32 Białe noce

1

- Zawsze jesteś taka samotna - powiedział. Te słowa śpiewały, były takie ciepłe. Współczucie w jego oczach nie pozostawiało miejsca na fałsz. Lina potrafiła to wychwycić. Spotkała się z taką ilością współ­czucia, która zdołałaby wypełnić beczkę na śledzie. Naj­częściej miało ono gorzki, nieprzyjemny posmak.

Wspięła się na skały. Właściwie nie miała na to cza­su. Nigdy nie miała czasu. Wiosna jednak kusiła, po­ruszała wszystkie zmysły i Lina wyjątkowo posłucha­ła tego głosu w sobie. Olai bawił się z innymi dziećmi. Bardzo trudno było zapędzić chłopca do łóżka o tej porze roku, kiedy nawet wieczorem świeciło słońce. Wszystko skąpane było w świetle i szaleństwie, dlacze­góż więc i ona nie mogła pozwolić sobie na odrobinę beztroski? Nie włóczyła się przecież od drzwi do drzwi, szukając towarzystwa ludzi w jej wieku, nie wa­łęsała się z rybakami, przybywającymi nie wiadomo skąd ze świata. Chodziła za to w góry. Chyba nie mog­ło być w tym nic aż tak złego, chyba nie stawała się przez to gorszym człowiekiem?

- Przedtem też byłaś sama - ciągnął, sadowiąc się obok.

Miał z tego miejsca widok na stały ląd, na błękit­ny pas morza pomiędzy wyspą a lądem. Stamtąd wła­śnie przyszedł zaledwie przed kilkoma dniami.

- Ale teraz masz samotność również w oczach - mówił dalej.

Lina milczała, lecz on nie potraktował tego jako niechęci z jej strony. Na razie jego słowa nie doma­gały się odpowiedzi. Jego słowa nie nawykły do cho­dzenia stadami.

- A czy to źle, kiedy ktoś ma samotność w oczach? - spytała Lina bez śmiechu w głosie.

Żadne z nich nie było w nastroju do żartów.

- Kiedy człowiek jest tak młody jak ty - odparł - i ma w oczach samotność, to jego oczy robią się stare. Tak być nie może. Powinnaś kogoś do siebie dopuścić.

Z kim on mógł rozmawiać? No cóż, to zresztą wszystko jedno. Jej historia pozostawała taka sama, bez względu na to, kto ją opowiadał. A jeśli ktoś chciał się dowiedzieć czegoś nowego, no to się dowiadywał. Nikt nie musiał nikogo szczególnie wypytywać, by poznać historię Liny. To była taka historia, którą się po prostu opowiada. Bez względu na to, czy ktoś pyta, czy nie.

- Nie mam kogo - odparła. Bardzo zwięźle. W jej przekonaniu tak wyglądała prawda.

- Rosjanin strasznie dużo tu nabudował. Nie patrzył w stronę, gdzie rosyjscy rybacy postawi­li swoje szopy. Były to zresztą bardziej domy niż szopy.

A więc on wiedział. Cóż, czego innego mogła się spo­dziewać? Że ludzie będą milczeć? Dla jej dobrać. Być może nawet tak się działo w wypadku naprawdę ob­cych przybyszów. Ale on przecież nie był obcy. Przy­bywał tu każdego lata, odkąd Lina sięgała pamięcią. Przeprawiał się przez cieśninę, niosąc w węzełku na plecach długie, jasne wieczory. Lina w dzieciństwie wie­rzyła, że to właśnie on przynosi lato. Tak mówili dorośli, a ona nigdy nie dostrzegła błysku w ich oczach. Nigdy nie widziała, że kąciki ich ust odrobinę unoszą się w górę, kiedy mówili: „Lato przynosi Niillas. Nie­sie je w swojej sakwie i wypuszcza, gdy już wszystkie renifery bezpiecznie przeprawią się na drugą stronę...”

Lina przychodziła w to miejsce również jako dziewczynka. Patrzyła na cieśninę z szacunkiem prze­mieszanym ze strachem, który tkwił w jej piersi ni­czym ciężka gruda. Śmiertelnie się bała, że tyle reni­ferów zniknie w morzu i Niillas nie wypuści lata.

Widziała, jak morze pochłania więcej zwierząt, niż potrafiła zliczyć. Truchła zapełniłyby wszystkie sto­jaki do suszenia ryb, gdyby je tam powiesić. Tak wła­śnie sobie to wyobrażała. Stała i wykręcała palce, wie­rząc, że Niillas potrafi zatrzymać dla nich lato.

- Nie byłoby jak chodzić, gdyby wszyscy, którzy tu przybywają, ot, tak by tutaj zostawali. Ciekawe, czy odchodząc stąd na dobre, zabierają ze sobą torf?

Lina nie bardzo rozumiała, o co mu chodzi. Często mówił rzeczy, które potrafiła pojąć dopiero wiele lat później. Jego słowa pozostawały w niej, zawieszone gdzieś w jakimś miejscu, i musiały skruszeć, tak jak su­szona ryba. Akurat tego dnia, kiedy zaczynała je rozu­mieć, Niillasa mogło wcale przy tym nie być. Lina sama dobrze wiedziała, która z ryb już się nadaje do jedzenia.

- Pewnie już ci o tym opowiedzieli - odezwała się, rozcierając plamę na spódnicy, która zamiast zniknąć, robiła się coraz większa. - On nie wróci. Na pewno nie wróci ze względu na mnie. Mimo wszystko nic dla niego nie znaczę. Jego żona od niego uciekła. O tym nikt tu na wyspie nie wie. Nikomu tego nie mówiłam.

Popatrzyła Niillasowi w oczy. Upewniła się, że on zatrzyma tę wiadomość dla siebie. Że jej tajemnica jest przy nim bezpieczna. Wiedziała przecież, że Niillas nosi w sobie więcej ludzkich tajemnic aniżeli ja­kikolwiek inny znany jej człowiek. Był osobą, której ludzie się zwierzali.

- Ona wróciła - podjęła dziewczyna. - A wówczas Lina w Norwegii przestała się już całkiem liczyć. Oleg więcej już jej nie potrzebował. Wszyscy wiedzą, że on mnie rzucił. Ale nikomu nie przyznałam się, dlaczego tak się stało.

- Nic byś nie straciła, mówiąc o tym - stwierdził Niillas.

Lina wzruszyła ramionami. Niillas miał oczy jak wiosenne niebo, pełne rozmaitych odcieni, równie zmienne. Przede wszystkim jednak były jaśniejąco nie­bieskie. Wszystkie rodzaje oczu uważała za piękne, by­le tylko nie przypominały ciemnych oczu Olega...

- On jest ojcem mojego dziecka - powiedziała. - To znaczy dzieci... Młodsza umarła. Może to i lepiej, skoro i tak zostałam sama...

- Nie jesteś teraz za surowa? Lina kiwnęła głową.

- A czy nie tak właśnie trzeba? - spytała.

- Nie wiem - odparł. - Często się nad tym zasta­nawiałem, Lino, lecz nie znalazłem odpowiedzi, któ­rą mógłbym nazwać właściwą, jedyną właściwą...

- Przyprowadziłeś w tym roku ze sobą żonę, Niillasie? - spytała Lina.

Myśl o synku wciąż sprawiała ból. Bolała też świa­domość, że Oleg już nie przyjedzie. Takie rozgory­czenie mogło być niebezpieczne jak bagno.

Niillas roześmiał się. Ten śmiech przynosił ze sobą letni wiatr, a wokół jego oczu tkał delikatną pajęczynę.

- Niillas, nie żeniąc się, wyświadcza kobietom przysługę - odparł. - Tacy jak ja nie powinni brać so­bie żony. Jestem wolnym ptakiem. Takim, który mu­si mieć dla siebie równiny i wody, czuć wiatr pod skrzydłami. Muszę swobodnie uderzać skrzydłami w powietrzu, a moja jurta wcale nie staje się bardziej pusta przez to, że nie mam kobiety, która mogłaby ją wypełnić. Ten, kto źle się czuje we własnym towa­rzystwie, być może musi otaczać się ludźmi, by nie słyszeć skargi własnych myśli. A ja, będąc sam, czu­ję, że jestem w dobrym towarzystwie...

Niillas uśmiechnął się lekko. Śmiał się z siebie.

- Nie, i w tym roku nie przywiozłem żony. Zapo­minam, o co ludzie pytają. W moim wieku odpowie­dzi bywają długie. Zwłaszcza jeśli osoba, która pyta, nie potrafi słuchać tak cierpliwie jak ty. Zapominam, że ludzie nie chcą długich odpowiedzi.

- Ja chcę - zapewniła Lina. Wcześniej nikt nigdy jej nie mówił, że potrafi słuchać.

Ludzie co najwyżej przyznawali, że potrafi zadbać o dom, poza tym jednak niewiele rzeczy potrafiła, a przy­najmniej o tym nie wiedziała. Niekiedy zdarzało się, że ludzie śmiali się z tego, co mówiła, i nie był to wcale przy­jemny śmiech. Śmiali się tak, że jej sprawiało to ból. Li­na przypuszczała, że Niillas nie potrafi się tak śmiać. On nie miał w sobie takiego śmiechu, ale też i nie był jak in­ni. On chyba rzeczywiście był wolnym ptakiem.

- Dużo masz reniferów? - spytała, bo naprawdę chciała to wiedzieć.

Niillas nie posiadał nic innego, a przynajmniej ona nic o tym nie wiedziała. Wszyscy ludzie osądzali innych po tym, co tamci mają. Oleg zadbał o nią, na swój sposób. Ani jej, ani dziecku niczego nie brakowało. Nie zaliczała się wcale do najuboższych na wyspie, a mimo to nikt tak naprawdę się z nią nie liczył. Najwidoczniej do tego, co posiadała, przykładało się inną miarę.

- Wystarczająco - odparł Niillas. - Trudno je policzyć. Mam duże stado. Znam te renifery, wycinam im swój znak na uszach. Naznaczyłem każde zwierzę, o którym mówię, że jest moje. Nie ma ich aż tyle, żebym nie mógł sobie z nimi poradzić, ale też i nie tak mało, żebym się rozleniwił. Mam ich akurat tyle, ile trzeba.

Lina nie potrafiła go zrozumieć.

Siedział w skórzanej kurcie, znoszonej tak, że aż pociemniałej na brąz, wytartej do połysku na łok­ciach. Nosił skórzane spodnie o jeszcze ciemniejszym odcieniu. Taśmy od kumagów tak spłowiały, że już nikt nie odgadłby, jaka była ich pierwotna barwa. Miał brunatne, naznaczone bruzdami dłonie, czarne obwódki pod paznokciami, a włosy czesał mu wiatr. I był przy tym tak bezwstydnie zadowolony, że Lina miała ochotę go spytać, jakąż to kryje w sobie tajem­nicę, dającą mu tyle spokoju, takie poczucie bezpie­czeństwa i tę jego wielkość.

Nie spytała jednak. Takie słowa w chatach ryba­ków nazwano by po prostu głupimi. Niillas może i różnił się od nich, lecz mimo wszystko nie spytała.

- Nie powinnaś chodzić sama - powtórzył Niillas. - W zeszłym roku byłaś taka szczęśliwa.

- Nie musisz się o mnie martwić! - odparła, cicho się śmiejąc.

Nie co dzień się zdarzało, że ktoś się o nią troszczył, niepokoił się o nią. Nieco ją to krępowało. Poza tym zapewne ludzie uważali, że wiedziała przecież, na co się decyduje. I pewnie poszeptywali między sobą, że musi teraz spać w tym łóżku, które sobie pościeliła.

W jego oczach coś błysnęło niczym w stojącej wodzie, kiedy słońce przedziera się przez chmury i pozwala, by kilka promyków zboczyło gdzieś na manowce. Nawet jej matka nie miała tak łagodnej twarzy jak Niillas. Po­wszedni dzień żon rybaków wypełniony był znojem, który sprawiał, że rysy twarzy napinały się surowością.

- Niillas martwi się dokładnie o to, o co chce - uśmiechnął się. - A ciebie znam, odkąd byłaś małą dziewczynką, Lino. Na ogół czekałaś tu na górze, kie­dy przybywaliśmy z reniferami, pamiętasz? Przypo­minam sobie te twoje białe włosy pomiędzy czarną skałą a niebem. Musiałem cię widywać, nim jeszcze zacząłem czuć się tutaj jak u siebie. Należałaś do te­go miejsca, w pewnym sensie przynosiłaś mi szczę­ście. Jesteś moim amuletem, który zapewni dobre la­to, Lino. Nic więc dziwnego, że się martwię, kiedy ta, która przynosi mi szczęście, ma w oczach noc. Wszę­dzie teraz jest tak jasno, Lino. Powinnaś wpuścić słońce również do swoich oczu.

Ta Lina, którą była, zanim spotkała Olega, rozpła­kałaby się na takie słowa. Dzisiejsza Lina natomiast nauczyła się zaciskać zęby. Pewnie, że coś wezbrało w jej sercu, lecz nie na tyle, by w oczach pojawiła się wilgoć. A nad ustami umiała tak zapanować, żeby Niillas nie usłyszał, jak bardzo jest wzruszona.

- Pewnie na wszystko znajdzie się rada - rzekła wreszcie.

Takie powiedzenia wyrażały reguły, według któ­rych się żyło, odkąd potrafiła sięgnąć pamięcią. Ludzie nie zasiadali po to, żeby się nad sobą użalać. Nie mogli. Musieli starać się, jak tylko potrafili najlepiej. I rzeczywiście na ogół znajdowała się rada, gniewne supły w końcu zwykle puszczały. Nic nie okazywało się aż tak złe, jak się z początku wydawało.

- Rosjanie zostaną pewnie na czas wiosennych i let­nich połowów.

Kiwnęła głową. Nie miała zbytniej ochoty o nich rozmawiać, lecz ten temat wydawał się mniej niebez­pieczny. Odrobinę mniej bolesny.

- Gdyby było inaczej, nie potrzebowaliby tych szop - odparła Lina, a w jej słowach kryło się kilka nieprzyjem­nych, piekących kropel goryczy. - Niektórzy zostają nawet przez zimę, mieszkają tu na stałe. Pracują dla nie­go, dla Olega. I dla Jewgienija Bykowa. Oni się tym zaj­mują we dwóch. Byków ma tylko jedną rękę.

