Sasi bronili
się przed terrorem rozpętanym przez Uthera Zdobywcę. Słowa „Normanin” i „baron”
znaczyły tyle, co „sahib” w kolonialnych Indiach. Głowa walijskiego bohatera Llewellyna
ap Griffitha, przystrojona tradycyjnym wieńcem z bluszczu, gniła wbita na iglicę jednej
z wież Tower. Jadąc traktem, mijało się okaleczonych żebraków, częstokroć niosących
w lewej ręce uciętą prawą dłoń, a przy nich oswojone psy – także okaleczone amputacją
jednego palca – aby ni człek, ni pies nie ważył się nigdy więcej polować w pańskim lesie.
Gdy Artur objął tron, wieśniacy co wieczór barykadowali się w chatach, jak przed
oblężeniem, i wznosili modły do Boga o spokojną noc: głowa rodziny recytowała
modlitwę, odmawianą zazwyczaj na morzu przed sztormem, zakończoną błaganiem
„Panie, błogosław nam i wspieraj nas” – a reszta domowników odpowiadała „Amen”.
W zamczyskach baronów nadal torturowano biednych łyków: wybebeszano żywcem,
wnętrzności paląc przed ofiarą, rozcinano żołądki, by sprawdzić, czy delikwent nie
połknął złota, duszono żelaznymi pętlami, wieszano głową w dół nad paleniskiem,
wrzucano w doły pełne żmij, ściskano głowy skórzanymi obręczami albo gruchotano
kości, zamknąwszy więźnia w pełnej kamieni skrzyni. Dość sięgnąć do literatury tamtej
epoki opisującej legendarne dzieje rodów Plantagenetów i Kapetyngów, aby zorientować
się, w jakim położeniu był kraj. Król Jan, jak głosi legenda, miał zwyczaj codziennie
przed obiadem wieszać dwudziestu ośmiu zakładników; Króla Filipa dzień i noc strzegli
„maczugowi” – brutalna bojówka szturmowa, której zadaniem było bronić monarchy;
Ludwik natomiast skracał wrogów o głowę na szafocie, pod którym w czasie egzekucji
stać musiały dzieci ofiary. Tak nas przynajmniej informował Ingulf z Croyland, póki nie
dowiedziono, że jest on mistyfikacją literacką. W początkach władzy Artura niejeden
arcybiskup nosił przydomek „łapiducha”, kościoły zamieniano w fortece, z okopami na
cmentarzach wśród rozrzuconych kości, na morderców nakładano grzywny według
cennika, nie pogrzebane trupy ekskomunikowanych walały się gdzie bądź,
a przymierający głodem wieśniacy jadali trawę, korę z drzew lub siebie nawzajem (jeden
zjadł podobno czterdziestu ośmiu sąsiadów). Heretycy smażyli się w ogniu – tak
pewnego dnia spłonęło na stosie czterdziestu pięciu templariuszy – a głowami jeńców
ostrzeliwano z katapulty oblężone warownie. Tu zakuty w łańcuchy przywódca Żakierii
wił się w mękach, koronowany rozpalonym do czerwoności trójnogiem, ówdzie błagał
o litość papież porwany dla okupu, tam znów inny papież, otruty, konał w męczarniach.
Skarby, w postaci sztab złota, kazano zamurowywać w ścianach zamków, a murarzy zaraz
potem ścinano. Paryskie dzieci bawiły się na ulicy trupem konstabla, kiedy ich
rówieśnicy, z tłumem starców płci obojga, konali z głodu pod murami oblężonego miasta,
zdani na pastwę wroga. Hus i Hieronim, ubrani w mitry apostatów, skwierczeli na stosie.
Okulawieni idioci z Jumieges dryfowali z nurtem Sekwany. U Idziego z Retzu znaleziono
co najmniej tonę wysuszonych kości: były to szczątki dzieci, które pan ów mordował na
zamku przez dziewięć lat, po dwieście czterdzieścioro rocznie. Książę Berry natomiast
stracił respekt poddanych, a wraz z nim koronę, za użalanie się nad losem ośmiuset
piechurów padłych w bitwie na polu walki. Młodego księcia Saint Pol uczono sztuki
wojennej, dając mu do zaszlachtowania dwudziestu czterech jeńców – każdego w inny
sposób. Ludwik XI – jeszcze jeden król owiany legendą – trzymał krnąbrnych biskupów
w kosztownych klatkach. Książę Robert, przez arystokrację zwany Wspaniałym, wśród
ludu znany był powszechnie jako Robert Diabeł. Całymi latami, aż do czasów Artura, lud
prosty – którego czternastu przedstawicieli w jednym tylko mieście w ciągu tygodnia
pożarły wilki, i którego jedną trzecią pochłonęła Czarna Śmierć, a ich trupy upychano
w dołach „jak bekon” – ów lud, który schronienia na noc szukał często po lasach,
bagnach i jaskiniach, dla którego na siedemdziesiąt lat życia przypadało czterdzieści
osiem lat głodu – ten lud prosty spoglądał z lękiem na szlachtę feudalną, nazywając ją
panami nieba i ziemi, i – chłostany przez swoich biskupów, którym nie wolno było
przelewać krwi, więc łoili żelaznymi pałkami – wołał w niebo, że Chrystus i jego święci
śpią i niczego nie widzą.
– Pourquoi... – śpiewali uciśnieni we Francji.
Pourquoi nous laisser faire dommage? Nous sommes hommes comme ils sont.
Taki świat odziedziczył w spadku Artur. Lecz nie na taki spoglądali z okna wieży nasi
kochankowie: bezpieczna w blaskach zachodzącego słońca, roztaczała się przed nimi
osławiona pieśnią i legendą Wesoła Anglia epoki Średniowiecza, które przestało być
Ciemnowieczem. Lancelot i Ginewra byli świadkami Epoki Indywidualności.
Czasy rycerskie – cóż za wspaniałe czasy! Każdy człowiek był sobą, każdy śmiało
i ochoczo podążał za głosem natury. W krajobrazie, który roztaczał się przed oczami
kochanków, tyle było wyszukanego smaku, takie mnóstwo zaskakujących postaci
i zdarzeń, że wprost nie wiadomo, od czego zacząć jego opis.
Ciemnowiecze – Średniowiecze! Wiek dziewiętnasty beztrosko szafował etykietkami.
A w Gramarii Króla Artura słońce rozpalało setki klejnotów barwionego szkła
w klasztornych witrażach, tańczyło po błyszczących wieżach katedr i zamków. Ówcześni
architekci kochali się w wieżach i świetle; budowali z radosną pasją – stąd czułe nazwy
nadawane częstokroć fortecom. Wesoła Twierdza Lancelota nie była pod tym względem
wyjątkiem w czasach, które pozostawiły nam Ślicznotkę, Rozkosz – ale i Złego Sąsiada,
nazwanego tak na postrach wrogom. Nawet taki tępy, pryszczaty osiłek jak legendarny
Ryszard Lwie Serce, potrafił ochrzcić swoje zamczysko Podwika i mówić o nim „moja
śliczna jednoroczna córeczka”. Nawet sławetny łotr Wilhelm Zdobywca zasłużył na
przydomek Wielkiego Budowniczego. Weźmy choćby samo szkło witrażowe w pięciu
olśniewających kolorach, choć nie tak gładkie jak dzisiejsze, grubsze i oprawiane w ołów
mniejszymi tafelkami. Ówcześni uwielbiali je nie mniej niż same budowle: Villars de
Honnecourt, na przykład, urzeczony urodą pewnego witrażu, przerwał podróż, aby go
naszkicować. Rycinę opatrzył objaśnieniem: „Spiesząc na wezwanie do państwa Węgrów,
naszkicowałem rzeczone okno, gdyż żadne dotąd tak mnie nie zachwyciło”. Wyobraźcie
sobie wnętrza ówczesnych kościołów: nie szare, przytłaczające, do jakich przywykliśmy
obecnie, lecz roziskrzone barwami witraży, obwieszone falującymi arrasami
i złotogłowiem z Bagdadu, pełne fresków, na których wszystkie postacie stoją na palcach.
Podobnie wyglądały wnętrza zamków widocznych z okna Ginewry. Nie były to już ponure
zamczyska z czasów koronacji Artura: teraz w komnatach pyszniły się meble, wykonane
nie przez cieśli, lecz przez stolarzy, a ściany mieniły się przepychem arrasów, takich
choćby jak tapiseria obrazująca Turniej Świętego Dionizego, którą – choć zajmowała
powierzchnię ponad czterystu jardów kwadratowych – utkano w niespełna trzy lata, co
najlepiej świadczy o powszechnym zapale do pracy twórczej. Gdy, zwiedzając dzisiaj
ruiny zamków, rozejrzycie się uważnie, dojrzycie gdzieniegdzie haki w murze, służące
niegdyś do zawieszania owych przepysznych tkanin. Wspomnijmy też złotników
z Lotaryngii, wyrabiających relikwiarze w kształcie miniaturowych kościołów, z nawami,
figurami, transeptami, i tak dalej – niczym domki dla lalek; wspomnijmy emalierów
z Limoges i misterną technikę champleve, polegającą na wypełnianiu emalią rowkowych
żłobień w metalu, a także niemieckie rzeźby z kości słoniowej i drogocenne granaty
oprawiane w irlandzki metal. A chcąc sobie do końca uzmysłowić twórczy ferment
ożywiający rzekome Ciemnowiecze, odrzućmy tezę, że słowo pisane dotarło do Europy
dopiero po upadku Konstantynopola. Każdy średniowieczny mnich-kopista był bowiem
człowiekiem obeznanym z kulturą – wymagał tego jego zawód. „Każda napisana litera” –
zwykł mawiać pewien średniowieczny opat – „to cios zadany diabłu”. Biblioteka w Saint
Piquier już w dziewiątym wieku liczyła dwieście pięćdziesiąt sześć woluminów, w tym
dzieła Wergilego, Cycerona, Terencjusza i Makrobiusza. Księgozbiór Karola V liczył zaś
ni mniej, ni więcej tylko dziewięćset dziesięć tytułów – tyle samo mniej więcej, co
niemała współczesna biblioteka.
Widać też było z okien zamku samych ludzi – wielobarwne zbiorowisko oryginałów,
przekonanych o tym, że człowiek ma duszę, a nie tylko ciało, i dających temu wyraz na
różne zaskakujące sposoby. W osobie Sylwestra II na tronie papieskim zasiadł słynny
mag – choć potomni zapamiętali go głównie jako wynalazcę zegara wahadłowego.
Osławiony król Francji imieniem Robert, który miał nieszczęście być ekskomunikowany,
przeżywał przykre kłopoty domowe, gdyż w końcu nikt nie chciał dla niego gotować,
a dwie ostatnie służące, które udało się do tego nakłonić, po każdym posiłku pana
wrzucały
wszystkie
naczynia
w ogień.
Pewien
arcybiskup
Canterbury,
ekskomunikowawszy w przypływie gniewu wszystkich prebendarzy od Świętego Pawła,
pognał następnie do klasztoru św. Bartłomieja i tam, na środku kaplicy, znokautował
zastępcę przeora – na co wzburzeni zakonnicy zdarli zeń biskupie szaty, odsłaniając
ukrytą pod spodem zbroję: skompromitowany prałat musiał salwować się ucieczką łodzią
do Lambeth. Księżna Anjou miała dziwny zwyczaj znikania przez okno podczas Mszy
Świętej w momencie Podniesienia. Pani Trote de Salerno używała własnych uszu jako
chustki do nosa, a brwi zarzucała na plecy jak warkocze. Jeden z biskupów Bath z czasów
owianego legendą Króla Edwarda I został po długich debatach uznany za niegodnego
zaszczytu arcybiskupstwa, ponieważ miał z a dużo dzieci z nieprawego łoża. Lecz biskup
Bath to pestka w porównaniu z Księżną Hennebergu, która wydała na świat trzysta
sześćdziesięcioro pięcioro potomstwa – i to w jednym połogu.
Była to epoka pełni życia, epoka angażowania się bez reszty w każde dzieło. Być może
Artur narzucił ten styl światu chrześcijańskiemu, powodowany własnym głębokim
i wszechstronnym wykształceniem pod okiem Merlina.
Król Artur – tak przynajmniej chce Malory – był bowiem świętym patronem
rycerstwa. Nie sfrustrowanym Brytem z piątego stulecia, paradującym w konopnym
gieźle, ani też nowobogackim modnisiem, jakich nie brakowało zapewne pod koniec
życia samego Malory’ego. Artur był z duszy serca królem rycerstwa, które swą świetność
osiągnęło jakieś dwa wieki przed przystąpieniem do pracy naszego kronikarza. Był
symbolem i twórcą wszystkiego, co dobre w Średniowieczu.
W ujęciu Malory’ego, Artur Król Anglii stworzył cywilizację, której obraz wypaczają
podręczniki historii. Ów niewolnik ideału rycerstwa nie był epigonem przeszłości bez
perspektyw. Przeciwnie: miał do dyspozycji co najmniej trzy filary, na których mógł
budować swoją potęgę – a najmocniejszym z nich był Kościół Katolicki. Dzięki polityce
Artura, ten Kościół – po dziś dzień najliczniejsza korporacja uczonych mężów całego
świata – otworzył się również dla maluczkich. Saski wieśniak został w nim papieżem
Adrianem IV, syn cieśli – papieżem Grzegorzem VII. W tak dzisiaj pogardzanych
Wiekach Średnich można było dojść do najwyższych urzędów, jeśli tylko miało się
wykształcenie. I błędne jest przekonanie, że Arturowa cywilizacja szwankowała
w dziedzinie tak ukochanej przez nas nauki. Ówcześni naukowcy – przez współczesnych
sobie zwani magami – byli autorami wynalazków nie mniej szokujących niż nasze, tyle że
dziś przywykliśmy już do nich, więc nas nie dziwią. Najwięksi magowie – jak Albert
Wielki, brat Bacon, Raymond Lully – znali kilka kluczowych sekretów bytu, dziś już
zapomnianych, a przy okazji eksperymentów alchemicznych odkryli substancję, na którą
popyt świata cywilizowanego nigdy nie maleje: proch strzelniczy. Za swą uczoność byli
hojnie nagradzani; Albert Wielki – nawet godnością biskupią. Niejaki oaptista Porta,
który również zaliczał się do tego grona, wynalazł, zdaje się, kinematograf – miał jednak
dość rozsądku, aby w porę zarzucić prace nad doskonaleniem urządzenia.
Co do pojazdów latających, to żył w dziesiątym wieku mnich imieniem Aethelmaer,
który z takowymi eksperymentował i byłby może nawet odniósł sukces, gdyby nie
wypadek spowodowany wadliwym zamocowaniem części ogonowej pojazdu. Aethelmaer
rozbił się – jak pisze Wilhelm z Malmesbury – quod caudam in posteriori parte oblitus
fuerat adaptare.
Nawet w sferze obyczajowej Ciemne Wieki mają z nami wiele wspólnego – weźmy
choćby nazwy co mocniejszych ówczesnych koktajli: Czapka Niewidka, Wściekły Pies,
Ojciec Łobuz, Pastwa Aniołów, Smocze Mleko, Skazaniec, Kaczy Chód i Powsinoga.
Z okna roztaczał się więc widok rozkoszny, jakkolwiek miejscami nieco dziwny. Tam,
gdzie dziś spotykamy parki i pola uprawne grodzone żywopłotami, stały wiejskie osady,
pośród grząskich bagnisk i puszcz nie do przebycia. Las Sherwood rozciągał się na setki
mil, od Nottingham po środek hrabstwa York. Kogo ciekawią obrazki z życia tej
pracowitej wyspy – pszczelarstwo, odstraszanie gawronów, orka wołami – niech zajrzy
do Psałterza Luttrella, gdzie wszystko to zostało pięknie wyrysowane. Gdybyście żyli
wówczas i lubili niecodzienne widoki, zapewne mielibyście szczęście ujrzeć przez okno
rycerza w pełnej zbroi. Zauważylibyście, że jego wysoko podgoloną głowę wieńczy bujny
czub, jak u japońskiej lalki, nadając całej czaszce kształt chałki. Czub pod hełmem
znakomicie amortyzował ciosy. Za rycerzem pod waszym oknem przedefilowałby,
zapewne na osiołku, klasztorny skryba – ten, w przeciwieństwie do rycerza, właśnie na
czubku głowy byłby całkiem łysy. Młody kleryk, udający się na święcenia do biskupa, brał
bowiem z sobą przede wszystkim nożyce, aby zwierzchnik mógł mu wystrzyc tonsurę. Za
mnichem, w defiladzie oryginałów, pojawiłby się uczestnik krucjaty, który ślubował
bronić Grobu Pańskiego. Krzyż na jego tunice to rzecz oczywista, lecz mogłoby was
zdziwić, że, szczerze przejęty i rozochocony misją, nasz krzyżowiec umieścił symbol Męki
Pańskiej gdzie się tylko dało. Niczym skaut świeżo przyjęty do drużyny, oznaczył krzyżem
wszystko: tarczę, opończę, hełm, siodło, nawet końską uzdę. Dalej jechać mógłby
braciszek z zakonu cystersów: tego z racji stroju wzięlibyście pewnie za mędrca – lecz
niesłusznie, gdyż ex officio był analfabetą. Jego rolą było pieczętować ołowiem bulle
papieskie, a tym samym strzec pilnie papieskich sekretów, których sam również nie miał
prawa znać – dlatego pilnowano, aby nie umiał czytać ani słowa. Owdzie pojawiłby się
Sas, brodaty, w czapce kształtem zbliżonej do frygijskiej – a to na znak oporu przeciw
władzy; gdzie indziej znów rycerz z Marches, znad północnej granicy Królestwa. Ten
ostatni, ponieważ żył z nocnych napadów i grabieży, nosił na lazurowej pelerynie znaki
gwiazd i księżyca. Dymek wznoszący się na horyzoncie mógłby dobywać się z miechów
alchemika, usiłującego – całkiem zasadnie – przetopić ołów w złoto: nam dotychczas nie
udało się dokonać tej sztuki, lecz reakcja jądrowa coraz bardziej zbliża nas do sukcesu.
W oddali, za murami klasztoru, ujrzelibyście może procesję rozsierdzonych mnichów,
krążących na bosaka po dziedzińcu: jeśliby szli pod słońce, to znak, że robią na złość
opatowi, z którym się pokłócili. Nieopodal dostrzeglibyście winnicę ogrodzoną parkanem
z kości: we wczesnych latach panowania Artura odkryto, że kości świetnie nadają się na
ogrodzenia winnic, cmentarzy, a nawet fortów. Odwróciwszy głowę, ujrzelibyście wrota
zamku, przypominające ścianę leśniczówki, z poprzybijanymi gęsto, jeden przy drugim,
łbami wilków, niedźwiedzi, jeleni, i tak dalej. W oddali, na lewo, rozgrywano by właśnie
turniej rycerski, według zasad ustalonych przez Geoffreya de Preully: heroldzi, z uwagą
godną sędziów bokserskich, sprawdzaliby zawodników, czy przypadkiem nie są
przytroczeni do siodeł. Za czasów Króla Edwarda III, sędziowie pojedynku
rozstrzygającego spór prawny między Hrabią Salisbury a Biskupem Salisbury,
stwierdzili, że zawodnik Biskupa jest pod zbroją gęsto wytapetowany modlitwami
i zaklęciami – straszne przewinienie: to tak, jakby w rękawicy boksera znaleziono przed
meczem końską podkowę. Tuż pod oknem przeczłapaliby może smętnie dwaj nuncjusze
papiescy, wracający do Rzymu z objawami ciężkiego zaparcia. Zdarzyło się bowiem, że
takich dwóch wysłano z ekskomuniką do Barnaby Viscontiego, ten zaś kazał
nieszczęsnym posłom zjeść bulle – nie tylko sam pergamin, ale także sznury i ołowiane
pieczęcie. Za nimi dreptać mógłby zawodowy pielgrzym, podpierający się tęgim, sękatym
kosturem, podkutym jak ciupaga i obwieszonym święconymi medalikami, relikwiami,
muszelkami, chustami świętej Weroniki, i tak dalej. Przedstawiałby się jako „palmer” –
ten, co niesie gałąź palmową z Ziemi Świętej – a jeśli byłby weteranem w swoim fachu,
wśród relikwii, które zachwalał, znaleźć by się mogły: pióro ze skrzydła Archanioła
Gabriela, garść węgli z paleniska, na którym upieczono świętego Wawrzyńca, „cały
i nietknięty” palec Ducha Świętego, fiolka potu, który święty Michał uronił, walcząc
z diabłem, gałązka „krzaka, z którego Pan Bóg przemówił do Mojżesza”, podkoszulek
świętego Piotra i kropla mleka Najświętszej Panienki, pasteryzowanego w Walsingham.
Za pielgrzymem skradałby się zapewne typek spod ciemnej gwiazdy – jeden z tych, co to
„śpią za dnia, w noc czuwają, jedzą i piją stale, chociaż nic nie mają”. To banita, do
którego odnosiło się następujące zalecenie:
Kto by schwytał banitę, niech go zwiąże w pytę, I powiesi przy drodze, łotrom ku
przestrodze.
Zanim jednak banita zadyndał przy drodze łotrom ku przestrodze, cieszył się pełnią
wolności. Nieodłączna i wierna towarzyszka życia szła za nim krok w krok – za jej głowę
(zazwyczaj ogoloną przed ucieczką do lasu) również wyznaczono cenę. Idąc, oglądała się
często za siebie i czujnie nasłuchiwała odgłosów obławy.
Z przeciwnej strony nadszedłby zapewne możny baron, z nabożną ostrożnością
dźwigając przed sobą parujący placek: raz do roku miał bowiem obowiązek przynieść taki
placek Królowi Arturowi i dać mu go powąchać, tytułem spłaty lenna. Minąłby go
galopem inny baron, zapamiętale ścigający smoka – i nagle BUM! – baron leży jak długi,
a koń, zadowolony, pomyka do lasu. Lecz bez obawy: któryś z giermków barona
natychmiast ustępuje panu własnego rumaka – tak jak my dziś na polowaniu
oddalibyśmy w takiej sytuacji konia łowczemu – tak bowiem stanowiło prawo feudalne.
Daleko na północ, pod gasnącym słońcem, dojrzelibyście może światełko w oknie chaty,
w której krząta się pracowita czarownica: lepi z wosku podobiznę osoby, która jej się
naraziła – lecz nim zacznie wbijać w nią szpilki, trzeba dokonać ceremonii chrztu figurki,
gdyż to tylko gwarantuje skuteczność czarów. Mszę żałobną w intencji śmierci wybranej
osoby z chęcią odprawi jeden z zaprzyjaźnionych z czarownicą księży, którzy przeszli na
stronę Księcia Ciemności. Z całą powagą wygłosi formułę: Requiem aeternum dona ei,
Domine, chociaż delikwent jeszcze żyje. Równie daleko, lecz patrząc na zachód, pod tym
samym gasnącym słońcem, można by dostrzec postać Enguerranda de Marigny, który
wzniósł gigantyczną szubienicę w Mountfalcon, po czym sam zawisł na niej, gdy uznano
go winnym uprawiania Czarnej Magii. Nieco bliżej, traktem truchtaliby beztrosko Książę
Berry i Książę Brittany – dwaj poczciwcy w atłasowych strojach, imitujących stalowe
pancerze. Doszli oni do wniosku, że nie ma sensu męczyć się w zbroi, skoro atłas jest
lżejszy i bardziej przewiewny – trudno zaprzeczyć, że taka filozofia wymagała sporej
odwagi. Niewielu umiałoby się na nią zdobyć – może Lancelot. Na przydrożnym pagórku
nie dostrzeżony przez rycerzy, siedziałby sobie Joly Joly Wat, z nieodłącznym
garnczkiem dziegciu pod ręką. Był to człek sławny w całej Gramarii, on to bowiem
odkrył, że dziegieć jest doskonałym środkiem antyseptycznym dla owiec. Gdyby mu
dzisiaj zacytować popularne powiedzonko: „Nie żałuj dziegciu, gdy nie chcesz stracić
statku” – przytaknąłby z ochotą, przekonany, że tylko lekko się przesłyszał (sam był
bowiem autorem owego porzekadła), bo przecież zamiast „statku” powinno być „stadka”.
Dalej, pośród rojnego targowiska, jakiś bankrut poddawałby się z zapałem karze
chłosty – nie przez nienawiść ku sobie, lecz w nadziei, że rozpaczliwym wrzaskiem
obudzi litość w sercach obecnych na rynku krewnych i znajomych, skłaniając ich do
spłaty swoich długów. Bardziej na południe, ku basenowi Morza Śródziemnego, można
by obserwować marynarza, ponoszącego karę za uprawianie hazardu. Zgodnie z prawem
ustanowionym przez Ryszarda Lwie Serce, kara polegała na trzykrotnym strąceniu
winowajcy w morze ze szczytu głównego masztu, przy donośnych wiwatach reszty załogi.
Jeszcze inny wymyślny rodzaj kary zaobserwowalibyście na placu targowym tuż pod
oknem: widać tam, jak zakutego w dyby handlarza kiepskiego wina poją do
nieprzytomności jego własnym trunkiem, resztę wylewając mu na głowę. Ależ będzie
miał biedak kaca jutro rano! Nieopodal oko osoby wykształconej wyłowi z tłumu
fertyczną Alison, która pełnym uznania okrzykiem „Ho, ho!” skwitowała pewien
nietypowy pocałunek, o którym opowiada nam Chaucer. Obok zaś krewki młynarz wraz
z rodziną próbuje opanować skutki zamieszania, które wynikło minionej nocy wskutek
przestawienia kołyski – co w opowieści swej ze szczegółami relacjonuje szeryf.
Tymczasem młody żaczek, który miał szczęście i fantazję ustrzelić Księcia Salisbury
z nowoczesnego wynalazku zwanego armatą, odbierałby gratulacje od kolegów na
dziedzińcu pobliskiej szkoły przyklasztornej. A rosnące na skraju dziedzińca śliwy –
drzewa sprowadzone do Anglii równie niedawno jak ukochana przez Merlina morwa –
roniłyby kwiecie w łagodnym świetle zmierzchu. W tym samym czasie czteroletni Król
Szkocji niechętnie wręczałby swej piastunce edykt, przyznający jej prawo do wymierzenia
klapsa Jego Królewskiej Mości, nawet za przewinienie mniejsze niż zdrada stanu.
Zdemoralizowane wojsko, nauczone władać jednym tylko narzędziem – mieczem –
wałęsałoby się od drzwi do drzwi, żebrząc chleba, co jest zajęciem godnym polecenia
każdej armii. Przestępca, który znalazł azyl w kościele, straciłby nagle nogę, którą mu
ucięto, bo nieopatrznie wystawił ją za drzwi. Wewnątrz świątyni kłębiłby się tłum
oszustów, rabusiów, morderców i dłużników, knujących nowe zbrodnie lub ostrzących
noże na nocne rozboje, w bezpiecznym azylu za progiem kościoła, gdzie nie wolno było
nikogo aresztować. Najgorszą karą, jaka mogła dotknąć korzystających z azylu, była
banicja. Wyjęci spod prawa mieli obowiązek bezzwłocznie po wyroku ruszyć do portu
Dover, koniecznie środkiem drogi, przez cały czas ściskając w rękach krucyfiks – jeśli go
bowiem choć na chwilę odłożyli, każdy mógł ich zaatakować i zabić. Gdy zaś w Dover nie
od razu trafili na odpływający statek i przyszło im czekać, prawo wymagało, aby w tym
czasie codziennie wchodzili do wody po szyję, dowodząc w ten sposób, że naprawdę
starają się opuścić ziemię, z której ich wygnano.
Czy wiecie, że widoczny z okna Ginewry świat Ciemnowiecza tak dalece cenił sobie
Honor, że przestrzegał ogłoszonej przez Kościół Katolicki przerwy w walkach – zwanej
Pokojem Bożym – która trwała od każdej środy wieczór do poniedziałku rano, a także
przez cały Adwent i Wielki Post? Czy zdaje wam się, że ludzie Średniowiecza, ze swoimi
Bitwami, Głodem, Czarną Śmiercią i Niewolnictwem, byli gorsi od nas, z naszymi
Wojnami, Blokadami, Grypą i Powszechnym Obowiązkiem Służby Wojskowej? Nawet
jeśli w swojej niewiedzy uważali Ziemię za pępek Wszechświata – to czy my sami
jesteśmy dużo mądrzejsi, utrzymując, że Człowiek jest królem Stworzenia? Skoro rybie
potrzeba milionów lat, aby przeistoczyć się w płaza – to jak możliwe, aby Człowiek
w ciągu paru stuleci zmienił się nie do poznania?
ROZDZIAŁ IV
Lancelot i Ginewra patrzyli z okna wieży na zmierzch epoki rycerskiej. Ich sylwetki
odcinały się dwoma ciemnymi profilami od tła wieczornego nieba. Profil brzydala
Lancelota przypominał łeb maszkarona z wybudowanej niedawno w Paryżu katedry
Notre Dame. Mimo to przyznać trzeba, że szkaradna twarz Lancelota z latami nieco
wyszlachetniała: rysy brzydoty utrwaliły się w niej jako cechy męstwa. Niczym buldog –
pies najbardziej ze wszystkich psich ras zdradzony przez naturę – Lancelot miał oblicze
budzące w ludziach zaufanie.
Lancelot i Ginewra śpiewali – i było to wzruszające. Ich głosy, nie tak już dźwięczne
jak w młodości, wciąż bezbłędnie trafiały w ton. Brzmiały słabo, lecz czysto, wzmacniając
się nawzajem.
Gdy słodki miesiąc maj (śpiewał Lancelot) Nadchodzi i gaj Słoneczny złoci zdrój
Niestraszny mi bój.
A gdy się kończy dzień (wtórowała mu Ginewra) I blask słońca lśnień Utraci swoją
moc Niestraszna mi noc.
Lecz ach! I noc, i dzień (śpiewali razem) I moc serca drgnień Pożegnać przyjdzie
czas Nie będzie nas.
Zakończyli pieśń wdzięcznym trelem w przedostatnim takcie.
– Masz wciąż piękny głos – powiedział Lancelot. – Mój, niestety, trochę rdzewieje.
– Nie trzeba pić alkoholu.
– No wiesz! To niesprawiedliwe. Przecież od czasu Graala jestem prawie
abstynentem.
– Miałam na myśli właśnie owo „prawie”.
– W takim razie nie będę pił w ogóle. Nawet wody. Skonam z pragnienia u twych
stóp, Artur wyprawi mi wspaniały pogrzeb, a tobie nigdy nie wybaczy, że byłaś dla mnie
tak surowa.
– Wówczas ja pójdę do klasztoru pokutować za grzechy i będę tam żyć długo
i szczęśliwie. Co jeszcze zaśpiewamy?
– Nic – odparł Lancelot. – Nie chcę śpiewać. Chodź, Jenny, siądź przy mnie blisko.
– Czy coś cię trapi?
– Nie. Nigdy jeszcze nie byłem równie szczęśliwy. I chyba nigdy już nie będę.
– Skąd to szczęście?
– Sam nie wiem. Przyszła w końcu wiosna, przed nami lato, znów opalisz się na
ramionach – o tu, leciutko – i zaróżowią ci się łokcie. Chyba najbardziej kocham w tobie
te miejsca, gdzie się zginasz, na przykład zgięcie łokcia.
Zażenowana uroczym komplementem, Ginewra zmieniła temat.
– Ciekawe, co w tej chwili porabia Artur?
– Artur przebywa z wizytą u Gawaine’ow, a ja mówiłem o twoich łokciach.
– Słyszałam.
– Zdradzę ci, Jenny, co mnie tak uszczęśliwiło: twoja reprymenda. Oto cała prawda.
Twoje wymówki, że za dużo piję. Uwielbiam, kiedy troszczysz się o mnie i mówisz mi, co
mam robić.
– Zdaje się, że to ci jest potrzebne.
– Jeszcze jak! Mogę przyjść do ciebie dziś w nocy? – spytał nagle, zaskakując tym
nawet samego siebie.
– Nie możesz.
– Czemu?
– Lance, proszę cię, nie pytaj. Wiesz, że Artur jest w domu; to zbyt niebezpieczne.
– Artur się nie pogniewa.
– Wiesz doskonale, że gdyby przyłapał nas na gorącym uczynku, musiałby nas zabić.
Lancelot zaprzeczył.
– Artur przecież i tak wszystko wie. Merlin przed laty ostrzegł go, że tak będzie,
Morgana le Fay dwukrotnie pozwoliła sobie na gmbiańskie aluzje, mieliśmy też słynną
drakę z Sir Meliagrance’em. Artur pragnie za wszelką cenę uniknąć skandalu. Nie
przyłapie nas nigdy, o ile nie zostanie do tego zmuszony.
– Lancelocie! – przerwała mu gniewnie Ginewra. – Zabraniam ci mówić o moim
mężu jak o rajfurze!
– Wcale tak o nim nie mówię. Był moim pierwszym w życiu przyjacielem i kocham go
bardzo.
– W takim razie to mnie twoje słowa przedstawiają w jak najgorszym świetle.
– A twoje zachowanie w tej chwili potwierdza ich słuszność.
– Skoro tak, to powiedzmy sobie do widzenia.
– Żebyś mogła pójść spać z Arturem?
– Lancelocie!
– Och, Jenny! – Lancelot podskoczył jak młodzik i chwycił ją w ramiona. – Nie złość
się! Przepraszam, jeśli cię uraziłem.
– Odejdź! Zostaw mnie!
On jednak trzymał ją mocno w objęciach, jak płochliwe dzikie zwierzątko, które rwie
się do ucieczki.
– Nie gniewaj się. Przepraszam. Wiesz, że nie chciałem.
– Jesteś podły.
– Nie, Jenny, nie jestem podły, ty także nie. Nie puszczę cię, aż przestaniesz się
złościć. Powiedziałem to tylko z rozpaczy.
– Przecież sam przed chwilą mówiłeś, że jesteś szczęśliwy – mruknęła żałośnie.
– To nieprawda, Jenny. Jestem bardzo nieszczęśliwy. Jestem zrozpaczony i zły na
cały świat. – Nie ty jeden.
– Wiem. I dlatego przepraszam cię za to, co powiedziałem. Skrzywdziłem tym sam
siebie. Błagam cię, bądź kochana i nie pognębiaj mnie do końca!
Ginewra uległa. Lata stępiły, jak widać, ogniste temperamenty obojga.
– No dobrze.
Lecz jej uśmiech i wybaczenie roznamiętniły Lancelota na nowo.
– Wyjedź ze mną, Jenny!
– Znów zaczynasz?
– Nic na to nie poradzę – rzekł z rozpaczą. – Sam nie wiem, co robić. Mój Boże,
męczymy się z tym całe życie, ale na wiosnę zawsze jest najgorzej. Czemu nie chcesz
wyjechać ze mną do Wesołej Twierdzy i raz na zawsze zakończyć całej sprawy?
– Lance, puść mnie i opamiętaj się. Siadaj. Zaśpiewajmy coś jeszcze.
– Nie chcę śpiewać.
– A ja nie chcę prowadzić dalej tej rozmowy.
– Gdybyś wyjechała ze mną do Wesołej Twierdzy, nie rozmawialibyśmy o tym nigdy
więcej. Przeżylibyśmy spokojnie i szczęśliwie chociaż starość, nie oszukując codziennie
nikogo, i umarlibyśmy w spokoju.
– Przecież sam mówiłeś, że Artur wie o wszystkim i wcale go nie oszukujemy.
