Incipit Liber Secundus
Wiedźma z Lasu
Przybądź, śmierci, wieczny śnie,
Z ojca win uwolnij mnie!
Na mój grób rzuć głaz, nie kwiatki,
Bym nie słyszał przekleństw matki!
ROZDZIAŁ I
Była sobie okrągła wieża z blaszanym kurkiem na dachu. Kurek miał postać wrony
ze strzałą w dziobie do wskazywania kierunku wiatru. Na szczycie wieży mieścił się
okrągły pokój, zadziwiająco niewygodny. Panowały w nim wieczne przeciągi. Od
wschodu sąsiadował z komnatką, która miała dziurę w podłodze. Dziura zapewniała
połączenie z wejściami do wieży, których było dwa: podczas oblężenia ludzie mogli
zrzucać tędy kamienie na głowy wroga. Niestety, przez tę samą dziurę wpadał do
środka wiatr, który następnie wydostawał się na zewnątrz przez nie osłonięte otwory
strzelnicze albo przez komin – chyba że akurat wiał do góry nogami; wówczas spadał
kominem w dół. Był to rodzaj tunelu powietrznego. Na domiar złego pokój był stale
pełen dymu – nie z własnego paleniska, lecz z tego, które płonęło w komnacie pod
spodem. Skomplikowany system przeciągów wsysał dym z powrotem do komina.
Kamienne ściany pociły się przy wilgotnej pogodzie. Meble też były niewygodne.
Ściśle mówiąc, na urządzenie pokoju składały się kupy kamieni, trzymane pod ręką na
wypadek, gdyby trzeba było bombardować napastników przez dziury w podłodze.
Poza tym było tam kilka przerdzewiałych genueńskich kusz z bełtami i stos torfu na
i tak nie używane palenisko. Czwórka dzieci nie miała łóżka. Gdyby to był pokój
kwadratowy, chłopcy mogliby sypiać w obalonej szafie; ponieważ jednak było inaczej,
sypiali na podłodze, okryci jak popadło słomą i kocami.
Dzieci sporządziły sobie amatorski namiot z kocy i właśnie leżały pod nim, zbite
w ciasną gromadkę, opowiadając pewną historię. Słyszały matkę krzątającą się przy
palenisku w komnacie pod spodem, więc mówiły szeptem, w obawie, by ich nie
usłyszała. Szeptały nie ze strachu przed laniem. Uwielbiały matkę ślepo
i bezkrytycznie, ponieważ miała silniejszy od nich charakter. Rozmowy w łóżku
bynajmniej nie były zabronione. Problem tkwił raczej w tym, że matka czy to przez
obojętność, czy przez lenistwo, czy przez okrutną zaborczość – zaszczepiła swoim
czterem synom niedoskonałe poczucie dobra i zła. Skutkiem tego chłopcy nigdy nie
mieli pewności, czy są grzeczni, czy niegrzeczni.
Szeptali po celtycku, a ściślej mówiąc, w języku będącym mieszanką mowy
celtyckiej i Dawnej Mowy Rycerskiej, której ich nauczono, gdyż miała im się przydać,
kiedy dorosną. Angielski znali bardzo słabo. Po latach, gdy już zostali sławnymi
rycerzami na dworze wielkiego króla, opanowali angielski do perfekcji – wszyscy
z wyjątkiem Gawaine’a, który jako głowa klanu uparcie trzymał się dialektu
szkockiego, demonstrując w ten sposób, że nie wstydzi się swojego urodzenia.
Historię opowiadał Gawaine, jako najstarszy. Leżeli pokotem, jak cherlawe,
niewydarzone, ukryte przed światem żabki, ale po ich budowie można było poznać, że
te cztery ciałka zmężniałyby w mig, gdyby im tylko zapewnić należyte wyżywienie.
Wszyscy czterej byli jasnowłosi. Gawaine miał czuprynę jaskra worudą, a Gareth
bielszą niż pszenica. Najmłodszy z czwórki, Gareth, liczył sobie lat dziesięć,
a najstarszy czternaście. Gaheris odznaczał się nieco ociężałą rozwagą. Agravaine,
drugi co do starszeństwa po Gawainie, był domowym tyranem – kapryśnym,
skłonnym do płaczu i panicznie lękającym się bólu fizycznego. To dlatego, że miał
bujną wyobraźnię i myślał więcej niż bracia.
– Dawno temu, moje zuchy – prawił Gawaine – zanim myśmy się urodzili i zanim
w ogóle o nas pomyślano, była w naszym rodzie piękna babcia imieniem Igraine.
– Księżna Kornwalii – wpadł mu w słowo Agravaine.
– Nasza babcia, czyli Księżna Kornwalii – przyznał mu rację Gawaine. – I w niej
to właśnie zakochał się okrutny Król Anglii.
– Ten Król zwał się Uther Pendragon – uzupełnił Agravaine.
– Kto w końcu opowiada? – zezłościł się Gareth. – Zamknij się.
– Król Uther Pendragon posłał po Księcia i Księżną Kornwalii...
– Po dziadka i babcię – uściślił Gaheris.
– ...i obwieścił im, że muszą z nim zamieszkać w londyńskiej twierdzy Tower, czyli
w jego domu. Kiedy tam przebywali, Król zaproponował babci, żeby została jego żoną
i przestała w ogóle zadawać się z dziadkiem. Lecz szlachetna i piękna Księżna
Kornwalii...
– Babcia – wtrącił Gaheris.
– A niech was liszka! – wrzasnął Gareth. – Przestańcie mu wreszcie przerywać!
Potem nastąpiła stłumiona namiotem z kocy wymiana poglądów, punktowana
piskami, odgłosami ciał walących o ziemię oraz głośnymi skargami.
– Szlachetna i piękna Księżna Kornwalii – podjął opowieść Gawaine – odtrąciła
zaloty Króla Uthera Pendragona i opowiedziała o wszystkim dziadkowi. Powiedziała
mu tak: „Obawiam się, że sprowadzono nas tutaj, aby mnie pohańbić. Dlatego radzę,
mężu, abyśmy bezzwłocznie opuścili to miejsce i jadąc konno całą noc dotarli o świcie
do własnego zamku”. I w środku nocy opuścili oboje gościnę Króla...
– Pod osłoną nocy – poprawił brata Gareth.
– ...upewniwszy się, że wszyscy mieszkańcy królewskiego domostwa poszli spać.
W nikłym blasku latarni osiodłali swe rącze, ognistookie, szybkonogie, symetryczne,
szerokouste, wąskogłowe, dumne rumaki i co koń wyskoczy pogalopowali do
Kornwalii.
– To była straszna jazda – wzdrygnął się Gaheris.
– Aż konie pod nimi padły – dodał z satysfakcją Agravaine.
– Wcale że nie – sprzeciwił się Gareth. – Dziadek i babcia na pewno nie
zajeździliby koni na śmierć.
– No to jak w końcu: padły te konie czy nie padły? – zniecierpliwił się Gaheris.
– Nie padły – odparł Gawaine po chwili namysłu. – Ale mało brakowało.
I opowiadał dalej.
– Kiedy rankiem Król Uther Pendragon dowiedział się co zaszło, zakipiał ze złości.
– Zawrzał z gniewu – poprawił go usłużnie Gareth.
– Zakipiał ze złości – powtórzył twardo Gawaine. – Król Uther Pendragon zakipiał
ze złości. Krzyczał tak: „Na mój królewski majestat! Głowę tego Księcia Kornwalii
podadzą mi w potrawce! Tutaj! Na ten stół!”. Potem wysłał do dziadka list, w którym
kazał mu się nafaszerować i ugarnirować, bo za czterdzieści dni najdalej on, Król
Uther Pendragon, wyłuska go z najpotężniejszego zamku. Nie ma szans!
– Książę Komwalii posiadał dwa zamki – uzupełnił Agravaine tonem znawcy. –
Zamek Tintagil i Zamek Terrabil.
– Więc Książę Kornwalii umieścił babcię w Zamku Tintagil, sam zamknął się
w Zamku Terrabil, a Król Uther Pendragon wziął oba zamki w oblężenie.
– I wtedy – wykrzyknął Gareth, nie mogąc się opanować – Król rozbił wiele
namiotów i rozegrała się wielka wojna, i po obu stronach padło od miecza mrowie
ludzi.
– Tysiąc? – rzucił na próbę Gaheris.
– Co najmniej dwa tysiące – stwierdził ze znawstwem Agravaine. – Nam, Celtom,
nie opłaca się kłaść trupem mniej niż dwa tysiące żołnierza. Tak naprawdę to było ich
pewnie z milion.
– Dziadek i babcia zwyciężali w obu oblężeniach, ale gdy już się zanosiło na
ostateczną klęskę Króla Uthera, przypętał się do niego zły czarownik imieniem
Merlin...
– Od czarnej magii – sprecyzował Gareth.
– No i wyobraźcie sobie, że ten czarownik od czarnej magii zdołał, za sprawą
swych piekielnych sztuczek, przenieść zdradzieckiego Uthera Pendragona do zamku
babci. Dziadzio natychmiast opuścił Zamek Terrabil, lecz nie dojechał z odsieczą, bo
padł od miecza na polu chwały.
– Od zdradzieckiego miecza.
– A nieszczęsna Księżna Kornwalii...
– Szlachetna i piękna Igraine...
– Babcia...
– ...została pojmana przez niecnego Smoczego Króla, straszliwego Anglika
o czarnym sercu, i chociaż miała już wtedy trzy urodziwe córy...
– Cudne Siostrzyce Kornwalijskie.
– Ciocię Elaine.
– Ciocię Morganę.
– I naszą mamusię.
– Chociaż już miała te trzy piękne córy, Król Anglii zmusił ją, aby go poślubiła –
jego, mordercę jej prawowitego małżonka!
Przez chwilę wszyscy czterej w milczeniu kontemplowali bezmiar angielskiej
niegodziwości. Historia, którą sobie właśnie opowiedzieli, była ulubioną opowieścią
ich matki. Matka opowiadała ją chłopcom przy każdej z owych niezmiernie rzadkich
okazji, gdy zdobywała się na wysiłek opowiedzenia im czegokolwiek. Chłopcy znali
historię na pamięć. Na zakończenie Agravaine zacytował szeptem celtyckie
porzekadło, którego wyuczyła ich matka:
– Czterem rzeczom Lothianin nigdy nie zaufa: krowiemu rogowi, końskiemu
kopytu, psim kłom i śmiechowi Anglika.
Skulili się jeszcze ciaśniej na posłaniu ze słomy, wsłuchani w tajemnicze odgłosy
z komnaty pod spodem.
Komnatę położoną poniżej naszych bajarzy oświetlała pojedyncza świeca
i szafranowy blask torfowego paleniska. Jak na komnatę królewską, było to
pomieszczenie dość ubogie, ale przynajmniej wyposażone w łóżko, a raczej łoże,
z czterema kolumnami, które za dnia służyło jako tron. Nad paleniskiem bulgotała
zawartość żeliwnego kociołka na trójnogu. Świeca stała przed wypolerowaną
mosiężną płytą, która pełniła rolę lustra. W pomieszczeniu znajdowały się dwie żywe
istoty: Królowa i kot. Oboje mieli czarne włosy i niebieskie oczy.
Czarny kot leżał na boku i w blasku ognia wyglądał jak nieżywy. Wrażenie to brało
się stąd, że kot miał spętane łapy, jak świeżo upolowany rogacz, którego myśliwi mają
zanieść na drągu do domu. Nie szarpał się już, tylko leżał spokojnie, wpatrzony
w ogień skośnymi ślepiami, dziwnie zrezygnowany. Może był tylko wyczerpany walką
– gdyż zwierzę dobrze wie, kiedy zbliża się jego koniec. Większości zwierząt dana jest
godność umierania niedostępna istotom ludzkim. Ten kot, w którego skośnych oczach
tańczyły miniaturowe odbicia płomieni paleniska, dokonywał teraz, być może,
przeglądu swoich ośmiu minionych żywotów, z całym zwierzęcym stoicyzmem, który
jest ponad nadzieję i lęk.
Królowa uniosła kota. Zamierzała przećwiczyć pospolitą czarodziejską sztuczkę –
ot, tak sobie, dla rozrywki, albo przynajmniej dla zabicia czasu, który wszyscy
mężczyźni spędzali na wojnie. Chodziło o sposób na niewidzialność. Królowa nie
zajmowała się czarami na poważnie, jak jej siostra Morgana le Fay – nazbyt pstro
miała w głowie, żeby poświęcić się jakiejkolwiek sztuce, choćby i Czarnej Magii.
Ćwiczyła czary jedynie dlatego, że skłonność do pomniejszych tricków magicznych
miała we krwi – jak wszystkie kobiety z jej rodu.
Wrzucony do wrzątku, kot zrazu okropnie się rzucał i przeraźliwie miauczał.
Prężył się do skoku. Próbował pływać ze skrępowanymi łapami. Jego mokra sierść
pod wpływem ukropu skręcała się w loczki i lśniła jak bok przebitego włócznią
wieloryba. Paskudnie rozdziawiony pysk odsłaniał różowe wnętrze gardzieli i kocie
ząbki, ostre i białe jak ciernie. Po pierwszym potwornym miauknięciu, kot nie mógł
już więcej wydobyć głosu, tylko prężył łapy. Po chwili skonał.
Morgause, Królowa Lothian i Orknejów, siedziała obok gotującego się kota
i czekała. Od czasu do czasu mieszała wywar z kota drewnianą kopyścią. Komnatę
zaczął wypełniał smród gotowanej sierści. Przypadkowy obserwator dostrzegłby
niewątpliwie w pochlebczym blasku torfowego paleniska nadzwyczajną urodę, jaką
tego wieczoru odznaczała się Królowa – dość wspomnieć duże oczy o przepastnym
spojrzeniu, połyskliwą czerń włosów, pełne kształty i owo subtelne skupienie, z jakim
nasłuchiwała, czy z góry nie dobiegają aby jakieś szepty.
– Zemsta! – obwieścił uroczyście Gawaine.
– Babcia i dziadek nie zrobili Królowi Pendragonowi nic złego.
– Prosili go tylko, żeby ich zostawił w spokoju.
Garetha bolała przede wszystkim niesprawiedliwość gwałtu dokonanego na
kornwalijskiej babce. Nie było na wyspach człowieka, dla którego niewolenie słabych,
niewinnych istot przez nieokiełznaną tyranię Germanów – nie byłoby osobistą
zniewagą. Gareth miał czułe serce. Myśl o triumfie siły nad słabością budziła w nim
nienawiść. Czuł wtedy, że serce mu nabrzmiewa i że się dusi. Gawaine, dla odmiany,
złościł się, bo rzecz dotyczyła jego rodziny. Gawaine nie uważał triumfu siły za zło
samo w sobie, lecz za wielkie zło uważał każde działanie na szkodę jego klanu. Nie był
ani specjalnie mądry, ani specjalnie wrażliwy, ale za to był lojalny. Czasem
demonstrował lojalność z niepotrzebnym uporem, a z biegiem lat wręcz irytująco
i głupio. Dla Gawaine’a już od dzieciństwa liczyło się tylko jedno: „Górą Orkneje.
Niechby i po trupach!”. Trzeciego z braci, Agravaine’a, opowieść o babce poruszała,
ponieważ miała związek z jego matką, wobec której Agravaine żywił emocje
gwałtowne, acz zachowywane w sekrecie. Co się tyczy Gaherisa, to czuł on
i postępował tak samo jak bracia.
Kot w końcu całkiem się rozgotował. Mięso odeszło od kości w postaci cienkich
włókienek i po długim warzeniu, na wierzchu zebrała się gruba warstwa szumowin
złożonych z sierści, tłuszczu i flaczków. Pod spodem, w wirach bulgocącej wody,
kręciły się białe kostki; cięższe kości spoczęły nieruchomo na dnie, a lżejsze dryfowały
wdzięcznie jak liście na jesiennym wietrze. Krzywiąc się nieco od przenikliwej woni
niesolonej zupy, królowa odcedziła płyn do drugiego garnka. Na flanelowym cedzaku
pozostał osad kota: mokra masa skłębionej sierści i mięsnych włókien oraz kolekcja
delikatnych kości. Królowa podmuchała na osad i zamieszała go końcem łyżki, żeby
prędzej wystygł. Po chwili mogła zagłębić w nim palce.
Królowa wiedziała, że każdy nieskazitelnie czarny kot ma w sobie kość, która –
jeśli ją włożyć do ust po uprzednim ugotowaniu kota żywcem – gwarantuje
niewidzialność. Ale nawet w tamtych odległych czasach nikt nie wiedział dokładnie,
która to ma być kość. Dlatego czarów należało dokonywać przed lustrem, aby
praktyka mogła dać odpowiedź na pytanie.
Morgause nie była szczególną entuzjastką niewidzialności; w gruncie rzeczy
gardziła niewidzialnością, ponieważ była piękna. Ale mężczyzn na razie nie było
w pobliżu, a uprawianie czarów stanowiło przynajmniej jakieś zajęcie dla zabicia
czasu. Nie mówiąc o tym, że dawało okazję do posiedzenia przed lustrem.
Królowa zeskrobała wspomnienie po kocie na dwie kupki; jedną tworzył schludny
stosik ciepłych kości, a drugą dymiąca powoli mieszanina nieokreślonego kształtu
i gatunku. Królowa wybrała jedną kostkę i, odstawiając mały paluszek, uniosła ją do
swych różanych usteczek. Delikatnie chwyciwszy kość zębami, ustawiła się przed
wypolerowanym mosiądzem zwierciadła, z senną rozkoszą lustrując własną postać.
Cisnęła kość w palenisko i wzięła następną.
Nikt jej nie widział. I dobrze, bo wyglądało to dosyć dziwnie, gdy się co chwila
odwracała, to do lustra, to do kupki kości, za każdym razem biorąc w zęby nowy
fragment kociego szkieletu, sprawdzając w lustrze, czy ją jeszcze widać i ciskając kość
w płomienie. Poruszała się z taką gracją, jakby wykonywała jakiś taniec albo jakby
przez cały czas ktoś na nią patrzył – albo też jakby wystarczało jej to w zupełności, że
sama siebie widzi.
Wreszcie, i to zanim sprawdziła wszystkie kości, znudziła się zabawą. Zirytowana,
resztę kości cisnęła na ziemię, a miazgę wyrzuciła za okno, nie bacząc na to, gdzie
spadnie. Potem wygasiła ogień, wyciągnęła się dramatycznie na wielkim łożu i dłuższy
czas przeleżała bezsennie w ciemności, wiercąc się z niezadowolenia.
– I właśnie dlatego, moje zuchy – kończył opowieść Gawaine – my, potomkowie
rodu Kornwalii i Orknejów, musimy zawsze stawać przeciwko Królom Anglii,
a szczególnie przeciwko klanowi Mac Pendragon.
– I dlatego nasz tato ruszył na wojnę z Królem Arturem cośtam-cośtam, bo ten
Artur, to jest Pendragon. Mama tak mówiła.
– Naszym zadaniem jest dbać o to, by nienawiść i zemsta była wiecznie żywa –
rzekł Agravaine. – Bo nasza mama jest z rodu Kornwalii. Pani Igraine była naszą
babcią.
– Musimy pomścić nasz ród.
– Bo nasza mama jest najpiękniejszą damą w całym górzystym, rozległym,
mądrym i rozkosznym świecie.
– I dlatego, że myją kochamy.
Istotnie, kochali ją bardzo. Może tak zawsze bywa, że człowiek bezkrytycznie
oddaje najlepszą część swojego serca komuś, kto nie odpłaci mu za to nawet ciepłą
myślą.
ROZDZIAŁ II
Na blankach zamku Camelot, w krótkim okresie pokoju między dwiema wojnami,
stał sobie młody Król Anglii ze swoim nauczycielem i obaj podziwiali liliowe
pastwiska wieczornego nieba. Łagodna poświata zalała obszar, na który spoglądali
z góry, rzeka wiła się leniwie pomiędzy czcigodnym opactwem a szacownym zamkiem,
a w wodzie rozpłomienionej zachodzącym słońcem odbijały się wieże, wieżyczki
i iglice, zawieszone bez ruchu w spokojnym powietrzu.
Świat przedstawiał się naszym dwóm obserwatorom jako zabawka, gdyż stali na
wysokim wzniesieniu, górującym ponad okolicą. W dole widzieli porosły trawą teren
podzamcza – niesamowity, gdy się tak nań patrzyło z góry – i małego, skróconego
perspektywą człowieczka z parą wiader na koromysłach, drepczącego w stronę
menażerii. Dalej, przy wartowni, która sprawiała nieco mniej niesamowite wrażenie,
gdyż nie leżała dokładnie pod nimi, zobaczyli nocnego strażnika, który właśnie
przejmował wartę od sierżanta. Wartownicy trzaskali obcasami, salutowali,
prezentowali broń i wymieniali hasła, czyniąc radosny rwetes podobny dzwonom
weselnym – ale dla naszych widzów spełniali ceremoniał w ciszy, znajdowali się
bowiem bardzo daleko w dole. Wyglądali jak para ołowianych żołnierzyków,
zbrojnych na modłę irlandzką, a ich dziarskie kroki nie mogły odbić się echem
o lśniącą, wyskubaną przez owce murawę. Dalej, za murem, słychać było głosy
targujących się kumoszek, krzyki chuliganów, wrzaski kaprali, pomieszane
z beczeniem nielicznych kóz i dzwonkami dwóch czy trzech trędowatych w białych
kapturach, którzy w ten sposób oznajmiali swoje nadejście; i z szelestem habitów
sióstr zakonnych, które składały wizyty miłosierdzia ubogim, wędrując do nich
równiutko, parami; i z odgłosami bójki dżentelmenów, których, zdaje się,
interesowały konie. Na drugim brzegu rzeki płynącej tuż pod zamkowym murem,
człowiek orał pole pługiem przytroczonym do końskiego ogona. Drewniany pług
poskrzypywał. Nieopodal drugi człowiek w ciszy łowił łososia na robaka – w owych
dniach rzeki nie były zatrute – a jeszcze dalej osioł dawał koncert przed nadciągającą
nocą. Wszelkie odgłosy dochodziły do pary widzów na wieży pomniejszone, jakby
odbierane przez niewłaściwy koniec megafonu.
Artur był młody, stał na progu życia. Miał jasne włosy, a na jego twarzy malowała
się cielęca głupota, a przynajmniej kompletny brak cwaniactwa. Była to szczera twarz,
o dobrych oczach, budząca zaufanie, jak twarz dobrego ucznia, który cieszy się z tego,
że żyje, i nie wierzy w grzech pierworodny. Artura nikt nigdy nie potraktował
niesprawiedliwie, więc dobroć i wyrozumiałość wobec innych były dla niego stanem
naturalnym.
Król miał na sobie aksamitny płaszcz, który dawniej należał do jego ojca, Uthera
Zdobywcy. Płaszcz oblamowany był brodami czternastu królów pokonanych
w dawnych czasach. Szkoda, że jedni królowie mieli brody ryże, inni czarne, jeszcze
inni szpakowate, a w dodatku każdy innej długości. Oblamowanie królewskiego
płaszcza przypominało przez to boa z ptasich piór. Wąsiska świętej pamięci
monarchów pozatykano za guziki.
Merlin nosił białą brodę do pasa, okulary w rogowej oprawie i spiczasty kapelusz.
Ten ostatni przywdziewał na cześć saskich chłopów pańszczyźnianych, których
tradycyjnymi nakryciami głowy były: czepek kąpielowy, czapka frygijska albo taki
właśnie stożek ze słomy.
Z rzadka, między długimi okresami wsłuchiwania się w wieczór, zamieniali po
parę słów.
– Muszę przyznać, że przyjemnie jest być królem – stwierdził Artur. – To była
wspaniała bitwa.
– Tak uważasz?
– Oczywiście. Wspaniała. Przypomnij sobie tylko, jak Loth z Orknejów zmykał,
gdy wydobyłem mój Ekskalibur.
– Ale najpierw rozłożył cię na łopatki.
– Nieważne. Udało mu się, bo to było zanim wydobyłem Ekskalibur. Ledwie
zobaczyli mój wierny miecz, podali tyły jak zające.
– Wrócą, wrócą – uspokoił go czarodziej. – Cała szóstka. Powiem więcej: królowie
Orknejów, Garlothów, Gore, Szkocji, Tower i Stu Rycerzy już zawiązali Konfederację
Celtycką. Nie zapominaj, że twoje prawo do tronu opiera się na dość wątpliwych
podstawach.
– Niech sobie wracają – odparł Król. – Ja się ich nie boję. Tym razem naprawdę
dam im łupnia i zobaczą, kto tu jest panem.
Staruszek włożył do ust koniec brody i zaczął go żuć, co robił zawsze w chwilach
konsternacji. Przegryzł włos, który mu utknął między zębami. Spróbował usunąć
odgryziony koniec włosa językiem, a gdy to nie poskutkowało, wyjął go palcami.
Potem zaczął oburącz skracać rozszczepiony koniec brody.
– Nie tracę wiary, że kiedyś zrozumiesz – rzekł w końcu – ale Bóg jeden wie, jak
morderczym wysiłkiem jest uczenie ciebie. Cały czas pod górkę.
– Doprawdy?
– Doprawdy! – krzyknął z pasją Merlin. – Doprawdy? Doprawdy? Doprawdy?
Tylko tyle potrafisz powiedzieć? Doprawdy, doprawdy, doprawdy? Jak smarkaty
uczniak.
– Uważaj, bo utnę ci brodę.
– No to utnij. Dobry pomysł. Przynajmniej będę miał pretekst, żeby przestać cię
uczyć.
Artur przesunął łokieć, którym się wspierał o mur i spojrzał na swojego leciwego
druha.
– Co się stało, Merlinie? Czy gdzieś popełniłem błąd? Jeżeli tak, to przepraszam.
Czarodziej rozplatał brodę i wysmarkał nos.
– Nie chodzi o to, co robisz – powiedział. – Chodzi o to, jak myślisz. Jest jedna
jedyna rzecz, której naprawdę nie znoszę, a mianowicie głupota. Zawsze powtarzam,
że głupota to Grzech Przeciwko Duchowi Świętemu.
– Rzeczywiście, coś o tym wspominałeś.
– Tylko bez ironii.
Król objął Merlina za ramię i odwrócił twarzą do siebie.
– Chcę wiedzieć, o co chodzi. Czy jesteś w złym humorze? Jeżeli popełniam jakieś
głupstwo, powiedz mi, co to takiego. Nie złość się.
Słowa te do reszty rozjuszyły starego czarownika.
– Powiedzieć ci! A co będzie, gdy zabraknie osoby, która by ci mówiła o twoich
błędach? Nigdy nie zaczniesz myśleć samodzielnie. Co będzie, kiedy ugrzęznę w tym
zakichanym kurhanie, no co, proszę szanownego pana?
– O kurhanie jeszcze nie słyszałem.
– Daj mi spokój ze swoim głupim kurhanem! Co za kurhan? O czym to ja
mówiłem?
– O głupocie – przypomniał mu grzecznie Artur. – Zacząłeś od głupoty.
– No właśnie.
– Nie wystarczy powiedzieć „no właśnie”. Miałeś rozwinąć temat.
– Już nie pamiętam, co chciałem powiedzieć. Ty z tymi swoimi uwagami potrafisz
człowieka doprowadzić do szewskiej pasji. Po dwóch minutach nikt by nie pamiętał,
o czym mowa. Od czego się zaczęło?
– Od bitwy.
– Aa, już pamiętam! Rzeczywiście zaczęło się od bitwy.
– Powiedziałem, że to była dobra bitwa.
– Przypominam sobie.
– No, bo to była dobra bitwa – powtórzył zaczepnie Artur. – Bitwa na medal,
którą wygrałem i z której miałem wielką frajdę.
Oczy czarodzieja zamgliły się jak oczy sępa; Merlin wycofał się w głąb własnych
myśli. Przez kilka minut na blankach panowała cisza. Nad głowami króla i czarodzieja
kołowała wesoło para goniących się sokołów wędrownych, pokrzykując „kik-kik-kik”
i dzwoniąc dzwoneczkami u nóg. Merlin znów wyjrzał na świat przez własne oczy.
– Twoja wygrana w bitwie dowodzi wielkiej mądrości – odezwał się uroczyście,
cedząc słowa.
Artura zawsze uczono, że należy być skromnym, a prostoduszność nie dała mu
zobaczyć, że sęp szykuje się do ataku.
– Ee tam, bez przesady. Po prostu miałem szczęście.
– Wielkiej mądrości – powtórzył z naciskiem Merlin. – Ilu twoich łyków padło na
polu walki?
– Nie pamiętam.
– Nie pamiętasz.
– Kay mówił...
Król urwał zdanie w połowie i zajrzał czujnie w oczy czarownika.
– No, rzeczywiście. To nie była taka znowu wielka frajda. Nie pomyślałem o tym.
– Liczba zabitych przekroczyła siedmiuset żołnierzy. Naturalnie, prostych łyków,
więc nie ma o czym mówić. Spośród rycerzy żaden nie odniósł szwanku, jeśli nie liczyć
tego, który złamał nogę spadając z konia.
Widząc, że Artur nie kwapi się z odpowiedzią, staruszek ciągnął wywód tonem
pełnym goryczy.
– Przepraszam, zapomniałem, że ty sam byłeś nieźle poturbowany.
Artur z wściekłą miną wpatrywał się w swoje paznokcie.
– Nienawidzę cię, kiedy tak zrzędzisz. Merlin rozpromienił się z zachwytu.
– To rozumiem! – pochwalił. – Oto właściwa postawa! I z radosnym uśmiechem
ujął króla pod ramię. – Pytanie innych o radę to fatalny błąd. Zwłaszcza, że już
niedługo nie będzie mnie tutaj i przestanę ci udzielać rad.
– Co ma znaczyć to ciągłe gadanie, że wkrótce cię tu nie będzie? Co to za jakieś
kurhany? Wytłumacz mi.
– Co tu tłumaczyć? Zakocham się niebawem w dziewczynie imieniem Nimue, ona
wyuczy się moich czarów i uwięzi mnie na kilka stuleci w skalnej jaskini. To po prostu
jedno ze zwykłych, nieuchronnych zdarzeń.
– Ależ Merlinie! To straszne! Być przez wieki uwięzionym w jaskini, jak ropucha
w dołku? Nie możemy do tego dopuścić.
– Nie gadaj głupstw – burknął czarodziej. – O czym to ja mówiłem?
– O tej panience...
– Mówiłem o dobrych radach. Jak to nigdy nie trzeba o nie prosić. Mimo to, dam
ci pewną dobrą radę. Radzę, abyś zawsze myślał o bitwach i o swoim królestwie
Gramarii, i o wszystkich innych sprawach, o których powinien myśleć król. Czy
będziesz myślał?
– Będę. Naturalnie, że będę. A ta dziewczyna, która się wyuczy twoich czarów...?
– To są, widzisz, sprawy ludzi, a nie królów. Mówiąc, że bitwa była piękna,
myślałeś jak twój ojciec. A ja chcę, żebyś myślał po swojemu; żebyś dawał świadectwo
edukacji, której ci od tylu lat udzielam – wtedy gdy ja już będę starym dziadkiem
zamkniętym w skalnej dziurze.
– Merlinie!
– No, cicho, cicho. Chciałem cię tylko trochę wzruszyć. Nie przejmuj się. Brałem
cię na litość. Prawdę mówiąc, to z największą rozkoszą poodpoczywam sobie te
kilkaset lat. A co się tyczy Nimue, to często i tkliwie ją wspominam. Nie to jest ważne.
Ważne jest samodzielne myślenie i kwestia bitew. Czyś ty, na przykład, pomyślał
chociaż raz na serio o sytuacji w kraju, czy też zamierzasz przez całe życie bimbać
sobie na nią, jak Uther Pendragon? Jesteś, bądź co bądź, królem tego skrawka ziemi.
– Za dużo nie myślałem.
– A widzisz. Wobec tego pomyślmy chwilę razem. Weźmy, na przykład, pod
uwagę twojego celtyckiego znajomka, Sir Bruce’a Sans Pitie.
– Tego drania!
– Właśnie jego. A czemuż to wyrażasz się o nim tak surowo?
– Bo to świnia. Morduje dziewice na prawo i lewo, ale wystarczy, żeby rycerz
z prawdziwego zdarzenia stanął w obronie niewinnej, wieje co koń wyskoczy. Ma
hodowlę specjalnych, szybkich koni, żeby go nikt nie mógł doścignąć. Poza tym zabija
ciosem w plecy. To zwykły awanturnik i łupieżca. Zakatrupiłbym go na miejscu,
gdybym go tylko dopadł.
– A mnie się zdaje – rzekł Merlin – że on się niczym szczególnym nie wyróżnia.