Spojrzenie Liny błądziło, skierowało się ku morzu, ku odległemu pasmu pomiędzy niebem a morzem, bę­dącemu jak gdyby nicością. Najbliższą nicością, jaką dało się zobaczyć. Wyczuć ją potrafiła, przez cały czas.

- Zawsze wydawało mi się to trochę okropne, nigdy nie umiałam zrozumieć, jak jego żona to znosi. Jak można żyć z jednorękim człowiekiem? Jak z nim spać...

Zawstydziła się, zaczerwieniła lekko. Ze też tak rozpuściła język! O takich rzeczach można rozma­wiać z innymi kobietami, lecz nie z mężczyzną. Co też on sobie o niej pomyśli!

- Okazało się, że ona jest Norweżką - ciągnęła w pośpiechu, niewyraźnie. - Ta jego żona...

Lepiej jak najwięcej mówić o czymś zupełnie in­nym, tak żeby Niillas zapomniał o tych głupstwach, które wcześniej się jej wymknęły.

- To takie dziwne - ciągnęła, myśląc o zimie, spę­dzonej w Rosji.

Wciąż boleśnie wspominała tamten czas. Jedynie z Olegiem czuła się dobrze, lecz wszystkiego innego, co tam było, nienawidziła. Wszystko było takie obce i przeciwko niej. Zimowe chłody w ojczystych stro­nach to jedno, a mróz nad Morzem Białym to zupeł­nie coś innego. Tam cały świat był zamrożony.

- Ona sama o tym nie pamiętała. Mówili, że ude­rzyła się kiedyś w głowę i straciła pamięć. Sama o tym nie wiedziała, dopóki nie zaczęła rozmawiać ze mną po norwesku. To najdziwniejsza historia, z jaką kie­dykolwiek się zetknęłam!

Lina pokręciła głową, na moment zapominając o sobie.

- Nie przypuszczałem, że w Rosji są kobiety z Norwegii - powiedział Niillas. Słuchał Liny z uwa­gą. Naprawdę słuchał jej opowieści.

- Ona była Norweżką - zapewniła Lina. - A przy­najmniej stąd pochodziła. Musiała uciekać - uśmiechnęła się, zerkając przez ramię, bardziej dla­tego, że taki gest należał do tej historii, niż dlatego, że się bała, iż ktoś jeszcze ją usłyszy. - Mówili, że by­ła skazana na stos w twierdzy Vardo i że ocalili ją przed śmiercią. Zabrali ją stamtąd i popłynęli prosto na wschód. Bóg jeden wie, jak to zrobili. Miała okropne blizny na ciele, takie, jakich być może rze­czywiście można się nabawić w twierdzy Vardo.

I może trochę była czarownicą. Znała się na rośli­nach, potrafiła zatrzymywać krew... No i wyglądała jak wiedźma...

- Ja też się znam na roślinach - stwierdził Niillas. - Może i ja potrafię zatrzymywać krew. Nazwałabyś mnie czarownikiem? Pokręciła głową.

- Nigdy!

- Widzisz, a w Vardo palili również takich jak ja - powiedział cicho. - Sława tego miejsca niesie się da­leko, Lino. Wśród ludzi, których naznaczyli piętnem czarowników, byli również mężczyźni. Wielu z mo­jego ludu. Niektórych z nich znałem. Sporo czasu już upłynęło, odkąd zapłonęły ostatnie stosy, i chwała za to. Wielu niewinnych zginęło w płomieniach.

- W każdym razie Raija uszła z życiem.

- Raija?

Smakował to imię. Dźwięki sprawiły, że coś za­dzwoniło mu w głowie. Nie potrafił jednak unieść w pamięci odpowiednich kamieni, a to imię na pew­no kryło się pod którymś z nich. Odnajdzie je póź­niej, jeśli tylko na dobre w nim utkwiło.

- Ona nie może być Norweżką, skoro nosi imię Raija - stwierdził z mocą. - Musi być Finką. Nikt z nas się tak nie nazywa. To fińskie imię.

- Ale ona mówi po norwesku!

Niillas wzruszył ramionami, zastanawiając się, dla­czego jakaś nieznajoma kobieta, przebywająca gdzieś daleko w Rosji, tak bardzo potrafi wypełnić mu myśli.

- Nad fiordy przybyło wielu Finów. Pojawili się również na płaskowyżach. Niedługo dotrą i tutaj. I to nie tylko ci poszukujący łowisk, lecz całe rodziny, które chcą uciec od nędzy, od chleba z kory.

- Jak ty dużo wiesz - westchnęła Lina.

- Po prostu słucham - odparł Niillas. - Podobnie jak ty, ja również potrafię słuchać. I daleko wędruję.

I ty byś wiele wiedziała, Lino, gdybyś miała stado re­nów, za którymi trzeba wędrować.

- Kobiety nie podróżują - stwierdziła Lina.

- Owszem, nasze kobiety podróżują.

Nie rozmawiali więcej o Raiji. Ani też o Olegu i ro­syjskich rybakach. Lina nie była do końca pewna, o czym rozmawiali. Nie wiedziała, do czego zmierza Niillas, ani nawet czy cokolwiek chce osiągnąć swo­imi słowami. One jednak utkwiły w jej umyśle, ogrze­wały ją i z jakiegoś dziwnego powodu obawiała się trochę tego, co mogą w niej wywołać. Nie chciała, aby cokolwiek się stało. Chciała nauczyć się żyć z tym, co miała. Żyć tak jak teraz. To była jej przyszłość. Słowa Niillasa nie powinny niczego w tym zmieniać.

- No cóż, muszę wracać do swoich zajęć - oświad­czył, wstając.

Ciało miał sprężyste, to się wprost rzucało w oczy. Mógł być rówieśnikiem ojca Liny, a najwyżej trochę młodszy. Nigdy chyba tego nie zrozumie do końca. Ojciec przecież był starym człowiekiem.

Niillas natomiast był właściwie bez wieku. Poru­szał się jak młody chłopak. W jego ruchach nie do­strzegała żadnego wysiłku. Lina zastanawiała się, czy ona także będzie mogła uniknąć starości. Przygląda­ła się kobietom ze swego otoczenia, patrzyła, jak się starzeją, i to ją przerażało. Już teraz czuła, że urodzi­ła dwoje dzieci. Porody zostawiły ślady w jej talii i biodrach. Dłonie też zaczynały przypominać ręce starszych kobiet, podobnie jak twarz, której czasami miała okazję przyjrzeć się przez chwilę w stojącej wo­dzie. Lusterko, które dostała od Olega, stłukła.

- Może się jeszcze zobaczymy - rzucił Niillas lekko.

Wiatr rozwiał mu grzywkę, lecz nie zdołał zetrzeć zmarszczek z czoła, świadczących o tym, że Niillas żył.

Czy ona mogła powiedzieć, że żyła? Lina nie była już tego pewna. Gdzieś w piersi ją zakłuło.

- Może. - To jedno jej słowo było echem jego słów.

Może.

Nie było to słowo obiecujące, że wyrosną z niego kwiaty, ale Lina je zachowała. Ukryła je z taką samą miłością, z jaką chowa się ziarno na siew. Osłoniła je i pielęgnowała.

Sama była ziemią, w którą padło.

Wtedy jeszcze tego nie rozumiała. Nie umiała so­bie tego ani wyobrazić, ani zapragnąć. Po prostu cho­wała jego słowa, tak jak pielęgnowała tyle słów, któ­re wypowiadał wcześniej. Przez całe życie Niillas przynosił jej lato, a ona jemu przynosiła szczęście.

Lekko stawiając stopy obute w kumagi, zszedł ze skały i zniknął. Kiedy się wiedziało, gdzie postawić nogę, wcale nie było aż tak stromo. Niillas miał wry­tą w stopy również tę krainę. Biegał tutaj jako dzie­ciak, jako młody chłopiec i jako dorosły.

Lina nie chciała nazywać go starym, lecz to jedno słowo, które wydawało się wobec niego obraźliwe, stale odzywało się w niej szeptem. Nie chciała go po­wtarzać nawet w myślach.

Popatrzyła za nim dopiero wtedy, gdy oddalił się na tyle, że ledwie dało się dostrzec jego postać, na wypa­dek, gdyby przyszło mu do głowy zerknąć przez ramię.

Wówczas i ona niewiele już widziała, lecz w jakiś niezwykły sposób wystarczała jej świadomość, że to on. Ze widzi go, jak biegnie tam, dokąd zmierza, prawdopodobnie do stada. Zapewne w ogóle nie powinien był go zostawiać, ale tego Lina nie wiedziała dobrze. Nie wiedziała tylu rzeczy.

Nigdy nie zadała sobie trudu, żeby lepiej poznać Lapończyków. Pojawiali się tu ze swoimi reniferami, a potem odchodzili. Przynosili ze sobą życie, głosy, szczekanie psów i inny język. Taki, który w jej uszach był tylko pustymi dźwiękami.

Nie czuła potrzeby dowiedzenia się o nich czego­kolwiek. Oni byli inni.

Z niektórymi rozmawiała. Z dziećmi, kiedy sama jeszcze była dzieckiem. Mówili różnymi językami, lecz mimo wszystko wspólna zabawa była możliwa. Równie wciągająca dla obu stron. Później rozmawia­ła głównie z Niillasem.

W domu spojrzenia, jakie jej posyłano, nabierały na­gle ostrości, jeśli wdała się w rozmowę z lapońskim chłopcem w jej wieku. Z czasem zrozumiała, dlaczego tak się dzieje, i zaczęła ich unikać. Dziewczęta przybywają­ce wraz z ich grupą nigdy nie szukały towarzystwa ró­wieśniczek z wioski. Trzymały się raczej blisko jurt. Wy­glądało na to, że mają dość swojej roboty. Liny nigdy nie obchodziło, żeby dowiedzieć się, jak to naprawdę jest.

Niillas był dozwolony i niegroźny. Na tyle stary, że nie sądzono, iż będzie się uganiał za dziewczętami.

Rozmawiała z Niillasem w każde lato, odkąd się­gała pamięcią. Wiedziała jednak niezwykle mało o tym, jak naprawdę wygląda jego życie.

Lina nagle się zawstydziła. Chyba nieczęsto miała ochotę rozmawiać o nim. Mówiła głównie o sobie, a Niillas słuchał. Pod wieloma względami znał ją o wiele lepiej aniżeli jej rodzice.

Może.

Poczuła, że teraz chciałaby dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Poznać go. Ta chęć zrodziła się z za­wstydzenia. Nie chciała już dłużej myśleć tylko i wy­łącznie o sobie.

Jej śmiech nie unosił się tak wysoko. Spadał w dół ze skały pod jej stopami, leciał w przepaść. Z Liny nie zostało już wystarczająco dużo, by zajmować tym myśli. Rzuciła to wraz ze śmiechem w morze.

Kiedy się zorientowała, że stoi zapatrzona na wschód, odwróciła się. Miała świadomość, jak daleko jest do Archangielska. Już tam była. Pojechała tam.

Jej śmiech tam nie pofrunie.

Już nigdy więcej.

Lina starannie otrzepała ze spódnicy źdźbła trawy i wrzosu, z natury była bardzo porządna. Dobrze ją wychowano. I to, że później nie potrafiła się lepiej upilnować, na pewno nie wynikało ze złego wycho­wania. Takie myśli przelatywały jej przez głowę. Sły­szała je dostatecznie często.

Niillasa nie było już widać. Pewnie zniknął za któ­rymś z licznych niewielkich wzgórz, odnalazł własne stado. Dołączył do swojej grupy. Nic o nich nie wie­działa. Nie miała nawet pewności, gdzie rozbili swo­je namioty. Wiedziała, że przybyli, lecz nie próbowa­ła nawet wypatrywać słupów dymu na niebie, szarych zmarszczek na tle letniego błękitu, jedwabnych sznurków w różowiejącej nocy.

Zapewne były tam, gdzie co roku.

Lina zebrała spódnicę i zaczęła schodzić w dół krę­tą ścieżką, niemalże niemożliwą do odnalezienia dla człowieka, który nie dorastał na tych skałach. Dużo czasu już upłynęło, odkąd ktoś się o nią bał. Bardzo dużo, odkąd ktokolwiek zabraniał jej wspinania się na skały. Może trochę za tym tęskniła. Może.

- Nie wspinasz się chyba na skały po to, żeby wy­patrywać Rosjanina?

A więc takie mieli o niej zdanie.

Lina napotkała spojrzenie brata. Dzień wcześniej zaciął się w rękę, podczas patroszenia ryb niemal przerżnął dłoń na pół. Opatrunek wciąż jaśniał czer­wienią, ale brat i tak zapewne nie potrafił utrzymać się z dala od roboty.

- Nic mnie nie obchodzą Rosjanie - odparła ze zło­ścią, ale w piersi zakłuło ją mocno, że brat tak mało ją zna. Przecież dorastali w tej samej izbie, a mimo to nic o niej nie wiedział. - Nie jestem dzieckiem, Samu­elu, zapamiętaj to sobie! Mam swoje życie. Robię to, co mi się podoba. Niepotrzebny mi brat, który musi mnie strzec. Zresztą i tak byłoby na to za późno...

Samuel zachichotał. Może nie miał pewności, czy siostra żartuje, czy też naprawdę jest zła. Lina wyros­ła, oddaliła się od domu. Wyrosła na osobę, której nie mogli już być pewni.

- Możesz tak sobie gadać - zaśmiał się. - Ale baby nie mają czego szukać w górach. Dość już się tam na­chodziłaś jako dziewczynka.

- Rozmawiałam z Niillasem - powiedziała.

- Z tą starą skórą? To on jeszcze żyje? Lina popatrzyła na brata. Samuel miał dwadzieścia trzy lata, a i na jego twarzy rysowało się kilka bruzd. Wichry na morzu miały pazury. Tutaj nie mógł skła­mać o swoim wieku. Tu nie było żadnych tajemnic.

Zdaniem Liny, Niillas wyglądał równie młodo jak Samuel.

- Niillas nie ma wieku - stwierdziła, nie czując na­wet, jaka w jej glosie brzmi łagodność. Nie zoriento­wała się, że się uśmiecha, że spojrzenie rozsiewa zło­ty, słoneczny blask.

- W każdym razie jest na tyle stary, że nie chce go żadna baba! - stwierdził Samuel bezlitośnie. - Sam musi sobie ogrzewać skóry, biedny staruch!

Brat Liny nie przestawał się śmiać.