– To co innego. Ja kocham Artura. Kiedy patrzę mu w oczy i wiem, że on wie – nie
mogę tego znieść. Artur kocha nas oboje.
– Ależ Lance, skoro go tak kochasz, to jak możesz planować ucieczkę z jego żoną?
– Chcę postawić sprawę otwarcie. Przynajmniej na koniec.
– A ja sobie tego nie życzę – rzekła Ginewra.
– Bo ty – rozsierdził się na nowo Lancelot – tak naprawdę chciałabyś mieć dwóch
mężów! Wszystkie kobiety są nienasycone!
Ginewra przyjęła zarzut ze spokojem.
– Nie pragnę dwóch mężów. Obecny stan rzeczy dokucza mi nie mniej niż tobie, ale
co da stawianie sprawy otwarcie? Nasza obecna sytuacja jest okropna, lecz przynajmniej
pozwala Arturowi zachować przykrą wiedzę dla siebie, a nam – kochać się i nie drżeć
o życie. Nasza ucieczka wszystko by popsuła. Artur musiałby wypowiedzieć ci wojnę
i wziąć Wesołą Twierdzę w oblężenie, jeden z was padłby w walce – o ile nie obaj – nie
licząc setek niewinnych żołnierzy. Kto by na tym zyskał? A poza tym, ja nie chcę
opuszczać Artura. W dniu ślubu przysięgałam zostać z nim do śmierci, zawsze był dla
mnie dobry, jesteśmy bardzo zżyci. Chcę ofiarować mu przynajmniej ciepło domowego
ogniska i pomoc – chociaż jednocześnie kocham ciebie. Nie widzę sensu w stawianiu
sprawy otwarcie. Po co publicznie poniżać Artura?
W gęstniejącym mroku żadne z nich nie zauważyło pojawienia się Króla w trakcie
monologu Ginewry. Od strony okna pokój zdawał się zupełnie ciemny. Artur nadszedł,
zaprzątnięty myślami o Orknejach i sprawach stanu. Blada dłoń, połyskując w mroku
królewskim sygnetem, uniosła kotarę u wejścia – lecz natychmiast pozwoliła jej opaść
z powrotem. Król nie podsłuchiwał – oddalił się tylko w poszukiwaniu pazia, który
mógłby go zaanonsować.
– Jest tylko jedno przyzwoite wyjście – rzekł Lancelot, zaciskając nerwowo dłonie
między kolanami. – Powinienem odjechać sam, raz na zawsze. Jak wiesz, moje nerwy nie
zniosły tego przy pierwszej próbie.
– Biedny Lance! Jaka szkoda, że przestaliśmy śpiewać! Zdenerwowałeś się i zaraz
znów dostaniesz ataku. Zostawmy tę sprawę, niech się nią zajmie twój ukochany Bóg. Nie
ma sensu kierować się w myśleniu i działaniu zasadami dobra i zła. Ja nie wiem, co jest
dobre, a co złe. Czy nie lepiej zaufać sobie i rozwojowi zdarzeń, mając nadzieję, że
wszystko jakoś się ułoży?
– Ty jesteś jego żoną, ja jestem jego przyjacielem.
– A kto kazał nam się w sobie zakochać?
– Nie wiem, co robić, Jenny.
– Więc nie rób nic. Chodź tu, pocałuj mnie, a Bóg zatroszczy się o nas oboje.
– Moje ty słoneczko!
Paź hałaśliwie gramolił się po schodach, zwyczajem wszystkich paziów, niosąc
zapowiedź wizyty i światło. Artur kazał zapalić wszystkie świece.
Komnata ożyła kolorami. Kochankowie błyskawicznie odskoczyli od siebie. W miarę
jak paź zapalał knot za knotem, ujawniał się przepych arrasów na wszystkich czterech
ścianach sali: kwieciste łąki, splecione girlandy ptaków i owoców. Kurtyna u wejścia
uniosła się ponownie: wszedł Król.
Wyglądał staro, starzej niż Lancelot i Ginewra, lecz zarazem szlachetnie i dumnie.
Spotyka się niekiedy starszych panów prostych jak trzcina, o czuprynie nietkniętej
siwizną: Artur zaliczał się do tej kategorii. Lancelot – widać to było wyraźnie w blasku
świec – był chodzącym sumieniem, fanatykiem odpowiedzialności. Ginewra – co mogło
zdziwić kogoś, kto znał ją w latach jej burzliwej młodości – emanowała ujmującą
słodyczą. Nadal ładna, mogła wręcz budzić instynkty opiekuńcze. Najbardziej jednak
wzruszał Artur: skromny w stroju i upodobaniach, łagodny i cierpliwy. Często się
zdarzało, że gdy Królowa bawiła gości w wielkiej sali biesiadnej, Lancelot zastawał Króla
samotnego w komnatce, przy cerowaniu pończoch. Teraz, ubrany w błękitną szatę
domową – błękitną, gdyż ten kolor, z uwagi na zawrotną cenę barwnika, zarezerwowany
był nawet w malarstwie dla królów, świętych i aniołów – Artur stał w progu rozjarzonej
blaskiem świec komnaty i uśmiechał się.
– Witaj, Lance. Witaj, Gino.
Ginewra, wciąż lekko zdyszana z przejęcia, odwzajemniła pozdrowienie.
– Witaj, Arturze. Zaskoczyłeś nas.
– Przepraszam. Właśnie wróciłem.
– Co tam słychać u Gawaine’ow? – zagadnął Lancelot, siląc się bezskutecznie na ton
naturalny.
– Kłócą się.
– Jak zwykle! – wykrzyknęli równocześnie Lancelot z Ginewra. – Ale o co? Mówże
zaraz! – nalegali z udanym przejęciem, jakby chodziło o sprawę życia i śmierci.
Skonsternowani, fałszowali coraz bardziej.
Król uśmiechał się ze stoickim spokojem.
– Nie pytałem.
– Bez wątpienia znów poszło o sprawy rodzinne – zgadła Królowa.
– Bez wątpienia.
– Mam nadzieję, że nikt nie został ranny.
– Nikt nie został ranny.
– Dzięki Bogu! – wykrzyknęła Królowa z przesadną ulgą, która nawet dla niej samej
zabrzmiała komicznie. – Więc wszystko dobrze się skończyło!
– Tak, wszystko dobrze się skończyło.
Ginewra i Lancelot dostrzegli hamowane drżenie w kącikach królewskich oczu.
Odetchnęli z ulgą: znów bawił się ich zażenowaniem – czyli wszystko po staremu.
– Jak długo jeszcze mamy rozprawiać o Gawaine’ach? – uśmiechnął się Król. – Czy
doczekam się wreszcie powitalnego pocałunku od żony?
– Mój ty kochany!
Ginewra ujęła w obie dłonie jego głowę, przyciągnęła do siebie i czule ucałowała
w czoło, jak łeb starego, wiernego, poczciwego misia.
Lancelot podniósł się z miejsca.
– Ja już chyba pójdę.
– Ależ zostań, Lance. Tak rzadko mamy okazję widzieć się prywatnie. Siądź przy
ogniu i zaśpiewaj nam coś. Niedługo będzie można przestać palić w piecach.
– To prawda – przytaknęła Ginewra. – Nie do wiary, że wkrótce przyjdzie lato.
– A jednak miło jest siąść przy kominku we własnym domu.
– To zależy od domu – wtrącił zagadkowo Lancelot. – Tobie miło.
– A tobie?
– Ja nie mam domu.
– Nie martw się, Lance, za wcześnie jeszcze na to. Poczekaj, aż będziesz w moim
wieku.
– O ile dobrze pamiętam – dodała Ginewra – niejedna dama uganiała się za tobą.
– Z siekierą – uzupełnił Artur.
– Co druga chciała się za ciebie wydać.
-1 ty masz czelność skarżyć się na brak domu! Śmiech Lancelota rozproszył resztki
napięcia.
– Sam powiedz: czy poślubiłbyś kobietę, która goni cię z siekierą?
Król zamyślił się z poważną miną, po czym odparł:
– To niemożliwe. Jestem już żonaty.
– Z Giną – dokończył Lancelot.
Z ich rozmową działo się coś dziwnego: przekazywali sobie myśli całkiem oderwane
od wypowiadanych słów. Komunikowali się bezpośrednio – jak mrówki.
– Z Królową Ginewra – poprawił go Król.
– Zwaną Jenny? – podsunęła Królowa.
– Owszem – przyznał Artur, choć dopiero po dłuższej pauzie. – Zwaną Jenny.
Zapadło głębokie milczenie. Wreszcie Lancelot podniósł się po raz drugi.
– Naprawdę muszę iść.
Artur położył mu dłoń na ramieniu.
– Jeszcze chwilę, Lance. Chcę, żebyś posłuchał tego, co zaraz powiem Ginewrze. Tak
długo się przyjaźnimy. Muszę coś wyznać wam obojgu – tobie także, jak członkowi
rodziny.
Lancelot usiadł z powrotem.
– Dziękuję ci, Lance. A teraz podajcie mi ręce, oboje. Siądę między wami. Z jednej
strony moja Królowa, z drugiej – mój Lance. Nie obwiniajcie mnie za to, co za chwilę
usłyszycie.
– Nam nie godzi się obwiniać nikogo, Królu – rzekł z goryczą Lancelot.
– Nie godzi się? Nie bardzo rozumiem. Mniejsza z tym: chcę powiedzieć wam
o czymś, co uczyniłem w młodości. Stało się to zanim poślubiłem Ginewrę, grubo przed
twoim pasowaniem na rycerza. Czy zgadzacie się mnie wysłuchać?
– Naturalnie, że się zgadzamy.
– Chociaż nie wierzymy, że mogłeś uczynić coś złego.
– Historia ta ma swój początek właściwie jeszcze przed moim narodzeniem, gdy
ojciec mój zakochał się w Księżnej Kornwalii i aby ją zdobyć, zgładził Księcia, jej
małżonka. Moją matką była Księżna Kornwalii – tyle już wiecie.
– Owszem – potwierdzili.
– Lecz może nie wiecie, że data mych narodzin była dość niefortunna: zbyt mało
czasu dzieliło ją od dnia ślubu moich rodziców. Z tego powodu utrzymali rzecz
w tajemnicy, a mnie, w powijakach, posłali na wychowanie do Sir Ectora. Dostarczył
mnie tam Merlin.
– A po śmierci ojca – dokończył wesoło Lancelot – przywieziono cię z powrotem na
jego dwór, wyciągnąłeś magiczny miecz z kamienia, czym dowiodłeś, żeś jest
prawowitym Królem Anglii, i żyłeś długo i szczęśliwie. Koniec, kropka. Całkiem niezła
historia.
– Niestety, to nie koniec.
– Jak to?
– Trzeba wam wiedzieć, moi złoci, że matka, od której wzięto mnie tuż po urodzeniu,
nie miała pojęcia, gdzie przebywam. Ja zaś nie wiedziałem, kto jest moją matką. Prawdę
znali jedynie Uther Pendragon i Merlin. Po latach, będąc już królem, poznałem rodzinę
matki, nieświadom, że też do niej należę. Uther już nie żył, a Merlinowi jak zwykle
poplątała się chronologia i zapomniał mi powiedzieć – więc pewien byłem, że mam do
czynienia z obcymi osobami. Jedna z tych osób wydała mi się mądra i piękna.
– Chodzi o słynne Siostrzyce Kornwalijskie – uściśliła chłodno Królowa.
– Słusznie, najmilsza: słynne Siostrzyce Kornwalijskie. Zamordowany Książę miał
trzy córy, które – o czym wówczas nie wiedziałem – były moimi przyrodnimi siostrami.
Nazywały się: Morgana le Fay, Elaine i Morgause. Uchodziły za najpiękniejsze kobiety
w Brytanii.
Król zamilkł, lecz po chwili pewnym, choć cichym głosem podjął wątek.
– Zakochałem się w Morgause. Miałem z nią dziecko.
Jeśli nawet któreś ze słuchaczy poczuło na te słowa zdumienie, niechęć, współczucie
czy zazdrość – nie okazali niczego. Najbardziej ich zdziwiło, że Artur zdołał tak długo
utrzymać rzecz w tajemnicy. Milczeli jednak, gdyż po jego głosie poznali, że cierpi
i pragnie, aby mu nie przerywano i pozwolono wyspowiadać się do końca.
Cisza przeciągała się. Wszyscy troje patrzyli w ogień. Wreszcie Artur wzruszył
ramionami.
– Krótko mówiąc – rzekł dobitnie – jestem ojcem Mordreda. Gawaine i tamci trzej są
moimi siostrzeńcami, ale Mordred – synem.
Lancelot poznał po oczach Artura, że wolno mu zabrać głos.
– Nadal uważam, że nic strasznego się nie stało. Nie wiedziałeś przecież, że to twoja
przyrodnia siostra. Nie znałeś jeszcze Giny. A wiedząc to i owo o Morgause, śmiem
twierdzić, że to wszystko jej wina. Ta baba była diablicą.
– Była moją siostrą. I matką mojego syna. Ginewra pogłaskała go po dłoni.
– Biedaczek.
– A poza tym – dokończył Artur – była niezwykle piękna.
– Morgause... – wtrącił Lancelot.
– Morgause zapłaciła za wszystko własną głową, więc dajmy jej spokój.
– Głowę ściął jej rodzony syn, zastawszy matkę w łożnicy z Sir Lamorakiem.
– Proszę cię, Lancelocie, oszczędź nam szczegółów.
– Przepraszam.
– Nadal nie widzę w tym wszystkim twojej winy, Arturze – powiedziała Ginewra. –
Przecież nie wiedziałeś, że to twoja przyrodnia siostra?
Król nabrał głęboko tchu i wyznał mężnie:
– Nie powiedziałem wam najgorszego.
– Czyli?
– Pamiętajcie, że byłem wówczas bardzo młody. Miałem dziewiętnaście lat. Merlin
spóźnił się ze swym ostrzeżeniem. Wszyscy powtarzali mi tylko, że popełniłem grzech
śmiertelny, że wynikną z niego same nieszczęścia, że jeśli dziecko się urodzi – będzie
potworem. Straszyli mnie okrutnymi przepowiedniami. Wpadłem w popłoch i zrobiłem
coś, co po dziś dzień nie daje mi spać po nocach. Ciężarna Morgause zniknęła w ukryciu,
gdy tylko sprawa wyszła na jaw.
– A ty?
– A ja wydałem edykt, mocą którego wszystkie dzieci urodzone w określonym czasie
miały zostać umieszczone na wielkim statku i zepchnięte na morze. Chciałem zniszczyć
Mordreda, dla jego własnego dobra, a nie wiedziałem przecież, gdzie się urodzi.
– Czy edykt wykonano?
– Tak, zepchnięto statek na fale. Mordred był na pokładzie, statek rozbił się o brzeg
pewnej wyspy. Większość nieszczęsnych dziatek utonęła, lecz Mordreda Bóg uratował
i oddał mi z powrotem na pohańbienie. Morgause odzyskała syna i przysłała go do mnie
po latach. Przed ludźmi jednak zawsze utrzymywała wersję, że Mordred jest prawym
synem Lotha, jak Gawaine i pozostali. To oczywiste, że wolała nie chwalić się prawdą, tak
samo jak jej synowie.
– Cóż... – odezwała się Ginewra. – Skoro prawdę znają oprócz nas tylko Orknejowie,
a Mordred żyje i ma się niezgorzej...
– Nie zapominaj o innych niemowlętach na statku – jęknął głucho Król. – Śnią mi się
po nocach.
– Czemu dopiero teraz nam to mówisz?
– Wstydziłem się.
Tym razem Lancelot nie wytrzymał.
– Arturze! – ryknął. – Ty się nie masz czego wstydzić! Zrobiłeś tylko to, co tobie
samemu uczyniono, gdy byłeś słabym, nierozumnym pacholęciem. Chciałbym dostać
w swe ręce tych łobuzów, którzy straszą dzieci opowieściami o grzechu śmiertelnym,
porachowałbym im kości! Pomyśl – co za pożytek z tego ich gadania? Tylko niepotrzebne
cierpienie. Biedne, niewinne dziatki!
– Wszystkie utonęły.
Znów siedzieli w milczeniu, wpatrzeni w ogień. W końcu Ginewra zwróciła się do
męża.
– Arturze – zapytała – dlaczego opowiedziałeś nam to wszystko właśnie dzisiaj?
Artur przez chwilę zwlekał z odpowiedzią, dobierał słowa.
– Dlatego – odparł w końcu – że Mordred, biedny chłopak, ma chyba do mnie żal,
i całkiem słusznie.
– Knuje zdradę stanu? – spytał czujnie głównodowodzący.
– Może nie aż tak poważnie, Lance – ale wyczuwam jego niezadowolenie.
– Więc skróć chłystka o głowę, i po kłopocie.
– Nie wiesz, co mówisz! Nie zapominaj, że Mordred jest moim synem. Kocham go.
Wyrządziłem mu wielką krzywdę. Mój ród od wieków prześladował Celtów, nie chcę
wydłużać listy krzywd. Poza tym, jestem jego ojcem: widzę w Mordredzie własne odbicie.
– Podobieństwo nie jest uderzające.
– Ależ tak. Mordred jest ambitny i honorowy, tak jak ja.
Niestety, ułomność cielesna nie pozwala mu celować w naszych sportach, przez co
stał się rozgoryczony – ze mną, jak sądzę, byłoby identycznie, gdyby nie to, że mam
szczęście być zdrów. Mordred jest także na swój sposób odważny i lojalny wobec swego
ludu. Musisz zrozumieć, że matka buntowała go przeciwko mnie – co zrozumiałe – i że
w jego pojęciu ucieleśniam wszystko, co najgorsze. Jest rzeczą niemal pewną, że w końcu
przyczyni się do mojej śmierci.
– I to, serio, uważasz za powód do darowania mu życia? Na obliczu Króla odmalował
się wyraz zdziwienia, wręcz zgorszenia. Jeszcze przed chwilą siedział załamany
i nieszczęśliwy między dwojgiem najbliższych sobie ludzi – lecz nagle wyprostował się
i dumnie spojrzał Lancelotowi w oczy.
– Nie zapominaj, że jestem Królem Anglii. Nie godzi się Królowi ścinać poddanych
dla własnej fantazji. Król jest głową swojego ludu, ma świecić mu przykładem i pełnić
jego wolę.
Widząc stropioną minę Lancelota, wybaczył mu natychmiast i z powrotem ujął jego
dłoń.
– Sam się z czasem przekonasz – wyjaśnił – że tam, gdzie król jest tyranem
i zwolennikiem przemocy, tam i ludzie stają się tyranami. Jeśli chcę, aby moi poddani
przestrzegali prawa, muszę wpierw sam go przestrzegać. A ja bardzo chcę przekonać
ludzi do nowego prawa, bo dzięki niemu będzie im się lepiej wiodło, więc i mnie
w rezultacie będzie lepiej.
Ginewra i Lancelot wpatrywali się w oczy Króla, nie bardzo rozumiejąc, do czego
zmierza. Artur odwzajemniał ich spojrzenia, w nadziei, że tą drogą przekaże więcej treści.
– Zrozum, Lance, ja muszę być niezłomnie sprawiedliwy. Mam na sumieniu tamte
niemowlęta i nie chcę mieć niczego więcej. Tylko prawo może mnie ustrzec przed
pułapką przemocy. Dobry król nie uśmierca wroga, za to gotów jest w razie potrzeby
uśmiercić przyjaciela.
– I żonę? – spytała Ginewra.
– I żonę – potwierdził Król posępnie.
Lancelot zaczął się wiercić; nieudolnie spróbował obrócić sprawę w żart.
– Mam nadzieję, że data egzekucji Królowej nie została jeszcze wyznaczona?
Król wciąż trzymał jego dłoń i patrzył mu w oczy.
– Gdyby Ginewrze, albo tobie, Lancelocie, udowodniono działanie na szkodę
królestwa, musiałbym ściąć wam głowy.
– Wielkie nieba! – wykrzyknęła Królowa. – Mam nadzieję, że nikt tego nie
udowodni.
– I ja mam taką nadzieję – rzekł Artur.
– A Mordred? – spytał Lancelot po krótkiej pauzie.
– Mordred jest sfrustrowanym młodym człowiekiem i obawiam się, że skorzysta
z każdej okazji, aby zrobić mi na złość. Jestem pewien, że gdyby stwierdził, że może się
w tym celu posłużyć tobą, mój drogi, albo Giną – na pewno by to uczynił. Czy mnie
rozumiesz?
– Rozumiem.
– Gdyby się zatem zdarzyło, że któreś z was może dać mu... jak by to rzec... broń do
ręki – miejcie mnie na względzie i bardzo uważajcie. Jestem w waszych rękach, kochani.
– Ależ to niedorzeczność... – uniosła się Ginewra.
– Odkąd przybył na dwór, jesteś przecież dla niego taki dobry – zaprotestował
Lancelot. – Czemu miałby nastawać...
Król skrzyżował ręce na piersi i patrzył w ogień spod półprzymkniętych powiek.
– Pamiętajcie – rzekł łagodnie – że nigdy nie dałem Ginie syna. Po mojej śmierci
Królem Anglii może zostać Mordred.
– Jeśli się dowiem, że szykuje zamach stanu – zacisnął pięści Lancelot – zabiję go
osobiście.
Żylasta dłoń natychmiast przygwoździła jego ramię.
– To jedyna rzecz, której nigdy nie wolno ci zrobić, Lance. Czegokolwiek dopuściłby
się Mordred – mam na myśli nawet zamach na moje życie – obiecaj, że będziesz
pamiętał, iż jest on naturalnym dziedzicem naszej krwi. Byłem złym człowiekiem...
– Arturze! – przerwała mu Ginewra. – Nie wolno ci tak mówić. To śmieszne. Mnie
samej wstyd tego słuchać.
– Jak to? Więc nie nazwałabyś mnie złym człowiekiem? – zdumiał się Artur
niepomiernie.
– Oczywiście, że nie.
– Myślałem, że po tej historii z niemowlętami...
– Nikomu przez myśl by nie przeszło nazwać ciebie złym człowiekiem! – zaperzył się
Lancelot.
Król stanął na tle ognia. Minę miał zaskoczoną, ale i zadowoloną. Zapewnienie, że nie
jest złym człowiekiem, wydało mu się śmieszne – ale wdzięczny był Ginewrze
i Lancelotowi za to, że go kochają.
– W każdym razie – rzekł – już nigdy nie zamierzam być złym człowiekiem.
Obowiązkiem króla jest w miarę możności zapobiegać rozlewowi krwi, a nie prowokować
go.
Raz jeszcze spojrzał spod oka na swych rozmówców.
– A teraz, moi złoci – zakończył wesoło – pędzę do Sądu Apelacyjnego, zadbać
o naszą słynną sprawiedliwość. Ty zaś, Lance, oddaj mi przysługę i dotrzymaj
towarzystwa Ginusi – zabaw ją czymś po moich tragicznych opowieściach.
ROZDZIAŁ V
Mówiąc, że idzie „zadbać o naszą słynną sprawiedliwość”, Artur nie oznajmiał, że za
chwilę wystąpi osobiście w roli sędziego – choć nie byłoby to niczym niezwykłym, gdyż
średniowieczni królowie sprawowali tę godność aż do czasów Henryka IV, który zasiadał
podobno i w ławie Lorda Skarbnika, i w ławie królewskiej. Rzecz w tym, że pora była zbyt
późna na rozprawy. Artur spieszył do lektury petycji na dzień następny: obyczaju tego
przestrzegał z wielką sumiennością. Prawo stało się obiektem jego szczególnych
zainteresowań, ostatnim szańcem w walce z Przemocą.
Za czasów Uthera Pendragona prawo w zasadzie nie istniało, jeśli nie liczyć
napuszonej etykiety, zarezerwowanej dla klas wyższych. A nawet jeszcze w czasach Króla
Artura, który sprzyjał idei Sprawiedliwości jako wędzidła dla szalejącej Siły Pięści,
obowiązywały aż trzy kodeksy – stosowanie ich było nie lada gimnastyką. Król Artur
usiłował połączyć Prawo Zwyczajowe, Kanoniczne i Rzymskie w jeden kodeks, dla
którego miał już nawet nazwę: Kodeks Cywilny. Właśnie to zadanie, połączone
z obowiązkiem lektury petycji na dzień następny, kazało mu co wieczór mozolić się
w cichym odosobnieniu Sali Sprawiedliwości.
Sala Sprawiedliwości mieściła się w przeciwległym końcu pałacu. Wbrew
spodziewaniom Artura, nie była jednak pusta.
Czekało w niej ńa Króla pięć osób – lecz współczesnego gościa zaskoczyłaby nie tyle
obecność petentów, co sama sala. Szczelnie obwieszona kobiercami, stanowiła zamknięty
sześcian: okna były zasłonięte z uwagi na noc, a drzwi nigdy nie odsłaniano. Człowiek
czuł się tam jak zamknięty w pudełku: miał niepokojące poczucie ograniczenia
symetryczną przestrzenią, znane zapewne motylom uśmiercanym w słoikach. Dziwiło,
w jaki sposób owych pięciu petentów dostało się do środka – istna chińska łamigłówka.
Wzdłuż wszystkich ścian ciągnęły się podwójnym rzędem haftowane opowieści
o Dawidzie i Batszebie oraz o Zuzannie i starcach, mieniące się żywymi, nie spłowiałymi
jeszcze kolorami. Wyblakłe arrasy, które oglądamy dzisiaj, niewiele mają wspólnego
z barwną tapiserią, która Salę Sprawiedliwości upodabniała do wnętrza malowanej
szkatułki. Pięciu petentów też lśniło w blasku świec. Rzucali się w oczy tym bardziej, że
umeblowanie sali było nader skąpe: długi stół z pergaminami wyłożonymi do wglądu dla
Króla, królewskie krzesło z wysokim oparciem, a w rogu, na podwyższeniu, pulpit
z ławeczką. Kolorowe były tylko ściany i ludzie. Każdy z nich miał na sobie jedwabną
tunikę z naszytym szewronem i trzema ostami oraz stosownymi do starszeństwa
emblematami stopnia spokrewnienia z głową rodu – wyglądali przez to jak sekwens kart
do gry. Byli to, naturalnie, Gawaine i jego bracia. Jak zwykle się kłócili.
– Ostatni raz ci powtarzam, Agravaine, trzymaj język za zębami – mówił Gawaine. –
Ja nie chcę mieć z tą sprawą nic wspólnego.
– Ja też nie – dorzucił pospiesznie Gareth.
– Ani ja – dodał Gaheris.
– Jeśli będziesz się upierał, doprowadzisz do rozłamu klanu. Ostrzegłem cię
wyraźnie, że żaden z nas ci nie pomoże. Zostaniesz sam jak palec.
Mordred, który dotąd tylko słuchał z szyderczą cierpliwością, oświadczył:
– Jestem po stronie Agravaine’a. Lancelot i ciotka hańbią nas wszystkich. Jeśli nikt
więcej nie chce przyjąć na siebie odpowiedzialności, uczynimy to we dwóch
z Agravaine’em.
Gareth spiorunował go wściekłym wzrokiem.
– Obydwaj świetnie nadajecie się do brudnej roboty.
– Dzięki za uznanie.
Gawaine próbował godzić zwaśnionych. Że jednak nie był urodzonym mediatorem,
jego wysiłki przywodziły na myśl interwencje sił natury – nawałnice lub trzęsienia ziemi.
– Mordredzie! – zaapelował. – Miejże, na litość boską, trochę rozumu. Chcesz
porywać się z motyką na słońce? Jestem najstarszy z was, wiem, co z tego wyniknie.
– Cokolwiek wyniknie, ja idę do Króla.
– Ależ Agravaine, zrozum, że to oznacza wojnę. Artur i Lancelot będą musieli stanąć
przeciwko sobie, a wtedy połowa królów Brytanii weźmie stronę Lancelota, przez wzgląd
na jego rycerską reputację. Wybuchnie wojna domowa, nie widzisz tego?
Przywódca klanu zbliżył się do Agravaine’a, jak wielki, poczciwy zwierz,
demonstrujący panu ucieszną sztuczkę, i poklepał go ciężką łapą po ramieniu.
– No, stary. Nie gniewaj się na mnie o ten prztyczek z rana. Każdemu czasem puszczą
nerwy, ale przecież jesteśmy braćmi, i tylko to się liczy. Nie rozumiem, jak możesz
nastawać na Sir Lancelota po tym wszystkim, co dla nas zrobił. Nie pamiętasz już, jak cię
ratował – Mordreda zresztą też – przed Sir Turquine’em? Obydwaj zawdzięczacie mu
życie. Ja też: wyrwał mnie z łap Sir Caradosa w Wieży Rozpaczy.
– Uczynił to dla własnej chwały. Słysząc to, Gareth zaatakował Mordreda:
– Mów sobie przy nas co chcesz o Lancelocie i Ginewrze, bo niestety wszystko to
prawda, ale nie pozwalam ci z niego szydzić! Gdy przyszedłem na dwór Artura jako paź
kuchenny, on jeden potraktował mnie po ludzku. Nie miał zielonego pojęcia, kim jestem,
ale dawał mi napiwki, żartował ze mną i bronił przed Kayem. To on pasował mnie na
rycerza. Wszyscy wiedzą, że Sir Lancelot nigdy w życiu nie postąpił podle.
– Gdy jako młody rycerz wdałem się nieraz w zaciętą potyczkę – dodał Gawaine –
bywało, Boże przebacz, że nerwy mnie poniosły i zabiłem oponenta, chociaż już się
poddał. Gorzej: kiedyś zabiłem nawet pannę. A Lancelot nigdy nie skrzywdziłby istoty
słabszej od siebie.
– Sprzyja młodym rycerzom – zawtórował braciom Gaheris – i pomaga im zdobywać
ostrogi. Nie wiem, o co się go czepiacie.
Mordred wzruszył ramionami i udał, że ziewa, zasłaniając usta rękawem.
– Lancelot to sprawa Agravaine’a – stwierdził krótko. – Ja mam porachunki
z naszym miłym monarchą.
– Lancelot żyje ponad stan – burknął Agravaine. – Nieprawda – zaprzeczył Gareth. –
To najskromniejszy człowiek, jakiego znam.
– Nie podzielam twojej szczeniackiej fascynacji.
Skrzypnęły zawiasy ukrytych za arrasem drzwi. Zgrzytnęła zasuwa.
– Ucisz się, Agravaine – mruknął Gawaine. – Nie brzęcz tyle.
– Właśnie, że będę.
Dłoń Artura uniosła zasłonę.
– Mordredzie, błagam cię! – szepnął Gareth. Król był już w sali.
– Najwyższy czas – rzekł Mordred podniesionym głosem, który dotrzeć musiał do
uszu wszystkich – aby przy naszym Okrągłym Stole zapanowała sprawiedliwość.
Agravaine odpowiedział mu równie głośno, udając, że też nie zauważył niczyjego
wejścia:
– Czas najwyższy, aby ktoś głośno powiedział całą prawdę.
– Zamilcz, Mordredzie!
– I tylko prawdę! – dokończył garbus triumfalnym tonem. Artur, który jeszcze przed
chwilą dreptał po kamiennej posadzce korytarza, pochłonięty myślami o czekającej go
pracy, stanął wyczekująco w drzwiach. Nie zdziwił się. Rycerze spod znaku szewronu
i ostu odwrócili ku niemu oczy: oglądali starego monarchę w ostatnich chwilach chwały.
Kilka uderzeń serca odmierzyło ciszę, w której Gareth doznał bolesnego olśnienia:
ujrzał prawdziwe oblicze Króla. Nie bohatera rycerskich romansów, lecz zwykłego
człowieka, który zawsze starał się jak najlepiej; i nie wodza rycerstwa, lecz pilnego
ucznia, który – wierny naukom osobliwego mistrza, maga – ani na chwilę nie przestawał
myśleć; i nie Artura Władcę Anglii, lecz starego, osamotnionego człowieka, który przez
pół życia nosił koronę, opierając się mężnie podłościom losu.
Gareth z impetem przyklęknął na jedno kolano.
– My nie mamy z tym nic wspólnego!
Zwalisty Gawaine z trudem poszedł za przykładem brata.
– Panie, czyniłem wszystko, by powstrzymać braci, ale są uparci. Nie chcę słuchać
tego, co ci powiedzą.
Ostatni przyklęknął Gaheris. – Pozwól nam, panie, wyjść, zanim przemówią. Artur
dał krok w głąb komnaty i troskliwym gestem podniósł Gawaine’a z klęczek.
– Oczywiście, że możecie odejść, moi drodzy, jeśli taka wasza wola – powiedział. –
Mam nadzieję, że nie stanę się przyczyną waśni rodzinnej?
Gawaine z ponurą miną popatrzył na braci.
– Zaprawdę – rzekł proroczo, otulając się przezacną mową rycerską jak opończą – ta
waśń ściągnie zagładę na kwiat rycerstwa całej ziemi i zburzy nasze szlachetne
przymierze, a wszystko za przyczyną dwóch nędzników!
Gdy Gawaine, pełen urazy, wymaszerował z komnaty, popychając przodem Gaherisa,
za sobą zaś wiodąc skonsternowanego Garetha, Król w milczeniu podszedł do tronu.
Zdjął z niego dwie poduszki i położył na stopniach.
– Proszę, siostrzeńcy – rzekł zwyczajnym tonem. – Siadajcie i mówcie, o co chodzi.
– Wolimy stać.
– Czyńcie więc zadość własnej woli. Agravaine’owi nie podobały się te wstępy.
– Dajże pokój, Mordredzie! – zaprotestował. – Nie przyszliśmy tu, żeby się kłócić
z naszym Królem. Uchowaj Boże!
– Ja będę stał.
Agravaine pokornie przycupnął na jednej z poduszek.
– Nie chcesz drugiej?
– Nie, panie, dziękuję.
Starzec obserwował sytuację i czekał – jak skazaniec pod szubienicą, który nie opiera
się katu, ale też nie zamierza pomagać mu w wiązaniu pętli. Ze znużoną ironią przyglądał
się gościom, im samym pozostawiając działanie.
– Może byłoby mądrzej – wydukał z wyraźnym trudem Agravaine – dać sobie spokój
z całą tą rozmową...
– Może – przytaknął Król.
– Dość tej komedii! – huknął Mordred, brutalnie wkraczając do akcji. – Przyszliśmy
tutaj, aby powiedzieć coś wujowi. Wuj ma prawo znać prawdę.
– To nieprzyjemna prawda.
– W takim razie, moi drodzy chłopcy, jeśli wolicie, nie rozwijajmy tematu. Wiosenne
noce są zbyt piękne, aby zadręczać się przykrościami, czy nie lepiej pójść i pogodzić się
z Gawaine’em? Może wypożyczyłby wam na jutro swojego niezawodnego gołębiarza?
Królowa wspomniała właśnie, że z przyjemnością zjadłaby na obiad młodego zajączka.
Bronił tylko Ginewry – czy może ich wszystkich? Mordred przeszył ojca wzrokiem
bazyliszka i oświadczył bez ogródek:
– Przyszliśmy oznajmić ci coś, o czym od dawna wie cały twój dwór. Królowa
Ginewra jest kochanką Lancelota i nawet się z tym nie kryje.
Starzec pochylił się i poprawił fałdy płaszcza, otulając jego skrajem zziębnięte stopy.
Prostując się, spojrzał śmiało w oczy rozmówców.
– Czy jesteście gotowi udowodnić swoje oskarżenie?
– Jesteśmy gotowi.
