Rozdział I
WYPRAWA DO RUIN ZAMKU. GDZIE JEST GURUL?
Pewnego sierpniowego popołudnia Tapati siedziała w oknie Domu Tapatików na Jodłowej Polanie i wyobrażała sobie, że jest lato. Trzeba było doprawdy mieć jej fantazję, żeby w to uwierzyć. Pomiędzy kołyszącymi się niemrawo w błękicie nieba opasłymi, napęczniałymi chmurami uganiał się silny, zimny wiatr, ujadając niby owczarek pośród stada osłabłych z przejedzenia owiec, które trzeba spędzić z pastwiska; a chmury jakby ze złości, że przerywa im sjestę, pęczniały jeszcze bardziej i zamieniając się w deszcz, wymykały się prześladowcy. Wiatr naturalnie spadał z deszczem na ziemię i rozwścieczony, kręcił wierzchołkami jodeł z taką siłą, że w ogromnym szumie zataczały się jak pijane. I tak było codziennie.
Wiosna, która wybuchła nad Jodłową Polaną niby bomba z zielenią, kwiatami, ptakami, ciepłymi wiaterkami i wiosenną radością, najwidoczniej spieszyła się, jakby pragnęła przeskoczyć lato i upodobnić się do jesieni, czym najbardziej martwił się Dziadek.
Te osobliwe zaburzenia pogody niepokojąco potwierdzały przypuszczenia posterunku Straży Granicznej Galaktyki na Szmaragdowej Gwieździe, że Mandiable-Pożeracze Kwitnących Planet, z którymi mieszkańcy Tapatii stoczyli szereg wojen zakończonych po latach walk ostatecznym zwycięstwem, zamierzają tym razem zaatakować Ziemię. Co więcej, Klif milczał. Od czasu ostatniego meldunku, w którym przekazywał, że atakują go Fabokle, meldunku urwanego w pół słowa - jak gdyby Klif musiał ratować się ucieczką - żaden sygnał nie przychodził z Księżyca. Dyżury w Obserwatorium przynosiły więc ciągle to samo, czyli nic. A statek Apollo, bez którego stereolot Tapatików (statek, jak wiadomo, przebywający odległości nie większe niż sto pięćdziesiąt tysięcy kilometrów) nie mógł polecieć, miał wystartować dopiero w październiku!
Nic więc dziwnego, że Dziadek chodził chmurny i zły, w nastroju bynajmniej nie wskazanym przy paskudnej pogodzie, co wszystkim psuło i tak już nie najlepsze humory.
Każdy ratował się jak mógł przed tymi humorami i przed tą pogodą.
Tapatik ze Zgryzikiem budowali model stereolotu (by pozostał na pamiątkę, kiedy przybysze z Tapatii odlecą na swą rodzinną planetę).
Bimbel szlifował do swojej ukochanej lunety nowe szkła, które miały mu zastąpić dawne, bohatersko strzaskane w czasie ataku gliptodonta na Wielkiej Mesie w pobliżu Diabelskiej Góry.
Dziadek bez końca czyścił fajki lub siedział w Obserwatorium, zajęty jakimiś tajemniczymi, bliżej nieokreślonymi obserwacjami.
Babcia często przebywała u Mamy Piastka, od której uczyła się prząść na kołowrotku.
Robot kuchenny XL, którego Mali Mieszkańcy Pogórza przestali się wreszcie bać, w wolnych chwilach schodził do wsi i pozwalał się podziwiać (wysławiając przy okazji pod niebiosa zalety swej pani, czyli Babci, jedynej osoby na Tapatii, która jeszcze czasem sama, osobiście gotowała).
Tapati wreszcie... Tapati słuchała baśni opowiadanych przez Piastka, a czasem przez samą Kociubę, marzyła o spotkaniu z Kotem Niepowszednim z Lipowej Doliny i często - jak właśnie tego sierpniowego popołudnia - siadywała w oknie domu Tapatików i wyobrażała sobie, że jest lato.
Dzisiaj jednak próżno wysilała wyobraźnię: słońce i różowe obłoczki przegrywały z wiatrem, deszczem i chmurami. Wiało silniej niż zwykle, chmury przypominały gąbki nasiąknięte czarnym atramentem, a w Wysokich Górach padał śnieg.
Tapati nie wierzyła własnym oczom, kiedy ten śnieg zobaczyła;. Przetarła je szybko i pomyślała: Ja przecież nie chciałam wyobrazić sobie śniegu, skoro więc widzę śnieg, to znaczy, że śnieg pada naprawdę. Ale to jest całkiem niemożliwe.
Zeskoczyła z okna i pobiegła do garażu, pewna, że znajdzie tam Bimbla. Bimbel, który lubił pracować nad swoją lunetą w pobliżu Tapatika i Zgryzika, budujących (jak już wiemy) model stereolotu, był tam istotnie.
- Czy przez tę twoją lunetę już coś widać? - spytała trochę wyniośle, bo jedynak Cioci Babili, mimo swego wyczynu w czasie Akcji Ratowniczej na Wielkiej Mesie, ciągle wydawał się jej raczej antypatyczny.
- To zależy, kto spojrzy - odburknął Bimbel, doskonale zdając sobie sprawę z antypatii kuzynki.
- Mnie tam wszystko jedno kto, byle ktoś spojrzał na Wysokie Góry i powiedział, co tam widzi.
Bimbel wahał się przez chwilę, jego nieposkromiona ciekawość jednak silniejsza była od chęci podroczenia się z Tapati. Wstał, wyszedł przed garaż i wycelował lunetę w stronę Wysokich Gór.
- Co widzisz? - spytała niecierpliwie Tapati.
- Widzę, że pada śnieg - odparł Bimbel, rozczarowany. I chciał jeszcze dodać, że śnieg zasypie wejście do podziemi w ruinach zamku, co oznaczałoby odcięcie drogi przebywającemu w nich Gurulowi. Chciał, ale... nie powiedział. Zbyt dobrze pamiętał reakcję Tapati na swój komentarz, który wygłosił, gdy wypatrzył w tychże ruinach ognisko. O mało nie zemdlała, a przecież on, Bimbel, tylko zażartował sobie, że ktoś piecze na rożnie jej Gurula!...
- Więc jednak naprawdę pada śnieg - zdumiała się Tapati. - W drugiej połowie sierpnia.
I nagle jej serce zabiło: druga połowa sierpnia? To znaczy, że już mija termin wyznaczony przez Gurula! Można by więc zorganizować następną wyprawę!
Pierwsza wyprawa do ruin zamku na zboczu Wysokich Gór, gdzie jak wszyscy przypuszczali (choć nikt nie miał całkowitej pewności), przebywał Gurul ze swym niepodobnym do innych robotem Tymoteuszem Drugim, odbyła się w trzy dni po triumfalnym powrocie stereolotu (pilotowanego całkiem przypadkowo przez Tapatika) z Akcji Ratowniczej na Wielkiej Mesie.
Teraz tak to się nazywało: Triumfalny Powrót z Akcji Ratowniczej. Jak gdyby wszyscy zapomnieli, że stereolot, w którym Tapatik objaśniał Zgryzikowi sposób uruchamiania statku przy (jak sądził) wyłączonych silnikach i na ziemi, wystartował z Jodłowej Polany na skutek złośliwego kawału pragnącego pomścić zniewagę Bimbla. A doleciał do Wielkiej Mesy tylko dlatego, że Tapatik, po raz pierwszy w życiu siedzący za sterami, nie posłuchał Dziadka i zrobił sobie samowolną wycieczkę.
Przez całe trzy dni świętowano na Jodłowej Polanie ten powrót oraz - co nie mniej ważne - koniec przykrej niezgody między rodziną Tapatików a Małymi Mieszkańcami Pogórza. Trzeciego dnia Tapati, która niepokoiła się bardzo o Gurula, od miesięcy (ściśle: od chwili wylądowania stereolotu Tapatików na Ziemi) przebywającego samotnie w Wysokich Górach, powiedziała do Piastka:
- Słuchaj, Piastek! Jeżeli nie dotrzymasz obietnicy i nie pójdziesz ze mną do ruin zamku, to ja ciebie więcej nie chcę znać.
Brzmiało to bardzo groźnie i zdecydowanie, toteż Piastek, z którego serca Tapati wyparła nawet telewizję, przestraszył się nie na żarty i już nie próbował dyskutować (podając ważne powody usprawiedliwiające odkładanie istotnie planowanej od dawna wyprawy).
- Kiedy chcesz pójść? - zapytał tylko (ruch jego ręki odgarniającej z czoła płowe włosy zdradzał rozterkę).
- Jutro - odparła nieustępliwie Tapati.
Ani ona, ani Piastek nie mieli pojęcia, że Dziadek zupełnie przypadkowo - akurat koło nich przechodził szukając Chochli, która po ucieczce z pierwszego przyjęcia po powrocie (a siedziała, pamiętacie, na honorowym miejscu, bo i ona, najtchórzliwsze stworzenie na Pogórzu, należała do bohaterów Akcji Ratowniczej), jeszcze nie wróciła i nie pokazała się więcej na Jodłowej Polanie -był świadkiem całej sceny. Co wybawiło nieszczęsnego wielbiciela Tapati ze straszliwego kłopotu.
- Cóż to, kruszynko, spiskujecie za moimi plecami? Wybierasz się na tę wyprawę beze mnie?! Czyżbyś zapomniała, że zgodziłem się pójść na czele i nawet zarządziłem zaprawę przed wyprawą? Nie pamiętasz?
Tapati odwróciła się, zaskoczona. Głos Dziadka huczał, ale jego oczy pod krzaczastymi brwiami świeciły właściwym im figlarnym blaskiem.
- Ależ, Dziadku! - powiedziała z wyrzutem. - Wiesz dobrze, że ja najbardziej lubię, jak robimy coś wszyscy razem. Tylko myślałam ...
- Od myślenia to ja jestem, kruszynko! - zagrzmiał Dziadek poprawiając na szyi swą okropną czerwoną chustkę w żółte grochy. - Chcesz iść jutro? Świetnie, idziemy jutro. Dość już tego świętowania, jeszcze trochę, a XL przepali się od pichcenia, czego należy zaoszczędzić Babci! A poza tym trzeba wytrząsnąć z siebie to jedzenie, bo tylko patrzeć, jak brzuchy nam wyrosną i stereolot nas nie uniesie!
Piastek odetchnął; on, co prawda, wolałby jak najczęściej być sam na sam z Tapati. Ale tak poważne przedsięwzięcie jak wyprawa do ruin zamku na zboczu Wysokich Gór, gdzie nigdy nie był, choć urodził się i mieszkał w pobliżu tych stromych, urwistych zboczy i groźnych szczytów, budziła w nim lęk. Och, poszedłby z Tapati, sam przecież zaproponował jej, że wybiorą się na poszukiwanie... Było to wówczas, gdy Tapati z takim smutkiem patrzyła na Gurula, który nie pożegnawszy się z nikim (nawet z nią!) poszedł sobie gdzieś, nie bardzo wiadomo dokąd, ale w każdym razie daleko od stereolotu i Jodłowej Polany, a jego długa, żółta sylwetka nikła w fioletowych cieniach Wysokich Gór... Ale teraz był bardzo rad, że Dziadek tak zdecydowanie przejął inicjatywę...
- Jeżeli szukasz Chochli - powiedział z wdzięcznością - to siedzi w swoim Domku w Korzeniach Starego Buka.
- Nie szukam żadnej Chochli! - huknął Dziadek, a jego dolna warga zadrżała z irytacji.
Naturalnie szukał Chochli, o czym każdy wiedział. Było już bowiem sprawą powszechnie znaną, że Chochla, jako jedyne stworzenie w całym wszechświecie, podziwiała jego okropną czerwoną chustkę w żółte grochy, a Dziadek bardzo lubił być podziwiany, wszystko jedno z jakiego powodu, byle często...
- Oj, Dziadku - roześmiała się Tapati - kiedy ty będziesz dorosły!
- Nigdy! - odparł z mocą Dziadek wymachując wygasłą fajką. -Wolę się najpierw zestarzeć. A w ogóle to zabieramy się do pakowania plecaków, skoro mamy jutro wyruszyć. Gdzie Babcia? Gdzie Tapatik? Zwołaj wszystkich. Natychmiast do roboty.
No i zapędził wszystkich do roboty... I czyż trzeba dodawać, że jego plecak pakowała Babcia? Dziadek w ostatniej chwili (czytaj: w momencie, gdy przystępowali do pakowania) przypomniał sobie. że zostawił w Obserwatorium Ważne Obliczenia i musi je właśnie teraz dokończyć, bo jeżeli natychmiast tego nie zrobi - to zapomni, czy powinien dodać, czy odjąć pięć od podstawowej liczby i całą pracę diabli wezmą...
- A ty byś przecież tego nie chciała, Dusieczko? - wołał patrząc natchnionym (i trochę niespokojnym) wzrokiem na Babcię.
- Ależ skąd. Tiku - zaprzeczyła Babcia i położyła jego pusty plecak obok swego...
Wyruszyli wczesnym rankiem. Pogoda jeszcze wtedy wyjątkowo nie kaprysiła. Wiosna była po prostu wiosną, nie przybierała się w cudze piórka, wdzięczyła się do słońca wszystkimi swymi barwami a ono, zachwycone, wdzięczyło się do niej. Wszyscy więc byli w znakomitych humorach. Zwłaszcza Dziadek, który miał okazję do założenia swego historycznego stroju „wysokogórskiego", pochodzącego z okresu słynnych i brzemiennych w skutki wypadów na tajemniczą Górę Arunczumalaj.
- Ja ci mówię, Tapati - szepnął Tapatik, odciągając swą siostrę-bliźniaczkę na bok - Dziadek tylko dlatego nie zgodził się, żebyśmy polecieli na aerotraxach, że chciał znowu ubrać się w te ciuchy. Ta cała gadanina o konieczności rozprostowania zardzewiałych mięśni to tylko mowa-trawa.
Szepnął i szybko uciekł. Wiedział, że Tapati nie znosi, kiedy w ten sposób dogaduje Dziadkowi. Ale nie mógł się oprzeć pokusie, tym bardziej że marzył o tym, by się posłużyć dwoma ziemskimi wyrażeniami, które przyswoił sobie oglądając wraz z Piastkiem telewizję Ludzi...
Tapati zresztą nie była w stanie gniewać się na niego. Tak bardzo cieszyła się, że wreszcie idą na tę wyprawę, że niedługo zobaczy Gurula!
- Że też ty, kruszynko, masz takie nabożeństwo do tego jaśnie-pana - pokpiwał Dziadek, widząc jej podniecenie. - No dobrze, już dobrze, kruszynko, nie chmurz się. Wybaczę mu to jego jaśnie-państwo, jeżeli zrobi coś pożytecznego, to znaczy stwierdzi, czy nasz ród wywodzi się z Ziemi, czy nie. Bądź co bądź taki był naukowy cel naszej ekspedycji. Ale mamy ważniejsze sprawy na głowie, więc gdyby on zrobił chociaż to...
Trzeba tu powiedzieć, że Dziadek, bardziej niż się do tego przyznawał, ciekaw był, czy Ziemia jest rzeczywiście (jak to sam ogłosił na Tapatii) kolebką rodu Tapatików. I ta ciekawość sprawiła, że prowadził wycieczkę w morderczym tempie, więc kiedy po dwóch godzinach marszu dotarli do podnóża Wysokich Gór, zdobycie najłagodniejszego nawet zbocza wydawało się absolutnym niepodobieństwem. A zamierzali wejść na jedno z bardziej stromych.
Zanosiło się na to, że będą musieli rozbić obóz i przez kilka dni odpoczywać.
Dziadek po prostu szalał - z bezsilnej złości. Padł w miękką, pachnącą trawę jak inni i jak inni, ręką i nogą nie był w stanie poruszyć. Mimo to raz po raz czynił desperackie próby zmobilizowania swoich, a zwłaszcza cudzych sił, wyczerpanych, doskonale to wiedział, z jego winy...
- Mięczaki! Francuskie pieski! - wołał, a raczej dyszał, bezskutecznie próbując podnieść się z miejsca. - Czego się śmiejecie? -sapał, choć nikt nie miał siły nawet się uśmiechnąć. - Czy to znowu taka dziwota, że ja, stary, mam pewne trudności, które zresztą zaraz przezwyciężę?...
Uniósł się na kolana, po czym rymnął jak długi z powrotem na ziemię i leżał już bez słowa z miną tak okropnie nieszczęśliwą, że Babcia ulitowała się wreszcie nad nim. I nad wszystkimi.
- Zdaje się, że przez pomyłkę wzięłam jednak aerotraxy, chociaż sobie tego nie życzyłeś. Tiku. Zapakowałam je, zanim powiedziałeś, żeby nie brać! Zamierzałam je wyjąć z plecaków, chyba jednak w tym całym zamieszaniu zapomniałam i...
Dziadek (bezsilny, osłabły Dziadek) wstał.
- Dusiu! - zawołał, tym razem głosem normalnym i świeżym. -Jesteś najcudowniejszą Babcią w całym wszechświecie! Co prawda ostatnio jakoś często o różnych rzeczach zapominasz - dodał siląc się na surowość (co mu absolutnie nie wyszło, bo cały promieniał).
Dziadek okropnie nie znosił opóźnień w tym, co sobie zaplanował!
Przypięli więc aerotraxy (Babcia zabrała dwa zapasowe: dla Piastka i dla Zgryzika) i polecieli. Bardzo wolno, żeby nie przeoczyć ruin zamku. Choć dobrze widoczne z Jodłowej Polany, znikały gdzieś, gdy się patrzyło od podnóża gór. W tak dobrym miejscu zbudowali tę potężną, niegdyś warowną twierdzę rycerze-rozbójnicy, będący swego czasu postrachem nie tylko okolicznej ludności.
Góra była szara, nie rozjaśniona najmniejszą barwną plamą. Na zboczu najeżonym skałami i głazami, zboczu, które wyglądało jak kamienna ściana porąbana siekierami rozwścieczonych olbrzymów, nic nie rosło: ani drzewa, ani krzaki, ani najmarniejsza bodaj trawka. W ogóle nie było widać śladu życia. Jedynie ptaki przelatywały czasem lotem chwiejnym i niepewnym, jakby zabłąkane w tej niegościnnej, kamienistej krainie. Co więcej, widocznie bały się nawet pisnąć, bo żaden nie śpiewał przelatując, a przecież była wiosna, czyli pora, kiedy ptakom po prostu dzioby się nie zamykają.
- Jeżeli tutaj mieszkały kiedyś jakieś istoty z rodu Tapatików, to ja nie jestem Tapatik! - rzekł Tapatik rozglądając się wokół z odrazą. - A ten Gurul to musi mieć jeszcze większego fioła, niż myślałem. Żeby się z własnej woli zamelinować w takim miejscu! Ja bym się wcale nie śmiał, gdyby go tutaj dawno albo w ogóle nie było!
- Każdy z naszych dostojnych kuzynów Guru-l-ów-Ta-pa-tik chodzi po górach jak kozica. Zapomniałeś, że oni czują się dobrze tylko wtedy, gdy są wyżej niż inni - burknął Dziadek, znowu zły, bo i jemu góra bardzo się nie podobała.
- Może to nie ta góra? - powiedziała z nadzieją Tapati. - Już byśmy przecież zobaczyli ruiny.
I w tym właśnie momencie Piastek, szczęśliwy Piastek (skóra na nim cierpła na myśl, czego się podjął: samemu przyprowadzić Tapati tutaj!), wyciągnął przybrudzony palec ku niebu i zawołał:
- Na pewno tam!
- W niebie! - zaśmiał się złośliwie Bimbel. - Dziadku, on już nic nie potrafi zobaczyć na ziemi, odkąd przeleciał się stereolotem!
- Cicho bądź! - rzekła gniewnie Tapati.
Ona od razu wiedziała, o co chodzi. Niebo nad szarym zboczem wydawało się odrobinę mniej błękitne, ale ptak, którego Piastek wskazał palcem (bo naturalnie wskazał nie niebo, tylko co innego), rysował się ostro na tym jakby przydymionym błękicie, taki był ogromny. Opadał ku zboczu wolno, na niemal nieruchomych skrzydłach.
- Ten ptak! Tam! - powiedziała. - On często krąży nad ruinami. Widziałam go z Jodłowej Polany.
- Jeżeli ten ptak tu mieszka, to jest tak samo pomylony jak Gurul - palnął Tapatik (był dzisiaj wyjątkowo dokuczliwy, bo czuł się trochę nieswojo w ciszy szarych kamieni. Poza tym bardzo przyzwyczaił się do tego, że jest bohaterem, dowódcą, a tutaj nie był ani jednym, ani drugim).
Nikt nie zwrócił uwagi na jego kolejną uszczypliwość. No, może niezupełnie nikt: Babcia coś sobie pomyślała, ale była to tak dziwna myśl, że odsunęła ją jako kukułczą. Bo mianowicie pomyślała sobie, że Tapatik po powrocie z Akcji Ratowniczej jakoś dziwnie upodobnił się do... Bimbla. Ale może to dlatego, że Bimbel (Bimbel!) jest teraz o wiele mniej złośliwy...
Zmienili kierunek lotu i wkrótce zobaczyli ruiny zamku. Powiedzieć, że było to miejsce dzikie i posępne, to doprawdy za mało. Z zamku, a raczej warownej twierdzy, niewiele zostało. Ale to, co zostało - skrawki murów, baszty jakby połamane ciosami maczugi, schody urywające się w powietrzu, okna zawieszone w pustce, pełno zardzewiałego żelastwa i w ogóle różnych trudnych do zidentyfikowania przedmiotów - wszystko, zarosłe kamieniami, beznadziejnie opuszczone i zaniedbane, budziło grozę (tak pomyślała Tapati).
Tapati (obdarzona niezwykłą wyobraźnią Tapati) patrząc wyobraziła sobie natychmiast, że ktoś zbudował ten zamek w jakimś innym świecie (czytaj: na innej planecie), a potem go w całości gdzieś przewoził i właśnie tu, w tym miejscu, przypadkiem lub z konieczności upuścił i naturalnie zamek się rozbił, roztrzaskując przy okazji zbocze góry.
Stali z minami dosyć niepewnymi, jakby każdy osobno rozważał decyzję, czy trzeba stąd uciekać już, czy też może za małą chwilę (bo co powiedzą inni?).
- Może byśmy napili się soku ananasowego? - zaproponowała Babcia. - Nie wiem jak wy, ale ja mam okropne pragnienie, kiedy patrzę na takie resztki.
Nie wiadomo, co bardziej podziałało: ta zupełnie zwykła propozycja czy słowo „resztki", które od razu zmniejszyło grozę bijącą od potrzaskanych murów. W każdym razie zrobiło się przyjemniej.
- Ja bym się napił czegoś mocniejszego - zażartował Dziadek, poprawiając na szyi swą czerwoną chustkę w żółte grochy.
A Tapati, która oderwała oczy od spadającego (w jej wyobraźni) i roztrzaskującego się w huku i łoskocie zamku, spojrzała już przytomniej i zapytała.
- No dobrze, ale gdzie jest Gurul?
Natychmiast wszyscy zapomnieli o soku ananasowym. Właśnie! Gdzie jest Gurul?
Wypatrywali błysku jego żółtej szaty wśród kamieni - na próżno.
Bimbel sam, z własnej woli (co zauważyła tylko Babcia), wdrapał się na głaz i przyłożywszy do oczu swą ukochaną lunetę, oglądał ruiny dosłownie centymetr po centymetrze.
- Nie widzę ani Gurula, ani tego jego robota - rzekł schodząc.
- Myślę, że trzeba zacząć od nawoływań - podsunęła Babcia. -W górach głos dobrze niesie. Więc jeżeli Gurul gdzieś tu jest, to chociaż nas nie dojrzał, może usłyszy.
- Niezła myśl - przyznał łaskawie Dziadek. - Tylko ja proponuję, żebyśmy wołali wszyscy razem, na komendę. Będzie głośniej. Uwaga. Raz... dwa... trzy!
- Gu-rul! Gu-rul! Gu-rul!
Głos istotnie niósł się świetnie w przejrzystym górskim powietrzu i nawet strącił ze zbocza kilka mniejszych kamyków. Na Gurula jednak nie podziałał.
- Mówiłem, że go tu nie ma - mruknął Tapatik.
- Nie ma rady, musimy udać się na poszukiwania - westchnął Dziadek. - Zabraniam jednak łażenia po tych kamieniach. Włączyć aerotraxyl
- Uważajcie, żeby nie zaczepić o jakąś starą armatę albo o ostrze miecza - dodała Babcia. - A w ogóle to trzymajmy się lepiej razem. Jak na Księżycu.
Po kilkunastu minutach fruwania nad rumowiskiem wypatrzyli jedynie ślady wielkiego ogniska, które ktoś (nie tak dawno chyba) tutaj rozpalił na czymś, co od biedy można by uznać za zamkowy dziedziniec (o ile nie była to podłoga zamkowej komnaty).
- Więc jednak miałem rację - nie wytrzymał Bimbel. - Ktoś naprawdę palił tutaj ognisko! Dobrze widziałem!
Nie musiał dodawać, że tym kimś nie był Gurul, każdy wiedział, że Guru-l-Tapa-tik nie zniżał się do tak prozaicznych zajęć jak rozpalanie ognisk.
- Kto mógł się tutaj wdrapać? - spytał Dziadek z irytacją (bo powątpiewał, czy on, zdobywca Góry Arunczumalaj, potrafiłby osiągnąć to zbocze).
- Po Wysokich Górach czasem chodzą taternicy - wyjaśnił Piastek. - Zgryzik nawet kiedyś wi... - urwał patrząc wokół ze zdumieniem. - Ale gdzie jest Zgryzik?
Zgryzika nie było. A raczej był. Tylko zupełnie gdzie indziej. Jako skrzat (słowiański) domowy, przyzwyczajony do myszkowania po różnych kryjówkach i zakamarkach, szybko miał dosyć tego, jak to pogardliwie określał, szukania z powietrza. Skorzystawszy wiec z chwili zamieszania, która nastąpiła po odkryciu pozostałości tajemniczego ogniska, opuścił się na ziemię i rozpoczął fachowe szperanie. Z nadzieją, że to właśnie on znajdzie Gurula i będzie znowu bohaterem jak wówczas, gdy we wnętrzu rozbitego samolotu znalazł brakującą śrubkę do radia. Albowiem i Zgryzik bardzo polubił „być bohaterem".
Usłyszał, że go wołają. Zamierzał dopóty udawać, że nie słyszy, dopóki czegoś nie znajdzie, bodaj śladu obecności Gurula, zawstydził się jednak, bo w głosach nawołujących dźwięczał niepokój. Boją się o mnie, że gdzieś wpadłem albo co - pomyślał wzruszony.
- Tu jestem! - zawołał i nacisnąwszy guzik aerotraxu uniósł się w górę. - Gurula nie znalazłem - rzekł, gdy nadlecieli. - Ani tego robota - dodał szybko, żeby powstrzymać Dziadka, w którego oczach można było wyczytać gniewne słowa, tłoczące się już na końcu jego języka. - Jest tu tylko coś... - Zgryzik zawahał się - coś dziwnego, o tu... Nie wiem, co to jest, coś jakby zardzewiała zbroja czy w ogóle zardzewiałe żelastwo. Tu leży, przy tej dziurze.
Wskazał głową ową dziurę i - odskoczył, przerażony. Bo to, co nazwał zardzewiałą zbroją czy też zardzewiałym żelastwem, wstało! I w dodatku przemówiło!
- Nazywać mnie, Tymoteusza Drugiego, robota zaprogramowanego do glansowania trzewików jaśnie wielmożnych panów Guru-l-ów-Tapa-tik zardzewiałym żelastwem! - zazgrzytał swym zardzewiałym głosem niepodobny do innych Gurulowy robot Tymoteusz Drugi.
W tej chwili zresztą nieopisanie brudny, odrapany, cudacznie powgniatany, był niepodobny nie tylko do innych robotów z Tapa- tii, ale i... do samego siebie. A ściśle: był niepodobny do samego siebie tylko do momentu, kiedy się odezwał. Bo kiedy się odezwał we właściwy sobie arogancki i zarozumiały sposób, wszyscy (poza Zgryzikiem, który go nie widział przedtem) natychmiast go rozpoznali.
- Tymoteusz Drugi! - rzekł ze zdumieniem Dziadek.
- Ja go znalazłem! Ja go znalazłem! - wołał ochłonąwszy z przerażenia Zgryzik (znowu bohater).
Tymoteusz Drugi pogardliwie wzruszył ramionami, czemu towarzyszyło nieprzyjemne dla ucha skrzypienie, jakby ktoś ostrym nożem przejechał po szkle.
- Gdzie jest twój pan?! - zapytała Tapati wlepiając w niego srogie spojrzenie.
Niepodobny do innych robot nie raczył odpowiedzieć, tylko wskazał głową (jak to poprzednio zrobił Zgryzik) w kierunku dziury, przy której dopiero co leżał.
Gestowi towarzyszyły dziwne piski - z głowy robota wypadły żółtodziobe pisklęta, szczęśliwie już na tyle podrosłe, że mogły, rozwinąwszy skrzydełka, bez szwanku opaść na ziemię!
- O raju, trzymajcie mnie! - wołał tupiąc radośnie Tapatik. -Ptaki uwiły sobie gniazdo w jego łepetynie, ha! ha! ha!
Śmieli się wszyscy, nawet Tapati. Ale to ona pierwsza spoważniała. Przypadła do kolan Dziadka, co zawsze czyniła w wielkim strapieniu.
- Dziadku! On pokazał tę dziurę! Czy myślisz, że... Gurul tam wpadł? - pytała głosem, w którym już słychać było łzy.
- Ależ skąd, kruszynko! - zagrzmiał Dziadek. - On najwyżej wszedł tam z własnej woli. No nie płacz, zaraz się wszystkiego dowiemy. - I zwrócił się do Tymoteusza Drugiego, który stał nieporuszony, choć biały strumyk ptasiego łajna spływał z jego nie przeciążonego myśleniem czoła: - Gadaj szybko, gdzie jest Gurul!
Niepodobny do innych robot milczał przez sekundę czy dwie (bo dłużej nie wytrzymał groźnego spojrzenia Dziadka).
- Mój pan - zazgrzytał wreszcie obrażonym tonem - bada podziemia tego zamku. Gdyby ktoś o niego pytał, mam powiedzieć, że wyjdzie w drugiej połowie miesiąca sierpnia. Mój pan prosił, żeby mu nie przeszkadzać. Aha, i jeszcze - robot wyraźnie walczył z sobą (taką trudność sprawiało mu powiedzenie czegoś przyjemnego) - prosił, żeby pozdrowić od niego jakąś bzzy, grr, przepraszam, coś mi się zacina, jakąś Tapati. A ja mogę kszt...kch... przepraszam, ja mogę spać. Dobra... gzzy, grr... noc... grych.
Co rzekłszy wygiął się dziwacznie, przez krótki moment stał pochylony do tyłu niemal pod kątem prostym, potem runął na ziemię w brzęku i łoskocie dokładnie w to samo miejsce, z którego niedawno wstał. I zaraz zasnął.
- No, no - mruknął Dziadek w pełnej oszołomienia ciszy (w tej ciszy słychać było jedynie, jak bije serce poruszonej, szczęśliwej - Gurul nie zapomniał o niej! -Tapati). -Jeżeli Gurul z własnej woli zszedł do podziemi, to oznacza tylko jedno: natrafił na coś interesującego. Przypomnij mi, Dusieczko - zwrócił się do Babci - żebyśmy tu wrócili w drugiej połowie sierpnia. Chciałbym wiedzieć, co ten dziwak wyszperał. Druga połowa sierpnia. Pamiętaj, Dusiu.
I właśnie była - dokładnie - druga połowa sierpnia...
CZY DZIADEK ZWARIOWAŁ?!
- Babciu - powiedziała Tapati wbiegając na werandę - już możesz przypomnieć Dziadkowi, że chciał się wybrać na drugą wyprawę do ruin zamku. Moglibyśmy pójść nawet jutro!
Babcia, okutana w grubą wełnianą chustę - dar Kociuby -przyszywała żabki do żółtych firanek, które zamierzała zawiesić we wszystkich oknach, żeby chociaż w domu było słonecznie, skoro pogoda tego lata (z zagadkowej przyczyny) upodobała sobie kolor szary i tylko od czasu do czasu, bardzo rzadko, pozwalała słońcu wychylić złotą twarz zza chmur.
- Ja pamiętam, dziecinko, pamiętam. Sama się dzisiaj nad tym zastanawiałam. Ale w Wysokich Górach sypie śnieg.
- No właśnie! Właśnie dlatego powinniśmy polecieć tam jak najszybciej! Bo może śnieg zasypał wejście do tych lochów, które bada Gurul, i on nie może się wydostać. Trudno przecież liczyć na tego okropnego robota Tymoteusza Drugiego.
- Ten śnieg szybko stopnieje. A Gurul... Nie sądzę, żeby potrzebna mu była pomoc. On najlepiej radzi sobie właśnie wówczas, gdy nikt mu nie pomaga. Gurulowie nie lubią przyjmować pomocy od kogokolwiek, bo nie lubią się czuć zobowiązani.
- Zobowiązani? Nie rozumiem. Babciu...
- Kto nie umie dawać, nie umie przyjmować - powiedziała Babcia, próbując nawlec igłę. -Ale naturalnie, dziecinko, możemy zapytać Dziadka, czy nie ma ochoty na nową wycieczkę. Tylko trzeba z tym poczekać do wieczora.
- Dziadek jest znowu w Obserwatorium i robi te swoje obliczenia! Och, Babciu, co on tak oblicza i oblicza?! I tylko z tego obliczania robi się coraz bardziej zły. Ostatnio do Dziadka w ogóle odezwać się nie można. On jest zupełnie jak nie Dziadek.
- Dziadek niczego nie oblicza - powiedział Tapatik, który wychodząc z pokoju usłyszał słowa siostry. - Właśnie dlatego wywiesza na drzwiach tę kartkę z napisem: „Nie przeszkadzać. Obliczam". Żeby nikt nie wszedł i nie zobaczył tego, co ja zobaczyłem. Bo Dziadek tylko udaje, że oblicza, a tak naprawdę to rysuje różne różności. O raju, trzymajcie mnie, widziałem, jak rysował szanowną Kociubę lecącą na odkurzaczu, ha, ha, ha! Mówię wam, jakie to było śmieszne! O mało się nie zdradziłem, że...
Zmieszany, ugryzł się w język, ale już było za późno.
- Że podglądasz - dokończyła Babcia walcząc z nitką, która nie chciała przejść przez uszko igły.
Tapatik poczerwieniał i chciał, korzystając z tego, że Babcia na niego nie patrzy, wycofać się po angielsku, czyli po prostu umknąć. Nie, nie przed spodziewanymi wymówkami (Babcia na ogół wymówek nie robiła), a przed uczuciem wstydu: uważał bowiem, że jest nazbyt palące, a on nie lubi się pocić, bo wtedy brzydko pachnie. Uchylił już drzwi, gdy Babcia podniosła głowę znad roboty.
- Tapatik, nawlecz mi igłę - powiedziała jak gdyby nigdy nic. Tapatik wstawił nogę między drzwi, jakby się bał, że ktoś mu je przed nosem zatrzaśnie.
- Babciu, ja... ja zostawiłem mleko na gazie i ono właśnie w tej chwili kipi - wykrztusił, czerwony, i znikł.
Było to piramidalne kłamstwo, o czym Tapatik wiedział (i wiedział, że Babcia wie), ale rozumował z pewną dozą logiki, że skoro i tak już się najadł wstydu, to może zjeść jeszcze trochę, a nawet w pewnym sensie robi dobry uczynek: bo jeżeli ucieknie, nikt nie będzie czuł, jak on się poci...
Babcia pokiwała głową.
- Wiesz co, Tapati - powiedziała ponawiając próby nawleczenia igły - przyszło mi na myśl, że od czasu powrotu z Akcji Ratowniczej Tapatik zaczyna mieć w stosunku do Dziadka uczucia rywalizacyjne.
- Tapatik ma dobre serce - rzekła gorąco Tapati, która nie bardzo rozumiała, co to znaczy uczucia rywalizacyjne. - Daj tę igłę, Babuniu. Nawlokę ci. I w ogóle ci pomogę - dodała mężnie, bo nie znosiła szyć, a żabek do przyszycia była cała góra.
Siedziały więc na werandzie i przyszywały żabki do firanek w kolorze słońca, a tymczasem chmury, wściekłe na zakłócający ich spokój wiatr, znowu bluznęły deszczem. Bluzgało, rozjątrzone, z taką furią, że zrobiło się zupełnie ciemno i robot kuchenny XL pozapalał światła we wszystkich pokojach (oraz na werandzie), pozostawiając Tapati do zapalenia to jedno, które sama lubiła zapalać - światło małej latarenki nad drzwiami wejściowymi. Każdy, kto wracał wieczorem, w nocy lub w wywołanych kaprysami pogody ciemnościach, zobaczywszy z daleka tę latarenkę, to światło domu, wiedział, że jest już blisko, że na niego czekają...
Deszcz nie przestał padać do wieczora. Dziadek przyszedł z Obserwatorium przemoczony, bo zapomniał zabrać parasol (doprawdy dziwne przeoczenie, skoro co dzień padało), i zły. Babcia i Tapati uznały, że nie jest to odpowiedni moment na poruszanie sprawy wycieczki do ruin zamku. Zresztą nie było czasu, żeby z nim o czymkolwiek porozmawiać. Dziadek bowiem zamknął się w łazience i leżał w wannie przez całe pół godziny (normalnie wychodził po dziesięciu minutach), a potem oznajmiwszy, że nie będzie jadł kolacji, poszedł do Domu Chorej Pani na telewizję.
- Dziadkowi chyba coś jest - powiedziała Tapati, zatroskana. -Nie zjadł kolacji i poszedł na telewizję! On się chyba rozchorował. Babciu?
- Sądzę, dziecinko, że on się po prostu bardzo gryzie swoją bezsilnością - odparła łagodnie Babcia. - Wie, że Klif na Księżycu musi być w poważnych tarapatach, skoro nie daje znaku życia. Podejrzewa, że Mandiable mogą wkrótce zaatakować Ziemię i - aż do października - nie może nic zrobić. A poza tym Dziadek się nudzi...
- Właśnie! Dlatego trzeba zorganizować nową wycieczkę do Wysokich Gór - stwierdziła rezolutnie Tapati. - Ja dzisiaj porozmawiam z Dziadkiem na ten temat.
Do rozmowy jednak nie doszło.
Bo oto co się stało jeszcze tego samego wieczoru, tylko trzy kwadranse później: Babcia i Tapati przy pomocy XL-a rozwieszały w oknach słoneczne firanki i... o mało nie spadły z parapetu. Bo w przedpokoju rozległ się straszliwy rumor, jakby galopowało, a potem raptownie zatrzymało się w miejscu stado dzikich koni. Nie były to jednak oczywiście ani dzikie konie, ani inne zwierzęta, tylko Dziadek, Tapatik, Bimbel, Piastek i Zgryzik. Biegli w takiej właśnie kolejności i z takim obłędnym pośpiechem, że wywrócili stojak na parasole tudzież wieszak na kapelusze.
Tapatik pierwszy zdołał się wyplątać i blady wpadł do pokoju.
- Babciu! - zawołał autentycznie przestraszony. - Dziadek chyba zwariował. Oglądaliśmy właśnie Dziennik Telewizyjny i Dziadek nagle zerwał się, i...
- Tere fere! - zagrzmiał Dziadek wpadając tuż za nim. - Jak ktoś kogoś nie rozumie, to zaraz posądza go o to, że zwariował! Nic się nie przejmuj, Dusiu. Nie zamierzałem zwariować i nie zwariowałem. Po prostu jutro lecimy na Księżyc. No, co tak patrzysz, Dusiu? Naprawdę nie zwariowałem. Czyżbyś miała co do tego jakieś wątpliwości?
- Wątpienie jest cechą umysłów wybitnych - rzekła skromnie Babcia. - Ja tylko nie bardzo rozumiem, dlaczego masz na głowie ten kapelusz. Raczej nie jest zbyt twarzowy...
- Ja? Kapelusz?! - krzyknął ze zgrozą Dziadek (uznawał wyłącznie czapeczki z pomponikami). - To chyba ty, Dusiu, nie jesteś przy zdrowych zmysłach - dodał oskarżycielsko i popatrzywszy po wszystkich z komicznie zdumioną miną, ostrożnie poruszył głową.
A Bimbel (rozchichotany Bimbel) już mu podsuwał pod nos lustro. I Dziadek chcąc nie chcąc musiał zobaczyć. A zobaczył wielką, rozwichrzoną głowę, głowę obieżyświata,, włóczęgi lub hippisa, pośrodku której tkwił maleńki (ale bardzo wytworny) czarny cylinder, zapomniany w domu Tapatików przez jednego z Izików, elegantów i smakoszy...
- Zabierzcie mi stąd zaraz tego idiotę! - zawołał Dziadek, otrząsając się ze wstrętem. - No dobrze już, dobrze - dokończył wśród ogólnego śmiechu. - Nie odpowiadam za kapelusze, które same pchają się na moją głowę! A w ogóle dosyć żartów! Siadajcie. I słuchajcie! Nie mamy sekundy do stracenia. Przed chwilą w Dzienniku Telewizyjnym Ludzi podano, że wystrzelono Naukową Stację Orbitalną...
Urwał, jakby oczekując entuzjazmu równego temu, który rozpromieniał jego twarz, jak i okrzyków podziwu (bo minę miał taką, jakby sam osobiście tę stację wystrzelił).
Panowała jednak pełna nieufnego wyczekiwania cisza. Dolna warga Dziadka zaczęła drgać. Szybko się jednak uspokoiła.
- Ach, prawda, wy nic nie wiecie - rzekł Dziadek z ulgą. - Ja dokonałem wielkiego odkrycia. Mianowicie na podstawie obserwacji nieba i żmudnych obliczeń odkryłem, że Ziemia ma nie jeden, ale dwa Księżyce.
- O, było o tym w telewizji! - wyrwał się Piastek, podniecony. -Taka teoria!
Dziadek spiorunował go wzrokiem, a potem uśmiechnął się z wyższością.
- Może i było. Ale ja tę teorię udowodnię. A poza tym odkryłem jeszcze coś. Że ten drugi Księżyc ma bardzo silne promieniowanie. Natura tego, euch... promieniowania, jest mi, euch... bliżej nie znana. Na razie! Zauważyłem jednak, że działa ono przyciągająco na materiał, z którego jest zbudowany nasz stereolot. Przyciąga jak magnes żelazo. No, teraz już chyba wszystko rozumiecie - zakończył, wodząc wokół triumfalnym spojrzeniem.
- Obawiam się, że zaczynam rozumieć - powiedziała Babcia tak cicho, że nikt (oprócz stojącego za jej krzesłem robota kuchennego) tego nie usłyszał.
Nikt też (poza nią) nie zaczynał rozumieć. Chociaż teraz już nikt nie posądzał Dziadka o utratę zmysłów, cała sprawa zaczynała wyglądać poważnie.
- No i co wy na to? Nic? - zagrzmiał Dziadek, rozczarowany. -Nic?!
- Jesteśmy dumni z twego odkrycia, Tiku - wtrąciła Babcia pojednawczo.
- Ale co ma do tego odkrycia Orbitalna Stacja Naukowa? -wyraził ogólną wątpliwość Tapatik.
W jego zuchowatej twarzy sceptycyzm walczył z radością. Tapatik jeszcze niewiele rozumiał, czuł jednak, że naprawdę zanosi się na nową przygodę.
- Jak to, co? - skoczył Dziadek. - Nie przypuszczałem, że jesteście tacy niedomyślni! No dobrze. Oto mój projekt: jak wiadomo, naszym stereolotem nie możemy dolecieć do Księżyca. Ale możemy do niego dolecieć z tego drugiego Księżyca. A na ten drugi Księżyc wcale nie musimy dolatywać, bo nas sam przyciągnie. Jasne?
- Jasne - rzekł z nieukrywanym podziwem Tapatik. - Tylko ja ciągle nie rozumiem, po co Dziadkowi ta Stacja...
- Aha, zapomniałem - przerwał mu Dziadek. - Otóż to promieniowanie drugiego Księżyca jest za słabe, żeby unieść stereolot z Ziemi. Trzeba być dużo bliżej.
- No to przecież na tę wysokość, na jakiej krąży Stacja, sami możemy dolecieć - nie dawał za wygraną Tapatik. - W dalszym ciągu nie rozumiem...
- Już dawno byś zrozumiał, gdybyś ciągle nie przerywał! Otóż doszedłem do wniosku, że drugi Księżyc przyciągnie stereolot tylko wówczas, gdy będzie on stał zupełnie nieruchomo, i w dodatku pod pewnym obliczonym przeze mnie kątem. Dlatego wylądujemy na Stacji Orbitalnej, ustawimy się odpowiednio i wstrzelimy się w to promieniowanie, jak wstrzeliliśmy się w ogon komety Kontroler Pierwszy, gdy przelatywała w pobliżu Szmaragdowej Gwiazdy!
No, teraz Dziadek nie musiał czekać na okrzyki (i inne oznaki) ogólnego entuzjazmu! Nawet Babcia promieniała, choć przewidywała całą masę kłopotów w związku z tym, że Dziadek na pewno będzie chciał wyruszyć jak najprędzej, co dla niej oznaczało przygotowanie wszystkich niezbędnych do zabrania rzeczy w rekordowym tempie.
Piastek i Zgryzik też się ogromnie cieszyli. Aż do momentu, kiedy przyszła im do głowy (obydwu jednocześnie) ta sama myśl: Tapatiki odlatują, a oni...
- A my? - zawołali razem. Dziadek popatrzył na nich poważnie.
- Chętnie zabrałbym was na tę wyprawę. Ale musicie zostać na Ziemi. Mam dla was i dla innych, a przede wszystkim dla was, bardzo ważne zadanie. A teraz zjadłbym coś. Wydaje mi się, że nie podano mi dzisiaj kolacji!
Zgodnie z przewidywaniami Babci, Dziadek chciał wyruszyć jak najszybciej. Kiedy jednak po zjedzeniu (na spóźnioną kolację) trzech omletów z sokiem malinowym oznajmił nieco omdlałym głosem, że wyznacza start stereolotu na dzień jutrzejszy, stanowczo zaprotestowała.
- Najwcześniej pojutrze, Tiku! Muszę mieć chociaż jeden dzień na przygotowania. Wolałabym zresztą dwa. Nie zapominaj, że wrócimy dopiero w październiku.
- Kto by się tego spodziewał - mruknął Dziadek dziwnie ni przypiął, ni przyłatał i... chrapnął.
- Babciu! Dziadek mówił przez sen! - powiedział z uciechą Tapatik.
Istotnie, Dziadkowi, wyczerpanemu wielodniową pracą w Obserwatorium, półgodzinną gorącą kąpielą, wstrząsem, jakim była dla niego wiadomość o wystrzeleniu Stacji i wszystkimi związanymi z tym faktem przeżyciami, starczyło jeszcze sił na zjedzenie trzech ogromnych omletów, ale te omlety po prostu go dobiły. Właściwie Dziadek spał (z otwartymi oczyma) już jedząc trzeci. A taki się zrobił ciężki, że wszyscy, jak ich było siedmioro, nie zdołali go przenieść do łóżka i trzeba było wzywać na pomoc Piastkowego Tatę.
Dziadek przespał całą noc i trzy czwarte następnego dnia, o co miał straszliwą pretensję do Babci (która nie pozwoliła go obudzić).
- Chciałam, Tiku - powiedziała, gdy grad wymówek począł spadać na jej zaprzątniętą pakowaniem głowę - abyś solidnie wypoczął przed czekającymi cię trudami. Los naszej wyprawy, a tym samym los Klifa, a może i całej Ziemi, zależy od tego, czy tym trudom podołasz.
- Jasne, że podołam! - huknął Dziadek, pochlebiony, i poszedł do garażu, aby się przekonać, czy wszystkie urządzenia w stereolocie są w stanie najwyższej gotowości (wiedział, że były, chciał jednak wyjść z domu, gdyż, jak pamiętacie, bałagan przedwyjazdowy, a zwłaszcza postawiona na widocznym miejscu pusta walizka - źle wpłynął na stan jego nerwów).
Pogoda nie miała najmniejszych względów dla przygotowań na Jodłowej Polanie. Nie zaprzestała zabawy w jesień. Pozostawała królewsko obojętna aż do dnia, na który Dziadek wyznaczył start.
Wówczas zaczęła przejawiać wyjątkową wprost złośliwość: ona też coś zaplanowała. Wyznaczyła mianowicie spotkanie najczarniejszych, najobrzydliwszych chmur świata nad Jodłową Polaną. Ciągnęły więc ze wszystkich stron ciężkie, dostojne niby dobrze odżywione krowy, zbijały się w stada nad jodłami i gapiły się na Polanę właśnie zupełnie jak krowy. Tapatik i Bimbel mieli mnóstwo roboty z rozpraszaniem tych stad. Aparat do rozpędzania chmur, zwany popularnie odkurzaczem, groził przegrzaniem, więc Dziadek odwołał „kowbojów".
- Podmuchamy przed samym startem! Te chmury mi się nie podobają - rzekł patrząc podejrzliwie w niebo.
- Myślisz, Dziadku, że to sprawka Mandiablów? - spytał wojowniczo Tapatik.
Dziadek w zamyśleniu pociągnął wąsa.
- Nie sądzę, aby wypuszczali się aż tak daleko, ale kto wie... -powiedział cicho, aby go nie usłyszeli zebrani na werandzie goście.
Goście przybyli nie tylko po to, by asystować przy starcie (prawie wszyscy przynieśli ze sobą czyste białe chusteczki, żeby nimi pożegnalnie pomachać); Dziadek nie lubił gapiów. Przyszli, ponieważ zostali zaproszeni w bardzo ważnej sprawie. I czuli się bardzo ważni i zaszczyceni, a zarazem lekko zaniepokojeni, gdyż nie było ich zbyt wielu. I do tego faktu właśnie nawiązał Dziadek od razu na wstępie swego przemówienia.
- Moi drodzy - zaczął nabijając fajkę (co miało stwarzać wrażenie, że jest w zupełnie zwyczajnym nastroju) - jak powszechnie wiadomo, jestem przeciwnikiem zebrań, narad, konferencji itd., itd., bo uważam je za...
- Tiku, okropnie rozsypujesz tytoń, a już pozamiatałam na werandzie - wtrąciła Babcia.
- Co? - mruknął Dziadek patrząc na nią niezbyt przytomnie (bo wybity z natchnienia). - Wcale nie rozsypuję tyto... Aha! W porządku. Więc krótko: musimy polecieć teraz na Księżyc, żeby zobaczyć, co się stało z naszym tamtejszym posterunkiem. Chcę jednak, żeby tu, na Ziemi, ktoś czuwał. Nie wezwałem wszystkich, bo nie chcę wywołać paniki...
Ojciec Piastka poruszył się niespokojnie i poszukał wzrokiem syna. Brat Zgryzika wyjął notes podarowany mu przez Dziadka na urodziny, inni zaczęli pokaszliwać i szurać nogami; niemożność utrzymania nóg w spokoju świadczy jak wiadomo, o dużym zdenerwowaniu...
- Czy nam coś grozi? - spytał, skorzystawszy z okazji, że Dziadek zapalał fajkę. Najstarszy Polkoń.
- Na razie nie - odparł Dziadek i szuranie nóg ustało. - Rzecz przedstawia się następująco: mamy pewne wiadomości, że Man-diable-Pożeracze Kwitnących Planet zamierzają zaatakować Ziemie - (bardzo silne szuranie). - Nie bać się! - huknął Dziadek, którego to szuranie wytrącało z natchnienia. - Powtarzam, że na razie nic nam nie grozi. A poza tym my, Tapatiki, czuwamy! Wiem, że nigdy nie słyszeliście o Mandiablach. Są to istoty o naturze sępów: żywią się padliną. Wyszukują we wszechświecie planety, na których jest życie, i albo te planety roztapiają, albo zamrażają, to znaczy oddziaływując na pogodę, oziębiają lub ocieplają klimat. Albo i to, i to jednocześnie, aż doprowadzą do zagłady życia -(szuranie). - Powiedziałem, nie bójcie się! - zagrzmiał Dziadek wymachując wygasłą fajką. - Bezpośrednia zagłada nam nie grozi. Mandiable działają długoplanowo. Ich podstawową metodą jest sianie zamętu i ogłupianie. W ten sposób doprowadzają do tego, że - słuchajcie uważnie - istoty zamieszkujące daną kwitnącą planetę same ją niszczą. Jedną z wypróbowanych metod Mandiablów jest zrzucanie na wybraną planetę tysięcy Faboklów, którzy zarażają, głównie młodzież, swoją ideologią zbawienia świata przez wykręcanie się od wszelkiego wysiłku. Fabokle są bardzo groźni - rzekł z naciskiem Dziadek i jakby mimochodem spojrzał na Tapati.
Tapati szybko wtuliła zaczerwienioną twarz w puchowe futerko swego ukochanego Złotego Misia; jak za dotknięciem czarodziejskiej pałeczki znalazła się znowu na Księżycu pośród Faboklów. Widziała wielkie, rozczochrane czupryny spadające im na czoła, brzydko pachnące niebieskawe obłoczki nad ich głowami, oczy o napuchniętych powiekach. Widziała, jak siedzieli wokół pagórka, na którego szczycie tkwił nieruchomy Gurul, i kołysząc się śpiewali dziwną, monotonną pieśń bez słów i jak wtedy, na jedną krótką straszną chwilę, poczuła, że wszystko jej obojętnieje, że już nie kocha nikogo, niczego... Zadrżała, i nagle przypomniała sobie: Gurul! Odlatują za piętnaście minut, a Gurul nic o tym nie wie!
- Dziadku, a Gurul? - zawołała.
Dziadek, który jeszcze rozwodził się nad szkodliwym wpływem wywieranym przez Fabokli, przerwał w pół słowa i zmarszczył gniewnie swe krzaczaste brwi. Jego oczy jednak szybko złagodniały.
- Nie zdążymy go już zabrać, kruszynko - rzekł ciepło. - Ale możesz napisać do niego list, naturalnie jak chcesz... Tylko pośpiesz się, malutka, bo ja już kończę. A więc, jak powiedziałem -kończył Dziadek - bezpośredniego zagrożenia nie ma. Ponieważ jednak istnieją oznaki, że coś niedobrego zaczyna się dziać na Ziemi, a my chwilowo odlatujemy, mam dla was dwa ważne zadania: po pierwsze, przygotujcie jak największy zapas gumy do żucia. Zebrani na werandzie goście niepewnie popatrzyli po sobie.
- Powiedziałeś: gumy do żucia? - spytał z wahaniem brat Zgryzika.
- Powiedziałem - przytaknął Dziadek, a Najstarszy Polkoń nie wiadomo dlaczego (może po prostu dlatego, że był Polkoniem) parsknął śmiechem. - Mandiable przepadają za gumą do żucia. A kiedy zaczynają żuć, rytmiczny, monotonny ruch szczękami działa wybitnie usypiająco na ich mózgi. Można ich wtedy zgarniać jak odymione pszczoły.
- Ihaha - zarżał Najstarszy Polkoń (coraz bardziej rozweselony), czym ściągnął na siebie liczne kuksańce: goście obawiali się, że Dziadek będzie zły.
Dziadek jednak, który sam podobnymi wstawkami urozmaicał często przeróżne zebrania, narady, konferencje itp., nie tylko nie był zły, ale nawet się uśmiechnął.
- Spożywanie gumy do żucia zostało Mandiablom surowo zabronione przez ich Wodza, toteż za nic na świecie sami o nią nie poproszą. Kiedy jednak ktoś im gumę zaproponuje, nie oprą się. Po tym właśnie ich rozpoznacie. Sam Wódz, trzeba wam wiedzieć, oraz członkowie jego najbliższego otoczenia mają wstręt do gumy do żucia.
- Właśnie - wtrącił żywo Ojciec Piastka. - Jak ich rozpoznać?
- Z tym może być pewna bieda. Wygląd Mandiablów zmienia się w zależności od sytuacji i okoliczności. Są bardzo plastyczni, rozumiecie? A więc uwaga: jeżeli tu na Pogórzu pojawi się ktoś z Naszego Bractwa, ktoś, kogo nikt nigdy przedtem nie widział i nie zna, trzeba szybko zapytać: czy miałbyś ochotę na gumę do żucia? A wtedy oczy tego kogoś zrobią się czerwone. I okropnie głodne. A jeżeli ten z was, kto zaproponował gumę, nie ma jej przy sobie, Mandiabl pójdzie za nim jak krowa na postronku. Więc pamiętajcie: przygotować zapas gumy do żucia.
- Skąd ją wziąć? - spytał z troską jeden z Izików (który sam bardzo lubił gumę do żucia o smaku owocowym). - Do nas na Pogórze jeszcze ta moda nie doszła. Nie widziałem ani jednego chłopca żującego gumę.
- Ihaha - zarżał radośnie Najstarszy Polkoń.
- Ale dzieciaki żują - wyrwał się Zgryzik. - Dostają od turystów.
- Otóż to - zawołał Dziadek. - To jest przede wszystkim zadanie dla Zgryzika i Piastka.
- Tak jest! - krzyknęli ochoczo.
- A co mamy robić ze złapanymi Mandiablami? - zaniepokoił się Ojciec Piastka. - Co oni jedzą?
- Powiążcie ich w snopki i schowajcie do jakiejś szopy - odparł Dziadek niecierpliwie i spojrzał na zegarek. - Je toto wszystko, byle trochę nieświeże czy zakalcowate. Ale mówiąc szczerze, nie przypuszczam, żeby zapuścili się aż tutaj.
Ledwo skończył mówić, na werandzie zrobiło się ciemno. Mrok zapadł w sposób niesłychanie podstępny. Jeszcze przed chwilą, zanim Dziadek zaczął mówić, było jasno, czyli szaro. I nagle raptownie pociemniało, przy czym wszyscy odnieśli wrażenie, jakby ktoś bezszelestnie stanął za ich plecami i zakrył im oczy rękami. Niestety, nie towarzyszył temu znajomy, figlarny okrzyk: a kuku, zgadnij, kim jestem! Była to ciemność nagła, cicha i paraliżująca. Nikt nie pisnął, nikt nie jęknął. Tylko jeden z Izików odruchowo włożył rękę do kieszeni i zacisnął ją na szklanym pudełeczku zawierającym przysmak nad przysmaki: galaretkę z leśnych poziomek1.
Wydawało się, że już całe wieki siedzą w tej strasznej ciemności (choć minęły zaledwie trzy sekundy), gdy wtem coś lekko zachrobotało na schodkach wejściowych.
- Dzień dobry, przepraszam, że się spóźniłam - powiedziała Chochla cichym, nieśmiałym głosem. - Czy ktoś nie mógłby być tak uprzejmy i zapalić światło? Byłam już przy domu, gdy nadpłynęła ta czarna chmura...
- Chmura! - wrzasnął Tapatik z ulgą. - Tapa-ti-ti! Ja ją zaraz wykurzę.
- Chochla! - zawołał Dziadek, uradowany, i sięgnął ręką do szyi, aby sprawdzić, czy nie zapomniał zawiązać swej okropnej (ale bardzo podziwianej przez Chochlę) chustki, czerwonej w żółte grochy. - Dusiu! Zapal światło!
Babcia zapaliła światło. Tapatik i Bimbel chwycili odkurzacze i wycelowali je w niebo.
Chmura jednak nie zrobiła tego, co zrobić powinna, czyli nie rozproszyła się, tylko powoli, niechętnie odsunęła się znad domu Tapatików i... przystanęła.
Stała na skraju Jodłowej Polany opierając swe ciężkie, czarne cielsko na jodłach niby na laskach.
Takie porównanie nasunęło się naturalnie Tapati, którą ciemność zaskoczyła w trakcie pisania listu do Gurula. Przejęta tym, co pisała, nie zdążyła się przestraszyć. Dopiero teraz, patrząc przez okno, poczuła, że ogarnia ją niepokój. Szybko więc wróciła do przerwanego pisania. Niepokój ogarnął nie tylko ją. Prawdę mówiąc, wszyscy zebrani na werandzie poczuli, że dziwne, nieprzyjemne mrowienie przebiega im po plecach.
Babcia szybko dała znak XL-owi. XL znikł w kuchni, skąd po chwili wrócił, niosąc tacę zastawioną filiżankami z gorącą czekoladą.
- Dusiu! - jęknął Dziadek. - Dopiero teraz o tym pomyślałaś. Już nie mamy czasu.
- Jeszcze nie skończyłeś udzielania instrukcji, Tiku - rzekła spokojnie Babcia. - A myślę, że możesz ich równie dobrze udzielić przy filiżance czekolady.
- Niegłupio to wymyśliłaś - przyznał łaskawie Dziadek. - A zatem na czym to stanęliśmy?
- Na wiązaniu Mandiablów w snopki - podsunął usłużnie Najstarszy Polkoń. Po czym zarżał radośnie i podskoczył, co niewątpliwie przyczyniło się do całkowitego przywrócenia dobrego nastroju.
- Aha - rzekł Dziadek. - Teraz uwaga: zadanie numer dwa. Proponuję, żebyście zorganizowali dyżury przy teleksie w Obserwatorium na wypadek, gdybym dawał jakieś sygnały. Będę sygnalizował alfabetem Morse'a. To byłoby wszystko.
- A ja? - zapytała Chochla, otulając się szczelniej swą szarą chustą, jakby złapały ją dreszcze.
Chochlę ogromnie uszczęśliwiło zaproszenie do Domu Tapatików na Krótkie, ale Miłe i Ważne Towarzyskie Spotkanie (tak osobiście sformułował to zaproszenie Dziadek, który za żadne skarby
świata nie użyłby słowa „zebranie" czy „narada"). Od czasu powrotu z Akcji Ratowniczej, w której (zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy) odegrała bohaterską rolę, prawie nie wychodziła ze swego Domku w Korzeniach Starego Buka. Całe dnie spędzała przed otwartą szafą i liczyła. Liczyła i liczyła: ręczniki, serwetki, prześcieradła, chustki do nosa itp., itd. Wcale nie dlatego, że napadła ją mania porządkowania. Nie przygotowywała się też bynajmniej do Olimpiady Matematycznej. Po prostu Chochla okropnie się wstydziła, była pewna, że wszyscy (a najbardziej Dziadek i Babcia) mają jej za złe zmarnowanie wspaniałego rosołu, który wylała wówczas na Wielkiej Mesie na to coś, co chciało się wedrzeć do pozostawionego pod jej opieką stereolotu, a miała przecież pod ręką czajnik pełen zimnej wody!
Zaproszenie, przyniesione i wręczone uroczyście przez jednego z Polkoniów, potraktowała jako dowód, że jej przebaczono. I że - kto wie - oczekują od niej, najtchórzliwszego stworzenia na całym Pogórzu (bo za takie ciągle się uważała), dokonania jakiegoś czynu, bodaj najskromniejszego, który by jej pozwolił - kto wie - zrehabilitować się w oczach wszystkich. A zwłaszcza Dziadka i Babci. I przeżyła wielkie rozczarowanie, gdy Dziadek, rozdzielając zadania, w ogóle jej nie wymienił. Pewnie zapomniał - pomyślała. - No cóż, tyle ma na głowie.
Ale Dziadek nie zapomniał. Z tej to przyczyny, że nie przewidywał dla niej żadnego zadania. Po prostu chciał, aby przyszła, aby go podziwiała. A teraz, widząc w jej chochlowatych oczach straszliwy zawód, stropił się bardzo. I w dodatku zrobiło mu się bardzo głupio.
- Hm, tego, hm, tego - powtórzył dwa razy, aby zyskać na czasie, i rzucił rozpaczliwie, błagające o pomoc spojrzenie ku Babci.
- Postanowiliśmy, Tiku, poprosić Chochlę, by miała pieczę nad naszym domem, gdy nas nie będzie. Nie wiem jednak, czy zechce, bo to bardzo poważne zadanie - powiedziała Babcia, dając jednocześnie znak XL-owi, że już czas zbierać i zmywać puste filiżanki po czekoladzie.
- Zechce! Zechce! - zawołał Dziadek z ulgą. - Chochla jest bardzo dzielna i odważna! Tak znakomicie strzegła stereolotu, że spokojnie zostawię dom na jej głowie! To jest właśnie moje zadanie dla ciebie, kochana Chochlo! Zgadzasz się, prawda?
Chochla milczała tak długo, że dolna warga zaskoczonego i już niemal obrażonego Dziadka zaczęła podejrzanie drgać. Ale właśnie w momencie, kiedy Dziadek, ściskając mocno w ręku wygasłą fajkę, bliski był wybuchu, Chochla siąknęła parę razy nosem, który sterczał z jej twarzy niby klucz zapomniany w zamku.
- Ja... ja zrobię wszystko - rzekła z głębi serca. - Będę nawet omiatała pajęczyny, chociaż... chociaż robią je te przebrzydłe - Chochla wzdrygnęła się ze wstrętu - pająki. I... i już na pewno nigdy nie zmarnuję żadnego rosołu! - zapewniała żarliwie.
- Brawo, Chochla! - rozpromieniony Dziadek klasnął w ręce, potem zawadiacko poprawił na szyi swą (podziwianą przez Chochlę) okropną czerwoną chustkę w żółte grochy. - Gdyby cokolwiek atakowało nasz dom, upoważniam cię do wylania na to cokolwiek nie tylko rosołu, ale nawet zupy jagodowej - (przysmak Dziadka) - gdybyś akurat miała ją pod ręką - kończył wśród ogólnego śmiechu. - A więc, moi mili, wyruszamy. Komu w drogę, temu czas.
Tym razem (zupełnie wyjątkowo) obyło się bez przepakowywania walizek w ostatniej chwili.
Dopiero Mama by się zdziwiła - pomyślała Tapati. I zatęskniła do swej pozostawionej na jakże odległej Tapatii Mamy... - Co też może robić w tej chwili - dumała idąc za Babcią do stereolotu, w którym Dziadek już siedział przy sterach... - Za piętnaście dwunasta. Mama pewnie wstaje od biurka w swym gabinecie, by pójść do stołówki na obiad. Albo może już idzie tą miłą, zacienioną ścieżką przez Klonowy Lasek? Jakie to dziwne i niepojęte: w tej samej chwili Mama tam, na Tapatii, idzie przez Lasek, a ja tu, na Ziemi - za Babcią do stereolotu, który za chwilę wystartuje w Niebezpieczną. Podróż. Dlaczego jestem tu, a nie tam, razem z Mamą? I jak to jest, że tyle się dzieje w różnych miejscach, gdzie mnie, Tapati, nie ma?