- Przynajmniej jego nie musimy się wystrzegać z uwagi na ciebie, siostrzyczko! Powinniśmy byli zacho­wać większą czujność, jeśli chodzi o tego Rosjanina, ale kto, u wszystkich diabłów, mógł podejrzewać, że on jest żonaty? Niillasa możesz sobie zatrzymać. Jedyną laską, jaką umie się posługiwać, jest kij pasterski!

Jego śmiech zalepiał jej uszy.

- Zawsze musisz mieć taką niewyparzoną gębę?

Lina odwróciła się do brata plecami, żeby nie za­uważył jej pałających policzków. Nikomu nie wolno tak mówić o Niillasie!

Nie mogła mu o tym opowiedzieć! Nie mogła po­patrzeć mu w oczy i wyznać wszystkiego... Olai, musi znaleźć Olaia...

No i Niillas mówił, że może jeszcze się zobaczą. Może.

2

Linie z Soreya nie zawsze wszystko układało się ła­two. Z początku nie wyróżniała się niczym szczegól­nym, żyła jak wiele dzieci rybaków z wybrzeża Finn­marku. Rodzina była duża, chata zaś mała, ojciec tru­dził się na morzu, matka w oborze, a dzieci tam, gdzie mogły się do czegoś przydać. Sama Lina swoją przy­szłość widziała jasno. Uważała, że kiedyś poślubi sy­na rybaka, który też będzie wypływał łodzią na mo­rze. Takiego, który podobnie jak i ona, przyszedł na świat i wychował się w szarej rybackiej chacie. Sądzi­ła, że urodzi dzieci, będzie się zajmować zwierzętami, utrzymywać dom w należytym porządku. Takie było życie. Niczego więcej się po nim nie spodziewała.

Być może też i tak by się to skończyło, gdyby w jej życiu nie zjawił się on, właściciel statku z Archangielska.

Szesnastoletnią Linę wprost oczarował ten potęż­ny miś z wielkiej, nieznanej Rosji. Oddała mu wszyst­ko. I wszystko mu obiecała, podczas gdy on nie sza­fował przyrzeczeniami.

Teraz Lina miała poczucie, że rodzina powinna by­ła temu zapobiec. Ona wówczas nie potrafiła. Była jeszcze dzieckiem, przyzwyczajonym do synów ryba­ków, do chłopców z sąsiedztwa, z którymi się bawi­ła, z którymi razem dorastała. On zaś, właściciel stat­ku, przybył ze świata, którego nie potrafiła ogarnąć rozumem. Nie wiedziała, jak się przed nim bronić, gdy ją sobie upatrzył.

A rodzina czerpała z tego korzyści. Rosjanin był szczodry. Okazało się, że jest współwłaścicielem dużego statku, że ma ich więcej, właściwie posiada całą flotę.

Rodzice i bracia nie sprzeciwiali się temu, że Lina żyje z Rosjaninem. Wszak do kościoła, do księdza, i tak było bardzo daleko.

W wieku siedemnastu lat wyjechała do Rosji. Wszystkim zapowiedziała, że wychodzi za mąż.

Nie ułożyło się najlepiej. Wróciła. I teraz wiele wy­siłku kosztowało ją chodzenie z podniesioną głową.

Lina nienawidziła Rosji, nikt nie zdołałby jej na­kłonić, żeby się tam przeniosła. Nawet Oleg. Nawet kapitan statku Oleg Jurków, wielki i potężny, przy­stojny, ciemny niczym grudniowa noc w Finnmarku. O objęciach niosących spokój i poczucie bezpieczeń­stwa i ze smutkiem w spojrzeniu. Lina sądziła, że on zostanie w Norwegii, a kiedy jego żona uciekła z in­nym, była tego właściwie całkiem pewna.

Lina wierzyła, że będzie z Olegiem. Że się pobio­rą, chociaż różniła ich wiara. Oleg miał zostać.

Połączył ich Olai, a później Magdalena.

Teraz Lina miała już blisko dwadzieścia dwa lata i odkąd spotkała Rosjanina, który tak odmienił jej ży­cie, upłynęło sześć lat. I Lina w roku 1745 bardzo róż­niła się od tamtej Liny, szesnastolatki.

On, oczywiście, wyjechał z powrotem do Rosji, a przed wyjazdem walczyli ze sobą jak pies z kotem. Oleg chciał zabrać ze sobą Olaia, ona powtarzała, że prędzej go zabije, niż do tego dopuści. Mówiła też in­ne rzeczy, wiele innych rzeczy. On również.

Lina z Soroya wiedziała, że Oleg tak naprawdę ni­gdy właściwie jej nie kochał. Była tak niepodobna do jego żony, jak tylko dwoje ludzi może się różnić mię­dzy sobą. Jemu to wystarczyło. Właśnie dlatego wy­brał ją, a nie żadną inną spośród gromady kręcących się wokół niego dziewcząt. Przecież Lina nie była je­dyną, która nie okazywała mu niechęci.

On jednak wybrał właśnie ją.

Na jakiś czas.

I chociaż urodzili się Olai i Magdalena, to później wybrał Rosję. W końcu zaś nadeszła wiadomość o po­wrocie Antonii. Oleg nie mógł zostać u Liny, nawet gdyby tego chciał.

Lina wiedziała, że to tylko wymówka. I tak by z nią nie został.

Teraz zaś bała się, że Oleg za wszelką cenę będzie się starał odebrać jej Olaia. Syn wiele znaczy dla męż­czyzny. Sam przecież to powtarzał. Co prawda miał już tam w Rosji córkę, ale syn to coś zupełnie innego. Li­na wiedziała, że Oleg ustanowiłby Olaia swoim spad­kobiercą, pozwoliłby chłopcu przejąć wszystko, co je­go ojciec osiągnął tam, daleko na wschodzie w krainie lodu. Być może pozbawiała syna majątku po ojcu, lecz nie mogła znieść myśli o tym, że jej maleńki Olai miał­by zostać skazany na życie w tym mieście, w którym ona sama zaznała tyle strasznego chłodu i które znie­nawidziła, gdy tylko postawiła stopę na tej ziemi.

Możliwe, że syn zostałby tam wielkim człowie­kiem, ona jednak wolała, żeby rybaczył tu, na wy­brzeżu Finnmarku. Nie chciała go od siebie puścić, i to za nic na świecie.

Wieczorami, kiedy położyła już chłopca spać, siadywała sama. Ten dom zbudował jej Oleg. Ściany by­ły z rosyjskiego drewna, dach kryty torfem. Oleg za­troszczył się o dwie izby. To już prawie zamożność, a z całą pewnością więcej, niż kiedykolwiek mogłaby osiągnąć jako młoda żona rybaka.

Lina miała więc dwie izby przepełnione ciszą. Czę­sto zresztą nie nazywała tego ciszą, mówiła o pustce.

Lina nie cierpiała, ale nie było jej również dobrze. Żyła, ale żyć można na wiele sposobów.

Noce były przezroczyste. Przesiadywała pod swym maleńkim okienkiem, śledząc wzrokiem przelatujące mewy. Nie wiedziała, czy jej samej spodobałoby się latanie. Może nie? Może była zbyt lękliwa z natury? Lina nie chciała stąd odchodzić. Chciała tu zostać.

Głęboko w duszy pragnęła być kimś dla kogoś.

Lina westchnęła i starannie zamknęła marzenia. Nie warto, żeby ktoś zaglądał tu i w nich grzebał.

Złożyła ubranie, które zdjęła z siebie, starannie po­układała je w kufrze ustawionym w nogach łóżka. By­ła taka porządna, wszystko u niej miało swoje miejsce. Nikt nie może nazwać jej flejtuchem. Między matera­cem a wełnianym kocem była wolna. Ale nocnych snów nie pamiętała nigdy.

Obudziła się wcześnie, słyszała rybaków, wybiera­jących się na połów. Jej chata leżała na skraju obsza­ru nazywanego przez mieszkańców wioski rosyjskim brzegiem. Na skraju miejsca, gdzie stały rosyjskie szopy. W pewnym oddaleniu od wioski, w której wy­rastała, lecz nie nazbyt daleko, wprawna ręka zdoła­łaby dorzucić kamień do wsi. Lina rzucała z dołu, jak większość dziewcząt, lecz jej kamyk nigdy nie dola­tywał do celu. Jej miejsce nie było wśród Rosjan, zresztą wcale tego nie pragnęła. Ale wiejska gromada też nie uznawała jej za swoją. Takiego piętna nie po­trafiła się pozbyć.

Codzienność narzucała obowiązki. Pranie, sprząta­nie, zmywanie, gotowanie, Olai, gotowanie, repero­wanie ubrań, zmywanie...

Dzień był błękitny, potem zbladł i zaiskrzył na no­wo. Zółtoczerwony, niemal ciepły, chociaż nadszedł już wieczór.

- Jest dzień! - skarżył się Olai, kiedy kładła go do łóżka. - W dzień się nie śpi!

Miał tę samą rysę uporu wokół ust co jego ojciec. Lina nie pierwszy raz to zauważyła. Zawsze na ten widok trochę kłuło ją w piersi.

Znów opowiadała synkowi, że jeszcze długo nie będzie ciemnej nocy, nie może więc czuwać, dopóki nie zrobi się ciemno. Pośpiewała mu, aż naprawdę usnął. Zaciśnięte chłopięce piąstki rozluźniły się we śnie, a rysa wokół ust zmieniła w coś w rodzaju uśmiechu, ani trochę nie przypominającego Olega.

Otworzyć się przed kimś?

Niillas mógł tak do niej mówić. Może nawet było to rozsądne. Lina nie bardzo znała się na rozsądku. Kiedy miałaby się przed kimś otworzyć? I przed kim?

Rozgoryczenie nie porusza się na miękkich pode­szwach kumagów, ono chodzi na twardej skórze.

Kolejny wieczór przy stole pod małym okienkiem. Robótka na drutach w rękach. Morze uderzające o ka­mienie na brzegu. Fale, które nigdy nie odpoczywają. Mężczyźni mówiący tak jak Oleg. Śmiejący się ze słów, których ona nie rozumiała, i płaczący jak dzieci przy piosenkach śpiewanych drżącymi głosami. Mężczyźni mówiący z akcentem ludzi wybrzeża. Tacy, którzy przybywali z południa i ze wschodu i porozu­miewali się takimi samymi słowami jak ona. Od cza­su do czasu jakiś Szwed albo Fin z dalekiego południa. Bóg jeden wiedział, dlaczego tu przybywają. Droga, ja­ką mieli do pokonania, Linie wydawała się nie mieć końca. Czyżby naprawdę istniała bieda, która skraca­ła tę drogę wędrującym nią ludziom? Ludzie za jej ma­łym okienkiem wiedli rozmaite życie. Do Liny docie­rały zaledwie urywki. Ona żyła poza ich obrzeżem.

Robiła na drutach. Szyła. Wiedziała, że przyjdzie następna zima.

Miała już zamiar się położyć, kiedy do drzwi roz­legło się pukanie. Zdążyła nawet przekręcić klucz. Za­wsze zamykała drzwi, kiedy przybywali rybacy. Nie tylko wtedy, gdy byli pijani, mogło im wpaść do gło­wy coś nieprzyzwoitego.

- Kto tam? - spytała ostro. Pierś przepełniał jej gniew. Nie mogą zostawić jej w spokoju? Przecież mały musi spać, a latem tak trud­no zagonić go do łóżka. Nie wierzył jej, gdy mu mó­wiła, że już jest noc. Potrafił słaniać się na nogach ze zmęczenia, ale ponieważ świeciło słońce i niebo było jasne, nie dawał się przekonać, że jest pora na spanie. Czy nie potrafią sobie wyobrazić, że najmniej ze wszystkiego potrzeba jej awantur?

- To ja, Niillas - rozległa się cicha odpowiedź.

Prawie się zaplątała w spódnicę, biegnąc po podło­gowych deskach, najbielszych deskach na całej Soroya. Ale też i nie musiała daleko chodzić po piasek do ich szorowania.

Klucz jakby okazywał własną wolę. Musiała unieść nieco drzwi i jednocześnie obrócić go w zamku. Sko­bel natomiast dał się łatwo przesunąć, chociaż niewie­lu ludzi tu zaglądało i nieczęsto go odsuwała.

Lina musiała zaczekać chwilę, nim otworzyła. Zła­pać oddech. Nie mogła pokazać się zanadto zdysza­na, a zdyszana była, nawet policzki paliły.

To niemądre aż tak bardzo się cieszyć!

W końcu otworzyła Niillasowi.

- Nie zbudziłem cię?

Spojrzeniem prosił o wybaczenie, jeszcze nim za­chęciła go, by przestąpił próg.

Lina pokręciła głową. Gdzieś w blasku słońca roz­legł się krzyk mewy. Ochrypły wrzask radości wy­krzyczanej nie kończącemu się dniu, jasności nocy.

A więc przestąpił próg jej domu. Czuł się tu jak u sie­bie, choć nie by! właścicielem tych ścian. Lina zauwa­żyła to, gdy jego oczy przyglądały się należącym do niej rzeczom. Niillas w żadnym miejscu nie czuł się obco.

- Zostawiłeś renifery? - O coś przecież musiała spytać, nieśmiało dotykając oparcia krzesła, żeby dać mu znak, iż powinien usiąść.

- Mam ze sobą dwóch siostrzeńców - uśmiechnął się. - Młode szczeniaki też muszą się do czegoś przydać. Pewnie skończy się na tym, że przejmą stado po mnie. Nie zaszkodzi wcześniej ich dopuścić do zwierząt. Do­brze im zrobi, kiedy zobaczą, że im ufam. A i mnie do­brze zrobi popatrzenie na coś innego niż same tylko renifery i niebo na okrągło, przez cały dzień. Może...

Znów to słowo, którym z taką łatwością się bawił. Ale przyszedł. To było coś więcej niż „może”.

- Nie boisz się mieszkać sama w pobliżu rybackich szop?

Mało kto jeszcze ją o to pytał. Matka. Ona jednak rzuciła te słowa w taki sposób, że Lina nie mogła stwier­dzić, czy naprawdę ją to obchodzi. Przecież nie chcieli, żeby do nich wracała. W domu i tak mieli już więcej niż dość gąb do wyżywienia. Z biegiem lat sporo z groma­dy dzieciaków nie wytrzymało trudów życia i spoczęło w ziemi, inne wyprowadziły się do własnych szarych chat. Ale w domu rodziców i tak wciąż było ciasno. Ciągle jeszcze mieszkały tam dorosłe dzieci.