– Wiecie zapewne, że podobny zarzut już stawiano?
– Nic dziwnego.
– Ostatnio plotki na ten temat rozsiewał niejaki Sir Meliagrance. Ponieważ nie był
w stanie przedstawić żadnych dowodów, rozstrzygnięcie sprawy pozostawiono
pojedynkowi. Sir Meliagrance zarzucił Królowej wiarołomstwo i zgłosił gotowość walki
w obronie swych racji. Na szczęście stronę Jej Wysokości wziął w pojedynku Sir Lancelot,
czyniąc nam tym wielką uprzejmość. Wynik, jak mniemam, pamiętacie.
– Pamiętamy doskonale.
– Ledwie rozpoczęto walkę, Sir Meliagrance legł na plecach, wołając, że się poddaje.
Nie pomogły żadne namowy: nie chciał wstać, póki Sir Lancelot nie zaproponował, że
zdejmie hełm i lewą część zbroi, a jedną dłoń da sobie przywiązać za plecami. Tę ofertę
Sir Meliagrance przyjął, i skończył poszatkowany na kawałki.
– To znana sprawa – zirytował się Mordred. – Pojedynek niczego nie rozwiązuje.
I nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością. Zawsze wygra silniejszy osiłek.
Artur z ciężkim westchnieniem splótł dłonie.
– Jesteś jeszcze bardzo młody, Mordredzie – rzekł cicho; od początku rozmowy ani
na chwilę nie podniósł głosu. – Doświadczenie nauczy cię, że prawie każdy sposób
wymierzania sprawiedliwości jest po swojemu niesprawiedliwy. Jeśli możesz
zaproponować inną niż pojedynek formę rozstrzygania spornych kwestii – chętnie ją
wypróbuję.
– To, że Lancelot jest najsilniejszym z rycerzy i zawsze broni Królowej, nie oznacza
jeszcze, że Królowa zawsze ma rację.
– Zgadza się. Jednak musimy jakoś rozstrzygać kwestie sporne, gdy zostajemy do
tego zmuszeni. Jeśli nie da się udowodnić oskarżenia, trzeba szukać innych metod
rozsądzenia sprawy, a niemal każda metoda okaże się wobec kogoś niesprawiedliwa. Ty,
Mordredzie, nie musiałbyś przecież osobiście stawać do pojedynku przeciwko obrońcy
Królowej: jako niezdolny do wałki, mógłbyś wynająć w tym celu najsilniejszego ze
znanych ci rycerzy. Królowa, rozumie się, też wynajęłaby najsilniejszego. To tak samo,
jakbyście oboje wynajęli najsprawniejszych adwokatów do obrony swoich racji. Koniec
końców i tak zawsze wygra najbogatszy – czy wynajmie najdroższego oratora, czy
szermierza – więc nie łudźmy się, że o wyniku przesądza tylko brutalna siła.
– Chwileczkę, Agravainie – Artur ubiegł siostrzeńca, który właśnie chciał coś
powiedzieć. – Na razie mi nie przerywaj. Chcę do końca objaśnić istotę próby pojedynku.
Moim zdaniem decyduje tu bogactwo: bogactwo i łut szczęścia, no i naturalnie wola
Boża. Jeśli strony są równie bogate, możemy uznać, że zwycięży ten, kto ma więcej
szczęścia, jak przy rzucie monetą: orzeł – reszka. Pytam was więc: czy zarzucając
Królowej wiarołomstwo, jesteście pewni, że los sprzyja wam bardziej niż jej?
Agravaine włączył się do rozmowy z udanym animuszem. Przed spotkaniem zażył
stosowną dawkę alkoholu i ręce już mu się nie trzęsły.
– Za pozwoleniem, wuju, ja właśnie w tej kwestii. Mamy nadzieję rozstrzygnąć
sprawę bez próby pojedynku.
Artur spojrzał na niego z niepokojem.
– Wiesz doskonale, że sądy boże zostały zakazane, a co się tyczy próby oczyszczenia –
trudno będzie znaleźć odpowiednią liczbę kompurgatorów równych urodzeniem
Królowej.
Agravaine uśmiechnął się na to.
– Nie jesteśmy znawcami prawa – rzekł skromnie. – Pomyśleliśmy jednak, że gdyby
udało się udowodnić zarzut przed którymś z twoich nowo powołanych sądów, wówczas
próba pojedynku okazałaby się zbyteczna. Naturalnie, możemy się mylić.
– Niech werdykt wyda Ława Przysięgłych! – wyrecytował szyderczo Sir Mordred. –
Czy nie tak właśnie nazwałeś swoje sądy? Nowomodne fanaberie.
„Pobijemy go jego własną bronią!” – zachwycił się w duchu Agravaine.
Król zabębnił palcami po oparciu tronu. Przeciwnicy nacierali, osaczali go, zapędzali
w kozi róg.
– Sporo wiecie na temat prawa – rzekł powoli.
– Gdyby, wuju, dajmy na to, znaleziono Lancelota w łóżku Ginewry, na oczach
świadków – wówczas pojedynek nie byłby konieczny, prawda?
– Za pozwoleniem, Agravainie, wolałbym, abyś o swojej ciotce mówił, używając jej
tytułu, przynajmniej w mojej obecności. Nawet w takiej sprawie.
– Ciocia Jenny – podpowiedział Mordred.
– Tak, chyba słyszałem, jak Sir Lancelot właśnie tym imieniem się do niej zwracał.
-”Ciocia Jenny!” „Sir Lancelot!” „Za pozwoleniem!” A oni pewnie teraz się całują.
– Mordredzie, albo wyrażaj się w sposób cywilizowany, albo opuść komnatę.
– Mordred nie chciał cię urazić, wuju. On tylko cierpi z powodu plamy na twojej
nieposzlakowanej opinii. Domagamy się sprawiedliwości. Mordredowi tak bardzo leży na
sercu dobro... rodu. Nieprawdaż, Mordredzie?
– Gwiżdżę na dobro rodu.
Król, wyraźnie już przygnębiony, westchnął ciężko, lecz zachował zimną krew.
– No cóż, Mordredzie – rzekł. – Nie wdawajmy się w drobiazgi. Walka o nie
przekracza moje siły. Twierdzisz, że moja żona jest kochanką mojego najlepszego
przyjaciela, co zamierzasz naocznie udowodnić przy świadkach – trzymajmy się tego.
Rozumiem, że tryb procedury sądowej jest ci znany.
– Nie jest mi znany.
– W każdym razie Agravaine wie coś na ten temat. Procedura jest następująca. Skoro
upieracie się przy powództwie cywilnym, zamiast oddać sprawę pod Sąd Honorowy,
proces potoczy się według zasad kodeksu cywilnego. Jeżeli dowiedziecie słuszności
oskarżenia, człowiek, który obydwu was ocalił przed Sir Turquine’em, zostano ścięty,
natomiast moja żona, którą bardzo kocham, będzie musiała spłonąć na stosie za
wiarołomstwo. Jeśli natomiast nie zdołacie przedstawić dowodów, wówczas ostrzegam,
że ciebie, Mordredzie, czeka banicja – a więc i utrata wszelkiej nadziei na objęcie tronu,
Agravaine’a zaś – stos, gdyż zarzucając zdradę Królowej, sam dopuściłby się zdrady.
– Nawet dziecko wie, że bez trudu znajdziemy dowody.
– Proszę bardzo, Agravainie. Jako znawcy i gorliwemu obrońcy prawa nie muszę ci,
naturalnie, przypominać o istnieniu takiego zjawiska jak akt łaski?
– Akt łaski – wpadł mu w słowo Mordred – na mocy którego spycha się łodzie
z niemowlętami na pełne morze?
– Dziękuję ci, Mordredzie. Byłbym zapomniał.
– Nie chcemy łaski – rzekł twardo Agravaine. – Chcemy sprawiedliwości.
– Rozumiem.
Artur wsparł łokcie na kolanach i ukrył twarz w dłoniach. Siedział tak chwilę,
mobilizując wszelkie siły poczucia obowiązku i własnej godności. Wreszcie przemówił,
nie odsłaniając oblicza:
– Jak chcecie ich podejść?
Zwalisty Agravaine stał się nagle uosobieniem grzeczności.
– Gdybyś zgodził się, wuju, wyjechać z zamku na jedną noc, skrzykniemy zbrojną
drużynę i przyłapiemy Lancelota w komnacie Królowej. Musisz wyjechać, bo inaczej on
tam nie pójdzie.
– Daruj, Agravaine, ale nie zamierzam zastawiać pułapki na własną żonę. Zdobycie
dowodów należy tylko do was – to chyba uczciwe postawienie sprawy. Tak, jestem
pewien, że uczciwe. Mam chyba prawo odmówić... nazwijmy rzecz po imieniu:
wspólnictwa. Nie poczuwam się do obowiązku wspomagania waszego planu wyjazdem.
Powiem więcej – odmawiam, z czystym sumieniem.
– Twoja odmowa nie może jednak trwać wiecznie. Nie spędzisz przecież reszty życia
przykuty do Królowej, tylko po to, żeby nie dopuścić do niej Lancelota. Co z planowanym
na przyszły tydzień polowaniem? Jeśli z niego zrezygnujesz, będzie to oznaczało, że
zmieniasz plany, aby udaremnić działanie sprawiedliwości.
– Nikt nie jest w stanie udaremnić działania sprawiedliwości, Agravainie.
– A zatem, wuju Arturze, weźmiesz udział w polowaniu? A nam dasz pozwolenie na
wtargnięcie do komnaty Królowej, jeżeli będzie tam przebywał Lancelot?
Jego radosne podniecenie obudziło niesmak nawet w Mordredzie. Król wstał i owinął
się płaszczem, jak przed chłodem.
– Weźmiemy udział w polowaniu.
– Ale ich nie uprzedzisz? – bełkotał rozemocjonowany Agravaine. – Nie powiesz im,
że wnieśliśmy oskarżenie? To byłoby nieuczciwe!
– Troszczysz się o uczciwość? – spytał Król.
Patrzył na nich jakby z bardzo daleka, ważąc w umyśle prawdę, sprawiedliwość, zło
i los człowieka.
– Udzielam pozwolenia.
Nagle wzrok jego oprzytomniał i Artur spojrzał na przeciwników z czujnością sokoła.
– Ale coś wam powiem prywatnie, Mordredzie i Agravainie: moja jedyna nadzieja
w tym, że Lancelot ukatrupi was obu i wszystkich świadków. Taki wyczyn – co
stwierdzam z dumą – nie przerasta bynajmniej jego możliwości. Jako najwyższy
zwierzchnik Wymiaru Sprawiedliwości dodam jeszcze, że wystarczy najmniejsze
uchybienie w akcie oskarżenia, a będę was obu ścigał bez litości, z całą surowością
machiny prawa, którą oto wprawiliście w ruch.
ROZDZIAŁ VI
Wiedząc, że Król udał się na polowanie do Nowego Lasu, Lancelot nie wątpił, że
Królowa przyśle po niego. Ubrany w szlafrok, z głową owiniętą turbanem, chodził w tę i z
powrotem po sypialni, której mrok rozpraszała jedynie lampka przed świętym obrazem.
Pod szlafrokiem w wesoły deseń Lancelot był gotów do łóżka – czyli nagi.
Wystrój komnaty był surowy, żadnych luksusów: nagie ściany, wąska, twarda prycza
bez baldachimu, okna bez szyb, zasłonięte jedynie sztywno napiętym, natłuszczonym
płótnem. Wielcy dowódcy na ogół lubią taki polowy styl (podobno Książę Wellington
sypiał w zamku Walmer wyłącznie na pryczy): poza łóżkiem tolerują w pokoju najwyżej
jedno krzesło albo stary kufer. Lancelot też miał kufer, okuty, w kształcie trumny. Innych
mebli w komnacie nie było – tylko pod ścianą stał wielki miecz Lancelota, w pochwie
z dyndającymi rzemieniami.
Na kufrze leżał hełm garnczkowy. Lancelot sięgnął po niego i podszedł do światełka
pod obrazem: tam, ze zdziwioną miną chłopca sprzed wielu lat, zapatrzył się we własne
odbicie w wypukłej stali. Odłożył hełm i podjął marsz od ściany do ściany.
Gdy usłyszał pukanie do drzwi, pewien był, że to oczekiwany sygnał. Jedną ręką
sięgnął po miecz, a drugą do rygla, lecz nim otworzył, drzwi uchyliły się same. W progu
stał Gareth.
– Wolno wejść?
– Gareth! – zdumiał się Lancelot, bez wielkiego entuzjazmu. – Wejdź, proszę. Co za
miła niespodzianka.
– Lancelocie, przychodzę cię ostrzec.
Podstarzały rycerz spojrzał gościowi w oczy i uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Na Boga! To chyba nic poważnego?
– Owszem, coś poważnego.
– Wejdźże wreszcie i zamknij drzwi.
– Lancelocie, chodzi o Królową. Nie wiem, jak zacząć.
– Więc nie zaczynaj.
Lancelot ujął gościa za ramiona i zaczął go popychać z powrotem ku drzwiom.
– Jestem ci bardzo wdzięczny za ostrzeżenie, ale nie sądzę, abyś mógł mi powiedzieć
coś nowego.
– Och, Lancelocie, wiesz, że zrobiłbym dla ciebie wszystko. Nie wiem, co uczynią ze
mną pozostali, kiedy dowiedzą się, że byłem u ciebie, ale musiałem przyjść!
– O co chodzi? – Lancelot przestał popychać gościa i przyjrzał mu się ponownie.
– O Agravaine’a i Mordreda. Nienawidzą cię, przynajmniej Agravaine. On ci
zazdrości. Mordred bardziej nie cierpi Artura. Zrobiliśmy wszystko, żeby ich
powstrzymać, ale na nic. Gawaine nie chce się mieszać do sprawy po żadnej stronie,
Gaheris jak zwykle nie może się zdecydować – więc musiałem przyjść sam. Musiałem,
nawet jeśli działam przeciwko braciom i klanowi. Bo ja wszystko zawdzięczam tobie i nie
mogę dopuścić do tragedii!
– Mój biedny Gareth! Co się z tobą dzieje?
– Byli u Króla i powiedzieli mu wprost, że ty... bywasz w sypialni Królowej.
Chcieliśmy ich powstrzymać, wyszliśmy, żeby nie słuchać, ale oni powiedzieli.
Lancelot puścił ramiona Garetha i przeszedł się po komnacie.
– Nie martw się – powiedział po chwili. – Wielu już to mówiło i nic się nic stało.
Rozejdzie się po kościach.
– Nie tym razem. Mam przeczucie, że nie.
– Bzdura.
– To nie bzdura, Lancelocie. Oni cię nienawidzą. Nie dążą do pojedynku, bo wiedzą,
jak skończył Meliagrance. Są sprytniejsi: zastawią na ciebie pułapkę. Zajdą cię od tyłu.
Stary wiarus z pobłażliwym uśmiechem poklepał go po plecach.
– Zdaje ci się. Idź do łóżka, przyjacielu, i zapomnij o tym. Miło było cię widzieć, ale
pędź już do domu i śpij dobrze. Nie martw się. Gdyby Król miał zamiar rozpętać skandal,
nie wyjeżdżałby na polowanie.
Gareth nerwowo obgryzał paznokcie. Wreszcie zdobył się na odwagę i rzekł wprost:
– Proszę cię, nie chodź dzisiaj do Królowej.
Lancelot uniósł gniewnie jedną ze swoich nadzwyczajnych brwi, ale opuścił ją po
namyśle.
– Dlaczego?
– Jestem pewien, że to pułapka. Król specjalnie wyjechał na noc, żebyś poszedł do
Królowej, a Agravaine zaczai się tam i cię złapie.
– Artur nigdy by tego nie zrobił!
– A jednak zrobił.
– Bzdura! Znam go od czasów, kiedy ty koszulę w zębach nosiłeś! Wiem, że nie
zrobiłby tego!
– Ryzyko istnieje.
– I bardzo dobrze. Lubię ryzykować.
– Błagam!
Tym razem Lancelot bezceremonialnie wziął Garetha za kark i popchnął ku drzwiom.
– Posłuchaj no, mój drogi paziu kuchenny. Po pierwsze: znam Artura. Po drugie:
znam Agravaine’a. Uważasz, że powinienem się go bać?
– Ale podstęp...
– Gdy byłem młody, spotkałem kiedyś damę goniącą za sokołem wędrownym, który
zerwał się ze smyczy. Koniec smyczy uciekiniera zaplątał się w gałęzie i sokół zawisł na
drzewie głową w dół. Dama namówiła mnie, żebym wlazł na drzewo i zdjął jej ptaka.
Nigdy nie byłem mocny we wspinaczce. W końcu jednak wgramoliłem się na czubek
drzewa i uwolniłem sokoła. Tymczasem w dole pojawił się mąż tej damy, w pełnym
rynsztunku, i oznajmił, że zetnie mi głowę. Cała ta heca z sokołem była pułapką: chodziło
o to, żebym zdjął zbroję i znalazł się na łasce łajdaka. Na drzewo wlazłem bowiem
w samej koszuli, nawet bez sztyletu.
– No i co?
– Dałem mu w łeb konarem. A był to rycerz, do którego nasz biedny, stary Agravaine
nawet się nie umywa. Od tamtych pięknych czasów nabawiłem się nieco reumatyzmu, ale
jeszcze nie jest ze mną tak źle.
– Wiem, że poradzisz sobie z samym Agravaine’em, ale co będzie, jeśli zaatakuje cię
ze zbrojną bandą?
– Nic nie wskóra.
– Owszem, wskóra.
Ktoś zaskrobał i lekko zabębnił w drzwi. Mogła to być mysz, ale Lancelot nagle do
końca stracił zainteresowanie rozmową.
– No to trudna rada. Będę walczył z bandą. To zresztą czysta fantazja.
– Czy jednak nie mógłbyś się powstrzymać, tylko dzisiaj? Byli już przy drzwiach.
– Słuchaj no – rzekł dowódca królewskich oddziałów. – Przyjmij do wiadomości, że
Królowa mnie wzywa. Nie godzi się wszak odmówić zaproszeniu Królowej, prawda?
– Więc na próżno zdradziłem Pradawnych!
– Wcale nie na próżno. Każdy, kto by się o tym dowiedział, podziwiałby twoją
odwagę. Lecz, na szczęście, możemy ufać Arturowi.
– Więc mimo wszystko pójdziesz?
– Tak, paziu, i to zaraz. Na litość boską, po co ta tragiczna mina? Wiesz, jakim jestem
doświadczonym zabijaką. Idź spać!
– To znaczy: żegnaj.
– Bzdura: to znaczy dobranoc. Królowa czeka.
Stary wiarus zamaszystym ruchem dwudziestolatka zarzucił płaszcz na ramiona.
Uniósł klamrę zasuwy, lecz zawahał się w drzwiach: miał wrażenie, że o czymś
zapomniał.
– Ach, gdybym mógł cię powstrzymać!
– Niestety, nie możesz.
Lancelot dał nura w ciemną czeluść korytarza. Czegoś jednak zapomniał: miecza.
ROZDZIAŁ VII
Ginewra oczekiwała Lancelota w blasku świec, podnoszącym przepych sypialni.
Szczotkowała siwe włosy. Wyglądała prześlicznie – nie jak gwiazda filmowa, lecz jak
kobieta, która wyhodowała w sobie duszę. Śpiewała cicho – i to nie byle co, bo piękny
hymn „Veni, Sancte Spiritus”, ułożony podobno przez papieża.
Blask równo płonących świec igrał w złotych emblematach potrójnych lwów, gęsto
zdobiących szafirową kapę łoża. Grzebienie i szczotki lśniły fajansowymi ozdobami.
Ogromną skrzynię z polerowanego drewna zdobiły panele z emaliowanymi figurami
świętych i aniołów. Po ścianach spływały w miękkich fałdach brokatowe zasłony, a na
podłodze pysznił się naganny zbytek luksusu: autentyczny dywan. Goście zawsze stąpali
po nim z nabożną czcią, gdyż kobierce nie były pierwotnie przeznaczone na podłogi.
Artur obchodził go dokoła.
Niski, ciepły głos Ginewry czeszącej włosy dobrze współgrał z niewzruszoną jasnością
świec. Wtem drzwi otwarły się cicho. Dowódca rzucił czarny płaszcz na skrzynię,
przeszedł po dywanie i stanął za plecami Ginewry. Popatrzyła na niego w lustrze bez
zdziwienia.
– Czy mogę cię wyręczyć?
– Jeśli chcesz.
Wyjął szczotkę z jej dłoni i jął z wielką wprawą rozczesywać srebrzystą kaskadę,
nurzając w niej palce. Królowa przymknęła oczy.
Po dłuższej chwili milczenie przerwał Lancelot.
– Twoje włosy są jak... jak nie wiem co. Nie jak jedwab. Raczej jak woda, chociaż
mają też w sobie coś z chmury. Przecież chmura utworzona jest z wody, prawda? Więc
czym są: bladą mgiełką czy zimowym morzem, czy wodospadem, czy kopą siana na
mrozie? Tak, kopą siana! Przepastną, miękką, wonną...
– Dla mnie są jednym wielkim kłopotem.
– Są morzem, w którym się narodziłem – oświadczył solennie Lancelot.
Królowa otworzyła oczy.
– Przyszedłeś bezpiecznie?
– Nikt nie widział.
– Artur mówił, że wraca jutro.
– Tak? O, ten włosek jest całkiem biały.
– Wyrwij go.
– Biedny włosek. Taki delikatny. Skąd ty masz takie piękne włosy, Jenny? Mój jeden
włos jest gruby jak pół tuzina twoich razem. Naprawdę mam go wyrwać?
– Tak, wyrwij.
– Bolało?
– Nic a nic.
– Jak to nie? Kiedy byłem mały i szarpałem się z siostrami za włosy, bolało jak licho.
Czyżbyśmy z wiekiem zatracali wrażliwość na ból i szczęście?
– Nie – uspokoiła go Ginewra. – To dlatego, że wyrwałeś tylko jeden. Szarpnij pukiel,
a zobaczysz, jak zaboli. Sam się przekonaj.
Lancelot pochylił głowę, a Ginewra, nie odwracając się, uniosła białe ramię i owinęła
sobie lok znad jego czoła wokół palca. Szarpnęła, aż się skrzywił.
– Boli! Całe szczęście!
– Tak cię szarpały siostry?
– Właśnie tak. Ale ja je o wiele mocniej. Na mój widok każda łapała się za warkocze
i gromiła mnie wzrokiem. Ginewra parsknęła śmiechem.
– Cieszę się, że nie jestem twoją siostrą.
– No wiesz! Ciebie nigdy nie szarpałbym za włosy. Są zbyt piękne. Zrobiłbym z nimi
coś całkiem innego.
– Co na przykład?
– Na przykład... zagrzebałbym się w nich i zwinął w kłębek jak kocur i zasnął błogo.
Właśnie teraz mam na to ochotę.
– Skończ najpierw szczotkowanie.
– Jenny? – spytał nagle. – Myślisz, że to jeszcze potrwa?
– Czemu pytasz?
– Właśnie był u mnie Gareth, z ostrzeżeniem, że Artur wyjechał celowo, by zastawić
na nas pułapkę. Agravaine z Mordredem chcą przyłapać nas na gorącym uczynku.
– Artur nigdy by tego nie zrobił.
– Tak też powiedziałem Garethowi.
– Chyba, że zostałby zmuszony – dodała Ginewra.
– Nie wiem, kto i jak miałby go zmusić. Królowa zmieniła temat.
– To szlachetnie ze strony Garetha, że wystąpił przeciwko braciom.
– Zawsze uważałem go za jednego z najsympatyczniejszych dworzan. Gawaine też
jest porządny, ale porywczy i raczej zawzięty.
– Jest lojalny.
– To prawda. Artur mawia o Orknejach, że dla obcych są katem, a dla swoich bratem.
Żrą się między sobą jak psy, ale w gruncie rzeczy kochają się gorąco. Klanowa natura.
Królowa nagle nawiązała do poprzedniego wątku.
– Lance, czy twoim zdaniem oni mogli przymusić Króla do działania?
W jej głosie zabrzmiał lęk.
– Co masz na myśli?
– Artur jest fanatykiem sprawiedliwości. – Nie bardzo rozumiem...
– Pamiętasz tę rozmowę w zeszłym tygodniu? Może próbował nas ostrzec? Cicho!
Słyszałeś coś?
– Nie.
– Zdawało mi się, że ktoś jest za drzwiami.
– Pójdę sprawdzić.
Uchylił drzwi, lecz nie było za nimi nikogo.
– Fałszywy alarm.
– Zarygluj drzwi.
Lancelot wsunął koniec poprzecznej dębowej belki, grubej na dobre pięć cali,
w głęboką niszę kamiennej framugi. Powrócił w krąg światła, rozdzielił lśniące włosy na
dwie kaskady i jął je wprawnie splatać w warkocze. Jego dłonie śmigały jak czółenka
tkackie.
– Nie ma sensu się denerwować – powiedział. Ginewra jednak nadal roztrząsała
problem.
– Pamiętasz Tristana i Izoldę?
– Naturalnie.
– Tristan sypiał z małżonką Króla Marka i Król go za to zamordował.
– Tristan był łobuzem.
– Tak? A ja myślałam, że szlachetnym rycerzem.
– Takie stwarzał pozory. Ale sama powiedz: co to za rycerz, z Konwalii? Cała reszta
nie lepsza – też stamtąd.
– Przecież zawsze wymieniano go jako drugiego rycerza na świecie: Sir Lancelot, Sir
Tristan, Sir Lamorak...
– Tristanowe baju-baju.
– Ale dlaczego nazywasz go łobuzem?
– To dłuższa historia. Nie pamiętasz rycerstwa sprzed epoki Okrągłego Stołu, więc
nie wiesz nawet, jakiego geniusza poślubiłaś. Dla ciebie pewnie nie ma zasadniczej
różnicy między Tristanem a takim, weźmy, Garethem.
– A jest różnica?
– Dawniej każdy rycerz walczył za siebie. Starzy weterani, tacy na przykład jak Sir
Bruce Saunce Pitie, byli zwykłymi bandziorami. Wiedzieli, że póki są w zbroi, nikt im
krzywdy nie zrobi, więc używali sobie do woli. To były czasy jednej wielkiej jatki i gwałtu.
Kiedy Artur wstąpił na tron, baronowie byli wściekli. Bo Artur wierzył w Prawo
i Sprawiedliwość.
– Nadal wierzy.
– Na szczęście, oprócz wielkiej idei, miał i upór. Zabrało mu to dobre pięć lat, ale
w końcu wpoił ludziom potrzebę szlachetności. Byłem chyba jednym z pierwszych
rycerzy, którzy przejęli od niego tę ideę, a że poznałem ją za młodu, ukształtowała cały
mój charakter. Mówią o mnie, że jestem wzorem szlachetnego rycerza, ale to nie moja
zasługa. To idea Artura. On ją wpoił całej młodej generacji, również Garethowi.
Szlachetność weszła w modę. Z niej zrodziła się Misja Świętego Graala.
– Ale czemu nazwałeś Tristana łobuzem?
– Bo nim był. Artur mówił o nim „bufon”. Tristan mieszkał w Kornwalii, nigdy nie był
wychowankiem Artura, ale spodobała mu się nowa moda. Coś tam słyszał, że wielki
rycerz powinien być szlachetny, więc na prawo i lewo puszył się pozorami, nie pojmując,
ani nie podzielając całej filozofii. Papugował nowe obyczaje, lecz w gruncie rzeczy nie
miał w sobie za grosz szlachetności. Pomiatał żoną, gardził publicznie starym
Palomidesem za jego czarną skórę, a Króla Marka potraktował haniebnie. Rycerze
z Kornwalii to Pradawni, w głębi duszy zawsze odnosili się wrogo do idei Artura, nawet
gdy coś tam z niej przejęli.
– Tak jak Agravaine.
– Właśnie. Matka Agravaine’a pochodziła z Kornwalii. On zaś nienawidzi mnie
właśnie dlatego, że jestem wierny idei szlachetności. Ciekawe, że do wszystkich trzech
rycerzy uznanych przez pospólstwo za najświetniejszych – mam na myśli Lamoraka,
Tristana i siebie – Pradawni odnosili się zawsze z nienawiścią. Kiedy zamordowano
Tristana, radowali się, bo Tristan naśladował nową modę. A Sir Lamorak zginął,
zgładzony podstępnie przez ród Gawaine’a.
– Mnie się jednak zdaje – powiedziała Ginewra – że Agravaine nie cierpi cię z czystej
zawiści. Nie obchodzą go żadne idee, za to zazdrości każdemu, kto bije się lepiej od niego.
Tristana znienawidził za to, że ten dał mu łupnia w drodze do Wesołej Twierdzy, a do
morderstwa Lamoraka przyłożył rękę, bo dzielny chłopiec pokonał go w turnieju.
Ciekawe, ile razy ty sam mu się naraziłeś?
– Nie pamiętam.
– Pomyśl, Lance: dwaj pozostali znienawidzeni przezeń rycerze już nie żyją.
– Każdy kiedyś musi umrzeć.
Królowa wyszarpnęła nagle warkocze z jego rąk. Obróciła się gwałtownie na stołku i,
jedną dłonią przytrzymując sploty, musnęła Lancelota spłoszonym spojrzeniem.
– Gareth mówił prawdę! Oni chcą nas zdybać dziś w nocy! Skoczyła na równe nogi
i jęła popychać Lancelota ku drzwiom.
– Wyjdź stąd. Odejdź, póki czas.
– Ależ Jenny...
– Żadnego ale. Jestem pewna, że to prawda. Czuję to. Twój płaszcz. Och, błagam cię,
Lance, spiesz się. Sir Lamoraka zadźgali ciosem w plecy.
– Daj spokój, Jenny, nie przejmuj się bez powodu. To czysta fantazja...
– To nie fantazja. Słuchaj. Słuchaj.
– Nic nie słyszę.
– Popatrz na drzwi.
Klamra zasuwy – kawał kutego żelaza w kształcie podkowy – przesuwała się z wolna
w lewo, chwiejnym ruchem kraba.
– Zamknięte. O co chodzi?
– Spójrz na rygiel!
Zamarli oboje, nie odrywając oczu od żelaznej klamry, która chytrze, ostrożnymi,
krótkimi ruchami, po omacku szukała drogi.
– Boże! – szepnęła Ginewra. – Już za późno!
Klamra opadła na miejsce, lecz w tej samej chwili rozległo się donośne walenie
w drzwi żelaznym przedmiotem. Drzwi były masywne, podwójne, belki jednej warstwy
szły w poprzek belek drugiej. Agravaine walił w nie żelazną rękawicą, a z czeluści hełmu
niósł się echem jego potężny głos:
– Otwierać, w imieniu Króla!
– Koniec z nami – wyszeptała Ginewra.
– Zdradziecki rycerzu! – dudnił głos, przekrzykując łomotanie w drzwi. – Sir
Lancelocie, zostałeś pojmany!
Zawtórował mu chór innych głosów i brzęk uzbrojenia, śmiało trącającego kamienne
schody, skoro wymóg ciszy i ostrożności przestał obowiązywać. Drzwi naparły na
blokującą je od środka belkę.
Lancelot bezwiednie przybrał styl przezacnej mowy rycerskiej.
– Czy jest w komnacie zbroja, którą bym mógł ochronić ciało moje? – spytał
Ginewrę.
– Nie ma nic. Nawet miecza.
Lancelot patrzył w drzwi z rzeczową miną człowieka rozwiązującego zadanie
matematyczne i obgryzał paznokcie. Drzwi dygotały pod gradem kilku pięści, a wrzaski
napastników brzmiały jak ujadanie sfory psów myśliwskich.
– Nie masz czym walczyć, Lancelocie, i jesteś prawie nagi. A ich jest wielu, i są
uzbrojeni. Zabiją cię, a mnie spalą na stosie – oto gorzki kres naszej miłości.
Lancelot złościł się, że nie umie rozwiązać problemu.
– Gdybym tylko miał zbroję! – utyskiwał. – To śmieszne, dać się tak złapać, niby
szczur w pułapkę.
Rozejrzał się po komnacie, przeklinając w duchu własne zapominalstwo.
– Zdrajco! – zadudnił głos. – Wyłaź z komnaty Królowej! Zawtórował mu iąny głos;
spokojny i ugrzeczniony: – Wiedz, że jest nas czternastu, pod bronią. Nie masz ucieczki.
Był to głos Mordreda. Walenie w drzwi nasilało się.
– Do licha z nimi! – zaklął Lancelot. – Dość tych hałasów! Muszę wyjść, bo pobudzą
cały zamek!
Odwrócił się do Królowej i wziął ją w ramiona.
– Jenny, ogłoszę cię moją najszlachetniejszą Panią, chlubą Chrześcijaństwa. Będziesz
mężna?
– Przecież wiesz, kochany.
– Moja słodka staruszko, daj buzi! Pamiętaj, że zawsze byłaś jedyną damą mego serca
i zawsze dotąd jakoś nam się udawało. Teraz też się nie lękaj. Jeśli mnie zabiją – wezwij
Sir Borsa. Zresztą, każdy z moich braci i bratanków zatroszczy się o ciebie. Powiadom
Borsa albo Demarisa: obaj w razie potrzeby pospieszą ci na ratunek. Przewiozą cię
bezpiecznie do Wesołej Twierdzy, a tam, na mojej ziemi, żyć będziesz jak królowa – którą
wszak jesteś. Zrozumiałaś?
– Jeśli ciebie zabiją, nie będę chciała ratunku.
– Ależ tak! Musisz! To bardzo ważne, aby przeżył ktoś, kto przedstawi całą historię
z naszej strony. Czeka cię trudne zadanie, lecz konieczne. A poza tym – chciałbym, abyś
się za mnie modliła.
– Znajdź sobie kogoś innego do modlitwy. Jeżeli cię zabiją, niech mnie spalą na
stosie. Przyjmę śmierć z pokorą, jak przystało na chrześcijańską królową.
Ucałował ją czule i nakłonił, aby usiadła.
– Nie czas na kłótnie – rzekł. – Wiem, że ty zawsze pozostaniesz sobą, Jenny,
cokolwiek się zdarzy, a zatem ja muszę pozostać Lancelotem. – Wciąż rozglądał się
niespokojnie po komnacie. – W mojej sprawie – dodał z roztargnieniem – nie zmieni to
niczego, lecz popełnili błąd, wciągając w to ciebie.
Ginewra obserwowała go, hamując łzy.
– Dałbym sobie nogę uciąć – zżymał się Lancelot – za kawałek zbroi, niechby sam
miecz, żeby mnie popamiętali!
– Lance, gdyby mnie zabili, a oszczędzili ciebie, byłabym bardzo szczęśliwa.
– A ja bardzo nieszczęśliwy – odparł, wpadając nagle w świetny humor. – Do dzieła!
Trzeba zrobić, co się da. W kościach mi łupie, ale, dalibóg, czuję, że szykuje się niezła
zabawa!
Przestawił wszystkie świece na kufer z Limoges, tak aby oświetlały go od tyłu, gdy
otworzy drzwi. Swój czarny płaszcz poskładał wzdłuż, we czworo, i owinął nim lewą rękę
aż po ramię, czyniąc z niego osłonę. W prawą rękę ujął taboret spod łóżka i, ważąc go
w dłoni, raz jeszcze omiótł pokój spojrzeniem. Rejwach za drzwiami nasilał się: dwaj
napastnicy wyraźnie próbowali przerąbać się do środka toporami – szczęściem, krzyżowy
układ belek podwójnych drzwi skutecznie chłodził ich zapały. Lancelot zbliżył się do
progu i huknął donośnie:
– Zacni panowie! – harmider za drzwiami ucichł momentalnie. – Dość tych krzyków
i hałasów! Otwieram drzwi, a wy postąpcie ze mną wedle własnej woli.