Poczuła ból na myśl, że nie może być wszędzie, że jest cały, ogromny świat, którego nigdy nie zobaczy. Nigdy go nie zobaczę, a on jest - myślała boleśnie zdziwiona. I nagle wydała się sobie bardzo mdła, przerażająco mała w porównaniu z ogromem wszechświata..
Nigdy do tej pory nie doznała takiego uczucia. Przeciwnie: często poruszona pięknem widoku, jak wówczas, gdy patrzyła na cudowną Równinę Wiatru Długich Noży u stóp tajemniczej Góry Arunczumalaj, rosła, wznosiła się, stawała się wszystkim, całym cudownym światem. A teraz czuła się tak przerażająco mała. I przytłoczona.
Przede wszystkim przytłoczona.
Pomyślawszy to, odruchowo uniosła głowę ku niebu, bo wydawało się, że to niebo ją gniecie. Ale nad jej głową i nad Jodłową polaną rozpościerała się piękna, błękitna chusta przyozdobiona miłymi, szarymi frędzelkami. Ta chusta była wspólnym dziełem Tapatika i Bimbla, którzy ją artystycznie wydmuchali odkurzaczem w grubej warstwie chmur. Co zrobili bynajmniej nie ze względu na stereolot (co tam znaczą chmury dla statku kosmicznego!), ale żeby przyjemniej było odlatywać przy ładnej pogodzie.
A jednak coś gniecie - pomyślała Tapati i rozejrzała się wokół, nieszczęśliwa.
- Jeżeli szukasz tej czarnej chmury, której nie można rozbić odkurzaczem, to ona jest tam - powiedział Bimbel i przyłożył do oczu swą ukochaną lunetę z nowymi szkłami, własnoręcznie przez niego, jedynaka Cioci Babili, wyszlifowanymi.
Tapati drgnęła i chciała odpowiedzieć, że nie interesuje się żadnymi chmurami, lub dać jakąś inną godną Bimblowych zaczepek odpowiedź, ale mimo woli spojrzała tam, gdzie on patrzył, i natychmiast o nim zapomniała. Czarna chmura istotnie była, tylko się trochę odsunęła. To znaczy widać było tylko jak gdyby grube, czarne łapy wsparte na jodłach (tuż przy skraju Polany) niby na laskach, a ponad tymi łapami chwiał się dziwaczny czarny łeb okrągłym, napuchniętym nosem celujący prosto w przygotowany do startu stereolot.
Ten łeb doprawdy mógł przerazić. Nie dlatego, żeby wyglądał wyjątkowo groźnie. Właściwie był śmieszny. Groteskowy jak głowa niedźwiedzia, w którego skórę lubią się przystrajać fotografowie w górskich kurortach. Tym bardziej więc, przez kontrast, budził grozę na skutek emanującej od niego szczególnej, złośliwej zaborczości.
Jakby czekał, żeby nas pożreć - pomyślała Tapati i zbladła.
- Ja ci mówię, że ta chmura nas zje! - rzekł z satysfakcją Bimbel. - Otworzy tę czarną paszczę i chaps! - nie ma stereolotu! W jej brzuszysku musi być okropnie ciemno, ha! ha! ha!
W śmiechu Bimbla dźwięczał strach.
Czas, kiedy jedynak Cioci Babili marzył o katastrofie, należał do przeszłości. Już na Szmaragdowej Gwieździe Bimbel dowiedział się, że byłaby to katastrofa i dla niego. Co nie wydawało mu się zachwycającą perspektywą. Zwłaszcza od momentu, gdy zrozumiał, że zależy mu na Tapatiku. Nie potrafił jednak odmówić sobie przyjemności straszenia kuzynki. Czym wywoływał przeważnie wręcz przeciwny skutek. Bo ze złości i urazy Tapati zapominała o strachu. Tak jak właśnie teraz.
- Mnie się coś wydaje, że jeżeli ta chmura ma na kogoś apetyt, to na ciebie - rzuciła ostro, czego zaraz pożałowała. Wyrządzanie komukolwiek przykrości przekraczało jej siły: zbyt ją to samą bolało...
- Tapati! Bimbel! Co się z wami dzieje? Czekamy na was! Szybko wbiegli po schodkach do stereolotu. A po chwili nie było już schodków. Znikły wewnątrz pojazdu.
Na Polanie odprowadzający wyciągnęli chusteczki.
- Do zobaczenia! - krzyknęli chórem. (Chusteczki zatrzepotały niby stado spłoszonych gwizdem białych gołębi).
- Do zobaczenia! - zawołał Dziadek wychylając się z okienka. -Nie bójcie się o nas! Wrócimy.
Dziadek mówi w taki sposób, jakby chciał przekonać sam siebie - zdziwiła się Tapati.
Nie tylko ona to spostrzegła. Babcia, która podczas startu nie wchodziła do kabiny pilota, bo Dziadek tego nie lubił, teraz weszła tam zaraz po włączeniu silników. A Dziadek nie protestował...
Stereolot śmignął w górę jak strzała. Dziadek jednak zdążył zauważyć, że czarna chmura, przycupnięta na skraju Jodłowej Polany, podniosła swój groteskowy łeb.
- Hm, tak - mruknął gryząc z irytacją cybuch wygaszonej ze względów bezpieczeństwa fajki.
- Mówiłeś coś, Tiku? - spytała Babcia siadając obok.
- Nic nie mówiłem - burknął Dziadek. - Która godzina? Babcia nie zdążyła odpowiedzieć. Do kabiny pilota bowiem wpadł Tapatik.
- Dziadku! Babciu! Ta czarna chmura leci za nami! - wrzasnął radośnie. - Sunie jak czołg! Ja bym w nią wygarnął z miotacza laserowego. Żeby się rozleciała jak ten gliptodont na Wielkiej Mesie, którego ja rozleciałem! Tapa-ti-ti!
- Patrzcie go, bohater się znalazł! - warknął Dziadek. - Z miotacza laserowego! Chmury wykurza się odkurzaczem.
Tapatik wzruszył ramionami i wyszedł jak niepyszny. Gdybym ja był dowódcą - pomyślał buntowniczo - to bym nie lekceważył czegoś, co może okazać się groźne!
I żeby się jeszcze bardziej podjudzić, zaczął sobie przypominać wszystkie zasłyszane w domu (zwłaszcza z ust Mamy i Tatusia) uwagi na temat niepoprawnej lekkomyślności Dziadka. Co było już zdecydowanie brzydkie. W dodatku naprawdę się ucieszył, kiedy zobaczył, że odkurzacze są bezsilne wobec zagadkowej chmury. Nie tylko jej nie rozproszyły, o czym już poprzednio było wiadomo, ale wbrew temu, co sądzili obaj z Bimblem, nie odpychały jej.
- Sama się wtedy odsunęła znad Polany - stwierdził triumfalnie Tapatik. - Trzeba do niej strzelać! Strzelać, powiadam!
- Myślisz, Tapatik, że za tym kryją się Mandiable? - spytała cicho Tapati.
Rozszerzonymi oczami wpatrywała się w chmurę, która płynęła za stereolotem niby złapany na harpun wieloryb za holującą go ku statkowi-bazie łodzią wielorybniczą. A wieloryb, nawet martwy, budzi przerażenie...
- Ech, zaraz Mandiable! - obruszył się Tapatik, trochę jednak zaniepokojony. - To na pewno jakaś tutejsza, ziemska chmura. A na Ziemi mogą być chmury, na które nasz odkurzacz nie działa.
- No dobrze, ale dlaczego ona za nami leci? Sam przecież mówiłeś, że trzeba do niej strzelać!
- No, ja chciałem tak, na wszelki wypadek. Nigdy nic nie wiadomo.
- Ja wam mówię, że to wcale nie jest chmura. To jest coś żywego - oznajmił spokojnie Bimbel. - I myślę, że zamiast gadać, należy zameldować Dziadkowi, że nie daliśmy rady wykurzyć tego odkurzaczem. Ono się przebudowuje, patrzcie! Jakby się do czegoś szykowało.
Rzeczywiście! Chmura zmieniała kształt. Puchła wszerz. Jej boki wydymały się i wydymały, aż przestała przypominać wieloryba i upodobniła się dla odmiany do monstrualnej głowy żabiego samca, koncertującego wieczorem w pokrytym rzęsą stawie.
Tapatik zamarł z ręką zaciśniętą na wyłączonym odkurzaczu.
- Melduj! - rzekł z naciskiem Bimbel.
Tapatik chciał go spiorunować wzrokiem i powiedzieć: nie ty jesteś dowódcą, w porę jednak uświadomił sobie, że choć sam też (tym razem) dowódcą nie jest, to jest jednak wnukiem dowódcy i nie przystoi mu wdawać się w niepoważne utarczki, skoro sytuacja wymaga zdecydowanego działania.
- Na wszelki wypadek nie spuszczaj z niej odkurzacza - powiedział i pobiegł do kabiny pilota, gdzie Dziadek ssał cybuch wygasłej fajki, z miną niemowlaka stwierdzającego, że smoczek nie wiadomo dlaczego nabiera paskudnego smaku.
- Dziadku! Odkurzaczem nic nie da się zrobić. A ona się zmienia, ta chmura. Po obu bokach robią jej się balony i są coraz większe i większe. Ja myślę, że trzeba by wyjąć mio...
- Myśleć to ja będę! - warknął Dziadek i wyjął fajkę z ust. - A ty leć migiem do kuchni i powiedz XL-owi, żeby natychmiast zabrał się do przygotowania jak największej ilości lodów śmietankowych. Migiem!
Zdumiony Tapatik wykonał rozkaz.
A wtedy Dziadek zwrócił się z kolei do Babci.
- Ty, Dusieńko, zastąpisz mnie przy sterach - rzekł, poprawiając swą czerwoną chustkę w żółte grochy. - Ja muszę kierować akcją.
Mówiąc unikał wzroku Babci jak ktoś, kto ma nieczyste sumienie. Czego Babcia (zawsze przecież taka domyślna) w danym momencie zupełnie nie rozumiała! Ale naturalnie nie był to moment do zastanawiania się nad odcieniami Dziadkowej mimiki.
- Powiedz XL-owi, żeby nie zużył wszystkiego świeżego mleka - rzekła przesiadając się na fotel pilota. - Niech weźmie to z niebieskich puszek.
- Akurat będę zawracał sobie głowę jakimiś puszkami! - warknął Dziadek już w progu.
Zamierzał jednak przekazać XL-owi polecenie Babci. Nie zdążył. Ledwo bowiem wszedł do kuchni, gdy zrobiło się ciemno. Podstępna, zdradziecka ciemność zagarnęła statek.
- Ratunku! Porwali nas! - krzyknął Bimbel wypuszczając z rąk odkurzacz.
Tapati nie krzyknęła. Podniosła tylko ręce do oczu. Jakby chciała odeprzeć ten widok: dwa potworne, puchnące do monstrualnych rozmiarów czarne balony suną z nieprawdopodobną szybkością na statek i zamykają go między sobą.
Umierała. Przez sekundę. Tyle czasu minęło, zanim Dziadek znalazł najbliższy kontakt i zapalił światło.
- Nie bać się! - huknął. - XL, zabierz wszystko do kabiny głównej i rób te lody! Muszą być mocno zamrożone. Pomóżcie mu przenosić.
- Niech się nie plączą pod nogami - burknął robot kuchenny -Będzie szybciej.
Uwijał się, jakby miał nie dwie, ale dziesięć rąk zaprogramowanych do stu czynności. Drucik na jego czole niebezpiecznie poczerwieniał (co świadczyło o przeciążeniu). Dziadek naturalnie zapomniał o poleceniu Babci dotyczącym świeżego mleka. Natomiast wbrew protestom XL-a, który nawet w tej chwili robił wszystko według najlepszej recepty na najlepsze lody śmietankowe, wlał do przygotowanej przez niego mieszanki cały znajdujący się w apteczce zapas... waleriany!
- Uwaga! - powiedział, kiedy z maszynki zaczęły wylatywać pierwsze śmietankowe kulki. - Wszyscy oprócz Bimbla ustawiają się przy iluminatorach. Otworzę je za minutę.
- Otworzysz, kiedy ta chmura jest na zewnątrz? - zaprotestował Tapatik.
- Rozkazy wykonuje się bez dyskusji - nie darował sobie Bimbel.
- Cisza! - huknął Dziadek. - Za pół minuty otworzę iluminatory. I będziemy rzucać lodami w chmurę. XL i Bimbel podają. Trzy, cztery. OTWIERAM. CISKAĆ.
Wbrew temu, czego się obawiał Tapatik (i nie tylko on), czarna chmura nie weszła do stereolotu przez otwarte iluminatory. Ona tylko jak gdyby pilnowała statku. Eskortowała go. A kiedy, zrazu przestraszeni, a potem coraz bardziej rozbawieni, zaczęli rzucać w nią kulkami lodów śmietankowych z walerianą, zobaczyli ze zdumieniem, że chmura te lody połyka! Ku każdej kulce wyskakiwał zielony, kosmaty jęzor i zagarniał ją z klaśnięciem przypominającym mlaskanie.
- A mówiłem, że to jest żywe - powiedział Bimbel, ale nikt tej uwagi nie dosłyszał.
Bo w miarę jak rzucali, te klaśnięcia czy mlaskania nasilały się. Zupełnie jakby tam, na zewnątrz stereolotu, odbywała się uczta źle wychowanych, mlaskających, siorbających istot. Stawało się to już doprawdy niesmaczne.
- Fuj - powiedziała Tapati i zdziwiła się, że jeszcze tak niedawno mogła się bać czegoś, co do tego stopnia nie umie się zachować przy jedzeniu!
Ale zlękła się znowu, bo XL oznajmił:
- Lody się kończę!
- Co teraz. Dziadku? - spytała siląc się na spokój.
- Nic - odparł Dziadek uśmiechając się złośliwie. - Zaczyna działać.
Chmura powoli odsuwała się od statku, a raczej jakby od niego bezwolnie odpadała, przejedzona, senna... A jednocześnie bladła. Pokrywała się popielatoszarą bladością, jaką przybiera twarz zemdlonego czarnoskórego. Wreszcie dziwacznie zawirowała wokół swej osi (robiło to wrażenie, że zbiera ostatki sił, aby bronić się przed ogarniającą ją słabością), zabawnie fiknęła koziołka i - znieruchomiała, wystawiając ku górze olbrzymi, białawy brzuch.
- No! - powiedział Dziadek ocierając pot z czoła. - A teraz gazu! Musimy być daleko, zanim toto się ocknie.
I poszedł zluzować Babcię przy sterach.
- Obawiam się, Dusieczko, że nabrudziliśmy - rzekł potulnie. Za potulnie.
Babcia tym razem jednak zaczęła się domyślać, o co chodzi: zapach waleriany rozpełzł się po całym stereolocie... Udała się więc do apteczki, a zobaczywszy, że Dziadek zużył cały zapas, znacząco pokiwała głową i westchnęła.
- Nie rozumiem, Babciu, dlaczego Dziadek wlał do lodów walerianę. Chciał przecież uśpić to chmurzysko i miał tu butlę Nalewki Nasennej - powiedziała, stając obok niej, Tapati.
- Nie rozumie, ha! ha! ha! - zaśmiał się Tapatik. - Dziadek śpi jak suseł i tego lekarstwa nie potrzebuje. A waleriany nie znosi i nie znosi, jak się go uspokaja. Więc teraz Babcia nie będzie już miała czym go uspokajać, jak Dziadka poniesie i Dziadek narozrabia, ha! ha! ha!
- Tapatik! Przynieś ścierkę i wytrzyj te plamy na podłodze -powiedziała surowo Babcia.
- Babciu, ty wiesz, dlaczego ta chmura nas zaatakowała? -spytała Tapati.
- Nie wiem, dziecinko. Może dowiedziała się, że nasz XL robi pyszne lody śmietankowe - odparła Babcia i pocałowała ją w rozpalone od nadmiaru wrażeń czoło.
Ach, ta Babcia! Roześmiana, uspokojona (chwilowo) Tapati poszła pomagać przy sprzątaniu. A Babcia założyła okulary i wyjąwszy z apteczki pudełko z Różnymi Maściami zaczęła szukać maści
X przeciw odmrożeniom. Bo nie bez słuszności przypuszczała, że ciskając mocno zamrożonymi lodami można odmrozić sobie ręce.
Uprzątnięcie śladów walki (tak to buńczucznie nazwał Tapatik) trwało dosyć długo: niełatwo jest robić cokolwiek zdrętwiałymi, piekącymi dłońmi. W końcu jednak kabina główna i kuchnia lśniły czystością. Tylko zapachu waleriany w żaden sposób nie dało się usunąć. Babcia rozpyliła wszędzie swój Puder z Wiosennych Pyłków Kwiatowych, ale natychmiast powstał z tego Puder z Wiosennych Pyłków Kwiatowych o zapachu waleriany...
- O raju, to teraz jeszcze gorsze! - skrzywił się Tapatik. - Przydałby się jakiś kot. Koty uwielbiają zapach waleriany. Więc gdyby tu był jakiś kot, to na pewno szybko by ten cały zapach wywąchał.
- Mógłby się akurat trafić taki kot, który tego zapachu nie cierpi, i dopiero byśmy z nim mieli - wtrącił Bimbel bez większego zapału, ot, byle zaznaczyć, że on w każdej sprawie ma swoje własne (najczęściej odmienne niż inni) zdanie.
Był bardzo zmęczony. I markotny. Stała się bowiem rzecz niesłychana. Kiedy przystąpili do uprzątania śladów walki, XL najspokojniej w świecie polecił mu wytrzeć podłogę w kuchni (robot kuchenny jemu, jedynakowi Cioci Babilil) i Babcia nie zaprotestowała. O, Bimbel już od dawna zrozumiał (co nie znaczy, że się z tym pogodził), że odkąd opuścił (z własnej woli) Tapatię, przestały się liczyć jego przywileje jedynaka. Żeby jednak kazano mu wycierać zachlapaną przez robota kuchennego podłogę? Nie, takiego pohańbienia doprawdy się nie spodziewał. Zaszył się więc w kąt (jak to czynił na początku Wyprawy Tapatików) i siedział nachmurzony, osowiały.
Jak trochę odpocznę, to się zastanowię, czy jednak nie powinienem się zemścić - pomyślał. Ledwo myśl o tym, że znowu ma powody, aby się mścić, przyszła mu do głowy, jego serce zabiło radośnie, a jednocześnie poczuł wielką, oszałamiającą ulgę. Jakby nagle i niespodziewanie ktoś przeciął krępujące go więzy.
Na wszystkich Braci Dobrze Czyniących! Znowu mogę być Bimblem - ucieszył się i dopiero teraz pojął, jak bardzo się nudził, jak bardzo był nieswój od czasu, gdy po wydarzeniach minionej wiosny wdzięczność i podziw dla Tapatika wzięły górę nad jego bimblowatą naturą...
Poczekajcie, jeszcze zobaczycie! - myślał w upojeniu.
Przyłożył do oczu swą ukochaną lunetę i spojrzał w dół, mając cichą nadzieję, że ta czarna chmura już się obudziła i może rozpoczęła pogoń. Ale chmury nie było widać.
Niemal jednocześnie Dziadek też popatrzył w dół i stwierdziwszy to samo: że nie widać jego przemyślnym fortelem pokonanej chmury, poczuł, że umiera z głodu i w ogóle najwyższy czas, aby ktoś (wszystko jedno kto, ale najlepiej Babcia) powiedział parę miłych słów na temat jego wspaniałych talentów strategicznych. Włączył więc automatycznego pilota, wstał z fotela i poprawiwszy swą okropną czerwoną chustkę w żółte grochy, zawadiacko wkroczył do kabiny głównej. To znaczy zamierzał wkroczyć. Zatrzymał się w progu, zdjęty obrzydzeniem.
- Fuj! Co tu tak ohydnie śmierdzi?! - zagrzmiał zatykając palcami nos. - No jasne! Wystarczy, żeby nie było mnie pięć minut, a od razu coś sknocone. Nie rozumiem, Dusiu - popatrzył oskarżycielsko na Babcię - dlaczego nie kazałaś wywietrzyć tego obrzydlistwa!
- Jakiego obrzydlistwa, Tiku? - spytała Babcia, dyskretnie mrugając do dzieciaków: - Czy wy coś czujecie?
- Myyy?! - zawołały jak najpoważniej w świecie bliźniaki (Bimbel milczał w swoim kącie i uśmiechał się złośliwie).
- Jak to, nie czujecie?! - oburzył się Dziadek. - Przecież tu pachnie jak... jak... - nos Dziadka podejrzliwie węszył - jak w sklepie perfumeryjnym skrzyżowanym z apte...
Urwał i zaczerwienił się okropnie. Tak okropnie, że aż przykro było patrzeć. Nawet obcy by tego nie zniósł, a co dopiero Babcia!
- Wiesz, Tiku - powiedziała, niby to wielce zajęta sprawdzaniem, czy XL nakrył dobrze do stołu - uważam, że po prostu genialnie unieszkodliwiłeś to paskudne chmurzysko.
- Prawda? - rozpromienił się Dziadek. - Ma się tę głowę, no nie?
Pogwizdując podszedł do stołu i uniósł pokrywę wazy z zupą. I rozpromienił się jeszcze bardziej. Była to zupa jagodowa.
- Specjalnie na twoją cześć. Tiku - rzekła Babcia, a jej słowom towarzyszyło spojrzenie tak ciepłe i kochające, że wniebowzięty Dziadek zupełnie już odsunął w niepamięć swe „drobne potknięcie" z walerianą...
- No, to jemy! - zawołał rozpościerając na kolanach serwetkę. - Ja z góry proszę o dokładkę!
- Miejmy nadzieję, że ta czarna chmura nie lubi zupy jagodowej - rzekł nagle Bimbel. - Bo coś mi się wydaje, że się obudziła.
Wszyscy (poza Dziadkiem) rzucili się do iluminatorów.
- Wracać! - huknął Dziadek. - Dajecie się nabierać na... - tu Dziadek zmierzył Bimbla wzrokiem Jowisza Gromowładnego (nie wiem, jaki to wzrok, ale na pewno bardzo straszny) - wybitnie niesmaczne żarty. A jeżeli ty, Bimbel, nie jesteś głodny, to chętnie zjem twoją porcję!
Bimbel (rozżalony) choć istotnie pozwolił sobie na żart, miał olbrzymią pokusę, aby obrazić się i nie jeść. Ale był za bardzo głodny. Co go jeszcze bardziej rozjątrzyło. Nie odezwę się do nich do samego wieczora - pomyślał.
Na razie zresztą nikt się nie odzywał. Jedli w milczeniu, bardzo porządnie, bez żadnego mlaskania, cicho, i być może, właśnie dlatego Tapati przypomniała sobie między drugim daniem a deserem tamto wstrętne mlaskanie i siorbanie. I od razu powróciły wszystkie niepokojące pytania.
- Dziadku?
- Słucham cię, kruszynko - rzekł Dziadek, wycierając umazane na jagodowo wąsy.
- Czy ta chmura to... sprawka Mandiablów?
- Hm - mruknął Dziadek usiłując nadziać na widelec okruszek chleba. - No cóż, myślę, że tak. To znaczy myślę, że Mandiable o nas wiedzą. I coś mi się wydaje, choć może się mylę, że z jakichś im tylko znanych na razie powodów chcą nam przeszkodzić w dostaniu się na Księżyc. Dlatego skierowali na nas ten... obłok biologiczny. I całe szczęście, że biologiczny, a nie chemiczny. Z chemii zawsze miałem dwóję, a na jedzeniu to ja się znam!
- O czym na szczęście Mandiable nie wiedzą - wtrąciła Babcia.
- Ależ, Dziadku, to chyba bardzo niedobrze, że oni o nas wiedzą - dopytywała się dalej Tapati.
- Przeciwnie, kruszynko. Od czasu Wielkiej Wojny, kiedy ostatecznie przegrali, mają okropnego stracha przed Tapatikami. Ba, przed wszystkim, co żyje na Tapatii! Mówię ci, że teraz właśnie gorączkowo się naradzają, czy warto atakować Ziemię, skoro my na nią przylecieliśmy! No, naturalnie, będą próbowali nas trochę, euch, postraszyć. Będą usiłowali nam przeszkadzać... a zwłaszcza nas przechytrzyć. Ale widzisz, kruszynko, oni nie wiedzą nie tylko tego, że znam się na jedzeniu. Więcej, oni nie wiedzą, jaki ja jestem chytry. Ha! ha! ha!
Śmiał się tak serdecznie i z taką wiarą w siebie, że Tapati natychmiast przestała zadawać sobie niepokojące pytania. I tylko Babcia wiedziała, że ten śmiech jest odrobinę za głośny, i że Dziadek odrobinę za bardzo się przechwala... Co oznaczało, że nie jest tak bardzo pewien siebie, jak chce to okazać...
- Po obiedzie zastąpię cię przy sterach, Tiku - powiedziała dając znak XL-owi, że może wnosić deser. - Myślę, że dobrze ci zrobi mała drzemka.
- Jak uważasz, Dusieńko - zgodził się Dziadek i ziewnął. - Ale najpierw wypalę sobie fajeczkę.
Od obiadu aż do wieczora nic specjalnego się nie wydarzyło. Warto zanotować tylko jeden fakt: dym dziadkowej fajki zmógł walerianę. Całe szczęście, bo nawet już robot kuchenny XL zaczął skarżyć się na ból głowy.
Położyli się spać wcześniej niż zwykle i ledwo przyłożyli głowy do poduszek - zasnęli.
Tapatik, który sypiał niemal równie dobrze jak Dziadek, ale o wiele czujniej, obudził się mniej więcej po dwóch godzinach. Z bardzo nieprzyjemnym uczuciem, że ktoś na niego patrzy. I to w sposób najbardziej nieprzyjemny z nieprzyjemnych: stojąc za jego łóżkiem, od strony głowy.
- To ty, Bimbel? - spytał szeptem.
Odpowiedziała mu cisza. Rozespany i zły, wyciągnął na wszelki wypadek scyzoryk (przechowywany, jak pamiętacie, w kapciu) i spojrzał do tyłu. Nie zobaczył nikogo. Dla świętego spokoju rozejrzał się jeszcze po całej kabinie. Wyglądała zupełnie zwyczajnie i swojsko w łagodnym, niebieskawym świetle zapalonej nad drzwiami małej lampeczki Do Rozjaśniania Nocnych Ciemności.
E, coś mi się śniło - pomyślał i naciągnął koc na głowę. Przez chwilę, zanim zapadł w sen, przypomniał sobie bitwę z chmurą
X myśląc o Dziadku z podziwem. - Lody z walerianę. A ja chciałem użyć miotacza laserowego! Ten Dziadek. Ale i ja jeszcze kiedyś... - zasnął.
VV jakiś czas potem, może po półgodzinie, obudził się Bimbel. Z identycznym uczuciem, że ktoś na niego patrzy. Od tyłu. Niewiele myśląc wyciągnął spod poduszki (ze specjalnie dla niej wyznaczonego miejsca) swą ukochaną lunetę i wycelował ją w ciemność za łóżkiem. Luneta przybliżyła ścianę kabiny, na której Babcia powiesiła (aby zasłonić dziurę) kwiecisty kilim własnoręcznie utkany przez Piastkową Mamę. Bimbel miał dziwne wrażenie, że dwa wspaniałe, żółte słoneczniki, pyszniące się pośród innych kwiatów, lekko drgnęły. Ponieważ jednak w tym właśnie momencie zamrugał powiekami, pomyślał, że to złudzenie optyczne i ułożył się z powrotem do snu.
Tapati ocknęła się najpóźniej. Spała krótko i nie wiedziała, dlaczego się obudziła. Była zła. Miała taki piękny sen! Śniło się jej, że szczęśliwa i radosna leży w miękkiej, pachnącej trawie wiosennej łąki, a nad nią unoszą się dwa cudowne złote motyle...
Dlaczego się obudziłam? - myślała z żalem.
Żal był tak dojmujący, że aż jej przeszkadzał. Leżała długo z otwartymi oczami i opowiadała sobie - jak to często robiła w czasie bezsennych godzin - wymyślaną na poczekaniu bajkę, której główną bohaterką była naturalnie ona, Tapati, i - tym razem - dwa złote motyle z jej snu. A zasypiała z niejasnym wrażeniem, że jednak kiedyś (kiedy? gdzie?) te motyle (czy to były motyle?) widziała...
Rozdział IV
Dziadek zarządził pobudkę o świcie, utrzymując, że jest to najlepsza Pora do Lądowania na Naukowych Stacjach Orbitalnych. Chociaż nigdy na żadnej nie lądował. Więcej: nie miał pojęcia, jak się na czymś takim ląduje. Możliwe, że dlatego zasiadł przy sterach w nie najlepszym humorze.
Okazało się jednak, że tego ranka humor nikomu nie dopisywał. Wstali rozdrażnieni, niespokojni. W dodatku absolutnie nie wiedzieli dlaczego. Toteż nikogo nie mogli obarczyć odpowiedzialnością za ten wysoce denerwujący stan rzeczy.
- Spróbujmy zgadnąć, co nam właściwie jest - zaproponowała Babcia, gdy wzajemne docinki i uszczypliwości zaczęły niebezpiecznie zbliżać się do bimblowatej normy. - Nie wiem jak wy, ale ja czuję się tak, jakby mi się dziś w nocy śniło coś nieprzyjemnego. Coś takiego, co jest nieprzyjemne jeszcze po obudzeniu.
- A mnie, Babciu, właśnie śniło się coś bardzo ładnego - powiedziała Tapati. - Tylko ani rusz nie mogę sobie przypomnieć co. I chyba to tak mnie drażni.
- A ja zasnąłem i obudziłem się nie wiadomo dlaczego - rzekł z urazą Tapatik. - I wydawało mi się, że ktoś na mnie patrzy.
- A mnie się wydawało, że to na m n i e ktoś patrzy - wtrącił Bimbel, zdecydowany bronić swego pierwszeństwa we wszystkim ciekawym, co się kiedykolwiek gdziekolwiek przydarza. - Tak jakby z tego kilimu - machnął lunetą w stronę ściany.
- O, już wiem, co mi się śniło - przypomniała sobie Tapati, spojrzawszy na dwa złote słoneczniki płonące wśród wiosennej zieleni niby oczy słońca. - Śniło mi się, że leżę na łące, a na mnie patrzą złote oczy. Nie, zaraz... To chyba nie były oczy. To były dwa złote motyle. Latały nade mną, takie piękne. Motyle. Jestem pewna. Ale dlaczego wydaje mi się, że to były oczy?
- Myślę, moi kochani - podsumowała Babcia - że dziś w nocy mieliśmy podobne sny. I dlatego...
- Dusiu! Gdzie jesteś? Czekam na ciebie od godziny - krzyknął Dziadek (przebywający w kabinie pilota od piętnastu minut).
Tapatik szelmowsko przymrużył oko.
- Oho! Dziadek coś bardzo pilnie potrzebuje Babci. Zdaje się, że niedługo będziemy lądować! Popatrzcie sobie przez okienka, a ja idę do kabiny pilota. Lepiej, abym tam teraz był - dodał i odszedł z bardzo ważną miną.
- Ale mu uderzyło do głowy - rzekł Bimbel uśmiechając się krzywo. - Już zapomniał, jak umierał ze strachu, kiedy zrobiłem mu kawał i włączyłem silniki!
Tapati udała, że nie słyszy. Była zbyt przejęta. Zabrawszy ze sobą swego ukochanego Złotego Misia, żeby jej było raźniej, usiadła przy iluminatorze i wyjrzała.
W przestworzach nieba szybował wielki ptak: Naukowa Stacja Orbitalna. Słoneczne baterie umieszczone prostopadle do kadłuba wyglądały jak rozpostarte szeroko nieruchome skrzydła. Wschodzące słońce powlekało je pięknym, różowym lśnieniem. A sunące niżej obłoki przypominały wysłane bladoróżowym puchem gniazdo, z którego ten ptak przed chwilą wyleciał.
- Pięknie! - szepnęła Tapati w ucho swego Złotego Misia. -Ale jak na tym usiąść?
Dziadek, obserwujący Stację w nastroju nieco mniej poetyckim, zadawał sobie podobne pytanie.
- Na stożku wykluczone - mruczał niby to do siebie, ale tak, żeby Babcia słyszała. - Na bateriach?
- Myślę, Tiku, że najlepiej na którymś z cylindrów - podsunęła uprzejmie Babcia. - Tam będzie najłatwiej.
- Ja nie myślę o tym, gdzie najłatwiej, tylko gdzie będzie najlepsze miejsce do wstrzelenia się w księżycowe promieniowanie -rzekł Dziadek obrażonym tonem. - A w ogóle to myślę, Dusiu, że ty wylądujesz. Bo ja muszę szybko obliczyć, euch... kąt startu. Nie będziemy przecież na tej Stacji wiekować.
- Naturalnie, Tiku - powiedziała Babcia jeszcze uprzejmiej i siadła przy sterach.
- Tylko nie zapomnij, że to nie jest planeta ani nawet planetoida, tylko coś bardzo małego - przykazał Dziadek surowo i wyciągnął z szuflady arkusz pokryty cyframi, wśród których tu i ówdzie (dla urozmaicenia) pląsały zabawne, najczęściej karykaturalne rysuneczki.
- Pomóc ci w czymś, Babciu? - spytał bezczelnie Tapatik (bezczelnie, ponieważ wiedział doskonale, że za żadne skarby świata nie wylądowałby w takim miejscu).
Dziadek dopiero teraz go zauważył. Gwałtownie odwrócił się do niego.
- A ty co tu robisz? - huknął, niezadowolony.
Gwałtowny ruch i huknięcie spowodowały, że Babcia, która w tym właśnie momencie opuszczała podwozie, wylądowała z nieco mniejszą precyzją niż zwykle. Stereolot podskoczył lekko i niebezpiecznie ześliznął się ku krawędzi „płyty lotniska", czyli cylindra Stacji.
- Cofnij - rzekł Dziadek, tym razem szeptem (świetnie wiedział, że zachował się w sposób co najmniej nieodpowiedzialny, czego długo nie mógł wybaczyć Tapatikowi).
Babcia wrzuciła bieg wsteczny i ostrożnie podprowadziła stereolot ku środkowi cylindra. Na jej czole u nasady włosów zebrały się kropelki potu.
- Stoimy! Tapa-ti-ti! - zawołał radośnie Tapatik. - Wylądowaliśmy. Wylądowaliśmy na Ludzkiej Stacji Orbitalnej! Lecę popatrzeć, co robią Ludzie.
Nagle stereolot zachybotał się.
- To ty, Tapatik? - spytał groźnie Dziadek.
- Co ja? Znowu ja? Ja tylko stoję! A w ogóle już wychodzę! Stereolot zachybotał się znowu. Jakby go ktoś od zewnątrz lub od wewnątrz rozkołysał. I po tym drugim zachybotaniu bynajmniej się nie uspokoił. Dygotał jak w gorączce.
- Prr, stój - huknął Dziadek, bardziej zły niż przestraszony. -Febra go trzęsie czy co?
- Może to ci Ludzie? - rzekł z namysłem Tapatik. - Może Oni coś robią i nas trzęsą. Chodźmy zobaczyć, Dziadku.
- Najpierw musimy jakoś zaradzić tej trzęsionce. Spaść, nie spadniemy, ale nie lubię, jak mną potrząsają. A poza tym start byłby bardzo utrudniony. Co tu zrobić? - zastanawiał się postukując fajką o obcas sandała.
- Ja jednak jestem zdania. Tiku, że lepiej byłoby znaleźć najpierw przyczynę - wtrąciła spokojnie Babcia.
Dziadek zamierzał skrzywić się lekceważąco, ale nie zdążył, bo do. kabiny weszła Tapati.
- Dziadku, Babciu! - wołała, przejęta. - Chodźcie popatrzeć! Oni się gimnastykują, ci Ludzie! To znaczy jeden się gimnastykuje, a drugi sprząta. I mają w środku wielki globus. I bibliotekę.
- Jest ich tylko dwóch? - spytał Dziadek.
- Dwóch.
- I tylko jeden się gimnastykuje?
- Jeden, Dziadku - odpowiedziała zdziwiona Tapati. - Oj! -krzyknęła i uchwyciła się framugi drzwi, bo stereolot zachybotał się tym razem już stanowczo przesadnie. - Co się dzieje?
- Skocz po skocz, kruszynko - rzekł z nagle obudzoną energią Dziadek. - Przynieś wszystkie taśmy. I te szerokie, i te wąskie. A ty, Tapatik, przynieś drabinkę sznurową i linę ubezpieczającą. Wyjdziesz na zewnątrz i przylepisz statek skoczem do Stacji.
- Tak jest! - wrzasnął Tapatik, uradowany perspektywą niezwykłej przechadzki.
- Muszę uspokoić stereolot przynajmniej na pięć minut, Dusiu -wyjaśnił Dziadek, choć Babcia o nic nie pytała. -1 zaraz startujemy. Nie sądzę, żeby Stacja trzęsła się od tego, że jeden człowiek robi gimnastykę. To nasz stereolot się trzęsie, nie Stacja. Przyczyna jest, ale nie mamy czasu na jej szukanie, i nie to jest naszym celem. Im szybciej więc wystartuję, tym lepiej.
- A ten... kąt promieniowania jest właśnie taki, jaki powinien być? - spytała patrząc na tablicę z przyrządami Babcia.
- Mniej więcej - odparł wymijająco Dziadek. - Zorientuję się dokładnie, jak przestaniemy się trząść.
Tapatik zużył prawie cały zapas taśmy klejącej na przylepienie stereolotu do Stacji. A zrobił to nie z istotnej potrzeby. Połowa zupełnie by wystarczyła. Po prostu chciał przedłużyć sobie przyjemność.
Korzystając z tego, że lina ubezpieczająca była długa, biegał po całej Stacji. Stukał do wszystkich czterech okien, wołał: „a kuku", i w ogóle robił najprzeróżniejsze grymasy.
- Nie mogłem odżałować, że mnie nie widzą - powiedział, gdy wreszcie, przynaglony przez Dziadka, wrócił.
Prawdę powiedziawszy, Dziadek się spieszył. Stereolot, przylepiony do Stacji, już się nie chybotał, ale przez jego ściany przebiegało dziwne drżenie.
- A może. Dziadku, to dlatego, że jesteśmy w smudze tego promieniowania? - spytała Tapati. - Ono przecież działa przyciągająco na materiał, z którego jest zrobiony stereolot. Więc może już ustaw stereolot pod takim kątem, żeby mogło go wciągnąć.
- Zaraz, zaraz - mruknął Dziadek przeszukując wszystkie kieszenie. - Gdzie u licha podziała się moja lupa? Bez niej nie mogę zrobić dokładnego namiaru. Kto mi zabrał moją lupę? Przyznać się. Szukać! Bo zostaniemy tu do końca życia!
Rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie. Brał w nim udział nawet robot kuchenny XL, robiąc przy okazji porządek w kredensie. Wszyscy żałowali, że nie ma Zgryzika - specjalisty od znajdowania zagubionych rzeczy.
Jeżeli ja znajdę - myślał Bimbel - to wcale im nie powiem.
I los, który podsłuchał jego myśli, zrobił mu złośliwego psikusa. Tak Bimbel sam określił wydarzenie, które zaraz potem nastąpiło. W pewnym momencie bowiem, szukając, nie bardzo wiadomo dlaczego wszedł na nocną szafkę przy swoi m łóżku, po czym nie bardzo wiadomo dlaczego stracił równowagę i spadł. Spadając uchwycił się pierwszej lepszej rzeczy, która była w zasięgu jego ręki, czyli zawieszonego na ścianie kilimu. Mimo to spadł, a nocna szafka, która przewróciła się w ślad za nim, boleśnie uderzyła go w piętę prawej nogi.
Próżno jednak oczekiwał okrzyków współczucia oraz tego, że ktoś go podniesie (lub bodaj pomoże się podnieść). Bo oto spod nocnej szafki wypadła poszukiwana lupa i potoczyła się prosto pod nogi właściciela, czyli Dziadka.
- Jeest! - krzyknął Dziadek tonem spikera relacjonującego mecz piłkarski i chciał wykonać taniec triumfalny. Ale zdążył wykonać zaledwie pół tanecznego obrotu i - zamarł. Zamarli wszyscy prócz Bimbla, ciągle oczekującego, ze ktoś podniesie go z podłogi. Osłupiałymi oczami wpatrywali się w ścianę, na której jeszcze przed chwilą wisiał kilim, a raczej w dziurę, którą ten kilim zasłaniał. W dziurze siedział... Kot Niepowszedni z Lipowej Doliny! I trząsł się, a raczej raz po raz się otrząsał, jakby chciał zrzucić milion pcheł buszujących w jego sierści.
- Coś podobnego - szepnął Dziadek, odzyskawszy zdolność mówienia.
- Znowu ktoś jedzie na gapę! W każdej wyprawie ktoś jedzie na gapę! -wrzasnął Tapatik. - Dziadku! To on tak trzęsie stereolotem! To on!
- Jak ty się zachowujesz, Tapatik - powiedziała z niesmakiem Babcia. - Bądź co bądź mamy gościa i najpierw należy się przywitać. Witamy cię na pokładzie naszego statku. Kocie Niepowszedni.
Kot Niepowszedni nie odpowiedział. Patrzył swymi cudownymi oczami, które nie wyrażały nic (lub nic, co można by zrozumieć), i w dalszym ciągu się trząsł.
- Czy mógłbyś powiedzieć przynajmniej, dlaczego tak się trzęsiesz? - spytał Dziadek siląc się na swobodę.
Złote oczy Kota Niepowszedniego zwęziły się w dwa złote ostrza (kto wie, co to oznaczało). Zgromadzeni wokół niego czekali w napięciu, choć byli pewni, że nie raczy odpowiedzieć.
- Ja się nie trzęsę. Ja się otrząsam. Z odrazy. Jeżeli wam to cokolwiek mówi - odpowiedział jednak Kot Niepowszedni.
Po czym pięknym susem (przeskoczywszy leżącego na podłodze Bimbla) skoczył na środek kabiny, otrząsnął się ze wstrętem, przystanął, rozejrzał się i wolnym, dostojnym krokiem ruszył do łazienki. Skąd po chwili rozległ się charakterystyczny szum: Kot Niepowszedni robił sobie prysznic.
- Czy wy... coś z tego rozumiecie?- spytał niepewnie Dziadek. - A w ogóle - dodał, jak gdyby podjudzając sam siebie, by odzyskać utraconą pewność - kto to widział zapraszać się do kogoś w gościnę i otrząsać się z odrazy! Ładne mi wychowanie. Myślę, że nie powinniśmy czegoś takiego tolerować.
- Dziadku - przerwała mu Tapati (szczęśliwa, rozpromieniona Tapati) - ja myślę, że wiem. Ja myślę, że to jest taki kot, co nie lubi zapachu waleriany. I dlatego otrząsał się. Z odrazy.
- A to co innego - rzekł pojednawczo Dziadek. To mógł zrozumieć, sam tego zapachu (i smaku) nie znosił. -Ale dlaczego, na Wszystkich Braci Dobrze Czyniących, zaczął się trząść dopiero dziś rano?!
- Tym bardziej że w nocy nie spał! To on się tak na nas gapił - powiedział Bimbel straszliwie obrażonym tonem. -I wy się przejmujecie głupim kotem, zamiast zauważyć, że ja spadłem. I mogę potrzebować pomocy. Taka podzięka za to, że znalazłem lupę. Żeby ją znaleźć, przewróciłem na siebie szafkę. A szafka uderzyła mnie w piętę i nie będę mógł chodzić.
Dopiero teraz wszyscy uświadomili sobie, że Bimbel i szafka nocna leżą na podłodze...
- Mój ty biedaku - powiedziała Babcia (miała największe poczucie winy) podnosząc go i serdecznie przytulając do siebie. - Rzeczywiście, to bardzo brzydko z naszej strony, że zapomnieliśmy o tobie. Wybacz nam. To dlatego, że stało się coś absolutnie oszałamiającego. Ten kot...
- Ten kot mnie przeskoczył - rzekł Bimbel (rozkoszujący się tym, że wzbudził poczucie winy). - Oj, jak mnie boli noga!
- Tapati, dziecinko, przynieś z apteczki Płyn na Stłuczenia - powiedziała Babcia.- A ty, Tapatik, pomóż mi przenieść Bimbla na łóżko. Nie płacz, Bimbelku, zaraz zrobimy ci kompresik. No, już po strachu.
- Dziękuję ci, Bimbel, za znalezienie lupy, ale nie cackaj się zanadto z tą nogą - rzekł Dziadek. - A ty, Tapatik, chodź ze mną do kabiny pilota. Pomożesz mi przed startem.
- Fajowo! - krzyknął Tapatik, który w tym właśnie momencie, trzymając Bimbla za nogi, pomagał Babci ułożyć go na łóżku.
Z radości oraz pośpiechu puścił go tak gwałtownie, że jedynak Cioci Babili wydobył z siebie jęk autentycznego bólu: bądź co bądź miał piętę naprawdę (lekko) stłuczoną. A w dodatku Tapati strasznie długo nie wracała z Płynem na Stłuczenia.
Czyż można się temu dziwić, skoro powiemy, że apteczka znajdowała się w łazience, w której mył się pod prysznicem Kot Niepowszedni?
Tapati, zanim weszła (z mocno bijącym sercem) do łazienki, zapukała naturalnie do drzwi.
Kot Niepowszedni siedział na brzegu wanny i wycierał się Dziadkowym ręcznikiem do twarzy. Minę miał tak nieprzystępną, że Tapati po prostu bała się koło niego przejść. Chciała przemknąć się jak najszybciej, jak najszybciej zabrać lekarstwo i wyjść. A jednocześnie skrycie pragnęła czegoś wręcz przeciwnego: być tu jak najdłużej i patrzeć w złote oczy Kota Niepowszedniego... Tyle marzyła o nim od czasu tamtego jedynego (fascynującego, strasznego) spotkania przy Źródełku i tak bardzo chciała spotkać go znowu, choć jednocześnie trochę się tego spotkania obawiała!
I oto był tutaj (w stereolocie) on, Kot Niepowszedni, jedyne stworzenie na całym Pogórzu, które z absolutną obojętnością przyjęło fakt przybycia Tapatików na Ziemię, które ani razu nie zawitało do ich domu na podwieczorek. A ona, Tapati, jak wówczas przy Źródełku, patrząc na niego nie mogła zrobić najmniejszego gestu, dziwną a niepojętą siłą przykuta do miejsca. A przecież Babcia czekała na lekarstwo!
Muszę coś zrobić - myślała w popłochu. - Nie mogę się ruszyć, ale mogę coś powiedzieć. Tylko co? Aha, już wiem.
- Czy zechciałbyś mi wyjaśnić. Kocie Niepowszedni - spytała najgrzeczniej jak potrafiła - dlaczego otrząsałeś się z odrazy dopiero dzisiaj rano?
- Otrząsałem się na wspomnienie. Jeżeli może ci to cokolwiek powiedzieć - odparł Kot Niepowszedni.
Po czym powiesiwszy Dziadkowy ręcznik tam, skąd go wziął, wyruszył na obchód stereolotu. Zaczął od Schowka na Różne Potrzebne w Podróży Rupiecie, w którym niegdyś Chochla (inny pasażer na gapę) przeżyła najstraszliwsze w swoim życiu przebudzenie.
Był to najdziwniejszy start ze wszystkich dotychczasowych startów stereolotu Tapatików. Dziadek, po serii tajemniczych manipulacji z lupą, polecił Tapatikowi ponownie wyjść na zewnątrz i poodrywać skocz przylepiający statek do Stacji. Tapatik ochoczo wykonał rozkaz. Zaraz potem Dziadek usiadł przy pulpicie z przyrządami i - ledwo lekko dotknął drążków - stereolot frunął w górę!
Nikt, włącznie z samym Dziadkiem (mistrzem startów), czegoś takiego się nie spodziewał.
Robot kuchenny XL upuścił rondel z kapustą, który właśnie zdejmował z gazu.
Bimbel spadł z łóżka uderzając się (boleśnie) w stłuczoną piętę.
Kot Niepowszedni z Lipowej Doliny przejechał na hulajnodze, którą właśnie oglądał, przez cały Schowek na Różne Potrzebne w Podróży Rupiecie.
Stereolot wyrwał ku górze z nieprawdopodobną szybkością. Aż wreszcie Babcia przytomnie wyłączyła silniki i wtedy trochę zwolnił. W powietrzu wisiał zapach spalenizny.
Tapatik dotknął ręką ścian.
- Są ciepłe! - powiedział ze zdumieniem. - O mało nas ten pęd nie spalił!
- Nie wiedziałem, że to przyciąga aż tak silnie. Z moich obliczeń wynikało, że trzeba lecieć przy włączonych silnikach - rzekł Dziadek słabym głosem, bardzo się bowiem zdenerwował: to było przecież tak, jakby mu ktoś bez uprzedzenia wyrwał stereolot z rąk!
Nie zgodził się jednak, aby Babcia zastąpiła go przy sterach. Wypił tylko filiżankę mocnej herbaty i zamknął drzwi od kabiny pilota, prosząc, aby mu nikt pod żadnym pozorem nie przeszkadzał. Do odwołania.
Siedział mocno wparty w fotel i pilnie obserwował pulpit z przyrządami. Nic nikomu nie mówiąc, że te przyrządy dosłownie wariują. Raz po raz zapalały się (nie wiadomo dlaczego) różne lampki kontrolne i (z równie tajemniczej przyczyny) gasły. Strzałki wskaźnikowe tańczyły jak oszalałe z powodu bliskości bieguna igły magnetycznej. To wszystko nie miało zresztą żadnego znaczenia: stereolot musiał lecieć w tym kierunku, w jakim leciał, nie mógł zmienić kursu, był przyciągany.
Również w kabinie głównej atmosfera była niecodzienna. Tyle, że z zupełnie innego powodu. Na pozór życie toczyło się normalnie. XL gotował obiad. Babcia cerowała dziurę w kilimie. Tapatik studiował instrukcję obsługi miotacza laserowego, wypożyczonego, jak wiadomo, przez Dziadka z Muzeum Wojny. Bimbel, odwrócony do wszystkich plecami, patrzył przez lunetę wycelowaną w iluminator. Tapati... Tapati również wyglądała przez iluminator, naturalnie trzymając w objęciach ukochanego Złotego Misia. Ale patrzyła niezbyt uważnie. I nie tylko dlatego, że kolorowe jęzory, które tam na zewnątrz zdawały się lizać z ogromnym apetytem stereolot, budziły w niej lęk. Trzeba powiedzieć, że wszyscy czuli się okropnie nieswojo, jakby nie byli u siebie. Tak to właśnie odczuwali: jakby nie byli u siebie. Do tego bowiem stopnia wszystkim ciążyła obecność Kota Niepowszedniego z Lipowej Doliny. Choć on doprawdy do niczego się nie wtrącał.
Po dokładnej inspekcji statku usadowił się wygodnie w nogach łóżka Tapati i siedział pogrążony w milczeniu. Zapatrzony w jakiś punkt na przeciwległej ścianie. Absolutnie obojętny wobec wszystkiego. Straszliwie obcy. I niepojęty. Jego cudowne złote oczy świeciły intensywnym blaskiem, mimo że wcale nie było ciemno, rzucały długie lśniące promienie przeszywające wszystko na wskroś, prześwietlające jak promienie Roentgena, wydobywające - zdawało się - na światło dzienne najskrytsze myśli i tajemnice. Nie odpowiadał na zadawane mu pytania. Nie reagował na propozycje włączenia się do wspólnej zabawy czy pracy. Zupełnie jak... Gurul. Ale milcząca obecność Gurula nikomu nie przeszkadzała. Nawet się z niego trochę podśmiewali. Teraz zaś czuli się do tego stopnia nieswojo, że zaczęli mówić szeptem i chodzić na palcach. Jakby byli w gościnie u kogoś, kto ma na przykład Okropnego Pradziadka, który terroryzuje cały dom.
- Teraz wiem, jak się czują pisklęta, kiedy do ich gniazda kukułka podrzuci kukułcze jajo - szepnęła Tapati w puchowe ucho Złotego Misia.
Ona była najbardziej nieszczęśliwa. Miała przecież nadzieję, że między nią a tym niepojętym Kotem nastąpi porozumienie. Ale tak się nie stało. Czyżby więc przestała być tą Tapati, która według słów Babci przyciąga oryginałów i dziwaków jak światło - ćmy?. Która oswoiła Gurula?
- Ale on usadowił się na twoim łóżku, dziecinko - szepnęła Babcia przechodząc obok niej (na palcach) z zacerowanym kilimem.
Tapati spojrzała na nią z wdzięcznością. Zrobiło jej się trochę lżej...
Obecność Kota Niepowszedniego najmniej przeszkadzała Bimblowi. Bimbel bowiem, nie odrywając oczu od lunety wycelowanej w iluminator, rozpamiętywał w upojeniu wszystkie krzywdy, jakie go spotkały dzisiejszego dnia (plus ta jedna z wczorajszego). Wymieniał je sobie w kolejności, w jakiej następowały, i odwrotnie, a potem sam siebie przepytywał z nich na wyrywki, aż się rozrzewnił do łez: był prawie szczęśliwy...
Żeby tak jeszcze wydarzyło się teraz coś strasznego. Coś takiego, czego by się okropnie zlękli, a ja mógłbym się z nich śmiać, że się boją - marzył.
Nagle drgnął i nastawił soczewki lunety na ostrzejsze widzenie. Czyżby to już był ten drugi Księżyc? - pomyślał przejęty. - Możliwe, bo lecimy tak szybko jak w ogonie komety, a może jeszcze szybciej. Ale jeżeli to rzeczywiście jest ten Księżyc, to zdaje się, że oni będą naprawdę się bali. Ale przecież to jest...
Przez sekundę walczył z pokusą odwrócenia wzroku; w soczewce lunety rosło coś przerażającego, coś, na co strach było patrzeć. Po sekundzie skapitulował.
- Hej! Patrzcie! Popatrzcie! To jest jeszcze gorsze niż Szmaragdowa Gwiazda! - krzyknął wymachując radośnie lunetą. - Jeszcze gorsze! Jeszcze gorsze! Ha! ha! ha! Nawet nie wiecie! Zobaczycie!
W tej samej chwili drzwi od kabiny pilota uchyliły się lekko. Dziadek odwoływał zakaz, do kabiny można było już wchodzić...
Babcia i Tapatik natychmiast tam poszli. Tapati zaś, która siedziała przy iluminatorze, ale patrzyła właśnie na Kota Niepowszedniego (z cichą nadzieją, że on też na nią spojrzy), usłyszawszy triumfalne wrzaski Bimbla, odwróciła głowę i wyjrzała.
- Misiu - szepnęła unosząc swego ukochanego Złotego Misia do okna - Misiu, patrz!
Nieprzyjemne kolorowe jęzory wijące się uprzednio wokół stereolotu znikły bez śladu. Ach nie, nie znikły! Uniosły się w górę niby kurtyna i zwisały teraz wysoko, niczym niewinne frędzelki tej kurtyny, która unosząc się odsłoniła... cudowną salę balową! W mlecznej, opalizującej bieli gwiazdy i planety tańczyły wokół Słońca. Połączone srebrzystymi i kremowymi smugami zdawały się tworzyć wielkie taneczne koło, pośrodku którego Słońce skakało niby olbrzymia wańka-wstańka. Skakało, za każdym razem odbijając się coraz wyżej, jakby zamierzało przebić sufit tej niezwykłej sali balowej.
Celuje prosto w żyrandol - pomyślała oszołomiona Tapati.
Bo był i żyrandol, owszem. Z mlecznego, opalizującego sufitu zwisała wielka, czarna kula. Zrazu wyglądała całkiem zwyczajnie. W miarę jednak jak Słońce, rozzuchwalone, skakało coraz wyżej, czarna kula zdawała się obniżać, traciła swoją zwyczajność, by już rzec wszystko: stawała się po prostu niesamowita, groźna.
I Tapati, która nie mogła oderwać od niej wzroku, uświadomiła sobie nagle, że ten rzekomy taniec w sali balowej jest absolutnym złudzeniem. Gwiazdy i planety stały nieruchome. Nieruchome i dalekie było też Słońce. Ale ta kula, czarna, niesamowita, była w ruchu, pędziła! Pędziła prosto na stereolot!
Tapati nie mogła dłużej patrzeć. Przerażona, pobiegła do kabiny pilota.
- Dziadku, leci na nas czarna kula!
- To my na nią pędzimy - sprostował Bimbel radośnie. - A poza tym, jeżeli patrzeć z tej strony, to wcale nie jest kula, tylko pączkująca ameba. Jamochłon. Zaraz w niego plaśniemy, ha! ha! ha!
- Włącz silniki hamujące, Dusiu - powiedział Dziadek przez zaciśnięte na wygasłej fajce zęby.
- Włączyłam, Tiku.
- Całą siłę hamowania?
Babcia potakująco kiwnęła głową.
- Hm - mruknął Dziadek i parę razy wściekle obrócił fajkę w ustach. -Musimy za wszelką cenę wydostać się z tego przyciągania. Tylko jak to zrobić? Przyciąga nas jak magnes.
- Nie nas, tylko solitex, z którego jest zbudowany nasz stereolot - rzekła z namysłem Babcia. - Więc gdybyśmy na przykład otoczyli się... czekajcie, mam. Chmurą Kosmetyczną z mego Pudru z Pyłków Kwiatowych! Tylko obawiam się, że jest go za mało.
- Dusiu! Jesteś genialna! - zawołał Dziadek. - Nie szkodzi, że za mało. Dosypiemy mąki. Szybko! Dzieciarnia, zbierać wszystkie rozpylacze, jakie są na pokładzie! Dusiu! Będę kierować akcją, więc usiądź przy sterach. I jak krzyknę: już! - skręcaj. W prawo albo w lewo, wszystko jedno gdzie, ale skręcaj!
Trzeba powiedzieć, że Dziadek pokierował Akcją Rozpylania bardzo sprawnie. Minęło chyba z dziesięć minut, gdy krzyknął: „Już!"
Babcia z całych sił naparła na drążki sterowe. Stereolot zadrżał, jęknął, ale zmienił kierunek. I... natychmiast zaczął spadać!
- Dziadku, silniki! - powiedział przytomnie Tapatik. - Lecimy przy wyłączonych.
- Bardzo słusznie - pochwalił Dziadek i włączył silniki. Stereolot przestał spadać, Babcia wyrównała lot. Dziadek jakoś nie kwapił się jednak do zajęcia miejsca w fotelu pilota...
- No! - powiedział z ulgą. - Wymknęliśmy się. I zdaje się, że już niedługo będziemy lądować. Tylko, że...
- Tylko, że jeżeli to jest ten Drugi Księżyc Ziemi - przerwał Bimbel dziwnym głosem - to ja jestem perska kocica dyrektorowej Wuja Tika.
Odpowiedziała mu cisza. Patrzyli w milczeniu. Stereolot niewątpliwie zbliżał się do jakiejś niedużej planety. Planeta wyglądała nad wyraz dziwacznie, widmowo. Nasuwała myśl o olbrzymim skupisku ruin albo raczej rumowisku, na które narzucono przejrzysty, mlecznobiały welon, jak gdyby obrysowujący jego kształt. A nad planetą unosiła się w mlecznej, opalizującej otoczce czarna kula.
- Dziadku - szepnął Tapatik, zdumiony. - To wygląda jak Gukhr, planeta widmo! Widziałem ilustrację w „Historii Wojen z Mandiablami". Ale skąd ona się wzięła aż tu? Tak blisko Ziemi! Krąży przecież po naszej Galaktyce!
Gukhr - planeta - widmo! Któż o niej nie słyszał na Tapatii (choć niewielu było takich, co ją widziało)! Była to jedna z pierwszych Kwitnących Planet (niektórzy nawet utrzymywali, że pierwsza) zniszczonych przez Mandiable. W wyniku ich perfidnego działania doszło do straszliwej wojny, w czasie której wybuchła Superbomba (niektóre źródła podają, że kilka Superbomb, co wydaje się prawdopodobne). Wybuch był tak potężny, że nie tylko zburzył wszystko, co było na planecie do zburzenia, ale także wybił ją z toru obiegu wokół Słońca. I od tej pory błąkała się w kosmicznej próżni niby statek-widmo po oceanie. Istnieje przesąd, że ukazanie się tej planety zapowiada jakieś nieszczęścia czy klęski.
- To jest Gukhr, planeta widmo - powiedział dobitnie Bimbel. Nad żadną inną planetą nie unosi się ta czarna kula, wydzielająca takie silne promieniowanie, na które nabrał się Dziadek. Drugi Księżyc Ziemi, ha! ha! ha! To jest Gukhr! To jest Gukhr! - wołał podskakując radośnie. -A ja słyszałem pogłoskę, że tę planetę-widmo przechwycili Mandiable i potrafią nią sterować!
- Jeżeli w tej sekundzie nie umilkniesz - zagrzmiał Dziadek straszliwym głosem - to ja cię na tej planecie wysadzę i zostawię! Zostawię! Słyszysz?!
Nie tylko Bimbel się przestraszył, był to bowiem głos, jakiego Dziadek, lubiący przecież pokrzykiwać, nigdy jeszcze do tej pory z siebie nie wydobył. Aż Babcia, zaabsorbowana pilotowaniem stereolotu, odwróciła głowę na chwilę, jakby chciała sprawdzić, czy to naprawdę Dziadek (jej mąż), a nie ktoś inny w ten sposób się odezwał. A zobaczywszy, jaki kolor przybrała Dziadkowa twarz, pożałowała, że w stereolocie nie ma ani kropli waleriany.
- Bimbel, wyjdź z kabiny! - powiedziała niezwykle (jak na nią) surowo.
I Bimbel, który jak wiadomo, jedynie przed Babcią czuł respekt, natychmiast wyszedł. A Dziadek... Dziadka niezwykła surowość głosu Babci uspokoiła, zrozumiał, że Babcia nie jest na niego zła, czego się ogromnie obawiał.
- Czy nie myślisz, Dziadku, że to jest jakaś...fatamorgana? - spytała Tapati przytulając policzek do jego ręki.
- Fatamorgana!Ha! ha! ha!- zaśmiał się Tapatik. - Z promieniowaniem, które przyciąga! Lądujemy tutaj, Dziadku?
- Lądujemy - odparł lakonicznie Dziadek. Zmarszczywszy mocno swe krzaczaste brwi, zdawał się głęboko nad czymś namyślać, a były to, jak Tapati ze zdumieniem zauważyła, myśli raczej wesołe niż smutne, bo w oczach Dziadka zapaliły się figlarne iskierki! - Oczywiście że lądujemy - rzekł jakby odpowiadając tym swoim myślom.- Po pierwsze dlatego, że musimy wystartować stąd na Księżyc, i w ogóle nie mamy innego wyjścia. A po drugie - nie tylko lądujemy. Spędzimy tutaj noc! A tak - ciągnął widząc zdumione spojrzenia - Mandiable zaplątali się we własne sidła, ha! ha! ha! Kto pod kim dołki kopie...
- Jak to: zaplątali się we własne sidła?
- Plan ich był niegłupi - rzekł Dziadek. - Nawet przyznaję, dość chytry. Wiedząc, że muszę niepokoić się o Klifa, zastawili na nas pułapkę. To znaczy, dostarczyli mi sposobu dostania się na Księżyc, podsuwając w jego pobliże tę planetę - widmo. Wiedzieli, że ją zauważę. Słusznie przypuszczali - Dziadek zająknął się trochę - że mi nie przyjdzie do głowy, że to może być ta planeta. Nigdy jej nie widziałem! A poza tym, przemyślnie otoczyli ją chmurą pyłów, tak ,że czarnej kuli, która mogła mnie naprowadzić na ślad, w ogóle nie było widać. No, jak ją mogłem zobaczyć, skoro jej nie było widać?!
- Oczywiście nie mogłeś, Tiku - wtrąciła się Babcia.
- Hm - mruknął Dziadek już spokojniej. - Nie mogłem i już. Byłem pewien, że to Drugi Księżyc Ziemi. No więc Mandiable dobrze wiedzieli, że skorzystamy z okazji, wstrzelimy się w to promieniowanie i nie będziemy mogli się z niego wyrwać, a w rezultacie rozbijemy się. To było chytre, tak, tak. Ale ja byłem chytrzejszy!
- To przecież Babcia wpadła na pomysł z Chmurą Kosmetyczną - nie wytrzymał Tapatik.
- Babcia i ja to jedno! - zagrzmiał Dziadek, tym razem swym normalnym głosem.- Więc my byliśmy chytrzejsi - poprawił się jednak. - I w gruncie rzeczy Mandiable oddali nam wielką przysługę. Ogromną! Muszą się teraz wściekać, ha! ha! ha! A my ich jeszcze dobijemy. A wiecie czym? Tym właśnie, że tutaj przenocujemy. Bo wiecie, o czym będzie świadczyło to, że nie wystartujemy od razu na Księżyc, tylko przenocujemy?
- 0 tym, że się ich zupełnie, ale to zupełnie nie boimy, Dziadku! - podsunął Tapatik; jego oczy błysnęły.
- Brawo! - zawołał Dziadek (Tapatik zaczerwienił się z zadowolenia). -Tak, to ich zupełnie zbije z pantałyku. W wojnie z nimi chodzi o to właśnie. Zbijać z pantałyku, żeby byli jak najbardziej skołowani. Mandiable są ciężko myślący.
- I sądzę, Tiku, że już najwyższy czas, aby lądować - przerwała Babcia, wpatrzona w tablicę z przyrządami. - Nawet istoty tak ciężko myślące jak Mandiable mogą się opamiętać, jeżeli będą miały dużo czasu, i porwać nam sprzed nosa planetę.
- Wykluczone! - rzekł energicznie Dziadek. - Ale... jeżeli chcesz. Dusiu, to naturalnie ląduj - dodał i siadł w fotelu drugiego pilota.
Tapatik stanął obok niego. Jego siostra po krótkim wahaniu, czy podejść do okna i patrzeć, czy wrócić do kabiny głównej, by zobaczyć, co zrobi Kot Niepowszedni - zdecydowała się na to pierwsze. I w chwilę potem pożałowała tego.
W dole roztaczał się widok bardzo nieprzyjemny. Welon narzucony na rumowisko planety - widmo gęstniał, stawał się mniej widmowy, za to bardziej niebezpieczny, straszliwie przesłaniał widoczność. Babcia musiała włączyć szperacze. Ostrza reflektorowego światła orały mgłę, odrzucając na boki puchate skiby.