- Może nie zawsze jest równie milo - powiedziała Lina. Zastanawiała się, czym go ugościć. Pora była już późna. Miała odrobinę miodu w dzbanku. Czy on te­go źle nie zrozumie? Ale nie mogła przecież pozwolić, żeby wyszedł niczym nie poczęstowany. Nie powinien odejść bez odpowiedniego przyjęcia, musi zabrać jej gościnność ze sobą. Tak rzadko zdarzała się okazja, by mogła pokazać się od tej strony. Mało kto do niej przy­chodził w odwiedziny.

- Dokuczają ci? Znów ta troska. I to więcej niż odrobina troski.

Troski o nią.

Lina nie była do tego przyzwyczajona.

Postanowiła wyjąć miód. Nie był gorzki, sama go uwarzyła, tak jak nauczyła ją matka. Chciała pokazać gościowi coś, co zrobiła własnoręcznie i z czego mog­ła być dumna.

Żwawo zakręciła się po izbie. Wystawiła przed Niillasem dzbanek i kubek, odłamała kawałek żytnie­go chleba. Masła w domu nie miała. Tego rodzaju żywność przechowywała w wykopanej w ziemi piw­niczce. Nie zamykała jej na zamek i zdarzało się, że coś stamtąd ginęło. Niewiele, bo w wiosce nie okradano się nawzajem. Nie ogryzano kości do czysta, za­wsze zostawiano na nich chociaż trochę mięsa, nawet jeśli pożyczano coś bez pytania. Zdarzało się niekie­dy, że Lina znajdowała w piwniczce rzeczy, których sama tam nie schowała. A więc ktoś pamiętał, że coś zabrał, i odpłacał się, gdy wreszcie było go na to stać. Innych pewnie można było zwyczajnie prosić o po­życzkę, ale widać nie ją.

- Nie bardzo - odpowiedziała wreszcie na jego py­tanie. - Czasem ktoś staje pod drzwiami, ale już się na­uczyłam mówić im, żeby się stąd zabierali. Ci, którzy są tutaj dla Olega, nic mi nie robią. Widać wciąż jesz­cze pozostaję częściowo pod jego ochroną. - Roze­śmiała się ze smutkiem. - Widzisz, gdyby on był jedy­nie prostym rybakiem stamtąd, to wtedy rzeczywiście uważaliby mnie za łatwą zdobycz. Byłoby znacznie go­rzej. Teraz nie do końca są pewni, kim dla nich jestem.

Niillas wypił miód. Po pierwszym łyku uśmiech­nął się i do niej, i do kubka. Znów się napił, a potem z uznaniem pokiwał głową.

- Sama go uwarzyłaś? Naprawdę niezły! Dawno już nie miałem w ustach czegoś podobnego.

Lina zarumieniła się od tej pochwały. Chłonęła ją niczym pierwszy promień słońca po długim okresie ciemności.

Sama nie tknęła jedzenia. Robiła na drutach. Palce na podołku żyły własnym życiem. Zmieniały nitkę w ubranie. Synek zimą nie będzie marzł.

- Dużo rzeczy potrafisz, Lino. Wyrosła z ciebie dzielna kobieta.

Mało nie wybuchnęła śmiechem. Nikt wcześniej tak jej nie nazywał.

- Chętnie przeprowadziłbym z tobą handel wy­mienny - ciągnął. Brunatne dłonie łamały chleb, ale palce zmiatały okruszki na dłoń. Powierzchnia stołu wciąż pozostawała czysta. - Nasze kobiety nie mają wełny, no i większość z nich ma dość własnych za­jęć, żeby jeszcze troszczyć się o takiego starego ka­walera jak ja. A późną jesienią, moim zdaniem, miło jest mieć grube wełniane rękawice. Jak zima nadciąg­nie w pełni, to nic nie chroni rąk lepiej niż skóra, ale wcześniej sprawdza się wełna. Myślisz, że mogłabyś mi zrobić takie rękawice?

Jego oczy rozszerzyły się, pytały. Pytała cała jego twarz.

- Zapłacę ci mięsem reniferowym, skórą, czym bę­dziesz chciała. Tym, co ci będzie potrzebne.

- To niezbyt wygórowana prośba - uśmiechnęła się Lina. Coś w niej się rozluźniło. Jakby z ulgą. Chyba nie była pewna, jaki rodzaj handlu on może mieć na myśli. Wiedziała jedynie, że przez chwilę się bała.

Bała się, że utraci coś drogocennego. Coś, czego być może nigdy od nikogo nie otrzymała. To było trudne, dziwne i niejasne.

Teraz jednak mogła się do niego uśmiechnąć i po­wiedzieć, że oczywiście, zrobi mu na drutach rękawi­ce. Mało brakowało, a zaofiarowałaby się, że może mu też coś utkać. Potrafiła tkać. Umiała zrobić płót­no i chodniki.

Powstrzymała się jednak. Za wiele mogło okazać się równie niedobre jak za mało. On nie powinien po­myśleć, że jest aż taka samotna.

- Zrobię to z radością, Niillasie - rzekła. Wypowia­dając jego imię czuła w ustach coś niezwykłego. A nigdy wcześniej tego nie doświadczała. - Jesteś przecież starym przyjacielem, wiesz o tym.

- Na pewno starym - uśmiechnął się ciepło.

Potrafił śmiać się z siebie. Nie traktował się tak po­ważnie jak mężczyźni, których widywała w wiosce. Wystarczyło z nich trochę pożartować, a już się sły­szało, że młodzi nie mają ani odrobiny szacunku dla tych, którzy trochę już pożyli.

- Ty... ty nie masz wieku - powiedziała Lina. Nie wiedziała, czy mówiąc to, dobrze robi, lecz tak prze­cież naprawdę o nim myślała.

- Nie oszukuj, nie nazywaj mnie młodzieniasz­kiem! - zaśmiał się, unosząc brwi do nieba w taki spo­sób, że na moment zniknęły pod grzywką, nim znów z powrotem opadły niczym ptaki, unoszone wiatrem nad powierzchnią morza. - Mógłbym być twoim oj­cem, gdybym miał dość rozumu i więcej stanowczo­ści, Lino. Twoja matka też była przez jakiś czas jak kwiat. Niezbyt długo. Są kobiety, które wcześnie więdną. Zbyt wiele dzieciaków jeden po drugim od­biera kobietom zęby i młodość.

Język Liny przebiegł po jej zębach.

Dzięki Bogu, wszystkie te, które widać, były na swoim miejscu. Straciła dwa z samego tyłu, kiedy chodziła w ciąży z Magdaleną. Na tę myśl zarumie­niła się lekko. Cieszyła się, że on o tym nie wie. On miał wszystkie zęby, widziała to. Nie była to rzecz zwyczajna. W uśmiechach większości ludzi mających już za sobą pierwsze lata młodości widniało na ogół wiele szczerb.

Śmiał się tak cicho. Jego spojrzenie nie potrafiło wedrzeć się w jej myśli. Przez jakiś czas trochę się tego bała, Niillas przecież umiał patrzeć tak głęboko.

- Cóż, ona z pewnością nie zwracała na mnie uwa­gi. Ja zresztą również byłem jedynie odrobinę nią za­uroczony, wcale niegroźnie. Młody chłopak ma tyle różnych marzeń, zapewne wiesz. A twoja matka nie spojrzała dwa razy na Lapończyka przybywającego z gór. Żadna z dziewcząt znad morza się nami nie in­teresowała. Dlatego my wszyscy uważaliśmy, że one są jak promień słońca, coś w nich błyszczało. Nasze dziewczyny robiły się najładniejsze, kiedy wracali­śmy z powrotem na płaskowyż.

- Być może one to samo myślały o was - stwier­dziła Lina.

Uśmiechała się teraz razem z nim. Niillas był taki ciepły. Mówił tak niegroźnie. Nie rozmawiała wcześ­niej z mężczyznami w taki sposób. Tylko z Olegiem. A Oleg właściwie nigdy wiele się nie odzywał. Nie na­leżał do ludzi, którzy na wszystko zawsze znajdą od­powiedź, w dodatku język długo dzielił ich niczym mur. Kiedy wreszcie opanował jej norweski na tyle, by mogła go zrozumieć, to nie mieli już tak napraw­dę o czym rozmawiać.

- Wtedy się nad tym nie zastanawialiśmy - przyznał jej rację. - Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, było za późno. Moja wiosna już wówczas minęła. W okresie ciemności nawet na żadną nie zerkałem. Tyle było wte­dy innych rzeczy, którymi należało się zająć. Brako­wało czasu na snucie marzeń o kobietach. Mogli je snuć ci, którzy mieli kogoś, kto im ogrzeje posłanie wieczorem. Nam, pozostałym, po jakimś czasie też ro­biło się ciepło. No i w końcu przestaje się tęsknić.

- Dobrze ci samemu?

Lina czuła, że być może zapuszcza się na starannie zagrodzone pole, ale musiała spytać. Wprost trudno było jej uwierzyć, że się na to zdobyła.

- Przynajmniej dopóki mogę od czasu do czasu z kimś porozmawiać - odparł. I wyglądało na to, że mó­wi prawdę. - Niektórzy słuchają, inni nie. Czasami zda­rza się, że rozmawiam sam ze sobą. Potrafię słuchać, umiem też odpowiadać. Nie jestem więc najgorszą oso­bą, z którą przychodzi mi prowadzić rozmowy...

- Ja nie chcę być sama już do końca życia! - wy­rwało się Linie.

Zaraz jednak zadrżała. Spuściła wzrok, uświado­miwszy sobie, co powiedziała. I sposób, w jaki to po­wiedziała. Była w tym zbyt porywcza. Być może otworzyła zbyt wiele drzwi. Wiedziała przynajmniej tyle, że on nie rozpowie tego dalej, lecz być może nie miał też wcale ochoty za dużo o niej wiedzieć.

Matka zawsze powtarzała, że Lina ma wielką skłonność do przesady. Że nie zna umiaru.

- I nie będziesz, Lino - oświadczył. Lina nie mogła pojąć, skąd w jego głosie mogła się wziąć taka pewność. Przecież chyba nie potrafi pa­trzeć w jej przyszłość. Powiedział to jednak w taki sposób, jak gdyby gotów był jej to obiecać.

- To do ciebie nie pasuje - dodał, jakby tłumacząc się ze swej pewności. - Ja mogę być szczęśliwy, będąc sam. Ty nie jesteś ulepiona z takiej gliny. No i jesteś za młoda.

Znów mówił o jej wieku. Przecież była dorosła, by­ła matką. Nie jest już niemowlęciem.

Jego oczy były teraz niczym woda, niemal przezro­czyste jak letnia noc. Lina zastanawiała się, czy i ona będzie miała kiedyś na twarzy takie miłe zmarszczki. Niillas musiał się dużo uśmiechać, zmarszczki wokół oczu i ust mówiły jej to w swym niemym języku.

Niillas nalał sobie jeszcze jeden kubek miodu. Po pierwszym łyku oblizał usta, puścił do niej oko.

- Mogłabyś złapać mężczyznę na sam ten twój miód, Lino.

Czy za tym żartem kryła się powaga?

Lina nie wiedziała. Słyszała go, widziała, lecz nie całkiem rozumiała. Niillas krył w sobie taką głębię, że nie potrafiła jej nawet zmierzyć.

- Widziałem wczoraj twojego synka. Ładny dzieciak, ale mało do ciebie podobny. Prędko biega ten maluch!

- Ja też szybko biegam - odparła. I ona musiała trochę pożartować. Nie chciała zbyt długo roztrząsać słów, nie chciała też ulec niepoko­jowi, czającemu się tuż pod powierzchnią.

- Olai jest podobny do swego ojca. Oleg to pięk­ny mężczyzna. Młode dziewczyny nie zakochują się w brzydkich mężczyznach. To niepisane prawo, ale wójt powinien postawić pod nim swoją pieczęć!

Niillas roześmiał się.

- Powinnaś zabrać syna poza wioskę. Mógłby mi pomóc wypasać renifery. Nabiegałby się po wrzoso­wiskach, aż nogi nie chciałyby go dłużej nosić. Dzie­ci i zwierzęta są ze sobą związane. Na pewno spodo­bałyby mu się nasze psy, nie sądzisz?

Lina kiwnęła głową. Olai był ciekaw wszystkiego. Na pewno by mu się to spodobało. Spodobałoby mu się wszystko, co Niillas jej pokazywał, malując obra­zy słowami.

- On nie da rady zajść tak daleko - odrzekła i obraz rozpadł się na kawałki. - A moje plecy nie dadzą rady go ponieść. Nie mają się najlepiej, odkąd urodzi­łam młodsze dziecko.

Głos jej jakby zamarł. Mówienie o Magdalenie nie stawało się wcale mniej bolesne, choć coraz więcej dni dzieliło ją od tamtej złej chwili, gdy ją utraciła. Dziew­czynka nie była pierwszym dzieckiem, jakie zmarło w tej wiosce, i na pewno nie ostatnim. Lina jednak ni­gdy nie dopuszczała do siebie myśli, że taka tragedia może spaść właśnie na nią, że dotknie jej dziecka. Prze­cież pielęgnowała je, karmiła, dbała o nie na każdy moż­liwy sposób. Lecz to jednak po prostu nie wystarczyło.

Malutka rozchorowała się. Umarła.

Lina nie miała jak się przed tym bronić. Magdale­nę po prostu jej zabrano.

- Jestem pewien, że dałaś jej całe ciepło, jakiego tylko potrzebowała, dopóki żyła - powiedział Niillas cicho.

Nie dodał, że może stało się najlepiej jak mogło, ani też że urodzi przecież więcej dzieci. Tak mówili jej inni ludzie.

Oni jej słuchali, lecz nie przyglądali się jej wcale. A jedyną pociechą, jaką mogli jej ofiarować, były sło­wa, które tak naprawdę nic nie znaczyły.

- Nie można dać z siebie więcej niż najwięcej i zro­bić coś lepiej niż najlepiej. I ty na pewno wszystko to jej dałaś.

- Ty chyba nie powiedziałbyś czegoś, czego tak na­prawdę nie myślisz? - Lina popatrzyła Niillasowi w oczy. Chciała w niego zajrzeć, lecz, niestety, on coś przed nią zamknął. - Nie mówisz tego tylko po to, żeby w ogóle coś mówić?