Czymże w końcu jest ów osławiony kodeks rycerski? Wszystko sprowadza się do tego,
że gościa stać na własny zamek i zbroję, a kto ma zamek i zbroję, ten może do woli
rozkazywać ludowi saskiemu. Ryzykuje najwyżej paroma szramami w spotkaniu
z drugim rycerzem. Przypomnij sobie pojedynek Pellinore’a z Grummorem, który
obserwowałeś, będąc dzieckiem. Liczy się tylko zbroja. Baronowi wolno całymi
dniami siekać ludzi w plasterki i dybać – z wzajemnością – na drugiego barona. A kraj
od tego ginie. „Silny ma zawsze rację” – oto motto na dziś. Bruce Sans Pitie jest tylko
uosobieniem ogólnej sytuacji. Albo weź Lotha, Neutresa, Uriensa i całą resztę tej
celtyckiej zgrai, która walczy przeciwko tobie o królestwo. Przyznaję: wyciągnięcie
miecza z kamienia nie jest prawnie uznanym dowodem synostwa, ale królowie
Pradawnych nie o to przecież mają do ciebie pretensje. Buntują się – chociaż jesteś
ich feudalnym suwerenem – tylko dlatego, że twój tron się chwieje. U nas się zawsze
mówiło, że kłopot Anglii to szansa dla Irlandii. Buntownicy mają teraz okazję
wyrównać rodowe porachunki, upuścić dla rozrywki nieco krwi i wzbogacić się na
łupach. Ich samych to warcholstwo nie kosztuje nic a nic, bo są okuci w stal – i tobie
też, jak widzę, ten sport się podoba. A popatrz na swój kraj; na popalone stodoły, na
sterczące z sadzawek nogi trupów, na wzdęte zwłoki końskie przy drogach, na
rozsypujące się młyny, na pieniądze zakopywane w ziemi, na to, że nikt się nie waży
wyjść z domu, nosząc złote ozdoby na wierzchu. Oto masz swój kodeks rycerski. Oto,
czego dokonał Uther Pendragon. A teraz ty mi mówisz, że bitwa to frajda!
– Myślałem tylko o sobie.
– Wiem, wiem.
– Powinienem był myśleć o ludziach, którzy walczyli bez zbroi.
– No właśnie.
– Silny Nie Zawsze Ma Rację, tak, Merlinie?
– Aha! – uśmiechnął się szeroko stary czarodziej. – Aha! Spryciarz z ciebie,
Arturku, ale nie nabierzesz tak łatwo swojego starego belfra. Próbujesz wciągnąć mnie
w grę, żebym znów myślał za ciebie. Ale ja się nie dam złapać. Za stary ze mnie lis.
Dalej musisz myśleć sam. Czy silny ma rację, czy nie ma – a jeśli nie ma, to dlaczego?
Podaj przyczyny i przedstaw plan działania. Ciekawe, swoją drogą, jak sobie z tym
poradzisz.
– Jak ja... – zaczął Król, ale zamilkł na widok marsowej miny czarodzieja. –
Dobrze – rzekł po chwili z większą pewnością siebie. – Pomyślę nad tym.
I zabrał się do myślenia, pocierając przy tym miejsce na wąsy, powyżej górnej
wargi.
Nim zeszli z punktu obserwacyjnego, wydarzył się drobny „incydent. Człowiek,
który zaniósł dwa kubły z żarciem do menażerii, wracał tą samą drogą z pustymi
wiadrami. Przechodził dokładnie pod nimi: mała ruchoma figurka w drodze do
kuchni. Artur, który od paru chwil bawił się luźnym kamieniem wydłubanym
z murów, zmęczył się myśleniem i wychynął przez mur, trzymając kamień w ręku.
– Curselaine wydaje się stąd bardzo mały.
– On jest mały.
– Ciekawe, co by się stało, gdybym spuścił mu na głowę ten kamień.
Merlin obliczył odległość.
– Przy prędkości trzydziestu dwóch stóp na sekundę – odpowiedział – zapewne
zabiłby go na miejscu. Przyspieszenie przy takiej prędkości wystarczy, żeby rozłupać
czaszkę.
– Jeszcze nigdy nikogo w ten sposób nie zabiłem – wyznał młodzieniec pytającym
tonem.
Merlin obserwował go z zaciekawieniem.
– Jesteś Królem – powiedział. Po chwili dodał:
– Nikt nie będzie miał do ciebie pretensji, jeżeli spróbujesz.
Artur tkwił nieruchomy, wychylony, z kamieniem w ręce. Nie zmieniając postawy,
zerknął w bok i jego oczy napotkały wzrok nauczyciela.
Kamień zręcznie strącił kapelusz z głowy Merlina. Staruszek puścił się w pogoń za
Królem, schodami w dół, wymachując różdżką z lignum vilae.
Artur był szczęśliwy. Jak pierwszy człowiek w Raju przed Upadkiem, cieszył się
własną niewinnością i pomyślnym losem. Zamiast być prostym giermkiem, został
królem. Zamiast być opuszczonym sierotą, cieszył się miłością wszystkich ludzi
z wyjątkiem Celtów i sam wzajemnie darzył wszystkich miłością.
Żył tak, jakby na radosną, słodką powierzchnię lśniącego rosą świata jeszcze nigdy
nie spadła ani drobinka smutku.
ROZDZIAŁ III
Sir Kay nieraz słyszał opowieści o Królowej Orknejów i był jej bardzo ciekaw.
– Jaka ona właściwie jest, ta Królowa Morgause? – spytał kiedyś. – Podobno jest
piękna. I o co właściwie ci Pradawni z nami wojują? A ten jej mąż, Król Loth, co to za
jeden? Jak się naprawdę nazywa? Podobno niektórzy nazywają go Królem Lothian
i Orknejów. Gdzie leży ta cała Lothia? Czy nie gdzieś w okolicach Brazylii? Nie
pojmuję, o co ta cała rewolucja. Przecież wszyscy w tym kraju wiedzą, że ich
prawowitym feudalnym władcą jest Król Anglii. Ona podobno ma czterech synów.
Ciekawe, czy to prawda, że nie jest zbyt szczęśliwa w małżeństwie.
Wracali konno z gór, gdzie spędzili cały dzień, polując z sokołami na głuszca.
Merlin wybrał się z nimi, ale tylko aby zażyć przejażdżki. Merlin był bowiem od
niedawna wegetarianinem – programowym wrogiem rozlewu krwi – chociaż
w cielęcych latach bezmyślnej młodości żaden z krwawych sportów nie był mu obcy.
Trzeba przyznać, że nawet jako wegetarianin z zachwytem – choć ukradkiem –
obserwował zwinne sokoły. Czatując na zdobycz, zataczały majestatyczne kręgi
wysoko na niebie, gdzie widać je było jako punkciki. Zoczywszy głuszca, z głośnym
furkotem przypuszczały na niego nagły a cięty atak, po którym nieszczęsna ofiara
fikała kozła i jak kamień spadała we wrzosowisko. Trup na miejscu. Pantomima ta
była pokusą, której Merlin nie umiał się oprzeć, toteż patrzył, ale bardzo zawstydzony,
w poczuciu grzechu. Na pociechę powtarzał sobie, że mięso głuszca potrzebne jest do
nakarmienia ludzi, ale słabe to było usprawiedliwienie, skoro w konieczność jedzenia
mięsa też się przestało wierzyć.
Artur, który jechał ostrożnie, jak na rozważnego młodego monarchę przystało,
oderwał wzrok od skalnego pagórka, który w owych dniach anarchii mógł maskować
zasadzkę, i z uniesioną brwią zerknął ku nauczycielowi. Ciekaw był – chociaż nie
przesadnie – na które z pytań Kaya czarodziej zdecyduje się udzielić odpowiedzi. Całą
resztę królewskiej uwagi pochłaniały teoretyczne możliwości wykorzystania terenu do
celów militarnych. Wiedział, w jakiej odległości za nimi postępują sokolnicy –
klatkowy, niosący na plecach kwadratową ramę z zakapturzonymi sokołami, a po jego
bokach dwóch zbrojnych – i gdzie spodziewać się następnego miejsca, skąd wyfrunąć
może podstępna strzała Williama Rufusa.
Merlin wybrał pytanie numer dwa.
– Wojny – rzekł – nigdy nie rozgrywają się z jednego prostego powodu. Składa się
na nie wiele przyczyn, wzajemnie połączonych. Podobnie rewolucje.
– Ale musi być przecież główna przyczyna – sprzeciwił się Kay.
– Niekoniecznie.
– Teraz możemy ruszyć truchtem – zaproponował Artur. – Za tymi skałkami
mamy dwie mile otwartej drogi, a potem się zatrzymamy i poczekamy na ludzi. Konie
wypoczną.
Pęd powietrza zdmuchnął Merlinowi kapelusz. Musieli się zatrzymać, żeby go
podnieść. Po tym incydencie wiedli już konie statecznie, w jednym szeregu.
– Jednym z powodów – mówił czarodziej – jest odwieczna nienawiść między
Celtami a Germanami. Konfederacja Celtycka reprezentuje dawne rody, wyparte
z Anglii przez kilka innych rodów, których przedstawicielem jesteś ty, Arturze.
Zrozumiałe więc, że dokuczają ci, kiedy tylko mogą.
– Nie mam głowy do historii – oświadczył Kay. – A już w tych rodach to w ogóle
trudno się połapać. Tak czy owak, to wszystko łyki pańszczyźniane.
Starzec spojrzał na niego z błyskiem rozbawienia w oku.
– Zdumiewającą cechą Normanów – zauważył – jest to, że nie mają zielonego
pojęcia o innych ludziach. Wiedzą tylko o sobie. Ty, mój Kayu, jako normański
dżentelmen, doprowadziłeś tę szczególną cechę do perfekcji. Ciekaw jestem, czy ty
w ogóle wiesz, kto to są Celtowie.
– Celt jest to rodzaj topora bojowego – wtrącił Artur, a czarodziej od kilku
dobrych pokoleń niczym nie zdumiał się tak bardzo, jak tym nagłym przebłyskiem
erudycji ze strony ucznia. Istotnie, było to jedno ze znaczeń słowa „celt”, z tym że
Artur nie miał prawa o tym wiedzieć.
– Chodzi o innych Celtów. Mam na myśli ludzi. Nazwa Celtowie obejmuje
Pradawnych zamieszkujących Brytanię, Kornwalię, Walię, Irlandię i Szkocję. Piktowie
i inni.
– Piktowie? – wpadł mu w słowo Kay. – Coś słyszałem! Piktusy – obrazki.
Malowali się na niebiesko.
– I to mają być owoce mojej pracy pedagogicznej! Król odezwał się z namysłem:
– Czy mógłbyś opowiedzieć mi więcej o tych starych rodach, Merlinie?
Powinienem się orientować w sytuacji, skoro zanosi się na drugą wojnę.
Tym razem to Kay miał zdumioną minę.
– Jaka wojna? Pierwsze słyszę. Myślałem, że stłumiliśmy rewoltę w ubiegłym
roku.
– Tamci zawiązali nową konfederację, z pięcioma nowymi królami, co czyni ich
w sumie jedenastu. Nowi też są potomkami dawnej krwi: Clariance z North
Humberland, Idres z Kornwalii, Cradelmas z Północnej Walii, Brandegoris ze
Stranggore i Anguish z Irlandii. Tym razem, obawiam się, czeka nas wojna
z prawdziwego zdarzenia.
– O głupie rody – skrzywił się przyrodni brat Króla. – Ale i tak zabawa może być
przednia.
Król zignorował jego uwagę.
– Mów dalej – zwrócił się do Merlina. – Czekam na objaśnienia.
– Tylko bardzo proszę – dodał pospiesznie, kiedy czarodziej już otwierał usta –
bez nadmiaru szczegółów.
Merlin jeszcze dwukrotnie otworzył i zamknął usta, nim przystąpił do wykładu
dostosowanego do królewskich warunków.
– Około trzech tysięcy lat temu – zaczął wreszcie – kraina, po której właśnie
podróżujemy, należała do plemienia walczącego miedzianymi toporkami. Dwa tysiące
lat temu plemię to zostało wyparte na zachód przez inne plemię, posługujące się
w walce mieczami z brązu. Tysiąc lat temu kolejna inwazja przywiodła na te ziemie
ludzi z żelazną bronią, którzy jednak nie opanowali całych Wysp Piktyjskich,
ponieważ w trakcie ich inwazji na wyspie pojawili się także Rzymianie i popsuli im
szyki. Rzymianie wynieśli się jakieś sześćset lat temu, a wkrótce potem inwazja
teutońska – tym razem głównie ludów zwanych Sasami – przegnała całe towarzystwo,
jak zawsze, na zachód. Ledwie Sasi zaczęli się osiedlać, zjawił się twój ojciec,
Zdobywca, z bandą Normanów – i taki właśnie jest stan rzeczy na dzień dzisiejszy.
Robin Wood był saskim partyzantem.
– Zawsze myślałem, że nasze wyspy nazywają się brytyjskie, a nie piktyjskie.
– Masz słuszność. Ludzie mówili raz „b”, raz „p”. Niechlujna wymowa spółgłosek
to specjalność Teutonów. W Irlandii po dziś dzień opowiadają o jakichś Fomorianach,
którzy byli w istocie Pomorzanami, a znów...
Artur przerwał ten wywód w krytycznym momencie.
– Krótko mówiąc – podsumował – my, Normanowie, mamy za niewolników
Sasów, którzy z kolei zniewolili podniewolników zwanych Celtami, czyli Pradawnych.
W takim razie zupełnie nie rozumiem, dlaczego Konfederacja Celtycka wojuje ze mną,
królem normańskim, skoro jej ród gnębili Sasi, i to w dodatku kilkaset lat temu.
– Przeceniasz celtycką pamięć, mój chłopcze. Oni was nie rozróżniają.
Normanowie to rasa teutońska, tak samo jak Sasi, których pokonał twój ojciec. Dla
potomków starożytnych Celtów oba wasze rody są gałęziami obcego szczepu, który ich
wygnał na północ i na zachód.
– Mam dość tej lekcji historii – oznajmił kategorycznie Kay. – Podobno jesteśmy
już dorośli. A jak tak dalej pójdzie, będziemy za chwilę pisali dyktando.
Artur uśmiechnął się od ucha do ucha i wyśpiewał pierwsze słowa inkantacji,
którą obaj tak dobrze mieli w pamięci: Barabara Celarent Darii Ferioque Prioris, Kay
dośpiewał antyfonicznie cztery następne wersy.
– Przecież sami chcieliście – nadąsał się Merlin.
– No i mamy, cośmy chcieli.
– Najważniejsze, że będzie wojna, bo Normanowie czy inni Sasi, jak ich zwał, tak
ich zwał, dawno temu narazili się Celtom.
– Bzdura! – zawołał czarodziej. – Nigdy nic podobnego nie mówiłem.
Artur i Kay rozdziawili usta.
– Mówiłem, że wojna wybuchnie z dziesiątków powodów, a nie z jednego. Na
przykład niebagatelną przyczyną tej akurat wojny będzie fakt, że Królowa Morgause
rządzi się jakby chodziła w spodniach. Czy też raczej rzec powinienem: w pludrach.
Artur z niemałym trudem sformułował kolejne pytanie:
– Chciałbym mieć jasność. Najpierw daje mi się do zrozumienia, że Loth i cała
reszta buntują się, ponieważ oni są Celtami, a my Germanami. Teraz z kolei
dowiaduję się, że cała rzecz ma związek ze spodniami Królowej Orknejów. Może byś
się raz zdecydował?
– Istnieje zadawniona waśń między Celtami a Germanami, o której mówiłem
przed chwilą, ale oprócz niej istnieją i inne waśnie. Nie zapomniałeś chyba, że twój
ojciec, jeszcze zanim przyszedłeś na świat, zamordował Księcia Kornwalii? Królowa
Morgause to jedna z jego córek.
– Cudne Siostrzyce Kornwalijskie – przypomniał sobie Kay.
– No właśnie. Z drugą siostrą mieliście przyjemność spotkać się osobiście, to
królowa Morgana le Fay. Pamiętacie, jak poznaliście Robina Wooda i znaleźliście ją
na łożu ze smalcu? Trzecia siostra ma na imię Elaine. Wszystkie trzy są czarownicami,
większego czy mniejszego kalibru, ale tylko Morgana traktuje czary poważnie.
– Skoro mój ojciec zabił ojca Królowej Orknejów – rzekł Król – to wydaje mi się
całkiem usprawiedliwione, że Królowa pcha swego męża do buntu przeciwko mnie.
– To osobista uraza. Osobiste urazy nie usprawiedliwiają wojen.
– Powiem więcej – ciągnął Król. – Jeżeli mój ród zagarnął ziemie należące do
Celtów, to uważam, że poddani Królowej Orknejów mają wszelkie powody, aby ze
mną walczyć.
Merlin poskrobał się w przedziałek w brodzie tą samą dłonią, w której dzierżył
cugle. Przez chwilę myślał i nie odzywał się.
– Uther – rzekł wreszcie – twój nieodżałowany ojciec, był agresorem. Podobnie
jak jego poprzednicy, Sasi, którzy wyparli Pradawnych z tych ziem. Ale gdybyśmy
zaczęli tym sposobem żyć wstecz, przekonalibyśmy się, że łańcuch krzywd nie ma
końca. Pradawni też przecież byli agresorami wobec mieszkającego tu wcześniej
plemienia miedzianych toporków. Ci z kolei podbili i wygnali żyjące tu jeszcze dawniej
plemię Eskimosów, którzy tworzyli swe narzędzia głównie z muszli. Można się tak
cofać i cofać, aż do Kaina i Abla. A rzecz w tym, że podbój saski powiódł się, tak samo
jak podbój Sasów przez Normanów. Twój ojciec przed laty usadził Sasów, mniejsza
o to jak brutalnymi metodami, a po upływie wielu lat trzeba umieć zaakceptować
status quo. Chciałbym ponadto zauważyć, że podbój normański był procesem
jednoczenia, podczas gdy obecny bunt Konfederacji Celtyckiej jest procesem podziału.
Konfederaci pragną rozbić organizm, który możemy dziś nazwać Zjednoczonym
Królestwem, na szereg małych, nie znaczących państewek. Z tego punktu widzenia ich
motywację trudno uznać za słuszną. – Merlin znów poskrobał się po brodzie i nagle
zawrzał gniewem. – Niedobrze mi się robi od tych nacjonalistów! Przeznaczeniem
człowieka jest jednoczyć, a nie dzielić! Ostatecznym owocem podziałów jest gromada
małp, które siedzą każda na innym drzewie i obrzucają się nawzajem orzechami.
– Ale z drugiej strony – powiedział Król – trudno zaprzeczyć, żeśmy się dopuścili
grubej prowokacji. Może powinienem zaniechać walki?
– I poddać się? – zapytał Kay, raczej ubawiony niż oburzony pomysłem Artura.
– Mógłbym abdykować.
Spojrzeli obaj na Merlina, który jednak unikał ich oczu. Jechał dalej, zapatrzony
przed siebie, skubiąc brodę.
– Czy powinienem się poddać?
– Jesteś Królem – odparł starzec z upartą miną. – Jeżeli abdykujesz, nikt ci nic
nie powie.
Po chwili jednak Merlin zmienił ton na łagodniejszy.
– Czy wiesz, że ja sam pochodzę od Pradawnych? Mój ojciec był podobno
demonem, ale w żyłach matki płynęła czysta krew celtycka. Więc cała moja ludzka
krew to krew Pradawnych. Mimo to, z całą odpowiedzialnością za słowa, krytykuję ich
nacjonalistyczne ciągoty – a więc w oczach ich polityków jestem zdrajcą. Oni chętnie
używają obrazi i wych epitetów, bo dzięki nim zdobywają tanią popularność. I jeszcze
jedno ci powiem, Arturze: człowiek ma w życiu dość kłopotów bez granic
państwowych, wojen i honorowych waśni.
ROZDZIAŁ IV
Siano zostało zwiezione, a zboże potrzebowało jeszcze tygodnia, żeby dojrzeć.
Siedzieli w cieniu na skraju pola i patrzyli, jak ogorzałe postacie o białych zębach
uwijają się w pełnym słońcu, jak klepią kosy, ostrzą sierpy i ogólnie szykują się do
zakończenia żniw. Na ciągnących się tuż pod zamkiem polach panował spokój i nie
trzeba się było obawiać zdradzieckich strzał. Przyglądając się żniwiarzom, łuskali na
wpół dojrzałe kłosy i z lubością wgryzali się w ziarna, smakując mleczną delikatność
pszenicy i twardszy, nie tak subtelny, miąższ owsa. Perlisty smak jęczmienia wydałby
im się dziwny, gdyż ta odmiana zboża nie zdążyła jeszcze dotrzeć do Gramarii. Merlin
kontynuował wykład.
– Gdy byłem młody – prawił – panował powszechnie pogląd, że każda wojna jest
złem. Wielu ludzi odmawiało udziału w walce, bez względu na jej cele.
– Może słusznie – wtrącił Król.
– Niesłusznie. W pewnych okolicznościach walka jest wskazana; wtedy
mianowicie, gdy ktoś cię zaatakuje. Wojny, mój miły, są podłością ludzi podłych. Są
podłością, którą należy zwalczać. Jeżeli masz absolutną pewność, że ktoś rozpętał
wojnę, stawienie mu oporu staje się wręcz twoim obowiązkiem.
– Tylko że każda ze stron zawsze zwala winę na przeciwnika.
– To całkiem naturalne. I należy się z tego cieszyć, gdyż fakt ten dowodzi, że
w gruncie rzeczy każda ze stron wie, lub przynajmniej wyczuwa, że rzeczywista
podłość wojny sprowadza się do tego, kto zaczął.
– Ale mogą być różne sytuacje – drążył temat Artur. – Gdyby, na przykład, jedna
strona głodziła drugą, czyli stosowała do jej zniszczenia środki pokojowe,
ekonomiczne, a nie militarne – wówczas ta druga strona miałaby chyba powód, aby
stanąć do walki o swoje prawa? Czy rozumiesz, o co mi chodzi?
– Rozumiem, o co, zdaje ci się, że ci chodzi – odparł czarodziej. – Lecz mylisz się.
Nic, absolutnie nic, nie usprawiedliwia wojny. Bez względu na to, jak wielkiej
niegodziwości – z wyjątkiem wojny – dopuściłby się twój naród wobec mojego
narodu, mój naród postąpiłby źle, gdyby rozpoczął wojnę, aby położyć kres tej
niegodziwości. Pomyśl: mordercy nie uniewinnia fakt, że jego ofiara była bogata
i gnębiła go – więc dlaczego ten sam wzgląd miałby usprawiedliwiać naród?
Z niegodziwością trzeba walczyć rozumem, a nie siłą.
Do dyskusji włączył się Kay.
– Przypuśćmy, że Loth, Król Orknejów, obstawi północną granicę swoim
wojskiem. Czy nasz Król miałby wówczas inne wyjście niż wysłać wojska na tę samą
granicę? Dalej: przypuśćmy, że wszyscy ludzie Lotha dobędą mieczy. Czy i my nie
powinniśmy wówczas dobyć broni? Sytuacja może się zresztą okazać o wiele bardziej
skomplikowana. Wydaje mi się, że czasem trudno wskazać agresora.
Merlina rozgniewało to rozumowanie.
– Trudno jest tylko wtedy, kiedy się szuka trudności – zauważył kąśliwie. –
Oczywiście, że w opisanej przez ciebie sytuacji agresorem byłby Loth, ponieważ to on
zastosował demonstrację siły. Jasny umysł zawsze łatwo rozpozna łajdaka. Gdy brak
innych wyraźnych poszlak, łajdakiem jest zawsze ten, kto zadaje pierwszy cios.
Kay nie zamierzał poddać się tak łatwo.
– Wyobraźmy więc sobie dwóch ludzi zamiast dwóch armii – zaproponował. –
Stają na wprost siebie. Pod byle pretekstem obnażają miecze. I spacerują sobie jakby
nigdy nic, przy czym każdy próbuje zajść przeciwnika od najsłabszej strony. Może
nawet od czasu od czasu pozorują ciosy, nie atakując naprawdę. Czy twoim zdaniem
również w tej sytuacji agresorem będzie ten, który uderzy pierwszy?
– Owszem, jeżeli nie występują żadne inne czynniki ułatwiające ocenę. Jednak
w twojej poprzedniej sytuacji winny jest bez wątpienia ten, kto pierwszy wystawił
armię na granicy.
– Ta teoria pierwszego ciosu niczego nie wyjaśnia. Załóżmy, że obie strony zadają
cios równocześnie, albo że nie sposób dostrzec, kto to zrobił pierwszy, bo po obu
stronach stoi mrowie ludzi?
– Ależ zawsze występują dodatkowe czynniki oceny – zirytował się starzec. –
Ruszże głową. Przypatrz się, dla przykładu, tej rewolcie celtyckiej. Czy Król, który
siedzi tu obok nas, ma jakiekolwiek powody do agresji? Przecież on już jest
najwyższym panem feudalnym. Bzdurą byłoby pomawiać go o to, że uderzył pierwszy.
Przecież nikt nie napada na to, co do niego należy.
– Słowo honoru, że ja nie zaczynałem – rzekł Artur. – Nawet nie pomyślałem
o tym, że coś się może zacząć, dopóki się nie zaczęło. To na pewno dlatego, że
wychowałem się na wsi.
– W dziewięćdziesięciu przypadkach na sto – kontynuował wywód nauczyciel,
ignorując uwagę Artura – każdy zdrowo myślący człowiek potrafi z łatwością wskazać
agresora. Przede wszystkim widzi wyraźnie, która ze stron może odnieść korzyść
z wojny, a to już poważna poszlaka. Widzi, która strona pierwsza groziła użyciem siły
albo która najpierw zaczęła się zbroić. I najczęściej potrafi wskazać tego, kto
wymierzył pierwszy cios.
– Przypuśćmy jednak – nie ustępował Kay – że jedna strona czyniła pogróżki,
a pierwszy cios zadała druga.
– Wypchaj się swoimi przypuszczeniami. Ja nie twierdzę, że każdą sytuację łatwo
jest ocenić. Mówię tylko, i to od samego początku, że w wielu wojnach agresor jest
widoczny jak na dłoni i że przynajmniej w takich wojnach walka ze zbrodniarzem
staje się obowiązkiem każdego przyzwoitego człowieka. Jeżeli natomiast nie masz
pewności co do tego, czy gość jest zbrodniarzem, czy nie – a uczciwą decyzję w tej
sprawie musisz każdorazowo podjąć sam, w zgodzie z własnym sumieniem – to
zostań pacyfistą. Sam, pamiętam, byłem przez jakiś czas zajadłym pacyfistą. Było to
podczas Wojny Burskiej, w Mafeking, kiedy pewna panienka zamachnęła się na mnie
granatem.
– Opowiedz o oblężeniu Mafeking – poprosił Kay. – Niedobrze mi się robi od tych
ciągłych rozważań na temat dobra i zła.
– Mafeking... – zaczął czarodziej, zawsze gotów opowiedzieć komukolwiek
o czymkolwiek.
Król przerwał mu jednak.
– Mów raczej o Locie. Chcę go lepiej poznać, skoro mam z nim walczyć. Jeżeli
o mnie chodzi, to temat dobra i zła zaczyna mnie wciągać.
– Król Loth... – rozpoczął Merlin dokładnie tym samym tonem co poprzednio, ale
tym razem przerwał mu Kay.
– Nie, nie, opowiedz raczej o Królowej. Zdaje się, że jest znacznie ciekawsza od
Króla.
– Królowa Morgause...
Artur po raz pierwszy w życiu skorzystał z prawa veta. Na widok jego uniesionej
brwi Merlin z niespodziewaną potulnością powrócił do tematu króla Orknejów.
– Król Loth jest zwyczajnym arystokratą i posiadaczem ziemskim. To pionek. Nie
trzeba się nim w ogóle przejmować.
– Dlaczego?
– Po pierwsze dlatego, że jest on, jak to się mówiło w latach mojej młodości,
Dżentelmenem Mianowanym. Jego poddani są Celtami, żona też, ale on sam został
importowany z Północy. Jest więc Germaninem, tak samo jak ty, przedstawicielem
klasy panującej, która podbiła Wyspy dawno temu. To z kolei oznacza, że jego
podejście do wojny jest dokładnie takie samo, jakie w tej sytuacji zademonstrowałby
twój ojciec. Ma głęboko w nosie i Celtów, i Germanów, a wojuje z tych samych
powodów, dla których moi znajomi z epoki Królowej Wiktorii urządzali polowania na
lisy albo na procenty bankowe. Poza tym żona mu każe wojować.
– Czasami żałuję, że nie żyjesz do przodu jak normalni ludzie – westchnął Król. –
Te czasy wiktoriańskie, te twoje Mafekingi...
Merlin uniósł się honorem.
– Porównanie normańskich wojen z wiktoriańskimi polowaniami na lisy uważam
za wyjątkowo celne. Zapomnij na chwilę o ojcu i o Królu Locie, a przypatrz się
literaturze. Przypomnij sobie normańskie mity o legendarnych rycerzach Angevin. Od
Wilhelma Zdobywcy po Henryka III rozgrywano wojny sezonowe. Z nadejściem
każdej nowej pory roku rycerze potykali się ze sobą w świetnych zbrojach, które
ryzyko uszkodzenia ciała czyniły równym ryzyku podczas polowania na lisy.
Przypomnijmy sobie rozstrzygającą bitwę pod Brenneville, w której na polu walki
stanęło dziewięciuset rycerzy, a poległo raptem trzech. Albo Henryk II: pożyczył forsę
od Stefana, żeby wypłacić żołd własnemu wojsku, które skierował przeciwko temuż
Stefanowi. Dalej: etykieta wojenna wymagała, aby Henryk cofnął się z oblężenia
z chwilą, gdy jego wróg Ludwik przybył na odsiecz obrońcom grodu – ponieważ
Ludwik był jego feudalnym zwierzchnikiem. Przypomnijcie sobie oblężenie góry Saint
Michel: zwycięstwo uznano za niesportowe, ponieważ oblężonym zabrakło wody.
Bitwę pod Malmesbury przerwano i nigdy jej nie dokończono z racji złej pogody. Oto
tradycje wojenne, których dziedzicem jesteś, mój Arturze. Jesteś królem państwa,
w którym tani agitatorzy rozniecają waśnie rodowe, a szlachta wojuje dla zabawy, i w
którym ani lokalny patriota, ani zakuty w zbroję możny pan nie pomyśli choćby przez
chwilę o losie zwyczajnego żołnierza, który jako jedyny zbiera cięgi. Jeśli nie zdołasz
zmienić biegu świata, Mości Królu, twoje panowanie będzie nie kończącym się
pasmem wojen i wojenek, prowadzonych na złość komuś albo dla sportu, w których
ginąć będzie zawsze tylko biedak. Dlatego tak gorąco proszę cię, abyś myślał.
Dlatego...
– Zdaje mi się – przerwał mu Kay – że Dinadan macha do nas na znak, że obiad
gotowy.
ROZDZIAŁ V
Dom Matki Morlan na Orkadach niewiele był większy od psiej budy – za to
wygodny i pełen ciekawych drobiazgów. Na drzwiach przybite były dwie końskie
podkowy, wewnątrz domu zaś znajdowało się: pięć świętych figur kupionych od
pielgrzymów i oplecionych zużytymi różańcami – paciorki pękają bowiem, kiedy
modlić się jak należy, kilka pęków płowego lnu na pokrywie solnicy, kilka szkaplerzy
zawieszonych na pogrzebaczu, dwadzieścia flaszek górskiej rosy – w tym tylko jedna
z zawartością, blisko buszel suszonych palemek – pamiątek po Niedzielach
Palmowych z ostatnich siedemdziesięciu lat, oraz duży zapas wełnianych sznurków do
wiązania krowie na ogonie gdy się cieli. Znajdowało się tam ponadto wielkie ostrze
kosy, które staruszka miała nadzieję wypróbować pewnego dnia na złodzieju – gdyby
znalazł się taki głupi, który by się zapędził w te okolice – w kominie natomiast wisiały
skóry węgorzy i kolekcja powiązanych końskimi rzemieniami żeberek z popielnika,
które nieboszczyk mąż Matki Morlan planował przerobić na cepy. Pod skórami
węgorzy stała ogromna butla ze święconą wodą, a na wprost torfowego paleniska
siedział jeden z licznych irlandzkich świętych zamieszkujących, podobne pszczelim
gniazdom, celki na tych wyspach. Święty dzierżył w dłoni szklaneczkę z wodą życia.
Był to święty, który zszedł na manowce, uległ bowiem pelagiańskiej herezji
Celestiusza, wedle której dusza miała być zdolna do samozbawienia. Tłumaczył to
właśnie Matce Morlan i szklance whisky.
– Bóg z tobą i Maryja, Matko Morlan – rzekł na powitanie Gawaine. – Przyszliśmy
posłuchać opowieści.
– Bóg z tobą, i Maryja, i Andrzej takoż – huknęła w odpowiedzi czcigodna dama.
– Jak śmiesz, powsinogo, żądać opowieści! Nie widzisz, że jego świątobliwość siedzi
tu w popiele?
– Dobry wieczór, Święty Toirdealbhachu. Nie zauważyliśmy świętego, bo już
ciemno.
– Niech wam Bóg błogosławi.
– Nawzajem, nawzajem.
– Ale musi być o morderstwach – postawił warunek Agravaine. –
O morderstwach i o krukach, które wyłupują ludziom oczy.
– O nie! – zaprotestował Gareth. To ma być historia tajemniczej dziewczyny,
która poślubiła pewnego człowieka, bo on ukradł czarodziejskiego konia jednemu
olbrzymowi.
– Na litość boską – zauważył Święty Toirdealbhach. – To ci będzie historia, jak się
te wasze zachcianki skleci do kupy!
– Święty Toirdealbhachu, najlepiej ty nam coś opowiedz.
– Opowiedz nam o Irlandii.
– Albo o Królowej Maeve, która się zakochała w byku.
– Albo nam pokaż, jak się tańczy jig.
– Panie, bądź miłościw nieszczęśnikom, którym się wydaje, że jego świątobliwość
będzie tańczył jig!
Czterej przedstawiciele arystokracji przysiedli gdzie popadło – w chacie były tylko
dwa stołki – i zamarli w wyczekującym milczeniu, wpatrzeni w świętą osobę.
– Czy życzycie sobie historii z morałem?