Stereolot sunął czarną bruzdą ponad światem strzaskanym jakby gigantycznym trzęsieniem ziemi. W nieprawdopodobnym rumowisku, jak się wydawało, nie sposób było dostrzec skrawka miejsca odpowiedniego do lądowania. Babcia jednak (mistrzyni lądowania) taki skrawek wypatrzyła i tym razem. Stereolot usiadł na czymś, co wyglądało jak miniaturowa polanka wśród poczerniałych kikutów drzew, częściowo ocalałych w pożarze lasu.
- Nieźle - powiedział Dziadek wyciągając fajkę z kieszeni. - Ja bym co prawda może wcześniej włączył szperacze.
- Naturalnie, Tiku - rzekła Babcia, jak zwykle uprzejmie, tyle że trochę ciszej niż zwykle, i z trudem podniosła się z fotela. Była bardzo blada. Jej ręce tak drżały, że szybko schowała je pod fartuch, żeby nikt tego drżenia nie zobaczył. Ale Tapati zobaczyła. I te ręce, i bladość Babci.
- Babciu, tobie chyba jest słabo! -zawołała, przerażona. - Oprzyj się na mnie.
- Słabo, tere fere! - mruknął Dziadek. I spojrzał na Babcię. A spojrzawszy, natychmiast zerwał się z fotela i depcząc fajkę, która wypadła mu z ręki, podbiegł do Babci i chwyciwszy ją na ręce, zaniósł do kabiny głównej. - XL! Kawa! Szybko! - huknął układając Babcię (z ogromną troskliwością) na kanapce. - Też masz pomysły, Dusiu! -powiedział z czułym wyrzutem, a niepokój w jego oczach pod podejrzanie mrugającymi powiekami sprawił, że Babcia, już trochę zaróżowiona, uśmiechnęła się pięknym, trochę figlarnym uśmiechem.
- Warto było wylądować na tym widmie choćby po to, żeby sobie przypomnieć, jak to było, kiedy nosiłeś mnie na rękach... Wiesz, że nie robiłeś tego co najmniej... pięć lat?
- Będę to robił co dzień, jeżeli tylko przestaniesz być taka blada - rzekł Dziadek i ze wzruszenia wylał połowę przyniesionej przez XL-a kawy. Czego Babcia wcale nie miała mu za złe...
Wszyscy skupili się wokół kanapki, na Której leżała, w kabinie zrobiło się cieplej od gorących uczuć. Wszyscy? Nie! Nie było w ich gronie Kota Niepowszedniego, o którego przytłaczającej obecności w tej chwili wzruszenia i miłości zupełnie zapomnieli. Zapomnieli aż do momentu, kiedy się otrząsnął...
Otrząsnął się raz i drugi tak silnie, że stereolot zadrżał. Popatrzyli na niego niepewnie. Siedział ciągle w nogach łóżka Tapati i uniósłszy w górę piękną, wąską głowę - węszył. Z nieopisaną odrazą.
- Co jest... - zaczął Tapatik.
Ale Dziadek powstrzymał go gestem nakazującym milczenie i też zaczął węszyć.
- Sprawdzić wszystkie iluminatory. I zamknąć, jeżeli któryś jest nie domknięty. Dusiu! Ty na pewno nie zabra...- urwał, pogłaskał Babcię po ręku przepraszająco.
- Jeżeli myślałeś o pokrowcu, Tiku, to jest w Schowku na Różne Potrzebne w Podróży Rupiecie - powiedziała Babcia.- I maska przeciwgazowa też tam powinna być. W pudełku po moim kapeluszu plażowym.
- Tapatik, za mną! - wrzasnął gromko Dziadek.
- Wyjdę na zewnątrz, Dziadku? - spytał Tapatik z nadzieją.
- Obaj wyjdziemy - sprostował Dziadek. - Nie dasz rady sam założyć pokrowca.
- Czy nam coś grozi, Dziadku? - spytała cicho Tapati.
- Nic, jeżeli się odpowiednio zabezpieczymy. Ogłaszam całkowity zakaz opuszczania stereolotu! Powietrze na planecie - widmo jest, hm... niezbyt czyste.
- Może więc byłoby lepiej od razu stąd odlecieć?
- Mowy nie ma! - huknął Dziadek, wyciągając spod koła od roweru pudełko po kapeluszu plażowym Babci. - Odlatujemy jutro rano. Nie zapomnij, kruszynko, że realizujemy ważny plan strategiczny.
- Bimbel, nalej trochę terpentyny na spodeczek i postaw na podłodze. To odświeży powietrze - powiedziała Babcia do jedynaka Cioci Babili, klęczącego z okropnie nieszczęśliwą miną przy kanapce.
Nienawidzę ich wszystkich, bo mam za co - myślał w popłochu.- Ale nie chcę, żeby ona chorowała. Nie chcę! Zrobiła się taka blada, bo ja ją strasznie zdenerwowałem, kiedy zdenerwowałem Dziadka!
- Już się robi. Babciu - rzekł skwapliwie i nawet nie pomyślał, że takie polecenie powinien otrzymać nie on, ale robot kuchenny XL (ale pomyśli w ten sposób później...).
Kot Niepowszedni z Lipowej Doliny przestał otrząsać się ze wstrętu. Choć zapach czegoś nieczystego (ledwo, ledwo wyczuwalny) zapewne ciągle jeszcze drażnił jego czułe powonienie. A może nie znosił terpentyny, kto wie? Opuścił bowiem wygnieciony przez swoje ciało miękki, ciepły dołek na łóżku Tapati i - nie obdarzywszy nikogo słowem ni spojrzeniem - schował się do dziury, pod kilim utkany przez Piastkową Mamę. Co wszyscy (nie będę tego ukrywać) przyjęli z ogromną ulgą.
Noc minęła bez poważniejszych zakłóceń. Co nie znaczy, że spali spokojnie. Wystarczała sama obecność Kota Niepowszedniego, żeby czuli się nieswojo. Owszem, to prawda, że wszedł do dziury za kilimem... któż jednak mógł wiedzieć, co taki Kot może robić w nocy?
Jeżeli będzie na mnie patrzył - myślał Tapatik, wiercąc się dosyć długo przed zaśnięciem - to cisnę w niego kapciem.
Właśnie tego najbardziej się obawiali: że będzie na nich, uśpionych, patrzył swymi złotymi, prześwietlającymi oczami, co byłoby nad wyraz nieprzyjemne. Ponadto doprawdy trudno jest spać beztrosko, gdy uszy same podnoszą się do nasłuchiwania. Spędzali przecież noc na planecie - widmo! To jeszcze gorzej niż na cmentarzu. A w złowieszczych ciemnościach na zewnątrz mogli się czaić Mandiable. Dziadek wprawdzie zapewniał, że oni są bardzo przestraszeni i zbici z tropu, ale Dziadek ze zbyt wielką swobodą powiedział wieczorem:
- Nie ściel mi dziś łóżka, Dusieńko. Ostatnio gniotła mnie jakaś sprężyna, zapomniałem naprawić. Wezmę sobie poduszkę i będę spał w fotelu pilota.
Ale noc - choć pełna szmerów, trzasków, popiskiwań i wszelkich innych odgłosów, jakby po zakutanym w pokrowiec stereolocie biegało stado myszy - minęła. Nawet Dziadek, widocznie znudzony czuwaniem, nad ranem zasnął mocno, a Babcia nie pozwoliła go obudzić, w rezultacie czego wystartowali na Księżyc później, niż to było przewidziane.
W pierwszej godzinie lotu wszyscy, poza prowadzącym stereolot Dziadkiem, szukali zapasowego odkurzacza kieszonkowego.
Babcia pamiętała, że na Tapatii zapakowała dwa takie odkurzacze: jeden, jak sobie przypominacie, zostawiła Klifowi na Księżycu, a drugi... No właśnie, gdzie był drugi? Nie wiedziała tego nawet ona sama. W końcu przypomniała sobie, że został uznany za rzecz zbędną podczas pospiesznego przepakowywania walizek tuż przed odlotem z Tapatii, kiedy to (nieoczekiwane) przyłączenie się do wyprawy Gurula i iego robota sprawiło, że mieli o jedną walizkę za dużo...
- To fatalne - powiedziała, przypomniawszy sobie ten okropny pył, który tak bardzo dawał się im we znaki podczas poprzedniego pobytu na Księżycu. - Nie będę mogła was odkurzać.
- Odkurzanie jak odkurzanie, ale czy wy zdajecie sobie sprawę z tego, że przez dwa miesiące nie będziemy się myli? - zawołał z uciechą Tapatik. - Dwa miesiące, tapa-ti-ti!
Podskoczył z radości, Ale tylko dwa razy, bo za trzecim przewrócił się na skutek nagłego wstrząsu stereolotu. Nie zdążył się jednak przestraszyć ani zapytać: co się dzieje?
Kot z Lipowej Doliny opuścił dziurę w ścianie i natychmiast usadowił się w tym miejscu, które już uważał za swoje: w nogach łóżka Tapati. Przechodząc zaś obok Tapatika wygiął grzbiet i otrząsnął się z odrazą.
- Tam nie warto się myć! Bez przerwy się kurzy! - rzekł Tapatik obronno-zaczepnym tonem.
Kot Niepowszedni nie raczył odpowiedzieć. Patrzył w przeciwległą ścianę swymi cudownymi, złotymi oczami, które nie wyrażały nic (albo wyrażały coś, czego nikt nie był w stanie zrozumieć, co na jedno wychodzi).
Radosny nastrój spowodowany tym, ze zostawili daleko za sobą niesamowitą planetę - widmo, oraz perspektywą ujrzenia Klifa - prysł. Znowu czuli się nieswojo, jak nie u siebie, mieli ochotę mówić szeptem, chodzić na palcach. Nawet Dziadek, który z kabiny pilota -zajęty prowadzeniem statku - nie mógł widzieć intruza, czuł jego przytłaczającą obecność. Prowadził więc stereolot z maksymalną szybkością (co robił rzadko, bo lubił rozglądać się po wszechświecie), a tak był zdenerwowany, że kiedy znaleźli się nad Księżycem, zapomniał, że jest mistrzem w starcie, ale z lądowaniem kiepsko sobie radzi, i nie poprosił Babci, aby zastąpiła go (z ważnego powodu) przy sterach. I jak za pierwszym razem - sam wylądował.
To, że zanim stereolot stanął, kilka razy podskoczył, było po prostu błahostką. Gorzej, że Dziadek, jak później twierdził, zupełnie rozstrojony atmosferą panującą na pokładzie statku, nie zastanowił się nawet, gdzie wylądować. Nie wybrał żadnego miejsca. Po prostu ledwo znalazł się nad Srebrnym Globem (a było to wieczorem, gdy Ziemia już wzeszła i świeciła pięknym, błękitnym światłem), wylądował bez sekundy namysłu.
- Słowo daję, cud, że nie wpadliśmy do jednego z tych okropnych kraterów - szepnął Tapatik. - Dziadek ma szczęście!
- Tylko ciekawe, gdzie właściwie jesteśmy! - uśmiechnął się krzywo Bimbel. - Mieliśmy lecieć do tych odbłyśników, które omiatał Klif, a...
- A przylecieliśmy w jeszcze lepsze miejsce! - przerwała Tapati. - Ta skała w głębi, patrzcie. To jest przecież ta skała, pod którą siedzi Mędrzec Anandariszi!
- No właśnie! - powiedział Dziadek buńczucznie. - Kiedy działam w natchnieniu, to wcale nie muszę myśleć. I trafiam w najlepsze miejsce - dodał ciszej i mniej buńczucznie (ze względu na Kota Niepowszedniego naturalnie).
Po czym (speszony) zaczął pogwizdywać, spoglądając na Kota wojowniczo. Kot Niepowszedni nawet nie mrugnął.
- E, dla kogo się wysilać - mruknął Dziadek do siebie. I głośniej: - Wychodzimy! Dziwnie tutaj duszno.
- Fabokle! - wrzasnął Bimbel, który oczywiście siedział już z lunetę przy iluminatorze. - Fabokle atakują Mędrca Anandariszi!
- Niemożliwe - rzekł z komicznym niedowierzaniem Dziadek. - Fabokle? Mędrca? - Zabrał Bimblowi lunetę, spojrzał, a potem odwrócił się od okna i patrzył wokół oczami, w których malowało się zdumienie. - Tam dzieje się coś bardzo dziwnego - powiedział. - Coś, na co, zdaje się, warto popatrzeć. Niech wszyscy przymocują do czoła najsilniejsze latarki, ale na razie ich nie zapalają.
Wyszli ze statku, zupełnie nie troszcząc się o Kota Niepowszedniego, ba, zapominając o nim!
Dziadek istotnie wylądował nie opodal skały, pod którą siadywał Mędrzec Anandariszi, tyle, że teraz poza kształtem nic jej nie przypominało... A szczególnie morze, z którego się wyłaniała!
- Zaraz, chwileczkę - powiedział Dziadek, zbity z tropu. - Zatrzymajmy się tu, na tym wzgórku, i zastanówmy się. Poważnie! Na Księżycu nie ma mórz. A więc, co tutaj widzimy?
- Widzimy coś pięknego - szepnęła Tapati, oczarowana. Przed nimi, jak okiem sięgnąć, aż po linię ciemnych, urwistych gór, falowało błękitne morze. A z niego sterczała niby olbrzymi obelisk wysoka skała. Ponad skałą jaśniała Ziemia. Połyskliwe, błękitne światło spływało na skałę, powlekało ją bladoniebieską emalią, a u jej podnóża rozlewało się szeroko na powierzchni rytmicznie falującej wody. Woda podpływała pod skałę i cofała się: przypływ, odpływ, przypływ, odpływ - szybki, zagadkowy rytm. Nigdy jednak nie dosięgnęła samej skały. Zatrzymywała się jakby na niewidzialnej linii, pozostawiając przed sobą spory krąg wolnej przestrzeni.
Tapati wsłuchała się w jednostajny, monotonny szum i nagle mocno przygryzła wargę. To nie był szum, to była pieśń, pieśń bez słów, monotonna, przejmująca...
- Dziadku, daj rękę - szepnęła czując znajome przyciąganie. -Dziadku! To są Fabokle! Całe zastępy Faboklów!
- No jasne! - potwierdził Bimbel, przyglądając się dziwnemu widowisku przez lunetę. - Patrząc z góry trudno ich poznać, bo wyjątkowo dużo tego dymu czy czegoś tam unosi się nad ich głowami. To nie woda. To właśnie to... to coś.
- Zresztą powąchajcie! - dołożył Tapatik. - Dobrze, że tu nie ma Kota Niepowszedniego, zatrząsłby się na śmierć od tego zapachu!
Dziadek milczał. Tapati czuła, że jego dłoń, w którą szukając ratunku, ufnie wsunęła swoją, robi się gorąca: oznaka zdenerwowania lub dużego podniecenia.
- Hm... - mruknął wreszcie Dziadek, ściągając swe krzaczaste brwi. - Hm, tak... Czy widzisz Mędrca, Bimbel?
- Tak! Siedzi, jak wtedy siedział. I co chwila albo zamyka, albo otwiera oczy.
- No, no - powiedział Dziadek z miną świadczącą o tym, że zaczyna rozumieć. - Musimy podlecieć śmiało, prosto na nich.
Po kilku sekundach znaleźli się na miejscu. Mędrzec Anandariszi siedział na płaskim kamieniu pod skalną ścianą. Sztywny, wyprostowany, w takiej samej pozycji, w jakiej zwykł siadywać Gurul. W chwili kiedy na niego spojrzeli, miał zamknięte oczy. Fala Faboklów z wolna płynęła ku niemu. A gdy wydawało się, że już, już go zaleje, Anandariszi otworzył swe duże oczy promieniujące intensywnym ciepłem i miłością i podchodząca fala zatrzymała się, jakby porażona niewidzialną siłą, a potem z wolna poczęła się cofać.
- Coś podobnego! - szepnął Dziadek, wstrząśnięty. - Coś podobnego. Żyję już tyle lat i nigdy nie przypuszczałem, że...
Nie dokończył. Nacisnął guzik aerotraxu i opuścił się niżej.
- Dziadku - rzekła zaniepokojona Tapati. - Oni nas przecież widzą! I musieli zauważyć nadlatujący statek.
Dziadek przecząco pokręcił głową.
- Nie zauważyli ani stereolotu, ani nas - powiedział bardzo poważnie. - Są w transie. Są, jak widzicie, niezwykle odymieni. I bardzo w tej chwili niebezpieczni. Mandiable idą na całego. Nic dziwnego, że chcieli nam przeszkodzić w przybyciu na Księżyc!
- Nie rozumiem, Dziadku - powiedziała Tapati.
- Wytłumaczę wam później - odparł Dziadek. - Teraz trzeba myśleć, jak wydobyć Mędrca z opresji. Na razie jest silniejszy, ale nie wiadomo, od jak dawna go oblegają. Lada moment może mu zabraknąć sił. Tylko co u licha moglibyśmy zrobić?
- Zapalmy nasze latarki - zaproponował Tapatik. - Fabokle boją się światła.
- Dziś takie światło nie podziała - rzekł Dziadek, zasępiony. – i chyba trzeba będzie polecieć do stereolotu po odkurzacze. Może gdyby się dało wykurzyć ten dym znad ich głów, trochę by oprzytomnieli. Choćby na tyle, żeby nas zobaczyć.
Tak rzekł Dziadek i... nie ruszał się z miejsca. Patrzył zafascynowany. Mędrzec Anandariszi znowu zamknął oczy i fala Fabokiów z wolna sunęła ku niemu, sunęła... Mędrzec otworzył oczy, fala zatrzymała się, ale... tym razem nie zaczęła się cofać!
- O raju! - jęknął Tapatik. - Dziadku, lecimy po...
Nagle stała się rzecz zupełnie nieoczekiwana. Zza skały wyskoczył Kot Niepowszedni! Wyskoczył, stał przez chwilę wlepiając w Faboklów swe cudowne, prześwietlające oczy, a potem powoli, gibkim, nonszalanckim krokiem podszedł do Mędrca i usiadł obok niego. Jego oczy rosły, rozjarzyły się w dwa palące słońca. Ale oczy Mędrca nie zgasły przy tym blasku. Przeciwnie, rozpłomieniały się rzucając piękne ognie niby czarne diamenty. I tak patrzyli obaj: jeden z miłością, drugi z obraźliwą, arogancką pogardą.
Fabokle zafalowali niespokojnie. A potem w mgnieniu oka rozpierzchli się, rozproszyli, jak zaatakowana odkurzaczem chmura! Znikli pozostawiając po sobie smugę mdląco słodkiej, niemiłej woni.
Kot Niepowszedni otrząsnął się z nieopisaną odrazą, po czym wstał, oddalił się o kilka kroków, znowu usiadł i - trwał wpatrując się w Mędrca Anandariszi swymi cudownymi, złotymi oczami, które wreszcie wyrażały coś zrozumiałego: był w nich mianowicie podziw i jakaś ogromna, czujna zachłanność...
- Coś podobnego - szepnął Dziadek po raz drugi w czasie tych dramatycznych wydarzeń. - Coś podobnego - powtórzył po raz trzeci i opuścił się na ziemię.
Wszyscy, poza Dziadkiem i Babcią, stanęli w pewnej odległości pamiętając, że Mędrzec Anandariszi czyta w myślach; czuli się w ten (złudny zresztą) sposób bezpieczniejsi...
- Witamy cię serdecznie - powiedział Dziadek z lekkim ukłonem. - Podziwialiśmy twoją niezwykłą siłę.
Mędrzec nie odpowiedział, może tylko stał się odrobinę bardziej świetlisty. Dziadek (speszony) przypomniał sobie, że Anandariszi często w ogóle się nie odzywa. Trwa pogrążony w milczeniu nawet latami, a ostatnio, według informacji jego ucznia Klifa, milczy od dwóch lat...
- Witam was. Zadawaj pytania.
Dziadek drgnął i odruchowo zrobił krok do tyłu. Bo usta Mędrca nie poruszały się, były zamknięte. A jednak te zdania: „Witam was". „Zadawaj pytania" - pojawiły się w świadomości Dziadka.
- Ja też to słyszałam w sobie. Tiku - szepnęła Babcia. - On przekazuje myślami to, co chce powiedzieć.
Dziadek odchrząknął, postąpił krok do przodu, sięgnął ręką do kieszeni po fajkę, ale jej nie wyjął.
- Hm, tak - mruknął przestępując z nogi na nogę. - Co to ja chcia...
- Klif został porwany przez Fabokle i przebywa w ich Kwaterze Głównej na Bagnie Snów - powiedział Mędrzec nie mówiąc.
A potem przymknął powieki gasząc swe świetliste oczy pełne najczulszej miłości i już wiedzieli, że w ten sposób daje znak, iż audiencja skończona, że odchodzi w Głąb.
Dziadek zdjął z szyi swą okropną czerwoną chustkę w żółte grochy i otarł nią twarz, bo cała była mokra od potu. Po czym nastawił aerotrax na najwyższe przyspieszenie i wystartował tak szybko, że dogonili go dopiero, gdy już dolatywał do stereolotu.
- Uff! - powiedział rzucając się (z rozmachem) na kanapkę i potrząsnął kilka razy głową w taki sposób, jak potrząsa się zegarkiem (który stanął), by go zmusić do chodzenia.
- Myślę, że powinniśmy iść spać - powiedział słabym głosem. - Już bardzo późno.
- Ależ Dziadku, musimy ratować Klifa! - zawołał Tapatik.. oburzony. - Sam powiedziałeś, że Fabokle są teraz bardzo niebezpieczni.
- Byli niebezpieczni dla Mędrca - mruknął Dziadek, ale spojrzał trochę przytomniej i spróbował wstać.
- Tak mi coś niewyraźnie w głowie - rzekł z powstrzymywaną irytacją. - Dusiu! Gdzie jesteś? Nie wiesz, dlaczego jestem taki słaby?
- Ależ wiem. Tiku - odparła Babcia stając w progu kuchni. - Bo nie jadłeś kolacji. XL już podaje.
- No jasne! - rozpromienił się Dziadek. - Po takich przeżyciach najchętniej zjadłbym kluski z makiem. Uczciwa porcja klusek z makiem postawi moją głowę na nogi. Zabraniam rozmawiać przy jedzeniu - dodał wśród ogólnego śmiechu. - Muszę się skoncentrować. Jedli w milczeniu. Robot kuchenny XL krążył na palcach między kuchnią a kabiną główną. Dzieciakom (a zwłaszcza Tapatikowi) ta niecodzienna (bo nakazana) cisza po prostu przeszkadzała jeść. Najpierw więc odczuli ulgę, a dopiero potem się przestraszyli, gdy nieoczekiwanie coś zaczęło bębnić o ściany stereolotu.
- Ki czort? - zdenerwował się Dziadek, który nie znosił, jak mu przeszkadzano w jedzeniu. - Kto śmie? W całym wszechświecie nie można znaleźć chwili spokoju!
- Tss, Tiku. - Babcia przyłożyła palec do ust. - Posłuchajmy. Dziadek umilkł, ale nie mógł się powstrzymać od leciutkiego podzwaniania widelcem o talerz. Bębnienie odezwało się znowu. Natarczywe. Naglące.
- To jest zupełnie tak, jakby ktoś rzucał kamyki o ścianę. Atakują nas! - ucieszył się Bimbel i chwyciwszy swą ukochaną lunetę podbiegł do iluminatora.
Tapatik był już przy drugim.
- O raju, trzymajcie mnie! - wykrzyknął, zdumiony. - Tam stoi jakiś Fabokl! Jeden Fabokl!
- To na pewno zasadzka! Na pewno zasadzka! - wołał Bimbel, uszczęśliwiony.
- Cisza! - huknął Dziadek, po czym, spojrzawszy tęsknie ku półmiskowi, na którym było jeszcze tyle klusek z makiem, że starczyłoby na (co najmniej) dwie dokładki, wstał od stołu.
- Jeden Fabokl akurat w porze kolacji! - mruczał idąc ku oknu.
- Wygląda mi na jakiegoś wysłannika, Dziadku - powiedział Tapatik. - Bo on daje sygnały, żeby go wpuścić do stereolotu.
- Pewnie poczuł zapach budyniu waniliowego - burknął Dziadek i zbliżył twarz do szyby. Z miną, by rzec prawdę, jakoś niedowierzającą. Jak gdyby myślał, że ktoś mu robi kawał. Ale tam, w dole, istotnie stał Fabokl. Był taki mały i chudy, że wprost ginął pod ogromną, zmierzwioną czupryną, podskakujący i wymachujący rękami, wystającymi z szerokich rękawów, przypominał wróbla, który nie wiadomo dlaczego nosi własne gniazdo na głowie.
- On coś woła - powiedziała zaintrygowana Tapati i niewiele myśląc, odsunęła szybę iluminatora.
- ...lifja - usłyszeli niezrozumiałe, pochodzące jakby z obcego języka słowo. I potem już zrozumieli: - To ja, Klif, wpuście mnie!
- Klif! To Klif! Tapa-ti-ti!
- Schodki, prędko! - huknął Dziadek.
I już sam pędził do przedpokoju. Odkręcali właz z takim pośpiechem, że w rezultacie absolutnie nie mogli go otworzyć. Wszyscy jednocześnie atakowali jedną śrubkę i w ogóle ogromnie sobie nawzajem przeszkadzali.
Babcia, poleciwszy XL-owi przygotować kąpiel, postawiła na stole dodatkowy talerz, po czym dołączyła do mocujących się z włazem i natychmiast zaprowadziła porządek. Schodki opadły i po chwili... nieszczęsny uczeń Mędrca Anandariszi o mało nie zginął śmiercią tragiczną!... Tak go ściskali, tak go (dosłownie) wyrywali sobie z rąk!
- Klif! Opowiadaj! Zwiałeś? - pytał niecierpliwie Tapatik.
- Prosimy do stołu, właśnie mamy kluski z makiem i budyń waniliowy - powiedział serdecznie Dziadek.
- Najpierw musi się wykąpać - wkroczyła energicznie Babcia. - Jest okropnie przesiąknięty Faboklami.
- O tak! - zawołał Klif. - O tak! Od tygodni marzę o kąpieli. I o tym, żeby się uczesać!
Znikł w łazience, a po pewnym czasie wrócił zmieniony nie do poznania. Gdyby ktokolwiek miał jeszcze jakiekolwiek (najmniejsze) wątpliwości, czy to naprawdę jest Klif, teraz musiałby uwierzyć. Nawet żółty szlafrok Tapatika przypominał żółtą szatę ucznia Mędrca.
- Istotnie byłem straszliwie odymiony - stwierdził siadając przy stole. - Ale nie ogłupiony jak oni, co to, to nie.
- A jak to się stało, że to odymianie ciebie nie ogłupiło? - spytała żywo (zarumieniwszy się przy tym) Tapati.
- Mędrzec Anandariszi uczył mnie trudnej sztuki wchodzenia w głąb siebie, co znakomicie chroni przed niebezpiecznymi wpływami zewnętrznymi - odparł poważnie Klif. - Dlatego w gruncie rzeczy nie mogli mi nic zrobić. Tyle, że uwięziwszy mnie, udaremnili mi wszelką działalność.
- Ale w jaki sposób u licha zdołali cię uwięzić? - zainteresował się Dziadek.
- I jak się uwolniłeś? Zwiałeś? - wrócił do swego Tapatik.
- Kochani, dajcie mu zjeść - wtrąciła Babcia.
- Racja - zgodził się Dziadek i wyciągnął ku niej swój talerz. -Ja też właśnie miałem poprosić o dokładkę.
- A więc - powiedział Klif, kiedy już nic nie zostało na półmiskach - to było tak: od pewnego czasu zaobserwowałem, było to wiosną, że na Księżyc spada coraz więcej Faboklów. Z początku, pamiętacie, pojawiali się tylko w okolicy Bagna Snów. Potem zaczęli rozpełzać się po innych rejonach. I najwyraźniej interesowali się nami, czyli Mędrcem i mną. Tak nas, rozumiecie, pomału okrążali. Ale trzymałem ich w przyzwoitej odległości za pomocą reflektora, który mi zostawiliście. Aż pewnej nocy, kiedy właśnie nadawałem do was meldunek, znowu nadeszli w większej niż zwykle liczbie. Zapaliłem reflektor i skierowałem na nich; nie wiem z jakiej przyczyny, nagle zgasł. I wtedy rzucili się na mnie całą kupą, i uprowadzili mnie do swej Kwatery na Bagnie Snów. Mnóstwo razy próbowałem uciekać. Nie udało mi się, ponieważ jest ich tam tysiące. I choć po pewnym czasie zewnętrznie upodobniłem się do nich, zawsze mnie jakoś rozpoznawali, a gdy próbowałem się przedrzeć - zatrzymywali.
A od paru tygodni po prostu szalałem. Wiedziałem bowiem, że dostali polecenie uwięzienia Mędrca Anandariszi i że go - straszliwie odymieni - oblegają. Wiedziałem, że on długo będzie trzymał ich w szachu, ale... Och, to było straszne. Aż dziś zobaczyłem, że nadlatujecie. I niedawno temu, przygnała do Kwatery ta gromada oblegających, która była wyznaczona do przełamania oporu Mędrca. Mówię wam, byli przestraszeni jak... jak nie wiem co. W obłędnej panice krzyczeli, że Mędrzec nie tylko się nie poddaje, ale że się rozdwoił i że ta jego druga postać jest absolutnie straszliwa! Potwór! Trudno opisać, co się tam działo. W każdym razie skorzystałem z zamieszania, urwałem się i jestem. Choć żeby powiedzieć prawdę, nie bardzo rozumiem, co ich tak nastraszyło. Czyżby mieli jakieś wizje? Mówili, że ta druga postać Mędrca to czarny potwór ze złotymi oczami, które sztyletują.
- Czarny potwór, ha! ha! ha! - śmiał się Tapatik. - To tylko Kot Niepowszedni z Lipowej Doliny. Przyleciał z nami. Na gapę. Żebyś widział, jak zmykali, gdy na nich popatrzył! O raju, trzymajcie mnie!
- Ha! ha! ha! - wtórowali Tapati i Bimbel.
Babcia zaś... patrzyła na Dziadka. Bo Dziadek się nie śmiał. Był bardzo poważny, by nie rzec - zasępiony. Co Klif szybko zauważył.
- Myślisz, że... sytuacja jest zła? - spytał cicho.
- Niepokoi mnie to, że Mandiable zdecydowali się zaatakować Mędrca - odparł Dziadek, postukując w zamyśleniu fajką o stół.
- Właśnie, Dziadku - pochwyciła Tapati. - Miałeś nam wytłumaczyć, dlaczego...
- Widzicie - przerwał Dziadek nabijając fajkę - Mandiable za swego najgroźniejszego wroga uważają Mądrość i Miłość. Ą zwłaszcza nienawidzą tych, w których jak w Mędrcu Anandariszi, miłość i mądrość zespolone są w jedno. Boją się ich wpływu, rozumiecie? Dlatego założyli na swych planetach szkoły Faboklów, w których głoszą, że mądrości nie trzeba zdobywać nauką, rozmyślaniami, pracą nad sobą, ze wystarczy, hm... odymić się, żeby mieć, hm... wzniosłe przeżycia i sięgać na wyżyny. I głoszą, że, hm... miłość to coś przestarzałego, niemodnego i nie istniejącego... Tak wychowani Fabokle boją się jak ognia tych, co potrafią myśleć i kochać. Jest to strach połączony jednak z przyciąganiem. Bo to jest strach i zazdrość. Oni w gruncie rzeczy chcieliby być inni. I czasem odchodzą z gromady i zmieniają tryb życia. Mandiable starają się za wszelką cenę nie dopuścić do tego, bo to psuje im robotę. O czym więc świadczy fakt, że napuścili Faboklów na Mędrca Anandariszi? Moim zdaniem świadczy o tym, że obecność Mędrca na Księżycu - bazie wypadowej do ataków na Ziemię - stała się dla Mandiablów nad wyraz niewygodna. Bo oddziaływanie Mędrca, bo promieniująca od niego mądrość i miłość wywołały zamieszanie wśród Faboklów. Słowem, Fabokle, przeznaczeni przecież do masowego desantu na Ziemię, by siać na niej zamęt i rozprzężenie, mogliby stać się głosicielami idei bardzo dla Mandiablów szkodliwych! Rozumiecie mnie? Więc Mandiable zaczęli dostarczać im zdwojonych porcji środków odymiających.
- Nie zdwojonych. W nieograniczonych ilościach! - wtrącił Klif, który słuchał z błyszczącymi oczami. - Tylko w ten sposób mogli zmusić ich do zaatakowania Mędrca. Ja żyłem wśród Faboklów i wiele słyszałem. Mandiable wiedzą o was, o waszym przybyciu na Ziemię.
- Robili, co mogli, aby nas zniszczyć. Ale my się nie daliśmy, tapa-ti-ti! Myśleli, że wciągną nas w zasadzkę. Nas!
- Ich działanie - rzekł skromnie Dziadek - świadczyło o tym, że stracili głowę. Wiedzieli, że przed październikiem nie możemy ruszyć się z Ziemi. I sami, uważasz, podsunęli nam możliwość przybycia tutaj!
- Zaraz, zaraz - rzekł z troską Klif - to może być tak, ale może też być zupełnie inaczej.
- Co mianowicie chcesz przez to powiedzieć?! - huknął Dziadek, obrażony.
- Chcę powiedzieć, że mieli podwójny plan - odparł nie zmieszany Klif. - Możliwe, że myśleli, iż uda się was zniszczyć w drodze na Księżyc. Ale przede wszystkim chcieli was oddalić z Ziemi Jestem tego pewien. Zdołałem się dowiedzieć tylko tego, że coś szykują, coś, czego szczegółów nawet Fabokle nie znają, taka to wielka tajemnica. W każdym razie musi to być coś o wiele groźniejszego niż desant Faboklów - kończył w ciszy.
Cisza trwała długo. Dziadek palił fajkę z taką furią, że po chwili znikł w kłębach fajczanego dymu niby odymiony Fabokl. Nagle zerwał się z miejsca i zaczął biegać po kabinie.
- Musimy się dowiedzieć, co te szatany knują! - wołał wielkim głosem. - Że też ja się nigdy tą kwestią szerzej nie zajmowałem. Ale wojny dawno się skończyły i... było tyle ciekawych spraw, kto by przypuszczał... Nawet miałem w biblioteczce „Traktat o Man-diablach", ale oddałem go na makulaturę.
- Zdaje się, Tiku, że ocaliłam kilka kartek z tego „Traktatu" -powiedziała Babcia. - Papier, na którym go wydrukowano, znakomicie nadawał się do pakowania różnych drobiazgów, takich jak...
- Dusiu! Jesteś genialna! - przerwał Dziadek chwytając ją w objęcia. - Co prawda trudno, abyś była inna po tylu latach pożycia ze mną... Żeby to tylko były te kartki, które są nam potrzebne! Nie sądźcie, że hm... nie poradziłbym sobie bez tej lektury pomocniczej. Po prostu chcę mieć więcej danych, żebym mógł działać szybko i skutecznie.
- Oby tylko nie było za późno - rzekł smętnie Klif. - Już od paru dni nie ma was na Ziemi.
- Poważniejsza akcja wymaga czasu. A poza tym zostawiłem na Ziemi przeszkolonych pomocników- powiedział pompatycznie Dziadek, ale jego jeszcze przed chwilą rozpromieniona twarz przygasła.
Co też się może teraz dziać na Ziemi? - pomyślała niespokojnie Tapati. I spojrzała przez iluminator.
Ziemia tkwiła w niebie niby wielki, trochę nieforemny globus. Na błękitnym tle rysowały się wyraźnie żółtawe, bure i czarne plamy - zarysy lądów i mórz. Ale jakże wypatrzyć z tej odległości to jedno maleńkie miejsce - Pogórze z Jodłową Polaną, Wysokie Góry z Gurulem? Gurul! Czy już wyszedł z podziemi? Czy przeczytał jej list? To straszne, straszne tak nic nie wiedzieć i niepokoić się o przyjaciół, którzy są daleko. Być może w niebezpieczeństwie...
Rozdział VI
Słonecznego ranka w dzień po wyjeździe Tapatików Gurul opuszczał podziemia.
Nie wiedział ani o tym, że wyjechali, ani o tym, że ranek jest słoneczny. Szedł ciężko, dostojnie, a każde jego stąpnięcie odbijało się echem w mrocznych korytarzach. Mówicie, że lekki Gurul (w żółtej, powiewnej szacie i lśniących, śliwkowego koloru trzewikach) nie może tak chodzić? Może. Jeżeli ma na sobie rycerską zbroję. I jeżeli w dodatku niesie dwa ciężkie muszkiety i niedużą baryłkę z prochem.
Mówicie, że nie wyobrażacie sobie Gurula w takim ekwipunku. Mnie też przyszło to z trudnością. Ale opisuję, jak było. Całe szczęście, że niepodobny do innych robot Tymoteusz Drugi spał w momencie, kiedy jego pan wyłonił się z dziury stanowiącej wejście do lochu! Z wrażenia - zardzewiały i nadgniły od długiego leżenia pod gołym niebem - mógłby się po prostu rozlecieć. Ale robot Tymoteusz Drugi spał. Gurul na próżno go nawoływał. W związku z czym musiał sam - obciążony jak był - wygramolić się z lochu. Co zrobiwszy spojrzał z pogardą na śpiącego i trąciwszy go nogą rzekł głosem zupełnie nie Gurulowym.
- Wstawaj, giermku!
Nie poskutkowało. Robot Tymoteusz Drugi jak spał, tak spał. Gurul nachylił się nad nim i wtedy zobaczył list pod przemyślnym daszkiem z kory, przypięty pinezką do robota. Zdziwiony, szybko rozerwał kopertę. „Kochany Gurulu - czytał głośno - byliśmy u ciebie dwa miesiące temu. Ale, niestety, przebywałeś w podziemiach. Ja się bardzo o ciebie martwiłam przez całą zimę. Teraz za chwilę startujemy na Księżyc. Żeby ratować Klifa. I walczyć z Mandiablami. Wrócimy w październiku. Szkoda, że ciebie nie będzie z nami. Ja bardzo żałuję. Dziękuję za pozdrowienia i też pozdrawiam cię serdecznie. Będę myślała o Tobie
Tapati. PS. Gdybyś czegoś potrzebował, daj znać na Jodłową Polanę. Jest tam Chochla, która zawiadomi Zgryzika i Piastka. Piastek i Zgryzik mają aerotraxy i mogą w każdej chwili do Ciebie przylecieć. T."
- Tapati, Tapati - mruczał Gurul, jeszcze pogrążony w przeszłości, ku której zszedł w podziemia. - Kto to jest ta dama? Muszę zapytać mego giermka.
Znowu, tym razem energiczniej, trącił nogą śpiącego, a potem wzruszył ramionami i rozejrzał się wokół w poszukiwaniu kawałka przestrzeni wolnej od kamieni i resztek murów. Wypatrzył stosunkowo niedaleko gładką płytę i rozłożył się tam ze swymi skarbami. To znaczy usiadł i z dziwnym zapałem (a zarazem nabożeństwem) zaczął czyścić przyniesione z podziemi muszkiety. Chyba nawet coś przy tym pogwizdywał.
A tymczasem robot Tymoteusz Drugi powoli wydobywał się z oparów snu. Bo jednak trącenia Gurulową nogą podziałały. Tymoteusz Drugi ocknął się częściowo, ale nie mógł się poruszyć, jakby skuty letargiem. Sporo czasu upłynęło, zanim zdołał, wsparłszy się na łokciach, unieść otumanioną głowę. W każdym razie Gurul w tym czasie zdążył już oczyścić i nabić jeden muszkiet i właśnie zabierał się do drugiego. Zdjął hełm, bo było mu za gorąco i wzrok budzącego się Tymoteusza Drugiego padł na jego łysą czaszkę. Tę czaszkę robot niepodobny do innych natychmiast poznał. I zaraz potem przeżył coś, co go całkowicie ocuciło.
Zobaczył mianowicie, że jaśnie wielmożny pan Guru-l-Tapa-tik osobiście zajmuje się jakąś pracą! Wstrząs był tak silny, że jaśniepański robot Tymoteusz Drugi, zaprogramowany wyłącznie do glansowania trzewików, owszem, ocknął się zupełnie, ale zachował całkowitą jasność widzenia tylko przez parę sekund, potem bowiem popadł w rodzaj otępienia, które już mu nie przeszło do samego końca, przewidzianego dla tego typu robotów, życia.
- J-jaśnie p-pan! - wyjąkał swym zardzewiałym głosem. -J-jaśnie pan! - powtórzył.
Po czym wstał, podszedł do Gurula, chciał bowiem przystąpić do tego, co robił przez całe życie, czyli do glansowania Gurulowych trzewików, i stwierdził, że... zapomniał, jak się to robi! Z tak ogłupiałą miną obracał w rękach szmatkę, że Gurul roześmiał się (rubasznie) i powiedział:
- Aleś głupi, giermku!
Ten głos i ta dziwna nazwa „giermek" dokończyły dzieła; robot Tymoteusz Drugi chciał zaprotestować, powiedzieć, że nie jest żadnym giermkiem, tylko robotem zaprogramowanym wyłącznie itd., ale... nie potrafił przypomnieć sobie ani jak się nazywa, ani do czego go zaprogramowano! W ostatecznej rozpaczy siadł niedaleko Gurula i ścisnąwszy rękami nieco zdeformowaną głowę, rozpoczął ciężką próbę przypomnienia sobie czegokolwiek.
Gurul nie zwracał na niego uwagi. Czyścił drugi muszkiet (raz po raz popatrując z miłością i zachwytem na pierwszy), pogwizdywał i w ogóle był w bardzo bojowym nastroju, ożywiony walecznym, rycerskim duchem. Odkąd w swej długiej, pełnej dziwnych przygód i przeżyć wędrówce po podziemiach zamku (będącej jak gdyby podróżą w głąb czasu) znalazł i założył na siebie rycerską zbroję, czuł się rycerzem. Po prostu rwał się do walki. Przywracał właśnie dawną świetność srebrnym okuciom starożytnego muszkietu, gdy jakiś cień przesłonił słońce, wydobywające do tej pory bez żadnych przeszkód tak piękne lśnienie z tych okuć...
Gurul (wściekły) podniósł głowę ku niebu i zobaczył wiszącą w błękicie nisko nad ruinami małą, szarą kulę - jakiś nieznany kosmiczny pojazd! Przez panoramiczną szybę widział wyraźnie, że w tej kuli siedzi jakiś jegomość, ubrany na szaro, w kaszkiecie z podniesionym daszkiem i gapi się na niego spoza dużych szkieł w kwadratowej oprawie. Przygląda mu się badawczo z wielką, obraźliwą ciekawością niby zoolog insektowi. Gurul przez chwilę wytrzymał to spojrzenie. I podczas tej chwili wzajemnego mierzenia się wzrokiem szkła okularów szarego jegomościa zapłonęły czerwonym blaskiem!
Tego już stanowczo za dużo! - pomyślał bojowo nastawiony Gurul. Bez namysłu chwycił oczyszczony i nabity muszkiet, złożył się fachowo do strzału, jakby się ćwiczył w tej sztuce od dziecka, i wypalił.
Statek zakołysał się lekko.
- Trafiłem! - krzyknął Gurul zwycięsko i ponownie nabił muszkiet.
Nabijał i strzelał, nabijał i strzelał, aż obcy statek, najwyraźniej kilkakrotnie trafiony, koziołkując, znikł za skałami, którymi najeżone było zbocze góry.
- Spróbuj się jeszcze raz pokazać i przesłaniać mi słońce - mruknął wojowniczo Gurul i czule pogłaskał mocno rozgrzaną lufę muszkietu.
Tego samego ranka Piastek i Zgryzik prawie jednocześnie przybyli na Jodłową Polanę. W nadziei, że się spotkają, chociaż wcale się tutaj nie umawiali. Ale przyszli, ponieważ wszyscy chcieli się podzielić ze sobą tym, co przyszło im do głowy, gdy dziś zaraz po obudzeniu spojrzeli w okno.
- Popatrz, co za pogoda! Nie mogło być tak wczoraj, kiedy odlatywali? Ani jednej chmurki!
Wydawało się to aż nieprawdopodobne. Niebo było równomiernie błękitne, wesołe słońce pławiło się w tej niebieskości niby rozdokazywany źrebak wypuszczony po długim zamknięciu na łąkę. Rozległa jasność stała nad światem. Powietrze, musujące, lekkie, było ożywcze jak srebrna woda ze źródełka, po prostu miało się ochotę je pić. Rozpachniały się kwiaty i drzewa, ożyła trawa, zagrały koniki polne. Dym z kominów ospale snujący się nad dachami poszedł prosto w górę na wyścigi z jaskółkami. Skowronki śpiewały nad zagonami i Ludzie śpiewali. Nareszcie dzień prawdziwego lata! I to wszystko po tygodniach deszczu, szarugi, ciężkich chmur, które gniotły ziemię.
Chochla pootwierała okna w Domu Tapatików i wyniosła na werandę całą pościel, aby się wietrzyła.
- Hej! - zawołała zobaczywszy Piastka i Zgryzika. - Może byście pomogli mi wytrzepać chodniki i dywany?
- Przecież oni dopiero co odlecieli - powiedział krzywiąc się Piastek. - Nie warto trzepać! Do października wszystko się dziesięć razy zakurzy.
Chochla wyprostowała swe chude ramiona.
- Powierzono ten dom mojej opiece - powiedziała z naciskiem - i musi być w nim tak, jakby mieli wrócić nie w październiku, ale zaraz. Nawet dzisiaj!
Przy słowach „nawet dzisiaj" Zgryzik i Piastek odruchowo spojrzeli ku niebu i to zadecydowało, że chodniki i dywany Tapatików tego dnia nie zostały wytrzepane.
- Zgryzik! Ty też to widzisz? - spytał Piastek odgarniając pospiesznie opadającą na oczy grzywę.
- Widzę - odparł głucho Zgryzik. - O raju, pewnie, że widzę. Ale co to jest?
Szara kula płynęła w błękicie lekko, niby rzucona do morza plażowa piłka.
- Trzeba się zorientować, czy ktoś z Ludzi to widzi - rzekł przytomnie Zgryzik. - Bo jeżeli nie... To znaczy, że...
- Mandiable? - szepnął Piastek, jakby się bał wymówić głośno tę złowrogą nazwę.
- Hm - mruknął Zgryzik. Podobnie jak Tapatik nie bał się niczego i - w sposób najzupełniej naturalny - przejmował inicjatywę. - Lecimy nad potok. Chowaniec i Chowańczuk wybrali się dziś skoro świt na pstrągi.
- To będą gapić się w wodę, a nie w niebo - zauważył Piastek.
- Nic się nie martw - zaśmiał się Zgryzik. - Popatrzą w niebo, i to akurat tam, gdzie trzeba. Moja w tym głowa! Lecimy!
Nacisnęli guziki aerotraxów i poszybowali nad jodłami. A wtedy Chochla zabrała z werandy wyniesioną do wietrzenia pościel. Pozamykała wszystkie okna i drzwi. Po czym wyszła przed dom dźwigając wielki (największy, jaki mogła znaleźć) rondel z zimną wodą, do której, na wszelki wypadek, wsypała całą torebkę środka odkażającego, i usiadła na schodkach dzierżąc ten rondel na kolanach. Zacisnąwszy ręce na uchwycie, siedziała wpatrzona (z dzikim zdecydowaniem w oczach) w szarą kulę pełznącą z wolna (coraz niżej) po błękitnej ścianie nieboskłonu.
A nad potokiem - w którego srebrzystej wodzie Dziadkowi pewnego dnia (z powodu nieczystego sumienia) ukazała się zamiast pstrągów twarz Babci - Zgryzik i Piastek rzeczywiście znaleźli Chowańca i Chowańczuka. Którzy istotnie, jak to przewidywał Piastek, pochłonięci czatowaniem na pstrągi, gapili się w wodę, a nie w niebo. Piastek nie zdążył jednak powiedzieć: A nie mówiłem? - bo Zgryzik, zlekceważywszy aerotrax, wdrapał się na drzewo rosnące, po przeciwnej stronie potoku i wypłoszył z gniazda srokę. Sroka, zmuszona opuścić swój dom, nie zrobiła tego bynajmniej bez protestu. Wyleciała z głośnym skrzeczeniem i latała nad drzewem, trzepocząc czarno-białymi skrzydłami.
- A niechże to! -zaklął Chowaniec i chwycił z dna potoku kamień.
- Słyszysz, jak skrzeczy? Poznałbym ją wśród tysięcy! To ta złodziejka, co porwała matce klips przysłany przez stryja z Ameryki!
Co rzekłszy zamachnął się i cisnął kamieniem. Nie trafił jednak. Sroka zaskrzeczała jeszcze głośniej i poleciała w kierunku Wysokich Gór, prosto ku doskonale stąd widocznej szarej kuli. Ale nie doleciała do niej. Zapadła w las. Chowaniec i Chowańczuk długo jeszcze patrzyli na nią i było wręcz niemożliwe, żeby nie zauważyli szarej kuli na olśniewającym błękicie, gdyby ją mogli dostrzec. Wisiała na linii ich wzroku niby wielka szara reneta, którą ktoś cisnął w niebo (z wielką siłą i rozmachem). Ale Chowaniec z Chowańczukiem zamiast przerazić się czy choć zadziwić tym niezwykłym bądź co bądź zjawiskiem, spokojnie wrócili do swego zajęcia. Nie widzieli jej, a więc...
- Sprawa jest jasna - rzekł Zgryzik tonem, któremu tym razem brakowało trochę pewności.
- Chyba musimy zawiadomić mego ojca i twego brata - powiedział Piastek, który jak urzeczony wpatrywał się w kulę.
- O! - zakrzyknął nagle. - Ona leci... Zobacz, gdzie ona leci, nad ruiny zamku. I tam się zatrzymuje, nad tymi ruinami. Widzisz?
- Widzę! - odparł z równym podnieceniem Zgryzik.
- Myślisz, że wypatrzyli tego Gurula?
- Możliwe - rzekł z namysłem Zgryzik. - Możliwe, on jest przecież z Tapatii. A Mandiable wiedzą, że muszą unieszkodliwić Tapatików, żeby...
Urwał i chwycił Piastka za rękę. Bo nagle z rumowiska, które niegdyś było warownym zamkiem, wyskoczył błękitny obłoczek i lekkie górskie powietrze przyniosło aż tu stłumiony odgłos jakby... wystrzału?
A kiedy zaczęły wyskakiwać następne obłoczki, nie mogło być żadnej wątpliwości: z ruin ktoś strzelał do szarej kuli. I trafiał! Bo kula zachybotała się raz i drugi, a potem zaczęła opadać, ciężko, nierówno...
- Rozbije się o skały! – krzyknął Zgryzik. - Lecimy tam! Gazu! Polecieli, pewni, że znajdą na zboczu góry strzaskane szczątki nieznanego pojazdu. A tymczasem szara kula nie rozbiła się! Spadając osunęła się gdzieś w skały, szare jak ona, i nadlatujący stracili ją z oczu. Ale tylko na chwilę. Zgryzik nie darmo cieszył się sławą najlepszego szperacza wśród wszystkich skrzatów domowych Pogórza!
- Tam! - krzyknął, wypatrzywszy metaliczne lśnienie na powierzchni czegoś, co z daleka wyglądało jak fragment nieforemnej bryły skalnej.
Spadli w to wypatrzone przez Zgryzika miejsce z impetem polujących jastrzębi i - struchleli. We wgłębieniu między skałami tkwiła szara kula... nie tylko nie strzaskana, ale - mimo ostrzelania - nawet nie uszkodzona. A wewnątrz, doskonale widoczny za grubą panoramiczną szybą (bynajmniej nie podziurawioną), siedział dziwacznie skulony w fotelu pilota ktoś (och, ktoś absolutnie nieznajomy) w szarym kombinezonie, w szarym kaszkiecie z podniesionym daszkiem i patrzył na przybyłych dużymi, okrągłymi oczami zza dużych okularów w dużej, kwadratowej oprawie.
Był to moment bardzo nieprzyjemny. I groźny! Na szczęście Zgryzik szybko się opanował. Sięgnął do kieszeni, wyjął paczuszkę gumy do żucia i najgłośniej, jak potrafił, zapytał:
- Chcesz?
- To jest świetna guma do żucia, owocowa o smaku malinowym - dodał z nadzieją w głosie.
Szkła okularów nieznajomego rozjarzyły się czerwonym blaskiem. Ale jego wzrok bynajmniej nie wyrażał (jak miał wyrażać) głodu. Oczy były... wściekłe! Dzika, skondensowana wściekłość wybuchła z nich jak płomień.
Było to tak nagłe i nieoczekiwane, że Zgryzik i Piastek machinalnie zrobili kilka kroków do tyłu (Zgryzik jednak nie cofnął wyciągniętej zachęcająco ręki z gumą do żucia).
- Może to nie Mandiabl! - szepnął drżącym głosem Piastek. -Nie wychodzi do nas po gumę i... i... te oczy... To jest zupełnie inaczej, niż mówił Dziadek.
- Faktycznie - potwierdził Zgryzik suchymi wargami. - Spróbujmy czegoś innego. Spróbujmy udawać, że odchodzimy. Tylko jakby nigdy nic, w sposób naturalny - wyszeptał, a głośno (z wielką swobodą) zwracając się do Mandiabla dorzucił: - Nie chcesz, to nie. Będzie więcej dla nas.
- No to cześć - dodał Piastek (światowym tonem).
Za skarby świata żaden nie odwróciłby się plecami do nieznajomego. Zaczęli więc odchodzić tyłem. Nie spuszczając wzroku z szarej kuli. Co oczywiście nie wyglądało naturalnie... I wtedy blask zabarwiający na czerwono oczy Mandiabla zgasł. A on sam pisnął Tak, pisnął. Było to wysokie piśniecie, jakby ktoś nożem przejechał po szkle. Zgryzik i Piastek zatrzymali się, niepewni, co oznacza to piśnięcie i co w ogóle mają robić. A tymczasem Mandiabl z widocznym wysiłkiem uniósł rękę (w szarej rękawiczce), dotknął jakiegoś guzika i panoramiczna szyba pojazdu odsunęła się bezszelestnie.
- W nogi! - szepnął Piastek i już chciał nacisnąć zapłon aerotraxu.
- Stój - powstrzymał go Zgryzik bystro przypatrujący się Mandiablowi. - On mdleje!
Istotnie, Mandiabl poszarzał na twarzy, osunął się i zawisł na poręczy fotela niby szara kukła.
- Ranny czy co? - rzekł Piastek.
- Jeżeli ranny, to trzeba mu pomóc. Na pewno osłabł. To znaczy, że nic nam teraz nie zrobi. I możemy go zabrać.
- Zabrać? - nie rozumiał Piastek.
- Jasne! Tak czy siak to wróg! Masz przy sobie sznurek?
- Mam.
- Fajowo! Trzeba go na wszelki wypadek związać. I zabrać na Pogórze do naszych.
Piastek podrapał się w płową łepetynę.
- Ale jak?
- Aerotrax może udźwignąć dwie osoby, a my w ogóle jesteśmy mniejsi od Tapatików. Nie pamiętasz, jak ci opowiadałem, że Tapatik wiózł mnie na swoim w czasie Akcji Ratowniczej? Weźmiemy go między siebie i nastawimy aparaty na największe przyspieszenie, rozumiesz?
- Yhm - mruknął tylko Piatek.
On jeszcze ciągle się bał. Bardzo chciałby być dzielny i bohaterski (żeby to potem opowiedziano Tapati), nie umiał jednak powstrzymać nerwowego drżenia, gdy wchodził za Zgryzikiem do obcego pojazdu. Ja to tam wolę takie rzeczy oglądać w telewizji - pomyślał, patrząc z obawą na zemdlonego Mandiabla.
Jeszcze bardziej się przeraził, gdy Mandiabl, ledwo go dotknęli - otworzył oczy. Bo (przerażony) nie zobaczył tego, co dojrzał odważny Zgryzik: że w tych otwartych oczach jest... strach. I... jakby błaganie o pomoc...
- Boli cię co? - zapytał Zgryzik.
Mandiabl nie odpowiedział.
- Ja się na leczeniu nie znam, i w ogóle. Zabieramy cię - powiedział Zgryzik zdecydowanie. - Jesteś naszym więźniem. I musimy cię związać. Wiąż go, Piastek. Ja trzymam. Tylko delikatnie, bo może jednak jest ranny.
- Pewnie dlatego nie miał ochoty na gumę do żucia - szepnął Piastek (którego ten problem dręczył) i raz jeszcze, już ostatni tego dnia, przeraził się okropnie. Bo Mandiabl dosłyszał jego szept. I na słowa „guma do żucia" jego wyblakłe szare oczy rozjarzyły się wściekłą czerwienią.
- No, no, tylko spokojnie, bratku - rzekł zimno Zgryzik. - Nie chcesz, to nie, powiedziałem. Nikt cię nie będzie zmuszał. A ty go, Piastek, nie denerwuj, tylko wiąż! No. Gotowe! Możemy lecieć. Ja bym jednak zamknął to okno. Dziś ładnie, ale ostatnio stale pada - dodał z właściwą skrzatom domowym gospodarską troską. - Tylko jak to zamknąć?
Mandiabl, który nie umiał lub nie miał siły mówić, wskazał oczami na ramę okienną i bystrooki Zgryzik od razu wyszperał ledwo, ledwo wystający prostokąt, który należało nacisnąć, żeby okno się zamknęło. Chwycili więźnia pod pachy (wcale nie był taki ciężki) i polecieli, wiedząc, że tam na Pogórzu już wszyscy się o nich niepokoją. Na pewno zauważyli szarą kulę. Oraz to, że ich nie ma.
Istotnie, na całym Pogórzu nie było już nikogo, kto nie wiedziałby o tajemniczym pojeździe. Tego ranka przecież wszystkie głowy raz po raz podnosiły się ku niebu, niedowierzające spojrzenia omiatały nieprawdopodobny błękit, szukając choćby jednej chmurki zapowiadającej deszcz. Wszyscy więc zobaczyli płynącą w tym błękicie szarą kulę i tylko nieliczni wzięli ją właśnie za chmurę... A kiedyś... hm, kiedyś byłoby zupełnie inaczej: tylko nieliczni pomyśleliby to, co powiedziała Kociuba do swego męża Kociuba Potulnego:
- Jakiści sputnik albo co.
Kiedyś, to znaczy przed przybyciem Tapatików na Ziemię.
A teraz nawet Kociuba, od wieków niekoronowana Królowa Pogórza, wyszedłszy o świcie przed dom, żeby nabrać w swe stare wyblakłe oczy trochę olśniewającego błękitu, zobaczyła szarą kulę i wróciła, by ściągnąć z pieca swego męża. Kociuba Potulnego mówiąc właśnie to, co powiedziała: „Jakiści sputnik czy co".
Niewielu pomyślało o Mandiablach, bo Dziadek, jak pamiętacie, nie chciał siać paniki wśród Małych Mieszkańców Pogórza. Ale jakiś obcy statek, który pojawił się na niebie dziwnym zbiegiem okoliczności w dzień po wyjeździe Tapatików, nie mógł nie wzbudzić niepokoju. Ogromne poruszenie po prostu przeszkadzało pracować, a roboty było huk w ten pierwszy dzień prawdziwego lata. Wszyscy zaś, którzy mogli bodaj na chwilę zostawić swe zajęta, ciągnęli (jakby się zmówili) na Jodłową Polanę, choć dobrze wiedzieli, że Tapatików nie ma.
A tam Chochla warowała na schodkach werandy z rondlem pełnym zimnej wody. Z trudem ją poznawali, taka była zmieniona. I - rzecz ciekawa - tych, co się najbardziej bali, uspokajała nie obecność ojca Piastka i brata Zgryzika, o których było wiadomo, że są adiutantami Dziadka, ale właśnie Chochla...
Jeżeli to najtchórzliwsze stworzenie na całym Pogórzu ma taką postawę... - myśleli z nie pozbawionym zdumienia respektem i z nie pozbawionym zdumienia respektem wpatrywali się w Chochlę. Po prostu oczu nie mogli od niej oderwać.
Ona zaś twardym, nieustępliwym wzrokiem patrzyła w niebo. I to ona pierwsza wypatrzyła nadlatujących, gdy wychynęli zza jodeł jak duchy.
Mają kogoś - pomyślała Chochla i mocniej ścisnęła rączkę rondla.
Piastek i Zgryzik, gdyby nawet nie chcieli, byliby zmuszeni wylądować przed samym domem, bo tylko tam było trochę wolnego miejsca. Opadli więc wraz ze swym więźniem nieomal u stóp Chochli. Zupełnie nieświadomi tego, co ich czeka. Bo Chochla (dzika i nieustępliwa, a ponadto w bojach doświadczona) widziała tylko jedno, że przed werandą domu Tapatików, który powierzono jej opiece, znalazł się ktoś obcy. Bez namysłu podniosła rondel i chlusnęła całą zawartość na intruza, oblewając naturalnie przy okazji i jego eskortę!
- a kysz! A kysz! - zawołała groźnie.
O mało nie doszło wtedy do strasznego nieszczęścia. Zgromadzony na Jodłowej Polanie tłum, podniecony bojowym okrzykiem Chochli, naparł do przodu, co groziło stratowaniem nie tylko Mandiabla, ale również Piastka i Zgryzika, wszyscy trzej bowiem, powaleni gwałtownym uderzeniem chluśniętej z rozmachem wody, leżęli na ziemi.
Na szczęście Kociuba, która wraz ze swym mężem Kociubem Potulnym siedziała na werandzie (nikogo poza nimi dwojgiem Chochla tam nie wpuściła), w porę rozkazała:
- Kociubie, dzwoń!
Kociub Potulny z całej siły potrząsnął srebrnym dzwonkiem.
- 0 raju, Chochla - powiedział Zgryzik, gdy się nie bez trudu podnieśli. - Co cię napadło? Nie widziałaś, że go trzymamy? Tak nas zalać. I w dodatku śmierdzącą wodą!
- Co widziałam, to widziałam - odparła Chochla twardo. - A trochę zimnej wody ze środkiem odkażającym nikomu jeszcze nie zaszkodziło. Mogliście przywlec tu z nim jakieś brudy. A tego - pogardliwym ruchem głowy wskazała na zmoczonego Mandiabla - do domu nie dam wprowadzić! Nikogo nie wpuszczę!
Co rzekłszy wyprostowała chude ramiona i godnie poszła w głąb domu. Słyszeli jeszcze, jak przysuwa jakiś ciężki mebel barykadując wejściowe drzwi.
- Zabierzemy go do nas. W szopie jest dużo miejsca - przejął inicjatywę brat Zgryzika. - Szanowna Kociubo, powiedz wszystkim, żeby się rozeszli. Nie ma potrzeby robić zbiegowiska.
Kociuba wstała i wolnym, dostojnym krokiem weszła na próg werandy.
- Wracajcie do waszych domów i do waszej pracy - powiedziała swym cichym, szeleszczącym głosem, który choć cichy i szeleszczący, niósł się zadziwiająco daleko. - My się zajmiemy więźniem.
Tłum rozchodził się powoli, a ona jeszcze stała wsparta na długachnym, sękatym kosturze, w grubej lnianej szacie do samej ziemi, bardzo stara i bardzo dostojna. W jej twarzy niezliczone zmarszczki tworzyły sieć, w której uwięzły dwa szare kamyki oczu. Te oczy patrzyły daleko, zamyślone, aż wreszcie oderwały się od niezmierzonej dali i spojrzały na Mandiabla. A wtedy on zaczął się trząść. Po prostu dostał drgawek. Trząsł się i szczękał zębami, a w jego twarzy zwróconej ku Kociubie, malował się obłędny strach. Cofał się przy tym, ciągnąc swoją eskortę z taką siłą, że Piastek i Zgryzik polecieli do tyłu.
- Moiściewy! - plasnęła w ręce Mama Piastka. - Toż toto umiera ze strachu! Czemuż on się tak was boi, szanowna Kociubo?
- Nie mnie się boi, tylko tego, co jest we mnie - rzekła Kociuba, najwyraźniej pochlebiona. - Boi się Prawa. Sprowadźcie Polkoniów, żeby rozśmieszali biedaka, bo umrze ze strachu - dodała łaskawie i skinąwszy na swego męża Kociuba Potulnego, oddaliła się wolno, majestatycznie.
A Piastek i Zgryzik omal nie przewrócili się po raz drugi. Mandiabl zemdlał i naturalnie osuwał się na ziemię, ale go w ostatniej chwili (przy pomocy brata Zgryzika) podtrzymali.
- Przyniosę wino porzeczkowe - powiedziała Mama Piastka, pochylając się zatroskana nad więźniem. - Patrzcie, on jest całkiem młody, tylko taki szary. Że też go samego puścili w tyli świat!
- A ja wam mówię, że to może być jakiś Wódz - powiedział Zgryzik. - Bo on się robi wściekły, jak pokazać mu gumę do żucia. A Dziadek mówił, że Wódz Mandiablów oraz członkowie jego Sztabu gumy nie znoszą!
- Może i Wódz - rzekł w zamyśleniu brat Zgryzika. - Z jakąś misją. A młody czy nie młody, to jednak Mandiabl i na pewno przyleciał tutaj w złym celu: Trzeba go dobrze pilnować aż do powrotu Tapatików.
Na słowa „Tapatików" Mandiabl ocknął się. Otworzył oczy, spojrzał czujnie, przytomnie, a po chwili szkła jego dużych, kwadratowych okularów zapłonęły wściekłym, czerwonym blaskiem.
- Widzicie?! Niezły ancymonek! - rzekł triumfalnie brat Zgryzika, a zwracając się do czerwonookiego, rzucił groźnie: - A ty zgaś te ślepia, bo zawołam szanowną Kociubę!
I oczy Mandiabla natychmiast zgasły.
- No - powiedział z satysfakcją Zgryzik. - W każdym razie mamy na niego sposób!
A tymczasem na Księżycu... Na Księżycu Dziadek oznajmił, że oszaleje. Ni mniej, ni więcej. No bo, stwierdził, nawet ktoś tak zrównoważony i pogodny jak on, Dziadek Tik, może oszaleć, kiedy los perfidnie obali jego nadzieje, i to nadzieje, które sam perfidnie wzbudził. Los bowiem sprawił (tak perorował Dziadek), że Babcia ocaliła kilka kartek z Traktatu o Mandiablach i że te kartki znalazły się w stereolocie. Ale co z tego, że się znalazły (grzmiał Dziadek), skoro wszystkie (wszystkie!) dotyczyły jednego tematu, który brzmiał: „Zmiany i przekształcenia w sposobie ubierania się Mandiablów od chwili pojawienia się w kosmosie do Wielkiej Klęski w Wielkiej Wojnie z Tapatią".