- A dlaczego miałbym tak robić? - spytał, odrobinę zdziwiony. - Skoro prawda nie jest dostatecznie dobra, by mówić o niej na glos, to wolę raczej mil­czeć. Lubię szczerość, a ty nie? Od kłamstw ogarnia mnie pustka.

- To dlaczego tylu ludzi kłamie? Niillas wzruszył ramionami.

- Wielu rzeczy nie wiem, Lino. Twoim zdaniem być może mam dostatecznie dużo lat, żeby to zrozumieć, żeby wiedzieć. Ale wiele jest rzeczy, których nie zro­zumiem nigdy. Szedłem przez życie z szeroko otwar­tymi oczyma, lecz wciąż wiele jest rzeczy, które mi umykają. Zawsze coś będzie wydawało się nam obce.

Wypił do dna i wstał.

- Nie powinienem siedzieć tu tak długo, chciałem tylko z tobą porozmawiać. Zobaczyć cię. Wierzę, że również tego lata przyniesiesz mi szczęście.

Kiedy Lina przekręciła klucz w drzwiach po jego wyjściu, nie była pewna, dlaczego przyszedł. Rękawi­ce nie mogły być jedynym powodem.

Niillas coś przemilczał. Jakiś skrawek prawdy, o którym nie dało się rozmawiać głośno. Jeszcze nie teraz.

Długo leżała, rozmyślając, nim wreszcie zapadła w sen.

3

Lina patrzyła, jak dziewczęta z wioski pracują przy przygotowywaniu przynęty dla rosyjskich rybaków. Przynosiły przynajmniej parę groszy do domu, gdzie bardzo tego potrzebowano. I nawet jeśli nie płacono gotówką, to przynajmniej dostawały obietnicę, że otrzymają więcej, gdy późnym latem przybędzie sta­tek Olega i Jewgienija.

I ona też kiedyś stała przy beczkach z przynętą. By­ła młodą dziewczyną i patrzyła, jak rybacy wypływa­ją na morze blisko brzegu i łowią małe czarniaki, gromadniki albo śledzie, mające stanowić przynętę dla wielkich ryb, dla dorszy na wiosnę, a dla dorszy, du­żych czarniaków i halibutów latem. Drobnica nada­wała się jedynie na przynętę, to znaczy część szła na pożywienie dla samych rybaków, większość jednak, pokrajana na kawałki, nadziewana była na haczyki umocowane do liny. Wśród Rosjan zawsze powszech­ną wesołość budziło jej imię, brzmiące tak samo jak norweska nazwa tego sprzętu do połowów - długiego sznura z licznymi haczykami. Żarty zdawały się nie mieć końca. Niejeden zarzucał ją sobie na ramię, mó­wiąc ze śmiechem, że tym razem zabierze ze sobą na morze tę właśnie linę.

Teraz już tak nie mówili.

Od czasu Olega takie żarty się skończyły.

Lina wcale za tym nie tęskniła. Nakładanie przy­nęty było ciężką harówką. Niektóre dziewczęta do­skonale potrafiły również przygotowywać sprzęt, na­prawiać go, jeśli zachodziła taka potrzeba. Lina nie zdążyła się tego nauczyć. W domu dość miała braci, a to była przede wszystkim robota dla chłopców. Mu­sieli się wprawić, jeśli mieli wyżyć z morza, a taki los przypadał w udziale większości z nich.

Rosjanie z czasem zaczęli na swoich łodziach przy­wozić także młodych chłopców, bo wtedy nie musie­li już kupować rąk do pracy wśród Norwegów. Pod­czas gdy łodzie wyprawiały się na połów, zadaniem najmłodszych było wyszukiwanie przynęty, drob­nych ryb albo robaków żyjących nad brzegiem, a tak­że przygotowanie uszkodzonego sprzętu na następną wyprawę. Kiedy rybacy wracali z morza, najmłodsi musieli rozwiesić linę do suszenia, zrobić porządek ze złowionymi rybami, zadbać o łódź, a na dodatek wypełniać wszystkie swoje obowiązki w szopach.

Chłopcy, którzy uczyli się rybactwa, musieli cięż­ko pracować.

Tam gdzie kilka załóg rybaków łowiło dla jednego pryncypała, zdarzało się, że Rosjanie przywozili ze sobą kucharza albo też wynajmowali kogoś z wioski do przygotowywania posiłków. Ale wtedy najmłod­szy na pokładzie również musiał wypływać na morze i pracować jak mężczyzna. Armatorzy nie płacili za bezczynne ręce.

Lina też była dziewczyną z wybrzeża. Niejedno miała okazję oglądać. Widziała rybaków przypływa­jących na wyspę. Znała ich, słyszała ich rozmowy. No i widziała Archangielsk.

Również norwescy rybacy nie zawsze bywali wła­ścicielami łodzi. Oni także. Ale przynajmniej dosta­wali połowę zysku za swoją pracę.

Rosjanie wcale nie pracowali mniej. Często o wiele więcej. Rybacy ze wschodu mieli przynajmniej równie duże długi u swego pryncypała, jak rybacy norwescy. Ale Rosjanie dostawali zaledwie trzecią część zysku. Pryncypał był właścicielem łodzi i sprzętu, zobowią­zany był też do żywienia załogi. Nic dziwnego więc, że rybacy musieli dokładać do jedzenia drobne ryby złowione tuż przy brzegu, inaczej strawa mogła być zbyt chuda. Zdanie pryncypała o tym, czego potrzeba jego pracownikowi do przeżycia, nie zawsze pokrywa­ło się z opinią samych rybaków.

Oleg ciągle powtarzał, że ich ludzie mają o wiele lepiej niż u kogokolwiek innego. Że ich rybaków nie pętają długi i Zaliczki. Że dostają o wiele większą część zysku, a ich wyżywienie jest dużo lepsze od te­go, które zapewniają inni właściciele statków.

Lina odwróciła się plecami do dziewcząt na brzegu. Owszem, miała wielkie niebieskie oczy, ale nie była na­iwna. Już teraz nie. Zakochać się, to jedno, a oceniać to drugie. Przestała być całkiem głupia. I nie patrzyła już na Olega spojrzeniem wygładzającym każdą naj­drobniejszą nawet rysę.

Plenipotentowi, który mieszkał w oddzielnej szo­pie i nadzorował całą pracę rybaków, nie powodziło się najgorzej. Pozostali dostawali tę samą rozwodnio­ną zupę, w której trzeba było łowić kaszę. I tę samą trzecią część połowów.

Oleg nie był dobroczyńcą, tylko pryncypałem. A wokół stóp takiego człowieka nie rosną kwiaty.

Linę wciąż jednak kłuło w piersi, kiedy o nim my­ślała.

A przecież nie zmuszał jej, żeby go pokochała. Sa­ma to zrobiła. Bezmyślnie. Całą sobą. Oddała wszyst­ko. I dlatego teraz odczuwała taką bolesną pustkę.

Czuła się wykorzystana.

Ale przynajmniej syna od niej nie dostanie. Nawet jego trzeciej części.

Dni Liny upływały tak jak dni innych kobiet. A za­razem zupełnie inaczej. Żyła w świecie pomiędzy wio­ską a Rosjanami, w rozdzielającej ich krainie cieni.

Miała wspomnienia, którymi nie chciała żyć ani dla których żyć nie chciała. Oleg przydał jej zbyt wiele goryczy. Lina zdawała sobie sprawę, że swoje rozgo­ryczenie przelewa teraz na syna. Oleg na to zasłużył. Nigdy nie będzie mógł tu przyjechać i skusić syna do wyjazdu pięknymi słówkami i obietnicami. Olai nigdy mu nie uwierzy.

Lina robiła to, co musiała.

Jej przyszłość to syn, którego strzegła jak oka w głowie. Kiedy myślała o nadchodzących latach, wi­działa tylko syna, dorastającego, zmieniającego się w młodzieńca, później w mężczyznę. Zrobi z niego mężczyznę, jakim Oleg nigdy nie był.

Takie miało być jej zwycięstwo. Jej zemsta. Wtedy Oleg Jurków będzie mógł przyjechać tu i spytać o swego norweskiego syna...

Lina poderwała się, słysząc pukanie do drzwi. Cia­ło napięło się czujnie. Grubiańskie słowa potrafiły tak głęboko ranić, bardziej boleśnie niż haczyki, kiedy li­na wyślizgiwała się z rąk i haczyki wbijały się w ko­niuszki palców albo w gołą rękę. Ściany i drzwi w pewien sposób chroniły ją przed złymi słowami. Ale ostrze tak czy owak zawsze zdołało się przecisnąć.

- Nie musisz chyba zamykać drzwi w jasny dzień! To jej brat. Ściskanie w piersi ustąpiło. Dla odmiany wezbrał w niej śmiech, lecz Lina, przyłożywszy dłoń do ust, opanowała się. Samuel, gdyby powitała go śmiechem, jeszcze gotów pomyśleć, że siostra oszalała! Może na­wet już tak myślał i brakowało jedynie, żeby przeko­nał się o tym na własne oczy...

Otworzyła mu drzwi. Znów ją zakłuło, gdy zoba­czyła, jak Samuel się wykrzywia. Odniosła wrażenie, jakby wcale nie byli rodziną.

To było nieprzyjemne uczucie, bo przecież właśnie rodzinę należało bezwzględnie szanować. Nawet marnego brata, który nigdy nie przejmował się tym, że może ją głęboko zranić.

- Chłopy mają inne rzeczy do roboty aniżeli stu­kanie do drzwi takiej wariatki jak ty - prychnął, czę­stując się tym, co zostało jej z obiadu. Bez pytania. Będąc u niej, nawet nie silił się na uprzejmość.

- Nie masz trochę piwa? Warzysz lepiej niż nasza stara matka. Ale nie musisz jej tego powtarzać. Ja w każdym razie nie przyznam się nigdy, że coś takie­go powiedziałem...

Pochłaniał zimną zupę, w całości połykał kawałki ryb. Na pewno z ośćmi, bo trochę ich zostało, Lina była tego świadoma. W kącikach ust utkwiła mu ka­sza, zakrzepły tłuszcz. Linę ścisnęło w żołądku.

Taki był łapczywy ten jej brat. Oleg nigdy nie jadł w ten sposób...

Ale też pewnie i Oleg nigdy nie zaznał takiego głodu, szeptem odezwał się w niej jakiś głos. Wyraźny i zdrad­liwy, sprawiając, że odczula pewne zawstydzenie.

- Rosjanie czekają na nowego plenipotenta - oznaj­mił Samuel. - Ktoś wysłał wiadomość do tego twojego kochanka, że ten, co jest, za dużo pcha do własnej kie­szeni... Podobno ktoś widział już w oddali żagle. Sądzi­li, że to jedna z tych ich przeklętych łajb. Czy ty potra­fisz pojąć, dlaczego Ruscy budują takie bękarty łodzi? Dość ich chyba jest na to, żeby zbić statek, który był­by prawdziwym statkiem? - Samuel pokręcił głową.

Nie wyznawał się na wszystkim w świecie i wcale też nie twierdził, że tak jest, ale łodzie i ryby, na tym się znał. Niech się strzeże ten, co powiedziałby ina­czej.

- Nie będą więc mieli dla ciebie czasu, Lino. Naj­wcześniej, jak ten nowy plenipotent się tu zadomo­wi, a ten, którego mamy, na pełnych żaglach wyru­szy do domu. Nie mogę powiedzieć, że będę za nim tęsknił. A może to ten twój kochanek postanowił znaleźć czas na to, żeby cię odwiedzić, co, Lino?

Drwił z niej, lecz Lina starała się puścić to w nie­pamięć. Jej jasna skóra zrobiła się taka gorąca, nabiegła krwią.

- On jest ojcem Olaia. Lepiej będzie, jak to sobie zapamiętasz. I nie jest moim kochankiem... Jest...

- Był - orzekł spokojnie Samuel, uśmiechając się szeroko. - Nie tak łatwo cię rozzłościć, jak wtedy, kiedy miałaś dziesięć lat - stwierdził. - I, niestety, nie mogę cię bronić, gdyby on się tu zjawił... jestem prze­cież ranny. - Wzruszył ramionami. Gest ten nie wy­glądał nawet przepraszająco.

- On nie przyjedzie - twardo powiedziała Lina.

Od prędkich uderzeń wystraszonego serca zrobiło jej się gorąco. Brat nie powinien tego zauważyć.

- Zawsze możesz poprosić swojego starego Lapoń­czyka, żeby ci przybył na pomoc - stwierdził Samu­el, skrobiąc palcami o dno garnka po zupie. Oblizał je, cmoknął. - On przynajmniej ma nóż. Mogłoby się zdarzyć, że zraniłby Olega, nim tamten by go powa­lił. Wiem, że tu u ciebie był, w dodatku późno w no­cy. Teraz nocą nie jest ciemno, Lino.

Lina ugryzła się w język. Nie miała siły bronić się przed bezmyślnymi żarcikami Samuela. Cóż ten jej brat może wiedzieć o tym, kim jest Niillas? Czym tak naprawdę jest...? Samuel widział to, co wszyscy. Lina dostrzegała więcej. Nie potrafiła nazwać tego, co wi­dzi, lecz wiedziała, że Niillas jest kimś więcej aniżeli tylko starcem. Próby wytłumaczenia tego Samuelowi na nic by się nie zdały. Brat nigdy nie zechciałby po­święcić czasu na zrozumienie tego. Śmiałby się tylko. W ich rodzinnym domu śmiech przychodził im z ta­ką łatwością.

- Pilnuj własnego nosa, Samuelu! - odparła Lina krótko. - W rodzinie dość już bękartów, przynaj­mniej ty nie przynoś więcej. A Lina zadba już o sie­bie. Niillas w każdym razie jest o wiele mniej niebez­pieczny, niż był Oleg.

Samuel roześmiał się, niczego innego się nie spo­dziewał.

- Wciąż świetnie gotujesz - chichotał. - Chętnie znów przyjdę na obiad.

Kolejny raz rozległo się pukanie do drzwi. Lina drgnęła. Nic nie pomógł fakt, że nie była te­raz sama. I tak się bała. Zachowywała czujność. Ściany dookoła nie stanowiły muru. Nawet nie udawały bezpiecznych.

Samuel miał teraz jeszcze więcej powodów do śmie­chu. Nawet nie próbował ukryć wyszczerzonych zębów. Uśmiech obiegłby mu głowę dookoła, gdyby uszy nie powstrzymały kącików ust przed dalszym rozciąganiem.

Lina odczuła chęć, by walnąć go pustym garnkiem po zupie.