– No to już! Otwieraj! – rozległy się nieskładne wołania. – Dalej! Na nic twój opór
przeciwko nam wszystkim! Puszczaj do komnaty! Stań przed Królem Arturem, a ocalisz
życie!
Napierając ramieniem na wstrząsane łomotem drzwi, Lancelot powoli odsunął rygiel,
chowając go w ścianę. Następnie, wciąż podpierając drzwi ramieniem (napastnicy
tymczasem poniechali ataków, czując, że coś się szykuje), mocno wsparł prawą stopę na
posadzce, o dobre pół metra od progu – i nagle przeniósł na nią ciężar ciała. Drzwi
rozwarły się z impetem, lecz stopa Lancelota zatrzymała je w porę, półprzymknięte, tak
że do środka wtoczył się bezwładnie, niczym posłuszna sznurkom marionetka, tylko
jeden opancerzony rycerz. Lancelot zatrzasnął za nim drzwi, błyskawicznie zasunął
rygiel, owiniętą ręką złapał miecz przeciwnika za rękojeść, szarpnął do przodu, tamten
potknął się, a gdy padał, Lancelot grzmotnął go w łeb taboretem – i w mgnieniu oka, bez
śladu zadyszki, siedział na opancerzonej piersi pokonanego. Dokonał tego z taką
łatwością i nonszalancją, jakby to zbrojny rycerz był w starciu stroną bezbronną. Ten
bowiem – choć wtargnął do komnaty niczym wielka żelazna wieża, zrazu butnie
wypatrując Lancelota przez szczelinę hełmu – sprawiał wrażenie, jakby dobrowolnie
oddał Lancelotowi miecz, i z własnej chęci rzucił się na ziemię. Leżał niczym masywny
żelazny kadłub, a bosonogi adwersarz dźgał go końcem miecza przez otwór wentylacyjny
przyłbicy. Każde dźgnięcie dobywało z kadłuba jęk protestu.
Lancelot wstał i wytarł dłonie w szlafrok.
– Żałuję, że musiałem go zabić.
Uniósł przyłbicę i zajrzał do środka hełmu.
– Agravaine z rodu Orknejów!
Zza drzwi dobiegło dzikie wycie, łomot, walenie toporami i przekleństwa. Lancelot
odwrócił się do Królowej.
– Pomóż mi zdjąć zbroję – polecił krótko. Usłuchała natychmiast. Nawet się nie
wzdrygnęła, gdy, klęcząc przy trupie, obdzierali go wspólnie z bojowej osłony.
– Teraz mamy szansę – rzekł Lancelot, nie przerywając pracy. – Jeżeli zdołam ich
odeprzeć, wrócę tu po ciebie i uciekniemy do Wesołej Twierdzy.
– Nie, Lance. Dość już wyrządziliśmy szkody. Jeśli zdołasz uciec, trzymaj się z dala
od zamku, póki sprawa nie ucichnie. Ja zostanę. Jeżeli Artur mi wybaczy, a skandal da
się zatuszować, będziesz mógł kiedyś wrócić. Jeśli nie wybaczy – możesz przybyć mi na
ratunek. Co zrobić z tym żelastwem?
– Podaj mi.
– Tutaj mam drugie takie samo.
– O wiele lepiej zrobisz, jadąc ze mną – nalegał Lancelot, wbijając się w kolczugę, jak
futbolista w klubową koszulkę.
– Nie. Wyjeżdżając, przekreśliłabym wszystko raz na zawsze. A zostając, mogę
próbować coś naprawić. W razie potrzeby będziesz mnie ratował.
– Nie chcę cię zostawiać.
– Jeśli mnie skażą, a ty mnie uratujesz, przyrzekam jechać z tobą do Wesołej
Twierdzy.
– Ajeśli nie?
– Przetrzyj hełm skrajem płaszcza – poradziła. – Jeśli nie, to wrócisz po jakimś
czasie i wszystko będzie tak jak dawniej.
– Tyle wystarczy. Bez reszty się obejdę. Wyprostował się, z okrwawionym mieczem
w dłoni, i zmierzył wzrokiem zwłoki matkobójcy.
– Brat Garetha... – zadumał się. – Może był pijany? Niech z Bogiem spoczywa,
chociaż dziwnie tak o nim mówić.
Dama uniosła ku niemu postarzałą twarz.
– A więc żegnaj – szepnęła. – Na krótko.
– Żegnaj.
– Nie pocałujesz mnie?
Ucałował jej dłoń, gdyż był pod bronią, zakuty w stal i umazany krwią. Oboje
pomyśleli o trzynastu czekających za drzwiami.
– Chciałabym dać ci coś na pamiątkę, Lance, i dostać coś od ciebie. Wymienimy
pierścienie?
Uczynili to.
– Niechaj Bóg mieszka w tym pierścieniu, jako ja w nim mieszkam – powiedziała
Ginewra.
Lancelot odwrócił się i skierował ku drzwiom, zza których dobiegały wrzaski.
– Wyłaź z komnaty Królowej! Zdrajca Króla! Otwieraj! Napastnicy donośną wrzawą
rozgłaszali skandal. Lancelot stanął twarzą do drzwi, w rozkroku, i przemówił w stylu
rycerskim:
– Ucisz się, Sir Mordredzie, i posłuchaj rady. Odstąpcie od drzwi komnaty, nie
wzniecajcie wrzawy i awantury. Jeśli odstąpicie w pokoju, przyrzekam, że jutro z rana
stawię się przed Królem, a wówczas przekonamy się, kto z was i spośród innych zarzuca
mi zdradę. Odpowiem wam jak rycerz, żem nie przybył tutaj w zdrożnym celu –
i dowiodę tego, a jeśli trzeba, potwierdzę czynem.
– Biada zdrajcy! – rozległ się głos Mordreda. – Prędzej skrócimy cię o głowę
i poćwiartujemy, niźli będziemy słuchać!
– Wiedz – wtórował mu inny – że Król Artur dał nam wolną rękę: możemy
oszczędzić cię, lub zgładzić!
Lancelot opuścił przyłbicę i pchnął rygiel w bok końcem miecza. Masywne drzwi
rozwarły się z hukiem, ukazując przesmyk zatłoczony zbrojnymi z pochodniami.
– Cóż, moi panowie – rzekł posępnie. – Skoro nie starcza wam honoru – brońcie się!
ROZDZIAŁ VIII
Minął tydzień. Klan Gawaine’a zebrał się w Sali Sprawiedliwości. Za dnia sala ta
wyglądała inaczej niż w nocy, gdyż okna zostały odsłonięte. Nie była już pudełkiem,
ograniczonym niepokojącą, podstępną ślepotą czterech ścian – pułapką z arrasów, taką
jak tamta, co skusiła Hamleta do polowania po omacku z rapierem na szczury.
Popołudniowe słońce lało się do wnętrza, wprost na misternie utkaną Batszebę,
odsłaniającą jędrne piersi nad skrajem cebrzyka, który stał na blankach zamczyska,
zbudowanego jakby z dziecinnych klocków – i na Dawida, brodatego, w koronie, z harfą
w dłoni, który przyglądał się Batszebie z dachu sąsiedniej budowli. Słoneczne promienie
ślizgały się po grzywach setek koni, po najeżonych karnie pikach, po hełmach i zbrojach
sceny bitewnej obrazującej śmierć Uriasza. Sam Uriasz spadał właśnie z rumaka w pozie
niedoświadczonego nurka, powalony przez adwersarza ciosem w okolice przepony.
Ostrze miecza częściowo przekroiło go pasie, więc spadał, biedak, w dwóch kawałkach,
a z rany wypełzała gromada realistycznie odwzorowanych ceglastych robali, mających
w zamierzeniu artysty przedstawiać jelita.
Gawaine z ponurą miną siedział na samym końcu jednej z ław bocznych
przeznaczonych dla strony skarżącej: zaplótł ręce na piersi, a głowę wsparł o wiszący
z tyłu arras. Gaheris przycupnął na skraju długiego stołu i bawił się trokami skórzanego
kaptura dla jastrzębia: próbował wzmocnić wiązanie, a że splot troków był wielce
skomplikowany, poplątał je dokumentnie. Stojący obok Gareth aż dygotał z chęci
przejęcia kaptura w swoje ręce, był bowiem pewien, że potrafi rozsupłać węzeł. Mordred,
blady, z ręką na temblaku, wyglądał przez okno, wsparty o framugę. Ból wciąż mu
dokuczał.
– Ten idzie pod rozcięciem – podpowiadał bratu Gareth.
– Wiem, wiem, ale chcę najpierw przełożyć ten drugi.
– Daj mi spróbować.
– Zaraz, zaraz. Już prawie mam.
– Kat gotów do dzieła – oznajmił od okna Mordred. – Uch.
– To będzie okrutna śmierć – ciągnął Mordred. – Drewno jest suche, dymu prawie
nie będzie, skazana nie udusi się więc, zanim spłonie.
– Tak uważasz? – syknął jadowicie Gawaine.
– Biedna stara kobieta – pokiwał głową Mordred. – Doprawdy, można jej współczuć.
Gareth zaatakował go z wściekłością:
– Trzeba było wcześniej żałować!
– Teraz górny – mruknął Gaheris.
– O ile wiem – kontynuował swój monolog nie zrażony Mordred – przepisy
wymagają, aby nasz pan i władca osobiście nadzorował z okna przebieg egzekucji.
Gareth stracił resztki cierpliwości.
– Nie mógłbyś zamknąć się chociaż na chwilę? Myślałby kto, że lubisz widok ludzi
płonących na stosie.
Mordred skrzywił się pogardliwie.
– A ty to nie? Uważasz tylko, że nie wypada się do tego przyznawać. Spalają w samej
koszuli.
– Na litość boską, bądź cicho!
– A mnie się zdaje – zabrzmiał flegmatyczny jak zawsze głos Gaherisa – że nie ma się
o co bać.
Mordred, wściekły, doskoczył do niego.
– Jak to: nie ma się o co bać?
– Tak to – odpowiedział mu kąśliwie Gawaine. – Myślisz,
■ że Lancelot nie pospieszy jej na ratunek? Akurat o n na pewno nie jest tchórzem.
Mordred myślał intensywnie. Z posągowej figury w oknie przeistoczył się w kłębek
nerwów.
– Jeśli tak, to nie obejdzie się bez walki. Król Artur będzie musiał bić się
z Lancelotem.
– Król Artur będzie obserwował wszystko stąd.
– Ależ to oburzające! – szalał Mordred. – Chcesz mi powiedzieć, że Lancelot
najspokojniej w świecie wymknie się z Królową, i to na naszych oczach?
– Nic dodać, nic ująć.
– Czyli żadne nie poniesie kary!
– Zlitujże się, człowieku! – krzyknął Gareth. – Czy ty naprawdę tak bardzo chcesz
widzieć, jak ona skwierczy na stosie?
– Tak, chcę! Chcę! Gawaine, czy zamierzasz tu siedzieć z założonymi rękami
i pozwolić na takie bezeceństwo? Twój brat zginął!
– Ostrzegałem Agravaine’a.
– Tchórze! Gareth! Gaheris! Przekonajcie go! Nie wolno wam puścić tego płazem!
Ten człowiek zamordował Agravaine’a, waszego brata!
– W wersji, która do mnie dotarła, Mordredzie, Agravaine wraz z trzynastoma
innymi rycerzami w pełnej zbroi próbował zgładzić Lancelota, gdy ten nie miał na sobie
nic oprócz szlafroka. Skutek tego był taki, że i Agravaine, i reszta rycerzy postradała życie
– wszyscy poza jednym, który uciekł.
– Nie uciekłem.
– Ale jakoś żyjesz.
– Przysięgam, Gawaine, że nie uciekłem. Walczyłem z nim najlepiej jak umiałem, ale
kiedy złamał mi rękę – nie miałem szans. Na mój honor, Gawaine, wierz mi, że
walczyłem! – Mordred prawie płakał. – Nie jestem tchórzem!
– Skoro twierdzisz, że nie uciekłeś – wtrącił się Gaheris – to jak to się stało, że
Lancelot puścił cię wolno, chociaż zabił wszystkich innych? Przecież zgładzenie
wszystkich było w jego interesie, gdyż wówczas nie miałby świadków.
– Złamał mi rękę.
– Owszem, ale cię nie zabił.
– Mówię prawdę.
– A jednak cię nie zabił.
Bezsilna wściekłość i ból ręki zwyciężyły: Mordred rozbeczał się jak dziecko.
– Zdrajcy! Zawsze to samo! Jednoczycie się przeciwko mnie, bo jestem najsłabszy.
Trzymacie stronę tępych osiłków, a mnie nie wierzycie. Agravaine zabity – opłakaliście
go i ani myślicie ścigać mordercę! Zdrajcy, zdrajcy! Nic się przez was nie zmieni!
Wejście Króla zamknęło mu usta. Artur wyglądał na zmęczonego. Podszedł wolno do
tronu i zasiadł na nim. Dał znak zebranym, którzy wstali przez uszanowanie, aby na
powrót zajęli swoje miejsca. Gawaine opuścił się ciężko na ławę, lecz Gareth i Gaheris
stali nadal, z serdecznym żalem przyglądając się Królowi. Ciszę mącił jedynie stłumiony
szloch Mordreda.
Artur przeciągnął dłonią po czole.
– Czemu on płacze?
– Próbował nam wyjaśnić – odparł Gawaine – dlaczego Lancelot, uśmierciwszy
trzynastu rycerzy, zreflektował się i postanowił oszczędzić naszego kochanego Mordreda.
Widocznie zadzierzgnęła się między nimi nić sympatii.
– Zdaje się, że ja znam odpowiedź. Widzicie, panowie, przed dziesięciu dniami
prosiłem Sir Lancelota, aby nie zabijał mojego syna.
– Wielkie dzięki za nic – skrzywił się Mordred. – Nie mnie dziękuj, Mordredzie, lecz
Lancelotowi.
– Szkoda, że mnie nie zabił.
– Mnie nie szkoda. Zdobądźże się na odrobinę wyrozumiałości, mój synu, w tej jakże
trudnej dla nas sytuacji. Pamiętaj, że jestem twoim ojcem. Wraz z tobą straciłbym całe
potomstwo.
– Żałuję, że się urodziłem.
– Ja też tego żałuję, mój biedny chłopcze. Lecz skoro się już stało, wykorzystajmy ten
fakt jak najlepiej.
Mordred prawie podbiegł do tronu; na jego twarzy malował się wyraz fałszywej
skromności.
– Ojcze! – zwrócił się do Artura. – Czy wiesz, że Lancelot ma przybyć jej na ratunek?
– Spodziewałem się tego.
– Więc wystawiłeś na drogach rycerzy, aby go zatrzymali? Wzmocniłeś straże?
– Moich straży nie da się już wzmocnić, Mordredzie. Staram się działać uczciwie.
– Ojcze! – nalegał Mordred. – Poślij Gawaine’a i tych dwóch, aby wzmocnili straże.
Ja na twoim miejscu uważałbym za nieuczciwe wystawienie słabej straży w obliczu
groźby ataku Lancelota: byłaby to zdrada własnych żołnierzy. Świadome wydanie ich na
śmierć.
– Za pozwoleniem Waszej Wysokości, ja, tak czy siak, nie pójdę. Uprzedzałem tych
dwóch od samego początku, że nie chcę mieć z tą hecą nic wspólnego. Nie mam
przyjemności oglądać Królowej Ginewry na stosie, na który oby nigdy nie trafiła, a już na
pewno nie będę go podpalał. Ostatnie moje słowo.
– Cuchnie zdradą – syknął Mordred.
– Niech sobie cuchnie czym chce, a ja lubię Królową, i tyle!
– Ja też lubię Królową, Gawaine. Ożeniłem się z nią przecież. Lecz gdy w grę wchodzi
sprawiedliwość powszechna, trzeba oddalić pospolite uczucia.
– Ja tam chyba nie umiem swoich oddalić. Król zwrócił się ku pozostałym.
– Gareth? Gaheris? Czy zechcecie uczynić mi tę grzeczność, przywdziać zbroje
i wzmocnić straże?
– Nie proś nas o to, wuju!
– Wiesz, że niełatwo mi was prosić, Gareth.
– Wiem, lecz nie zmuszaj nas, błagam! Lancelot jest moim przyjacielem, jakżebym
mógł z nim walczyć?
Król dotknął jego dłoni.
– Lancelot oczekiwałby tego od ciebie, mój drogi, bez względu na to, kto jest po
drugiej stronie. Lancelot także wierzy w sprawiedliwość.
– Nie podniosę na niego miecza, wuju. On mnie pasował na rycerza. Pójdę, jeżeli
każesz, ale bez zbroi. I tak czuję, że popełniam zdradę.
– Ja jestem gotów iść w zbroi – zgłosił się Mordred. – Nawet ze złamaną ręką.
– Patrzcie go, bohatera! – zadrwił Gawaine. – Wielkie mi ryzyko, jak Król prosił
Lancelota, żeby cię nie zabijał.
– Zdrajco!
– A ty, Gaheris? – spytał Król.
– Pójdę tak jak Gareth, bez zbroi.
– Chyba nic więcej nie wskóramy. Mam nadzieję, że uczyniłem wszystko, co należy.
Gawaine podniósł się z ławy i podszedł do Króla w niezdarnym odruchu współczucia.
– Uczyniłeś o wiele więcej, niż należy – zapewnił go serdecznie, ujmując wielką łapą
żylastą dłoń Artura. – Miejmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Pozwól iść moim
braciom bez zbroi. On nie zrobi im krzywdy, gdy ich pozna. A ja zostanę tu z tobą.
– Idźcie.
– Czy mam dać katu rozkaz rozpoczęcia?
– Tak, Mordredzie, skoro musisz. Wręcz katu mój pierścień i odbierz nakaz
aresztowania od Sir Bedivere’a.
– Dzięki, ojcze. Dzięki. Zaraz wracam.
Blada twarz Mordreda płonęła entuzjazmem i, o dziwo, nagle szczerą wdzięcznością.
Kiedy wypadł z komnaty w ślad za braćmi oddelegowanymi do wzmocnienia straży,
wzrok jego pałał, a w kąciku ust drgał silny tik. Stary Król, pozostawiony sam na sam
z Gawaine’em, opuścił skołataną głowę, kryjąc twarz w dłoniach.
– Mógł zachować chociaż pozory przyzwoitości. Mógł postarać się ukryć zadowolenie.
Gawaine położył dłoń na przygarbionym ramieniu monarchy.
– Nic się nie bój, wuju. Wszystko będzie dobrze. Lancelot na pewno zdąży ją
uratować i nikomu nie stanie się najmniejsza krzywda.
– Zawsze usiłowałem spełniać swoje obowiązki.
– I zawsze budziłeś tym powszechny podziw.
– Skazałem ją, bo tak wymaga prawo. Zrobiłem wszystko, co trzeba, aby wyrok mógł
zostać wykonany.
– Ale nie zostanie wykonany, bo Lancelot ją uratuje.
– Gawainie, nie powinieneś myśleć, że liczę na jej uratowanie. Jako Najwyższy Sędzia
Anglii stwierdzam, że mamy obowiązek spalić ją na stosie, bez litości.
– Jasne, wuju, jasne, wszyscy wiedzą, jak się starałeś. Ale to nie zmienia faktu, że
w głębi duszy obaj życzymy jej ocalenia.
– Och, Gawainie! – westchnął żałośnie Artur. – Tyle lat była moją żoną!
Gawaine podszedł do okna.
– Nie zadręczaj się, wuju. Wszystko będzie dobrze.
– Co znaczy „dobrze”? – krzyknął rozpaczliwie starzec. – Co znaczy „źle”? Jeżeli
Lancelot przybędzie jej na ratunek, może zabić niewinnych strażników, których posłałem
do pilnowania stosu. A oni mi ufają. Postawiłem ich tam dla powstrzymania Lancelota –
bo tak chce prawo. Jeśli Lancelot ma ocalić Ginę – musi ich zabić. Jeśli ich nie zabije –
ona spłonie. Spłonie na śmierć, Gawainie, w okrutnych męczarniach – moja ukochana
Ginusia!
– Nie myśl o tym, wuju. Tak się nie stanie. Król był już jednak na skraju załamania.
– Więc dlaczego go jeszcze nie ma? Na co czeka? Gawaine tłumaczył spokojnie:
– Musi przecież poczekać, aż ją wyprowadzana plac; inaczej musiałby wziąć zamek
szturmem.
– Ostrzegałem ich, Gawainie. Parę dni wcześniej dałem im do zrozumienia, co się
szykuje. Ale pewnych rzeczy nie da się powiedzieć delikatnie. Ja sam też byłem głupi –
wolałem nie wiedzieć, miałem nadzieję, że dopóki nic nie wiem oficjalnie, wszystko
w końcu jakoś się ułoży. Uważasz, że to moja wina? Uważasz, że mogłem ich ocalić,
gdybym tylko postąpił inaczej?
– Postąpiłeś najlepiej jak można.
– Za młodu dopuściłem się niegodziwości, z której wynikły wszystkie nieszczęścia
mego życia. Czy twoim zdaniem można przekreślić zły czyn, spełniając później dobre
uczynki? Bo ja w to nie wierzę. Od tamtego czasu ciągle staram się spełniać dobre
uczynki, ale moje zło trwa i zatacza coraz szersze kręgi. Nie daje się powstrzymać. Czy
sądzisz, że i to jest jego przejaw?
– Nie znam się na tym.
– Straszne to czekanie! – rozpaczał Król. – O ileż straszniejsze musi być dla Giny!
Czemu nie wyprowadzą jej od razu i nie skończą z tym?
– Jeszcze chwila.
– To nie jej wina. A więc moja? Czy popełniłem błąd, przyjmując oskarżenie
Mordreda? Może należało oddalić sprawę? Uniewinnić Królową? Przymknąć oko na
moje własne nowe prawa? Czy tak właśnie powinienem był postąpić?
– Mogłeś to zrobić.
– Mogę robić, co mi się podoba.
– No właśnie.
– Tylko co by się wówczas stało ze sprawiedliwością? Jakie byłyby konsekwencje
mojego bezprawia? Niesprawiedliwość, podłość, utopione niemowlęta! Widziałem je
wokół siebie przez całą wczorajszą noc.
Gawaine przemówił cichym, zmienionym głosem:
– Nie wolno teraz myśleć o takich rzeczach. Trzeba mężnie stawić czoło trudnościom.
Stać cię na to?
Król kurczowo zacisnął dłonie na oparciach tronu.
– Tak.
– Chyba musisz podejść do okna. Właśnie ją wyprowadzają.
Starzec ani drgnął, tylko jego palce zacisnęły się mocniej na drewnianych oparciach.
Patrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem. Nagle dźwignął się, przenosząc ciężar ciała
na dłonie, i ruszył na zew obowiązku. Jego obecność przy egzekucji była niezbędnym
warunkiem legalności ponurej operacji.
– Ubrali ją w białe giezło.
Zrazu obserwowali scenę w drętwym milczeniu, jak ludzie, którzy muszą wystrzegać
się wzruszeń. Lecz hamowana rozpacz wprawiła ich w rodzaj zobojętnienia, w którym
stali się zdolni do zdawkowej konwersacji.
– Tak, widzę.
– Co robią?
– Trudno powiedzieć.
– Pewnie się modlą.
– No tak. Tam z przodu stoi biskup. Chwilę patrzyli na modlących się.
– Jak dziwnie wyglądają.
– Czemu dziwnie? Zwyczajnie.
– Myślisz, że mogę już usiąść? – spytał Król, jak małe dziecko. – Przecież się
pokazałem.
– Musisz zostać.
– Chyba nie wytrzymam.
– Musisz.
– A jeśli ona spojrzy w górę?
– Musisz zostać, aby uczynić zadość prawu.
Pod oknem, na skróconym perspektywą placu targowym, śpiewano hymn. Z góry
trudno było rozróżnić słowa i melodię. Widać było tylko księży krzątających się przy
przedśmiertnych obrzędach, nieruchomych rycerzy w lśniących zbrojach i mrowie
ludzkich głów – jak gruby wieniec z orzechów kokosowych – okalające cały plac.
Niełatwo było dostrzec w tym tłumie Królową: porwał ją nurt ceremoniału. To oblegała ją
grupka urzędników, to spowiedników, to przedstawiano ją katu, to skłaniano, aby
uklękła i modliła się, to znów kazano wstawać i przemawiać, to miotano na nią kalumnie,
to wciskano w dłonie gromnice, to jej wybaczano i błagano o wybaczenie – a wszystko
razem wiodło do nieuchronnego końca, do wygnania jej z życia z należnym zachowaniem
dystynkcji i honoru. Średniowieczne morderstwo w majestacie prawa odbywało się
z pompą i paradą.
– Ani śladu odsieczy? – spytał Król.
– Nie widzę.
– Spóźnia się.
Śpiew za oknem umilkł, pozostawiając po sobie przykrą ciszę.
– Jak długo jeszcze?
– Parę chwil.
– Pozwolą jej się wyspowiadać?
– Oczywiście.
– Może i my się pomodlimy? – spytał nagle starzec.
– Jeśli taka twoja wola.
– Uklękniemy?
– Wszystko jedno.
– Jak mamy się modlić?
– Nie wiem.
– Może zmówimy Ojcze Nasz? Nic więcej nie pamiętam.
– Ojcze Nasz w zupełności wystarczy.
– Głośno? Razem?
– Jeśli taka twoja wola.
– Gawaine, ja chyba muszę uklęknąć.
– Ja postoję – rzekł potomek Orknejów.
– Zacznijmy więc...
Ledwie wypowiedzieli pierwsze słowa swych niewprawnych błagań, z oddali, spoza
placu, zabrzmiał nikły głos trąbki.
– Czuj duch, wuju! Modlitwa zamarła w pół słowa.
– Jacyś żołnierze. Konni, jak się zdaje! Artur już zerwał się na nogi, już był w oknie.
– Gdzie?
– Słuchaj! Hejnał!
Czysty, przenikliwy, radosny śpiew trąbki wdarł się już do komnaty. Król uczepił się
łokcia Gawaine’a i szarpał z całej siły, wołając drżącym głosem:
– To mój Lancelot! Wiedziałem, że nie zawiedzie!
Gawaine przecisnął bary przez wąską framugę. Król napierał na niego – też chciał
widzieć.
– Tak, to Lancelot!
– Cały w srebrze!
– Czerwony skos na srebrnym tle!
– To ci chwat!
– Patrz, co się dzieje!
A było na co patrzeć. Na placu podniósł się tumult jak w filmie z Dzikiego Zachodu.
Pospólstwo pierzchało na wszystkie strony. Strażnicy próbowali w pośpiechu dosiąść
koni: każdy zjedna nogą w strzemieniu skakał przy kręcącym się w kółko rumaku.
Ministranci ciskali kadzielnicami. Księża łokciami przepychali się przez tłum. Biskup,
który chciał mężnie wytrwać na posterunku, został bezceremonialnie porwany
i uniesiony w stronę kościoła, a w ślad za nim fale tłumu pruł pastorał, wzniesiony
niczym sztandar bojowy ręką wiernego diakona. Baldachim, który jeszcze przed chwilą
dzierżono nad kimś, albo nad czymś, tonął w tumulcie z przekrzywionymi drzewcami, jak
„Titanic” na Atlantyku. Olśniewająca fala kawalerii zalała plac, z brzękiem metalu
i zgiełkiem trąb: kity na hełmach powiewały jak indiańskie pióropusze, miecze śmigały
unisono, niczym tryby osobliwej maszynerii. Opuszczona przez garstkę kapłaństwa, które
w pośpiechu dopełniło obrzędów, Ginewra w białym gieźle stała na stosie z mężnie
uniesioną głową. Trwała jak posąg, przywiązana do wysokiego pala. Górowała nad całą
sceną. U jej stóp kotłował się walczący tłum.
– Ależ szarżują, ależ bodą konie ostrogami!
– W szarży i tak żaden ci nie dorówna.
– Ach, nieszczęsny strażnik! Artur załamał ręce.
– Ktoś spadł z konia – zauważył Gawaine.
– To Segwarides. – Ale bigos!
– Nikt się dotąd nie oparł szarży Segwaridesa, nigdy! – gorączkował się Artur. – Co
za cios!
– Już po Sir Pertilopie.
– Nie, nie, to Perimones, jego brat.
– Patrz, jak miecze łyskają w słońcu! Patrz na te kolory! Niesamowite, co? Brawo, Sir
Gillimerze, świetny cios!
– Patrz lepiej na Lancelota! – skarcił go Król. – Miota się jak w ukropie. Bach!
Aglovale spadł z konia! Lancelot pędzi do Królowej!
– Priam go zatrzyma.
– Priam? Nonsens! Wygramy, Gawaine, powiadam ci: wygramy!
Wielkolud obrócił się ku niemu, wyszczerzony od ucha do ucha.
– Jacy „my”?
– No dobrze, niech ci będzie, kapuściana głowo. Sir Lancelot wygra. O, już zbliża się
do Królowej! Patrz! Podaje jej suknię i płaszcz!
– Rzeczywiście.
– Mój Lancelot nigdy by nie pozwolił, aby moją Ginewrę widziano w koszuli.
– Wiadomo. – Patrz, ubierają.
– Ona się uśmiecha.
– Kochane stworzenia, niech im Bóg błogosławi. Lecz cóż tam za rzeź w piechocie!
– Z przeproszeniem, już kończą.
– Lancelot nie uśmierca bez potrzeby. W tym względzie możemy mu ufać, prawda?
– Święta prawda.
– Kto tam leży pod koniem? Damas?
– Tak. Damas zawsze nosił czerwony pióropusz. Chyba szykują się do odwrotu. Ależ
się uwinęli!
– Ginewra już siedzi w siodle.
Znów rozległ się sygnał trąbki – lecz inny.
– Trąbią do odwrotu. O, Panie, Panie, zlituj się nad tym bałaganem!
– Mam nadzieję, że nie ma wielu rannych – niepokoił się Król. – Widzisz stąd? Może
należało posłać im pomoc?
– Paru na pewno trafi do parku sztywnych – odparł rzeczowo Gawaine.
– Mój wierny strażnik...
– Pewnie kilkunastu.
– Moi dzielni żołnierze! Wszystko to moja wina!
– Nie zauważyłem tu czyjejś szczególnej winy, a jeśli nawet, to najwyżej mojego
brata, ten zaś jest już martwy. To już ostatni – wskazał znikającego z placu rycerza. –
Spójrz, widać jeszcze biały płaszcz Królowej!
– Myślisz, że mogę jej pomachać? – Nie.
– Myślisz, że nie wypada? – Tak.
– W takim razie nie pomacham. Chociaż tak bym chciał... Ona odjeżdża...
Gawaine nie krył serdecznego wzruszenia.
– Wuju Arturze! Jesteś wspaniałym człowiekiem. Widzisz, mówiłem ci, że wszystko
dobrze się skończy.
– Ty też jesteś wspaniałym człowiekiem, Gawaine. I porządnym. I dobrym.
Ucałowali się po dawnemu, serdecznie, w oba policzki.
– No, stary... – mruczeli przy tym. – No, stary...
– Co teraz? – spytał Król.
– To już od ciebie zależy.
Stary Król rozejrzał się wokół, jakby istotnie poszukiwał zajęcia. Wszelkie oznaki
starości i niedołęstwa nagle go opuściły: Artur wyprostował się, policzki mu się
zaróżowiły, a zmarszczki na skroniach utworzyły gęste wachlarzyki – skutek wesołego
uśmiechu.
– Na początek proponuję gigantyczny toast.
– Świetna myśl! – pochwalił Gawaine. – Wołajmy pazia.
– Paziu! Paziu! – wołał Artur od drzwi. – Gdzież, u licha, on się podziewa? Paziu!
Chodź no tutaj, niecnoto, daj nam wina! Gdzieżeś łaził? Oglądać swoją panią, jak się
smaży na stosie? Ładny mi widok dla dzieci!
Rozbawiony młodzik pisnął wesoło i pognał z powrotem w dół po schodach, na które
był się już wgramolił do połowy.
– A po toaście? – spytał Gawaine.
Artur wrócił od drzwi zadowolony, zacierając ręce.
– Jeszcze o tym nie myślałem. Coś się zawsze zdarzy. Może namówimy Lancelota na
przeprosiny lub inną formę ugody – mógłby wówczas do nas wrócić. Podsunęłoby mu się
jakieś alibi: że, na przykład, stawił się w komnacie Królowej na jej wyraźny rozkaz, celem
ostatecznego wyjaśnienia sprawy Meliagrance’a, o której Królowa nie chciała rozmawiać
publicznie. A potem, naturalnie, musiał ocalić Ginewrę, wiedząc, że jest niewinna.
Jestem pewien, że da się to jakoś załatwić. Z tym, że w przyszłości musieliby się
prowadzić wzorowo.
Gawaine pierwszy ochłonął z entuzjazmu.
– Wątpię... – wycedził wolno, patrząc w ziemię. Król spojrzał na niego pytająco.
– Wątpię, czy uda się cokolwiek załatwić, dopóki Mordred żyje.
W tej samej chwili blada dłoń uniosła zasłonę w drzwiach i ukazała się upiorna
postać w pół-zbroi, z obnażoną ręką na temblaku.
– Nigdy – zabrzmiał głos wytrawnego aktora, który bezbłędnie trafia w kwestię –
dopóki Mordred żyje.
Artur odwrócił się, zaskoczony. Spojrzał w płonące dziką gorączką oczy syna i z
troską ruszył ku niemu.
– Mordred, co za niespodzianka!
– Artur, co za niespodzianka.
– Jak śmiesz w ten sposób odzywać się do Króla! – zaprotestował Gawaine.
– Jak śmiesz w ogóle odzywać się do mnie.
Zimny, beznamiętny ton Mordreda zatrzymał Króla w pół drogi. Pierwszy szok zaraz
minął i Artur wziął się w garść.
– Spokojnie – łagodził. – To była straszna jatka, wiemy o tym. Widzieliśmy wszystko
z okna. Jednak sam chyba przyznasz, że dobrze się stało: twoja ciotka jest cała i zdrowa,
a jednocześnie wszystkim wymogom sprawiedliwości stało się zadość.
– To była straszna jatka.
Głos Mordreda brzmiał mechanicznie, ale słowa były brzemienne znaczeniem. –
Piechota...
– W drobny mak.
Gawaine niczym wielka machina natarł na przyrodniego brata całym ciałem.
– Mordredzie – bełkotał. – Mordredzie, gdzie zostawiłeś Sir Garetha?
– Chyba: gdzie zostawiłem obu? Rudowłosy olbrzym bełkotał coraz szybciej:
– Nie małpuj mnie! Nie papuguj mnie! Gadaj, gdzie oni są!
– Sam ich sobie poszukaj, Gawaine, wśród żołnierzy na placu.
– Gareth i Gaheris... – zaczął Artur.
– Leżą na placu – dokończył Mordred. – Trudno ich było poznać, tyle krwi.
– Ale sami nie są chyba ranni? Byli bez broni. Mów: czy są ranni?
– Są martwi.
– Bredzisz, Mordred.
– Bredzisz, Gawaine.
– Przecież byli bez zbroi – powiedział Król.
– Byli bez zbroi.