- Zmiany i przekształcenia w sposobie ubierania się! - powiedział Dziadek z gryzącą ironią. - Zrobić to mnie, który zawsze z należnym szacunkiem myślałem o historykach, bo nie wiadomo, jakim cudem zapamiętują tyle niepotrzebnych dat! Ten Traktat na pewno pisała jakaś baba!
- Przykro mi, Tiku, ale się mylisz - sprostowała Babcia.
- Niezupełnie! - uśmiechnął się z przekąsem Dziadek. - Kto powyrywał kartki z Traktatu? Ty, Dusiu. Więc naturalnie musiałaś wyrwać te o fatałaszkach! O fatałaszkach, podczas gdy ja szukam czegoś o sposobach walki Mandiablów! Co komu po wiadomości, że - uchwycił pierwszą z brzegu kartkę - cytuję: „Parlamentariusze Mandiablów udający się do przeciwnika z propozycją pokojowych pertraktacji (co zdarza się niesłychanie rzadko) ubrani są w specjalnie na tę okazję przeznaczone mundury, na które składa się: długa luźna kurtka, szara z naszyciami srebrnymi i niebieskimi (więcej srebrnych), spodnie jasnoniebieskie z podwójnym granatowym lampasem. Buty"... Buty są skręcane w harmonijkę i grają hymn pochwalny na cześć autora tego idiotycznego Traktatu! -dokończył rozzłoszczony Dziadek.
Zmiął wściekle kartkę, cisnął ją na podłogę, po czym zamknął się w kabinie pilota, zapowiedziawszy uprzednio, że nie wyjdzie za żadne skarby świata, dopóki - drogą dedukcji - nie odgadnie, w jakim celu Mandiable podstępnie i zdradziecko wywabili go z Ziemi, i co w ogóle knują.
- Dziadek będzie myślał, a ja będę działał! - rzekł butnie Tapatik. - Słuchaj, Klif! Proponuję, żebyśmy polecieli na zwiad. Nie powiem, żebym przepadał za wycieczkami po tym zakurzonym Księżycu, ale teraz mamy aerotraxy i nie musimy ganiać piechotą; może coś wywąchamy.
- Do wywąchania to się bardziej nadaje Kot Niepowszedni niż ty - mruknął Bimbel, zły, że Tapatik zwrócił się z propozycją wyłącznie do ucznia Mędrca Anandariszi.
- W razie potrzeby zmobilizuję i Kota! - odciął się Tapatik. - A ty, Bimbel - dodał łaskawie - jeżeli chcesz, możesz z nami lecieć. Przydasz się ty i twoja luneta.
Bimbel chciał odpowiedzieć: łaski bez, powstrzymał się jednak. Przyszła mu bowiem do głowy cenna myśl: że w czasie tego zwiadu, na pewno trudnego i niebezpiecznego, Tapatik może się skompromitować i lepiej, żeby on, Bimbel, był przy tym. Wyrzec się takiej okazji?!
- Mogę się przelecieć, czemu nie - rzekł z udaną obojętnością.
- Dobrze. Klif, będziesz prowadził, znasz teren. Ja bym najchętniej podleciał do Kwatery Głównej Faboklów, może zasięgniemy języka. Tylko co zrobić, żeby nas nie zauważyli?
- Najlepiej by było, żebyśmy byli odymieni jak oni - powiedział Klif, trąc z namysłem chudy nos. - No, ale... Mam inny pomysł. Musimy lecieć bardzo nisko nad ziemią i kurzyć. Czyli wzbijać do góry księżycowy pył. I trochę się tym pyłem pomazać. W każdej chwili możemy przycupnąć i udawać księżycowe kamienie. Tylko nie wiem, w jaki sposób wzniecać kurz. Może ciągnąć za sobą jakąś szmatę?
- E tam, szmatę - skrzywił się Tapatik. - Czekajcie! Mam! -wykrzyknął triumfalnie i podbiegł do Schowka na Różne Potrzebne w Podróży Rupiecie , po chwili wrócił niosąc dwa dziecinne wiatraczki: jeden czerwony, drugi pomarańczowy... początek wyprawy był bardzo przyjemny; zwiadowcy wyszli przed stereolot i z upodobaniem tarzali się w miękkim jak sproszkowany grafit pyle. Tapatik co prawda stwierdził, że woli zabawę w uczciwym błocie, ale z braku laku i pył dobry, trudno wymagać, żeby wszędzie było błoto! Wytarzali się, wyhasali, weseli i rozdokazywani niczym Polkonie, aż wreszcie gdy z wyglądu zaczęli przypominać zapustowe diabły (tyle że bez rogów), Tapatik dał sygnał odlotu. Wyruszyli więc i od razu zrobiło się mniej przyjemnie. Lecieli, zgodnie z zaleceniem Klifa, nisko nad ziemią. Wiatraczki przymocowane do nóg Tapatika bardzo dobrze spełniały swe zadanie (czyli kurzyły na potęgę) i nasi zwiadowcy poczuli się wkrótce niemal jak podróżni zaskoczeni przez burzę piaskową na pustyni, i to na solnej pustyni, bo w jaskrawym, kontrastowym blasku słońca wszystko - kratery, góry i kratery Fantomy - zdawało się być powleczone cienką warstwą roziskrzonej soli.
- Najwyższe przyspieszenie! - rozkazał Tapatik. - Widoki możemy sobie darować. Nie jesteśmy na turystycznej wycieczce.
Lecieli więc z możliwie największą szybkością. Ale w pobliżu Bagna Snów, na którym znajdowała się Kwatera Główna Faboklów, zwolnili. I spoważnieli.
- Zatrzymamy się tutaj, na tym wzgórzu - zaproponował Klif. -Tu jest bardzo dobry punkt obserwacyjny.
Podfrunęli na niewysokie wzgórze i ukryli się w skalnym wgłębieniu. Tapatik od razu chciał podczołgać się wyżej i wyjrzeć, ale Klif go powstrzymał. Nasłuchiwał, węszył. Jego chuda twarz wyrażała zakłopotanie.
- Nie rozumiem - szepnął. - Zapach jest, ale...
- Ale co? - spytał niecierpliwie Tapatik. - O co ci chodzi?
- O to, że nic nie słyszę! Tam jest absolutnie cicho!
- A powinno być głośno?
- O tak! Oni bardzo hałasują. Nie potrafią żyć w ciszy. A teraz jest cicho! To bardzo podejrzane. Nie ma co, trzeba wyjrzeć - zdecydował się nagle. - Zaczekaj - powiedział, widząc, że Tapatik wstaje. - Pójdę sam. - Nie włączył aerotraxu. Zręcznie niby kozica wspiął się po skale na sam szczyt, wyjrzał, po czym ręką przywołał towarzyszy. - Tam nie ma nikogo! - oznajmił, ledwo znaleźli się przy nim. - Zupełnie pusto! Ani jednego Fabokla!
No proszę, przeczucie mnie nie zawiodło - pomyślał z satysfakcją Bimbel i wysunął poza skałę swą ukochaną lunetę. Klif mówił prawdę. Kwatera Główna Faboklów była zupełnie pusta. Przypominała opuszczony biwak. Ale taki biwak, na którym obozowali nieopisanie niechlujni i nieporządni turyści. Nad zaśmieconym brudnym terenem unosiły się obłoczki szarego dymu, jakie się czasem widuje nad źle wygaszonymi ogniskami.
- Wygląda na to, że zabrali się stąd niedawno - rzekł Klif, zamyślony. - Jeszcze jest bardzo dużo dymu. Żebym ja coś z tego rozumiał...
- A mnie się wydaje, że rozumiem! - powiedział Tapatik. - Na pewno zostali zrzuceni na Ziemię!
- Możliwe! - wykrzyknął Klif. - Możliwe. Trzeba natychmiast zawiadomić Dziadka.
- Natychmiast to trzeba zlecieć tam na dół i trochę poszperać. Faboklów i tak już nie zawrócimy z drogi! A może znajdziemy coś ważnego? Za mną!
- Tapatik! Zaczekaj! To może być jakaś pułapka! A poza tym...
Tapatik już leciał po zboczu. I Klif nie zdążył dokończyć rozpoczętego zdania: a poza tym - chciał powiedzieć - opuszczona Kwatera Główna jest jeszcze do tego stopnia odymiona, że nikt poza Faboklami nie powinien wchodzić na jej teren bez maski gazowej.
A Tapatik, jakby przeczuwając, że Klif może powiedzieć coś, co go powstrzyma od działania, pełen bojowego animuszu nacisnął guzik aerotraxu na najwyższe przyspieszenie i podążył w sam środek Kwatery! Co zrobił zresztą bynajmniej nieprzypadkowo.
Tam jest najwięcej dymu - rozumował już lecąc - więc, jeżeli rzeczywiście coś nam grozi, będziemy kryci tą zasłoną dymną. - Czyli w swojej nieświadomości, acz jego rozumowanie nie było pozbawione logiki, zrobił akurat to, czego robić nie należało...
Skutki nie dały na siebie czekać. Ledwo obaj z Bimblem (bo Bimbel wystartował równocześnie ze swym kuzynem) odetchnęli parę razy odymionym powietrzem, obaj poczuli w całym ciele niezwykłą ociężałość.
- Tapatik! Bimbel! - wołał Klif lądując obok nich. - Natychmiast stąd uciekajcie!
Tapatik zwrócił na niego otępiałe oczy.
- J-ja mmam... u...uciekać? - powiedział pijanym głosem.
- Ha! ha! ha! Język ci skołowaciał! - zaśmiał się Bimbel, który miał trochę mocniejszą głowę.
Śmiał się, po czym umilkł, zdumiony: w ostatnim przebłysku świadomości stwierdził bowiem, że i jemu język kołowacieje.
- Tapatik! Bimbel! Ocknijcie się! - wołał Klif potrząsając nimi z całych sił.
Nie reagowali.
- Co mam robić? - szepnął do siebie z rozpaczą. - Zostawić ich tutaj i lecieć po pomoc - niebezpiecznie. Fabokle mogli wcale nie odlecieć na Ziemię. Potrzebny jest jakiś silny wstrząs. Co robić? Nagle przyszła mu do głowy genialna myśl. - Mandiable! - wrzasnął co sił w płucach. - Mandiable! Atakują!
Poskutkowało. Jak wiadro zimnej wody. Tapatik chwycił się za głowę, spojrzał przytomniej. Bimbel zacisnął ręce na lunecie.
- Mandiable! - wrzeszczał Klif, uradowany efektem swej wyimaginowanej pogróżki.
- Mandiable? Gdzie? - przemówił wreszcie Tapatik.
- Tam! - Klif, nie patrząc, wskazał ręką na niebo. - Lecimy do... Urwał, zaskoczony. Tapatik i Bimbel spoglądali w górę, w ich oczach malowała się autentyczna groza. Klif odruchowo powędrował wzrokiem za ich spojrzeniem i z cichym okrzykiem podniósł rękę do ust. Po niebie, dokładnie w tym miejscu, które wskazał, płynęła chmura Faboklów. A w tej chmurze tkwiły rozzłocone blaskiem słońca trzy obce statki kosmiczne.
- Do domu - rzekł Tapatik suchymi wargami. - Do domu. Start! W stereolocie nikt nic nie zauważył. Dziadek siedział zamknięty w kabinie pilota i z taką miną wpatrywał się w pulpit z przyrządami, jakby kolorowe guziczki, cyfry, strzałki były skomplikowanym szyfrem, który musi za wszelką cenę odczytać. Babcia pomagała XL-owi w przygotowywaniu obiadu, Tapati zaś korzystając z chwili spokoju zapisywała w swym dzienniczku wszystkie przygody, jakie spotkały ich od momentu opuszczenia Jodłowej Polany.
Kiedy więc trzech wysmarowanych na czekoladowo, zakurzonych dzikusów wpadło na pokład, wrzeszcząc: ,,Mandiable!", Tapati i Babcia zupełnie się tym nie przejęły.
- Fuj, jak brzydko pachniecie! - skrzywiła się Babcia. - Niedługo obiad, a...
Tapatik spojrzał na nią wściekle, popędził do kabiny pilota i zaczął pięściami walić w drzwi.
- Co się stało? - spytała ze zdziwieniem Tapati. - Co to za zabawa?
- Naprawdę Mandiable - rzekł poważnie Klif. - Nadlatują.
- Dziadku! Dziadku, otwórz - wołał Tapatik. - Mandiable!
- Spokój tam! - huknął Dziadek. - Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać pod żadnym pozorem!
- Mandiable, Dziadku! Man-diab-le! Chwila ciszy.
- Na takie sztuczki to ja się nie dam nabrać! Powiedziałem, że nie wyjdę, aż...
- Dziadku! Jeżeli mi nie wierzysz, spójrz w okno. Z prawej strony!
Najpierw znów zapanowała cisza, ale po chwili rozległ się trzask otwieranych z impetem drzwi i na progu, mrugając powiekami, jakby go oślepiło skierowane prosto w oczy światło, stanął Dziadek.
- Co... to... mianowicie znaczy? - rzekł nienaturalnie grubym głosem. - Kogo te odymione próżniaki tak eskortują?
- Dziadku! - krzyknął Tapatik, zdesperowany. - Oni są już blisko, musimy się przygotować.
Dolna warga Dziadka zadrżała, co było, jak wiadomo, oznaką irytacji.
- To jest zupełnie niemożliwe. Przecież oni się nas śmiertelnie boją! No dobrze, dobrze - skapitulował. - Lecą. Widziałem. Przygotowywać się nie mamy co. Nie sądzę, żeby odważyli się nas zaatakować. A jeżeli się odważą... No cóż, nie mamy żadnych szans. Na pewno dysponują świetną bronią, a my mamy tylko jeden starożytny miotacz. Ale nie łamać się! Głowy do góry! Jeszcze żyjemy. Chodźmy wszyscy do kabiny pilota. Będziemy obserwować. Siadajcie przy oknie, a ja... tego... zaraz przyjdę.
Co rzekłszy, poszedł najpierw do łazienki, gdzie wsadził głowę pod kran z zimną wodą, a potem udał się do Schowka na Różne potrzebne w Podróży Rupiecie i... wyjął z pudełka miotacz laserowy...
- Miotacz na ich broń - mruczał przeglądając pobieżnie instrukcje obsługi. - No, ale lepsze to niż nic. Wezmę cię - rzekł potrząsając miotaczem. - Ale tylko dla poprawienia samopoczucia!
Miotacz przyjął obojętnie tę przemowę. Dziadek jednak nie zabrał go ze sobą do kabiny pilota (jeszcze wystrzeli - myślał nieufnie), tylko postawił pod drzwiami. Żeby był. Na wszelki wypadek.
A tymczasem obce statki znajdowały się już bardzo blisko. Tuż nad powierzchnią Księżyca.
- Fabokle pokazują im drogę. Kierują ich prosto na nas - powiedział Tapatik zaciskając ręce na ramie okna. - Co robimy, Dziadku?
- Czekamy - odparł Dziadek, wlepiając nieustępliwe spojrzenie w nadlatujących. - Nie zapominaj, że za nami stoi cała Tapatia.
- Może byśmy gdzieś odlecieli? - zaproponowała nieśmiało Tapati.
- Akurat! Tylko im pokazać, że się boimy! A zresztą nie mamy dokąd uciekać. Dogonią nas.
- Damy się tak powystrzelać jak... jak kaczki? - krzyknął Tapatik. - Idę po miotacz! Jeżeli mamy zginąć, to chociaż drogo sprzedamy nasze życie!
- Stać! - krzyknął Dziadek. - Oto skutki oglądania głupich filmów wojennych w Ziemskiej telewizji. Drogo sprzedamy nasze życie. Wierutne bzdury. W takim momencie trzeba myśleć o tym, żeby żyć, a nie o tym, żeby ginąć! Ogłaszam stan alarmowy, niech nikt nie śmie pisnąć bez mojego pozwolenia!
- A możemy wypić po kieliszku porzeczkowego wina od Piastkowej Mamy? - spytała Babcia. - Ma taki ładny zapach i jeszcze nawet nie spróbowaliśmy.
- Pozwalam - warknął Dziadek. - Uwaga! Lądują! Gdzie to wino, Dusiu?
- Już podaję, Tiku.
Trzy złociste bolidy2 opadły lekko na powierzchnię Księżyca i znikły w chmurze pyłu. Gdyby nie Fabokle krążący nad miejscem lądowania niby stado wróbli, można by pomyśleć, że były tylko złudzeniem optycznym. Ale pył osiadał z wolna i okazało się, że statki tkwią tam, gdzie opadły... mniej więcej o pół kilometra od stereolotu Tapatików.
- Zdrowie naszych gości - powiedziała Babcia wznosząc z uśmiechem swój kieliszek.
Niestety, nikt poza nią nie był w stanie zdobyć się na uśmiech. Czekali w napięciu. Włazy uniosły się w górę.
- Dziadku, ja się boję - szepnęła Tapati.
- Ci... kruszynko. To oni się boją - wąsy Dziadka zadrżały.
- Nie będą strzelać - zawołał nagle Tapatik. - Opuszczają schodki! Wychodzą!
Istotnie wychodzili.
Z każdego statku wyszedł... jeden Mandiabl. Fabokle rozpierzchli się jak gołębie spłoszone gwizdem. Trzej Mandiable wolnym, odmierzanym krokiem ruszyli ku stereolotowi.
- Są bez broni - stwierdził Tapatik, oszołomiony.
- Inni mogą ich ubezpieczać, ci, co zostali w statkach - zgasił go Bimbel.
- Racja - przyznał niechętnie Tapatik. - To może być podstęp, prawda, Dziadku?
Dziadek nie odpowiedział. Wpatrywał się w nadchodzących z taką uwagą, że jego oczy zaczęły łzawić.
Co też te szatany knują? - myślał gorączkowo. - Podstęp. Pewno, że to może być podstęp.
- Tiku - odezwała się nagle milcząca do tej pory Babcia. - Czy zauważyłeś, jak oni są ubrani?
Dziadek ruszył wąsami z irytacją.
- Ależ, Dusiu, czy ja nie mam nic lepszego do robo... - urwał, a jego oczy zrobiły się okrągłe jak oczy sowy. - Dusiu! - krzyknął wielkim głosem. - Gdzie jest ta kartka? Ta, z której dziś rano, hm... czytałem?
- Cisnąłeś ją na podłogę, Tiku, i pewnie XL wrzucił do śmieci. Ale ja pamiętam, co przeczytałeś. I ci Mandiable są właśnie tak ubrani, jak według autora Traktatu ubierają się ich parlamentariusze.
- O raju, trzymajcie mnie - szepnął Tapatik. - Parlamentariusze?
- Natychmiast szukać kartki! - zagrzmiał Dziadek. - Tam jeszcze było coś o butach. coś, czego ja, euch... nie przeczytałem. Muszą się zgadzać wszystkie szczegóły! Żebyśmy nie palnęli jakiegoś głupstwa.
Kartki w koszu na śmiecie nie było. Dziadek szalał. Wściekał się tym bardziej, że czuł się winny... W nieprzytomnym pośpiechu przeszukali cały stereolot, na próżno.
- Tiku, nie denerwuj się tak - łagodziła Babcia. - To na pewno parlamentariusze. Mundury mają takie jak w opisie, a buty...
- Skoro było o butach, to znaczy, że i buty są ważne! - odparł Dziadek i zniechęcony, rzucił się na kanapkę.
- Dziadku! Oni stoją już przed stereolotem! - powiedział Bimbel.
Dziadek tupnął nogami jak rozzłoszczony jedynak i wtedy... od podeszwy jego sandała odlepiła się mała kulka i potoczyła do stóp Babci.
Babcia nachyliła się, podniosła kulkę, rozprostowała...
- „Buty mają potrójną podeszwę i przody jakby nadmuchane" -przeczytała uroczyście, tłumiąc śmiech. - Proszę, Tiku - powiedziała śmiejąc się już otwarcie. - Miałeś to cały czas przy sobie!
- Są w takich butach - krzyknął Tapatik. - To parlamentariusze. Tapa-ti-ti!
Stali w dole rządkiem, nieporuszeni, godni i butni w swych paradnych mundurach. Miny mieli nieprzeniknione.
- Parlamentariusze - mruczał Dziadek przyglądając im się zza firanki. - Czego oni mogą od nas chcieć? Coś ważnego, skoro odważyli się tu przylecieć.
- Dziadku, wychodzimy! - niecierpliwił się Tapatik.
- Wychodzimy - mruczał Dziadek, wściekle ssąc wygasłą fajkę. - Jak my możemy do nich wyjść?
- Jak to jak?
- Tak to, że nie mamy się w co ubrać! Cicho, nie przeszkadzajcie. Oni w paradnych mundurach, a ja co, w dżinsach? Mundurów nie uznaję i w ogóle nie uznaję strojenia się! Ale my, tutaj, reprezentujemy naszą planetę, tak! Ja tu nie jestem Dziadkiem Tikiem, tylko przyjacielem Tapatii. No, a ty Dusiu - zwrócił się do Babci, która przyglądała mu się z czułym rozbawieniem - nie pomyślałaś o tym, że możemy znaleźć się w takiej sytuacji. Ślubną suknio zabrałaś, kokietko. A o moim ślubnym garniturze zapomniałaś i teraz nie mam się w co ubrać!
- Ależ, Tiku, ty przecież nigdy w życiu nie miałeś na sobie garnituru! Na ślub przyszedłeś w zielonej jedwabnej koszuli, białych spodniach i boso. Nie pamiętasz?
Dziadek spojrzał na nią spod oka z taką miną, jakby się zastanawiał, czy ma wybuchnąć śmiechem, czy się rozzłościć.
- Pamiętam, pamiętam. Ale co teraz zrobić? Swoją suknie ślubną na pewno zostawiłaś w szafie na Ziemi, a...
- Mam ją tutaj, Tiku - szepnęła Babcia, zaczerwieniona.
- Coś podobnego! - huknął radośnie Dziadek. - To jakaś podejrzana historia! Kogo ty tutaj chcesz czarować? Mandiablów? No, zresztą dobrze, możesz ich oczarować. Włóż tę suknię. Przynajmniej ty będziesz godnie reprezentować Tapatię. Dzieciarnia - myć się, czesać i tak dalej. Ale co ja, nieszczęsny, włożę na siebie?
- Może szlafrok, Dziadku - zaproponowała Tapati.
- Jaki szlafrok?!
- Fioletowy szlafrok Babci, z adamaszku. Babcia go rzadko nosi i wygląda jak nowy.
- Szlafrok Babci! - rzekł z nieopisaną pogardą Dziadek. - Dobrze, że nie koszulę nocną z falbankami! No dobrze, dobrze, kruszynko, przymierzę.
Przymierzył i - w rezultacie okazało się, że właśnie on wygląda najwspanialej ze wszystkich...
- Prezentujesz się, Dziadku, zupełnie jak król - powiedziała z przekonaniem Tapati.
- Przez piętnaście minut mogę być królem - zgodził się uprzejmie Dziadek. - Dłużej bym nie wytrzymał.
A jednak miał być królem dłużej niż kwadrans... I to w dodatku z własnej winy. Bo oto, co się wydarzyło:
Ledwo Dziadek ukazał się na schodach stereolotu, Mandiable stanęli na baczność i zasalutowali, co Dziadka trochę speszyło: salutować nie potrafił, zresztą nie miał na głowie czapki z daszkiem, a o tym, że można salutować bez daszka, w ogóle nie słyszał. Wykonał więc tylko ręką nieokreślony ruch, jakby opędzał się od muchy, i w ostatniej chwili powstrzymał się, żeby nie powiedzieć: cześć.
- Powiedz: witamy was - szepnęła stojąca odrobinę z tyłu Babcia.
- Ani mi się śni - warknął również szeptem Dziadek.
Stał, bardzo wysoko trzymając głowę, wargi odął zupełnie po Królewsku i - czekał. Nie musiał czekać długo. Środkowy Mandiabl, widocznie najstarszy rangą, wystąpił naprzód, zasalutował i z miną dość butną przemówił w te oto słowa:
- Nasz Wódz i Pan, Juhu-oho-ho Dziesiąty, śle wam pozdrowienia, o waleczni i niezwyciężeni! My, członkowie Sztabu Najwyższego, wybrani na parlamentariuszy, występujemy tu w imieniu Wodza i mamy wszelkie wymagane pełnomocnictwa. Jak wam wiadomo, nasz wysłannik na Ziemię, jedyny syn i następca naszego Wodza, młody Juhu-oho-ho Jedenasty, został pojmany do niewoli przez waszych żołnierzy.
Zapewniam was, że nawet Babcia w tym momencie z trudem stłumiła okrzyk zaskoczenia!
- Nie rozumiemy, w jaki sposób ten ubolewania godny incydent mógł się wydarzyć. Juhu-oho-ho Jedenasty poleciał z misją, mając zagwarantowane całkowite bezpieczeństwo. Jedynym zagrożeniem mogliście być wy, ale was udało się nam, dzięki genialnej strategii naszego Wodza, oddalić z Ziemi. A mimo to syn Wodza i następca został w tajemniczy sposób zmuszony do lądowania i - z niezrozumiałej przyczyny - oddał się do niewoli. Za uwolnienie swojego syna i następcy Wódz Juhu-oho-ho Dziesiąty gwarantuje wam, o waleczni, całkowite zaniechanie wszelkich działań przeciw wam, co jest, tak nam się wydaje, propozycją nie do pogardzenia, jako, że przebywacie teraz poza granicami waszej niezwyciężonej Galaktyki - rzekłszy to Mandiabl zasalutował i stał w postawie pełnej oczekiwania, ale bynajmniej nie pokornej...
- Warunki to ja będę stawiał - powiedział Dziadek nie siląc się na żadną dyplomację. - Muszę mieć, hm... czas do namysłu. Proszę przyjść po odpowiedź za godzinę i dziesięć minut.
Mandiabl spokorniał, skulił się, nawet nie próbował protestować. Dał znak swym towarzyszom. Zasalutowali, stuknęli obcasami i odeszli. Odchodząc, wyglądali znacznie mniej paradnie...
Dziadek patrzył za nimi przez chwilę, jakby rozkoszował się widokiem ich pokornych sylwetek; w jego oczach pod krzaczastymi brwiami płonęły figlarne iskierki.
- A to ci heca! - rzekł wreszcie.
I pędem wbiegł do stereolotu, bo już nie wytrzymywał, tak bardzo mu się chciało śmiać, a wolał, żeby Mandiable znajdujący się jeszcze blisko nie słyszeli tego śmiechu: nie dobija się pokonanych!
Śmieli się zresztą wszyscy, a w tym śmiechu była nie tylko radość, ale i ulga: bądź co bądź najedli się strachu! Najbardziej błaznował Tapatik. Zrobił sobie czapkę wojskową z papieru, stanął przed Dziadkami na baczność, zapiał jak kogut, a potem rzekł uroczyście.
- Wodzu Tapa-tiku Pierwszy! Twoi żołnierze na Ziemi pojmali w niewolę syna Wodza Juhu-oho-ho Dziesiątego. Cześć ci i chwała. A swoją drogą - dodał już zwyczajnym głosem - dużo bym dał, żeby wiedzieć, jak to się stało! Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, żeby ten Juhu-oho-ho Jedenasty przeraził się na przykład Piastka czy Zgryzika!
- Hm... tak - mruknął Dziadek w zamyśleniu. - To rzeczywiście zagadkowa historia. No nic, dowiemy się, jak wrócimy na Ziemię. Teraz chodzi o to, żebyśmy jak najlepiej wykorzystali sytuację.
- Jakie chcesz im postawić warunki, Dziadku?
- O, warunek może być tylko jeden! Mogłem im od razu powiedzieć, ale chciałem, żeby się trochę podenerwowali. Specjalnie kazałem im czekać godzinę i dziesięć minut, bo te dziesięć minut, powiadam wam, będą dla nich najgorsze! Oni wcale nie wiedzą, że mają coś ważnego do ofiarowania nam za tego ich ancymonka. Mogą myśleć, że (ha! ha!) gra nie wyda nam się warta świeczki!
- Ale o czym ty właściwie pomyślałeś, Dziadku?
- Nic nie powiem! Kto chce, niech odgaduje, kto nie umie myśleć, niech czeka i dziesięć minut... nie, tylko już pięćdziesiąt siedem minut. A do ciebie, Dusiu, mam taką sprawę: czy król Tapatik Pierwszy nie mógłby dziś wyjątkowo dostać deseru przed obiadem? Obiad zjemy po zakończeniu pertraktacji, ale co byłby ze mnie za król, gdybym nie wymyślił sobie jakiegoś przywileju? Daj mi ten deser, Dusiu, w przeciwnym razie zdejmę tę królewską szatę i będą nici z pertraktacji, bo nie wiem, czy zdobędę się na to, aby ją drugi raz założyć.
- Zgodnie z rozkazem, Wasza Miłość - powiedziała Babcia z głębokim dygiem.
Król Tapatik Pierwszy zjadł więc kisiel żurawinowy z mleczkiem, poprosił o dokładkę, po czym rozkazał, aby go obudzono we właściwej porze, i uciął sobie smaczną drzemkę.
Tapatik miał wątpliwości co do tego, czy Dziadek istotnie śpi.
- On tylko udaje, a tak naprawdę to myśli - podzielił się swymi wątpliwościami z siostrą. - Na pewno obmyśla te warunki! Sam deser bez obiadu nie wystarczy, żeby uśpić Dziadka!
Tapati wzruszyła ramionami. Nie miała ochoty na sprzeczki, przyszło jej bowiem do głowy coś niesłychanego. Coś, czego nie można powiedzieć nikomu poza Złotym Misiem.
- Misiu - szepnęła w puchowe ucho - ja ci mówię, że to Gurul wystraszył tego Mandiabla!...
- Ugh - mruknął potakująco Złoty Miś.
Czas dłużył się wszystkim ogromnie. Co chwila ktoś pytał, która godzina, co bynajmniej nie przyspieszyło biegu wskazówek zegara. Odmierzały minuty ze zwykłą flegmą, jakby się nic ważnego nie działo.
- Jeżeli my się tak niecierpliwimy, to co dopiero Mandiable! -powiedział Tapatik nie bez współczucia.
Mandiable stawili się na spotkanie punktualnie. Dziadek mimo ogólnych protestów przetrzymał ich jeszcze trzy minuty (chciał pięć, ale sam już nie wytrzymał).
- Zastanowiliśmy się, hm... wszechstronnie nad waszą sprawą - zaczął siląc się na oficjalny ton - i doszliśmy do wniosku, że uwolnimy syna waszego Wodza, Juhu-euch...
- Oho-ho Jedenastego - podpowiedziała szybko Babcia.
- Juhu-oho-ho Jedenastego pod warunkiem, że odstąpicie całkowicie i bez zastrzeżeń od planów podbicia planety Ziemi. Odstawimy chłopaka, to jest syna waszego Wodza, na granicę naszej Galaktyki. Co nastąpi dopiero wówczas, gdy wrócimy na Tapatię. Do tego czasu będziemy go traktować dobrze i nie stanie mu się żadna krzywda.
Mandiable porozumieli się wzrokiem.
- Jaką mamy gwarancję? - spytał środkowy.
- Słowo Tapatika z Tapatii - huknął Dziadek dumnie.
- Przyjmujemy - powiedział środkowy i jego oczy rozjarzyły się czerwonym blaskiem.
- To bardzo z waszej strony rozsądnie - przyznał uprzejmie Dziadek, nic sobie nie robiąc z tej oznaki wściekłości. - Kłaniajcie się ode mnie waszemu Wodzowi Juhu-oho-euch...
- ...ho Dziesiątemu - podpowiedziała Babcia.
- ...ho Dziesiątemu - dokończył Dziadek i odwrócił się plecami do Mandiablów, dając w ten sposób do zrozumienia, że audiencja skończona.
Mandiable zasalutowali jego plecom, zrobili przepisowy w tył zwrot i odeszli. Bardzo szybko. Jakby się obawiali, że Dziadek się rozmyśli i powie, iż wcale nie zamierza oddawać cennego jeńca...
Dziadek zaś (już w stereolocie) z ulgą zdjął adamaszkowy szlafrok Babci i zrobił kilka przysiadów, żeby, jak twierdził, wypędzić ze swych mięśni dyplomatyczną sztywność.
- No, wykonaliśmy nasze zadanie, uwolniliśmy Ziemię od Mandiablów! - powiedział po paru minutach z satysfakcją.
- Oni zapytali o gwarancję, Dziadku. A ty się nie zainteresowałeś, jaką oni dają! - rzekł niespokojnie Tapatik. - Jaką mamy pewność, że dotrzymają warunków, gdy już będą mieli z powrotem tego Mandiablaka?
- Taką mamy gwarancję - odparł Dziadek, burząc swe nazbyt porządnie (jak na jego gust) uczesane włosy - że nie będą mieli odwagi nie dotrzymać warunków! Pamiętaj, że za nami stoi Tapatia! A po drugie - rzekł uśmiechając się szelmowsko - my tego Juhu-oho--ho, czy jak mu tam, wychowamy. Tak go wychowamy, że stanie się pierwszym wodzem Mandiablów, który zerwie z wojowaniem i zajmie się czymś znacznie ciekawszym! Tylko przypomnijcie mi, abym wieczorem porozumiał się z dyżurującymi w Obserwatorium na Ziemi. Muszą tam strzec chłopaka jak oka w głowie, aż do naszego powrotu! - kończył w pełnej zdumienia ciszy.
- Niech żyje wódz Juhu-oho-ho Pierwszy! - zawołał klaszcząc w ręce Tapatik.
- No właśnie - mruknął Dziadek, zadowolony. - Nie będzie Jedenasty, tylko Pierwszy. - A w ogóle - dodał zezując w stronę kuchni, z której wydobywały się niebiańskie zapachy zapowiadające bliski obiad - to zmienimy mu imię. Zapoczątkuje przecież nową dynastie i nową erę w dziejach Mandiablów! I kto by to pomyślał - Dziadek wzniósł rozmarzone oczy ku sufitowi - że ja, Dziadek Tik, będę tworzył Historię! Nie ma to, jak przejść na emeryturę!
POWRÓT TAPATIKÓW
Rozdział I
- Wysokie Góry! - zawołał Tapatik, choć wszyscy na własne oczy zobaczyli to samo, wszyscy bowiem w tych ostatnich minutach lotu z równą niecierpliwością wyglądali przez iluminatory. -Tapa-ti-ti! - wołał Tapatik, wyrzucając w górę ręce gestem zwycięskiego zawodnika. - Już prawie jesteśmy w domu!
W domu? - pomyślała Tapati z nagłym smutkiem. - Nie, to jeszcze nie nasz prawdziwy dom i jeszcze nie ten powrót. Nasz prawdziwy dom jest na rodzinnej Tapatii, jakże odległej...
Wtuliła drżące wargi w puchowe futerko swego ukochanego Złotego Misia i oparła czoło o chłodną szybkę iluminatora. W dole roztaczał się cudowny widok: słońce właśnie zachodziło i zza ostrych, ośnieżonych szczytów Wysokich Gór, bardzo bliskich, jak gdyby bawiąc się z kimś w zabawę „a kuku, tu jestem", wyskakiwały psotne czerwone płomyki, niektóre zbiegały niżej, na urwiste zbocza, lśniły i migotały, aż zbocza gór zamieniały się w ogromne, drogocenne klejnoty wpięte w chustę gasnącego nieba. Ale Tapati tak przecież wrażliwa na piękno otaczającego świata, nie odczuwała, patrząc, zwykłego, zapierającego dech wzruszenia i niczego, wbrew swoim zwyczajom, sobie nie wyobrażała.
Kiedy po raz pierwszy dolatywaliśmy tutaj - przypominała sobie - też słońce zachodziło. Zaraz... to było... Kiedy to było? Rok temu? Przeszło rok! Przeszło rok temu wystartowaliśmy z Tapatii, aby lecieć na Ziemię. Mieszkaliśmy na Jodłowej Polanie i... i tyle przeżyliśmy. Potem polecieliśmy na wyprawę przeciw Mandiablom, którzy chcieli zaatakować Ziemię, i teraz wracamy z tej wyprawy, i... i ja się bardzo cieszyłam, że wracamy, że zobaczę Piastka, Zgryzika i innych.
- Ja się naprawdę szalenie cieszyłam - szepnęła w puchowe ucho swego Złotego Misia - ale teraz jest mi jakoś smutno, wiesz?
- Ugh - mruknął współczująco Złoty Miś, co oznaczało, że rozumie wszystko.
Tego, że Tapati nagle posmutniała, nie zauważył nikt. Babcia (której Dziadek niedawno oddał stery pod pretekstem, że przypomniała mu się niesłychanie ważna rzecz, wymagająca właśnie teraz na kilka minut przed lądowaniem, pomyślenia w spokoju) prowadziła stereolot. Bimbel nie odrywał oczu od wycelowanej w iluminator ukochanej lunety. Tapatik szalał z niecierpliwości, a robot kuchenny XL pracowicie rozważał, czy na pierwszą po powrocie kolację zrobić naleśniki z serem, czy też może pierożki z kapustą i grzybkami? Dziadek zaś starannie wiązał sobie na szyi tę okropną czerwoną chustkę w żółte grochy, której nikt (poza Chochlą) nie mógł znieść.
- Już widać Jodłową Polanę! - wrzeszczał Tapatik, nieprzytomny z podniecenia. - Tapa-ti-ti! Ja zaraz lecę zobaczyć, jak wygląda ten Yhy-hy Jedenasty!
- Juhu-oho-ho Jedenasty - poprawiła z naciskiem Babcia. -Raz jeszcze proszę cię, Tapatik, żebyś pamiętał, że to nasz jeniec i nie wyśmiewał się z niego.
- Ja się nie wyśmiewam - rzekł obronnym tonem Tapatik. - Ja tylko nie mogę zapamiętać tego jego imienia! A poza tym zawsze można zażartować. Sama Babcia wie, że jak ktoś ma poczucie humoru, to powinien śmiać się nawet wtedy, kiedy sam jest przedmiotem żartów, więc...
- Pamiętaj, że to jeniec, czyli ktoś pokonany - przerwała Babcia tę wygłaszaną ze świętym ogniem tyradę i z uwagą pochyliła się nad pulpitem sterowniczym; przelatywali właśnie ponad pasmem jodeł, co oznaczało, że za chwilę wylądują.
- Pamiętaj, że to syn Wodza i że obiecaliśmy Mandiablom traktować go przyzwoicie - dołożył z emfazą Bimbel, serdecznie rad, że może dokuczyć zapalczywemu kuzynkowi.
- Pilnuj swojej lunety, żeby ci jej ten syn Wodza nie ukradł! -burknął Tapatik, zły. - Słyszałem, że Mandiable kolekcjonują soczewki, takie jak twoje - dodał jeszcze i kątem oka dojrzawszy, że jedynak Cioci Babili zbladł (co oznaczało, że „kupił" tę naprędce wymyślona bajeczkę), natychmiast zapomniał o całym incydencie. Tym bardziej że Babcia, podprowadzająca stereolot do lądowania, miała poważny kłopot. Mianowicie nie mogła wylądować. Jodłowa polana bowiem od krańca do krańca wypełniona była tłumem oczekujących, którzy zbiegli się zewsząd, by powitać wracającą z niebezpiecznej wyprawy rodzinę Tapatików.
- O raju, ani centymetra miejsca! - wykrzyknął Tapatik, uradowany. - Widzę nawet Kociubę! Dziadku, ja chyba wydmucham odkurzaczem jakieś miejsce, żebyśmy mogli usiąść!
I już - niepoprawny żartowniś - zerwał się, by biec do Schowka na Różne Potrzebne w Podróży Rupiecie po sławetny przyrząd do rozpędzania chmur, co widząc Tapati ocknęła się ze swego melancholijnego zamyślenia.
- Stój, wariacie! - zawołała przerażona.
Wiedziała, że Tapatik (nieobliczalny, szalony Tapatik) gotów jest wprowadzić swój wariacki pomysł w czyn, którym mógł, jak to już raz niechcący zrobił, zakłócić ich dobrosąsiedzkie stosunki z Małymi Mieszkańcami Pogórza!
A tymczasem w dole Kociuba, która jak zwykle sztywna i nieporuszona, królowała na ganku Domu Tapatików, zorientowała się w sytuacji.
- Kociubie, dzwoń! - rzekła rozkazująco i stojący za jej krzesłem małżonek, Kociub Potulny, z całej siły potrząsnął srebrnym dzwonkiem.
Rozkrzyczany, podekscytowany tłum na Jodłowej Polanie natychmiast umilkł.
- Zróbcie im miejsce, boć nie mają się gdzie posadzić - powiedziała Kociuba swym szeleszczącym, a przecież niosącym się zadziwiająco daleko głosem.
I tłum posłusznie zrobił miejsce...
- No! - odetchnęła Babcia. - Już myślałam, że będę musiała wracać na Księżyc! Zdaje się, że to będzie najtrudniejsze lądowanie w moim życiu - dodała z humorem, ale Tapati dostrzegła, że na Jej czole zebrały się kropelki potu, jak wówczas, gdy podchodziła do lądowania na Gukhr - straszliwej planecie - widmo!
Babcia jest zdenerwowana! - pomyślała ze zdziwieniem. - Dlaczego? Ach, no jasne! Na Polanie taki tłum i zrobili tak mało miejsca. Babcia musi uważać, żeby nikogo nie potrącić. Bo mogło by się stać nieszczęście. - Spojrzała na Dziadka, ale on zupełnie nie zwracał uwagi na to, co się dzieje w kabinie pilota.
- Nie widzę Chochli - rzekł, wpatrując się niespokojnie w Dom, a Tapati nie wiedziała, czy ma być na niego zła, czy też ma się roześmiać z jego komicznie strapionej miny.
Żadne jednak z tych sprzecznych uczuć nie zdążyło w niej przeważyć. Babcia bowiem lekko, pewnie, jakby bez najmniejszego wysiłku, posadziła stereolot dokładnie pośrodku mikroskopijnego spłachetka wolnego miejsca, które oczekujący, ścieśniwszy się, łaskawie pozostawili do jej dyspozycji...
- Zupełnie nieźle - burknął Dziadek roztargnionym tonem; jego dolna warga podejrzanie drgała, co było oznaką rosnącej irytacji, nikt jednak, oprócz Tapati, nie wiedział, że Dziadek przeżywa wielkie rozczarowanie, które (na chwilę) przyćmiło radość triumfalnego powrotu, na ganku Domu Tapatików stała jedynie Kociuba, niekoronowana królowa Pogórza, z mężem Kociubem Potulnym, a Dziadek spodziewał się zobaczyć tam przede wszystkim Chochlę, drżącą z tęsknoty do... jego czerwonej chustki w żółte grochy - którą tylko ona jedna jedyna w całym wszechświecie podziwiała!...
Dom jest zamknięty na głucho - zdumiała się Tapati, rzuciwszy ostatnie spojrzenie w szybkę iluminatora, i nie pomyślała już nic więcej, bo Tapatik i Bimbel (przy nieznacznej pomocy Babci) odkręcili właz, opuścili schodki, a ledwo rodzina Tapatików na tych schodkach stanęła - z wiwatującego, rozentuzjazmowanego tłumu wybiegło sześciu najsilniejszych Polkoni; jeden schwycił Dziadka, drugi Babcię, trzeci Tapati, czwarty Tapatika, piąty Bimbla, szósty... robota kuchennego XL-a, po czym, energicznie torując sobie drogę, zanieśli wszystkich na ganek. I wtedy nastąpiło coś bardzo dziwnego. Kociuba wstała ze swego krzesła, ale nie, nie wygłosiła powitalnej mowy (jak się tego każdy spodziewał). Z zagadkowym, odrobinę filuternym uśmiechem, który trzepotał w gęstwinie drobnych zmarszczek pokrywających jej twarz niby złota wesoła rybka w sieci (takiego uśmiechu na twarzy Kociuby nie widziano co najmniej od pięciuset lat, a może dłużej, jeżeli było prawdą to, co niektórzy utrzymywali, że liczyła sobie lat przeszło tysiąc), odwróciła głowę w stronę zamkniętych uparcie drzwi domu. Były one nie tylko zamknięte na głucho: stały przed nimi rządkiem trzy rondle wypełnione mętnym płynem. Rondle z takim samym płynem stały również na parapetach okien, a okna były zasłonięte okiennicami!
- Co tu, mianowicie, się dzieje?! - spytał Dziadek z namaszczoną miną, jaką przybierał zawsze wtedy, kiedy był zły, że czegoś nie rozumie.
- Oni tu pewnie trzymają tego Yhy-hy! - powiedział z uciechą Tapatik. - Fajowo! Zaraz go zobaczę!
Zobaczył co innego: zamknięte uparcie drzwi uchyliły się powoli, ostrożnie i spoza nich wychynęła... najpierw ręka z rondlem, a potem długi, przypominający klucz zapomniany w zamku, nos!
- Chochla! - zawołał Dziadek, oszołomiony. - Co ty wyprawiasz, Chochla?!
- Pilnuję powierzonego mi do pilnowania Domu Tapatików -odparła godnie. - I muszę zachować jak najsurowsze środki ostrożności. Bo w okolicy jest Wróg.
- Ależ, Chochla, to my! To ja, Dziadek Tik! - zawołał Dziadek i zeskoczywszy z ramion Polkonia, ruszył w stronę Drzwi.
Drzwi zamknęły się natychmiast. A potem znowu, ostrożnie, powoli, nieco się odemknęły.
- Jeżeli to Dziadek, to co Dziadek ma na szyi? - spytała Chochla podejrzliwie.
- Moją przepiękną chustkę, czerwoną w żółte grochy! - huknął Dziadek, uszczęśliwiony; wówczas, dopiero wówczas, drzwi otworzyły się szeroko, ukazując Chochlę i... korytarz, cały zastawiony garnkami wypełnionymi mętną cieczą!
- Tym razem byłam dobrze przygotowana! - rzekła Chochla dumnie. - Wszędzie, którędy by próbował włazić, miałam pod ręką wodę, żeby go oblać. Wodę ze środkiem odkażającym! - sprecyzowała z naciskiem. - Obiecałam, że będę pilnować Domu i że już nigdy nie zmarnuję rosołu, ani żadnej innej zupy - dodała ciszej i rozejrzała się niepewnie, nagle bowiem uświadomiła sobie jednocześnie dwie rzeczy: że wszyscy na nią jakoś dziwnie patrzą i że ona, Chochla, najtchórzliwsze stworzenie na całym Pogórzu, znowu, jak po powrocie stereolotu z Wyprawy Ratowniczej na Wielką Mesę (podczas której to wyprawy, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy, odegrała bohaterską rolę), stała się ośrodkiem powszechnego zainteresowania (a jest to coś, co wszystkie Chochle ogromnie peszy). - W... wpuszczałam na ganek tylko szanowną Kociubę, bo on, ten Mandiabl, okropnie jej się boi -ciągnęła, spłoszona. - Coś... coś źle zrobiłam? - spytała, zmieszana do łez, i już w popłochu chciała uciec, by skryć się w swoim Domku w Korzeniach Starego Buka, gdy Dziadek, odzyskawszy zdolność ruchów, podskoczył do niej, chwycił ją w objęcia i serdecznie ucałował w oba policzki.
- Chochla, jesteś wspaniała! - rzekł z głębi serca. - Wspaniale wywiązałaś się z zadania, które ci, hm... przydzieliłem. Na cześć Chochli, hip hip hura!
- Hura hura hura! - zakrzyknęli wszyscy na Polanie.
Nie, nie wszyscy; robot kuchenny XL nie przyłączył się do okrzyków. On wcale nie był Chochlą zachwycony!
- Zababrała mi karbolem wszystkie garnki - mruknął z dezaprobatą. - Musiała wziąć garnki! Jakby nie było w domu nocników! W czym ja teraz będę gotował? Zupa jagodowa o zapachu karbolowym - pomstował, rzucając na Chochlę złe spojrzenia, a miedziany drucik na jego czole niebezpiecznie poczerwieniał.
Chochla, która nawiasem mówiąc, słuch miała znakomity, usłyszała biadolenie robota kuchennego i natychmiast przyznała mu rację! Zrozumiała, uświadomiła sobie nagle w błysku rozpaczy, że raz jeszcze, wbrew swoim najlepszym intencjom, wyrządziła szkodę.
No jasne, były nocniki, a ja - garnki, jakby nie było nocników -myślała w udręce i w niebotycznym zadziwieniu, że też ona, Chochla, najbardziej tchórzliwe, ale niewątpliwie jedno z najgospodarniejszych (dbających wzorowo o porządek) stworzeń na Pogórzu, mogła tak nierozumnie postąpić. Wstrząśnięta do samej głębi swej chochlowatej duszy, skorzystawszy z chwili nieuwagi Dziadka zwinnie jak jaszczurka ześliznęła się z ganku i smyrgnęła za dom (by uniknąć ciągle wiwatującego na jej cześć tłumu), odnalazła sobie tylko znaną boczną ścieżkę i pobiegła, a wstrząs, który przeżyła, był tak wielki, że nie wiedziała, dokąd właściwie biegnie. Nie wiedziała też, ba, jak najdalsza była od myśli, że ten wstrząs zapoczątkował ogromną, zgoła rewolucyjną zmianę nie tylko w jej życiu, ale w życiu całego rodu mieszkających na Pogórzu Chochli! Wiedziała jedynie, że umysł jej, w myśleniu nie ćwiczony (strach - a podobnie jak wszystkie Chochle żyła w ciągłym strachu - działa paraliżująco na mózg), opanowało bez reszty Niepokojące Pytanie, domagające się odpowiedzi: jak to się dzieje, że chcesz zrobić coś dobrego, a wychodzi źle?
Biegła co sił w chudych, patykowatych nogach przez oszałamiająco piękny purpurowo-złoty jesienny las, opatulona w nieodstępna, szarą chustę z frędzlami - uniform wszystkich Chochli - w kontraście jeszcze bardziej szara i niepozorna niż zwykle, aż nagle przystanęła. Bo oto inne Niepokojące Pytanie uderzyło w nią jak spadający z nieba odprysk meteorytu: A może - pomyślała w nadchochlowatym wysiłku zrozumienia - jest i odwrotnie? Chcesz zrobić coś złego, a wychodzi dobre? Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - przypomniała sobie zasłyszane u Ludzi przysłowie. Zawsze uważała je za wyjątkowo bezsensowne!
- Ze złego dobre, a z dobrego złe - mruczała stojąc, jakby wrosła w ziemię pod wpływem owego pytania. - Rosół zamiast wody, garnki zamiast nocników, chciałam dobrze, wyszło źle. A gdybym chciała źle? Może należy chcieć źle? Mu... musiałabym sprawdzić - szepnęła, patrząc w dal rozszerzonymi zgrozą oczami. - Sprawdzić! - zakrzyknęła, nieświadoma, że jest obiektem zainteresowania Nadgryzionej Kitki, rudej wiewiórki, która kiedyś w walce z wroną straciła część swego ogona, o co miała pretensję do całego świata i temu światu bez przerwy dokuczała, biorąc odwet za swoją krzywdę. - Musiałabym, musiałabym... żeby sprawdzić, musiałabym - powtarzała Chochla bezmyślnie, poczuła bowiem nagłą pustkę w przeciążonym nietypową dla niego pracą mózgu.
Ten właśnie moment wybrała Nadgryziona Kitka, by zrealizować marzenie swego życia. Nadgryziona Kitka mianowicie od dawna marzyła o tym, by trafić skorupką od orzecha (albo inną) w czubek nosa którejś Chochli! Te nosy wydawały się idealnym wprost celem: długie, okrągło zakończone, prowokujące, sterczały w chochlowatych twarzach jak klucz zapomniany w zamku. Nadgryzioną Kitkę po prostu łapki swędziały, kiedy na nie patrzyła. Niestety, widziała je zawsze w ruchu. Tchórzliwe Chochle bowiem przy lada szeleście, byle drgnięciu powietrza brały nogi za pas i uciekały, czy ktoś je gonił, czy nie! A jak trafić skorupką od orzecha (albo inną) w ruchomy cel? Nadgryziona Kitka robiła niezliczone Próby i zasadzki - na próżno.
I oto teraz, tego pięknego październikowego popołudnia, siedząc sobie na gałęzi rozłożystego dębu ze smakowitym żołędziem w pyszczku, dojrzała w dole Chochlę stojącą nieruchomo pośrodku polanki! Sterczący nos w całej swej okazałości lśnił w czerwonawym blasku zachodzącego słońca... Z szalonej emocji obsunęła się nieco na gałęzi, ale ku jej graniczącemu z osłupieniem zdumieniu Chochla, tak przecież czujna na każdy szelest, nie drgnęła! Teraz albo nigdy - pomyślała Nadgryziona Kitka, wyjmując ostrożnie żołądź z pyszczka.
- Żeby sprawdzić, musiałabym, musiałabym - powtarzała bezradnie Chochla, gdy wtem... poczuła rozdzierający ból. Gwiazdy zatańczyły przed jej oczami, a w otępiałym mózgu eksplodowało światło.
- Ha! ha! ha! ha! ha! ha! - zaśmiewała się Nadgryziona Kitka, huśtając się na gałęzi jak psotna małpka na drążku. - Prosto w nos! Trafiłam ją prosto w nos! W sam czubek! Trafiłam! Ha! ha! ha! - triumfowała.
Tymczasem Chochla... wcale nie zdawała sobie sprawy z tego, że coś ją uderzyło w nos! Więcej: nie słyszała, że ktoś się śmieje!
- Była - opowiadała potem Nadgryziona Kitka (w nabożnym zdumieniu) - jak zauroczona. Jak gdyby ją coś poraziło.
A Chochlę istotnie coś poraziło: w eksplozji światła, które wyrwało jej mózg z odrętwienia, odnalazła dalszy ciąg zaczętego zdania: musiałabym... znowu coś przeżyć. (Pełne zdanie brzmiałoby więc tak: Żeby sprawdzić, czy jest odwrotnie, to znaczy, czy gdybym chciała źle, to wyszłoby dobrze, musiałabym znowu coś przeżyć). Znowu zanurzyć się w życie? Nie! - zaprotestowała z mocą. - Dosyć! To już wolę myśleć! Choć to też Niebezpieczne. Bo kto wie, co się może komu wymyślić! Ale przynajmniej nie marnuje się cudzych garnków i cudzego rosołu! I nikt nie może mieć o to pretensji! - Doszedłszy do takiego wniosku, Chochla nie wahała się dłużej. Już wiedziała, co ma robić, dokąd ma pójść. Lekkim, prawie radosnym krokiem, absolutnie różnym od zwykłego, trwożliwego skradania się właściwego Chochlom, pobiegła prosto do swego Domku w Korzeniach Starego Buka (Nadgryziona Kitka, której ciekawość pobudzona była do stanu wrzenia, towarzyszyła jej górą, skacząc z gałęzi na gałąź). A tam - najpierw zrobiła Generalne Porządki, potem zaś wystawiła na ganek duży, wygodny fotel, zasiadła w nim, opatuliła się szczelnie swą szarą chustą i i zaczęła rozmyślać.
Tymczasem na Jodłowej Polanie przed Domem Tapatików, którego Chochla pilnowała tak dzielnie w czasie ich nieobecności, odbywała się Wielka Uroczystość Powitalna.
Tego, że Chochla uciekła, prawie nikt nie zauważył. Poza Dziadkiem i robotem kuchennym XL. Dziadek przez chwilę był zły. Pocieszył się jednak szybko; zabrakło Chochli, zachwycającej się jego czerwoną chustką w żółte grochy, ale był cały ogromny tłum pragnący wyrazić swój podziw dla Dziadka, Bohaterskiego Wodza Wyprawy przeciw Mandiablom... Robot kuchenny XL natomiast szczerze się uradował tym, że bezrozumne stworzenie, które nie potrafiło (tak myślał) odróżnić, do czego służy garnek a do czego nocnik, zeszło mu z oczu. Ruszył do kuchni i tam, nieoczekiwanie, trochę się udobruchał. Stwierdził bowiem, że po pierwsze, Chochla utrzymywała cały dom (a więc i kuchnię) we wzorowym porządku, po drugie, że kilka garnków (a wśród nich ten największy ze wszystkich, bardzo mu teraz potrzebny) ocalało z pogromu. Natychmiast z pasją i z furią przystąpił do gotowania Specjalnej Potrawy na Wyjątkowo Uroczyste Okazje, którą to potrawę wybrał nie dlatego, że uważał obecną okazję za wyjątkowo uroczystą, a dlatego, że - był tego pewien - jej cudowny, niebiański wprost zapach z pewnością przytłumi nienawistną mu woń karbolu. Trzeba tu zaznaczyć, że XL nie ośmieliłby się przystąpić do gotowania tej potrawy, gdyby nie był tak bardzo rozwścieczony. Nigdy jeszcze nie gotował jej sam, bez pomocy i nadzoru Babci; tego niezwykłego dania nie zaprogramowano w jego (pojemnym wszak) mózgu, mózgu robota uniwersalnego starego typu, nie znali go bowiem nawet sami programujący gastrologowie. Przepis znała jedynie Babcia, która nauczyła się go od swojej matki, ta zaś od swojej matki, czyli Babci Babci itd., itd. Słowem, przepis na tę potrawę stanowił przekazywaną z pokolenia na pokolenie tajemnicę rodzinną, zazdrośnie strzeżoną, której początek, jak kpiąco określił to Dziadek, ginął w mrokach dziejów.
Na taką to Potrawę porwał się robot kuchenny XL! Zresztą wcale nie miał wrażenia, że przyrządza ją sam. Przez cały czas, kiedy mieszał, dosypywał, dolewał, czuł obok siebie obecność Babci, słyszał jej głos udzielający mu wskazówek, a przecież Babcia była zupełnie gdzie indziej: siedziała razem z innymi uczestnikami Bohaterskiej Wyprawy przeciw Mandiablom na specjalnie dla nich zbudowanym podium w najpiękniejszym zakątku Jodłowej Polany - pod ogromnym, rozłożystym modrzewiem, jaśniejącym w tle ciemnego, puszystego aksamitu jodeł niby misterny delikatny haft.
Powiedzieć, że Tapatik dąsał się, to za mało. Tapatik kipiał, jakby był tą potrawą gotowaną przez XL-a, która raz po raz, wybiegając ku górze, niecierpliwie unosiła pokrywę garnka. I trzeba go było, podobnie jak tę potrawę, pilnować. Żeby nie wykipiał. To znaczy, żeby nie uciekł z odbywającej się, przecież i na jego cześć, uroczystości.
Tapatik nie miał nic przeciw uroczystościom, podczas których sławiono jego bohaterskie czyny. Na tej, co prawda, główną rolę kreował Dziadek, ale nie to doskwierało Tapatikowi. Ostatecznie i on miał o czym opowiadać, ho, ho. Doskwierało mu co innego. Mianowicie na uroczystość nie przyprowadzono jeńca zestrzelonego przez Gurula (o czym nikt, włącznie z Gurulem, nie wiedział), syna Wodza Mandiablów wysłanego w celach wywiadowczych na Ziemię, z której uprzednio Mandiable podstępem wywabili Tapatików.
- Uczyli mnie na historii, że kiedy zwycięski wódz wracał z wojny, to szedł przez miasto w triumfalnym pochodzie, a za nim pędzono tysiące jeńców! - rzekł nie posiadając się z oburzenia, gdy stwierdził, że Mandiabla nie ma nie tylko w Domu Tapatików, lecz w ogóle na Jodłowej Polanie! - A my mamy tylko jednego i gdzie on jest? W szopie we wsi! Zamiast być tu. I kto go pilnuje? Jakiś Izik, a wiadomo, że Iziki są waleczne tylko wówczas, gdy ktoś chce im odebrać jedzenie! A w ogóle, to ja chcę go zobaczyć!!!
- Zrozum, Tapatik - tłumaczyła Mama Piastka. - Nie mogliśmy go tutaj przyprowadzić. Bo on okropnie boi się szanownej Kociuby i mdleje na jej widok. Więc to byłoby niehumanitarne, gdybyśmy go zmuszali. Przyjdzie razem z Izikiem, jak skończy się uroczystość i szanowna Kociuba odejdzie.
- I nie bój się, on nie ucieknie - dodał serdecznie Piastek. -Wie o układzie, który zawarliście na Księżycu z Mandiablami.
A ja tam bym próbował uciekać, układ nie układ! - pomyślał buńczucznie Tapatik. - Może bym nie uciekł, ale bym próbował. I ja się nigdy nie bałem Kociuby! Nawet kiedy mnie wezwała na Sąd.
- Tapatik, on przyleciał na zwiad tutaj, na Ziemię, czyli na obce terytorium, sam - powiedziała z naciskiem Tapati, która bez trudu odgadła myśli przebiegające przez głowę brata-bliźniaka. -Sam i na pewno na ochotnika, bo przecież jest jedynym synem \/\/odza i na pewno nie musiał. Więc jednak jest dzielny.
- A tam, dzielny! - burknął Tapatik, ale nie podjął dyskusji. Myślał już bowiem o czym innym: jak urwać się z uroczystości, Postanowił, że w pierwszym sprzyjającym momencie ucieknie i pobiegnie do wsi...
Ten zamiar bezbłędnie odgadła z kolei Babcia. W wyniku czego Tapatik znalazł się tam, gdzie wcale nie zamierzał być, czyli na podium, skąd uciec było niepodobieństwem. Siedział na oczach wszystkich, a poza tym z jednej strony miał Babcię, a z drugiej Tapati i obie go pilnowały! Nic więc dziwnego, że kipiał...
Przygotowywana przez XL-a potrawa też kipiała. Aromatyczny, napędzający ślinkę do ust zapach ulatywał przez otwarte okno ku wielkiej uciesze ciepłego wiaterku, który go porywał, rozpylał po całej Jodłowej Polanie i jeszcze dalej. Wkrótce też nos Chochli (bardzo wszak wystający i chwytliwy), pogrążonej w rozmyślaniach na ganku Domku w korzeniach Starego Buka, był jedynym nosem w okolicy, który nie zaczął odruchowo drgać i węszyć. Dziadek - który właśnie opowiadał o tym, jak dzięki genialnie prostemu podstępowi uniknęli sprowokowanego przez Mandiabli zderzenia z planetą - widmo Gukhr - raz i drugi spojrzał niespokojnie w stronę widocznego stąd okna kuchni, wreszcie urwał w pół słowa, wciągając powietrze jak niuch tabaki, ale nie, oczywiście nie kichnął. Zaczął się jąkać, tracić wątek...
- Więc, tego... więc... przyciąga nas, a my, tego... no, osłona kosmetyczna, puder z mąką, co to ja chciałem... aha, więc puder pachniał, pachniał... pachniał - powtórzył po raz trzeci z bezradnością równą tej, z jaką Chochla niedawno powtarzała swoje "musiałabym, musiałabym". Żadna jednak skorupka żołędzia (czy inna) nie uderzyła go w nos. Sam uświadomił sobie, że stracił wątek i całą winą za ów kompromitujący go fakt obarczył Babcię (oczywiście!).
- Co tu mianowicie, Dusieczko, tak... wspaniale pachnie? - spytał, zwracając ku niej poirytowaną twarz, i całkiem bezwiednie mlasnął językiem, a potem, również bezwiednie, oblizał się. Co zobaczywszy. Kociuba uśmiechnęła się delikatnym, trzepoczącym w sieci zmarszczek jak złota rybka uśmiechem.
- Ktoś gotuje Polewkę Myśliwską - powiedziała swym szeleszczącym głosem.
- Polewkę Myśliwską! No jasne! - zawołał Dziadek, uradowany. - Od razu poznałem. Od razu poznałem! To na pewno XL gotuje!
- XL nie ma tej potrawy zaprogramowanej, Dziadku - rzekła Tapati, zaintrygowana.
- Nie ma, ale gotuje! To przecież nasze specjalna potrawa, której nikt poza nami, Tapatikami, nie zna, więc...
- Tiku, przecież szanowna Kociuba powiedziała przed chwilą jej nazwę - wtrąciła Babcia.
Dziadek potrząsnął głową jak zegarkiem, który z niewiadomych powodów stanął.
- Niemożliwe! Widocznie ja najpierw powiedziałem, bo właśnie myślałem, że to Polewka Myśliwska tak pachnie! I na pewno myślałem to głośno. Moi mili, mamy tu dowód na to... - ciągnął, rozpromieniony.
- My znamy tę potrawę - przerwała Mama Piastka. - Przyrządzamy ją na wyjątkowo uroczyste okazje.
Dziadek zgasł. Jego jeszcze przed chwilą rozpromienione oczy wypełniło rozczarowanie.
- E, to pewnie któryś z Izików pomaga XL-owi, albo sam Izik gotuje. A ja już myślałem, że mamy dowód na to, że nawet w zaprogramowanym mózgu może się coś zmienić pod dobrym wpływem.
Machnął ręką, zrezygnowany, i właśnie wtedy XL wyszedł na werandę.
- Czy Babcia każe podać w domu, czy mam rozstawić stół na Polanie? - zapytał. - Ja... ja przepraszam... - ciągnął, speszony dziwną ciszą, która przyjęła jego pojawienie się - przepraszam, że sam gotowałem, ale ja...
- XL! - wrzasnął Dziadek, skacząc jak konik polny. - Sam ugotowałeś?!
XL, wyraźnie zmieszany, przytaknął głową.
- Tak, ja... - bąknął niepewnie.
- Hura! - krzyknął Dziadek, podrzucając w górę swą cenną piankową fajkę. - No, proszę! Mamy tu niezbity dowód na to, że dobry przykład może wpłynąć nawet na zaprogramowany mózg!
- Myślę, Tiku - Babcia uśmiechnęła się filuternie - że zyskaliśmy dowód również na coś innego! Ten właśnie dowód - ciągnęła po krótkiej, ale wymownej pauzie - dla którego zdobycia zorganizowałeś naszą wyprawę na Ziemię.
- J-jak to? - zająknął się Dziadek, kompletnie oszołomiony.
- No, bo jeśli oni, tu na Ziemi, znają przepis na Myśliwską Polewkę, stanowiący ginącą w mrokach dziejów tajemnicę naszego rodu, to znaczy, że...
- Kolebką naszego rodu była planeta Ziemia - dokończył Tapatik pompatycznie i już, już miał, korzystając z tego, że w powstałym zamieszaniu nikt go nie pilnuje, zeskoczyć z podium i uciec, gdy wtem kątem oka zerknąwszy na Bimbla (bo Bimbel z czystej złośliwości mógł narobić alarmu), stwierdził, że jedynak Cioci Babili wcale nie bierze udziału w ogólnym podnieceniu, natomiast przyklęknąwszy na siedzeniu, z bardzo dziwnym uśmieszkiem wpatruje się w coś przez swą ukochaną lunetę...
Był to, powiadam wam, taki uśmieszek, że Tapatik natychmiast zapomniał o zamierzonej próbie ucieczki i spojrzał w tym samym kierunku, usiłując zobaczyć to coś, co zafrapowało Bimbla, a co, sądząc po tym uśmieszku, zapowiadało nie lada sensację. Wszystkie inne oczy wlepione były w Dziadka.