- Pomyślałem sobie, że do ciebie zajrzę - w drzwiach rozległ się głos Niillasa.

- Skoro już tu jesteś - podsunął Samuel.

Wstał, najwyraźniej bardziej po to, żeby uniknąć wy­mówek siostry, niż dlatego, że naprawdę miał na to ochotę. Najchętniej zostałby jeszcze, zżerała go cieka­wość. Pozwolił się jednak wyprowadzić i wyminął Niillasa, który cofnął się o krok, żeby zrobić mu miejsce. Lina musiała go niemal siłą wciągać później do środka.

Olai przez całą wizytę Samuela pozostawał niewi­dzialny. Chłopiec dosyć lubił wujka, chociaż Samuel był dla malca zanadto głośny i hałaśliwy. Teraz Olaia przeraziła ręka Samuela, opatrunek przesiąknięty krwią. Chłopiec szeroko otwartymi oczyma przyglą­dał się ranie. Widział, jak ją opatrywano, i ten obraz wrył mu się w pamięć.

To było okropne.

Rana tak go przerażała, że nie chciał nawet rozma­wiać z wujkiem Samuelem. Strasznie się jej bał. A wu­jek Samuel stale wystawiał tę ranną rękę, odwijał pa­ski bandaża i pokazywał ranę.

Olaiowi bardzo się to nie podobało.

Dlatego przez cały czas odwiedzin wuja siedział pod stołem cichuteńko jak myszka i udawał, że go nie ma. Był zupełnie sam, a do towarzystwa miał jedynie stopy dorosłych.

Niillasa się nie bal. W dodatku Niillas przyniósł ze sobą tyle różnych obcych zapachów, że Olai musiał wyjść spod stołu. Chciał się przekonać, czy ten czło­wiek również inaczej wygląda.

- Szczeniaki też muszą mieć coś do roboty - zaczął tłumaczyć się Niillas.

Linę wzruszyły te słowa, doskonale wiedziała, że są jedynie wymówką.

- Myślisz, że potrzebny mi jest ktoś, kto mnie będzie pilnował? - spytała. I niemal w tej samej chwili, gdy sło­wa zostały wypowiedziane, od razu ich pożałowała. Nie wiedziała jednak, jak powinna się zachować, żeby je cof­nąć. I to tak, by nie zabrzmiało to niemądrze.

- Nie - odparł. Lina musiała bliżej mu się przyjrzeć. Miał w oczach morze. Najwięcej w życiu musiał napatrzyć się na pła­skowyż, lecz mimo to w spojrzeniu, które widziała, było morze. Jej morze. Może również jego.

Nie wyglądał na urażonego czy niepewnego, w każdym razie w znajomy jej sposób. Usiłował coś przemilczeć. Istniało coś, czego nie chciał ujawnić.

Lina czuła, że miałaby ochotę w to zajrzeć. Zajrzeć w jego cienie.

- Ale i tak muszę do ciebie wstępować - ciągnął.

Lina patrzyła, jak Niillas bierze Olaia na ręce, sa­dza go sobie na kolanie i nic jakby sobie z tego nie robiąc, pozwala, by chłopiec mu się przypatrywał.

Olai dotykał jego kurtki. Paluszki chłopczyka przesuwały się po szorstkiej skórze, po zmarszczkach na niej, po miejscach, gdzie była ciemniejsza i gładsza. Niillas pozwolił mu także potrzymać swój nóż. Olai wziął go do ręki z zapartym tchem.

Niillas niewiele się odzywał. Wpatrywał się w chłop­ca, uśmiechał poufale.

Olai czuł się bezpieczny. Ten człowiek, który przy­niósł ze sobą tyle nie znanych mu dotąd, przedziwnych zapachów, równie dziwnie wyglądał. Ale był dobry.

Olai nigdy się co do tego nie mylił. Głos tego człowie­ka był cichy i łagodny, on miał dobre ręce, dobre oczy.

Olai zsunął się z kolana Niillasa, obiegł izdebkę do­okoła, podbiegł do Liny, która go uściskała. Popatrzył nieznajomemu w oczy. Jeszcze raz uściskał matkę, a mężczyzna uśmiechnął się. Uśmiechnął się i zrozumiał.

Dopiero teraz Olai znów schował się pod stół. Tam było ciemno i bezpiecznie. I od czasu do czasu prze­chodził go taki cudowny, leciuteńki dreszcz, bo być może było odrobinę zbyt ciemno. Kiedy zamknął oczy, robiło mu się trochę strasznie, ale gdy znów je otwierał, zaraz widział spódnicę matki, jej stopy, no­gi tego mężczyzny. I słyszał ich głosy. Właściwie naj­przyjemniej było mieć oczy otwarte, bo z zamknięty­mi zbyt wiele myśli naraz tłoczyło mu się do głowy.

Tak dobrze się czuł, siedząc pod stołem. A mężczy­zna był naprawdę dobry.

- Sam powinieneś mieć dzieci - uśmiechnęła się Li­na. Nie spodziewała się u Niillasa takiego obycia z dziećmi. Była zaskoczona, lecz ledwie odważyła się to okazać.

On nie prosił o więcej, zakłopotał się niemalże tak samo jak ona. Omiótł tylko wzrokiem widoczną spod stołu część ciała chłopczyka. Przelotnym spoj­rzeniem objął kolana i ruchliwe małe stopy.

- Z dziećmi jest u mnie chyba tak jak z kobietami - powiedział Niillas spokojnie. - Prawdopodobnie le­piej, że w ogóle ich nie mam. Lepiej dla nich.

Lina pokręciła głową.

- Ja tak nie myślę - zaprzeczyła. - Wcale, ale to wcale tak nie uważam, Niillasie. Masz dobrą rękę...

Jego uśmiech był naturalny. Milczał. Trzymał te swoje tysiąc tajemnic w zamknięciu. Dużo więcej na ten temat nie myślał, a w każdym razie nic już nie powiedział. Pozwolił, żeby sobie uważała, co chce. Może pozwolił nawet, by się myliła.

- Mówiłem ci już, że jemu by się u nas spodobało. Tam są przecież inne dzieci.

- Tu też są dzieci.

Lina nie chciała popatrzeć Niillasowi w oczy. Czu­ła się niepewnie. Jeszcze pomyślałby, że jest głupia. Bo była głupia.

- One nie wiedziałyby tego, co wiedzą dzieci we wsi.

To jego mądre spojrzenie. Oczywiście, miał świado­mość, że Olai również jest inny. Oczywiście, zrozumiał to, o czym ona nie chciała myśleć, bo to było zbyt boles­ne. Jej dziecko różniło się od wszystkich innych dzieci.

Olai wyglądał tak jak one, mówił tak jak one. Po­trafił się śmiać takim samym radosnym śmiechem i płakać równie rozdzierająco jak one. Żadne oko nie dostrzegłoby, że jest inny od tamtych. Żadne ucho nie wychwyciłoby różnicy.

Ojcem Olaia był Rosjanin. Olai różnił się, ponie­waż jego ojciec zaliczał się do obcych. A może raczej w ogóle nie miał ojca.

Niillas nie powiedział tego głośno. Po prostu rozu­miał. I martwił się.

- To byłaby dla niego jakaś odmiana - ciągnął La­pończyk, widząc, jak mgła odpływa od spojrzenia Li­ny. Jak gdyby czytał w jej myślach. - Mógłby się zająć czymś więcej niż tylko wodorostami i rybami. Miałby renifery. One wszystkie tak się od siebie różnią, są jak ludzie. Para młodych oczu potrafi się nauczyć to za­uważać, rozumieć. No i psy. To coś nowego i na pew­no bardzo ciekawego. I spanie nie wśród czterech ścian, tylko pod kawałkiem płótna zarzuconego na żerdzie.

Pozwolił, by te słowa zawisły między nimi. Lina wyobrażała sobie to wszystko, nie zamykając oczu. Nie wiedziała, na ile uważnie Olai ich słucha. Nie wie­działa, czy zrozumiał, że ta rozmowa dotyczy jego.

Jeśli rzeczywiście tak było. Szczerze mówiąc, wca­le nie miała co do tego pewności. W tej rozmowie kryło się również coś innego, niewypowiedzianego. Słabego, niczym pierwszy oddech rodzącego się zwie­rzęcia. Powitanie życia.

- Dziękuję ci - powiedziała. - Dziękuję też za to, że nie pytasz najpierw chłopca.

Jej śmiech zabrzmiał tak drżąco i dziwnie. Nie zna­lazł właściwych dla siebie ścieżek. Nie znalazł posła­nia, na którym mógłby się ułożyć.

- Nie odmawiaj, dopóki nie przemyślisz wszystkie­go. Wczoraj mówiłem, nie zastanawiając się nad tym.

Odszukał wzrok Liny, lecz nie przytrzymywał go wbrew jej woli. Ona wytrzymała spojrzenie tej nie­zwykłej pary oczu, ponieważ tego chciała. Tak bar­dzo była go ciekawa. Pragnęła się dowiedzieć o nim czegoś więcej. Przekonać się, czy Niillas bardziej od­kryje siebie. Czy nie odkryje czegoś, co sprawi, że bę­dzie mogła go lepiej zrozumieć.

- Teraz się nad tym zastanowiłem - ciągnął Niillas. - Chłopcu dobrze by to zrobiło. Tobie również.

- Co ludzie na to powiedzą?

Tak jej się tylko wyrwało. Nie wiedziała, czy na­prawdę się o to martwi. Jego propozycja po prostu sprawiła, że słowa potoczyły się same z siebie, jak pu­ste beczki ułożone rzędem, gdy tylko potrąci się jed­ną z nich, tę z brzegu. Padały z łoskotem, również tak jak beczki.

Niillas roześmiał się. Nie był urażony ani dotknię­ty. Nie zauważyła u niego nawet rozczarowania.

Lina nie wiedziała, co o nim myśleć. Być może spo­dziewała się z jego strony choć odrobiny zawodu, ale jemu oczy rozbłysły, a usta uśmiechnęły się tak sze­roko, że zrozumiała, w jaki sposób zasłużył sobie na wszystkie swoje zmarszczki. Widziała, jak ich siatecz­ka rozpościera się wokół oczu, naokoło ust i na po­liczkach. Siateczka tych zmarszczek, które zrodziły się z uśmiechu.

Z pewnością były tam też i takie wyryte przez ciem­niejsze chwile, lecz tych stron jego osoby jeszcze nie poznała. Nie odnalazła też tych bruzd na twarzy.

Chociaż jej oczy cały czas ich szukały.

- Co powiedzą ludzie? - powtórzył. Dłonie złożył na kolanach. Odchylił się nieco w tył i patrzył na nią. Z całą pewnością sam potrafił na to pytanie odpowiedzieć, lecz pozostawił to jej.

- Że my... - zająknęła się. Zła na siebie, że pokaza­ła mu, jaka naprawdę jest głupia. Co on sobie o niej pomyśli? To znacznie gorsze, niż co powiedzą ludzie...

A tego nie mogła mu również wyznać, nie wycho­dząc na jeszcze większą idiotkę.

Co on myślał o niej?

- Co myślisz o mnie? Nie miała zamiaru o to pytać. Nigdy nie chciała go o to spytać, to nie było nigdy jej celem. Czuła, jak ze wstydu krew napływa do policzków. Najwyraźniej ci, którzy twierdzili, że jest bezmyślna, mówili praw­dę. Głupia. Na pewno właśnie dlatego Oleg jej nie chciał. Ta jego żona, którą miał na wschodzie, Anto­nia, musiała bardzo różnić się od Liny. Na pewno wiedziała, jakie słowa wypłyną jej z ust, gdy je otwo­rzy. Gorzej z Liną...

- Nie to - odparł Niillas. Cisza zawierała w sobie tyle myśli, nie całkiem ze sobą zgodnych. Tyle zdziwienia. Lina podniosła głowę.

- Nie to - powtórzył. - Za czyją sprawą zrobiłaś się taka mała, Lino? Dlaczego im pomagasz?

Nie bardzo wiedziała, o co chodzi, lecz brzmiało to tak, jakby był po jej stronie. Wierzyła mu, kiedy mówił, że nie taką ją widzi.

Przyszła jej do głowy kolejna myśl. Jeszcze gorsza.

- Nie chciałam powiedzieć... tak o tobie - jąkała się. - Nie chciałam powiedzieć, że jesteś taki...

- Wiem.

On, który potrafił tak mądrze mówić całymi go­dzinami, używał teraz tak niewielu słów. Jednak tyle nimi wyrażał.

- Dlaczego? - spytała Lina. - Dlaczego nas zapra­szasz, skoro wiesz, co ludzie powiedzą... Skoro wiesz...

- Niewiele mnie obchodzi, co ludzie gadają. Ani to, co mówią moi, ani to, co się mówi wśród ludzi z wio­ski. Może coś w tobie widzę. Coś, co sprawia, że ty również mogłabyś się wznieść ponad ludzkie gadanie. Nabrać od tego siły. Lecz jeśli czujesz, że to ci za­szkodzi, to musisz odmówić. Powinnaś znaleźć od­powiedź w sobie. Mieć pewność, że to dla ciebie słuszne. Nie rzucać się w to na oślep. Lepiej zacze­kać, lecz niezbyt długo, bo przychodzą chwile, kiedy jest za późno.

Lina nie zdołała się przemóc, żeby spytać, kiedy nadejdzie taka chwila. Bała się, że on nie zdoła jej na to odpowiedzieć. Bała się tego tak samo jak samej od­powiedzi.

- Innym będzie się wydawało, że z tobą sypiam - rzekł wprost to, o czym ona zaledwie śmiała pomyśleć.

Lina nie mogła się przemóc, żeby na niego spoj­rzeć, chociaż żyła już przecież dostatecznie długo, by wiedzieć, o czym on mówi. Nie przypuszczała, że ta­kie słowa mogą wyjść z jego ust. Jej zdaniem Niillas powinien wznosić się ponad taką przyziemność. Nie­mądra myśl, oczywiście. Jak większość rzeczy w niej.

Głupia...

- My będziemy wiedzieć, co się dzieje pod osłoną namiotu. Oni natomiast nie. Będą zgadywać. I bez względu na to, z jaką siłą będziemy im zaprzeczać, oni i tak będą myśleć swoje. Tacy już są ludzie. Mu­szą w coś wierzyć. A wszyscy mierzymy innych swo­ją miarą. Tak łatwo zapomnieć, że inni nie są tacy sa­mi jak my. - Nabrał powietrza. - Nie przyszłoby mi do głowy prosić cię o to, nigdy o tym nie myślałem. Jesteś przecież osobą, która przynosi mi latem szczę­ście. Mam dostatecznie dużo lat, żeby być twoim oj­cem. Jestem dostatecznie stary, żeby być ci przyjacie­lem, jeśli zechcesz tak na mnie spojrzeć.