– Mordredzie – rzekł Gawaine strasznym głosem – jeżeli kłamiesz...
– ...to szlachetny Gawaine posieka na kawałki swojego ostatniego brata.
– Mordredzie!
– Arturze – Mordred z kamienną twarzą wytrzymał wzrok ojca; w jego oczach kłębiła
się szaleńcza mieszanka nienawiści, bezczelności i rozpaczy.
– Jeśli to prawda, to straszna prawda. Kto miał sumienie zabić Garetha, w dodatku
nie uzbrojonego?
– Ciekawe, kto?
– Przecież oni dwaj w ogóle nie mieli się bić. Stali z boku, bo tak im kazałem. A do
tego Lancelot jest serdecznym przyjacielem Garetha, chłopiec żył w przyjaźni z całym
rodem Banów. To, co sugerujesz, jest niemożliwe. Jesteś pewien, że się nie pomyliłeś?
Głos Gawaine’a wypełnił nagle całą komnatę:
– Mordredzie! Kto zabił moich braci?
– Spróbuj sam zgadnąć.
Wściekły olbrzym podskoczył do garbusa. Trząsł się z oburzenia.
– Kto, jak nie Sir Lancelot, mój krzepki przyjacielu.
– Łżesz! Muszę się przekonać na własne oczy. Gawaine wypadł z komnaty, niesiony
tym samym impetem, który go przed chwilą rzucił w stronę brata.
– Czy jesteś pewien, Mordredzie, że obaj nie żyją?
– Gareth ma odcięty czubek głowy – odparł obojętnie Mordred – i lekko zdziwiony
wyraz twarzy. Gaheris natomiast nie ma żadnego wyrazu twarzy, gdyż rozłupano mu
głowę na pół.
Król był tym bardziej zdziwiony, niż zgorszony.
– Ależ Lance nie mógł tego zrobić... – rzekł ze smutnym niedowierzaniem. – Znał ich
przecież... Kochał ich. Byli bez hełmów, więc mógł rozpoznać ich twarze. Garetha
osobiście pasował na rycerza. Nigdy nie zrobiłby czegoś podobnego, nigdy!
– Naturalnie, że nie.
– Jak to? Przecież sam przed chwilą mówiłeś, że zrobił.
– Bo twierdzę, że zrobił.
– To na pewno pomyłka.
– To na pewno pomyłka.
– Co masz na myśli?
– Mam na myśli to, że szlachetny i nieustraszony Rycerz z Jeziora, który za twoim
przyzwoleniem przyprawił ci rogi i uprowadził żonę, na odjezdnym nie odmówił sobie
przyjemności zamordowania moich dwóch braci, nie uzbrojonych i miłujących go
z całego serca.
Artur przysiadł na ławie. Mały paź, który właśnie przyniósł Królowi zamówione wino,
skłonił się przed nim dwornie.
– Wino dla Waszej Królewskiej Mości.
– Zabierz je z powrotem.
– Sir Lucan, majordomus Waszej Królewskiej Mości, pyta, czy mógłby dostać pomoc
do wnoszenia rannych i jakieś płótno na bandaże?
– Idź z tym do Sir Bedivere’a.
– Tak jest, Wasza Królewska Mość.
– Paziu! – zawołał Król za odchodzącym chłopcem.
– Słucham, panie?
– Ilu zabitych?
– Mówią, że dwudziestu rycerzy zginęło: Sir Belliance, Sir Segwarides, Sir Griflet, Sir
Brandiles, Sir Aglovale, Sir Tor, Sir Gauter, Sir Gillimer, trzej bracia Sir Reynolda, Sir
Damas, Sir Priam, Sir Kay Cudzoziemiec, Sir Driant, Sir Lambegus, Sir Herminde i Sir
Pertilope.
– A Gareth i Gaheris?
– O nich nic nie słyszałem, Wasza Królewska Mość. Zasapany, bełkoczący, czewony
na twarzy Gawaine wbiegł z powrotem do komnaty. Popędził jak małe dziecko wprost do
Artura.
– To prawda! – szlochał. – To prawda! Znalazłem świadka. Biedny Gaheris i nasz
malutki braciszek Gareth, obu ich zaszlachtował, bezbronnych, bez zbroi!
Gawaine padł na kolana i wtulił rudosiwą głowę w fałdy królewskiego płaszcza.
ROZDZIAŁ IX
Minęło pół roku. Rześki, zimowy poranek zastał Wesołą Twierdzę spowitą w biel.
Słońce świeciło z prawa pod północny wiatr, nie tykając szronu na wschodniej ścianie
barbakanu. Na dookolnych łąkach szpaki i siewki pilnie przeszukiwały zwarzone mrozem
trawy. Szkielety drzew wyglądały jak modele układu nerwowego. Gdy się przypadkiem
kopnęło krowi placek – dudnił jak deska. Wszystko miało kolor zimy: odcień spłowiałej,
omszałej zieleni – jak we lwetowy jasiek, który latami leżał na słońcu. Nagie konary
drzew przywdziały śnieżne szale, a pociemniałe żałobnie chojaki – białe opończe. Lód
trzaskał na kałużach i zamarzniętej fosie. A nad wszystkim, w promieniach bezsilnego
zimowego słonka, górowała Wesoła Twierdza; piękny widok.
Zamek Lancelota nie onieśmielał niedostępnością. Staroświeckie fortece, tak
powszechne w czasach koronacji Artura, coraz częściej ustępowały miejsca budowlom
fantazyjnym i wesołym – choć może trudno nam w to uwierzyć, gdy dziś zwiedzamy
szare, zwaliste, kruszące się kamienne ruiny. W owym czasie nowoczesne warownie były
gipsowane, a domieszka chromu nadawała murom odcień lekko złotawy. Kryte gontem
wieże – okrągłe, na modłę francuską – obrastały gęsto w wymyślne dobudówki
i ornamenty. Były wśród nich małe, kryte, bajeczne mostki, łączące, dajmy na to, kaplicę
z wieżą – jak Most Westchnień w Cambridge. Były schody zewnętrzne, wiodące Bóg wie
dokąd – może do nieba. Spomiędzy machikułów ni stąd ni zowąd wyłaniały się strzeliste
kominy. Na bezpiecznej wysokości, tam gdzie niegdyś byłaby ślepa ściana, widniały okna
z barwnymi witrażami. Sztandary, krucyfiksy, maszkarony, wodotryski, kurki-
wiatrowskazy, wieżyczki i dzwonnice tłoczyły się na wieńczących mury spadzistych
dachach, krytych czerwoną dachówką, omszałym kamieniem lub gontem. Całość nie była
już właściwie zamkiem, ale miastem. Z daleka przywodziła na myśl francuską bagietkę,
a nie przaśny, zakalcowaty chleb celtyckich Szkotów.
Tę wesołą fortecę okalało obozowisko wroga, który trzymał ją w oblężeniu. Królowie
w owych czasach wozili z sobą na wojenne kampanie domowe arrasy, których przepych
świadczył o randze szturmującego obozu. Namioty oblegających były czerwone, zielone,
w szachownicę i w pasy. Niektóre miały obicie z jedwabiu. W takim to właśnie labiryncie
kolorów, lin i mocujących je śledzi namiotowych, najeżonych włóczni, wśród ślęczących
nad szachownicami graczy i kręcących się wszędzie markietanek, w przepychu
obwieszonych arrasami wnętrz, pełnych złotej zastawy, zasiadł Artur Król Anglii,
zdecydowany wziąć przyjaciela głodem.
Lancelot i Ginewra stali w paradnej komnacie przy kominku. Ognia nie rozpalano już
pośrodku sali, skąd dym uchodził jak mógł, przez otwory latarni. Lancelot miał kominek
co się zowie, bogato rzeźbiony w herby i podpory tarczowe rodu Benwick, zdolny
pomieścić dobre pół drzewa – tyleż właśnie żarzyło się oto w palenisku. Gołoledź na
dworze przerwała wojnę: konie za bardzo się ślizgały. Był to więc dzień nieformalnego
zawieszenia broni.
– Nie mieści mi się w głowie, że mogłeś to zrobić – mówiła Ginewra.
– Ani mnie, Jenny. Więcej: ja w ogóle nie pamiętam takiej sceny, ale skoro wszyscy
tak mówią...
– Naprawdę nic nie pamiętasz?
– Widocznie wciągnął mnie wir walki, bałem się o ciebie, a tu wokoło kupa ludzi
wymachuje bronią, rycerze tarasują przejście – musiałem wyrąbywać sobie drogę
mieczem.
– To nie w twoim stylu.
– Chyba nie myślisz, że zrobiłem to celowo? – spytał z wyrzutem. – Gareth kochał
mnie bardziej niż rodzonych braci. Byłem dla niego jak przybrany ojciec. Na litość boską,
dajmy temu spokój!
– Masz rację. Może to i lepiej dla niego, że już nie musi brać w tym wszystkim
udziału. Biedaczek...
Lancelot, wsparty ramieniem o gzyms kominka, w zamyśleniu trącał czubkiem buta
tlącą się kłodę i patrzył w żar rozświetlający spopielałe drewno.
– Miał niebieskie oczy.
Zamilkł, jakby ujrzał te oczy w ogniu paleniska.
– Kiedy przyszedł na dwór Artura, nie chciał podać imion rodziców. Głównie dlatego,
że musiał uciekać z domu, żeby się do nas dostać. Jego matkę i Artura dzieliła
zadawniona waśń, dlatego stara za nic nie chciała go puścić. A jego ciągnęło do rycerskiej
romantyki, do honoru. Uciekł więc do nas i nie przyznawał się, kim jest. Nie zabiegał
o pasowanie na rycerza. Wystarczało mu, że znalazł się w centrum rycerskiego świata –
czekał na okazję popisania się siłą.
Lancelot wepchnął głębiej wystającą z kominka gałąź.
– Kay posłał go do pracy w kuchni i nadał mu przydomek Pańska Skórka. Kay zawsze
lubił wyżywać się na słabszych. A potem... jak to było dawno...
Zamyślili się oboje, każde wsparte łokciem o gzyms kominka, z jedną stopą
odwróconą ku palenisku, w którym nieważki popiół prószył jak śnieg.
– Czasem dałem mu napiwek, żeby sobie kupił jakiś drobiazg... Paź kuchenny Pańska
Skórka... Jakoś tak przylgnął do mnie... Tymi rękami pasowałem go na rycerza...
Spojrzał na własne dłonie, z takim zdziwieniem, jakby je widział po raz pierwszy.
– Potem walczył z Zielonym Rycerzem i wszyscy zobaczyli, co z niego za mistrz...
– Poczciwy Gareth... – ciągnął po chwili tonem niedowierzania. – Zamordowałem go
tymi samymi rękami, bo odmówił wystąpienia przeciwko mnie w zbroi... Jakim
potworem jest człowiek! Idzie przez łąkę, widzi kwiat, ścina go kijem – tak właśnie zginął
Gareth.
Ginewra z czułym smutkiem ujęła dłoń winowajcy.
– Nic nie mogłeś na to poradzić.
– Owszem, mogłem. – Lancelot już wpadł w typowy dla siebie ton nabożnej skruchy.
– Cała wina spada na mnie. Słusznie zauważyłaś, że zbrodnia nie jest w moim stylu. To
moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina! Ciąłem na oślep – to był błąd.
– Musiałeś mnie ratować.
– Tak, ale mogłem walczyć tylko z ciężkozbrojnymi rycerzami. A ciąłem jak popadło
półzbrojnych piechurów, którzy nie mieli żadnych szans. Ja byłem w pełnym rynsztunku,
a oni mieli tylko skórzane kaftany i piki. Mimo to rżnąłem bez litości, i Bóg nas pokarał.
Kazał mi zabić Garetha i Gaherisa, za to, że splamiłem honor rycerza.
– Lance! – przywołała go do porządku Ginewra. Lancelot nie słuchał.
– A teraz tkwimy w tym piekle... – ciągnął w żałobnym uniesieniu. – Przyszło mi
walczyć z własnym Królem, który uczynił mnie rycerzem i nauczył wszystkiego, co
potrafię! Jakże ja mam z nim walczyć? Albo choćby z Gawaine’em? Zabiłem trzech jego
braci, czy to nie dość? Ale Gawaine nigdy mi nie da spokoju, nie daruje. Rozumiem go.
Artur by darował, ale Gawaine mu na to nie pozwoli. Muszę sterczeć jak tchórz w tym
oblężeniu, chociaż nikt poza Gawaine’em nfe chce się bić, i słuchać, jak wyśpiewują
z fanfarami:
Zdrajca, zbój! Chodź na bój! Hej! Hej! Hej!
– Nie przejmuj się ich wrzaskami. Przecież wiadomo, że nie jesteś tchórzem, to tylko
głupie hasła.
– Niestety, moi właśni ludzie też zaczynają we mnie wątpić. Bors, Blamore,
Bleoberis, Lionel – ciągle mnie namawiają, żebym wyszedł się bić. A co będzie, gdy
wyjdę?
– Pewnie to samo, co zwykle – odrzekła Królowa. – Pobijesz ich, a potem puścisz
wolno, błagając, aby odjechali do domu. Wszyscy są pełni podziwu dla twej
szlachetności.
Lancelot ukrył twarz w zagłębieniu łokcia.
– Wiesz, co się stało w ostatniej bitwie? Bors starł się z samym Królem i powalił go na
ziemię. Zeskoczył z konia i stanął nad Arturem z dobytym mieczem. Zauważyłem to
i puściłem się ku nim galopem. „Czy mam zakończyć tę wojnę?” – spytał Bors. „Hola,
hola!” – zawołałem. – „Bo przypłacisz to głową!”. Wsadziliśmy Artura z powrotem na
konia i błagałem go – błagałem na kolanach – żeby odjechał. Artur płakał. Patrzył na
mnie oczyma pełnymi łez i nic nie mówił. Bardzo się postarzał. On nie chce z nami
walczyć – to Gawaine... Gawaine dawniej nam sprzyjał, ale odkąd ja w swej podłości
zamordowałem jego braci...
– Nie mieszaj w to własnej podłości. Wszystko przez porywczość Gawaine’a i podstęp
Mordreda.
– Gdybyż chodziło tylko o Gawaine’a! – lamentował Lancelot. – Można by wówczas
żywić nadzieję na pokój. Gawaine to w sumie poczciwa dusza, zacny człowiek. Ale
Mordred nie odstępuje go na krok, wciąż judzi, wciąż go roznamiętnia. Na odwieczną
nienawiść Celtów i Sasów nakłada się Nowy Zakon Mordreda. Już wiem, czym to się
skończy.
Królowa po raz setny zadała sakramentalne pytanie:
– Czy nie byłoby lepiej, gdybym wróciła do Artura i zdała się na jego łaskę?
– Proponowaliśmy im to – odmówili. Nie ma sensu się napraszać. Prawdopodobnie
w końcu i tak by cię spalili.
Ginewra odsunęła się od kominka i wdzięcznym krokiem przeszła do głębokiej niszy
okiennej. W dole widać było pomniejszony perspektywą wał oblężniczy. Na zamarzniętej
sadzawce kilku miniaturowych żołnierzy wroga bawiło się beztrosko w „gęsi i lisa”. Salwy
śmiechu dolatywały aż do okna Lancelota, na przemian z wywołującymi je głuchymi
odgłosami upadku.
– Póki wojna trwa – odezwała się Ginewra – wciąż giną piechurzy, prości ludzie,
którzy nie są rycerzami. Tylko nikt nie zwraca na to uwagi.
– Wciąż giną ludzie.
Ginewra, nie odwracając się od okna, oznajmiła:
– Chyba jednak pójdę tam, mój kochany. Zaryzykuję. Nawet jeśli mnie spalą na
stosie – lepszy taki koniec niż te męczarnie.
Lancelot podszedł za nią do okna.
– Chętnie poszedłbym z tobą, Jenny. Niechby obojgu nam ścięli głowy, gdyby to
miało położyć kres wojnie. Ale za późno: wszyscy oszaleli. Nawet jeżeli my dwoje się
poddamy – nawet jeśli nas zabiją – taki Bors czy Ector, czy ktokolwiek inny, będzie dalej
podjudzał nienawiść. Już jest do niej o sto więcej powodów – za tych, których
wyrżnęliśmy na rynku i na schodach, za całe pół stulecia rządów Artura. A i ja długo nie
powstrzymam moich ludzi: Hebes le Renoumes, Villiers Waleczny, Urre Węgierski –
wszyscy zechcą nas pomścić, i zrobi się jeszcze gorzej. Urre jest mi morderczo oddany.
– Czy nasz cywilizowany świat całkiem oszalał?
– Tak, oszalał, i samiśmy się do tego przyczynili. Bors, Lionel i Gawaine leżą ranni,
a wszyscy inni pałają żądzą krwi. Wiesz, jak to jest: zmuszają mnie, żebym wiódł ich do
boju, ja markuję atak, wtedy Artur, chcąc nie chcąc, staje przeciwko mnie, albo Gawaine
naciera – ja osłaniam się tarczą, bronię własnej skóry, ale nie oddaję ciosów – moi ludzie
to dostrzegają i zarzucają mi potem, że celowo przedłużam wojnę, działając tym na ich
szkodę...
– Bo to prawda.
– Oczywiście, że prawda. Przecież inaczej musiałbym zabić Artura i Gawaine’a, a tego
nie uczynię. Gdybyż tak Artur przyjął cię z powrotem i odjechał do domu! Jak
uprościłoby to sprawę!
Dwadzieścia lat wcześniej Ginewra oburzyłaby się na taki nietakt, lecz teraz tylko
uśmiechnęła się, rozbawiona – oto jak starość łagodzi obyczaje.
– Strasznie tak mówić, Jenny, ale to prawda.
– Oczywiście, że prawda.
– Traktujemy cię jak marionetkę.
– Wszyscy jesteśmy marionetkami.
Niepocieszony Lancelot oparł głowę na zimnym kamieniu framugi. Ginewra po
chwili ujęła go za rękę.
– Nie myśl za dużo. Siedź w zamku i czekaj cierpliwie. Może Pan Bóg zlituje się nad
nami.
– Już to kiedyś mówiłaś.
– Owszem, tydzień przed zasadzką.
– Jeśli Bóg znów odmówi – rzekł z gorzką drwiną Lancelot – możemy zawsze
zaapelować do Papieża.
– Do Papieża! – powtórzyła Ginewra z nadzieją. Lancelot podniósł na nią oczy.
– Co masz na myśli?
– Sam przecież powiedziałeś... Załóżmy, że Papież wysłałby bulle obu stronom,
grożąc ekskomuniką, jeśli nie dojdziemy do zgody? Jeżeli wystąpimy o sąd papieski, Bors
i reszta nie będą mieli wyjścia, jak tylko uznać werdykt. A wtedy...
Lancelot chłonął każde, starannie dobrane, słowo Ginewry.
– Papież mógłby powierzyć Biskupowi Rochesteru pieczę nad przestrzeganiem
warunków pokoju.
– Ale jakie to będą warunki?
Ginewra, pochłonięta własną ideą, nie dawała się zbić z pantałyku.
– Jakiekolwiek będą, my dwoje, Lance, musimy je przyjąć. Nawet gdyby miało to
oznaczać... nawet gdyby okazały się dla nas niekorzystne – ludziom przyniosą pokój.
A nasi wojowniczy rycerze stracą usprawiedliwienie dla dalszych awantur: będą musieli
usłuchać Kościoła.
Lancelota zamurowało.
– No więc?
Twarz Ginewry wyrażała pewność, ulgę i kontrolę nad sytuacją – z taką samą miną
kobiety karmią niemowlęta lub oddają się innym zajęciom wymagającym szczególnych
kwalifikacji, płci. Lancelot nadal nie znajdował słów.
– Posłaniec mógłby wyruszyć jutro.
– Jenny!
Nie mógł znieść myśli, że ona – już niemłoda – tak spokojnie pozwala przekazywać
się z rąk do rąk, że może odjechać na zawsze – albo zostać... Po męskich przygodach,
miłości i dawnych ideałach został mu tylko wstyd. Ginewra to dostrzegła, chciała jakoś
pomóc. Czule ucałowała swego rycerza. Chór pod oknem jął na nowo skandować:
Zdrajca, zbój! Chodź na bój! Hej! Hej! Hej!
– Nie słuchaj tych głupstw – rzekła Ginewra, mierzwiąc siwą czuprynę Lancelota. –
Mój Lancelot zostanie teraz grzecznie w zamku i wszystko zakończy się szczęśliwie.
ROZDZIAŁ X
– Więc Jego Świątobliwość szykuje im pokój? – pieklił się Mordred. – Otóż to –
potwierdził Gawaine. Znajdowali się w Sali Sprawiedliwości. Czekali na zakończenie
negocjacji. Obaj byli na czarno, z tą tylko różnicą, że Mordred prezentował się
imponująco – jak drugi Hamlet – a Gawaine dosyć marnie, raczej jak grabarz. Mordred
zaczął się nosić z ową dramatyczną, żałobną prostotą, odkąd stanął na czele partii
ludowej. Partia ta miała program nacjonalistyczny, głosiła autonomię celtycką i zagładę
Żydów, w odwecie za męczeństwo legendarnego świętego, niejakiego Hugona z Lincoln.
Miała już tysiące zwolenników w całym kraju, występujących pod sztandarem ze
szkarłatną pięścią dzierżącą bat, a zwących się Młockarzami. Co do Gawaine’a, który
przywdział partyjny mundur jedynie dla przypodobania się młodszemu bratu – wyglądał
jak spowity w zgrzebny kir szczerej rozpaczy i żałoby.
– Doprawdy – ciągnął Mordred – powinniśmy być wdzięczni Papieżowi. Bez niego
nigdy nie obejrzelibyśmy tej wzruszającej procesji z gałązkami oliwnymi i niewinnymi
kochankami na biało.
– To była procesja pokutna.
Gawaine nie był mistrzem w wyczuwaniu ironii, więc przyjął słowa brata za dobrą
monetę.
– Świetnie wyreżyserowana.
Starszy z braci zaczął się nagle wiercić, jakby mu było niewygodnie, lecz ostatecznie
nie zmienił pozycji.
Przemówił tonem wielce niepewnym, wręcz błagalnym:
– Lancelot oświadcza w liście, że zabił naszego Garetha przez pomyłkę. Podobno go
nie widział...
– Naturalnie, przecież Lancelot słynie z tego, że tnie na oślep bezbronne ofiary, nie
patrząc, kto zacz. Wszyscy świetnie o tym wiedzą.
Tym razem ironia była tak gryząca, że poczuł ją nawet Gawaine.
– Faktycznie, to nie za bardzo w jego stylu.
– Nie za bardzo? Ani trochę! Przecież Lancelot zawsze miał sławę rycerza bez skazy,
który nie zabija słabszego od siebie. Na tym wyrosła jego popularność. Uważasz, że nagle
machnął ręką na opinię i zaczął bez opamiętania szatkowac bezbronnych?
Gawaine jeszcze jednym desperackim wysiłkiem spróbował zachować bezstronność:
– Przecież nie miał żadnego powodu, żeby ich zabijać.
– Nie miał powodu? Czy Gareth nie był naszym bratem? Zabił go przez zemstę, za to,
że nasz klan przyłapał go z Królową.
-1 za to – dodał chytrze – że Artur bardzo ciebie lubi: był zazdrosny o twoje wpływy.
Sprytnie to sobie zaplanował: chciał osłabić cały klan Orknejów.
– Ale osłabił tylko siebie.
– Samemu Garethowi też zresztą zazdrościł. Bał się, że nasz brat zajmie jego miejsce:
Gareth go przecież naśladował, co wcale nie było w smak naszemu bohaterowi. Nie może
być przecież dwóch naraz rycerzy bez skazy.
Salę Sprawiedliwości przygotowano już na końcowe widowisko. Obecność tylko
dwóch postaci podkreślała jej ogrom i pustkę. Mordred i Gawaine siedzieli, jeden za
drugim, na stopniach wiodących do tronu – co oznacza, że rozmawiając, nie patrzyli
sobie w oczy. Mordred widział przed sobą tył głowy Gawaine’a, a Gawaine – posadzkę.
– Gareth był z nas najlepszy – rzekł zduszonym głosem starszy z braci. Gdyby się
wówczas odwrócił, zdumiałaby go intensywność, z jaką obserwował go brat. Wyraz
twarzy Mordreda nie miał nic wspólnego z muzyką jego głosu. Baczny obserwator
dostrzegłby, że przez ostatnie pół roku Mordred jeszcze bardziej zdziwaczał.
– Pomyśl, chłopie – rzekł z udanym rozżaleniem. – Zginąć z ręki człowieka, do
którego miało się ślepe zaufanie!
– To mnie nauczy nie ufać południowcom.
Mordred powtórzył za nim, zręcznie zmieniając zaimek:
– To nas nauczy nigdy im nie ufać.
Gawaine odwrócił się gwałtownie, chwycił brata za bladą dłoń i wybuchnął potokiem
słów:
– Zawsze myślałem, że Agravaine i ty jesteście w błędzie. Że uprzedziliście się
niesłusznie do Sir Lancelota. Dziś wstydzę się tego poglądu.
– Krew nie woda.
– Otóż to, Mordredzie, otóż to! Można sobie ględzić o ideałach, co dobro, co zło,
i takie tam trele-morele, ale jak przyjdzie co do czego, liczy się tylko rodzina. Pamiętasz,
jak Gareth chodził do księdza na gruszki, tam za górkę?...
Głos mu się urwał, ale Mordred podchwycił wątek:
– Miał prawie białe włosy, jak był mały, jaśniutkie jak len.
– Kay mówił na niego Pańska Skórka.
– Chciał mu dopiec.
– To fakt, ale przy okazji mówił prawdę: Gareth miał piękną cerę.
– A teraz leży w grobie.
Gawaine spurpurowiał na twarzy i żyły wystąpiły mu na skroniach.
– Niech ich Pan Bóg skarze! Nie chcę żadnego pokoju! Nie daruję! Czemu Król Artur
próbuje załagodzić sprawę? Co ma do tego Papież? To nie jego brata zaszlachtowali, tylko
mojego – a ja go pomszczę, tak mi dopomóż Bóg!
– Lancelot wymknie nam się z rąk. To śliski węgorz.
– Nie wyślizgnie się. Tym razem go przytrzymamy. Za dużo zniewag Kornwalowie
puścili w niepamięć.
Mordred wstał.
– Myślałeś kiedyś, ile złego Okrągły Stół wyrządził Kornwalom i Orknejom? Ojciec
Artura zamordował naszego dziadka. Artur uwiódł naszą matkę. Lancelot zabił trzech
naszych braci, nie licząc kuzynów, Florence’a i Lovela. A my tu sobie siedzimy, kupcząc
własnym honorem, żeby pojednać dwóch Anglików? To zakrawa na tchórzostwo!
– O tchórzostwie nie ma mowy. Papież może zmusić Króla do przyjęcia Królowej
z powrotem, ale w jego bullach nie ma słowa o Sir Lancelocie. Gwarantowaliśmy mu
nietykalność, aby mógł przywieźć tę kobietę. Damy mu też bezpiecznie odjechać. Ale
później...
– Dlaczego mielibyśmy puszczać go wolno, nawet teraz?
– Bo chroni go immunitet. Bój się Boga, Mordredzie, jesteśmy w końcu rycerzami!
– Immunitet to niecny wybieg wroga. Chcesz mu być posłuszny?
– Racja! Niech zwierz ucieka, zagonimy na śmierć! Artur jest słaby, ulegnie naszej
woli.
– Żal patrzeć – westchnął Sir Mordred – jak biednemu Królowi wszystko nagle
wymyka się z rąk. Nie tak było na początku.
– Oj, żal. Ale wciąż potrafi odróżnić dobro od zła.
– Przykra to dlań odmiana.
– Masz na myśli upadek władzy?
– Wszystko w lot pojmujesz.
Mordred jawnie naigrawał się z brata jak ulicznik z bezradnego ślepca.
– Za dużo chciał naraz. Nie trzeba było bronić zdrajcy.
– Ani żenić się z Giną.
– Sami są wszystkiemu winni. My nie szukaliśmy zwady.
– Święta prawda.
– Król ma bronić sprawiedliwości. Jego Świątobliwość może nakazać mu wziąć tę
kobietę z powrotem do łoża, ale my mamy swoje prawo do Lancelota. Dopuścił się
haniebnej zdrady, po pierwsze – porywając Królową, po drugie – mordując naszych
braci.
– Prawo jest po naszej stronie.
Tęgi osiłek znów ujął w swoją szorstką łapę bladą, delikatną dłoń kaleki.
– Dzięki Bogu, że człowiek nie został sam jak palec... – wykrztusił, z trudem
pokonując wzruszenie.
– Mieliśmy jedną matkę, Gawaine...
– Ma się rozumieć!
– ...która była również matką Garetha...
– Król idzie.
Ceremoniał pojednania wszedł w fazę kulminacyjną. Przy dźwiękach fanfar
z dziedzińca długi sznur dygnitarzy Kościoła i Państwa piął się po schodach na górę. Szli
statecznie, gawędząc po drodze – dworzanie, biskupi, heroldowie, paziowie, sędziowie
i publiczność. Pusty jeszcze przed chwilą sześcian z arrasów zapełniał się stopniowo
barwnym tłumem. Jego ozdobą były woskowate twarze dam, zwieńczone nakryciami
głowy w kształcie półksiężyców i stożków, lub niewiarygodnie nastroszonymi koafiurami
w stylu Księżnej z Alicji w Krainie Czarów. W długich sukniach o powłóczystych
rękawach i wysokich, opiętych stanikach – sukniach z kosztownych jedwabi, tafty
i adamaszku – delikatne owe stworzenia sunęły lekko ku upatrzonym miejscom, owiane
aromatami mirry i miodu, którymi to specyfikami zwykły płukać zęby. Ich kawalerowie –
młodzi giermkowie w najmodniejszych strojach, wielu z emblematami Mordredowych
Młockarzy – szli boso, a paziowie nieśli za nimi trzewiki o zawijastych noskach, nie
przystosowane bynajmniej do wchodzenia po schodach. Patrząc na tych młodzieńców,
widziało się głównie nogi w pończochach – wyszedł nawet stosowny edykt, regulujący
długość tunik męskich, tak aby okrywały przynajmniej pośladki. Dalej kroczyli szacowni
radni w osobliwych kapeluszach, przypominających kształtem ocieplacze na imbryki,
turbany, rozpostarte ptasie skrzydła lub mufki. Szaty tych panów, plisowane i watowane,
miały wysokie, suto marszczone kryzy, epolety i pasy naszywane klejnotami. Szli także
zakonnicy w schludnych piuskach na tonsurkach: ci, w odróżnieniu od osób świeckich,
nosili się nader skromnie. Był też – gościnnie – kardynał w pięknym kapeluszu
z kutasikami, dokładnie takim, jakiego wizerunek po dziś dzień zdobi papeterię
oksfordzkiego Collegium Wolseya. Uwagę zwracał wielki przepych najrozmaitszych futer
– również kombinowanych, z białych i czarnych baranków, połączonych w skośną
szachownicę. Gwar rozmów brzmiał z daleka jak wiec szpaków.
Tak wyglądał początek ceremonii. Drugi akt obwieściły fanfary. Na ich dźwięk do sali
wkroczyła grupa cystersów, sekretarzy, diakonów i innych osób duchownych,
objuczonych butlami atramentu (otrzymywanego z wywaru tarniny), zwojami
pergaminu, piaskowniczkami, bullami, piórami do pisania i przyborami o wyglądzie
scyzoryka, które skrybowie przy pisaniu zawsze dzierżyli w lewej ręce. Nieśli też
karbowane kije i protokoły ostatnich posiedzeń.
W trzecim akcie obrzędu wystąpił Biskup Rochesteru, mianowany niedawno
nuncjuszem papieskim. Przybył z całym sztafażem nuncjusza – ornatem, pastorałem,
albą i pierścieniem – tylko baldachim zostawił na dole. Był to staruszek, siwy jak
gołąbek, dworny, uczony i biegły w sprawach duchowych.
Wreszcie fanfary podeszły pod same drzwi, obwieszczając wejście Króla Anglii.
W ciężkich gronostajach, okrywających suto plecy i lewe ramię, a prawe węższym pasem,
w błękitnym aksamitnym płaszczu i wielkiej koronie, przytłoczony brzemieniem
majestatu i wspierany – niemal dosłownie – przez oficerów przybocznych, Król kroczył
w asyście do tronu stojącego na podwyższeniu, pod złotym baldachimem, wyszywanym
w czerwone szarżujące smoki. Tłum rozstąpił się, odsłaniając siedzących na stopniach
Gawaine’a i Mordreda. Król z pomocą asysty zasiadł na tronie. Na wprost niego, na
drugim tronie, pod baldachimem w barwach bieli i złota, usadowił się stojący dotąd
nuncjusz. Szmer rozmów ucichł.
– Czy możemy zaczynać?
Kaznodziejski głos Rochestera rozładował napięcie.
– Kościół gotowy.
– Korona takoż – to Gawaine włączył się, tonem z lekka obraźliwym.
– Czy należy wyjaśnić coś przed rozpoczęciem?
– Nie, wszystko jasne.
Rochester spojrzał z góry na Lorda Orkneja.
– Dziękujemy uprzejmie Sir Gawaine’owi.
– Nie ma za co.
– W takim razie – rzekł Król – polecamy oznajmić Sir Lancelotowi, że Sąd czeka na
jego przybycie.
– Bedivere, mój dobry człowieku, poślijcie no tam kogo po więźniów.
Trudno było nie zauważyć, że Gawaine wydaje rozkazy spod tronu, a Artur mu na to
pozwala. Nuncjusz nie był jednak tak uległy.
– Chwileczkę, Sir Gawaine. Pragnę zaznaczyć, że Kościół nie uważa wiadomych osób
za więźniów. Celem interwencji Jego Świątobliwości, którego tutaj reprezentuję, jest
pokój, a nie zemsta.
– Kościół może sobie uważać więźniów za co chce. My też jesteśmy za tym samym co
Kościół, tylko metody mamy inne, skromniejsze. Wprowadzić więźniów.
– Sir Gawaine...
– Trąbić na Jej Wysokość. Sąd czeka.
Fanfarom z sali odpowiedziały fanfary z zewnątrz i wszystkie oczy zwróciły się ku
drzwiom.
Rozległ się szelest jedwabi i futer. Publiczność, szurając nogami, pospiesznie
utworzyła przejście. W łuku framugi, teraz odsłoniętym, Lancelot i Ginewra czekali na
sygnał do wejścia.
W ich dostojeństwie czaił się jakiś żałosny patos, wyglądali jak para aktorów
z całkiem innego przedstawienia. Oboje mieli na sobie białe giezła, przetykane złotą
nitką, a Królowa – niemłoda już, i niepiękna – bez wdzięku dzierżyła w dłoni gałąź
oliwną. Onieśmieleni, ruszyli szpalerem gapiów, jak para aktorów, którzy starają się jak
mogą, chociaż wiadomo, że brak im talentu. Uklękli przed tronem.
– Najczcigodniejszy Królu mój i panie!
Mordred natychmiast dostrzegł błysk współczucia w oczach Króla.
– Uroczy obrazek! – skomentował szyderczo. Lancelot skłonił się starszemu z braci.
– Sir Gawaine.
Orknej pokazał mu plecy.
Klęczący rycerz zwrócił się zatem do reprezentanta Kościoła.
– Wasza Wielebność.
– Witam cię, mój synu.
– Na rozkaz Króla i Papieża przyprowadzam Królową Ginewrę.