Dziadek zaś przez chwilę, bardzo krótką (choć doprawdy nikomu nie przyszło do głowy doszukiwać się najmniejszego bodaj podobieństwa między jego okrągłą, rumianą twarzą, a chudą, zawsze trochę szarawą twarzą Chochli, a zwłaszcza między jego nosem potężnym, wyrazistym jak mocny akord w symfonii, a jej, długim i cienkim), wyglądał dokładnie tak jak Chochla w chwili, gdy celnie rzucona skorupka żołędzia trafiła ją w sam czubek nosa. (Jeżeli nie wierzycie, zapytajcie Nadgryzionej Kitki). Szybko jednak stał się znowu podobny do siebie, czyli do Dziadka, i to Dziadka triumfującego.
- A więc, moi mili, obydwa cele, które przyświecały wyprawie na Ziemię, zostały osiągnięte - rzekł, wyjątkowo jak na niego uroczyście. - Udowodniliśmy, że, jak to zresztą przypuszczałem, nasz ród pochodzi z planety Ziemia, co było, przypominam, naszym celem pierwotnym. I po drugie, obroniliśmy Ziemię przed Mandiablami-Pożeraczami Kwitnących Planet, co było celem wtórnym, ale stało się, oczywista, celem pierwszoplanowym.
Dziadek wygłosił to krótkie przemówienie w taki sposób, że Tapati, która znowu (jak wówczas, kiedy dolatywali do Jodłowej Polany) z dziwnym bólem w sercu wspominała rodzinną planetę Tapatię, „wróciła na ziemię".
Coś podobnego! - pomyślała, zdumiona. - Dziadek mówi zupełnie zebraniowym stylem. Dziadek, który zebrań i zebraniowego stylu nie znosi wprost chorobliwie! Czy Babcia to zauważyła?
Odwróciła głowę ku Babci, ale jej postawione w myślach pytanie pozostało bez odpowiedzi. Bo od strony Domu Tapatików, z miejsca, gdzie w pobliżu rozstawionego przez XL-a długiego stołu do Posiłków na Świeżym Powietrzu skupiali się pomału najbardziej głodni i najbardziej łakomi (wśród tych ostatnich naturalnie roiło się od Izików: ich żółte porteczki wybłyskiwały z gęstwy niby kwiaty rozsianego w trawie mleczu), podniósł się szmer szybko urastający do szumu, jakby wiatr gwałtownym podmuchem rozkołysał duży las. Ten szum, w którym wytężywszy słuch, można było usłyszeć wielkie „oooo", rozbrzmiewające na jednej wznoszącej się nucie, opadł równie szybko, jak wezbrał, i w ciszy, która nastąpiła, rozległ się bardzo wyraźnie zagadkowy dźwięk: coś pośredniego między rozpaczliwym łkaniem a... jękiem niewypowiedzianego zachwytu.
- Co to, mianowicie, ma zna... - zaczął Dziadek grubym głosem, podejrzliwie spoglądając spod swych krzaczastych brwi tam, skąd dobiegł ów dźwięk.
Urwał, osłonił oczy ręką, jakby tam, gdzie patrzył, świeciło słońce - ale słońce (i to zachodzące) miał za plecami, ą utworzona przez porteczki Izików (znanych smakoszy i galantów) żółta plama, owszem, świeciła w cieniach padających od ciemniejącego na wschodzie nieba, na pewno jednak oczu porazić nie mogła - po czym, jakby uświadomiwszy sobie absurd swego gestu, bez ceremonii zabrał wcale jakoś nie protestującemu Bimblowi jego ukochaną lunetę, spojrzał...
- To przecież jest... - szepnął, bardziej zdziwiony niż wstrząśnięty.
- Mandiabl! - dokończył Bimbel, podskakując radośnie. - On tu jest. Choć miał być we wsi! Izik go przyprowadził! Jest tu!
- On jest tu! Mamy tu jeńca! - wrzasnął Tapatik (eksplodował wreszcie!).
Już biegł. Za nim Dziadek. Za Dziadkiem Babcia, która usiłowała dogonić Tapatika, czyli przegonić Dziadka. Ale w tym zaimprowizowanym wyścigu zwyciężyła Tapati, choć wystartowała jako czwarta, zaraz za Bimblem. To właśnie ona chwyciła dobiegającego do ganku brata.
- Puść mnie! - krzyknął, szarpiąc się wściekle. - Ja mu przecież nic nie zrobię! Ja tylko...
Nie dokończył, bo na ganku pojawił się robot XL, dźwigając w swych mocnych, chwytliwych rękach wazę z Polewką Myśliwską. I wtedy znowu rozległ się ów zagadkowy rozdzierający jęk, ni to rozpaczy, ni to niewypowiedzianego zachwytu. Teraz jednak, kiedy już wiadomo było, kto wydobył z siebie ów głos, można było stwierdzić bez trudu, że dźwięczało w nim i jedno, i drugie: rozpaczliwe łkanie i zachwyt bez granic; sami natychmiast to zrozumiecie, jeżeli powiem, że wołał tak Izik! I to nie pierwszy lepszy Izik, ale ten, któremu zlecono pozostanie we wsi z jeńcem.
Tak, istotnie, znajdowali się tutaj obaj. Ale nawet Tapatik, tak przecież ciekaw zakładnika, nie patrzył na niego, tylko jak wszyscy, patrzył na Izika. Izik zaś wpatrywał się w niesioną przez XL-a wazę. W jego oczach, wielkich i zielonych, zawsze trochę głodnych (jak oczy wszystkich Izików), malował się wyraz niebiańskiego wprost zachwycenia, wręcz - ekstazy. Ładne, mięsiste wargi poruszały się jakby w bezgłośnej modlitwie, nos węszył, drgał, jadł!
- Izik - rzekł surowo Brat Zgryzika, który pierwszy oprzytomniał. - Dlaczego przyprowadziłeś tutaj jeńca? Miałeś przecież siedzieć z nim we wsi i pilnować go aż do zakończenia uroczystości Nie wiesz, że on zaczyna mdleć, jak zobaczy szanowną Kociubę?
Wielkie, ekstatyczne oczy Izika z wyraźnym trudem oderwały się od wazy.
- Zgodziłem się zostać z nim we wsi - zaczął omdlałym głosem - ale nikt mi nie powiedział, że tutaj będzie się gotować Polewkę Myśliwską! - ciągnął głosem już pewniejszym. - Ja... ja siedziałem .. Aż tu nagle zaczęły płynąć te zapachy! Schowałem głowę w siano, ale - (Izik chlipnął) - nie pomogło. Musiałem przyjść! -krzyknął z udręką, odsłaniającą bezmiar męczarni, jakie przeżył (każdy z Małych Mieszkańców Pogórza ma wrodzone poczucie obowiązku), zanim podjął decyzję opuszczenia posterunku. - ja nie zapomniałem, że on mdleje na widok Kociuby. Ale - Izik dramatycznie zawiesił głos - gdybym nie przyszedł, to ja bym zemdlał! A to by było znacznie gorzej. Jeniec mógłby mnie zabić! Tylko mi nie opowiadajcie, że jest spokojny i niegroźny - dodał szybko, uprzedzając komentarze. - Zanim przylecieli, był potulny. Ale teraz! Popatrzcie, popatrzcie na niego! Przez cały czas tak mu się oczy świecą! I przez cały czas tak dygocze!
No naturalnie, teraz uwaga wszystkich przeniosła się na Mandiabla. Wcale nie wyglądał na kogoś, kto ma za chwilę zemdleć. Wyglądał tak, że Tapati (wrażliwa Tapati), odruchowo chwyciła Babcię za rękę. Trudno powiedzieć, że się bała. Ale zrobiło się jej jakoś bardzo niemiło, źle, jak komuś, kto spotyka się z czyjąś niezasłużoną nienawiścią.
Niech on przestanie tak na mnie patrzeć - pomyślała, spłoszona, miała bowiem uczucie, że jeniec patrzy wyłącznie na nią. Może dlatego, że oczy Mandiabla przesłonięte były szkłami wielkich, kwadratowych okularów, a te szkła jarzyły się czerwono, jakby zapalone buchającym z oczu blaskiem. Ale Mandiabl oczywiście nie patrzył wyłącznie na nią. Tymi jarzącymi się czerwonymi oczami patrzył na całą rodzinę Tapatików. Patrzył i dygotał, jakby trzęsła nim potworna złość.
On... nas strasznie nienawidzi - pomyślała Tapati, ściskając mocniej rękę Babci.
- Jemu jest strasznie zimno - szepnęła Babcia, jak gdyby dosłyszała jej myśli i (nie wyjaśniwszy swej bądź co bądź zaskakującej uwagi) dodała głośniej: - Rób honory domu, Tiku, ja zaraz wrócę.
Po czym spokojnie, zwyczajnie, po prostu podeszła do jeńca.
- Witamy cię, Juhu-oho-ho Jedenasty,. Ja jestem Babcia. Do czasu powrotu do swego kraju będziesz z nami mieszkał. Chodź, pokażę ci twój pokój.
Rozjarzone szkła przygasły. Wydawało się, że cały Mandiabl poszarzał, może dlatego, że był szaro ubrany: w szary kombinezon i szary kaszkiet z podniesionym daszkiem. Okrągłymi, dobrze teraz widocznymi zza szkieł oczami patrzył na Babcię z niewysłowionym zdumieniem. A ona też patrzyła na niego, patrzyła, jak to Babcia, ciepło, serdecznie.
- Chodź - powtórzyła miękko i nie dodawszy nic więcej, skierowała się ku drzwiom domu.
A Mandiabl stał.
- Patrzy na Babcię jak perska kocica dyrektorowej Tatusia na miskę z mlekiem, którą jej porwałem sprzed nosa - zdziwił się Tapatik.
- Jak zahipnotyzowany - podsunął Bimbel bardziej prozaicznie. - Uważaj, zaraz za nią pójdzie!
Mandiabl niepewnie, z oporami, ale jak gdyby przyciągany nieodpartą siłą, rzeczywiście ruszył za Babcią!
- No naturalnie! - rzekł Dziadek, niby to wielce zdegustowany (ale w jego oczach pląsały iskierki podziwu). - Ledwo Babcia spojrzy na kogo, to już go nie ma! Nawet Mandiabla! Czuję - dorzucił, wzdychając z udaną rezygnacją - że będę miał masę roboty z wychowaniem tego Wodzowskiego jedynaka! Wychowywać trzeba, a nie czarować! Zajmę się tym osobiście, bo Babcia go rozpieści! Zabieram się do dzieła od jutra. A teraz proszę wszystkich państwa do stołu.
Jesień jest to, jak wiadomo, pora roku łagodna, melancholijna. Odchodzące lato zabiera ze sobą ciężkie, nabrzmiałe grozą chmury, we wnętrzu których wściekłe, złote ptaki szarżują na zamykające je ściany, by z hukiem, w łoskocie przebić się ku czystemu, bezkresnemu niebu. Tej jesieni jednak, podczas pierwszych dni po powrocie stereolotu z Księżyca, dom Tapatików na Jodłowej Polanie wydawał się miejscem, w którym niezależnie od pory roku, wyznaczyły sobie spotkanie wszystkie burze świata.
- To już w ogóle nie jest dom, tylko przylądek burz - poskarżyła się Tapati w puchowe ucho swego ukochanego Złotego Misia.
- Ugh - mruknął potakująco Złoty Miś; gwałtowne starcia wybuchające między Tapatikiem a Dziadkiem w pełni usprawiedliwiały tę skargę.
Obaj są stanowczo za bardzo naelektryzowani z powodu tego jeńca - myślała Tapati, schodząc Jarzębinową Ścieżką ku Źródełku. - Dosłownie wydzierają sobie nieszczęsnego Mandiabla z rąk, jakby był własnością jednego albo drugiego. A on jest swój własny, chociaż Mandiabl. Jak każdy. Swoją drogą - zastanawiała się w zadumie - dziwne, że Babcia wcale się nie wtrąca.
- Bardzo dziwne - dodała już głośno, spojrzawszy z wyrzutem na strojną, urokliwą jarzębinę; a jarzębina w odpowiedzi spłonęła rumieńcem. Nie był to jednak rumieniec zawstydzenia: po prostu chmura przysłaniająca słońce odpłynęła i blask zapalił czerwone koszyczki. - A może to ja zrobiłam się już za bardzo wrażliwa? kontynuowała swe rozważania Tapati. - Bo - rzekła patrząc surowo tym razem na ogromnego ślimaka sunącego w poprzek ścieżki ,szczerze mówiąc, to ostatnio coś mi jest. Ale co?
Ślimak czujnie nastawił swe miękkie, ruchliwe rożki, ale nie powiedział nic. W dalszym ciągu pracowicie, mozolnie pełzł poprzez ścieżkę, zostawiając za sobą wilgotny, mieniący się tęczowo ślad.
Tapati stwierdziła, że nie ma ochoty czekać - nie, nie na odpowiedź, tej nie oczekiwała - ale na to, aż ślimak wraz ze swoim imponującym domkiem dobrnie do drugiego brzegu ścieżki. Powiedziała więc grzecznie:
- Przepraszam - i przestąpiła go w lekkim podskoku. Dalej nie było już żadnych przeszkód. Tapati schodziła teraz łagodnie opadającą ścieżką, w tanecznych podskokach, i po pewnym czasie ze zdumieniem poczuła, że jej niewytłumaczalny zły nastrój znika, ustępując również niewytłumaczalnej radości!...
- Nie wiem dlaczego, ale jest mi wesoło - powiedziała do podskakującego razem z nią Złotego Misia. - O, czekaj! Coś odkryłam: może to dlatego, że zaczęłam iść w podskokach? Może jak komuś jest smutno, to powinien zachowywać się tak, jakby mu było wesoło i smutek przejdzie? W każdym razie mnie jest wesoło i lekko. A jeszcze przed chwilą było mi smutno i ciężko. Nawet mam ochotę zaśpiewać!
Zaśpiewała więc:
- Biegnę sobie lekko, tra la la la Jarzębinową Ścieżką, Nad głową mam słoneczko, hej hej hej! Słoneczko nad głową mam.
Słoneczko nad głową miała niedługo. Bo ono, w przeciwieństwie do niej, nie podskakiwało, ale płynęło. W morzu strzępiastych chmur. Często też, jakby spragnione ochłody, dawało nura w Puchate fale i niekiedy potrzebowało dobrej chwili, żeby się znowu wynurzyć. I właśnie teraz, ledwo Tapati wyśpiewała pierwszą zwrotkę swej naprędce zaimprowizowanej piosenki, jak gdyby przekomarzając się zanurkowało ponownie, gasząc jarzębiny.
Tapati, bardziej rozśmieszona niż zagniewana, biegła dalej, bacząc coraz wyżej i wyżej, a w swoim seledynowym sweterku, z seledynową kokardą we włosach wyglądała jak okruszek wiosny zabłąkany w złoto-purpurowym świecie jesieni.
- Frunę sobie, frunę, tra la la la...
Wiatr trąca mnie jak strunę...
I śpiewam tak, hej hej hej, jak umiem...
- podjęła przerwaną żartem słońca piosenkę. Komponowała na poczekaniu, łowiąc uchem trzepoczące wokół jesienne szepty i szmery, którym towarzyszył krystaliczny głos niedalekiego już Źródełka. Były to naturalnie szepty i szmery drzew, krzaków, żółknących traw, obsuwających się kamyków, plusk wody, ale Tapati miała wrażenie, że trzepoce wokół niej rój słów, że wystarczy - tak pomyślała - otworzyć głowę i serce, a one wejdą w nią i złożą się w piękny wiersz! W przepełniającym ją niezwykłym, z niczym nie porównywanym szczęściu poczuła, że ten wiersz już się układa, powstaje, a ona za chwilę uleci na jego skrzydłach tam, gdzie nie dogoni jej nikt (nawet gdyby posłużył się nastawionym na najwyższe przyspieszenie aerotraxem), dokąd nie doleci najpotężniejszy statek kosmiczny... gdy wtem... w sam środek poetyckiego natchnienia wpadła myśl nagła jak rzucony znienacka kamyk i sprawiła, że Tapati (ciągle wesoło podskakując) zwolniła kroku. Przecież ja po raz pierwszy, odkąd wylecieliśmy z Tapatii, mam taki „wierszowy" nastrój! - pomyślała. - Przecież ja, odkąd wylecieliśmy z Tapatii, nie ułożyłam ani jednego wierszyka, ani jednej piosenki! Dopiero teraz, dziś! Czy to znaczy, że wiersze przychodzą do mnie tylko wtedy, kiedy jestem tam, u nas? Ale przecież jeszcze nie jestem u nas, na Tapatii, tylko na Ziemi!
Jak każdy, kto jest pochłonięty ważnymi myślami, nie patrzyła przed siebie, tylko w głąb siebie, z czego skorzystał natychmiast wiatr-figlarz. Wyskoczył zza skały, porwał ze Źródełka garść kropli i rozpyliwszy je, cisnął w twarz nadchodzącej. Zupełnie przypadkowo słońce, kontynuujące swą zabawę w nurkowanie, wybrało sobie ten sam moment, aby wypłynąć na powierzchnię. Tapati, otrzeźwiona wilgotnym powiewem , który musnął jej twarz, uniosła głowę, spojrzała przytomniej i aż uśmiechnęła się z zachwytu.
Ogromna, spękana ściana, dołem porośnięta krzakami, chyliła się. niby wielka dobrotliwa głowa, nad Źródełkiem, które w słońcu pieniło się złociście, musowało, bąbelkowało, tańczyło w gęstwie krzaków jak uśmiech migocący w gąszczu brody. Tapati, oczarowana, najpierw patrzyła na wodę, a potem uniosła oczy ku skale. pęknięcia przecinające jej powierzchnię (zawsze trochę wilgotne) też rozbłysnęły w słońcu, przypominały złote ostrza... złote ostrza szabel?
Ależ nie! Tapati, patrząc, od razu pomyślała o czymś innym: zwężone w złote ostrza, cudowne złote oczy Kota Niepowszedniego z Lipowej Doliny! To przecież właśnie tutaj, w tym samym miejscu zobaczyła po raz pierwszy te niezwykłe oczy! I uświadomiła sobie, że nigdy więcej ich nie zobaczy - ani tu, ani w ogóle nigdzie na Ziemi. Kot Niepowszedni, kolejny pasażer na gapę Tapatików, nie chciał z nimi wrócić (dlaczego w ogóle poleciał!), z niepojętych przyczyn został na Księżycu - on, ten stroniący od wszystkich, chadzający własnymi tajemniczymi ścieżkami odludek - nieprzytomnie zafascynowany Mędrcem Anandariszi.
On jest stąd, z Lipowej Doliny, a jednak został! A mówi się, że kot przywiązuje się do miejsca - pomyślała Tapati z urazą. Ba,, z pretensją! Jakby ów fakt, że Kot Niepowszedni nie wrócił razem z nimi, poczytała za zdradę. Ale jednocześnie poczuła dziwny niepokój, jak gdyby w tej myśli, że można ot tak, po prostu nie wrócić, kryło się coś niebezpiecznego. No, ale przecież jest to Kot Niepowszedni -znalazła uspokajający argument. -A poza tym jest stąd, ale tutaj właściwie też był obcy. Zaraz, zaraz... A może on na Księżycu nie jest obcy, bo tam ma kogoś, kogo podziwia, w pobliżu kogo chce być, kogo chce chronić? Ale Mędrcowi Anandariszi wcale na tym nie zależy! Hm... A czy to cokolwiek zmienia?
Pochyliła się nad Źródełkiem i prawie bezwiednie zrobiła coś, co robiła zawsze będąc tutaj - zanurzyła ręce w czystej, lodowato zimnej wodzie. A potem jeszcze coś, czego do tej pory nie robiła nigdy: nabrała wody w złączone dłonie i zanurzyła w nich twarz jak w misce. Brr, ale zimna - pomyślała wstrząsając się i znowu przypomniał jej się Kot Niepowszedni...
Zaszło słońce.
- Jest niewyobrażalnie zimna, wiesz? - powiedziała do swego usadowionego wygodnie w krzakach Złotego Misia.
- Ugh - mruknął zgodnie Złoty Miś, a zabrzmiało to tak, jakby chciał powiedzieć: Wiesz co? Chodźmy już do domu.
Tapati spojrzała na niego, zdziwiona (tą wyraźnie wyczuwalną w jego mruknięciu sugestią); niedawno przecież oboje marzyli, żeby znaleźć się jak najdalej od domu, który stał się Przylądkiem Burz, posiedzieć gdzieś w ciszy i samotności!
- Oj, Tapati! - skarciła samą siebie. - Nie podobasz mi się Ostatnio stale sama nie wiesz, czego chcesz!
Wszędzie mi źle - uświadomiła sobie nagle i w popłochu, który ją przy tej myśli ogarnął, rozpoznała, że to jest taka myśl, która Babcia nazywała kukułczą (bo jeżeli jej na to pozwolić, rozwija się i rośnie wypierając wszystkie wesołe i dobre myśli), i z którą trzeba natychmiast się rozprawić.
Wytarła więc mokre, zdrętwiałe z zimna ręce o dżinsy, wzięła pod pachę Złotego Misia i szybkim, energicznym krokiem, już nie Jarzębinową Ścieżką, a na przełaj, zaczęła się wspinać z powrotem ku Jodłowej Polanie.
Szła szybko, żeby się otrząsnąć z nadmiaru myśli (a zwłaszcza tej kukułczej), ale nie tylko to przyspieszało jej krok; szczerze mówiąc, ciekawiło ją jednak, jak skończy się (to, które wypędziło ją z Domu) starcie między Dziadkiem a Tapatikiem: kolejna burza wywołana... niewinnym pytaniem Zgryzika.
Zgryzik mianowicie zapytał:
- Co mamy zrobić z zapasem gumy do żucia, którą zgromadziliśmy na Mandiabli?
- A skąd ja mam wiedzieć?! - huknął Dziadek, bo z nadmiaru wrażeń zupełnie zapomniał, że przed odlotem na wyprawę przeciw Mandiablom-Pożeraczom Kwitnących Planet sam polecił przygotować zapas gumy do żucia, za którą Mandiable przepadają i właśnie dzięki temu można ich rozpoznawać (na propozycję: „Chcesz sobie pożuć?" - ich oczy robią się czerwone i głodne, a za tym kimś, kto proponuje im gumę, pójdą jak szczury za flecistą-szczurołapem) oraz unieszkodliwiać(rytmiczny ruch szczęk działa na ich umysł tak usypiająco, że dają się zbierać jak odymione pszczoły).
- Tapa-ti-ti! - zakrzyknął Tapatik, który w przeciwieństwie do Dziadka, natychmiast przypomniał sobie wszystko, i jeszcze coś na dodatek. - Mam pomysł! Mam znakomity pomysł wychowawczy - uzupełnił, patrząc zaczepnie na Dziadka. I w tym momencie - przypomniała sobie Tapati - westchnęłam, bo wiedziałam, że znowu rozpęta się burza.
Tak, wtedy, w tamtym momencie, westchnęła, ale teraz, idąc, mimo woli uśmiechnęła się: Tapatik i Dziadek mieli takie komiczne miny, zupełnie jak dwa szykujące się do walki japońskie ko-guciki, a oczy Dziadka rozjarzyły się niemal jak oczy Mandiabla, gdy Tapatik oświadczył:
- Zmusimy naszego jeńca, żeby tę gumę żuł! A tak - ciągnął, usiłując nie dopuścić bliskiego eksplozji Dziadka do słowa - bo on jest synem Wodza. A jak wiadomo, Mandiabli obowiązuje zakaz żucia gumy do żucia, choć tak bardzo ją lubią. A kto. wydał ten zakaz? Wódz i jego rodzina! A Wódz i jego rodzina oraz najbliższe otoczenie, czyli dostojnicy, jak wiadomo, gumy do żucia nie lubią! Więc im łatwo nie żuć i patrzeć z góry na tych, co nie mogą się oprzeć. Więc... więc jak my go zmusimy, żeby żuł tę pogardzaną gumę jak jego pogardzani poddani, to... to on poczuje, że jest taki sam jak inni... i to będzie bardzo demokratyczne! - dokończył Tapatik, ogromnie z siebie rad.
- Demokratyczne! - huknął Dziadek, starając się (z miernym rezultatem) zaprawić swoją wściekłość szczyptą ironii, gryzącej, zimnej. - Gdybyś wiedział, co to jest demokracja, to byś nie wystrzelił z taką horrendalną bzdurą! Przekonywanie za pomocą siły! Wychowywanie za pomocą siły! I to proponuje mój wnuk! Hańba! - grzmiał Dziadek, wymachując fajką niby sztandarem.
- A przekonywanie za pomocą krzyku, to co to, Dziadku, jest? - odciął się Tapatik, bynajmniej nie przestraszony. - Zamiast mi udowodnić, że nie mam racji, Dziadek...
Tapati już nie usłyszała dalszego ciągu, bo właśnie wtedy poczuła, że musi natychmiast wyjść, uciec, jeżeli jej głowa ma nie pęknąć z bólu. I wyszła (z pękającą od bólu głową) z cichym żalem do Babci, że Babcia nie położy kresu tym bezustannym utarczkom.
A teraz wracała, trochę zaciekawiona, a trochę zaniepokojona. Czy burza już się przewaliła? A może już wzbiera następna?
Kiedy znalazła się na ganku, wydawało się, że odpowiedź na to drugie pytanie jest twierdząca. W domu bowiem panowała cisza. Ale nie taka, jaka panuje wówczas, gdy każdy jest zajęty swoimi zwykłymi sprawami i nie ma czasu ani ochoty na gadanie. Była to cisza ciężka, niepokojąca, jak przed burzą właśnie.
No tak, można się było tego spodziewać - pomyślała Tapati, zrezygnowana, i z ociąganiem weszła do domu. A tam działo się coś, czego, wbrew jej przypuszczeniom, bynajmniej nie można było się spodziewać, a w każdym razie coś, czego ona, Tapati, absolutnie się nie spodziewała. Tapatika nie było. Dziadek zaś w chmurnym, zaciętym milczeniu pakował plecak. Sam, osobiście!
- Dziadku? - spytała Tapati, zaskoczona. - Co ty robisz?
- Wyprowadzam się! -warknął Dziadek.
Tapati rzuciła spłoszone spojrzenie na Babcię. Babcia spokojnie, jak gdyby nigdy nic, wyszywała kolorowymi nićmi chusteczkę do nosa. Wyglądała na osobę głęboko pogrążoną we własnych myślach, do których uśmiechała się łagodnym, dalekim uśmiechem.
- Jak to, Dziadku? - indagowała więc dalej Tapati.
- Tak to - odparował Dziadek, usiłując bez powodzenia wcisnąć jasiek do wypchanego po brzegi plecaka - że się wyprowadzam! Zabieram Mandiabla i będę z nim mieszkał w Obserwatorium! Sam! - huknął groźnie, czego jasiek, przejawiający nie mniej energii niż Dziadek, wcale się nie przestraszył. Brutalnie wtłaczany między puszkę z kompotem ananasowym a turystyczne sandały, wyślizgiwał się z rąk Dziadka małymi, puchatymi balonikami, aż wreszcie, ugnieciony wyjątkowo boleśnie, ostatecznie się zbuntował: wyskoczył z plecaka i triumfalnie klapnął na podłogę.
- Jak mogę kogoś skutecznie wychować w takich warunkach?! - grzmiał Dziadek, zarzucając sobie plecak (otwarty i bez jaśka) na plecy. - Gdy ciągle ktoś mi przeszkadza! Przenoszę się z jeńcem do Obserwatorium - ciągnął, podnosząc z podłogi jasiek (z plecaka wysypały się: szczoteczka do zębów, pudełko na przynętę dla ryb, trzy kasztany, gumka ,,myszka" i parę innych przedmiotów). - Zamierzam - dodał butnie - przeprowadzić wielki eksperyment wychowawczy według własnej, euch, metody i w tym celu gotów jestem pójść na dobrowolne, hm... wygnanie - zakończył pompatycznie, po czym, wcisnąwszy jasiek pod pachę, ruszył ku drzwiom. W progu przystanął i odwrócił się. - Żądam, aby mi nie przeszkadzano! Pod żadnym pozorem! - rzekł, patrząc surowo na Babcię, i dumnie wymaszerował.
- Hej! Ty! Ho-ho! Chodź tutaj! - krzyknął w korytarzu.
W chwilę potem skrzypnęły drzwi pokoju zajmowanego przez Mandiabla i jego charakterystyczne, lekkie kroki przyłączyły się do kroków Dziadka (Dziadek w przedpokoju i na ganku mocno tupał, jak gdyby chcąc udowodnić, że naprawdę wychodzi), kroki przebrzmiały, po czym zrobiło się bardzo cicho. I pusto...
Tapati markotnie popatrzyła na wszystko, co wypadło z Dziadkowego fatalnie zapakowanego plecaka; było jej tak, jakby znalazła się sama na świecie, a przecież w pokoju była Babcia! Nie, już zupełnie nie rozumiem! Ani siebie, ani nikogo - pomyślała przyklękając, by zebrać rozrzucone po całym pokoju (Dziadek idąc siał je za sobą) przedmioty. - Ostatecznie nic dzieje się nic aż tak bardzo strasznego, żebym się aż tak okropnie czuła! Jestem jakaś inna i wszyscy są inni. Nawet Babcia. Może ten Mandiabl nas czymś mandiablowatym zaraził i już nigdy nie będziemy tacy jak przedtem?
Była to kolejna kukułcza myśl, która tego dnia wpadła do jej głowy niby kukułcze pisklę do cudzego gniazda i którą, naturalnie, trzeba było szybko wyrzucić. Tapati, szukając ratunku, spojrzała na Babcię i - owszem - kukułcza myśl została wyparta. Przez... złość! Widok Babci - ciągle, jak gdyby nic się nie stało, wyszywającej chusteczkę, łagodnie uśmiechniętej - zamiast, jak to zwykle bywało w trudnych sytuacjach, podziałać uspokajająco, przywrócić swojski nastrój, wzbudził w Tapati złość - czyli uczucie prawie zupełnie jej obce...
- Babcia to się w ogóle niczym nie przejmuje! - rzuciła bez zastanowienia i zaczerwieniła się ze wstydu, uświadomiwszy sobie, co powiedziała, i jakim tonem.
Babcia uniosła głowę znad robótki, a Tapati podbiegła do niej i impulsywnie przytuliła zaczerwienioną twarz do jej kolan.
I - Och, Babciu! - powiedziała z głębi serca. - Ja nie rozumiem.
Dlaczego Dziadek i Tapatik tak się kłócą o tego jeńca? Dlaczego ty, Babciu, na to pozwalasz? Ja naprawdę nie rozumiem. Dlaczego?...
Babcia, nie spiesząc się, dokończyła ściegu, urwała nitkę zębami, a potem wpięła igłę w chusteczkę i położyła swą miłą, kojącą rękę na przytulonej do jej kolan głowie wnuczki.
- Czasem trzeba, kruszynko - powiedziała cicho - przeczekać, aż coś się wyburzy. Żeby później mógł zapanować spokój, taki prawdziwy, a nie narzucony czy chwilowy. Tapatik i Dziadek, widzisz, są bardzo podnieceni. Złożyło się na to wiele przyczyn. Odnieśliśmy zwycięstwo nad Mandiablami, mamy cennego jeńca i to ich tak...
- Elektryzuje? - dopowiedziała Tapati.
- Właśnie - przytaknęła Babcia z uśmiechem. - A poza tym - dodała, a jej oczy stały się dalekie i jakby zatroskane - jest jeszcze coś, coś najważniejszego...
- Co, Babciu? - nie wytrzymała Tapati.
Ale Babcia nie odpowiedziała. Tylko westchnęła leciutko i z tym leciutkim, niemal niesłyszalnym westchnieniem podjęła przerwaną pracę.
Tapati nie nalegała.
Babcia wie, co nam wszystkim jest, ale na razie nie chce tego powiedzieć - dumała, patrząc na igłę szybko migającą w dobrej Babcinej ręce. - Jak przyjdzie czas, to powie. I zadziała - dodała z ufnością.
I zaraz potem jej ruchliwą wyobraźnię zaatakowało kolejne intrygujące pytanie: po co ostatnio Babcia robi tyle chusteczek do nosa?
- Babciu... - zawołała, mimowolnie rozśmieszona. - Zrobiłaś chyba ze sto chusteczek. Po co, Babciu?
- Zobaczysz! - odrzekła Babcia i uśmiechnęła się tajemniczo.
Tego dnia w Domu Tapatików na Jodłowej Polanie wieczorne przygotowania do snu, zazwyczaj burzliwe, przebiegały wyjątkowo spokojnie. Tapatik nie walczył zażarcie o każdy skrawek nie umytej skóry (ostatnio do bogatego repertuaru jego pogróżek przybyła nowa: „Jeżeli mi każesz szorować te miejsca za uszami, których nikt nie widzi, to zostanę na Księżycu jak Kot Niepowszedni i nigdy nie będę się mył!"), a zatem Bimbel, rzecz prosta, nie towarzyszył tej walce swymi judzącymi komentarzami, przy okazji, w zamieszaniu, zręcznie odwracając uwagę od własnych skrawków nie umytej skóry.
Tapati nie przedłużała godziny wieczornych marzeń na ganku. Babcia - Babcia była (jak zwykle) cicha i spokojna, ale jej spokój, tak codzienny, zwykły, że normalnie niezauważalny, teraz wydawał się jakoś nie na swoim miejscu, nienaturalny... Działo się zaś tak dlatego, że myśli wszystkich (włącznie z myślami robota kuchennego XL) nie biegły swymi zwykłymi drogami, a jakby zamienione w bumerang (gdziekolwiek by je poniosło), zawracały stale w to samo miejsce - do Obserwatorium, w którym Dziadek przebywał na dobrowolnym wygnaniu (by bez przeszkód przeprowadzać swój eksperyment wychowawczy).
Tapatik, ugodzony do żywego triumfalnym okrzykiem Bimbla: „Przez ciebie Dziadek musiał wynieść się z domu!", zaciął się w dumnym milczeniu, którym osłaniał puchnące z każde minutą wyrzuty sumienia, i jednocześnie skutecznie unicestwiał w zarodku Birnblowe próby „rozwinięcia tematu". Radość, jaką uczuł na widok markotniejącej miny dokuczliwego kuzyna, sprawiła, że wyszorowany od stóp do głów, położył się spać z nieco lżejszym ser-cem... a tymczasem jedynak Cioci Babili markotniał z zupełnie innego powodu! Z takiego, który byłby trudny do odgadnięcia nie tylko dla Tapatika. Jest całkiem prawdopodobne, że nie domyśliłaby się go nawet Babcia, a ona przecież (nie zawsze dając to poznać po sobie) odgadywała wiele tajemnic głęboko skrywanych w sercu. Otóż Bimbel obawiał się, że przeprowadzany w warunkach odosobnienia eksperyment wychowawczy Dziadka może się udać! Innymi słowy, że jeniec da się wychować. Na myśl o tym Bimbel po prostu martwiał i wpadał w rozpacz, jakiej nie zaznał od czasu, gdy na Szmaragdowej Gwieździe - nieoczekiwanie dla samego siebie - zatęsknił rozpaczliwie do swojej (w okrutny sposób przez niego opuszczonej) Mamy.
Zetknięcie z Mandiablem było dla Bimbla niesłychanym wstrząsem. A wszystko zaczęło się dokładnie w momencie, kiedy padły słowa Dziadka: „Czuję, że będę miał masę roboty z wychowaniem tego Wodzowskiego jedynaka". Bimbel usłyszawszy te słowa, a raczej jedno z tych słów, po prostu się zatrząsł: jedynak! On też jest jedynakiem. Jak ja! - pomyślał, wzburzony (bo bardzo przyzwyczaił się do swej wyjątkowej pozycji). I - mówił sobie w olśnieniu - jest jeszcze gorszy niż ja! - Była to doprawdy rewelacja, która mogła zachwiać nawet tak niewzruszonym światopoglądem jak światopogląd Bimbla (po jednej stronie jest świat, po drugiej ja, i cały świat powinien mi służyć). Drugi jedynak! W tym samym domu! Jak się do takiego przedziwnego faktu ustosunkować? Bimbel nie miał pojęcia. Nie wtrącał się do rozgrywki między Tapatikiem a Dziadkiem, walczących o „duszę" jeńca, gdy każdy z nich usiłował narzucić swoje, niezawodne metody wychowawcze. Kiedy wybuchały burze, siadał gdzieś w kącie i patrzył. Nie, nie przez swoją ukochaną lunetę. (Przez lunetę, ukryty w gałęziach rosnącego koło domu drzewa, podglądał Mandiabla wówczas, kiedy ten znajdował się sam w swoim pokoju). Po pro-stu patrzył własnymi oczami, które, okrągłe z natury, zwężały się jak oczy Kota Niepowszedniego z Lipowej Doliny, i przez cały czas, kiedy tak (tymi zwężonymi w dwa ostrza oczami) patrzył, coś się w nim działo. Kotłowało. Wybuchało. Rosło.
Kilkakrotnie próbował zagadać do Mandiabla, zbliżyć się do niego. Ale - o dziwo - jeniec traktował go jeszcze bardziej wrogo niż innych, fukając na niego z jeszcze większą pogardą. Co Bimbel przyjmował z... niewypowiedzianym zachwytem!
On jest zły! - myślał w upojeniu. - On jest jeszcze gorszy niż ja!
A pewnego dnia, gdy spełzła na niczym kolejna próba wychowawcza - Mandiabl, owszem, wykonywał wszystkie polecenia, od niczego się nie uchylał, nie uciekał, tylko trząsł się i zaraz lodowaciał, wiało od niego przeraźliwym, paraliżującym chłodem, bardziej obcym niż lodowate tchnienie kosmosu! - przyłączył się do tego jeszcze dalszy ciąg: On się nie da wychować i pokaże wam!
Bimbel, upojony tą myślą, chichotał cichutko, wyobrażając sobie przeróżne katastrofy i nieszczęścia, jakie Mandiabl ściągnie na głowy Tapatików, których błędem, niewybaczalną winą było - jak pamiętacie - to, że nie uznali jego, Bimbla, wyjątkowej pozycji, jego praw jedynaka! Ale dzisiejszego wieczoru kładł się do łóżka tak samo niechętnie jak inni, gdyż jak inni, przewidywał, że myśli, które dopadną go w ciemnościach przed snem, nie będą przyjemne. Bimbel naprawdę się bał.
Dziadek będzie go tam musztrował i pouczał, i może jednak on się podda - myślał, naciągając koc na głowę, jakby w ten sposób chciał odgrodzić się od atakujących go wątpliwości.
Aż w jakimś momencie, już na progu snu - który wreszcie uchylił przed nim zamknięte uparcie drzwi - twarde, nieczułe serce Bimbla wezbrało żarliwą, bezgłośną prośbą: Nie daj się wychować! Proszę cię! Nie daj się wychować ani Dziadkowi, ani nikomu! Zostań jaki jesteś, proszę, proszę!
Z tą prośbą na poruszających się modlitewnie wargach Bimbel zasnął. A rano następnego dnia poczuł się niemal... cudotwórcą! Całą zasługę za to, co nastąpiło, przypisał wyłącznie sobie. I pomyślał, że jeniec, Mandiabl, może go odpychać, może pluć na niego, fukać jeszcze bardziej wrogo, jeszcze bardziej pogardliwie niż na innych, ale teraz nie ma to już najmniejszego znaczenia wobec tego, co on, Bimbel, wie.
Rano wszyscy (oprócz Babci i XL-a) wstali nieco później niż zwykle, gdyż później niż zwykle zasnęli.
Tapati, obdarzona przesadnym wprost poczuciem odpowiedzialności, wciąż na nowo obracała w bolącej głowie pytanie, czy przypadkiem swoim odejściem w czasie sprzeczki nie przyczyniła się do tego, że Dziadek podjął decyzję wyprowadzenia się z Domu.
Tapatik wściekał się na Dziadka i na siebie, a wściekłość, jak wiadomo, odpędza sen. przy śniadaniu wszyscy, oprócz Babci i XL-a, ziewali i oczy mieli zapuchnięte tudzież niezbyt przytomne. Puste miejsce Dziadka doskwierało, ale jak chory ząb, który tylko ćmi, który jeszcze nie rozszalał się na dobre. Niewykluczone, a nawet bardzo prawdopodobne, że ten „ząb" bardzo prędko zacząłby dokuczać. Nie zdążył jednak. Bo oto na ganku rozległ się dziki tupot nóg i do jadalni wpadł Dziadek we własnej osobie, ciągnąc za sobą Mandiabla niby bezwolną kukłę. Podbiegł do Babci i cisnął jej tę kukłę (czytaj: Mandiabla) w ramiona.
- Masz! - powiedział zduszonym głosem. - Weź go sobie! Wychowuj go sobie sama! Ale uprzedzam cię - huknął, patrząc na Babcię groźnie i jednocześnie zezując w stronę zastawionego stołu - że to stworzenie wychować się nie da! Nawet tobie! A w ogóle nikomu, skoro mnie się nie udało. Mnie, z moją niezawodną metodą!
Bimbel zachichotał i radośnie podskoczył na krześle. Babcia łagodnie uniosła ku sobie pochyloną twarz Mandiabla, a on zadygotał, lecz jego oczy nie rozjarzyły się na czerwono, co zauważyła tylko Tapati.
- Czy mógłbyś mi powiedzieć. Tiku - spytała Babcia, przesuwając ciepłą dłoń po czole i policzkach jeńca (a on, co zauważyła tylko Tapati, na chwilę przestał dygotać) - jaka jest ta twoja niezawodna metoda? Żebym nie popełniła drugi raz tego samego błędu - dodała szybko, widząc, że dolna warga Dziadka zaczyna drgać z irytacji. -Zmieniłeś mu może imię?
- Nie! - odparł dumnie Dziadek, chwytając z talerza chrupiącą bułeczkę. - Zrobiłem coś o wiele lepszego: opowiedziałem mu swoje życie! No tak - ciągnął, widząc zdumione spojrzenia - wychowywać trzeba na własnym - Dziadek łapczywie przełknął kęs umaczanej w konfiturach bułeczki - przykładzie. Zaświadczyć, euch - odkaszlnął, gdyż właśnie w tym momencie zakrztusił się następnym, zbyt pospiesznie przełykanym kęsem - własnym życiem. A moje życie - ciągnął, zabierając bez ceremonii Tapatikowi filiżankę z kakao- ... a moje życie było po prostu - Dziadek wychylił od razu połowę filiżanki, nie bacząc na to, że kakao spływa mu po brodzie - modelowe. I tak bardzo, przyznacie, ciekawe, że każdy by e... - odstawił filiżankę z takim rozmachem, że cała znajdująca się na stole zastawa zabrzęczała - natychmiast się zmienił, żeby tego no... podobne życie móc przeżyć - dokończył, spoglądając w zadumie na apetycznie wyglądający serek podhalański.
- Ale jeniec jakoś nie był tego samego zdania! - rzucił Bimbel piskliwym, nieswoim głosem (ów głos nasuwał myśl o uwięzionym w gardle Bimbla i wyrywającym się na wolność pisklęciu).
- Ten... ten Mandiabl - zawołał Dziadek, z niejakim trudem odrywając oczy od serka - zasypiał! Wyobrażacie sobie coś podobnego?! Zasypiał, kiedy opowiadałem mu swoje życie! Wczoraj jeszcze mu, hm... darowałem, myślałem: zmęczony albo boi się, j tak dalej. Położyłem go do łóżka, dobrze okryłem i pilnowałem, aż zasnął. Chciałem, żeby dobrze się wyspał. No i dziś znowu zacząłem opowiadać mu swoje życie, a ten Juhu-oho-ho Jedenasty, syn Wodza Juhu-oho-ho Dziesiątego, znowu zaczął zasypiać! Choć był wyspany! I to w najbardziej emocjonującym momencie, kiedy opowiadałem mu o tym, jak zostałem kaskaderem i skakałem w przepaść w płonącym samochodzie. Możecie wyobrazić sobie podobną... - Dziadek urwał, szukając dostatecznie miażdżących słów, po czym machnął ręką z mieszaniną rezygnacji i pogardy.
- Może jednak, Tiku - powiedziała Babcia, kładąc uspokajająco dłoń na zimnej łapce Mandiabla - zacząłeś swój eksperyment od...
- A ty to byś, mianowicie, od czego zaczęła? - przerwał Dziadek, pocierając sobie drżącą dolną wargę.
- Być może - powiedziała Babcia uśmiechając się skromnie -przede wszystkim zmieniłabym mu imię. A ściślej - dodała rzeczowo - zmieniłabym to „oho-ho" w jego imieniu.
- Dlaczego, Babciu? - spytała Tapati, zaintrygowana.
- Dlatego, dziecinko, że to ,,ho-ho" brzmi bardzo wojowniczo. A gdybyśmy je zastąpili na przykład przez ,,ha, ha", to wtedy to wojownicze, judzące imię stałoby się miłym, wesołym imieniem.
- Juhu-oha-ha - powiedziała Tapati na próbę. - Rzeczywiście, Babciu! To brzmi miło i rozweselająco!
- Za długie - mruknął Dziadek, wylizując łyżkę po śmietanie.
- Masz rację. Tiku - przyznała Babcia uprzejmie. - Proponuję skrót: Jot-Ha. Masz coś przeciw temu, Jot-Ha? - zapytała, patrząc serdecznie na zainteresowanego, czyli na jeńca.
Mandiabl nie odpowiedział. Ale w dużych, kwadratowych szkłach osłaniających jego oczy (których nie spuścił pod wzrokiem Babci) coś zamigotało. Nie był to wszakże doskonale wszystkim znany błysk wściekłości. Bimbel, trochę zaniepokojony, ale ciągle jeszcze skrycie triumfujący, pomyślał o iskrze wykrzesanej ze skrzyżowanych w walce mieczy. A Tapati, bacznie dziś obserwująca Mandiabla, pomyślała, nie bardzo wiedząc czemu, o... błyskającej w oku łzie...
Trudno w tej chwili stwierdzić autorytatywnie, kto z nich odgadł trafnie. Może obydwoje? Faktem jest natomiast, że kiedy po śniadaniu Babcia wstała od stołu i poszła do kuchni, Mandiabl po raz pierwszy zrobił coś z własnej inicjatywy: wstał i poszedł za nią (nie proszony!).
- No, to mamy go z głowy - burknął Dziadek i popatrzył w okno szarym, dziwnie osowiałym spojrzeniem.
Dziadka znowu dopada to coś, co nas wszystkich ostatnio męczy - stwierdziła Tapati, widząc owo osowiałe, zupełnie nie Dziadkowe spojrzenie. - To coś, co sprawia, że jesteśmy inni, niż jesteśmy. Nie chcę, żeby Dziadek był smutny, bo to już zupełny koniec świata! - pomyślała z buntem i nagle figlarny uśmieszek zatrzepotał na jej rzęsach.
- Ostatnio jakoś dawno nie widzieliśmy Chochli - powiedziała niby obojętnie, a w rzeczywistości pilnie obserwując, czy Dziadek połknie haczyk.
Połknął!
- A prawda. Chochla! - wykrzyknął, unosząc rękę ku szyi, by sprawdzić czy ma na niej uwielbianą przez Chochlę czerwoną chustkę w żółte grochy. - Dziwne, ale zupełnie o tym... hm... bardzo miłym stworzeniu zapomniałem - dodał, jakby lekko zawstydzony.
- To ona o nas zapomniała - sprostował bez uciechy Tapatik.
- Jeżeli nie chcesz powiedzieć, że zapomniała o tobie, to lepiej w ogóle nie mów nic. O nas! - Dziadek parsknął pogardliwie. O mnie na pewno nie!
- I o Dziadku też! - strzelił bynajmniej nie speszony Tapatik. - Ona zapomniała o wszystkich! O całym świecie! Tylko siedzi i myśli. A Nadgryziona Kitka, ta złośliwa wiewióra z wyskubanym ogonem, mówi, że Chochla miała objawienie! I że, trzymajcie mnie, o raju, jakie to śmieszne, została filozofem! Chochla - pierwszy filozof na Pogórzu! - zakpił, naśladując skrzekliwy głos Nadgryzionej Kitki, i aż poturlał się po podłodze ze śmiechu.
Ale Dziadek się nie śmiał. Gwałtownie poczerwieniał i sięgnął do kieszeni po fajkę gestem świadczącym o zmieszaniu: czerwień zapalająca jego policzki nie była rumieńcem wściekłości, ale zawstydzenia! I jeszcze, jakby tego nie dosyć, Dziadek z miną wielce skonfundowaną przestąpił z nogi na nogę!
- Za... zaniedbałem to, hm... miłe stworzenie i pomieszało się biedactwu w głowie z rozpaczy - rzekł cichym, skruszonym głosem. - Jeżeli - dodał jakby się opamiętawszy - jest prawdą to, coś powiedział, Tapatik!
- Ja nie kłamię! - wrzasnął Tapatik (z podłogi).
- Nie mówię, że kłamiesz - rzekł Dziadek ugodowo (bo przypomniał sobie, że nie wie, gdzie mianowicie znajduje się dom Chochli i czy ona na pewno siedzi i rozmyśla w domu, czy też może gdzie indziej). - Ale mogłeś coś źle zrozumieć. Muszę to sprawdzić sam. Dusiu! Dusiu! Gdzie moja przepiękna czerwona chustka w żółte grochy?! Pewnie ją znowu schowałaś w dobre miejsce, żebym nie mógł znaleźć!
- Masz ją w tylnej kieszeni spodni - powiedziała Babcia stając w progu.
- No właśnie, właśnie to miałem na myśli - prychnął gniewnie Dziadek. - Idę, Dusiu - podjął łagodniej, zawiązując sobie na szyi nieco wymiętą chustkę - ratować to sympatyczne stworzenie, które, hm... z mojej winy postradało rozum. Jak się, hm... nawet niechcący wyrządzi komuś krzywdę, rozumiesz, to trzeba ją koniecznie naprawić. Nie uważasz, Dusiu?
- Nie jestem pewna - rzuciła łagodnie Babcia.
- Jak to: nie jesteś pewna?! - skoczył Dziadek.
- Nie jestem pewna, czy Chochli istotnie stała się krzywda -sprecyzowała spokojnie Babcia.
Dziadek zmarszczył gniewnie swe krzaczaste brwi. Ruszył bez słowa ku drzwiom, a potem, jakby coś ważnego przyszło mu do głowy, przystanął, odwrócił się do Babci i popatrzył na nią długim, przeciągłym spojrzeniem.
- Zdaje się, że i ciebie, Dusiu, ostatnio za bardzo hm... zaniedbałem - burknął, zdejmując z wieszaka aerotrax. - Zajmę się tym, jak wrócę. Tapatik, prowadź! Najkrótszą drogą! Czuję, że będę miał dzisiaj mnóstwo roboty!
Polecieli we troje: Dziadek, Tapatik i Tapati. Bimbel po sekundzie wahania, gdy jego ręka/już się wyciągała po aerotrax, jednak został; fascynacja Mandiablem była silniejsza od chęci wzięcia udziału w ciekawie się zapowiadającej eskapadzie. Zwłaszcza teraz, kiedy jedynak Cioci Babili zyskał pewność, że tej nocy nawiązał telepatyczną łączność z jedynakiem Wodza Juhu-oho-ho Dziesiątego (który to fakt, w przekonaniu Bimbla, potwierdził istniejące między nimi głębokie duchowe powinowactwo).
Niech sobie lecą - dumał, patrząc, nie bez zazdrości wszakże, za odlatującymi. - Szybko wrócą - powiedział sam do siebie. -Dziadek będzie miał niespodziankę! Natrafi na małą przeszkodę! Całkiem malutką przeszkodę!
Zachichotał i cicho wsunął się do kuchni, gdzie Babcia uzgadniała z robotem XL-em dzisiejsze obiadowe menu. Jot-Ha nie spuszczał z jej twarzy bladych, nieruchomych oczu. Coś w ich wyrazie nasuwało myśl o pająku patrzącym na uwięzioną w pajęczynie muchę. A w każdym razie takie porównanie nasunęło się Bimblowi (którego wejście jeniec, mówiąc nawiasem, kompletnie zignorował).
On jest zły. On się nie da wychować nawet Babci. Choć może ona myśli inaczej. Ale ja wiem. On jest zły. On jest najgorszy ze wszystkich! - myślał i w jego sercu wezbrała dzika, upojna radość.
Radość, co prawda inna, musująca, wesoła, wzbierała również w sercu szybującego ponad purpurowo-złotymi pagórkami Dziadka. Dziadek okropnie cieszył się... przewidywaną radością Chochli, którą czeka tak fantastyczna niespodzianka: on sam we własnej osobie, on, Dziadek Tik, do którego, hm... pięknej chustki (czerwonej w żółte grochy) z pewnością niezmiernie tęskniła, zjawi się lada moment w progu jej domku! O tej drobnostce, że Chochla jakoby zwariowała czy też została filozofem. Dziadek w swoim optymizmie naturalnie na śmierć zapomniał!...
- To jest ten buk, pod którym Chochla ma swój dom? - spytał Dziadek.
- Tak, Dziadku! potwierdził Tapatik.
A wtedy Dziadek nastawił aerotrax na najwyższe przyspieszenie, wyprzedził zupełnie się tego nie spodziewającego Tapatika i w trzy sekundy potem, nie rozglądając się ani na lewo, ani na prawo ani w ogóle nigdzie (a zakątek, nad który nadleciał, był przepiękny i wart choćby jednego spojrzenia), z impetem wylądował na Zapomnianej Polanie w tak nieuważny sposób, że na coś wpadł. Na coś małego, chudego, opatulonego w szarą chustę. Razem z tym czymś potoczył się na ziemię, na szczęście pokrytą grubym dywanem opadłych liści.
- Chochla! - zawołał Dziadek, wytrzepując liście z włosów i krzaczastych brwi. - Czekałaś na mnie! No i widzisz, jestem! Mówili, że czekasz w jakimś fotelu - ciągnął mrugając oczami, podrażnionymi przez kurz wydobywający się z zeschłych liści.
I urwał. Bo nagle przejrzał na oczy i zobaczył, że to nie ta Chochla.
- Przepraszam - powiedział, speszony.
Obca Chochla w odpowiedzi uprzejmie pochyliła okutaną szarą chustką głowę, odeszła wolnym, dostojnym krokiem i... rozdwoiła się, a potem roztroiła... Dziadek wcisnął pięści w oczy, uszczypnął się w brodawkę na brodzie i dopiero wówczas do jego oszołomionego mózgu zaczął docierać oczywisty wszak fakt, że na Zapomnianej Polanie roi się wprost od Chochli (dużych, małych i średnich), a wszystkie zachowują się w sposób bardzo odbiegający od zwykłego zachowania tych nieśmiałych, tchórzliwych stworzeń o ukradkowych, płochliwych ruchach. Okutane w jednakowe szare chusty, przechadzały się z wolna w grupkach po dwie, po trzy, zatopione w cichej rozmowie. Spora zaś gromadka siedziała (w sposobie siedzenia wyrażało się najgłębsze uszanowanie) na stopniach ganku, przyozdabiającego mały domek zbudowany w korzeniach ogromnego wiekowego buka. Wokół ganku, i w pewnej od niego odległości, siedzieli - również w sposób wyrażający najgłębszy szacunek - inni Mali Mieszkańcy Pogórza. A ponad wszystkim, jak w kościele, stała uroczysta, onieśmielająca cisza, w której skrzekliwy, monotonny głos Nadgryzionej Kitki (dobiegający z gęstwiny porastających brzegi Zapomnianej Polany krzaków) brzmiał niby daleki, modlitewny zaśpiew.
- Stale ciągną nowi i ta wiewióra opowiada im Historię Objawienia, którego była naocznym świadkiem - szepnął Tapatik, wielce ubawiony konsternacją malującą się na twarzy Dziadka. - Chochla pozwoliła jej...
- A, prawda. Chochla! - przerwał Dziadek, chwytając się tego przypomnienia jak ktoś, kto wypadł ze statku, koła ratunkowego na wzburzonym oceanie.
Głośno tupiąc, jakby dla dodania sobie odwagi, a może zagłuszenia czegoś w sobie, podszedł do domku Chochli, przecisnął się bez ceremonii przez biwakujący na stopniach ganku (w nabożnym skupieniu) tłumek i - wreszcie ją zobaczył.
To była na pewno ta Chochla. Siedziała w wiklinowym fotelu, sztywno wyprostowana jak Mędrzec Anandariszi pod swoją Skałą, jej usta poruszały się bezgłośnie, a oczy, jakby mimowolnie zezujące na spuchnięty czubek nosa (sterczącego z jej twarzy jak klucz zapomniany w zamku), zdawały się nie widzieć niczego ani nikogo.
- Chochla! - powiedział z uczuciem Dziadek, poprawiając na szyi chustkę, tak przez nią niegdyś podziwianą - czerwoną w żółte grochy. - To ja! Przyszedłem! Do ciebie!
Chochla nie drgnęła. Jej oczy, zawsze zapalające się niewypowiedzianym zachwytem na widok Dziadkowej chusty, ani na sekundę nie zmieniły wyrazu. Cienkie wargi nie przestały się poruszać w bezgłośnym monologu!
- Chochla! - powtórzył Dziadek z rozpaczą.
- Tss... - syknęła któraś z siedzących na stopniach ganku Chochli. - Przeszkadzasz nam w słuchaniu Nauki.
- Przecież nic nie słychać! - oburzył się Dziadek, mimo woli zniżając głos.
W oczach nieznajomej Chochli zalśniło wzburzenie.
- My słyszymy - rzekła wyniośle.
Dolna warga Dziadka zaczęła drgać, co było, jak wiadomo, oznaką rosnącej irytacji. Zrobił taki ruch, jakby chciał podbiec do fotela i porwać z niego Chochlę (swoją Chochlę); ale Tapati, przewidziawszy to, błyskawicznie znalazła się przy nim i mocno chwyciła za rękę.
- Chodźmy, Dziadku! - szepnęła serdecznie. - Trzeba stąd iść, Dziadku.
Dziadek bez oporu pozwolił się pociągnąć. Tyle, że w progu ganku przystanął i raz jeszcze popatrzył na Chochlę, jak gdyby pragnął raz jeszcze (na własne oczy) przekonać się, czy to jest naprawdę ta Chochla, a nie inna.
Tak, to była z pewnością ta Chochla. Ale nie była już jego Chochlą...
Dziadek westchnął i poszedł za Tapati z sercem pełnym smutku.
Rozdział III
Czasem bywa tak, że wydarzenia pędzą jedno za drugim, jakby walczyły o rekord świata w biegu na sto metrów, tłocząc się i przepychając (bo na tym dystansie zawsze jest tłok). A czasem całymi dniami, ba, tygodniami, nie dzieje się nic, co jest szczególnie męczące wówczas, gdy wszyscy okropnie chcą, żeby coś się działo, kiedy czekają na coś, nie wiedząc właściwie na co. Świat wówczas przypomina unieruchomiony morską ciszą żaglowiec, na którym życie z każdym kolejnym bezwietrznym dniem staje się coraz trudniejsze, coraz bardziej nie do zniesienia. Takie właśnie dni, dni ciszy morskiej, nastały po okresie burz szalejących pod dachem Domu Tapatików na Jodłowej Polanie. I Tapati, wiele tej jesieni rozmyślająca, szybko doszła do wniosku, że to jest jednak jeszcze gorsze.
Pozornie nie zmieniło się nic. Wszyscy robili to, co zwykle robi się o tej porze roku, ale robili jakby na niby, jakby nie biorąc w tym udziału. Coraz to czyjeś spojrzenie odbiegało w bok, dziwnie zadumane, coraz częściej pośrodku wesołej zabawy zapadało milczenie albo wybuchała niczym nie uzasadniona sprzeczka, krótka, gwałtowna, która nigdy, ku cichemu ubolewaniu Tapati (!), nie przeradzała się w wielką, wspaniałą awanturę, tak cudownie oczyszczającą ciężką, niedobrą atmosferę (takie oczyszczenie następuje tylko wówczas, gdy kłótnia wybucha z właściwego powodu)... Nawet Mandiabl Jot-Ha nie wzbudzał już zainteresowania; snuł się za Babcią jak cień, co każdy w końcu zauważył, i nie wyglądał jak ktoś, komu bez przerwy jest zimno.
- Babciu - spytała kiedyś Tapati pod nieobecność Mandiabla - dlaczego on jest stale taki zmarznięty?
- Mandiable nie znają ciepła rodzinnego - odparła poważnie Babcia. - Normalnie, to znaczy wśród swoich, tego nie odczuwają A nasz jeniec, znalazłszy się wśród nas, poczuł, że jest mu zimno, rozumiesz, kruszynko?
- Aha - przytaknęła Tapati, acz wcale nie była pewna, czy rozumie... Ale tylu spraw ostatnio nie pojmowała, choć wydawało jej się, ze gdyby tylko chciała, naprawdę chciała, mogłaby zrozumieć wszystko. I - rzecz zdumiewająca - coraz częściej nie chciało się jej pytać, zastanawiać nad czymkolwiek! Nawet nad tym, co dzieje się z Gurulem, o którym słuch zaginął. Tak to cisza morska paraliżuje umysły skoncentrowane na jednym tylko oczekiwaniu: żeby już wreszcie nadleciał upragniony wiatr, dmuchnął w smętnie obwisłe żagle.
I - co powiecie? - wiatr nadleciał.
Zdarzyło się to pewnego deszczowego wieczoru, mniej więcej w miesiąc (a może upłynęły już dwa?) od czasu nieudanego „eksperymentu wychowawczego" Dziadka. Wieczór był właściwie całkiem miły. Deszcz łagodnie zalewał szyby, czasem bębnił nagląco, jakby chciał przedostać się do środka, albo może (kto wie?) widząc duży, wesoły ogień na kominku grał do wtóru wyskakującym z paleniska płomykom. W pokoju, w którym zgromadziła się rodzina Tapatików, było ciepło, przytulnie... Dziadek rozłożył na stole fajki i czyścił je starannie. Tapatik wklejał do klaseru nowe, ziemskie znaczki (wymienione ze Zgryzikiem), Tapati przeglądała swój dziennik podróży, Bimbel, jak to Bimbel, polerował szkła swej ukochanej lunety, czasem (często) spoglądając w stronę Mandiabla, Mandiabl siedział jak zwykle przy Babci: na wyciągniętych sztywno łapkach trzymał wełnę, którą Babcia nawijała na motek, i był zadziwiająco zmieniony, nie drżał, nie dygotał, jego twarz, zawsze bardzo blada, jak gdyby lekko poróżowiała!
On się wyraźnie rozgrzewa - pomyślała Tapati, rysując coś machinalnie na marginesie notatki zawierającej opis lądowania stereolotu Tapatików na Księżycu. - Babcia nie musi robić żadnych eksperymentów wychowawczych (Wystarczy, że jest ciepła... Nie wiem, czy on już się wychował - dumała rysując coś, co nabierało (choć czyniła to bezwiednie) wyraźnych kształtów domu -ale na pewno jest inny niż był-
On jest ciągle zły -- myślał w tym samym czasie Bimbel. - On się tylko przyczaił i udaje, że jest inny! Że Babcia go zmienia! To tylko taki podstęp! A wszyscy się na to nabierają. On im jeszcze pokaże!
Zachichotał w duchu, ale... był to chichot odrobinę nerwowy, jakby tuszujący podskórny niepokój. Bimbel źle sypiał ostatnio: każdej nocy usiłował ponownie nawiązać (przypominam: był pewien, że to mu się już raz udało) więź telepatyczną z Mandiablem i każda noc przynosiła to samo rozczarowanie - cud się nie powtórzył. Próżno Bimbel zaklinał, błagał, prosił: „Zrób coś, daj znak!" Mandiabl w niczym nie dawał poznać, że go jakoś wyróżnia, że się z nim liczy, ba, że go w ogóle zauważa!
Boi się zdradzić - pocieszał Bimbel sam siebie - ale wie, że w razie czego może na mnie stawiać. Że będę z nim, gdy tylko nadarzy się okazja.
Ale upragniona okazja (czytaj: coś, co pozwoli jeńcowi wyprowadzić w pole rodzinę Tapatików i wreszcie dać im poznać, kogo naprawdę lubi), której Bimbel wypatrywał jak żeglarze na uwięzionym ciszą żaglowcu wypatrują chmur zapowiadających wiatr, nie chciała się zdarzyć, a Jot-Ha robił się coraz cieplejszy i naprawdę tego wieczoru nawet poróżowiał! Serce Bimbla przeszył ból. Tapati, która uniósłszy głowę znad swego rysunku mimo woli na niego spojrzała, dostrzegła tę rozpacz przemykającą jak spłoszony zając w głębi okrągłych oczu Bimbla. Przeniosła wzrok na Dziadka: czyścił właśnie swą najulubieńszą fajkę, co robił zawsze z miłosnym niemal zachwyceniem; teraz jednak jego twarz była obojętna, ręce roztargnione. Spojrzała na Tapatika: sortował znaczki bez zapału, jakby z musu...
Tapati poczuła, że nie może już dłużej tego znieść. Ani chwili!
- Babciu, co właściwie nam wszystkim jest?! - zapytała gwałtownie. - Dlaczego jesteśmy jacyś tacy, jak nie my?!
Pytanie było jak eksplozja, poruszyło powietrze. I to był właśnie ten upragniony, wyczekiwany wiatr.
- No właśnie! - zawołał z ulgą Tapatik. - Ja się czuję tak, jakby mnie kto trzepnął. A przecież z nikim się nie biłem! I nawet nie mam na to ochoty! - dodał ze zdumieniem.
- Myślę - powiedziała Babcia nie odrywając oczu od wełny, którą nawijała - że przyszedł do nas niedobry gość: nostalgia.
- A, to ona mnie tak trzepnęła! - wykrzyknął Tapatik, zrywając się z miejsca w zwykłym bojowym zapale. - Gdzie ona jest? Zaraz ją znajdę i teraz ja ją trzepnę!
- Nostalgia - wyjaśniła spokojnie Babcia - to nie ktoś, a coś To... taki rodzaj tęsknoty. Wydaje mi się - ciągnęła z leciutkim westchnieniem - że wszyscy mamy już wielką ochotę wrócić do domu.
- Do domu? - powtórzył niepewnie Tapatik, a Tapati, która ciągle machinalnie rysowała coś na marginesie szesnastej strony swego dziennika, nagle spostrzegła, co narysowała: był to dom. Dom Tapatików, ale nie ten tutaj, na Jodłowej Polanie. Był to ich rodzinny Dom na Tapatii!