– O nie, tylko nie z morałem. Najlepiej jak się biją. Święty Toirdealbhachu, proszę
nam opowiedzieć, jak święty rozwalił łeb biskupowi!
Święty pociągnął zdrowy łyk białej whisky i splunął w ogień.
– Dawno temu żył sobie król – rozpoczął, a słuchacze zaszurali siedzeniami,
moszcząc się wygodnie na swoich miejscach.
– Dawno temu żył sobie król – powtórzył święty Toirdealbhach – a zwał się on,
można wierzyć lub nie, Conor Mac Nessa. Był to kawał chłopa, istny wieloryb,
a mieszkał ze swoimi krewniakami w krainie zwanej Tara Królewska. Pewnego razu
przyszło mu ruszyć na wojnę z krwiożerczą bandą O’Hare’ow i w bitwie trafiła go
zaczarowana kulka. Trzeba wam wiedzieć, że dawni bohaterowie najchętniej wyrabiali
kulki z mózgów swoich wrogów: mózg dzieliło się na kawałki, z każdego kawałka
kręciło się między dłońmi kule, a potem te kulki suszyło się na słońcu. Strzelali nimi
prawdopodobnie z arkebuzów, z proc albo z kuszy. No i właśnie taka kulka trafiła
starego Króla w skroń, przebiła czaszkę i umiejscowiła się tuż pod nią, w krytycznym
punkcie.
– Ładne rzeczy – powiedział na to Król i zaraz posłał po cyrulików, żeby przyszli
na konsylium lekarskie.
Pierwszy cyrulik rzecze:
– Już po tobie, Królu Conorze. Kulka siedzi na skraju mózgu.
To samo powiedzieli wszyscy inni panowie medycy, bez żadnej czci dla osoby
i wiary.
– No i co ja mam robić? – lamentował Król Irlandzki. – Fortuna, jak widzę, wcale
mi nie sprzyja. Człowiek nawet chwilkę nie może sobie spokojnie powalczyć, żeby
zaraz nie stanąć nad grobem!
– Tylko bez wrzasków – mówią mu na to medycy. – Jest jeden sposób na
przeżycie, a mianowicie: wystrzegać się wszelkich nienaturalnych wzruszeń, i to już,
od zaraz.
– Zresztą – dodają po chwili – naturalnych wzruszeń tak samo należy się
wystrzegać; inaczej kulka wywoła rupturę, ruptura spowoduje zaognienie, zaognienie
przejdzie w stan zapalny, a skutkiem tego procesu będzie całkowity zanik funkcji
życiowych organizmu. Tylko spokój może cię uratować, Królu Conorze, w przeciwnym
razie wylądujesz w ziemi i robaki się o ciebie zatroszczą.
– Sami widzicie, że sytuacja była niewesoła. Nieszczęsny Conor całymi dniami
przesiadywał w zamku i ani się nie mógł pośmiać, ani pofechtować, ani łyknąć choć
naparsteczka wody ze spiritusem, ani spojrzeć na białogłowę, żeby mu się
przypadkiem mózgownica nie rozleciała na kawałki. Kulka tkwiła mu w skroni, pół na
wierzchu, pół pod czaszką, i to był cały jego zakichany los.
– Niech licho porwie te dochtory! – skomentowała opowieść Matka Morlan. –
Jeden gorszy drań od drugiego.
-1 co się z nim w końcu stało? – zapytał Gawaine. – Długo jeszcze żył w tej
separatce?
– Co się stało? Właśnie miałem mówić. Pewnego dnia rozszalała się straszna
burza, mury zamku trzęsły się jak rybackie sieci, a dwie potężne baszty runęły jak
ścięte. Takiej burzy nikt w tamtych stronach od dawna nie pamiętał, więc Król Conor,
nie bacząc na rozszalały żywioł, wybiegł szukaćjakowejś rady. Natknąwszy się na
jednego z cyrulików, zapytał go, co też to może oznaczać. Cyrulik był mężem uczonym
i wytłumaczył zjawisko Królowi Conorowi. Powiedział mu mianowicie, że tegoż dnia
w państwie żydowskim zawisł na drzewie Zbawiciel i właśnie dlatego rozpętała się
burza. A potem jeszcze opowiedział Królowi o Bożej Ewangelii. No i wtedy, jak się
zapewne sami domyślacie, Conor, Król Irlandii, zdjęty słusznym gniewem, popędził
do zamku po miecz i niepomny na burzę gnał dalej, na odsiecz swemu Zbawicielowi.
I tak właśnie umarł.
– Na śmierć?
– Na śmierć.
– Coś podobnego!
– Piękny sposób – zachwycił się Gareth – niezbyt korzystny dla zdrowia, ale za to
jaki szlachetny!
Agravaine rzekł na to:
– Gdyby mnie lekarz zalecił ostrożność, nie przejmowałbym się byle czym. Niech
się dzieje co chce.
– Ale Król postąpił po rycersku, prawda? Gawaine dłubał nerwowo przy palcach
u nóg.
– Postąpił jak głupek – rzekł po namyśle. – Nikomu na nic się to nie przydało.
– Jednak miał dobre intencje.
– Przecież ta sprawa nie dotyczyła jego rodziny – zauważył Gawaine. – W ogóle
nie rozumiem, dlaczego się tak przejął.
– Jak to: nie dotyczyła jego rodziny? Dotyczyła Boga, który jest rodziną każdego
człowieka. Król Conor stanął w obronie słusznej sprawy i oddał za nią życie.
Agravaine wiercił się niespokojnie na swoim miejscu w miękkim, rudawym,
torfowym popielisku. Nie mógł spokojnie słuchać bzdur, które wygadywał Gareth.
Aby zmienić temat, poprosił:
– Opowiedz nam o stworzeniu świń.
– Albo – dorzucił pospiesznie Gawaine – o przesławnym Conanie wczarowanym
w fotel. Jak przyrósł do fotela i nie można go było stamtąd ruszyć. Oderwali go więc
siłą, a potem trzeba mu było zaszczepić na zadku płat skóry i przeszczepili mu skórę
owcy, i od tamtego czasu skarpety klanu Fianna wyrabiano z wełny, która wyrosła na
Conanie.
– Nie zgadzam’ się – rzekł Gareth. – Dosyć bajek. Lepiej usiądźmy kołem.
Pomówmy o naszym ojcu, który toczy wojny w dalekich stronach.
Święty Toirdealbhach pociągnął solidny łyk górskiej rosy i splunął w ogień.
– Czy to nie piękna rzecz: wojna? – rozmarzył się. – Sam niegdyś wiele czasu
spędzałem na wojnach, zanim mnie uświęcili. Ale w końcu zmęczyło mnie to
wojowanie.
Gawaine bardzo się zdziwił.
– Nie rozumiem, jak można zmęczyć się wojaczką. Ja na pewno nigdy się nią nie
zmęczę. Wojna to właściwe zajęcie dla dżentelmena. Zmęczyć się wojną to tak, jakby
się zmęczyć polowaniem albo sokołami.
– Wojna – zauważył Toirdealbhach – jest dobra, póki nie ma w niej za wielkiego
tłoku. Jak wielu walczy naraz, trudno się połapać, o co się w ogóle walczy. W Starej
Irlandii bywały piękne wojny, ale zawsze o byka albo coś w tym stylu, więc każdy
walczył jak o swoje.
– A czemu ciebie zmęczyło wojowanie?
– Bo był tłok niemożebny i okrutna rzeź. Jak można zabić śmiertelnika za coś,
czego on nie rozumie, albo w ogóle za nic? Zawsze wolałem pojedynki.
– To musiało być dawno temu.
– Oj, dawno! – westchnął żałośnie święty. – Na te kulki, co wam mówiłem,
nadawał się tylko mózg z pojedynku. To był cały ich sekret.
– Popieram Toirdealbhacha – powiedział Gareth. – Jaki sens mordować
nieszczęsnych łyków, którzy o niczym nie mają pojęcia? Niech lepiej ci, co mają do
siebie pretensje walczą sami między sobą, rycerz przeciwko rycerzowi.
– W ten sposób w ogóle nie byłoby wojen! – zawołał Gaheris.
– To absurd! – skrytykował ideę Gawaine. – W wojnie muszą być ludzie, mrowie
ludzi.
– W przeciwnym razie nie byłoby kogo zabijać – dokończył logicznie Agravaine.
Święty dolał sobie whisky, zanucił parę taktów ballady Twoje zdrowie, kochana
Pijutko i zerknął z ukosa na Matkę Morlan. Wyraźnie czuł, że dopada go nowa herezja
– być może pod wpływem alkoholu – tym razem mająca związek z celibatem księży.
Święty Toirdealbhach dysponował szerokim wachlarzem heretyckich ciągot
i poglądów, jak to: kształt tonsury na jego własnej głowie, klasyczna polemika wokół
daty Wielkiej Nocy, pomysły pelagian, które gorliwie lansował – lecz ten nowy impuls
był dość szczególnej natury i kazał świętemu zwątpić w sens obecności dzieci u Matki
Morlan.
– Wojny, wojny! – parsknął pogardliwie. – Co wy, smarkacze, możecie wiedzieć
o wojnach, skoro największy z was jest wzrostu siedzącej kury? Zmykajcie stąd, nim
mnie weźmie ochota porachować wam kości.
Nie ma nic gorszego niż rozjuszony święty i Pradawni doskonale o tym wiedzieli,
więc chłopcy nie zwlekając zerwali się na równe nogi.
– Za przeproszeniem Waszej Świątobliwości, nie mieliśmy złych zamiarów –
tłumaczyli się na odchodnym. – Chodziło nam tylko o wymianę poglądów.
– Ja wam tu zaraz wymienię poglądy! – ryknął święty, chwytając za pogrzebacz.
Lecz oni w mgnieniu oka znaleźli się po drugiej stronie niskich drzwi, na piaszczystej
drodze, w promieniach zachodzącego słońca. Z ciemnego wnętrza chaty nadal ścigały
ich klątwy, a może tylko zwyczajne pogróżki świętego.
Na drodze dwa wyliniałe osły szukały chwastów w szczelinach kamiennego muru.
Osły stąpały z trudem, gdyż nogi miały spętane, a ich kopyta, przerośnięte do granic
okrucieństwa, przywodziły na myśl baranie rogi albo łyżwy z podwiniętymi czubami.
Chłopcy zaraz wzięli osły pod swoją komendę, gdyż widok zwierząt zrodził w ich
głowach nowy pomysł i natychmiastową gotowość do akcji. Postanowili dać sobie
spokój z bajkami i dyskusjami o wojnie, a za to pojechać na osłach do zatoczki za
wydmami, gdzie rybacy na łozinowych łodziach obciągniętych nieprzemakalną
tkaniną łowili ryby. Osły mogłyby się przydać do dźwigania ryb.
Gawaine i Gareth ujeżdżali na zmianę grubszego osła. Gdy jeden z braci jechał na
oklep, drugi popędzał wierzchowca witką. Osioł od czasu do czasu wykonywał nagły
skok, ale kategorycznie wzbraniał się przed truchtem. Agravaine i Gaheris dosiedli we
dwóch chudszego osła. Agravaine jechał zwrócony twarzą do oślego zadu i wściekle
chłostał tę część anatomii wierzchowca grubym warkoczem wodorostów. Bił tuż koło
odbytu, żeby bardziej bolało.
Zaiste, dziwny przedstawiała widok ta grupa ludzi i zwierząt zmierzających ku
morzu: chude dzieci, każde z gilem u ostro zarysowanego nosa, w przyciasnych
kapotach, z rękawów których sterczały kościste rączyny, i dwa osły, które posuwały się
naprzód zataczając małe kółeczka i podrywały się nerwowo, ilekroć na ich zady spadał
kąśliwy bat.
Niesamowite w tej scenie było to, że nie miała żadnego związku z otaczającą ją
rzeczywistością, a jej uczestnikami powodowała jedna obsesyjna idea. Byli jak
samoistny system słoneczny w próżni, gdzie nic poza nim nie istnieje. Zataczali coraz
to nowe kręgi wokół wydm i szorstkich szuwarów broniących ujścia rzeki. Kto wie,
może każda planeta ma swoją obsesję, która ją gna po orbicie.
Dzieci z wielkim zapamiętaniem maltretowały osły. Nikt im nigdy nie mówił, że
okrucieństwem jest zadawać ból żywej istocie. Ale i osłom nikt o tym nie wspominał.
Żyjąc na marginesie świata, chłopcy aż nadto oswoili się z okrucieństwem i nigdy mu
się nie dziwili. Miniaturowy cyrk stanowił więc zgraną całość: bestie nie chciały iść,
dzieci z werwą zmuszały je do marszu, a obie strony łączyło ogniwo cierpienia,
akceptowane przez każdą z nich bez cienia wątpliwości. Ból był w tym układzie
zjawiskiem tak oczywistym, że znikł z obrazu, jak wartość zniesiona do zera
w równaniu matematycznym. Zwierzęta nie sprawiały wrażenia cierpiących, a dzieci
nie wyglądały na rozradowanych sadystów. Jedyna różnica między nimi polegała na
tym, że chłopcy okazywali gwałtowne ożywienie, a osły na odwrót: skrajną apatię.
W tę oto rajską scenę, gdy wspomnienie o chacie Matki Morlan tliło się jeszcze
słabo w ich pamięci, wpłynęła czarodziejska barka, obita białym aksamitem,
nierealna, nadzwyczajna, owiana cudną muzyką, którą wydawał jej kil tnący fale. Na
pokładzie znajdowali się trzej rycerze i gnębiona morską chorobą suka rasy
myśliwskiej. Trudno sobie wymarzyć widok bardziej zgodny z duchem celtyckiej
tradycji.
– Dalibóg – dobiegł ich głos jednego z rycerzy, gdy barka była jeszcze daleko od
brzegu. – Widzę zamek, chyba żebym się mylił. I to całkiem niczego sobie zameczek!
– Lepiej przestań bujać łodzią, dobrodzieju – poradził mu ktoś z towarzyszy – bo
wszyscy się skąpiemy.
Zbesztany Król Pellinorc momentalnie stracił zapał i do reszty zadziwił i tak już
oniemiałe dzieci, wybuchając głośnym szlochem. Jego łkania mieszały się z chlupotem
fal i muzyką przybliżającej się do brzegu łodzi.
– Ach, morze! – łkał Król Pellinore. – Chciałbym spocząć na twoim dnie! Z pięć
sążni pod powierzchnią, słowo daję. O, biada mi, biada!
– Nie ma co wołać obiada, dobrodzieju, bo obiad będzie najwcześniej, jak
dobijemy do brzegu. A kiedy dobijemy nie wiadomo, bo to jest łajba magiczna.
– Ja nie wołam obiada – nadąsał się Król. – Ja wołam: O, biada!
– No to ci przecież tłumaczę, że nie ma obiada.
– Gwiżdżę na obiad! Mówiłem: O, biada!
– No dobrze już, dobrze. Dostaniesz swojego obiada.
W tej samej chwili czarodziejska barka przybiła do brzegu, dokładnie w miejscu,
gdzie zazwyczaj cumowały łodzie rybaków. Trzej rycerze zeszli na ląd i okazało się, że
jeden z nich ma czarną skórę. Był to uczony poganin, inaczej mówiąc Saracen,
imieniem Sir Palomides.
– Szczęśliwie jesteśmy na lądzie, do kroćset! – zauważył Sir Palomides.
Ludzie ciągnęli zewsząd, milczący, jak w transie. Zbliżając się do rycerzy, zwalniali
kroku, ale ci, którzy byli jeszcze daleko, biegli co sił w nogach. Mężczyźni, kobiety
i dziatwa zbiegali z wydm i z zamkowego wzgórza, ale im byli bliżej, tym wolniej
stąpali. O dwadzieścia jardów od celu zatrzymali się i stanęli kołem, milcząco
wpatrzeni w przybyszów, jak zwiedzający przed obrazami w galerii Uffizzich.
Studiowali postacie w nabożnym skupieniu. Bez pośpiechu, bo nie musieli zaraz
pędzić do następnego obrazu. Innych obrazów nie było – jeśli nie liczyć pospolitych
scen z życia Lothian, znanych im aż za dobrze od urodzenia. W ich spojrzeniach nie
było wrogości, ale nie było i życzliwości. Obrazy są wszak po to, żeby im się
przyglądać. Lustracja zaczynała się od stóp – a było na co popatrzeć, gdyż przybysze
obuci byli niecodziennie, jak to rycerze w pełnym rynsztunku. Spojrzenia gapiów
rejestrowały fakturę, konstrukcję, zastosowanie i przypuszczalną cenę obcych im
kostiumów. Od stóp posuwali się wzrokiem ku nagolennikom, taszkom i dalej do
góry. Mniej więcej po pół godzinie docierali do twarzy, którym się przyglądali na
ostatku.
Celtowie z rozdziawionymi gębami otaczali Germanów. Tymczasem wiejska
dzieciarnia rozgłaszała nowinę po okolicy. Nadbiegła Matka Morlan w zatkniętej za
pasek spódnicy, a rybacy na pełnym morzu tęgo machali wiosłami, gnając łozinowe
łodzie do domu. Młodzi książęta Lothian jak w transie pozsiadali z osłów i przyłączyli
się do ludzkiego kręgu. Krąg zaczął napierać do przodu: z wolna, cicho,
systematycznie, jak sekundnik zegarka. Chwilami słychać było zduszone okrzyki
spóźnialskich, którzy milkli, gdy tylko dostali się w magiczny krąg. Krąg zaciskał się,
gdyż chciał dotknął rycerzy – może nie tak zaraz, może nie w ciągu kilku najbliższych
kwadransów, może dopiero po wnikliwej lustracji, a może nigdy. Lecz chęć dotknięcia
przybyszów była silna, a brała się częściowo z potrzeby sprawdzenia, czy są to
osobnicy z krwi i kości, częściowo zaś z chęci dokładniejszego oszacowania wartości
ich strojów. Na razie oceniano je z daleka, a tymczasem zaczęły się dziać trzy rzeczy.
Matka Morlan i inne starsze kobiety jęły odmawiać różaniec, młode kobiety szczypały
jedna drugą i chichotały, mężczyźni zaś, zdjąwszy czapki przez szacunek dla
modlitwy, wymieniali po celtycku uwagi w rodzaju: „Patrzcie no tego czarnego! Toż to
skaranie boskie!”, albo: „Jak se myślicie, wyłazi to-to czasem z tej blaszanej puszki?
Goły śpi, czy zakuty?” Dzięki takim pytaniom w umysły wszystkich obecnych, bez
względu na płeć, wiek i zamożność, zakradła się wroga nieufność – naczelny rys
celtyckiej mentalności. To muszą być rycerze sascy – uznali ludzie. Widać to było
zresztą po zbrojach. A więc rycerze tego Króla Artura, przeciwko któremu ich Król
zbuntował się niedawno po raz drugi. Czyżby przybyli z typowo saskim chytrym
planem przekabacenia Króla Lotha? Czy może jako delegacja najwyższego władcy
feudalnego mają od wszystkich pościągać daninę? A może to piąta kolumna? A może
w ogóle cała sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana, bo przecież Sas jest za
chytry, żeby przybywać gdziekolwiek w przebraniu Sasa – więc może przybysze wcale
nie reprezentują Króla Artura? Czyżby, knując intrygę ponad wszelkie ludzkie
wyobrażenie, poprzebierali się za samych siebie? Gdzie kryje się podstęp? Bo przecież
we wszystkim czai się jakiś podstęp.
Krąg gapiów zacieśniał się, gęby rozwierały się coraz szerzej, zgarbione postacie
przybrały kształty worków i strachów na wróble, małe oczka popatrywały koso ze
straszną podejrzliwością, a wszystkie twarze oblekły się w wyraz bydlęcej głupoty
i wyraźniejszej niż zwykle pustki myślowej.
Rycerze stanęli razem w odruchu samoobrony. Nie mieli pojęcia, że Anglia jest
w stanie wojny z Orknejami. Zajęci swoją Misją, pozostawali odcięci od bieżących
wiadomości. I nic nie wskazywało na to, aby lud Orknejów miał ich oświecić.
– Nie patrzcie zbyt ostentacyjnie w tamtą stronę – poradził towarzyszom Król
Pellinore. – Nie wiem jak wy, aleja odnoszę wrażenie, że przyglądają nam się jacyś
ludzie. Czy uważacie, że są nieszkodliwi?
ROZDZIAŁ VI
Carlion przygotowania do drugiej kampanii osiągnęły punkt kulminacyjny. Merlin
poczynił pewne sugestie co do zwycięskiej strategii, trzymano je jednak w tajemnicy,
gdyż chodziło między innymi o zasadzkę i sekretną pomoc z zewnątrz. Nadciągająca
powoli armia Lotha tak dalece przewyższała liczebnie siły Króla, że użycie fortelu stało
się koniecznością. Plan strategiczny objęto więc ścisłą tajemnicą, znaną tylko czterem
osobom.
Zwykli obywatele, nie wprowadzeni w arkana wielkiej polityki, mieli i tak
mnóstwo zadań do wykonania. Trzeba było ostrzyć piki na żarnach, toteż wszystkie
okoliczne żarna hurgotały bez przerwy, dzień i noc. Trzeba było ubrać strzały, więc
światła w oknach zajmujących się tym majstrów płonęły o najdziwniejszych porach
nocy, a nieszczęsne gęsi na komunalnych pastwiskach nie wiedziały, gdzie zmykać
przed żądnymi ich piór wojakami. Pawie królewskie chodziły oskubane jak wysłużone
miotły, ponieważ większość łuczników poczytywała sobie za honor szyć z broni
pociskami, które poeta Chaucer nazywał „pawie strzały”, gdyż te właśnie uchodziły za
najbardziej stylowe. Smród gotowanego klajstru bił pod niebiosa. Płatnerze dźwięcząc
młotami o stal wyrabiali „puszki” na rycerzy i nieraz musieli pracować na dwie
zmiany. Kowale podkuwali rącze rumaki, a zakonnice bez ustanku dziergały na
drutach onuce dla żołnierzy i szykowały bandaże zwane namiotami. Król Loth
wyznaczył już był pole bitwy, pod Bedegraine.
Król Anglii z trudem wspiął się na dwieście osiem stopni wiodących do komnaty
Merlina w wieży. Zapukał do drzwi. Czarodziej był u siebie, zajęty obliczaniem
pierwiastka kwadratowego z liczby minus jeden. Na oparciu jego fotela siedział
Archimedes. Merlin ani rusz nie mógł sobie przypomnieć, jak się oblicza wspomniany
pierwiastek.
– Merlinie – wysapał Król. – Przyszedłem z tobą pomówić.
Merlin zatrzasnął księgę, skoczył na równe nogi, porwał różdżkę i natarł z nią na
Artura, jakby przepędzał kurę, która wlazła w szkodę.
– Wynoś mi się stąd! – krzyczał. – Co ty tu robisz? Co ty sobie myślisz? Jesteś
Królem Anglii, czy nie jesteś? Precz stąd i poślij po mnie! To przekracza ludzkie
pojęcie! Już cię tu nie ma! Poślij po mnie!
– Ale skoro już wszedłem...
– Wcale nie wszedłeś! – zawołał starzec z błyskawicznym refleksem, po czym
wypchnął Króla na schody i zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
– Trudna rada – westchnął Artur i poczłapał na dół po dwustu ośmiu schodach.
W godzinę później Merlin stawił się w Komnacie Królewskiej, wezwany tam
oficjalnie przez pazia.
– To już lepiej – burknął, sadowiąc się na zarzuconej kobiercem skrzyni.
– Wstań! – rozkazał Artur i klaśnięciem przywołał pazia, aby ten zabrał siedzisko
z sali.
Merlin posłusznie wstał, chociaż w głębi duszy kipiał z oburzenia. Zaciskał dłonie
tak mocno, aż mu knykcie pobielały.
– Nawiązując do naszej rozmowy o kodeksie rycerskim... – zaczął Król, jak gdyby
nigdy nic.
– Nie przypominam sobie podobnej rozmowy.
– Czyżby?
– Nigdy w życiu mnie tak nie znieważono!
– Wszak jestem Królem – zauważył Artur. – Poddanemu nie godzi się siedzieć
w obecności Króla.
– Bzdura!
Artur zaczął się śmiać, przesadnie głośno, a wtedy zza tronu wyszli: przyrodni brat
Artura, Sir Kay, i stary opiekun Króla, Sir Ector. Kay zdjął Merlinowi kapelusz i włożył
go na głowę Sir Ectora, a Sir Ector powiedział:
– Święci Pańscy! Więc teraz ja będę czarodziejem! Hokus-pokus!
I wszyscy bardzo się śmiali, nawet Merlin, i zaraz posłano po siedziska dla gości,
i otwarto butelki z winem, żeby spotkanie przypadkiem nie było oschłe.
– Widzicie? – zapytał dumnie Artur. – Zwołałem radę! Nastąpiła chwila ciszy,
gdyż Artur miał pierwszy raz w życiu wygłosić mowę i zbierał myśli.
– Chodzi o kodeks rycerski – rzekł w końcu Król. – Chcę o nim z wami
porozmawiać.
Merlin spojrzał na Artura, jakby go bardzo dawno nie widział. Artretyczne palce
starego czarodzieja błądziły niespokojnie wśród gwiazd i tajemniczych symboli na
opończy, gdyż chciał się on za wszelką cenę opanować i nie ułatwiać zadania mówcy.
Można rzec, że był to moment krytyczny w karierze Medina: chwila, ku której od
wielu stuleci zdążał, żyjąc wspak. Właśnie teraz miał się przekonać, czy żył na próżno,
czy nie.
– Przemyślałem – rzekł Artur – kwestie Siły i Racji. Uważam, że nie należy działać
tylko dlatego, że można. Działać trzeba dopiero wówczas, gdy jest to konieczne. Złoto
zawsze pozostanie złotem, niezależnie od tego, ile siły okaże się, by udowodnić, że tak
właśnie jest lub nie jest. Czy wyrażam się dostatecznie jasno?
Nikt nie odpowiedział.
– Nie tak dawno rozmawialiśmy z Merlinem na murach obronnych i Merlin
zwrócił moją uwagę na fakt, że ostatnia bitwa – ta, w której padło siedmiuset ludzi –
wcale nie była taką doskonałą zabawą, za jaką ją mieliśmy. Słusznie. Kiedy się nad
tym głębiej zastanowić, to bitwy wcale nie są zabawne. Chcę przez to powiedzieć, że
nie powinno się zabijać ludzi. Lepiej pozwolić im żyć.
– Ciekawe jednak – ciągnął po chwili Artur – że Merlin, mimo swoich poglądów,
zawsze pomagał mi wygrywać bitwy. I nadal mi pomaga, i mamy nadzieję odnieść
wspólne zwycięstwo w bitwie pod Bedegraine, kiedy już do niej dojdzie.
– Zwyciężymy – upewnił go Sir Ector, jeden z grona dopuszczonych do sekretu.
– Widzę tu zasadniczą sprzeczność. Dlaczego Merlin dopomaga mi w wojnach,
skoro wojny są złem?
Znowu nie było odpowiedzi. Król ciągnął wywód z coraz większą zapalczywością.
– Jedyne wyjaśnienie – tu się zaczerwienił – jedyne wyjaśnienie, jakie mi przyszło
do głowy to to, że ja... że on... że Merlin ma powód, ażeby mi pomagać w osiąganiu
zwycięstw.
Umilkł i spojrzał na Medina. Ten odwrócił głowę.
– A powodem tym jest – tak, czy nie? – powodem tym jest pragnienie, abym
wygrawszy te dwie bitwy stał się panem własnego królestwa i położył kres wojnom,
i odmienił znaczenie pojęcia Siły. Czy zgadłem? Czy mam rację?
Czarodziej nie odwrócił głowy, ale spokojnie złożył dłonie na kolanach.
– Zgadłem! – uradował się Artur.
I zaczął mówić tak szybko, że sam za sobą z trudem nadążał.
– Posłuchajcie. Siła to nie to samo co Racja. Po świecie pęta się mnóstwo siły
i trzeba z nią zrobić porządek. Ludzie są jak gdyby pół źli, pół dobrzy. Może nawet są
więcej niż pół źli, i dlatego pozostawieni sami sobie dziczeją do reszty. Weźmy
typowego barona naszych czasów – takiego, powiedzmy, Sir Bruce’a Sans Pitie:
grasuje sobie po całym kraju, okuty w stal od stóp do głów, i wyrabia co mu się żywnie
podoba – ot tak, dla sportu. Bo my, normalnie, uważamy, że wyższe klasy społeczne
mają monopol na władzę, a sprawiedliwość ich nie dotyczy. To zaś sprawia, że zło
bierze górę w człowieku, zaczynają się grabieże, gwałty, łupiestwo i okrucieństwo.
Ludzie bydlęcieją.
– I dlatego Merlin pomaga mi zwyciężać: żebym ja położył temu kres. Merlin
chce, żebym zrobił porządek.
– Loth, Uriens, Anguish i reszta – to stary świat, stary porządek, ludzie nawykli
do narzucania innym własnej woli. Muszę ich pokonać ich własną bronią – zmuszają
mnie do tego, gdyż kierują się wyłącznie siłą. Potem przystąpię do właściwej pracy.
Bitwa pod Bedegraine będzie zaledwie wstępem. Kiedy Merlin namawiał mnie do
myślenia, chodziło mu o to, co zrobię po bitwie.
Artur znów uczynił pauzę, czekając na komentarz lub zachętę, ale czarodziej
uporczywie patrzył w inną stronę. Tylko siedzący obok Medina Sir Ector mógł widzieć
wyraz jego oczu.
– Mój plan – oznajmił Artur – bierze się z prostego pytania: czy nie da się
okiełznać Siły tak, aby działała na rzecz Racji? Wiem, że to głupio brzmi, ale sami
przyznacie, że coś w tym jest. Siła tkwi w złej połowie człowieka. Nie da sięjej po
prostu ignorować. Nie da sięjej także usunąć, wyciąć. Ale można nią pokierować –
ufam, że rozumiecie, o co mi chodzi – tak, aby stała się pomocą, nie przeszkodą.
Słuchacze okazali zainteresowanie. Pochylili się, nadstawiając uszu – wszyscy
oprócz Merlina.
– Mój plan polega na tym, że jeśli uda nam się wygrać bitwę i zająć silną pozycję
w kraju, założę coś na kształt zakonu rycerskiego. Nie będę karał zbuntowanych
rycerzy, nie powieszę Lotha, tylko wszystkich spróbuję przyciągnąć do naszego
Przymierza. Trzeba je będzie tak urządzić, żeby przynależność była wysokim
zaszczytem i żeby zapanowała moda na wstępowanie do Przymierza. Wszyscy muszą
chcieć do niego należeć. Ułożę tekst przysięgi, w którym będzie mowa o tym, że Siły
wolno używać tylko w służbie Dobra. Rozumiecie? Moi rycerze będą wędrowali po
świecie, zakuci w stal tak jak teraz, będą groźnie potrząsali mieczami – w ten sposób
dadzą upust potrzebie wymachiwania szabelką, którą Merlin zwie „instynktem
myśliwego” – ale wolno im będzie atakować tylko w obronie dobra, w obronie
niewinnych dziewic przed Sir Bruce’ami. Będą także obowiązani pomagać w naprawie
dawnych krzywd, opiekować się uciśnionymi, i tak dalej. Dobry pomysł? W ten
sposób będą działać Siłą, zamiast nią wojować, i zło obrócą w dobro. To wszystko,
Merlinie, nic więcej nie wymyśliłem. Myślałem najsolidniej jak potrafię
i podejrzewam, że się mylę – tak jak zwykle. Ale naprawdę dużo myślałem. Więcej nie
umiem. Proszę cię, powiedz coś.
Czarodziej wstał, wyciągnął się jak struna, rozpostarł ręce, obrócił wzrok w sufit
i wyrecytował pierwsze słowa Nunc Dimittis.
ROZDZIAŁ VII
Sytuacja w Dunlothian skomplikowała się, jak każda prawie sytuacja z Królem
Pellinorem, nawet w najdzikszych ostępach Północy. Przede wszystkim Król był
zakochany. Z tego właśnie powodu tak szlochał na łodzi. Prawdę tę wyjawił Królowej
Morgause przy pierwszej sposobności: cierpiał na chorobę miłosną, a nie na chorobę
morską. A oto co zaszło. Kilka miesięcy wcześniej Król tropił Bestię Dyżurną na
południowym wybrzeżu Gramarii. Nagle Bestia puściła się na morze. Odpłynęła
daleko: jej wężowaty łeb wił się na horyzoncie wód niczym żmija w trawie. Król
zatrzymał przepływający statek, który wyglądał mu na zmierzający na Krucjatę.
Obecni na pokładzie Sir Grummore i Sir Palomides uprzejmie zmienili kurs w pogoni
za Bestią. I tak we trzech dobili do wybrzeży Flandrii, gdzie Bestia dała nura w las
i gdzie, przebywając wraz z kompanami w gościnie na pewnym zamku, Pellinore
zakochał się w córze Królowej Flandrii. Z początku wszystko układało się idealnie.
Królewska wybranka była zapobiegliwą, rozważną niewiastą w średnim wieku,
znającą się na kuchni, porządkach domowych i słaniu łóżek. Niestety, nadzieje obojga
zniweczyło pojawienie się czarodziejskiej barki. Wszyscy trzej rycerze wsiedli na jej
pokład, ciekawi, co z tego wyniknie, gdyż honor nie pozwalał rycerzowi unikać
przygody. Ledwie stanęli na pokładzie, barka sama z siebie odbiła od brzegu,
pozostawiając na nim córkę Królowej Flandrii, która gorliwie machała chusteczką do
nosa. Bestia Dyżurna na chwilę wytknęła łeb z lasu, zrobiła minę jeszcze bardziej
zdziwioną niż ukochana Króla Pellinore’a i zaraz potem rycerze stracili ląd z oczu.