Po tym oświadczeniu zapadła niewygodna cisza, której nikt nie kwapił się przerwać.
– Skoro nikt nie zabiera głosu – rzekł po chwili Lancelot – moim obowiązkiem jest
zaświadczyć o niewinności Królowej Anglii.
– Kłamca!
– Ręczę głową, że Królowa jest uczciwą, wierną, dobrą i czystą małżonką Króla
Artura, i jestem gotów w obronie tej prawdy stanąć do walki z każdym, wyłączając
jedynie Króla i Sir Gawaine’a. Gotowość tę poczytuję sobie za obowiązek wobec Królowej.
– Z nakazu Ojca Świętego, przyjmujemy twe oświadczenie, Lancelocie.
Frakcja Orknejów po raz drugi zakłóciła gęstniejący patos sytuacji.
– Biada pyszałkowi! – wrzasnął Gawaine. – Co do Królowej, niechaj błaga o łaskę
i uzyska przebaczenie. Lecz ty, niecny, tchórzliwy rycerzu – jaki miałeś powód, aby
uśmiercić brata megp, który cię miłował goręcej niźli własną rodzinę?
Obaj mocarze niepostrzeżenie wpadli w ton zacnej mowy rycerskiej, ze wszech miar
stosowny do miejsca i okoliczności.
– Bóg świadkiem, że lepiej mi nie szukać wymówki, Sir Gawainie. Wolałbym był
zabić rodzonego mego siostrzeńca, Sir Borsa! Lecz ja ich nie widziałem, Gawaine,
i gorzkom za to zapłacił!
– Uczyniłeś to z nienawiści do mnie i całego klanu Orknejów!
– Jakże mnie boli twoje pomówienie, Sir Gawainie; wszak wiem, że dopóki ty jesteś
przeciwko mnie, nie mogę liczyć na pojednanie z moim Królem.
– Trafiłeś w sedno, Lancelocie. Przybyłeś tutaj pod ochroną immunitetu i azylu, aby
oddać Królową – ale odjedziesz jako morderca, którym jesteś!
– Jeśli jestem mordercą – niech mi to Bóg wybaczy, łaskawy panie. Lecz to jedno
wiedz, że nigdy nikogo nie zgładziłem podstępnie.
Zapewnienie to, wygłoszone w najlepszej wierze, zostało jednak fałszywie odczytane.
– Wiem, do czego pijesz! – zaperzył się Gawaine, chwytając za rękojeść sztyletu. –
Chodzi o Sir Lamoraka...
Biskup Rochester uniósł rękawiczkę.
– Gawainie, przełóżmy te zapasy na inną okazję. Dziś zajmuje nas sprawa
przywrócenia do łask Królowej. Nie wątpię, iż Sir Lancelot zechce złożyć stosowne
wyjaśnienie, które usprawiedliwi pojednawczą misję Kościoła.
– Dziękuję, Wasza Wielebność.
Gawaine toczył wokoło wzrokiem bazyliszka, póki nie rozległ się zmęczony głos
Króla, oznajmiający dalszy ciąg procedury. Sprawa posuwała się niemrawo, zrywami.
– Zastano cię u Królowej.
– Tak, Wasza Wielebność. Otrzymałem wezwanie od Królowej, lecz nie wiem,
w jakiej sprawie, bo ledwie tam wszedłem, Sir Agravaine i Sir Mordred zaczęli dobijać się
do drzwi, nazywając mnie zdrajcą i tchórzem.
– I mieli rację.
– Za pozwoleniem, Sir Gawainie, sama ich napastliwość świadczyła o braku racji.
Przemawiam tu w imieniu Królowej, nie dla własnej chwały.
– Prosimy dalej, Sir Lancelocie.
Rycerz spod Ciemnej Gwiazdy skierował wzrok na swego najstarszego przyjaciela,
pierwszego człowieka, którego ukochał i wiernie naśladował. Porzucając dworny styl,
rzekł po prostu:
– Czy nie możesz nam wybaczyć, Arturze? Czy nie możemy być z powrotem
przyjaciółmi? Przychodzimy oto dobrowolnie błagać cię o łaskę. Czy pamiętasz dawne
dobre czasy wspólnej walki i koleżeństwa? Przy odrobinie dobrej woli ze strony Sir
Gawaine’a, twój akt łaski oddali w niepamięć całe zło.
– Król jest od wymierzania sprawiedliwości – przypomniał mu Gawaine. – Czy ty
zastosowałeś prawo łaski wobec moich braci?
– Stosowałem je nieraz, wobec was wszystkich, Sir Gawainie. Nie chwaląc się, widzę
na tej sali wiele osób, które mi zawdzięczają wolność, a nawet życie. Broniłem już
Królowej w cudzych sporach, więc czemuż nie mam jej bronić we własnym imieniu?
O twoje życie też walczyłem, Sir Gawainie: uchroniłem cię od haniebnej śmierci.
– A jednak, mimo całej twojej dobroci – wtrącił Mordred – na świecie pozostało tylko
dwóch Orknejów.
Gawaine buńczucznie potrząsnął głową.
– Niech Król postąpi wedle własnej woli. Ja przestałem się wahać, gdy sześć miesięcy
temu ujrzałem nie uzbrojonego Garetha – we krwi.
– Bóg mi świadkiem – żałuję, że nie był uzbrojony, gdyż wówczas mógłby mi się
oprzeć. Mógłby mnie nawet zabić, kładąc kres męczarniom nas wszystkich.
– Szlachetne słowa.
Stary rycerz wydał dziki, rozpaczliwy okrzyk:
– Jak mogliście uwierzyć, że zabiłem ich świadomie? Pasowałem Garetha na rycerza.
Kochałem go. Kiedy mi doniesiono, że nie żyje, natychmiast pojąłem, że nigdy mi nie
wybaczycie. Wiedziałem, że oznacza to kres nadziei. Naprawdę nie widzicie, że śmierć
Garetha była wbrew moim interesom?
-1 wbrew naszym sercom – szepnął dramatycznie Mordred.
Lancelot uczynił ostatni wysiłek perswazji.
– Przebacz mi, Gawaine. Mnie samemu serce pęka na myśl o tym, co uczyniłem. Tym
bardziej, wiem, musicie cierpieć wy. Dajcie pokój krajowi, a ja za to wykonam surową
pokutę. Nie każcie mi walczyć o życie, lecz pozwólcie, abym udał się na pielgrzymkę za
duszę Garetha. Wyruszę z Sandwich, w samej tylko koszuli, i przejdę boso do Carlisle,
a po drodze co dziesięć mil złożę ofiarę w kaplicy.
– Krew Garetha – odparł na to Mordred – nie da się okupić datkami, jakkolwiek mile
brzmi ta propozycja dla uszu Jego Wielebności Biskupa Rochesteru.
Cierpliwość Lancelota wyczerpała się.
– Licz się ze słowami!
Gawaine, jakby tylko na to czekał, odparował:
– Wolnego, morderco, bo zadźgamy cię jak psa u stóp Jego Królewskiej Mości!
– Nie tacy jak ty...
W tym miejsu nuncjusz interweniował po raz drugi.
– Za pozwoleniem, Sir Lancelocie. Niech przynajmniej niektórzy z nas zachowają
stosowną powagę. Gawaine, siadaj. Ofiarowano zadośćuczynienie za krew Garetha, które
położyć może kres obecnej wojnie. Czekamy na odpowiedź.
W brzemiennej oczekiwaniem ciszy znów zabrzmiał podniosły głos Gawaine’a:
– Słyszałem mowę Sir Lancelota i jego szlachetną propozycję, jednak to on
zamordował moich braci. Tej zbrodni darować mu nie mogę, a zwłaszcza zdrady, jakiej
się dopuścił wobec Sir Garetha. Za pozwoleniem mego wuja, Króla Artura, jeśli taka jego
wola, niechaj zwolni ze służby mnie i wszystkich Celtów. Słowa niczego tu nie zmienią,
wszyscy znamy prawdę. Ten człowiek jest zdrajcą – zdradził Króla i mnie.
– Nie ma wśród żywych człowieka, Gawaine, który śmiałby mnie nazwać zdrajcą. Co
do Królowej – wyjaśniłem sprawę.
– Z tym skończyliśmy. Nie wypowiadam się na temat tej kobiety, skoro uznano, że to
nie przystoi. Chodzi mi tylko o werdykt w twojej sprawie.
– Jeśli to werdykt Króla, przyjmę go z pokorą.
– Król już się ze mną zgodził, przed twoim nadejściem. – Arturze...
– Proszę zwracać się do Króla z użyciem tytułu.
– Panie, czy to prawda?
Stary monarcha tylko skinął głową.
– Chciałbym to jednak usłyszeć z ust Króla!
– Przemów, ojcze – zażądał Mordred.
Król, nie podnosząc oczu, z niezdarnym uporem pokręcił głową, jak zaszczuty
niedźwiedź na łańcuchu.
– Przemów.
– Lancelocie – zabrzmiał ledwo słyszalny głos. – Wiesz, jak ta prawda nas podzieliła.
Mój Stół rozbity, moi rycerze poróżnieni, wiela poległo. Nigdy nie szukałem zwady
z tobą, Lancelocie, ani ty ze mną, wiem.
– Więc połóżmy temu kres!
– Gawaine twierdzi... – głos Króla słabł. – Gawaine!
– Sprawiedliwość...
Gawaine podniósł się – wielki, przebiegły, zacięty.
– Królu mój, panie i wuju! Czy jest wolą sądu, abym ogłosił wyrok na tego oto
tchórzliwego zdrajcę?
Odpowiedziała mu martwa cisza.
– Ogłaszam zatem wszystkim tu obecnym orzeczenie Króla. Królowa powróci do
niego w pełni dawnych przywilejów, nie narażając się na groźbę kary za czyny zarzucane
jej do dnia dzisiejszego. Taka jest wola Papieża. Ty jednak, Sir Lancelocie, zostajesz, jako
zbrodniarz, skazany na banicję i opuszczenie królestwa w ciągu piętnastu dni, po którym
to terminie będziemy – tak nam dopomóż Bóg – ścigać cię bez litości i choćbyś skrył się
w najpotężniejszej warowni we Francji – ściągniemy ci na głowę jej mury!
– Gawainie – rzekł z wielkim bólem w głosie Sir Lancelot – nie ścigajcie mnie. Wyrok
banicji przyjmuję. Przeniosę się do Francji. Lecz nie ścigajcie mnie, Gawaine. Nie
przedłużajcie wojny w nieskończoność.
– Decyzję w tej kwestii pozostaw lepszym od siebie. To są sprawy Króla.
– Jeśli mnie chcecie prześladować, Gawaine, to nie wyzywajcie mnie do walki. Nie
każcie Arturowi stawać przeciw mnie. Nie mogę walczyć z przyjaciółmi, Gawaine, na
litość Boską, nie zmuszaj nas do tego!
– Za dużo gadasz. Oddawaj Królową i wynoś się czym prędzej z tego zamku.
Lancelot z rozpaczliwą determinacją wziął się w garść. Spojrzał na Króla, spojrzał na
swego prześladowcę, wreszcie powoli zwrócił oczy ku Królowej, która dotąd nie
przemówiła. Ujrzał komiczną gałąź oliwną, żałosną pozę, śmieszny strój. Uniósł dumnie
głowę i przywrócił tragedii ton szlachetnej powagi:
– Cóż, pani, przyjdzie nam się rozstać.
Ująwszy Ginewrę za rękę, poprowadził ją na środek komnaty – od tej chwili miała
pozostać panią jego wspomnień. Uścisk jego dłoni, pewny krok i śmiały głos sprawiły, że
Ginewra – w tej ich ostatniej wspólnej chwili – rozkwitła na nowo w Różę Anglii, jak
w owych pierwszych, niemal zapomnianych, dniach zalotów. Dumny maszkaron wiódł ją
na środek sali niczym w tany. Tam ją zostawił, spłonioną. Obrzęd dobiegł końca. Po raz
ostatni Sir Lancelot, Król Artur i Królowa Ginewra byli razem.
– Królu mój, i wy wszyscy starzy przyjaciele, pozwólcie mi rzec słowo, nim odejdę.
Wyrok nakazuje mi porzucić Stowarzyszenie, któremu służyłem wiernie całe życie. Mam
opuścić wasz kraj, ścigany wojną. Po raz ostatni zatem staję tu przed wami jako rycerz
Królowej. Chcę was zapewnić, panie i panowie, że gdyby wam w przyszłości zagroziło
jakiekolwiek niebezpieczeństwo, niegodny obrońca natychmiast z Francji pospieszy wam
z pomocą – pamiętajcie o tym.
Ucałowawszy z namaszczeniem palce Królowej, Lancelot odwrócił się i sztywnym
krokiem, wśród martwej ciszy, ruszył ku jakże odległemu wyjściu z komnaty. Przeszłość
zamykała się za jego plecami.
Przestępcy korzystającemu z opieki Kościoła przysługiwało piętnaście dni na podróż
do Dover. Musiał ją odbyć „nie przepasany, nie obuty, bez czapki, w samej tylko koszuli,
jakby go wywieszono na szubienicy”. Prawo nakazywało mu iść przez cały czas środkiem
traktu, dzierżąc w dłoniach niewielki krucyfiks – symbol ochrony Kościoła Świętego.
Bardzo prawdopodobne było, że Gawaine i jego ludzie będą śledzili Lancelota z ukrycia,
czyhając na moment, gdy odłoży talizman – wówczas bowiem mogli go zaatakować. Lecz
Lancelot – czy w gieźle, czy w kolczudze – pozostanie ich dawnym Dowódcą. Będzie
szedł pewnym krokiem, bez pośpiechu, patrząc śmiało przed siebie. Gdy mijał próg
komnaty, w jego oczach płonął już ogień wytrwałości. Po wyjściu Lancelota publika
w Sali Sprawiedliwości poczuła się nieswojo: wielu, kątem oka, z tajonym lękiem
popatrywało na szkarłatne pejcze siepaczy.
ROZDZIAŁ XI
Ginewra siedziała w komnacie królowej na zamku Carlisle. Olbrzymie łoże
przerobiono na otomanę, tak schludną i kanciastą, że strach było usiąść pod jej
baldachimem. Nieopodal kominka, przy którym grzał się nieduży garnuszek, stało
wysokie karło i pulpit do czytania. Była i książka – może dzieło Galeotta, o którym
wspomina Dante. Zapłacono za nią cenę dziewięćdziesięciu wołów, jednak po
siedmiokrotnej lekturze nie zachwycała już Ginewry tak jak niegdyś. Spóźniony śnieg,
który pokrył okolicę, odbijał blask wieczoru w górę, prosto w okno, kierując go na sufit,
zamiast na podłogę, przez co zmieniła się uroda cieni w komnacie: były niebieskie
i padały nie tam, gdzie zazwyczaj. Szlachetna pani, usadowiona sztywno na wysokim
krześle, z książką u boku, trudniła się wyszywaniem. To samo zajęcie pochłaniało
dworkę, siedzącą na schodkach łoża.
Pracując z mechaniczną wprawą wytrawnej hafciarki, Ginewra rozmyślała o swych
kłopotach. Martwiło ją, że przebywa w Carlisle – zbyt blisko północy, krainy Mordreda,
za daleko od bezpiecznych obszarów cywilizacji. Wolałaby być, dajmy na to, w Londynie,
w Tower. Wolałaby – miast patrzeć na budzący grozę bezmiar śniegu – wyglądać z okien
Tower na tętniącą życiem i radością metropolię, a zwłaszcza jej najbliższy fragment –
Most Londyński, dziś zwany Mostem Tower, obudowany wzdłuż po obu stronach
chwiejnymi domami, które co rusz waliły się do rzeki. Pamiętała ów most z czasów jego
świetności, gdy wśród o wiele solidniejszych domów sterczały wbite na pale głowy
rebeliantów, a Sir David toczył ceremonialny pojedynek na kopie z Lordem Wellesem.
Piwnice domostw mieściły się w filarach mostu, który miał nawet własną kaplicę i wieżę
obronną – stanowił więc kompletną miniaturę miasta. Gospodynie wychylały się z okien,
spuszczając do rzeki wiadra na długich linach, wylewając nieczystości, rozwieszając
pranie albo krzykiem ostrzegając dzieciarnię, że most zwodzony zaraz się podniesie.
Nawet w samym zamczysku Tower byłoby przyjemniej niż tu, w Carlisle, gdzie
panował bezruch bliski śmierci. Wokół twierdzy Wilhelma Zdobywcy nieustanna
krzątanina londyńczyków ożywiała zimowy zastój. Już sama menażeria, którą Artur od
jakiegoś czasu trzymał w Tower, krzepiłaby ducha swoją witalnością i mieszanką
dosadnych woni. Najnowszym jej mieszkańcem był dorosły słoń, ofiarowany Arturowi
przez Króla Francji i zaraz po przybyciu do Tower wiernie sportretowany w annałach
przez niezmordowanego łowcę nowinek, Mateusza Parisa.
Myśląc o słoniu, Ginewra odłożyła robótkę i zaczęła rozcierać zdrętwiałe z zimna
dłonie. Nie rozgrzewały się już tak szybko jak dawniej.
– Agnieszko, czyś wysypała ptakom okruszki?
– Tak, proszę jaśnie pani. Rudzik był dzisiaj wyjątkowo zadziorny. Gdy jeden ze
szpaków okazywał zbytnią zachłanność, odśpiewał przeciw niemu gniewną tyradę.
– Biedne stworzonka. Mam nadzieję, że za parę tygodni wszystkie zaczną śpiewać.
– Czas tak się dłuży. Zdaje się, że rycerze wyjechali już bardzo dawno temu... –
westchnęła Agnieszka. – Nasz dwór jest teraz jak te ptaszki: niemy i struchlały.
– Oni wrócą, Agnieszko, na pewno.
– Tak, proszę jaśnie pani.
Królowa znów ujęła w palce igłę i starannie wbiła ją w robótkę.
– Podobno Sir Lancelot wsławił się dzielnością.
– Sir Lancelot zawsze był dzielnym rycerzem.
– W ostatnim liście donoszą nam, że Gawaine zmusił go do pojedynku. To musiało
być bardzo przykre dla Sir Lancelota.
– Całkiem nie pojmuję – oburzyła się Agnieszka – dlaczego Król trzyma z tym Sir
Gawainem przeciwko swemu najlepszemu druhowi. Przecież widać, że Sir Gawainem
rządzi ślepa nienawiść. Jak można pozwolić, żeby pustoszył całą Francję na złość
jednemu Sir Lancelotowi, mordując tyle ludzi? 1 czemu Młockarzom wolno głosić te
okropne hasła? Nic dobrego z tego nie wyniknie. Po co, ja się pytam, wciąż rozgrzebywać
te stare historie?
– Myślę, że Król popiera Sir Gawaine’a, gdyż chce być wierny sprawiedliwości. Jego
zdaniem Orknejowie mają prawo żądać zadośćuczynienia za śmierć Garetha – ja też tak
uważam. A poza tym, gdyby Król zerwał teraz z Sir Gawaine’em – zostałby całkiem sam.
Okrągły Stół, z którego był tak dumny, rozpada się; Król nie chce stracić ostatnich ludzi.
– Więc Stół miałby się trzymać na wrogości do Sir Lancelota? Marna to podstawa –
zauważyła Agnieszka.
– Sir Gawaine ma prawo domagać się sprawiedliwości. Tak wszyscy mówią. Co zaś
do Króla – nie jest on całkiem wolny w swych wyborach. Działa pod presją możnych,
których kuszą francuskie podboje i mierzi to, że dzięki Królowi od tylu lat panuje pokój.
Pragną oni zaszczytów wojskowych, chcą krwi w odwecie za poległych na placu
targowym. Oprócz nich mamy młodych rycerzy z partii Mordreda, zwolenników
nacjonalizmu, którym wpojono przekonanie, że mój małżonek to stetryczały mięczak. Są
też krewni rycerzy, którzy padli w awanturze na schodach, i klanu Orknejów, od pokoleń
karmionego nienawiścią. Wojna, Agnieszko, jest jak pożar: by ją rozniecić, wystarczy
jeden człowiek, ale rozprzestrzenia się błyskawicznie. I nigdy nie chodzi w niej o jedną
konkretną rzecz.
– Ach, pani, nie nam, biednym niewiastom, ogarniać sprawy tak wzniosłe i zawiłe!
Proszę mi raczej zdradzić, co jest w owym liście.
Ginewra przez dłuższą chwilę wpatrywała się w list nieobecnym wzrokiem, gdyż jej
myśli błądziły wokół spraw małżonka.
– Król – odezwała się wreszcie, jak w transie – kocha Lancelota tak bardzo, że
niekiedy czuje się zmuszony traktować go niesprawiedliwie, a to z obawy przed
niesprawiedliwością wobec innych.
– Tak, proszę jaśnie pani.
– Donoszą nam – ocknęła się Królowa, jakby zdziwiona widokiem listu we własnej
dłoni – że Sir Gawaine dzień w dzień podjeżdżał pod zamek i wznosił obraźliwe okrzyki,
nazywając Lancelota tchórzem i zdrajcą. Rozgniewani rycerze Lancelota kolejno stawali
z nim do walki, lecz wszystkich pokonał, niektórych ciężko raniąc. Bors i Lionel ledwo
uszli śmierci. Wreszcie wystąpić musiał sam Sir Lancelot – zmusili go do tego ludzie
z zamku. Oświadczył Sir Gawaine’owi, że staje do walki pod przymusem, jak zaszczute
zwierzę.
– Co na to Sir Gawaine?
– Sir Gawaine krzyknął: „Dosyć biadolenia, złaź tutaj i ulżyjmy wreszcie naszym
sercom!”.
-1 tak się stało?
– Tak się stało. Odbyli pojedynek przed zamkiem, ale najpierw oddziały obu stron
złożyły przysięgę, że nie będą interweniować. Rozpoczęli o dziewiątej z rana. Jak
zapewne pamiętasz, Sir Gawaine bywa rankiem w najlepszej formie – stąd tak wczesna
pora.
– Biedny Sir Lancelot! To tak jakby miał przeciwko sobie trzech mężów! Słyszałam
bowiem, pani, że w żyłach Pradawnych płynie krew elfów – to przez te rude włosy –
i dlatego pan Gawaine bywa z rana taki silny, bo słońce walczy za niego!
– Tak, Agnieszko, to musiało być straszne. Mimo to Sir Lancelot dał oponentowi fory,
duma nie pozwoliła mu postąpić inaczej.
– To cud, że nie zginął.
– Mało brakowało. Osłonięty tarczą, pewnie parował ciosy i ustępował pola. Donoszą
nam, że odniósł liczne rany, lecz bronił się dzielnie aż do południa. Potem, naturalnie,
gdy czarodziejska moc opuściła przeciwnika, ruszył do ofensywy i ciosem w głowę
powalił Gawaine’a na ziemię. Gawaine nie mógł wstać.
– Biedny Sir Gawaine!
– Owszem. Sir Lancelot mógł go tam dobić jednym ciosem.
– Ale nie zrobił tego?
– Nie. Sir Lancelot odstąpił od rywala i wsparł się na mieczu. Gawaine błagał, aby go
dobił. Szalał z wściekłości. „Na co czekasz? – wrzeszczał. – Dalej! Zabij i mnie, rzeźniku!
Nie poddam się nigdy! Zabij mnie, póki masz okazję, bo jeśli mnie oszczędzisz, nie dam
ci spokoju!” Płakał rzewnymi łzami.
– Lecz możemy być pewni – dokończyła rezolutnie Agnieszka – że Sir Lancelot
odmówił zgładzenia leżącego rycerza.
– Tak, tego możemy być pewni – potwierdziła Królowa.
– Zawsze był bowiem panem dobrym i szlachetnym, choć nie odznaczał się urodą.
– Nikt mu nie dorównał.
Umilkły, zawstydzone własnym uniesieniem, i zabrały się pilnie za robótki. Po jakimś
czasie Królowa rzekła:
– Światło słabnie, Agnieszko. Nie uważasz, że pora zapalić knoty?
– Tak, pani. Właśnie sama o tym pomyślałam.
Jęła odpalać od ognia, jedną po drugiej, wiązki sitowia, zrzędząc na zacofanie
północnych dzikusów, którzy nie znają nawet świec. Królowa tymczasem nuciła coś pod
nosem. Nagle uświadomiła sobie, że tę samą melodię śpiewała kiedyś w duecie
z Lancelotem, i urwała raptownie.
– Gotowe, proszę jaśnie pani. Jakże te dni się wloką... – Niedługo przyjdzie wiosna.
Zasiadłszy z powrotem do robótki przy marnym świetle kopcących knotów,
Agnieszka podjęła swoje dociekania.
– No dobrze, a co na to wszystko Jego Wysokość?
– Król zapłakał na widok ułaskawionego Gawaine’a. Przypomniały mu się dawne
dzieje i tak się tym przejął, że legł chory w łożnicy.
– Czy to się czasem nie nazywa połamanie nerwowe, proszę jaśnie pani?
– Mniej więcej tak, Agnieszko. Król zachorzał z utrapienia, a Gawaine doznał
wstrząsu mózgu, więc obaj są poszkodowani. Rycerze jednak nie odstępują od oblężenia.
– A więc niewesoły to list, prawda, proszę jaśnie pani?
– Niewesoły.
– Ja też kiedyś dostałam list... Mówią, że złe wieści podróżują najszybciej.
– Listy to teraz całe nasze życie, odkąd dwór opustoszał, świat podzieliły waśnie
i został nam tylko Lord Protektor.
– O, właśnie, jeszcze ten Sir Mordred! Nie lubię takich typów. Czego on chce, że tak
stale przemawia do ludzi i macha czapką, żeby mu wiwatowali? Nie mógłby się ubierać
trochę weselej, zamiast wciąż paradować na czarno, jak, nie przymierzając, jaki Sąd
Ostateczny? Chyba się tego nauczył od Sir Gawaine’a, niech mu Pan Bóg da zdrowie.
– Podobno nosi ten uniform na znak żałoby po Garecie.
– Przecież on nigdy nie dbał o Sir Garetha! Mnie się zdaje, że on nie dba o nikogo.
– Dbał o matkę, Agnieszko.
– Wiem, wiem, aż jej poderżnęli gardło, bo była... jaka była. Cała ta banda jakaś
dziwna.
– Królowa Morgause – zamyśliła się Ginewra – musiała rzeczywiście być dziwną
osobą. Skoro już wiadomo, że Mordred został Lordem Protektorem, nie ma sensu
ukrywać prawdy. Musiała mieć coś w sobie, skoro uwiodła naszego Króla, mając już
czterech odchowanych synów. Ale to jeszcze nic: Lamoraka uwiodła, będąc babką!
O tym, jak straszny miała wpływ na synów, świadczy fakt, że jeden z nich zamordował ją
w szale zazdrości. Dobiegała wówczas siedemdziesiątki. Z Mordredem, przypuszczam,
poradziła sobie bez trudu, jak pająk z muchą.
– Starzy ludzie powiadali, że Siostry Kornwalijskie to czarownice. Najgorsza była
podobno Morgana le Fay. Ale ta cała Morgause niewiele lepsza.
– Można doprawdy współczuć Mordredowi.
– Niech jaśnie pani lepiej zachowa współczucie dla siebie, bo od Mordreda go jaśnie
pani nie uświadczy.
– Odkąd sprawuje nad nami kuratelę, jest całkiem uprzejmy.
– Cicha woda brzegi rwie.
Zaintrygowana Ginewra uniosła robótkę pod światło i oglądała ją bacznie, rozważając
ostatnie słowa dworki.
– Nie sądzisz chyba, Agnieszko, że Sir Mordred coś knuje przeciwko nam?
– To ciemny typ.
– Chyba jednak nie dopuściłby się przestępstwa w sytuacji, gdy Król powierzył mu
pieczę nad krajem i nad nami osobiście?
– Ten nasz Król to, z przeproszeniem jaśnie pani, już w ogóle przechodzi ludzkie
pojęcie. Nie dość, że jedzie wojować z najlepszym przyjacielem, bo tak mu kazał Sir
Gawaine, to jeszcze najzawziętszego wroga mianuje Lordem Protektorem! Czy on jest
ślepy, czy co?
– Mordred nigdy jeszcze nie złamał prawa.
– Bo jest na to za chytry.
– Król uznał, że ponieważ Mordred siłą rzeczy zostanie następcą tronu, a prawo nie
zezwala, aby król i następca tronu opuszczali kraj w jednym czasie – Mordred musi
pozostać w Anglii jako Lord Protektor. To brzmi logicznie.
– Ta logika, proszę jaśnie pani, do niczego dobrego nie doprowadzi.
Chwilę wyszywały w milczeniu.
– Skoro takie jest prawo – przerwała ciszę Agnieszka – to Król powinien był zostać
w kraju, a na wojnę posłać Mordreda.
– Ileż bym za to dała! – westchnęła Ginewra, lecz zaraz wyjaśniła: – Król chciał tam
być na podorędziu, mając nadzieję na odegranie roli mediatora, gdyby szczęśliwie doszło
do negocjacji.
Nagle obydwie poczuły się nieswojo, lecz dzielnie wyszywały dalej. Igły śmigały po
ciemnej materii z przeciągłym błyskiem spadających gwiazd.
– Lękasz się Sir Mordreda, Agnieszko?
– Tak, pani.
– Ja również. On ostatnio tak dziwnie chodzi... właściwie skrada się na palcach...
I tak dziwnie patrzy... A te jego przemówienia o Celtach, Sasach i Żydach, te wrzaski, te
histerie... W ubiegłym tygodniu słyszałam, jak śmiał się głośno sam do siebie. To było
potworne!
– Mordred to chytry lis. Kto wie, czy i w tej chwili nas nie podsłuchuje.
– Agnieszko!
Ginewra, jak rażona gromem, wypuściła igłę z dłoni. – Ależ Wasza Wysokość! Nie
trzeba się tak przejmować. Żartowałam.
Nie uspokoiło to zesztywniałej z grozy Królowej.
– Podejdź do drzwi, Agnieszko, i sprawdź. Zdaje mi się, że masz rację.
– Och, błagam jaśnie panią, tylko nie to!
– Otwórz drzwi, Agnieszko, natychmiast!
– Pani, a jeśli on tam jest!
Trwoga Królowej udzieliła się dworce. Knoty z sitowia dawały beznadziejnie mało
światła. Mordred mógł nawet być w komnacie, w ciemnym kącie. Agnieszka zgarnęła
spódnice i zerwała się, jak przepiórka przed nadlatującym jastrzębiem. Obu kobietom
zamek wydał się nagle zbyt mroczny, zbyt pusty, zbyt bezludny, wysunięty za daleko na
północ, przepełniony nocą i zimą.
– Gdy otworzysz drzwi, on ucieknie.
– Lepiej dajmy mu na to trochę czasu.
Mocowały się ze słabością własnych głosów, jak przygniecione wielkim czarnym
skrzydłem.
– Więc stań przy drzwiach i przemów głośno, nim otworzysz.
– Ale co mam powiedzieć, proszę jaśnie pani?
– Spytaj: „Czy mam otworzyć drzwi?”. Wówczas ja odpowiem: „Tak, czas już chyba
udać się na spoczynek”.
– Tak, czas już chyba udać się na spoczynek – powtórzyła z nabożeństwem struchlała
Agnieszka.
– Idź do drzwi.
– Jużjestem. Mam zaczynać?
– Tak, na co czekasz?
– Nie wiem, czy potrafię...
– Och, Agnieszko, pospiesz się!
– Już, proszę jaśnie pani. Chyba już potrafię. Wpatrzona w drzwi, jakby się zaraz
miały na nią rzucić,
Agnieszka wrzasnęła:
– Zaraz otworzę drzwi!
– Czas na spoczynek! I nic. Cisza.
– A teraz otwórz – poleciła Królowa.
Agnieszka posłusznie uniosła klamrę, odsunęła rygiel i pchnęła drzwi, odsłaniając
uśmiechniętą twarz Mordreda.
– Dobry wieczór, Agnieszko.
– Och, wielmożny panie!
Przerażona dworka dygnęła pospiesznie i, przyciskając dłonią stanik na piersi,
pognała ku schodom. Mordred dwornie przepuścił ją w przejściu. Gdy Agnieszka
zniknęła, wszedł do komnaty. W czarnych aksamitach, ozdobionych tylko niedużym
czerwonym emblematem z pojedynczym diamentem, który w świetle płonącego sitowia
siał zimne błyski – prezentował się zaiste imponująco. Każdy, kto nie widział Mordreda
od miesiąca lub dwóch, poznałby zaraz, że trawi go szaleństwo – lecz obłęd postępował
tak powoli, że dla obcujących z nim na co dzień nie było to wcale oczywiste. W ślad za
panem dreptał jego ulubieniec – czarny mopsik o bystrym, zalotnym spojrzeniu,
z zakręconym w grajcarek ogonkiem.
– Nasza Agnieszka, widzę, bardzo czymś przejęta – zagaił Mordred. – Dobry wieczór,
Ginewro.
– Dobry wieczór, Mordredzie.
– Cóż to – ozdobne hafty? Spodziewałem się raczej zastać cię na dzierganiu skarpet
dla żołnierzy.
– Co cię sprowadza?
– Zwykły wieczorny obchód. Wybacz mały teatr.
– Zawsze czaisz się pod drzwiami?
– Jakoś wejść trzeba. A drzwiami wygodniej niż oknem – choć, jak wiem, są tacy,
którzy wolą tę drugą drogę.
– Dość tego. Usiądziesz?
Mordred zasiadł z ceremonialną starannością; mops natychmiast wskoczył mu na
kolana. Czarny rycerz był w pewnym sensie postacią tragiczną: upodobnił się bowiem do
matki – tak jak ona, umiał już tylko grać, przestał być autentycznym człowiekiem.
Ileż to napisano tragedii o złotowłosych femmes fatales, które przywiodły do ruiny
mężów i kochanków – o tych wszystkich Kresydach, Kleopatrach, Dalilach; nawet
o krnąbrnych córkach, które, jak Jessica, ściągnęły zgubę na nieszczęsnych adoratorów
i rodziców – a przecież nie to jest osią wielkiej tragedii. Tej szukać należy w mrocznych
zakamarkach ludzkiej duszy. Cóż z tego, że Antoniusz rzucił się na miecz? Umarł, i tyle.
To nie żądza kochanki zatruwa umysł młodzieńca, lecz żądza jego matki. Ona to skazuje
tragiczną postać chłopca na śmierć za życia. To Jokasta, nie Julia, mieszka w sekretnej
komnacie. To Gertruda, nie głupiutka Ofelia, doprowadza Hamleta do obłędu. Kradzież,
uszczerbek – nie prowadzą do tragedii. Byle podfruwajka potrafi skraść męskie serce.
Tragedia rodzi się z nadmiaru, z dodania, z kamuflażu, z zaduszenia bez użycia poduszki.
Odarta z życia i honoru Desdemona nie może równać się z odartym z siebie samego
Mordredem: wykradziono mu duszę, aby ją przebrać, urobić, przerobić, a rodzona
matka, która tej potworności dokonała – pozornie nieświadoma, niby w najlepszej wierze
– omotała go na dodatek ciasnym kokonem złej miłości. Mordred był jedynym
Orknejem, który się nigdy nie ożenił. Gdy bracia pouciekali do Anglii, został sam na sam
z matką na dwadzieścia lat – aby miała na kim pasożytować. Odkąd umarła – był jej
chodzącym grobem. Istniała w nim jak wampir. Każdy ruch Mordreda, nawet
najbanalniejszy, był jej gestem. Gdy Mordred zaczynał grać, całkowicie tracił kontakt
z rzeczywistością – tak samo jak jego matka, gdy odgrywała dziewicę przed jednorożcem.