- Bardzo chciałabym, żebyś był moim przyjacielem - szepnęła Lina. Nie mogła dodać, że uważa to wręcz za zaszczyt, chociaż tak właśnie się czuła. - Ale nie jestem pewna, czy przyjmę twoją propozycję. Czy wciąż bę­dziesz moim przyjacielem, jeśli odmówię?

Pogładził ją po policzku dwoma palcami z niemal ojcowską czułością.

- Oczywiście - odparł. Zanim odszedł, pożegnał się również z Olaiem.

Nie zapomniał o chłopcu, chociaż mały starał się być niewidzialny.

A Lina, kiedy zamykała za nim drzwi na skobel, miała na czole zmarszczkę zamyślenia.

4

Nowy plenipotent rzeczywiście przyjechał. Lina patrzyła, jak dwumasztowy statek rzuca kotwicę, po­tem odbiła od niego mała, lekka łódź i skierowała się w stronę brzegu. Wyglądało na to, że plenipotent wiosłuje sam. Ten, któremu inni usiłowali się przy­podobać, wyskoczył z łódki tuż przed dobiciem do brzegu i pomógł wyciągnąć ją na kamienie.

Lina śmiała się.

Ten człowiek wydawał się jej w pewnym sensie zna­jomy. Z daleka niełatwo było go zobaczyć dostatecznie wyraźnie, lecz Lina czuła, że powinna go rozpoznać.

Był drobny i chudy; przez głowę przebiegło jej, że jest trochę podobny do Niillasa. Cieszyła się, że aku­rat w tej chwili jest sama, bo przebywając we włas­nym towarzystwie, słyszała swoje myśli.

W obozie Rosjan zapanowało poruszenie. Lina czu­ła się nieswojo, patrząc na to i będąc świadkiem czegoś, co jej nie dotyczyło. Będąc świadkiem czyjejś klęski.

Nie było to rozsądne, lecz żałowała człowieka, któ­ry musiał teraz wracać do domu po to, by ze spuszczo­ną głową zameldować się przed Olegiem i Jewgienijem.

Lina rozumiała pokusę, na jaką został wystawiony. Widziała Archangielsk. Zdawała sobie sprawę, że nie jest to miasto rodem z baśni, choć jego nazwa mogła w marzeniach wywołać obrazy wykładanych złotem ulic. Lina znała poszarzałe chaty w Archangielsku nad Morzem Białym, w których zimą wiatr z piskiem przeciskał się do środka przez szpary między deska­mi w ścianach. Wiedząc o tym, dawało się zrozumieć, że ktoś, kto wyrósł i mieszkał w takiej chacie, może nieco zbyt głęboko sięgnąć do cudzego kuferka z pie­niędzmi i odłożyć coś dla siebie.

Takie postępowanie nie było właściwe, lecz jakże ludzkie.

Nim nadeszli rybacy, Lina wycofała się spod okien­ka. Olai był u jednej z jej szwagierek, dziewczyny młodszej od Liny, lecz będącej już matką czworga dzieci. Olai miał tam towarzystwo, lecz wokół Liny chata kurczyła się, nawet kiedy chłopca tu nie było. Ale Linie nie wolno tyle myśleć o sobie. Olai musiał być najważniejszy.

Wyszła właśnie po to, żeby odebrać chłopca. Wie­czór zabarwił morze niemal na żółto, fale zalewały srebrem szary, kamienisty brzeg. Mewy żeglowały ponad jej głową stadami, zanosząc się ochrypłym krzykiem, skierowanym do młodych chłopców zaję­tych przy czyszczeniu dziennego połowu. Podnieco­ne próbowały się zbliżyć, za każdym razem z coraz większą śmiałością aż do chwili, gdy udało im się po­rwać jakiś smakowity kawałek lub gdy któryś z chłopców trafił w końcu któregoś ptaka kamieniem.

Lina uśmiechała się do siebie, wlokąc brzeg spód­nicy po mokrym piasku. Sama sobie tylko dodawała roboty. Szła naokoło, chociaż mogła suchą nogą prze­biec po pokrytej mchem ziemi.

Nie chciała jednak iść przez wioskę.

Nie chciała stykać się ze spojrzeniami i pogaduszkami. Nie chciała słyszeć pytań o to, co myśli.

Nie miała żadnego zdania na temat tego nowego plenipotenta. To nie była jej sprawa. Rosjanie jej nie dotyczyli.

Teraz już nie.

- Lina! Lina! Z początku nic nie usłyszała. Zresztą wołanie też jej nie dotyczyło, dał się w nim bowiem słyszeć obcy akcent, który przestał już stanowić część jej życia.

- Lina! Zatrzymała się, odwróciła. Stała na skraju morza w samej tylko spódnicy i bluzce, czując, że wiatr wprost ogryza jej ramiona do kości. Powinna była włożyć weł­niany sweter. Lato przynosiło nadzieje, które nie zawsze się sprawdzały. Wciąż jeszcze upłynie nieco czasu, nim ciepło zechce ich otoczyć. Jeśli w ogóle nadejdzie.

Szedł w jej stronę, jakby wychodząc ze słońca. Za­rys jego sylwetki stał się wyraźny, w końcu przesunął się tak, że światło padało z boku, i wtedy go poznała. I zrozumiała, dlaczego sam wiosłował ze statku.

- Witaj, Lino! - zawołał łamanym norweskim. I uśmiechnął się, widząc jej zdziwienie.

- Witam, panie plenipotencie - odpowiedziała.

- Mów mi Wasilij - poprawił ją.

- Zesłano cię tu? - spytała Lina i zobaczyła, że Wa­silij szuka znaczenia jej słów. Może mówiła za pręd­ko jak dla niego, może w ogóle nie znał jej języka, mo­że nauczył się tylko tyle, by móc okazać uprzejmość.

- Czy mnie przysłano? - spytał. Zrobił ruch ręką mogący wiele znaczyć. Stał teraz tuż obok niej i nie był od niej o wiele wyższy, a przecież nikt nie mógł powiedzieć, że Lina kiedykolwiek chciała dorosnąć aż do nieba. I to pod żadnym względem.

- Odesłano - potwierdził Wasilij. - Ja mówię źle? Pokręciła głową. Dziwnie było go zobaczyć. Ten człowiek przybył ze świata, który, jak usiłowała sobie wmówić, istniał tylko w jej głowie.

Archangielsk w jednej chwili stal się znów natar­czywie bliski.

- Czego Oleg ode mnie chce? - spytała ze złością. - Nie wyślę do niego mojego dziecka, jeśli tak właśnie to sobie wyobraża.

Widziała, że statek wciąż stoi na kotwicy. Zasłaniał wiele promieni słońca. Jego widok napełniał ją strachem.

- Oleg przypłynie. Frachtowcem. Chce zobaczyć dzieci.

Linie serce zamarło w piersi.

W zielonych liściach kryła się jesień. Tkwiła w tra­wie, wciąż jeszcze zielonej. Istniała we wszystkim, co tylko żyło. Przypominała jej, że później też coś będzie.

Jesień.

Frachtowiec przypływał jesienią. Pod koniec lata. Zanim liście przebrały się za słoneczka. Nim gałązki znów stały nagie.

- Możesz przesłać mu wiadomość. Statkiem. Jeśli chcesz. Oni odpływają jutro.

- Ty zostajesz? Kiwnął głową. Lina wciągnęła oddech.

- Nie mam żadnej wiadomości dla Olega. To, co chcę mu powiedzieć, mogę mu powiedzieć prosto w twarz, kiedy tu przybędzie. On o tym wie. Prosił cię, żebyś mi to przekazał? Żebym wysłała mu wiadomość?

Wasilij kiwnął głową. Lina zobaczyła, że włosy za­czynały mu się przerzedzać. Wydawał się przez to jakby mniej groźny. Był ludzki. Lubiła go.

Zadawała sobie w myślach pytanie, czy przysłano go tutaj dlatego, że trochę za bardzo polubił żonę Bykowa.

Wstrętna myśl. Odepchnęła ją na bok. Pojawiła się jed­nak kolejna. Oleg powinien dowiedzieć się o Magdalenie. Miał do tego prawo. Magdalena była jego dzieckiem.

Mogła wysłać mu wiadomość.

Lina milczała. Nie potrafiła się zmusić do cofnię­cia swoich słów. Były zbyt ciężkie. Za wiele ją kosz­towały. Musiała się czegoś trzymać.

Oleg przyjedzie i wtedy się wszystkiego dowie. Te­mu Jurkowowi nie zaszkodzi jeden czy drugi wstrząs. Zresztą z tego, co wiedziała, dawny plenipotent i tak mu wszystko opowie. Oleg dowie się tak czy owak.

- Nie bądź zbyt surowa - poprosił Wasililj. - Nie bądź za twarda.

- Wobec Olega? - spytała Lina z niedowierzaniem. - Przecież on pozwolił mi uwierzyć, że właśnie mnie pragnie. Pozwolił mi uwierzyć, że będzie żył razem ze mną tutaj. Potem nagle zmienił zdanie. I ja mam nie być wobec niego zbyt twarda? Wrócił do swojej baby, a ja siedzę tu. Nikt mnie już nie chce. Wydaje mi się, że to Oleg twardo obszedł się ze mną...

Zaśmiała się głucho z podwójnego znaczenia tego słowa. Wasilij nawet się nie uśmiechnął. Nie zrozu­miał drugiego dna.

- Ja także przyjąłbym Antonię - uśmiechnął się Wasilij. Wyglądał prawie jak chłopak, choć z pewno­ścią był od niej blisko dwa razy starszy. - Gdyby tyl­ko była moja...

- Wydawało mi się, że rzucasz tęskne spojrzenia raczej za żoną tego drugiego pryncypała - napomknę­ła Lina ze słodką minką. Chciała pokazać mu pazur­ki, dać do zrozumienia, że potrafi się odgryźć, podra­pać, wykorzystać te środki, jakimi dysponuje.

Nie była tylko głupią, naiwną Liną.

- Raija Bykowa prosiła, żebym ci przekazał po­zdrowienia - oświadczył Wasilij.

Mówił teraz sztywno, słowa rozdzielał krótkimi przerwami, jakby niósł je w worku i musiał głęboko się nachylać, żeby znaleźć takie, które pasuje najlepiej.

- To ona nauczyła cię mówić po norwesku? Kiwnął głową. Twarz miał zamkniętą, podobnie jak spojrzenie. Potrafił sobie z tym radzić jeszcze le­piej niż Niillas. Nie zdradzał niczego.

Lina zrozumiała jednak, że dla Wasilija Raija wciąż była ważna. Tylko ona się liczyła. W pewnym sensie ona i ten nowy plenipotent jechali na tym samym wózku. Zrobiło jej się go trochę żal.

- Oleg także - dodał. Upłynęła chwila, nim Lina zrozumiała, o czym mówił. Chyba nie bardzo uważała.

Wasilij starał się na pewno być pilnym uczniem, zwłaszcza jeżeli była to jedyna możliwość widywania Raiji. Czyżby lekcje odbywały się pod nadzorem Jew­gienija i Olega?

Lina nie chciała o tym wiedzieć. Nie chciała o nim wiedzieć nic. Nie chciała też słyszeć o Archangielsku. Nie tęskniła za tym miastem i nie tęskniła za Morzem Białym.

Nienawidziła...

I nie chciała darzyć sympatią tego człowieka, przecież on trzymał stronę Olega. Nie był wart jej zaufa­nia, zresztą na pewno go nie zdobędzie.

Lina ze swego uporu budowała wokół siebie drew­niany płot.

- Nie mam żadnej wiadomości dla Olega - powtó­rzyła, ucinając wszystko, co on być może zamierzał powiedzieć.

Słońce wciąż unosiło się nad morzem, lecz jakby groziło, że zanurzy się w fale, że rozerwie cienką li­nię dzielącą morze od nieba, zatopi się w przejrzysty zielony błękit, zatonie im, zniknie i pozostawi ich w wiecznej ciemności.

Lina wiedziała, że to tylko żarty. Wiedziała, że tak się nigdy nie stanie. Słońce zachodziło i wschodziło, spokojnie zataczało krąg wokół jej świata. Wędrowa­ło też dalej. Widziała je także w Archangielsku, a tam przecież strasznie daleko.

Słońce będzie przez cały czas wędrować po jej nie­bie. Będzie oglądać ją ze wszystkich stron, przez ca­ły dany jej czas.

- Spieszę się - oznajmiła. - Zegnaj! Nie słyszała, czy odpowiedział na pożegnanie. Nie została tam dostatecznie długo. Stopy puściły się bie­giem. Dotykały mchu i trawy, zamiast kamieni gład­kich, wygładzanych przez fale przypływu, który do­piero niedawno się cofnął.

Znów będą więc mieli o czym gadać w wiosce. O Linie biegnącej między domami. Na pewno widzie­li, jak rozmawiała z nowym plenipotentem. Na pew­no będą się zastanawiać, co miał jej do przekazania.

Zaniosła Olaia do domu. Nie mogła iść prędko. Chłopiec bardzo urósł w ciągu ostatniej zimy i wiosny, wyciągnął się jak kwiat ku światłu. A ponieważ spał, leżał w objęciach Liny ciężki i bezwładny jak worek z mąką. Nie obudził się nawet wtedy, gdy kła­dła go do łóżka, uśmiechnął się tylko przez sen. Do niej. Do każdego.

Lina usiadła przy jego łóżeczku i złożyła dłonie. Odmówiła modlitwę z dzieciństwa. Modliła się o to, aby nikt go jej nie odebrał. O to, by miał lepsze ży­cie, niż ona miała. Przynajmniej na razie.

Sprawdziła, czy drzwi i okna są starannie zaryglo­wane. Zamknęła się wśród drewnianych ścian. Żało­wała, że drewno, które mogło przybyć z każdego miejsca na świecie, pochodziło akurat z Rosji, lecz z tym niewiele mogła zrobić.

Wśród ścian czuła się zamknięta.

Bała się jednak wyjść poza to bezpieczne miejsce. Ono ją uwięziło.

