T. H. White
Księga Merlina
(The once and future King)
Przełożyła Jolanta Kozak
ROZDZIAŁ I
Nie był to Biskup Rochesteru. Król siedział z odwróconą głową, nieciekaw tożsamości
przybysza. Wstydził się łez spływających wolno po obwisłych policzkach i nie chciał, aby
widziano go w tym stanie, a dojmujące poczucie klęski nie dawało powstrzymać płaczu.
Niezdolny uczynić nic więcej, uparcie odwracał się więc od światła, bez nadziei na
ukrycie starczej rozpaczy.
Merlin siadł obok i ujął pomarszczoną dłoń Artura, czym wywołał gwałtowny
przypływ nowych łez. Poklepywał delikatnie wierzch dłoni i czarodziejskim kciukiem
badał sine żyły, czekając, aż powróci w nie życie.
– Merlin? – spytał Król.
Wcale nie wydawał się zdziwiony.
– Śnisz mi się? – pytał dalej. – Wczoraj w nocy przyśnił mi się Gawaine z orszakiem
nadobnych dam. Mówił, że pozwolono im przyjść razem z nim, gdyż są to damy, które za
życia wybawił z opresji: przybyli ostrzec nas, że nazajutrz wszyscy zginiemy. Potem śniło
mi się, że siedzę na tronie przytroczonym do okręgu koła, koło obraca się, a ja wpadam
w dół pełen żmij.
– Koło zatoczyło pełny obrót: jestem przy tobie.
– Czy jesteś złym snem? Jeśli tak, to błagam, nie dręcz mnie.
Merlin nie puszczał jego dłoni. Gładził nabrzmiałe żyły, aby zagłębiły się w ciało. Koił
spierzchłą skórę, siłą tajemnej koncentracji sącząc w nią życie i sprężystość. Opuszkami
palców pobudzał do działania mięśnie i obieg krwi, przywracał giętkość obrzękłym
stawom. Milczał.
– Jesteś dobrym snem – zgadł Artur. – Obyś trwał jak najdłużej.
– Nie jestem żadnym snem. Znasz mnie doskonale.
– Och, Merlinie! Ileż złego zdarzyło się, odkąd mnie opuściłeś. Wszystko, co
z pomocą twoją stworzyłem, okazało się niesłuszne. Całe twoje nauczanie było ułudą.
Daremny trud. Pójdziemy obaj w zapomnienie, jakby nas nigdy nie było.
– W zapomnienie? – powtórzył czarodziej i z uśmiechem popatrzył po namiocie,
jakby się upewniał, że nie brak w nim futer, połyskującej w blasku świec kolczugi,
arrasów i pergaminów.
– Był sobie Król – ciągnął po chwili – o którym pisali Neniusz i Geoffrey
z Monmouth. Przedstawiano go rozmaicie: nawet jako Archidiakona Oksfordu, albo
uciesznego głupka, Geralda Walijczyka. Taki Brut, Layamon i inni bajarze pletli, co im
ślina na język przyniosła. Według jednych – Artur był Brytem i malował się cały na
niebiesko; według innych – paradował w kolczudze, bo tak chcieli normańscy autorzy
rycerskich romansów. Gruboskórni Germanie odziewali go w paradne stroje i kazali
walczyć ze swoimi nudnymi Zygfrydami. Byli tacy – przykładem Tomasz z Hutton
Coniers – co zamieniali biedaka w święty obrazek, i tacy (zwłaszcza elżbietański
romantyk nazwiskiem Hughes), których pasjonowały jego ekstraordynaryjne problemy
miłosne. Pewien poeta – ślepiec, który chciał objaśnić ludziom plan Boży, porównywał
Artura z Adamem, zastanawiając się, który z nich był ważniejszy. Pojawili się też
mistrzowie muzyki, jak Henry Purcell, nie mówiąc już o takich tytanach wyobraźni jak
Romantycy – ci ani na chwilę nie przestawali marzyć o naszym Królu. Stroili go w zbroje
jak z liści bluszczu i wraz z towarzyszami ustawiali wśród ruin, gdzie oplatały ich
cierniste krzewy, a usta muskał melancholijny wiatr. Głos w sprawie Artura zabrał nawet
pewien lord – nadworny poeta królowej Wiktorii. A malarz Aubrey Beardsley (kto by się
spodziewał?) ilustrował Arturowe dzieje. Potem nastała chwila przerwy – i odezwał się
stary naiwniak White, którego zdaniem my dwaj ucieleśniamy ideał rycerstwa. White
twierdził, że naszą najważniejszą zaletą była uczciwość, czyli opór przeciwko
krwiożerczym instynktom człowieka. Poczciwy staroświecki mędrek! Wyobraź sobie, że
zaczyna opowieść w czasach Wilhelma Zdobywcy, a kończy w okresie Wojny Dwóch
Róż... Opowiadano już Mor te d’Arthur za pośrednictwem mistycznych fal eteru, a na
dziś jeszcze nie odkrytej półkuli Ziemi znaleźli się tacy, co ożywili Artura i Medina
w ruchomych obrazach. Król Artur a Sprawa Brytyjska! Masz rację, Arturze, że poszliśmy
w zapomnienie, jeśli miarą zapomnienia uczynić okres lat tysiąca, lub dwóch, trzech
tysięcy...
– Co to za jakiś Łajt?
– Taki jeden... – odparł czarodziej z roztargnieniem. – Posłuchaj lepiej kawałka
z Kiplinga.
Po czym z uczuciem wyrecytował słynny fragment książki Puk z Pukowej Górki:
„Widziałem ci ja Sir Huona, jak z drużyną wyruszył z zamczyska Tintagel w kierunku
Górnej Brazylii, w samą paszczę południowo-zachodniej wichury... gdy piana
obryzgiwała cały kasztel, a Rumaki Wzgórza stawały dęba z przerażenia. W chwilach gdy
cichła wichura, wydostawali się na pełne morze, wrzeszcząc jak rybitwy, a potem cofali
się na pięć mil w głąb lądu, zanim zdołali znów stawić czoło wiatrowi. Ładne mi motyle
skrzydełka! Była to prawdziwa sztuka czarnoksięska... najczarniejsza, na jaką mógł
zdobyć się czarnoksiężnik Merlin... Czarne głębiny morskie lśniły zielonawą poświatą
i białą pianą, wśród której wiły się śpiewające wodnice... a Rumaki Wzgórza torowały
sobie drogę z fali na falę przy oślepiającym blasku błyskawic! Tak to bywało drzewiej...
dawniejszymi czasy!”*.
* tłum. Józef Birkenmajer
– To się nazywa opis przyrody! – podsumował Merlin, zakończywszy recytację. – To
się nazywa proza! Nic dziwnego, że Dan na koniec krzyknął: „Wspaniałe!”. A wszystko to
o nas i o naszych przyjaciołach.
– Daruj, Mistrzu, lecz nie rozumiem, do czego zmierzasz. Czarnoksiężnik wstał i,
strapiony, popatrzył na leciwego ucznia. Nerwowo skręcił brodę w kilka mysich
ogonków, których końce wetknął sobie do ust, podwinął wąsa, zaplótł dłonie i wywinął je,
strzelając knykciami. Był przerażony, widząc, co zrobił Królowi: czuł się jak ratownik,
walczący o życie topielca, którego już prawie pochłonęła śmierć. Ale nie wstydził się.
Prawdziwy naukowiec musi bezwzględnie dążyć do jedynej ważnej rzeczy na świecie: do
Prawdy.
– Wart? – zawołał po chwili z cicha, jak na śpiącego. Odpowiedzi nie było.
– Królu?
– Le roy s ‘advisera – odparł Artur z gorzką ironią.
Było gorzej, niż Merlin się spodziewał. Siadł z powrotem, znów ujął wiotką dłoń
i postanowił zadziałać perswazją.
– Ostatnia próba, dobrze? To jeszcze nie koniec.
– Po co w ogóle próbować?
– Wszyscy ludzie próbują.
– Więc wszyscy ludzie to durnie.
– Zgadza się – odparł stary niag. – Ludzie to durnie, na dodatek podli. Właśnie
dlatego tak ciekawie jest ich doskonalić.
Jego ofiara uchyliła powieki, które jednak, znużone, zaraz opadły.
– To, Królu, o czym myślałeś przed moim przyjściem, jest prawdą. Chodzi mi o homo
ferox. Ale i sokoły są ferae naturae: to właśnie czyni je tak ciekawymi.
Oczy pozostały zamknięte.
– Natomiast to, co myślałeś o ludziach jako maszynach – to nieprawda. A jeśli nawet
prawda – to bez znaczenia. Jeśli bowiem wszyscy jesteśmy maszynami, to nie ma się
czym przejmować.
– Rozumiem.
O dziwo – rzeczywiście zrozumiał. Oczy mu się otworzyły i pozostały otwarte.
– Czy pamiętasz biblijnego anioła, który gotów był oszczędzić skazane na zagładę
miasta, pod warunkiem, że znajdzie się w nich jeden sprawiedliwy? Czy znalazł się tylko
jeden? Ta przypowieść, Arturze, również dzisiaj odnosi się do homo ferox.
Oczy Artura przytomniały z chwili na chwilę.
– Zbyt dosłownie brałeś, Królu, moje nauki. Nie wierzyć w grzech pierworodny, nie
oznacza wierzyć w pierworodną cnotę. Oznacza to jedynie, że nie trzeba myśleć, iż
człowiek jest doszczętnie zły. Człowiek bywa zły, nawet bardzo, ale nigdy doszczętnie.
W przeciwnym razie zgodziłbym się z tobą, że nie ma sensu próbować.
Artur uśmiechnął się miło, po dawnemu:
– To dobry sen. Oby trwał jak najdłużej.
Nauczyciel Artura wydobył okulary, przetarł szkła, usadził je na nosie i przyjrzał się
uważnie staremu monarsze. W ukrytym za szkłem oku mignął błysk satysfakcji.
– Twoja wiedza byłaby niczym, gdybyś jej nie doświadczył. Wiedza sprawdza się tylko
w doświadczeniu. Jak się masz?
– Dziękuję, względnie dobrze. A ty?
– Dziękuję, świetnie.
Podali sobie dłonie, jakby dopiero co się zobaczyli.
– Zostaniesz dłużej?
– Szczerze mówiąc... – odrzekł mag i energicznie wysiąkał nos, chcąc zamaskować
ukontentowanie (a może skruchę) – ...Szczerze mówiąc, nie zostanę właściwie ani chwili.
Przysłano mnie z zaproszeniem.
Poskładał chusteczkę i schował ją na powrót pod czapkę.
– Masz tam jakąś mysz? – Król po raz pierwszy od początku rozmowy zdradził
przebłysk humoru. Twarz jego drgnęła, skóra policzków napięła się i na ułamek sekundy
mignęło piegowate, zadartonose oblicze chłopca oczarowanego popisami Archimedesa.
Merlin z urażoną miną zdjął myckę i zajrzał do jej wnętrza.
– Tylko jedną – rzekł smutno. – Co prawda zeschła się porządnie, ale zdaje mi się, że
to była mysz. A tu, widzę, żaba, którą znalazłem latem. Biedaczka, coś ją przejechało
w czasie suszy. Idealna sylwetka.
Przyjrzał się żabie z satysfakcją, zanim odłożył ją na miejsce, po czym z tą samą miną
spojrzał na rozmówcę, zarzuciwszy nogę na nogę i splótłszy dłonie na kolanie.
– Wróćmy do zaproszenia – zaproponował. – Spodziewamy się, że zechcesz złożyć
nam wizytę. Jutrzejsza bitwa da sobie radę bez ciebie, nie sądzisz?
– We śnie wszystko jest możliwe.
Odpowiedź ta wyraźnie zirytowała Merlina, bo aż podniósł głos:
– Dałbyś wreszcie spokój z tymi snami! Byłoby ci miło, gdybym to ja ciebie nazwał
snem? Trzeba się trochę liczyć z ludźmi.
– Przepraszam.
– No więc: zaproszenie. Zapraszam cię w odwiedziny do groty, w której mnie
uwięziła panna Nimue. Pamiętasz Nimue? Oczekuje cię tam grono przyjaciół.
– To piękna propozycja.
– Bitwa, o ile wiem, została zaplanowana, a ty i tak nie zasnąłbyś dziś w nocy ani na
chwilę. Może wizyta u nas pokrzepi twe serce.
– Nic nie zostało zaplanowane – odparł Król. – Lecz sny planują się same.
Na te słowa wiekowy czarodziej zerwał się gwałtownie i złapał za głowę, jakby go ktoś
postrzelił prosto w czoło.
– O święta cierpliwości! – krzyknął, wymachując pod niebiosa różdżką z lignum
vitae. – Znowu sny!
Opanował się, godnym ruchem zdjął z głowy spiczastą czapkę, spiorunował wzrokiem
smutnego brodacza, który wyglądał na jego rówieśnika, i na znak niemej rozpaczy rąbnął
się w ciemię czarodziejską różdżką. Po czym siadł, z lekka ogłuszony, gdyż nieco
przesadził z impetem.
Stary Król obserwował go z rosnącą życzliwością. Ten jakże realistyczny sen pozwolił
mu zrozumieć, czemu Merlin zawsze błaznował: była to jego metoda dydaktyczna –
uczmy się na wesoło. Artur poczuł, że wzbiera w nim wielka miłość do dziwnego
bakałarza – miłość pomieszana z lękiem – za jego niezłomną odwagę, za szaleńczą wiarę
w możliwość naprawy świata, pomimo stuleci przeciwnych doświadczeń. Świadomość, że
taka wiara i dzielność istnieją, ulżyła strapionemu sercu. Artur uśmiechnął się, zamknął
oczy i zasnął na dobre.
ROZDZIAŁ II
Gdy na nowo otworzył oczy, było wciąż ciemno. Merlin nie zniknął. Z melancholijną
miną skrobał charcicę za uchem i coś tam sobie mruczał. Nie raz wyleczył ze smutku
małego Warta zdrową reprymendą, lecz teraz wiedział, że stara sztuczka nie poskutkuje,
gdyż siedzący przed nim nieszczęsny starzec zbyt wiele w życiu wycierpiał. Postanowił
więc odwrócić uwagę Króla od czarnych myśli i w sposób znany wszystkim czarodziejom
zabrał się do dzieła, ledwie Artur uchylił powieki. Czarnoksiężnik potrafi niejedno
wmówić swej ofierze pod pozorem niewinnej paplaniny.
– Zakończmy raz na zawsze temat snów – rzekł bez ogródek. – Pomijając oburzającą
zniewagę wobec osobnika, którego nazywa się majakiem sennym, podważając tym
samym jego realność, takie pomówienie mąci w głowach osobom postronnym. Czy to
ładnie wobec uczonych czytelników? I jakże umniejsza nas samych! Gdy byłem
trzeciorzędnym bakałarzem w dwudziestym... a może dziewiętnastym wieku, nie było
w klasie chłopca, który by nie napisał wypracowania, zakończonego słowami: „I wtedy się
obudził”. Nawet weterani oślej ławki uprawiali przynajmniej tę jedną konwencję
literacką: konwencję snu. A ty chcesz mieszać w to nas – Sól Ziemi Brytyjskiej? Co na to
powiedzą onirokrytycy? A psychologowie? Moim skromnym zdaniem, jeśli „jesteśmy
surowcem, z którego sny się wyrabia”, to surowiec ten nie jest wart flinta kłaków.
– Masz słuszność – przyznał potulnie Król.
– Czy ja wyglądam jak senny majak?
– Owszem.
Merlin żachnął się, jakby miał pęknąć ze złości, ale poprzestał na wpakowaniu całej
brody do ust. Potem wysiąkał nos, oddalił się w kąt namiotu i tam, odwrócony twarzą do
ściany, urażonym tonem wygłosił monolog:
– Wciąż szykany! Wciąż kalumnie! I jak ma szanujący się czarodziej udowodnić, że
nie jest przywidzeniem, kiedy go o to pomawiają? Duch dowodzi swej realności, dając się
uszczypnąć – ale nie, z przeproszeniem Najświętszej Panienki, majak senny! Przecież, do
kroćset, i szczypanie potrafi się przyśnić! Ha! Mam! Istnieje jedna metoda: ten, co śni,
musi sam uszczypnąć się w udo!
– Arturze! – polecił, wirując jak bąk. – Bądź tak dobry i uszczypnij się. – Już.
– Czy eksperyment dowiódł, że nie śnisz?
– Szczerze wątpię.
Majak senny przyjrzał mu się ze smutną rezygnacją.
– Obawiałem się tego... – rzekł, po czym wrócił do kąta i jął recytować zawile pasaże
z dzieł Burtona, Junga, Hipokratesa i Sir Thomasa Browne’a.
Po pięciu minutach uderzył pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki i dziarsko wkroczył
z powrotem w krąg światła świec, zainspirowany wspomnieniem łoża Kleopatry.
– Powiedz no mi – rzekł do Artura – czy śnił ci się kiedy zapach?
– Czy śnił mi się zapach?
– Nie powtarzaj, tylko odpowiadaj.
– Musiałbym chwilę...
– Nie marudź, nie marudź. Śniło ci się, że coś widzisz, prawda? I że coś odczuwasz –
to śni się każdemu. Może nawet śnił ci się jakiś smak. Pamiętam, raz, kiedy na dwa
tygodnie zapomniałem o jedzeniu, przyśnił mi się czekoladowy pudding, którego we śnie
bez wątpienia skosztowałem, zanim sprzątnięto mi go sprzed nosa. Lecz ponawiam moje
pytanie: czy kiedykolwiek przyśnił ci się zapach?
– Nie sądzę... chyba nie tak, żebym coś poczuł...
– Musisz być pewien odpowiedzi. Nie gap się na mnie jak sroka w gnat, tylko skup
się: czy śniłeś kiedy nosem?
– Nigdy. Nie przypominam sobie snu z zapachem.
– Na pewno?
– Na pewno.
– No to powąchaj! – zakrzyknął mag triumfalnie, podstawiając Arturowi pod nos
ściągniętą z głowy myckę, pełną myszy, żab i zapomnianych krewetek, które dawno temu
miały służyć za przynętę na łososie.
– Afe!
– I jak tam: śnię ci się, czy nie?
– Sądząc z zapachu, raczej nie. – Nareszcie...
– Merlinie – rzekł Król. – Dopóki tu jesteś, nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czyś
jest snem, czy jawą. Usiądź, proszę, i zdobądź się na odrobinę cierpliwości. Podaj powód
swojej wizyty. Mów do mnie. Powiedz, że przybyłeś, aby uchronić nas od tej strasznej
wojny.
Widząc, że zabiegi reanimacyjne odniosły skutek, stary czarodziej rozsiadł się
wygodnie: sprawa była na dobrej drodze.
– Nic z tego – powiedział. – Człowieka przed niczym nie uda się uchronić, jeśli nie
uchroni się sam. Działanie dla dobra ludzi jest misją beznadziejną – w ogóle wszelkie
działanie często bywa niebezpieczne – a jedyne, co warto czynić dla rasy człowieczej, to
pomnażać jej zasoby idei. Im większy udostępnimy ludziom arsenał idei, tym większą
damy im swobodę wyboru. Dzieło to daje ludziom szansę doskonalenia się, którą mogą
przyjąć lub odrzucić, i kryje w sobie cień nadziei na postęp ludzkości w ciągu następnych
tysiącleci. Oto zadanie filozofa: dostarczać idei. Nie jest jednak zadaniem filozofa
narzucanie idei.
– Nigdy przedtem mi tego nie mówiłeś.
– Jak to nie?
– Zawsze mnie namawiałeś do działania. Czy nie po to kazałeś mi stworzyć etos
rycerski i Okrągły Stół, żeby ratować ludzkość właśnie przez działanie?
– Podsuwałem ci idee – odparł kategorycznie filozof. – Czyste idee. Wszelka myśl we
wczesnych swoich stadiach poczyna się jako działanie. Działania, przez które brnąłeś tak
mozolnie, były nieporadnymi pierwocinami idei, lecz bez nich niemożliwe byłoby
poważne myślenie – to fundamenty. Nauczyłeś człowieka działać z rozmysłem. Teraz
pora na samo myślenie.
– Jak to, Mistrzu? Więc mój Okrągły Stół nie był porażką?
– Oczywiście, że nie. Był eksperymentem. Eksperymenty prowadzą do dalszych
eksperymentów – i dlatego właśnie przychodzę zaprosić cię do naszej nory.
– Jestem gotów – oświadczył Artur, zaskoczony rozpierającą go radością.
– Wysoka Komisja doszła do wniosku, że w twojej edukacji wystąpiły pewne luki –
konkretnie mówiąc: dwie – które należy zapełnić, celem skutecznego zamknięcia
aktywnego stadium rozwoju Idei.
– Wysoka Komisja? To brzmi jak raport z mojej działalności.
– Bo sporządziliśmy raport. A Komisję poznasz niebawem w jaskini. Tylko,
z przeproszeniem, musimy przed wyruszeniem załatwić pewną sprawę.
Merlin urwał i z uważnym powątpiewaniem przyjrzał się własnym stopom.
– Mózg ludzki – podjął po chwili – z wiekiem, że tak powiem, kostnieje: jego
powierzchnia robi się sparciała, jak stara skóra, i przestaje żywo reagować na bodźce. Nie
zauważyłeś czegoś takiego u siebie?
– Owszem, odczuwam jakby zesztywnienie umysłu.
– A widzisz! – uradował się czarodziej, po czym ciągnął z lubością, jakby rozprawiał
o kanapkach z kawiorem. – Mózg dziecka natomiast jest podatny, plastyczny, na
wszelkie bodźce reaguje błyskawicznie. Weźmy naukę języka: w młodości to dosłownie
dziecinna zabawa, lecz gdy minie wiek średni – istne piekło.
– Tak powiadają.
– W związku z powyższym, Wysoka Komisja jest zdania, że skoro masz nauczyć się
pewnych rzeczy, powinieneś być małym chłopcem. Wysoka Komisja wyposażyła mnie
w specyfik umożliwiający taką przemianę. Żeby nie było wątpliwości: będziesz
z powrotem Wartem.
– Jeśli to oznacza, że miałbym przeżyć całe życie jeszcze raz, to nie, dziękuję bardzo –
odparł beznamiętnie stary Król.
Spojrzeli na siebie, jakby się obaj przeglądali w lustrze: u jednego i u drugiego
zewnętrzne kąciki oczu opadały skośnie w dół pod brzemiennymi starością powiekami.
– Tylko na dzisiaj wieczór – wyjaśnił Merlin.
– Czy to Eliksir Życia?
– Zgadłeś. Pomyśl, ilu ludzi szukało go bezskutecznie.
– Gdybym to ja go znalazł, wyrzuciłbym bez wahania.
– Mam nadzieję – odparł na to Merlin, popatrując dokoła z roztargnieniem – że nie
nabrałeś jakichś głupich przesądów na temat dzieci? Bo co do powtórnych narodzin,
dysponujemy świadectwem poważnych autorytetów w osobach krasnoludków.
Zauważyłem, że wśród dorosłych zapanował ostatnio brzydki zwyczaj tuszowania własnej
demoralizacji stwierdzeniem, że dzieci są dziecinne. Mam nadzieję, że nie uległeś tej
modzie?
– Wiadomo przecież, że dzieci są inteligentniejsze od swoich rodziców.
– To wiadomo tobie i mnie, ale nie ludziom, którzy będą czytali tę książkę.
– Nasi przyszli czytelnicy – ciągnął ponuro mag – mają w swoich makówkach raptem
trzy idee. Pierwsza: że rodzaj ludzki przewyższa wszystkie inne rodzaje fauny. Druga: że
wiek dwudziesty przewyższa wszystkie inne stulecia. Trzecia: że w dwudziestym wieku
osobnik dorosły przewyższa swoje młode. Iluzje te noszą wspólną etykietkę: Postęp,
a każdy, kto ośmiela się je zakwestionować, naraża się na miano smarkacza, reakcjonisty,
lub eskapisty. Oto, pożal się Boże, Wielki Pochód Rozumu.
– Jest jeszcze czwarty element – dodał po chwili namysłu. – Bełkot naukowy i jego
ukochany termin: antropomorfizm. Nawet dzieci uchodzą za istoty wyższe od zwierząt,
w związku z czym nie godzi się wymieniać ich jednym tchem. W odpowiedzi na każdą
próbę opisu człowieka jako gatunku zwierzęcia, obrońcy godności ludzkiej odwracają
kota ogonem, krzycząc z oburzeniem, że oto usiłuje się zwierzęta przedstawiać jako ludzi,
co w ich mniemaniu jest grzechem gorszym od bigamii. Może i naukowiec – szydzą –
miałby być zwierzęciem? Baju-baju! Trele-morele!
– Napomknąłeś o czytelnikach: co to za jedni?
– Ci, którzy przeczytają tę książkę.
– Jaką książkę?
– Tę, w której występujemy.
– Więc my występujemy w książce?
– Szkoda czasu, bierzmy się lepiej do roboty – zmienił temat Merlin.
Ujął w dłoń czarodziejską różdżkę, zakasał rękawy i zmierzył pacjenta przenikliwym
wzrokiem.
– Zgoda? – spytał zdawkowo. Lecz stary Król powstrzymał go.
– Nie! – rzekł tonem przepraszającym, lecz stanowczym. – Moje obecne ciało i umysł
są owocem wielu lat żmudnych trudów. Postąpiłbym niegodnie, wyrzekając się ich. To
nie duma, Merlinie, przeszkadza mi stać się na powrót dzieckiem – to starość. Gdybym
miał odzyskać młodość jedynie ciałem, jakże niestosownym byłoby zachowanie starczego
umysłu. Gdybyś zaś miał odmłodzić i ciało, i umysł – wówczas cały wieloletni trud życia
poszedłby na marne. Nie, Mistrzu: to moje ostatnie słowo. Trzeba nam wytrwać w takiej
życiowej postaci, do jakiej spodobało się Bogu nas doprowadzić.
Czarodziej opuścił różdżkę i zaczął biadolić:
– Przecież twój mózg jest teraz jak zwietrzała gąbka! Nie chciałbyś być znów młody,
skakać, frygać i nie czuć strzykania w kolanach? Być młodym to być szczęśliwym,
pamiętasz? Chcieliśmy sprawić ci przyjemność...
– Byłaby to zaiste ogromna przyjemność, i dzięki wam za życzliwe zamiary. Ale mnie
się zdaje, że życie nie służy przyjemności, tylko czemuś całkiem innemu.
Merlin z namysłem żuł koniec różdżki.
– Masz słuszność – orzekł w końcu. – Osobiście od początku byłem przeciwny tej
propozycji. Jednak trzeba jakoś ożywić twój intelekt, bo inaczej za nic nie pojmiesz nowej
idei. Masaż mózgu – zakładając, że się uda – nie budzi, mam nadzieję, twoich obiekcji?
Musiałbym tylko sięgnąć po galwanizator, nadczerwienie i ultrafiolety, francuską kredę,
szczyptę tego i owego, kroplę adrenaliny i jeden niuch czosnku. Znasz ten zabieg?
– Nie, lecz skoro go polecasz...
Merlin wprawnym ruchem wyciągnął dłoń w eter i aparatura jęła się posłusznie
materializować – jak zwykle w stanie kompletnego bałaganu.
ROZDZIAŁ III
Zabieg był nieprzyjemny. Przypominał energiczne czesanie pod włos albo
nastawianie skręconej kostki przez brutalnego chirurga, który stale powtarza: „proszę się
rozluźnić”. Król trzymał się kurczowo tronu, zaciskał powieki, zgrzytał zębami i pocił się
jak ruda mysz. Gdy otworzył oczy po raz drugi owego wieczoru, ujrzał inny świat.
– Boże Święty! – wykrzyknął, zrywając się na równe nogi (nie przeniósł przy tym
ciężaru ciała na nadgarstki, jak to czynią starcy, wstając z fotela, lecz na dłonie i palce). –
Widzisz, jakie ten pies ma przepaściste oczy? Świece odbijają się nie na powierzchni, a w
samym ich dnie – jak na dnie filiżanki. Ciekawe, czemu nigdy dotąd tego nie
zauważyłem? Ojej, spójrz: widzisz dziurę w cebrzyku Batszeby? Trzeba ją będzie
koniecznie zacerować. A cóż to za wpis w księdze: Susp.ll Jakimż to podstępem
nakłoniono nas do wieszania poddanych? Nikt nie zasługuje na karę śmierci! Merlinie,
dlaczego twoje oczy nie odbijają blasku świec? Czemu dotąd o tym nie pomyślałem?
W lisich ślepiach blask odbija się na czerwono, w kocich – na zielono, w końskich – na
żółto, w psich – na pomarańczowo... Spójrz na dziób tego sokoła: ma wewnątrz ząb
wyszczerbiony jak piła! Gołębiarze i krogulce nie mają czegoś podobnego: to musi być
cecha gatunku falco. Cóż to za nadzwyczajna konstrukcja – namiot! Jedną połową prze
do góry, a drugą ciągnie w dół. Ex nihilo res fit – coś z niczego. Popatrz na szachownicę:
ani chybi szach! Niedoczekanie, musimy cofnąć ostatni ruch...
Wyobraźmy sobie zardzewiały rygiel u ogrodowej furtki: od początku założony był
krzywo, albo furtka z latami opuściła się na zawiasach i nieszczęsny rygiel od
niepamiętnych czasów nie trafiał w klamrę: trzeba go było walić młotkiem, albo, lekko
uniósłszy furtkę, wciskać siłą na miejsce. A teraz wyobraźmy sobie, że się go zdjęło,
przetarło szmerglem, wymyło w nafcie, przeszlifowało drobnym papierem ściernym,
naoliwiło jak należy i powierzyło zręcznemu majstrowi, który przykręcił go z powrotem
tak umiejętnie, że dość lekko tknąć palcem, a zasuwka zamyka się i otwiera – zda się, że
wystarczyłoby musnąć ją piórkiem albo tylko dmuchnąć. Jakże się czuje taki naoliwiony
rygiel? Zapewne tak, jak rekonwalescent po długiej gorączce. Zachwycony rozkosznym
doznaniem skutecznego ruchu, marzy tylko o tym, aby go ktoś bez końca zasuwał
i odsuwał.
Szczęście jest bowiem tylko produktem ubocznym sprawnego działania, tak jak
światło – produktem ubocznym przepływu prądu w przewodach. Gdy prąd płynąć nie
może – światło nie rozbłyska. Dlatego nie znajduje szczęścia ten, kto szuka samej
przyjemności. Człowiek musi dążyć do tego, aby być jak ten rygiel dobrze naoliwiony, jak
niezakłócony dopływ prądu, jak rekonwalescent, którego oczy, do niedawna przyćmione
bólem i gorączką tak, że otwarcie ich było istną torturą, śmigają oto bystro na wszystkie
strony, jak młode rybki w najczystszej krynicy. Oczy działają, prąd działa, rygiel działa.
Dlatego świeci światło. Oto czym jest szczęście: sprawnym działaniem.
– Dalej, nie krępuj się – rzekł Merlin. – Pociąg nam nie ucieknie.
– Pociąg? – zdziwił się Artur.
– O, przepraszam! Nieważne. To tylko takie powiedzonko; mój znajomy kwitował
nim pochwały postępu ludzkości. Ale, ale – wyglądasz mi znacznie lepiej, czy możemy już
ruszać do jaskini?
– W każdej chwili.
Nie zwlekając, unieśli klapę namiotu i ulotnili się, pozostawiając śpiącą charcicę na
straży zakapturzonego sokoła. Szelest ciężkiej materii zaniepokoił ptaka, który jął
skrzeczeć przenikliwie, pragnąc zwrócić na siebie czyjąkolwiek uwagę.
Wyprawa dała się we znaki obu wędrowcom. Porywisty wiatr, tym bardziej
dokuczliwy w szybkim marszu, co chwila zarzucał im brody na plecy, to z lewa, to
z prawa, zależnie od tego, w którą stronę się zwrócili, a szarpał tak, jakby nakręcał je na
ciasne papiloty. Pognali przez równiny Salisbury, mijając tajemniczy kamienny krąg
Stonehenge, gdzie Merlin w przelocie rzucił donośne pozdrowienie niewidzialnym dla
Artura starożytnym bogom – Cromowi, Beleusowi i reszcie. Przemknęli ponad Wiltshire,
dostojnie przemaszerowali skrajem Dorset, jednym szusem przesadzili Devon. Zostawili
za sobą równiny, płaskowyże, lasy, bagna i pagórki. Połyskliwe rzeki śmigały obok
niczym szprychy rozkręconego koła. Zatrzymali się dopiero w Kornwalii, przy
starożytnym kurhanie, podobnym do wielkiego kretowiska: z boku czernił się otwór
wejścia.
– Zapraszamy. Artur stał jak wryty.
– Ja tu już kiedyś byłem...
– Owszem.
– Ale kiedy?
– Sam sobie przypomnij.
Król usilnie grzebał w pamięci, czuł jednak, że odpowiedź czai się gdzieś głęboko
w sercu.
– Nie wiem – poddał się wreszcie. – Nie pamiętam.
– Wejdźmy, to sobie przypomnisz.
Wkroczyli w labirynt korytarzy; szli, mijając boczne odnogi, wiodące do sypialni,
śmietników, spiżarni i pomieszczeń, do których chodzi się umyć ręce. Król zatrzymał się
wreszcie i, kładąc dłoń na ryglu drzwi w samym końcu korytarza, obwieścił:
– Wiem, gdzie jestem.
Merlin obserwował go bez słowa.
– To borsucza nora, którą zwiedziłem, będąc dzieckiem.
– Brawo!
– Merlinie, ty potworze! To ja cię przez pół życia opłakiwałem, pewien, że tkwisz
uwięziony w jakiejś dziurze niczym, nie przymierzając, rozlazła ropucha – a ty przez cały
ten czas siedziałeś sobie w Sali Kombinacyjnej, jak u Pana Boga za piecem, rozprawiając
z borsukami!
– Otwórz drzwi i zajrzyj do środka.
Artur usłuchał. Ujrzał znajomą komnatę: na ścianach wizerunki dawno zmarłych
bobrów, słynących zaletami ducha i umysłu, robaczki świętojańskie, mahoniowe
wachlarze i uchylny pulpit, dzięki któremu karafki krążyć mogły z łap do łap. Te same
nadjedzone przez mole togi, te same krzesła obite kurdybanem. A co najważniejsze: ci
sami starzy przyjaciele – cała przezacna, przekomiczna kompania.
Wszyscy, jak jeden mąż, unieśli się z miejsc na powitanie Króla, mocno
skonfundowani – po części tak nagle spełnioną, a długo oczekiwaną niespodzianką, po
części zaś tym, że nigdy jeszcze nie oglądali prawdziwego monarchy: bali się, czy to nadal
ten sam dawny Artur. Mimo to, postanowili przyjąć go godnie. Ustalili, że najstosowniej
będzie wstać na powitanie i skłonić się uprzejmie, z dyskretnym uśmiechem. Odbyli też
pospieszną konsultację w sprawie tytułowania gościa: czy mówić do niego „Wasza
Wysokość”, czy po prostu „Panie”, i czy całować w rękę. Ciekawi byli bardzo, czy znacznie
się zmienił, a także – o, poczciwiny! – czy w ogóle ich pamięta.
Stanęli półkolem na wprost paleniska: borsuk, unosząc się dumnie, spuścił z kolan
prosto do popielnika istną lawinę papierów; zaskroniec rozwinął się i mlasnął
hebanowym językiem, którym zamierzał w razie konieczności polizać królewską dłoń;
Archimedes podskakiwał w miejscu z niecierpliwości i ukontentowania, rozpościerając
do połowy skrzydła i furkocząc nimi, jak zgłodniały pisklak domagający się karmienia;
Balin po raz pierwszy w życiu wyglądał na załamanego, lękał się bowiem, że został
zapomniany; Kawałła do tego stopnia zmogła nawałnica uczuć, że oddalił się w kąt
i zwymiotował; koza, wiedziona intuicją, od dawna trwała w pozie cesarskiego powitania;
jeż stał w pozie lojalnej i wyprostowanej na dalekim skraju, kazano mu się bowiem
odsunąć od reszty towarzystwa z powodu pcheł – mimo to nie tracił nadziei, że jego
szczery patriotyzm i gorliwość zostaną dostrzeżone. Nawet olbrzymi wypchany szczupak
(którego wcześniej tu nie było), wiszący nad kominkiem poniżej Ojca Założyciela, zdawał
się spoglądać na Artura błagalnym okiem.
– Ludkowie moi! – zawołał wzruszony Król.
Na to wszyscy spiekli raka i zaszurali łapami, mrucząc coś tam o za niskich progach
na królewskie nogi, i „Pokornie Witamy Waszą Wysokość”, i „Miał być transparent, ale
gdzieś się zawieruszył”, i „Czy aby Wasza Miłość nie przemoczył nóg?”, i „Do usług
Waszej Miłości”, i „Och, jak to dobrze zobaczyć się znów po tylu latach!” A jeż
zasalutował służbiście i huknął gromko: „Wiwat Brytania!”.
Już po chwili odmłodzony Artur potrząsał serdecznie prawicami zebranych, całując
każdego w oba policzki i klepiąc po grzbiecie, aż łzy stawały w ślepiach.
– Nie przypuszczaliśmy... – mruczał bóbr, siąkając nosem.
– Baliśmy się, że o nas zapomniałeś...
– Jak się powinno mówić: Wasza Wysokość czy Panie? Na to ostatnie Artur chętnie
odpowiedział:
– Wasza Wysokość mówi się do cesarza; do zwyczajnego króla wystarczy Panie.