Lubował się w tej samej okrutnej magii. Zaczął nawet, wzorem matki, hodować psy
pokojowe – chociaż tych, które ona trzymała, nienawidził z tą samą gorzką zazdrością,
z jaką nienawidził jej kochanków.
– Czy nie mylę się, stwierdzając tu dzisiaj wyjątkowy chłód?
– Chłody w lutym to nic dziwnego.
– Miałem raczej na myśli subtelną aurę naszych wzajemnych stosunków.
– Lord Protektor z nakazu Króla może zawsze liczyć na życzliwe przyjęcie Królowej.
– Co innego królewski bastard, nieprawdaż? Królowa odłożyła igłę i spojrzała mu
w oczy.
– Nie rozumiem tego najścia. Nie wiem, czego sobie życzysz.
Nie chciała być nieuprzejma: to Mordred sprowokował ją do gniewu. Ginewra nigdy
nikogo się nie bała.
– Chciałem tylko zamienić dwa słowa o sytuacji politycznej, dwa słowa, nie więcej.
Ginewra czuła, że sytuacja jest krytyczna. Zrobiło jej się słabo. Była za stara na
szarpaninę z wariatem – chociaż sama nie miała jeszcze podejrzeń co do stanu
poczytalności Mordreda. Czuła tylko, że teatralna maniera Mordreda odrealnia i ją: nie
była w stanie wysławiać się naturalnie. Lecz ulec nie zamierzała.
– Twoich opinii wysłucham z ciekawością.
– Dzięki za tę łaskawość... Jenny.
Oburzyła się: jakim prawem traktuje ją jak swój prywatny wymysł, zamiast mówić jak
do żywej osoby?
– Bądź łaskaw, Mordredzie – rzekła tonem urażonej dumy – zwracać się do mnie
z użyciem tytułu królewskiego.
– Naturalnie, Wasza Wysokość. Proszę darować, że nadużyłem przywileju Lancelota.
Drwina w jego głosie otrzeźwiła Ginewrę, przywracając jej godność damy, wyniosłość
królowej, dumę starej arystokratki, na której artretycznych palcach połyskują rodowe
pierścienie – tej, która przez pięćdziesiąt lat miała świat u swych stóp.
– Taki wyczyn – odparowała bez namysłu – przekracza, obawiam się, twoje skromne
możliwości.
– Brawo! Sam sobie chciałem, nie zgłaszam pretensji. Zawsze miałaś, jak to się mówi,
niewyparzony język, co... Królowo Jenny?
– Sir Mordredzie, skoro nie potrafisz zachowywać się jak przystało na szlachcica,
muszę cię opuścić.
– A dokąd to się wybieramy?
– Dokądkolwiek, gdzie dama, która mogłaby być twoją matką, poczuje się bezpieczna
od podobnych impertynencji.
– Oto jest pytanie... – zauważył filozoficznie Mordred. – Gdzie ty możesz poczuć się
bezpieczna? Jeśli wziąć pod uwagę, że wszyscy wyjechali do Francji, a jedynym władcą
królestwa jestem ja – to kto wie, czy twój plan nie spali na panewce? Naturalnie, możesz
jechać do Francji... jeśli znajdziesz sposób.
Ginewra zaczynała pojmować.
– Nie rozumiem – powiedziała.
– W takim razie zastanów się jeszcze raz.
– Za pozwoleniem – podniosła się z miejsca – wezwę dworkę.
– Ależ proszę. Chociaż pewnie będę ją musiał odesłać.
– Agnieszka słucha tylko moich rozkazów.
– Wątpię. Ale spróbujmy.
– Mordredzie, czy zechcesz zostawić mnie samą?
– Nie, Jenny. Mam ochotę tu zostać. Usiądź na chwilę i posłuchaj mnie spokojnie,
a obiecam zachowywać się nienagannie – powiem więcej: jak najszlachetniejszy ze
szlachetnych rycerzy. Zgoda?
– Nie dajesz mi wyboru.
– To prawda.
– Czego chcesz?
Usiadła, splatając dłonie na podołku. Z dawna przywykła do życia w zagrożeniu.
– Hola, hola! – zaśmiał się Mordred, nagle w świetnym humorze, zachwycony tą grą
w kotka i myszkę. – Po co tak ostro? Do rozmowy przystępować należy w nastroju
swobodnym, inaczej staje się wymuszona.
– Słucham.
– Ależ nie tym tonem! Proszę cię, mów mi Mordy, albo znajdź jakieś inne
pieszczotliwe imię – tak będzie naturalniej, skoro ja nazywam cię Jenny. Zobaczysz, jak
się zaraz zrobi przyjemnie.
Ginewra milczała.
– Ginewro, czy zdajesz sobie sprawę z pozycji, w jakiej się znalazłaś?
– Zajmuję pozycję Królowej Anglii, tak jak ty zajmujesz pozycję Lorda Protektora.
– Póki Artur i Lancelot walczą we Francji.
– Naturalnie.
– Przypuśćmy jednak – cedził słowa Sir Mordred, głaszcząc mopsa – że dziś rano
otrzymałem list z wiadomością, że Artur i Lancelot nie żyją?
– Nie wierzę.
– Pozabijali się nawzajem w pojedynku.
– To kłamstwo – rzekła z cichym uporem.
– Rzeczywiście, to kłamstwo. Skąd wiedziałaś?
– Jak mogłeś pozwolić sobie na tak okrutny żart?
– Wielu uwierzyłoby w niego, Jenny. Spodziewam się, że wielu uwierzy.
– Czemuż to? – zapytała, lecz natychmiast pojęła myśl Mordreda. Zamurowało ją. Po
raz pierwszy poczuła lęk: bała się o Artura.
– Nie chcesz chyba powiedzieć...
– Ależ chcę, chcę! – zawołał wesoło. -1 mówię! Jak sądzisz: co by się stało, gdybym
dziś ogłosił śmierć naszego biednego Artura?
– Nie zrobisz tego, Mordredzie! Przecież oni żyją... Wszystko zawdzięczasz... Król
mianował cię swoim namiestnikiem... Twoja przysięga wasalska... Przecież to kłamstwo!
Artur zawsze traktował cię sprawiedliwie...
Mordred miał zimne oczy.
– Nigdy nie prosiłem o sprawiedliwe traktowanie. Sprawiedliwość Artura to chwyt
pod publiczkę, a dla niego samego rozrywka.
– To twój ojciec!
– Trudno zaprzeczyć. Ja się na świat nie prosiłem. Pewnie i mnie zrobił sobie dla
rozrywki.
– Ach tak...
Ginewra nerwowo mięła w palcach robótkę, usiłując zebrać myśli.
– Za co tak nienawidzisz mego męża? – spytała wreszcie, z nutą szczerego zdumienia.
– Ja go nie nienawidzę. Ja nim gardzę.
– Przecież nie wiedział – perswadowała łagodnie – że twoja matka jest jego siostrą.
Prawdę poznał za późno.
– A o tym, że ja jestem jego synem, też nie wiedział, gdy wyrzucał niemowlęta na
morze?
– Miał dziewiętnaście lat, Mordredzie. Nastraszyli go proroctwami, zrobił, co mu
kazali.
– Moja matka była porządną kobietą, zanim spotkała Króla Artura. Jako przykładna
żona Lotha Króla na Orkadach, urodziła mu czterech dorodnych synów. A co potem?
– Przecież ona była dwa razy starsza od Artura! Kobieta w tym wieku...
Mordred przerwał jej uniesieniem ręki.
– Mówisz o mojej matce.
– Przepraszam cię, Mordredzie, ale doprawdy...
– Kochałem moją matkę.
– Mordredzie...
– Król Artur uwiódł ją jako wierną mężatkę, a porzucił jako wynędzniałą kokotę.
Dokonała żywota, cudzołożąc nago z Sir Lamorakiem, słusznie ukatrupiona przez
rodzone dziecko.
– Mordredzie, wiem, że nie warto przekonywać cię o tym, w co nie wierzysz... o tym,
że Artur jest dobry i żałuje przeszłości... Ale on cię naprawdę kocha. Mówił o tym nie
dalej jak dzień, dwa przed tym całym nieszczęściem...
– Niech się wypcha swoją miłością.
– Zawsze był wobec ciebie szczery.
– Wiem, wiem, nasz szlachetny, sprawiedliwy Król! Łatwo być szczerym po fakcie. To
jest właśnie najśmieszniejsze. Sprawiedliwość! Nią też może się wypchać!
Mordred uśmiechnął się z dziką rozkoszą.
– Nie wierzę własnym uszom – szepnęła ze zgrozą Ginewra, skubiąc robótkę.
Wyczerpała już wszystkie metody. Przemknęło jej przez myśl, że gdyby się przed nim
ukorzyła, padła na kolana i błagała o łaskę – może dałby się ułagodzić. Ale w głębi duszy
wiedziała, że to na nic. Mordred konsekwentnie realizował swój scenariusz. Nawet to, co
mówił, było wystudiowaną rolą, a nie próbą nawiązania dialogu.
– Mordredzie – zaapelowała żałośnie – miejże chociaż litość dla nieszczęsnego ludu,
skoro nie masz jej ani dla Artura, ani dla mnie.
Mordred zepchnął mopsa z kolan, wstał i uśmiechnął się do Ginewry z szatańską
satysfakcją, prężąc tors i mierząc ją z góry szklanym wzrokiem.
– Arturowi – nigdy. Ale tobie mógłbym, rzecz jasna, okazać litość.
– Co masz na myśli?
– Prostą symetrię zdarzeń, Jenny, nic więcej. Wpatrywała się w niego bez słów.
– Nie rozumiesz? Mój ojciec popełnił kazirodztwo z moją matką. Czy nie byłoby to
dopełnieniem schematu, moja droga Jenny, gdybym ja w rewanżu poślubił małżonkę
ojca?
ROZDZIAŁ XII
W namiocie Gawaine’a panował mrok, rozświetlony nieznacznie tylko dołem, od żaru
węgla drzewnego, który dopalał się na płaskiej blasze. Sam namiot był ubogi i zgrzebny
w porównaniu z wystawnymi pawilonami rycerzy angielskich. Twardą pryczę zaścielało
kilka tartanowych pledów w barwach Orknejów, a za ozdobę wnętrza służyły tylko dwa
przedmioty: ołowiana butelka wody święconej do celów leczniczych, opatrzona
inskrypcją „Optimus egrorum, medicus fit Thomas bonorum”, oraz wiązka zwiędłych
wrzosów, przywiązana do masztu namiotu. Były to bóstwa domowe Sir Gawaine’a.
Gawaine leżał plackiem na pryczy, twarzą w dół. Płakał cicho, żałośnie. Siedzący obok
Artur gładził jego dłoń. Rana musiała osłabić morale Gawaine’a, inaczej nie pozwoliłby
sobie na łzy. Stary Król usiłował dodać mu otuchy.
– Nie gryź się tak, Gawaine – perswadował. – Przecież dałeś z siebie wszystko.
– Po raz drugi darował mi życie; dwa razy w ciągu miesiąca.
– Lancelot zawsze słynął z wielkiej siły. I jakoś, widać, nie traci jej z wiekiem.
– To czemu mnie nie zabił? Błagałem go o to. Uprzedzałem, że jeśli mnie oszczędzi,
ruszę na niego z powrotem, jak tylko się wyliżę. O mój Boże! – jęknął płaczliwie. – Jak
mnie strasznie boli głowa!
Artur westchnął ze współczuciem.
– To dlatego, że otrzymałeś dwa ciosy w to samo miejsce. Pech tak chciał.
– Człowiek wolałby się spalić ze wstydu.
– Więc nie myśl o tym. Leż spokojnie, bo znów dostaniesz gorączki i jeszcze długo nie
będziesz mógł walczyć. A co my wtedy zrobimy? Kto stanie na czele wojska? Przecież nie
damy sobie rady bez Gawaine’a.
– Jestem słabym człowiekiem, Arturze. Gdy mnie nerwy poniosą, szarżuję jak byk,
ale nie mogę zabić Lancelota.
– Najwięcej wart jest ten, kto źle mówi o sobie. Ale zmieńmy temat i pogadajmy
o czymś przyjemniejszym. Na przykład o Anglii.
– Nie ujrzymy już Anglii.
– Bzdura! Będziemy tam na wiosnę. A wiosna tuż-tuż. Idę o zakład, że przebiśniegi
już zakwitły, a Ginewra na pewno zdąży wyhodować na nasz przyjazd pierwsze krokusy.
Ma wyjątkową rękę do kwiatów.
– Ginewra zawsze była dla mnie dobra.
– Moja Ginusia jest dobra dla wszystkich – oświadczył z dumą stary Król. – Ciekawe,
co też porabia w tej chwili? Pewnie kładzie się spać. A może do późna w nocy gawędzi
z twoim bratem? Przyjemnie pomyśleć, że akurat w tej chwili mogą mówić o nas –
pewnie wychwalają męstwo Gawaine’a albo Ginewra wzdycha, że jej stary tak długo nie
wraca...
Gawaine wiercił się niespokojnie na pryczy.
– Coraz bardziej mnie ciągnie do domu – wymamrotał. – Gdyby Lancelot naprawdę
nienawidził klanu Orknejow, tak jak mówi Mordred, to po co by oszczędzał głowę rodu?
Może on rzeczywiście zabił Garetha przez pomyłkę?
– Ależ jestem pewien, że to był nieszczęśliwy wypadek! Z twoim poparciem,
Gawainie, bardzo szybko położymy kres wojnie. Przecież toczymy ją w twojej sprawie –
gdy poniechasz walki, reszta rycerzy będzie musiała uznać twoje racje i uczynić to samo.
Jeśli zatem wyrażasz zgodę na pojednanie, wiedz, że nikogo nie uradujesz tym bardziej
niż mnie.
– Szkopuł w tym, że przysięgałem walczyć z nim do śmierci.
– I dwa razy uczciwie próbowałeś dotrzymać słowa.
– Za każdym razem biorąc tęgie lanie – dokończył z goryczą Gawaine. – To on miał
szanse dwukrotnie zakończyć wojnę. Nie! Gdybym uległ teraz, wyglądałoby to na
tchórzostwo.
– Najodważniejszy jest ten, kto nie obawia się wyglądać na tchórza. Pamiętasz, jak
Lancelot chował się miesiącami w Wesołej Twierdzy, a my wyśpiewywaliśmy mu pod
oknem obraźliwe piosenki?
– Lepiej pamiętam twarz Garetha.
– Jego śmierć zasmuciła nas wszystkich.
Gawaine myślał: czynił to z wysiłkiem, nie miał bowiem w tej sztuce wielkiej wprawy.
A owej nocy w ciemnym namiocie myślało mu się podwójnie trudno, z powodu bólu
głowy. Bóle głowy nękały go często od czasu wypraw po Świętego Graala, kiedy to przeżył
wstrząs mózgu po ciosie Galahada. Złośliwy los chciał, że Lancelot w obu pojedynkach
trafił go mieczem dokładnie w to samo miejsce.
– Czemu miałbym mu ulec? Bo mnie pokonał? Przecież to tak, jakbym przed nim
uciekał. Co innego, gdybym to ja jego powalił na ziemię w następnym pojedynku –
i darował mu życie. Wtedy bylibyśmy kwita.
– Na łąkach Anglii wnet rozkwitną jaskry i stokrotki... – zamyślił się Król. –
Przyjemnie byłoby ogłosić pokój...
– I ruszyć na wiosenne polowanie z jastrzębiami... Rozmarzony Gawaine chciał się
podnieść, lecz ostry ból pod czaszką przygwoździł go z powrotem do pryczy.
– Boże Ojcze Wszechmogący! Ależ mi dudni we łbie!
– Może podać ci chłodny kompres albo kubek mleka?
– Szkoda zachodu. I tak nic nie pomoże.
– Biedny Gawaine. Mam nadzieję, że nie doszło do jakiegoś złamania?
– Złamany został tylko mój duch. Pogadajmy lepiej o czymś innym.
– Nie dość na dzisiaj? – zaniepokoił się Król. – Powinieneś się raczej przespać, a ja
już pójdę.
– Nie! Nie zostawiaj mnie samego! Wariuję w samotności!
– Ale doktor mówił...
– Do diabła tam z doktorem! Jeszcze chwileczkę. Potrzymaj mnie za rękę. Mów mi
o Anglii.
– Jutro powinni przywieźć pocztę, a wówczas poczytamy sobie nowiny z kraju.
Spodziewam się też listu od panicza Mordreda, a może i Giną skreśli do mnie słówko...
– Listy Mordreda to raczej średnia przyjemność. Artur natychmiast stanął w obronie
syna.
– Biedak, miał takie nieszczęśliwe życie. Ale to złote serce, wierz mi, Gawainie. Gwen
zawsze powtarza, że Mordred całe swoje ciepło ofiarował matce.
– Uwielbiał naszą matkę.
– A nie kochał się w niej przypadkiem?
– To by wyjaśniało, dlaczego jest o ciebie taki zazdrosny! Gawaine sam się zdumiał
tym nagłym odkryciem.
-1 może właśnie dlatego – ciągnął Król – pozwolił Agravaine’owi zabić ją, kiedy miała
romans z Lamorakiem... Biedny chłopak, świat rzeczywiście nie był dla niego łaskawy.
– To mój jedyny żyjący brat.
– Tak, wiem. Wszystko przez ten nieszczęsny wypadek Lancelota.
Gawaine, zniecierpliwiony, szarpnął bandaż.
– To nie mógł być wypadek! Co innego, gdyby nosili hełmy, ale oni przecież mieli
twarze odkryte. Musiał ich rozpoznać.
– Omawialiśmy ten temat już sto razy.
– Właśnie, szkoda gadać.
Stary Król zdobył się na dramatyczną szczerość:
– Czy nie stać cię, Gawainie, na to, aby wybaczyć Lancelotowi bez względu na
okoliczności zdarzenia? Wiesz, że nie uchylam się od obowiązku, lecz jeśli można łaską
stępić ostrze sprawiedliwości...
– Stępię je, kiedy to on będzie na mojej łasce; nie wcześniej.
– Decyzja należy wyłącznie do ciebie. O, ktoś idzie! – pewnie doktor, zbesztać mnie,
że tak się zasiedziałem. Wejdź doktorze, wejdź.
Nie był to jednak doktor, lecz Biskup Rochesteru, zaaferowany, z pakietem pism pod
pachą i żelazną latarnią w dłoni.
– Ach, to ty, Rochester! Wzięliśmy cię za doktora.
– Dobry wieczór, Wasza Wysokość. Dobry wieczór i wam, Sir Gawaine.
– Dobry wieczór.
– Jak tam głowa?
– Coraz lepiej, dziękuję Waszej Wielebności.
– To pomyślna wiadomość. Ja również – dodał Biskup z filuternym uśmieszkiem –
niosę dobre wieści. Poczta przyszła dziś wcześnie!
– Listy!
– Ten do Waszej Wysokości – podał list Królowi. – Długi.
– A do mnie?
– Niestety, w tym tygodniu nic. Następnym razem będzie lepiej.
Artur podszedł z listem do latarni i złamał pieczęć.
– Darujcie, panowie, ale chciałbym zaraz przeczytać.
– Ależ naturalnie. Nie czas na ceregiele, gdy przychodzą wieści z Anglii. Jak to los
figle płata, Sir Gawainie... – Rochester taktownie zmienił rozmówcę – Nigdy nie
przypuszczałem, że przyjdzie mi na starość pielgrzymować po obcych krajach...
Paplanina Biskupa przestała docierać do uszu Króla. Artur znieruchomiał. Nie
spąsowiał, nie pobladł, nie upuścił listu, nie spojrzał przed siebie ze zgrozą. Czytał
w milczeniu. A mimo to Rochester urwał w pół zdania; nawet Gawaine uniósł się na
jednym łokciu. Obaj spojrzeli na Króla, który z otwartymi ustami studiował pismo.
– Wasza Wysokość...
– Nic, nic – zbył ich machnięciem ręki. – Darujcie. To tylko ten list.
– Mam nadzieję...
– Proszę, dajcie mi skończyć. Niech Wasza Wielebność porozmawia jeszcze chwilę
z Sir Gawaine’em.
– Złe wieści? – włączył się Gawaine. – Mogę spojrzeć?
– Nie teraz. Za chwilę.
– Mordred?
– Nie. Przecież mówię, że nic. Doktor twierdzi... Rochester, czy możemy zamienić
słówko na zewnątrz?
Gawaine sadowił się na pryczy z największym trudem.
– Mam prawo wiedzieć.
– Ależ nic się nie stało. Leż spokojnie. Zaraz wrócimy.
– Jeśli mi nie powiecie, pójdę za wami!
– Przecież nie ma o czym mówić. Uważaj na głowę.
– Co się stało? – Nic. Tylko...
– Tylko co?
– Tylko to, mój Gawainie – poddał się nagle Król – że Mordred ogłosił się Królem
Anglii, na mocy swojej doktryny Nowego Ładu.
– Mordred!
– Wmówił swoim Młockarzom, że my obaj polegliśmy w walce... – Artur tłumaczył
cierpliwie, jak bakałarz lekcję – ...no a potem...
– Mordred głosi, że my nie żyjemy?
– Tak, ogłosił, że nie żyjemy, a teraz... Arturowi zabrakło słów.
– Co teraz?
– Teraz chce poślubić Ginewrę.
Zapadła martwa cisza, w której Biskup sięgnął machinalnie do krzyża na piersi,
a Gawaine kurczowo zacisnął pięść na fałdzie koca. Odezwali się obaj równocześnie:
– Lord Protektor...
– Nie, nie... – ciągnął z niedowierzaniem Gawaine. – To nieprawda. To jakiś żart.
Mój brat nie posunąłby się do czegoś takiego.
– Niestety, to prawda – rzekł Król tonem świętej cierpliwości. – List pisała Ginewra.
Bóg wie, jakim cudem udało jej się go przemycić.
– Ależ w wieku Królowej...
– Mordred oświadczył jej się zaraz po proklamacji. Nie miała nikogo do obrony.
Przyjęła oświadczyny.
– Przyjęła Mordreda!
Gawaine z wrażenia spuścił nogi z łóżka.
– Pokaż mi ten list, Wuju.
Wyjął pismo z wiotkiej dłoni starca, która automatycznie rozluźniła chwyt, i jął
czytać, przekrzywiając stronicę pod światło.
Artur dalej objaśniał rzecz Biskupowi:
– Ginewra przyjęła oświadczyny i poprosiła Mordreda o pozwolenie na wyjazd do
Londynu po swój posag. Dojechawszy do Tower z garstką tych, co pozostali jej wierni,
zamknęła się w zamku i zatrzasnęła bramy. Londyńska Tower to, Bogu dzięki, silna
forteca. Mordred trzyma ją teraz w oblężeniu i ostrzeliwuje z broni palnej.
– Z broni palnej? – powtórzył ze zgrozą Biskup Rochesteru.
– Z armat – uściślił Artur.
To już przekraczało pojęcie starego Biskupa.
– Nie do wiary! – rozsierdził się. – Ogłasza śmierć Króla, chce żenić się z Królową,
a teraz jeszcze armaty?!
– Użycie armat – rzekł Artur – oznacza koniec Okrągłego Stołu. Musimy spieszyć do
kraju.
– Strzelać z armat do ludzi! – Rochester nie mógł dojść do siebie.
– Trzeba natychmiast ruszać z odsieczą, Wasza Wielebność. Gawaine zostanie tutaj...
Ale Lord Orknejów już był na nogach.
– Gawaine! Co ty wyprawiasz? Kładź się zaraz.
– Jadę z tobą.
– Kładź się, pókim dobry. Rochester, pomóż mi.
– Mój brat złamał wasalską przysięgę. – Gawaine...
– A Lancelot... O Boże, moja głowa!
Ranny olbrzym chwiał się w wątłym świetle, oburącz przytrzymując bandaż na
głowie, a jego cień pląsał w groteskowym tańcu wokół masztu namiotu.
ROZDZIAŁ XIII
Anguishowi z Irlandii przyśnił się kiedyś wicher, który zmiótł z powierzchni ziemi
wszystkie tamtejsze zamki i grody. Wiatr, który teraz szalał wokół zamku Benwick, groził
spełnieniem owego proroctwa. Wył na wszystkie tony piekielnych organów, jakby
wściekła siła ciągnęła przez korony drzew masy jedwabiu – jakby tabuny piachu waliły
się na ziemię z niebotycznych wysokości – jakby ktoś darł na pasy gigantyczne
prześcieradła; wicher grzmiał niczym werble dalekiej bitwy – świszczał jak stumilowy
wąż mknący w obłędzie przez pełne drzew i domostw poszycie świata – pobrzmiewał
westchnieniami starców, jękiem kobiet, wyciem wilków. Gwizdał, mruczał, chrobotał,
huczał w kominach. Jego głos był głosem żywej istoty – potwora, syna żywiołów,
wyjącego na potępienie. Był to wicher Dantego, porywający straconych kochanków
i żurawie. Niezmordowany Szatan dwoił się i troił, pełniąc swe niszczycielskie dzieło.
Na zachodzie sztorm burzył spokojną taflę oceanu, odrywając wodę od wody
i unosząc ją z sobą w postaci piany. Na lądzie giął do ziemi dumne drzewa. Gruzłowata
tarnina o podwójnym pniu skrzypiała żałośnie, trąc jednym pniem o drugi. Spośród
smaganych wichrem, łamiących się gałęzi, wyfruwały ptaki, pod wiatr, płasko nad ziemią,
prężąc do tyłu szpony jak kotwice. Sokoły wędrowne trwały w pozach stoickich na
urwistych brzegach, chociaż ich sute czarne wąsy ociekały deszczem, a piórka na głowach
zlepiały się w czuby. Dzikie gęsi, spieszące na nocleg o zmierzchu, z trudem – w tempie
najwyżej jarda na minutę – pokonywały wartki pęd powietrza; wicher porywał ich
przeraźliwe krzyki, tak że słychać je było dopiero chwilę po przelocie – chociaż gęsi
frunęły nisko, parę stóp nad ziemią. Kaczki krzyżówki i świstunki, gnane nawałnicą,
przemykały bez śladu, nim się jeszcze na dobre pojawiły.
Na zamku przejmujące podmuchy wciskały się przez szczeliny pod drzwiami i targały
zaściełające podłogi sitowie. Wiatr buczał szyderczo w sztolniach spiralnych schodów,
kłapał drewnianymi okiennicami, zawodził piskliwie w szparach witrażowych okien,
wprawiał w nieustanne falowanie wyziębłe arrasy, dobierał się do krzyża zziębniętym
mieszkańcom. Kamienne wieże drżały niczym basowe struny instrumentów muzycznych.
Zerwane z dachu gonty fruwały w powietrzu i z suchym trzaskiem rozpryskiwały się
o bruk dziedzińca.
Bors z Bleoberisem siedzieli w kucki nad jasnym paleniskiem, które za sprawą
złośliwego wichru świeciło, lecz nie grzało. Nawet ogień wydawał się skostniały, jak
namalowany. Wściekły żywioł niepokoił i mącił myśli.
– Ale czemu odjechali tak nagle? – spytał z wyrzutem Bors. – Jak żyję, nie widziałem
takiego końca oblężenia. Zniknęli z dnia na dzień. Jakby ich wymiotło.
– Musieli dostać złe wieści. Na pewno w Anglii coś się stało.
– Może i masz rację.
– Gdyby postanowili wybaczyć Lancelotowi, przysłaliby posłańców.
– To faktycznie dziwne: tak odpłynąć ni stąd, ni zowąd, bez słowa.
– Myślisz, że gdzieś mogła wybuchnąć rebelia – w Kornwalii, w Walii albo w Irlandii?
– Pradawni stale mącą – pokiwał głową Bleoberis.
– Ja nie wierzę w możliwość rebelii. Przypuszczam raczej, że Król się rozchorował
i musieli go natychmiast odwieźć do domu. Może ten cios, który mu zadał Lancelot za
drugim razem, spowodował pęknięcie czaszki?
– Może być.
Bors dźgnął palenisko.
– Tak odjechać, bez słowa!
– Ale dlaczego Lancelot nic nie robi?
– A co miałby robić?
– Nie wiem.
– Król skazał go na banicję.
– Wiem.
– Więc nic nie może zrobić.
– A jednak – upierał się Bleoberis – powinien coś przedsięwziąć.
Drzwi na dole wieży rozwarły się z hukiem. Arrasy załopotały, ściółka z sitowia
podniosła się na sztorc, podmuch przydusił ogień, a w kłębach dymu zabrzmiał tłumiony
wiatrem okrzyk Lancelota.
– Bors! Bleoberis! Demaris!
– Tutaj!
– Gdzie?
– Na górze!
Odległe drzwi zatrzasnęły się i cisza znów zaległa komnatę. Sitowie pokładło się na
ziemi, a na kamiennych schodach, skąd jeszcze przed chwilą ledwie słychać było głos
Lancelota, rozległy się wyraźnie jego kroki. Wbiegł prawie, z listem w dłoni.
– Borsie. Bleoberisie. Szukałem was. Rycerze wstali.
– Otrzymałem list z Anglii. Posłańców zwiało pięć mil na północ. Trzeba jechać,
natychmiast!
– Do Anglii?
– Tak, tak. Oczywiście, że do Anglii. Zleciłem już Lionelowi zająć się transportem. Ty,
Borsie, zadbaj o paszę dla koni. Poczekamy tylko, aż sztorm przycichnie.
– Po co jedziemy? – spytał Bors.
– Powinieneś przekazać nam nowiny...
– Nowiny? – zawahał się Lancelot. – Nie ma na to czasu. Powiem wam po drodze.
A zresztą, masz, czytaj sam.
Wręczył list Borsowi i wybiegł, zanim ten zdążył cokolwiek powiedzieć.
– Ładne rzeczy!
– Czytaj list!
– Nawet nie wiadomo, od kogo.
– Czytaj, może się okaże.
Lancelot powrócił, ledwie zdążyli odcyfrować datę.
– Bleoberisie! – rzekł. – Byłbym zapomniał: ty zajmiesz się końmi. Dajcie no ten list.
Będziecie go sylabizować całą noc.
– Ale co tam piszą?
– Najważniejsza część wiadomości i tak przyszła ustnie. Podobno Mordred
zorganizował bunt przeciwko Arturowi, ogłosił się Wodzem Anglii i poprosił Ginewrę
o rękę.
– Przecież ona jest mężatką! – oburzył się Bleoberis.
– Dlatego właśnie Artur przerwał oblężenie. Dowiedziawszy się o tym, Mordred
zwołał w Kencie armię, która miała udaremnić powrót Króla. Wcześniej bowiem
rozgłosił, że Artur poległ. Jednocześnie jego oddziały oblegają Królową w Tower,
z użyciem armat.
– Armat!
– Mordred czekał na Artura w Dover, chcąc mu uniemożliwić zejście na ląd. Stoczyli
zaciętą bitwę morsko-lądową. Wygrał Król, choć z trudem. Wywalczył sobie prawo
powrotu do kraju.
– Kto napisał ten list? Lancelot niespodziewanie usiadł.
– To list od Gawaine’a. Biedny Gawaine. Nie żyje.
– Gawaine nie żyje?!
– W takim razie, jak mógł napisać... – myślał głośno Bleoberis.
– To wstrząsający list. Gawaine był dobrym człowiekiem. Pchaliście mnie do walki
z nim, bo nikt z wąs nie poznał się na jego złotym sercu.
– Czytaj wreszcie! – zirytował się Bors.
– Zdaje się, że rana na głowie, którą ode mnie otrzymał, była dość niebezpieczna.
Gawaine nie powinien był podróżować. Czuł się jednak samotny, nieszczęśliwy
i zdradzony. Jego ostatni żyjący brat okazał się zdrajcą. Gawaine uparł się towarzyszyć
Królowi, a potem walczyć w bitwie o zejście na ląd. Niestety, otrzymał cios maczugą
w starą ranę i po kilku godzinach zmarł.
– Mimo to nie rozumiem, co cię tak zaniepokoiło.
– Posłuchajcie listu.
Lancelot podszedł z listem do okna i przez chwilę w milczeniu kontemplował
charakter pisma – jakże wzruszająco inny od charakteru osoby autora. Gawaine nie
należał do ludzi, których można by posądzić o zamiłowania pisarskie. Już prędzej
sprawiał wrażenie analfabety – jak zresztą większość klanu Orknejów. Tymczasem list,
miast nowomodnym spiczastym gotykiem, pisany był prześliczną celtycką minuskułą,
tak samo schludną, krągłą i drobniutką, jak literki, które mały Gawaine stawiał pod
okiem sędziwego świętego męża gdzieś na mglistych rubieżach krainy Szkotów. Od
tamtej pory pisywał tak rzadko, że jego szkolna kaligrafia zachowała nietkniętą urodę.
Tak pisać mogła albo stara panna, albo chłopiec z dawnych czasów, który stopy zahaczył
o nogi stołka i z wielkiej gorliwości bezwiednie wystawił język do pomocy niepewnej
dłoni. Gawaine – z pozoru prostak i grubianin – zachował ową dziecinną gorliwość,
widoczną w idealnych krzywiznach literek, aż po wiek dojrzały. Z czarnej zbroi
wychynęło znienacka bystre chłopię: z gilem u nosa, boso – chciaż stopy posiniały mu
z zimna – w palcach, cienkich i czerwonych jak młode marchewki, mnące koniec
długiego warkocza wodorostów.
„Do Sir Lancelota, najszlachetniejszego z szlachetnych rycerzy, jakich znałem
osobiście lub ze słyszenia za dni swoich. Ja, Sir Gawaine, syn Lotha Króla Orknejów, syn
siostry rodzonej szlachetnego Króla Artura, ślę Ci pozdrowienie. Jest mym życzeniem,
aby świat się dowiedział, że ja, Sir Gawaine, Rycerz Okrągłego Stołu, szukałem śmierci
z Twojej ręki – i to nie z Twej przyczyny, ale z własnej woli. Za czym upraszam Cię, Sir
Lancelocie, abyś powrócił w granice Królestwa, tam zaś odwiedził grób mój i odmówił
nad nim modlitwę za mą duszę.
W dniu, w którym piszę niniejsze, otrzymałem śmiertelny cios w tę samą ranę, którą
otwarła mi była Twoja ręka, Sir Lancelocie – honor to prawdziwy być pozbawionym życia
przez męża tak niezrównanej szlachetności. Pomnij, Sir Lancelocie, na dawną przyjaźń,
jaka nas łączyła...” Lancelot urwał i cisnął pismo na stół.
– Czytajcie sami – rzekł. – Ja dalej nie mogę. Gawaine nagli mnie do pośpiechu:
chce, abym wsparł Króla przeciwko jego bratu – ostatniemu z żyjących krewnych. On tak
bardzo kochał rodzinę, mój Borsie, a stracił ich wszystkich. Mimo to, wybacza mi w liście.
Całą winę bierze na siebie. Bóg świadkiem, że był dobrym bratem dla swych braci.
– Ale co z Królem?
– Musimy jak najprędzej dotrzeć do Anglii. Mordred wycofał się do Canterbury,
szykować nową bitwę. Może nawet już się ona odbyła. Sztorm opóźnia wszak przekaz
wieści. Trzeba się spieszyć.
– Pójdę zająć się końmi – powiedział Bleoberis. – Kiedy wypływamy?