Płynęli i płynęli, aż dopłynęli do wysp Orkadów, a im bardziej się oddalali od Flandrii,
tym bardziej nasilała się choroba miłosna Króla Pellinore’a, co czyniło jego
towarzystwo nieznośnym. Stale pisał wiersze i listy, których nie miał jak wysłać, albo
opowiadał kompanom o Królewnie, którą najbliżsi zwali pieszczotliwie Piggy.
Ten stan rzeczy byłby jeszcze ewentualnie do zniesienia w Anglii, gdzie trafiali się
czasem osobnicy w stylu Pellinore’a, a otoczenie darzyło ich nawet swoistą
wyrozumiałością. Lecz w kraju Lothian i Orknejów, gdzie każdy Anglik uchodził za
tyrana, była to sytuacja niedopuszczalna. Tubylcy ani rusz nie mogli pojąć, w jakim
celu Król Pellinore chce ich oszukać, udając samego siebie. Na wszelki wypadek
uznali, że roztropnie i bezpiecznie będzie nie informować gości o wojnie z Arturem.
Postanowili poczekać, aż rycerze i ich spisek zostaną zdemaskowani.
W związku z przybyszami pojawił się jeszcze jeden problem, dotkliwy zwłaszcza
dla dzieci. Królowa Morgause była całkowicie pochłonięta gośćmi.
– Po co nasza matka udała się z rycerzami w góry? – spytał Gawaine, gdy dnia
pewnego zdążali do pustelni Świętego Toirdealbhacha.
Zapadło kłopotliwe milczenie. Wreszcie Gaheris wydusił z siebie odpowiedź:
– Polowali na jednorożca.
– Jak to się robi?
– Trzeba mieć dziewicę na przynętę.
– Nasza matka – dodał obeznany ze szczegółami sprawy Agravaine – towarzyszyła
rycerzom na polowaniu w roli dziewicy.
Oświadczenie to złożył tonem dość niepewnym.
– Nie wiedziałem, że ona chce mieć jednorożca – zdumiał się Gareth. – Nigdy
o tym nie wspominała.
Agravaine spojrzał na niego z ukosa, chrząknął i rzekł sentencjonalnie:
– Mądrej głowie dość dwie słowie.
– A ty skąd wiedziałeś? – zainteresował się Gawaine.
– Podsłuchaliśmy.
Mieli opracowaną metodę podsłuchiwania na kręconych schodach i stosowali ją
zawsze wtedy, gdy matka wykluczała ich z kręgu swojej uwagi.
Nieśmiały z natury Gaheris rozgadał się z niezwykłą dla niego swobodą.
– Mówiła do Sir Grummore’a, że choroba miłosna tamtego króla minie, kiedy go
zajmą polowaniem w dawnym stylu. Podobno tamten król zazwyczaj tropi jakąś
bestię, która się gdzieś zawieruszyła. Więc mama wymyśliła, że może dla odmiany
potropić jednorożca, a ona pójdzie z nimi wszystkimi jako dziewica. Wyglądali na
trochę zdziwionych.
Chłopcy szli jakiś czas w milczeniu. Ciszę przerwała uwaga, a właściwie pytanie
Gawaine’a:
– Słyszałem, że ten król się kocha w jednej babie z Flandrii, Sir Grummore od
dawna ma żonę, a ten Saracen jest czarny na gębie?
Odpowiedzi nie było.
– Długo trwało to polowanie – powiedział Gareth. – Słyszałem, że go nie złapali.
– A tym rycerzom podobają się zabawy z naszą matką? Odpowiedzi znów udzielił
Gareth, chłopiec z natury małomówny, lecz bez wątpienia bystry obserwator.
– Mnie się wydaje, że oni nic z tego nie rozumieją.
I poczłapali dalej, chroniąc w zanadrzach własne myśli.
Pustelnia Świętego Toirdealbhacha wyglądała jak starodawny ul ze słomy, tyle że
była większa i zbudowana z kamienia. Nie miała okien, a przez jedyne wejście trzeba
się było wczołgiwać do środka.
– Wasza świątobliwość – wołali chłopcy, kopiąc ciężkie, nieogładzone kamienie. –
Wasza świątobliwość, przyszliśmy posłuchać opowieści.
Święty był dla chłopców źródłem strawy duchowej. Był dla nich guru, tak jak
Merlin dla Artura. Od niego pobierali szczątkową wiedzę i kulturę, która miała się
stać ich udziałem. Przybiegali do niego po ochłapy mądrości, jak głodne szczenięta
porzucone przez matkę. To on nauczył ich czytać i pisać.
– A, to wy! – Święty wytknął głowę przez otwór celi. – Szczęść wam Boże od
samego rana.
– I wam daj Boże.
– Co nowego?
– Nic – odpowiedział Gawaine, tając sprawę jednorożca. Święty Toirdealbhach
westchnął z głębi serca.
– To tak samo jak u mnie.
– Opowiesz nam coś?
– Iii tam, opowiadania. Co z nich za pożytek? Co ja, heretyk, mogę wam
powiedzieć? Czterdzieści roków przeszło, jak walczyłem w bitwie, na białogłowę przez
ten czas ani spojrzałem – to co ja wam mogę opowiadać?
– Możesz nam opowiedzieć taką historię, w której nie ma bitwy ani białogłowy.
– A na co komu takie opowieści? – oburzył się Święty i wylazł na słońce.
– Może czułbyś się lepiej, gdybyś wiedział, że czeka cię walka – poddał Gawaine,
taktownie przemilczając białogłowy.
– O, ja nieszczęsny! – jęknął Toirdealbhach. – Co mnie podkusiło zostawać
świętym! Co bym dał za to, żeby zadać jeden cios, jedno małe puknięcie moją
poczciwą tarninową pałką! – Z tymi słowy, wydobył spod habitu straszne narzędzie. –
Czyż to nie byłoby więcej warte niż wszyscy święci irlandzcy?
– Opowiedz nam o swojej tarninowej pałce.
Chłopcy uważnie przyglądali się narzędziu, a jego świątobliwość tłumaczył im, jak
dobra pałka winna być wykonana.
Można ją zrobić tylko z odrośli od korzenia, gdyż boczne gałęzie są za kruche.
Nową pałkę należy wysmarować sadłem, grubo owinąć i zakopać w gnojówce – to jest
sposób na jej prostowanie. Na koniec nasyca sieją czarnym ołowiem i tłuszczem.
Święty wskazał chłopcom otwór, w który leje się ołów, zwrócił też ich uwagę na ćwieki
w górnej części narzędzia i pętle przy uchwycie, oznaczające liczbę zakatrupionych
danym egzemplarzem ofiar. Następnie z nabożną czcią ucałował pałkę i serdecznie
wzdychając, ukrył ją na powrót pod habitem. Cały czas odgrywał przedstawienie, więc
dbał o wymowę gestów.
– Opowiedz nam teraz o czarnej ręce, która schodziła kominem.
– Nie starczy mi odwagi – jęknął Święty. – Nie mam jej tyle co zając. Jakby ktoś
rzucił na mnie straszne czary.
– Nas też chyba ktoś zaczarował – powiedział Gareth. – Wszystko się sprzysięgło
przeciwko nam.
– Była sobie jedna kobieta – zaczął opowieść Toirdealbhach. – Ta kobieta miała
męża i oboje mieszkali w Malainn Vig. I mieli jedną, jedyną córeczkę. Któregoś dnia
mąż poszedł na bagna wycinać torf, a kiedy przyszło południe, matka wysłała do niego
córeczkę z obiadem. Ledwie ojciec zasiadł do posiłku, dziewczynka zawołała:
„Popatrz, ojcze, czy widzisz taki wielki statek, o tam, pod samym horyzontem?
Potrafię sprawić, żeby zaraz znalazł się przy brzegu”. „Niemożliwe”, powiedział ojciec.
„Jestem większy od ciebie, a nawet ja nie mógłbym tego sprawić”. „No to popatrz”,
odparła dziewczynka. Podeszła do pobliskiej studni i zmąciła wodę. Statek podpłynął
do brzegu.
– To była czarownica – domyślił się Gaheris.
– Czarownicą była jej matka – poprawił go Święty i opowiadał dalej.
– „Mogłabym sprawić, że statek rozstrzaska się o brzeg”, powiedziała
dziewczynka. „Niemożliwe”, rzekł ojciec. „No to patrz”. I dziewczynka wskoczyła do
studni. Morze cisnęło statkiem o skały i rozbiło go na tysiąc kawałków. „Kto ciebie
tego nauczył?”, spytał ojciec dziewczynkę. „Mama. Kiedy ty chodzisz do pracy, mama
uczy mnie na cebrzyku”.
– Dlaczego ona wskoczyła do studni? – zapytał Agravaine. – Zamoczyła się?
– Cicho bądź.
– Mąż wrócił do domu, do żony, odstawił na bok łopatę do torfu i siadł na swoim
miejscu. Chwilę siedział i nic nie mówił, a potem zapytał: „Czego ty uczysz tę małą?
Nie życzę sobie w swoim domu żadnych hokus-pokus. Nie zostanę tu z wami ani
chwili dłużej”. I poszedł sobie z domu. Matka i córka nigdy go więcej nie widziały. Nie
wiem, jak tam sobie dalej same radziły w życiu.
– To musi być okropne mieć matkę czarownicę – powiedział Gareth.
– Albo żonę czarownicę – powiedział Gawaine.
– Jeszcze gorzej jest w ogóle nie mieć żony – zauważył Święty i znikł znienacka
w swoim ulu, jak figurka w szwajcarskim barometrze, która chowa się w otwór, kiedy
ma być ładnie.
Oniemiali ze zdumienia chłopcy obsiedli wyjście w nadziei, że jeszcze coś się
zdarzy. Siedząc tak, rozważali kwestie studzien, czarownic, jednorożców i dziwnych
obyczajów matek.
– Moje zuchy – powiedział nagle Gareth. – Proponuję, abyśmy sami zapolowali
na jednorożca.
Bracia spojrzeli na niego.
– Coś trzeba zrobić. Już cały tydzień nie widzieliśmy mamy.
– Zapomniała o nas – rzekł z wyrzutem Agravaine.
– Na pewno nie. Zabraniam ci mówić w ten sposób o naszej matce.
– Kiedy to prawda. Nawet nie usługiwaliśmy przy stole.
– Bo mama musi okazać rycerzom gościnność.
– Wcale nie dlatego.
– No to dlaczego?
– Nie powiem.
– Gdybyśmy zapolowali na jednorożca – powiedział Garem – i gdybyśmy jej
przynieśli tego jednorożca, na którym tak jej zależy, to może pozwoliłaby nam
usługiwać przy stole.
Podchwycili ten pomysł z iskierką nadziei.
– Święty Toirdealbhachu! – krzyknęli chórem. – Wyjdź jeszcze raz! Chcemy
złapać jednorożca!
Święty wytknął głowę przez otwór i popatrzył na nich podejrzliwie.
– Co to jest jednorożec? Jak on wygląda? Jak się go łapie? – wołali jeden przez
drugiego.
Święty z powagą pokiwał głową i znów zniknął w czeluści ula, skąd wyłonił się po
kilku chwilach z uczoną księgą, jedynym świeckim dziełem, jakie posiadał w swoim
księgozbiorze. Jak większość świętych, Święty Toirdealbhach utrzymywał się
z kopiowania i ilustrowania manuskryptów.
– Na przynętę potrzeba dziewicy – podpowiedzieli mu od razu chłopcy.
– Dziewic mamy zatrzęsienie – ucieszył się Gareth. – Weźmiemy którąkolwiek
pokojówkę albo kucharkę.
– Żadna nie pójdzie.
– To weźmiemy podkuchenną. Zmusimy ją.
– A jak już upolujemy tego jednorożca, przyniesiemy go triumfalnie do domu
i podarujemy mamie. Będziemy za to co wieczór usługiwać przy stole.
– Mama się ucieszy.
– Może nawet na nocnych przyjęciach.
– A Sir Grummore pasuje nas na rycerzy. Powie tak: „Na mój honor, to
najcnotliwszy czyn, z jakim się zetknąłem”.
Święty Toirdealbhach złożył cenną księgę na trawie przed swoim ulem. Trawa
rosła na piaszczystej glebie i pełno w niej było pustych, żółtawych muszelek
z fioletową żyłką. Święty otworzył księgę, a było to bestiarium zatytułowane Liher de
Natura Quorundam Animalium, i pokazał chłopcom, że na każdej stronie jest
obrazek. Niewzruszeni urodą woluminu młodzieńcy kazali szybko przewracać karty,
na których widniały imponujące Gryfy, Bonakony, Krokodyle, Modliszki,
Hydry, Cynomulgi, Syreny, Peridexiony, Smoki i Aspidochelony. Na próżno
Antylopa czochrała misterne poroże o drzewo tamaryszku, plącząc się w nim i stając
się w ten sposób łatwym łupem dla myśliwych. Na próżno Bonakon wydzielał zabójczy
odór na postrach wrogom. Peridexiony, siedzące w koronach drzew, gdzie nie mogły
dosięgnąć ich Smoki, też pozostały niezauważone. Pantera, dysząca ponętnym dla
ofiar oddechem, również nie obudziła zainteresowania chłopców. Podobnie jak
Tygrys, którego można było łatwo zmylić ciskając mu pod nogi szklaną kulę: patrząc
we własne odbicie myślał, że widzi swoje młode. Nie zaciekawił ich też Lew, który nie
tyka leżących i uwięzionych, boi się białych kogutów i chwostem na ogonie zaciera za
sobą ślady. Ani Kozica, która nie czyni sobie krzywdy skacząc po turniach, gdyż może
bezpiecznie opaść na zawinięte rogi. Ani Niedźwiedzica, która nosi młode jako
bezkształtne grudki i wylizuje je w dowolny kształt. Ani ptak Chaladrius, który
zwiastuje śmierć, kiedy siądzie na poręczy łóżka przodem do człowieka. Ani Jeże,
które zbierają winne grona dla swych pociech turlając się po owocach i niosąje do
gniazda na kolcach. Ani nawet Aspidochelon – potężne, wielorybowate stworzenie
z siedmioma płetwami i potulną miną, do którego nieuważny żeglarz potrafi
przycumować łódź, biorąc je za wyspę – nawet on nie przyciągnął uwagi
młodzieńców. Uwaga ich skupiła się dopiero na Jednorożcu, przez Greków zwanym
Nosorożcem.
Z opisu wynikało, że Jednorożec jest równie szybki i płochliwy jak Antylopa i że
pojmać go można tylko w jeden sposób. Konieczna jest dziewica na przynętę.
Jednorożec, ujrzawszy dziewicę, miał bezzwłocznie zbliżyć się do niej i złożyć róg na
jej łonie. Opisowi towarzyszył obrazek, na którym nie budząca zaufania dziewica
jedną ręką trzymała nieszczęsne stworzenie za róg, a drugą dawała znaki
oszczepnikom. Przeciwwagę dla jej fałszywej miny stanowił wyraz bezgranicznej
ufności, z jaką Jednorożec wpatrywał się w jej oblicze.
Zapoznawszy się z instrukcją i obrazkiem, Gawaine pognał co sił w nogach po
podkuchenną.
– Zbieraj się – powiedział do dziewczyny. – Idziemy w góry łapać jednorożca.
– Ojejku, paniczu Gawaine – przeraziło się dziewczę, któremu było Meg.
– Bez gadania. Masz iść na przynętę i już. On podejdzie i złoży ci łeb na kolanach.
Meg zaczęła pochlipywać.
– Czego się boisz, głupia?
– Olaboga, paniczu Gawaine, ja nie chcę żadnego jednorożca. Słowo daję, ja
jestem porządna dziewczyna, a ile mi tu jeszcze zostało do pozmywania – o! Jak pan
Truelove zdybie mnie na wagarach, kij będzie w robocie, oj będzie, będzie, paniczu
Gawaine!
Gawaine bez słowa złapał ją za warkocze i wyprowadził na dwór.
W ożywczym bagiennym wietrzyku znad wysokich wzgórz omawiano szczegóły
polowania. Meg nie przestawała się mazać, więc prowadzili ją za włosy, żeby
przypadkiem nie uciekła. Trzymali ją na zmianę, w zależności od tego, który
z chłopców potrzebował akurat obydwu rąk do gestykulowania.
– Pamiętajcie – powiedział Gawaine – że ja jestem dowódcą. Jako najstarszy
muszę wami dowodzić.
– Wiedziałem, że tak powiesz – stwierdził Gareth.
– Kłopot w tym, że według instrukcji przynęta powinna zostać sama.
– Zwieje.
– Zwiejesz, Meg?
– Tak proszę pana, paniczu Gawaine.
– No widzicie.
– W takim razie trzeba ją uwiązać.
– Jak to, proszę pana, paniczu Gawaine, trzeba mnie uwiązać?
– Zamknij się. Dziewczyny nie mają głosu.
– Nie mamy czym jej związać.
– Jako dowódca, moje zuchy, rozkazuję Garethowi polecieć do domu po sznurek.
– Jeszcze czego.
– Musisz polecieć po sznurek, bo inaczej popsujesz cały plan.
– Nic nie muszę. Zastanawiałem się nad tym.
– No to niech leci Agravaine.
– Ja? Dlaczego ja?
– No to Gaheris.
– Nie pójdę.
– Meg, ty wstręciucho, masz nie uciekać, rozumiesz?
– Tak, paniczu Gawaine, tylko że, paniczu Gawaine...
– Gdyby tak znaleźć mocny korzeń wrzośćca – powiedział Agravaine.
– Przywiązalibyśmy ją do pnia za warkocze.
– Dobra, tak zrobimy!
– Olaboga! Olaboga!
Przytwierdziwszy dziewczynę do drzewa, czterej młodzieńcy obstąpili ją, by
omówić następne stadium polowania. Uzbrojeni byli należycie, gdyż wzięli ze
zbrojowni prawdziwe oszczepy na dzika.
– Ta dziewczyna – rzekł uroczyście Agravaine – jest moją matką. Dokładnie to
samo robiła wczoraj nasza mama. A ja będę Sir Grummorem.
– A ja Pellinorem.
– Niech sobie Agravaine będzie Grummorem, jak tak strasznie mu na tym zależy,
ale przynętę trzeba zostawić samą. Tak jest w instrukcji.
– Ojejku, paniczu Gawaine! Olaboga, paniczu Agravaine!
– Przestań wyć. Spłoszysz jednorożca.
– Musimy się teraz oddalić i schować. Nasza mama dlatego nie złapała
jednorożca, że rycerze byli koło niej cały czas.
– Ja będę Finnem MacCoulem!
– A ja Sir Palomidesem.
– Paniczu Gawaine, błagam panicza, niech mnie panicz samej nie zostawia.
– Pocałuj się w nos – odrzekł jej Gawaine. – Głupia gęś.
Powinnaś być dumna, że zostałaś przynętą. Nasza mama też nią wczoraj była.
– Nie martw się, Meg, nie płacz – pocieszał dziewczynę Gareth. – On ci nic nie
zrobi. Nie pozwolimy na to.
– Co on ci zresztą może zrobić? Najwyżej cię zabije – dodał brutalnie Agravaine.
Słysząc to, nieszczęsne dziewczę jęło szlochać jeszcze głośniej.
– Po co to powiedziałeś? – zezłościł się Gawaine. – Ciągle wszystkich straszysz.
Widzisz, jak ona teraz wyje?
– Meg, posłuchaj – mówił Gareth. – Posłuchaj. Nie płacz. Biedna Meg.
– Obiecuję ci, że jak wrócimy do domu, dam ci postrzelać z mojej katapulty.
– Ojejej, paniczu Gareth.
– No dobra, idziemy. Zostawcie ją.
– Cicho, Meg. Cicho.
– Ojejku! Ojejuńciu!
– Meg – zwrócił się do niej Gawaine z bardzo srogą miną. – W tej chwili przestań
wyć, bo będę zawsze tak na ciebie patrzył.
Meg natychmiast otarła oczy.
– Teraz uwaga – powiedział Gawaine. – Jak jednorożec przyjdzie, wszyscy
wypadamy z kryjówki i wbijamy w niego oszczepy. Zrozumiano?
– Czy koniecznie trzeba go zabić?
– Tak, trzeba go zabić na śmierć. – Aha.
– Mam nadzieję, że nie będzie go bolało – powiedział Gareth.
– Taka głupia nadzieja jest jak najbardziej w twoim stylu – skrzywił się Agravaine.
– Nadal nie rozumiem, dlaczego trzeba go zabić.
– Dlatego, że musimy go zanieść mamie do domu, ty tumanie.
– A nie moglibyśmy go złapać i zaprowadzić do mamy? – upewnił się Gareth. –
Meg mogłaby go prowadzić, gdyby nie był zanadto narowisty.
Gawaine i Gaheris zgodzili się z jego zdaniem.
– Jeżeli nie będzie narowisty – uznali – to nawet może lepiej przyprowadzić go
żywego. To najwyższy kunszt Polowania na Grubego Zwierza.
– Można go pędzić – uzupełnił Agravaine – okładając kijami.
– Meg też możemy okładać kijami – dorzucił po namyśle. Potem schowali się
w kryjówce, zachowując milczenie, tak jak sobie postanowili.
Ciszę mącił jedynie lekki wiaterek, pszczoły nad wrzosowiskiem, bujające wysoko
skowronki i coraz rzadsze pochlipywania Meg.
Spotkanie z jednorożcem przebiegało inaczej niż oczekiwali. Owo nieopisanie
szlachetne stworzenie było ucieleśnieniem piękna. Ktokolwiek je zobaczył, musiał ulec
magii jego uroku.
Jednorożec był biały, miał srebrne kopytka i wdzięcznie skręcony perłowy róg.
Stąpał po wrzosowisku tak lekko, że miało się wrażenie, iż wcale go nie dotyka, a jego
długa, jakby świeżo wyczesana grzywa falowała na wietrze. Najwspanialsze były
jednak oczy jednorożca. Po obu stronach pyska ciągnęły się od nozdrzy niebieskie
bruzdy, które okalały oczy zwierzęcia nostalgicznym cieniem. Obramowane smutnym,
pięknym odcieniem błękitu, oczy te wyrażały żal, samotność, nieskończoną łagodność
i szlachetny tragizm, wobec których pierzchały wszelkie uczucia z wyjątkiem miłości.
Jednorożec zbliżył się do podkuchennej Meg i skłonił przed nią głowę. Czyniąc
skłon, wygiął szyję w zachwycający łuk, perłowym rogiem wskazując ziemię pod
stopami Meg, i na znak czci grzebnął parę razy srebrnym kopytkiem. Meg zapomniała
o płaczu. W królewskim geście rozpoznania, wyciągnęła dłoń ku cudnemu stworzeniu.
– Pójdź, jednorożcu – powiedziała. – Złóż głowę na moim łonie, jeśli taka jest
twoja wola.
Jednorożec zarżał i pogrzebał kopytkiem. Potem, z niezmierną ostrożnością,
opuścił się na jedno kolano, na drugie, i klęknął przed dziewczyną, pochylając głowę.
Z tej pozycji obrócił na Meg zamglone spojrzenie i na koniec wsparł głowę o jej
kolano. Patrząc na nią błagalnie, pocierał płaski, biały policzek o gładkość jej
sukienki. Z rozkoszy odsłaniał górą białka oczu. Pomału, wstydliwie złożył na ziemi
zadnią część ciała i zamarł w bezruchu, zapatrzony w oblicze podkuchennej.
Spojrzenie jego przepełniała ufność. Uniósł przednią nogę, jak gdyby coś głaskał. Tym
wymownym gestem dał dziewczynie do zrozumienia: „Zaopiekuj się mną. Pokochaj
mnie. Pogłaszcz moją grzywę”.
Agravaine, dusząc okrzyk, wyskoczył z kryjówki i z oszczepem w ręku rzucił się na
jednorożca. Reszta chłopców obserwowała go, siedząc w kucki.
Agravaine stanął przy jednorożcu i jął go dźgać oszczepem w zad, w szczupły
brzuch i pod żebra. Ciosom towarzyszyły piskliwe okrzyki. Jednorożec z panicznym
lękiem popatrzył na Meg. Skoczył w popłochu na równe nogi, jego wzrok przybrał
nagle wyraz wyrzutu, lecz Meg mocno trzymała go jedną ręką za róg. Była jak
w transie, jakby mimo chęci nie mogła dopomóc zwierzęciu. Jednorożec też zdawał
się niezdolny do wyrwania rogu z uścisku panieńskiej dłoni. Krew, której sprawcą był
Agravaine, trysnęła na śnieżnobłękitną sierść.
Gareth wyskoczył z kryjówki. Gawaine deptał mu po piętach, a na końcu podążał
ogłupiały Gaheris.
– Przestań! – krzyczał Gareth. – Zostaw go! Przestań! Słyszysz?
Gawaine dobiegł do drzewa w momencie, gdy oszczep Agravaine’a zagłębił się pod
piąte żebro jednorożca. Jednorożec zadrżał. Dygocąc na całym ciele, wyprężył w tył
zadnie nogi. Wyprostował je, jakby w najdłuższym skoku swego życia. Potem zaczął
drżeć jeszcze mocniej, w przedśmiertnej agonii. Przez cały’czas nie odrywał oczu od
Meg i ona też wzajemnie patrzyła mu w oczy.
– Co ty robisz? – wrzeszczał Gawaine. – Zostaw go. Jest niegroźny.
– Ach, jednorożcu – wyszeptała Meg.
Wyprężone tylne nogi jednorożca spoczywały równolegle na ziemi, a ciało
przestało się trząść. Głowa stworzenia opadła na kolana Meg. Jednorożec rzucił się po
raz ostatni, zesztywniał i oczy jego zasnuły się do połowy błękitnymi powiekami.
Zamarł w bezruchu.
– Coś ty zrobił? – złościł się na brata Gareth. – Zamordowałeś go. Był taki piękny.
– Ta dziewczyna jest moją matką – zaperzył się Agravaine. – On złożył łeb na jej
kolanach. Musiał zginąć.
– Umawialiśmy się, że go weźmiemy żywego – pieklił się Gawaine. – Mieliśmy
zaprowadzić go do domu i w nagrodę usługiwać przy kolacji.
– Biedny jednorożec – powiedziała Meg.
– Patrzcie – odezwał się Gaheris. – Mnie się zdaje, że on nie żyje.
Gareth stanął odważnie przed trzy lata od niego starszym Agravainem, który mógł
go rozłożyć jednym palcem.
– Po coś to zrobił? – spytał z groźną miną. – Ty morderco. Taki śliczny
jednorożec. Dlaczego go zabiłeś?
– Trzymał łeb na kolanach naszej matki.
– Nic złego jej nie robił. Miał srebrne kopytka.
– Musiałem go zabić, bo był jednorożcem. Meg też powinienem był zabić.
– Zdrajco – powiedział Gawaine. – Mogliśmy go zaprowadzić do domu i w
nagrodę podawać do kolacji.
– Trudno, stało się – rzekł Gaheris. – Jednorożec nie żyje. Meg zwiesiła głowę nad
biały lok na czole jednorożca i rozbeczała się na nowo. Gareth głaskał białą głowę
stworzenia, odwracając twarz, żeby ukryć łzy. Głaszcząc przekonał się, jak niezmiernie
gładka i miękka jest sierść jednorożca. Lecz tragizm zdarzenia dotarł do niego w pełni
dopiero wówczas, gdy zajrzał z bliska w oko jednorożca, szybko zachodzące mgłą
śmierci.
– Widać, że nie żyje – zauważył po raz trzeci Gaheris. – Lepiej pomyślmy, jak go
zabrać do domu.
– Patrzcie: jednak go złapaliśmy! – do Gawaine’a powoli docierała niezwykłość
tego faktu.
– To była dzika bestia – rzekł Agravaine.
– Złapaliśmy go! Sami! Bez pomocy!
– Sir Grummore nie upolował jednorożca.
– A my tak!
Gawaine zapomniał o współczuciu dla jednorożca. Puścił się w taniec wokół ciała,
wymachując oszczepem i wznosząc przeraźliwe okrzyki.
– Trzeba go teraz porządnie oprawić – zawyrokował Gaheris. – Wypatroszyć,
przerzucić przez grzbiet kuca i zawieźć do zamku, tak jak to robią prawdziwi myśliwi.
– Ale się mama ucieszy!
– Na pewno powie: „Na piętę Pana Boga! Moi synowie to prawdziwe chwaty!”.
– Będziemy jak Sir Grummore i Król Pellinore. Całe życie odmieni nam się na
dobre.
– No to jak z tym patroszeniem?
– Wypruwa się flaki i koniec – wzruszył ramionami Agravaine.
Gareth wstał i zaczął oddalać się w gąszcz.
– Nie będę przy tym pomagał – rzekł na odchodnym. – A ty, Meg?
Meg nic nie powiedziała, bo było jej niedobrze. Gareth rozwiązał jej warkocze.
Ledwie to uczynił, dziewczę puściło się pędem do zamku, byle dalej od miejsca
zbrodni. Gareth gnał za nią, krzycząc:
– Meg! Meg! Poczekaj na mnie! Nie uciekaj!
Ale Meg pędziła dalej jak rącza gazela, tylko migały za nią białe pięty. Gareth
zaprzestał pogoni. Rzucił się we wrzosowisko i wybuchnął płaczem, sam nie wiedział
dlaczego.
Trzej oprawcy stali nad zdobyczą wielce zakłopotani. Rozcięli skórę na brzuchu
zwierzęcia, ale nie znając się na tej robocie poprzebijali jelita. Widok był obrzydliwy
i w niczym nie przypominał tak pięknego niedawno zwierzęcia. Każdy z trzech
chłopców kochał jednorożca na swój sposób, przy czym najbardziej pokrętny był
sposób Agravaine’a, toteż teraz znienawidzili swą ofiarę, czując się winnymi
zniszczenia jej piękna. Najsilniejszą nienawiścią do trupa zapałał Gawaine.
Nienawidził go za to, że jest martwy, że kiedyś był piękny, i że on sam z jego powodu
czuł się jak zwierzę. Ponieważ kiedyś go kochał i przyczynił się do jego pojmania, więc
teraz nie miał innego wyjścia, jak skierować cały wstyd i wstręt do siebie na ofiarę.
Bliski płaczu, dźgał i ranił martwe ciało.
– Nigdy tego nie skończymy – sapali chłopcy. – A nawet jeśli go wypatroszymy, to
jak zaniesiemy ciało do zamku?
– Musimy go jakoś zanieść – zawziął się Gaheris. – Musimy. Inaczej całe
polowanie na nic. Musimy donieść go do domu.
– Donieść? Na pewno nie.
– Konia nie mamy.
– Myśliwi zawsze zarzucają zwierzynę na konia.
– Trzeba mu odciąć łeb – zawyrokował Agravaine. – Odciąć mu łeb i zabrać sam
łeb. Łeb wystarczy. Możemy go nieść na zmianę.
Wzięli się zatem do odrażającego dzieła odrąbywania łba swojej zdobyczy.
Gareth wypłakał się wreszcie na wrzosowisku. Przewrócił się na plecy i ujrzał nad
sobą niebo. Zakręciło mu się w głowie od chmur żeglujących majestatycznie po
niezmierzonej toni błękitu. Myślał: ciekawe, jak daleko może być stąd do tamtej
chmury? Z milę? A do tej wyższej? Dwie mile? I jeszcze milę, i następną milę, i milion
milionów mil niebieskiej pustki. A może ziemia obrócona jest do góry nogami, i zaraz
z niej spadnę, i też będę żeglował daleko, daleko. Po drodze będę się chciał złapać
chmury, ale żadnej nie zdołam się przytrzymać. Ciekawe, dokąd w końcu dotrę.
Od tego myślenia Garethowi zrobiło się niedobrze. I bez tego czuł się fatalnie, bo
wstyd mu było, że tak uciekł od trupa. W tej sytuacji miał tylko jedno wyjście: opuścić
miejsce, w którym czuł się fatalnie, w nadziei, że pozostawi tam złe samopoczucie.
Podniósł się i poszedł do braci.
– Cześć – powitał go Gawaine. – Dogoniłeś ją?
– Nie. Zwiała do zamku.
– Miejmy nadzieję, że nie wygada – powiedział Gaheris. – Musimy zrobić mamie
niespodziankę. Inaczej nic z tego.
Trzej rzeźnicy, umazani potem i krwią, przedstawiali sobą opłakany widok.
Agravaine dwa razy zwymiotował. Pracowali jednak dalej, na koniec z pomocą
Garetha.
– Teraz już nie ma sensu przerywać – przekonywał braci Gawaine. – Pomyślcie,
jak to będzie fajnie przynieść go mamie.
– Może nawet mama przyjdzie na górę powiedzieć nam dobranoc, skoro jej
przyniesiemy to, o czym marzyła.
– Będzie się uśmiechała i powie, że dzielni z nas myśliwi. Odpiłowany od
zmaltretowanego korpusu łeb jednorożca okazał się dla chłopców za ciężki. Uświnili
się jeszcze bardziej, kiedy próbowali go podnieść. Gawaine zaproponował, żeby
ciągnąć łeb na linie. Nie mieli liny.
– Może ciągnąć za róg – poddał Gareth. – Dopóki będzie z górki, możemy ciągnąć
i pchać jednocześnie.