Od tej chwili stał się dla nich z powrotem Wartem. Koniec ceregieli.
Gdy emocje nieco opadły, Merlin zamknął drzwi sali i objął kontrolę nad sytuacją.
– Proszę o ciszę! – zarządził. – Oto stoi przed nami wielkie zadanie, a czas nagli.
Spocznij, Królu; zasiądź na honorowym miejscu, ty bowiem jesteś naszym wodzem, tym,
który dźwiga najcięższe trudy i znosi cierpienia. A ty, jeżu, będziesz nam dzisiaj
Ganimedesem: pędź no duchem do piwniczki po maderę, a spiesz się! Rozdaj wszystkim
wielkie puchary i zaczynajmy posiedzenie.
Pierwszy puchar jeż podał Arturowi, usługując mu, jak przystało, z ugiętym kolanem
(nic to, że jeden brudny paluch wsadził do szklanicy). Potem podchodził do kolejnych
uczestników kręgu, a tymczasem Wart miał okazję rozejrzeć się po komnacie.
Sala Kombinacyjna zmieniła się jednak nieco od czasu jego ostatniej wizyty,
a wszystkie zmiany nosiły silne piętno osobowości Merlina. Po pierwsze: na każdym
wolnym krześle, na podłodze i na stołach leżały księgi – tysiące rozlicznych ksiąg,
pootwieranych na ważnych cytatach i zapomnianych natychmiast po otwarciu, o czym
świadczyły pokrywające je warstewki kurzu. Były to dzieła tak znamienitych autorów jak:
Thierry, Pinnow, Gibbon, Sigismondi, Duruy, Prescott, Parkman, Jusserand, d’Alton,
Tacyt, Smith, Trevelyan, Herodot, Dean Millman, MacAllister, Geoffrey z Monmouth,
Wells, Clausewitz, Giraldus Cambrensis (również zaginione tomy dotyczące Anglii
i Szkocji). Także Wojna i pokój Tołstoja, Komiczna historia Anglii, tudzież Kronika
Saska, i Czterej Mistrzowie. Także Zoologia kręgowców Beera, Rozprawy o ewolucji
człowieka Elliotta-Smitha, Zmysły owadów Eltringhama, Pospolite omyłki Browne’a.
Jak również Aldrovandus, Matthew Paris, Bestiariusz Fizjologusa, pełne wydanie
Frazera, a nawet Zeus A.B. Cooka. Ponadto encyklopedie, tablice anatomiczne ciał
ludzkich i innych, leksykony (np. Witherby) dotyczące wszelkich gatunków zwierząt,
słowniki, tablice logarytmiczne oraz wielotomowy Narodowy Słownik Biograficzny. Na
jednej ze ścian widniała tabela porównawcza, której rubryki, wypełnione kaligrafią
Merlina, dowodziły podobieństwa dziejów ras ludzkich na przestrzeni ostatnich
dziesięciu tysięcy lat. Asyryjczycy, Sumerowie, Mongołowie, Aztekowie, i tak dalej,
różnili się między sobą barwą atramentu, a lata – p.n.e. lub n.e. – wypisano wzdłuż linii
pionowej po lewej stronie tabeli. Na innej znów ścianie wisiał wykres jeszcze ciekawszy –
obrazujący triumf i upadek ras zwierzęcych na przestrzeni ostatniego miliarda lat. Gdy
wyznaczona na diagramie krzywa rozwoju gatunku sięgała poziomej asymptoty, gatunek
ów znikał z wykresu – co oznaczało, że wyginął. Do najpóźniej wymarłych należał łoś
irlandzki. Sporządzona dla zabawy mapa obrazowała rozmieszczenie gniazd miejscowego
ptactwa z ubiegłej wiosny. W kącie sali, z dala od ognia, stał stół z mikroskopem,
nastawionym na umieszczony pod szkiełkiem wzorcowy mikropreparat układu
nerwowego mrówki. Na tym samym stole leżały czaszki ludzi, małp człekokształtnych,
ryb i dzikich gęsi, również spreparowane, aby unaocznić stosunek objętościowy
mózgoczaszki do trzewioczaszki u poszczególnych gatunków. W innym kącie urządzono
rodzaj laboratorium: w nieopisanym wprost bałaganie tłoczyły się tam retorty, probówki,
centryfugi, hodowle bakterii, zlewki oraz flaszki oznaczone etykietkami: Melatonina,
Adrenalina, Politura, Curry, Gin. Na ostatniej etykietce widniał ołówkowy dopisek:
„Uwaga! Poziom płynu w tej butelce został ZAZNACZONY!”. W gablotach widać było
żywe modliszki, szarańcze i inne owady, a dokoła po całej podłodze walały się
wspomnienia po chwilowych pasjach Merlina: kije do krykieta, druty do dziergania,
plakatówki, rylce linorytnicze, latawce, bumerangi, kleje, skrzynki po cygarach, domowej
produkcji instrumenty dęte drewniane, książki kucharskie, warkotka, luneta, puszka
mazi do szczepienia drzew oraz kosz na bieliznę, z nadrukiem na spodzie: „Fortnum and
Mason’s”.
Stary Król wydał głębokie westchnienie ulgi: porzucona rzeczywistość ulotniła się
z jego pamięci.
– Szanowny borsuku – ozwał się Merlin władczym tonem ważniaka. – Zechciej mi
podać protokół ostatniego zebrania.
– Nie spisano protokołu. Zabrakło atramentu.
– Mniejsza z tym. Niech będą zapiski o Bezprzykładnym Wiktoriańskim Zadufaniu.
– Użyto ich na podpałkę.
– A niech to kaczki zdepczą! Dawaj Przepowiednie.
– Służę najuprzejmiej – rzekł z dumą borsuk i schylił się, aby zgarnąć do kupy lawinę
papierzysk, które spadły w popielnik, gdy wstawał na powitanie Artura. – Trzymałem je
w pogotowiu – dodał. – Na wszelki wypadek.
Niestety, ogień dosięgnął dokumentów: nim borsuk zdmuchnął płomień i podał plik
czarodziejowi, wszystkie stronice były do połowy nadpalone.
– Tego już za wiele! – zirytował się Merlin. – Coście uczynili z Traktatem o Człowieku
i Rozprawą o Przemocy?
– Jeszcze przed chwilą miałem je pod łapą...
Nieszczęsny borsuk, który pełnił w zgromadzeniu rolę sekretarza, lecz nie najlepiej
się z niej wywiązywał, jął gorączkowo grzebać pośród bumerangów, bez skutku wytężając
krótkowzroczne oczy. Był bardzo zawstydzony i zdenerwowany.
Głos zabrał Archimedes:
– Sądzę, Mistrzu, że łatwiej załatwimy sprawę bez dokumentów; omówmy ją raczej.
Merlin zgromił go wzrokiem bazyliszka.
– Wystarczy rzecz wyłuszczyć – dodał zaskroniec. Merlin i jemu posłał mordercze
spojrzenie.
– Tak czy owak – poparł przedmówców Balin – musimy w końcu dojść do
omówienia.
Merlin przestał gromić dyskutantów wzrokiem i zaczął się dąsać.
Kawałł zbliżył się chyłkiem do Króla i, zerkając nań błagalnie, wślizgnął się na
dostojne kolana – czego mu nie wzbroniono. Koza wpatrywała się w ogień błyszczącymi
klejnotami oczu. Borsuk wrócił na miejsce z miną winowajcy. Nieoczekiwanie dla
wszystkich, ciszę przerwał jeż, siedzący w swoim kącie, z dala od towarzystwa,
w przykładnej pozie wzorowego ucznia, z łapkami złożonymi na podołku.
– Powiedzcie mu – rzekł śmiało.
Wszyscy spojrzeli nań zdumieni, ale jeż nie dał się zbić z pantałyku. Wiedział, czemu
stronią od niego, ale w końcu każdy ma prawo głosu.
– Powiedzcie mu – powtórzył.
– Bardzo chciałbym się dowiedzieć – powiedział Król. – Na razie nie rozumiem nic
a nic; wiem tylko tyle, że sprowadzono mnie tutaj dla zapełnienia luk w dość
niecodziennym wykształceniu, które odebrałem w dzieciństwie. Czy mógłbym prosić
o bliższe wyjaśnienia?
– Rzecz w tym – rzekł Archimedes – że nie wiadomo, od czego zacząć.
– W takim razie zacznijmy od komisji: czemu powstała i czym się zajmuje?
– Można nas nazwać Komisją Badania Przemocy Rodzaju Ludzkiego. Próbujemy
rozwikłać waszą zagadkę.
– To Komisja Królewska! – uzupełnił dumnie borsuk. – Uznaliśmy, że mieszany
skład zwierząt zagwarantuje nam fachowe doradztwo w różnych dziedzinach...
Merlin nie wytrzymał: dąsy dąsami, ale nie umiał milczeć, gdy inni gadają.
– Proszę o głos – przerwał borsukowi. – Ja wiem, od czego zacząć, i zaraz to uczynię.
Cisza na sali i słuchać!
– Mój drogi Warciu – podjął po chwili, w której jeż zdążył zawołać: „Uwaga!
Uwaga!”, a zaraz potem: „Cisza! Cisza!”. – Na wstępie muszę cię prosić, abyś sięgnął
myślą do początków swej edukacji pod moim kierunkiem. Pamiętasz, jak to było?
– Miałem dużo do czynienia ze zwierzętami.
– Ano właśnie. A przyszło ci kiedyś do głowy, że nie dzieje się to dla czystej frajdy?
– Miałem frajdę co się zowie...
– No tak, ale po co, zapytujemy cię uprzejmie, zadawałeś się z tymi wszystkimi
zwierzakami?
– Lepiej sam mi powiedz.
Merlin założył nogę na nogę, zaplótł ręce i marsowo zmarszczył brwi.
– Na świecie – rzekł z powagą – żyje dwieście pięćdziesiąt tysięcy gatunków
stworzeń, z czego co najmniej dwa tysiące osiemset pięćdziesiąt gatunków stanowią
ssaki, do których zalicza się i człowiek. Każdy gatunek uprawia jakąś formę polityki (mój
serdeczny druh Arystoteles popełnił jedyny błąd, definiując człowieka jako „zwierzę
polityczne”), a jednak człowiek – ta niewiele znacząca mizerota wśród dwustu
czterdziestu dziewięciu tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu innych istot –
z uporem drepcze w kółko swą tragiczną polityczną koleiną, nie bacząc na otaczające go
ćwierć miliona innych zgoła przykładów. Co jeszcze dziwniejsze: człowiek pozostał
parweniuszem wśród całej reszty, która w większości zdołała, lepiej lub gorzej, rozwiązać
swoje problemy polityczne na tysiące lat przed jego stworzeniem. Wśród wysokiej
komisji rozległy się pomruki aprobaty, a zaskroniec wtrącił grzecznie:
– Właśnie dlatego, Królu, nauczyciel zapoznał cię z naturą: abyś, gdy przyjdzie ci
samemu zmagać się z ludzką zagadką, rozejrzał się po świecie.
– Polityka wszystkich zwierząt – dodał borsuk – ma na celu powstrzymanie
Przemocy.
– Nie zauważyłem... – zaczął Artur, lecz Merlin przerwał mu w pół słowa.
– Oczywiście, że nie zauważyłeś. Chciałeś powiedzieć, że zwierzęta nie uprawiają
polityki. Posłuchaj mojej rady i przemyśl to jeszcze raz.
– Czyżby ją uprawiały?
– Naturalnie, i to na ogół z doskonałym skutkiem. Jedne – jak liczne mrówki – są
komunistami lub faszystami; inne – jak dzikie gęsi – anarchistami. Są także socjaliści –
to niektóre pszczoły. A pośród trzech tysięcy rodzin mrówek trafiają się wyznawcy
ideologii innych niż faszyzm. Nie wszyscy są zwolennikami niewolnictwa i wojny. Mamy
też wśród zwierząt bankierów – to wiewiórka i niedźwiedź, hibernujący na uciułanym
tłuszczu. Każde gniazdo, nora i żerowisko stanowią własność prywatną: czy uważasz, że
wrony, króliki, płotki i inne stworzenia stadne byłyby zdolne żyć obok siebie, gdyby nie
uporały się jakoś z zagadnieniami Demokracji i Siły?
Był to widocznie oklepany temat, bo Artur nie zdążył nawet otworzyć ust, a już
borsuk pospieszył z zastrzeżeniem:
– Jeszcze nigdy nie dałeś nam przykładu na istnienie w naturze kapitalizmu. Idę
o zakład, że go tam nie znajdziesz!
Merlin skrzywił się żałośnie.
– A skoro nie ma przykładu, to znaczy, że kapitalizm jest ustrojem nienaturalnym! –
podsumował triumfalnie borsuk.
Wypada tu wspomnieć, że borsuk zdradzał proradzieckie ciągotki. Po kilku stuleciach
nieustannych dyskusji z Merlinem, on sam i pozostali swobodnie operowali
czarodziejskimi zaklęciami w rodzaju „bolszewizm” czy „faszyzm”, niczym urodzeni
rewolucjoniści.
Merlin natomiast był zatwardziałym konserwatystą (co, zważywszy, że żył pod prąd
czasu, czyni go osobnikiem postępowym), lecz, niestety, nie miał zbyt mocnych
argumentów.
– Pasożytnictwo – zaczął – istnieje w przyrodzie od czasów najdawniejszych, weźmy
choćby kukułkę i pchłę.
– Nie mówimy o pasożytnictwie. Przedmiotem dyskusji jest kapitalizm, który ma
ściśle ustaloną definicję. Czy możesz podać choćby jeden przykład gatunku – wyłączając
człowieka – którego przedstawiciele wyzyskują pracę swych pobratymców? Nawet pchły
nie wyzyskują pcheł.
– Pewien gatunek małp człekokształtnych – odparł Merlin – wymaga w niewoli
nieustannego nadzoru. Gdy nie są pilnowane, osobniki dominujące pozbawiają
towarzyszy jadła, zmuszając ich wręcz do zwracania tego, co już przełknęli, a tym samym
skazując na głodówkę.
– Przykład niezbyt przekonujący.
Merlin założył ręce i skrzywił się najżałośniej jak umiał. Po dłuższej chwili zebrał się
na odwagę, zaczerpnął głęboko tchu i śmiało stawił czoło prawdzie.
– Istotnie, przykład jest marny. Nie potrafię wskazać występowania kapitalizmu
w przyrodzie.
Ledwie wyrzekł te słowa, ręce same mu się rozplotły, a pięść jednej uderzyła
triumfalnie w otwartą dłoń drugiej.
– Mam! – krzyknął Merlin. – Wiedziałem, że mam słuszność co do kapitalizmu!
Patrzyliśmy na problem od złej strony!
– Jak zwykle.
– Główna specjalizacja każdego gatunku zwierząt wydaje się nienaturalna wszystkim
innym gatunkom. Fakt, że przyroda nie dostarcza przykładów kapitalizmu nie oznacza,
że kapitalizm jest nienaturalny w odniesieniu do człowieka – że jest wbrew naturze.
Równie dobrze moglibyśmy bowiem powiedzieć, że żyrafa zachowuje się wbrew naturze,
ogryzając z liści czubki drzew – skoro żadna inna antylopa nie posiada równie długiej
szyi. Albo, że wbrew naturze było wyjście z wody pierwszych zwierząt wodno-lądowych,
ponieważ w owym czasie nie było na świecie więcej takich stworzeń. Kapitalizm to
specjalność człowieka, tak jak szare komórki. Natura nie zna drugiego stworzenia
obdarzonego mózgiem podobnym do ludzkiego – a to przecież nie znaczy, że mózg
człowieka jest nienaturalny. Przeciwnie: cecha ta wyróżnia nas w przyrodzie. To samo
z kapitalizmem: jest on typowo ludzką specjalnością – ludzkim klejnotem w koronie! Kto
wie, czy kapitalizm nie jest naturalną konsekwencją działania wysoce rozwiniętego
mózgowia? Czemuż by bowiem inaczej jedyny znany nam z natury przykład kapitalizmu
– mam na myśli wspomniane wcześniej małpy człekokształtne – dotyczył antropoidów,
których mózgi są pokrewne mózgowi ludzkiemu? Tak, tak, zawsze czułem, że słusznie
pozostaję drobnym kapitalistą. Wiedziałem, że z jakiegoś powodu Rosjanie z czasów
mojej młodości zbłądzili ideologicznie. Fakt, że jakieś zjawisko jest unikalne, nie znaczy,
że jest ono złe: przeciwnie – znaczy, że jest dobre. Dobre, naturalnie, dla człowieka, a nie
dla innych zwierząt. Oznacza bowiem...
– Czy zdajesz sobie sprawę – przerwał mu Archimedes – że publiczność od paru
minut nie rozumie z twojej tyrady ani słowa?
Stropiony Merlin spojrzał na ucznia, który śledził był jego wywód głównie wzrokiem;
potem popatrzył po kolei na resztę słuchaczy.
– Najmocniej was przepraszam.
Nagle rozległ się głos Króla, dziwnie senny i nieobecny, jakby Artur przemawiał sam
do siebie:
– A więc byłem głupcem? Bo nie zważałem na zwierzęta?
– Głupcem! – powtórzył Merlin jak triumfalne echo, wciąż był bowiem radośnie
oszołomiony wiekopomnym odkryciem istoty kapitalizmu. – Nareszcie doczekaliśmy się
ziarna prawdy w ustach reprezentanta rodu ludzkiego! Nunc dimittis!
W ten sposób dosiadł ulubionego konika: krytyki ludzkiej próżności.
– Próżność ludzka nie zna granic! Weźmy wszechświat: myślą go nie ogarnie, ale
człowiek bez najmniejszej żenady kurczy go w swym pojęciu do maleństwa, jakim jest
Układ Słoneczny. Idźmy dalej: przypatrzmy się satelicie Słońca zwanemu Ziemią
i miriadom alg, czy jak im tam, zamieszkujących akweny morskie, tudzież bytującym
w naszych własnych ciałach mikrobom, których liczba sięga w nieskończoność. Rzućmy
okiem na wspomniane już ćwierć miliona gatunków istot żywych i na szmat czasu,
w którym rodziły się i umierały ich pokolenia. A teraz spójrzmy na człowieka – dwunoga,
który, z punktu widzenia historii naturalnej, jest jak nowo narodzony ślepy szczeniak.
Spójrzmy na to... na to czupiradło! – Merlin tak się zaperzył, że nie nadążał
z odpowiednimi epitetami. – I pomyśleć, że to-to ma czelność mienić się homo sapiens]
Mało tego: że śmie ogłaszać się panem stworzenia, całkiem jak ten, nie przymierzając,
pajac Napoleon, gdy sam sobie nakładał koronę! A jak się to-to wywyższa nad inne
zwierzęta, jak się puszy (Panie, miej w opiece moją duszę i ciało!) nawet przed własnymi
przodkami! Oto skutki Wielkiego Wiktoriańskiego Zadufania – owej zdumiewającej,
niepojętej herezji dziewiętnastego stulecia! Przypatrzcie się powieściom historycznym
Waltera Scotta: ich bohaterowie to albo sztywniacy, albo ciepłe kluchy – tylko dlatego, że
żyli kilkaset lat temu. A oto wiek dwudziesty: co robi nasz człowiek, ten zakochany
w sobie zarozumialec?
Trąbi o „postępie ludzkości”, który miał się niby dokonać w minionym tysiącleciu
(będącym, jak wiadomo, pasmem nieszczęść), a jednocześnie z entuzjazmem morduje
własnych współbraci. Kiedyż wreszcie pojmie, że na to, aby zmienić jedno piórko
ptasiego puchu potrzeba miliona lat – gdy jemu się wydaje, że zmienił wszystko na
świecie, konstruując silnik spalinowy? Zadziera tak nosa od czasów Darwina, odkąd
usłyszał o ewolucji gatunków. I nie obchodzi go, że cykl ewolucji trwa w przyrodzie około
miliona lat: on jest pewien, że ewoluował od epoki Średniowiecza! W takim tempie może
ewoluować silnik spalinowy – ale nie człowiek! Poczytajcie sobie Jankesa na Dworze
Króla Artura – wściec się można! Jak to-to patrzy z góry na własnych antenatów, nie
mówiąc już o innych zwierzętach! Ręce opadają! I jeszcze ma czelność tworzyć Pana Boga
na obraz i podobieństwo swoje! Wierzcie mi, że tak zwane „rasy prymitywne”, oddające
cześć boską zwierzętom, wcale nie były głupsze od nas. A przynajmniej cechowała je
pokora. Czemuż to Pan Bóg nie miałby przybrać na tej ziemi postaci dżdżownicy?
Dżdżownic jest, bądź co bądź, o wiele więcej niż ludzi, a i ziemia ma z nich pożytek
znacznie większy niż z człowieka. No bo czym tu się chwalić? W czym się niby przejawia
owa cudowna wyższość Dwudziestego Wieku nad Średniowieczem, Średniowiecza nad
epoką kamienia łupanego, a tej z kolei nad światem sprzed narodzin człowieka? Czy
człowiek lepiej od innych istot panuje nad własną Przemocą, Agresją i Własnością? I cóż
on takiego chwalebnego czyni? Morduje osobniki własnego gatunku! Obliczono, że
w okresie między rokiem 1100 a 1900 Anglicy toczyli wojny przez lat czterysta
dziewiętnaście, a Francuzi – przez trzysta siedemdziesiąt trzy; słyszeliście o tym? Albo
o badaniach Lapouge’a, z których wynika, że co stulecie ginie w Europie dziewiętnaście
milionów ludzi? Ich krew zdolna byłaby zasilić fontannę, pompującą siedemset litrów na
godzinę, od początku historii rodu ludzkiego! I jeszcze jedno, łaskawy panie: zjawisko
Wojny jest w Naturze – pomijając, rzecz jasna, człowieka – taką rzadkością, że
praktycznie nie istnieje. Spośród wszystkich wspomnianych dwustu pięćdziesięciu
tysięcy gatunków zwierząt, wojny toczy może z dziesięć. Gdyby Natura raczyła kiedyś
zwrócić uwagę na to nieznośne małe paskudztwo zwane człowiekiem – oszalałaby ze
zgrozy.
– Już kończę – zapewnił, spuszczając nieco z tonu. – Dajmy na chwilę pokój
moralności i zastanówmy się, czy owo haniebne stworzenie wpływa może znacząco na
swój świat w sensie materialnym? Czy dla obiektywnego oka Natury jest lepiej widoczne
niż bakteria lub koralowiec, z racji zmian, jakie swą działalnością wprowadza na
powierzchni ziemi?
ROZDZIAŁ IV
Oszołomiony tyradą Król odparł uprzejmie: – Oczywiście, że tak. Oczywiście, że
nasza działalność jest ważna dla natury.
– Dowody! – zażądał krótko srogi preceptor.
– Dość spojrzeć na budowle, które człowiek wzniósł na ziemi, na miasta, na pola
uprawne...
– Dość spojrzeć na Wielką Rafę Koralową... – wpadł mu w słowo Archimedes,
zerkając w sufit z miną niewiniątka. – Budowla ta mierzy dwa tysiące kilometrów
długości, a jej konstruktorami są jamochłony.
– Przecież to tylko rafa!
Merlin swoim zwyczajem cisnął czapką o ziemię.
– Kiedyż ty się oduczysz myśleć jak człowiek! Wiesz, co by ci mógł na to
odpowiedzieć koralowiec? Że Londyn to przecież tylko miasto!
– No tak, ale gdyby ustawić jedno przy drugim wszystkie miasta świata...
– Spróbuj – rzekł Archimedes. – A ja wtedy ustawię jedna przy drugiej wszystkie
wyspy koralowe świata i atole. Potem je dokładnie zważymy i zobaczymy, co zobaczymy.
– Zgoda – rzekł na to Artur. – Gotów jestem przyznać, że jamochłon odgrywa
w przyrodzie rolę znaczniejszą niż człowiek. Ale to tylko jeden gatunek stworzenia...
– O ile pamiętam – wtrąciła skromnie koza – Komisja nasza dysponuje notatką na
temat bobra, z której wynika, że dziełem tego zwierzęcia są całe morza i kontynenty...
– Ptaki – dorzucił Balin z wystudiowaną nonszalancją – roznosząc w swych
odchodach nasiona drzew, wyhodowały ponoć lasy i puszcze tak wielkie, jak na
przykład...
– A króliki – przerwał mu jeż – o mały włos nie wyludniły całej Australii!
– Otwornice, których wapienne skorupki utworzyły słynne białe klify Dover...
– Szarańcza...
Merlin uniesieniem ręki zarządził ciszę.
– Wystarczy jeden przykład – rzekł z godnością. – Opowiedzcie mu o dżdżownicy.
Zebrani jęli na to deklamować chórem:
– Słynny przyrodnik Darwin obliczył, że w każdym akrze ziemi uprawnej żyje około
dwudziestu pięciu tysięcy dżdżownic, które w samej Anglii przewracają rocznie trzysta
dwadzieścia milionów ton gleby. Dżdżownice spotykane są na całym prawie świecie.
W ciągu trzydziestu lat zdolne byłyby przekopać powierzchnię całej kuli ziemskiej na
głębokość siedmiu cali. „Ziemia bez dżdżownic – jak powiedział nieśmiertelnej pamięci
Gilbert White – w krótkim czasie stałaby się zimna, twarda, pozbawiona fermentacji,
a co za tym idzie-jałowa”.
ROZDZIAŁ V
Coś mi się zdaje... – rzekł Król wesoło, gdyż wzniosłe rozważania oderwały go
całkowicie od spraw Mordreda i Lancelota, daleko od świata, w którym – jak to mówią
w Królu Lirze – ludzkość zżera się sama, niczym potwory z głębin; Artur przeniósł się
w świat pokoju, gdzie ludzie rozmyślają, dyskutują i kochają się, w świat wolny od nędzy
działania.
– Coś mi się zdaje – jeśli prawdą jest to, co mówicie – że moim bliźnim dobrze by
zrobiła mała lekcja pokory. Gdyby tak można było nauczyć ich patrzenia na siebie jak na
każdy inny gatunek ssaka... Nowość tego doznania działa jak balsam. Powiedzcie mi,
proszę, do jakich wniosków doszła Wysoka Komisja w kwestii zwierzęcia zwanego
człowiekiem – nie wątpię, że debatowaliście na jego temat?
– Zacznijmy od kłopotów z imieniem.
– Czyim imieniem?
– Ludzkim – wyjaśnił zaskroniec. – Przymiotnik sapiens w imieniu homo sapiens
wydał nam się niedorzeczny, lecz nie wiadomo było, czym go zastąpić.
– Pamiętasz, jak ci Merlin tłumaczył, dlaczego zięba nosi przydomek coelebsl Dobry
przymiotnik winien, jak sama nazwa wskazuje, definiować przymioty danego osobnika.
– Pierwsza propozycja brzmiała, oczywiście, ferox, gdyż nie ma wśród zwierząt
większego gwałtownika niż człowiek.
– Ciekawe, że właśnie ferox: i mnie to słowo przyszło do głowy jakąś godzinę temu.
Ale przyznaj się, że nieco przesadzasz, nazywając człowieka większym gwałtownikiem
niż, dajmy na to, tygrysa.
– Uważasz, że przesadzam?
– Z moich obserwacji wynika, że ludzie są na ogół przyzwoici...
Merlin zdjął okulary, westchnął ciężko, przetarł szkła, umieścił je z powrotem na
nosie i przyjrzał się uczniowi z wielkim zaciekawieniem – jakby sprawdzał, czy mu nie
rosną ośle uszy.
– Spróbuj sobie przypomnieć ostatni spacer – polecił tonem łagodnej perswazji.
– Spacer?
– W rzeczy samej. Najlepiej po angielskich łąkach. Idzie sobie beztrosko homo
sapiens, delektuje się chłodem wieczoru. Wyobraź to sobie. W krzakach poświstuje
szpak. Czy milknie na widok człowieka i odfruwa z przekleństwem na dziobie? Skądże
znowu! Wyśpiewuje jeszcze głośniej; mało tego – podlatuje i siada wędrowcowi na
ramieniu. A tam dalej zajączek skubie rżysko. Czy zmyka w popłochu do nory? A gdzie
tam! Pędzi w podskokach do naszego człowieka. Za nim mysz polna, zaskroniec, lis, jeż
i borsuk. Nie chowają się, lecz radośnie witają człowieka...
– Biada! – wykrzyknął nagle ze świętym oburzeniem. – Nie ma w Anglii stworzenia,
które, widząc cień człowieka, nie pierzchałoby jak dobra dusza z czyśćca. Czy to ssak, czy
ptak, czy ryba – wszystko przed nim zmyka. A gdy nasz spacerowicz zapędzi się nad
rzekę, nawet ryby czmychają w głębinę... Zaprawdę, wiele zła trzeba wyrządzić, aby stać
się postrachem istot wszystkich trzech żywiołów!
– A nie myśl sobie – dodał pospiesznie, dotykając oburącz Arturowego kolana – że te
stworzenia uciekają również przed sobą nawzajem. Może gdyby na ścieżce pokazał się lis,
zając dałby nura w zarośla – ale ptak na drzewie i cała reszta przyjęłyby nadejście lisa ze
spokojem. Gdyby górą przemknął jastrząb, kos skuliłby się w gnieździe, ale na lisie nie
zrobiłoby to najmniejszego wrażenia. Jedynie człowiek, wierny członek Towarzystwa
Pastwienia się nad Zwierzętami, sieje postrach wśród wszystkiego, co żywe.
– Chwileczkę – przerwał mu Artur. – Nie te stworzenia mamy zwykle na myśli,
mówiąc „dzikie zwierzęta”; a taki tygrys?
Merlin uciszył go uniesieniem ręki.
– Proszę bardzo: przenieśmy nasz spacer w indyjską dżunglę. Nie znajdziesz tam
tygrysa, kobry ani słonia, które by nie zmykały przed człowiekiem. W najgorszym razie –
choć niezmiernie rzadko – zaatakuje go tygrys oszalały z bólu zębów albo kobra,
zmuszona do samoobrony. Lecz gdy na ścieżce w dżungli spotka się zdrowy człowiek ze
zdrowym tygrysem – zawsze ten drugi ustępuje z drogi. Nie umykają przed człowiekiem
tylko te stworzenia, które go nigdy nie widziały: foki, pingwiny, ptaki dodo i wieloryby
mórz arktycznych – ufność wobec człowieka przywiodła te gatunki na skraj zagłady.
Nawet komar i pchła, które pasożytują na człowieku, lękają się panicznie swego
gospodarza i starają się trzymać poza zasięgiem jego ciężkiej ręki.
– Homo ferox – ciągnął Merlin – to rzadki dziw natury: zwierzę, które zabija dla
przyjemności! Nie ma na tej sali stworzenia, które by się nie wzdragało przed zabijaniem
– chyba że z głodu. Człowiek natomiast z demonstracyjnym niesmakiem spogląda na
dzierzbę, która trzyma w dziupli ślimaki i inne mięsne zapasy, ponabijane na kolce – ale
nie wzrusza go bynajmniej, że wokół jego własnej zasobnej spiżarni biega na uwięzi
dorodny byczek i stado owieczek o inteligentnych, wrażliwych pyszczkach, a cała ta
gromada hodowana jest tylko po to, aby u progu dojrzałości pójść pod nóż i zaspokoić
apetyt swego mięsożernego gospodarza, który nie ma nawet zębów typowych dla
mięsożercy! Powinieneś koniecznie przeczytać list Lamba do Southeya: wspomina się
tam o pieczeniu żywych kretów, uciesznych zabawach z chrabąszczami, uwiązywaniu
kotom pęcherzy do ogonów, kurczeniu mięsa żywych flader przez ich nacinanie, a także
o wędkarzach – owych „poczciwych sprawcach nieznośnych boleści”. Oto cały homo
ferox – Pomysłodawca Pastwienia się nad Zwierzętami, gotów poświęcić bajońskie sumy
na hodowlę bażantów dla samej przyjemności ich zabijania, tresować jedne gatunki
stworzeń do mordowania innych, podpalać żywe szczury – co na własne oczy widziałem
w Irlandii – aby ich przeraźliwe piski odstraszyły inne okoliczne gryzonie, rozmyślnie
rujnować wątroby udomowionych gęsi na swoje ulubione pasztety, odpiłowywać bydłu
rogi celem usprawnienia jego transportu do rzeźni, wykluwać oczy szczygłom, by zmusić
je do śpiewu, gotować żywcem homary i krewetki, słuchając ich żałosnych popiskiwań,
wypowiadać wojny własnemu gatunkowi, wyrzynając w każdym stuleciu dziewiętnaście
milionów osobników, dokonywać publicznych egzekucji na bliźnich uznanych za
winnych przestępstwa, własne potomstwo torturować za pomocą kija lub zamykać
w obozach koncentracyjnych zwanych szkołami, gdzie zadawanie tortur można zlecić
pośrednikom... Tak, tak, słusznie wątpisz, czy godzi się nadać człowiekowi miano ferox,
gdyż w świecie szanujących się zwierząt przydomek ów, właściwy stworzeniom
bytującym dziko w przyrodzie, żadną miarą nie pasowałby do tak wynaturzonej istoty.
– O mój Boże! – jęknął Król. – Nie zostawiłeś na nas suchej nitki.
Stary czarodziej jeszcze nie miał dość.
– Nasze wątpliwości co do przymiotnika ferox zrodziły się, gdy Archimedes jako
bardziej odpowiedni przydomek zaproponował stultus.
– Stultus? Głupi? Dlaczego, przecież jesteśmy rasą inteligentną?
– Podczas jednej z koszmarnych wojen toczonych za moich młodych lat – odparł mu
na to Merlin – trzeba było wprowadzić w Anglii system racjonowania żywności.
W związku z tym wydawano obywatelom specjalne kartki, które przed zakupami należało
wypełnić odręcznie, w jednej rubryce wypisując numer, w drugiej – swoje nazwisko, a w
trzeciej – nazwisko właściciela sklepu. Jedna liczba i dwa nazwiska – zaiste ambitne
zadanie intelektualne: kto go nie wykonał, nie otrzymywał jedzenia, a tym samym
narażał się na śmierć głodową. I co się okazało? Jak dowiodły późniejsze badania, dwie
trzecie społeczeństwa nie umiało prawidłowo wypełnić kartek. Przypominam: mówimy
o istotach obdarzonych – jak nas poucza Kościół Katolicki – duszą nieśmiertelną!
– Czy te dane są pewne? – spytał borsuk z niedowierzaniem.
Merlin spiekł raka; widać ruszyło go sumienie.
– Cóż, nie zanotowałem ich wówczas – przyznał szczerze – ale odzwierciedlają
prawdę w istocie, nawet jeśli nie całkiem w szczegółach. Z tej samej wojny przypominam
sobie pewną niewiastę: stała wytrwale w kolejce po karmę dla ptaków, których – jak
wynikło z przygodnej rozmowy – wcale nie miała: widać przywykła stawać w każdym
ogonku.
-1 czegóż to dowodzi, że ludzie nie potrafili wypełnić trzech rubryk? – obruszył się
Artur. – Gdyby na miejscu ludzi znalazły się inne zwierzęta, nie napisałyby w ogóle nic!
Stary filozof odparł bez wahania:
– Dam ci na to najkrótszą odpowiedź: pokaż mi człowieka, zdolnego wyborować
nosem otwór w żołędziu.
– Chyba nie rozumiem.
– To proste: owad zwany balaninus elephas potrafi w opisany sposób wywiercić
otwór w żołędziu, chociaż nie umie pisać. Człowiek umie pisać, ale nie potrafi przewiercić
żołędzia. Zasadnicza różnica polega jednak na tym, że balaninus boruje swoje dziurki
z nieomylną zręcznością, człowiek zaś, jak przed chwilą wykazałem, wielkiej zręczności
w swych umiejętnościach nie posiada. I dlatego twierdzę, że jest on w świecie zwierzęcym
gatunkiem najbardziej stultus. Trudno się zresztą temu dziwić: człowiek gości na ziemi
od tak niedawna, że nie zdążył jeszcze zbyt wiele się nauczyć.
Król zaczął tracić dobry humor.
– Czy żadne inne przydomki dla człowieka nie przyszły wam do głowy?
– Owszem, był trzeci projekt, wysunął go borsuk. Uradowany borsuk zaszurał łapami
i kątem oka zerknął zza okularów na resztę towarzystwa, po czym jął się z uwagą
przyglądać własnym pazurom, znacznej zaiste długości.
– Impoliticus – rzekł dobitnie Merlin. – Homo impoliticus. Pamiętasz zapewne, że
Arystoteles zdefiniował człowieka jako zwierzę polityczne. Borsuk zaproponował rewizję
tej definicji. Po przeanalizowaniu polityki człowieka, doszliśmy do wniosku, że trudno go
nazwać inaczej niż niepolitycznym, impoliticus.
– Mów dalej; zniosę wszystko.
– Homoferox zna dwa rodzaje polityki: politykę siły i politykę perswazji. Ludzie-
mrówki z twojej przyszłości wierzą w siłę pięści: ich zdaniem, najlepszą metodą
przekonania oponenta o tym, że dwa razy dwa równa się cztery, jest palnąć go w łeb.
Z kolei demokraci – zwolennicy siły perswazji – uważają, że każdy człowiek ma prawo do
własnej opinii, gdyż ludzie rodzą się równi. A zauważyłeś może, kto najgłośniej krzyczy:
„Nie jestem gorszy od ciebie!”? Tylko ci, którzy czują się gorsi.