- Babciu! - teraz ona zerwała się z miejsca. - Ty myślisz, że my chcemy już wrócić na Tapatię? I że dlatego tak dziwnie się zachowujemy, i że jest nam tak jakoś..
- Jasne! - huknął Dziadek (i on zerwał się z miejsca). - Oczywiście, że chcemy już wrócić do domu! Chcemy - stwierdził, tocząc wokół rozbłysłymi oczami - to znaczy, że możemy! A więc wracamy! Zrobiliśmy wszystko, co mieliśmy zrobić i hm... już nie mamy tu nic do roboty. Dusiu! Zostawże tę włóczkę! Zabieramy się do pakowania! Wracamy na Tapatię!
- Tapa-ti-ti! - krzyknął Tapatik, podrzucając w górę klaser ze znaczkami. - Wracamy na Tapatię! Wracamy na Tapatię!
Skakał po całym pokoju, siejąc za sobą nie wklejone (jeszcze) znaczki, czym zupełnie się ten zapalony filatelista nie przejmował! Dziadek zaś dotknął szyi.
- Dusiu, gdzie znowu schowałaś moją chustkę? - zapytał z udaną irytacją, a Tapati aż roześmiała się ze szczęścia: Dziadek znowu szuka swojej „przepięknej" chustki, której nie włożył ani razu od czasu „zdrady" Chochli.
A tymczasem Babcia, sprawczyni zbawczego zamętu, milczała. Wcale nie wyglądała na uradowaną! Co Dziadek szybko zauważył i od razu się naczupurzył.
- Sama powiedziałaś, że chcemy wracać na Tapatię, a teraz masz taką minę, jakby ci się ten projekt - głos Dziadka ociekał sarkazmem - nie podobał!
Babcia obronnym ruchem uniosła rękę.
- Ależ podoba mi się. Tiku, bardzo mi się podoba! I bardzo chcę, żebyśmy już wrócili. Tylko zastanawiam się - zawahała się przez moment, po czym podjęła mężnie - jak wrócimy?
- Jak to: jak?! - zaatakował Dziadek z pasją, cały rozjarzony łuną gniewu, i - zgasł...
- Oj, Dziadku! - jęknęła Tapati. - Przecież... nie mamy czym wracać! Nasz stereolot nie dotrze nawet do Księżyca Ziemi! A Tapatia jest dużo, dużo dalej. Jak my wrócimy, Dziadku?!
Dziadek, zasępiony, skubał brodawkę na brodzie. Wyglądał komicznie: jak mały chłopczyk, który wie, że nabroił, ale za nic nie chce się do tego przyznać.
- A w tej księdze, Tiku, którą znalazłeś na Górze Arunczumalaj, nie ma jakiejś wskazówki? - rzuciła Babcia lekko. Za lekko.
- Przynieść, Dziadku, księgę? - spytała Tapati skwapliwie. Dziadek pokręcił głową przecząco.
- Tam nic na ten temat nie ma - wyznał chmurnie. Tapatik aż zadygotał.
- To Dziadek kazał nam przelecieć pół wszechświata, od samego początku nie wiedząc, jak wrócimy? - wykrzyknął, a miał taką minę, jakby dopiero teraz dotarł do niego sens tego, co usłyszał. - W ten sposób - głos Tapatika podejrzanie zadrżał - nie postępuje prawdziwy wódz!
- Nigdy nie wrócimy! Nigdy nie wrócimy! Zostaniemy tu na zawsze! - judząco wrzasnął milczący do tej pory jedynak Cioci Babili.
I wtedy stało się coś bardzo dziwnego. Mianowicie Mandiabl, o którym wszyscy w tej dramatycznej chwili zapomnieli - pisnął. Ten pisk, na poły żałosny, na poły ostrzegawczy, był ostry i nieprzyjemny dla ucha, jakby ktoś nożem przejechał po szkle. Nie wzdrygnęła się tylko Babcia i tylko jej oczy, zwrócone, jak oczy wszystkich, na jeńca miały normalny (czytaj: przytomny) wyraz. Najbardziej nieprzytomne były oczy Dziadka. Ale też i one pierwsze otrzeźwiały. Co prawda trudno było to zauważyć, Dziadek bowiem nagle a niespodziewanie wywinął koziołka, a potem zaczął chodzić dookoła stołu na rękach (sztuczka, której się nauczył w czasie swojej krótkiej kariery kaskadera).
- Dziadek tym razem naprawdę zwariował - rzekł ze zgrozą Tapatik.
A wówczas Tapati (wrażliwa Tapati) rozpłakała się w głos.
Dziadek natychmiast wrócił do normalnej pozycji, czyli stanął na nogach.
- Nie trzeba płakać, dziecinko! - rzekł z mocą. - Trzeba się śmiać! Już wiem, w jaki sposób wrócimy na Tapatię! - Dziadek zrobił pauzę i przez chwilę rozkoszował się efektem swoich słów. -Jego statkiem! - dokończył wskazując palcem na jeńca, którego oczy po raz pierwsza od wielu, wielu dni znowu rozjarzyły się czerwono.
- Genialne, Dziadku! - rzekł Tapatik ze szczerym podziwem. -Oglądałem ten statek. Jest zupełnie nie uszkodzony.
- O ile mi wiadomo, Tiku - powiedziała Babcia kładąc do koszyka nawinięty motek - to statki tego typu, choć przecież o dużo większej mocy niż nasz stereolot, nie mogą jednak pokonać odległości, jaka dzieli nas od Tapatii!
- Wziąłem to pod uwagę, Dusieczko, wziąłem to pod uwagę! -Dziadek puszył się jak kogut pośród olśnionych nim kur. - Zapominasz, że Mandiable chcieli zaatakować Ziemię. A oni też, o ile mi wiadomo, nie mają statku, który mógłby z ich obszarów dolecieć aż tu. Więc na pewno, zgodnie ze swoim sposobem wojowania, pozakładali pełno baz, na których można się przesiadać na inne statki. Więc my też się będziemy tak, hm... przesiadali!
- Na ich bazach? - spytał sceptycznie Tapatik. - Dziadek myśli, że oni nam na to pozwolą?
- Nie będziemy ich pytać o pozwolenie! - zagrzmiał Dziadek, który nie znosił, gdy ktoś go oblewał zimną wodą. - A poza tym mamy jeńca. Obiecaliśmy, że oddamy go dopiero na granicy naszej Galaktyki. Z tego powodu - ciągnął Dziadek z triumfem - nie tylko nie mogą nam przeszkadzać, ale powinni pomagać. Jeżeli chcą go dostać jak najszybciej! Jasne?!
- No tak. To jest jasne - rzekł z namysłem Tapatik. - Ale czy jesteś pewien, Dziadku, że trafimy do tych baz? W statku są jakieś mapy. Oglądałem. Trudno się jednak w nich połapać.
- To, że dla ciebie jest coś trudne, nie znaczy, że będzie trudne również dla mnie - odparował Dziadek wyniośle. - No i on - Dziadek (nie patrząc) wskazał głową na Jot-Ha - musi nam pomóc.
Bimbel, który nic nie mówił (wyjątkowo!), za to uważnie słuchał, z trudem powstrzymał cisnącą mu się na usta uwagę: nie wiadomo, czy musi! Uwaga już, już wyskakiwała, Bimbel jednak ją powstrzymał: czuł, że teraz powinien być szczególnie ostrożny, Teraz, to znaczy w momencie, gdy nadeszła wreszcie (dla Mandiabla) okazja, której on, Bimbel, tak wyczekiwał...
- Coś mi się nie wydaje, żeby on się palił do pomocy - mruknął Tapatik. - Raczej pali się do czegoś wręcz przeciwnego!
Zaalarmowany jego tonem Dziadek spojrzał na jeńca. Jot-Ha wolnym, dziwnie złowróżbnym ruchem masował sobie zdrętwiałe od trzymania wełny łapki, a szkła jego dużych, kwadratowych okularów jarzyły się wściekłym, czerwonym blaskiem.
- Ej, ty! - zaczął groźnie Dziadek.
- Jot-Ha na pewno nam pomoże, jeżeli to będzie potrzebne -wtrąciła szybko Babcia. - On też nie chciałby tutaj zostać na zawsze, prawda, Jot-Ha? Ty też chcesz wrócić do domu?
Ledwo to powiedziała, szkła Mandiabla zgasły. On sam zaś posiniał i zaczął się trząść. Dygotał, jakby zobaczył Kociubę!
On... chyba wcale nie ma ochoty wracać do swoich! -pomyślała Tapati, zdumiona.
Babcia widocznie pomyślała to samo. Przyciągnęła jeńca do siebie i swoją miłą, lekką ręką poczęła głaskać jego czoło (co zawsze działało na niego uspokajająco).
- Nie martw się - powiedziała cichym, kojącym głosem. - U was też może być ciepło! Przypomnij sobie, co ci mówiłam. Wrócisz i wszystko zmienisz. To, jaki będzie twój kraj, zależy od ciebie. I zawsze - dodała, widząc, że Jot-Ha nie przestaje się trząść - możesz do nas napisać, czy przyjechać w odwiedziny. Na pewno!
Jej głos brzmiał kojąco jak śpiewana przed snem kołysanka. Nie tylko jeniec, wszyscy byli pod wrażeniem tego głosu. Nie, przepraszam: wszyscy oprócz Bimbla. Bimbel bowiem po raz pierwszy w życiu wściekł się na Babcię (jedyną istotę, którą cenił i po swojemu lubił).
Przestań opowiadać mu te usypiające bujdy! - pomyślał wrogo, niemal płacząc ze złości, do której po raz pierwszy domieszała się zazdrość. - On nie jest wasz! On jest jedynak jak ja! On też jest zły! Jeszcze gorszy! On wam pokaże! My wam pokażemy!
Nieprzytomna złość przemieszana z zazdrością i lękiem sprawiła że teraz Bimbel zaczął się trząść. Za to Mandiabl przestał! Uspokoił się i znowu poróżowiał. Nagle zrobiło się bardzo miło i wesoło, zwyczajnie. Jak było zawsze do tej pory, zanim w progi domu zawitał nieproszony gość: nostalgia. Odeszło bezpowrotnie to coś obcego, doskwierającego jak ćmiący, przytłumiony bólem ząb, pojaśniały zachmurzone twarze. Tylko Bimbel siedział w swoim kącie nastroszony, na jego wargach migotał niedobry uśmieszek Kto by jednak zwracał na to uwagę? To też było zwyczajne: w stylu Bimbla...
Dziadek, naturalnie, chciał lecieć od razu, jutro, no, ostatecznie, za dwa dni! A tak naprawdę to już był na Tapatii! Już przeżywał triumfalny powrót...
- Wyobraźcie sobie - perorował, przemierzając pokój wszerz i wzdłuż szybkimi, zamaszystymi krokami - jakie będą mieli miny! Nie tylko doleciałem na Ziemię, ale wróciłem, udowodniwszy, że rzeczywiście jest ona kolebką naszego rodu! Ja tego dokonałem! Ja, Dziadek Tik, który poszedł na emeryturę. Pamiętacie - wołał w istnym przypływie upojenia samym sobą - jak lamentowali, jak powątpiewali? Byli nawet tacy, i to w najbliższej rodzinie, co myśleli, że zwariowałem! I pewnie są też tacy, co myślą, że, ha! ha! ha! nie wrócę! Albo że nie doleciałem na Ziemię. A ja doleciałem i zrobiłem co trzeba, i...
- Oj, Dziadku - Tapatik przerwał Dziadkowe peany na własną cześć. - A co zrobimy ze stereolotem? Nie ma mowy, żeby go holować za statkiem Jot-Ha. Nie udźwignie!
Dziadek przystanął i zasępił się, ale tylko na chwilę. Stanowczo miał dzisiaj swój dobry dzień: brał przeszkody lekko, bez wysiłku, jak koń wyścigowy czystej krwi.
- Stereolot zostawimy naszym braciom na Ziemi - orzekł po sekundzie namysłu. - Będą mieli okazję nadrobić swoje, tego., karygodne opóźnienie w postępie technicznym.
- Fajowo! - wykrzyknął radośnie Tapatik. - Zgryzik już umie prowadzić. Dam mu jeszcze parę lekcji i będzie mógł uczyć innych!
- No widzicie! - triumfował Dziadek. - Jak się wszystko cudownie układa! Trzeba tylko mieć odwagę działania, nie bać się zaryzykować i wierzyć w siebie! Prawda, Dusiu? - spytał, zerkając na Babcię na poły zuchowato, na poły błagalnie; wiedział, jak często naraża ją na wielki niepokój, i w głosie jego dźwięczała prośba o aprobatę i wybaczenie...
- Masz rację, Tiku - przytaknęła uprzejmie Babcia.
Niestety, los był mniej uprzejmy niż Babcia. Nie mów hop, dopóki nie przeskoczysz... - powiedział Dziadkowi. I ustawił tuż przed metą przeszkodę, która zdawała się być nie do wzięcia.
Rankiem następnego dnia, gdy pilotowani przez Zgryzika i Piastka (to oni, jak pamiętacie, pierwsi znaleźli się przy zestrzelonym w sposób, którego do dziś nikt nie rozumiał, statku), wyruszyli we wspaniałych humorach ku Wysokim Górom, nic jeszcze o tej przeszkodzie nie wiedzieli. Ba , byli święcie przekonani (Dziadek zwłaszcza), że najgorsze mają już za sobą, że już są prawie w domu. A przecież czyż trzeba było aż naocznej konfrontacji, by stwierdzić to, co stwierdzili, ledwo wylądowali przy wciśniętej w skały szarej kuli? Wystarczyło po prostu pomyśleć... I - doprawdy nie mieściło się w głowie, że nikt na coś tak prostego i oczywistego nie wpadł!
- To było tak - powiedziała później Tapati - jak byśmy mieli jakieś zaćmienie umysłu, bo przecież o tylu rzeczach myśleliśmy, a tej nie! Lecąc ku Wysokim Górom, zastanawiali się (głośno i po cichu) głównie nad intrygującą zagadką, dotyczącą sposobu zestrzelenia Mandiabla. On sam zaś, przytroczony do aerotraxu Babci, nie brał tej dyspucie udziału. Nasuwała się myśl, że pod wpływem przeżytego szoku stracił mowę; ani razu bowiem jeszcze się nie odezwał, tylko popiskiwał albo fukał, a Mandiable, jak wiadomo, mówić potrafią!
Zgryzik i Piastek po raz setny opowiadali o tajemniczych strzałach oddawanych przez kogoś (kogo?) z ruin zamku, a Tapati pierwszy raz powiedziała na głos to, co pomyślała jeszcze na Księżycu: mianowicie, że owym tajemniczym strzelcem był, przebywający wszak w ruinach zamku, Gurul!
- Ja wam mówię, że to Gurul strzelał - rzekła, spoglądając tęsknie w stronę ruin potężnego niegdyś zamczyska, ku którym (jak owego pamiętnego popołudnia, gdy wylądowali na Ziemi po długiej, pełnej przygód podróży z Tapatii) na nieruchomych niemal skrzydłach opadał wielki ptak. - Jestem tego pewna.
- E tam! - rzekł lekceważąco Tapatik, zły, że to nie on wysunął tę interesującą hipotezę. - Nie miał żadnej broni!
- Może coś znalazł w podziemiach zamku - nie dawała za wy-graną Tapati.
- Nawet jeżeli znalazł i nawet jeżeli strzelał, to w każdym razie nie trafił, a tym samym nie zestrzelił statku - odparował Tapatik z pozornie niezbita logikę. - Nie ma najmniejszego śladu po kulach czy innych pociskach. Sami zobaczycie!
W pochmurny dzień niełatwo byłoby znaleźć statek Mandiabla Szary jak skały, wśród których utkwił, sam przypominał skałę zdawał się stanowić część zbocza góry. Ale po wczorajszym deszczu ranek wstał rozmigotany od słońca, które wyczarowywało lśnienia ze wszystkiego, co miało w sobie ukryte światło, a zwłaszcza ze wszystkiego, co było mokre jak jeszcze nie obeschłe skały, bo lało i w nocy. Zbocze, ku któremu lecieli, pełne było szarozłotych lśnień, jak gdyby wśród skał i głazów latały ważki o długich, przejrzystych skrzydłach. A duża panoramiczna szyba statku świeciła z daleka niby tafla małego jeziorka, które zwabiło te ważki.
- Jest! - wykrzyknął Tapatik, wskazując ręką na „jeziorko". -To szyba statku! Nie ma na niej najmniejszego zadraśnięcia. Zaraz sami zobaczycie!
Zobaczyli. Szyba istotnie była gładka, nawet nie draśnięta. Ale Tapatik, którego słów zresztą nikt nie zamierzał podawać w wątpliwość, nie zdążył zrobić tego, co zamierzał, czyli zagrać siostrze na nosie. Bo i on (choć zaperzony i podekscytowany) zobaczył coś jeszcze - to, co rzucało się w oczy przede wszystkim, a z czego on zwłaszcza powinien był zdawać sobie sprawę od samego początku: statek Mandiabla był dla nich za mały
- Przecież - powiedziała Tapati drżącym głosem - wykluczone, żebyśmy się w nim zmieścili!
- Hm, tak - mruknął Dziadek sięgając do kieszeni po fajkę. -Jest to statek, hm... zwiadowczy. Dość komfortowy, o wielkiej mocy, ale, hm... istotnie mały. Przeznaczony dla jednej, no, najwyżej dwóch osób.
- Tutaj od biedy zmieszczą się trzy - stwierdziła rzeczowo Babcia, zajrzawszy do środka.
- A nas jest - podjął Tapatik - zaraz: Dziadek, Babcia, Tapati i ja, Bimbel, Jot-Ha, XL, razem...
- Zapomniałeś o Gurulu i jego robocie Tymoteuszu Drugim -dorzuciła Tapati, nieszczęśliwa.
- Gurula mamy z głowy - nie wytrzymał Bimbel. - Zgubił się i nigdy się nie znajdzie! Twój Gurul nigdy się nie znajdzie!
- Bimbel, proszę cię, nie mów głupstw! - rzekła surowo Babcia j posłała zdenerwowanej Tapati uspokajający uśmiech.
Dziadek nie mówił nic. Patrzył na statek i gryzł fajkę w ponurym zamyśleniu. Tapati siadła na kamieniu i spojrzała ku doskonale z tego miejsca widocznym ruinom zamku, nad którymi ciągle kołował wielkoskrzydły ptak. Pomyślała, że ten ptak wygląda złowróżbnie, jak sęp czyhający na padlinę. Ale to nie ptak był złowróżbny. To wielkie skrzydła rozpaczy przesłoniły słońce. Co teraz będzie? Co zrobimy? Jak wrócimy na
Tapatię? Te właśnie pytania kołowały nad głowami niby ów złowróżbny ptak. A były tym cięższe do zniesienia, że nikt nie wypowiadał ich głośno. Wszyscy trwali w otępiałym, posępnym milczeniu... Aż
Dziadek wyjął (pogryzioną) fajkę z ust.
- Nie ma rady, muszę polecieć po większy statek - rzekł wyjmując kapciuch z tytoniem. - A tak - ciągnął, zanim ktoś zdążył zabrać głos - polecę na najbliższą bazę Mandiabli i przywiozę taki statek, do którego zmieścimy się wszyscy. Nie ma innej rady -powtórzył, starannie nabijając fajkę.
- Obiecaliśmy sobie, że nigdy nie będziemy się rozdzielać - szepnęła Babcia) a na jej czole pojawiły się kropelki potu, co zdarzało się tylko wtedy, kiedy podprowadzała stereolot do wyjątkowo trudnego lądowania. - No, ale rzeczywiście - podjęła starając się, by jej głos brzmiał normalnie - masz rację: to jedyne wyjście! Tylko proszę cię, Tiku, nie leć sam.
- Dobrze, Dusiu - zgodził się Dziadek nadspodziewanie łatwo. W statku są trzy miejsca.
- Ja, Dziadku! - zgłosił się natychmiast Tapatik, zachwycony perspektywą nowej przygody.
Ale Dziadek pokręcił głową przecząco.
- Ty zostaniesz z Babcią - rzekł kategorycznie.
- Dlaczego? - zaprotestował gwałtownie Tapatik.
- Jot-Ha też zostanie - ciągnął Dziadek, jakby nic nie usłyszał. Myślałem o tym, żeby go zabrać, ale... - Dziadek wypuścił wielki kłąb dymu, który przesłonił jego twarz - on jest gwarancją. Na wypadek, gdyby mi się, hm... coś stało.
- Jak to, Dziadku?! - nie zrozumiał Tapatik.
- Tak to, że gdybym, hm... z jakiegoś powodu nie mógł wrócić, to tylko Mandiable mogą was stąd wyciągnąć, czyli pomóc wam wrócić na Tapatię. Więc jeniec musi zostać.
- A ja muszę zostać, żeby w razie czego bronić Babci, i w ogóle nad wszystkim czuwać, tak? - pojął wreszcie Tapatik.
- Właśnie! - potwierdził Dziadek. - Chciałbym zabrać ze sobą Tapati, o ile chcesz ze mną lecieć, kruszynko?
- Chcę, Dziadku.
- I ja! Ja też chcę! - wyrwał się nieoczekiwanie Bimbel. - w statku są trzy miejsca, a ja jestem mały - dodał prędko. - I mam najlepszy wzrok, co jest ważne w podróży.
- Zgoda - przystał Dziadek po krótkim namyśle. - A więc zadecydowane: lecę ja, Tapati i Bimbel. A teraz - zwrócił się do Mandiabla - chciałbym, żebyś mi pokazał drogę do najbliższej waszej bazy z dużymi statkami.
- A ja chciałbym - palnął nieoczekiwanie Tapatik - żebyś mi powiedział, dlaczego właściwie tu wylądowałeś i pozwoliłeś się wziąć?
I wtedy stało się coś, czego nikt się nie spodziewał: Mandiabl przemówił.
- Miało nie być Tapatików - rzekł głucho, jakby jego głos wydobywał się ze studni. - A tam - wskazał głową na ruiny - był Tapatik i...
Urwał. Wspomnienie tego okropnego przeżycia, tamtego straszliwego zaskoczenia (leciał przecież absolutnie pewien, że ma zapewnione wszelkie warunki bezpieczeństwa) jeszcze teraz budziło w nim zabobonny lęk. O, trzeba być Mandiablem, żeby zrozumieć ten lęk, lęk przed Tapatikami!
- Ja... ja się nigdy do tej pory nikomu nie poddałem - dokończył Jot-Ha ledwo słyszalnym głosem.
Zdumienie wywołane faktem, że przemówił, było tak wielkie, że Tapatik nie rzucił żadnej uszczypliwej uwagi, a Tapati nie powiedziała tego, co wprost prosiło się o powiedzenie: a widzicie, to jednak Gurul!
Milczeli i patrzyli na trzęsącego się znowu Mandiabla z minami, trzeba przyznać, niezbyt mądrymi. Babcia, naturalnie, opanowała się pierwsza.
- Nigdy nie wątpiłam w to, że jesteś dzielny - rzekła serdecznie i Jot-Ha zaraz przestał się trząść, a szkła jego okularów zabłysły. Nie, nie czerwonym, ale złotym lśnieniem.
- Tuszę, iż - zaczął Dziadek nie wiadomo dlaczego zupełnie nie po swojemu, czyli pompatycznie - zrozumiałeś o czym, hm... mówiliśmy i że, hm... rozumiesz sytuację?
Mandiabl skinął głową krótko, po wojskowemu. Pewnym krokiem podszedł do statku i dotknął przycisku otwierającego właz. Coś władczego w jego postawie zirytowało (i zaalarmowało) Tapatika. W dwóch susach znalazł się koło jeńca.
- Dziadku, wejdź pierwszy! - zawołał wibrującym głosem. - Bo on nam pryśnie sprzed nosa!
- Tapatik, proszę cię, nie opowiadaj głupstw - skarciła go Babcia.
Mandiabl nic nie powiedział. Stał przy włazie dopóki Dziadek oraz Tapati nie weszli do statku. Dopiero potem sam wskoczył do środka. Właz pozostał otwarty, więc ci, co stali na zewnątrz, doskonale słyszeli, jak sucho, rzeczowo odpowiadał na wszystkie pytania dotyczące statku (ten typ statku nazywał się merolot) oraz trasy podróży. W tonie jego głosu nie pobrzmiewała żadna władcza nuta. Był to, powtarzam, ton suchy, rzeczowy.
A jednak Tapatik zaciskał pięści, coraz bardziej podrażniony. Za to Bimbel... Bimbel szalał ze szczęścia (czego zupełnie, ale to zupełnie nie było po nim widać). W jednej chwili zapomniał o wszystkich bezsennych nocach, o wszystkich dręczących go wątpliwościach. Teraz był już absolutnie pewien swego Mandiabla! I bardziej niż kiedykolwiek zdecydowany na to, aby pomóc mu we wszystkim, co zamierza.
On wam pokaże! - myślał, z rozkoszą słuchając chłodnego, rzeczowego głosu Jot-Ha, a na jego wargach zamigotał bezwiedny, okrutny uśmieszek. Babcia, która właśnie w tym momencie spojrzała na Bimbla, zauważyła ten grymas. Zaskoczenie w jej oczach ustąpiło miejsca czujnemu, skupionemu namysłowi. Babcia jednak nie miała w tej chwili głowy do zastanawiania się nad tym, co wyczarowało na wargach Bimbla ów nieprzyjemny uśmieszek. Przeniosła spojrzenie na kabinę merolotu, gdzie Dziadek, gryząc fajkę, wpatrywał się w rozłożoną na kolanach mapę. Minę miał taką, jaką przybierał wówczas, kiedy czegoś nie rozumiał: nadąsana, a zarazem przekorną.
- Pomóc ci w czymś, Tiku? - spytała starając się, aby jej głos brzmiał możliwie obojętnie.
- Nie! - mruknął Dziadek nie wyjmując fajki z ust. - Wszystko w porządku.
Ale Babcia wiedziała, że coś nie było w porządku. Wiedziała również, że Dziadek tego nie powie, gdyż było to coś takiego, z czym musi sobie poradzić sam. A ona mogła zrobić tylko jedno: wspierać go swymi myślami, swoją wiarą w niego. I nie rzucić ani jednej kąśliwej uwagi (której być może jakaś inna babcia by sobie nie podarowała) w rodzaju: a widzisz, na co nas naraziłeś? Lub: jak wyglądasz teraz ze swoim „wszystko się cudownie układa?".
Rozdział IV
NIEBEZPIECZNY LOT W NIEZNANE. CZY JENIEC ZDRADZIŁ?
Ten start, aczkolwiek najsmutniejszy ze wszystkich dotychczasowych, był na pewno najpiękniejszym, najbardziej mistrzowskim startem Dziadka. Dziadek, pilotujący wszak nie znany sobie typ statku, przeszedł doprawdy samego siebie, a jak wiadomo (mimo że z lądowaniem nie bardzo sobie radził), w startach był niezaprzeczalnym mistrzem! Dał więc, startując z Jodłowej Polany w podróż (z niebezpieczeństw której tylko on w pełni zdawał sobie sprawę), supermistrzowski pokaz, a zrobił to dla Babci (Babci, która do samego końca była spokojna, pogodna i której spojrzenia często w ostatnich chwilach przed startem unikał), jakby jej mówił w ten sposób: Nie martw się, Dusiu, widzisz, jakim jestem wspaniałym pilotem? Poradzę sobie!
- Do zobaczenia wkrótce! - rzekł, dziarsko siadając za sterami.
- Wracajcie zdrowo i szczęśliwie! - powiedziała Babcia i ani do jej głosu, ani do jej oczu nie przedostała się najmniejsza bodaj odrobinka wypełniającego ją niepokoju... Patrzyła ufnie i pogodnie, w głosie jej dźwięczała niezmącona wiara w to, że wrócą zdrowo i szczęśliwie, że na pewno wrócą!...
Ale Dziadek w kilka minut po starcie, gdy już nie musiał całej uwagi skupiać na pulpicie sterowniczym, pamiętał przede wszystkim o tym, co powiedziała jeszcze w domu, wkładając mu do kieszeni futerał z okularami:
- Tiku, obiecaj mi coś.
- Co, Dusieczko? - spytał Dziadek, mrugając powiekami, jakby mu coś wpadło do oka.
Babcia położyła rękę na jego ramieniu:
- Obiecaj mi, że jeżeli z jakiegokolwiek powodu nie znajdziesz w bezpiecznej odległości bazy z większymi statkami, to nie będziesz szukał dalej i od razu wrócisz. Wolę, żebyśmy zostali na Ziemi do końca życia, niż żebyś miał ryzykować i nie wrócić. Obiecujesz mi?
- Obiecuję - powiedział Dziadek zduszonym głosem, po czym odsunął się spiesznie w obawie, ze Babcia usłyszy dziki łomot jego serca.
Jakim cudem - myślał włączając automatycznego pilota - odgadła, że właśnie o to chodzi (o tę jego najpoważniejszą i tak starannie ukrywaną troskę)?. Może dlatego, że nigdy nie pozwalałem jej spojrzeć na tę przeklętą mapę? I że tak często zamykałem się sam z Jot-Ha i zabraniałem mu pisnąć słowo na temat sytuacji? Mapa i Mandiabl! - Dziadek ściągnął swe krzaczaste brwi i popatrzył na mandiablowską mapę wzrokiem nadąsanym i nieprzyjaznym, jakby to ona była wszystkiemu winna. Włożył do ust wygaszoną fajkę i mocno zagryzł na niej zęby. Mapa i Mandiabl! Dwa znaki zapytania czy tylko jeden?
Dziadek nie był pewny mandiablowskiej mapy, niewiele z niej rozumiał, nie przypominała bowiem żadnych znanych mu map, a to, co z niej na podstawie objaśnień Jot-Ha zrozumiał, stanowiło właśnie ową troskę, której Babcia (prawie) się domyśliła... Mianowicie: najbliższa baza, na której znajdowały się duże statki, była bardzo daleko. Tak daleko, że zapas paliwa, jakim dysponował merolot, mógł się wyczerpać, zanim do niej dotrą. Po drugie: była wyjątkowo dobrze zamaskowana i strzeżona - aby do niej dolecieć, należało (kierując się mapą) uniknąć przemyślnie zastawionych pułapek, z których jedna była niebezpieczniejsza od drugiej, gdyż droga przebiegała przez Kraj Obus - strefę niczyją, leżącą między posiadłościami Mandiablów i rywalizujących z nimi w walce o podbój Kwitnących Planet groźnych, półdzikich Malewaków. Po trzecie: Mandiable otoczyli tę bazę specjalną osłoną siłową i należało znać hasło uruchamiające mechanizm otwierający przejście.
Jot-Ha cierpliwie uczył Dziadka posługiwania się dziwną mapą, wytyczył drogę do bazy oznaczonej symbolem RHZ, objaśnił, jak unikać pułapek, i podał hasło, zaznaczając atoli, że mogło ono ulec zmianie na wszelki wypadek. No bo jest wojna! Nie radził również, bez absolutnej konieczności, zbaczać do którejś z baz-cystern, by zaopatrzyć się w paliwo, gdyż bazy te często przejmowane były przez Malewaków.
Z tego samego powodu uważał, że lepiej nie nawiązywać w czasie podróży radiowej łączności z Mandiablami. Malewakowie potrafili przechwytywać sygnały i mogli Dziadka celowo skierować na niewłaściwy kurs. W ogóle ze wszystkiego, co mówił, wynikało, że Dziadek miał przed sobą wyprawę wymagającą kunsztów wojennych, a Dziadek, jako mieszkaniec planety Tapatii, która już dawno skończyła z wojnami, na wojowaniu absolutnie się nie znał.
- Jeżeli Dziadek będzie oszczędzał paliwo i ściśle trzymał się mapy - powiedział Jot-Ha na zakończenie swych objaśnień - to nic wam nie grozi.
Ale Dziadek odnosił się dość nieufnie do swoich zdolności odczytywania mapy, a poza tym... tkwiła w nim - chciał tego czy nie chciał - spora doza nieufności w stosunku do jeńca... Największe jednak zagrożenie stanowiło zupełnie co innego: to mianowicie, że na pokładzie merolotu nie było Babci! Babci, przy której czuł się bohaterem i stawał się bohaterem - wpadając (z jej nieznaczną pomocą) na genialne pomysły!
Babci niestety nie było, ale była Tapati. Dziadek przypomniał sobie o niej w porę (bo właśnie myśl, niezmiernie przykra, o nieobecności Babci dobrała się do jego odwagi i podgryzała ją jak korniki drzewo). Odwrócił głowę w bok. Tapati siedziała w fotelu drugiego pilota. Wyglądała na zmartwioną.
- Boisz się, kruszynko? - spytał dobrotliwie Dziadek, który sam się trochę bał.
- Nie - odparła Tapati. - Ja się z Dziadkiem niczego nie boję. Ja ja myślę o Gurulu... Czy go znajdą, zanim wrócimy. Tapatik obiecał mi, że będą go szukać, ale...
- Znajdą, kruszynko, znajdą twojego Gurula! - huknął Dziadek, patrząc na nią z czułością. A potem zuchowatym gestem poprawił na szyi swą chustkę (czerwoną w żółte grochy); korniki wygryzające dziury w jego odwadze znikły przepłoszone tymi cudownymi słowami, tak bardzo w porę powiedzianymi: ,,Ja się z Dziadkiem niczego nie boję!" i Dziadek od razu poczuł się prawie tak, jakby obok niego siedziała nie Tapati, lecz Babcia!
Z nowym zapałem pochylił się nad mapą. O tym, że w merolocie oprócz Tapati jest również Bimbel, Dziadek w tej chwili w ogóle nie pamiętał. Ale Bimbel był. Siedział wciśnięty między lodówkę a meteomiotacz3, jego okrągłe, małe oczka były błyszczące i złe, na pucołowatych policzkach kwitły jaskrawe rumieńce, jakby Bimbel miał gorączkę. I rzeczywiście miał gorączkę. Był chory, o czym nikt nie wiedział. Nawet on sam. On sam wiedział tylko, że jest mu na przemian zimno i gorąco, że szczypią go powieki, a w głowie huczą i wirują myśli (jedna straszniejsza od drugiej), układając się w przeróżne projekty (jeden straszniejszy od drugiego).
Merolot, kierowany pewną ręką Dziadka, lekko, bez najmniejszego zakłócenia wydostał się ze strefy przyciągania ziemskiego.
- Odwiedzimy Klifa na Księżycu? - spytała Tapati (myśląc jednak nie o Klifie, tylko o Kocie Niepowszednim z Lipowej Doliny)...
- Nie - mruknął Dziadek, przesuwając (bardzo delikatnie) drążki sterowe odrobinę w prawo. - Nie mamy na to czasu. Bierzemy kurs prosto na bazę RHZ. - I nie chciałbym być zmuszony do zboczenia z tego kursu, nawet na milimetr! - dodał w duchu.
Kraj Obus - strefę niczyją położoną między obszarami Mandiablów i Malewaków, której granicę przekroczyli po czterech dniach niczym nie zmąconej podróży (jeżeli nie liczyć nieprzewidzianych kłopotów z Bimblem, który irytował, zwłaszcza Dziadka, swym niemożliwym wprost kapryszeniem; Babcia, mówiąc nawiasem, od razu by się zorientowała, że nie jest to zwykłe Bimblowe kapryszenie, że jedynak Cioci Babili jest chory) - można z pewnością zaliczyć do najbardziej ponurych, ziejących niewyobrażalną grozą miejsc kosmosu.
- Nie do pojęcia, że ktoś chce się połaszczyć, nawet ze względów strategicznych, na coś takiego! Oto jeden z dowodów na to, jak wojny ogłupiają! - burknął Dziadek, wprowadzając merolot (nie bez wewnętrznego dreszczu) na coś, co przypominało zawieszoną we mgle szosę w kształcie gigantycznej spirali. - Gdybym wiedział, że to coś takiego, to zabrałbym samochód wyścigowy -zażartował, choć nie do śmiechu mu było.
- A czy musimy jechać po tym? - spytała Tapati niespokojnie. - Przecież dostaniemy kręćka po pół godzinie! Jeżeli nie wcześniej.
- Pewnie właśnie o to chodzi - mruknął Dziadek, ściskając z całych sił drążki sterowe. - Żeby ten, kto tym jedzie, był kompletnie skołowany... Bo jakby był przy zdrowych zmysłach, toby oszalał i wypadł z toru. A lecieć, dziecinko, musimy ściśle po tej spirali. Bo we mgle naokoło jest pełno pułapek.
- Nigdy nie widziałam takiej drogi, która by się składała z samych zakrętów... - zauważyła marzycielsko Tapati.
- A czy to w ogóle jest droga?! - burknął Dziadek.
Zaczynał być naprawdę zły, gdyż już teraz, po kilkunastu minutach lotu, rozbolały go ręce od ściskania drążków, a drążki trzeba było ściskać bardzo mocno - i do bólu głowy trzeba było skupiać
I uwagę na trasie: najmniejsza nieostrożność groziła wypadnięciem z toru.
- Ona ma miliard kilometrów! - rzucił kąśliwie Bimbel. - Kręci I się tak do samego czubka nieba!
- Czubka nieba! - parsknął pogardliwie Dziadek. - Nie mądrz się, tylko weź tę swoją lunetę i zobacz, co widać na poboczu, bo ja muszę patrzeć przed siebie.
- Widzę mgłę - powiedział Bimbel tak nieprzyjemnym, ba, wrogim tonem, że Tapati (słodka Tapati), rozeźlona, wyrwała mu lunetę z rąk i sama spojrzała, tak jak kazał Dziadek, na boki.
- Dziadku, w tej mgle są od czasu do czasu jakieś dziury. W miejscach, gdzie Dziadek widzi te ciemniejsze pasma - oznajmiła po chwili i bez oporu pozwoliła Bimblowi odebrać sobie lunetę. Prawdę mówiąc, wolała nie patrzeć... Teraz, kiedy zobaczyła te dziury! Bo nagle zrobiło się jeszcze straszniej niż było... Jak strasznie, może wiedzieli tylko ktoś, kto jechał choć raz przez góry w gęstej mgle, wiedząc, że po obu stronach ledwo, ledwo widocznej szosy czają się przepaści!
- Dziadku, jak myślisz, chyba nie nadjedzie nic z naprzeciwka?!
: Dziadek nie odpowiedział. Stwierdził bowiem rzecz jeszcze okropniejszą niż owe zagadkowe dziury we mgle, do których przy każdym jego nieostrożnym ruchu mogli wpaść: otóż, odkąd wjechali na ten prowadzący w górę spiralny tor, zużycie paliwa (z nieznanego powodu) niepokojąco, ba, zgoła alarmująco wzrosło!
- Jot-Ha nie uprzedził mnie, że może tu coś takiego nastąpić- powiedział, a myśl o tym, że jednak jeniec (być może celowo) pewne rzeczy przed nim zataił i wysłał go na pewną zgubę, sprawiła, że Dziadek wściekł się nieprzytomnie, co... pomogło mu skutecznie przezwyciężyć zawrót głowy wywołany kołowaniem po drodze, która była jak pijana karuzela we mgle.
-- Trzymajcie się! Trzymajcie się teraz mocno!!! - huknął tonem, w którym można by bez trudu wyczuć jego nieprzytomną złość, gdyby był czas na wyczuwanie czegokolwiek w Dziadkowym głosie.
Ale czasu nie było.
Bo oto Dziadek, przykazawszy co przykazał, poprawił się w siedzeniu pilota, zacisnął zęby na wygaszonej fajce i - bez namysłu zrobił coś zupełnie niesłychanego: skierował statek prosto... w pierwszą czarną dziurę otwierającą się w tonącym we mgle poboczu drogi!
- Dziadku, co robisz?! - krzyknęła siedząca obok Tapati.
- Lecę na przełaj! - warknął Dziadek i wbił nieustępliwe oczy w ciemność.
Przez chwilę wydawało się, że już po nich, że zderzyli się z tą ciemnością i rozbili w drobny mak. Bo czerń czarnej chmury nie rozstąpiła się, choć Dziadek włączył najsilniejsze reflektory! Merolot zaś zachowywał się jeszcze gorzej niż samochód, który wpadł w poślizg: zatoczył się, okręcił wokół własnej osi, stanął dęba, kilka razy przekoziołkował - a wszystko w wielkim huku, w wielkim szumie. Ten huk, szum, łoskot rozbrzmiewający najwyraźniej poza ścianami statku, w połączeniu ze smolistą czernią, w której wszystko się działo, stwarzał niesamowite wrażenie, że merolot jest nieruchomy, że to na zewnątrz wali się świat, a przecież (Dziadek zapomniał o włączeniu stabilizatorów, co na pewno nadrobiłaby Babcia, nawet w najostatniejszej chwili) każdy przedmiot, który nie był na stałe przymocowany, bezustannie zmieniał miejsce, tańczył, dygotał jak podczas niezbyt silnego trzęsienia ziemi.
Giniemy - pomyślała Tapati, zdumiona. - Więc... więc to jest tak?... Wiesz, że zginiesz, i nie możesz na to poradzić absolutnie nic?
Ja tej katastrofy nie chciałem - pomyślał obronnie Bimbel zawołał:
- Ratunku!
On jeden w tej strasznej chwili zawołał: „Ratunku", nikt jednak naturalnie nie usłyszał tego rozpaczliwego wołania ani tego, co potem wrzeszczał, wył, ogarnięty potworną paniką. Wyobraził sobie bowiem, że Dziadek wypędził go z merolotu, wrzucił do czarnej dziury zgodnie z tym, co raz, rozzłoszczony na niemożliwie kapryszącego jedynaka Cioci Babili, zapowiedział:
- Zamilcz wreszcie, bo wrzucę cię do pierwszej lepszej czarnej dziury, jaka nawinie mi się pod rękę! - tak zagroził, i teraz właśnie Bimbel, nieprzytomny z przerażenia (spotęgowanego przez nieczyste sumienie), pewien był, że groźba została wykonana! Czuł się o wiele bardziej samotny i opuszczony, o wiele bardziej przerażony niż wówczas, gdy na Szmaragdowej Gwieździe uciekał przed czymś, co go (postękując) goniło w śnieżnej zawiei, wtedy jednak w każdym razie wiedział, że jest ubezpieczony liną sygnalizacyjną, a to zmieniało postać rzeczy!
Dziadek nie myślał o niczym, nie był w stanie. On przecież trzymał drążki sterowe i było to tak, jakby trzymał ster statku, który stał się igraszką wściekłych sztormowych fal na wzburzonym oceanie. Trzymał stery, innymi słowy, trzymał merolot walcząc z czymś, co wyrwało mu go z rąk i wiedział tylko jedno: że musi trzymać, bo... nie może zrobić niczego innego! Aż nagle, w momencie gdy stracili nadzieję, ba, gdy już w ogóle nie byli pewni, czy jeszcze żyją, merolot przestał wariować. Nastała jasność i jednocześnie cisza, ogromna, pulsująca, a w tej ciszy ktoś wrzeszczał ochrypłym, do niczego nie podobnym głosem:
- Ratunkuuuuu! Oooo! SoooooOooooooSL. Uuuuu!
Ktoś wzywa pomocy - była to pierwsza myśl, jaka pojawiła się w obolałej, jakby opuchniętej głowie Tapati. Spojrzała tam, skąd dobiegał ów wrzask i - stwierdziła, że nic nie widzi! Nagłe światło po tej straszliwej, nieprzeniknionej ciemności oślepiło ją, poraziło oczy jeszcze przez sekundę osnute jednolitą, gęstą czernią.
- OoooU!... - wył ktoś.
- Na Wszystkich Braci Dobrze Czyniących! Tapati, ucisz tego ancymonka, bo oszaleję! - huknął Dziadek i Tapati przejrzała., zobaczyła coś, co w pierwszej chwili niepomiernie ją rozśmieszyło: na podłodze, pośrodku bałaganu nasuwającego myśl o mieszaniu dopiero co splądrowanym przez bardzo spieszących się włamywaczy, siedział Bimbel trzymając w objęciach żyrandol. Za jego uchem tkwiła kokieteryjnie puszysta chryzantema z pożegnalnego bukietu troskliwie ułożonego przez Babcię, a teraz rozrzuconego po całym merolocie. Mocno zaciskając powieki (to on właśnie) darł się wniebogłosy.
On jeszcze nie wie, że to się skończyło - zrozumiała Tapati.
- Bimbel, otwórz oczy! - zawołała tłumiąc mimowolny śmiech
- Już koniec! Słyszysz? Już koniec! Otwórz oczy! Bim-bel!
Dopiero to imię, ciśnięte jak pocisk w tarczę, którą jedynak Cioci Babili osłaniał się przed atakującym go koszmarem, sprawiło, że Bimbel przestał wrzeszczeć. Najpierw przestał wrzeszczeć, a potem ostrożnie, powoli uchylił powieki i wyjrzał spoza rzęs jak spoza firanek. Rzęsy zatrzepotały, aż wreszcie uniosły się w górę i odsłoniły oczy białe i puste jak oczy ślepca.
Tapati już nie miała ochoty się śmiać. Nagle pojęła, jak on straszliwie się bał. Nie lubiła go, o nie; Tapati nie była w stanie polubić kogoś, kto miał w sobie tyle złości, kto był tak bardzo obcy (choć z rodziny), ale teraz, przepełniona serdecznym współczuciem, impulsywnie podbiegła do Bimbla.
- Bimbel - rzekła ciepło, wyjmując zza jego ucha chryzantemę.
- Już po wszystkim, nie bój się! Jesteśmy ocaleni!
Ślepe, białe oczy jedynaka Cioci Babili zwolna ciemniały, a wyglądało to tak, jakby wzbierała w nich groźna, burzowa chmura, z której za chwilę padnie grom! I grom padł.
- Znowu chcieliście, żebym zginął! - powiedział Bimbel bezgranicznie obrażonym tonem.
- No wiesz! - zawołała Tapati odsuwając się od niego ze wstrętem.- Takie dowcipy naprawdę mógłbyś sobie darować!
- Tapati, chodź tutaj! - huknął Dziadek, zniecierpliwiony, i Tapati natychmiast zapomniała o swym oburzeniu, w ogóle o Bimblu. Dopiero teraz bowiem naprawdę dotarł do niej sens własnych słów.
Jesteśmy ocaleni. Jesteśmy ocaleni? - pomyślała idąc do kabiny pilota.- Ale gdzie my właściwie jesteśmy? Zaraz, wpadliśmy do czarnej dziury i... i było okropnie ciemno, a teraz...
Teraz w każdym razie było bardzo jasno i spokojnie. Z początku wiedziała tylko tyle. A gdy spojrzała przez dużą, panoramiczną szybę kabiny pilota, z jej ust wyrwał się cichy okrzyk. Merolot lekko, płynnie leciał ku czemuś, co wyglądało z daleka jak rozpięty na ścianie gigantycznego kina ogromnych rozmiarów ekran o przepięknych różowozłotych barwach późnego świtu. To właśnie on stanowił źródło wypełniającego całą dookolną przestrzeń światła. Tym intensywniejszego, że owa niby-ściana kina była czarna!
- Czy to jakieś okno. Dziadku? - spytała Tapati, zaintrygowana. I| gdzie się podziała ta okropna droga, którą jechaliśmy? Nigdzie jej nie widzę!
- Tej drogi - powiedział Dziadek, w którego oczach zamigotały figlarne iskierki - moim zdaniem w ogóle nie było.
- Co takiego?
Dziadek spoważniał. Posępnie ściągnął swe krzaczaste brwi.-
- Mandiabl nas oszukał - rzekł krótko. - Nie było żadnych pułapek po obu stronach drogi, którą kazał nam lecieć. To właśnie ta droga była pułapką. Baza RHZ jest przed nami.
Od drzwi kabiny głównej dobiegło stłumione parsknięcie, jak gdyby ktoś chciał roześmiać się w głos i w ostatniej chwili się rozmyślił.
Tapati obejrzała się mimo woli i szybko odwróciła głowę z powrotem, zła na siebie za ten odruch. Wiedziała przecież, że to Bimbel. Chociaż... tyle przeróżnych niespodzianek wyskakiwało ni stąd, ni zowąd w poprzednich podróżach, że doprawdy niczego nie można było wiedzieć na pewno.
Mandiabl nas zdradził, a Bimbel się śmieje, jakby się z tego cieszył - pomyślała, wstrząśnięta.
Owszem, sformułowała tę myśl słowami, ale nie chciała w nią wierzyć. Wszystko się w niej buntowało przeciw tej, zdawało się, nie podlegającej dyskusji prawdzie. Przymknęła oczy i oparła głowę na poręczy fotela.
Nie chcę żyć, jeżeli świat jest taki! - pomyślała z udręką.
Była to, wierzcie mi, najstraszniejsza chwila w jej życiu. Dziadek, czujnie wpatrzony w coraz bliższy różowozłoty ekran, zaalarmowany szczególną ciszą płynącą z sąsiedniego fotela, ciszą, która zdawała się płakać, zerknął kątem oka i... i o mało nie zboczył z kursu, tak się zdenerwował zobaczywszy twarz Tapati.
- Dziewuszko droga, czemu się tak przejmujesz? - rzekł troskliwie. - Ostatecznie ten Mandiabl to wróg, jeniec.
Wargi Tapati drgnęły.
- Tak, ale ja myślałam, że on... już się zmienił, że on... lubi Babcię. I,., i w ogóle to... - urwała nie znajdując słów, które mogłyby oddać bezmiar wypełniającego ją rozczarowania i zwątpienia we wszystko.
Nagle ciepło położyło się jej na powieki. Otworzyła oczy: różowozłoty ekran zmieniał kształt, przebudowywał się, przeobrażał. Przypominał teraz nie ekran, a zorzę polarną, z tym że od zorzy polarnej, rozwieszonej jak tiulowe firanki w szklistym zimowym niebie, bije lodowaty powiew, a to coś, trzeba przyznać bardzo pięknego, przed nimi, musiało być gorące, skoro grzało, zresztą bardzo przyjemnie, nawet z daleka. Ale czerń wokół dziwnego zjawiska robiła wrażenie lodowato zimnej.
- Tapati, czy pamiętasz, jak brzmi to hasło, które mieliśmy zapamiętać? Wiesz, to które otwiera przejście w osłonie bazy RHZ?
- Pamiętam, Dziadku. Hammurabarbarra - powiedziała Tapati, zdziwiona, nagle zrozumiała. - To jest ta osłona siłowa?
Dziadek przytaknął głową. Jego dolna warga drżała, co było, jak już dobrze wiecie, oznaką rosnącej irytacji.
- Hammurabarbarra - powtórzył z przekąsem. Jakby nie było łatwiej zapamiętać na przykład „rabarbar". Ale „rabarbar" to słowo za zwyczajne dla kogoś, kto nazywa się Juhu-oho-ho Dziesiąty!
Od drzwi kabiny głównej znowu rozległo się stłumione parsknięcie. Teraz jednak było to parsknięcie wyraźnie pogardliwe.
Dziadek, który właśnie wkładał słuchawki, nie usłyszał, ale Tapati usłyszała. Tym razem nie obejrzała się, choć głowa po prostu sama jej się odwracała. Wtem przyszło jej na myśl coś okropnego:
- Dziadku! - zawołała.
Dziadek zdjął słuchawkę z jednego ucha.
- A jeżeli jeniec podał nam złe hasło? - spytała bez tchu. - To co wtedy? Rozbijemy się?
- Uprzedził, że hasło może być zmienione - przyznał niechętnie Dziadek. - I kazał na wszelki wypadek otoczyć merolot specjalną osłoną, tak żeby w razie zderzenia nie rozbił się, tylko odskoczył od tamtej osłony jak piłka. Ale ja - Dziadek wbił w Tapati płomieniejący wzrok - tego nie zrobię! Już więcej nie zrobię nic z tego, co mi polecił robić, rozumiesz?! Będę natomiast - ciągnął nakładając ponownie słuchawkę - robił w razie potrzeby wszystko na odwrót!
Zawsze później Tapati drżała na myśl o tym, co by się wydarzyło gdyby Dziadek został zmuszony do zrealizowania swej buńczucznej zapowiedzi, chociaż zastanawianie się nad tym, co by było gdyby było, jak wiadomo nie ma sensu. W każdym razie „było" co innego niż się oboje (a właściwie wszyscy troje, bo i Bimbel) spodziewali. W momencie gdy ciepła, złocista różowość zwiewnymi wachlarzami zamiatająca czarne niebo wypełniła całą szybę kabiny pilota, Dziadek wyjął zgaszoną fajkę z ust.
- Hammurabarbarra! - warknął w mikrofon.
I ciepła, złocista różowość znikła w mgnieniu oka. Po prostu rozwiała się, niby zdmuchnięta jednym potężnym oddechem, i odsłoniła ogromne, jak gdyby zawieszone w pustce wrota.
Drzwi donikąd - zdążyła jeszcze pomyśleć Tapati i wrota rozwarły się bezszelestnie.
Merolot prowadzony przez Dziadka, bardzo w tej chwili zaskoczonego (za bardzo, by mógł się zastanawiać, czy skorzystać z zaproszenia, czy też może zrobić co innego), wpłynął do olbrzymiego, mrocznego hangaru.
Tak, to był z całą pewnością hangar. W wysokiej, przestronnej hali mniejsze i większe statki kosmiczne o przeróżnych kształtach i przeróżnym przeznaczeniu stały w kilku rzędach, polśniewając w mroku zaledwie rozrzedzonym słabym czerwonawym blaskiem sączącym się z niewiadomego źródła, jakby zza szkieł setek rozżarzonych wściekłym, czerwonym lśnieniem okularów!... Nikogo jednak nie było widać.
Dziadek, nie, Dziadek nie włączył reflektorów, choć jego ręka już się wyciągała do kontaktu.
- Światło! - warknął rozkazująco w mikrofon i odąwszy dumnie tudzież pogardliwie dolną wargę (cała jego postawa wyrażała królewską zaiste wyniosłość), czekał.
Nie musiał czekać długo. Najwyżej dwie sekundy! Czerwonawy blask rozrzedzający mrok zachybotał, jak gdyby głowy w rozpalonych wściekłym blaskiem okularach przybliżyły się do siebie na błyskawiczną naradę, zgasł i - po sekundzie ciemności - w hangarze zapłonęły duże kuliste lampy zwisające nisko z sufitu, który w zagadkowy sposób (mleczne, opalizujące światło tych lamp było bardzo silne i powinno go rozjaśniać) pozostał mroczny. W dalszym ciągu jednak nikogo nie było widać, ani jednej żywej duszy.
Tylko statki (oświetlone) zagrały kolorami. Dziadek zdjął z uszu słuchawki, skrzyżował ręce na piersiach i czekał.
To czekanie również nie trwało długo. Od ginącego w mroku sufitu poczęła z wolna odrywać się prostokątna platforma, na której ktoś stał. Opadała powoli, jakby z ociąganiem, aż wreszcie zatrzymała się na wysokości drzwi merolotu. Pośrodku platformy stał Mandiabl, tylko jeden. Nie przypominał w niczym ani Wodzowskiego jedynaka, zwanego teraz Jot-Ha, ani żadnego z parlamentariuszy, którzy przylecieli na Księżyc z propozycją pokojowych pertraktacji. Był, by już rzec wszystko, bardzo niewyraźny, tak jakoś (jak pomyślała Tapati) - rozmazany. Trzeba było wpatrywać się w niego bardzo uważnie, aby wiedzieć na pewno, że to jest tylko jeden Mandiabl. Bo on ciągle (jakby) zmieniał kształt i właśnie (jak pomyślała Tapati) rozmazywał się, co było bardzo dziwne, zgoła niesamowite, gdyż stał w pełnym świetle!
Dziadek nacisnął guzik otwierający drzwi merolotu, po czym niespiesznie wyciągnął z kieszeni kapciuch z tytoniem i równie niespiesznie począł ubijać tytoń w fajce, z taką miną, jakby tam na zewnątrz nikogo nie było, jak gdyby znajdował się sam, i to we własnym domu w dodatku.
Mandiabl, który w momencie gdy otworzyły się drzwi na sekundę stał się wyraźniejszy (co robiło takie wrażenie, jakby siłą woli powstrzymywał trwający bezustannie rozpad swej osoby), w miarę jak płynął czas zaczął się znowu coraz bardziej i bardziej rozmazywać.
- On zaraz zniknie! - pomyślała Tapati, zafascynowana.
I wtedy właśnie Dziadek przekręcił swój obrotowy fotel w stronę drzwi, potem popatrzył prosto na tego kogoś na platformie, kto wyglądał teraz jak postać na wariującym z powodu zaburzeń w odbiorze ekranie telewizora. Ledwo zaś spojrzał, „ekran" przestał tańczyć, innymi słowy - Mandiabl znowu się zmaterializował. Do tego stopnia, że można go było wreszcie dokładnie zobaczyć. Podniósł rękę do daszka płaskiej, okrągłej czapki i przepisowo zasalutował.
Dziadek wykonał ręką, w której trzymał fajkę nabitą, ale jeszcze nie rozpaloną, jakiś bliżej nie sprecyzowany ruch.
- Szef bazy RHZ melduje się na rozkazy - przemówił Mandiabl dziwnym, szczekającym głosem. - Zawiadomiono nas, że lecicie w tę stronę. Nie wiemy, po co przybywasz Wodzu, ale znam szczegóły traktatu zawartego przez nas na Księżycu, podobnie jak znają je wszyscy Mandiable we wszechświecie. Baza RHZ - Mandiabl trzasnął obcasami - w pełnej gotowości. Sto pięć statków całkowicie sprawnych, dwa uszkodzone we wczorajszej bitwie z Malewakami o Drogę, którą - głos Mandiabla ociekał starannie wyważonym ubolewaniem - udało im się, niestety, chwilowo zawładnąć.
Dziadek o mało się nie zdradził, czyli o mało nie popełnił, jak to później w wyjątkowo szczerej rozmowie z Babcią określił, błędu strategicznego. Tak bardzo był zaskoczony. A więc jeniec Jot-Ha nie oszukał go, nie wysłał na pewną śmierć! Po prostu nie wiedział, że Malewakowie przechwycili drogę! Wstrząśnięty, czego wcale po nim nie było widać (co potem z dumą przytaczał: mam na to dwóch świadków - stwierdzał z naciskiem, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że jego sztuka panowania nad sobą może być, nie bezpodstawnie, podawana w wątpliwość), już, już miał na końcu języka srogą reprymendę: Dlaczego, na Wszystkich Braci Dobrze Czyniących, wiedząc o tym nie ostrzegliście nas? - gdy nagle (w samą porę) przypomniał sobie kim jest, a mianowicie -Tapatikiem z Tapatii Niezwyciężonej.
Im nawet nie przyszło do głowy, że Tapatik z Tapatii może sobie nie poradzić w najtrudniejszej sytuacji lub czegoś nie wiedzieć! -pojął w zbawczym olśnieniu.
Milczał tak długo (nie był pewien swego głosu, a nie chciał zdradzić się nie tylko z przeżytym zaskoczeniem, ale i z wypełniającym go od stóp do głów upojeniem), że na platformie Mandiabl, który widać opacznie zrozumiał jego milczenie, znowu zaczął się rozmazywać jak obraz w oszalałym telewizorze.
Dziadek włożył przygotowaną fajkę do ust.
- Potrzebuję statku! - rzekł przez zęby (żeby brzmiało bardziej groźnie).
Mandiabl natychmiast przestał się rozmazywać. Zastygł w czujnej, służbistej postawie żołnierza oczekującego na rozkazy.
- Takiego statku - mówił dalej Dziadek, wyciągając z górnej kieszonki kombinezonu zapalniczkę - żeby zdołał bez trudu i wygodnie pomieścić około dziesięciu osób i o takiej mocy - zapalniczka pstryknęła i Dziadek bez pośpiechu począł rozpalać fajkę od jej wysokiego płomienia - żebyśmy mogli nim dolecieć z Ziemi do granicy naszej Galaktyki - Dziadek pociągnął z fajki i wydmuchał wielki kłąb dymu prosto w twarz Mandiabla - no, najwyżej z jednym postojem dla uzupełnienia paliwa.
To „najwyżej z jednym postojem dla..." Dziadek dorzucił pod wpływem kolejnego genialnego natchnienia, zamierzał bowiem prosić, przepraszam, żądać statku, który dowiezie ich na miejsce przeznaczenia bez żadnych postojów czy przesiadek i znowu - (w samą porę) uświadomił sobie, że nie wie, czy Mandiable mają statki o takiej potężnej mocy, a wolał nie zdradzać się z niewiedzą...
- Tak jest! - stuknął obcasami szef bazy RHZ, a zachłannie go obserwująca Tapati (Tapati o sercu lekkim i radosnym jak różowe obłoczki na pogodnym niebie, obłoczki, które nazywała uśmiechami: Jot-Ha nie oszukał Dziadka!) dostrzegła w jego klockowatej twarzy jakby szybko powściągniętą ulgę...
- Podstawić od razu? - spytał skwapliwie.
- Nie - odparł Dziadek, chowając do kieszeni zapalniczkę. - Jutro rano. Zamierzam tutaj przenocować.
A w duchu dodał coś, czego naturalnie nie mógł powiedzieć głośno: I odpocząć.
Bardzo był bowiem zmęczony. I głodny!
Od czasu wyjazdu z Tapatii nocowaliśmy w tylu dziwnych i niebezpiecznych miejscach - myślała Tapati, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w szary balon, huśtający się nad jej głową miarowo, rytmicznie jak poruszana matczyną ręką kołyska - na planetoidzie Tekel (gdzie po raz pierwszy usłyszałam i zobaczyłam Fabokle), w pustym domu Straży Granicznej Galaktyki na Szmaragdowej Gwieździe (w tym dom, który Gurul wziął za zasypany śniegiem pagórek), na straszliwej planecie-widmo Gukhr - wyliczała - nigdy jednak nie czułam się aż tak dziwnie i aż tak daleko od wszystkiego, co zwykłe... i zrozumiałe. - Tak się czuła, choć przecież, no cóż, leżała w całkiem normalnym, nawet dość wygodnym łóżku. Po obu stronach stały dwa tak samo normalne i na pewno również dość wygodne łóżka: w jednym leżał zakryty kołdrą po sam czubek głowy Bimbel, w drugim Dziadek, który właśnie palił ostatnią przed snem fajkę. Tylko, hm... te balony... (o ile to były balony!). Z niezmiennie mrocznego sufitu zwisały szare kule, przypominające rozdmuchaną do nienaturalnych rozmiarów balonikową gumę do żucia. Było ich trzy: po jednej nad każdym łóżkiem. Wisiały dość wysoko, ale w taki sposób, że musiało się na nie patrzeć - i regularnie, rytmicznie (jak poruszana matczyną ręką kołyska) huśtały się, huśtały... A wokół stała cisza, straszliwie, jak to sobie Tapati określiła, zamandiablona.
Tapati miała wrażenie, że oni są wszędzie, wszędzie naokoło, a przecież nikogo nie widziała, nikogo nie słyszała. Oni gdzieś tu muszą być - dumała, odrywając (z trudem) oczy od kołyszącego się usypiająco balonu. - Niemożliwe, żeby w tak dużej bazie był tylko jeden Mandiabl, i w dodatku przedstawił się jako szef, a skoro jest szefem, to chyba nie szefem statków!
Ta myśl tak ją rozśmieszyła, że nie mogła powstrzymać cichego parsknięcia.
- Co, kruszynko? - spytał Dziadek, odwracając ku niej głowę. - Co cię tak rozśmieszyło?...
- Coś mi się pomyślało. Dziadku. Powiem ci kiedy indziej - odparła i Dziadek natychmiast zrozumiał, że to coś dotyczy ich obecnej sytuacji, a jakby się zmówili, unikali jakiejkolwiek wymiany zdań na ten temat. Musieli zachowywać się tak, jakby wszystko, co się dzieje, wydawało się im naturalne i zrozumiałe, jak gdyby w każdej chwili świetnie wiedzieli, co mają robić, jak się zachowywać. Tapati zrozumiała, że tak trzeba, obserwując sposób bycia Dziadka. Zrozumiała coś więcej: jak bardzo Dziadek żałuje, że nie ma z nimi Babci, która by mogła podziwiać, jaki jest mądry i nadzwyczajny... Sama więc, gdy tylko nadarzyła się okazja, wyrażała swój podziw oczami, uśmiechami - i Dziadek pęczniał z dumy. Bimbel... Bimbel był, ale jak gdyby go nie było. Takie właśnie odnosiło się wrażenie. Był nienaturalnie cichy i spokojny, co Dziadek i Tapati wzięli za objaw przystosowania się do przyjętej milcząco strategii.
Tapati bardzo się cieszyła; wszystkie czarne myśli, które opadły ją w czasie zderzenia z koszmarną ciemnością czarnej dziury, znikły, przepadły jak zły sen.
Jot-Ha nie oszukał, Bimbel... Bimbel jest niemożliwy, trudno zaprzeczyć, okazuje się jednak, że w sytuacji wymagającej solidarnego działania można mimo wszystko na niego liczyć! - myślała.
Była to myśl taka, którą dobrze sobie powtarzać przed snem zwłaszcza jeżeli trzeba zasypiać w dziwnym i niepokojącym miejscu.
Tapati powtarzała ją więc, co skutkowało, ale nie w stu procentach. Zbyt wiele rzeczy niepokoiło. Ten mroczny sufit na przykład Obdarzona bujną fantazją, wyobrażała sobie, że tam, u tego sufitu wiszą głowami w dół, niby śpiące nietoperze, setki Mandiablów tyle że nie śpią, ale przyglądają się im spoza dużych, kwadratowych szkieł, które czasem zapalają się czerwono... I te statki wokół jak stado milczących zwierząt, zaczajonych w cierpliwym oczekiwaniu na zdobycz, która nieświadoma niebezpieczeństwa, musi tędy przejść. I ta potworna droga na zewnątrz, opanowana przez dzikie hordy Malewaków!...
Jak my się stąd wydostaniemy?!
Omal nie wypowiedziała głośno tego pytania. Powstrzymała się, ale Dziadek (napięty i nadsłuchujący) mimo woli wyczuł, że cisza płynąca od łóżka wnuczki zmieniła ton, stała się inna, cięższa, jak gdyby puchnąca od stłumionego niepokoju.
Nie patrząc, wyciągnął ramię i ręka Tapati natychmiast przybiegła, jak gdyby na to czekała. Opiekuńczo nakrył tę rękę swoją ciepłą, dużą dłonią. Tapati zasnęła.
Dziadek starannie zgasił dopalającą się fajkę i wysypał popiół do wyhaftowanego przez Babcię specjalnego Woreczka na Popiół potrzebnego w miejscach, gdzie nie ma popielniczek (tu nie było). Dziadek przez chwilę (bardzo krótką, bo i on czuł się obserwowany przez niewidzialne oczy, które być może czyhały na każdą, najmniejszą zmianę w jego twarzy), patrzył na ten woreczek z czułością, a nawet miał ochotę go pocałować, czego naturalnie nie zrobił...