Za róg mogła trzymać tylko jedna osoba, więc chłopcy holowali łeb na zmianę,
a pozostała trójka popychała z tyłu, kiedy głowa zaklinowała się we wrzosach albo
w rowie. Nawet w ten sposób był to ciężki ładunek, toteż zatrzymywali się mniej
więcej co dwadzieścia jardów i zamieniali rolami.
– Jak dojdziemy do zamku – sapał Gawaine – postawimy łeb na ławeczce
w ogrodzie. Mama na pewno będzie tamtędy przechodziła, odbywając spacer przed
kolacją. Staniemy przed ławeczką wszyscy czterej, a jak mama dojdzie do tego miejsca
– rozstąpimy się, no i zobaczymy, co powie.
– Zdziwi się – rzekł Gaheris.
Ściągnąwszy łeb po stoku spadzistego wzgórza, napotkali następną przeszkodę:
róg okazał się za słaby, aby zań ciągnąć łeb po płaskim terenie.
Widząc, że sytuacja jest beznadziejna, a pora kolacji bliska, Gareth na ochotnika
puścił się do domu po linę. Obwiązali nią to, co pozostało z głowy i wreszcie oślepiony,
pokiereszowany, ubłocony, zakrwawiony i zmierzwiony eksponat trafił na ostatnią
stację swojego przeznaczenia, czyli do ogrodu, w którym rosły zioła. Chłopcy
dźwignęli go na ławkę i udrapowali jak mogli grzywę na tym, co pozostało. Zwłaszcza
Gareth starał się tak ustawić głowę, żeby dawała choć nikłe wyobrażenie o pięknie,
które tak doskonale pamiętał.
Królowa-czarownica wyszła na przechadzkę punktualnie, konwersując po drodze
z Sir Grummorem, a w ślad za nią podążały ulubione pieski: Tycuś, Bielanka
i Słoneczko. Królowa nawet nie zauważyła swoich czterech synów, wyprężonych na
baczność w szeregu przed ławeczką. Chłopcy byli brudni, rozemocjonowani i pełni
nadziei.
– Już! – krzyknął Gawaine i bracia rozstąpili się.
Królowa Morgause nie zwróciła uwagi na jednorożca. Myślami bujała bowiem
całkowicie gdzie indziej. Oboje z Sir Grummorem przeszli obok ławeczki jak
najobojętniej.
– Mamo! – zawołał dziwnym głosem Gareth. Skoczył za matką i szarpnął ją za
suknię.
– No, co tam, mój białasku? Czego sobie życzysz?
– Mamo, zobacz. Przynieśliśmy ci jednorożca.
– Słodkie maleństwa, nieprawdaż, Sir Grummore? Pędźcie zaraz do kuchni
i powiedzcie, niech wam dadzą mleka.
– Ale mamusiu...
– Nie teraz, nie teraz – skarciła go półgębkiem Królowa. – Później zobaczę.
I poszła dalej, milcząca i uduchowiona, w towarzystwie rycerza z Puszczy Dzikiej,
który niczego z tej sytuacji nie rozumiał. Nie dostrzegła nawet, że ubrania jej dzieci są
w strzępach; nawet ich za to nie zbeształa. Kiedy później, wieczorem, dowiedziała się
o jednorożcu, kazała chłopców wychłostać, gdyż dzień spędzony z angielskimi
rycerzami nie przyniósł jej sukcesu.
ROZDZIAŁ VIII
Równina Bedegraine porosła lasem namiotów we wszystkich kolorach tęczy.
Niektóre przypominały staroświeckie budki kąpielowe i miały nawet deseń w paski
jak te budki, ale większość namiotów była jednokolorowa: żółte, zielone i tak dalej. Na
ścianach namiotów wytłoczono lub wymalowano symbole heraldyczne: ogromne
czarne orły – najczęściej dwugłowe, skrzydlate dwunożne smoki, lance, dęby albo
obrazki kojarzące się żartobliwie z imieniem lokatora namiotu. Sir Kay, na przykład,
miał na swoim namiocie wizerunek czarnego klucza, gdyż klucz po angielsku zwie się
„key”, a Sir Ulbawes z obozu przeciwnika rezydował w namiocie ozdobionym parą
łokci w szerokich rękawach, ponieważ jego imię wymawiało się podobnie jak angielski
łokieć: „elbow”. Prawidłowa nazwa przedstawionych w emblemacie rękawów brzmi
„mankiety”. Na szczytach namiotów łopotały proporce, a o ściany opierały się pęki
włóczni. Najwaleczniejsi panowie powystawiali przed namioty tarcze albo sporych
rozmiarów miedziane cebrzyki i wystarczyło uderzyć w takie urządzenie klingą
włóczni, aby baron wyskoczył ze środka jak wściekła pszczoła z ula i stoczył ze
śmiałkiem błyskawiczny pojedynek, trwający częstokroć nie dłużej niż pogłos samego
gongu. Sir Dinadin, znany kawalarz, wywiesił w tym celu nocnik. W namiotach
i wokół nich kręcili się ludzie. Kucharze wykłócali się z psami, które właśnie zeżarły
baraninę, mali paziowie ukradkiem wypisywali jeden drugiemu na plecach obelżywe
słowa, wytworni minstrele ze smętnymi minami brzdąkali na lutniach i śpiewali
ballady, a giermkowie, którym uczciwość wprost tryskała z oczu, próbowali sobie
wzajemnie sprzedawać okulałe konie. Kataryniarze zarabiali muzyką na miskę kaszy,
Cyganie wróżyli, jak się komu powiedzie w bitwie, rośli rycerze, z głowami
poowijanymi w nie pierwszej czystości turbany, grali w szachy, a na kolanach
niektórych z nich siedziały markietanki. Poza tym, dla uciechy wojska, pętali się tam
trefnisie, komedianci, akrobaci, harfiarze, trubadurzy, kuglarze, minstrele, tancerze
z niedźwiedziem, tancerze z jajkiem, tancerze z drabiną, baletmistrze i baletnice,
szarlatani, połykacze ognia i linoskoczkowie. Atmosfera była całkiem jak na odpuście
albo na wielkich wyścigach konnych. Nieprzebyta Puszcza Sherwood roztaczała się
wokół lasu namiotów dalej niż okiem sięgnąć, a była to puszcza pełna dzików, jeleni,
banitów, smoków i demonów. W Puszczy Sherwoodzkiej kryła się ponadto zasadzka,
o której nikt jeszcze nie wiedział.
Król Artur nie przejmował się bliską bitwą. Dni mijały, napięcie rosło, a on
siedział z dala od oczu wojska w swoim namiocie i naradzał się z Sir Ectorem, Kayem
albo Merlinem. Niżsi dowódcy cieszyli się, że ich Król odbywa tyle narad wojennych,
gdyż widzieli światło palące się do późna w noc w jedwabnym namiocie i ufali, że trwa
tam planowanie nadzwyczajnej kampanii. W namiocie Króla naradzano się jednak
nad innymi sprawami.
– Nie unikniesz zawiści – mówił Kay. – Każdy rycerz twojego sprzymierzenia
będzie twierdził, że to on ma największe zasługi i w związku z tym powinien zasiadać
u szczytu stołu.
– W takim razie zrobimy okrągły stół, bez honorowych miejsc.
– Ale pomyśl, Arturze, jak posadzisz przy okrągłym stole stu pięćdziesięciu
rycerzy? To nie do zrobienia.
Merlin, który ostatnimi czasy nie zabierał głosu w dyskusji, tylko z promiennym
uśmiechem, z założonymi rękami, przysłuchiwał się z boku, udzielił Kayowi
precyzyjnej odpowiedzi na trudne pytanie:
– Średnica stołu powinna wynosić około pięćdziesięciu jardów. Obwód oblicza się
według wzoru 2nv.
– No dobrze. Powiedzmy: pięćdziesiąt jardów średnicy. A co z tą wielką
przestrzenią pośrodku? Taki stół będzie oceanem drewna, okolonym cienkim
wianuszkiem istot ludzkich. Na takim stole nie można nawet ustawić posiłku, bo nikt
by do niego nie sięgnął.
– Więc zrobimy okrągły stół z dziurą w środku – zdecydował Artur. – To ma swoją
nazwę... nie pamiętam. Coś jak koło u wozu. Służba mogłaby obsługiwać gości od
środka, tam, gdzie normalnie są szprychy. A przymierze nosiłoby nazwę Rycerzy
Okrągłego Stołu.
– Brawo! Świetna nazwa!
– Najważniejsza rzecz – ciągnął Król, który im dłużej myślał, tym się stawał
mądrzejszy – najważniejsza rzecz to ściągnąć młodych. Starzy rycerze, ci, przeciwko
którym dzisiaj walczymy, są już straceni dla nauki. Nawet jeżeli uda nam się ich
pozyskać i skłonić do walki po stronie dobra – a sądzę, że tak będzie – to nie
zmienimy głęboko zakorzenionych przyzwyczajeń u takich osobników jak Sir Bruce.
Grummore’a i Pellinore’a trzeba, rzecz jasna, pozyskać za wszelką cenę – ciekawe,
swoją drogą, gdzie oni się podziewają! Grummore i Pellinore są w porządku, bo
zawsze odznaczali się dobrotliwym usposobieniem. Za to ludzie Lotha będą się bez
wątpienia czuli nieswojo w naszym sprzysiężeniu. Dlatego powtarzam: trzeba zbierać
młodzież. Musimy wychować nowe rycerskie pokolenie dla przyszłości. Trzeba nam
takich ludzi jak mały Lancelot, który tu przybył z Wiadomą Osobą. Tacy jak on
stworzą prawdziwy Stół.
– Co do Stołu – wtrącił Merlin – to nie muszę chyba taić przed tobą faktu, że Król
Leodegrance posiada mebel idealnie się nadający do wspomnianego celu. Skoro tak
czy owak masz poślubić jego córkę, powinieneś go namówić, żeby wam ofiarował ten
stół jako prezent ślubny.
– Ja mam poślubić jego córkę?
– Tak się składa. Na imię jej Ginewra.
– Słuchaj, Merlinie. Nie lubię, jak mi ktoś przepowiada przyszłość i w ogóle nie
wierzę w takie przepowiednie.
– O pewnych sprawach muszę cię uprzedzić – odparł czarodziej. – I to bez
względu na to, czy mi uwierzysz, czy nie. Najgorsze, że ciągle mi się zdaje, że o czymś
ważnym zapomniałem ci powiedzieć. Przypomnij mi kiedyś przy okazji, że mam cię
ostrzec przed tą Ginewrą.
– Wszystkim się wszystko miesza od twojego gadania – jęknął Artur. – Ja sam co
chwila tracę wątek. O czym to ja...
– Będziesz musiał wydawać specjalne uczty – zabrał głos Kay. – Na Zielone
Świątki, i tak dalej. Rycerze będą się wówczas gromadzili celem złożenia sprawozdań
ze swojej działalności. Polubią wymyślony przez ciebie nowy rodzaj wojaczki pod
warunkiem, że będą mogli o niej opowiadać. Merlin mógłby czarodziejskim sposobem
umieścić imię każdego nad jego miejscem za stołem, a wyżej widniałyby herby wyryte
w drewnie. To będzie fantastycznie wyglądało.
Porywająca wizja Kaya kazała Królowi zapomnieć o pytaniu, które chciał zadać.
Obaj młodzieńcy natychmiast zaczęli szkicować własne herby, chcąc je dać
czarodziejowi, żeby przypadkiem nie pomylił barw. W połowie rysowania Kay
podniósł wzrok, ukazując zarazem wysunięty w twórczym zapale czubek języka.
– Coś mi się przypomniało – powiedział. – Pamiętasz, jak się kiedyś spieraliśmy
o to, kto jest agresorem? Wymyśliłem bardzo dobry powód do wypowiedzenia wojny.
Merlin zesztywniał ze zgrozy.
– Ciekawym, co też to za powód – odezwał się z pozornym spokojem.
– Najlepszym powodem do rozpętania wojny jest zdrowy rozsądek! Na przykład,
gdyby jakiś król wymyślił nowy sposób życia społecznego – taki, wiecie, który
wszystkim przynosiłby korzyści, a może nawet taki, który miałby cały lud uchronić od
zagłady – i gdyby społeczeństwo okazało się zdemoralizowane albo za głupie, żeby się
na ten sposób zgodzić dobrowolnie, to taki król, moim zdaniem, miałby prawo zmusić
swoich poddanych do posłuchu mieczem. W ich własnym interesie.
Czarodziej jął nerwowo zaciskać pięści, skręcać poły płaszcza i dygotać na całym
ciele.
– To ciekawe, co mówisz – odezwał się drżącym głosem. – Bardzo ciekawe.
W czasach mojej młodości żył taki człowiek – pewien Austriak, który wymyślił dla
ludzi nową drogę życia i uwierzył, że to właśnie on jest dobroczyńcą ludzkości.
Posługując się mieczem dla wcielenia w życie swoich reform, wtrącił cywilizację
w otchłań rozpaczy i chaosu. Ów dobroczyńca ludzkości przegapił bowiem, moi mili,
jeden istotny fakt: ten fakt mianowicie, że już ktoś przed nim próbował radykalnie
odmienić rodzaj ludzki, a ten ktoś nazywał się Jezus Chrystus. Załóżmy, że Jezus
wiedział o zbawieniu ludzi tyle samo co Austriak, o którym wam opowiadam. Ciekawa
jednak rzecz, że Jezus nie zamienił grupy swoich uczniów w bojówkę szturmową, nie
spalił świątyni w Jerozolimie i nie zwalił na koniec winy za wszystko na Poncjusza
Piłata. Przeciwnie: Jezus dowiódł, że zadaniem filozofa jest objawiać idee, a nie
narzucać je innym ludziom.
Kay pobladł, ale uparcie trwał przy swoim.
– To dlaczego Artur ma walczyć, żeby narzucić swoją ideę Królowi Lothowi?
ROZDZIAŁ IX
Polowanie na jednorożca według koncepcji Królowej nie przyniosło oczekiwanych
rezultatów. Tymczasem choroba miłosna Króla Pellinore’a nasilała się i należało
koniecznie przedsięwziąć środki zaradcze. Sir Palomides doznał pewnego dnia
nagłego olśnienia.
– Królewską melancholię – zawyrokował – odegnać może tylko Bestia Dyżurna.
Ona to bowiem jest obiektem, do którego wielmożnego pana przykuwa wieloletni
nawyk. Uniżony sługa waszej czcigodności mówił to już ze sto razy.
– Jeśli o mnie chodzi – skrzywił się sceptycznie Sir Grummore – to
przypuszczam, że Bestia Dyżurna dawno zdechła. A poza tym przypominam
szanownemu panu, że została we Flandrii.
– Więc musimy się za nią przebrać – odparł mu nie zrażony Sir Palomides. –
Odegramy rolę Bestii Dyżurnej i damy się Królowi potropić.
– Niemożliwe, żebyśmy się przebrali za Bestię. Saracen dał się jednak ponieść
własnej fantazji.
– A to dlaczego? – spytał. – Czemu nie, na święte imię Jingo! Trefnisie przecież
stroją się w zwierzęce skóry, czy to jelenia, czy innej, za przeproszeniem, kozy, i tak
przebrani skaczą, kręcąc ucieszne piruety, przy dźwiękach tamburynu i bębenka.
– Zgoda, Palomidesie, tylko że my nie jesteśmy trefnisiami.
– Więc musimy się nimi stać!
– Co? Trefnisiami?
Trefniś, czy też komediant, był podrzędną odmianą minstrela. Dlatego pomysł Sir
Palomidesa bynajmniej nie przypadł rycerzowi do gustu.
– Skąd wzięlibyśmy kostium Bestii Dyżurnej? – spytał bez entuzjazmu. – To
potwornie skomplikowane zwierzę.
– Opisz mi pan to zwierzę.
– Trudna sprawa. Ma łeb żmii, korpus lamparta, lwi zad i charcie łapy. A w
dodatku powiedz mi pan, jak podrobimy ten jazgot, który się wydobywa z jej brzucha,
niczym trzydzieści par psów gończych w pościgu za zwierzyną.
– Brzuch zostaw pan uprzejmie swojemu uniżonemu – skłonił się Sir Palomides.
– A oto i odgłos.
Sir Palomides zademonstrował koledze próbkę jodłowania.
– Cicho! – oburzył się Sir Grummore. – Cały zamek postawisz pan na nogi.
– A więc postanowione?
– Coś pan? Jakie postanowione? Jak żyję nie słyszałem takiej bzdury. Nie mówiąc
o tym, że ona ma całkiem inny głos. O taki.
I Sir Grummore zagdakał fałszywym altem, jak wielotysięczne stado dzikich gęsi
na bagnach.
– Ćśśś! – uciszył go Sir Palomides.
– Żadne ćśśś. Odgłos, który pan dałeś, przypomina świnię. Tu dwaj znawcy
przyrody jęli na wyścigi pohukiwać, chrząkać, skrzeczeć, piszczeć, krakać, muczeć,
gruchać, fukać, kwakać, warczeć i miauczeć – aż obaj niebezpiecznie poczerwienieli
na licach.
– Głowę – przerwał nagle popisy wokalne Sir Grummore – trzeba będzie wyciąć
z tektury.
– Albo z płótna – rzekł Sir Palomides. – Miejscowa ludność rybacka będzie
zapewne w posiadaniu płótna.
– Skórzane buty mogą od biedy robić za kopyta.
– Na korpusie wymaluje się cętki.
– Musi się zapinać pośrodku...
– ...tam, gdzie się złączymy.
– Zgadzam się – oznajmił łaskawie Sir Palomides – żebyś pan był tylną częścią
ciała i wydawał odgłos. Odgłos musi wszak dobywać się z głębi trzewi.
Sir Grummore z wielkiej radości oblał się rumieńcem, lecz normańskim
zwyczajem odpowiedział szorstko:
– Dziękuję, Palomidesie. Trzeba przyznać, że zachowałeś się całkiem przyzwoicie.
– Nie ma o czym mówić.
Przez następny tydzień Król Pellinore prawie nie widywał swoich towarzyszy.
– Idź pisać wiersze, Pellinore – radzili mu, ilekroć go spotkali. – Albo siądź sobie
na nadmorskiej skale i powzdychąj. No, idź już, idź, słuchaj kolegów, jak ci dobrze
radzą.
Pellinore snuł się więc po okolicy, od czasu do czasu wykrzykując: „Flandria
Glandria!”, albo „córa – hura”, ilekroć przyszedł mu do głowy niezły rym.
Ciemnowłosa Królowa trzymała się ostatnio z dala od rycerzy.
Tymczasem w stale zamkniętym na klucz pokoju Sir Palomidesa odbywało się
gorączkowe szycie, krojenie, malowanie i kłótnie, jakich nikt tam dotąd nie słyszał.
– Szanowny kolego. Powtarzam, że lampart ma czarne cętki.
– Furda – zbagatelizował uwagę Sir Palomides.
– Co za furda? Żadnej furdy tu nie widzę.
I co chwila mierzyli się rozognionymi twórczą weną spojrzeniami.
– Przymierz głowę.
– Uważaj! No tak, rozerwałeś. Mówiłem, że podrzesz.
– Konstrukcja od początku była licha.
– Trzeba ją zrobić na nowo.
Po dokonaniu rekonstrukcji, Poganin odstąpił o krok, podziwiając swoje dzieło.
– Uważaj na cętki, Palomidesie! No, oczywiście, rozmazałeś!
– Tysiąckrotnie przepraszam!
– Trzeba uważać, gdzie się lezie.
– Tak? A kto wdepnął pod żebro i zrobił dziurę na wylot?
Następnego dnia mieli kłopoty z zadnią częścią ciała.
– Te biodra są o wiele za ciasne.
– To się nie schylaj.
– Jak mam się nie schylać, skoro jestem zadkiem?
– Nie pękną.
– Pękną.
– Powiadam ci, że nie pękną.
– O, już pękły.
– Uważaj na mój ogon – strofował kolegę Sir Grummore dnia trzeciego. –
Depczesz mi po ogonie.
– Nie ciągnij tak, Grummore. Skręcisz mi kark.
– Nie widzisz?
– Nic nie widzę. Skręciłeś mi kark.
– No i już po ogonie.
Chwilę trwała cisza, gdyż twórcy wyplątywali się z własnego dzieła.
– Jeszcze raz. Tylko ostrożnie. Musimy iść w nogę.
– Ty dyktuj tempo.
– Lewa! Prawa! Lewa! Prawa!
– Biodra mi się osuwają!
– Jeżeli teraz puścisz w pasie swego uniżonego, rozerwiemy się na pół.
– Ale inaczej zgubię biodra.
– Guziki poszły.
– A niech idą do diaska.
– Twój uniżony ostrzegał cię, że pójdą.
Czwartego dnia poprzyszywali na nowo guziki i zaczęli od początku.
– Czy mogę poćwiczyć odgłos?
– Najwyższy czas.
– No i co powiesz o moim ujadaniu z głębi trzewi?
– Imponujące, drogi Grummorze. Imponujące. Dziwne może się zdawać jedynie
to, że odgłos dobywa się z... drugiego końca, jeśli nadążasz za mym rozumowaniem.
– Wydawało mi się, że odgłos jest stłumiony.
– W pewnym sensie tak.
– Więc dla słuchacza z zewnątrz będzie w sam raz. Piątego dnia prace były już
poważnie zaawansowane.
– Trzeba poćwiczyć galop. Nie możemy przecież ciągle spacerować, zwłaszcza
kiedy on będzie nas ścigał.
– Proszę uprzejmie.
– Jak powiem „start”, ruszaj do biegu. Gotowi... start!
– Uważaj, Grummore, trącasz mnie tyłkiem!
– Tyłkiem?
– Uwaga, łóżko!
– Co mówisz?
– O rety!
– Niech ogień strawi to głupie łóżko. Au, moje łydki!
– Znów oberwałeś guziki.
– Pies trącał guziki. Rozwaliłem palec.
– A twojemu uniżonemu odleciała głowa.
– Widzę, że musimy poprzestać na spacerowaniu.
– Galopowanie poszłoby nam łatwiej – rzekł Sir Grummore szóstego dnia –
gdybyśmy mieli podkład muzyczny. Coś dziarskiego.
– Ale nie mamy.
– A nie mógłbyś, Palomidesie, podśpiewywać z cicha, kiedy ja ujadam?
– Twój uniżony z radością spróbuje.
– No to siup. Zaczynamy.
– Hopsasa, hopsasa, hopsasa!
– Stój, do licha!
– Trzeba będzie wszystko zrobić od nowa – orzekł w sobotę Sir Palomides. –
Tylko kopyta są jeszcze w jakim takim stanie.
– Mam nadzieję, że w lesie upadek mniej boli niż tutaj, biorąc pod uwagę mech,
i tak dalej.
– I może płótno nie będzie się tak darło.
– Uszyjemy z podwójnego.
– Dobra myśl.
– Cieszę się, że kopyta nadają się do użytku.
– Na Jowisza, mój Palomidesie, toż to istny potwór!
– Tym razem pięknie nam wyszło.
– Szkoda, że nie da się zrobić, żeby ział ogniem z paszczy, czy coś w tym rodzaju.
– Istnieje niebezpieczeństwo zaprószenia ognia wewnątrz.
– Spróbujemy jeszcze raz pogalopować, Palomidesie?
– Ależ oczywiście.
– No to pchnij łoże w kąt pokoju.
– Uwaga na guziki.
– Jak zobaczysz, że na coś wpadamy, to się po prostu zatrzymaj, dobrze?
– Dobrze.
– Miej oko na wszystko, mój Palomidesku.
– Tak jest, Grummorciu.
– Gotów?
– Gotów.
– Ruszamy.
– To był wspaniały zryw, Palomidesku – zachwycił się Rycerz z Puszczy Dzikiej.
– Galop najwyższej klasy.
– Czyś zauważył, że bez przerwy ujadałem?
– Nie dało się nie zauważyć, Sir Grummorze.
– Już nie pamiętam, kiedy się tak świetnie bawiłem. Sapali triumfalnie, odziani
w skórę potwora.
– Widziałeś, Palomidesie, jak merdam ogonem?
– Uroczo, Grummorze. A popatrz jak ja mrugam jednym okiem.
– Za chwilę, Palomidesie. Najpierw popatrz na ogon. Musisz zobaczyć jak
merdam ogonem.
– Skoro ja mam patrzeć na twoje merdanie, to ty musisz popatrzeć na moje
mruganie. Tak będzie sprawiedliwie.
– Przecież ja stąd, ze środka, nic nie widzę.
– Więc przyjmij do wiadomości, Sir Grummorze, że twój uniżony też nie wykręci
się tak, żeby móc podziwiać okolice dziurki w zadku.
– No to trudno. Zróbmy jeszcze jedną próbę. Ja będę przez cały czas kręcił młynka
ogonem i ujadał jak wściekły. Damy przerażające widowisko.
– A twój uniżony będzie bez przerwy mrugał, to jednym okiem, to drugim.
– Jak sądzisz, Palomidesie, czy galopując moglibyśmy sobie od czasu do czasu
bryknąć? Czyli wykonać gwałtowny wyskok?
– Naturalniej będzie, jeżeli wyskok wykona tylko zadnia część ciała, solo.
– Więc twoim zdaniem mogę brykać sam?
– Moim zdaniem tak.
– To więcej niż przyzwoicie z twojej strony, mój Palomidesie, że pozwalasz mi
brykać.
– Twój uniżony ufa, że brykanie przebiegać będzie z zachowaniem minimum
ostrożności, a to celem uniknięcia naruszenia frontowych partii ciała przez zadnie.
– Trafiłeś w sedno, mój Palomidesie.
– Wszystko gotowe, Sir Grummore.
– Hej-ho, Sir Palomidesie!
– Hopsasa, hopsasa, pojedziemy dać się ścigać do łasa!
Królowa pogodziła się nareszcie z tym, że nic nie wskóra. Nawet jej chytry celtycki
umysł pojął, że nie da się skrzyżować osła z wężem. Popisywanie się urodą
i zdolnościami wobec tych pożałowania godnych rycerzy nie miało najmniejszego
sensu, tak samo jak próby złowienia ich na przynętę tego, co w mniemaniu Królowej
uchodziło za miłość. Wskutek nagłej odmiany uczuć Królowa stwierdziła, że
nienawidzi rycerzy, którzy nie dość, że byli durniami, to jeszcze Sasami – podczas gdy
ona sama była rozumna i święta. W tej nowej roli odkryła, że nie obchodzi ją nic poza
ukochanymi synkami. Była najlepszą matką na świecie! Jej serce rwało się do dzieci,
jej macierzyńska pierś wzbierała czułością. Kiedy Gareth przyniósł jej do komnaty
białą gałązkę wrzośćca, żeby przeprosić za to, że został wychłostany, matka okryła go
pocałunkami – przez cały czas zerkając w lustro. Gareth uciekł z jej objęć i prędko
osuszył łzy, po części wstydu, po części radosnego uniesienia. Wrzosiec wetknięty
został dramatycznym gestem w kubek bez wody – Królowa była idealną gospodynią –
i Gareth usłyszał, że może odejść. Wypadł z królewskiej komnaty i jak grający bąk
sfrunął po kręconych schodach, niosąc braciom radosną wieść o przebaczeniu.
Zamek, w którym mieszkali, w niczym nie przypominał zamku, po którym jako
dziecko buszował Król Artur. Normańskic oko poznałoby, że to zamek, tylko po wieży
strażniczej. Budowla miała o tysiąc lat więcej niż najstarsze znane Normanom
konstrukcje.
Zamek, przez który mały chłopiec biegł teraz co sił w nogach, żeby zanieść
braciom dobrą nowinę o tym, że matka ich kocha, miał swój początek w mglistej
przeszłości i stanowił jedną z nierozszyfrowanych symbolicznych konstrukcji
Pradawnych – rodzaj wysuniętej w morze warowni. Wyrzuceni na morze przez
wulkan historii, Pradawni zawrócili swe łodzie i wylądowali na najdalej wysuniętym
cyplu. Tam, na wysokim, skalistym jęzorze lądu – chociaż morze deptało im po
piętach – wznieśli pojedynczy mur u nasady ziemnego jęzora. Morze, które stało się
ich przekleństwem, było również ostatnim obrońcą z trzech pozostałych stron. Tam
właśnie, na wysuniętym cyplu, pomalowani na niebiesko kanibale, wznieśli godną
cyklopa budowlę z nie ociosanych głazów, wysoką na czternaście stóp i na czternaście
stóp szeroką, porytą z jednej strony tarasami, z których można było ciskać kamienie,
a z drugiej najeżoną tysiącami ostrych głazów, osadzonych szpicami na wierzch, jak
kolce wystraszonego jeża. Za tym monumentalnym murem ludzie kulili się nocą
w drewnianych szałasach razem ze zwierzętami domowymi. Głowy wrogów ustawiano
na palach dla dekoracji, a król owego ludu kazał sobie zbudować podziemny skarbiec,
będący jednocześnie podziemnym tunelem i drogą ucieczki. Tunel prowadził za mury,
toteż nawet w przypadku szturmu na twierdzę król mógłby się wyczołgać poza tyły
wroga. W tunelu mieścił się na szerokość tylko jeden człowiek, a w pewnym miejscu
znajdowała się pułapka: uciekający mógł się tam zaczaić i za pomocą specjalnego
urządzenia strzaskać łeb osobie, która by go ścigała, w chwili gdy ta osoba
zastanawiałaby się, jak ominąć przeszkodę. Budowniczowie podziemnego przejścia
zostali po robocie zgładzeni przez króla-kapłana osobiście, aby nikt oprócz niego nie
znał sekretu.
Działo się to w odległym tysiącleciu.
Dunlothianie nie posunęli zanadto do przodu cywilizacji Pradawnych. Po podboju
Wikingów tu i ówdzie wyrósł drewniany barak; gdzieniegdzie wydłubano z mum stare
głazy, aby zbudować z nich wieżę dla kapłanów na planie koła, a królewska wieża,
z oborą pod dwiema komnatami mieszkalnymi, była ostatnim krzykiem
architektonicznej mody tych okolic.
Między skleconymi jak bądź wrakami stuleci gnał Gareth, szukając braci. Biegał
pomiędzy szałasami i dobudówkami, wzdłuż tablic ku czci dawno zmarłego Deaga,
syna No, wmurowanych w późniejszą basztę do góry nogami. Wspiął się na szczyt
oskalpowanej przez wichry Atlantyku nadmorskiej skały, pod którą przycupnęła
pośród wydm mała wioseczka rybacka. Zobaczył ciągnące się na tuzin mil kłębowisko
fal, a za nimi kilkusetmilowe pole cumulusów. Wzdłuż całej linii wybrzeża święci
i uczeni mężowie Eriu, rezydenci kamiennych uli, praktykowali święte okropieństwo:
każdy recytował kolejno pięćdziesiąt psalmów w ulu, pięćdziesiąt na wolnym
powietrzu i pięćdziesiąt zanurzony po szyję w zimnej wodzie – a wszystko
z nienawiści ku tętniącemu życiem światu. Święty Toirdealbhach nie był typowym
przedstawicielem swojego gatunku.
Gareth trafił na braci w spiżarni.
Pachniało tam owsem, szynką, wędzonym łososiem, suszonym dorszem, cebulą,
olejem z rekina, marynowanymi śledziami w beczkach, konopiami, kukurydzą,
kurzym pierzem, płótnem żeglarskim, mlekiem – w czwartki w tym pomieszczeniu
wyrabiano masło – sosnowym drewnem, jabłkami, suszonymi ziołami, rybim klejem
i lakierem, którego używali producenci strzał, zamorskimi przyprawami, zdechłym
szczurem, który uwiązł w pułapce, dziczyzną, wodorostami, trocinami, młodymi
kociętami, przeznaczonym na sprzedaż runem górskich owiec i ostro wonnym
dziegciem.
Gawaine, Agravaine i Gaheris siedzieli na owczym runie i zajadali jabłka, kłócąc
się przy tym zajadle.
– Nie wasz interes – upierał się Gawaine.
– Jak to nie nasz interes? – oburzył się Agravaine. – A czyj, jak nie nasz? To nie
jest w porządku.
– Jak śmiesz twierdzić, że nasza matka nie ma racji?
– Bo nie ma.
– Właśnie że ma.
– No to udowodnij.
– Oni są nawet całkiem porządni jak na Sasów – powiedział Gawaine.
Sir Grummore wczoraj wieczorem dał mi ponosić hełm.
– Co to ma do rzeczy?
– Nie chce mi się o tym gadać – zamknął dyskusję Gawaine. – Takie gadanie jest
podłe.
– Niewiniątko!
Stanąwszy w drzwiach, Gareth ujrzał spąsowiałą z wściekłości twarz Gawaine’a
pod szopą ryżych włosów. Nie ulegało wątpliwości, że Gawaine zaraz dostanie
kolejnego ataku szału – lecz Agravaine należał do tych nieszczęsnych intelektualistów,
którym duma nie pozwala ulec brutalnej sile. Był z tych, których przeciwnik bez trudu
powala na łopatki, bo nie umieją się bronić – a oni dalej się wykłócają z pozycji
leżącej, szydząc: „No, proszę, uderz jeszcze raz, pokaż jaki jesteś mądry!”.
Gawaine na razie tylko piorunował Agravaine’a wzrokiem.
– Zamknij się!
– Ani mi się śni.
– Pomóc ci?
– Twoja pomoc w niczym nie zmieni mojego stanowiska. Gareth wmieszał się do
dyskusji.
– Cicho bądź, Agravaine. Gawaine, dajże mu spokój. Agravaine, ucisz się lepiej, bo
on cię zabije.
– No to niech mnie zabije. I tak mam rację.
– Przestańcie jazgotać.
– Ja nie przestanę. Uważam, że powinniśmy wysłać list do ojca w sprawie tych
rycerzy. Powinniśmy napisać ojcu, co matka wyrabia i...