– Skoro nie pochwalasz ani przemocy, ani perswazji, to już nie wiem, czego się
trzymać – rzekł smętnie Artur.
– Ani przemoc, ani perswazja, ani własne zdanie – odparł poważnie Merlin – nie są
jeszcze myśleniem. Działanie perswazją to tylko popis giętkości umysłu – szermierka
intelektualna, w której chodzi o zwycięstwo na punkty, a nie o prawdę. Opinie zaś to
często ślepe uliczki ludzi leniwych i głupich, którym nie chce się myśleć. Obiektywne
wnioski wnikliwego polityka uzna nawet homo stultus. Ale tak zwane własne zdanie jest
niczym wobec prawdy. Mimo to, dzisiejszy homo politicus woli walczyć na opinie lub na
pięści, zamiast tropić prawdę we własnej głowie. Trzeba jeszcze co najmniej miliona lat,
zanim człowiek zasłuży na miano zwierzęcia politycznego.
– Więc czym teraz jesteśmy?
– Według ustaleń naszej komisji, rasa ludzka jest dziś politycznie zróżnicowana
w następujących proporcjach: jeden mędrzec, dziewięciu łotrów i dziewięćdziesięciu
głupców na stu. To jest wersja optymistyczna. Wspomnianych dziewięciu łotrów zbiera
się pod sztandarem najpodlejszego i ogłasza „politykami”; mędrzec stoi z boku, gdyż zna
przytłaczającą przewagę liczebną pozostałych, i poświęca się poezji, matematyce lub
filozofii; a dziewięćdziesięciu głupców drepcze bezmyślnie pod sztandarami dziewięciu
łotrów i wedle ich zachcianek, po labiryntach intrygi, zemsty i wojny. Przyjemnie jest
sprawować komendę choćby nad stadem baranów – jak zauważył Sancho Pansa: dlatego
nigdy nie brakuje polityków z szumnymi sztandarami. Baranom zresztą wszystko jedno,
co jest wypisane na owych sztandarach. Jeżeli „demokracja” – to dziewięciu łotrów
zasiądzie w parlamencie; jeżeli „faszyzm” – mianują się wodzami partii; jeśli
„komunizm” – będą komisarzami. Zmieni się tylko nazwa, nic poza tym. Głupcy
pozostaną głupcami, łotry – łotrami, a wyzysk człowieka przez człowieka trwać będzie
wiecznie. Co do mędrca – i jego los będzie ten sam bez względu na ideologię. Demokracja
wyznaczy mu miejsce w wysokiej wieży, gdzie umrze śmiercią głodową; faszyzm zamknie
go w obozie koncentracyjnym; komunizm zlikwiduje go bez wyroku. Oto, jak rzekłem,
optymistyczny, aczkolwiek nie w pełni naukowy wykład o obyczajach homo impoliticusa.
Król był załamany.
– Strasznie mi przykro. Powinienem chyba pójść się utopić. Jestem agresywnym,
głupim, niepolitycznym nicponiem i pyszałkiem. Moje dalsze życie właściwie nie ma
sensu.
Słysząc to, zwierzęta bardzo się stropiły. Jak jeden mąż wstały z miejsc i otoczyły
Artura kołem, wachlując go i częstując napojami.
– Ależ nie! – zapewniały przy tym. – Nie chcieliśmy cię przecież urazić; chcemy tylko
pomóc. No, no, nie bierz sobie wszystkiego tak bardzo do serca. Na pewno mnóstwo
ludzi jest sapiens i ani trochę ferox. Przedstawiliśmy ci tylko w skrócie sytuację ogólną,
abyś w oparciu o nią mógł z czasem rozwiązać swoją zagadkę. No, rozchmurz się! Łyknij
madery i przestań myśleć o głupstwach. W gruncie rzeczy uważamy, że człowiek jest
fantastyczny, najlepszy z wszystkich zwierząt, jak słowo honoru!
W końcu wszystkie żale skrupiły się na Merlinie.
– Widzisz, coś narobił! – wołano. – Po co było tyle mędrkować? Biedny Król teraz nie
wie, gdzie oczy podziać – a dlaczego? Bo ty, oczywiście, musisz się popisywać i tokować
jak cietrzew!
Gdy pretensje umilkły, Merlin rzekł ze stoickim spokojem:
– Nawet grecki przydomek anthropos – „ten, który patrzy w górę” – jest
niewłaściwy: człowiek dorosły rzadko spogląda ponad własny poziom.
ROZDZIAŁ VI
Nowy Artur – naoliwiony rygiel – szybko odzyskał dobry humor, lecz cóż z tego,
skoro zaraz strzelił gafę, poruszając na nowo bolesny temat.
– A jednak są w człowieku rzeczy zasługujące na szacunek: życzliwość, miłość,
heroizm, cierpliwość...
Merlin, nie zrażony połajanką, z radością podjął rękawicę.
– Sądzisz zatem – spytał podchwytliwie – że inne zwierzęta nie odznaczają się
heroizmem, cierpliwością, a nade wszystko: umiejętnością życzliwej współpracy? A życie
miłosne kruków? A bohaterstwo stada łasic? A cierpliwość drobnych ptasząt,
wychowujących w gnieździe kukułczego podrzutka? A życzliwa współpraca pszczół?
Wiedz, że wszystkie te cnoty występują w naturze w stopniu znacznie doskonalszym niż
u człowieka.
– A jednak niemożliwe, aby człowiek nie miał ani jednej pozytywnej cechy – bronił
się Artur.
Czarodziej złagodniał nieco na te słowa.
– Gotów jestem uwierzyć, że jedną ma. Może drobną i nieistotną, ale – niech sobie
Chalmers-Mitchell wypisuje, co chce – ja twierdzę, że o człowieku dobrze świadczy jego
stosunek do psów i kotów. Są przecież psy, które nie nadają się ani do polowania, ani do
pilnowania domu; są koty, które za nic nie chcą łowić myszy – a jednak nawet takie
nygusy człowiek potrafi trzymać pod swoim dachem, darząc je szczerym afektem, choć są
bezużyteczne, a nawet kłopotliwe. Plato& niczna miłość, która nie żąda niczego w zamian
– to coś nadzwyczajnego. Znałem kiedyś osła, który żył na jednym pastwisku z koniem.
Bardzo się do siebie przywiązali, choć żaden nie miał z tej przyjaźni najmniejszej
korzyści. Podobną relację obserwuję niekiedy między homo ferox a jego psem. Lecz
występuje ona także wśród mrówek, więc nie cieszmy się zanadto.
– Pasożyty! – beknęła półgębkiem koza.
Na to Kawałł zeskoczył z kolan pana i sztywnym krokiem zbliżył się do kozy. Król za
nim. Po raz pierwszy i ostatni w swym długim życiu Kawałł przemówił ludzkim głosem,
wtórując Arturowi. Głos ten zadudnił jak przez wielką tubę.
– Pasożyty? – spytali unisono pan i pies. – Powtórz to jeszcze raz, a palniemy cię
w łeb!
Koza spojrzała na nich z rozbawieniem; bynajmniej nie szukała guza.
– A palnijcie sobie! – odparła. – Nadziejecie się na rogi. Poza tym, cofam pasożyta.
Pan i pies wrócili na miejsce: Król gratulował sobie w duchu, że ma jednak jakąś
zaletę, a Kawałł chyba myślał podobnie, bo polizał go w nos.
– Nie rozumiem tylko jednego – podjął wątek Artur. – Po co wy wszyscy zadajecie
sobie trud debatowania nad człowiekiem i jego problemami, po co powołaliście specjalną
komisję, skoro jedyną dobrą rzeczą, jaką można powiedzieć o człowieku, jest to, że
przychylnie traktuje psa i kota. Dlaczego raczej nie poczekacie spokojnie, aż się ludzkość
nawzajem wyniszczy?
To pytanie najwyraźniej zabiło klina Wysokiej Komisji, gdyż trawiła je w milczeniu,
uniósłszy mahoniowe wachlarze dla osłony od żaru z kominka, którego płomienie
odbijały się do góry nogami w dymnym brązie wypełniającej szklanice madery.
– Dlatego, że cię kochamy, Królu – rzekł w końcu Archimedes.
Był to dla Artura najwspanialszy komplement w życiu.
– Dlatego, że człowiek jest dopiero początkującym stworzeniem – dodała koza. –
Stworzenia młode i bezbronne zawsze budzą instynkty opiekuńcze.
– Dlatego, że dobrze jest pomagać innym – odezwał się zaskroniec.
– Dlatego, że w człowieku jest coś ważnego – powiedział Balin. – Tylko jeszcze nie
wiem dokładnie, co.
– Dlatego, że gry i zagadki logiczne są pasjonujące – rzekł Merlin.
Najlepszy powód podał jeż:
– A coby nie?
Wszyscy umilkli i zapatrzyli się w ogień.
– Może odmalowałem zbyt ciemny obraz ludzkości? – zreflektował się Merlin. – Nie
jest on jeszcze całkiem czarny, ale mógłby być ciut jaśniejszy. Zrobiłem to specjalnie,
żebyś zrozumiał, jak trzeba patrzeć na zwierzęta. Żebyś nie myślał, że wzorowanie się na
zwierzętach jest poniżej ludzkiej godności. Wieloletnie doświadczenia z ludzką rasą
nauczyły mnie, że człowiekowi można cokolwiek wytłumaczyć tylko metodą
łopatologiczną.
– A więc chcesz, abym nauczył się czegoś od zwierząt.
– Tak. W ten sposób zbliżyliśmy się do celu twych odwiedzin. Są dwa stworzenia,
które co prawda widziałeś w dzieciństwie, ale powinieneś odwiedzić jeszcze raz. Dopóki
ich nie zobaczysz, nie posuniemy się ani o krok dalej.
– Zgadzam się na wszystko.
– Mam na myśli Mrówkę i Dziką Gęś. Chcemy, abyś poznał je dziś wieczór. Co do
mrówki – będzie to przedstawicielka jednego z wieluset gatunków, ale za to takiego,
który powinieneś zobaczyć.
– Proszę bardzo – rzekł Król. – Jestem gotów.
– Borsuku, czy masz gdzieś pod ręką Czar Sangwiniusza? Nieborak borsuk jął
gorączkowo wiercić się w fotelu, szperać pod obiciem, uniósł nawet skraj dywanu,
i zewsząd wyciągał karteczki, zapisane wprost, wspak, z góry na dół albo z dołu do góry
ręką Medina.
Karteczka pierwsza nosiła nagłówek: „Wiktoriańskie Zadufanie Przekracza Ludzkie
Pojęcie”, a pod nim treść następującą: „Dr Jan z Gaddesden, nadworny cyrulik Króla
Edwarda II, utrzymywał, jakoby wyleczył syna królewskiego z ospy, owijając go
w czerwone sukno, zawieszając na oknach czerwone zasłony, a wszystkie meble
w komnacie zarzucając tejże barwy pokrowcami. Wiktorianie pękali ze śmiechu, cytując
to jako skrajny przejaw średniowiecznej ciemnoty – dopóki dr Niels Finsen z Kopenhagi
nie stwierdził w dwudziestym wieku, że promienie czerwone i podczerwone istotnie
łagodzą występującą przy ospie wysypkę, a nawet bywają pomocne w leczeniu samej
choroby”.
Drugi świstek informował lakonicznie: „paw jak się puszył szlachcic każdy A”.
Na trzecim, pachnącym mocno perfumami, czyjaś ręka (tym razem nie Merlina)
nagryzmoliła: „Pomnik Królowej Filipy, Charing Cross, siódma trzydzieści, pod iglicą”.
Pod spodem widniał gęsty rząd krzyżyków, czyli całusów, a na odwrocie – szkice do
wiersza dedykowanego nadawczyni karteczki (te pisał już Merlin), treści następującej:
„Kochanie? Pranie? Śledź w śmietanie?”. Sam wiersz, rozpoczynający się tak:
Czułe
Nimue – został wytarty gumką.
Kolejna karteczka zatytułowana była: „Obce Rasy, czyli O Pogardzie Wiktorian dla
Tychże, jako też dla Własnych Przodków, Zwierząt, etc”. Tekst głosił: „Pułkownik Wood-
Martin, z zawodu antykwariusz, pisze z rozbawieniem w roku 1895, iż »jedna
z najbardziej zdeprawowanych ras na ziemi, wymarli już dziś mieszkańcy Tasmanii,
wierzyła, że kamienie – a zwłaszcza pewne odmiany kryształów kwarcowych – mogą
służyć jako medium, czyli środek porozumiewania się z... żywymi osobami na znaczną
odległość!«. W kilka lat po opublikowaniu tej notatki, na półkulę zachodnią dotarł
radioodbiornik. Pragnę zauważyć, że owa zdeprawowana rasa wyprzedziła pułkownika
na wyboistej drodze życia o dobry milion lat, a wymarła, gdyż za dużo słuchała swingu
przez swoje kryształowe odbiorniki”.
– Coś tu mam! – ucieszył się borsuk. – Chyba to! Wręczył Merlinowi świstek
z napisem: „Formica est exempio magni łaboris. Podać cel w celowniku”.
Zaklęcie nie zadziałało.
Wówczas wszyscy dostali rozkaz wstać i szukać – po fotelach, po kieszeniach, gdzie
się da. Jeż podniósł do góry zmięty, ubłocony, usiany okruchami zeschłych liści papier,
na którym dotąd siedział, i spytał:
– To nie ten przypadkiem?
Po rozprostowaniu, otrzepaniu i przetarciu kartki dało się odczytać: „Einawlabyt,
ikwórm odźdi”, i Merlin oświadczył, że tego właśnie szukali.
Natychmiast wydobyto z gabloty dwa mrówcze gniazda, przechowywane tam
w salaterkach z wodą. Preparaty ustawiono pośrodku pokoju, a zwierzęta obsiadły je
kołem, aby śledzić życie owadów wewnątrz, co umożliwiały czerwone szkiełka
obserwacyjne. Arturowi polecono siąść na stole, obok większego mrowiska, nakreślono
pentagram i Merlin uroczyście wygłosił zaklęcie.
ROZDZIAŁ VII
Artur czuł się za stary na ponowną wizytę u mrówek. „Może ten sen to tylko starcze
zdziecinnienie?” – pomyślał zawstydzony. Lecz zarazem odżyły w nim wszystkie
wspomnienia prawdziwego dzieciństwa – szczęsnych chwil pluskania się w fosie
z rybami i fruwania z Archimedesem – i Artur pojął, że od tamtych czasów utracił pewną
bardzo ważną umiejętność: umiejętność dziwienia się światu. W dzieciństwie zachwyt
jego nie znał granic, a ciekawość – czy ją nazwiemy poczuciem piękna, czy jakkolwiek
inaczej – ciągnęła go ku wszystkiemu, co osobliwe. Bywało, że Archimedes wykładał mu
zasady ptasiego lotu, a tymczasem on sam podziwiał, jak kępki puchu między szponami
Archimedesa osłaniają pochwyconą mysz. Albo szanowny Pan S. wygłaszał pogadankę
o Dyktaturze, a Artur, zdjęty uniesieniem odkrywcy, widział tylko jego straszne zębiska.
Cudna zdolność dziwienia się opuściła Artura na starość i nic tu nie pomogły
Melinowe masaże mózgu. Zastąpiła ją (tak Król podejrzewał) zdolność selekcjonowania
wrażeń. Teraz słuchałby Archimedesa, lub Pana S., nie zwracając uwagi na ptasi puch
i pożółkłe zębiska szczupaka. Nie był dumny z tej zamiany.
Starzec ziewnął – mrówki bowiem także ziewają i przeciągają się, całkiem jak ludzie,
po dobrej drzemce – i z wysiłkiem skupił myśli na czekającym go zadaniu. Dawniej
uradowałby się niezmiernie, że jest mrówką, lecz teraz pomyślał sobie tylko: trudna rada,
trzeba się brać do roboty. Od czego by tu zacząć?
Mrowiska doświadczalne mieściły się w cienkich, niespełna półcalowych warstwach
ziemi, na stoliczkach przypominających podnóżki. Każde przykryte było szkłem
i zarzucone szmatką dla zaciemnienia wylęgarni. Po zdjęciu szmatki widać było przekrój
całej konstrukcji, zwykle ukrytej pod ziemią, nawet okrągłą komnatę wylęgarni larw –
całkiem jakby zajrzeć z góry do szklarni.
Mrowiska właściwe mieściły się na samych końcach stoliczków, a przykrywające je
szkiełka nie sięgały nawet połowy długości blatu. Otwartą przestrzeń pokrywała ziemia,
a na samiutkim końcu, za mrowiskiem, tkwiły menzurki z zapasami syropu. Mrowiska
nie miały żadnego połączenia: stołki stały, co prawda, jeden obok drugiego, ale nie
stykały się, a nogami tkwiły w salaterkach z wodą.
Z perspektywy Artura wyglądało to zgoła inaczej. Znalazł się na rozległym polu
usianym głazami. W dali stała płaska forteca. Do fortecy wchodziło się tunelami, a nad
wejściem do każdego tunelu widniała tablica z informacją:
WSZYSTKO, CO NIE JEST ZABRONIONE,
JEST OBOWIĄZKOWE
NA MOCY NOWYCH ZARZĄDZEŃ
Arturowi wcale się to nie spodobało, chociaż właściwie nie zrozumiał treści. Pomyślał
sobie tak: zanim wejdę do środka, rozejrzę się nieco po okolicy. Wywieszka nad włazem
do tunelu zniechęciła go – nie wiedzieć czemu – do wejścia, a sam tunel wydał mu się
nagle złowieszczy.
Ostrożnie poruszył czułkami, zastanawiając się nad treścią wywieszki, a jednocześnie
sprawdzając działanie nowych zmysłów i badając własne możliwości w owadzim świecie.
Potem długo czyścił czułki przednimi odnóżami: muskał je i gładził, a wyglądał przy tym
jak czarny charakter z epoki królowej Wiktorii, podkręcający wąsa. Wtem uświadomił
sobie coś, co już od jakiegoś czasu domagało się jego uwagi: wyraźny i naglący odgłos
wewnątrz czaszki. Zresztą, może nie był to odgłos, tylko specyficzny zapach –
a najprościej będzie przyrównać zjawisko do transmisji radiowej. Przekaźnikiem były
czułki.
Muzyka (nazwijmy ją tak dla uproszczenia), którą słyszał Artur, miała rytm
monotonny jak puls, a towarzyszyły jej słowa takie jak: wtorek – worek – korek –
stworek, albo: mamcia – mamcia – mamcia, albo: taki – siaki – owaki, albo: ty – my –
bzy. Z początku nawet mu się to podobało (zwłaszcza luba – gruba – zguba), dopóki nie
odkrył, że teksty powtarzają się w kółko i po skończeniu każdej serii zaczyna się druga,
identyczna. Po godzinie, a tym bardziej po dwóch, miał ochotę zawyć z rozpaczy.
W jego głowie – podczas przerw w monotonnej muzyce – rozbrzmiewał jeszcze inny
głos: wygłaszał on komunikaty. Na przykład: „Wszyscy dwudniowi zostaną
przemieszczeni do Nawy Zachodniej”, albo: „Numer 210 397/WD zgłosi się do plutonu
syropowego na miejsce 333 105/WD, który wpadł z gniazda”. Głos był aksamitny, ale
dziwnie bezosobowy: cały jego urok był wyraźnie wystudiowany, niczym kuglarska
sztuczka. Martwy głos automatu.
Król, a raczej mrówek, oddalił się od fortecy, postanawiając mimo wszystko podjąć
planowany rekonesans. Niepewnie badał usianą głazami pustynię, bojąc się trafić tam,
skąd padały rozkazy, a zarazem nudząc się śmiertelnie ograniczonym polem widzenia.
Między głazami wiodły ścieżynki – kręte dróżki, zarazem celowe i pozbawione celu:
niektóre wiodły do magazynów syropu, a inne w kierunku niemożliwym do ustalenia.
Jedna ze ścieżek kończyła się grudą, osłaniającą naturalne zagłębienie. W zagłębieniu
tym, stwarzającym znajome już Arturowi wrażenie bezcelowej celowości, leżały dwa
mrówcze trupki. Ciała złożone były porządnie i niechlujnie zarazem, tak jakby przyniósł
je na to miejsce ktoś bardzo porządny, ale przyniósłszy – zapomniał nagle, po co to
zrobił. Martwe mrówki leżały skulone i nie wydawały się ani zachwycone, ani zasmucone
własną śmiercią. Leżały i już – jak dwa krzesła.
Gdy Król stał i przyglądał się zwłokom, ścieżką nadeszła żywa mrówka, niosąc
kolejnego trupka.
– Witaj, Sangwiniuszu! – pozdrowiła Artura.
Król grzecznie odwzajemnił powitanie.
Pod pewnym względem (o czym nawet nie wiedział) miał szczęście: Merlin nie
zapomniał obdarzyć go zapachem właściwym temu mrowisku. Gdyby pachniał innym
gniazdem, tutejsze mrówki uśmierciłyby go bez pardonu. Szkoda, że panna Edith Cavell
nie była mrówką bo mogliby wyryć na jej pomniku sentencję:
ZAPACH TO JESZCZE NIE WSZYSTKO.
Nowo przybyła mrówka byle jak rzuciła zwłoki na ziemię i zajęła się odciąganiem na
bok starych nieboszczyków. Najwyraźniej głowiła się, jak ich wszystkich rozmieścić.
Wiedziała, że należy ułożyć ciała w pewnej konfiguracji, ale nie miała pojęcia, w jakiej.
Zachowywała się jak człowiek, który w jednej ręce trzyma filiżankę z herbatą, w drugiej
kanapkę, a chciałby jeszcze zapalić zapałką papierosa. Tyle, że znajdujący się w tej
sytuacji człowiek wpadłby w końcu na światły pomysł odstawienia filiżanki i odłożenia
kanapki, zanim wziąłby do rąk papierosa i zapałki – mrówka natomiast położyłaby
kanapkę, podniosła zapałkę, położyła zapałkę, wzięła papierosa, podniosła kanapkę,
odstawiła filiżankę, wzięła papierosa, aż wreszcie – przypadkiem – odłożyłaby kanapkę
i wzięła zapałkę. Działała w myśl zasady, że jeśli długo próbować, to może w końcu coś
z tego wyjdzie. Była cierpliwa. Nie myślała w ogóle. Tak długo zmieniała konfigurację
trupków, aż wreszcie wszystkie trzy spadły pod grudę – i właśnie na tym polegało
zadanie grabarza: aby się tam znalazły.
Król obserwował poczynania mrówki ze zdumieniem, które pomału przerodziło się
w irytację, a na koniec w odrazę. Miał ochotę spytać ją, czemu choć chwilę nie pomyśli,
zanim się weźmie do dzieła – to typowy odruch człowieka obserwującego partacką
robotę. Cisnęły mu się na język i inne pytania, na przykład: „Czy lubisz pracę grabarza?”,
„Czy jesteś niewolnikiem?”, a nawet: „Czy jesteś szczęśliwy?”.
Ale – dziwna rzecz – nie był w stanie zadać żadnego z tych pytań. Aby je zadać,
musiałby przełożyć słowa na język mrówek i przekazać treść za pośrednictwem czułków.
Usiłując tego dokonać, stwierdził z rozpaczą, że język mrówek w ogóle nie zawiera słów,
potrzebnych mu do wyrażenia tego, co chciał wyrazić. Nie było w tym języku słowa
„szczęście”, nie było słowa „wolność”, ani nawet „lubić”. Nie było też antonimów
wymienionych słów. Artur poczuł się jak niemowa, który próbuje krzyknąć: „Pali się!”.
W języku mrówek najbliższe pojęciom Dobra i Zła były określenia Dozwolone
i Niedozwolone.
Mrówka-grabarz, zakończywszy przerzucanie zwłok, odwróciła się i podreptała
z powrotem wąską dróżką, pozostawiając nieboszczyków w nieładzie. Nagle zorientowała
się, że Artur stoi na jej drodze, więc się zatrzymała i wycelowała weń czułki, niby lufy
czołgu. Trzeba przyznać, że ze swym niemym, opancerzonym obliczem, włochatym
torsem i wyrostkami w kształcie ostróg na przednich odnóżach przypominała nie tyle
czołg, co zakutego w zbroję rycerza lub pancernego konia – a najbardziej obydwu razem:
wyglądała jak włochaty, opancerzony centaur.
– Witaj, Sangwiniuszu! – odezwała się ponownie. – Witaj.
– Czym się trudnisz?
– Nie trudnię się niczym – odpowiedział Król, zgodnie z prawdą.
Mrówkę na parę sekund zatkało, tak jak niewątpliwie zatkałoby was, gdyby Albert
Einstein osobiście wyłożył wam swoje poglądy na temat kosmosu. Następnie mrówka
wyprężyła wszystkie dwanaście segmentów swoich anten i nadała w eter taki oto
komunikat:
– Tu 105 978/UDC. Zgłaszam się z kwadratu piątego.
W kwadracie piątym przebywa mrówka niespełna rozumu. Odbiór.
Osobnika niespełna rozumu określiła słowem „niedozwolony”. Artur upewnił się
z czasem, że język mrówek rzeczywiście zna tylko te dwa określenia – dozwolone
i niedozwolone – na ocenę wszelkich zjawisk. Jeżeli syrop, którym Merlin karmił
mrówki, był odpowiednio słodki – nazywały go „dozwolonym”; natomiast syrop
skwaśniały był „niedozwolony”. Prosta sprawa. „Wtorki”, „mamcie” i „lube” z transmisji
melodycznych również uzyskiwały kompletną charakterystykę za pomocą skromnego
słówka „dozwolone” lub jego przeciwieństwa.
Transmisja muzyczna została właśnie na chwilę przerwana i odezwał się aksamitny
głos:
– Kwatera Główna do 105 978/UDC. Podaj jego numer. Odbiór.
– Podaj swój numer – rozkazała Królowi mrówka-grabarz.
– Nie znam.
Po otrzymaniu tej informacji, Kwatera Główna poleciła grabarzowi zapytać
nieznajomego, czy może się wytłumaczyć. Grabarz przekazał pytanie. Przekazał je
wiernie: nie tylko słowami, ale nawet głosem Kwatery Głównej. Artur poczuł się
zagrożony i zły, a były to dwa uczucia, których nie cierpiał.
– Owszem, mogę – odparł z przekąsem, gdyż było dlań oczywiste, że mrówka i tak
nie pozna się na ironii. – Upadłem na głowę i wszystko zapomniałem.
– Tu 105 978/UDC. Niedozwolona mrówka cierpi na zanik pamięci, spowodowany
wypadnięciem z gniazda. Odbiór.
– Tu Kwatera Główna do 105 978/UDC. Niedozwolona mrówka ma numer 42
436/WD. To ona wypadła z gniazda dziś rano podczas prac oddziału syropowego. Jeśli
jest w stanie podjąć obowiązki („jest w stanie podjąć obowiązki” w mowie mrówek
brzmiało o wiele prościej – „dozwolone”, jak wszystko, co nie było „niedozwolone”, ale
dość już tych dywagacji językowych), należy zlecić 42 436/WD natychmiastowy powrót
do szwadronu syropowego, gdzie zwolni ze służby 210 021/WD, posłanego tam na
zastępstwo. Odbiór.
– Zrozumiano? – spytał grabarz Artura.
Okazało się, że Król – nawet gdyby nie wiem jak się wysilał – nie mógł sobie
wymyślić lepszego usprawiedliwienia niż upadek na głowę, gdyż mrówkom istotnie
zdarzały się wypadnięcia z gniazda, a wówczas Merlin – jeśli akurat był w pobliżu
i dostrzegł tragedię – przenosił je z powrotem do mrowiska na czubku ołówka.
– Tak jest.
Grabarz w jednej chwili stracił zainteresowanie Arturem i ruszył ścieżką na
poszukiwanie nowego trupa albo innego obiektu nadającego się do przemieszczenia.
Artur zaś udał się w przeciwnym kierunku, do oddziału syropowego, przepowiadając
sobie po drodze własny numer, a także numer osobnika, którego miał zwolnić ze służby.
ROZDZIAŁ VIII
Oddział syropowy stał na baczność wokół szklanej płytki osłaniającej preparat:
wyglądał jak krąg modlitewny. Artur zajął w nim miejsce, ogłaszając, że numer 210
021/WD ma wracać do gniazda. Następnie jął, za przykładem innych, napychać się
słodką miazgą. Z początku jadł łapczywie, gdyż pokarm był pyszny, ale już po paru
sekundach miał dość, chociaż wcale nie rozumiał, dlaczego. Żuł i połykał rytmicznie, za
przykładem reszty oddziału, ale przypominało to jedzenie na niby albo scenę teatralną.
A z drugiej strony, było jak koszmarny sen, w którym człowiek pochłania niesamowite
ilości kitu i nie może przestać.
Wokół szkiełka trwała ciągła rotacja. Mrówki, które już napełniły swoje wola po
brzegi, oddalały się w stronę fortecy, a ich miejsca zajmowały mrówki puste,
nadchodzące nieprzerwanie z tegoż kierunku. Z tym, że była to wciąż ta sama dwunastka,
krążąca w tę i z powrotem – i tak przez całe życie.
Artur pojął nagle, że pokarm, który połyka, wcale nie trafia mu do żołądka. Tylko na
samym początku pracy maleńka porcja zasiliła jego prywatny organizm. Cała reszta
pożywienia lądowała w górnym żołądku, zwanym wolem, skąd można ją było usunąć.
Gdy to pojął, olśniła go kolejna myśl: że oto zaraz uda się na zachód z grupką
napełnionych, aby pozbyć się ładunku w jakiejś spiżarni.
Oddział syropowy plotkował swobodnie podczas pracy.
Król uznał to z początku za dobry znak i nadstawił ucha, łowiąc pilnie każde słowo.
– Ajajaj! – odezwała się jedna mrówka. – Znowu nadają „Mamcia-mamcia-mamcia”!
Uważam, że piosenka „Mamcia-mamcia-mamcia” jest fantastyczna („dozwolona”). Klasa
(„dozwolona”)!
Inna mrówka mówiła:
– Uważam, że nasza Ukochana Przywódczyni jest cudowna, a wy, jak sądzicie?
Mówią, że podczas ostatniej wojny odniosła trzysta ukłuć i została odznaczona
Mrówczym Krzyżem Walecznych.
– Jakie to szczęście, że należymy do rodu Sangwinii, nie sądzicie? A nie do tych
okropnych formicae fuscae, prawda?
– Pamiętacie 310 099/WD, który odmówił zwrócenia syropu? Oczywiście, został
stracony na miejscu, na specjalny rozkaz naszej Ukochanej Przywódczyni.
– Ajajaj! Znowu nadają „Mamcia-mamcia-mamcia”. Uważam, że piosenka...
Artur z pełnym wolem oddalił się w głąb mrowiska. Darował sobie wysłuchanie
kolejnej rundy wypowiedzi. Te mrówki nie miały nic do powiedzenia: żadnych nowinek,
żadnych sensacji – kompletnie nic. Nigdy nic im się nie zdarzało. Nawet uwagi
o egzekucji zamknięte były w formułki i zmieniano jedynie numer ewidencyjny
przestępcy. Zaczynało się od „Mamcia-mamcia-mamcia”; potem następowała pochwała
Ukochanej Przywódczyni; dalej uwaga o tych okropnych fuscae; a na koniec wzmianka
o egzekucji. I tak w kółko. A do tego wszystko, co „fantastyczne”, „ukochane”, „cudowne”,
„wspaniałe”, itepe, określane było jednym słowem: „dozwolone”, a wszystko, co nieładne
– drugim słowem: „niedozwolone”.
Król znalazł się w wielkiej hali fortecy, gdzie setki mrówek wylizywało i karmiło
oseski,
upychało
w niszach
rozmaite
śmieci
dla
wyrównania
temperatury
w pomieszczeniu, otwierało i zamykało kanały wentylacyjne. Pośrodku siedziała
Doskonale Spokojna Przywódczyni: składała jaja, wysłuchiwała transmisji, wydawała
rozkazy, zarządzała egzekucje. Otaczało ją morze uwielbienia. (Artur z czasem dowiedział
się od Merlina, że u różnych gatunków mrówek obowiązują różne reguły sukcesji
królowej. Gatunek bothriomyrmex, na przykład, załatwia to tak: ambitna głosicielka
Nowego Porządku napada na gniazdo gatunku tapinoma, wskakuje na grzbiet starej
tyranicy i, osłonięta jak tarczą zapachem swej ofiary, powoli odgryza jej głowę,
a dokonawszy dzieła – zostaje prawowitą przywódczynią).
Okazało się, że nie ma żadnej spiżarni na przeżutą ciapaję. Król stał się po prostu
chodzącym bufetem: kto był głodny, ten go zatrzymywał, kazał otwierać gębę i pożywiał
się wprost z jego wola. O czymś takim, jak poszanowanie godności jednostki, nigdy tu nie
słyszano. Mrówki nie znają poczucia własnej odrębności. Artur zrozumiał, że nawet
własny żołądek do niego nie należy.
Mniejsza z tym; nie zajmujmy się mrówkami zbyt szczegółowo, nie jest to miły temat.
Dość powiedzieć, że Artur żył wśród nich cierpliwie, podporządkowując się obyczajom
mrowiska, obserwując je i starając się jak najwięcej zrozumieć. Niestety, nie mógł
zadawać mrówkom żadnych pytań: nie tylko dlatego, że w mowie mrówek brakowało
słów potrzebnych do nazwania tego, co najbardziej interesuje człowieka – a więc Życia,
Wolności i Szczęścia – ale również dlatego, że w świecie mrówek niebezpiecznie było
pytać o cokolwiek. Każdego, kto zadawał pytania, uważano za osobnika niespełna
rozumu. Mrówki bowiem nie znają pytań, a jedynie polecenia. Król dreptał więc
pokornie od fortecy po syrop i z powrotem, zachwycał się piosenką „Mamcia-
mamciamamcia”, na komendę zwracał zawartość wola – i usilnie próbował wszystko to
zrozumieć.
Był już u kresu wytrzymałości nerwowej, gdy w górze ukazała się gigantyczna ręka.
Ręka trzymała słomkę. Ręka umieściła słomkę między dwoma oddzielonymi dotychczas
mrowiskami, tworząc most. Potem ręka cofnęła się.
ROZDZIAŁ IX
W późnych godzinach popołudniowych jakaś żądna przygód mrówka przeszła po
nowym moście na drugą stronę. Była to przedstawicielka nieszczęsnych fuscae – rasy
dość poczciwej i walczącej wyłącznie w samoobronie. Ciekawska mrówka natknęła się na
sprzątaczkę, która zakatrupiła ją na miejscu.
Ledwie doniesiono o tym incydencie do Kwatery Głównej, treść komunikatów uległa
zmianie. Szczególnie gdy szpiedzy potwierdzili, iż gniazdo fuscae również dysponuje
zapasami syropu.
„Mamcia-mamcia-mamcia”
zniknęła
z anteny,
a jej
miejsce
zajęła
pieśń
„Mrówkolandia ponad wszystko!”. Ciągi poleceń przerywano na rzecz pogadanek
o wojnie, patriotyzmie i sytuacji gospodarczej. Aksamitny głos obwieścił, że wokół
Ukochanej Ojczyzny zaciska się pierścień znienawidzonych fuscae, a chór odśpiewał:
Gdy wraża krew po ostrzu płynie, To, bracie, wszystko gra!
Potem nastąpiła pogadanka o Mrówce-Ojcu, który w niezgłębionej mądrości swojej
ustanowił, że czarne mrówki mają być po wsze czasy niewolnicami czerwonych.
Ukochana Ojczyzna – mówiono – cierpi obecnie na brak niewolników, czemu należy jak
najprędzej zaradzić, aby nie wyginęła dumna rasa panów. Dalej informowano o tym, że
zagrożony został majątek narodowy Sangwinii: jej syrop jest regularnie wykradany,
a zwierzęta gospodarskie, czyli żuki, są niecnie uprowadzane przez wrogów, co grozi
zagłodzeniem zbiorowego organizmu. Dwóch audycji Król wysłuchał ze szczególną
uwagą, chcąc je jak najlepiej zapamiętać.
Audycja pierwsza oparta była na następujących przesłankach:
A. Głodujemy, bo jest nas za dużo.
B.
W związku
z tym
należy
zachęcać
rodziny
wielodzietne
do
jeszcze
intensywniejszego rozmnażania się, żeby było nas jeszcze więcej i żebyśmy tym bardziej
głodowali.
C. Kiedy będzie nas już naprawdę mnóstwo i wszyscy będą stale chodzić głodni,
wówczas stanie się rzeczą oczywistą, że mamy prawo do syropu innych nacji. Zwłaszcza,
że dysponować będziemy liczną i solidnie wygłodzoną armią.
Logiczny ów wywód niezwłocznie wcielono w życie, produkcja osesków potroiła się
(Merlin tymczasem dostarczał mrówkom pod dostatkiem syropu. Głodujące narody
nigdy nie głodują do tego stopnia, aby nie mogły sobie pozwolić na kosztowne zbrojenia)
– a wówczas zaczęto nadawać audycję numer dwa.
Audycja numer dwa brzmiała tak:
A. Jest nas więcej niż ich, a zatem mamy prawo do ich syropu.
B. Jest ich więcej niż nas, a zatem chcą nas podstępnie pozbawić naszego syropu.
C. Jesteśmy rasą waleczną, a zatem mamy naturalne prawo do podporządkowania
sobie tych mięczaków.