– Jutro. Dziś wieczór. Zaraz. Gdy tylko wiatr ustanie. Spiesz się.
– Rozkaz.
– Ty, Borsie, szykuj paszę.
– Tak jest.
Lancelot już wychodził za Bleoberisem, lecz odwrócił się w drzwiach.
– Królowa w oblężeniu – rzekł krótko. – Musimy ją wydostać.
– Tak jest.
Pozostawiony sam na sam z wichurą, Bors z ciekawości podniósł list. Obrócił pismo
ku słabnącemu światłu i przez chwilę w zachwycie kontemplował zygzakowate „g”,
skulone „b”, i „t” wygięte niczym lemiesz pługa. Każda drobna linijka przypominała
świeżo wyoraną bruzdę, pachnącą młodą ziemią. Tylko ostatnia szła nieco krzywo, w dół.
Bors starannie, ze wszystkich stron, obejrzał brunatnej barwy podpis pod listem. Potem
z trudem, bezgłośnie poruszając ustami, przesylabizował ostatnie zdanie. Sitowie
szeleściło, dym buchał, wicher wył – a Bors czytał ostatnie słowa Sir Gawaine’a: „List
niniejszy pisałem ledwie dwie i pół godziny przed śmiercią, własnoręcznie, o czym
zaświadczam pieczętując się krwią serdeczną Gawaine z rodu Orknejów”
Bors przesylabizował podpis dwukrotnie i postukał się paznokciem w zęby.
Gawaine...
– Pewnie na północy – zamyślił się głośno – wymawiają jego imię Cuchullain. W tych
starożytnych językach wszystko jest możliwe.
Odłożył list, podszedł do smaganego wiatrem okna i zanucił melodię pieśni „Brume,
brume on hil”, której pierwotne słowa przepadły w oceanie czasu. Może podobne były do
tych śpiewanych dzisiaj:
Lecz krew gorąca wciąż, a serce w Górach, I wciąż po nocach Hebrydy nam się
śnią.
ROZDZIAŁ XIV
Ten sam wicher smutku targał królewskim namiotem pod Salisbury. Zawierucha nie
sięgała jednak do środka, gdzie panowały cisza i spokój. Iście królewski przepych
wnętrza podkreślały arrasy – wśród nich i ten z Uriaszem przerzynanym na pół – futra
grubo zaścielające kanapę, i migotliwe świece. Był to raczej wystawny pawilon niż
namiot. Z tyłu, na wieszaku, połyskiwała smętnie królewska kolczuga. Niesforny sokół,
który uwielbiał wrzeszczeć bez powodu, sterczał zakapturzony na przenośnej grzędzie, na
jakiej zwykle sadza się papugi, pogrążony w koszmarnych wizjach zbrodni przodków.
Chart barwy kości słoniowej leżał w pozie wdzięcznej, z ogonem po charciemu zagiętym
w kościsty sierp, i żałosnym, współczującym spojrzeniem wpatrywał się w starego pana.
Na stołku przy łożu stała wspaniała, emaliowana szachownica, a na niej piony i figury,
wykonane z jaspisu i kryształu, tworzyły układ szach-mat. Wszędzie piętrzyły się papiery:
na stole sekretarza, na pulpicie, na zydlach. Były to owe nudne dokumenty rządowe,
których Król nie poniechał nawet w dobie wojny – projekty ustaw o milicji i wojsku,
rozkazy dzienne, orzeczenia sądowe. Wielki rejestr leżał otwarty na wzmiance
o nikczemnym maruderze, niejakim Wilhelmie z Lane, skazanym na powieszenie za
łupiestwo. Na marginesie schludna ręka sekretarza dopisała lakoniczne – zgodnie
z duchem tragedii – epitafium po łacinie: „suspendatur”. Pulpit przywalały stosy petycji
i memoriałów, zaopiniowanych i sygnowanych przez Króla. Te, które Król aprobował,
nosiły starannie wykaligrafowaną adnotację: „Le roy le veult”. Te zaś, które odrzucił,
opatrzone były dyplomatyczną formułą od lat stosowaną przez monarchów: „Le roy
s’advisera”. Pulpit i ławka stanowiły całość – i właśnie przy pulpicie siedział oto Król
Artur. Wsparł czoło o blat, roztrącając papiery. Wyglądał jak nieżywy – co nie było
zresztą bardzo dalekie od prawdy.
Artur był śmiertelnie zmęczony. Wycieńczyły go dwie już stoczone bitwy – pod Dover
i pod Barham Down. Jego małżonka siedziała uwięziona w Tower. Najserdeczniejszy
druh został banitą. Rodzony syn usiłował go zabić. Gawaine spoczął w ciemnej mogile.
Okrągły Stół właściwie przestał istnieć. Kraj pogrążył się w wojnie. Lecz wszystkie te
przeciwności dałyby się jakoś pokonać, gdyby opoka ducha Artura pozostała
niewzruszona. Przed laty, kiedy duch ten należał do zwinnego urwisa imieniem Wart,
kształtowało go leciwe, siwobrode wcielenie dobroci. Merlin wpoił Arturowi przekonanie,
że człowiek może stać się doskonały – że w gruncie rzeczy jest bardziej aniołem niż
bestią, że dobro warte jest wysiłku, że coś takiego jak grzech pierworodny nie istnieje.
Merlin hartował Artura niczym oręż na odsiecz ludzkości, w ogniu wiary w dobroć
człowieka. Zaślepiony stary bakałarz wychował ucznia na prototyp Ludwika Pasteura,
Marii Skłodowskiej-Curie czy cierpliwego odkrywcy insuliny. Powołaniem Artura było
pokonać Przemoc – tę chorobę umysłową rodzaju ludzkiego. Okrągły Stół, Etos Rycerski,
misja Świętego Graala, krzewienie Sprawiedliwości – były to kolejne szczeble wiodące ku
realizacji powołania, które zaszczepił mu Merlin. Artur przypominał naukowca, który
całe życie poświęcił badaniu przyczyn choroby nowotworowej. Pragnął położyć kres
Przemocy, by uszczęśliwić ludzkość. Jednak cały jego program działania opierał się na
tym jednym fundamentalnym założeniu: że człowiek jest istotą z gruntu przyzwoitą.
Teraz, patrząc wstecz na swe życie, dochodził do wniosku, że zawsze walczył
z powodzią rozrywającą tamę: ledwie zdołał powstrzymać falę w jednym miejscu, żywioł
wdzierał się drugą szczeliną, i tak bez końca. Żywiołem tym była Siła Pięści. Na początku,
jeszcze przed ślubem, Artur próbował zwyciężyć siłę siłą, walcząc zaciekle z Konfederacją
Celtycką – aż przekonał się, że zło dodane do zła nie czyni dobra. A jednak zdołał
skutecznie udaremnić feudalne sny o wojnie. Później, przy Okrągłym Stole, próbował
łagodniejszymi metodami okiełznać Tyranię, kierując jej energię ku celom chwalebnym:
zwolenników Siły wysyłał na odsiecz skrzywdzonym i uciśnionym, przeciwko
samowolnym baronom – tak jak sam stawał niegdyś przeciwko celtyckim królom,
krusząc ich potęgę. Rycerze wypełniali zadania z ochotą – aż w końcu cel został
osiągnięty, lecz ich własna Siła była po dawnemu nieposkromiona. Wówczas wymyślił
Artur nowe dla niej ujście i posłał swych rycerzy na misję Bożą: poszukiwanie Świętego
Graala. I to się nie powiodło, gdyż ci, którzy misję spełnili, osiągnęli doskonałość
i straceni zostali dla świata – ci zaś, którym się nie powiodło, wrócili z wyprawy nie lepsi
niż byli dawniej. Na koniec spróbował Artur stworzyć swego rodzaju mapę Siły, by
następnie ująć ją w karby Prawa. Chciał spisać kodeks indywidualnych nadużyć Siły
i każdemu występkowi nałożyć wędzidło bezstronnej, wymierzanej przez państwo
Sprawiedliwości. Dla tej idei gotów był poświęcić żonę i najlepszego przyjaciela. Lecz
właśnie kiedy samowola jednostki zdawała się poskromiona, Przemoc zaskoczyła Artura
w nowej zgoła formie: w postaci siły zorganizowanej, bandyckiej wspólnoty, przestępczej
armii, której nie imają się prawa dotyczące pojedynczego obywatela. Artur ograniczył
bezkarność jednostki, lecz nie przewidział, że przestępczą działalność podejmą grupy.
Ograniczył pojedyncze zabójstwa, lecz stanął w obliczu wojny. A wobec wojny Prawo jest
bezsilne.
Dawne bitwy Artura, z czasu konfliktów z Lothem i despotycznym Rzymem, miały
obalić feudalną koncepcję wojny jako męskiej rozrywki – czegoś pośredniego między
polowaniem na lisy a grą w kości o życie. W tym celu Artur zainicjował wojnę
powszechną. Na starość stwierdzał, że jego wojna powszechna przekształciła się
w powszechną nienawiść – całkiem nowe zjawisko społeczne.
Artur ukrył twarz w papierach i przymknął oczy, usiłując odegnać pewną straszną
myśl. Jeśli bowiem grzech pierworodny jednak istnieje, jeśli człowiek jest z natury zły,
a Biblia słusznie twierdzi, iż nie masz na tym świecie rzeczy zdradliwszej i podlejszej nad
ludzkie serce – to cel jego życia był od początku chybiony. Honor rycerski
i sprawiedliwość to dziecinne mrzonki, jeśli człowiek mający wcielać w życie owe ideały
był Młockarzem – z gatunku homo ferox, a nie homo sapiens.
Za tą myślą czaiła się druga, jeszcze gorsza, z którą Artur nawet nie śmiał się borykać.
Może człowiek nie jest ani dobry, ani zły, może jest jedynie maszyną w bezdusznym
wszechświecie, a jego odwaga – niczym więcej niż odruchową reakcją na zagrożenie, jak
mimowolny podskok na ukłucie szpilką. Może w ogóle nie ma czegoś takiego jak cnota
charakteru – chyba że za cnotę uznamy podskok wywołany ukłuciem – a mechaniczny
osioł ludzkości drepcze potulnie, wabiony żelazną marchewką miłości, w bezsensownym
kieracie reprodukcji. Może Przemoc jest prawem Natury, niezbędnym do podtrzymania
kondycji tych, którzy przetrwali. A więc i jego, Artura.
Nie mógł dalej śledzić tej myśli. Czuł ostatnio jakąś dziwną pustkę w głowie, ściślej
mówiąc – między oczami, około nasady nosa. Źle sypiał, a gdy zasnął, śniły mu się
koszmary. Nazajutrz miała rozegrać się walna bitwa. Tymczasem jednak należało
przeczytać i podpisać resztę papierów. Artur nie miał siły. Nie był w stanie unieść głowy
znad pulpitu.
Dlaczego ludzie walczą między sobą?
Stary Król był od dziecka myślicielem pilnym, lecz nigdy lotnym. Jego myśli zaczęły
gonić w piętkę – jak zwykle, gdy był przemęczony: posuwały się wydeptanym torem osła
w kieracie – mozolnie, lecz w kółko.
Czy to źli przywódcy wiodą na rzeź niewinne narody –
CTJ
też złe narody wybierają
sobie wodzów na własną miarę? Zdawałoby się, że to niemożliwe, aby jeden wódz skłonił
milion Anglików do działania wbrew ich własnej woli. Gdyby Mordred, dajmy na to,
namawiał Anglików do noszenia spódniczek, albo do chodzenia na rękach – wątpliwe,
czy przystąpiliby do jego partii, choćby nie wiem jak ich wabił perswazją, podstępem,
nawet terrorem. A więc wódz, aby porwać ludzi za sobą, musi zaproponować im coś,
z czym się zgadzają. Innymi słowy: przywódca ludu zadaje decydujące pchnięcie
walącemu się gmachowi – lecz gmach ten już wcześniej musiał drżeć w posadach.
A zatem to nieprawda, że wojna jest kataklizmem, w który podłe jednostki wciągają bogu
ducha winne masy. Wojny to zrywy społeczne, o podłożu głębszym i bardziej złożonym.
Artur wcale nie miał poczucia, że to on sam, czy nawet Mordred, wciągnęli kraj w obecne
nieszczęście. Skoro jednak tak łatwo powieść naród w dowolną stronę – jak, nie
przymierzając, wieprzka do rzeźni – to czemu nie udało się doprowadzić go do
poszanowania ideałów rycerskich, sprawiedliwości i pokoju? Artur przecież tak bardzo
się starał!
No tak, ale – tu zaczynał się, niczym w Piekle, drugi krąg myśli – jeśli nie Artur i nie
Mordred, to kto był sprawcą obecnego kataklizmu? Co jest motorem wojny jako takiej?
Przecież każda następna wojna wydaje się głęboko zakorzeniona w swoich
poprzedniczkach. Od Mordreda trop wiódł do Morgause, dalej do Uthera Pendragona,
i jeszcze dalej, do przodków Uthera. Kain zabił Abla, zajmując jego ziemie, a synowie
Abla nigdy nie ustaną w walce o odzyskanie panowania. Człowiek od zarania, stulecie po
stuleciu, złem odpłaca za zło, rzezią za rzeź. Nikt na tym nie korzysta, zawsze cierpią
obydwie strony – lecz człowiek jest nieprzejednany. Za obecną wojnę można było
obwiniać Mordreda – albo Artura. Ale również miliony Młockarzy, Lancelota, Ginewrę,
Gawaine’a – wszystkich bez wyjątku. Kto mieczem wojuje, musi od miecza zginąć.
Wyglądało na to, że póki człowiek nie chce zapomnieć o przeszłości, poty los ludzkości
zmierzać będzie do smutnego końca. Zbrodnie Uthera i Kaina mogły zostać zmazane
jedynie błogosławieństwem zapomnienia.
Siostry, matki, babki – wszystko zakorzenione jest w przeszłości. Każdy postępek
jednego pokolenia może spowodować nieobliczalne konsekwencje w życiu przyszłych
generacji – czasem nawet głupie kichnięcie jest jak wrzucony do sadzawki kamyk, który
wzbudza falę, zdolną zalać najdalsze brzegi. A więc w jednym tylko nadzieja – nie
działać, w żadnej sprawie nie dobywać miecza, trwać nieruchomo, jak kamyk na brzegu?
Ależ to wstrętne!
Co jest Dobrem, a co Złem? Czym się różni Działanie od Niedziałania? Gdybym tak
mógł urodzić się na nowo – dumał Król – zagrzebałbym się gdzieś w klasztorze,
w strachu przed Działaniem, które zawsze grozi nieszczęściem.
Błogosławieństwo zapomnienia: tak, to najważniejsze. Skoro nasza przeszłość,
i przeszłość naszych ojców, to nie kończący się ciąg Działań nieuchronnie wywołujących
krwawe skutki – trzeba wymazać przeszłość i zacząć od nowa. Człowiek musi powiedzieć
sobie: tak, to prawda, że od czasów Kaina żyjemy w niesprawiedliwości, ale jedyny
sposób wyjścia z tego impasu to raz zaakceptować status quo. Spustoszono wiele ziem,
zgładzono wielu ludzi, wiele narodów upokorzono. Lecz zacznijmy od nowa, bez żalu
o przeszłość, zamiast żyć jednocześnie do przodu i wstecz. Nie zbudujemy przyszłości,
mszcząc się za to, co minęło. Podajmy sobie ręce jak bracia i ogłośmy Pokój Boży.
Niestety, kolejne wojny są dowodem na to, że ludzie nie umieją sobie tak powiedzieć.
Stale tylko powtarzają, że obecna wojna jest ostatnią, a potem będzie jak w raju.
Powstanie nowy świat, jakiego jeszcze nie widziano. Zawsze jednak zwycięża głupota.
Ludzie są jak dzieci, wykrzykujące, że zbudują piękny dom – a gdy przychodzi do
budowania, okazuje się, że brak im umiejętności. Nie potrafią dobrać właściwych
materiałów.
Myśli starca krążyły z mozołem, nie przywodząc go do żadnych konkluzji: powtarzały
po wielekroć ten sam jałowy bieg – Artur jednak tak do nich przywykł, że nie umiał ich
powstrzymać. Wiodły go w następny błędny krąg rozumowania.
Może główną przyczyną wojen jest zachłanność; może rację miał średniowieczny
komunista John Bali, który głosił: „Ach, zacni moi ludzie, źle się rzeczy mają w Anglii, a i
poprawie nie ulegną, póki wszystko wspólne nie będzie, póki nie stanie ni chłopów, ni
panów”. Może wojny wybuchają dlatego, że ludzie mówią: moje królestwo, moja żona,
mój ukochany, mój majątek. Tak przecież rozumował i sam Artur, i Lancelot, i inni
rycerze. Może dopóki ludzie chcą posiadać na własność cokolwiek – choćby honor
i duszę – nie będzie kresu wojnom. Wygłodniały wilk zawsze przecież zaatakuje tłustą
łanię, biedak zawsze obrabuje bankiera, niewolnik zbuntuje się przeciwko panu,
a zubożały kraj napadnie na kraj bogaty. Może wojny zdarzają się tylko pomiędzy tymi,
co mają, a tymi, co nie mają. Z tym że nikt nie jest w stanie określić pojęcia „mieć”.
Rycerz w srebrnej zbroi bez wahania nazwie się nędzarzem, gdy napotka rycerza w złotej
zbroi.
A jednak – myślał dalej Artur – przyjmijmy, że to „własność”, jakkolwiek ją
zdefinujemy, jest osią problemu.
Ja „mam”, a Mordred „nie ma”. Natychmiast jednak sam sobie zaprzeczył:
nieuczciwie jest stawiać sprawę tak, jakbyśmy to my dwaj – wszystko jedno, Mordred czy
ja – byli sprawcami całej zawieruchy. Nie jesteśmy wszak niczym innym jak galionami na
dziobach dwóch potężnych okrętów, pchanych przeciwko sobie jakimś przemożnym,
tajemniczym impulsem. Czyżby społeczeństwo z natury swojej podlegało takim
impulsom? Mordred stał się bezwolny – działa w tej chwili pod presją ogromnej rzeszy
ludzi, którzy, wyznając poglądy Johna Balia, pragną podporządkować sobie bliźnich
w myśl zasady, że wszyscy rodzimy się równi, oraz takich, którzy chętnie skorzystają
z każdej rewolty, aby potwierdzić własną siłę. Presja wyraźnie idzie od dołu: zwolennicy
Balia i ludzie Mordreda to pokrzywdzeni, którzy chcą się odegrać, albo rycerze, którzy
nie zasłynęli przy Okrągłym Stole i dlatego znienawidzili go, jak również biedni pragnący
bogactwa i zniewoleni, którym marzy się władza. A moi ludzie, dla których jestem dziś
nie więcej niż sztandarem lub talizmanem, to sam kwiat rycerstwa – to właśnie ci bogaci,
broniący swych majątków, i możni, nieskorzy do wypuszczenia władzy z rąk. Ścierają się
zatem siły tych, co „mają” z tymi, co „nie mają” – a nie tylko ich przywódcy. Lecz
mniejsza z tym. Przyjmijmy ogólnie, że „własność” prowadzi do wojny. W takim razie
rzeczą wskazaną byłaby całkowita rezygnacja z własności. Tak zresztą – co
niejednokrotnie cytował Biskup Rochesteru – radził ludziom Bóg: straszył bogacza wizją
Ucha Igielnego i piętnował lichwiarzy. Dlatego Kościół, zdaniem Rochestera, nie może
wtrącać się zanadto w smutne sprawy tego świata, w którym narody, klasy społeczne
i jednostki wrzeszczą „moje, moje!” tam, gdzie Kościół ma polecenie mówić „nasze”.
Jeśli tak, to nie wystarczy podział dóbr materialnych: trzeba by uspołecznić wszystko
– nawet myśli, uczucia, samo życie. Bóg zapowiedział ludziom, że mają przestać żyć jako
niezależne jednostki, a w zamian za to włączyć się we wspólny nurt życia, niczym kropla
wpadająca do rzeki. Bóg zaznaczył, że tylko ludzie, którzy wyrzekną się siebie, płochego
indywidualizmu, radości i smutku, umrą w pokoju i wstąpią w krąg Wybranych. A kto
pragnie zachować swoje życie, straci je.
Lecz coś w białej, skołatanej głowie Artura buntowało się przeciwko Bożej wizji.
Naturalnie, że można uchronić się przed rakiem piersi, nie mając piersi. Środkami
drastycznymi można usunąć wszystko, z życiem włącznie. Rada doskonała, lecz
niezgodna z naturą człowieka – czyli żadna rada. Cóż ma ziemia za pożytek z rad nieba?
Myśli Artura weszły w kolejny krąg. Może wojna bierze się z lęku i niepewności. Póki
powszechnie nie zapanuje prawda, póki ludzie nie mówią sobie tylko prawdy, jednostka
będzie zawsze czuła się zagrożona. Człowiek zna własną prawdę, ale co do bliźniego – nie
ma już tej pewności. Narastająca niepewność musi w końcu sprawić, że człowiek
dostrzeże w bliźnim zagrożenie. Tak przynajmniej genezę wojen tłumaczył Lancelot.
Zawsze powtarzał, że najcenniejszym majątkiem człowieka jest Słowo Honoru. Biedny
Lance: w końcu złamał własne słowo – ale i tak niewielu dorównało mu rzetelnością.
Może przyczyną wojen jest globalny brak wiary w Słowo Honoru. Narody obawiają
się siebie, więc walczą. Narody są przecież jak ludzie: miewają kompleksy niższości lub
wyższości, kierują się żądzą odwetu lub lękiem. Słuszna jest organiczna wizja narodu.
Podejrzliwość i lęk, zaborczość i chciwość, żądza zemsty za krzywdy przodków –
wszystko to, zdaniem Artura, leżało u podstaw wojny, lecz i tak nie wyjaśniało jej do
końca. Zagadka pozostała. Artur był stary, zmęczony i nieszczęśliwy – mąciło mu się
w głowie. On sam miał zawsze tylko dobre intencje – do filozofowania zmusił go
ekscentryczny czarownik, zdradzający dziwną słabość do rodzaju ludzkiego.
Sprawiedliwość była ostatnią próbą Artura – chciał być wierny idei Sprawiedliwości.
Lecz i ta próba zakończyła się fiaskiem. Okazało się, że niekiedy sprawiedliwość bywa
zbyt bolesna. Król został pokonany własną bronią.
A jednak nie do końca – na dowód tego stary monarcha uniósł głowę. Było w nim coś
niezwyciężonego – niezłomna wielkość szczerego serca. Wyprostował się dumnie
i sięgnął po żelazny dzwonek.
– Paziu – rzekł do chłopca, który wszedł, trąc pięściami zaspane oczy.
– Słucham, panie.
Król przyjrzał mu się bacznie. Własne nieszczęście nie zamknęło mu oczu i serca na
bliźnich, zwłaszcza tych niewinnych i poczciwych. Gdy pocieszał w namiocie załamanego
Gawaine’a, sam bardziej od niego potrzebował pomocy.
– Moje biedne dziecko. Powinieneś być w łóżku. Przypatrywał się chłopcu
z wytężoną, bolesną uwagą. Od dawna nie oglądał istot młodych, niewinnych
i prostodusznych.
– Zaniesiesz to pismo Biskupowi – rzekł po chwili. – Ale nie budź go, jeśli śpi.
– Tak, panie.
– Dziękują ci.
Gdy chłopię było już u wyjścia, przywołał je z powrotem.
– Jeszcze chwilę, paziu!
– Tak, panie?
– Jak ci na imię?
– Tom, panie – odparł grzecznie paź.
– A gdzie mieszkasz?
– Niedaleko Warwick, panie. – Niedaleko Warwick...
Starzec zamyślił się błogo, jakby ujrzał w wyobraźni ziemski raj albo cudną krainę
opisywaną przez Mandeville’a.
– Tak, osada nazywa się Newbold Revell. Ładnie tam.
– A ile masz lat?
– W listopadzie skończę trzynaście, panie.
– A ja cię trzymam na nogach całą noc!
– Nie, panie. Spałem sobie na siodle, całkiem długo.
– Tom z Newbold Revell... – pokiwał głową Król. – Kogóż to nie wciągnęliśmy
w swoje sprawy... Powiedz no mi, Tom, co myślisz robić jutro?
– Bić się, panie! Mam dobry łuk.
– A zabiłbyś człowieka z tego łuku?
– Tak, panie. Mam nadzieję, że wielu.
– A jakby tak ktoś ciebie zabił, Tom?
– To bym nie żył, panie.
– No tak.
– Czy mam już zanieść pismo, panie?
– Nie, jeszcze chwila. Muszę z kimś pogadać. Myśli mi się mącą.
– Może przynieść wina, panie?
– Nie, Tom. Siadaj i słuchaj. O, tu, na tym stołku – zdejmij szachownicę. Czy
rozumiesz, Tom, kiedy ktoś coś ci tłumaczy?
– Tak, panie. Ja dużo rozumiem.
– A jeśli cię poproszę, żebyś się jutro nie bił – czy to zrozumiesz?
– Kiedy ja chcę się bić!
– Każdy chce się bić, Tom, tylko nikt nie wie, po co. Przypuśćmy, że poprosiłbym cię
o poniechanie walki na specjalne życzenie Króla – czy usłuchasz?
– Zawsze jestem posłuszny.
– W takim razie posiedź tu jeszcze, a ja coś ci opowiem. Jestem już bardzo stary,
Tom. Ty jesteś młody. Kiedy się zestarzejesz, będziesz mógł opowiedzieć ludziom to, co
dziś w nocy usłyszysz ode mnie. Chcę, żebyś to zrobił. Czy rozumiesz, o co cię proszę,
Tom?
– Tak, panie. Tak mi się zdaje.
– Zaczniesz w te słowa: Dawno, dawno temu był sobie król imieniem Artur. (To ja).
Gdy wstąpił na tron Anglii, zauważył, że wszyscy lokalni królowie i baronowie walczą
między sobą jak szaleni, a ponieważ było ich stać na kosztowne, bezpieczne zbroje,
zdawało się, że nic nigdy nie powstrzyma awanturniczej samowoli. Dopuścili się wielu
podłości, gdyż jedynym ich prawem było Prawo Pięści. Król Artur zadał sobie pytanie: co
by było, gdyby użyć siły – skoro nie można się jej pozbyć – nie dla niej samej, lecz dla
sprawiedliwości? Słuchaj pilnie, młodzieńcze. Król Artur pomyślał, że jeśli uda mu się
skłonić baronów do walki w imię prawdy, do pomocy słabym i naprawy krzywd –
wówczas siła przestanie być dla świata przekleństwem. Zebrał więc wszystkich znanych
sobie uczciwych ludzi, odział ich w zbroje, pasował na rycerzy, wpoił im swą ideę i usadził
całą kompanię przy Okrągłym Stole. Było ich w owych czasach świetności stu
pięćdziesięciu, a Król Artur miłował swój Stół całym sercem. Był z niego bardziej dumny
niż z drogiej małżonki. Przez wiele lat rycerze Okrągłego Stołu zabijali olbrzymów,
ratowali damy z opresji, wyzwalali więźniów i ogólnie zaprowadzali porządek na świecie.
Wszystko zgodnie z ideą Króla.
– Myślę, że to była dobra idea, panie.
– 1 tak, i nie – westchnął Artur. – Bóg raczy wiedzieć.
– A co się stało z Królem? – spytał chłopiec, ciekaw dalszego ciągu opowieści.
– Nie wiedzieć czemu, nagle wszystko się popsuło. Okrągły Stół podzielił się na
frakcje, rozpętała się straszna wojna i wszyscy zginęli.
Chłopiec był innego zdania.
– O, nie! – przerwał Królowi z przekonaniem. – Nie ma mowy. Król wygrał wojnę.
Na pewno wygramy.
Artur uśmiechnął się smutno i pokręcił głową. Prawda nade wszystko – nie szukał
złudzeń.
– Wszyscy zginęli... – powtórzył – ...z wyjątkiem pewnego pazia. Wiem, co mówię.
– Panie?
– Pazia imieniem Tom z Newbold Revell koło Warwick. Stary Król odprawił go z pola
walki tuż przed bitwą, pod groźbą dożywotniej niełaski. Pragnął bowiem, by ocalał ktoś,
kto by pamiętał jego słynną Ideę Rycerską. Pragnął gorąco, aby Tom, zdrów i cały,
powrócił do Newbold Revell w hrabstwie Warwickshire i tam w pokoju dożył swoich dni.
I aby wszystkim, którzy zechcą go słuchać, opowiadał o dawnych ideałach, które obaj
z Królem uznali za piękne. Czy zrobisz to, Tomaszu, aby ucieszyć swego Króla?
Chłopiec zwrócił na niego oczy pełne najczystszej prawdy i rzekł uroczyście:
– Dla Króla Artura uczynię wszystko.
– Zuch z ciebie, stary. Tylko żebyś mi nie pomylił legendarnych postaci. Pamiętaj, że
to ja osobiście przekazuję ci moją ideę. To ja rozkazuję ci w tej chwili dosiąść konia i gnać
do Warwickshire, abyś nie mógł jutro stanąć z łukiem na placu boju. Czy dobrze
zrozumiałeś?
– Tak jest, Królu Arturze.
– I obiecujesz zawsze na siebie uważać? Pamiętaj, że jesteś naczyniem, w którym
moja idea ma się zachować dla potomnych, na ciężkie czasy. Cała nasza nadzieja w tym,
że przeżyjesz.
– Będę uważał.
– Może to samolubne, tak cię wykorzystywać...
– Wielki to honor dla skromnego pazia, mój dobry panie.
– Wiesz, Tomaszu, cała moja Idea Rycerska była jak ta świeca: niosłem ją latami,
osłaniając ręką od wiatru. Płomień nieraz chwiał się i przygasał. Przekazuję ci tę świecę –
czy przyrzekasz jej strzec?
– Będzie płonęła.
– To dobrze, Tom. Mój latarniku. Ileż to wiosen sobie liczysz? Zapomniałem...
– Trzynaście bez mała.
– A więc jeszcze z sześćdziesiąt lat życia przed tobą. Dobre pół wieku.
– Oddam je ludziom, Królu. Oddam je Anglikom.
-1 powiesz swoim ziomkom w Warwickshire: On sam był jak ta najprzedniejsza
świeca?
– Tak właśnie powiem, panie.
– A zatem, Tom – bo czas nagli: weź najlepszego wierzchowca, jakiego znajdziesz
i pędź galopem do Warwickshire.
– Już pędzę, panie, aby świeca nie zgasła.
– Dobry z ciebie chłopak, Tom. Szczęść ci Boże. A po drodze nie zapomnij zostawić
pisma Biskupowi Rochesteru.
Paź przykląkł, aby ucałować królewską dłoń. Na jego nowiuteńkiej tunice widniał
herb rodu Malorych.
– Żegnaj, panie mój, Królu Anglii.
Artur delikatnie podniósł go z klęczek i ucałował w ramię.
– Żegnaj, Sir Tomaszu Warwick. Chłopiec wybiegł z namiotu.
Została pustka, półmrok i przepych. Wiatr wył, świece się dopalały. Stary Król
siedział przy pulpicie i czekał na Biskupa. Oparł czoło na stercie papierów. Czujna
charcica nie spuszczała zeń ślepi, w których igrały blaski świec, rozpalając je widmowo,
niczym dwie bursztynowe czary dzikiego blasku. Na dworze zagrzmiały pierwsze salwy
kanonady, którą Mordred miał kontynuować przez całą noc, aż do porannej bitwy. Król
poczuł, że nie ma już sił opierać się rozpaczy. Ciche łzy, jedna po drugiej, spływały mu po
nosie i kapały na pergamin z regularnością tykającego zegara. Kiedy ręka gościa uniosła
klapę namiotu, Artur odwrócił głowę, nie chcąc, by dostrzeżono jego słabość – bo nie
zdołał jej opanować. Klapa opadła, a w namiocie stanęła dziwna postać w pelerynie do
ziemi i spiczastym kapeluszu.
– Merlin?
Nie, nie było nikogo. To musiał być majak ze starczej drzemki.
Merlin...
Nagle Król Artur odzyskał jasność myśli. Przypomniał sobie starego czarodzieja,
który uczył go życia, korzystając z pomocy zwierząt. Na Ziemi, jak pamiętał, żyje około
pół miliona gatunków – człowiek jest tylko jednym z nich. Oczywiście, że człowiek jest
zwierzęciem – przecież nie rośliną ani minerałem. Merlin nauczył Artura, że obserwując
jeden gatunek stworzeń, można poznać problemy tysięcy innych. Stary Król pamiętał
wojownicze mrówki, fanatycznie broniące granic swego terytorium, i gęsi-pacyfistki,
które żadnych granic nie uznają; pamiętał nauki borsuka; pamiętał Lyo-Lyok i wyspę na
trasie wędrówki dzikich gęsi, gdzie żyły w przykładnej zgodzie maskonury,
brzytwodzioby, nurzyki i gawie trójpalczaste, krzewiąc swoją cywilizację bez wojen –
dzięki temu właśnie, że nie znały pojęcia granic. Nagle Artur dostrzegł sedno problemu,
który tak go dręczył: osobliwością wojny był brak przyczyny – jakiejkolwiek przyczyny.
Granice to wszak tylko linie umowne. Nie ma w naturze linii, która oddzielałaby Szkocję
od Anglii – a przecież Flodden z Bannockburnem o nią właśnie walczyli. A więc winna
jest geografia – geografia polityczna. Nic innego. Narodom wcale nie potrzeba jednej
wspólnej cywilizacji i jednego wodza – tak jak nie potrzeba ich maskonurom czy gawiom
trójpalczastym. Dopóki zapewniają sobie nawzajem wolność handlu i dostępu do świata
– niechaj krzewią własne cywilizacje, jak Eskimosi albo Hotentoci. Przestaną wówczas
istnieć państwa – zostaną regiony, z których każdy będzie miał własną kulturę i prawa.
Wystarczy zapomnieć o wymyślonych liniach podziału ziemi. Ptaki ignorują je w sposób
naturalny. Dla Lyo-Lyok pojęcie granic było absurdem – i byłoby nim również dla
Człowieka, gdyby nauczył się fruwać.
Stary Król poczuł się odświeżony, wypoczęty, gotów do nowych zadań.
„Przyjdzie kiedyś – myślał – przyjdzie na pewno dzień powrotu do Gramarii i do
nowego Okrągłego Stołu, przy którym, niczym na okręgu Ziemi bez granic, zasiądą
narody do wspólnej uczty. Nadzieja na stworzenie takiej wspólnoty leżała w Kulturze.
Gdyby udało się przekonać ludzi do czytania i pisania – a nie tylko do jedzenia, picia
i płodzenia dzieci – może zdołaliby się opamiętać”.
Lecz dla Artura było już za późno na podjęcie takiej próby. Tym razem jego
przeznaczeniem było umrzeć – lub, jak wolą niektórzy, zostać przeniesionym na
cudowną wyspę Avalon, aby tam oczekiwać lepszych dni. Z wyroku losu Lancelot został
zakonnikiem, a Ginewra mniszką, Mordred zaś poległ od miecza. Dzieje pojedynczych
ludzi to mniej niż krople – choćby i tęczowe – w turkusowym bezmiarze olśnionego
słońcem oceanu.
Huk wrażych armat płoszył blady świt, gdy Jego Wysokość Artur Król Anglii,
z podniesioną głową i lekkim sercem ruszył na spotkanie przyszłości.
EXPLICIT LIBER REGIS QUONDAM REGISQUE FUTURI