Gawaine rzucił się na brata, nim ten skończył zdanie.
– Niech cię diabli! – wrzeszczał. – Zdrajco! Co robisz?! Agravaine uciekł się
bowiem do sposobu dotąd w sporach rodzinnych nie stosowanego. Był słabszy od
brata i lękał się bólu. Powalony na ziemię, wyciągnął sztylet przeciwko bratu.
– Uważaj, on ma broń! – krzyknął Gareth. Dwaj bracia tarzali się po skłębionym
runie.
– Gaheris! Złap go za rękę! Gawaine, puść go! Agravaine, rzuć ten sztylet!
Agravaine, rzuć go, bo on cię zabije! Ty draniu!
Chłopiec był siny na twarzy, a sztyletu nigdzie nie było widać. Gawaine obiema
rękami dusił Agravaine’a za gardło i wściekle walił jego głową o podłogę. Gareth
złapał Gawaine’a za koszulę na karku i mocno skręcił materiał, żeby poddusić
napastnika. Tymczasem Gaheris krążył wokół walczących, polując na sztylet.
– Puszczaj – wysapał Gawaine. – Puszczaj, no już. Zakaszlał, a raczej zarzęził
z głębi piersi, jak młody lew, zanim wyda ryk.
Agravaine, któremu brat solidnie zgniótł grdykę, leżał bezwładnie z zamkniętymi
oczami i miał czkawkę. Wyglądał, jakby miał zaraz umrzeć. Bracia odciągnęli
Gawaine’a na bok i nie puszczali go, bo chciał się koniecznie dorwać z powrotem do
ofiary, żeby dokończyć dzieła.
Gdy Gawaine wpadał w szał, zapominał o ludzkich uczuciach. W późniejszym
wieku zdarzało mu się w tym stanie mordować nawet niewiasty – czego potem zawsze
gorzko żałował.
Doprowadziwszy kostium Bestii do perfekcji, rycerze wynieśli go z zamku i ukryli
w jaskini u stóp nadmorskiej skały, powyżej poziomu wody. Dla uczczenia okazji
napili się whisky i o zmroku ruszyli na poszukiwania króla.
Znaleźli go w jego komnacie, przy gęsim piórze i karcie pergaminu. Na pergaminie
nie było poezji, tylko obrazek, w zamierzeniu autora przedstawiający serce przebite
strzałą, z dwiema splecionymi literami P w środku. Król właśnie wycierał nos.
– Wybacz nam to najście, Pellinorze – rzekł na powitanie Sir Grummore – ale
widzieliśmy coś na nadmorskich skałach.
– Coś okropnego?
– E, nie, niekoniecznie.
– Szkoda. Miałem nadzieję, że coś okropnego.
Sir Grummore błyskawicznie przeanalizował sytuację i odciągnął Saracena na
stronę. Wspólnie uznali, że sprawa wymaga wiele taktu.
– O, widzę, że rysujesz, Pellinorze – zagadnął Sir Grummore jakby nigdy nic. – Co
to takiego?
– A jak ci się zdaje?
– Mnie to wygląda na rysunek.
– Zgadłeś – rzekł Król. – A teraz wolałbym, żebyście już sobie poszli. Czy moja
subtelna aluzja do was nie dociera?
– Powinieneś o, tutaj, zrobić linię – pouczył go nie speszony Sir Grummore.
– Gdzie?
– Tu, gdzie ta świnia.
– Przyjacielu, nie wiem, o czym mówisz.
– Wybacz, jeśli cię obraziłem, Pellinorze. Myślałem, że rysujesz świnię
z zamkniętymi oczami.
Sir Palomides uznał, że pora wkroczyć do akcji.
– Sir Grummore – odezwał się nieśmiało – zaobserwował, że się tak wyrażę,
pewne zjawisko.
– Zjawisko?
– Pewną rzecz – uściślił Sir Grummore.
– Jakiego rodzaju? – zapytał podejrzliwie Król.
– Rodzaju, który chyba by ci się spodobał.
– To coś ma cztery nogi – rozwinął temat Saracen.
– Czy to jest zwierzę? – zainteresował się Król. – Czy może raczej roślina albo
minerał?
– Zwierzę.
– Czy świnia? – pytał dalej Król czując, że koledzy do czegoś zmierzają.
– Nie, nie, Pellinorze. To nie jest świnia. Świnie możesz sobie raz na zawsze wybić
z głowy. Stworzenie, o którym mowa, wydaje głos podobny do ujadania sfory psów.
– Jak sześćdziesiąt psów na raz – uściślił Sir Palomides.
– Wieloryb! – ucieszył się Król.
– No coś ty, Pellinorze. Przecież wieloryb nie ma nóg.
– Ale wydaje taki odgłos.
– Wieloryb? Naprawdę?
– Tak naprawdę to nie wiem, szanowny kolego. Proszę precyzyjniej określić
przedmiot zagadki.
– Przedmiot zagadki? Ależ to cała menażeria!
– Słuchaj no, Pellinorze. Myśmy kogoś widzieli. Kogoś kto przeraźliwie ujada
i wyje.
– Dajcie mi spokój – jęknął Król. – Albo przestańcie tyle gadać, albo sobie idźcie.
Przez te wasze wieloryby, świnie i ujadania człowiek kompletnie traci głowę. Nie
potraficie raz zostawić człowieka w spokoju, żeby mógł sobie porysować, kiedy ma na
to ochotę? Czy może za wiele wymagam, proszę mi powiedzieć?
– Pellinorze – przerwał mu stanowczo Sir Grummore. – Natychmiast weź się
w garść! Widzieliśmy Bestię Dyżurną!
– Dlaczego?
– Dlaczego?
– No właśnie pytam: dlaczego?
– Mój drogi – Sir Grummore mówił do Króla jak do dziecka. – Należało zadać
pytanie: gdzie? Albo: kiedy? Ale dlaczego: dlaczego?
– Pellinorze, czyżbyś zatracił resztki przyzwoitości? Powtarzam ci: widzieliśmy to
stworzenie! Tu, niedaleko, na skałach nadbrzeżnych. Całkiem blisko.
– To nie jest żadne stworzenie. To jest Ona.
– Szanowny kolego, cóż to ma za znaczenie? Grunt, że widzieliśmy ją.
– To ją sobie złapcie.
– Łapanie jej nie do nas należy, Pellinorze, lecz do ciebie. Bądź co bądź, jest ona
twoją misją życiową – czy się mylę?
– Jest głupia – stwierdził Król.
– Może głupia, a może niegłupia – odparł Sir Grummore tonem nieco urażonym.
– Rzecz w tym, że stanowi twoje magnum opus.
– Po co ja mam ją łapać? – zamyślił się monarcha. – No po co? Może ona jest
teraz szczęśliwa tam, na tych nadbrzeżnych skałach? Nie rozumiem, o co tyle hałasu.
– To bardzo smutne – westchnął Król po chwili – że człowiek nie może się ożenić
kiedy chce. I co mi po tym zwierzęciu? Ślubu z nim nie brałem. Więc po co za nim
latam całe życie? To nielogiczne.
– Pellinorze. Porządne polowanie na pewno dobrze ci zrobi. Wyrwie cię
z melancholii.
Odebrali mu pióro, a w zamian uraczyli kilkoma pod rząd szklaneczkami whisky,
nie omieszkawszy i siebie przy okazji poczęstować.
– Nie widzę innego wyjścia – stwierdził nagle Król. – Ostatecznie, tylko Pellinore
może ją ucapić.
– Oto słowa godne mężnego rycerza.
– A jednak smutno mi czasami – ciągnął Król – z powodu córy Królowej Flandrii.
Nie była ona piękna, mój Grummorze, ale mnie rozumiała. Zdawało mi się, że
znajdujemy wspólny język, jeśli rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć. Ja specjalnie
mądry nie jestem i łatwo wpadam w tarapaty, kiedy nie mam nikogo do pomocy,
a Piggy w każdej sytuacji wiedziała co robić. No i miał człowiek towarzystwo. Nie jest
źle mieć kogoś do towarzystwa, szczególnie jak lata lecą, a przez całe życie ścigało się
Bestię Dyżurną? W puszczy człowiek czuje się czasami nieco samotny. Fakt, że Bestia
Dyżurna też była dla mnie na swój sposób towarzystwem – trzeba jej to przyznać – ale
nie dało się z nią porozmawiać. Gotować też nie umiała. Co innego z Piggy. Sam nie
wiem, koledzy, po co was zanudzam tym swoim gadaniem, ale czasami człowiekowi
się wydaje, że już tak dłużej nie wytrzyma. Moja Piggy, widzicie panowie, to nie był
taki sobie wakacyjny romans. Ja ją naprawdę kochałem, Grummorze. Naprawdę.
I dlatego byłoby milej, gdyby chociaż odpisywała mi na listy.
– Biedny poczciwy Pellinore – wzruszyli się koledzy. – Widziałem dzisiaj siedem
srok, Palomidesie. Leciały jedna za drugą, jak komplet patelni.
– Jedna to na nieszczęście – objaśnił Król. – Dwie, los ci sprzyja. Trzy, będzie
wesele. Cztery, syn się urodzi. W takim razie siedem oznaczałoby czterech synów, no
nie?
– Bezwarunkowo – zgodził się Sir Grummore.
– Mieli się nazywać: Aglovale, Percivale i Lamorak, a ten czwarty jakoś tam
śmiesznie... nie pamiętam. Wszystko przepadło. Ale przyznam wam się, że chciałbym
mieć syna imieniem Dornar.
– Posłuchaj, Pellinorze. Musisz się nauczyć, że nie ma co płakać nad rozlanym
mlekiem. W ten sposób tylko marnujesz energię. Lepiej zbierz siły i zapoluj na Bestię,
co ty na to?
– Przypuszczam, że nie mam innego wyjścia.
– Otóż, to. Rozerwiesz się nieco.
– To już osiemnasty rok, jak ją ścigam – zamyślił się Król. – Nieźle byłoby ją
dopaść dla odmiany. Ciekawe, gdzie się podziewa moja suka myśliwska?
– Brawo, Pellinorze! To się nazywa rozsądne stanowisko!
– To może by tak zaraz? Co na to nasz czcigodny monarcha?
– Jak to, Palomidesie, na noc? Po ciemku?
Sir Palomides dyskretnie wymierzył Sir Grummore’owi sójkę w bok.
– Kuj żelazo póki gorące – szepnął.
– Tak, tak, rzeczywiście.
– Ale w końcu, cóż to ma za znaczenie. Wszystko jest przecież bez znaczenia –
zauważył filozoficznie Król.
– No to świetnie – ucieszył się Sir Grummore, przejmując kontrolę nad sytuacją.
– Oto mój plan. Jeszcze dziś w nocy umieścimy poczciwego Pellinore’a w kryjówce na
jednym końcu skał, a sami będziemy posuwać się ku niemu z drugiego końca,
metodycznie przeczesując teren. Bestia musi gdzieś tam siedzieć, skoro widzieliśmy ją
nie dalej jak po południu.
– Nie uważasz – spytał Sir Grummore nieco później, kiedy po ciemku nakładali
kostium – że sprytnie umotywowałem konieczność pozostawienia go samego? –
Chodzi o ten pomysł z nagonką.
– Genialnie – odparł Sir Palomides. – Prosto mam głowę?
– Daruj, kolego, ale nic nie widzę. Głos Saracena stracił na pewności.
– Ta ciemność – rzekł – jest prawie namacalna.
– Nie szkodzi – zbagatelizował sprawę Sir Grummore. – Tym lepiej zamaskuje
drobne wady kostiumu. Może księżyc się pokaże?
– Dzięki Bogu, że jego miecz bywa z reguły tępy.
– Daj spokój, Palomidesie, masz pietra? Co do mnie, to nie wiem czemu, ale czuję
się wyśmienicie. Może przez te sprężyste podeszwy. Zobaczysz, jak będę dzisiaj brykał
i ujadał.
– Przypinasz się do mnie, Sir Grummorze. Nie te guziki.
– Najmocniej cię przepraszam, Palomidesie.
– Czy nie wystarczyłoby, żebyś merdał ogonem, zamiast brykać? Brykanie naraża
przednią część ciała na pewne niewygody.
– Merdać też mogę, ale z brykania nie zrezygnuję – oznajmił stanowczo Sir
Grummore.
– Jak sobie życzysz.
– Czy mógłbyś na momencik wziąć kopyto z mojego ogona, Palomidesie?
– Może póki idziemy poniósłbyś ogon na ramieniu?
– To sprzeczne z naturą.
– No tak, rzeczywiście.
– Na domiar złego – zauważył z goryczą Sir Palomides – zanosi się na deszcz.
Zauważyłeś, że tu prawie bez przerwy pada?
Sir Palomides wytknął czekoladową dłoń przez gardziel Bestii i poczuł na skórze
krople deszczu. W tej samej chwili deszcz zabębnił po płótnie kostiumu jak grad.
– Szanowna przednia połowo ciała – zwrócił się do niego Sir Grummore, który był
w świetnym nastroju, bo wypił sporo whisky. – Chcę ci, po pierwsze, przypomnieć, że
to ty wymyśliłeś tę całą imprezę. Głowa do góry, pesymisto. Pomyśl, o ile gorzej czuje
się Pellinore oczekujący nas w zasadzce. Nie ma nawet, biedaczek, cętkowanego
płótna, pod którym mógłby się ukryć.
– Może przestanie padać.
– Jasne, że przestanie. Trzeba być dobrej myśli, poganinie. No to jak, gotowy?
– Gotowy.
– Podaj tempo.
– Lewa! Prawa!
– Nie zapomnij hopsasać.
– Lewa! Prawa! Hopsasa! Hopsasa! Co mówisz?
– Nic, ja tylko ujadam.
– Hopsasa! Hopsasa!
– A teraz brykamy!
– Litości, Sir Grummorze!
– Pardon, Palomidesie.
– Twój uniżony po tym zderzeniu chyba prędko nie usiądzie.
Król Pellinore stał mężnie pod ociekającą skałą, sam twardy jak skała, i wpatrywał
się w nieprzeniknione ciemności. Wiedziona na długim sznurku suka rasy myśliwskiej
okręciła się wokół niego parę razy. Król miał na sobie pełną zbroję, jakkolwiek nieco
przerdzewiałą i przeciekającą w pięciu miejscach. Woda ściekała Królowi po obu
łydkach, po obu przedramieniach, ale najbardziej pod przyłbicą. Przyłbica miała
kształt ryjka, stwierdzono bowiem, że im paskudniejszy hełm, tym skuteczniej
odstrasza wroga. Król Pellinore wyglądał w swoim hełmie jak ciekawska świnka.
Niestety, woda dostawała się do środka przez nozdrza ryja i spływała równym
strumyczkiem, łaskocząc Króla w pierś. Król myślał.
Miał nadzieję, że zgoda na nocną eskapadę na jakiś czas uspokoi towarzyszy.
Impreza nie należała do przyjemnych, zważywszy na późną porę i opady
atmosferyczne, ale czego się nie robi dla kolegów. Widział przecież, jak im zależało.
Trudno wszak o poczciwszą duszę niż Grumcio, a i Palomidesowi nie można było nic
zarzucić, choć poganin. Skoro powzięli chęć na taką zabawę, wypadało zadośćuczynić
ich fantazji. Suka też od dawna nie była na porządnym spacerze. Co prawda stale się
plącze, ale trudno: takie jest prawo natury. Co do zbroi, to Król pocieszał się myślą, że
będzie miał nazajutrz cały dzień na wyczyszczenie jej.
„Przynajmniej czymś się człowiek zajmie – myślał z goryczą. – Lepsze to niż pętać
się bez celu z sercem zżeranym nieustannym smutkiem”. – I dalej myślał już tylko
o Piggy.
Największą zaletą córy Królowej Flandrii było to, że nigdy się z niego nie
wyśmiewała. Ludzie najczęściej wyśmiewają się z kogoś, kto ściga – w dodatku
nieskutecznie – Bestię Dyżurną. Ale Piggy nigdy się nie śmiała. Przeciwnie, uważała,
że to bardzo ciekawe zajęcie i poczyniła szereg rozsądnych sugestii co do sposobu
pojmania Bestii. Naturalnie, Król nie zaczął od razu udawać mądrego, nic z tych
rzeczy, ale przyjemnie było nie być wyśmiewanym. Wyżej nosa nie podskoczysz.
A potem przyszedł ten fatalny dzień, w którym przeklęta łódź przybiła do brzegu.
Wsiedli na jej pokład, gdyż obowiązek nakazuje rycerzom rzucać się bez namysłu
w objęcia przygody, a łódź natychmiast odpłynęła. Jakże gorliwie machali z pokładu
do Piggy! Nawet Bestia wychyliła łeb z lasu i wlazła za nimi do wody z bardzo
nieszczęśliwą miną. Lecz łódź płynęła i płynęła naprzód, a figurki na brzegu malały, aż
w końcu ledwie było widać chusteczkę, którą wymachiwała Piggy. A później suka rasy
myśliwskiej zapadła na morską chorobę.
Pisał do ukochanej z każdego portu. W każdym porcie zostawiał listy
marynarzom, a oni zaklinali się, że je dostarczą pod wskazany adres. Ona jednak nie
napisała w odpowiedzi ani słówka.
To dlatego, że nie jestem jej godzien – wyrzucał sobie Król. Był niezdarny,
niespecjalnie mądry i ustawicznie wpadał w tarapaty. Czemu córa Królowej Flandrii
miałaby pisać do takiej fajtłapy, szczególnie że fajtłapa bez pożegnania wsiadła na
pokład czarodziejskiej barki i odpłynęła w siną dal? Przecież to wyglądało na
klasyczne porzucenie. Piggy miała prawo czuć się dotknięta. Tymczasem deszcz padał
i padał, woda ciurkała pod zbroję, a suka zaczęła kichać. Zbroja przerdzewieje do cna.
Król zaczął też odczuwać przeciąg w okolicy karku, tam gdzie hełm był przyśrubowany
do pancerza. Było ciemno i obrzydliwie. Ze skały kapało coś lepkiego.
– Za przeproszeniem, Sir Grummorze, czy to ty sapiesz mi prosto w nos?
– Jakim cudem, kochany? Idziemy, idziemy. Ja tylko ujadam najlepiej jak
potrafię.
– Nie chodzi mi o ujadanie, Sir Grummorze, lecz o sapanie, z gatunku
chrapliwych.
– Nie mam pojęcia, co to może być, jedyny odgłos, jaki ja tu słyszę, to skrzypienie,
coś jak gdyby stary miech.
– Twój uniżony odnosi wrażenie, że deszcz ustaje. Może i my staniemy?
– No cóż, Palomidesie, skoro musisz stanąć, to stajemy. Ale tylko na chwileczkę,
bo znów dostanę kolki. Właściwie to dlaczego chcesz się zatrzymać?
– Wolałbym, żeby nie było tak ciemno.
– Czyżbyś chciał się zatrzymać z powodu ciemności?
– Nie, nie. Właściwie to nawet dobrze.
– Wobec tego maszerujmy dalej. Lewa! Prawa! To rozumiem!
– Wiesz co, Grummorze? – odezwał się po jakimś czasie Sir Palomides. – Znowu
słyszę.
– Co słyszysz?
– To sapanie, Sir Grumorze.
– Pewien jesteś, że to nie ja?
– Absolutnie. Sapanie owo określiłbym jako natarczywe bądź lubieżne. Słowo
poganina, szczerze bym wolał, żeby nie było tak ciemno.
– Trudno, nie zawsze jest tak, jak człowiek chce. Idziemy, idziemy, mój
Palomidesie. Nie trać ducha. Przed siebie.
Po chwili Sir Grummore odezwał się grobowym głosem:
– Daj spokój, stary, czy musisz mnie stale trącać w zadek?
– Ależ ja cię w ogóle nie trącam, Sir Grummorze.
– Więc kto trąca?
– Twojego uniżonego nikt nie trąca.
– A mnie trąca. Od tyłu. I to bez przerwy.
– Czy to czasami nie twój ogon?
– Nie, ogon zawinąłem wokół szyi.
– Tak czy siak, byłoby mi dość trudno trącać cię od tyłu, bo przednie łapy są
z przodu.
– No proszę! Znowu!
– Co takiego?
– Trąca! To napaść! Palomidesie, napadają na nas!
– Wykluczone, Sir Grummorze. Coś ci się przywidziało.
– Palomidesie, musimy się obrócić.
– W jakim celu, Sir Grummorze?
– Żeby sprawdzić, co mnie trąca w zadek.
– Twój uniżony i tak niczego nie zobaczy, Sir Grummorze. Jest za ciemno.
– Wysuń łapę przez pysk i powiedz, co wymacałeś.
– Jakiś przedmiot. Okrągły.
– To ja, Sir Palomidesie. Tyle że od tyłu.
– Najserdeczniej przepraszam, Sir Grummorze.
– Nie ma za co, kochany, nie ma za co. Co tam jeszcze czujesz?
Głos poczciwego Saracena począł zamierać ze zgrozy.
– Coś zimnego – wyjąkał. – I... oślizłego.
– Czy to się rusza, Palomidesie?
– Owszem, rusza się. I... sapie!
– Sapie?
– Sapie!
W tym momencie wyłonił się księżyc.
– Święte potęgi! – wrzasnął Sir Palomides cienkim głosem, kiedy wyjrzał na
zewnątrz przez pysk – w nogi, Grummorze, w nogi! Lewa, prawa! Marszobiegiem!
Szybciej, szybciej! Tempo, tempo! Równaj krok! O, moje pięty! O, mój Boże! O, mój
kapelusz!
– Nie ma co dłużej czekać – uznał Król. – Pewnie zgubili się w lesie albo poszli
poszukiwać lepszej rozrywki.
Było potwornie mokro, jak prawie zawsze w kraju Lothian. Król mógł z czystym
sumieniem powiedzieć sobie, że uczynił wszystko, by dostosować się do planu
towarzyszy. Za to oni postąpili jak dranie bez serca i zostawili go samego
z uprzykrzoną suką, żeby zardzewiał na deszczu. Tak się nie robi.
Z pełną dumy determinacją Król udał się do łóżka, holując za sobą sukę rasy
myśliwskiej.
W połowie szczeliny rozdzielającej stromą skałę sztuczna Bestia, pozbawiona
większości guzików, kłóciła się z własnym brzuchem.
– Szanowny rycerzu, jakże twój uniżony miał przewidzieć podobny kataklizm
natury?
– Tyś to wszystko wymyślił – wściekał się brzuch. – Kazałeś mi się przebrać.
Wszystko twoja wina.
U stóp tej samej skały, Bestia Dyżurna tkwiła w pozie sentymentalnej
w romantycznym blasku księżyca, oczekując zejścia ukochanego. Za jej grzbietem
rozciągało się srebrne tło morza, w rozmaitych zaś punktach krajobrazu
kilkudziesięciu garbatych, koślawych Pradawnych czujnie śledziło sytuację z kryjówek
w skałach, wydmach, kopcach ziemnych, kamiennych budkach itp. Zachowanie
Anglików wciąż pozostawało dla nich nierozszyfrowaną zagadką.
ROZDZIAŁ X
Pod Bedegraine trwała ostatnia noc przed bitwą. Biskupi po obydwu stronach
błogosławili armie, wysłuchiwali spowiedzi i odprawiali msze. Ludzie Artura
traktowali obrządki religijne z należytą czcią, w przeciwieństwie do ludzi Króla Lotha
– ci zachowywali się dokładnie tak, jak każda armia, która ma ponieść klęskę. Biskupi
każdej z armii zapewniali, że ona właśnie zwycięży, gdyż Bóg jest po jej stronie, ale
żołnierze Króla Artura doskonale wiedzieli, że przeciwnik przewyższa ich liczebnie
w stosunku trzy do jednego, toteż uznali za stosowne wyspowiadać się. Żołnierze
Króla Lotha, którzy też znali statystykę, spędzili noc na tańcach, popijawach, grze
w kości i sprośnych opowieściach. Tak przynajmniej podają kroniki.
W namiocie Króla Anglii odbyła się ostatnia narada sztabowa, po której Merlin
został, chcąc porozmawiać z Królem w cztery oczy. Minę miał nietęgą.
– Czym się martwisz, Merlinie? Czyżbyśmy jednak mieli przegrać bitwę?
– Nie, nie. Odniesiesz walne zwycięstwo. Nie ma obawy. Staniesz na wysokości
zadania, będziesz bił się mężnie, a w stosownym momencie wezwiesz Wiadomo Kogo.
Ponieważ i tak zwyciężysz, ukrywanie tego faktu przed tobą nie miałoby sensu. Nie
o to chodzi. Mam inne zmartwienie, coś, o czym powinienem był ci powiedzieć dużo
wcześniej.
– Co to takiego?
– Wielkie nieba! Czy ja bym się zamartwiał, gdybym pamiętał, co to takiego?
– Może chodzi ci o tę panienkę imieniem Nimue?
– Nie, nie, nie, nie. To było coś całkiem innego. Coś takiego... czego nie pamiętam.
Minęła chwila. Merlin wyjął z ust koniec brody i zaczął wyliczać na palcach.
– O Ginewrze ci mówiłem, tak?
– I tak nie wierzę.
– Wszystko jedno. W każdym razie ostrzegałem cię przed nią i przed Lancelotem.
– To ostrzeżenie – zauważył Król – było podłe bez względu na swoją prawdziwość.
– Powiedziałem ci też coś niecoś o Ekskaliburze i o tym, że masz bardzo uważać
na pochwę, w której go nosisz?
– Owszem, wspominałeś.
– O ojcu też ci mówiłem, więc nie o niego chodzi. I poczyniłem aluzję do pewnej
osoby... Szlag mnie trafi! – wykrzyknął zrozpaczony czarodziej, rwąc kępy włosów
z brody. – Za nic nie mogę sobie przypomnieć, czy to było w przeszłości, czy
w przyszłości!
– Nie przejmuj się – uspokoił go Artur. – Wiesz, że nie lubię wiedzieć, co mnie
czeka. Lepiej przestań się martwić, bo wtedy i ja się martwię.
– Ale to miała być informacja najwyższej wagi.
– Przestań o niej myśleć – zaproponował Król – to może sama przyjdzie ci do
głowy. Powinieneś wziąć urlop. Za bardzo ostatnimi czasy wytężałeś głowę. Te
wszystkie ostrzeżenia, te plany bitewne...
– Naturalnie, że wezmę urlop! – ożywił się Merlin. – Zaraz po bitwie zamierzam
odbyć rajd pieszy po North Humberlandii. Mieszka tam pewien Mistrz imieniem
Blcise – może on mi przypomni, czego nie pamiętam. A potem możemy sobie we
dwóch popodglądać dzikie ptaki. Bleise to wielki miłośnik dzikiego ptactwa.
– Świetnie – powiedział Artur. – Zrób sobie długie wakacje. A jak wrócisz,
spróbujemy wymyślić jakiś sposób na Nimue.
Starzec przestał przebierać rozcapierzonymi palcami i zerknął bacznie na Króla.
– Niewinny z ciebie młodzian, mój Arturze – zauważył. – A serce złote!
– Dlaczego tak mówisz?
– Pamiętasz jeszcze coś niecoś z tych czarów, których zakosztowałeś jako mały
chłopiec?
– Nic nie pamiętam. Naprawdę były jakieś czary? Pamiętam, że zawsze
interesowały mnie ptaki i inne zwierzęta. Dlatego trzymam menażerię w Tower. Ale
czarów sobie nie przypominam.
– Człowiek tak łatwo zapomina – westchnął Merlin. – Przypowieści, które ci
przytaczałem dla objaśnienia rozmaitych zjawisk, też pewnie nie pamiętasz?
– A właśnie że pamiętam. Jedna była o Rabinie. Opowiedziałeś mi ją, kiedy
chciałem, żeby Kay gdzieś mi towarzyszył, a ty byłeś temu przeciwny. Szczerze
mówiąc, do dziś nie rozumiem, dlaczego krowa zdechła.
– Chciałbym ci teraz opowiedzieć jeszcze jedną przypowieść.
– Doskonale. Słucham.
– W pewnym kraju na Wschodzie, może w tym samym, z którego pochodził Rabbi
Jachanan, pewien człowiek, przechodząc przez rynek w Damaszku, spotkał się oko
w oko ze Śmiercią. Paskudne widmo zrobiło strasznie zdziwioną minę, ale minęli się
bez słowa. Przerażony człowiek udał się do mędrca i spytał, co w takiej sytuacji ma
czynić. Mędrzec objaśnił mu, że Śmierć przybyła do Damaszku zapewne po to, aby go
zabrać nazajutrz rano. Słysząc to, nieszczęśnik przeraził się nie na żarty i spytał
mędrca, jak mógłby wymknąć się Śmierci. Po namyśle wspólnie doszli do wniosku, że
ofiara powinna uciekać konno do Aleppo, jadąc bez przerwy całą noc.
-1 człowiek udał się konno do Aleppo. Jazda była mordercza; nikt przed nim nie
przebył tej odległości w jedną noc. Dotarłszy do celu, człowiek udał się na rynek,
winszując sobie w duchu udanej ucieczki przed Śmiercią.
– Nagle Śmierć zbliżyła się do niego i dotknęła jego ramienia. „Wybacz”, rzekła,
„ale przyszłam po ciebie”. „Jak to?”, wykrzyknął przerażony człowiek. „Przecież
widziałem cię wczoraj w Damaszku!”. „Zgadza się”, odparła mu na to Śmierć.
„Właśnie dlatego tak się zdziwiłam na twój widok – mówiono mi bowiem, że spotkam
cię dzisiaj w Aleppo”.
Artur przez dłuższą chwilę próbował rozgryźć twardy orzech przypowieści.
– Więc nie ma ucieczki przed Nimue? – spytał wreszcie.
– Nawet gdybym próbował uciec – rzekł Merlin – na nic by się to zdało. Czas
i przestrzeń rządzą się pewnym prawem, które odkrył filozof Einstein. Niektórzy
ludzie zwą to prawo Przeznaczeniem.
– Nie umiem się pogodzić z tą ideologią ślepego zaułka!
– Człowiek – powiedział Merlin – potrafi bardzo wiele poświęcić w imię miłości.
Wówczas nie czuje się nieszczęśliwy w ślepym zaułku, nie bardziej nieszczęśliwy niż
kiedy śpi. Będę miał czas rozważyć sobie spokojnie to i owo, zanim mnie wypuszczą.
– Jak to: wypuszczą?
– Powiem ci coś jeszcze, Królu, co może być dla ciebie niespodzianką. My tu obaj
wrócimy – chociaż upłynie przedtem wiele setek lat. Czy chcesz wiedzieć, co będzie
wypisane na twoim grobowcu? Hic iacet Arthurus Rex quondam Rexque futurus.
Pamiętasz trochę łaciny? To znaczy „król, który był i będzie”.
– Więc ja powrócę, i ty też?
– Zdaniem niektórych, z doliny Avilion.
Król zamyślił się. Dokoła panowała głęboka noc, a rzęsiście oświetlonym
namiotem władała cisza. Nie zakłócali jej stąpający po trawie wartownicy.
– Ciekawe – odezwał się Król – czy ludzie szybko zapomną o Okrągłym Stole?
Merlin milczał, skłoniwszy czoło ku mlecznobiałej brodzie. Dłonie trzymał złożone
między kolanami.
– Co to będą za ludzie, Merlinie? – zawołał w ciszę młodzieniec, z rozpaczą
w głosie.
ROZDZIAŁ XI
Królowa Lothian zamknęła się w swoich komnatach, odmawiając gościom
towarzystwa, więc Pellinore śniadał sam. Po śniadaniu udał się na spacer plażą,
podziwiając po drodze mewy, które fruwały wokół niego niczym białe pióra do
pisania, których końce usłużnie zanurzono w atramencie. Stare kormorany tkwiły na
skałach niby krucyfiksy, susząc obwisłe skrzydła. Pellinore był smutny – jak zwykle –
ale do tego jeszcze czuł się dziwnie nieswojo: czegoś mu brakowało i sam nie wiedział
czego. Gdyby się nad tym głębiej zastanowił, stwierdziłby niechybnie, że brakuje mu
Palomidesa i Grummore’a.
Wtem usłyszał wołanie i poszedł sprawdzić, kto też to może być.
– Hop-hop, Pellinorze! Tutaj jesteśmy, tutaj!
– Czy to nie Grummore? – zainteresował się Król. – Co porabiasz tak wysoko na
skale, mój Grummorze?
– Nie widzisz Bestii, człowieku? Patrz, Bestia!
– Coś podobnego! Złapaliście starą Glatisantę!
– Przyjacielu, na litość boską, zrób coś! Siedzimy tu od wczoraj!
– A coś ty się tak dziwnie ubrał, Grummore? Cały jesteś w cętki. I co ten
Palomides ma na głowie?
– Człowieku, nie czas na pogaduszki.
– Zaraz, zaraz, Grummorze. Widzę, że ty masz ogon. Dynda ci tam z tyłu.
– To chyba oczywiste, że mam ogon. Może wreszcie przestaniesz gadać i coś
zrobisz?
Całą
noc
przesiedzieliśmy
w tej
zakichanej
szczelinie.
Padamy
z wycieńczenia, do dzieła, Pellinore. Zabij czym prędzej tę swoją Bestię.
– Co ja słyszę? A czemuż to miałbym ją zabijać?
– Niebiosa, miejcie mnie w swojej opiece! Podobno marzysz o tym od osiemnastu
lat! Nie wygłupiaj się, Pellinore, bądź kolegą, zróbże coś! Jeżeli zaraz czegoś nie
zrobisz, pospadamy stąd jak gruszki.