D. Oni są rasą wojowniczą, która, stosując niedozwolone środki, chce sobie
podporządkować nasz pokój miłujący naród.
E. Musimy atakować w obronie własnej.
F. Skoro oni się bronią, to znaczy, że nas atakują.
G. Jeżeli my nie zaatakujemy ich dziś, to oni zaatakują nas jutro.
H. A w ogóle, to my ich wcale nie atakujemy, tylko niesiemy im nieocenione
dobrodziejstwa cywilizacji.
Po audycji numer dwa zaczęły się ceremonie religijne. Te zaś, jak zorientował się
Artur, datowały się z legendarnej przeszłości, tak odległej, że trudno im było przypisać
jakiekolwiek daty: z epoki poprzedzającej nastanie socjalizmu w świecie mrówek.
W owych czasach mrówki żyły podobnie jak ludzie, a niektóre ich obrzędy były zaiste
imponujące.
Śpiewano, na przykład, psalm (z uwzględnieniem, naturalnie, różnic językowych),
rozpoczynający się od dobrze znanych nam słów: „Ziemią włada Miecz i wszystko, co
z Miecza pochodzi, i kompas bombowca, i ci, co z nieba bombardują”. Psalm kończył się
mrożącą krew w żyłach konkluzją: „O, wy, Bramy! Wysadźcie się w powietrze! Wy,
Wieczne Odrzwia, pęknijcie z wielkim hukiem, by wkroczyć mógł Król Chwały! A kimże
jest Król Chwały? Pan, Władca wszystkich duchów – On jest Królem Chwały!”.
Przeciętna mrówka – o dziwo – ani nie wzruszała się pieśniami, ani nie interesowała
pogadankami. Przeciętna mrówka wszystko akceptowała bez szemrania. Dla przeciętnej
mrówki wszystko stanowiło część tego samego rytuału, do którego należały piosenki
o Mamci-mamci i pochwały Ukochanej Przywódczyni. Przeciętna mrówka nie oceniała
rytuału w kategoriach dobre – złe, emocjonujące, rozsądne czy też okropne. Przeciętna
mrówka w ogóle nie oceniała rytuału, tylko akceptowała go jako „dozwolony”.
Przyszła pora mobilizacji. Naprawiono umocnienia, wyszkolono żołnierzy, a na
wszystkich murach pojawiły się hasła patriotyczne: „Syrop albo krew!” oraz „Wierni
swojemu zapachowi!”. Artur stracił wszelką nadzieję. Te stworzenia były gorsze niż
ludzie. Kiedy na nie patrzył, robiło mu się niedobrze z obrzydzenia. Głosy, które
bezustannie gadały w jego głowie i których nie dawało się wyłączyć; zakaz życia
prywatnego, który pozwalał jednym żywić się wprost z jego żołądka, a innym
wyśpiewywać pod jego czaszką; bezbarwna obojętność, zastępująca wszelkie inne
uczucia; system wartości oparty na dwóch pojęciach; śmiertelna monotonia, gorsza niż
samo zło – wszystko to zabijało radość życia, którą obdarował go Merlin na początku
nocnego spotkania. Artur poczuł się znów tak samo nieszczęśliwy, jak w chwili, gdy
czarodziej zastał go szlochającego w namiocie. Gdy Armia Czerwonych wreszcie ruszyła
na wojnę, zdesperowany Król stanął z nią oko w oko pośrodku mostu-słomki, jakby
mówił: „po moim trupie!”. Istny szaleniec!
ROZDZIAŁ X
– Rany boskie! – Merlin otarł chustką pot z czoła. – Masz ty, bracie, talent do
pakowania sig w kłopoty! Ledwo zdążyłem! Zwierzaki oglądały Artura na wszystkie
strony, zaniepokojone, czy aby nie połamał sobie kości.
– Nic ci nie jest? – Nic a nic.
Był tylko wściekle głodny. I zły, aż mu się ręce trzęsły.
– A to dranie! – wykrzykiwał. – A to dranie!
– Fakt, nie są one sympatyczne.
– Żeby chociaż były złośliwe! – zżymał się Artur. – Żeby z jakichś powodów chciały
robić innym na złość, niechby i dla głupiej zabawy – jakoś łatwiej byłoby je znieść. Ale
one niczego nie chcą, nic nie wiedzą. One... one w ogóle nie żyją!
– Siądź sobie – poradził borsuk – i odsapnij chwilkę.
– To potwory! Człowiek czuje się, jakby rozmawiał z chodzącym kamieniem,
posągiem, maszyną! Wydasz prawidłową komendę – mechanizm działa; powiesz
cokolwiek innego – brak reakcji, martwa cisza, nic. Och, Merlinie, jakie to obrzydliwe!
Chodzące trupy! Kiedy one umarły? Czy dawniej coś czuły? Bo teraz nie czują nic. Są jak
te wrota z baśni, które otwierały się tylko na hasło „Sezam”. Znają może z tuzin słów
i zwrotów. Za pomocą tych dwunastu haseł można je skłonić do zrobienia wszystkiego, co
potrafią, a potem... zacząć jeszcze raz od początku. I jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze sto
razy! To istne piekło – a one nawet nie wiedzą, że są w piekle. One nic nie wiedzą. Są jak
perpetuum mobile: czy może być coś gorszego, niż tak stale pracować, pracować,
pracować, bezmyślnie, bez sensu, bez końca?
– Racja – rzekł Merlin z uznaniem. – Mrówka to j e s t perpetuum mobile. Ciekawe,
że sam na to nie wpadłem.
– Najgorsze jest w nich to, że są tak bardzo podobne do ludzi; nie ludzkie, ale właśnie
podobne do ludzi, jak w krzywym zwierciadle.
– Nic w tym dziwnego. Mrówki w odległej przeszłości przyjęły politykę, do której
człowiek dopiero dziś nieśmiało się przymierza. Trzydzieści milionów lat temu
doprowadziły ją do perfekcji i od tamtego czasu nie znają zmian. Ewolucja mrówek
dobiegła kresu jakieś trzydzieści milionów lat przed narodzinami Chrystusa. Osiągnęły
wówczas ideał państwa komuni stycznego.
Tu Merlin przerwał, z nabożną miną wzniósł oczy do nieba i westchnął:
– Mój stary kumpel Marks był pierwszej klasy ekonomistą, ale, świeć mu Panie, na
przyrodzie nie znał się ani w ząb.
Borsuk, tak zazwyczaj dla wszystkich życzliwy, nawet dla Karola Marksa, który, gdy
idzie o porządek w papierach, był jego bratnią duszą, zauważył lojalnie:
– Czy na pewno mówimy o komunizmie? Moim zdaniem, mrówki mają więcej
wspólnego z faszystami Mordreda niż z komunistami Johna Balia...
– Faszyzm i komunizm to jedna para kaloszy. W postaci doskonałej niczym się nie
różnią.
– Jednak w ustroju komunistycznym...
– Lepiej nalejcie Królowi wina – przerwał mu Merlin. – Jeżu, do ciebie mówię! Co się
tak zamyśliłeś?
Jeż podreptał truchcikiem po karafkę i puchar. Nachylił się do królewskiego ucha,
trącając je mokrym nochalem i, ziejąc mocną wonią cebuli, wyszeptał ochryple:
– Cały czas mieliśmy cię na oku. Dobra robota. Dałbyś im łupnia jak ta lala, szkoda
gadać. Tfu, zaraza!
Kiwał przy tym głową i wymachiwał buńczucznie karafką i pucharem, rozlewając
wino na prawo i lewo.
– Zdrowie Jego Wysokości, niech żyje, niech żyje! – wzniósł gromki toast. – Pora
zrobić z nimi porządek, sam chętnie pomogę. Już bym pomógł, trzask-prask i po krzyku,
tylko nie pozwolili.
Borsuk nie dawał za wygraną. Poczekał, aż Królowi naleją wina i podjął wątek.
– Mrówki wojują, a więc nie są komunistami. W świecie komunistycznym nie będzie
wojen, gdyż świat ten stanie się jednością. Musicie pamiętać o tym, że prawdziwy
komunizm zapanuje dopiero wówczas, gdy wszystkie narody świata przyjmą ustrój
komunistyczny i zjednoczą się jako Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Mrowiska nie’jednoczą się, a więc nie są w pełni komunistyczne – dlatego mrówki toczą
wojny.
– Nie jednoczą się – wpadł mu w słowo rozdrażniony Merlin – tylko z powodu
znikomych rozmiarów mrowiska wobec powierzchni świata oraz istnienia naturalnych
barier komunikacyjnych, takich jak na przykład rzeki, nie do pokonania dla zwierząt
wielkości mrówki. Ale skoro się upierasz, to niech ci będzie: mrówki to faszyści, którym
geografia i anatomia nie pozwoliły stać się komunistami.
– W takim razie odwołaj krytykę Karola Marksa.
– Co? Ja miałbym odwołać krytykę Marksa? – zgorszył się Merlin.
– Oczywiście. To Marks rozwiązał Arturową zagadkę wojny, postulując Związek
Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Merlin posiniał z gniewu, odgryzł spory kosmyk brody, wyrwał parę garści włosów
z głowy, pomodlił się głośno o świętą cierpliwość, usiadł koło bobra, ujął go za łapę
i spojrzał mu błagalnie prosto w okulary.
– Zrozum – zaapelował żarliwie – że każdy związek światowy rozwiązałby problem
wojny. W żadnej unii nie będziesz miał wojen, bo do wszczęcia wojny niezbędne są
podziały. Gdyby świat składał się tylko ze zjednoczonych kotletów baranich, też nie
byłoby w nim wojen. Czy to oznacza, że mamy wszyscy dobrowolnie dać się posiekać na
kotlety baranie?
– Zdaje mi się – rzekł po namyśle borsuk – że ty nie nazywasz mrówek faszystami czy
komunistami za to, że wojują, tylko za to, że...
– Całą tę bandę wrzucam do jednego worka, bo przyświeca im jedna wspólna zasada:
pogarda dla praw jednostki.
– Rozumiem.
– Wyznają doktrynę totalitarną, w myśl której człowiek, bądź też mrówka, istnieje
wyłącznie dla dobra państwa lub świata, nigdy na odwrót.
– A czemu twierdzisz, że Marks był słaby z biologii?
– Charakterystyka poglądów mojego starego kumpla Karola – odparł Merlin – nie
mieści się w ramach zainteresowań Wysokiej Komisji. Przypominam, że nie zebraliśmy
się tutaj, aby debatować o komunizmie, tylko o problemie zbrodni w majestacie prawa,
jaką jest wojna. Komunizm interesuje nas tylko o tyle, o ile ma związek z wojną. Z tym
zastrzeżeniem odpowiadam na twoje pytanie: Marks był słaby z biologii, ponieważ, po
pierwsze – przeoczył, że człowiek wśród innych części ciała posiada też głowę, po drugie
– nigdy nie przyjrzał się dzikim gęsiom, a po trzecie – poparł fałszywą teorię Równości,
która jest absolutnie przeciwna naturze. Ludzie są mniej więcej tak samo równi pod
względem zasług i zdolności, jak pod względem urody i tuszy. Na tej samej zasadzie
można by się uprzeć, aby cała ludzkość nosiła jeden rozmiar butów. Właśnie tę
niedorzeczną doktrynę równości przyjęły mrówki, trzysta milionów lat temu: uwierzyły
w nią, dzięki czemu zdołały ją urzeczywistnić. No i widzicie, w co się wpakowały.
– Wolność, Równość, Braterstwo... – wyrecytował borsuk.
– Wolność, Przemoc, Szalbierstwo – zawtórował mu Merlin. – Spróbuj najpierw
przeżyć dowolną rewolucję, która szczyci się tymi wzniosłymi hasłami. Najpierw się je
głosi; potem likwiduje się wrogów rewolucji – zawsze, rzecz jasna, z ważkich pobudek
moralnych: dla oczyszczenia szeregów partii, dla ochrony komuny przed zgnilizną, dla
stworzenia bezpiecznych podstaw demokracji; a zaraz potem zaczyna się masowy gwałt
i rzeź, krzyżowanie i torturowanie metodami, o których lepiej nie wspomnę – a wszystko
bardziej z bezsilnej rozpaczy niż ze złości. Trzeba było zakosztować hiszpańskiej wojny
domowej. Oto prawdziwa równość: rżnij każdego, kto jest lepszy od ciebie, a wkrótce
wszyscy będziemy równi. Wszyscy równo martwi.
ROZDZIAŁ XI
Ciszę przerwał zaskroniec. – Wy, ludzie – rzekł – nie macie zielonego pojęcia
o Wieczności, o której tyle rozprawiacie, mieszając w to swoje dusze, czyśćce, i tak dalej.
Gdyby choć jeden z was potrafił ogarnąć myślą Wieczność, lub choćby tylko bardzo
wielki szmat Czasu, zmienilibyście poglądy na temat równości. Trudno wyobrazić sobie
coś bardziej przerażającego, niż Wieczność pełną identycznych osobników. Jeśli
cokolwiek czyniło i czyni życie świata znośnym, to właśnie tylko zróżnicowanie
zamieszkujących go stworzeń. Gdybyśmy byli równi i wszyscy jednakowi, już dawno
modlilibyśmy się o eutanazję. Szczęściem, natura nie zna zjawiska równości uzdolnień,
zasług, szans, ani też nagród. Każde żywe stworzenie – wyłączając dziwadła w rodzaju
mrówek – jest, dzięki Bogu, indywidualistą. W przeciwnym razie skonalibyśmy z nudów,
albo zmienili się w automaty. Nawet koluszki, które, na pierwszy rzut oka, wydają się
wszystkie identyczne, mają swoich geniuszy i tępaków: wszystkie współzawodniczą
o jeden kęs jadła, lecz zdobywają go tylko geniusze. Pewien hodowca karmił swoje
koluszki, wstawiając słoik z pożywieniem do akwarium: jedne rybki po trzech, czterech
podejściach znajdowały drogę do środka, podczas gdy inne – o ile mi wiadomo – wciąż
bezskutecznie próbują. Gdyby nie ten fakt, Wieczność byłaby wizją przerażającą brakiem
różnicy, brakiem jakiejkolwiek zmiany.
– To nie ma nic do rzeczy. Mówimy o wojnie.
– Jak uważasz.
– Królu – spytał Merlin – czy jesteś gotów odwiedzić dzikie gęsi, czy też chciałbyś
jeszcze chwilę odpocząć?
– Niemożliwe przecież – mruknął sam do siebie – aby wyrobił sobie racjonalny
pogląd, nie znając faktów.
Stary Król odrzekł na to:
– Jeszcze chwilę. Nie jestem już młodzieńcem, mimo twoich masaży, a wymagasz ode
mnie nauczenia się bardzo wielu rzeczy w nader krótkim czasie. Możemy wstrzymać się
jeszcze parę minut?
– Naturalnie. Cała noc przed nami. Jeżu, zamocz chusteczkę w occie i przyłóż
Królowi kompres na głowę. Tak, dobrze; teraz jeszcze nogi do góry, na stołeczek,
i zamykamy oczy. O, tak. Wszyscy cisza. Dajmy mu odetchnąć.
Siedzieli cicho jak trusie, a gdy tylko ktoś zakaszlał, dostawał kuksańca w bok. Król
z ulgą i wdzięcznością pogrążył się we własnych rozmyślaniach.
Myśli kłębiły mu się w głowie. Jedna noc na naukę to mało: był w końcu tylko
człowiekiem, i to starym.
Może znękany starzec, przeniesiony w środku nocy z namiotu pod Salisbury do
borsuczej nory, był od samego początku wielką pomyłką Merlina? Jako dziecko niczym
się przecież nie wyróżniał – najwyżej dobrym sercem – a i dziś daleko mu było do
geniusza. Może cała jego długa biografia to historia poczciwca, który na stare lata
powinien raczej zajmować się krykietem lub chórem parafialnym, w jakimś Cranford czy
Badger’s Green?
Miał o czym myśleć. Jego sterane oblicze dawno przestało przypominać rumianą
buzię dziarskiego chłopczyka. Wyglądał mizernie – ale nadal był królem, budzącym
respekt, obawę i... współczucie.
Zwierzęta chciały dobrze, wiedział o tym. Cenił sobie ich respekt. Lecz ich problemy
nie były problemami ludzi. Rozwiązawszy kwestie społeczne na długo przed człowiekiem,
mogły teraz spokojnie mędrkować na temat Życia i wzajemnie okazywać sobie
życzliwość, wspomaganą winem, ogniskiem i poczuciem zażyłości. Było to łatwiejsze niż
smutna misja człowieczego króla, którego uczyniły swoim narzędziem.
Nie otwierając oczu, Artur powrócił myślą w świat realny, z którego tu przybył:
małżonka uwięziona, najlepszy druh wygnany, siostrzeńcy wymordowani, syn chce jego
śmierci. A najgorsze, że cierpiana tym niewinni obcy ludzie. Zwierzęta mająrację:
człowiek jest krwiożerczy. Łatwo im jednak dowodzić tego dialektycznie, nie bez swoistej
naukowej satysfakcji – trudniej znieść prawdę namacalną i żyć, tak jak on, Artur, wśród
barbarzyńców z krwi i kości. Zwłaszcza, że sam był jednym z nich: nie mniej niż inni
głupim i okrutnym, złączonym z nimi osobliwymi więzami człowieczej świadomości. Był
Anglikiem, a w Anglii trwała wojna. Jakkolwiek jej nienawidził i nie chciał prowadzić, nie
mógł wyrwać się z odmętów rzeczywistego, choć nie namacalnego, morza emocji
społecznych swego narodu, nad którymi zapanować nie był w stanie. Czuł, że nie ma już
siły płynąć pod prąd, walczyć z tym żywiołem.
A przecież tak się starał całe życie. Wiedział, że nie jest mędrcem. Idąc za głosem
sumienia, które w nim obudził stary perceptor – rzeźbiarz jego młodzieńczej duszy –
objuczony jak Sindbad Żeglarz brzemieniem misji, wykradziony samemu sobie i skazany
na służbę abstrakcyjnej idei, śmiało stawiał czoło przeciwnościom i trudził się dla swej
Gramarii, odkąd tylko sięgał pamięcią. Nie pojmował nawet swej misji do końca: był jak
wół roboczy, wytrwale dźwigający jarzmo. Ale – widział to teraz dopiero – na każdym
kroku miał za sobą niepoprawnego marzyciela Merlina, a przed sobą – człowieka:
krwiożerczego, głupiego, niepolitycznego.
Pojął, że zwierzęta chcą go posłać z powrotem do pracy, jeszcze cięższej i jeszcze
większej. Ledwie się poddał, ledwie zdążył opłakać swoją klęskę, ledwie sterany wół padł
pod jarzmem – kazały mu wstawać i iść dalej. Postanowiły dać mu jeszcze jedną lekcję
i wysłać na praktyki.
A on nigdy nie zaznał osobistego szczęścia, nigdy nie miał siebie dla siebie – nigdy,
od lat chłopięcych w Puszczy Dzikiej. To niesprawiedliwe, tak pozbawić człowieka
wszystkiego. Postąpili z nim tak, jak człowiek ze szczygłem w klatce: oślepili, aby śpiewał
światu tym piękniej, na zawsze ślepy. A tak się oburzali na bestialstwo człowieka!
Nagle, sztucznie odmłodzony przez Merlina, poczuł dotkliwie całe piękno świata,
którego został nieodwracalnie pozbawiony. Pragnął żyć: chciał leżeć na łące i wąchać
ziemię, chciał patrzeć w niebo jak anthropos i zagubić się w chmurach. Był pewien, że
nikt, nawet mieszkaniec najbardziej odciętej od świata skalistej wysepki na oceanie, nie
ma prawa uskarżać się na nudę krajobrazu, skoro może spoglądać w niebo. Krajobrazy
nieba zmieniają się co chwila, wciąż nowe światy odbijają się w górskich stawach. Artur
uznał, że zasłużył na wakacje, na życie! Nie, nie da się z powrotem zaprząc w jarzmo, nie
będzie dreptał w kieracie ze spuszczonym wzrokiem. Jeszcze nie jest za stary – niechby
nawet zostało mu marne dziesięć lat życia, ale życia w słońcu, bez jarzma, wśród śpiewu
ptaków, które – nie wątpił w to – śpiewały zawsze, chociaż nie słyszał tego, póki mu
zwierzęta nie przypomniały, do czego służą uszy.
Po co miałby wracać do homo feroxl Żeby zginąć z rąk tych, dla których pragnął tylko
dobra? Lub zgnić w okowach? Może przecież abdykować, scedować brzemię władzy na
następcę. Może teraz, zaraz, wyjść z kurhanu gdzie go oczy poniosą – i tyle go widzieli.
Pustelnicy, pierwsi święci – ci szczęśliwcy uciekli od ludzi w świat przyrody, w świat
wiecznego pokoju. On również jednej tylko rzeczy pożądał nade wszystko: pokoju.
Świętego spokoju. Jeszcze parę godzin temu pragnął śmierci, gotów był ją przyjąć – ale
nie teraz, gdy dano mu na nowo zakosztować życia, dawnego szczęścia i wszystkiego, co
kochał. Merlin wskrzesił – jakże okrutnie – jego dzieciństwo. Artur chciał teraz wyrwać
się na wolność, uciec, jak uczniak, na wagary, zaszyć się gdzieś w klasztorze, znaleźć
spokój dla starego, skołatanego serca.
Niestety: obudzili go z marzeń, dźgając bezlitosną, zimną jak stal bronią słów:
– Hej tam, Królu! Pora odwiedzić gęsi, bo noc się skończy.
– Lepiej się miewasz?
– Gdzie zaklęcie? Widział je kto?
– Nie wyglądasz najlepiej.
– Łyknij wina przed podróżą.
ROZDZIAŁ XII
Artur znalazł się na terenie zupełnie płaskim. W świecie rzadko mamy do czynienia
z płaszczyzną: drzewa, domy i żywopłoty nadają naszemu krajobrazowi sylwetkę
strzępiastą. Nawet gęsta szczecina trawy zakłóca wrażenie doskonałej równiny. Ale tam,
gdzie znalazł się Artur, w samym brzuchu nocy, nieograniczona, płaska, mokra połać
błota pozbawiona była jakichkolwiek urozmaiceń. Nic nie potrafi być równie gładkie jak
błoto – nawet mokry piach pokrywają zawsze drobne zmarszczki, niby falki, czyniąc go
podobnym do powierzchni ludzkiego podniebienia.
Na tej olbrzymiej płaszczyźnie istniał tylko jeden żywioł: wiatr. A był to żywioł co się
zowie. Dodatkowy wymiar świata. Potęga ciemności. W świecie ludzi wiatr zawsze skądś
przybywa i dokądś zdąża, i to zdąża zawsze poprzez coś – czy to będą drzewa, czy ulice,
czy szpalery żywopłotów. Ten wicher przybywał znikąd. Dął przez obszary nicości –
donikąd. Poziomy, niemy właściwie – gdyż objawiał się tylko monotonnym buczeniem –
namacalny, bezkresny, parł przez błotną pustynię z niespotykaną siłą i okrutną
determinacją. Jego niezachwiany tor dałoby się wymierzyć ekierką. Miało się wrażenie,
że na jego niezłomnie solidnym strumieniu można by spokojnie zawiesić parasol.
Stojąc twarzą pod wiatr, Król czuł, że powoli wyzbywa się istnienia. Zawisł w nicości
– jedynie pod zaopatrzonymi w błony pławne stopami czuł gładkie, mokre oparcie błota
– w litej nicości: w chaosie. Czuł się jak punkt geometryczny – punkt stanowiący
najkrótszą odległość między dwoma sąsiednimi punktami. Albo jak prosta odwzorowana
na płaszczyźnie, która ma długość i szerokość, lecz nie ma określonej powierzchni. Jest
sama w sobie siłą, prądem, mocą, kierunkiem – zamrożonym krwiobiegiem życia bez
pulsu.
A jednak ten przerażający czyściec miał swoje granice. Daleko na wschód – może
w odległości mili – rozciągał się nieprzebyty mur dźwięku. Zdawał się lekko falować, to
pęczniał, to się kurczył – a mimo to pozostawał nieprzebyty. I groźny zarazem, złakniony
ofiar. Było to bowiem wielkie, bezlitosne morze.
O dwie mile na zachód widniały trzy światła, tworzące trójkąt. Były to mizerne
światełka rybackich chat, w których mężczyźni wstawali przed świtem, chcąc zdążyć
przed przypływem w kręte strumienie słonego bagniska. Więcej śladów życia w tym
świecie nie było: tylko odgłos morza i trzy nikłe światełka, a poza tym mrok i równina,
i wilgoć, i przestrzeń, i chłoszczący bicz wichru w zatoce nocy.
Z pierwszym zwiastunem świtu Król stwierdził, a raczej przeczuł, że stoi w tłumie
podobnych mu osobników. Siedzieli na błocie, na które już wślizgiwał się złośliwy cienki
jęzor powracającego morza. Część z nich już unosiła się na wodzie, obudzona
przypływem, bezpieczna od rozbryzgującej się fali. Te, które nadal siedziały na tafli błota,
przypominały sporych rozmiarów czajniki z dzióbkami ukrytymi pod skrzydłem. Te,
które płynęły, od czasu do czasu zanurzały łebki i otrząsały je energicznie po wyjęciu
z wody. Coraz więcej siedzących na błocie budziło się, wstawało i gimnastykowało
skrzydła. Solenną ciszę nocy zastąpił powszechny jazgot około czterystu urodziwych
stworzeń – gęsi białoczelnych – których nie sposób zapomnieć, jeśli choć raz widziało
sieje z bliska.
Szykowały się do lotu na długo przed wschodem słońca. Zeszłoroczne rodziny
zbierały się w grupki, te z kolei łączyły się z innymi grupkami rodzinnymi, a na czele
całości stawał dziadek, pradziadek albo inny szacowny przywódca w podeszłym wieku.
Z chwilą zakończenia werbunku w głosach gęsi zabrzmiała nowa nuta podniecenia. Ptaki
nerwowo kręciły głowami. Potem całe stado ustawiło się pod wiatr i nagle, jak na
komendę, wszystkie gęsi uniosły się w powietrze – czy było ich w grupie czternaście, czy
czterdzieści, uczyniły to unisono.
Szerokimi skrzydłami zagarniały czerń nocy, wykrzykując triumfalnie na całe gardło.
Zataczały krąg, błyskawicznie szybowały w górę i znikały z oczu obserwatora stojącego na
ziemi. W zalegającej nad horyzontem ciemności stawały się niewidoczne już na
wysokości dwudziestu jardów. Najwcześniejsze odloty przebiegały jednak bezgłośnie.
Dopiero słońce ośmieliło gęsi, które po ciemku zachowywały się nader wstrzemięźliwie
i odzywały rzadko, pojedynczymi uwagami lub ostrzeżeniami, i to tylko wtedy, gdy
dostrzegły jakieś niebezpieczeństwo – wówczas wszystkie, jak jeden mąż, podrywały się
błyskawicznie pionowo w górę.
Artura ogarnął niepokój. Wokół niego co minutę odrywał się od ziemi kolejny
szwadron niewidocznych w mroku gęsi. Król miał ochotę pójść za ich przykładem, lecz
wstydził się i bał, że każda rodzina uzna go za intruza. Z drugiej strony, nie chciał zostać
sam. Pragnął przyłączyć się do innych, zaznać gimnastyki porannego lotu, który, sądząc
po zachowaniu gęsi, musiał być bardzo przyjemny. Gęsią społeczność cechował klimat
koleżeństwa i niewymuszonej dyscypliny oraz wielka radość życia.
Gęś stojąca tuż obok Artura rozpostarła skrzydła i podskoczyła do góry. Król
automatycznie uczynił to samo. Przed chwilą osiem otaczających go ptaków kręciło
dziobami – wówczas również bezwiednie je naśladował; teraz tę samą ósemkę spotkał
w powietrzu. Ledwie się odbił od ziemi, wiatr ustał, jakby ktoś przeciął nożem jego
brutalną bezwzględność. Artur zgrał się z wiatrem, był z nim teraz całkowicie pogodzony.
Ósemka gęsi uformowała w locie klucz, zachowując równe odstępy. Artur zamykał
tyły. Kierowały się na wschód, gdzie jeszcze przed chwilą połyskiwały blade światełka
rybackich chat, a teraz – dokładnie na wprost szybujących ptaków – dumne słońce pięło
się po nieboskłonie. Czarna zasłona chmur w oddali pękła, a w szczelinie rozbłysło
pomarańczowoczerwone światło. Chwała słońca rosła: słone bagna w dole wyłaniały się
z mroku. Król patrzył w dół na monotonną równinę, która dziwnie upodobniła się do
morza: wrzosy, które nadal wyglądały jak wrzosy, pomieszały się z wodorostami, tworząc
mokre kępy z oślizłym wąsiskiem. Zamiast zwykle orzących wrzosowisko strumyków,
równinę znaczyły smugi sinawego szlamu. Tu i ówdzie na tyczkach porozpinano długie
sieci – pułapki na nieostrożne gęsi. Artur zorientował się, że właśnie tych pułapek
dotyczyły ostrzegawcze nawoływania lecących przodem ptaków. W jedną sieć złapały się
dwa czy trzy świstuny; od wschodu człapał już po błocie człowiek, z dala przypominający
muchę, wyraźnie ciekaw zawartości pułapki.
Wschodzące słońce zabarwiło ogniście srebrne strumyki, a nawet śliski szlam. Kulik,
który na długo przed świtem rozpoczął swoje gorzkie żale, odfrunął z obrzeży bagniska.
Śpiący na wodzie świstun obudził się i zaraz jął wygwizdywać swe podwójne tony, jak
mały parowozik. Od strony lądu, pod wiatr, dreptała kaczka krzyżówka. Brodźce krzątały
się i penetrowały teren niczym skrzętne myszy. Chmara malutkich biegusów, podobnych
do szpaków, tylko bardziej krępych, przeleciała koło nich z furkotem rozpędzonego
pociągu. Z koron sosen na wydmach wyfrunęła czarna gwardia wron, wznosząc ku niebu
chrypliwe wiwaty. Wszelkie ptactwo nadmorskie tłoczyło się na linii przypływu, równie
piękne, jak zaaferowane.
Świt, wschód słońca nad morzem i wzorowa organizacja lotu, miały w sobie tak wiele
uroku, że Artur poczuł nieodpartą ochotę do śpiewu. Ponure myśli o człowieku i żałosne
marzenia o pokoju, które go przywiodły u schyłku życia do Sali Kombinacyjnej,
rozpłynęły się bez śladu w radości, którą dają skrzydła. Artur miał chęć wyśpiewać hymn
na cześć życia
– a że otaczało go w powietrzu tysiąc gęsi, nie musiał długo czekać na okazję. Klucze
dzikich gęsi, wijące się po niebie jak smużki dymu dążące prosto w słońce, podzwaniały
muzyką i śmiechem. Każdy klucz śpiewał na inną nutę: te figlarnie, tamte triumfalnie,
tamte znów sentymentalnie. Kaplicę świtu wypełnili wdzięczni heroldowie, a wszyscy
śpiewali tę oto pieśń:
Kręć się, świecie obrotny, kręć pod nasze skrzydła, Wynieś sędziwe słonko, bo noc
nam obrzydła. Każdą pierś zdobią dumne purpury, czerwienie, Każda gardziel
w fanfary, w dzwony się przemienia, Niebo znaczą wędrowne czarne bataliony:
Trębacz, ogar, myśliwy i rumak spieniony. Wolność! Wolność i przestrzeń! Skrzydłami
powiewa, Ciągnie Anser albifrons, i szumi, i śpiewa!
ROZDZIAŁ XIII
W pełni dnia gęsi stanęły na dzikim polu. Wokół Artura paśli się towarzysze
i towarzyszki lotu, boczną stroną krótkich, miękkich dziobów szczypiąc trawę i,
w odróżnieniu od wdzięcznych łabędzi, czyniąc przy tym wyjątkowo pokraczne wygibasy.
Kiedy stado się pasło, jedna gęś zawsze pełniła wartę, stojąc na baczność, z szyją
wyciągniętą na podobieństwo węża. Zimą gęsi dobrały się w pary (niektóre pary datowały
się z poprzednich zim), więc teraz najchętniej pasły się stadłami, w rodzinach
i oddziałach, do których przynależały podczas lotu. Młoda samiczka, która nocą na
bagnie stała tuż obok Artura, nie miała jeszcze swego towarzysza. Cały czas zerkała na
Króla z wielką ciekawością.
W starym Arturze, który też ukradkiem ją obserwował, odżyły lata młodości. Gąska
była bowiem wyjątkowo urodziwa. Jej porośnięta delikatnym puchem pierś, pulchne
ciałko i subtelne prążki na szyi budziły czułość. Prążki te, jak ukradkiem zauważył,
powstały z różnobarwnego upierzenia gęsiej szyjki. Porastające ją piórka były wklęsłe,
dzięki czemu każde leżało oddzielnie, tworząc różnobarwne żłobienia – niewątpliwie
nader wdzięczną ozdobę.
Wtem młoda gąska wymierzyła Arturowi dziobem kuksańca w bok. Do tej chwili to
ona stała na warcie.
– Twoja kolej – rzekła.
Nie czekając odpowiedzi, spuściła głowę i zaczęła się paść. Skubiąc trawę, odsuwała
się coraz dalej.
Król stanął na straży. Nie wiedział, czego ma wypatrywać, i nie znał wroga gęsi,
a wokół widział tylko kity traw i cierpliwie skubiących murawę towarzyszy. Ale nie miał
im za złe, że postawili go na czatach. Ku własnemu zdziwieniu, ta męska rola nawet go
radowała, gdy pomyślał, że mógłby stać się obiektem zaciekawienia damy. Mimo
podeszłych lat, był zbyt naiwny, aby wiedzieć, że już się nim stał.
– Co ty wyrabiasz? – spytała Ona, mijając go pół godziny później.
– Stoję na warcie.
– No wiesz! – zachichotała-zagęgała. – Ale z ciebie frajer!
– Dlaczego?
– Nie udawaj!
– Słowo daję, że nie wiem. Czy robię coś nie tak, jak należy? Nie rozumiem.
– Dziobnij następnego. Odstałeś już co najmniej dwie warty pod rząd.
Postąpił za jej radą, kolejny strażnik zajął jego miejsce, a Król poszedł się paść obok
nowej znajomej. Równo szczypali trawkę, zerkając ku sobie ukradkiem koralikami oczu.
W końcu Artur podjął męską decyzję.
– Uważasz mnie za durnia – rzekł nieśmiało, decydując się po raz pierwszy ujawnić
drugiemu zwierzęciu prawdę o swoim pochodzeniu. – Ale to tylko dlatego, że nie jestem
gęsią. Urodziłem się człowiekiem. Pierwszy raz w życiu lecę z dzikimi gęśmi.
Nie zdziwiła się zanadto.
– Ciekawe powiedziała tylko. – Ludzie najchętniej zamieniają się w łabędzie.
Ostatnio mieliśmy u siebie Dzieci Lira. Zresztą, tak czy owak, należymy razem do rodziny
anseriformes.
– Słyszałem coś o Dzieciach Lira.
– Nie podobało im się u nas. To beznadziejni nacjonaliści i dewoci. Stale kręcili się
koło jakiejś kaplicy w Irlandii. Na łabędzie prawie w ogóle nie zwracali uwagi.
– Mnie się u was podoba.
– Takie też odniosłam wrażenie. Po co cię tu przysłano?
– Po naukę.
Przez chwilę paśli się w milczeniu, aż własne słowa przypomniały Królowi o misji,
z którą przybył.
– Dlaczego wystawiacie warty? – zapytał. – Czy prowadzimy wojnę?
Gąska nie zrozumiała.
– Wojnę?
– Czy walczymy z ludźmi?
– Walczymy? – powtórzyła niepewnie. – Nasi chłopcy biją się czasami o żonę, to
wszystko. Oczywiście, nie dochodzi do rozlewu krwi, idzie wyłącznie o ustalenie, kto jest
lepszym samcem. Czy to miałeś na myśli?
– Nie. Miałem na myśli walkę jednej gęsiej armii przeciwko drugiej.
Jego rozmówczynię wyraźnie to ubawiło.
– Co za śmieszny pomysł! Żeby dużo gąsiorów siłowało się równocześnie? To by
nawet było zabawne widowisko.
Zdumiał go jej lekki ton.
– Zabawne widowisko? Patrzeć, jak się mordują?
– Mordują? Armie gęsi mordujące się nawzajem?
Gąska z wolna, niepewnie, zaczynała pojmować myśl Artura. Na jej obliczu
odmalowała się odraza. Gdy pojęła na dobre, odwróciła się i w milczeniu podreptała ku
innej części pastwiska. Król poszedł za nią, ale pokazała mu plecy. Zaszedł z boku, zajrzał
jej w oczy i ze smutkiem dostrzegł w nich wyraz zgorszenia – jakby wyrwało mu się
nieprzyzwoite słowo.
– Przepraszam cię – wydukał. – Teraz ty nie rozumiesz.
– Nie ma o czym mówić.
– Przepraszam.
A po chwili, nieco zniecierpliwiony, dodał:
– Chyba wolno czasem o coś zapytać? Skoro są strażnicy, to moje pytanie było
w pełni uzasadnione.
Gąska rozgniewała się nie na żarty.
– Nie chcę więcej o tym słyszeć! Jaki ty musisz być zepsuty! Nie masz prawa tak
mówić. Oczywiście, że wystawiamy warty. Nie słyszałeś o jastrzębiach? O sokołach
wędrownych? O lisach, łasicach i ludziach, którzy zastawiają na nas sieci? To są nasi
naturalni wrogowie. Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że istnieją na świecie stworzenia
tak podłe, aby organizować bandy do mordowania własnych braci?