Co bym dał, Dusiu, żebyś tu ze mną była i patrzyła na mnie - powiedział w duchu do nieobecnej, a potem z tłumionym westchnieniem spojrzał na śpiącą Tapati i zerknął jeszcze ku łóżku, na którym Bimbel leżał tak nieruchomo, że aż stawało się to irytujące.
Albo okropnie się boi, albo wcale się nie przejmuje. Prędzej to drugie - pomyślał Dziadek z urazą. - Jest pewien, że dam sobie radę jak zawsze. A ja... wcale nie jestem tego tak pewien! - stwierdził najcichszym z „myślowych" głosów, po czym stwierdził jeszcze coś: że jednak, wbrew temu, co początkowo planował, będzie tej nocy spał!
Gdybym czuwał, to bym przyznał, że się czegokolwiek z ich strony obawiam. Wobec tego będę spał. I chrapał! - dorzucił rezolutnie, po czym, coraz bardziej sennym wzrokiem patrząc na kołyszący się ponad jego łóżkiem balon, obły, szary - chrapnął...
A wtedy Bimbel powoli, ostrożnie odrzucił koc, którym jak pamiętacie, przykrył się po czubek głowy, i przyłożywszy do oczu swą ukochaną lunetę (!), przyjrzał się śpiącej o wyciągnięcie ręki Tapati oraz chrapiącemu tuż za jej łóżkiem Dziadkowi! Zyskawszy niezbitą pewność, że śpią, i to mocno (pierwszy sen jest zawsze najmocniejszy), cichutko zsunął się z łóżka i stąpając na palcach, poszedł w stronę polśniewającej w drugim końcu hangaru oszklonej kabiny szefa bazy RHZ.
Jeżeli Mandiabl, widząc go nadchodzącego, zdziwił się, w niczym tego nie okazał; dla niego nie był to Bimbel, lecz Tapatik z Tapatii. Po prostu otworzył drzwi kabiny, ledwo Bimbel (blady, z płonącymi uszami) przed nimi się znalazł.
Bimbel wszedł bez wahania, rozkazującym gestem dał znak Mandiablowi, że może usiąść (że mu łaskawie zezwala usiąść), po czym sam usiadł obok niego i zaczął mu coś wykładać przenikliwym, dobitnym szeptem.
Rozdział V
CHWILE GROZY. KRÓL SKAŁ
To właściwie było do przewidzenia, że Piastek, a nie kto inny, pierwszy zobaczy powracających. W ciągu tych niezwykle dłużących się dni oczekiwania (a całe Pogórze czekało niecierpliwie i z obawą) Piastek z pewnością najczęściej zadzierał głowę ku niebu i - odrzucając z czoła płową grzywkę - patrzył, wypatrywał.
- Cud, że sobie rąk i nóg nie połamał - mówiła jego Mama żartobliwie. - Cokolwiek robi, wciąż w niebo się gapi. Jak przedtem w telewizję...
Tak mawiała (żartobliwie), nie dodała wszakże, jak bardzo coś ją cieszy: Piastek, który tuż przed przylotem Tapatików na Ziemię złapał to, co Babcia nazywała „chorobą telewizyjną", i zapomniawszy o baśniach i starych klechdach (a niegdyś bardzo je lubił), godzinami przesiadywał przed telewizyjnym ekranem - od czasu ich przyjazdu zupełnie się zmienił. Tapati, która mówiąc nawiasem, za telewizją nie przepadała, natomiast uwielbiała baśnie, wyparła z jego serca to niebezpieczne i ogłupiające oczarowanie.
Mama Piastka odetchnęła z ulgą.
- To już jest znowu mój Piastek - mówiła z czułością (bo ogromnie swego płowowłosego synka kochała), i wcale jej nie wadził fakt, że ten najmilszy (nie tylko jej zdaniem) ze słowiańskich skrzatów polnych oczy sobie wypatruje za Tapati. To zauroczenie - myślała żartobliwie - na oczy mniej szkodzi, a ona mu serce otwiera na świat.
Tego ranka dyżur w Obserwatorium (nazywali je teraz „bocianim gniazdem" - ta nazwa bardziej w obecnej sytuacji pasowała) miał jeden z Polkoni. Ale to Piastek, który właśnie grabił zeschłe liście coraz to zerkając w niebo, pierwszy zobaczył ów błyszczący punkt, migocący w porannej mgle osnuwającej poszarpane szczyty Wysokich Gór jak roziskrzony słońcem drogocenny klejnot.
- Statek! - krzyknął rzucając grabie.
Pobiegł do Domu Tapatików, od razu absolutnie pewny, że odgadł trafnie, choć Polkoń - który dojrzał ów punkt w chwilę później - jeszcze się namyślał, co to jest to coś, co nad górami zabłysło we mgle, i właściwie, jak na Polkonia (wiadomo, jacy oni są roztrzepani), wykazał sporo rozsądku; ostatecznie na tej wysokości mogło zamigotać cokolwiek: dziób orła na przykład albo przesuwający się niebem mały świetlisty obłoczek. Albo co innego jeszcze.
A jednak Piastek miał rację!
Błysk, który zamigotał w szarej czapie mgły opadającej na zadarte ku niebu nosy Wysokich Gór, nie był lśnieniem wykrzesanym przez słońce z orlego dzioba, ach, i nie był to żaden świetlisty obłoczek. Ani w ogóle nic w tym rodzaju. Był to z pewnością kierujący się ku Jodłowej Polanie kosmiczny pojazd.
Dyżurujący w „bocianim gnieździe" Polkoń nie wahał się dłużej. Nacisnął guzik wibrafu i fale niesłyszalnego dźwięku rozbiegły się po całym Pogórzu, wywołując w każdym kto żyw charakterystyczne „alarmowe" mrowienie. Wibraf działa krótko, może dwie sekundy (co wystarcza, żeby zaalarmować), i zaraz po wyłączeniu mrowienie powinno ustać. A tymczasem tego ranka nie ustało! Tyle tylko że się zmieniło, było to bowiem teraz zupełnie inne mrowienie: wywołane przez puchnący w alarmowym tempie niepokój!
Statek, który nadlatywał, wyglądał niesłychanie obco i groźnie. Co więcej, nawet Zgryzik, obdarzony najlepszym wzrokiem wśród skrzatów Pogórza, nie mógł dostrzec na nim umówionego znaku: przed odlotem Dziadek obiecał, że gdy tylko znajdzie się w pobliżu Jodłowej Polany, wywiesi przez okno swą okropną czerwoną chustkę w żółte grochy, na znak, że wracają zdrowo i szczęśliwie. Wesoły błysk uchwycony przez Piastka i Polkonia wydawał się być zwodniczym pozorem. Pułapką. Bo tam, z mglistej szarości, wyłonił się... potwór.
Babcia, Tapatik i Piastek przystanęli, niepewni, w progu ganku. Piastek, którego nieprzytomna radość uleciała jak puszek zdmuchnięty z dmuchawca, pobladł i chwycił Babcię za rękę.
- Myślę, że powinniśmy wejść do domu i zabarykadować się -powiedział Tapatik nienaturalnie grubym głosem.
Do domu jednak poszedł tylko robot kuchenny XL.
Babcia stała wpatrzona w owo coś, co nadlatywało od Gór, w jej twarzy było skupienie, spokojny namysł, ale ręka, którą Piastek chwycił w odruchu przerażenia, nie darzyła zwykłym kojącym ciepłem. Ba! ziębiła! Piastek na szczęście tego nie wyczuł. Cały bowiem był, jak to się trafnie mówi, ,,w oczach". I całym sobą odpierał zbliżający się ku Jodłowej Polanie tak przecież wyczekiwany statek. O ile to był statek!
- To chyba jest żywe! - wykrztusił Tapatik, ściskając w ręku przygotowany na wszelki wypadek scyzoryk.
I ledwo powiedział, poweselał; przypomniał sobie bowiem czarną chmurę, która czatowała nad Jodłową Polaną, a potem goniła stereolot lecący na ratunek Klifowi.
Wtedy sobie poradziliśmy, więc i teraz damy sobie radę - pomyślał z ową szczególną, krzepiącą serce logiką ufności. - A to „coś" jest bez porównania mniej straszne niż tamta chmura. Choć podobne!
To „coś" mogło istotnie nasunąć myśl o czarnej chmurze, ale o czarnej chmurze, która przed chwilą wytarzała się w oliwie albo innym tłuszczu, gdyż cała polśniewała jakąś paskudną opalizującą tłustością.
- Powiedz mi, Jot-Ha, czy twoim zdaniem jest to któryś z waszych statków? - spytała Babcia.
- A, to ty napuściłeś na nas tego potwora?! - skoczył Tapatik, szczęśliwy, że może wyładować swą (zahamowaną) potrzebę działania.
Mandiabl nie zareagował na zaczepkę. Od pewnego czasu, ściśle od momentu, gdy zaalarmowani falą wibrafu, wybiegli na ganek, był bardzo zajęty czymś, na co nikt nie zwrócił uwagi. A teraz wszyscy zobaczyli: tarł mocno dłonią o rękaw swego kombinezonu! Szkła zaś jego dużych, kwadratowych okularów były tak wycelowane, że nadlatujący statek (o ile to był statek!) odbijał się w nich jak w lustrze. Zanim ktoś zadał jakieś pytanie, Jot-Ha podniósł do góry dłoń, tę, którą przez kilka minut pocierał o rękaw, i wystawił ją jak gdyby w geście odpierania ku bardzo już bliskiemu pojazdowi.
Dłoń zalśniła, Jot-Ha opuścił ją szybko.
- To na pewno nasz statek - rzekł z wyraźną ulgą. - Tylko coś mu się musiało zdarzyć po drodze. To mi wygląda na... - ciągnął z zastanowieniem.
Nie dokończył, gdyż statek nagle bardzo przyspieszył (kto przyspiesza przed lądowaniem?!), śmignął ku Polanie niemal muskając wierzchołki jodeł i - wylądował. Bardzo brzydko: zataczając się i podskakując niczym drabiniasty wóz na wyboistej drodze.
- To na pewno Dziadek! - zawołał Tapatik. - Ale czym oni się tak oblepili? Nie widać szyb ani włazu.
Właz był. I nawet coś się z nim działo. Najpierw zarysował się w oblepiającej cały przód statku ciemnej, tłustej mazi, potem uchylił się z wolna, jakby stawiał opór uruchamiającemu go mechanizmowi.
- Lecę pomóc! - zawołał Tapatik.
I już, nie zważając na możliwe niebezpieczeństwo, biegł.
Ale zatrzymał się w pół drogi. Bo nagle, kiedy właz uchylił się, ot, na szerokość dłoni, ze statku coś wyskoczyło.
Mali Mieszkańcy Pogórza, ci,którzy zdążyli przybiec na Jodłową Polanę, rozpierzchli się natychmiast jak spłoszone ptaki. Obdarzeni świetnym wzrokiem, od razu dostrzegli, że było to jakieś zupełnie obce (a więc może groźne) stworzenie. Jak wyglądało? Było bardzo małe i absolutnie przedziwne. Składało się (jak by można sądzić na pierwszy rzut oka) wyłącznie z głowy porośniętej grubymi włosami i nóg. Głowę miało tylko jedną. Ale nóg?... ile mogło być tych nóg?!...
Tapatik, zaintrygowany, odważnie postąpił krok naprzód i wtedy okazało się, że to, co brał za włosy, też musiało być... nogami! Bo ledwo się poruszył, tajemnicze stworzenie zaczęło uciekać tocząc się jak koło, z niewiarygodną szybkością przebierając na ziemi i w powietrzu nóżkami (nibynóżkami?). Miał czas jeszcze zobaczyć, że zaszyło się w grubej warstwie jesiennych liści, usypanej niby warowny wał na przeciwległym brzegu Polany. Nie zdążył jednak nawet odpowiedzieć sobie na pytanie, które już się formułowało w jego mózgu: gonić toto czy nie? Właz statku wystrzelił wreszcie w górę, a zaraz potem ku ziemi opadły schodki, na których ukazał się Dziadek. Tak! Dziadek we własnej osobie! Taki sam jak zawsze.
Stanął na szczycie schodków i rozejrzał się wokół z miną świadczącą wyraźnie, że oczekuje owacji na swoją cześć. Ale... ta mina zwycięska, domagająca się podziwu, szybko zrzedła. Na Jodłowej Polanie nie było wiwatującego na jego cześć tłumu. Babcia i Tapatik zaś stali i patrzyli na niego, jakby nie był wracającym z kolejnej zwycięskiej wyprawy Dziadkiem Tikiem z Tapatii, lecz jakimś podejrzanym dziwolągiem.
Dolna warga Dziadka zaczęła drżeć, co było, jak wiadomo, oznaką rosnącej irytacji.
- Co tu się mianowicie dzieje?! - spytał głuchym głosem. -Tapati, Bimbel! - huknął, odwracając się do wnętrza statku. -Spójrzcie i zobaczcie na własne oczy, jak nas tu witają! Po takiej wyprawie!
- Tiku - powiedziała Babcia cichym, wzruszonym głosem - nie wywiesiłeś chustki i baliśmy się, że...
- Jak to: nie wywiesiłem?! - przerwał Dziadek, oburzony. Zbiegł szybko po schodkach, spojrzał na statek i skrzywił się, jakby połknął szklankę nie rozcieńczonej wodą waleriany.
- Fuj, ale nas opryskało! - rzekł gniewnie. - Chustka jest. Tylko pewnie przylepiła się do tej mazi i cała się popaprała...
Nagle w jego oczach pojawiła się iskra zrozumienia.
- A - rzekł obracając się ku Babci. - Najedliście się strachu. Chustki nie widać, statek wygląda jak... jak nieboskie stworzenie.
- Najważniejsze, że jesteście cali i zdrowi - szepnęła Babcia.
Była bardzo blada, niemal jak wówczas, gdy w stereolocie, dolatującym wówczas do straszliwej planety - widmo Gukhr, zrobiło się jej słabo.
Babcia musiała się okropnie denerwować - pomyślała Tapati, ze ściśniętym sercem.
- Babciu! - zawołała, biegnąc ku niej z wyciągniętymi rękami. - Jesteśmy! Żebyś wiedziała, jak okropnie się za tobą stęskniłam!
- A ja to może nie?! - zagrzmiał Dziadek urażonym tonem (ale w jego oczach tańczyły iskierki czułości). - Robiłem, co mogłem, żeby jak najszybciej przylecieć!
- Ale, Dziadku - rzekł ze zdziwieniem Tapatik - czym ty tak umazałeś ten statek? Wpadłeś w błoto?
- Eeee - warknął Dziadek, gniewnie szarpiąc wąsa. - Jeden z tych wielkich zarodnikowców, co rozwożą po wszechświecie paliwo Życia, wpadł w burzę fotonową czy inną, stracił orientację i władował się na gwiazdę neutronową, czemu nie ma się co dziwić, jako że gwiazdy te są niewidoczne i równie niebezpieczne jak podwodne skały, i rozleciał się na kawałki. A myśmy akurat w pobliżu przelatywali i opryskało nas. Zawsze byłem przeciwny budowaniu tych zarodnikowców-gigantów! Są mniej zwrotne i przy katastrofie - co przecież zawsze może się zdarzyć - pełno tych różnych zarodków rozpełza się nie wiadomo gdzie, zupełnie nie według Planu.
- Jeden przywiozłeś ze sobą - wtrąciła Babcia.
- Co?! - skoczył Dziadek. - Gdzie on jest?!
- Uciekł, zanim zdążyliśmy go dokładnie obejrzeć.
- No właśnie! - rzekł z troską Dziadek. - Bóg raczy wiedzieć, co teraz z tego wyniknie.
- Mam nadzieję, że coś dobrego - rzekła poważnie Babcia. -Mam nadzieję, że coś dobrego - powtórzyła i westchnęła.
- To siedzi tam, w tej kupie liści - powiedział Tapatik i przypadkiem spojrzawszy w stronę domu, osłupiał.
- O raju! Trzymajcie mnie! - szepnął, okrąglejącymi ze zdumienia oczami wpatrzony w ganek, z którego właśnie schodził robot kuchenny XL, w każdej ręce dzierżąc wypełniony jakąś cieczą... nocnik!
Może wiedział, że wzbudził powszechne zainteresowanie, może nie. W każdym razie szedł, jak gdyby go to zupełnie nie obchodziło, a kierował się ku miejscu, o którym przed chwilą wspomniał Tapatik, czyli tam, gdzie w stosie zeschłych liści znikł kolejny (który to już w dziejach Wyprawy Tapatików?) pasażer na gapę...
XL szedł krokiem równym, gospodarskim i z gospodarską zaiste starannością (co było widoczne w każdym jego ruchu) wylał na liście zawartość jednego nocnika, po czym, tym samym równym, gospodarskim krokiem (nic sobie nie robiąc ze zdumionych spojrzeń, a może ich nie widząc), podszedł do wypożyczonego od Mandiabli statku i starannym, wymierzonym ruchem chlusnął zawartością drugiego nocnika na umazany tłustą mazią kadłub. Powietrze zapachniało karbolem, ostro, drażniąco.
Nie wiem, kto roześmiał się pierwszy, chyba Bimbel. Nieważne zresztą. Ważne jest to, że po chwili śmieli się wszyscy: Babcia, Dziadek, Tapatik, Tapati, Bimbel. Ten śmiech, bynajmniej nie obraźliwy (dźwięczała w nim przede wszystkim wielka ulga i wielka radość), niosący się daleko w czystym górskim powietrzu, ostatecznie rozładował napięcie, wywołane przez przeżyte dopiero co chwile grozy. Mali Mieszkańcy Pogórza, kryjący się nieufnie za krzakami, drzewami, kamieniami i za czym tam komu było bezpieczniej, opuścili swoje kryjówki, przybiegli roześmiani i Jodłowa Polana wreszcie rozbrzmiała (oczekiwaną przez Dziadka) wrzawą powitalnej radości.
A tymczasem XL stał, trzymając w rękach puste nocniki, z taką miną, jak gdyby ktoś skrytykował przyrządzoną przez niego pyszną potrawę. Miedziany drucik na jego czole niebezpiecznie poczerwieniał
- Nie rozumiem - rzekł z urazą. - Zrobiłem, co trzeba! Jak jest co obcego z obcych stron, to trzeba oczyścić. Żeby nie rozwlokło zarazy! I wziąłem nocniki, a nie garnki jak Chochla! - W głosie XL-a zadzwoniła pogarda. - Karbol jest bardzo dobry do dezynfekcji! - zwrócił się do Babci i Babcia naturalnie zareagowała należycie.
- Masz rację, XL-u kochany - rzekła serdecznie. - Bardzo dobrze zrobiłeś!
- Ja tam nie wiem, czy ten zarodnik oczyścił się dzięki twemu karbolowi - dołożył wspaniałomyślnie Dziadek - ale atmosfera nam się na pewno oczyściła!
To stwierdzenie znowu wywołało ogólny śmiech.
XL z dezaprobatą machnął ręką (z nocnikiem) i poszedł do domu przygotować powitalny poczęstunek.
Jak to dobrze - myślała Tapati, wodząc wokół szczęśliwymi oczami - znaleźć się wśród swoich po przeżyciu tylu dziwnych i niebezpiecznych przygód, które oczywiście trzeba będzie zapisać, aby było co wspominać w spokojne dni...
I nagle zadrżała, bo słowo „wspominać" natychmiast obudziło w niej wspomnienie, i to jedno z tych straszniejszych: momentu zderzenia z ciemnością czarnej dziury! Szukając ratunku, swe błądzące wokół - przed chwilą szczęśliwe, a teraz zapatrzone w niebacznie wywołaną (niebacznie, bo zbyt jeszcze bliską, a więc groźną) przeszłość - spojrzenie przeniosła bliżej, skoncentrowała w jednym punkcie, a tym punktem całkiem przypadkiem był... Jot--Ha. Był to jeden z tych szczęśliwych przypadków, bo Tapati natychmiast otrząsnęła się ze strasznej wizji. Zobaczyła bowiem rzecz naprawdę niesłychaną: Mandiabl Jot-Ha śmiał się razem ze wszystkimi, wesoło, zwyczajnie jak wszyscy!
- Ej, Tapati! - Tapatik, który zauważył to samo chwilę wcześniej, łobuzersko trącił siostrę łokciem w bok. - On nawet nie wie, je jest pierwszym Mandiablem w historii Mandiablów, który się .śmieje!
- On w ogóle nie wie, że się śmieje! - wtrącił ktoś wysokim, świszczącym głosem. - On jest zahipnotyzowany!
Bliźniaki odwróciły się jednocześnie. Nie poznały tego głosu. A to był głos Bimbla! Nie do poznania zmieniony. Sam Bimbel zaś trząsł się i patrzył na nich z nienawiścią. Jak dawniej Mandiabl. Bimbel się nie śmiał. Chyba on jeden pośród zebranych na Jodłowej Polanie. Mandiabl zaś, serdecznie, do łez ubawiony, nie przestał się śmiać, nawet wówczas gdy zobaczył nadchodzącą Kociubę!
- On się tylko maskuje! - krzyknął Bimbel tym samym nie swoim, świszczącym głosem i wtedy odwróciła się ku niemu zaalarmowana tym głosem Babcia.
W jej oczach błysnął niepokój.
- Bimbelku, jesteś chory - powiedziała, przesuwając dłonią po jego policzkach, na których wykwitły okrągłe, czerwone plamy. -Chodź, zmierzę ci gorączkę.
- Nie jestem chory! To wy jesteście chorzy! Wy, a nie ja! -zawołał Bimbel i zachwiał się jakby pod wpływem nagłego zawrotu głowy.
- On był taki przez całą podróż - skomentował z urazą Dziadek. - Kaprysił wprost niemożliwie!
- Był chory, Tiku - rzekła Babcia cicho (w jej głosie zadźwięczała ledwo dosłyszalna nutka nagany).
Objęła Bimbla, a on (nagle osłabły) zaprzestał swoich dzikich protestów i pozwolił spokojnie zaprowadzić się do łóżka. (Mandiabl Jot-Ha, naturalnie, poszedł razem z nimi, nie dlatego, aby przejął się chorobą Bimbla, nie. Po prostu wszędzie chodził za Babcią). Pozwolił zmierzyć sobie gorączkę i wypił kubek przygotowanego przez Babcię naparu. W kilka minut potem spał, nie wiedząc, że termometr wskazywał aż trzydzieści dziewięć stopni!
Babcia przysiadła na łóżku, chwilę przyglądała się śpiącemu i na tę chwilę jak gdyby bardzo się postarzała (w co trudno uwierzyć, ale to prawda). W jej wpatrzonych w śpiącego Bimbla oczach wielkie, ogromne zmęczenie wzięło górę nad charakterystycznym dla nich wyrazem pogodnej dobroci. Ale trwało to bardzo krótko. Babcia poprawiła zsuwający się z łóżka koc, zasłoniła storami okno.
- Jot-Ha, proszę cię, posiedź z nim - zwróciła się do Mandiabla. - Gdyby się obudził, daj mi znać, dobrze?
W dużych, kwadratowych okularach Jot-Ha zalśniło wahanie.
- Bardzo cię proszę, zrób to dla mnie - powiedziała cicho Babcia.
Mandiabl posłusznie usiadł przy Bimblowym łóżku. Babcia wreszcie mogła wyjść.
- Co mu jest, Babciu? - spytała Tapati, zatroskana.
Babcia uśmiechnęła się uśmiechem, w którym zatrzepotał cień niedawnego znużenia.
- Myślę, że nie zawsze łatwo jest być Bimblem - odparła zagadkowo. - Nie martw się, dziecinko. Wyśpi się i jutro będzie zdrów.
- No! - powiedział Dziadek z wyraźną ulgą. - Wobec tego, Dusiu, chyba już nic nie stoi na przeszkodzie, żebym wszystkim tu zebranym opowiedział o - Dziadek zawahał się, jakby szukając słowa, a w jego oczach zapląsały swawolne iskierki czułości - o tym, jak sobie poradziłem bez ciebie w czasie tej wyprawy! - dokończył, i znowu wszyscy musieli się śmiać...
Wkrótce jednak nie do śmiechu im było. To bowiem, co Dziadek opowiadał (nawet w sytuacji, gdy wiadomo było, że wszystko skończyło się dobrze), doprawdy mogło przerazić najodważniejszych.
Relacjonując swoje rozmowy z szefem Bazy RHZ, Dziadek przeszedł po prostu samego siebie... w... zachwalaniu samego siebie... Odtwarzał każde swe słowo, każdy swój (królewski) gest.
- Przyznaję, że - dodał skromnie - z panowaniem nad sobą miewam czasem, hm... kłopoty. Ale tam, twarzą w twarz z tym zamazanym Mandiablem, dosięgłem, zaiste, wyżyn! Ach, Dusiu, że też ty mnie nie widziałaś! - zakrzyknął z głębi serca. - Nie masz pojęcia, co straciłaś. Ani co ja straciłem!
- Ależ mam pojęcie, Tiku - rzekła Babcia, patrząc na niego (tak jak o tym marzył przed zaśnięciem w ponurym hangarze bazy RHZ) z czułym podziwem. - Nigdy nie wątpiłem w to, że sobie poradzisz. | - Właśnie! - huknął Dziadek, uradowany. - Właśnie dlatego sobie poradziłem! Poradziłbym sobie nawet wówczas, gdybym był mniej utalentowany. Musiałem! No bo, jak bym mógł ci się, Dusiu, pokazać na oczy, gdybym nie wrócił?!
No i co było robić? Trzeba było znowu się śmiać, choć dla tej dygresji na swój temat Dziadek przerwał opowieść w miejscu bynajmniej nie usposabiającym do śmiechu. O czym pamiętał przede wszystkim Tapatik.
- Dziadku! - zawołał niecierpliwie (bąbelki śmiechu jeszcze musowały w cierpkim jesiennym powietrzu). - No, Dziadku, ale jak się wydostaliście z tej bazy? Droga była w ręku Malewaków i właściwie nie mogłeś wiedzieć, którędy lecieć, żeby im się wymknąć. Zapytałeś Mandiabla?
- No wiesz?! - oburzył się Dziadek. - Przecież dopiero co klarowałem, że nie pytałem o nic, tylko wydawałem rozkazy!
- Ja miałem na myśli, że może użyłeś jakiegoś podstępu - bronił się Tapatik (dumny z Dziadka, ale trochę zazdrosny), usiłując wyciągnąć od niego informację.
Oczy Dziadka pod krzaczastymi brwiami zalśniły.
- Oczywiście, że użyłem podstępu! Ale nie po to, aby wyciągnąć jakiekolwiek informacje! Sytuacja była właściwie, no... beznadziejna. Taka beznadziejna, że nawet świetnie spałem. Nie, nie śmiejcie się, gdyby było coś do wymyślenia, to może bym udawał, że śpię, i myślał. Ale obracać w głowie w kółko to samo, co za sens? Lepiej spać, a wtedy jest szansa, że w ostatniej chwili do świeżej, wyspanej głowy wpadnie coś genialnego! I tak też - ciągnął uśmiechając się skromnie - się stało.
Obudziłem się i od razu wiedziałem, że nic się nie zmieniło. Droga opanowana przez tych dzikusów Malewaków, którzy no owszem, boją się nas, ale nie do tego stopnia jak Mandiable. Naokoło pełno pułapek, wojna, przejścia jak nie znałem, tak nie znam, no w ogóle z której strony nie popatrzysz - klops. I nagle zrozumiałem, że mogę zrobić tylko jedno: działać przez absolutne zaskoczenie. Czyli innymi słowy, zrobić to, czego nikt, nawet ja sam (!), się nie spodziewa. Ale nie, nie działałem zupełnie na wariata! Po prostu zastosowałem metodę, która już raz okazała się skuteczna.
Wsiedliśmy do statku. kazałem szefowi bazy podprowadzić go do wyjścia, niby rozumiecie, każę wieść się jak król, a po to głównie, żeby zobaczyć, jak się ten migolot prowadzi, bo naturalnie miałem o tym tylko blade pojęcie. Mandiabl poprowadził więc migolot do wyjścia, warknął „Hammurabarbarra", w osłonie otworzyło się przejście, kazałem mu wysiąść i - Dziadek dramatycznie zawiesił głos - runąłem! Tak. moi drodzy! Machnąłem ręką na wszystko, czego nie wiem, i włączywszy największą moc, kazałem dzieciakom trzymać się, sam zaparłem się nogami i rękami - (tego, że zamknął oczy, nie powiedział) - i runąłem. Czyli pognałem na przełaj, jak leci, po linii prostej.
Zapadła cisza tak wielka, jakby wszystko, co żywe na świecie, wstrzymało oddech. Emocja zdławiła wszystkie gardła.
- Ależ, Dziadku - krzyknął Tapatik, który pierwszy odzyskał głos - to było szaleństwo!
Po tym gwałtownym okrzyku znowu zapadła cisza. Dziadek nie zareagował od razu. Miał bowiem chwilę autentycznej słabości. Ba, po raz pierwszy w życiu był bliski zemdlenia! Wszystko dlatego - wytłumaczył sobie potem - że przymknąłem oczy.
Rzeczywiście przymknął oczy, a zrobił to instynktownie, jak wówczas, gdy poderwał migolot do desperackiego lotu poprzez Kraj Obus. Migolot runął w nieznaną, ciemną przestrzeń, a na Dziadka spadła tamta przeżyta (niedawno przecież) groza, coś, zapewniam was, nie do opowiedzenia. Niewyobrażalna groza i strach. Dziki, unoszący włosy na głowie.
Dziadek stał z przymkniętymi oczami, bardzo blady; wszyscy, wstrzymawszy oddech, patrzyli na niego i wszyscy zobaczyli, jak na jego dużej głowie z wolna podnoszą się włosy! To wcale nie było śmieszne. To było przerażające. Tak przerażające, że niektórzy pochowali się pod stół.
Na Wszystkich Braci Dobrze Czyniących, jak ja się wtedy bałem - pomyślał Dziadek i - otworzył oczy.
Nie wiem, czy to sprawił przypadek, czy nie, w każdym razie pierwsze spojrzenie, jakie napotkał, było spojrzeniem Babci. Co Dziadek wyczytał w tym spojrzeniu? Nie wiem. Wiem tylko, że oprzytomniał.
- Szaleństwo? - parsknął gniewnie. - Może to było szaleństwo! Ale co miałem robić? Zresztą, powtarzam, zastosowałem strategię, która już zdała egzamin. No dobrze, wiem, że to nie argument, ale sama powiedz - zwracał się wyraźnie do Babci, a minę miał taką, jakby tylko ona jedna istniała na świecie (i istotnie, w tej dramatycznej chwili tylko ona jedna dla niego istniała) - jak inaczej mogłem przebić się przez tych Malewaków?! Udało się, bo nikomu nie przyszło do głowy, że polecę tak po wariacku! Sytuacja była beznadziejna, Dusiu! Bez-na-dziej-na! - powtórzył z naciskiem, a jego oczy, wpatrzone w Babcię, błagały.
Na rzęsach Babci zatrzepotał jasny blask i spłynął ku kącikom warg, unosząc je w dobrym, trochę zmęczonym uśmiechu.
- No cóż - powiedziała cicho - niewątpliwie było to szaleństwo. Ale - podjęła szybko, widząc, że Dziadek, którego policzki z wolna przybierały normalną barwę, znowu pobladł - trzeba bodaj odrobiny szaleństwa, żeby wybrnąć z beznadziejnej sytuacji!
- Właśnie! - huknął Dziadek, uradowany. - Właśnie to samo miałem na myśli! Wyjęłaś mi z ust! Dusiu, jesteś najmądrzejszą Babcią we wszechświecie, co ci mówię, gdybyś przypadkiem tego nie wiedziała. Trzeba być bardzo mądrym, żeby zrozumieć kogoś tak szalonego jak ja! Bo ja, co tu dużo gadać, bywam szalony. Ale zawsze we właściwym momencie, czyli właśnie wtedy, kiedy trzeba - zastrzegł się wśród ogólnego śmiechu.
- O, a propos szaleństwa - przypomniała sobie nagle Tapati. - Czy w czasie naszej nieobecności znaleźliście Gurula?
Nie znaleźli Gurula. Nie znaleźli go ani w tym czasie, gdy Dziadek, Tapati i Bimbel polecieli po statek, ani później. A szukali go, nic sobie nie robiąc z uszczypliwych uwag Dziadka, mimo przedwyjazdowego zamętu i związanego z przygotowaniami do podróży nawału zajęć. A ta podróż, ostatnia już podróż w słynnej wyprawie Tapatików, podróż powrotna z Ziemi na Tapatię, zbliżała się wielkimi krokami, ba, stała już pod drzwiami i parskała z niecierpliwości jak młody, wyrywający się do galopu koń. Albo, jeśli wolicie, jak Dziadek...
Dziadek w owych burzliwych dniach przed odlotem nie tylko nie miał podstaw, żeby szczycić się swą sztuką panowania nad sobą, lecz przeciwnie, stworzył wszelkie podstawy do ostatecznego zwątpienia w jego zdolności w tej dziedzinie. Wszelkimi sposobami starał się przyspieszyć termin wyjazdu, popędzał wszystkich. a zwłaszcza bardzo w tym czasie zapracowaną Babcię, i w ogóle okropnie wszystkim przeszkadzał. Nie to jednak było najgorsze. Najgorsze było to, że ten jego pośpiech miał w sobie coś nieprzyjemnego, zwłaszcza dla tych, którzy zostawali...
- Babciu - powiedziała pewnego dnia Tapati, zasmucona - Dziadek zachowuje się tak, jakby mu na Ziemi było źle i jakby tu nikogo i niczego nie lubił! A przecież tak miło nas wszyscy przyjęli, dobrze się nam mieszkało na Jodłowej Polanie i... i mamy tu tylu przyjaciół, których żal opuszczać, którzy bardzo przeżywają to, że my odlatujemy. Ja też bardzo stęskniłam się za Tapatia, za domem, ale jest ml bardzo ciężko rozstawać się ze wszystkim, ze wszystkimi tutaj! A Dziadek zachowuje się tak, jakby go już nie było! To jest właściwie... nieładnie. Mam rację, Babciu? - spytała patrząc na Babcię niespokojnie (wyrażanie krytyki pod czyimkolwiek adresem zawsze przychodziło jej z trudnością i zawsze wtedy czuła się niepewna swoich racji, w ogóle niepewna).
- Masz i nie masz - odpowiedziała Babcia, przewiązując kolorową wstążeczką kolejny pakiecik z Pożegnalnymi Prezentami dla Przyjaciół - Dziadkowi podobało się na Pogórzu i było mu tu dobrze. Wiele też osób serdecznie polubił. I na pewno - rzekła z naciskiem - również bardzo przeżywa ten odjazd. Ale nie chce się temu poddawać, nie chce się roztkliwiać. Był tutaj szczęśliwy. Teraz wie, że musi odjechać, więc już jest cały zwrócony ku przyszłości.
Ale widzisz, dziecinko - na rzęsach Babci zatrzepotała czułość - Dziadek już taki jest. On zawsze, jakby tu powiedzieć, żyje w przyszłości, bardziej tym, co będzie, a nie tym, co jest. I stale się do tego, co będzie, spieszy. To jest jego sposób walki z upływającym czasem i z własną uczuciowością. Tak, kochanie, Dziadek jest nie mniej uczuciowy niż ty, tylko nie lubi się z tym zdradzać. Czy to źle? Nie wiem... Ale masz rację, że może trochę za bardzo okazuje swą niecierpliwość, czym istotnie może urazić tych, którzy przeżywają takie sprawy w inny sposób niż on i którzy z pewnością myślą tak, jak ty pomyślałaś: że jego niecierpliwość jest oznaką obojętności, że jeszcze nie odjechał, a już zapomniał... Ale... - Babcia lekko zawiesiła głos - czy przypominasz sobie, Tapati, żeby Dziadek kiedykolwiek do tej pory aż tak się spieszył i niecierpliwił?!
- No nie - powiedziała Tapati, zdziwiona. Babcia pokiwała głową.
- No właśnie! To właśnie dlatego, kochanie, że jest mu teraz wyjątkowo ciężko.
Tapati pokiwała głową. Jej myślącą, wrażliwą twarz przesłoniła mgiełka zadumy.
Dlaczego najtrudniej zrozumieć rzeczy proste? - pomyślała i nie, nie wypowiedziała na głos tego pytania. Jakoś nie miała ochoty kontynuować rozmowy. Poszła na ganek z uczuciem, że cały świat tonie w świetlistej mgle pełnej niewypowiedzianych słów, które czekają, żeby ktoś je wydobył i ułożył z nich zdanie. Takie, które ostatecznie wyjaśniłoby głęboki sens ukryty we wszystkim, co nas otacza i co nam się przydarza.
Na ganek, owszem, wpełzła mgła i nawet była świetlista, gdyż słońce, trudząc się od rana, zdołało ją rano, mokrą i gęstą, nasycić światłem, rozproszyć w migotliwy, unoszący się ku niebu welon. Ale nie czekały w niej słowa, tylko... Piastek.
Był tak zamyślony, że nie usłyszał, jak nadchodziła.
Tapati zatrzymała się w progu i przez chwilę patrzyła na przyjaciela. No tak. Piastek - pomyślała. - Piastek jest zupełnie inny niż Dziadek, nie potrafi ukrywać swoich uczuć. Wystarczy spojrzeć na niego i od razu wiadomo, co czuje.
Piastek w czasie tych dni przeżywał rozłożony na godziny, na minuty, na sekundy koniec świata. Nie chciała mu się pomieścić w głowie oczywista wszak wobec przygotowań wyjazdowych prawda, że Tapatiki wylatują tym razem na zawsze, zwłaszcza że Tapati odlatuje - bo choć przylgnął również do innych, do Babci, Dziadka, Tapatika, a nawet Bimbla, w jego sercu niepodzielnie królowała Tapati. Tapati, która jeszcze jest. Ale która wyjeżdża. Na zawsze. Zwłaszcza to „na zawsze" ani rusz nie chciało się pomieścić w płowowłosej głowie.
Po raz pierwszy w swym niedługim życiu Piastek, jak wszystkie skrzaty słowiańskie (polne czy domowe) pracowity, i co ważniejsze, chętny do pracy, zaczął zaniedbywać obowiązki, stale bowiem biegał tam, gdzie akurat znajdowała się Tapati; nawet nocą, gdy wszyscy spali, wymykał się z łóżka, szedł pod Dom Tapatików, siadał na ganku i wpatrzony w noc, obracał w głowie myśl, ciągle tę samą: ona tu jeszcze jest. Ale odlatuje. Na zawsze.
Teraz, gdy Tapati patrzyła na niego, myślał, naturalnie, o tym samym. Siedział na stopniach ganku, wsłuchany w dobiegające z domu odgłosy przedwyjazdowej krzątaniny, i - nic naokoło nie widział. Jego oczy - dwa szarobłękitne jeziorka wybłyskujące spod opadającej na nie płowej grzywy jak zza przybrzeżnych trzcin - błądziły po Jodłowej Polanie nie widzące, dalekie. Czasem tylko unosiły się ku niebu, pochmurnemu lub pokrytemu jak dziś złocistą mgiełką i - Piastek wzdychał.
Może mógłbym polecieć do niej - dumał. - Gdybym wiedział, że tego chce, poleciałbym... Żebym był tylko trochę starszy. Ale jak? Nie mam statku. Nie znam wszechświata. Jestem tylko słowiańskim skrzatem polnym. A poza tym nie mogę zostawić Mamy. Mama zresztą zgodziłaby się, gdybym obiecał, że wrócę. Ale - oczy jak dwa szarobłękitne jeziorka znowu pobiegły ku niebu, tak bardzo odległemu - jak?
Zdesperowany, szarpnął płowy kosmyk mocno, żeby zabolało do łez.
- Pójdziemy do Źródełka, chcesz? - spytała miękko Tapati. Piastek drgnął. Ta, o której myślał, stała tu, obok niego, a on nie wiedział! Tak cicho podeszła. Stąpała przecież lekko jak muskający ziemię wiosenny wiatr...
- O, Tapati! - zawołał, rozpromieniony. - Nie usłyszałem! Ja... Do Źródełka? Jasne, że chcę!
- No to chodźmy - powiedziała Tapati. - Chętnie się przejdę. Taki piękny dzień!
- Piękny! - przytaknął Piastek, nie odrywając od niej zachwyconych oczu.
Zagapiony, potknął się o wystający kamień i byłby upadł, gdyby Tapati, trochę zarumieniona, nie podtrzymała go w ostatniej chwili.
- Co ja z tobą mam! - powiedziała tak, jak Babcia czasem mówiła do Dziadka, i jak Babcia w takim momencie, popatrzyła na Piastka z czułym rozbawieniem. Tak patrząc na niego, miała wrażenie, że jest dużo starsza, ba, zupełnie dorosła! Na szczęście nie trwało to długo (gdyż Tapati, podobnie jak Dziadek, postanowiła, że nigdy nie będzie dorosła).
Chwycili się za ręce i roześmiani, pomaszerowali przez Jodłową Polanę prosto w wiaterek, który zdmuchiwał mgłę zalegającą w jodłowych gałęziach niby wielkie kule dmuchawca. A potem Jarzębinową Ścieżką, tą samą, na której Tapati kilka tygodni temu ułożyła piosenkę, wolno, bo przecież nie musieli się spieszyć - a miło było tak iść obok siebie, wystawiając twarz na słońce i pachnący dymem dalekich ognisk wiatr - schodzili ku Źródełku.
- Wiesz - powiedziała Tapati - ja tędy szłam, jeszcze przed wyprawą po statek. I ułożyłam piosenkę.
- O! - powiedział Piastek i zaczerwieniwszy się po same uszy, dodał: - Ja też czasem układam piosenki...
- Nic nie mówiłeś - rzekła Tapati z wyrzutem.
- Ty też nie mówiłaś... - szepnął Piastek. - Zaśpiewasz mi swoją? Proszę...
- Dobrze. A ty mi potem zaśpiewasz jedną ze swoich, zgoda? Piastek skinął głową potakująco i wyciągnął z kieszeni okarynę.
- Biegnę sobie lekko, Jarzębinową Ścieżką... - zaczęła Tapati swym głosem czystym, wysokim jak srebrne dzwoneczki, a Piastek, który od razu podchwycił melodię, towarzyszył jej na okarynie; potem on śpiewał, a Tapati próbowała przygrywać...
Tak śpiewali i grali, idąc pod poczerniałymi jarzębinami, i nawet nie spostrzegli, jak do tego muzykowania włączył się trzeci partner, Źródełko - i ono śpiewało najpiękniej.
- No, jesteśmy! - powiedziała Tapati, gdy trochę zdyszani stanęli przed Skałą, z której wytryskiwało. - Ach, jak ja lubię to miejsce! - wykrzyknęła z głębi serca.
W jej głosie zadźwięczała nuta nostalgii i Piastek od razu posmutniał.
Ona przyszła pożegnać się ze Źródełkiem - zrozumiał w bólu przemieszanym wprawdzie z radością; bolało przypomnienie, że wyjeżdża, cieszyło to, że chciała tu, do tego miejsca, które tak bardzo lubiła, przyjść właśnie z nim, Piastkiem!...
- Tapati, czy chciałabyś, żebym ja kiedyś przyleciał do was na Tapatię? Do ciebie?... - spytał nagle.
Tapati, która właśnie pochyliła się nad Źródełkiem, by zrobić to, co zawsze czyniła będąc w tym miejscu: nabrać w dłonie srebrzystej, lodowato zimnej wody - odwróciła się szybko i zobaczyła w twarzy Piastka to wszystko, co czuł, a czego, w przeciwieństwie do Dziadka, nie potrafił zamaskować: cały jego smutek.
- Oczywiście, że chciałabym! - wykrzyknęła impulsywnie i... urwała, bo dalszy ciąg miał brzmieć: ale to niemożliwe.
Nie musiała jednak kończyć. Piastek zrozumiał.
- Ja wiem, że to jest niemożliwe! Ale gdybyś chciała, to może bym ja... O, a może ty kiedyś tu wrócisz?! - spytał z nadzieją. - Będę czekał! - dodał żarliwie. - Nigdy ciebie nie zapomnę! Będę czekał całe życie, jeżeli powiesz, że przyjedziesz!
A Tapati, która w tej wzruszającej chwili znowu poczuła się dorosła, pomyślała coś, co przemknęło przez jej głowę samo, jakby bez jej świadomego udziału (takie to było mądre): On będzie na mnie zawsze czekał. Nawet jeżeli powiem, że nigdy nie przyjadę. Zawsze będzie tęsknił i pamiętał. Będę zawsze jego Tapati, której nikt nie wyprze nigdy z jego wiernego serca. Miły, kochany Piastek! Nie chcę, żeby był smutny!
- Piastek - rzekła gorąco. - Nie wiem, co będzie. Może ja przylecę tu, a może ty przylecisz do mnie. A na razie chcę cię o coś prosić. Ale obiecaj, że to zrobisz...
- Obiecuję! - powiedział Piastek z bijącym sercem.
- Wiesz, jak lubię baśnie. A wy tutaj znacie tyle cudownych baśni i nikt ich nie zapisuje! Starzy zapomną, wymrą, a młodzi - (Piastek gwałtownie poczerwieniał) - myślą o telewizji. Więc ja cię proszę, jak tylko wyjedziemy, zacznij zapisywać baśnie, te, które znasz i które inni znają. Dobrze?
Ach, jakże trafnie podpowiedziała jej intuicja!
Smutna, przygaszona twarz Piastka z wolna rozjaśniała się.
- O! - zawołał po swojemu. - Ja kiedyś... - zawahał się lekko -jeszcze jak w domu Chorej Pani nie było telewizora - ciągnął mężnie - czasem zapisywałem i myślałem nawet, że kiedyś zapiszę wszystkie i że nawet, nie śmiej się ze mnie, sam będę pisał własne baśnie i opowieści. O! - wykrzyknął znowu, tknięty nagłą myślą -ja napiszę opowieść o waszym przybyciu na Ziemię! O! Będę pisał baśnie dla ciebie! O tobie! Tak, będę pisał!
Tyle radości było w jego ostatnio niezmiennie smutnej i przygaszonej twarzy, że serce Tapati na chwilę zrobiło się ciężkie: poczuła się z tej radości wyłączona...
On mnie już nie widzi - pomyślała, choć Piastek patrzył prosto na nią wielkimi, promiennymi oczami, w głębi których (tak pomyślała) można było dojrzeć cały wszechświat!
Gdybym powiedziała słowo, próbowałby mimo wszystko do mnie przylecieć - myślała. - Ale wszechświat, ten prawdziwy (który zresztą jest prawdziwy? Może ten w jego oczach?) jest ogromny i niebezpieczny, nawet dla tych, co go znają, więc już wolę, żeby...
Zdanie formujące się w jej myślach pozostało nie dokończone, wpadł w nie bowiem... plusk, jak gdyby do Źródełka wpadł kamień, czego zapatrzeni w siebie (i swoje myśli), nie dostrzegli. Ale plusk usłyszeli. Spojrzenia ich odskoczyły od siebie, pobiegły ku Źródełku.
- Ryba? - zapytała Tapati.
- Skąd! - uśmiechnął się Piastek. - Tu nie ma ryb. To było tak, jak gdyby ktoś wrzucił coś do wody. Ale kto? - rzekł drapiąc się w płową łepetynę.
W tym momencie rozległ się następny plusk. Ale teraz już widzieli: z góry po Skale, z której wytryskiwało Źródełko, potoczył się kamyk, jakby strącony czyjąś nogą.
- Co tam się dzieje? - szepnął Piastek, zaintrygowany.
Pomiędzy głazami gęsto utkanymi na zboczu, z którego wyrastała Skała, coś zachrobotało, znowu spadł kamyk, dorzucając nową, wesołą nutę do śpiewu Źródełka.
- Co... - zaczęła Tapati.
- Spójrz wyżej, wyżej! - szepnął Piastek.
Spojrzała ku drzewom i odruchowo przymknęła oczy. W puszystej ciemności olbrzymich świerków coś zamigotało, ale nie był to błysk wykrzesany przez słońce z przejrzystej, migotliwej mgiełki, przesłaniającej świat niby skrzydła gigantycznej ważki.
- Tapati! - powiedział Piastek zdławionym głosem. - Tapati! Otworzyła oczy i... zamarła. Między świerkami ktoś szedł. Wolno, bez pośpiechu schodził ku Skale, czasem strącając kamyki.
Z początku trudno było się zorientować kto, od razu jednak pewne było, że musi to być ktoś obcy, nikt bowiem na Pogórzu nie miał stroju, który by do tego stopnia lśnił, błyszczał w słońcu... a w dodatku chrzęścił, pobrzękiwał.
O tak, ów ktoś, kto nadchodził, nie tylko lśnił - szedł brzęcząc, podzwaniając, jakby był w...
Blacha? Żelazo?... - pomyślała Tapati, w najwyższym stopniu zaciekawiona. - Zbroja? Niemożliwe! Czyżby to...
- O! - powiedział Piastek i zrobił krok do przodu. A potem krok do tyłu. A jeszcze potem, zupełnie nieświadom tego, co czyni, chwycił Tapati za rękę i ściskał tę rękę mocno, coraz mocniej, do bólu, którego Tapati nie czuła!
Ona, podobnie jak Piastek, cała była „w oczach". A tym oczom, zdumionym i olśnionym, ukazało się doprawdy niesłychane zjawisko: na brzegu świerkowego lasu porastającego zbocze, wysoko ponad Skałą stał... rycerz! We wspaniałej, srebrnobłękitnej zbroi. Opuszczona przyłbica srebrnobłękitnego hełmu z barwnym pióropuszem kryła jego twarz. Stał, wielki i mocny, z ręką dumnie wspartą na głowicy miecza. Stał nieporuszony, jakby pozował do fotografii. Albo jakby na coś czekał. Może na to, by ktoś go rozpoznał?
Nie musiał czekać długo. Tylko tę chwilę, której potrzebował Piastek, by odzyskać zatamowany wzruszeniem głos.
- Król Skał! - powiedział Piastek zachrypniętym głosem. Wtedy, jakby istotnie tylko na to czekał, rycerz powoli, uroczyście podniósł przyłbicę.
- Boże! To on. Król Skał! - powtórzył Piastek drżącymi wargami. - To on! Nareszcie znowu przyszedł!
Przejęty do samej głębi, poruszony, nie spostrzegł, że w momencie, gdy rycerz uniósł przyłbicę, Tapati uniosła (wolną) rękę do ust. Bo i ona kogoś rozpoznała. To Gurul!
Chciała zawołać: To Gurul, przecież to nasz Gurul! - ale... spojrzała na Piastka i - nie powiedziała nic.
Piastek puścił jej rękę. Wpatrywał się w rycerza, kompletnie zauroczony. Tapati zaś... poczuła, że jest zazdrosna! Znowu chciała powiedzieć: To nie żaden Król Skał, to Gurul, który przebrał się w zbroję znalezioną w podziemiach ruin zamku - i raz jeszcze, nie powiedziała nic.
On przeżywa wielką chwilę - pomyślała, patrząc z czułością na Piastka. Tak przecież marzył, żeby to on właśnie zobaczył legendarnego Króla Skał, który jak mówili Starzy, dawnymi czasy raz do roku schodził z Wysokich Gór ku Źródełku (które naprawdę nazywało się Źródłem Przymierza) dla upamiętnienia końca wielkiej niezgody między Ludkiem Skalnym z Gór a Ludkiem Skalnym z Pogórza. Dawno nikt już nie widział Króla Skał schodzącego ku Źródłu. Starzy domyślnie kiwali głowami i mówili, że to zły znak, że idą złe czasy. Piastek, zanim zachorował na „telewizyjną chorobę", zapewniał butnie, że on tego króla zobaczy i że żadne złe czasy nie nadejdą. I oto zobaczył.
Nie, nic mu nie powiem - postanowiła Tapati. - Kto zresztą może wiedzieć, kim naprawdę jest Gurul? Jeżeli pochodzimy z Ziemi, to może Gurul jest naprawdę potomkiem Króla Skał? Może on teraz po prostu jest Królem Skał?...
- Ja... - szepnął Piasek w zachwyceniu - zobaczyłem go! Ja go widzę! Ja to opiszę, jak on się nam dziś tutaj ukazał! O! - wykrzyknął, obracając na Tapati oczy przepastne jak sierpniowe niebo. - Będę zawsze pamiętał, że on się ukazał, kiedy byłem z tobą! Ja właśnie napiszę, jak to było - spojrzenie Piastka odbiegło w głąb - od początku, jak siedziałem na ganku, okropnie nieszczęśliwy, a ty wyszłaś... Nie usłyszałem, jak podeszłas. Zapytałaś: „Pójdziemy do Źródełka, chcesz?" Zapytałaś, jakbyś wiedziała, że nas dziś tu spotka coś niezwykłego. A potem napiszę, jak tutaj szliśmy Jarzębinową Ścieżką, śpiewaliśmy, a potem ten plusk, ty zapytałaś: „Ryba?" - a ja..
Urwał. Od jego twarzy bił blask równie wielki, jak od wspaniałej, lśniącej w słońcu zbroi rycerza, a może nawet większy, był to bowiem rozświetlający wszystko blask twórczego natchnienia.
On już mnie nie widzi - pomyślała Tapati nie bez przykrego ucisku w sercu. - On już widzi tylko tę Tapati, którą opisuje, on już pisze. I jest szczęśliwy...
Odeszła na palcach, cicho.
Rozdział VI
Nocą śnieg, który do tej pory sypał tylko w Wysokich Górach, cienką, szklistą warstwą pobielił Jodłową Polanę, i dzień wstał biały, roziskrzony, a taki lekki, że zdawał się unosić w czystym, przesyconym słońcem powietrzu, jakby to on właśnie wybierał się w daleką podróż i za chwilę miał ulecieć, szybować poprzez niezmierzone obszary nieba...
Dziadek siedział na omiecionym ze śniegu pniu, za garażem. Wybrał to miejsce, gdyż było niewidoczne z Domu, a Dziadek, który przed chwilą wyszedł pod pretekstem, że raz jeszcze (ostatni) chce sprawdzić, czy „ten statek rzeczywiście nadaje się do latania", nie chciał, aby go ktoś z domowników zobaczył.
Dziś, kiedy obudził się wcześniej niż zwykle, bo tuż przed świtem, tym świtem, który dla Tapatików miał bvć ostatni na planecie Ziemia, stwierdził, że jest mu wprost okropnie na duszy i że udawanie dobrego humoru jest, o zgrozo, ponad jego siły!
Muszę choć przez chwilę być sam. Absolutnie sam, żeby się pozbierać - postanowił i oto teraz, kwadrans później, wyszedłszy z Domu pod znanym wam pretekstem, siedział na pniu za garażem (skąd miał, mówiąc nawiasem, doskonały widok na Wysokie Góry i całe Pogórze).
Patrzył, chłonął wzrokiem ten cudowny i tak już swojski krajobraz, którego niestety nie mógł załadować do migolotu i zabrać ze sobą. A chciałby. Razem ze wszystkimi zresztą. Nawet z Kociubą
Specjalnie zrobili taką pogodę, żeby mi było bardziej żal - mruczał do siebie, wygrażając w myślach nie wiadomo komu.
Któż bowiem winien był temu, że właśnie tego wyznaczonego na odlot dnia było tak pięknie: biało, różowo, złoto, zielono, błękitnie, że dym z kominów dalekich chat snuł się po niebie, niosąc aż tu, na Jodłową Polanę, zapach wypiekanego w piecach chleba, że w ciszy wielkiej i czystej rytmiczne, melodyjne podzwanianie małych mosiężnych dzwonków zawieszonych u szyj owiec budziło w sercu słodką, bolesną niemal tęsknotę?
Ładnie tu - dumał Dziadek, wodząc wokół nachmurzonymi oczami. - Wszyscy są bardzo, hm... mili i dobrzy. Z Kociubą też ostatecznie można wytrzymać, choć niemożliwie napuszona. Ale na Wszystkich Braci Dobrze Czyniących - Dziadek gniewnie zmarszczył brwi - gdzie indziej też jest ładnie i też można spotkać istoty dobre i miłe, więc o co robić tyle hałasu? A poza tym wracamy do domu, a każdy wie, że domy najbardziej ceni się wtedy, gdy się z nich wyjeżdża, a potem wraca...
Tak sam do siebie w myślach przemawiał i doprawdy bardzo był zdziwiony i poirytowany, gdy poczuł, że wbrew wszystkim podnoszącym na duchu i mobilizującym wolę argumentom, oczy ma podejrzanie mokre (skandal!).
- Ech! - powiedział, gniewnie trąc powieki. - Niech ja dostanę w swoje ręce tego, co pobudził do wzmożonego działania moje gruczoły łzowe! Już ja mu dam! Niech mi się tylko pokaże na oczy!
Traf zdarzył, że istotnie ktoś się pokazał. Mianowicie jego własny wnuk.
- Dziadku - rzekł Tapatik głosem, w którym pobrzmiewało nieprzytomne podniecenie. - Patrz! Cały świat włożył żałobę! Bo my odlatujemy!
No, to było coś, co Dziadkowi po prostu z nieba spadło: okazja wyładowania na kimś złości na samego siebie!...
- Czy ty masz dobrze w głowie?! - huknął, bardzo energicznie podnosząc się z pnia, na którym siedział. - Gdzie ty tu widzisz żałobę?!
- Przecież jest biało! - odparował Tapatik, usiłując (z trudem) zebrać garść śniegu, by ulepić śniegową kulę. - A biały kolor, to kolor żałoby!
- Czarny! Czarny, nie biały! - grzmiał Dziadek. - Skąd ty bierzesz takie brednie?! I jak śmiesz mi takimi bredniami zawracać głowę na pięć minut przed odlotem?!
- Po pierwsze - rzekł Tapatik ugniatając śnieg w dłoniach - odlatujemy nie za pięć minut, a w południe. Po drugie, kolor biały jest kolorem żałoby na Dalekim Wschodzie. Widziałem reportaż z Japonii w telewizji Ludzi.
- Daleki Wschód to Daleki Wschód - przerwał Dziadek, podniecając się coraz bardziej. - A tutaj jest Pogórze i kolor biały to kolor wesela. Czyli... czyli wynika z tego, że...
- ... cały świat cieszy się z naszego odlotu! - dokończył Tapatik i cisnął ulepioną kulą prosto w ośnieżone gałęzie najbliższej jodły.
Zawirowała śnieżna kurzawa, czarny gawron trzepocąc skrzydłami wzbił się w powietrze, ale Dziadek nie na jodłę patrzył i nie na gawrona, tylko na Tapatika.
- I to ma być mój wnuk! - powiedział z miażdżącą pogardą i nie dodawszy ani słowa więcej, poszedł do domu na śniadanie.
I choć wcale nie był głodny (rozumiem, że trudno w to uwierzyć!), zjadł siedem bułeczek z dżemem i twarogiem, czyli o dwie więcej niż normalnie. A Tapati, która tego ranka nie mogła przełknąć ani kęsa, znowu pomyślała, że Dziadek doprawdy (czasem) robi takie wrażenie, jakby był zupełnie bez serca. I tylko Babcia (mądra Babcia) wiedziała, że zjedzenie tych siedmiu bułeczek, a zwłaszcza tych dwóch dodatkowych, było jednym z najbardziej bohaterskich wyczynów Dziadka. A Dziadek wiedział, że ona wie... Dlatego, już po śniadaniu, nie protestował, gdy Babcia przygotowała mu szklankę wody z sodą oczyszczoną i cytryną. Wypił pieniący się płyn bez zmrużenia oka, był to bowiem wypróbowany środek na mdłości, a Dziadka - co Babcia świetnie odgadła - po wepchnięciu w siebie na siłę siedmiu bułeczek istotnie okropnie mdliło.
Tapati jednak tego nie wiedziała. Stała przy oknie w swym pokoju i z troską patrzyła w stronę Wysokich Gór. Były dziś bliskie, zdawało się - o wyciągnięcie ręki, co zapowiadało zmianę pogody. Widziała bardzo wyraźnie skały i drzewa, płaty mokrego śniegu niby białe polanki między poczerniałymi głazami, świerki, szczeliny, ścieżki, a nawet dostrzegła blask pięknych rogów smukłonogiej kozicy, biegnącej tak szybko i lekko, że mogła iść w zawody z rozfigłowanym górskim strumykiem lecącym ze skał w tanecznych podskokach. Nie dostrzegła jednak tego, czego od wielu dni wypatrywała na próżno - błysku srebrnobłękitnej zbroi Króla Skał lub... żółtej szaty Gurula...
Tapati miała zmartwienie. Nie bardzo wiedząc czemu, nikomu z rodziny (nawet Babci!) nie powiedziała o tym, że w Królu Skał, o którego ponownym pojawieniu się na Pogórzu wieść już rozeszła się szeroko i huczała w umysłach Mieszkańców niby wielki, czysty ogień - rozpoznała Gurula. W miarę jak zbliżał się czas odlotu, fakt, iż nie można go nigdzie odnaleźć, a tym samym zawiadomić, że odlatuję, zaczął niepokoić nawet niezbyt przychylnie usposobionego do jaśniepańskiego krewniaka Dziadka.
- Jeżeli o mnie chodzi - perorował z przejęciem - to mogę szanownego Guru-la-Tapa-tik nie oglądać nigdy więcej na oczy! I wcale nie zależy mi na tym, aby z nami wracał, tym bardziej że, jak pamiętacie, nikt go nie prosił, aby z nami leciał! Ale - Dziadek gniewnie zmarszczył brwi - nie chcę, żeby potem mówiono, że go po drodze zgubiłem albo specjalnie zostawiłem! Wracamy z takimi wspaniałymi sukcesami, że na pewno znajdą się zawistni, którzy rzucą się na wszystko, co może pomniejszyć nasz wyczyn! Dlatego wolałbym, żeby ten Gurul wreszcie się gdzieś zmaterializował.
- Może nie żyje?! - strzelił Tapatik, którego udział w poszukiwaniach był największy.
- To znajdźcie ciało! - huknął Dziadek, wściekły. - Zawsze mówiłem, że z tymi jaśnie panami tylko ma się kłopoty! Nie robią nic pożytecznego, a... jeszcze przeszkadzają!
- Zestrzelił Mandiabla! - rzekła z naciskiem Tapati.
- Nie zestrzelił! Mandiabl spadł ze strachu!
- Ja tam myślę, że on nie żyje - wrócił do swego Tapatik. -Zrobiliśmy przecież wszystko, żeby go znaleźć.
Istotnie, przeszukali systematycznie, kawałek po kawałku, całe Pogórze oraz na aerotraxach spenetrowali Wysokie Góry. Co więcej, rozrzucili po całym Pogórzu i w Wysokich Górach „listy gończe": tak Tapatik nazwał kartki zawiadamiające Gurula o mającym wkrótce nastąpić odjeździe Tapatików z planety Ziemia.
Ale Gurul się nie zjawił. Znikł. Przepadł jak kamień w wodę.
A ja go widziałam! - myślała Tapati, stojąc w dniu wyjazdu w oknie swego pokoju. - I zaprzepaściłam tę okazję. Jedyną okazję, jaką mieliśmy, bo przecież dziś odlatujemy. I wygląda na to, że na pewno odlecimy bez niego. Ale - dumała, bezwiednym ruchem przesuwając ręką po parapecie - wcale nie jestem pewna, czy on naprawdę nie wie o naszym odlocie i o tym, że go szukamy! Ja wiem, że żyje i po prostu trudno przypuszczać, żeby mu nie wpadł w ręce któryś z listów gończych Tapatika! Jest tego pełno wszędzie. Czyli jest prawdopodobne, że on specjalnie ukrywa się przed nami. I może robi to w dobrym celu? Bo może on właśnie teraz robi coś pożytecznego?
Ta ostatnia myśl przyniosła zatroskanej Tapati pewną ulgę. Pewną tylko, gdyż tajemnica, której nie wyjawiła nikomu, doskwierała jej jak wyrzut sumienia. A jednak nie mogła, w żaden sposób nie mogła uczynić tego, co bardzo przecież chciała: powiedzieć chociaż jednej osobie, chociaż Babci. O, gdyby mogła to zrobić, z pewnością odczułaby całkowitą ulgę. Ktoś inny bowiem wziąłby na siebie odpowiedzialność za tę dziwną sprawę!
Błądząc zatroskanymi, zamyślonymi oczami po urwistych szczytach Wysokich Gór, które gruba warstwa śniegu zaokrągliła, złagodziła, aż wyglądały jak białe fale płynące ku nieznanemu brzegowi, Tapati zrozumiała to samo, co kilka miesięcy temu na Wielkiej Mesie zrozumiał jej brat: że odpowiedzialność oznacza samotność, i miała to, w przeciwieństwie do roztrzepanego brata, zapamiętać na zawsze. Zawsze potem, kiedy stawała przed trudną decyzją, którą musiała podjąć zupełnie sama, widziała przed sobą i wysokie górskie szczyty spienione w rozległym błękicie nieba niby białe grzywacze, biegnące fala za falą ku niewiadomemu brzegowi, samotne jak ona...
- Tapati, gdzie jesteś, Tapati?! - zawołała Babcia. - Jesteś mi potrzebna.
- Idę, Babciu, idę!
Z westchnieniem oderwała się od okna i wychodząc, jakby przelotnie, jakby nieuważnie popatrzyła na pokój, ten, który przez tyle miesięcy był jej pokojem, i w którym teraz zamieszka ktoś inny.
Poczuła łzy na rzęsach i przejęta nagłym buntem, tupnęła nogą (tak, Tapati!).
Robisz się już stanowczo zbyt sentymentalna! Bierz przykład z Dziadka! Patrz w przyszłość, zamiast bez przerwy oglądać się za siebie! - skarciła się surowo i rezolutnym, energicznym krokiem poszła do kuchni, gdzie XL walczył z Babcią o każdy talerzyk, o każdą najmniejszą łyżeczkę, którą chciała zostawić przyszłym użytkownikom domu.
- Babcia wszystko by rozdała! - pomstował. - A w podróży czym będziemy jeść? Palcami?!
- Fajowo! - rzekł z uciechą Tapatik. - To najlepszy sposób jedzenia na świecie! I najbardziej starożytny!
- No nie! - powiedział XL, tuląc do piersi drewniane pudełko ze specjalnymi sztućcami do ryb. - Jeżeli Babcia chce to zostawić, to zostawmy już wszystko, nawet mnie! Ryby na pewno nikt nigdy nie jadł palcami. W to nie uwierzę! - gniewnie odłożył pudełko, chwycił wiadro ze śmieciami i powłócząc swymi platfusowymi nogami, wyszedł za dom.