– Po pierwsze nie rozumiem, skąd wyście się w ogóle wzięli na tej skale. I dlaczego
jesteście tak śmiesznie ubrani? Sami wyglądacie jak jakaś Bestia. A Bestia skąd się tu
wzięła? To wszystko stało się zbyt nagle.
– Pellinorze, pytam cię po raz ostatni: zabijesz Bestię, czy nie?
– Ale za co?
– Za to, że nas zagnała na tę skałę.
– To nie jest w stylu Bestii – zauważył Król. – Bestia nie zajmuje się ludźmi do
tego stopnia.
– Palomides twierdzi – wykrztusił z wysiłkiem Sir Grummore – że ona się w nas
zakochała.
– Zakochała się w was?
– No tak. Bo przebraliśmy się za Bestię.
– Ciągnie swój do swego – wyjaśnił omdlewającym głosem Sir Palomides.
Król Pellinore zaczął się śmiać – zrazu niepewnie – po raz pierwszy od dnia
przybycia do kraju Lothian.
– No no no! Nie do wiary! Słyszał kto coś podobnego? A na jakiej podstawie
Palomides twierdzi, że ona się w nim kocha?
– Bestia – oznajmił z godnością Sir Grummore – od wczoraj krąży wokół skały.
Czochra się o nią i rozkosznie mruczy. A od czasu do czasu wygina szyję i patrzy na
nas takim dziwnym wzrokiem.
– Co znaczy „dziwnym”, Grummore?
– Kochany, sam sobie zobacz – teraz!
Bestia Dyżurna, która nie zwróciła najmniejszej uwagi na pojawienie się swego
pana, z najczulszym oddaniem wlepiała wzrok w Sir Palomidesa. Przywarła szyją do
skały i tylko od czasu do czasu merdała ogonem, przesuwając go z głośnym szuraniem
po usłanej kamykami ziemi. Chwilę popiskiwała z cicha i skrobała skałę, ale zaraz
potem – czując, że staje się zbyt nachalna – wygięła wężową szyję i ukryła łeb pod
brzuchem, wyzierając stamtąd wstydliwie okiem.
– No i czego ty chcesz ode innie, Grummore?
– Chcemy stąd zejść! – jęknął Grummore.
– To rozumiem – rzekł Król. – Uważam, że to całkiem rozsądny pomyśl. Co
prawda nadal nie do końca pojmuję, jak się tam znaleźliście, ale idea zejścia jest dla
mnie oczywista, absolutnie.
– Więc ją zabij, Pellinorze. Zabij to podłe stworzenie.
– Podłe? – zdziwił się Król. – Pierwsze słyszę. Co ona wam zrobiła? Zakochani są
ulubieńcami świata. Jak mógłbym zabić biedną bestyjkę tylko za to, że jej serce
przeszyła strzała Amora? Sam jestem zakochany, wiem, co to znaczy. Odczuwam, że
tak powiem, pokrewieństwo dusz.
– Królu Pellinorze – przemówił stanowczym tonem Sir Palomides. – Albo
natychmiast poweźmiesz stosowne kroki, albo twój uniżony odda tu zaraz ducha jako
męczennik. Świeć mi Panie.
– Zrozum, drogi Palomidesie, że nawet gdybym chciał, nie zdołałbym uśmiercić
poczciwej Bestii, ponieważ dysponuję tylko tępym mieczem.
– Nawet tępym możesz ją skutecznie ogłuszyć, Pellinorze. Możesz ją rąbnąć w łeb
z całej siły, a ona – co daj Boże! – dostanie wstrząsu mózgu.
– Dobrze ci mówić, Grummore. A jak walnę, ale nie ogłuszę? Wiesz, co ze mną
będzie, jak Bestia straci cierpliwość? Szczerze mówiąc, nie rozumiem, czemuście się
tak uparli, żeby jej zrobić krzywdę. Przecież ona was kocha, sami mówiliście.
– Mniejsza o motywy, jakie kierują tym zwierzęciem. Ważne, że tkwimy tu na
skale, i ledwo się trzymamy.
– Nie widzę nic prostszego, jak zejść na dół.
– Mój dobry człowieku, czy radzisz nam zejść prosto w paszczę potwora?
– Przecież ta paszcza chce wam tylko dać buzi – zapewnił ich Król. – Ona się do
was zaleca. Nie przypuszczam, żeby chciała zrobić krzywdę. Korona wam z głowy nie
spadnie, jak dacie jej się odprowadzić do zamku. Moglibyście z nią nawet potlirtować.
Każdy lubi czuć, że kocha z wzajemnością.
– Co takiego? – zapytał lodowatym tonem Sir Grummore. – Namawiasz nas do
flirtów z tą gadziną?
– To by wam bardzo ułatwiło sprawę. Mam na myśli bezpieczny powrót do domu.
– Jak sobie wyobrażasz taki flirt?
– Na przykład Palomides mógłby co pewien czas spleść się z nią szyjami, podczas
gdy ty merdałbyś ogonem. Gdyby jeszcze Palomides zechciał polizać ją w nos... ale nie
sądzę.
– Pański uniżony – jęknął omdlewającym głosem Sir Palomides – na pewno nie
będzie się splatał, nie mówiąc już o lizaniu. Szczerze mówiąc, pański uniżony właśnie
spada na łeb. Adieu.
Rzeczywiście, nieszczęsny poganin puścił występ skalny, którego trzymał się był
obiema rękami i zaczął spadać wprost w paszczę potwora, lecz Sir Grummore złapał
go w samą porę, a resztka guzików pomogła im utrzymać się razem.
– No widzisz! – zawołał do Króla z wyrzutem Sir Grummore. – Widzisz coś
narobił?
– Ależ szanowny kolego...
– Nie jestem żadnym twoim szanownym kolegą. Celowo wystawiasz nas na
zagładę.
– Licz się pan ze słowami!
– Chcesz naszej zguby! Człowieku bez serca! Zakłopotany Król poskrobał się po
głowie.
– Mógłbym spróbować – odezwał się niepewnie – przytrzymać ją za ogon, gdy wy
tymczasem sprintem pobiegniecie do zamku.
– No to trzymaj! Trzymaj! Trzeba coś zrobić, bo Palomides lada chwila spadnie
i rozlecimy się na pół.
– Jednak wciąż nie rozumiem – zauważył ze smutkiem Król – dlaczego
musieliście się tak poprzebierać. Jest to dla mnie niewyjaśnioną zagadką.
– Ha, trudno – westchnął, ujmując bestię za ogon. – Chodź, staruszko. W każdych
okolicznościach trzeba wybierać najmniej szkodliwe wyjście. No już, trzymam. Teraz
uciekajcie. Szybciej, Grummore! Mam wrażenie, że Bestii się to nie podoba. Leżeć, ty
brzydka! Prędzej, Grummore! Ty niedobra Bestio! A masz! Ty brzydka! Brzydka
Bestia! Leżeć! Tempo, panowie, tempo! Chodź no tutaj! Nie rusz! Do nogi! Ojej,
wyrywa mi się! Do nogi, słyszałaś! Do nogi! Wróć! Ty paskudna bestyjo! Grummore,
szybciej, szybciej! Siad! Siad! Bestia, leżeć! Głucha jesteś? Uwaga, panowie, zaraz mi
się wyrwie! Taka jesteś? Poczekaj. A masz! Au! Ugryzła mnie!
Błyskawicznie dopadli zwodzonego mostu, który zamknął się za nimi w mgnieniu
oka.
– Fiu-fiu! – odetchnął Sir Grummore, kiedy już porozpinał guziki zadniej części
ciała i wyprostował grzbiet, ocierając pot z czoła.
– A sio! A kysz! – rozwrzeszczały się starsze przekupki, które przyszły pod zamek
z jajami.
Tylko nieliczna część ludności spoza zamku – w tym gronie Święty Toirdelbhach
i Matka Morlan – posługiwała się językiem, który można było od biedy uznać za
angielski.
– Toż to owa straszna bestyja – zauważył człowiek obsługujący zwodzony most –
co nam jaśnie rycerza do grobu wpędziła.
– Olaboga! Olaboga! – zawyli chórem gapie.
– Dzielny Sir Palomides – odzywali się tu i ówdzie w tłumie Pradawni, którzy
dobrze wiedzieli o nocnych katuszach rycerzy na skale, ale zgodnie ze swoim
obyczajem nie przyznawali się do tego głośno. – Zaraz tu padnie i wyzionie ducha.
Oczy wszystkich zwróciły się na poganina. Potwierdziło się, że istotnie Pradawni
mają rację. Sir Palomides osunął się na kamienny schodek do wsiadania na koń i leżał
tam, dysząc bardzo ciężko. Nawet nie zdjął głowy. Zdjęli mu ją dopiero dobrzy ludzie.
Potem chlusnęli kubkiem zimnej wody we własne już oblicze Sir Palomidesa i jęli go
energicznie wachlować fartuchami.
– Ajaj, biedaczysko! – rozczulali się nad nim – Sasik, Dzikusek poczciwy. Czy on
jeszcze roztworzy oczęta? Dajta jeszcze kubełeczek! Lu, na niego!
Sir Palomides z wolna przychodził do siebie i wypuszczał nosem bańki.
– Gdzie znajduje się pański uniżony? – zapytał wreszcie.
– W bezpiecznym miejscu, stary. Udało się. Bestia została na zewnątrz.
Spoza murów, jakby na potwierdzenie słów Sir Grummore’a, dobiegł ich żałosny
skowyt, przypominający wycie do księżyca trzydziestu par psów naraz. Sir Palomides
zadrżał.
– Powinniśmy wyjrzeć, czy nie nadchodzi czasem Król Pellinore.
– Oczywiście, Sir Grummorze. Dopraszam się jeszcze tylko sekundeczki na
rekonwalescencję.
– Bestia mogła mu zrobić krzywdę.
– Nieszczęsny!
– Jak się teraz czujesz?
– Niedyspozycja ustępuje – odparł Sir Palomides, bohatersko przezwyciężając
słabość.
– Nie ma więc czasu do stracenia. Bardzo możliwe, że ona właśnie go zjada.
– Prowadź więc – rzekł poganin, gramoląc się na nogi. – Naprzód, na mury!
I całe towarzystwo skierowało się ku wąskim schodkom prowadzącym na wieżę
obserwacyjną.
Daleko w dole maleńka i widoczna z tej wysokości do góry nogami Bestia Dyżurna
siedziała w wąwozie, który z tej strony ograniczał zamek. Siedziała na kamieniu,
moczyła ogon w strumieniu i z przekrzywioną głową gapiła się na zwodzony most.
Siedziała tak bez ruchu, z wywieszonym jęzorem. Nigdzie natomiast nie było ani śladu
Pellinore’a.
– Więc jednak go nie zjada – zauważył Sir Grummore.
– Może już zjadła.
– Coś ty, stary, nie dałaby rady. Nie starczyłoby jej czasu.
– No i chyba musiałaby zostawić chociaż parę kości. Albo przynajmniej zbroję.
– Święte słowa.
– Co twoim zdaniem powinniśmy uczynić?
– Ciekawe pytanie.
– Czy powinniśmy podjąć wycieczkę za mury?
– Sądzę, że i tu można dobrze poczekać na rozwój wydarzeń. A jakie jest twoje
danie, Palomidesie?
– Co nagle, po diable – zgodził się sentencjonalnie Sir Palomides.
Minęło pół godziny i frakcja Pradawnych, znudzona brakiem rozrywki, poczłapała
schodkami w dół na mury obronne i stamtąd zaczęła rzucać kamieniami w Bestię
Dyżurną. Rycerze pozostali na posterunku.
– Ładny bigos.
– To prawda.
– Jak się tak głębiej zastanowić...
– Otóż to właśnie.
– Z jednej strony Królowa Orknejów o coś się dąsa – a sam przyznasz, że trudno
było nie zauważyć, że w sprawie jednorożca zachowała się dość dziwnie. Z drugiej
strony Pellinore wciąż pokazuje te swoje humory. Ty, jeśli dobrze pamiętam, kochasz
się w Pięknej Izoldzie. A obu nas prześladuje Bestia.
– Niezręczna sytuacja.
– Miłość – skonstatował z zażenowaniem Sir Grummore – to naprawdę dosyć
potężne uczucie, kiedy się nad tym głębiej zastanowić.
W tej samej chwili, jakby na potwierdzenie opinii Sir Grummore’a, na ścieżce
wiodącej granią nadmorskich skał pojawiły się dwie splecione uściskiem postacie.
Zbliżały się do zamku, toteż już po chwili można było ustalić ich tożsamość. Jedną
z postaci był król Pellinore, ramieniem obejmujący w talii tęgą damę w średnim
wieku, ubraną w suknię do konnej jazdy. Zażywne oblicze damy i bez wierzchowca
miało w sobie coś z konia. W wolnej ręce dama dzierżyła szpicrutę. Włosy miała
schludnie upięte w koczek.
– To nikt inny tylko córka Królowej Flandrii!
– Hej, wy tam! – zawołał z dala król Pellinore, ledwie ich zobaczył na wieży. –
Widzicie? No i co? Kto by to pomyślał? Kto by się spodziewał? Widzicie, kogo
znalazłem?
– Akurat! – huknęła dama gromkim głosem, klepiąc go pieszczotliwie szpicrutą
po policzku. – Kto kogo znalazł?
– Tak, tak, oczywiście. To nie ja ją znalazłem, skąd znowu. To ona mnie znalazła!
I co wy na to?
– Wiecie co? – ciągnął rozradowany Król, wcale nie czekając na odpowiedź. – Na
moje listy po prostu nie dało się odpisać! Nigdzie nie podałem naszego adresu! No bo
my przecież nie mamy adresu. Czułem, że z tymi listami jest coś nie w porządku.
A Piggy, imaginujcie sobie, skoczyła na koń i puściła się za mną galopem przez bagna,
i spadła z siodła! Bestia Dyżurna bardzo jej pomogła – ona ma świetny węch – a i ta
nasza czarodziejska łódź nie była taka znowu głupia, bo widząc jak usycham
z tęsknoty, popłynęła z powrotem i przywiozła mi je obie! Kochana łódeczka. Trafiły
na nią przechodząc przez rzekę. I oto są!
– No, ale co my tak stoimy? – zreflektował się Król. Był tak przejęty, że nikomu
nie dawał dojść do głosu. – Chciałem powiedzieć: po co my tak wrzeszczymy? Czy to
wypada? Czy nie powinniście raczej zejść na dół i powitać nas uroczyście w murach
zamku? Co się w ogóle dzieje ze zwodzonym mostem? Zepsuty?
– Bestia, Pellinorze, Bestia! Siedzi w fosie!
– Czego znowu chcecie od Bestii?
– Trzyma zamek w oblężeniu.
– Ano tak. Już sobie przypominam – rzekł Król. – Ugryzła mnie!
– Ale wiecie co? – pomachał im radośnie obandażowaną ręką. – Piggy założyła mi
taki śliczny opatrunek, z tego no, jak się nazywa...
– Z damskiej halki! – huknęła gromko córka Królowej Flandrii.
– Tak jest, z własnej halki.
Króla tak to rozbawiło, że cały się trząsł ze śmiechu i nie mógł przestać.
– Doskonale, Pellinorze, doskonale, ale co zamierzasz zrobić w kwestii Bestii?
Jego Wysokość, pijany szczęściem, zbagatelizował pytanie.
– A tam, Bestia! Co za problem? Zaraz ją usadzę!
– Już cię tu nie ma! – zawołał stając na skraju fosy i groźnie potrząsając mieczem.
– Już cię nie ma! Won stąd! A sio! A sio!
Bestia Dyżurna zwróciła ku niemu powłóczyste spojrzenie. Na znak, że poznaje
Pellinore’a, machnęła nawet niemrawo ogonem, ale zaraz znów skupiła całą swoją
uwagę na baszcie, gdzie siedzieli rycerze. Kamienie, którymi do czasu od czasu rzucali
w nią Pradawni, chwytała zręcznie w locie i połykała – dokładnie w ten sam
denerwujący sposób, który stosują kury, kiedy próbuje sieje skądś odpędzić.
– Opuścić zwodzony most! – rozkazał Król. – Ja ją tutaj przypilnuję. A sio! A sio!
Most zwodzony opuszczał się z wyraźnym wahaniem. Bestia natychmiast dała
krok w jego stronę. Na jej pysku malował się wyraz nadziei.
– Uwaga! – komenderował Król. – Wskakuj prędko do środka! Ja osłaniam tyły!
Piggy wskoczyła na most jeszcze zanim dotknął ziemi. Król Pellinore – mniej
zwinny czy też bardziej oszołomiony miłością – zderzył się z ukochaną w samej
bramie. W tej samej chwili Bestia Dyżurna wpadła na nich od tylu i powaliła Króla na
płask.
– Uwaga! Uwaga! – podnieśli wrzask giermkowie, handlarki rybami, sokolnicy,
kowale i brzechwiarze, a także wszyscy inni dobrzy ludzie zgromadzeni wewnątrz
zamkowych murów.
Córa królowej Flandrii rzuciła się na Bestię jak tygrysica stająca w obronie
młodych.
– Precz, bezwstydnico! – krzyknęła i dała Bestii szpicrutą po nosie. Stworzenie
cofnęło się zaskoczone, łzy stanęły mu w oczach, a obsługujący most skrzętnie
wykorzystali ten moment i krata bramy oddzieliła Bestię od uciekinierów.
Wieczorem stało się jasne, że sytuacja znowu jest krytyczna. Glatisanta
najwyraźniej postanowiła oblegać zamek dopóty, dopóki nie dostanie ukochanego.
W tej sytuacji Pradawni, którzy przybyli na targ z jajami, odmówili wyjścia za bramę
bez eskorty. Konwój złożony z trzech rycerzy z obnażonymi mieczami odprowadził ich
do stóp wzgórza.
Wiejską drogą wędrował obdarty Sylen – Święty Toirdealbhach, z obstawą
czterech małych chłopców. Od Świętego zalatywało whisky. Był on tego dnia
w wyjątkowo buńczucznym nastroju, czemu dał wyraz wymachując maczugą.
– Koniec z bajkami! – darł się Święty. – Albo to nie mam się żenić z Matką Morlan
i pojedynkować z Duncanem, i nigdy więcej nie być Świętym?
– Gratulacje! – wrzasnęli chórem chłopcy, po raz setny.
– Nam też ostatnio los sprzyja – powiedział Gareth. – Codziennie usługujemy
przy kolacji.
– Chwała Bogu! Naprawdę codziennie?
– Naprawdę. I mama chodzi z nami na spacery.
– No widzicie. Dla chcącego nic trudnego.
Święty dojrzał konwój z daleka i wydał okrzyk bojowy wodza Irokezów.
– Do broni!
– Spokojnie, spokojnie – powstrzymali go rycerze. – Niech się Święty tak nie
gorączkuje. Te miecze nie zostały dobyte do walki.
– A do czego? – zaciekawił się Święty, po czym podszedł do Króla Pellinora, aby
go ucałować i chuchnąć mu w nos.
– Czy Święty istotnie się żeni? – zagadnął go Król. – Boja tak. Bardzo się Święty
denerwuje?
Zamiast odpowiedzi, świątobliwy mąż objął Króla za szyję i zaciągnął go do
szałasu Matki Morlan. Niespecjalnie zachwyciło to Pellinore’a, który miał ochotę jak
najszybciej wrócić do swojej Piggy, ale tradycji musiało się stać zadość i wieczór
kawalerski był nieunikniony. Celtycka podejrzliwość ulotniła się nagle niby mgła – czy
to pod wpływem miłości, czy whisky, czy z jeszcze innego powodu – i trzej waleczni
południowcy zostali nareszcie powitani jak goście w samym sercu Północy.
ROZDZIAŁ XII
Bitwa
pod
Bedegraine,
w pobliżu
miejscowości
Sorhaute
w Puszczy
Sherwoodzkiej, rozegrała się w Zielone Świątki. Była to bitwa pamiętna o tyle, te pod
pewnymi względami stanowiła XII-wieczny odpowiednik współczesnej wojny
totalnej.
Jedenastu królów chciało pokonać swego suwerena po normańsku – czyli metodą
„polowania na lisa”, którą stosowali w bitwach Henryk II i jego synowie, a której
główne cele były dwa: rozrywka i łupy. Najmniej liczyła się w tej taktyce sama walka.
Królowie i wywodzący się z ich szlachty rycerze, którzy z wyglądu przypominali czołgi,
chętnie podjęli sportowe ryzyko. Król Loth mógł bez przesady stwierdzić, że
dowodzona przez niego rebelia przeciwko Królowi jest jak polowanie na lisy, tyle że
bez wyrzutów sumienia i bez większego ryzyka.
Ale i ta strategia wymagała ludzi. Nawet jeśli rycerze sami nie mieli chęci
wzajemnie się mordować, to przecież nic im nie przeszkadzało rżnąć łyków. Cała
zabawa byłaby dla rycerzy niewiele warta, jeżeli po bitwie, o zachodzie słońca, nie
mogliby zakosztować liczenia trupów na pobojowisku.
Zgodnie z życzeniem zbuntowanych baronów była to więc bitwa podwójna;
inaczej mówiąc, wojna w wojnie. Po zewnętrznej orbicie maszerowało sześćdziesiąt
tysięcy chłopów i najemników. To kiepsko uzbrojone mięso bitewne Pradawnych ziało
nienawiścią do liczącej dwadzieścia tysięcy ludzi saskiej piechoty Artura, a przyczyną
nienawiści były, rzecz jasna, tragiczne dzieje Celtów. Między armiami panował
autentyczny konflikt rasowy. Był to jednakże konflikt sterowany z góry, przez
możnych panów, osobiście nie za bardzo spragnionych krwi nieprzyjaciela. W tej
sytuacji armie odgrywały role psich sfor, których zmagania obserwowali myśliwi,
traktujący wojnę jako emocjonujące igrzysko. Gdyby sfora Lotha się zbuntowała, Loth
i jego sojusznicy bez wahania połączyliby swe siły z Arturem dla zdławienia ludowej
rebelii.
Szlachetni panowie z wewnętrznych orbit wojsk po obu stronach byli na ogół
w znacznie lepszych stosunkach z sobą wzajemnie niż z własnymi armiami. Żołnierzy
używali wszak tylko do celów statystycznych i widowiskowych. Za dobrą wojnę
uważali taką, w której ręce, nogi i głowy fruwają w powietrzu, a szczęk oręża
rozbrzmiewa echem po wodach i lasach. Rzecz jasna, że fruwające ręce, nogi i głowy
miały pochodzić od prostaków, za to szczęk oręża – które na ogół nie sięgało zakutych
w stal torsów i kończyn – od żelaznej szlachty. Taka opinia o godziwej wojnie
panowała w środowisku dowódców armii Lotha. Uważali oni, że wystarczy pozbawić
głów odpowiednio dużą liczbę łyków i odpowiednio zademonstrować potęgę oręża
angielskim dowódcom, aby Artur dalszy opór uznał za bezcelowy i ogłosił kapitulację.
Wówczas ustalono by finansowe warunki traktatu pokojowego – innymi słowy: czysty
zysk z okupu – i wszystko zostałoby mniej więcej po staremu, z tą tylko różnicą, że
zniosło by się umowne pojęcie feudalnego suwerena, które w końcu tak czy owak było
czystą fikcją.
Rozumie się samo przez się, że wojna w stylu normańskim obfitowała w sztywne
reguły gry, tak jak obfituje w nie polowanie na lisy. Mogła się odbyć tylko na
wyznaczonym polu, pod warunkiem sprzyjającej pogody, a walczyło się według norm
ustalonych w poprzednich bitwach.
Artur przyjął inną koncepcję. Jego zdaniem napuszczanie na siebie nawzajem
osiemdziesięciu tysięcy prostych ludzi, podczas gdy garstka opancerzonych jak czołgi
facetów kombinowała jak pomnożyć łupy, było ze wszech miar niezgodne z zasadami
sportu. Artur mierzył ręce, nogi i głowy miarą ich indywidualnych właścicieli – nawet
jeśli właścicielami byli prości chłopi pańszczyźniani. To Merlin nauczył go nieufności
wobec logiki, w myśl której można było plądrować wsie, rujnować gospodarstwa
i mordować żołnierzy po to, aby samemu zagarnąć obfity łup, nie gubiąc włoska
z głowy – tak jak to czynił legendarny Król Ryszard Lwie Serce.
Król Artur zarządził, że w jego bitwie nie wolno brać łupów. Jego rycerze mieli
walczyć nie z najemną piechotą wroga, tylko z rycerzami Konfederacji Celtyckiej.
Piechota – jeśli taka jej wola – niech się bije z piechotą strony przeciwnej, skoro
chodzi im o coś więcej niż tylko o podział łupów. Niech walczą, jak potrafią. Co się zaś
tyczy szlachty – ta miała atakować szlachtę buntowników całkiem serio, jakby to byli
prości żołnierze i nic więcej. Rycerze mieli przykazane nie bawić się w żadne
konwencje i tańce z szablami, tylko prowadzić wojnę z rzeczywistym wrogiem, aż
wrogowi odechce się wojaczki, gdy zobaczy, czym ona rzeczywiście pachnie.
A po wojnie – Król Artur był tego całkowicie pewien – zadaniem jego życia będzie
rozprawić się z wszelką Siłą, która drwi sobie z przyzwoitości.
Trudno się zatem dziwić, że wojsko Króla Artura dało się wyspowiadać w noc
przed bitwą. Coś z młodzieńczej wizji monarchy przeniknęło jednak sekretną drogą
do serc dowódców i żołnierzy. Jakby nagle pojęli, że idea Okrągłego Stołu musi się
urzeczywistnić przez czyny niebezpieczne, a czasem niegodne, które jednak prowadzić
mają do godnego celu. Wszyscy czuli, że czeka ich bitwa krwawa, okrutna i bez
nagrody. Bitwa, za którą nie dostaną nic, prócz niewymiernej w złocie świadomości,
że uczynili, co do nich należało, i pokonali własny strach. Źli ludzie gardzą tego
rodzaju satysfakcją, nazywają ją „romantyczną bohaterszczyzną”, lecz to bynajmniej
nie ujmuje chwały bohaterom. Ta idea przepełniała serca młodzieńców, którzy klękali
przed biskupami, aby przyjąć z ich rąk Boże Ciało. Wiedzieli, że wróg ma nad nimi
trzykrotną przewagę; że ich ciepłe, młode ciała mogą stygnąć na ziemi o zachodzie
słońca.
Artur zaczął bitwę od karygodnego pogwałcenia reguł gry i w miarę rozwoju
sytuacji dopuszczał się dalszych wykroczeń. Po pierwsze, nie odczekał do powszechnie
przyjętej pory rozpoczynania walk. Obyczaj nakazywał, aby Artur dał wojsku
spokojnie zjeść śniadanie, po śniadaniu przedefilował z nim przed armią Lotha
i dopiero gdzieś około południa, gdy linie zostaną prawidłowo ustawione, dał sygnał
do rozpoczęcia bitwy. Na ten sygnał rycerze Artura powinni byli rozpocząć krwawą
rzeź piechoty armii Lotha, a rycerze Lotha powinni byli zrobić to samo w odniesieniu
do piechoty Króla Artura. Słowem powinna była nastąpić krwawa jatka.
Tymczasem Artur zaatakował nocą. Po ciemku, z zaskoczenia – co jest metodą
prymitywną i niegodną dżentelmena – spadł jak jastrząb na obóz buntowników. Krew
pulsowała mu w nabrzmiałych żyłach, a Ekskalibur opętańczo śmigał w dłoni. Nie
przeląkł się trzykrotnej przewagi liczebnej. Jeśli chodzi o samych rycerzy, proporcje
przedstawiały się jeszcze mniej korzystnie dla niego. Dość powiedzieć, że tylko jeden
ze zbuntowanych królów – Król Stu Rycerzy – miał w swojej armii dwie trzecie całej
liczby rycerstwa, które zasiąść miało ostatecznie przy Okrągłym Stole. Trzeba
pamiętać, że to nie Artur rozpętał wojnę, aby walczyć we własnym kraju, setki mil od
najbliższej granicy, z agresorem, którego niczym nie sprowokował. Padły namioty,
stanęły pochodnie, błysnęły nagie ostrza i wrzask bitewny zmieszał się z jękiem
zaskoczenia. Zgiełk, zjawy katów i zjawy ofiar na tle łuny pożaru – oto sceneria
miejsca w Puszczy Sherwood, gdzie dzisiaj dęby tulą się do siebie.
Początek był mistrzowski i z miejsca przyniósł przewagę atakującym. Jedenastu
Królów i ich baronowie mieli już zbroje na sobie – ubieranie rycerza w zbroję trwało
tak długo, że na ogół poświęcano na to całą noc przed bitwą. Gdyby nie to, zwycięstwo
wojsk Artura byłoby niemal bezkrwawe. Skoro jednak panowie okazali się zakuci
w stal, Artur przejął inicjatywę i nie wypuszczał jej z garści. Rycerze Pradawnych
wycinali sobie mieczami drogę z ruin obozowiska, walcząc wręcz z rycerzami Króla
Artura, którzy stawali im na drodze. Wreszcie udało im się skupić w zbrojny pułk –
i nawet ten pułk, chociaż niekompletny, kilkakrotnie przewyższał liczebnie zastęp
zbrojnych, którymi dysponował Król Artur. Lecz pułk Pradawnych, chociaż
stosunkowo liczny, nie nawykł do walki bez żywej tarczy piechoty. Nie było czasu, aby
ustawić wojsko w szyku, a większość łyków, którzy kręcili się bliżej szlachty, była
zdemoralizowana i niekarna. Artur puścił własną piechotę pod wodzą Merlina do
toczącej się na obrzeżach obozu walki z pieszymi wroga, sam zaś, wraz z kawalerią,
dalej ostro nacierał na rycerzy. Zmusił ich do ucieczki i ścigał bez pardonu. Rycerze
byli skrajnie oburzeni zachowaniem Króla, które poczytali sobie za osobistą zniewagę
i przejaw bandytyzmu: kto to widział, rzucać się z bronią na barona, jak na byle
bosego saskiego łyka?
Lecz prawdziwie karygodnym przewinieniem Króla było to, że zaniedbał tychże
właśnie łyków. Wojnę plemienną – a był to konflikt rzeczywisty, nawet jeżeli niegodny
– pozostawił do rozegrania plemiennej piechocie pod dowództwem Merlina,
w dodatku na terenie obozu, z którego właśnie uciekała jazda. Na jednego Germanina
przypadało trzech Celtów, na szczęście osłabionych siłą zaskoczenia. Artur nie życzył
Celtom źle – jego nienawiść skupiła się na przywódcach buntu, którym woda sodowa
uderzyła do głów – wiedział jednak, że nie obejdzie się bez walki prostych ludzi.
Naturalnie miał nadzieję, że walkę tę wygra jego lud. Sam jednak całą uwagę
poświęcił dowódcom wroga. Karygodny błąd tej strategii stawał się z każdą chwilą
bitwy coraz bardziej oczywisty.
Jedenastu Królom udało się bowiem sklecić mur piechoty, za którym oczekiwali
szarży Artura. Artur powinien był szarżować bez pardonu na ten kordon trzęsących
portkami prostaków, nikogo nie oszczędzając. Lecz tego nie uczynił. Przegalopował
przez pierścień piechoty nie tykając jej, jakby to wcale nie byli jego wrogowie, a całe
ostrze szarży skierował na zbrojne centrum formacji nieprzyjaciela. Piechota Celtów
z radością powitała ów dowód łaski. Najwyraźniej nie poczytywali sobie za wielki
honor umrzeć za Lothian. Dyscypliny, jak to później ocenili generałowie rebeliantów,
nie dało się nazwać iście piktyjską.
Zaczęto szarżować.
Może zdarzyło wam się na paradzie wojskowej widzieć szarżę kawalerii? Jeśli tak,
to sami najlepiej wiecie, jak nieodpowiednim jest tu określenie „widzieć”. Szarżę
bowiem przede wszystkim słychać. To grom, trzęsienie ziemi i wściekłe werble kopyt,
spod których sypią się skry. I to nawet w przypadku lekkiej jazdy – a co dopiero
ciężkiej! Wyobraźcie sobie szarżę, w której uczestniczą konie dwa razy cięższe niż te,
których my używamy do polowań, a i ludzie na nich siedzący są dwa razy ciężsi niż
współcześni jeźdźcy, ponieważ mają na sobie zbroję i dzierżą potężne tarcze. Weźcie
też pod uwagę, że efektu akustycznego dopełnia piekielny szczęk i klangor
krzyżowanej broni. Mundury zastąpcie w wyobraźni zgrzytliwymi pancerzami.
Pancerze niby lustra rażą odbitym słońcem, a jeźdźcy, zamiast lekkich pik naszych
lansjerów, trzymają w dłoniach stalowe włócznie. Ostrza włóczni chylą ku ziemi.
Szarża rusza z kopyta. Ziemia dudni. Za jazdą fruwają fontanny kamieni i opadają na
zryte kopytami pole. Przede wszystkim trzeba się bać nie ludzi, nie ich mieczy, ani
nawet włóczni, lecz końskich kopyt. To one – transportery żelaznej falangi – panują
nad polem walki wzdłuż i wszerz. Nie ma przed nimi ucieczki. Głośniejsze niż
wszystkie werble, wszystko zetrą w pył na twardo ubitej ziemi.