„Jaka szkoda – pomyślał Artur – że nie ma wielkich zwierząt polujących na ludzi!
Gdyby na ziemi rozmnożyły się smoki i latające potwory, może cała agresja ludzkości
zwróciłaby się przeciwko nim. Ale niestety: na ludzkość dybie tylko mikrob – przeciwnik
zbyt mały, aby traktować go z szacunkiem”.
Głośno natomiast powiedział:
– Chciałem się tylko dowiedzieć.
Gąska postanowiła być uprzejma. Jako sawantka chciała pokazać, że ma szerokie
horyzonty myślowe.
– Musisz się jeszcze sporo nauczyć.
– Więc bądź moją nauczycielką. Opowiedz mi o gęsim narodzie. Rozjaśnij mi
w głowie.
Widać było, że jest trochę nieufna, gdyż przestraszył ją nie na żarty, ale dała się
ułagodzić. Jak wszystkie gęsi, była łagodna z natury i łatwo zapominała urazę. Niebawem
znów byli przyjaciółmi.
– Co chciałbyś wiedzieć?
W ciągu następnych kilku dni spędzili razem sporo czasu i Artur przekonał się, że
Lyo-lyok jest uroczą osóbką. Przedstawiła mu się na samym początku znajomości,
doradzając, aby i on przybrał jakieś stosowne imię. Wspólnie zdecydowali się na Ki-kwa,
szlachetne imię zapożyczone od rzadkiego gatunku gęsi z czerwonym podgardlem, które
Lyo-lyok poznała na Syberii. Nadawszy Arturowi gęsie imię, Lyo-lyok przystąpiła mężnie
do jego edukacji.
Nie tylko flirty były jej w głowie. Interesowała się mądrze szerokim światem, a choć
Artur często zaskakiwał ją głupimi pytaniami, starała się nie okazywać mu niechęci.
Większość pytań Artura wynikała bowiem z jego doświadczeń z mrówkami – te
najbardziej dziwiły gąskę.
Artur wypytywał o nacjonalizm, o nadzór państwowy, o swobody obywatelskie,
o prawo własności, i tak dalej – a więc o to wszystko, co omawiało się w Sali
Kombinacyjnej lub obserwowało w mrowisku. Ponieważ większość tych kwestii była
gąsce obca i wymagała objaśnień, zanim Lyo-lyok mogła udzielić odpowiedzi, rozmowy
stały się nadzwyczaj interesujące. W miłej atmosferze edukacja Artura postępowała
błyskawicznie, a przy tym stary Król, ku własnemu zdumieniu, czuł rosnącą sympatię
i pokorę wobec gęsiego rodu – uczucia dość podobne do tych, których doznawał Guliwer
w świecie koni.
– Nie – odpowiadała Lyo-lyok – gęsi nie znają nadzoru państwowego. Nie mają
wspólnej własności ani nie uzurpują sobie prawa do żadnej części świata. Cudny glob
ziemski nie może, ich zdaniem, należeć do nikogo, tylko do siebie samego: gęsiom
wystarczy dostęp do jego surowców. Poszczególne ptaki nie podlegają też żadnej
odgórnej dyscyplinie.
– Opowieść o mrówce skazanej na śmierć za to, że ośmieliła się odmówić zwrócenia
jadła, przyprawiła gąskę o mdłości.
– Wśród gęsi – powiedziała Lyo-lyok – każdemu wolno zjeść tyle, ile sam znajdzie,
a intruz, który chciałby skorzystać ze znalezionej przez kogoś innego soczystej trawy,
najpewniej oberwie dziobem, i dobrze mu tak. Owszem, można mieć coś własnego
oprócz jedzenia: na przykład gęsie stadła wracają rokrocznie do tych samych gniazd,
pokonując po drodze tysiące mil. Gniazdo i rodzina to sprawy ściśle prywatne. Gęsi nie
są rozwiązłe, chyba że w młodości, co Lyo-lyok osobiście uważała za naturalne. Gdy już
łączą się w pary, to na całe życie. Jeśli koniecznie trzeba określić ich ustrój polityczny, to
byłby to zapewne indywidualizm patriarchalny, oparty na zasadzie wolnego wyboru. No
i naturalnie, gęsi nie toczą wojen.
Artur ciekaw był, kto i jak zostaje przywódcą stada.
– To proste – wyjaśniła Lyo-lyok. – Gęsi po prostu czują, kto jest ich wodzem.
Najczęściej zostaje nim starzec o mocno pstrej piersi. Wódz zawsze leci na czele stada.
– Pamiętając mrówki, które, niczym ród Borgiów, mordowały się nawzajem bez
pardonu w walce o władzę, Król domagał się jednak szczegółów procedury wyboru
przywódcy.
Dowiedział się, że taka procedura nie istnieje – przynajmniej nie w sensie
formalnym. Przywódcą się po prostu zostaje, i już.
Zamiast odpowiadać na dalsze drobiazgowe pytania, Lyo-lyok streściła mu pokrótce
dzieje migracji dzikich gęsi:
– Pierwszy gąsior, który przeleciał z Syberii do Lincolnshire i z powrotem,
prawdopodobnie założył rodzinę właśnie na Syberii. Gdy przyszła zima i zabrakło
pożywienia, ruszył na zachód sobie tylko znaną trasą. Podążała za nim rodzina,
powiększająca się z roku na rok – on sam zaś pełnił rolę pilota i admirała. Po jego śmierci
rolę tę objęli najstarsi synowie, gdyż to oni zdążyli najwięcej razy przebyć trasę
wędrówki. Młodsi bracia, niepewni drogi, chętnie dawali się prowadzić tym, którzy ją
znali. Ale i wśród pierworodnych zdarzają się nicponie, do których rodzina nie ma za
grosz zaufania.
– A teraz – mówiła dalej – posłuchaj, jak dochodzi do wyboru admirała. Powiedzmy,
że na jesieni Wiiik-Wink odwiedzi naszą rodzinę i spyta: czy przypadkiem nie macie
między sobą godnego zaufania pilota? Dziadunio, staruszek, zmarł w sezonie
malinowym, a Wujo-wujo jakoś nam się nie sprawdza. Rozglądamy się za
przewodnikiem. Wówczas my mu odpowiemy: stryjeczny dziadek będzie zachwycony,
jeśli się przyłączycie do naszego stada. Z góry jednak zaznaczamy, że nie bierzemy
odpowiedzialności za ewentualne niepowodzenia. Serdeczne dzięki, powie na to on.
Wasz stryjeczny dziadek jest osobnikiem ze wszech miar godnym zaufania. Czy
pozwolicie, że poinformuję Honków o sposobie rozwiązania naszego problemu? Wiem,
że i oni cierpią na podobne kłopoty. Prosimy uprzejmie, odpowiemy mu.
– I w ten to sposób – podsumowała Lyo-lyok – nasz stryjeczny dziadunio został
admirałem.
– Niezła metoda.
– Spójrz na jego dystynkcje – szepnęła z szacunkiem Lyo-lyok i oboje zwrócili wzrok
ku dostojnemu patriarsze, którego pierś zdobiły czarne pasy, biegnące w krąg, właśnie
jak złote obręcze na mankietach munduru admirała.
Innym razem Artur spytał Lyo-lyok o upodobania i ambicje dzikich gęsi, uprzedzając
ją z góry, że wśród ludzi życie bez dóbr materialnych i wojen uchodzi często za nudne.
– Ludzie – wyjaśnił – gromadzą wielkie ilości ozdób i przedmiotów zbytku. Widzą
w tym cel życia. Niektórzy powiadają, że ta sama skłonność pcha ich ku wojnom –
jajednak obawiam się, że gdyby stan posiadania człowieka zredukować do minimum,
jakim zadowalacie się wy, dzikie gęsi, człowiek byłby nieszczęśliwy.
– Oczywiście – zgodziła się Lyo-lyok. – Wasza świadomość ukształtowana jest
przecież zupełnie inaczej niż nasza. Ludzie zmuszeni do życia po gęsiemu byliby równie
nieszczęśliwi jak gęsi zmuszone do życia po ludzku. Nie znaczy to jednak, że nie możemy
się wiele od siebie nauczyć.
– Wątpię, czy gęsi mogą się wiele nauczyć od człowieka.
– Żyjemy na ziemi dobre parę milionów lat dłużej niż wy, biedactwa, więc trudno
mieć do was pretensje.
– Mniejsza o to. Opowiedz mi, proszę, o gęsich marzeniach, ambicjach, planach, czy
jakkolwiek tam je nazwać. Domyślam się, że nie są zbyt wygórowane?
Lyo-lyok parsknęła śmiechem.
– Celem naszego życia jest żyć – odparła krótko. – Zdaje się, że wy, ludzie,
zapomnieliście o tej ambicji. Co zaś do naszych marzeń – wcale nie są tak ubogie, jak
sądzisz, w porównaniu z ludzkimi świecidełkami i zbytkami. Mamy nawet pieśń na ten
temat, zatytułowaną „Sens życia”.
– Zaśpiewaj, proszę.
– Zaraz. Chcę tylko powiedzieć, że zawsze żałowałam, iż pominięto w tej pieśni jedną
niezmiernie ważną rzecz. Różne głosy spierają się tam o to, co daje dzikim gęsiom
największą radość, lecz żaden nie wymienia wędrówki. Co za niedopatrzenie!
Podróżujemy przecież sto razy dalej niż ludzie, oglądamy wciąż nowe cuda – jak poeta
mógł o tym zapomnieć? Moja babka była w Micklegarth, jeden z wujów – w Birmie,
a pradziadek chwalił się zawsze że odwiedził Kubę.
Artur był pod wrażeniem – zwłaszcza, że o Birmie słyszał tylko od zaskrońca, a Kuby
w ogóle jeszcze nie odkryto. Tylko nazwa Micklegarth była mu znajoma: tak
w Skandynawii zwano Konstantynopol.
– To musi być wspaniała rzecz – powiedział – tak wędrować po całym świecie.
Pomyślał przy tym o cudzie, jakim są skrzydła, o podniebnym śpiewaniu, o świecie,
który toczy się dołem, wciąż inny, wciąż nowy.
– Posłuchaj – rzekła Lyo-lyok i bez dalszych wstępów zaśpiewała wdzięcznie, na gęsią
nutę:
Pierwszy przemówił Ky-yow:
Sednem życia jest zdrowie.
Do wiosłonogich, do strzelistopiórych, do zwinnych i sokolookich należy cały świat.
Drugi przemówił Ank-Starzec:
Sednem życia jest honor.
Do tropicieli, żywicieli ludu, strategów i mędrców należy cały świat.
Trzecia mówiła Lyo-lyok: Sednem życia jest miłość. Do miękkopuchych, do gniazda
wijących, do tych, co chodzą parami należy cały świat.
Czwarty przemówił A-ang:
Sednem życia jest żarcie.
Do lasujących, do trawę skubiących, do sytych i do tłustych należy cały świat.
Piąty przemówił Wink – Wink: Sednem życia jest przyjaźń. Do koleżeńskich
i niesamolubnych, do wolnych, lecz mądrze uległych należy cały świat.
A ja wybieram muzykę. Długo dźwięczące echa, buńczuczne rogi, wesołe piosnki,
poezja są odbiciem świata. Tak mówi śpiewak Lyow.
Piękna to była pieśń, wzruszająca i poważna. Artur spróbował liczyć na palcach
jednej stopy nazwane w niej uroki życia, a że palce miał tylko trzy – nie licząc wyrostka
z tyłu – musiał każdego użyć po dwa razy. Zdrowie, honor, miłość, jedzenie, przyjaźń,
muzyka i poezja, i wędrówka – a przede wszystkim, jak słusznie zauważyła Lyo-lyok:
samo życie.
Rzeczywiście, nie była to lista uboga w swej skromności, zwłaszcza że można by
dopisać do niej: Mądrość.
ROZDZIAŁ XIV
W stadzie narastało podniecenie. Młodzież flirtowała bezwstydnie albo, zbita
w gromadki, oplotkowywała pilotów. Grano też w rozmaite gry, jak to robią dzieci
podekscytowane mającym się niebawem odbyć przyjęciem. Jedna z zabaw polegała na
tym, że wszyscy stawali kołem, a młode gąsiory, jeden po drugim, kroczyły w środek
kręgu, prężąc szyje i sycząc z udawaną złością. Na środku puszczały się biegiem,
z szumnym trzepotem skrzydeł, demonstrując w ten sposób swoją odwagę i kwalifikacje
na przyszłych amirałów. Coraz też więcej gęsi kręciło dziobami, co zazwyczaj czyniły
przed odlotem. Niepokój udzielił się nawet starszyznie – mędrcom, którzy na pamięć
znali trasy przelotów. Śledzili oni formacje chmur, oceniali kierunek i siłę wiatru, a także
próbowali odgadnąć, skąd wieje. Dźwigający odpowiedzialność za całe stado admirałowie
ciężkim krokiem przemierzali w tę i z powrotem mostki kapitańskie.
– Dlaczego jestem niespokojny? – pytał sam siebie Artur. – Czuję coś we krwi. Skąd
to się bierze?
– Poczekaj, sam się przekonasz – odparła tajemniczo Lyo-lyok, gdy zadał jej to
pytanie. – Może już jutro, może pojutrze...
Kiedy wreszcie nadszedł t e n dzień, słone bagna i błotna równina wyglądały jakoś
inaczej. Człowiek-mrówka, który codziennie o świcie obchodził cierpliwie swoje sidła,
a pory przypływów znał na pamięć, gdyż błąd w tej mierze oznaczałby dlań pewną
śmierć, usłyszał nagle z wysoka odległy dźwięk, przypominający głos trąbki-hejnałówki.
Na błotnistych polach nie było ani jednego ptaka. Człowiek nie spotkał też żadnego na
pastwisku, przez które przechodził. Był to, w gruncie rzeczy, dobry człowiek: przystanął
i w uroczystej ciszy, z nabożeństwem zdjął czapkę z głowy. Wykonywał ten gest każdej
wiosny, kiedy gęsi go opuszczały, i każdej jesieni, kiedy dostrzegł pierwsze powracające
stado.
Na przeprawę przez Morze Północne parowcem potrzeba jakichś dwóch, trzech dni
i tyluż nocy, zmagań z opornymi falami. Lecz nie gęsiom – żeglarzom napowietrznym,
żywym, rączym strzałom, bezlitośnie prującym chmury; nie podniebnym śpiewakom,
uchodzącym przed sztormem z prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę; nie
geografom, nie wiedzieć skąd czerpiącym nieomylną wiedzę, żeglującym bezbłędnie trzy
mile nad ziemią, po cumulusach zamiast morskich wód. Cóż to bowiem dla nich? Tylko
radość, nic więcej.
Król nie widział ich jeszcze w tak świetnych humorach. Pieśni, które wyśpiewywały
całymi godzinami, tryskały radością życia. Niektóre były sprośne – te zostawimy sobie na
inną okazję, inne w miarę żartobliwe, a jeszcze inne – wzniosłe lub sentymentalne.
Artura ubawiła szczególnie ta:
Po niebie szybujem, szu-szu, szum-szum, Na ziemi lądujem, pac-pac, plum-plum,
Gę-gę Ga-ga Gą-gą.
I szyje zginamy w ucieszny hak Jak rura od zlewu, o – tak, o – tak Ga-ga Gą-gą
Gę-gę.
I w zgodnym szeregu pasiemy się, Nasz ród bokiem dziobów murawę rwie. Gą-gą
Gę-gę Ga-ga.
Czy Gę, czy Gą, raduje nas Lot, Czy Gą, czy Gę, raduje nas Żer, Czy Gę, czy Ga,
podoba się nam Gę-gę Gą-gą Ga-ga.
Pieśń sentymentalna brzmiała tak:
Sunie niebem gęsi klucz, Wróć, gąsiorku, do mnie wróć!
Pewnego razu, gdy przefruwali nad skalną wysepką zaludnioną przez gęsi bernikle,
które w czarnych skórkowych trzewiczkach, szarych toczkach i białych kołnierzykach
wyglądają jak stare panny, cały szwadron huknął szyderczo wielkim głosem:
Ciotka Bernikla w tłustym błocie tapla się
Ciotka Bernikla w tłustym błocie tapla się
Ciotka Bernikla w tłustym błocie tapla się
Nie poleci z nami, nie!
Alleluja, górą nasi!
Alleluja, górą nasi!
Alleluja, górą nasi!
Na Północny Biegun, hej!
Nie da się opowiedzieć całego piękna ich wędrówki. Najpiękniejsze było w niej
bowiem samo życie – a to trzeba przeżyć na własnej skórze.
Nieraz musieli obniżać lot z poziomu chmur pierzastych, żeby złapać lepszy wiatr,
a wówczas wpadali w stada cumulusów – puchowych piramid, zbudowanych z kłębów
pary wodnej, białych jak wielkie pranie i gęstych jak krem na torcie. Zdarzało się, że
w odległości kilku mil dostrzegli taką piramidę – śnieżnobiałą kupę gigantycznego
Pegaza. Wówczas kierowali się wprost na nią, ona zaś rosła, cicho, niepostrzeżenie, bez
najmniejszego wysiłku – a gdy była tuż-tuż i zdawało się, że zaraz zderzą się dziobami
z pozornie litym masywem białej ściany – słońce nagle traciło blask. Każdą gęś oplatały
znienacka wilgotne macki przenikliwego chłodu. Otaczała je szara wilgoć, a słońce –
blady miedziak – uciekało hen, coraz dalej. Znikały widoczne obok jeszcze przed chwilą
skrzydła towarzyszy i towarzyszek i każdy ptak stawał się oto samotną nutą w zimnym
niebycie – spóźnionym świadkiem końca świata. Wisiał tak w bladej nicości bez
wymiarów – bez lewa, prawa, dołu, góry; bez ruchu, zda się – aż wtem błyskał przez mgłę
słoneczny miedziak i węże chłodu na nowo poczynały wić się w powietrzu. Po chwili gęsi
bujały z powrotem w roziskrzonym świecie barw: w dole mienił się turkus morza,
a dookoła pyszniły się nowe, śnieżnobiałe pałace nieba, na których nie obeschła jeszcze
rosa Rajskiego Ogrodu.
Jednym z najważniejszych punktów wędrówki był przelot nad skalistą wyspą. Co nie
znaczy, że brakowało innych ważnych zdarzeń – dość wspomnieć spotkanie na przecięciu
szlaków z kluczem lecących do Abisco łabędzi czarnodziobych, które wydawały odgłos do
złudzenia przypominający poszczekiwanie małych piesków przez chusteczki do nosa.
Albo wyścig z sową czubatą, wiosłującą z mozołem pod prąd powietrza (mówią, że
w ciepłym puchu na grzbiecie tej sowy podróżuje zwykle na gapę maleńki strzyżyk).
A jednak najciekawsza była samotna kamienna wyspa.
Wyspa należała w całości do ptaków. Ptaki wysiadywały tam jaja i kłóciły się bez
przerwy, ale w tonie przyjacielskim. Na szczycie skały, porosłym szczeciną darni, tłoczyły
się zaaferowane maskonury. Poniżej, w Uliczce Brzytwodzioba, lokatorzy siedzieli gęsto
na tak wąskich półkach skalnych, że musieli się kurczowo czepiać szponami podłoża,
dziobami odwróceni ku falom. Jeszcze niżej, w Uliczce Nurzyków, siedziały nurzyki,
wznosząc ku niebu spiczaste, pajacowate oblicza, tak jak to robią drozdy, kiedy wysiadują
jaja. Najniżej położone były Slumsy Gawii Trójpalczastej. Wszystkie wspomniane ptaki,
które, podobnie jak ludzie, z reguły wydają na świat pojedynczego potomka, siedziały
stłoczone tak gęsto, że stykały się głowami, a ilekroć ktoś nowy lądował na przepełnionej
półce, ktoś inny nieuchronnie fikał kozła w dół. Mimo to humory dopisywały, śmiechom,
żarcikom i wzajemnym docinkom nie było końca. Ptasi tłum przypominał przekupki na
największym targu rybnym świata, gdzie co chwila wybuchają sprzeczki: wszystkie
kobiety jedzą coś stale z papierowych torebek, wszystkie naraz dochodzą swoich racji,
wyśpiewują przaśne piosenki, krzyczą na dzieciaki, narzekają na mężów. „Posuńcie no
się, ciotko!”, „Z drogi, babuniu!”, „Głupia flądra, znów mi usiadła na krewetkach!”,
„Synuś, schowaj no tego lizaka do kieszeni i wysmarkaj nos!”, „Patrzcie, patrzcie, czy to
czasem nie wujo Albert? Wiezie piwo!”, „Zmieszczę się tutaj koło was?”, „No to pa, ciociu
Emmo... poleciała, szkoda”, „Czy nie przekrzywił mi się kapelusz?”, „Uspokój się,
łobuzie!”
W zasadzie trzymały się gatunkami, ale – nieliczne zresztą – odstępstwa od tej reguły
nikomu nie wadziły. W Uliczce Nurzyków siedziała tu i ówdzie uparta gawia i ani myślała
ustępować komukolwiek miejsca. Wszystkich ptaków mogło tam być w sumie z dziesięć
tysięcy, a rejwach czyniły ogłuszający.
„Ciekawe – pomyślał Król – jak radziłoby sobie w takim ścisku ludzkie miasto
zamieszkane przez wiele ras?”
Potem gęsi przelatywały nad fiordami i wyspami Norwegii. Właśnie tam rozgrywa się
akcja prawdziwej opowieści o gęsiach, którą opisał wielki W.H. Hudson, a która winna
dać ludziom sporo do myślenia. Był sobie pewien gospodarz, który mieszkał na wybrzeżu
wyspy gnębionej straszliwą plagą lisów. Któregoś dnia gospodarz zastawił wnyki.
Nazajutrz, gdy przyszedł je sprawdzić, stwierdził, że we wnyki złapała się dzika gęś – i to
najwyraźniej Wielki Admirał, co można było łatwo poznać po masywnej sylwetce
i dystynkcjach na piersi. Gospodarz zabrał gęś do domu, zaopiekował się nią, opatrzył jej
nogę, a potem puścił między własne kaczki i kury. Z uwagi na lisa musiał co wieczór
zamykać kurnik na noc. Zaganiał drób do środka i zamykał drzwiczki na kłódkę. Po
jakimś czasie zauważył dziwną rzecz: kury, które dotychczas zawsze uciekały przed
wieczorną łapanką, teraz same zbiegały się do kurnika i czekały na zamknięcie.
Zaciekawiony gospodarz podpatrzył kiedyś o zmierzchu swoje ptactwo: nie było
wątpliwości, że szlachetny jeniec przejął na siebie obowiązki człowieka, które
zaobserwował dzięki nieprzeciętnej inteligencji. Pod wieczór, gdy zbliżała się pora
zamykania kurnika, mądry stary Admirał zaganiał towarzystwo we właściwe miejsce –
tak jakby doskonale rozumiał celowość tego zabiegu. A dzikie gęsi, którymi dawniej
dowodził, już nigdy więcej nie osiadły na wyspie, gdzie straciły przywódcę.
Aż wreszcie, pośród wysp, nasze gęsi wypatrzyły lądowisko – cel pierwszego dnia
podróży. Ach, te odgłosy zachwytu! Te wzajemne gratulacje! Uradowane ptaki niczym
grad pocisków spadały z nieba, popisując się po drodze kaskaderskimi sztuczkami. Były
dumne z siebie i ze swojego pilota, podniecone bliskimi uciechami życia rodzinnego.
Ostatni odcinek w dół przepikowały ze zwiniętymi pod brzuchy skrzydłami. Tuż
przed lądowaniem rozpostarły je, nabrały wiatru, zatrzepotały gwałtownie, a potem –
klap! – i już siedziały na ziemi. Chwilę trzymały skrzydła uniesione wysoko do góry, po
czym złożyły je jednym zręcznym, starannym i wdzięcznym ruchem. Przeleciały nad
Morzem Północnym!
ROZDZIAŁ XV
Wielkie bagna syberyjskie, do których dotarły w kilka dni później, wyglądały z góry
jak misa pełna słońca. Okalające je szczyty wciąż wieńczyła koronka śniegu, który,
topniejąc, spływał z gór wąskimi strumykami barwy ciemnego piwa. Nad błyszczącymi
taflami stawów unosiły się chmary komarów, a pośród nagich brzóz porastających brzegi
błądziły wdzięcznie ciekawskie renifery, wtykając czujne nosy w gęsie legowiska, na co
gęsi odpowiadały gniewnym sykiem.
Lyo-lyok, choć niezamężna, bezzwłocznie przystąpiła do budowy gniazda, Król miał
więc wolny czas na rozmyślania. Z natury prostoduszny i poczciwy, dopiero teraz z wolna
pojmował ogrom zdrady, jaką mu zgotowała własna rasa. Nareszcie zrozumiał, że
zdradzili go wszyscy, nawet własna żona i najbliższy przyjaciel. A ostatnim z plejady
zdrajców był jego rodzony syn. Rycerze Okrągłego Stołu – przynajmniej połowa –
odwrócili się od Artura, nie inaczej zresztą niż połowa poddanych, którym poświęcił całe
swoje życie. I oto żądano od Króla, aby powrócił do służby zdrajcom, on zaś pojął, po raz
pierwszy w życiu, że taki powrót oznacza jego koniec. Na cóż mógł bowiem liczyć ze
strony ludzi, którzy od czasów Sokratesa systematycznie mordowali każdego, kto
próbował przemówić im do rozumu? Zamordowali nawet swego Boga. Każdy głosiciel
prawdy stawał się obiektem ludzkiej zdrady i zbrodni. A więc Merlin wydał na niego
wyrok śmierci?
Pośród gęsi, którym wstrętne były zabójstwo i zdrada, czuł się bezpieczny
i szczęśliwy. „Oto – myślał – właściwie miejsce dla kogoś, kto ma serce. Zmęczony
życiem człowiek, jeśli czuje powołanie zakonne, zatęskni nieraz do klasztoru – do
miejsca, gdzie mógłby w ciszy hodować własną duszę jak kwiat i wzrastać ku Bogu,
jakimkolwiek Go pojmuje”. Taka tęsknota obudziła się nagle w starym Arturze: jego
upragnionym klasztorem były zalane słońcem bagna. Nie chciał wracać do ludzi; chciał
zostać tutaj.
Czemu nie miałby założyć gniazda z Lyo-lyok? Nie najgorsze to wyjście dla
udręczonego ducha. Porównując Lyo-lyok ze znanymi kobietami, dostrzegł w niej wiele
zalet: była zdrowsza niż przeciętna dama, nie cierpiała na migreny, wapory, histerie.
Zdrowiem, krzepą i siłą skrzydeł dorównywała Arturowi. Cokolwiek on potrafił, umiała
i ona – a więc ich stadło opierałoby się na równowadze sił. Lyo-lyok była ustępliwa,
rozważna, wierna i niegłupia. Co się tyczy czystości, przewyższała większość kobiet, gdyż
pół dnia spędzała na czyszczeniu piórek, a drugie pół – na pławieniu się w wodzie. Jej
rysów nie mąciły barwinka ani róż. Raz poślubiona, nigdy nie znajdzie sobie nowego
kochanka. Figurę miała naturalną, nie sztucznie stworzoną, a więc piękniejszą niż
przeciętna kobieta. Stąpała wdzięcznie, nie kolebiąc się, jak wszystkie dzikie gęsi. Artur
przywykł już nawet do jej upierzenia i docenił jego urodę. Był pewien, że Lyo-lyok będzie
kochającą matką.
Miał dla niej wiele czułości, choć niewiele miłosnej pasji. Podziwiał jej mocne nogi
z kulką stawu na granicy uda, elegancki wykrój dzioba o zębatej krawędzi od spodu
i duży język, wypełniający szczelnie cały dziób. A najbardziej podobało mu się, że Lyo-
lyok nigdy się nie spieszy.
Budowa gniazda dostarczała jej wiele emocji, co Artur obserwował z przyjemnością.
Dzieło Lyo-lyok nie było majstersztykiem architektury, ale spełniało swoje zadanie.
Długo wybierała wyściółkę do wilgotnego zagłębienia o fakturze przywodzącej na myśl
zmiętą bibułę nasączoną brunatnym płynem albo płachtę na cyrkowej arenie: wreszcie
wymościła je pędami wrzośca, mchem, porostami i puchem z własnej piersi, mięciutkim
jak pajęczyna. Król osobiście przyniósł jej w prezencie kilka wiązek trawy, które, niestety,
okazały się nieprzydatne ze względu na niewłaściwy kształt. Ale rwąc trawę, Artur odkrył
przypadkiem cudny świat bagien – wszechświat w miniaturze.
Japończycy budują takie światy w szklanych słojach. Ale żaden Japończyk nie
umiałby wyhodować drzewka bonsai będącego tak wierną miniaturą wielkiego drzewa,
jaką jest pęd wrzośca, z sęczkami regularnymi jak dziurki od guzików. U stóp Artura
rozciągała się istna puszcza, z polankami i uroczyskami. Najniżej rosnący mech stanowił
poszycie lasu, rolę krzewów pełniły porosty. Tu i ówdzie słaniały się malowniczo pnie
zmurszałych drzew. Wrzoścowa puszcza miała nawet swoje kwiatki: szkarłatne,
woskowate kuleczki na suchych, szorstkich, szarozielonych łodyżkach. Były tam też
miniaturowe grzybki, psiaki, o kapeluszach wywiniętych do góry, na kształt kieliszków do
jajek. A po chaszczach grasowały żuki w czarnych, lśniących pancerzykach, merdając
spiczastymi ogonkami, kiedy chciały sobie poprawić skrzydełka. Odgrywały w tym
zaklętym świecie rolę raczej smoków niż lisów i zajęcy. Roiło się tam i od innych
stworzeń: zielonych chrabąszczyków błyszczących jak klejnoty, pajączków wielkości
główki od szpilki, biedronek, które wyglądały jak świeżo polakierowane. W miejscach
podmokłych i grząskich gromadziła się brunatna woda, zamieszkana przez morskie
smoki: kijanki i grzbietopławki. Mchy rosły tu wyjątkowo bujnie, i to najrozmaitsze:
jeden gatunek miał cieniutkie czerwone łodyżki z zielonymi łebkami i wyglądał jak
egzotyczne zboże z krainy Liliputów. Gdzieniegdzie widać było ślady pożaru,
wznieconego naturalnie, przez słońce prześwietlające kroplę rosy niby soczewkę – a nie
ręką człowieka, który z własnej woli wypala łąki na wiosnę, gdy pełno na nich
gnieżdżących się ptaków. Na wrzoścowym pogorzelisku, wśród poczerniałych kikutów
minidrzew, widniały rozrzucone, wybielone ogniem skorupki maleńkich ślimaków – nie
większych niż ziarnko pieprzu – i wyschłe gąbki szarożółtych porostów, które kruszyły się
pod lada dotknięciem.
Wrzoścowy bór zadziwiał miniaturowym ogromem: tu unosiły się wonie bagienne,
ówdzie – powiewy krystalicznie czystego powietrza, które na mokradłach ma smak
niepowtarzalny. Żarliwe słońce przytłaczało wprost ten bogaty świat, który zasypiał tylko
na parę nocnych godzin. A co tam było komarów!
Artur myślał nieraz, jak nudno musi być ptakowi wysiadywać jaja. Teraz pojął, że
siedząc na gnieździe, Lyo-lyok będzie mogła podziwiać cały oddzielny, tętniący życiem
mały świat, który roztaczał się tuż pod jej dziobem.
Oświadczył się któregoś popołudnia na roziskrzonym w słońcu jeziorze – bez
wielkich słów, bo już za dobrze znał życie, ale wytwornie i z nadzieją. Obrzeżone brązem
bezlistnych drzew, wody jeziora odbijały niebo tym błękitniej, przybierając odcień
jajeczka kosa, chociaż bez cętek. Król podpłynął do Lyo-lyok z dumnie uniesionym
ogonem, wyciągając płasko szyję i głowę, na podobieństwo żmii wodnej. Wyznał jej swoje
smutki, grzechy i uczucia. Nie taił, że biorąc ją za żonę, ma nadzieję uciec przed
Merlinem i światem. Lyo-lyok, jak zwykle, nie okazała zdziwienia. Z tak samo nisko
wyciągniętą szyją podpłynęła ku Arturowi. Słodycz jej spojrzenia napełniła go wielką
radością.
Niestety – co łatwo zgadnąć – w tej samej chwili porwała Króla w górę czarna ręka.
Artur poczuł, że wraca – nie na skrzydłach, nie jak gęsi wędrowne – w dawny świat,
obmierzłym tunelem czarów. Zdążył tylko pochwycić z powierzchni jeziora samotne
piórko – i Lyo-lyok zniknęła mu z oczu. Raz na zawsze.
ROZDZIAŁ XVI
– Dobra nasza! – wykrzyknął Merlin, zanim jeszcze Artur zdążył się zmaterializować.
– Możemy wrócić do tematu głównego. Uczeń zaczyna dostrzegać światełko w tunelu.
– Dajże mu spokój – poprosiła koza. – Patrz, jaką ma nieszczęśliwą minę.
– Nieszczęśliwą? – fuknął Merlin. – Bzdura! Nic mu nie jest. Jak już mówiłem,
możemy wrócić do tematu...
– A więc komunizm... – zaczął krótkowzroczny borsuk, któremu tylko jedno było
w głowie.
– Nie, nie, kolego! Z bolszewikami już skończyliśmy. Nasz uczeń uzyskał pewne dane
ilustrujące zagadnienie Przemocy. Musi z nich sam wyciągnąć wnioski. Królu, wybierz
sobie dowolne zwierzę, a ja ci wyjaśnię, dlaczego toczy ono wojny albo nie.
– Zapewniam – dodał przymilnym tonem sklepikarza, wciskającego towar klientowi
– że nie ma w tym żadnego podstępu. Wybierz, które chcesz: żmiję, amebę, antylopę,
małpę człekokształtną, osła, salamandrę...
– ...mrówkę, dziką gęś... – wtrącił usłużnie borsuk.
– Nie, nie, tylko nie gęsi. Gęsi są za łatwe. Zresztą, nie podpowiadajmy mu, niech
sam wybiera. Może być gawron?
– Świetnie – zgodził się borsuk. – A więc: gawrony. Merlin rozsiadł się wygodnie,
zetknął czubki palców obu dłoni i głośno odchrząknął.
– Po pierwsze – rzekł – nim przystąpimy do rozważania przykładów, ustalmy
dokładnie definicję pojęcia. Czym jest Wojna? Wojnę, jak mniemam, możemy
zdefiniować jako zbiorowe, agresywne użycie przemocy przeciwko społecznościom tego
samego gatunku. Podkreślam: społecznościom, inaczej bowiem możemy mówić jedynie
o bandytyzmie i chuligaństwie. Atak pojedynczego wilka na sforę wilków nie jest jeszcze
wojną. A więc: przemoc zbiorowa w obrębie jednego gatunku. Nasza definicja nie
obejmuje ptactwa polującego na szarańczę, kotów łowiących myszy, tuńczyków
żerujących na śledziach ani ryb drapieżnych żywiących się innymi rybami. Zjawisko
wojny musi bowiem spełniać dwa warunki: po pierwsze – wspólnota gatunkowa, po
drugie – życie stadne. Rozważając przykłady wojny występującej w przyrodzie, mamy
więc do dyspozycji tysiące gatunków zwierząt, jak to: szpaki, płotki, króliki, pszczoły,
itepe. Wobec tej mnogości zdumiewa skąpa liczba gatunków wojowniczych.
– Jak ci się wydaje – zwrócił się do Artura – ile spośród nich podejmuje
zorganizowane działania agresywne przeciwko grupom własnego gatunku?
Wysłuchawszy odpowiedzi, ciągnął wykład.
– Masz rację. Wymieniłeś parę owadów, człowieka, pewne mikroby, niektóre krwinki
(jeśli można je zaliczyć do wspólnego gatunku) – i na tym koniec. Dowodzi to, że, jak już
kiedyś wspomniałem, z gruntu niemoralne zjawisko wojny jest rzadką anomalią natury.
A teraz, uwolniwszy się od nadmiaru niestosownych przykładów, przystąpmy do
rozważania szczególnych cech tych gatunków, które podejmują działania agresywne. Co
stwierdzamy? Czy potwierdza się zaczerpnięta od komunistów teza bobra, iż wojny
wywołują gatunki uznające własność prywatną? Przeciwnie: okazuje się, że jest to cecha
tych zwierzęcych społeczności, które usiłują ze wszech miar ograniczyć własność
prywatną. Cecha mrówek i pszczół, które mają komunalne żołądki i terytoria, cecha
człowieka, który tworzy własność państwową kosztem tępienia swoich współziomków.
Tymczasem ptaki, które mają prywatne żony, gniazda i żerowiska; króliki posiadające
własne żołądki i nory; płotki zamieszkujące oddzielne schronienia, czy altanniki
budujące własne skarbce i ozdobne tereny igraszek – wszystkie one żyją w pokoju.
Powiesz może, że gniazdo lub żerowisko to wątpliwy obiekt własności prywatnej? Mylisz
się: dla zwierzęcia są one tym samym, czym dom i majątek dla człowieka. Ważne, że
stanowią własność prywatną. W przyrodzie posiadacze własności prywatnej żyją
pokojowo. Wojny toczą wyłącznie ci, co wymyślili własność społeczną. Zauważ, że to, co
powiedziałem, przeczy doktrynie totalitarnej.