Nikt by się tego nie domyślił, ale i robot kuchenny XL bardzo przeżywał odlot z planety Ziemia. Już dawno wybaczył Małym Mieszkańcom Pogórza to, że są tak bardzo zacofani. Prawda, że na początku bali się go, jakby był jakimś monstrum, a nie najzwyklejszym na świecie robotem kuchennym uniwersalnego typu, prawda, że nie mieli pojęcia o wielu najprostszych - znanych każdemu dziecku na Tapatii - rzeczach, ale za to podziwiali go, słuchali z szacunkiem, jakby nie był robotem kuchennym, a jakimś królem! A XL, w przeciwieństwie do Dziadka, nie miałby nic przeciw temu, żeby zostać królem...
Ten flejtuch YPSL, robot Cioci Babili, przegrzeje się z zazdrości, jak mu wszystko opowiem! - pomyślał opróżniając wiadro, a była to zaiste myśl zbawienna. XL pogodził się nagle z tym, że trzeba odjeżdżać, a nawet zapragnął, żeby stało się to jak najszybciej, zaraz!
Dziadek wyznaczył start na godzinę jedenastą czterdzieści pięć, czego gorzko potem żałował.
- Powinniśmy byli wymknąć się o świcie! Albo jeszcze lepiej w nocy! - burknął, wyglądając ostrożnie zza firanki.
Na Jodłowej Polanie, wokół wyprowadzonego już z garażu migolotu, stał ogromny, zapłakany tłum. Przyszli wszyscy (oprócz Chochli, do której nic z tego, co się działo w realnym świecie, absolutnie nie docierało) i wszyscy (oprócz Piastka, który jakby skamieniał, a w oczach, suchych i nienaturalnie błyszczących, miał taką rozpacz, że jego Mama po prostu nie mogła tego znieść) płakali.
Zbierali się od rana i od rana płakali, co zdaniem niemożliwie wprost poirytowanego Dziadka, groziło... powodzią.
Woda przybiera! - mruczał, trzęsącymi się rękami ubijając w fajce tytoń. - Zaleje nas, zanim zdążymy odlecieć! Oznajmiam ci, Dusiu - oświadczył o wpół do dwunastej - że jeżeli czegoś z tym płakaniem nie zrobisz, to ja nie wychodzę z domu. Nigdy nie wyjdę! - zagroził.
No i Babcia musiała coś zrobić. Coś, co zresztą i tak zrobić zamierzała. Zawołała kilku najmłodszych Polkoni i kazała im rozdawać zebranym na polanie chusteczki do nosa, które (teraz już wiadomo, w jakim celu!) haftowała niezmordowanie całymi dniami. Sama zaś wzięła megafon i wyszła na ganek.
- To są chusteczki do Pożegnalnego Machania! - powiedziała. - Sama je zrobiłam, specjalnie na ten dzień. Bardzo proszę, otrzyjcie oczy i uśmiechnijcie się! Chcemy zabrać ze sobą wasze uśmiechy, żeby ogrzały nam serca w czasie długiej podróży!
Te słowa, wypowiedziane głosem miłym, kojącym, miały zgoła balsamiczne działanie. A chusteczki sprawiły wiele radości, każda była inna; więc oglądali, porównywali, słowem - nastąpiło ogólne odprężenie.
- Teraz! Teraz wychodzimy! - rzuciła Babcia.
Tapati porywczo, rozpaczliwie chwyciła w objęcia swego ukochanego Złotego Misia i przycisnęła go z całych sił do serca, które biło, jakby stało się na tę chwilę oszalałym, wyrywającym się z klatki ptakiem.
- Misiu, pożegnaj się z Domem - szepnęła, połykając łzy.
Szepnęła, ale Piastek, w tych ostatnich chwilach nie odstępujący jej na krok, usłyszał i (dopiero teraz) zapłakał, co obserwująca go bardzo zatroskana Mama przyjęła z ulgą...
Płacz, synku, płacz - pomyślała całując go z daleka oczami. -Będzie ci lżej.
Zapłakał cicho, prawie bezgłośnie, ale Tapati dosłyszała. Obróciła się raptownie, objęła Piastka i przytuliła mocno, mocno, jak przed paroma minutami Misia.
- Ja... ja przylecę! - wykrztusił Piastek... i głos uwiązł mu w gardle.
- Ja ciebie bardzo, bardzo lubię! - powiedziała miękko Tapati i ucałowała oba mokre od łez policzki, po czym nie oglądając się pobiegła do migolotu, w którym byli już wszyscy oprócz niej.
- Szybko! - rzucił niecierpliwie Dziadek i ledwo weszła, nacisnął guzik uruchamiający mechanizm podnoszący schodki.
Schodki frunęły do góry, znikły, a oni stali teraz w drzwiach.
- Kociubie, dzwoń - powiedziała Kociuba do swego męża, Kociuba Potulnego (stojącego jak zwykle kilka kroków za nią).
Kociub Potulny potrząsnął srebrnym dzwonkiem. Nastała cisza, przerywana tylko łagodnym pomrukiwaniem rozgrzewających się silników. Kociub Potulny zadzwonił raz jeszcze i oto z tłumu podniosła się pieśń. Rozlewna, starodawna pieśń Ludu Pogórza.
Było to tak nieoczekiwane i tak przejmująco piękne, że Dziadek pociągnął nosem i uciekł do kabiny pilota, Babcia zaś podniosła do oczu wyhaftowaną przez Mamę Piastka chusteczkę. Ale nie otarła łez, ręka z chusteczką opadła, bezwolna, a Babcia słuchała z twarzą zalaną łzami, lecz taką jasną i piękną, że przyglądający się jej (jak zwykle) Jot-Ha,wstrzymał oddech, co zauważył tylko patrzący na niego (jak zwykle) Bimbel, z którego piersi wyrwał się krótki, urywany szloch, czego nie zauważył nikt, bo jemu nikt się w tym momencie nie przyglądał.
Pieśń niosła się daleko, wysoko, wzbiła ku rozzłoconemu słońcem południa niebu i niebo zakwitło pieśnią jak miłymi różowymi obłoczkami, które Tapati nazywała uśmiechami - a potem z wolna cichła, opadała osiadając w ośnieżonych gałęziach jodeł i modrzewi, aż umilkła... i w ciszy szybowało jeszcze przez chwilę delikatne, prawie niesłyszalne trzepotanie rozkołysanego śpiewem powietrza.
- Żegnajcie, najmilsi, najmilsi! - powiedziała Babcia, uśmiechając się przez łzy. - Było nam u was bardzo, bardzo dobrze. Zupełnie jak w domu.
- Żegnajcie - rzekła Kociuba swym szeleszczącym, a przecież niosącym się zadziwiająco daleko głosem. - I pamiętajcie, że macie tutaj dom.
- Ja się nie żegnam! Ja mówię do zobaczenia! - krzyknął buńczucznie Tapatik. - Hej! Do zobaczenia!
- Dusiu, zamknij właz. Odlatujemy! - powiedział Dziadek najgrubszym głosem, jaki kiedykolwiek z siebie wydobył.
Zagrały silniki, właz zasunął się bezszelestnie, migolot przebiegło drżenie, zaraz poderwie się do lotu, już!
- Do iluminatorów, prędko! - krzyknął (biegnąc) Tapatik. - Dziadek będzie wyrywał jak z kopyta i nie da nam popatrzeć.
Mylił się. Dziadek pozwolił popatrzeć. Przylgnęli twarzami do szyb i patrzyli na Jodłową Polanę, a przede wszystkim na tych, którzy zostawali, na żegnających ich przyjaciół. Każdy, jeszcze w momencie, gdy migolot unosił się w powietrze, starał się wypatrzeć twarz kogoś najbardziej lubianego, najbliższego, co nie było łatwe zważywszy, jak wielki zebrał się tłum i jak wiele wyhaftowanych przez Babcię chusteczek trzepotało ponad polaną... Tapati udało się wypatrzeć Piastka właśnie dlatego, że on... nie machał chusteczką.
Stał na największym ze znajdujących się na Jodłowej Polanie głazów, ręce miał opuszczone. Dopiero w chwili, gdy migolot oderwał się od Ziemi, i on podniósł rękę z chusteczką.Tapati mocno przytuliła czoło do szybki iluminatora, patrzyła, po prostu przytrzymywała oczami tę uciekającą coraz szybciej sylwetkę, aż wszystko zlało się w białą plamę, wplecioną w mozaikę barw i kształtów, a jeszcze potem i to znikło.
Teraz lecieli bardzo szybko.
Piastek... Czy naprawdę tam, na tej błękitnej kuli jest Piastek? -pomyślała Tapati. - Jakie to dziwne - pojęła w nagłym błysku intuicji - ja lecę we wszechświat, wracam do domu, ale na pewno często będę podróżowała, będę przeżywała dziwne i niebezpieczne przygody, a Piastek tam, na Pogórzu, będzie wymyślał moje (i inne) przygody i opisywał je. Będzie opisywał miejsca, w których nigdy nie był i nie będzie.
Ta myśl sprawiła jej ból. Nie wiedziała, że Piastek w tym samym momencie myślał, że oddałby wszystkie baśnie świata (te, które już są napisane i te, które on napisze) za to, żeby być teraz razem z nią, by z nią lecieć! Więcej: teraz, patrząc na znikający w błękitnym niebie statek, zupełnie nie rozumiał dlaczego nie poleciał, choćby na gapę! Teraz, kiedy już było za późno, myślał, że mógłby zostawić wszystko: Mamę, którą przecież kochał nad życie. Jodłową Polanę, Pogórze, zostawić wszystko i lecieć, być zawsze tam, gdzie Tapati...
To przecież było możliwe - myślał w udręce. - Dlaczego, dlaczego nie poleciałem z nią? Dlaczego straciłem taką okazję?! Może jedyną!
Nie rozumiał.
To było tak, jakby mnie coś zauroczyło. Jakby mnie coś trzymało. Przecież mogłem! Mama by cierpiała, ale ona mnie kocha. Och, Boże, mogłem i nie poleciałem!
Owszem, mógł. Może jednak... istotnie coś go zauroczyło? Może (tak przypuszczam) były to czary tej pięknej ziemi, na której się urodził i którą kochał? Bo przecież, gdyby poleciał razem z Tapati, Pogórze straciłoby największego baśniopisarza, jakiego kiedykolwiek wydał ród skrzatów słowiańskich!...
Wpatrzony w smugę zamarzających gazów układających się na niebie w pierzasty wachlarz. Piastek nie miał pojęcia, że będzie największym baśniopisarzem swej ziemi. A gdyby nawet ktoś w tej właśnie chwili ukazał mu jego przyszłość, otrzymałby w odpowiedzi jedynie niecierpliwe wzruszenie ramion. Dla Piastka teraz liczyło się tylko jedno: być z Tapati. Być tam, gdzie ona. Jeżeli nie z nią, to bodaj w pobliżu! Tak myślał. Teraz. Kiedy już było za późno...
- Ja polecę... - rzekł, nie wiedząc wcale, że mówi głośno. - Polecę!
Zerwał się wiatr, uderzył w jodły. Wielki, mokry płat śniegu bezszelestnie zsunął się z gałęzi prosto na zadartą w górę płową głowę Piastka.
- Ihaha! - zaśmiał się stojący obok Polkoń.
- Chodź, maleńki, chodźmy już do domu - powiedziała czule Piastkowa Mama.
Piastek gniewnym ruchem otarł twarz, zeskoczył z głazu, i nie obdarzywszy ani jednym spojrzeniem swej zatroskanej, pragnącej utulić go i pocieszyć Mamy, Jarzębinową Ścieżką pobiegł ku Źródełku. Tylko tam mógł być dzisiaj, sam ze swą wielką, nieutuloną tęsknotą, a nie chciał z niej uronić ani jednej najmniejszej kropelki bólu!... Czuł niejasno, że to jest teraz jego największy skarb, ta tęsknota, i zdecydowany był bronić jej przed wszystkim i przed wszystkimi. Za wszelką cenę.
Mogą się ze mnie śmiać, jeśli chcą i ile chcą - myślał, biegnąc - ale nie pozwolę, żeby ktokolwiek mnie pocieszał! Co to, to nie!
Zdarzyło się, że w tej samej chwili Dziadek zrobił coś, co zamierzał zrobić od razu w momencie startu, a czego nie uczynił, powodowany silniejszą od wszystkich jego postanowień słabością; nastawił potężne silniki migolotu na najwyższe przyspieszenie Natychmiast polecieli z taką szybkością jak wówczas, gdy odlatując ze Szmaragdowej Gwiazdy, wstrzelili się w ogon najszybszej komety świata Kontrolera Pierwszego! Świat na zewnątrz, za szybami iluminatorow, kompletnie zwariował: stał się chaosem migających kolorowych smug. Mowy nie było o tym, żeby w tym chaosie barw odróżnić znikającą błękitną planetę.
- Do widzenia. Ziemio - szepnęła Tapati, przymykając obolałe od wpatrywania się w niknącą planetę oczy.
I nagle - jej serce zalała ogromna, zapierająca dech radość: Lecimy na Tapatię! Wracamy! Do Mamy! Do Tatusia! Do domu!
Pierwsze godziny lotu były najbardziej milczącymi godzinami w historii licznych podróży rodziny Tapatików. Każdy siedział w swoim kącie jakby w osobnym świecie, do którego inni, owszem, mają wstęp, proszę, drogi otwarte, chcesz, to wejdź, nie będę miał ci tego za złe, ale... lepiej nie wchodź, wiesz? Nie była to osobność wroga, dzieląca - nie. Po prostu nikomu nie chciało się mówić, przyszła reakcja na napięcia ostatnich przedwyjazdowych dni. Wypoczywali teraz w sennej nieco ciszy, która obezwładniła nawet ruchliwego Tapatika. Migolot ciągle pędził z największą możliwą szybkością, jakby Dziadek - w obawie, że ulegnie czyjejś presji (lub własnej pokusie) i zawróci - chciał jak najszybciej znaleźć się tak daleko od Ziemi, by móc w razie potrzeby wykazać każdemu (i sobie), że tego rodzaju pokusy są absurdalną mrzonką. Zwolnił dopiero w porze podwieczorku, będącym jednocześnie spóźnionym obiadem, gdyż porę obiadową Dziadek (Dziadek!) przegapił, natomiast Babcia doskonale wiedząc, że nikt w tej chwili nie ma apetytu (a jedzenie wmuszane na siłę zdrowiu nie służy), po krótkiej, prowadzonej cichym głosem dyskusji z XL-em (któremu nie mieściło się w głowie, że z całodziennego menu ma wykreślić najważniejszy posiłek) zdołała go przekonać, by sięgnąwszy do skarbnicy zaprogramowanych dań, przygotował na podwieczorek coś takiego, co będzie i podwieczorkiem, i obiadem (żeby, jak mu cierpliwie tłumaczyła, uświęcony tradycją „jedzeniowy porządek" został zachowany). XL, któremu słowo „skarbnica" niezmiernie pochlebiło, przygotował taki zestaw dań, że nawet ktoś nie bardzo głodny, miałby ochotę zasiąść do stołu - a byli głodni! Tak!
W porze podwieczorku okazało się, że wszyscy (włącznie z Bimblem) odzyskali apetyt i nie tylko apetyt, ale chęć do wszystkiego, czyli wyrwani ze swego bliskiego otępienia (a może snu) milczenia, mogli już poruszać się, mówić, śmiać się, słowem -zachowywać się normalnie.
Pierwsza wymiana zdań była zresztą dość burzliwa.
- Kiedy będziemy na Księżycu? - zapytał Tapatik.
- O właśnie! - podchwyciła Tapati. - Kiedy, Dziadku? Chyba już niedługo. Ten statek tak szybko leci!
Dziadek, który właśnie zabierał się do opróżniania kopiastego talerza z zapiekanką, gwałtownie poczerwieniał.
- A czy ja mówiłem, że będziemy na Księżycu? - rzekł, oblizując łyżkę w taki sposób, jakby to była najważniejsza czynność na świecie.
- Jak to, Dziadku?! - krzyknęli jednocześnie Tapatik i Tapati. Dziadek zakręcił łyżką w zapiekance.
- No, może coś wspomniałem - przyznał niechętnie. - Ale potem, przygotowując trasę lotu, stwierdziłem, że... stwierdziłem... tego, że... jest nam zupełnie nie po drodze - komponował na poczekaniu wymówkę, która miała nieudolnie przesłonić prawdę.
A prawda zaś była taka, że Dziadek, rozpędziwszy migolot do największej szybkości, zapomniał zwolnić w momencie, gdy znaleźli się na skrzyżowaniu, z którego prowadziła droga na Księżyc Ziemi, no i zanim się obejrzał - przeleciał je, a potem naturalnie było za późno...
- A w ogóle to dyskusja jest zbędna! Księżyc już dawno zostawiliśmy za sobą - dodał z irytacją i wpakował sobie wielką porcję zapiekanki do ust.
- Och, Dziadku! - zawołała z rozpaczą Tapati. - Jak mogłeś! Nie pożegnaliśmy się z Klifem, z Mędrcem Anandariszi...
- I Kotem Niepowszednim - dodał z lekkim chichotem Bimbel.
Nie wiadomo, co Dziadka bardziej zdenerwowało. Zrozpaczony głos Tapati czy ten chichot Bimbla. Przełknął, krztusząc się (bo jadł w takim tempie!), zapiekankę.
- Nie pożegnaliśmy się, dobre sobie! - huknął, wymachując srogo łyżką. - Nic tylko byście się żegnali, płakali, machali chusteczkami itd., itd. Mam dosyć - grzmiał (wściekłością pokrywając wyrzuty sumienia, gdyż istotnie i on chciał wstąpić na Księżyc) - pożegnań! Cóż to, umieramy?!
- Nie, ale lecimy na drugi koniec wszechświata i może nigdy...- ośmieliła się wtrącić Tapati.
- Tere fere, nigdy! - przerwał Dziadek. - Nie znoszę takiego gadania! Zwłaszcza, kiedy jestem głodny i jem! I uważam - rzekł dobitnie - że skoro raz w te strony dzięki mej genialności przylecieliśmy, to - Dziadek potoczył wokół roziskrzonym spojrzeniem - nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy przylecieli raz jeszcze! Jest to jasne, logiczne i... tego... zrozumiałe nawet dla... - Dziadek, piekielnie głodny, wyraźnie tracił natchnienie
- nawet dla tego, kto nie potrafi niczego zrozumieć - dokończył. - A teraz bardzo proszę, bardzo - powtórzył z naciskiem - żeby mi nie przeszkadzano w jedzeniu! Bo zamorduję! Własnoręcznie!
W ciszy, która zaległa po tej wygłoszonej bardzo serio groźbie, Dziadek podniósł do ust następną (drugą dopiero) łyżkę zapiekanki, ale... nie doniósł jej do celu. Bo oto zanim jeszcze trafiła do otwartych na jej przyjęcie Dziadkowych ust - od strony odtworzonego pieczołowicie na wzór tego, który znajdował się w stereolocie, Schowka na Różne Potrzebne w Podróży Rupiecie dobiegł iście piekielny rumor. Brzmiało to tak, jakby wszystkie, absolutnie wszystkie przedmioty (rupiecie) umieszczone w Schowku stoczyły się ze swoich miejsc, strącone jednym zamaszystym ruchem, i powpadały na siebie w brzękliwym huku. A po sekundzie, w czasie której nikt się nie poruszył, coś brzękliwie załomotało i - tym razem robiło to takie wrażenie, jakby jakiś ślepy zwierz (lub w każdym razie coś ślepego) bezradnie obijał się o ściany, szukając wyjścia!
- Co wyście tam, na Wszystkich Braci Dobrze Czyniących, ponakładali? - spytał Dziadek, który (na chwilę) ze złości zapomniał o głodzie.
- Znowu ktoś trzęsie statkiem! Znowu ktoś trzęsie statkiem! -zawołał złośliwie Bimbel i wtedy wszyscy uświadomili sobie coś, co natychmiast każdemu powinno było przyjść do głowy: że w migolocie podczas zwykłego lotu przy włączonych stabilizatorach nie ma prawa nic spadać ani obijać się o ściany. Czyli, że...
- Znowu ktoś jedzie na gapę! - krzyknął nie posiadając się ze zdumienia Tapatik.
W jego głosie nie dźwięczała jednak zwykła, nieco buńczuczna uciecha. Z ukosa spojrzał na Jot-Ha, który siedział na swoim miejscu przy stole z miną nie wyrażającą nic podejrzanego, i... ścisnął w kieszeni swą ukochaną broń - scyzoryk.
Może ktoś jedzie na gapę, a może to jakiś sabotaż, kto wie - Tapatik ciągle jakoś nie potrafił wyzbyć się nieufności w stosunku do cennego jeńca... - Dziadek twierdzi, że od czasu ostatniej i ostatecznej wielkiej klęski w wojnie z Tapatią Mandiable tak nas się boją, że nigdy nie zrobią nic złego żadnemu Tapatikowi - rozumował. -Ale to było bardzo dawno temu! I ja, gdybym był na miejscu tego Jot-Ha, to byłbym pierwszym Mandiablem, który znowu porwie się na Tapatię, by pomścić klęskę! Okazję ma wprost wymarzoną! Właściwie jesteśmy zdani na jego łaskę i w każdej chwili my możemy zostać jego jeńcami.
Takie to, nie pozbawione pewnej logiki, rozumowanie sprawiło, iż Tapatik wsiadając do migolotu twardo sobie postanowił, że będzie miał Wodzowskiego jedynaka na oku, i w ogóle będzie czujny (za wszystkich). I teraz, gdy w Schowku na Różne Potrzebne w Podróży Rupiecie coś podejrzanie załomotało, Tapatik nie zrobił tego, co uczyniłby w normalnych okolicznościach, to znaczy nie pobiegł sprawdzić, co się tam dzieje. Kątem oka pilnując Man-diabla, z napięciem wpatrywał się w drzwi, za którymi zaraz po jego okrzyku: „Znowu ktoś jedzie na gapę!", nastała cisza jeszcze bardziej zagadkowa niż poprzednie łomotanie.
- Zdaje się - westchnął Dziadek - że ktoś chce, żebym dostał nerwicy żołądka! - powiedział spoglądając z wyrzutem na Babcię. - Posiłek, moi drodzy, to rzecz...
Dalej miało być: święta - ale nie było.
Bo oto w Schowku znowu zaczęły się jakieś dzikie harce, aż wreszcie w momencie, gdy Dziadek, niemożliwie poirytowany, już wstał, by pójść i położyć kres nerwicorodnym anomaliom, drzwi Schowka, mocno wstrząśnięte, wyleciały z zawiasów i w progu stanął...
- Tymoteusz Drugi! - rzekł osłabłym ze zdumienia głosem Tapatik.
- Tymoteusz Drugi! - powtórzyła z radością (i ulgą) Tapati.
Tak, to był on. W progu Schowka, na nogach tak niepewnych, że bez przerwy chwiał się i zataczał jak pijany, stał niepodobny do innych robot Gurula! Poznali go od razu, choć był prawie nie do poznania zmieniony. A poznali tylko dlatego, że już wówczas, gdy przed wyprawą przeciw Mandiablom znaleźli go śpiącego u wejścia do podziemi ruin zamku, w których (pamiętacie) znikł Gurul, był niepodobny nie tylko do innych robotów z Tapatii, ale i do samego siebie: zardzewiały, powginany, w niczym nie przypominał zarozumiałego jaśniepańskie-go sługusa, zaprogramowanego wyłącznie do glansowania trzewików panów Guru-l-Tapa-tików.
Teraz wyglądał jeszcze gorzej niż wówczas. Jak... robot żywcem wyjęty z sennych koszmarów robotów (bo i roboty miewają koszmarne sny!). Jeszcze bardziej zardzewiały, jeszcze bardziej powgniatany, zarośnięty brudem i kępkami mchu, a w dodatku - można to było odgadnąć bez trudu - kompletnie rozregulowany. Innymi słowy, robot na poziomie debila z charakterystycznymi dla debilów zaburzeniami ruchu... Stał chwiejąc się i zataczając, na jego twarzy malował się niesłychany wysiłek zrozumienia czegokolwiek, aż nagle, przyciągnięty magnetyczną siłą, kołyszącym się, niepewnym krokiem podszedł do stołu, chwycił Dziadkowy talerz z (zaledwie napoczętą!) zapiekanką i zaczął jeść, chciwie, łapczywie, obrzydliwie.
Nie, Dziadek nie skoczył na niego, nie wyrwał mu talerza z rąk. (A Bimbel nie zachichotał). Co dziwniejsze, nie eksplodował w straszliwej złości, choć doprawdy można było tego oczekiwać. Wysunął tylko w przód dolną wargę i odął ją w iście królewskim grymasie wzgardy.
- No tak - powiedział wolno - gdyby brakowało nam innych dowodów, już po samym tym, hm... postępku można by poznać, że to jaśniepański robot! To bardzo w stylu tych naszych, hm... wysoko urodzonych krewniaków przyjść i zabrać komuś coś sprzed nosa, jakby się miało do tego prawo. Jaki pan, taki sługa - dokończył dobitnie, po czym udał się do łazienki. (Teraz Bimbel zachichotał, ale nikt nie zwrócił na to uwagi, co jedynak Cioci Babili zanotował w pamięci).
Czyż trzeba dodawać, że od tej pory Dziadek nie mógł patrzeć na słynną zapiekankę (a była dawniej jedne z jego ulubionych potraw), gdyż na sam jej widok dostawał mdłości?!... Chyba to właśnie miał najbardziej nieszczęsnemu Tymoteuszowi Drugiemu za złe (a pośrednio jego panu, Gurulowi).
- Zabiorę mu talerz - ofiarował się ochoczo Tapatik.
- Zostaw go! - powstrzymała Babcia te wojownicze zapędy. - Jeszcze nigdy nie widziałam kogoś do tego stopnia zapuszczonego! A poza tym on jest kompletnie rozregulowany i nie odpowiada za to, co robi.
- Założę się, że nie pamięta nawet, jak się nazywa! - strzelił Tapatik. - Hej, jak się nazywasz? - zwrócił się do robota.
Niepodobny do innych robot nawet nie uniósł głowy znad talerza.
Tapatik zerwał się z miejsca i podszedł do niego bardzo blisko.
- Hej, ty, pytam jak się nazywasz?! - powtórzył. - Jak się nazywasz? - krzyknął tak głośno, że wisząca nad stołem lampa zachybotała.
I co powiecie? - stał się cud. Mianowicie, niepodobny do innych Gurulowy robot przestał jeść. Za to znowu zachwiał się, zatoczył. Wyglądał teraz jak ktoś, kto z nieprawdopodobnym wysiłkiem wydobywa się z otumaniających jego umysł oparów snu.
- On zaczyna coś rozumieć - szepnęła Tapati, podekscytowana. - Tapatik, spróbuj jeszcze raz!
Ale to nie Tapatik, tylko Dziadek (wracający z łazienki) spróbował.
- Hej, jak się nazywasz?! - huknął swym gromkim, tubalnym basem.
A wtedy robot Tymoteusz Drugi zatoczył się jeszcze bardziej, zachwiał jak podcięta wiatrem trzcina, po czym okręcił się wokół własnej osi i dwa razy tupnął. Przy drugim tupnięciu z wmontowanego w jego bok pojemnika na ściereczki do glansowania trzewików wypadł jakiś rulonik i poturlał się do nóg Tapatika.
- O, to jeden z moich listów gończych! - rozpoznał Tapatik. - Czekajcie - dodał z przejęciem - na drugiej stronie jest coś napisane. O raju, trzymajcie mnie! To list! List od Gurula!
- List od Gurula?! - zawołała Tapati, rozpromieniona. - Wiedziałam! Ja czułam, ja wiedziałam, że on nie pozwoli nam tak odlecieć bez żadnego znaku, wiadomości! Wiedziałam!!!
- Jak już jesteś taka mądra, to może coś zrozumiesz z tej chińszczyzny - rzekł Tapatik przebiegając oczami list. - To jest zupełnie...
- Daj! - powiedział rozkazująco Dziadek i wyciągnął rękę. -„Królu, Bracie i Pobratymcze" - zaczął, wcisnąwszy wprzódy na nos okulary. - Królu, Bracie i Pobratymcze - powtórzył, tocząc wokół zdumionymi oczami. - To niby ma być do kogo?
- Do ciebie. Dziadku - powiedziała Tapati, uśmiechając się filuternie.
- Do mnie?! - huknął Dziadek, oszołomiony. - Ja, król?... No dobrze. Królu, bracie, mryrymry... „Twój Brat i Pobratymiec, Gu-ru-l-Tapa-tik..." Więc jednak on - zakrzyknął Dziadek. - „Król Skał
- Tapati drgnęła i lekko się zaczerwieniła - śle pozdrowienia Tobie oraz Twojej Szanownej Małżonce..."
- Jestem królową! - Babcia plasnęła w ręce i także się zaróżowiła.
- „... i prosi o wybaczenie za wysoce opłakany stan giermka - (giermka!) - którego nie uznałem za godnego pełnienia dalszych służb przy Naszej Osobie..." Naszej?! - zdumiał się Dziadek.
- Królowie zawsze pisali o sobie w liczbie mnogiej - podszepnęła Babcia.
- A, rozumiem... - kiwnął głową Dziadek. - Jako jeden nie wydali się sobie dostatecznie ważni! „... służb przy Naszej Osobie - podjął. - Zechciej..." O, a dlaczego ja, jeżeli również jestem królem, mam być w liczbie pojedynczej!? - oburzył się Dziadek, co pozostało bez komentarza, każdy bowiem chciał jak najprędzej poznać dalszy ciąg królewskiego przesłania. - „... zechciej przekazać członkom żyjącej na planecie Tapatii gałęzi naszego rodu, że wszedłem w posiadanie naszego dawnego królestwa na planecie Ziemi, z której się wywodzimy..." Proszę, jeszcze jeden dowód! -zakrzyknął triumfalnie Dziadek- „...i tu pozostanę, by wypełniło się przeznaczenie.
Pokój wam .
My, Guru-l-Tapa-tik, Król Skał" - kończył Dziadek, unosząc swe krzaczaste brwi w dwa krzaczaste znaki zapytania.
- Król Skał! A więc to on jest tym Królem Skał, który ukazał się Piastkowi i zrobił tyle zamieszania na Pogórzu! - zawołał Tapatik. -O raju, trzymajcie mnie! Oni tam myślą, że wypełniła się stara wróżba i że idą lepsze czasy, bo Król Skał wreszcie się ukazał, a to nie żaden król, tylko Gurul! Ale się nabrali, ha! ha! ha!
- Ja bym nie powiedziała, że się nabrali! - rzekła poważnie Babcia (a serce Tapati, z którego spadł wielki ciężar, wypełniło się wdzięcznością). - Ja bym tak nie powiedziała... - powtórzyła Babcia - i myślę, że nie ma z czego się śmiać. Król Skał istniał naprawdę, przed wiekami. Potem przez całe wieki przestał się ukazywać, kto wie, czy nie dlatego, że ród Tapatików z nie znanych nam przyczyn wyemigrował z Ziemi w kosmos i osiedlił się na planecie Tapatia! A teraz przypadek sprawił...
- Nie przypadek, tylko ja! - sprostował dumnie Dziadek.
- ...że - ciągnęła Babcia z lekkim uśmiechem - przedstawiciele tej planety, czyli my, przylecieli na Ziemię i Gurul, wiedziony nieomylnym instynktem, odkrył, iż pochodzi w prostej linii od Króla Skał, i...
- i myślę, że to dobrze, że podjął swoje obowiązki, prawda, Babciu? - nie wytrzymała Tapati. - I... to jest dobrze, że stare legendy ożywają! - dodała i znowu zarumieniła się, bo pomyślała o Piastku...
- Masz rację, kruszynko - przytaknęła Babcia.
- Tam jest jeszcze „PS", w tym liście - powiedział Tapatik, chcąc odwrócić uwagę od faktu, że nie podejmuje dyskusji.
- Hm... tak - mruknął Dziadek, nakładając ponownie okulary. -Nabazgrane, jakby nie król, a lekarz pisał, odczytać trudno. Zaraz... Więc PS: „załączam... ukłony dla szlachetnej damy, Tapati".
- Kłaniam ci się nisko, szlachetna damo! - zawołał niepoprawny kpiarz Tapatik.
Ale nie ograniczył się do słów, wstał, pochylił się do ziemi w zamaszystym ukłonie, a kiedy się z tego szarmanckiego i zarazem przesadnie kornego pochylenia podnosił, niepodobny do innych robot Tymoteusz Drugi (na chwilę zapomniany przez wszystkich), który od dłuższego czasu chwiał się na swych niepewnych nogach, wpatrzony z wyrazem świadczącym o niesłychanym wysiłku zrozumienia czegokolwiek w wylizany do czysta talerz po Dziadkowej zapiekance, podjąwszy jedną ze swych przedziwnych decyzji, włożył mu ten opróżniony talerz na głowę, po czym, zataczając się od ściany do ściany, powrócił do Schowka na Różne Potrzebne w Podróży Rupiecie, gdzie widocznie czuł się najlepiej i najbezpieczniej, rymnął na podłogę w wielkim brzękliwym huku, i natychmiast zasnął.
Tapatik często potem twierdził, że wszystkiemu, co się stało, winien był Dziadek, a w każdym razie, że na pewno Dziadek to, co się stało, sprowokował! Bo nie odstukał.
Podróż przebiegała spokojnie, bez zakłóceń i bez atrakcji: automatyczny pilot spisywał się doskonale i Dziadek często się nim wyręczał.
Prawie przez cały czas lecieli z największą szybkością - bądź co bądź przestrzeń do pokonania mieli olbrzymią - gwiazdy, planety, słońca, księżyce tudzież pomniejsze kosmiczne ciała i drobnostki tylko migały za oknami i niczemu, ku cichemu żalowi Tapati, nie można było dobrze się przyjrzeć. A lecieli przez zupełnie im nieznane obszary wszechświata!
- Dziadku, zwolnij trochę - prosiła Tapati. - Chociaż w pobliżu Mgławicy Ptaków... Tak bardzo chciałabym zobaczyć te gwiazdy ze skrzydłami! I tyle innych rzeczy. Co to za podróż, kiedy nie można wyglądać przez okno!
- Ty to byś najchętniej podróżowała dorożką - zakpił Dziadek dobrodusznie.
- Albo karetą zaprzężoną w złotogrzywe rumaki - dołożył Tapatik, który w przeciwieństwie do siostry kochał pęd. - U boku Króla Skał, naturalnie...
- A żebyś wiedział, że tak! - zaperzyła się Tapati. - I właśnie kiedy wrócimy do domu, zacznę poważnie myśleć, czy nie można by skonstruować takiej kosmicznej karety do kosmicznych przejażdżek, zaprzężonej w kosmiczne rumaki. Będę sobie wyjeżdżała na przejażdżki...
- Jak królowa! - rzekł pompatycznie Tapatik.
- Jak ja! - sprostowała Tapati. - Będę sobie jechała powoli i będę zatrzymywać się tam, gdzie zechcę...
- ... i będę wypuszczać koniki na kosmiczne pastwiska, żeby sobie poskubały trochę gwiazd... - podsunął ubawiony Tapatik.
- ... kwitnących w kosmicznej trawie jak wielkie złote mlecze - podjęła natychmiast Tapati, na dobre pochłonięta przez swoją wizje.
- To króliki, a nie konie lubią mlecz. Kareta zaprzężona w kosmiczne króliki! - zaśmiał się Bimbel ze swego kąta.
I dopiero to zirytowało Tapati.
- Z wami rozmawiać! - rzekła wzruszając ramionami. - Ale, Dziadku? - wróciła do swego - naprawdę moglibyśmy zwolnić trochę w pobliżu Mgławicy Ptaków. To przecież jedyna okazja, żeby zobaczyć coś tak cudownego!
Tak powiedziała i od razu miała ochotę cofnąć wypowiedziane słowa. Nie, nie wszystkie. Tylko te „jedyna okazja". Bo Dziadek od chwili, kiedy z jego winy przegapili Księżyc i w rezultacie nie pożegnali się z Klifem i Mędrcem Anandariszi, bardzo był na te słowa uczulony, toteż usłyszawszy je, niepomiernie się zirytował.
- Tere fere! Jedyna okazja! - zagrzmiał, wymachując fajką, wygaszoną, ale jeszcze nie oczyszczoną z popiołu. - Życie jest pełne okazji! Roją się w nim jak... jak pchły na zapchlonym psie! Albo kocie! Ominiesz, to jest, chciałem powiedzieć, złapiesz jedną i już tysiąc następnych cię gryzie i tego, prosi się, żeby je złapać!
- Tiku, rozsypujesz popiół po całej kabinie, a XL właśnie zapastował - wtrąciła Babcia bez żadnych względów dla rozpłomieniającego Dziadka natchnienia.
Dziadek zamilkł. Na krótko jednak.
- Kobiety! - rzucił z nieporównaną wzgardą. - Ja szybuję ku niezmierzonym, tego, horyzontom, tworzę teorię, a ona o podłodze! O podłodze! - powtórzył ze zgrozą i kichnął, bo odrobinka wirującego w powietrzu popiołu wpadła mu do nosa. I zaraz potem druga - do oka. Co ostatecznie Dziadka, jak sam stwierdził, zniechęciło do całego świata. A nawet do wszechświata. No i ma się rozumieć, że nie zmniejszył szybkości statku w pobliżu Mgławicy Ptaków, którą Tapati tak bardzo chciała zobaczyć...
Utarczki tego rodzaju, wnoszące nieco urozmaicenia do monotonii podróży, zdarzały się jednak rzadko. Lecieli i lecieli poprzez migające za oknami gwiezdne pejzaże, czas płynął nieco sennie i tylko oczy Bimbla stopniowo nabierały coraz bardziej gorączkowego blasku, co Babcia obserwowała z niepokojem i troską, tym większą, że jedynak Cioci Babili, normalnie nie grzeszący brakiem apetytu (choć niemożliwie wybredny), jadł coraz mniej i z coraz wyraźniejszą niechęcią.
Coś się z nim dzieje niedobrego - myślała przyglądając mu się ukradkiem. -Ale co?
I zawsze w takiej chwili jej oczy, jakby wiedzione instynktem, biegły od Bimbla ku Mandiablowi, po dawnemu, że użyjemy wyrażenia Dziadka, plączącemu się w jej spódnicach. Wyczuwała, że między tymi dwoma jest jakieś dziwne, na pozór nieuchwytne napięcie i nawet przypuszczała (najbliższa przyszłość pokaże, jak bardzo miała rację), że właśnie to napięcie, a raczej jego przyczyna, trawi Bimbla jak ukryta gorączka. Ale i ona - tak przecież spostrzegawcza i tyle rozumiejąca - daleka była od odgadnięcia powagi sytuacji! Tym bardziej że sytuacja, tak w ogóle, zdawała się być znakomita. Każda minuta przebiegającego bez żadnych zakłóceń lotu niosła ich coraz bliżej i bliżej granic rodzinnej Galaktyki i jak się zdawało, najgorsze mieli za sobą. Czekał ich wprawdzie krótki postój na Mandiablowskiej bazie RHB, nie zapowiadał się on jednak ani groźnie, ani niebezpiecznie. Nie zagrażały tu im dzikie hordy Malewaków. Obszar ten znajdował się całkowicie we władaniu Mandiabli, no a Mandiable, jak do tej pory, respektowali rygorystycznie warunki zawartego na Księżycu Ziemi układu i nic nie wskazywało na to, żeby mieli zmienić taktykę, bo i po co? Wkrótce przecież mieli odzyskać cennego jeńca.
- No - powiedział Dziadek pewnego ranka, gdy byli już bardzo blisko celu - za jakieś dwie godziny dolatujemy do bazy RHB, tankujemy paliwo i... - Dziadek przeciągnął się z na poły filuternym, na poły rozmarzonym uśmiechem - pojutrze będziemy w domu!
- Dziadku, niech Dziadek to szybko odstuka! - rzekł właśnie wtedy Tapatik.
Dziadek obrócił na niego oczy, w których rozmarzenie wywołane wyobrażeniem sobie triumfalnego powrotu ustąpiło miejsca irytacji.
- Co mam odstukać i w co mam odstukać?! - spytał, krzywiąc się jakby połknął walerianę.
- No przecież. Dziadku, jest taki przesąd samochodowy. Jedzie Dziadek samochodem i owszem, przewiduje Dziadek, że będzie na miejscu powiedzmy o dwunastej, ale w momencie, gdy się dojeżdża, nie wolno powiedzieć tego głośno! Bo coś się stanie. Więc niech Dziadek odstuka. W nie malowane drzewo.
No i Dziadek (który mówiąc nawiasem, za samochodami nie przepadał) nie odstukał. A raczej odstukał, lecz w sposób absolutnie niewłaściwy. Mianowicie spojrzał na Tapatika kpiąco spod swych uniesionych w dwa znaki zapytania krzaczastych brwi, i wymownie stuknął się w czoło! A każdy wie, że nie o takie stukanie chodziło...
Trudno powiedzieć, żeby Tapatik był specjalnie przesądny. Raczej rzucił swoją uwagę ot tak, żeby zażartować, podjudzić trochę Dziadka (bo już ostatnio okropnie się obaj nudzili). Kiedy jednak Dziadek ostentacyjnie nie „kupił" prowokacji, Tapatik, sam się temu dziwiąc, jął odczuwać pewien niepokój. I znowu obudziła się w nim nieco już uśpiona nieufność wobec Mandiabla.
Niedługo będzie wolny, a zachowuje się tak, jakby go to nic nie obchodziło! - pomyślał w momencie, gdy migolot znajdował się już tylko o godzinę drogi od bazy RHB. - I w ogólę on coś się za bardzo do Babci łasi! Łazi za nią i łazi, jakby chciał specjalnie absorbować jej uwagę! Żeby nie zauważyła innych rzeczy!
Jakich rzeczy - tego Tapatik, choć łamał sobie głowę, nie wiedział. On, by już rzec wszystko, kogoś takiego jak jeniec Jot-Ha kompletnie nie rozumiał. Choćby dlatego, że w jego słownictwie nie istniało słowo „kapitulacja".
Jeżeli ja bym walczył do końca, to znaczy, że on też może chcieć walczyć do końca - rozumował w sposób bardzo dla siebie typowy, czyli przymierzając wszystko do jednego wzorca: do samego siebie i własnych reakcji. - Lepiej go mieć teraz, przed pokonaniem ostatnich kilometrów, na oku, i w ogóle jak najszybciej mieć go z głowy - postanowił nie wiedząc, że w tej samej chwili jego siostra, która również myślała o jeńcu, doszła do wręcz przeciwnego wniosku: Szkoda, że on nie zostanie z nami dłużej...
Tak pomyślała, bo ze zdziwieniem, radością i dumą spostrzegła, że Jot-Ha ostatnio oprócz Babci zauważa i ją, Tapati! Już teraz, czasem, gdy na nią patrzył, jego okulary zaczynały polśniewać złotawo, jak zawsze, gdy patrzył na Babcię... To było doprawdy pasjonujące!
- Może będzie nas odwiedzał, wiesz?... - szepnęła w puchowe ucho swego ukochanego Złotego Misia.
- Ugh - mruknął z aprobatą Złoty Miś, jakby i on chciał tego samego.
- Jak to dobrze, że nie jesteś zazdrosny. Misiu! - szepnęła jeszcze Tapati.
- Ugh - mruknął Złoty Miś, a brzmiało to tak, jakby powiedział: Czemu miałbym być zazdrosny, skoro wiem, że nikt nie zajmie mego miejsca w twoim sercu?
Być może Tapati rozmawiałaby jeszcze chwilę ze swym puchatymi przyjacielem, ale w całym statku nagle pojaśniało. Ogromny ciepły blask wypełnił wszystkie iluminatory. Jak wówczas, gdy dolatywali do bazy RHZ...
- Baza RHB! - zawołała Tapati, biegnąc do kabiny pilota. - Dziadku, jest zupełnie jak wtedy. To ta osłona siłowa! Pamiętasz, Dziadku, hasło?
- Abrakadabra - burknął Dziadek przez zaciśnięte na wygaszonej fajce zęby.
- Oj, Dziadku! Bo się pomylisz! Rumjamajkastatratata.
W kabinie pilota byli już wszyscy. Babcia z Mandiablem, Tapatik, XL i... ach nie, Bimbla nie było. Siedział w swym fotelu, z brodą wspartą na lunecie (przez którą nie patrzył), i drżał na całym ciele. Trząsł się jak niegdyś Jot-Ha na widok Kociuby. Nikt jednak nie spostrzegł jego nieobecności.
- Zupełnie, jakbyśmy lecieli prosto w słońce, które nie razi oczu - rzekł Tapatik, zdziwiony. - To się naprawdę rozstąpi, jak powiesz hasło?
- Yhm - mruknął Dziadek, wkładając na uszy słuchawki; denerwowały go te hasła, jedno bardziej cudackie od drugiego. Jakby nie było całej masy zwykłych słów.
- Już, Dziadku! - powiedziała, choć Dziadek ze słuchawkami na uszach nie mógł słyszeć.
- Rumjamajkastatratata! - warknął w mikrofon.
Okrągła złota tarcza, ku której lecieli, zawirowała w blasku, tym razem tak oślepiającym, że musieli zamknąć oczy, a potem, wirując coraz szybciej (czego nikt nie widział, bo oczy mieli zamknięte), rozbiegła się na wszystkie strony długimi promienistymi smugami. Blask znikł, więc otworzyli oczy i zobaczyli, że są we wnętrzu hangaru, a był to hangar jeszcze większy niż ten, który znajdował się na bazie RHZ.
- No, jesteśmy! - powiedział Dziadek włączając hamulce. Migolot toczył się jeszcze przez chwilę, jak lądujący samolot po pasie startowym, po czym stanął.
- Światło! - warknął Dziadek w mikrofon i odchylił się na oparcie fotela z miną iście królewską.
Ale światło nie zapłonęło. Za to nastąpiło coś zupełnie innego. Coś niesłychanego: właz rozsunął się (co samo przez się robiło wrażenie czarodziejskiej sztuczki, jako że otwierało się go wyłącznie od wewnątrz, a przecież nikt nie zrobił najmniejszego ruchu), do otworu zaś wpełzła ręka! Nie, nie ręka. Łapa. Rozczapierzona, przypominająca nieco czerpak koparki mechaniczna łapa wpełzła do kabiny i zanim ktoś zdołał cokolwiek powiedzieć, porwała jeńca Jot-Ha stojącego spokojnie za fotelem, w którym siedziała Babcia. Po czym właz natychmiast zasunął się znowu. Ale nie jak zwykle miękko, bezszmerowo. Zamknął się z lekkim, dziwnie złowróżbnym trzaskiem!...
I ten trzask wyrwał ich z osłupienia.
- Co jest?! - krzyknął Tapatik. - Dziadku, otwórz! Złapiemy ich, póki są blisko!
Nie czekając, aż Dziadek, zmieniony (chwilowo) w żonę Lota, zareaguje, sam skoczył i nacisnął guzik otwierający właz.
Właz ani drgnął. Tapatik nacisnął jeszcze raz i jeszcze raz. Z tym samym skutkiem.
- Spróbuj awaryjne - rzekł Dziadek suchymi wargami. Tapatik spróbował. Naciskał po kolei guziki wszystkich trzech wyjść awaryjnych. Na próżno. Nie otwierało się ani jedno. Byli uwięzieni.
- Ja w to nigdy nie uwierzę! - powiedział Dziadek z mocą. -Oni by się nigdy nie ośmielili nam, Tapatikom z Tapatii, zrobić coś takiego! Nie uwierzę i już! Nie przekonacie mnie!
- To niech Dziadek spróbuje wyjść z tego statku - powiedział Tapatik z goryczą. - Złapali nas jak szczury w pułapkę. A myśmy na to pozwolili, mając w ręku taki atut jak ten ich cenny jedynak! Trzeba go było przynajmniej na czas podróży przywiązać, choćby do Babci!
- Wtedy by razem z nim porwali Babcię - wtrąciła Tapati, nieszczęśliwa; nawet nie zauważyła, że Tapatik nieświadomie powiedział coś bardzo komicznego.
- A w ogóle to on na pewno był z nimi w zmowie! Może tu coś dla niego ukryli? Jakąś wiadomość, wskazówkę. Na wojnie są zawsze jakieś podstępy, a Babcia to by walczyła tylko dobrocią! -Tapatik zaatakował teraz Babcię, milczącą, zamyśloną. - Babcia głaskała go po głowie, a on coś knuł i...
- ... sam otworzył właz, sam wprowadził łapę i sam się porwał - dokończyła Babcia, a choć głos jej brzmiał żartobliwie, w oczach nie było uśmiechu. - Proszę was - podjęła już poważnie - nie kłóćmy się teraz i nie wylewajmy jedni na drugich daremnych żalów. Ja osobiście mogę tylko powiedzieć, że na razie nie wiemy, co zaszło. I przyznam, że byłoby mi jednak niesłychanie trudno uwierzyć w winę Jot-Ha.
- No tak! - mruknął Tapatik, zdesperowany. - Dziadek wbrew oczywistym faktom nie wierzy, że jesteśmy uwięzieni, a Babcia nie wierzy, że jeniec maczał w tym palce! I jeszcze pewnie oboje zgodnie powiecie, że nie należy nic robić, tylko siedzieć i czekać!
- Zabraniam tobie i komukolwiek robić cokolwiek! - rzekł Dziadek wstając z fotela pilota. - Przechodzimy wszyscy do pokoju i zachowujemy się jak gdyby nigdy nic. Dusiu, powiedz XL-owi, żeby nakrył do stołu. Zbliża się pora obiadu, a...
- Pora obiadu jest święta - nie darował sobie Tapatik, postanawiając jednocześnie, że będą to ostatnie słowa, jakie wypowie.
Był straszliwie zły, a jeszcze bardziej rozgoryczony. Siedzieć i czekać w takiej sytuacji! Wszystko w jego wojowniczej naturze buntowało się przeciw temu!
- Słuchaj, Tapatik, Dziadek na Księżycu miał rację i na bazie RHZ miał rację - szepnęła Tapati uspokajająco. - Więc zaufaj...
- Wtedy mieliśmy w ręku jeńca! - warknął Tapatik, choć postanowił przed chwilę nie odzywać się do nikogo. - A teraz jesteśmy kompletnie bezbronni! W statku, który należał do nich, może być pełno pułapek. Mamy tylko nasz stary miotacz laserowy. O! - zakrzyknął zupełnie jak Piastek. - Można by nim rozpruć ściany, wyjść i...
- ... i iść piechotą na Tapatię - wpadł mu w słowa Dziadek, który właśnie, pogwizdując, wiązał przed lustrem swą okropną (ale słynną) czerwoną chustkę w żółte grochy.
Tapatik zacisnął pięści i odwrócił się plecami do wszystkich, by ukryć łzy bezsilnej złości, które napłynęły mu do oczu. Bezsilność! Czy może być coś gorszego niż bezsilność? Nie móc nic, ale to nic zrobić! Zapewniam was, że jeżeli jest się Tapatikiem, szalonym, zuchwałym, uwielbiającym przebijać głową mury Tapatikiem, to doprawdy nic gorszego przydarzyć się nie może.
A tymczasem, jakby nie dość było kłopotów, robot kuchenny XL zastrajkował! Odmówił zarówno nakrywania do stołu, jak i podawania obiadu.
- Najpierw - powiedział z uporem - muszę dokładnie sprawdzić, ile mamy jedzenia. Bo nie wiadomo, jak długo będziemy musieli tutaj siedzieć.
- Coś podobnego! - zagrzmiał Dziadek, rozbawiony (i trochę zirytowany, bo wobec tej odmowy poczuł nagle, że jest głodny). -On nam się w tej podróży stanowczo za bardzo usamodzielnił! Słuchaj, XL - rzekł teraz już groźnie, bo kiszki zagrały mu marsza -od myślenia jestem ja!
- Od myślenia o jedzeniu jestem ja! - odciął hardo XL. Miedziany drucik na jego czole niebezpiecznie poczerwieniał.
Dziadek też poczerwieniał. Starcie wydawało się nieuniknione, gdy wtem ktoś zachichotał: wysokim, piskliwym chichotem, który wkrótce przeszedł w głośny, histeryczny śmiech. Wszyscy, włącznie z Dziadkiem i walczącym ze łzami bezsilności Tapatikiem, spojrzeli tam, skąd dobiegł, i zobaczyli Bimbla. Tak, to on śmiał się tak drażniąco i piskliwie, śmiał się i śmiał, podrygiwał (a jego luneta podrygiwała razem z nim).
Nikt nie przyłączył się do niego, choć śmiech na ogół bywa zaraźliwy: Bimbel wyglądał po prostu strasznie. Najstraszniejsze wrażenie sprawiało to, że jego oczy nie brały w tym wszystkim udziału, jakby w Bimblu śmiał się ktoś obcy. Jego twarz wykrzywiał grymas nie śmiechu, ale przerażenia.
- XL, szklankę wody, szybko! - powiedziała Babcia i XL posłusznie zaprzestał liczenia słoików i torebek, od którego to zajęcia poprzednio nie można było go oderwać.
Bimbel nie chciał wypić wody. Kręcił głową i śmiał się, śmiał, aż ciarki przechodziły od słuchania. Wreszcie Babcia znalazła sposób. Przytuliła kręcącą się niespokojnie głowę jedynaka Cioci Babili do piersi. Przytuliła bardzo mocno, a zarazem łagodnie i Bimbel powolutku, powoli, zaczął się uspokajać. Wypił wodę, dostał czkawki i dopiero wtedy Dziadek dał wyraz swemu długo powstrzymywanemu oburzeniu.
- Histerie urządzać w takim momencie! - warknął, z trudem powstrzymując chęć biegania po całej kabinie. - Kiedy być może oni nas podpatrują! XL! - huknął swym najbardziej tubalnym basem - proszę podawać obiad! Bez dyskusji!
Ostentacyjnie siadł za nie nakrytym jeszcze stołem i właśnie miał zamiar powiedzieć, że cokolwiek by dziś było przewidziane na główny posiłek dnia, to on, Dziadek Tik, z góry prosi o dokładkę, gdy nagle a niespodziewanie właz migolotu rozsunął się i do kabiny wkroczył Mandiabl Jot-Ha. We własnej osobie.
Za nim weszło jeszcze dwóch innych Mandiabli. Nikt jednak na nich nie patrzył. Wszyscy, naturalnie, patrzyli na Jot-Ha, a on, jarzącymi się czerwono oczami, wpatrywał się w... Bimbla! Nic nie mówił, tylko patrzył. Czkawka, która raz po raz wstrząsała jedynakiem Cioci Babili, ustała, jakby przestraszona. On sam zaś począł wtulać się w ciągle obejmującą go Babcię, wtulał się i wciskał, jakby pragnął zniknąć w jej wnętrzu, uciec przed straszliwym czerwonym blaskiem skierowanych prosto w jego twarz okularów jedynaka Wodza Juhu-oho-ho Dziesiątego.
W ciszy, w której słychać było tylko szybki, przerażony oddech Bimbla, Jot-Ha, przenosząc oczy na Babcię, tak oto przemówił:
- Przepraszam za przykrość, która was spotkała nie z mojej winy i w ogóle nie z naszej winy. Zamierzaliśmy i zamierzamy dotrzymać warunków umowy. Ale - szkła rozjarzone czerwonym blaskiem znowu skierowały się ku Bimblowi - na bazie RHZ do jej szefa nocą przyszedł pewien Tapatik i podając się za mojego wysłannika, przekonał go, że zawarłem z nim, jako przedstawicielem młodej generacji Tapatików, oddzielny traktat. Dlatego przygotowano tę zasadzkę. To Bimbel był owym pertraktującym z szefem Bazy RHZ Tapatikiem!
- Nie! - wrzasnął Bimbel, tupiąc nogami. - Nie! On kłamie! On mnie nigdy nie lubił! On to wszystko zrobił specjalnie, żeby mnie skompromitować! On kłamie, kłamie! Kła-mie!
Jot-Ha nic nie powiedział. Zrobił tylko krótki ruch głową w tył i jeden ze stojących za nim Mandiabli wysunął się naprzód. Trzymał w ręku coś, co wyglądało jak mały tranzystorowy telewizor. Jot-Ha znowu kiwnął głową. Mandiabl nacisnął klawisz i na ekranie ukazała się najpierw bardzo rozmazana, potem coraz wyraźniejsza sylwetka szefa bazy RHZ.
- Powtórz - rzekł spokojnie Jot-Ha.
Szef bazy RHZ zachybotał, rozmazał się na moment, a potem w jednej chwili stał się doskonale wyraźny, widoczny w każdym szczególe.
- Na bazie RHZ wylądował merolot z Tapatikami. Na pokładzie znajdowały się trzy osoby. Stary Tapatik, młody Tapatik i Tapati. Nocą młodszy Tapatik, ten z lunetą, przyszedł do mnie, i...
- Nieee! - zawył Bimbel głosem tak przeraźliwym, że ściany statku przebiegło drżenie. - To zmowa! On chce w was wmówić! On kłamie!
Jot-Ha milczał. Stał nieporuszony, spokojny, pełen godności. Czerwony blask rozjarzający jego szkła ustąpił miejsca złotym, ciepłym lśnieniom. Bo Jot-Ha patrzył na Babcię. A Babcia wyglądała w tej chwili bardzo staro. Niemal tak staro jak Kociuba, a przecież Kociuba miała z tysiąc lat, niektórzy utrzymywali nawet, że więcej.
- Czy mógłbyś - powiedział Dziadek zgaszonym głosem - odesłać tych swoich adiutantów?
Jot-Ha wykonał ledwo dostrzegalny ruch głową i obaj towarzyszący mu Mandiable natychmiast wyszli. A wtedy Dziadek zwrócił się do Bimbla.
- Jak mogłeś - zaczął nagle tym samym zgaszonym głosem.
- Co, jak mogłem?! - próbował jeszcze Bimbel. Jego oczy biegały po wszystkich twarzach jak spłoszone myszy. - Więc jemu wierzycie!? Jemu, nie mnie?!
- Tak, Bimbel, wierzymy jemu - powiedziała Babcia cicho i Bimbel naraz cały jak gdyby sflaczał. Jak przekłuty z nagła balon. Osunął się, już bez słowa, na ziemię.
- Tapatik, pomóż mi zanieść go na łóżko - rzekła Babcia. - I proszę was bardzo, was, a szczególnie ciebie, Tapatik, proszę, nie róbcie mu żadnych wymówek. Jeżeli zrobił coś takiego, to... - głos Babci lekko zadrżał. - Żeby to zrobić, musiał przeżyć coś bardzo strasznego, coś, z czego się po prostu rozchorował.
- Właśnie! - podchwyciła żywo Tapati. - On już podczas podróży po statek był jakiś taki, jakby chory właśnie. I potem ta gorączka po powrocie. On chyba, w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi!
- Chory, nie chory - zaczął Dziadek unosząc fajkę w górę jak do ciosu.
- Tiku - przerwała Babcia cicho, ale takim tonem, że Dziadek schylił głowę jak skarcony chłopiec. - Teraz powinien wyzdrowieć. I pozwól, że to ja będę z nim rozmawiała. A poza tym, zdaje się, że mieliście ochotę zjeść obiad. No i trzeba zatankować paliwo, i przygotować statek do dalszej drogi.
Co powiedziawszy, przeniosła Bimbla (przy pomocy Tapatika) na stojącą w Miłym Kąciku kanapkę. Położyli go tam, Babcia zasunęła zasłony odgradzające Kącik od reszty kabiny i poszła do łazienki, gdzie znajdowała się apteczka, żeby, według jej tylko znanej recepty, przygotować lekarstwo. Jedynak Cioci Babili wypił je nieświadom tego, że coś pije, w ogóle nieświadom niczego. Zasnął, a Babcia siadła przy nim na kanapce i tak siedziała długo.
Bimbel spał niespokojnie, rzucał się jak pstrąg w strumieniu, zgrzytał zębami i - mówił. Tak, od czasu do czasu wyrzucał z siebie przez sen szybkie, urywane zdania. Uważnie słuchająca Babcia bez trudu odtworzyła sobie przebieg wydarzeń, które doprowadziły Bimbla do tego, że postąpił tak, jak postąpił. Miała jak na dłoni wszystko: jego zauroczenie jedynakiem wodza Juhu-oho-ho Dziesiątego, szaloną nadzieję na cudowne, niezwykłe porozumienie z kimś, kogo uważał za podobnego do siebie i - straszliwą gorycz brutalnego odtrącenia.
- Ja poszedłem do niego... Ja poszedłem, a on... mnie wyśmiał. On się ze mnie śmiał, ja bym nigdy, ja... on mi powiedział, żebym... żebym się od niego odczepił! On... ja... - szeptał Bimbel kręcąc rozgorączkowaną głową we wszystkie strony (jakby w ten sposób próbował zrzucić z siebie koszmar nie tylko senny) i nagle - otworzył oczy, zupełnie przytomne. - Babciu -powiedział bardzo wyraźnie. - Ja nie zdradziłem. Wiedziałem, że Dziadek zawsze sobie poradzi z Mandiablami. Ja chciałem się zemścić na Jot-Ha. Byłem pewien, że... nigdy mu nie uwierzycie, bo to jednak Mandiabl, że uwierzycie mnie, bo choć jestem Bimblem, to też jestem z Tapatii, i że on - głos Bimbla nagle zachybotał jak płomyk świecy na wietrze - i że on będzie na zawsze przez was odtrącony, jak mnie odtrącił - dokończył z widocznym wysiłkiem i znów przymknął oczy. - Babciu, ja go kochałem. Ale już nigdy nie będę kochał nikogo oprócz mojej Mamy - powiedział jeszcze i zapadł w sen, tym razem cichy, spokojny, uzdrawiający.
Babcia okryła Bimbla troskliwie i - nie, nie od razu odeszła, jeszcze przez chwilę siedziała wsłuchana w jego uspokajający się oddech. W jej oczach, wpatrzonych w śpiącego, było bezmierne współczucie. Pokiwała głową, gestem znużenia przetarła czoło i wyszła z kącika starannie zasuwając za sobą zasłony.
- To była moja wina, Tiku - powiedziała, uprzedzając niecierpliwe pytania Dziadka. - Zajęłam się Jot-Ha, przygotowaniami do wyjazdu i za mało uwagi poświęcałam Bimblowi. A przecież widziałam, że dzieje się z nim coś niedobrego. Coś, co wykracza poza jego zwykłe kaprysy i złośliwości. Pozostawiliśmy go samego z czymś, z czym nie potrafił się uporać, bo nigdy do tej pory nie kochał nikogo. A może wystarczyłaby jedna rozmowa...
- Jakby nie zrobił tego, to zrobiłby co innego! - mruknął Dziadek zgryźliwie. - On już taki jest. Był Bimblem, jest Bimblem i Bimblem pozostanie! Nie chciałem go zabierać z nami i nie moja wina, że poleciał na gapę! Będę bardzo szczęśliwy, jak go wreszcie całego i zdrowego oddamy jego Mamie. Trzeba być jego Mamą, by go znieść, ja jego Mamą nie jestem. I nigdy nie będę! - dodał, tocząc wokół wzrokiem tak groźnym, jakby przypuszczał, że ktoś miał co do tego niezaprzeczalnego wszak faktu wątpliwości. - A w ogóle najważniejsze jest to, że miałem rację! Nie uwierzyłem, że jesteśmy uwięzieni, i nie byliśmy! Żaden Mandiabl, że tak powiem, sam z siebie nie wystąpi przeciw nam. Prawda, Jot-Ha?
- Nie tylko przeciw wam. Przeciw nikomu - powiedział Jot-Ha i w szkłach jego dużych, kwadratowych okularów zamigotał uśmiech.
Dobrze jest podróżować po świecie i po wszechświecie, przeżywać groźne i piękne przygody, zdobywać nowych przyjaciół. O tak, bardzo dobrze! Czy byłoby jednak aż tak dobrze, gdyby nie miało się przez cały czas pewności, że gdzieś daleko, za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siedmioma rzekami jest dom, do którego można wrócić? Chyba nie! I nic doprawdy nie da się porównać z tym cudownym, niezwykłym uczuciem: zapierającą dech radością, która ogarnia nas w momencie, gdy długa, długa nieobecność dobiega kresu. Można wtedy zapomnieć dosłownie o wszystkim, o wszystkim, co nie jest tym jednym jedynym punktem, którego wypatrują stęsknione oczy. Nawet o goryczy pożegnań...
To uczucie, zapierająca dech radość powrotu, najpóźniej ogarnęło Tapati, ona bowiem najdłużej przeżywała smutek ostatniego w wielkiej wyprawie Tapatików pożegnania, pożegnania z Jot-Ha, z którym jak to było umówione, rozstali się na granicy dzielącej obie sąsiadujące ze sobą, niegdyś wrogie Galaktyki. Od razu też przypomniały jej się inne pożegnania, a zwłaszcza tamto najbardziej bolesne... zobaczyła znowu ogromny, zapłakany tłum na Jodłowej Polanie, a wśród tego tłumu uniesioną, jakby wyłącznie ku niej (choć nie mógł jej widzieć), płową głowę Piastka, usłyszała jego głos, zdławiony rozpaczą: ,,Ja... ja przylecę", i serce jej po brzegi wypełnił dojmujący żal. Siedziała z twarzą wtuloną w puchowe futerko swego ukochanego Złotego Misia, zaciskała mocno powieki piekące od łez, a chętnie, gdyby to było możliwe, zacisnęłaby i uszy, żeby nie słyszeć rozbrzmiewających w całej kabinie okrzyków Tapatika, który biegał od jednego iluminatora do drugiego, rozpoznając w istnym szale radości znajome okolice.
- Mgławica Radiolarii Dziadku, już Mgławica Radiolarii O, Śpiewające Meteoryty! Czerwony Karzeł. Krokusowe Skały! Księżyc Pierwszy! Księżyc Drugi! Patrzcie, Księżyc Drugi!!!
- Księżyc Drugi? - Tapati nagle ocknęła się, oprzytomniała. -Księżyc Drugi! Oj, to my już dolatujemy! - pomyślała i wtedy (dopiero wtedy) i ją zagarnęła radość zapierająca dech, szalona. Rozpłaszczając nos na szybie iluminatora spojrzała w dół, a tam w dole pęczniała, rosła niby czasza gigantycznego spadochronu...
- To ona! Tapatia - powiedział ochryple Dziadek.
- Tapatia! To nasza Tapatia! - krzyknęli razem Tapatik i Bimbel.
- Jest błękitna! Jak Ziemia... - szepnęła marzycielsko Tapati i roześmiała się w głos ze szczęścia.
1 * Zagrożone Iziki ratują najpierw pokarm, a potem siebie.
2 Bolid - rodzaj „gwiazdy spadającej", meteor o znacznych rozmiarach
3 Meteomiotacz - groźna broń meteorologiczna