Rycerze konfederacji walecznie stawiali czoła bezczelnej napaści. Wytrzymali
natarcie i odpowiedzieli atakiem na atak. Jednak nietypowość sytuacji, w której
przeciwnik nie uszanował ich rangi społecznej, a na dodatek natarł arogancko z siłą
czterokrotnie mniejszą-nie mówiąc już o tym, że nacierał raz po raz, bez chwili
wytchnienia – wywarła pewien wpływ na morale rycerzy Lotha i jego sojuszników. Po
jakimś czasie zaczęli cofać się przed szarżą, chociaż nadal w ordynku, i pozwolili się
pędzić po obrzeżu rozległej sherwoodzkiej polany, która wyglądała jak ujście rzeki
traw, z obu stron obrośnięte drzewami.
W tej fazie walki kilku rycerzy popisało się wyjątkową dzielnością. Król Loth
pokonał osobiście Sir Meliota de la Roche i Sir Clariance’a. Następnie, wysadzony
z siodła przez Kaya, zręcznie dosiadł rumaka z powrotem, jedynie po to, aby
podstawić ramię pod miecz samego Artura, który był wszędzie jednocześnie – młody,
triumfujący, ogarnięty euforią walki.
Jak na dowódcę, Loth miał w sobie zbyt wiele kapralskiej służbistości, nie mówiąc
o tym, że był raczej tchórzliwy. Trzeba mu jednak przyznać pewne zdolności
taktyczne. Około południa zorientował się, że narzucono mu oto nową formę wojny,
która wymaga zmiany taktyki obronnej. Demoniczna jazda Króla Artura zupełnie nie
interesowała się łupami. Wyglądało raczej na to, że jest gotowa tak długo walić
własnym łbem o mur kawalerii Lotha, aż go przebije. Król Loth postanowił zmęczyć
przeciwnika. Na pośpiesznej naradzie wojennej za linią frontu postanowiono, że Loth
z czterema innymi królami i połową wojska wycofa się w drugi koniec polany i tam
przygotuje nowe pozycje. Pozostałych sześciu królów mogło całkiem skutecznie
zatrzymać Anglików, a w tym czasie reszta, która oddali się po wodzą Lotha,
odpocznie i zreformuje szyki. Kiedy już obejmą nowe pozycje, sześciu królów
awangardy wycofa swoje oddziały przez linię Lotha, którego wypoczęte wojsko w ten
sposób stanie na froncie.
Rozdzielili się zgodnie z planem.
Artur uznał moment podziału wojsk przeciwnika za sposobność, na którą właśnie
czekał. Zaraz posłał koniuszego w głąb lasu. Zawarł bowiem układ o wzajemnej
pomocy z dwoma francuskimi królami, Banem i Borsem, którzy przybyli mu na
odsiecz z Francji, wiodąc około dziesięciu tysięcy żołnierzy. Francuzi siedzieli
w puszczy po obu stronach polany jako wojskowe rezerwy. To właśnie na nich Król
Artur usiłował naprowadzić wroga. Koniuszy pogalopował w las, spomiędzy gęstych
dębów błysnęły pancerze – i Loth dał się złapać w pułapkę. Zauważył ukryte oddziały
tylko z jednej strony, tam, gdzie Bors właśnie rozwijał szyki. Nie przyszło mu do
głowy, że na przeciwległym skrzydle czai się Ban.
W tej sytuacji Lothowi zaczęły wysiadać nerwy. Był ranny w ramię, otoczony przez
wroga, który drwił sobie najwyraźniej ze śmierci dżentelmena na polu bitwy, a teraz
jeszcze na dodatek wpadł w pułapkę. „Broń nas, Panie, przed śmiercią i niecnym
podstępem”, miał ponoć wówczas rzec, jak notują kroniki, „bo widzę, że marny nasz
los”.
Odłączył od swoich wojsk Króla Caradosa z mocnym oddziałem, aby ten stawił
opór Królowi Borsowi, a ledwie to uczynił, ujrzał, że na hasło drugiego posłańca
Artura z przeciwległej ściany lasu wyrasta armia Króla Bana. Loth nadal miał, co
prawda, przewagę liczebną, ale na ten widok nerwy wysiadły mu z kretesem. „Ha!”,
przemówił rzekomo do Księcia Cambeneta: „Klęska nas chyba nie minie”. Podobno
nawet zaszlochał „z wielkiej żałości i upokorzenia”.
Carados został wysadzony z siodła, a oddział jego rozbity przez Króla Borsa.
Awangarda sześciu królów ledwo zipała pod ciosami szarży Artura. Loth, z dywizją
Króla Morganore’a, zwrócił się frontem do Króla Bana, pragnąc odeprzeć jego atak.
Gdyby słońce zaszło o godzinę później, rebelia zostałaby stłumiona jeszcze tego
samego dnia. Ale słońce zaszło tak jak miało zajść, przychodząc w sukurs Pradawnym,
a księżyc był w tej kwadrze niewidoczny. Artur odwołał wojska z placu boju,
a stwierdziwszy – i słusznie – że armia przeciwnika jest kompletnie zdemoralizowana,
pozwolił ludziom wyspać się aż do rana, z bronią u boku, pod ochroną nielicznych,
lecz za to czujnych wartowników.
Wycieńczone oddziały wroga, które poprzednią noc miast przespać przegrały
w kości, tej nocy znów nie spały, trwając na posterunkach albo na naradach. Jak
wszystkie armie, które kiedykolwiek walczyły przeciwko Gramarii, armie Jedenastu
nie miały do siebie wzajem za grosz zaufania. Poza tym wszyscy dowódcy spodziewali
się powtórzenia nocnego ataku. Przygnębieni klęską rycerze nie mogli się pogodzić co
do kapitulacji lub dalszej walki. Dopiero o pierwszym brzasku król Loth zdołał
przeforsować swoje stanowisko.
Resztki piechoty miały być, zgodnie z planem bojowym Lotha, puszczone luzem
jak bydło – niech każdy ratuje własny zadek jak potrafi. Rycerze natomiast mieli
utworzyć jedną zwartą falangę i wspólnym frontem stawić opór szarżom, a ktokolwiek
zbiegłby z pola walki, miał być na miejscu stracony za tchórzostwo.
Artur uderzył na nich z samego rana, zanim zdążyli do końca uformować szyki. Na
początek, zgodnie ze swoją taktyką, wysłał tylko niewielki oddziałek czterdziestu
włóczni. Mężna bojówka szturmowa ochoczo podjęła dzieło poprzedniego dnia.
Galopem dopadli linii Lotha, wbijali się w nią lub ją nawet łamali i po błyskawicznym
odwrocie, reformując szyk, uderzali na nowo. Żelazny oddział cofał się przed ich
kąśliwymi atakami, już całkiem pozbawiony ducha i wiary w zwycięstwo.
W południe trzej królowie uderzyli pełną siłą, zadając decydujący cios. Huknęło,
jakby wielki, przeciągły grzmot runął na pole bitwy, frunęły w górę połamane
drzewce, konie stanęły dęba przed dzikim żywiołem, a puszcza zadrżała od wrzasków
i jęków. W chwilę potem nienaturalna cisza zaległa nad zdeptaną murawą, zrytą
końskimi kopytami i usianą resztkami śmiercionośnych narzędzi, między którymi
noga za nogą człapały konie z milczącymi jeźdźcami na grzbietach. Po
zorganizowanym rycerstwie celtyckim nie było ani śladu.
Merlin spotkał Króla na drodze do Sorhaute. Czarodziej szedł pieszo i wyglądał na
zmęczonego. Miał na sobie kolczugę rycerza piechoty, w której uparł się walczyć.
Niósł wiadomość, że klany piesze gotowe są ogłosić kapitulację.
ROZDZIAŁ XIII
W blasku wrześniowego księżyca, kilka tygodni później, król Pellinore i jego
narzeczona siedzieli na wysokiej skale i wpatrywali się w morze.
Wkrótce mieli wyjechać do Anglii, aby tam wziąć ślub.
Król obejmował narzeczoną wpół i przytulał policzek do jej głowy. Świat dokoła
jakby dla nich nie istniał.
– Ale Dornar to wyjątkowo śmieszne imię – mówił Król. – Skądże ci przyszło do
głowy?
– Nie mnie, lecz tobie, Pellinorze. To tyje wymyśliłeś.
– Naprawdę?
– Oczywiście, Aglovale, Percivale, Lamorak i Dornar.
– Moje kochane cherubinki! – wzruszył się Król. – Istne cherubinki! Co to
właściwie są te cherubinki?
Za ich plecami wiekowe zamczysko wznosiło się złowieszczo na tle gwiaździstego
nieba. Stłumione krzyki dobiegały od Okrągłej Wieży, ze szczytu której Grummore
i Palomides kłócili się z Bestią Dyżurną. Bestia nadal pałała gorącą miłością do swojej
atrapy i twardo kontynuowała oblężenie zamku, przerwane tylko na parę godzin
w dniu powrotu pokonanej armii Lotha. Angielscy rycerze ze zdumieniem dowiedzieli
się, że przez cały czas swojego pobytu na wyspie pozostawali w stanie wojny
z Orknejami. Niestety, było już za późno, aby się do tego faktu ustosunkować, gdyż
wojna została zakończona. Wszyscy znaleźli się wreszcie na terenie zamku. Mostu
zwodzonego od wielu dni nie opuszczano, a Glatisanta leżała u stóp wieży
w księżycowym blasku, od którego jej łeb lśnił, jakby był ze srebra. Pellinore
kategorycznie zabronił ją zabijać.
Któregoś dnia pod zamkiem pojawił się Merlin z plecakiem i w ogromnych
turystycznych butach. Zamek leżał na szlaku jego północnej wędrówki. Gładki,
śnieżnobiały i połyskliwy, Merlin wyglądał jak węgorz w ślubnej podróży na Morze
Sargassowe, a to dlatego, że zbliżała się pora Niume. Szedł zatopiony w myślach, gdyż
cały czas usiłował sobie przypomnieć tę ważną rzecz, o której miał koniecznie
powiedzieć uczniowi, dlatego tak niechętnie rozmawiał z rycerzami o swoich
kłopotach.
– Szanowny panie! – zawołali go ze szczytu wieży. – Chodzi o Bestię Dyżurną!
Królowa Lothian i Orknejów wpadła z jej powodu w wisielczy humor!
– Pewni jesteście, że to z powodu Bestii?
– Absolutnie pewni, dobrodzieju, Bestia trzyma nas w oblężeniu.
– My sami, o czcigodny – biadolił do wtóru Sir Palomides – mieliśmy
nieostrożność przebrać się za coś w rodzaju tej Bestii. Widziała, jak wchodzimy do
tego zamku. Stworzenie owo zdradza – ehem! – objawy silnego ku nam afektu. Nie
chce stąd odejść, przekonane, że ukochany jej pozostaje na terenie zamku. W związku
z powyższym opuszczenie mostu grozi nieprzyjemnymi konsekwencjami.
– Powinniście jej samej to wszystko powiedzieć. Wyjdźcie na mury i wyjaśnijcie
stworzeniu pomyłkę.
– Myślisz pan, że zrozumie?
– Bądź co bądź – rzekł czarodziej – jest to bestia magiczna. Istnieje
prawdopodobieństwo, że zrozumie.
Niestety, próba wyjaśnienia spaliła na panewce. Bestia patrzyła na nich jak na
kłamców.
– Hej, Merlinie! Proszę jeszcze nie odchodzić!
– Muszę iść – odrzekł pogrążony w myślach czarodziej. – Muszę koniecznie coś
gdzieś zrobić, tylko nie pamiętam co. Na razie idę dalej swoją trasą. Mam spotkanie
z mistrzem
Bleise w North Humberlandii. Mistrz spisze kronikę bitwy, potem będziemy we
dwóch obserwowali dzikie gęsi, a potem... właśnie tego nie pamiętam.
– Merlinie, słuchaj, Bestia nam nie wierzy!
– Trudno – odparł czarodziej głosem zatroskanym. – Ja nie mogę tu zostać.
Wybaczcie, panowie. Wytłumaczcie mnie, proszę, przed Królową Morgause
i przekażcie jej moje uszanowanie.
To rzekłszy, Merlin wspiął się na palce i zaczął kręcić piruety, szykując się do
zniknięcia. Tylko niewielką część trasy pokonywał pieszo.
– Merlinie! Merlinie! Chwileczkę!
Merlin, który już zdążył zniknąć, pojawił się jeszcze na moment i ze złą miną
zapytał:
– O co chodzi?
– Bestia nie chce nam wierzyć. Co robić? Merlin zmarszczył brwi.
– Poddajcie ją psychoanalizie – poradził po chwili namysłu i znowu zaczął kręcić
się na palcach.
– Czekaj, Merlinie! Powiedz jak to się robi?
– Zwyczajnie.
– Jak to zwyczajnie? – krzyknęli zrozpaczeni.
Lecz Merlin zniknął na dobre i tylko jego glos pozostał jeszcze w powietrzu.
– Wypytajcie ją o sny i tak dalej. Porozmawiajcie z nią o życiu. Byleby nie za dużo
Freuda.
Tak poinstruowani, Grummore i Palomides wzięli się do dzieła najlepiej jak
umieli. Na króla Pellinore’a nie było co liczyć, gdyż miał ważniejsze sprawy.
– Więc to jest tak – wrzeszczał do Bestii z wieży Sir Grummore. – Kurka składa
jajko, a potem...
Sir Palomides przerwał mu w pół zdania, aby wygłosić pogadankę o kwiatkach
i motylkach.
W głębi zamku, w królewskiej komnacie, Król Loth i jego małżonka spoczywali
w małżeńskim łożu. Król spał głęboko, strudzony wysiłkiem pisania pamiętników
z ostatniej wojny. Nie miał zresztą powodu do bezsenności. Co innego Morgause – ta
nie zmrużyła oka.
Nazajutrz wybierała się do Carlion, na ślub Pellinore’a. Wybierała się – tak
przynajmniej tłumaczyła mężowi – jedynie po to, by prosić Króla o łaskę. Zabierała
z sobą dzieci.
Lothowi nie podobał się ten projekt i miał ochotę zabronić rodzinie wyjazdu, ale
Królowa umiała sobie radzić z zakazami męża.
Zręcznie zsunęła się z łoża i podeszła do swojego kufra. Od powrotu armii do
zamku wiele słyszała o Arturze – o jego sile fizycznej, uroku, niewinności i łaskawości.
Nawet pokonani wrogowie, mimo zawiści i podejrzliwości, musieli przyznać, że Artur
jest wspaniały. Mówiono też o niejakiej Lionorze, córce Księcia Sanama, z którą
młody władca rzekomo romansował. Królowa po ciemku otworzyła kufer i stanęła
przy snopie księżycowego blasku, który padał z okna. Wyjęła z kufra coś bardzo
długiego i podniosła do góry. Była to taśma.
Czar z taśmą był mniej okrutny niż z czarnym kotem, za to groźniejszy
w skutkach. W fachowej terminologii nazywano go po prostu „sznurkiem”. Niemało
takich „sznurków” spoczywało w tajemnych kufrach Pradawnych. Czar ten należał
raczej do gatunku tricków, a nie magii właściwej. Morgause uzyskała taśmę z ciała
pewnego żołnierza, którego zwłoki jej małżonek przywiózł z wojny, celem pogrzebania
ich na Orkadach.
Taśmę wycinało się z ludzkiej skóry, poczynając od prawego ramienia. Nóż –
podwójnym nacięciem, aby powstał równy pas – wędrował następnie w dół po
zewnętrznej części prawej ręki, wokół kolejnych palców – jakby po szwie rękawiczki –
i wewnętrzną stroną ręki aż pod pachę. Dalej wzdłuż boku i nogi ku stopie,
wewnętrzną stroną nogi w górę, i tak dalej, aż opasawszy całą sylwetkę dotarł do tego
prawego ramienia, z którego zaczynał wycinanie „sznurka”. Taśma była długa.
A oto jak używało się „sznurka”. Należało zaskoczyć ukochanego we śnie. Nie
budząc go, trzeba mu było zarzucić taśmę na głowę i związać w kokardę. Jeśli
przedmiot zabiegów obudził się w czasie tej czynności, czekała go śmierć przed
upływem roku. Jeśli się nie obudził, zakochiwał się w wykonawczyni tricku.
Królowa Morgause stała w blasku księżyca i przeciągała „sznurek” między
palcami.
Czterej synowie Królowej również nie spali. Nawet nie było ich w sypialni.
Podczas gdy rodzice spożywali uroczystą kolację, chłopcy podsłuchiwali ze schodków
i dowiedzieli się, że matka zabiera ich do Anglii.
Znajdowali się w maleńkim kościółku Men, a właściwie kaplicy, mierzącej nie
więcej niż dwadzieścia stóp kwadratowych, za to tak starej jak samo chrześcijaństwo
na wyspach. Kościółek zbudowany był, podobnie jak wielki mur, z nieociosanego
kamienia, a blask księżyca wpadał przez okno bez szyby prosto na kamienny ołtarz.
Misa na wodę święconą, którą oświetlał księżyc, była po prostu wydrążonym
kamieniem, osłoniętym cienką kamienną pokrywą.
Dziatwa Orknejów przyklękła w domu przodków. Modlili się o dochowanie
wierności matce i pamięci świętej kornwalijskiej zemsty, którą im matka przekazała,
a także o to, by nigdy nie przyszło im zapomnieć owianej wieczną mgłą krainy
Lothian, którą rządził ich ojciec.
Za oknem chudy księżyc sterczał na sztorc w przepastnym czarnym niebie jak
zakrzywiony pazur czarownicy, a wiatrowskaz w kształcie wrony ze strzałą w dziobie
wskazywał południe.
ROZDZIAŁ XIV
Na szczęście dla Sir Palomidesa i Sir Grummore’a, Bestia Dyżurna dała się
przekonać dosłownie w ostatniej chwili przed wyruszeniem ślubnego orszaku.
W przeciwnym razie nasi dwaj rycerze nie mogliby ruszyć się z zamku Orknejów
i wesele przeszłoby im koło nosa. I tak musieli tam siedzieć aż do rana, gdyż Bestia,
otrząsnąwszy się z szoku, skierowała swoje uczucia innym torem. Całą miłość przelała
na zdolniejszego z dwóch psychoanalityków – Sir Palomidesa – jak to się często
zdarza w psychoanalizie. Kategorycznie odmówiła dalszego związku z poprzednim
panem. Wobec powyższego Król Pellinore – acz nie bez żalu za tym, co minęło –
scedował swoje prawa do ścigania Bestii na Saracena. Dlatego, chociaż autor Malory
poucza nas niejednokrotnie w swoim dziele, że tylko członek rodu Pellinore’ow zdolny
był ująć Bestię, w końcowych partiach dziejów Króla Artura ścigają Sir Palomides.
Prawdę mówiąc, kwestia, kto ją ma łapać, jest bez znaczenia, bo i tak nikomu się to
nigdy nie udało.
Długi marsz na południe, do Carlion, z licznymi bagażami i konną eskortą pod
łopocącymi chorągwiami, był dla wszystkich nie lada przeżyciem. Tabor sam w sobie
był interesujący. Składał się z szeregu zwykłych wozów, wyposażonych w maszty
flagowe, między którymi rozpięto hamaki. Leżący w takim hamaku nie odczuwał
podczas jazdy właściwie żadnych wstrząsów. Nasi dwaj rycerze jechali konno za
królewskim orszakiem, zachwyceni, że udało im się mimo przeciwności losu opuścić
zamek i uczestniczyć w weselu. Wśród gości nie zabrakło Świętego Toirdealbhacha
z Matką Morlan; zanosiło się na podwójny ślub. Pochód zamykała Bestia Dyżurna,
która ani na moment nie spuszczała z oka Sir Palomidesa, obawiając się ponownego
zawodu.
Wszyscy święci powyłazili z uli, żeby im pomachać. Machali Fomorianie, Fir Bołgi,
Tuatha de Danaanowie, Starowiny i cała reszta, która bez obawy wyległa pod skały,
kurhany, góry, bagna i kopce. Jelenie i jednorożce ustawiły się szeregami na graniach,
chcąc też pożegnać weselników. Rybołówki z rozszczepionymi ogonkami nadleciały od
ujścia rzeki, skrzecząc rozgłośnie, jakby stanowiły podkład dźwiękowy sceny w porcie
w słuchowisku radiowym; białorzytki i świergotki towarzyszyły orszakowi po bokach,
polatując od skałki do skałki; górą krążyły orły, sokoły wędrowne, kruki i smugi
torfowego dymu, który ich ścigał od zamku, jakby chciał koniecznie po raz ostatni
połaskotać ich nozdrza; rytualne ołtarze i starodawne wieże obserwacyjne pyszniły się
w pełnym
blasku
słońca
prehistorycznym
kunsztem
murarskim
swoich
budowniczych; pstrągi morskie i łososie wystawiały z wody lśniące głowy; polanki,
góry i zarośnięte wrzosem stoki najpiękniejszej krainy na świecie przyłączyły się do
pochwalnego chóru i świat galicki z całej duszy śpiewał chłopcom donośny
czarodziejski hymn: Nie zapomnijcie nas!
Jeżeli już sam marsz budził w dzieciach nadzwyczajne emocje, to wspaniałości
stołecznego Carlionu dosłownie zaparły im dech w piersiach. Dokoła królewskiego
zamku rozciągała się sieć ulic – nie, jak u nich w domu, pojedyncza ulica; przy ulicach
zaś stały zamki królewskich wasali, klasztory, kaplice, kościoły katedry, targowiska
i domy kupców. Kręciły się tam setki ludzi, strojnych w błękity, czerwienie, zielenie
i wszelkie inne jaskrawe kolory. Jedni nieśli na ramionach kosze na zakupy, inni
pędzili przed sobą gęsi albo ubrani w liberię możnego pana spieszyli załatwić
polecenia służbowe. Dzwoniły dzwony, biły zegary na wieżach, łopotały sztandary –
powietrze nad miastem zdawało się żyć własnym życiem. Pełno było psów, osłów,
koni w czaprakach, duchownych i chłopskich wozów, których koła skrzypiały jak
nieszczęście, i pełno budek, w których sprzedawano lukrowane pierniki, i sklepików,
wystawiających na pokaz rozmaite części uzbrojenia w najmodniejszych wzorach
i kolorach. Kupcy handlowali jedwabiem, przyprawami korzennymi i klejnotami. Nad
każdym sklepem wisiał szyld z wymalowanym symbolem cechu, tak jak dziś wiszą
szyldy nad barami i restauracjami. Służba krążyła po winiarniach, stare kumoszki
targowały się o ceny jaj, wędrowni ptasznicy dźwigali klatki z sokołami na sprzedaż,
stateczni panowie pysznili się złotymi łańcuchami, ogorzali wieśniacy pokazywali na
ogół gołe plecy, przesłonięte tu i ówdzie skrawkami zwierzęcych skórek, chartom stale
plątały się smycze, niezwykli kupcy ze Wschodu oferowali na sprzedaż papugi,
urodziwe damy spacerowały w spiczastych, jak dla pajaców, kapeluszach,
z powiewającymi na czubkach welonami, a czasem przed taką damą szedł paź
z książką do nabożeństwa, na znak, że pani udaje się do kościoła.
Miasto Carlion okolone było warownym barbakanem: mur wokół tętniącej życiem
scenerii zdawał się nie mieć końca. Co dwieście jardów barbakan miał wieżę
obserwacyjną, a do miasta wejść można było przez jedną z czterech wielkich bram.
Kto przybywał do Carlion od strony równiny, tego z daleka witał widok zamkowych
i kościelnych wież w gęstym szyku wyrastających z muru. Wyglądało to jak dorodny
kwiat w doniczce.
Król Artur z największą radością powitał starych przyjaciół i wysłuchał nowiny
o zaręczynach Pellinore’a. Pellinore był pierwszym rycerzem, do którego młody Król,
jeszcze jako chłopczyna, w Puszczy Dzikiej, zapałał sympatią, toteż teraz postanowił
wyprawić mu weselisko jakiego jeszcze nie było. Zarezerwowano na ten dzień katedrę
w Carlion i nie szczędzono wysiłków dla zapewnienia wszystkim gościom wyśmienitej
zabawy. Uroczystą mszę weselną koncelebrował tak wielki zastęp kardynałów,
biskupów i nuncjuszów, że w ogromnej świątyni zdawało się nie być ani zakamarka
bez purpury, szkarłatów, kadzideł i ministrantów dzwoniących srebrnymi
dzwoneczkami. Co chwila jakiś mały ministrant pędził do biskupa, gorliwie dzwoniąc
dzwonkiem. Od czasu do czasu nuncjusz rzucał się na kardynała i okadzał go od stóp
do głów. Wszystko razem przypominało wojnę kwiatów. Tysiące świec płonęło przed
wspaniałymi ołtarzami. Gdzie spojrzeć, wprawne, świątobliwe dłonie rozpościerały
małe obrusiki, wznosiły w górę księgi, błogosławiły zawzięcie, chlapały wokoło
święconą wodą lub z namaszczeniem prezentowały publiczności Boże Ciało. Muzyka
była niebiańska i gregoriańska, i ambrozjańska, a kościół pękał w szwach od natłoku
ludzi. Obuci w sandały mnisi, braciszkowie i opaci przeróżnych zakonów wymieszali
się w tłumie z rycerzami, których zbroje płonęły w blasku świec. Zjawił się nawet
biskup franciszkański, na szaro, w czerwonej czapeczce. Ornaty i mitry były na ogół
szczerozłote, wysadzane brylantami, a od ich zakładania i zdejmowania szeleściło
donośnie w całej katedrze. Co się tyczy łaciny, to porozumiewano się w tym języku
z niezwykłą sprawnością i w takim tempie, że stropy drżały od dopełniaczy liczby
mnogiej, a pasterskich pouczeń, pochwał i błogosławieństw krążyła w powietrzu taka
masa, że cud iż wszyscy zgromadzeni nie poszli żywcem do nieba. Nawet sam Papież,
któremu jak najbardziej zależało na tym, by rzecz nie przeszła bez rozgłosu, udzielił
zaocznych odpustów bardzo wielu obecnym.
Po ślubie odbyła się uczta weselna. Król Pellinore i Królowa Małżonka, którzy
przez cały czas trwania poprzedniej ceremonii stali na baczność, trzymając się za ręce
– za nimi Święty Toirdealbhach z Matką Morlan – oszołomieni iluminacją świec,
wonią kadzideł i prysznicami święconej wody – zostali teraz usadzeni na honorowych
miejscach. Usługiwał im sam król Artur, z każdym podejściem do królewskiej pary
zginający kolano. Nie macie pojęcia, jaka oczarowana była Matka Morlan. Podano
pawia w cieście, węgorze w galarecie, krem Devonshire, jeżozwierza w sosie curry,
sałatkę owocową z lodem i dwa tysiące przekąsek. Biesiadzie cały czas towarzyszyły
przemówienia, pieśni, toasty i trącanie się kielichami. W pewnej chwili do pana
młodego
przybył
pędem
kurier
z North
Humberlandii
z telegramem:
„Najserdeczniejsze życzenia od Merlina. Stop. Prezent pod tronem. Stop.
Pozdrowienia dla Aglovale’a, Percivale’a, Lamoraka i Dornara”.
Kiedy ucichła wrzawa wokół telegramu i wygrzebano spod tronu ślubny prezent,
młodzież rozpoczęła najrozmaitsze gry i zabawy. Przewodził im młody paź ze świty
Króla Artura, syn Arturowego sojusznika spod Bedegraine, Bana, Króla Benwick. Na
imię miał Lancelot. Bawiono się w łowienie jabłek ustami, w cymbergaja,
w ciuciubabkę, a także wystawiono sztukę kukiełkową pod tytułem Mac i pasterze,
która wszystkich bardzo rozśmieszyła. Święty Toirdealbhach skompromitował się,
niestety, ogłuszając pewnego biskupa swoją słynną pałką w sporze o byka zwanego
Laudabiliter. Przyjęcie skończyło się o bardzo późnej godzinie uroczystym
odśpiewaniem pieśni Auld Lang Syne. Królowi Pellinore’owi było niedobrze. Królowa
Pellinorowa położyła go do łóżka, tłumacząc, że to wszystko z nadmiaru emocji.
W dalekim kraju North Humberlandii Merlin jak oparzony wyskoczył z pościeli.
Razem z mistrzem wstali poprzedniego dnia o bladym świcie, by obserwować gęsi,
więc Merlin kładł się spać bardzo zmęczony. A we śnie nagle przypomniało mu się –
no oczywiście! W chaosie spraw zapomniał zdradzić Arturowi imię jego matki! Ględził
bez końca o Utherze Pendragonie, o Okrągłych Stołach, o wojnach, Ginewrach,
pochwach na miecze, przeszłości i przyszłości – a zapomniał o rzeczy najważniejszej!
Matką Artura była Igraine – ta sama Igraine, którą zły król porwał z zamku
Tintagil; ta, o której opowiadały sobie w Okrągłej Wieży na początku tej opowieści
dzieci Orknejów. Artur został poczęty tej samej nocy, której Uther Pendragon
wtargnął do zamku Igraine. Ponieważ obyczaj nie pozwalał Utherowi poślubić wdowy
przed końcem żałoby po pierwszym mężu, Artur przyszedł na świat za wcześnie – jego
rodzice jeszcze nie byli małżeństwem. Dlatego oddano go na wychowanie do Sir
Ectora. Nikt o tym nie wiedział, oprócz Medina i Uthera. A Uther już nie żył. Nawet
Igraine nie wiedziała, gdzie odesłano jej syna.
Merlin stał boso na zimnej posadzce i kiwał się na piętach. Gdybyż od razu
zakręcił pirueta i przeniósł się do Carlion nim będzie za późno! Niestety, był
zmęczony, oszołomiony nagłym przypomnieniem i pijany snem. Uznał, że wystarczy,
jeśli uda się do Carlion nazajutrz z rana – sam dobrze nie pamiętał, czy ma się cofać
w czasie, czy wybiegać naprzód. Wyciągnął ku pościeli żylastą dłoń. Postać Nimue już
rysowała się w jego sennej wyobraźni. Runął na łoże, brodą pod kołdrę, nosem
w poduchę. Spał jak kamień.
Król Artur rozsiadł się wygodnie w pustej sali tronowej. Jeszcze przed chwilą
wychylał szklaneczkę na dobranoc w gronie ulubionych rycerzy, a teraz był zupełnie
sam. Miał za sobą męczący dzień mimo że cieszył się na ogół niespożytą energią
młodości więc złożył głowę na oparciu tronu, rozpamiętując ślubną uroczystość. Od
dnia, w którym wyciągnął miecz z kamienia i został Królem, bił się nieustannie,
a ciągłe napięcie walk uczyniło zeń wspaniałego mężczyznę. Teraz nareszcie wszystko
wskazywało na to, że będzie mógł zażyć spokoju. Rozmyślał o urokach spokojnego
życia, o tym, że kiedyś się ożeni, jak mu to przepowiadał Merlin, i że założy rodzinę.
Myśląc o tym, wyobrażał sobie najpierw Nimue, a potem jakąś inną piękną kobietę.
Usnął.
Ocknął się z niepokojem i ujrzał przed sobą czarnowłosą, niebieskooką piękność
w koronie na głowie. Czwórka nieokrzesanych smarkaczy z północy stała za matką
w pozach zarazem wstydliwych i wyzywających. Piękna dama zwijała długą taśmę.
Królowa Morgause celowo trzymała się z dala od biesiadnego stołu. Starannie
wyliczyła moment ataku. Młody Król zobaczył ją oto po raz pierwszy w życiu,
a wyglądała wyjątkowo ponętnie.
Trudno powiedzieć, jak to się zaczyna. Może „sznurek” rzeczywiście działał cuda.
A może fakt, że Królowa Morgause była dwa razy starsza od Artura dawał jej dwakroć
więcej siły.
A może wszystkiemu winna była prostota młodzieńca, która kazał mu widzieć
bliźnich tak, jak oni sami pragną być widziani. Może wreszcie nie znającemu nigdy
macierzyńskiej miłości, obraz wzorowej matki w otoczeniu gromadki dzieci zapadł
w serce i wzbudził gwałtowne uczucie.
Bez względu na to, którą interpretację przyjmiemy za słuszną, dość powiedzieć, że
w dziewięć miesięcy później Morgana powiła dzieciątko, którego ojcem był jej
przyrodni brat. Chłopcu dano na imię Mordred. A oto drzewo genealogiczne
Mordreda, takie jak je po latach wyrysował Merlin:
Książę Kornwalii = Igraine = Uther Pendragon
Morgana le Fay Elaine
Loth = Morgause = Artur
Gawaine Agravaine Gaheris Gareth Mordred
Powinniście przestudiować ten schemat co najmniej dwa razy, jak zadaną lekcję
historii, gdyż właśnie powyższe drzewo genealogiczne legło u podstaw tragedii Króla
Artura. Poeta Sir Thomas Malory swą bardzo długą księgę o nim zatytułował Śmierć
Artura. Mimo iż dziewięć dziesiątych dzieła traktuje o turniejach rycerskich,
poszukiwaniu świętego Graala i innych równie przyjemnych rozrywkach, to
przedmiotem całej narracji jest dociekanie przyczyn, które w końcu zgotowały
dzielnemu młodzieńcowi mamy los. Dzieje Artura są klasyczną tragedią typu
arystotelesowskiego: historią grzechu, który powraca do swoich korzeni. Dlatego
musimy zwrócić szczególną uwagę na pochodzenie Mordreda, syna Króla Artura,
i pamiętać, kiedy przyjdą po temu powody, że Król dzielił łoże z rodzoną siostrą. On
sam nie wiedział o tym; możliwe, że to wszystko wyłącznie jej wina – jednak
w tragedii, jak uczy historia, niewinność nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem.
EXPLICIT LIBER SECUNDUS