– Naturalnie – ciągnął – właściciele prywatni bywają nieraz zmuszeni bronić swej
własności przed rabusiami i pasożytami. Rzadko doprowadza to jednak do większego
rozlewu krwi, a wśród ludzi sprawa została właściwie rozwiązana, odkąd nasz Król
przekonał ich do powołania policji.
– Wiem, wiem, powiesz zaraz, że to nie nacjonalizm spaja wojownicze społeczności,
że wojują one z innych powodów – na przykład dlatego, iż wszystkie są wytwórcami
jednego produktu albo wszystkie są hodowcami, albo rolnikami, albo, jak mrówki,
gromadzą zapasy żywności. Nie będę cię zanudzał omawianiem wszystkich przykładów,
musisz je przeanalizować sam. Weźmy jednak pierwszy z brzegu: pająki. Są
największymi w przyrodzie wytwórcami – a jednak nie wojują. Natomiast wiele
wojowniczych gatunków mrówek nie gromadzi żywności. Poszukując, jak w matematyce,
wspólnego mianownika, musisz w końcu dojść do wniosku, który przed chwilą
wygłosiłem, gdyż jest on oczywisty: główną przyczyną wojen jest własność społeczna –
zalecana dziś powszechnie przez wszystkich demagogów spod znaku tak zwanego
Nowego Porządku Świata.
– Ale niepotrzebnie wybiegam naprzód, Wróćmy do konkretnych przykładów.
Przypatrzmy się, jak żyją gawrony.
– Gawron, podobnie jak mrówka, jest zwierzęciem stadnym. Skrzydlate osobniki
łączą się w podniebne społeczności.
Nacjonalizm gawronów ogranicza się do brutalnego niekiedy odpędzania członków
innych stad, jeśli usiłują budować gniazda na ich drzewach. Nie zdradzają jednak
gawrony najmniejszej skłonności do traktowania swych żerowisk jako własności
społecznej. Każde bogate w ziarno i pędraki pole nawiedzane jest nie tylko przez gawrony
różnych stad, ale również przez okoliczne kawki i gołębie, i nikt się o nie z nikim nie
wadzi. Poczucie wspólnej własności ogranicza się u gawronów do gniazdowiska – dlatego
nie toczą wojen. Uważają za naturalne, że dostęp do surowców i żywności reguluje
zasada prywatnej konkurencji.
– Wróćmy na chwilę do gęsi. To jedna z najstarszych ras na ziemi, wysoce kulturalna
i najlepiej zaawansowana pod względem mowy. Gęsi to muzykanci i poeci. Od milionów
lat panują w powietrzu, choć nigdy nie zrzuciły ani jednej bomby. Są monogamiczne,
zdyscyplinowane, inteligentne, uczciwe i odpowiedzialne. Choć żyją w stadach, nie
przyszłoby im do głowy, że którekolwiek stadło lub plemię może rościć sobie pretensję do
naturalnych dóbr tego świata. Na dobrym rżysku albo wrzosowisku pomieści się i dwa,
i dziesięć tysięcy gęsi. W kluczu gęsi zdążających z żerowiska na miejsce noclegu
zobaczymy i białoczelne, i gęgawe, i zbożowe, i bernikle. Świat jest dla wszystkich.
A przecież jak daleko gęsiom do komunistów! Niech no sąsiad spróbuje zagarnąć
nadgniły ziemniak – zaraz oberwie dziobem, nie mówiąc już o nienaruszalnej
prywatności małżonki i gniazda. Gęsi, przeciwnie niż mrówki, nie wyznają bowiem
zasady wspólnego żołądka. Te przepiękne stworzenia, bujające swobodnie nad całą
powierzchnią globu, nie roszcząc sobie doń najmniejszych pretensji, nie wiedzą, co to
wojna.
– Przekleństwem człowieka – ciągnął Merlin – jest nacjonalizm: uzurpowanie sobie
praw do coraz większych połaci wolnej ziemi jako do własności społecznej. Wrogowie
człowieka to zagorzali adwokaci nacjonalizmu w Irlandii, w Polsce, nawet w Anglii – ci,
którzy toczą wojny w obronie tak zwanych „praw małych narodów do samostanowienia”:
owe grupki naiwnych idiotów, wiedzione na pasku otumanionych łotrów. A zresztą, nie
zwalajmy całej winy na Anglików, Irlandczyków i Polaków: wszystkich nas to dotyczy.
Homo impoliticus jest, w masie swojej, gatunkiem durniów. Pragnę z góry zaznaczyć, że
mam prawo wypowiadać się o Anglikach, gdyż żyłem wśród nich dobre parę stuleci.
Nawet jeśli nie są do końca zidiociałymi łotrami, to na pewno można ich nazwać
otumanionymi naiwniakami – co, mimo wszystko, stawia ich w moich oczach wyżej od
cynicznych i głupich tyranów pokroju Hunów, którzy dziś właśnie z nimi walczą. Co do
tego nie ma dwóch zdań.
– Przepraszam – wtrącił się grzecznie borsuk. – A jak wygląda praktyczne
rozwiązanie tej sprawy?
– Najprościej w świecie. Należy znieść bariery celne, paszporty i prawa imigracyjne,
przekształcając ludzkość w federację jednostek. Trzeba unieważnić narody i państwa oraz
wszystkie ciała społeczne poza rodziną. Być może niezbędne stanie się globalne
ograniczenie wysokości dochodów, aby najbogatsi nie stworzyli z czasem świata
w świecie. W każdym razie, na pewno nie zalecam komunizmu, który jest wbrew naturze.
W ciągu tysiąca lat, jeśli szczęście nam dopisze, ludzkość wykształci wspólny język, ale
najważniejsze, aby mieszkaniec Stonehenge mógł w każdej chwili spakować manatki
i wyruszyć szukać szczęścia w Timbuktu.
– Człowiek stanie się zwierzęciem wędrownym – podsumował, sam zdziwiony taką
konkluzją.
– Ależ to będzie katastrofa! – zgorszył się borsuk. – Co się stanie z japońską siłą
roboczą? Handel upadnie!
– Tere-fere-kuku. Wszyscy ludzie mają dwie ręce, dwie nogi i żołądek. Jeśli japoński
kulis rujnuje cię, zjadając miskę ryżu dziennie, to lepiej sam jedź do Japonii po swój ryż.
Zrujnujesz wówczas kulisa, który będzie się tymczasem rozbijał po Londynie twoim rolls-
royce’em.
– To, co proponujesz, jest zamachem na cywilizację! Stopa życiowa spadnie...
– Banialuki. Zauważ, jak podniesie się stopa życiowa kulisa. Jeśli okaże się on
zdolnym człowiekiem i wejdzie z tobą w równą konkurencję, to trzeba mu tylko życzyć
szczęścia. Takich nam potrzeba. Co zaś do cywilizacji, której tak bronisz – spójrz na nią.
– Dojdzie do rewolucji gospodarczej!
– Wolisz koniec świata? Każda zdobycz kosztuje, mój borsuku.
– Rzeczywiście – spotulniał nagle borsuk. – Nic innego ludziom nie pozostaje.
– A widzisz. Zresztą, zostaw na chwilę człowieka i jego drobne kłopoty, a przyjrzyj się
sobie i dwustu pięćdziesięciu tysiącom innych gatunków zwierząt. Wszystkie mają jakiś
tam zmysł polityczny. Wybór jest prosty: mrówka czy dzika gęś? Nasz Król będzie musiał
po powrocie w świat ludzi jasno określić swoje stanowisko.
Borsuk, wróg wszelkiej przesady, ostro przeciw temu zaprotestował:
– Jak to? Człowiek miałby wybierać między mrówką a gęsią? Chyba się
zagalopowałeś. Po pierwsze, człowiek nigdy nie będzie ani mrówką, ani gęsią, a po wtóre
– wiemy przecież, że mrówki nie skarżą się na swój los.
Merlin ripostował natychmiast:
– Drobne wyjaśnienie. Użyłem metafory. Chodzi o to, że przed każdym gatunkiem
stoi tylko jedna alternatywa: rozwój własną drogą ewolucyjną albo zagłada. Mrówki
miały do wyboru: pozostać mrówkami lub zginąć. To samo gęsi. Nie uważam, że mrówki
się mylą, a gęsi mają rację. Cechą mrówki jest mrówkość, a cechą gęsi – gęsiość. W myśl
tej samej teorii, człowiek ma do wyboru: zginąć lub być człowiekiem. Wybór
człowieczeństwa zasadza się w znacznej mierze na inteligentnym rozwiązaniu kwestii
wojny i przemocy, które badaliśmy dotąd na przykładach innych gatunków stworzeń.
Oto, co Król winien zakomunikować swoim współbraciom.
Archimedes chrząknął znacząco.
– Jeśli łaska, Mistrzu, czy widzisz dzisiaj w przyszłość dość wyraźnie, aby nam
zdradzić, czy Królowi się powiedzie?
Merlin poskrobał się po głowie i przetarł okulary.
– W końcu kiedyś mu się powiedzie – rzekł z ociąganiem. – Na pewno.
W przeciwnym razie jego rasa wymrze jak amerykańskie dzikie gołębie, których, nota
bene, było swego czasu o wiele więcej niż ludzi, a jednak wystarczyło jakieś dziesięć lat
pod sam koniec dziewiętnastego wieku, by wymarły do cna. Czy się jednak powiedzie tym
razem, czy następnym – to, wybaczcie, jest dla mnie niejasne. Gdy się żyje wstecz,
a myśli do przodu, teraźniejszość okropnie się mąci. Dlatego taki ktoś jak ja woli uciekać
w dziedzinę abstrakcji.
Merlin zaplótł dłonie na brzuchu, wyciągnął nogi do ognia i, wzdychając nad swoją
dziwną sytuacją w Czasie, wyrecytował fragment z ulubionej książki:
„Przed moimi oczami rozgrywały się dzieje śmiertelnych najrozmaitszych ras...
Królowie i królowe, cesarzowie i republikanie, patrycjusze i plebejusze defilowali tłumnie
pod prąd czasu... Czas pędził wstecz, ukazując zawrotne panoramy. Wielcy tego świata
umierali, zanim zyskali sławę. Królowie pozbawiani byli tronów przed koronacją. Nero,
ród Borgiów, Cromwell, Asquith i jezuici stopniowo tracili fatalną reputację. Moja
ojczyzna przemieniała się z wolna w barbarzyńską Brytanię, Bizancjum cofnęło się
w Rzym, Wenecja – w Henetian Altino, a Hellada pogrążyła się w migracyjnym chaosie.
Krew się lała, zanim zadano cios”.
Porywający cytat uczczono chwilą milczenia, po czym koza podjęła wcześniejszy
temat:
– Mów sobie, co chcesz, a ja twierdzę, że on ma bardzo nieszczęśliwą minę.
Wszyscy bacznie przyjrzeli się Królowi po raz pierwszy od jego powrotu z krainy
czarów – i słowa uwięzły im w gardłach.
ROZDZIAŁ XVII
Artur też na nich patrzył. W dłoni trzymał piórko – wspomnienie pięknych chwil.
Wyciągnął je bezwiednie przed siebie jak miecz, jakby się bronił przed zwierzętami.
– Nie wracam – oświadczył. – Znajdźcie sobie nowego wołu do kieratu. Po coście
mnie tu w ogóle sprowadzili? Czemu miałbym umierać za Człowieka, skoro wy sami tak
źle o nim mówicie? Bo wrócić tam – znaczy umrzeć, to wiadomo. Macie zupełną rację:
ludzie są podli i głupi. Zadali mi już wszystkie ciosy, oprócz śmiertelnego. Czemu głupcy
mieliby nagle posłuchać głosu rozsądku i złożyć broń? Nie zrobią tego: ukatrupią mnie
i koniec, jak mrówki albinosa.
– A ja, Merlinie – podniósł głos do krzyku – boję się śmierci! Ja nie chcę umierać,
ponieważ jeszcze nie żyłem! Nigdy nie miałem własnego życia, nigdy nie miałem czasu na
odkrywanie piękna, teraz je odkrywam. To ty, Merlinie, ukazujesz mi piękno, a potem je
odbierasz! Traktujesz mnie jak pionka na szachownicy! Kto ci dał prawo dysponowania
moją duszą, okradania mnie z własnych myśli?
– Ach, drogie zwierzęta! – ciągnął z rozpaczą. – Zawiodłem was, wiem. Lecz,
wybaczcie, nie zniosę już jarzma, gdyż dźwigałem je zbyt długo. Czemu miałbym zostawić
Lyo-lyok? Jak dobrze wiecie, nigdy nie wyróżniałem się mądrością, jedynie cierpliwością,
ale nawet cierpliwość ma swoje granice.
Nikt nie śmiał odpowiedzieć, nikt nie znalazł słów. Artur szalał, bronił się
rozpaczliwie, targany poczuciem winy i niespełnionej miłości.
– Wy, to co innego, wy jesteście mądre. Znacie długie słowa i umiecie nimi
żonglować. Bawi was układanie pięknych zdań. Lecz czy pamiętacie, że przedmiotem
waszej radosnej paplaniny jest ludzka dusza – moja dusza, jedyna, jaką mam? A wy ją
przekreślacie jednym słowem. Lyo-lyok także ma duszę. Kto wam dał boskie prawo
igrania z przeznaczeniem; kto wam dał władzę nad sercem drugiej istoty, że je możecie
przywołać lub odwołać? Ani myślę babrać się dłużej w waszych brudnych sprawkach.
Dość mam waszych obmierzłych planów. Odchodzę do dzikich gęsi, tam umrę
spokojnie...
Głos Króla załamał się żałośnie, jak prośba żebraka. Artur osunął się na oparcie fotela
i ukrył twarz w dłoniach.
Pośrodku komnaty stał jeż. Mały, bojowy, grubiański, zapchlony jeż: zacisnął
w piąstki fioletowe łapki, zadarł buńczucznie spiczasty nos i, sapiąc wściekle, strasząc
igły pełne najrozmaitszych śmieci, natarł na Wysoką Komisję:
– A dajta wy mu wreszcie spokój, co? Zajmijta sie swoimi sprawami. Co sie chłopa
czepiacie!
To rzekłszy, stanął między swoim idolem a resztą towarzystwa, gotów bronić Artura
przed każdym, kto chciałby się doń zbliżyć.
– Patrzcie no ich! – szydził. – Prokuratory od siedmiu boleści! Ponckie Piłaty! Bedom
sońdzić Człowieka! Parle-parle, sucho w garle! Niech no sie który ruszy, to jak go
zamaluje w ten głupi łeb...
Merlin spróbował łagodzić sytuację.
– Ależ nikt tu nie chce nikogo do niczego zmuszać...
Jeż podszedł do niego, wystawił wilgotny, rozdygotany nochal, dotykając nim prawie
okularów czarodzieja, i fuknął z całej siły! Merlin cofnął się z obrzydzeniem.
– Jasne! – szydził jeż. – Nik nikogo nie zmusza. Tylko sie jakoś nie pamienta, że gość
też ma prawo cóś chcieć!
Odwrócił się do zrozpaczonego Króla i ruszył ku niemu, lecz ze względu na swoje
pchły zatrzymał się w bezpiecznej odległości.
– Mistrz ma racje. Dosyć tego. Niech mistrz lepiej idzie w świat z brzydkim jeżem.
Nawdycha sie Mistrz świeżego powietrza, poleży Mistrz na gołej ziemi... Niech Mistrz
wcale nie słucha tych mondralów. Niech sie same uczom, aż im sie znudzi. A my sobie we
dwóch pójdziem w pole, popatrzym sie w niebo...
Artur wyciągnął dłoń do jeża, który przyjął ją z nabożną czcią, wytarłszy wpierw
własną łapę o kolce na grzbiecie.
– Jestem zwierze parszywe – obwieścił z dumą – ale ućciwe.
Jeż i Król, ręka w rękę, ruszyli do wyjścia. W progu jeż odwrócił się i spojrzał po sali.
– Orewuar! – skłonił się Wysokiej Komisji z ironiczną pogardą. – Żebyście tylko nie
zdemolowali świata, zanim sie wrócim! I nie urzońdzili nowego!
Zgnębionemu Merlinowi złożył oddzielny błazeński ukłon:
– Żegnamy boga ojca!
-1 syna bożego! – krzyknął do Archimedesa, który, wyprężony jak struna, przymknął
oczy i odwrócił głowę.
– I ducha świentego tyż! – rzucił na odchodnym nieszczęsnemu borsukowi.
ROZDZIAŁ XVIII
Cóż może być przyjemniejszego, niż znaleźć się na wsi wiosenną nocą, a jeszcze lepiej
tuż przed pierwszym brzaskiem – i do tego samemu? Słyszeć wiatr buszujący po
krzakach, mlaskanie pasących się krów (ale to dopiero, gdy się na którąś niemal wpadnie
po ciemku), tajemnicze szelesty liści, dziwne chrobotania i odgłosy skubania trawy, szum
krwi we własnych żyłach; widzieć w mroku groźne zarysy drzew i pagórków, a na niebie
gwiazdy, sunące gładko po dobrze naoliwionych orbitach; gdy w oddali rozbłyśnie
samotne światełko jakiejś chaty, oznajmiając czyjąś chorobę lub wczesną pobudkę do
niewiadomych zajęć; gdy rozlegnie się stukot końskich kopyt i zaskrzypi stary wóz
drabiniasty, zdążający na targ, choć woźnica drzemie jeszcze na koźle, zakutany w worki;
gdy zabrzęczą łańcuchy psów gospodarskich, lisica szczeknie krótko na pożegnanie nocy,
a sowy umilkną – wtedy, bracie, najlepiej jest żyć i mieć oczy i uszy otwarte, chociaż inni
ludkowie chrapią smacznie w ciepłych pieleszach, zdani na łaskę snu.
Wiatr ustał. Gwiezdny pył rozproszył się po nieboskłonie niczym nuty w bezgłośnej
muzyce. Majestatyczne wzgórze, na które wspinali się człowiek i jeż, wznosiło się przed
nimi jak horyzont.
Mały jeż dreptał mozolnie, potykając się o kępy traw, klnąc pod nosem, ilekroć
wdepnął w kałużę, i z ciężkim sapaniem pokonując niewinne kopczyki. Znużony Król
pomagał mu na najtrudniejszych odcinkach, przenosił na twardszy grunt lub popychał
z tyłu, rozczulony widokiem miękkich, bezbronnych łapek towarzysza.
– Wielkie dzieńki – sapał za każdym razem jeż. – Stokrotne dzieńki.
Doszli wreszcie na szczyt i usiedli: jeż łapał oddech, a stary Król podziwiał panoramę.
W dole, pod zachodzącym księżycem w trzeciej kwadrze, z wolna wyłaniała się
z mroku jego Anglia – królestwo Gramarii. Sięgało ono aż po krańce północy, aż po
legendarne Hebrydy. Anglia. Ojczyzna Króla Artura. W blasku księżyca cienie drzew
przerastały same drzewa, ciche wstążeczki rzek lśniły rtęciowo, pomniejszone
perspektywą pastwiska były gładkie jak aksamit, a nad wszystkim wisiała lekka, poranna
mgła. Artur czuł, że rozpoznałby ten pejzaż nawet po ciemku. Wiedział, że tam płynie
rzeka Severn, tam morze wdziera się w głąb lądu, a tam są góry – chwilowo niewidoczne,
ale zawsze obecne, ojczyste. Na tamtym polu z pewnością pasie się biały koń, a na
okalającym je żywopłocie schnie pranie. Tak było zawsze, więc tak musiało być.
Ogarnęło go jakieś dziwne, rzewne zachwycenie samym życiem – byciem, i pomyślał:
nieważne, co jest dobre, a co złe, bo najwyższym prawem istot żywych jest życie. Nagle
zatęsknił do świata w dole, nie dlatego, że świat ten był dobry albo zły, lecz dlatego, że po
prostu był – a w nim cienie kopiastych stogów siana o zachodzie słońca; dzwonki owiec
i śmieszne ogonki jagniątek; chmury chroniące za dnia przed żarem słońca; stada
zielonozłotych siewek, buszujących po pastwiskach za robakami i znienacka, jak na
komendę, wzlatujących prosto pod wiatr; staropanieńskie czaple, o których David
Garnett mówi, że spinają koki rybią ością – ptaki tak płochliwe, że mdleją, gdy się
podkraść i krzyknąć „bum!”; i niebieskawe smugi dymów z chat, szybujące prosto
w niebo; i gwiazdy, jeszcze jaśniejsze, gdy odbijają się w kałuży; i same kałuże,
i rynsztoki, i śmietniska, na których wyrastają dzikie maki; i łososie baraszkujące
w strumieniach; i świeczki kasztanowców, które z pierwszym balsamicznym tchnieniem
wiosny wyskakują z pąków jak diabełek z tabakierki, rozczapierzając na postrach wiotkie
płatki; i kawki budujące gniazda – bo zawieszona w powietrzu kawka z gałązką w dziobie
jest stokroć piękniejsza nawet od gołębicy niosącej gałązkę oliwną do Arki Noego; i jest
jeszcze dar snu pod srebrnym księżycem – najcudniejsze błogosławieństwo, którego Pan
Bóg co dzień udziela światu.
Pojął, że kocha tę ziemię – bardziej niż Ginewrę, bardziej niż Lancelota, bardziej niż
Lyo-lyok. Była ona jego matką – i córką. Znał mowę jej ludu. Znał na pamięć jej geografię
– dobrze wiedział, jak zmieniałby się pod nim krajobraz, gdyby mógł przefrunąć
błyskawicznie jak dzika gęś (wszak był nią niedawno) z Walii do Szkocji. Znał sposób
myślenia prostych ludzi: umiał przewidzieć, co odpowiedzą na to lub owo, nim jeszcze
zadał im pytanie. Był ich królem. A oni – jego ludem. Czuł się za nich odpowiedzialny –
i za stultus, i zaferox – tak jak wzięty w niewolę gęsi admirał czuł się odpowiedzialny za
ptactwo w kurniku. Nocą ludzie nie byli krwiożerczy: nocą ludzie spali.
Anglia leżała u stóp starego Króla niczym śpiące dziecko. Gdy wstanie, znowu zacznie
wrzeszczeć, tupać, psuć wszystko dookoła, zabijać motyle, ciągnąć koty za ogony i na
wszelkie inne sposoby demonstrować, kto tu jest panem. Ale we śnie jej dyktatorskie
zapędy gdzieś się ulatniały. Leżała cicha, bezbronna – właśnie jak małe dziecko, ufne
w to, że świat pozwoli mu spać spokojnie.
Artur dostrzegł nagle całe piękno ludzi, a nie ich ohydę. Pomyślał o zastępach
męczenników – młodych mężczyzn, niejednokrotnie tuż po ślubie, którzy na ochotnika
szli ginąć za cudzą sprawę na błotnistych polach bitewnych, pod Bedegraine i gdzie
indziej. Szli, bo wierzyli w słuszność sprawy. Szli, nienawidząc wojny. Może istotnie byli
młodzi i głupi, może sprawa, za którą oddali życie, nie była tego warta – lecz ich głupota
wynikała z niewinności. Z głupiej niewinności dokonywali czynów bohaterskich, nie na
własną chwałę.
Pomyślał o tych wszystkich, którzy się dobrowolnie poświęcali: o uczonych ginących
za prawdę śmiercią głodową, o poetach gardzących łatwym poklaskiem, o rodzicach za
wszelką cenę ratujących życie dzieci, o lekarzach i świętych mężach, którzy umarli, niosąc
pomoc innym, o milionach uczestników wypraw krzyżowych, którzy szli na krucjatę
z głupoty i ginęli z głupoty – ale mieli dobre intencje.
Tak, liczą się tylko dobre intencje! Ta nadzwyczajna, rzadka, osobliwa cecha
człowieka: bezinteresowny upór, który każe pisarzom i naukowcom głosić prawdę nawet
za cenę śmierci. Epur si muove – powiedział Galileusz – a jednak się kręci! Gotowi byli
spalić go na stosie za uporczywe głoszenie nonsensownej tezy, że Ziemia kręci się wokół
Słońca – a jednak nie zamilkł, gdyż prawdę cenił wyżej niż własne życie. Prawda.
Dociekanie tego, co Jest. Oto właśnie zadanie na miarę człowieka, na miarę Anglików,
tych jego ukochanych, śpiących, bezbronnych Anglików. Może i byli głupi, agresywni,
niepolityczni, niepoprawni – lecz w tej ciemnej masie zdarzały się jednostki – jakże
nieliczne, za to jakże wspaniałe – które się nie ulękły tortur, kata, zagłady, stając śmiało
w obronie sprawy większej niż życie. Czymże jest prawda? – pytał drwiąco Piłat. A jednak
od tysięcy lat młodzi głupcy giną w imię prawdy, i ginąć będą dalej, przez następne tysiąc
lat. Ich prawda nie zawsze musi być słuszna, tak jak słuszną okazała się prawda
Galileusza. Ważne, że ci nieliczni męczennicy ginący w imię prawdy tworzą wielkość
człowieka – rzecz cenniejszą niż wszystkie inne skarby pod słońcem.
Lecz zaraz ogarnęła Artura nowa fala smutku, na myśl o przebudzeniu uśpionego
dziecka – owej okrutnej, bezmyślnej większości, w której męczennicy za prawdę
stanowią tak rzadkie wyjątki. A jednak się kręci! Jak mało, jak żałośnie mało jest tych,
którzy gotowi są bronić tego stanowiska.
Miał ochotę zapłakać nad małością świata, nad jego potwornością, tak przecież
żałosną.
– Przyjemne miejsce, no nie? – zauważył jeż.
– Szkoda ludzisków – westchnął Artur. – Ale co ja mogę dla nich zrobić? Nic...
– Jak to nic, Mistrzu? Odwaliłeś robótkę pierwsza klasa. W dolinie obudziła się
pierwsza chata. Łypnęła światłem z okna. Artur wyobraził sobie człowieka, który zapalił
łuczywo: pewnie to kłusownik, ślamazarny, niezdarny i cierpliwy jak borsuk; wzuwa
właśnie ciężkie buciory.
– Waszamość Królu? – zagadnął jeż.
– Mówi się waszmość, a nie waszamość.
– Waszmość Królu?
– Czego tam znowu?
– Pamięta waszamość, jakeśmy sobie drzewiej do spółki śpiewali?
– Jakżeby nie! „Mosteczek”, „Genowefę” i tego, no, jak mu tam...
– „Dom, mój dom”. Król nagle posmutniał.
– Zaśpiewajmy sobie jak dawniej, co, waszamość? Król kiwnął głową.
Jeż wstał dziarsko i w blasku księżyca przyjął godną pozę śpiewaka: na baczność,
przednie łapki splecione na brzuszku, wzrok wbity w przestrzeń. Tak przygotowany,
czystym, choć nie szkolonym tenorem, odśpiewał Królowi Anglii „Dom, mój dom”.
Banalna melodyjka odleciała w przestrzeń – a jednak w blasku księżyca, na szczycie
góry z widokiem na całe królestwo, wcale nie brzmiała banalnie. Jeż szurał łapkami,
pochrząkiwał i wyraźnie miał chęć na dalsze występy. Król jednak milczał.
– Za pozwoleniem... – bąknął nieśmiało jeż – znam jeszcze jednom...
Odpowiedzi nie było.
– Jakem się dowiedział, że waszamość przyjeżdża, wyuczyłem się nowej pioseneczki.
Niby, na powitanie. Ten tam, Marian, mnie nauczył.
– Śpiewaj – poddał się Król. Wyciągnął się na murawie. Było mu wszystko jedno.
A jeż stanął na szczycie Anglii, uniósł dumnie miecz ułamanej gałązki i z wzorową
dykcją
(której
wyuczył
się
pilnie
od
Merlina),
do
muzyki
przyszłości
(dziewiętnastowiecznej melodii Parry’ego), jął wznosić śpiewem (za Williamem Blakiem)
Nowe Jeruzalem:
Dajcie mi łuk mój z płomiennego złota. Dajcie mi strzały rącze pożądaniem. Dajcie
mi włócznię moją. Precz, ciemnota! Niech na ognistym wzniosą się rydwanie. Bo
w walce mojej myślnej nie ustanę Miecz mój nie spocznie – aż w onej godzinie Gdy
wybuduję Nowe Jeruzalem W zielonej Anglii, w tej cudnej krainie.
ROZDZIAŁ XIX
Blade twarze skupionej przy kominku Wysokiej Komisji jak na komendę zwróciły się
ku drzwiom i sześć par zawstydzonych oczu spojrzało na Artura. Lecz w progu stał ktoś
inny: Król Anglii.
Obyło się bez słów: wszystko zdołali wyczytać z jego twarzy.
Wstali, jeden po drugim, zbliżyli się pokornie i obstąpili go kołem. Merlin – o dziwo
– był teraz zgrzybiałym staruszkiem z drżącymi rękami. Co chwila smarkał w myckę,
spod której sypały się zasuszone myszy i żaby. Borsuk szlochał gorzko, bezwiednie
zlizując łzy z koniuszka nosa. Archimedes ze wstydu odwrócił głowę o całe sto
osiemdziesiąt stopni. Kawałł miał minę udręczoną. Zaskroniec złożył zasmarkany
pyszczek na królewskim bucie. A Balin mrugał okiem z szybkością telegrafu.
– Boże chroń Króla! – zawołali chórem.
– Możecie siadać.
Poczekali z szacunkiem, aż Król zajmie honorowe miejsce i obsiedli go z obu stron,
jako Rada Przyboczna.
– Wkrótce wracamy do kraju – oznajmił Król. – Zanim to jednak nastąpi, mamy
kilka pytań. Po pierwsze: uprzedzano nas, że w Anglii zacznie niebawem działać niejaki
John Bali, głoszący niesłuszny podobno w świetle wiedzy przyrodniczej pogląd, iż ludzie
powinni żyć jak mrówki. Chcielibyśmy wiedzieć, czemu ów pogląd jest niesłuszny?
Merlin powstał. Zdjął kapelusz.
– To kwestia moralności gatunku, Wasza Wysokość. Komisja jest zdania, że każdy
gatunek zwierząt winien kierować się zasadami własnej specjalizacji. Słoń ma dbać
o trąbę, a żyrafa, inaczej mówiąc kameleopard – o szyję. Niemoralnym byłoby żądać od
słonia, aby latał, gdyż nie ma on skrzydeł. Specjalnością człowieka – cechą wykształconą
u niego jak szyja u żyrafy – jest neopallium. Jest to ta część mózgu, która nie rządzi
instynktami, lecz pamięcią, dedukcją i myśleniem abstrakcyjnym: dzięki niej człowiek
jest świadom samego siebie i własnej odrębności od innych istot. U zwierząt i osobników
prymitywnych cecha ta występuje niezmiernie rzadko. Stąd wniosek, że wszelkie formy
kolektywizmu są sprzeczne ze specjalizacją gatunkową człowieka.
– Z tego właśnie powodu – ciągnął wolno stary czarodziej, przymykając znużone,
jasnowidzące, sępie oczy – żyjąc wstecz na przestrzeni niewesołych wieków, toczę
nieustannie swoją małą prywatną wojnę z przemocą we wszystkich jej postaciach i,
słusznie czy niesłusznie, wciągam w nią inne osoby. Dlatego swego czasu nauczyłem
Waszą Wysokość gardzić żądnymi burdy awanturnikami, przeciwstawiać się Sile Pięści
Siłą Rozumu, ufać potędze Sprawiedliwości i usilnie dążyć – co czyniliśmy wspólnie
dzisiejszej nocy – do zrozumienia przyczyn naszej krucjaty. Wojna jest bowiem w świecie
żywiołem nieposkromionym. Siła fizyczna sama w sobie nie jest złem. Taki boa-dusiciel,
będący jednym wielkim potężnym mięśniem, powie przecież, że Siła jest dobrem.
Mrówka, zgodnie z własną naturą, stwierdzi słusznie, że Jednostka jest niczym wobec
Państwa.
Człowiek
natomiast,
wyspecjalizowany
przez
swe
szare
komórki
w samoświadomości, nie gorzej niż wspomniany boa-dusiciel w sile mięśni, będzie miał
słuszność mówiąc, że najważniejsza jest Prawda i Uczciwość, a nie Siła; że Jednostka
ważniejsza jest zatem od Państwa – tak dalece ważniejsza, że może obejść się bez niego.
Niech się boa-dusiciel napawa swą siłą: zapasy, walka, przemoc – to jego naturalny
żywioł. Zostawmy mrówkom głoszenie chwały państwa totalitarnego – to ich słuszne
prawo. A człowiek niech się specjalizuje w człowieczeństwie – i to nie z powodu
wątpliwych definicji Dobra i Zła, lecz z nakazu natury, aby każdy gatunek rozwijał własne
cechy. Komisja jest zdania, że Przemoc w świecie ludzi nigdy nie jest słuszna, że Państwo
w żadnych warunkach nie przewyższa Jednostki, a przyszłością ludzkości jest
indywidualizm.
– Czy mógłbyś powiedzieć mi coś więcej na temat mózgu?
– Oczywiście, Wasza Wysokość. W tej starej puszce dzieją się cuda niezliczone, lecz
my ograniczymy się tylko do dwóch obszarów kresomózgowia: kory nowej i ciała
prążkowanego. To drugie, mówiąc najprościej, zawiaduje instynktem i funkcjami
motorycznymi. Kora nowa natomiast jest siedliskiem rozumu, na cześć którego gatunek
nasz nazwano sapiens. Posłużę się metaforą, choć to często upraszcza sprawę i wiedzie
na manowce. Ciało prążkowane działa jak pojedyncze lustro, a sterowane przezeń
instynktowne reakcje są jak lustrzane odbicia obiektu wysyłającego bodźce. Kora nowa
natomiast działa jak zespół dwóch luster, które odbijają się w sobie wzajemnie, a dzięki
temu wiedzą nawzajem o swoim istnieniu. Człowieku, poznaj sam siebie! – jak
powiedział ktoś mądry, nie pamiętam kto, a poeta powtórzył za nim: „Sam człowiek jest
właściwą nauką człowieka”*. A to wszystko dzięki szarym komórkom. U innych
obdarzonych mózgiem zwierząt, ciało prążkowane ma zdecydowaną przewagę
objętościową nad korą mózgową. Poza człowiekiem, tylko nieliczne stworzenia zdolne są
do samoświadomości. A nawet u ludów prymitywnych rozróżnienie między sobą
a otoczeniem nastręcza jednostce spore trudności: dziki Indianin, jak może słyszałeś,
czuje się tak dalece częścią przyrody, że gdy chce skłonić chmury do spuszczenia deszczu
– pluje na ziemię. System nerwowy mrówki jest systemem, że posłużę się naszą
metaforą, „jednolustrzanym”: dlatego mrówce
* Aleksander Pope, Wiersz o człowieku, tłum. Ludwik Kamiński przystoi być
komunistą, zagubić się w tłumie. Jednak umysł człowieka cywilizowanego to podwójne
lustro, wzajemnie się w sobie przeglądające, i dlatego człowiek cywilizowany nigdy nie
zdoła do końca wyrzec się siebie i wtopić w masy proletariatu. Musi zachować własne j a
i wszystkie jego atrybuty, w tym egoizm i własność prywatną. Proszę łaskawie darować
porównanie z mrówką, jeśli Wasza Wysokość uznał je za niestosowne.
– Czy gęś ma korę mózgową?
Merlin wstał na nowo, bo zdążył już usiąść.
– Owszem, nawet dość dobrze rozwiniętą, jak na ptaka. Mrówki natomiast mają
w mózgu tylko ciało prążkowane i całkiem inny układ nerwowy.
– Moje drugie pytanie dotyczy wojny. Na tym forum wiele mówiło się o tym, że
wojnom należy położyć kres, ale nie wysłuchaliśmy, że tak powiem, zdania samej wojny:
może dałoby się coś powiedzieć na jej korzyść? Chcielibyśmy to usłyszeć.
Merlin postawił na ziemi swą spiczastą czapkę i szepnął coś na ucho borsukowi, który
bezzwłocznie podreptał do stosu akt i – ku zdumieniu wszystkich – wrócił zaraz,
z właściwym dokumentem.
– Wasza Wysokość – podjął Merlin. – Kwestia ta od dawna zajmuje uwagę naszej
Komisji. Pozwoliliśmy sobie sporządzić niniejszą tabelę plusów i minusów wojny. Wasza
Wysokość pozwoli, że zacytuję.
Odchrząknął i uroczyście oznajmił:
– Plusy.
– Wojny, rzecz jasna – dodał usłużnie borsuk.
– Punkt pierwszy – czytał Merlin. – Wojna sprzyja literaturze i romansom. Bez
wojny nie byłoby ani Rolanda, ani Machabeuszy, ani Lawrence’a z Arabii. Bez wojny nie
mielibyśmy Krzyża Wiktorii ani innych orderów za odwagę. Wojna jest kuźnią tak
zwanych męskich cnót, jak bohaterstwo i solidarność. Trudno całkowicie odmówić
wojnie romantyzmu. Bez wojny, powtarzam, nie powstałaby połowa światowej literatury.
Sztuki Szekspira, jak doskonale wiemy, są naszpikowane wojną.
– Po drugie – ciągnął – wojna reguluje przyrost naturalny, choć jest regulatorem
brutalnym i w gruncie rzeczy mało skutecznym. Tenże Szekspir, który miał poglądy na
wojnę bliskie Niemcom i ich czołowemu apologecie, Nietzschemu, powiada w jednej ze
swych sztuk, że wojna leczy krwią chorą ziemię i oczyszcza świat z nadmiaru ludzkości.
Z całym szacunkiem, nasz wieszcz dziwnie ciepło traktował wojnę. Dla mnie Król Henryk
Kto najobrzydliwsza sztuka w dziejach dramatu, a sam Henryk budzi moje skrajne
obrzydzenie.
– Po trzecie: wojna to wentyl dla ludzkiej gwałtowności, a ponieważ człowiek
w gruncie rzeczy jest jeszcze dzikusem, wentyl taki bywa mu niezbędny. Komisja na
podstawie wnikliwych badań historycznych ustaliła, że gdy człowiekowi zabronić jednych
form okrucieństwa – natychmiast znajdzie sobie inne. W wieku osiemnastym
i dziewiętnastym, gdy udział w wojnach ograniczał się do zawodowych armii,
rekrutowanych spośród kryminalistów, reszta społeczeństwa znajdowała pociechę
w publicznych egzekucjach, rwaniu zębów bez znieczulenia, krwawych sportach i biciu
dzieci. W dwudziestym wieku, gdy nastały wojny powszechne – wieszanie, ćwiartowanie,
walki kogutów i bicie potomstwa jakoś wyszły z mody.
– Po czwarte – wyliczał dalej – Komisja nasza zajmuje się obecnie skomplikowaną
analizą potrzeb fizycznych i psychicznych człowieka. Na dzień dzisiejszy nie jesteśmy
jeszcze w stanie przedstawić w tej kwestii wiążącego raportu, jednak w oparciu
o dotychczasowe ustalenia stwierdzamy, iż wojna zaspokaja jakąś realną potrzebę
człowieka – być może wspomnianą w Artykule Trzecim potrzebę rozładowania agresji.
Zaznaczam jednak, że możemy się mylić. Wiele wskazuje na to, że już po trwającym przez
jedno pokolenie okresie pokoju, ludzie zaczynają popadać w nerwice i frustracje. Nasz
nieśmiertelny i chyba nieomylny Łabędź Avonu wysuwa tezę, iż pokój wywołuje
w ludziach chorobę, która narasta jak wrzód, by w końcu pęknąć i rozlać się w postaci
wojny. Wojna – twierdzi on – jest to, powstały z nadmiaru dobrobytu i pokoju wrzód,
który pęka, nie ujawniając na zewnątrz przyczyny śmierci człowieka. W takim ujęciu, to
pokój byłby przewlekłą chorobą, natomiast pęknięcie wrzodu – czyli wojna – byłoby
raczej zjawiskiem pozytywnym, bo oczyszczającym. Komisja dostrzega dwa potencjalne
rodzaje destruktywnego wpływu nieobecności wojny na rodzaj ludzki: zniewieścienie lub
otępienie wywołane zaburzeniami hormonalnymi. Co do pierwszego, zauważmy, że
każda wojna podwaja przyrost naturalny. Kobiety tolerują wojnę tylko dlatego, że
pobudza ona męskość ich samców.
– Po piąte, i ostatnie: każde chyba zwierzę na ziemi, z wyjątkiem człowieka, przyzna,
że niezaprzeczalną zaletą wojen jest to, iż ukazują szanse na szczęśliwy i niezakłócony
rozkwit przyrody: za każdym bowiem razem jest nadzieja, że dojdzie do eksterminacji
całej ludzkiej rasy.
– Minusy – obwieścił czarodziej po krótkiej pauzie. Król przerwał mu jednak:
– Minusy znamy. Zatrzymajmy się chwilę przy temacie użyteczności wojny. Skoro
użycie Siły miewa uzasadnienie, czemu Komisja jest jej tak przeciwna?
– Komisja, Wasza Wysokość, usiłuje ustalić fizjologiczne źródło agresji, związane
zapewne z systemem hormonalnym. Możliwe, że organizm człowieka wymaga dla
prawidłowego funkcjonowania okresowych dawek adrenaliny. (Japończycy regulują swój
układ hormonalny, spożywając znaczne ilości ryb: jod zawarty w rybach powiększa ich
tarczyce i sprawia, że stają się drażliwi). Do czasu zakończenia badań kwestia pozostaje
niejasna, jednak Komisja już teraz pragnie zauważyć, że wspomnianą potrzebę
fizjologiczną, bez względu na jej źródło, można starać się zaspokoić na inne sposoby.
Wojna, jak wielokrotnie wykazano, jest pozornym regulatorem przyrostu ludności; może
więc okazać się równie wątpliwym stymulatorem gruczołów nadnercza, które pobudza,
jak wiadomo, przez uczucie strachu.
– Jakie inne sposoby masz na myśli?
– Za czasów Imperium Rzymskiego substytutem wojny były krwawe pokazy cyrkowe,
przynoszące publiczności efekt katharsis – oczyszczenia – o którym wspomina w swych
pismach Arystoteles. Można by poszukać czegoś w tym rodzaju. Nauka proponuje
bardziej radykalne metody wyrównywania niedoborów hormonalnych: okresowe
szczepienia ludzkości adrenaliną czy też innym potrzebnym hormonem, albo
odpowiednie zabiegi chirurgiczne. Może przyczynę wojny da się zwyczajnie wyciąć
skalpelem, jak wyrostek robaczkowy.
– Wcześniej słyszeliśmy, że przyczyną wojen jest własność społeczna; teraz
dowiadujemy się, że wszystkiemu winne gruczoły – jak to właściwie jest?
– Jedno z drugim ma wiele wspólnego, Wasza Wysokość. Załóżmy, że wojny byłyby
tylko wynikiem zbiorowej zachłanności: wówczas toczyłyby się tak długo, jak długo
istnieje jakakolwiek własność społeczna – a więc bez końca. Widzimy jednak, że
następują między wojnami okresy uśpienia, zwane pokojem. W tych okresach rasa
ludzka, jako się rzekło, niewieścieje i tępieje, aż osiąga punkt krytyczny niedoboru
adrenaliny i szuka na gwałt pierwszej lepszej okazji do napędzenia sobie strachu. Taką
okazjąjest zawsze chęć pomnożenia społecznej własności. Chęć ta przyświeca nawet tak
zwanym wojnom religijnym, krucjatom przeciwko Saladynowi, albigensom czy
Montezumie. Komu by się chciało nieść Dobrą Nowinę do kraju Montezumy, gdyby nie
obietnica złotych sandałów – ale, pytajmy dalej: komu by się chciało nadstawiać karku za
garść złota, gdyby nie niedobór adrenaliny w organizmie?
– Wspomniałeś o cyrku rzymskim jako terapii hormonalnej. Mówiłeś poważnie?
Archimedes zachichotał niespodzianie.
–
Merlin,
Wasza
Wysokość,
planuje
założenie
w jakimś
rezerwacie
międzynarodowego wesołego miasteczka, z mnóstwem karuzeli, diabelskich kół
i błyskawicznych kolejek wąskotorowych. Wszystko to miałoby być troszkę
niebezpieczne: powiedzmy, że co setny klient powinien się zabić. Wstęp wolny – Merlin
jest bowiem zdania, że przymusowy pobór do wojska jest gorszy niż sama wojna. Jego
zdaniem, ludzie będą walić do wesołego miasteczka z własnej woli: przygna ich tam nuda
albo, jak kto woli, niedostatek adrenaliny. Zdaniem Merlina, dotyczy to większości
osobników między dwudziestym piątym a czterdziestym piątym rokiem życia. Wesołe
miasteczko stanie się sławne i modne. Każdy, kto je odwiedzi, otrzyma pamiątkowy
medal; ci, co przyjdą pięćdziesiąt razy – Srebrny Krzyż Zasługi, a ci, co przyjdą sto razy –
Złoty Krzyż Zasługi.
Merlin, bardzo zmieszany, wyłamywał palce.
– To był pomysł czysto teoretyczny – bąknął. – Nic konkretnego.
– Rzeczywiście, jakby nie z tej epoki – przyznał Król. – A nie masz czegoś na
dzisiejsze czasy?
– Komisja zaproponowała pewne antidotum, mogące przynieść chwilowy efekt, jak
soda przy nadkwasocie żołądka. Choroby nie uleczy, ale złagodzi objawy. Innymi słowy:
może ocalić parę milionów istnień ludzkich w ciągu stulecia.
– Cóż to za antidotum?
– Jak zapewne Wasza Wysokość sam zauważył, osoby odpowiedzialne za
wszczynanie wojen i ogólną ich strategię, nie mają skłonności do narażania się na
największe trudy walki. Wasza Wysokość miał okazję obserwować to zjawisko w batalii
pod Bedegraine: królowie i dowódcy mają szczególny talent do unikania śmierci na polu
bitwy. W związku z tym Komisja proponuje, aby po każdej wojnie wszystkich dowódców
strony pokonanej – od pułkownika wzwyż – karać bezwarunkową śmiercią, bez względu
na stopień obciążenia zbrodnią wojny. Na pewno nie uniknie się przy tym pewnej dozy
niesprawiedliwości, ale za to świadomość, że za przegraną wojnę dowódcy płacą życiem,
podziała odstraszająco na nowych podżegaczy, zapobiegając w rezultacie paru wojnom
i oszczędzając życie paru milionom prostych ludzi. Nawet taki fiihrer jak Mordred
zastanowi się dwa razy, zanim wypowie wojnę, gdy będzie wiedział, że za klęskę czeka go
egzekucja.
– Brzmi to całkiem dorzecznie.
– Niestety, nie jest tak dorzeczne, jak brzmi, choćby dlatego, że wojnom winni są nie
tylko wodzowie. Wodza wybiera przecież lud; lud sam decyduje, czy pójdzie za wodzem,
czy nie. Ta hydra o nieprzeliczonej masie głów nie jest wcale taka niewinna, jaką udaje.
Wybierając wodza, bierze przecież na siebie moralną odpowiedzialność za ten wybór.
– Mimo wszystko uważam, że propozycja Komisji nauczyłaby wodzów ostrożności:
trudniej byłoby pchnąć takiego wodza do wojny, a to już coś.
– Tak, to już coś. Jednak wyłaniają się pewne trudności. Po pierwsze: jak przekonać
rządzących i dowódców do przyjęcia takiej zasady? A po wtóre: zawsze znajdzie się
maniak, żądny sławy i władzy choćby za cenę życia – takiego perspektywa męczeńskiej
śmierci nie odstraszy, a wprost przeciwnie: przyciągnie. W mitologii irlandzkiej królowie
mieli obowiązek występować w bitwie na czele armii, co powodowało znaczną
śmiertelność koronowanych głów – a mimo to nigdy w dziejach Zielonej Wyspy nie
zabrakło królów gotowych poprowadzić wojsko do boju.
– A co z tym nowomodnym Prawem, które wymyślił nasz Król? – spytała koza. –
Skoro można odpowiednim paragrafem odstraszyć pojedynczego człowieka od
popełnienia zbrodni, to czemu nie stworzyć prawa międzynarodowego, które by
odstraszało narody od wszczynania wojen? Może ten czy ów agresywny naród wybrałby
pokój, wiedząc, że jeśli dopuści się agresji na inny naród, sąd międzynarodowy skaże go,
powiedzmy, na rozproszenie przez deportację obywateli do różnych krajów.
– Dwa zastrzeżenia. Po pierwsze: jest to pomysł na leczenie choroby, a nie
zapobieganie. Po drugie: wiemy z doświadczenia, że kara śmierci nie wyeliminowała
morderstw. Niemniej jednak, byłby to jakiś doraźny krok we właściwym kierunku.
Merlin gestem Chińczyka założył ręce ukryte w szerokich rękawach szaty i potulnie
popatrzył po zgromadzeniu, oczekując dalszych pytań. W jego oczach czaiło się pewne
roztargnienie.
– Merlin pisze książkę pod tytułem Libellus Merlini: Proroctwa Merlina – rzekł
ironicznym tonem Archimedes, widząc, że poprzedni temat został zamknięty. – Na
pewno chciałby przeczytać Waszej Wysokości parę ustępów.
– Chętnie posłuchamy. Merlin załamał ręce.
– Ależ Wasza Wysokość! To tylko głupie wróżby, cygańskie sztuczki. Przepadali za
tym w dwunastym wieku, więc napisałem, potem długo był spokój, aż w dwudziestym
wieku moda wróciła. Zapewniam Waszą Wysokość, że to zwykła salonowa zabawa, z całą
pewnością nie warta łaskawej uwagi Waszej Wysokości.
– A jednak chciałbym usłyszeć jakiś fragment.
Zgnębiony mędrzec, który w ciągu minionej godziny stracił gdzieś cały koncept
i kontenans, sięgnął do paleniska po nadpalony manuskrypt i rozdał wkoło w miarę
jeszcze czytelne kawałki – rzeczywiście przypominało to grę we flirt towarzyski.
Zwierzęta odczytywały kolejno sentencje ze świstków:
– Pan Bóg dopuści, dodo nie wypuści.
– Poty niedźwiedź wodę nosi, póki mu się ucho nie urwie.
– Lew legnie z orłem i powie: nareszcie wszystkie zwierzęta są braćmi! Ale diabeł
zamieszka w szczegółach.
– Gwiazdy, co nauczyły słońce wstawać, za dnia muszą mu ustąpić, bo zbledną.
– Dziecię stanie na Broadwayu i krzynie: Mamo, popatrz – człowiek!
– Nie od razu Jerozolimę zbudowano – powie pająk, plotąc sieć na parterze Empire
State Building.
– Kto się w życiu rozpycha, temu ciaśniej w trumnie – powiedział żuk.
– Siła rodzi siłę.
– Wojny plemienne, gminne, regionalne, domowe, narodowe, religijne,
kontynentalne, rasowe. Potem kara Boska. A może przedtem?
– Imitacja (uiunaic) przed akcją – zbawieniem ludzkości.
– Rogi przerosły łosia, padł niebożę.
– Nie trzeba było zderzenia z Księżycem, żeby wyginęły mamuty.
– Na szczęście, przeznaczeniem wszystkich gatunków jest zagłada.
Po ostatniej sentencji zapadła cisza: słuchacze pogrążyli się w rozmyślaniach.
– Co właściwie znaczy to zdanie z greckim słowem? – Ma ono bardzo wiele
interpretacji, Wasza Wysokość.
Między innymi tę: nadzieja rasy ludzkiej leży w nauce bez przymusu. Konfucjusz
ujmuje to nieco inaczej:
Kto chce pouczać świat, niech nauczy się najpierw rządzić własnym krajem.
Kto chce rządzić własnym krajem, niech nauczy się najpierw rządzić własną
rodziną.
Kto chce rządzić własną rodziną, niech nauczy się najpierw panować nad własnym
ciałem przez poranne ćwiczenia.
Kto chce panować nad własnym ciałem, niech najpierw zapanuje nad własnym
umysłem.
Kto chce zapanować nad własnym umysłem, musi być najpierw szczery w swych
zamiarach.
Kto chce być szczery w swych zamiarach, musi najpierw poszerzyć swoją wiedzę.
– Rozumiem – rzekł Król. – Czy pozostałe sentencje są równie znaczące?
– Funta kłaków nie warte – odparł Merlin.
– W takim razie, ostatnie pytanie. Mówiłeś kiedyś, że polityka to gra nie warta
świeczki, ale nie można jej całkiem lekceważyć, bo ma za wiele wspólnego z wojną. Sam
przedstawiałeś się jako zwolennik kapitalizmu. Czy podtrzymujesz swoje poglądy?
– Przesadziłem, Wasza Wysokość. Borsuk mnie zdenerwował swoją komunistyczną
agitacją, więc uznałem za stosowne odpowiedzieć mu jako kapitalista. W gruncie rzeczy
jestem anarchistą, jak każdy rozsądny człowiek. Jeszcze parę stuleci, a kapitaliści
i komuniści zmienią się tak, że będą nie do rozróżnienia: wtedy zacznie się ich wszystkich
nazywać demokratami. Faszyści, niestety, też zmienią się nie do poznania. Jednak bez
względu na to, jakie formy przybiorą te trzy główne odmiany kolektywizmu, i przez ile
jeszcze stuleci będą się wyrzynać nawzajem z czystej głupoty i złośliwości – faktem jest,
że dla istoty obdarzonej korą mózgową każda forma kolektywizmu jest niewłaściwa.
Przeznaczenie człowieka ma wymiar jednostkowy, i w tym tylko sensie mogłem wyrażać
pochwałę kapitalizmu – jeśli takową wyrażałem. Pogardzani kapitaliści ery
wiktoriańskiej, którzy przynajmniej przyznawali jednostce prawo do zabawy, byli o wiele
bardziej postępowi niż ci wszyscy dwudziestowieczni fanatycy Nowych Porządków.
Wiktoriański kapitalista jest człowiekiem przyszłości, gdyż wierzy w indywidualizm –
a indywidualizm to przyszłość człowieka. Jakże staroświeccy są przy nim faszyści
i komuniści! Ale i on jest, obiektywnie rzecz biorąc, zacofany wobec anarchisty, za
którego osobiście się uważam. Pamiętaj, że dzikie gęsi to też anarchiści. Wiedzą, że
źródła moralności tkwią wewnątrz, a nie na zewnątrz.
– Miałem wrażenie – wtrącił żałośnie borsuk – że komunizm to właśnie krok
w stronę anarchii. Myślałem, że gdy uda się zbudować prawdziwy komunizm, państwo
obumrze w sposób naturalny...
– Słyszałem takie teorie, ale w nie nie wierzę. Nie wyobrażam sobie, jak będziecie
emancypować jednostkę, skoro najpierw tworzycie wszechwładne państwo. W przyrodzie
państwa nie istnieją – chyba że wśród takich potworów jak mrówki. Mam wrażenie, że
twórcy państw – na przykład Mordred ze swymi Młockarzami – sami nieuchronnie
wpadają we własne sidła. Ale kto wie, może to ty masz rację. Obyś ją miał. Na razie
jednak zostawmy politykę nędznym tyranom, którzy ją uprawiają. Może za jakieś
dziesięć tysięcy lat zajmą się nią naukowcy, na razie jednak jest na to za wcześnie:
ludzkość musi dojrzeć. Poprzestańmy na wnioskach z dzisiejszych rozważań dotyczących
problemu przemocy: wojna jest wynikiem tworzenia własności społecznej i działania
pewnych hormonów. Koniec, kropka i amen.
Czarodziej drżącą ręką zgarnął notatki. Niedawne docinki jeża szczerze go uraziły,
gdyż w głębi serca bardzo kochał swego ucznia. Gdy koronowany bohater powrócił
zwycięsko z wyprawy po słuszny wybór drogi działania, Merlin zrozumiał, że tu się
kończy jego rola preceptora: dalej Artur musi kształcić się sam. Nigdy więcej nie będzie
małym Wartem – Merlin pamiętał, że już kiedyś mu to mówił, jednak dopiero teraz
poczuł, że to prawda. On sam również porzucił dawną rolę, schodząc z piedestału
autorytetu i wyroczni. Sporo go ta abdykacja kosztowała: stracił cały swój słynny
magiczny wdzięk. Koniec z kalamburami, rebusami, zagadkami, koniec z efektownym
rozpościeraniem czarodziejskiego płaszcza. Merlin nie myślał już, że zjadł wszystkie
rozumy świata: czuł się tylko stary jak świat i skonfundowany.
Stary Król, który oto pożegnał resztki dzieciństwa, bawił się machinalnie karteczką
porzuconą na stole. Zawsze gdy nad czymś rozmyślał, przyglądał się swoim dłoniom.
Bezwiednie, starannie składał papierek w różne strony, rozkładał, i tak w kółko. Była to
jedna z licznych fiszek Medina – cytat z pism historycznych Brata Clynna, który zmarł
w roku 1348. Zakonnik ów, mianowany klasztornym kronikarzem, czując, że zbliża się po
niego Czarna Śmierć – mordercza epidemia, która już pochłonęła jedną trzecią ludności
Europy i groziła unicestwieniem reszty – pozostawił na piśmie takie oto przesłanie:
„Patrząc na ogrom zła i cały świat pogrążający się w malignie, oczekując pośród
umarłych, aż śmierć przyjdzie i mnie zabierze, spisuję to, com usłyszał i zbadał, samą
prawdę. Na wypadek zaś, gdyby pisma moje zginąć miały wraz z pisarzem – dzieło wraz
z rzemieślnikiem – pozostawiam czyste stronice pergaminu dla innego pióra, by mogło
podjąć moje dzieło, jeśli tak się szczęśliwie zdarzy, że choć jeden człowiek na ziemi
ocaleje, że choć jeden potomek Adama uniknie tej zarazy, aby kontynuować dzieło, które
ja kiedyś rozpocząłem”. Napisał to po łacinie, istotnie zostawiając kilka czystych kart
pergaminu w księdze, której nie dane mu było zapisać do końca.
Król poskładał papierek starannie i położył na stole. Wszyscy w napięciu czekali,
kiedy wstanie, aby bezzwłocznie pójść za jego przykładem.
– Zrozumieliśmy zagadkę – powiedział Król. Postukał papierkiem w blat i podniósł
się z miejsca.
– Trzeba nam wrócić przed świtem.
Zwierzęta również powstały. Odprowadziły Króla do drzwi, gdzie każde z szacunkiem
ucałowało jego dłoń, życząc szczęśliwej podróży. Emerytowany preceptor, który miał
odprowadzić Artura do domu, pełnił honory odźwiernego. Jego postać – czy była jawą,
czy snem – zamazywała się stopniowo, podobnie jak postaci pozostałych stworzeń.
Słychać było tylko głosy:
– Powodzenia, Wasza Wysokość! Oby misja nie trwała zbyt długo!
Artur odpowiedział z poważnym uśmiechem:
– Mam nadzieję, że nie potrwa długo.
Wszyscy zrozumieli, że czyni aluzję do własnej śmierci.
– Klęska nie będzie ostateczna, Wasza Wysokość – zapewnił go zaskroniec. – Proszę
przypomnieć sobie historię świętego Jerzego. Homo sapiens nie zmienił się jeszcze.
Wasza Wysokość przegra tym razem, gdyż jest w naturze człowieka zabijać bliźnich,
z głupoty lub ze złości. Lecz klęska rodzi sukces, a natura ludzka z wolna ulega zmianie.
Przykład szlachetnego człowieka oświeca głupców i stępia ostrze ich złości. Dzieje się to
powoli, przez stulecia, lecz w końcu duch osiągnie harmonię. A zatem – odwagi, Wasza
Wysokość! I pogody ducha!
Artur skłonił się temu, który wiedział wszystko, i przekroczył próg.
W ostatniej chwili ktoś go szarpnął za rękaw. Zapomniał o jeżu! Podniósł go z ziemi
oburącz; spojrzeli sobie w oczy.
– Bywaj, stary – rzekł Król. – Stokrotne dzięki. Bywaj i śpiewaj dalej, niech ci się
wiedzie.
Jeż gwałtownie przebierał w powietrzu łapkami, jak dziarski rowerzysta, domagając
się powrotu na ziemię. Znalazłszy się tam, znów pociągnął Króla za rękaw. Stary
monarcha zniżył sędziwą głowę i nadstawił ucha na szept jeża.
– Tak nie wolno – wychrypiał jeż, patrząc mu poważnie w oczy i ściskając kurczowo
królewską dłoń. – Nie mówi sie bywaj. Mówi sie orewuar. Orewuar.
ROZDZIAŁ XX
I tak oto nasza kręta opowieść dobiega końca. Artur Król Anglii powrócił na ten
świat, aby dopełnić swoich obowiązków. Zawarł pokój z Mordredem za cenę połowy
królestwa. Prawdę mówiąc, gotów był w razie potrzeby oddać całe państwo: jemu było
już na nic, skoro ponad wszystkie królestwa świata cenił sobie pokój. Wiedział jednak, że
jeśli się uda, powinien zatrzymać sobie przynajmniej połowę – a to z tego choćby
powodu, że mając do dyspozycji pół świata, mógł na tym obszarze zasiać ziarno zdrowego
rozsądku, przyniesione od dzikich gęsi i innych zwierząt.
Rozpoczęła się ceremonia zawarcia pokoju. Zwaśnione armie stanęły w szyku
naprzeciwko siebie, każda pod dumnym sztandarem na wysokim drzewcu z okrętowego
masztu, wiezionym na kółkach – drzewcu zwieńczonym szkatułką z poświęconą Hostią.
Na jednym ze sztandarów widniał Smok, na drugim – Oset Górski. Mordredowi rycerze
nosili czarne zbroje i czarne pióropusze, a na ramionach – emblematy ze szkarłatnym
pejczem, podobnym do krwawej pręgi: symbol partii Mordreda. Ich wygląd był zapewne
groźniejszy niż oni sami. Żołnierze mieli rozkaz trzymać miecze w pochwach
i powstrzymać się od wszelkich wrogich manifestacji. Tylko na wypadek zdrady – jeśliby
w dłoni którejś z układających się stron błysnął miecz – mieli szarżować bez pardonu.
Artur ze swym sztabem wystąpił na środek pola rozdzielającego armie. Z przeciwnej
strony nadszedł Mordred z czarną świtą. Wymienili powitania. Król po raz pierwszy od
dawna spojrzał w twarz syna, wynędzniałą i udręczoną. Nieszczęsny Mordred także miał
za sobą podróż poza granice Rozpaczy i Samotności, w krainę Kennaquhair, lecz zbłądził
po drodze, gdyż wędrował bez przewodnika.
Uzgodnienie warunków traktatu poszło łatwiej, niż się Artur spodziewał. Pół
królestwa zostało pod jego władzą. Na chwilę zapanowała radość i harmonia.
Niestety, tylko na ułamek sekundy. Oto bowiem samobójczy Adam odrodził się
w nowej postaci. Cóż, że Artur dał radę wojnom feudalnym, sobiepaństwu baronów,
zbrodni i rewolucji, skoro teraz pokonać go miał banalny epizod, dowodzący, że
w człowieku drzemie instynkt mordercy.
Oto w trawie, pod stopami jednego z oficerów Mordreda, śmignął zaskroniec. Oficer
odruchowo szarpnął rękojeść miecza – stalowe ostrze błysnęło w słońcu, kierując się
przeciwko nieszkodliwemu wężowi. To wystarczyło. Armie przecież tylko czekały na
oznakę zdrady. Las kopii po obu stronach skłonił się do ataku. Siwy Król Artur
z rozwianym włosem już pędził ku swym oddziałom, powstrzymując je gestem
wyciągniętych ramion, jakby chciał być ostatnią, żywą tamą tej straszliwej powodzi
Przemocy, z którą walczył przez całe życie, ledwie bowiem poprawił umocnienia
w jednym miejscu, żywioł wdzierał się gdzie indziej. Wrzawa rosła, rogi grały hejnał do
boju; fale nienawiści spotkały się nad głową Artura.
Lancelot przybył za późno. Gnał co koń wyskoczy, ale nie zdążył. Pozostało mu tylko
uspokoić wzburzonych i pogrzebać poległych. Przywróciwszy pozory ładu, pospieszył do
Ginewry. Spodziewał sieją zastać w Tower, skoro twierdza nie uległa oblężeniu
Mordreda.
Lecz Ginewra znikła bez śladu.
W owych czasach reguły klasztorne nie były tak surowe, jak dziś. Klasztory pełniły
częstokroć rolę modlitewnych pensjonatów dla osób szlachetnie urodzonych. Ginewra
przywdziała welon zakonny w opactwie Amesbury.
Nie chciała widzieć dawnego kochanka. Uznała, że zbyt wiele oboje wycierpieli, i zbyt
wiele cierpienia przysporzyli innym. Oświadczyła, że pragnie pogodzić się z Bogiem.
Było to jawne kłamstwo, gdyż Ginewra nigdy nie dbała o Boga. Znała się trochę na
teologii, ale cóż to miało wspólnego z religią? Po prostu, jako stara i mądra kobieta
rozumowała słusznie, że skoro Lancelot jest tak szczerze oddany Bogu, ona również
powinna zwrócić się w tym kierunku. Zrobiła to dla niego, aby ułatwić mu decyzję. Był to
gest iście królewski, przekreśliła nim bowiem wszystko, o co walczyła całe życie. Królowa
dała przykład. Jej decyzja była nieodwołalna. Usunęła się ze sceny świata.
Lancelot w znacznej mierze domyślał się prawdy, toteż na wieść, że Ginewra
odmawia spotkania, wspiął się po murze do jej okna, nie bacząc na swój podeszły wiek.
Niepoprawny stary romantyk. Błagał, by porzuciła klasztor, ona jednak pozostała
nieugięta. Incydent z Mordredem odebrał jej apetyt na życie. Rozstali się więc, by już
nigdy nie spotkać się na tej ziemi.
Ginewra z czasem została przeoryszą. Władcza i światła, miała klarowną wizję swego
klasztoru i zarządzała nim wielce umiejętnie. W przyklasztornej szkole wychowywano
małe uczenniczki na wielkie szlachcianki, wierne starym, dobrym tradycjom. Siostry
podglądały Ginewrę, gdy spacerowała po ogrodzie, dumna, nieprzystępna, z dłońmi
mieniącymi się klejnotami, w cienkiej, kosztownej bieliźnie pod habitem i, wbrew regule,
woniejąca pachnidłami. Nowicjuszki uwielbiały ją bezkrytycznie, jak to pensjonarki,
i nieustannie plotkowały o jej przeszłości. Ginewra zestarzała się jak wielka dama. Gdy
umarła, zasuszony i siwy jak gołąbek staruszek Lancelot przyjechał po jej ciało, by je
pochować obok małżonka. Królowa Ginewra spoczęła więc w słynnym grobowcu Króla
Artura. Jej spokojne, dostojne oblicze przykryła ziemia.
A Lancelot? Lancelot został pustelnikiem. Wraz z siedmioma innymi rycerzami
wstąpił do klasztoru nieopodal Glastonbury, by tam poświęcić się modlitwie i medytacji.
Nie miał już Artura, Ginewry ani Elaine, lecz kochał ich duchy. Modlił się za nie dwa razy
dziennie z właściwą sobie żarliwością i pogodnie znosił trudy życia z dala od ludzi.
Nauczył się rozróżniać w lesie głosy ptaków i wreszcie znalazł czas na to wszystko, czego
odmawiał mu w dzieciństwie wujaszek Dap. Z czasem zasłynął jako doskonały ogrodnik.
Mówiono o nim „święty”.
Jest taki średniowieczny wiersz, opiewający krzyżowca, który, jak Lancelot, porzucił
życie świeckie, choć był wielkim panem:
Ipse post militiae cursum temporalis,
Illustratus gratia doni spiritualis,
Esse Christi cupiens miles specialis,
In hac domo monachus/actus est claustralis.
On to, poznawszy świata hałaśliwe boje, Łaską Bożą oświecon, poczuł powołanie,
By w służbę Chrystusowi życie oddać swoje I w klasztorze tutejszym odnaleźć
mieszkanie.
Cichy i ustępliwy, serca łagodnego, A z racji lat podeszłych – jako łabędź biały,
Uczynny i serdeczny, że nie masz milszego: Tak się w jego osobie łaski Ducha zlały.
Zawszeć on Kościół Święty najpilniej nawiedzał, I do Mszy Świętej służył z radością
bezmierną, Chwałę Bogu oddając, czy klęczał, czy siedział, I śpiewem swoim głosząc
miłość Panu wierną.
Miłe z nim były modły, miłe rozhowory, Gawędy ku nauce, lubo ku przestrodze; Od
wszystkich miłowany dla wielkiej pokory, Bo ani się wywyższał, ani gniewał srodze.
Nieraz się po krużgankach przechadzał z brewiarzem, Kłaniając się braciszkom, to
jednym, to drugim, I głową wygoloną łyskał raz za razem, Dwa razy pozdrawiając,
których więcej lubił.
Hic per cłaustrum ąuotiens transiens meavit, Hinc et hinc ad monachos caput
inclinavit, Et sic nutu capitis eos salutavit, Quos affectu intimo plurimum amavit.
W godzinie śmierci Lancelota wielu braci miało senne widzenia. Staremu opatowi
przyśniły się rozśpiewane dzwony i roześmiani aniołowie, unoszący Lancelota prosto do
nieba. On tymczasem leżał już martwy w celi. Umierając, dokonał trzeciego i ostatniego
ze swych cudów: otoczył się Wonią Świętości. Gdy święci umierają, ich ciała wydzielają
przecudny zapach – kwiatów, świeżego siana, morskiej bryzy – różnie to bywa.
Mowę nad grobem, wyjątkowo piękną i wzruszającą, wygłosił brat zmarłego, Ector.
Mówił tak:
– O, Lancelocie! Nie dorównał ci nigdy żaden z chrześcijańskich rycerzy. A oto leżysz
martwy – ty, Sir Lancelocie! Ty, któremu nie sprostał żaden król na ziemi! Swą
galanterią przewyższałeś wszystkich, chlubiących się tarczą i mieczem. Nie miałeś
równych sobie w przyjaźni ani w miłości, tyleż grzesznej, co szczerej. Najłagodniejszy
z władających mieczem. Najpobożniejszy z całego rycerstwa. Najdworniejszy wobec dam.
Najlitościwszy dla wrogów. Żegnaj, Lancelocie!
Okrągły Stół został dawno rozbity w proch pod Salisbury, a jego niedobitki stopniowo
wymierały. W końcu zostało ich tylko czterech: mizogin Bors, Bleoberis, Ector i Demaris.
Wszyscy czterej udali się na pielgrzymkę do Ziemi Świętej, w intencji poległych
towarzyszy. Tam też zmarli, w Wielki Piątek, na chwałę Bożą. Ostatni rycerze Okrągłego
Stołu. Zostali nam tylko rycerze Orderu Łaźni i Podwiązki.
Co do śmierci Artura Króla Anglii, po dziś dzień spowija ją mgła tajemnicy. Jedni
uważają, że Artur i Mordred zabili się nawzajem w ostatniej walce. Robert z Thornton
opisuje badanie rannego Króla przez medyka z Salerno, który miał stwierdzić, że
o powrocie do zdrowia nie ma mowy, na co Król westchnął ponoć: „In manus... „–
i skonał. Zwolennicy tej wersji utrzymują, że Artur pochowany został pod Glastonbury,
pod kamieniem noszącym inskrypcję: HIC IACET ARTURUS REX QUONDAM REX
QUE FUTURUS, a ciało jego ekshumował król Henryk II na złość walijskim
nacjonalistom, którzy głosili, że Artur w ogóle nie umarł i wkrótce wróci, aby stanąć na
ich czele w walce o wolność. Kwestionowali przy tym narodowość Artura. Z kolei niejaki
Adam z Domerham pisze, że ekshumacja, owszem, była, ale miała miejsce za Edwarda I,
czego on, Adam, był naocznym świadkiem. Grobu Króla Artura poszukiwano
bezskutecznie także za króla Edwarda III, który, nota bene, w roku 1344 wskrzesił
tradycje Okrągłego Stołu w solennym ceremoniale przyznawania Orderu Podwiązki. Tak
czy owak, wszyscy wypowiadający się na temat ekshumacji są zgodni co do tego, że
szkielet nieboszczyka był gigantycznych rozmiarów, a Ginewra wciąż miała złote włosy.
Według innej mocno rozpowszechnionej wersji, nasz bohater został przeniesiony
magiczną łodzią na wyspę Avalon, w asyście pięknych dam. Podobno wzięły go do siebie,
za rzekę Severn, aby uleczyć z ran.
Włosi też mają swojego Artura: w ich legendzie, niejaki Arturo Magno, przeniesiony
został po śmierci na wulkan Etna, gdzie po dziś dzień można go od czasu do czasu
oglądać. A Don Kichot – ten słynny uczony Hiszpan, któremu z nadmiaru wiedzy
poplątało się w głowie – utrzymuje, że był kiedyś zamieniony w kruka: czy nie
przypomina to w niczym naszej opowieści o Królu Arturze? Irlandczycy utożsamiają go
ze swoim FitzGeraldem z Londonderry, a Szkoci upierają się, że Artur zasiada na tronie
w Edynburgu i śpiewają o nim tak:
Jedzie Artur, jedzie Noc przed nim na przedzie Błyska miecz stalowy Parska rumak
płowy.
Bretończycy też podobno słyszeli dźwięk Arturowego rogu i widzieli jego zbroję: więc
i oni czekają na powrót bohatera. Z kolei w dziele pt. Wzniosła Historia Świętego
Graala, przełożonym na język angielski przez niezmordowanego szkolarza, doktora
Sebastiana Evansa, wyczytać można, iż Artur pochowany został skromnie w pewnej
świątyni. Co innego twierdzi panna Jessie L. Weston, powołując się na tajemniczy
rękopis, któremu nadała kryptonim 1533, potwierdzający informacje zawarte w dziele
Malory’ego: podobno damą, która uniosła Artura na zaczarowaną wyspę Avalon była
sama Morgana le Fay – jego przyrodnia siostra. Doktor Sommer twierdzi, że to bzdury.
Uczony chaos skutecznie pogłębiają rozmaici profesorowie Wolframowie, von
Eschenbachowie, Ulrichowie von Zatzikhoven, Wechsslerowie, Zimmerowie, itepe.
Chaucer, Spenser, Szekspir, Milton, Wordsworth, Tennyson i paru innych autorów,
którym można ufać, twierdzą, że Artur jest wciąż na ziemi – przy czym Milton skłania się
raczej ku tezie, że leży gdzieś pogrzebany (Arthurumque etiam sub terris bełla
moventem), natomiast Tennyson przewiduje jego powrót pod postacią wykwintnego
dżentelmena w typie Księcia Małżonka. Szekspir każe Falstaffowi po śmierci złożyć głowę
nie na łonie Abrahama, lecz na łonie Artura.
Legendy prostego ludu są zaś piękne, osobliwe i optymistyczne. Gerwazy z Tilbury
pisał w roku 1212 o lasach Brytanii: „leśnicy powiadają, że co pewien czas, w samo
południe albo o północy przy pełni księżyca, spotkać można w lesie grupę zbrojnych,
którzy na pytanie, kim są, przedstawiają się jako rycerze Artura”. Zapewne byli to
zwyczajni sascy kłusownicy, podobni do tych z bandy Robin Hooda, którzy przywódcę
swego gangu ochrzcili na cześć słynnego Króla. Wieśniący z Devon pokazują letnikom
„karło i palenisko” Artura: dwa z wielu głazów na skalistym wybrzeżu. Leland wspomina,
iż w hrabstwie Somersetshire jest wiele miejscowości noszących nazwę Wschodni lub
Zachodni Camel(ot): ich mieszkańcy opowiadają legendy o królu w złotej koronie. W tym
samym hrabstwie płynie rzeka Ivel, z której, według Draytona, wzięła się cała dzielność
i odwaga Króla; tamże mieści się parafia South Cadbury, w której, jak relacjonuje
proboszcz, „ludzie powiadają, że przy pełni księżyca Król Artur i rycerze galopują dokoła
wzgórza, a gdy je objadą, idą poić konie w źródełku, które ponoć spełnia życzenia”. Jest
wreszcie mała wioska Bodmin w Kornwalii: tamtejsi mieszkańcy są przekonani, że Król
Artur mieszka w pobliskim kurhanie. W roku 1113 pobili nawet, i to – rzecz niesłychana
– w świątyni!, grupę zakonników z Bretanii, którzy ośmielili się podać tę legendę
w wątpliwość. Chronologia arturiańska jest, jak widać z powyższego, mocno powikłana:
nawet największy w tej dziedzinie autorytet – Thomas Malory – traktuje daty
powściągliwie.
Co do mnie – przyznam się, że wciąż nie dają mi spokoju pożegnalne słowa jeża,
wzmianka Don Kichota o krukach, i Miltonowska wizja świata podziemi. To, oczywiście,
tylko czysta spekulacja, ale gdyby tak okazało się, że wspomniany kurhan
w kornwalijskiej wsi Bodmin przypomina olbrzymie kretowisko i ma z boku otwór
ciemnego korytarza – i gdyby jeszcze w pobliżu udało się wytropić ślady bobrów –
wówczas wnioski narzucałyby się same. Wierzę bowiem głęboko, że mój ukochany Artur
przyszłości zasiada w tej właśnie chwili w Sali Kombinacyjnej, otoczony mędrcami
z Kolegium Życia, i wspólnie obmyślają ratunek dla naszego osobliwego gatunku. I mam
nadzieję, że pewnego dnia, kiedy nie tylko Anglia, ale cały świat zechce usłuchać głosu
rozsądku – głos ten dobędzie się z wnętrza kurhanu, dźwięczny i radosny. Może Wysoka
Komisja przywróci nam szczęśliwy świat rycerstwa i średniowiecznej prostoty ludzi,
którzy przynajmniej próbowali położyć kres odwiecznym krwawym zakusom Atylli,
wodza Hunów.
Explicit liber Regis Quondam, graviter et laboriose scriptus inter annos
MDCCCCXXXVI et MDCCCCXLII, nationibus in dim bello certantibus. Hic etiam
incipit, si forte in futuro homo superstes pestilenciam possit evadere et opus continuare
inceptum, spec Regis Futuri. Ora pro Thoma Malory Equite, discipuloque humili eius,
qui nunc sua sponte libros deponit utpro specie pugnet.
Tu kończy się księga o Królu Przeszłości, spisana z wielkim bólem i mozołem w latach
1936-1942, gdy narody pogrążyły się w wielkiej wojnie feudalnej. Tu się także zaczyna –
jeśli choć jeden człowiek przetrwa obecną plagę i podejmie rozpoczęte dzieło – nadzieja
na opowieść o Królu Przyszłości. Módlmy się za Tomasza Malory’ego, Rycerza, i jego
pokornego ucznia, który oto dobrowolnie składa na bok niniejszą księgę, aby bronić
swoich współbraci.
POSŁOWIE
Ten sen, tak jak poprzedni, trwał około pół godziny. Ostatnie trzy minuty wypełniła
gonitwa ryb, smoków i innych morskich stworów. Smok połknął kamyk, ale zaraz go
wypluł.
W końcowym ułamku sekundy – okresie krótszym niż odcinek milimetra na
dwumetrowej linii – pojawił się człowiek. Człowiek rozszczepił ostatni kamyk pozostały
z wielkiej góry. Uczynił z niego grot strzały i zabił swego brata.
Miecz dla króla
ROZDZIAŁ XVIII; wersja oryginalna
„Ojciec zbudował dla mnie drewniany zamek, tak duży, że mieściłem się w środku;
a w otworach strzelniczych osadził lufy prawdziwych pistoletów, aby w dniu moich
urodzin wystrzelić na wiwat. Była noc – czarna indyjska noc – kiedy kazał mi usiąść
przed zamkiem i przyjąć salut, ja zaś, pewien, że mam zostać rozstrzelany, rozpłakałem
się”.
Lęk towarzyszył White’owi przez całe życie; miewał źródła zewnętrzne – agresywna,
psychopatyczna matka, „potrząsający rózeczką” nauczyciele w Cheltenham College,
ubóstwo, gruźlica, opinia publiczna; miewał też źródła wewnętrzne – lęk przed uczuciem
strachu, lęk przed porażką, lęk przed kompromitacją. White bał się śmierci i ciemności.
Bał się własnych, w powszechnej opinii nagannych, skłonności do alkoholu, młodych
chłopców i sadyzmu. Co znamienne – nie bał się Boga, lecz generalnie odczuwał lęk
przed rasą ludzką. Przez całe życie toczył walkę z lękiem, broniąc się przed nim odwagą,
lekkomyślnością, sardonicznym dowcipem i przedsiębiorczością. Zawsze pełen planów,
nigdy nie miał dość nauki, zwłaszcza że wysoko oceniał własne zdolności.
Ocenę tę podzielali profesorowie z Uniwersytetu Cambridge. Gdy gruźlica zmusiła
White’a do przerwania nauki na drugim roku studiów, grupa wykładowców złożyła się,
aby sfinansować jego roczny pobyt zdrowotny we Włoszech. White poczuł się we
Włoszech jak ryba w wodzie, nauczył się języka, nawiązał przyjaźnie z ludźmi niskiego
stanu, poznał życie ubogiego żaka – i napisał swą pierwszą powieść, They Winter
Abroad. Pomysłodawca profesorskiej składki wspominał po latach: „...wrócił
w doskonałej formie, z silnym postanowieniem, że rzuci profesorów na kolana –
i rzeczywiście: w 1929 uzyskał w brawurowym stylu dyplom Pierwszej Klasy
z Wyróżnieniem”.
W roku 1932, dzięki rekomendacji Cambridge, mianowany został dyrektorem
katedry anglistyki gimnazjum w Stowe.
Była to funkcja wysoka, a światły dyrektor szkoły pozostawił White’owi znaczną
swobodę działania. Uczniowie pamiętają go do dziś: jedni za pasję pedagogiczną, inni za
zjadliwy krytycyzm, jeszcze inni za pozalekcyjne wyprawy na zaskrońce. Aby pokonać lęk
wysokości, ukończył kurs szybownictwa, a spotkania z farmerami w miejscowej karczmie
złagodziły nieco jego pogląd na rasę ludzką. Jednak po paru latach Stowe znudziło go:
zaczął bezpodstawnie zarzucać dyrektorowi szkoły, iż chce się go pozbyć. Z lęku przed
ubóstwem napisał w pośpiechu dwa czytadła i zaplanował trzecie. Przypadkowe wakacje
wielkanocne, które spędził samotnie, w strugach deszczu, nad rzeką w Szkocji,
uświadomiły mu, czego naprawdę pragnie: być wolnym i pisać, złowić w sobie własną
książkę, jak łososia w strumieniu.
W środku lata 1936 rzucił posadę w szkole i wynajął leśniczówkę w Stowe Ridings, na
terenie majątku Stowe. Druga książeczka – kompilacja wyimków z dziennika,
poświęconych wędkarstwu, myślistwu, strzelectwu i szybownictwu – ukazała się pod
tytułem England Have My Bones i stała się takim bestsellerem, że wydawca
zaproponował White’owi roczną pensję w wysokości dwustu funtów, pod warunkiem, że
napisze co rok nową książkę.
Leśniczówka – solidny, lecz pozbawiony wygód wiktoriański domeczek – stała
w sercu puszczy. Pewnego wieczoru, przy świetle lampy naftowej, White sięgnął na półkę
po stary egzemplarz Morte d’Arthur Malory’ego, z którego swego czasu pisał pracę
semestralną z literatury angielskiej. Wówczas chciał przede wszystkim olśnić
egzaminatorów; teraz czytał dzieło Malory’ego dla własnej przyjemności.
Dyplom Pierwszej Klasy z Wyróżnieniem potwierdzał, że White potrafi wnikliwie
czytać literaturę. Przestudiował Morte d’Arthur z drobiazgową sumiennością. Notatka
podsumowująca te studia może uchodzić za wstępny szkic do wieloksięgu Był sobie raz
na zawsze król. Oto jej treść:
„Cała legenda arturiańska rozwija się według greckiego schematu klątwy, patrz
historia Orestesa.
Uther zapoczątkował zło wyrządzone rodowi księcia Kornwalii; potomek tegoż rodu
dopełnił za to zemsty na Arturze. Ojcowie – amatorzy kwaśnych jabłek, itd. Artur musi
zapłacić za zbrodnię ojca; dla podkreślenia zasady sprawiedliwości losu, i jemu
przychodzi jednak popełnić zbrodnię (na Kornwalach): w ten sposób dopełnia się jego
identyfikacja z obiektem potępienia.
Kolejność zdarzeń:
Książę Kornwalii poślubił Igraine i miał z nią trzy córki: Morganę le Fay, Elaine
i Morgause.
Uther Pendragon zakochał się w Igraine i, aby ją zdobyć, zabił w bitwie jej małżonka.
Z Igraine począł Artura: Artur jest więc bratem przyrodnim trzech wspomnianych
panien. Wychowywał się jednak oddzielnie.
Panny poślubiły, kolejno, Uriensa, Nentresa i Lotha; wszyscy trzej to królowie.
Zrozumiałe, że odczuwały niechęć do Uthera i wszystkich osób z nim związanych.
Po śmierci Uthera Artur w tajemniczych okolicznościach przejął jego tron – a wraz
z nim odium zemsty. Panny namówiły swych mężów, aby stanęli na czele rewolty
jedenastu królów.
Artur dowiedział się, że Uther był jego ojcem, lecz wiązał z nim tylko wyobrażenie
krewkiego starca; Merlin bardzo głupio zapomniał poinformować Artura, kim była jego
matka.
Po wielkiej bitwie, w której jedenastu królów poniosło klęskę, Morgause, żona króla
Lotha, przybyła do Artura z poselstwem. Żadne z nich nie wiedziało wówczas, że są
spokrewnieni. Spodobali się sobie, poszli do łóżka, a owocem romansu był Mordred.
Mordred jest zatem owocem kazirodztwa (jego ojciec był przyrodnim bratem jego matki)
i to właśnie on ściągnie w końcu potępienie na głowę Artura. Grzechem jest kazirodztwo,
karą – Ginewra, a instrumentem kary – Mordred, owoc grzechu. To Mordred upiera się
przy ujawnieniu romansu Lancelota z Ginewrą, podczas gdy Artur wolałby przymknąć
oko na całą sprawę i nie nazywać głośno rzeczy po imieniu”.
En trentiesme annee de mon age
Quand toutes mes hontesj’ai bues...
White miał lat trzydzieści, gdy wynajął leśniczówkę. Zerwawszy z przeszłością, żył
w zgodzie z sobą samym, był wolny. W samotności towarzyszyły mu, jeden po drugim,
liczne sokoły, a także uratowany od śmierci puszczyk i suka setera, która stała się
głównym obiektem jego niespełnionej miłości. Legenda arturianska pozwoliła mu
zrealizować inną niespełnioną potrzebę – potrzebę uwielbienia – a przy okazji
wykorzystać bogaty bagaż wiedzy oraz znajomość przyrody i dzieła Malory’ego.
Potraktował temat całkiem na nowo, z pasją nowicjusza. W przeciwieństwie do
eleganckiej, kuglarskiej wręcz zręczności stylistycznej wcześniejszych „chałtur”, Miecz
dla króla odznacza się niefrasobliwą pasją, typową dla utworów debiutanckich. Tchnie
poezją, farsą, obrazoburstwem, a nade wszystko – pochwałą młodości, widoczną
w portretowaniu młodego Artura. Powieść ukazała się rychło po obu stronach Atlantyku,
a w Stanach Zjednoczonych nominowana była (z powodzeniem) do Klubu Książki
Miesiąca. Był to jednak rok 1938 – rok Monachium: lufy pistoletów w miniaturowym
forcie miały wkrótce zagrzmieć bynajmniej nie na wiwat. Lęk przed wojną sparaliżował
White’a, gdy przydzielono mu, jak wszystkim, maskę gazową; lęk ten przygasł nieco –
gdy Chamberlain przyjął pokój na warunkach Hitlera – lecz nie ulotnił się do końca.
Filozofia White’a była typowa dla ery tuż powojennej: wojna to niszczycielskie
szaleństwo – tłamsi prawo, zabija poetów, wynosi pyszałków, napycha kabzy chciwcom,
poniża cichych i pokornych; nie przynosi żadnych korzyści; jest niedopuszczalnym
archaizmem. Nikt nie chce wojny. (Niestety, nikt nie palił się też zanadto do Ligi
Narodów). White postanowił sobie, że jeśli – wbrew wszelkiej logice i zdrowemu
rozsądkowi – dojdzie jednak do wybuchu nowej wojny, on zadeklaruje się jako pacyfista.
Mimo to, w pierwszym samobójczym odruchu chciał zgłosić się do wojska na ochotnika –
o czym wspomniał w liście do Davida Garnetta: „Pisałem już do Siegfrieda Sassoona i do
dyrektora w Stowe (na tym kończy się moja żałosna lista osób wpływowych) z prośbą
o znalezienie dla mnie jakiejś sensownej posady na wypadek tej przeklętej wojny, jeśli do
niej dojdzie. Oto moje ultimatum: jeśli któryś z was nie załatwi mi wcześniej godziwej
pracy, zapowiadam, że w ciągu miesiąca od dnia rozpoczęcia działań wojennych zaciągnę
się do armii jako szeregowiec”.
Chamberlain skapitulował, kryzys minął, a White zabrał się do pisania Wiedźmy
z lasu (drugiej części Był sobie raz na zawsze król), jednak przerwał ją wkrótce dla innej,
nigdy nie ukończonej powieści – Grief for the Grey Geese. Był to dlań okres wielkiej
aktywności fizycznej. Zamieszkał sam na onieśmielającej bezkresem równinie Wash
i oddał się realizacji dawnego marzenia, które łączyło w sobie ambicje sportowe i żyłkę
sadystyczną: ustrzelić dziką gęś w locie. Znamienna to ambicja. W opowieści White’a
myśliwi wypowiadają wojnę gęsiom. Jednak w gronie myśliwych znajduje się zdrajca,
który staje po stronie ptaków i kieruje ich lot w bezpieczną stronę. White, który sam
marzył o ustrzeleniu dzikiej gęsi, w powieści wyraźnie utożsamia się z owym zdrajcą.
W styczniu 1939 pisał do Garnetta, który zapraszał go do Irlandii na połów łososi:
„Będę szczęśliwy, mogąc jakimkolwiek sposobem wyrwać się z tego przeklętego kraju
przed ostateczną katastrofą. Dwa lata bolesnych rozmyślań na ten temat przekonały
mnie, że powinienem ratować własną skórę i że mam do tego prawo. Drugim wyjściem
jest palnąć sobie w łeb w momencie wybuchu konfliktu. Nie lubię wojny, nie chcę wojny,
nie ja ją rozpętałem. Wydaje mi się, że mógłbym od biedy żyć w roli tchórza, ale nigdy nie
zniósłbym życia w roli bohatera”.
W miesiąc później był już w Irlandii, mieszkał na farmie Doolistown, w hrabstwie
Meath. Zapowiadał, że zostanie tam tak długo, aż ukończy Wiedźmę z lasu (wydaną
niebawem) i złowi łososia. Wbrew tym deklaracjom, Doolistown stało się jego domem na
całe sześć i pół roku, z czego przez sześć lat mowy angielskiej nie słyszał White w ogóle,
a „kulturalną” mowę irlandzką – niezmiernie rzadko. Irlandzka prowincja wciągnęła go
jak bagno.
Uciekł ze swojej „przeklętej” ojczyzny, ale nie mógł całkiem odciąć się od
napływających z Anglii wieści.
Dziennik, 26 kwietnia 1939
W Anglii na serio mówi się o mobilizacji i wszyscy żyją od jednego przemówienia
Hitlera do drugiego. Przeglądam wstecz te notatki, śledząc własne błazeńskie decyzje,
które kolejno usiłowałem podejmować pod naciskiem Bestii: zostać pacyfistą, walczyć,
znaleźć jakieś konstruktywne zatrudnienie na czas wojny, łączące w sobie możliwości
pracy twórczej i służby ojczyźnie. Cóż za żałosne, paniczne szusy z jednej ślepej uliczki
w drugą.
Przez chwilę usiłował bronić równowagi ducha kolejnym szusem, w nową zgoła
stronę. Mieszkając w domu katolickim, gdzie traktowano go jak członka rodziny, zaczął
rozważać możliwość przejścia na katolicyzm. Ponieważ kaprys losu zdarzył, że ojciec jego
przyszedł na świat w Irlandii, White zaczął się na siłę doszukiwać irlandzkich korzeni.
Zaczytywał się w historii Irlandii, z naukową pasją studiując pisma zwolenników obu
stron zadawnionego konfliktu z Anglią; usiłował uczyć się Erse – rdzennej mowy
irlandzkiej – uczęszczając raz w tygodniu na lekcje do nauczyciela miejscowej szkoły i „co
rano odrabiając ćwiczenia”; wynajął nowy dom, Sheskin Lodge, w hrabstwie Mayo, gdzie
mógł swobodnie polować; w późniejszym okresie zajmował się owianym legendą
Godstone (Kamieniem Bożym) na wyspie Inniskea. Jednak najbardziej – zgoła
niespodziewanie – zauroczyła go posępna uroda wyludnionego przylądka Erris – tej
części hrabstwa Mayo, która leży między łańcuchem górskim Nephin Beg a oceanem.
Właśnie w otoczonej bagnami gajówce Sheskin Lodge, tonącej w fuksjach
i rododendronach, usłyszał White ostatnie angielskie słowa. Były to słowa pożegnania.
Wojna została wypowiedziana; przebywający u niego w gościnie Garnettowie wracali do
Anglii.
Gdy upłynął termin wynajmu Sheskin, White powrócił do Doolistown. Pilnie śledził
doniesienia z kraju.
20 października 1939
Jak się wydaje, nie ma jeszcze zbyt wielu ofiar, nie doszło do haniebnych ataków
z użyciem gazu i bakterii.
Ale kończą się zapasy prawdy.
Zamiast gazu dusi nas propaganda, zabijając pomału szare komórki.
23 października
Ta wojna, nadawana przez radio, jest straszliwsza niż wszystko, co wyobrażałem
sobie dotąd na temat śmierci. Śmierć, myślę teraz, musi być wzniosłą, przejmującą
tajemnicą, bez względu na religię, którą się wyznaje, i okoliczności. Jest ona bowiem
rzeczą naturalną. To zaś, co słychać przez radio, nie jest naturalne. Te nosowe głosy,
wyśpiewujące o Hitlerze i śmierci, pobrzmiewają szyderstwem i wisielczym humorem.
Tak śpiewać muszą diabli w piekle.
Pisząc te słowa, White szykował się do podjęcia pracy nad Rycerzem spod Ciemnej
Gwiazdy (pół roku wcześniej wydawca odesłał autorowi Wiedźmę z lasu, sugerując
znaczne zmiany), w związku z czym pilnie studiował postać Sir Lancelota w dziele
Malory’ego. Znajdował w tej postaci wiele własnych cech: „Prawdopodobnie typ
sadystyczny, inaczej nie dbałby tak strasznie o to, żeby nikogo nie skrzywdzić... Lubi być
sam”.
Postać Ginewry mógł analizować tylko teoretycznie, gdyż w kwestii kobiet nie miał
osobistych doświadczeń; usilnie starał się przy tym pohamować organiczną awersję do
płci żeńskiej. „Ginewra nie była pozbawiona zalet. Umiała wybrać najlepszego kochanka
i miała dość odwagi, aby wdać się z nim w romans”. „Trudno zaliczyć Ginewrę do
ulubionych postaci Malory’ego, cokolwiek na ten temat sądzi Tennyson”.
Tak programowe i metodyczne podejście do tematu było nowością w pisarstwie
White’a. W Rycerzu spod Ciemnej Gwiazdy, gdzie pętla klątwy zaciska się wokół Artura,
a Lancelot staje się jej ślepym narzędziem przez swą miłość do Ginewry, nie ma żadnej
łatwizny narracyjnej.
White pisał tę księgę w prowincjonalnym hoteliku w Belmullet na przylądku Erris,
w przerwach odbywając wyprawy badawcze do Godstone, wyczekując mroźnym świtem
na przelot dzikich gęsi, gwarząc z sąsiadami i od czasu do czasu pijąc na umór (po czym
zawsze barykadował się w swoim hotelowym pokoju, w panicznym strachu przed IRA).
1 października, ukończywszy Rycerza spod Ciemnej Gwiazdy, White powrócił do
Doolistown, by tam pisać Świecę na wietrze. Miał już wówczas szkicową wersję
sceniczną ostatniej księgi Morte d’Arthur, w której główny bohater stopniowo pogrąża
się w klęsce. White nie umiał pisać powoli. Jesienią szkic dramatyczny uzyskał
ostateczną formę powieściową, a autor zastanawiał się nad tytułem całej tetralogii:
Odwieczne zło?... Artur Pendragonl...
14 listopada 1940
Pendragona da się jeszcze zbawić i wynieść na piedestał chwały, trzeba tylko
zmienić finał Księgi IV i odesłać Artura z powrotem do zwierząt. Przedłużyć legendę
o jego zejście pod ziemię, do borsuczej nory, gdzie czekają na niego borsuk, jeż, wąż,
szczupak (wypchany w gablocie) i reszta towarzystwa. Muszą oni, z udziałem Merlina,
omówić kwestię wojny z punktu widzenia przyrodnika, tak jak ja to od niedawna
czynię w niniejszych zapiskach. Muszą gruntownie – korzystając z długiej wizyty
Artura pod ziemią – przeanalizować Człowieka na tle innych zwierząt: jest nadzieja, że
pozwoli to ujrzeć go w nowym świetle. Taki zresztą byl od początku cel Merlina: stąd
pomysł zaznajomienia Artura ze zwierzętami. Czego zatem możemy nauczyć się od
zwierząt, jeśli idzie o zaniechanie wojen?
„Pendragona da się jeszcze zbawić” – White myślał tak i o sobie.
Przybył do Belmullet przekonany, że Irlandia jest jego domem. Wyjeżdżał stamtąd
jako Anglik na wygnaniu. W Irlandii przyjęto go jak atrakcyjną nowinkę, lecz nigdy nie
zaakceptowano. Na przeszkodzie stanęło właśnie Odwieczne Zło: przepaść między rasą
znienawidzoną a rasą nienawidzącą. Podejrzewano White’a o szpiegostwo (chodziły
plotki o inwazji Anglików i prawie całe Belmullet nie spało po nocach); śledzono każdy
jego krok; składano donosy na policję; zakazano mu opuszczać stały ląd, a gdy wstąpił do
oddziału samoobrony – poproszono go, aby nie uczestniczył w defiladach. Śladów jego
rozczarowania takim przyjęciem można się doszukać w Świecy na wietrze, gdzie dobra
wola Artura pozostaje nie doceniona przez jego odwiecznych wrogów. White’a czekała
oto kolejna zima: zima intelektualnej samotności, w której mógł konsultować się tylko
z sobą i tylko siebie słuchać. Miał dach nad głową, własny pokój, regularne posiłki
i pocięte liniami żywopłotów pola hrabstwa Meath, po których mógł spacerować z psem.
Nie było się na co skarżyć – nie było czym się cieszyć. Wojna uwięziła go w miękkiej celi.
Mówiąc o Pendragonie, miał na myśli własne zbawienie.
6 grudnia pisał do LJ. Pottsa, dawnego profesora z Cambridge, który na zawsze
pozostał jego korespondencyjnym spowiednikiem: „Następny tom będzie nosił tytuł
Świeca na wietrze (dziś należałoby dodać „z Bożej łaski”)... Zakończy się opisem nocy po
ostatniej bitwie, kiedy Artur jest w skrajnej rozpaczy. Potem zamierzam dodać Księgę V,
w której Artur zstąpi za Merlinem w podziemia (do bosruczej nory z Księgi I); jeszcze raz
pojawią się zwierzęta, przede wszystkim mrówki i dzikie gęsi. Nie krzyw się. To
natchnienie zesłane przez Boga. Nagle odkryłem, że: (1) centralnym tematem Morte
d ‘Arthur jest poszukiwanie antidotum na wojnę, (2) najlepszą metodą badania poczynań
człowieka jest obserwować go, za Arystotelesem, jako zwierzę polityczne. Nie chcę się
teraz wdawać w szczegóły, aby nie popsuć Ci świeżego odbioru przyszłej książki, dodam
więc tylko, że, wzorem Sama Butlera, sporo rozmyślałem ostatnio o człowieku jako
zwierzęciu między zwierzętami – o mózgu ludzkim, itd. Uważam, że mam coś istotnego
do powiedzenia na temat wszystkich napuszonych izmów (komunizmu, faszyzmu,
konserwatyzmu, itd.) – wystarczy dać krok wstecz w realny świat, gdzie człowiek jest
tylko jednym z niezliczonych gatunków stworzeń. Szkicując zatem mój »morał« (którego
tu nie sformułuję): dostrzegłem wyśmienitą możliwość domknięcia całego cyklu
i zakończenia go motywem zwierzęcym, od którego się rozpoczął. To uczyni mój epos
owocem doskonałym, »krągłym, rumianym i skończonym.
Tego samego dnia pisał do Garnetta, pytając o tytuł książki, w której Garnett miał
rzekomo wyczytać o bandyckim napadzie Malory’ego na klasztor. W dalszym ciągu listu
wywodzi: „Zanosi się na to, że mój tom piąty poświęcony będzie w całości anatomii
mózgu. Może to dziwić w odniesieniu do Artura, ale tak jest. Czy nie wiesz przypadkiem
o jakiejś książce, która w sposób przystępny, lecz gruntowny, traktuje o anatomii mózgu
u zwierząt, ryb, owadów, itd.? Chciałbym poznać różnice między mózgiem mrówki
a dzikiej gęsi. Wiem, że zwracam się z tym pytaniem do właściwej osoby”.
Mimo iż w liście do Pottsa White używa czasu przyszłego, trudno uwierzyć, aby
czekał z rozpoczęciem Księgi Merlina od 14 listopada do 6 grudnia. Księga V z takim
wigorem podejmuje wątek urwany w Księdze IV, że nie mogła ich dzielić wielka przepaść
czasu. Artur wciąż siedzi sam w namiocie pod Salisbury, oczekując ostatniej bitwy: stracił
resztki nadziei, szlocha pogrążony w starczej bezsilności. Merlin wkracza do akcji,
pragnie odnowić dawną relację mistrz-uczeń, lecz widząc ogrom rozpaczy Artura, wątpi,
czy aby nie jest na to za późno. Jego zapewnienie, iż Artur i Okrągły Stół żyć będą
w legendzie, choć historia położy im kres, nie wywołuje żadnego odzewu ze strony Króla.
Merlin przywołuje więc wspomnienie przeszłości. Lecz okazuje się, że uczeń przerósł
mistrza. Artur zbywa go krótkim: Le roi s ‘advisera. W żadnej z czterech poprzednich
ksiąg nie uczynił White Artura tak władczym, tak królewskim, jak w owej scenie
ostatecznej porażki. W napisanej w latach trzydziestych powieści Farewell Victoria,
White ukuł frazę „nieśmiertelni generałowie klęski”. W pierwszym rozdziale Księgi
Merlina zobrazował to powiedzenie.
Treścią Księgi V jest zstąpienie Artura w podziemia, gdzie zwierzęta z Księgi
I wciągną go w dysputę, a Merlin udostępni mu fragmenty zapisków z notatnika samego
White’a, z których wynika, czego człowiek może nauczyć się od zwierząt w kwestii wojny.
Ponieważ zwierzęta na ogół nie wojują w obrębie własnego gatunku, jest to wdzięczny
temat do rozważań.
Niestety, Merlin od początku wypacza obiektywizm dyskusji, dowodząc niższości
człowieka wobec innych stworzeń. Liber scriptus proferetur... Merlin kartkuje notes
White’a i znajduje w nim żałośnie mało argumentów przemawiających za słusznością
włączenia człowieka w grono dwóch tysięcy ośmiuset pięćdziesięciu innych gatunków
ssaków zamieszkujących ziemię. Wszystkie one potrafią żyć stosownie, bez wojen
i podbojów. Człowiek – przeciwnie. Merlin osłabia jednak ostrze swojej krytyki,
nazywając człowieka parweniuszem – a więc nie równym partnerem pozostałych.
W tym punkcie dysputy nikt nie ośmiela się sugerować, że człowiek może się
poprawić następnym razem.
Artur, przedstawiciel parweniuszy świata zwierzęcego, broni człowieka, cytując
przykłady jego pozytywnych działań, takich jak budowa miast i uprawa roli.
W odpowiedzi zostaje zasypany informacjami o osiągnięciach twórczych koralowców,
bobrów, ptaków roznoszących nasiona drzew oraz tak cenionej przez Darwina
dżdżownicy. Nie porusza się przy tym tematu świadomości twórczej, lecz dyskusja
natychmiast zbacza na zagadnienie nomenklatury: czy homo winien nosić przydomek
ferox {sapiens w ogóle nie wchodzi w rachubę), czy stultus, czy też może impoliticus. Ta
ostatnia nazwa sugerowałaby, że człowiek dopóty pozostanie dzikusem i głupcem, dopóki
nie nauczy się, wzorem innych zwierząt, żyć w pokoju.
Nietrudno dostrzec luki w argumentacji White’a. Księga Medina powstała z nagłego
impulsu twórczego. Jest inteligentna, chwilami niepokojąca, zaskakująca, błyskotliwa,
wzruszająca i pouczająca. Niestety, główny idelog tej księgi – Merlin – przemawia tonem
rozgoryczenia, a jest to rozgoryczenie samego White’a. Wojna odnowiła w nim,
pokonany zdawało się, lęk przed rasą ludzką; lęk ten przerodził się w furię, a obiektem
furii stała się ludzkość, która nie tylko toczy wojny, lecz je gloryfikuje.
Ani cienia tych uczuć nie znajdziemy w osobie Artura. Ilekroć niepoprawny gaduła
Merlin dopuszcza go do głosu, staje przed nami człowiek poczciwy, nieskory do gniewu,
chętny do nauki i niegłupi. Artur jest żywotny jak trawa i gotowy słuchać każdego, kto ma
coś ciekawego do powiedzenia. Gdy Merlin każe mu dla kontynuacji nauki zostać
mrówką, Artur godzi się na to bez szemrania. Zamieniony w mrówkę robotnicę, wkracza
do mrowiska, które Merlin trzyma w laboratorium do celów doświadczalnych. Znajduje
tam państwo totalitarne, tak jak je sobie wyobrażał White. Połączenie służalczej
bezmyślności i wojowniczości charakteryzujące mrówki oburza Artura tak dalece, że
przeciwstawia się on, sam jeden, zorganizowanej armii – Merlin musi interweniować,
porywając buntownika z mrowiska.
Na ostatnią lekcję wysyła White swego bohatera tam, gdzie sam doświadczył
nieopisanego szczęścia, polując na gęsi zimą 1938 roku.
O tym, jak bogate i intensywne było życie White’a świadczy fakt, że powieści Grief for
the Grey Geese i Księga Merlina powstały w odstępie niewiele ponad dwóch lat. Jadąc
na ryby do Irlandii, White zabrał z sobą książkę o gęsiach:
rozdział XII Księgi Medina otwiera opis bezkresnej, ciemnej równiny Lincolnshire
Wash, smaganej nieustannie horyzontalnym wiatrem. A oto i Artur: zamieniony w dziką
gęś, wyciąga dziób pod wiatr, czuje grzęzawisko pod zaopatrzonymi w błony pławne
stopami, ale nie jest jeszcze do końca ptakiem: jeszcze nie latał. Dopiero kiedy gęsi
odlecą o świcie, wzbije się w powietrze razem z nimi.
A jednak nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki. Zimą dwa lata wcześniej White
był u szczytu formy fizycznej i psychicznej. W tym okresie niebywałej spostrzegawczości
i wzlotów wyobraźni pisał do Sydneya Cockerella: „Jestem tak zdrów fizycznie, że wprost
rozpiera mnie morskie powietrze i lodowce, i świty, i noce, i zachody słońca; tak głodny
i trzeźwy, tak bogaty i mądry, że mój intelekt pogrążył się w letargu”.
W Dooliston było zupełnie inaczej: White cierpiał na bezsenność, był rozdrażniony
i pełen pretensji do świata. Przez kilka stron sceny, w której Artur obserwuje gęsi, zdołał
jeszcze zachować pozory dawnej witalności – ale już w rozdziale XIII popada w ton
moralizatorski i nie porzuci go do końca książki, z krótką przerwą na opis wycieczki
Artura z jeżem na szczyt góry, skąd Król patrzy na uśpione pod księżycem królestwo
i wybacza złym przez wzgląd na dobrych. Poza tym fragmentem, czytelnik jest
bombardowany analizami, dowodami, kazaniami, przykładami, objaśnieniami,
nawiązaniami do historii, parabolami ze świata przyrody – nawet jeż za dużo gada.
A przecież temat był dobry, i na czasie; White, na szczęście, nie traci z oka swoich
bohaterów, zabarwiając ich stylem poszczególne wywody i nie żałując przy tym języka
potocznego. Maszynopis Księgi Merlina dowodzi, jak bardzo sam autor świadom był
potrzeby takiego zabiegu: większość korekt stylistycznych poczyniona została przezeń
odręcznie. Tam, gdzie White’owi udało się ujść przed programowym dydaktyzmem we
właściwą domenę narracji, Księga Merlina potwierdza jego niepośledni talent pisarski.
Ma się wręcz wrażenie, że tę książkę pisały dwie osoby: uroczy gawędziarz i pedantyczny
mądrala z notesem w garści, który usiłuje zakrzyczeć tego pierwszego.
Może White zbłądził na pustyni słów i opinii, bo zabrakło mu dawnego przewodnika?
Malory powraca w ostatnim rozdziale, aby White mógł pod jego kierunkiem opowiedzieć
o tym, jak Artur poległ w bitwie, a Ginewra i Lancelot – dostojna przeorysza i pokorny
pustelnik – w swoim czasie spokojnie dokonali żywota. To jedne z najpiękniejszych
stronic w całej prozie White’a. Żadnego mędrkowania, żadnych popisów erudycyjnych –
nie miejsce dla nich tu, gdzie domyka się koło legendy, a White i Malory mówią sobie do
widzenia po długiej wspólnej podróży, rozpoczętej w leśniczówce w Stowe Ridings.
Powinien to być ostatni
rozdział pięcioksięgu Był sobie raz na zawsze król. Niestety. „Nagle odkryłem, że...
centralnym tematem Morte d ‘Arthur jest poszukiwanie antidotum na wojnę”. Aby
uprzedzić nieco tę rewelację, która znalazła pełny wyraz w Księdze V, White postanowił
włączyć niektóre fragmenty Księgi Merlina do wcześniejszych, już opublikowanych,
trzech tomów. W listopadzie 1941 wysłał je, wraz ze Świecą na wietrze i Księgą Merlina,
do wydawcy w Londynie, domagając się opublikowania dzieła w całości. Wydawca –
Collins – był zaskoczony. Odpisał, że propozycja wymaga zastanowienia. Na tak obszerne
dzieło potrzeba było znacznej ilości papieru, którego zasoby wojna poważnie
nadszarpnęła, gdyż masowo drukowano formularze, rozporządzenia, raporty, instrukcje
dla ludności cywilnej, lekkie czytadła dla żołnierzy, itd. Mimo to White upierał się przy
wydaniu całości. Pochłonięty przeciągającymi się negocjacjami, nie upomniał się (wbrew
niezłomnemu dotychczas obyczajowi) o korektę Księgi Merlina – wielka szkoda, gdyż
zawsze twierdził, że dopiero w druku ujawniają się wszystkie niedomówienia
i przegadania. Pięcioksiąg ostatecznie trafił na półkę.
Był sobie raz na zawsze król ukazał się dopiero w roku 1958. Dzieło opublikowano
jako tetralogię. Księga Merlina – próba znalezienia antidotum na wojnę – podzieliła los
ofiar wojennych.
Sylwia Townsend Warner