Następnego dnia rano statek wypłynął. Lina zabrała Olaia ze sobą na brzeg. Uśmiechała się, widząc radość chłopca. Kąciki ust uniosły jej się do góry, kiedy Olai cisnął kamieniem w ślad za oddalającym się statkiem.

- Brzydka łódź! - zawołał jej syn.

Linie cieplej zrobiło się na sercu. Z pewnością nie­ładnie, że tak czuła. Popatrzyła w niebo. Na pewno tam to zauważono. Trudno. To była upojna chwila.

Łodzie rybackie już wypłynęły, pożeglowały. Nie były już nawet kropkami w miejscu, gdzie morze ca­łowało niebo. Zostały same z morzem. Niebo tworzy­ło nad nimi kopułę, ląd dla rybaków przestał istnieć.

Lina o tym wiedziała, miała bowiem okazję oglą­dać morze na dalekich łowiskach. Wypływała wraz z braćmi, będąc jeszcze dziewczynką. W innych rodzinach kobiety musiały same wypływać na połów, gdy ich mężowie wyprawiali się daleko w morze. W domu też trzeba było coś jeść.

Lina mieszkała tuż przy półmisku z jedzeniem, a zimą, gdy część mężczyzn stąd ruszała na południe, na Lofoty, wiatry i chłody były tak dokuczliwe, że niewielu wyprawiało się daleko od brzegu.

Lina stała nad morzem aż do późnego przedpołu­dnia. Nie zważała na kąśliwe uwagi dziewczyn, pracu­jących przy zakładaniu przynęty. Spływały po niej jak woda po gęsi. Równie dobrze mogły wylać pomyje na edredona, odniosłoby to taki sam rezultat. Lina nawet nie mrugnęła. A dziewczyny w końcu się odczepiły.

Nie rozumiały jej. Lina ich nie dostrzegała. Odda­lała się od nich, sama nie zdając sobie z tego sprawy.

Rosyjski statek zniknął za horyzontem. Nie wi­działa już nawet górnych szczytów masztów. Uśmie­chała się, jakby w roztargnieniu, samymi ustami. Olai świetnie się bawił nad brzegiem. Pulchne piąstki peł­ne miał muszelek, piasku i pęków wodorostów.

- To twój? Lina drgnęła przestraszona, ale prędko wzięła się w garść. On przecież tu, na Soroya, był oczami Olega.

- Mój - potwierdziła, nie spuszczając oczu z Olaia. W głosie dała się słyszeć duma. Oczywiście, że był jej. Jej!

- Podobny do Olega. - Wasilij zmrużył oczy. Zmie­niły się teraz w cienkie kreski.

- Nie sądziłam, że plenipotenci wałęsają się po brzegu - powiedziała Lina ostro, składając ręce na piersiach. Wiedziała, że kobiety zajmujące się przy­nętą mają uszy na szypułkach, niemalże już widzia­ła, jak przysuwają się bliżej.

- Wałęsają się? - spytał Wasilij.

- Chodzą - wyjaśniła Lina. Nie przypuszczała, że będzie go czegoś uczyć. Był przecież kapitanem łodzi Olega i Bykowa. I całował się z żoną Bykowa.

- Ja chodzę - odparł beznamiętnie. Lina popatrzyła na niego z ukosa. Wasilij nawet się nie ubierał jak plenipotent, raczej jak rybak. A spoj­rzenie, którym patrzył na morze, było pełne tęskno­ty. Linie przemknęło przez głowę, że z pewnością sam pragnął znaleźć się w łodzi.

- A gdzie mała... Linie przebiegł dreszcz po plecach. Jak gdyby wiatr mocniej powiał od morza. Odwróciła się plecami do wody. Zadrżała. Nie słuchała.

- Mała - ciągnął Wasilij. - Magdalena... Przez moment Lina zadała sobie pytanie, co Oleg myśli o swoich dzieciach. O swych norweskich dzie­ciach. Mówił jej, że nigdy o nich nie zapomni, lecz Lina już mu nie wierzyła.

Nie miała pojęcia, co mieszka w jego myślach. Te­raz już nie. Wydawało jej się, że to wie, lecz być mo­że kobiety zawsze się mylą.

- Ktoś pilnuje małej? - Wasilij miał miły głos. Bez względu na to, czy był plenipotentem Olega, czy nie.

Lina już o tym wiedziała, chociaż wcale nie chciała go słuchać. Nie chciała go lubić. Przecież on patrzył, słuchał i mówił dla Olega. Był jego przyjacielem.

- Magdalena umarła - powiedziała Lina.

- Umarła?

Lina wbiła w niego wzrok. Jej oczy ciskały błyska­wice w jego pytające spojrzenie. Widziała samą siebie w jego oczach. Swoje dwukrotne odbicie.

- Musisz tak powtarzać to słowo? - krzyknęła do niego, uniesiona gniewem, który wybuchł tak nagle, jak ogień ogarniający stare siano. Jak ogień pochła­niający zeszłoroczną trawę.

- Musisz to powtarzać? Tak, właśnie tak! Umarła! Umarła, słyszysz? Umarła! Już nie żyje!

Lina złapała Olaia za rękę, niemal porwała go za sobą, pociągnęła w stronę domu. Chłopczyk nie ro­zumiał, dlaczego matka tak się z nim obchodzi, dla­czego nie wolno mu zostać na brzegu, skoro tak się dobrze bawi. Ale się nie sprzeciwiał. Bal się jej gnie­wu. Bał się, kiedy jej głos stawał się taki głośny. Bał się, kiedy dłonie robiły się takie twarde, przestawały być miękkie i dobre, jak zawsze były ręce mamy.

Wasilij dogonił ją przy drzwiach. Lina miała oczy tak zaślepione łzami, że nie mogła poradzić sobie z zamkiem.

Bez słowa wyjął klucz z jej ręki, otworzył i wszedł za nią do środka. A potem zamknął drzwi, odgradza­jąc ją od świata, od spojrzeń, od oniemiałych głosów.

- Nie wiedziałem - powiedział. - Skąd mogłem wie­dzieć...

- No tak - odparła Lina. Ręce opuściła wzdłuż ciała. Oczy piekły, w gardle ściskało, w piersi także. To był ból. A ściany tłoczy­ły się na nią.

W jego głosie dał się słyszeć wyrzut. Słyszała to. Ja­kie on miał prawo, żeby ją oskarżać? Osądzać? On, który jak pies czołgał się przed żoną armatora?

Olai uciekł pod stół. Siedział cicho jak myszka z na­dzieją, że nikt go nie zobaczy. Sam natomiast widział wszystko i słyszał wszystko, ale większości nie rozumiał.

- Mimo to żadnej wiadomości? Być może nie był to wyrzut ani też osąd. Lina uważniej wsłuchała się w jego głos. Wychwyciła nie­dowierzanie.

- Żadnej wiadomości - powiedziała pusto. - Żad­nej wiadomości.

- To również jego dziecko.

- Owszem - przyznała Lina. Nigdy temu nie za­przeczała. Była z tego dumna.

- Nie powiedziałabyś mu o tym? Nigdy? Wasilij stał zwrócony plecami do drzwi. W dło­niach wciąż trzymał pęk jej kluczy.

- On by przyjechał - rzekła Lina. - Gdyby go ob­chodziły, przyjechałby. Nie dla mnie. Dla nich. Nie spodziewałam się, że przyjedzie dla mnie, ale dla dzie­ci. Wtedy by się o tym dowiedział. Nic nie przysłał. Nie przysłał nikogo, żeby spytać, jak im się wiedzie.

- Ja przyjechałem - oznajmił Wasilij. - I ja pyta­łem. Prosił o wiadomość.

Lina nic nie rzekła. Wiedziała, że on nie może jej zrozumieć. Nie potrafiła mu nic wyjaśnić. Wasilij był przyjacielem Olega.

- Przywiozłem podarki dla ciebie i dla dzieci. Dla Olaia i Magdaleny. Musiałem czekać, aż moje rzeczy znajdą się w domu, aż tamten się wyprowadzi. On przysłał podarki.

- Dlaczego nic o tym nie mówiłeś? - Otarła ostat­nie łzy rękawem bluzki. - To by i tak nic nie zmieni­ło - dodała prędko. - Niech Oleg sobie nie myśli, że może mnie kupić podarkami. Nie chcę od niego nic poza tym, co jest mi winien. To, co jest winien Olaiowi. Nic ode mnie nie dostanie, nawet jeśli przybędzie z podarkami. Nic nie dostanie, nawet jeśli mnie nimi zasypie. Olegowi Jurkowowi nie uda się kupić Liny. Już teraz nie. Może i jestem głupia, lecz nie aż tak bardzo. Mojego syna też nie kupi! Olai jest wart więcej niż wszystko, co mogę przed sobą postawić. Nawet gdybym nie miała nic poza sobą, moim ubra­niem i ubraniem dziecka, to i tak nie kupiłby Olaia. Nawet gdyby był carem Rosji, Olaia i tak by nie do­stał. I nie kupiłby także Liny!

- Byłem zły na ciebie - oświadczył Wasilij. Słyszał wszystko, co powiedziała, i większość tak­że zrozumiał. Nic jednak nie potrafił jej na to odrzec.

Wasilij czuł, że nie ma do tego prawa. Zamiast tego odpowiedział na jej pytanie. To, o którym prawie zapo­mniał, ponieważ wszystko inne spłynęło wodospadem.

- Posłałem wiadomość - przyznał się. - W twoim imieniu. Przekazałem, że wszystko jest w porządku. Z wami. Z tobą i z dziećmi.

Teraz Wasilij tego żałował i przyznał się do tego głośno.

- Nie powinienem był tego robić.

Lina wpatrywała się w niego długo, a potem wybuchnęła śmiechem. Jej śmiech toczył się równie ob­ficie jak przed chwilą słowa. Śmiała się i śmiała. Nie przestawała się śmiać. Zataczała się ze śmiechu tuż przed Wasilijem, łzy znów trysnęły jej z oczu, stru­mykiem płynąc po policzkach. To był inny rodzaj łez. Wypłakała się do dna. Wyśmiała się do dna.

Wasilij chciał ją złapać, wyciągnął do niej ręce.

Lina umknęła przed nim. Wpadła prosto na stół, za­cisnęła dłonie na jego krawędzi. Cieszyła się, że stół stoi akurat w tym miejscu tak mocno i pewnie. I śmiech wreszcie ucichł, ale w piersi ją bolało. Kłuło. Dławiło w gardle. Zachrypła. Żołądek zacisnął się w grudę twar­dą jak kamienie, polerowane przez morze. Nawet oczy bolały.

- No to usłyszy nowinę, jak tu przyjedzie! - zaśmia­ła się głucho i boleśnie. Ból utkwił nawet w skórze. - Doprawdy, dobrze się stanie, że on tu przyjedzie, ten Oleg Jurków! Szkoda tylko, że niepotrzebnie straci pieniądze na podarki dla najmłodszego dzieciaka. Dla tej córki, która umarła!

Wasilij nie wiedział, co ma mówić. Nie wiedział, jak ma się zmierzyć z tą kobietą, od której wprost bi­la gorycz.

Może miała ku temu powody. Zawsze traktował ją jak trochę przygłupią. Taka była opinia Raiji, a on pa­trzył na Linę oczami Raiji. Teraz głos Raiji nie dźwię­czał mu w uszach, utkwił w nich jedynie głos Liny.

Być może Raija inaczej patrzyłaby na Linę, gdyby widziała ją tutaj. Wasilij nie chciał się zastanawiać, co powiedziałaby Raija, jak by ją osądzała. Sam patrzył, sam myślał. Bliski był polubienia tej kobiety.

Położył jej klucze na stole. Cały czas nie spuszczał z niej wzroku. Nic nie mógł zrobić. Nie mógł jej do­tknąć, to by w niczym nie pomogło. Nikt nie mógł jej pomóc, może nawet Oleg.

- Jesteś człowiekiem Olega - rzuciła Lina. - Odejdź stąd!

- Jestem Wasilij Uskow - odparł. - A nie człowiek Olega. Nie tylko...

Może Linie to nie wystarczało, ale nic więcej nie mógł jej powiedzieć. Nic więcej nie mógł dla niej zrobić.

5

- I dokąd ty się wybierasz? Samuel wcześnie zaczął dzień. Lina wiedziała, że próbował się z nią spotkać również poprzedniego dnia. Słyszała go pod drzwiami, zaraz po wyjściu Wa­silija. Przychodził również wieczorem, i to kilka razy.

Groził, że wyważy drzwi, ale poprzestał na groź­bach.

Lina milczała niewzruszona. Olai wystraszył się tak bardzo, że nawet nie pisnął.

Powtarzała sobie, że robi to dla Olaia. Dzieciak był bliski utraty zmysłów ze strachu. Czuła, że ona rów­nież jest temu winna, i ta świadomość nie napawała jej wcale dumą.

Lina nie przestawała się pakować.

- Gdzie ty się, u diabła, wybierasz?

Samuel stanął przed nią, głos miał bardziej wład­czy, aniżeli pamiętała u ojca. A Bóg jeden wie, że oj­ciec nie słynął z łagodnych próśb. Dzieci wychowy­wano surowo i rzadko się zdarzało, żeby rózga przez cały dzień stała spokojnie za drzwiami.

- Czego chciał od ciebie ten Ruski? On mówi po norwesku.

- Zauważyłam - odparła Lina. - Znam go. Miesz­kałam tam, nie pamiętasz?

Lina nie zdawała sobie sprawy, że potrafi mieć tak kwaśny głos jak część tych suszonych owoców, któ­re Oleg przechowywał w szklanych słojach.

- Wszyscy wiedzą, że nawrzeszczałaś na niego nad brzegiem. Czy ty w ogóle myślisz? Jak głupia może być kobieta! Nie wiesz, że cała wieś o tobie gada? Ca­ła wyspa? W ogóle nie myślisz o rodzinie?

- Skoro wszyscy wiedzą, że do niego wrzeszczałam, to wiedzą też z pewnością, co wrzeszczałam. - Lina wciąż była twarda. - Niczego się nie wstydzę. Możesz to łaskawie wszystkim powiedzieć. Niech sobie gada­ją, niech sobie myślą! Mnie to nic nie obchodzi!

Samuel nabrał powietrza i zaatakował z zupełnie innej i bardzo nieoczekiwanej strony.

- Ty go znasz stamtąd? Masz zamiar się do niego przeprowadzić? U niego jest więcej izb. Może samot­nemu mężczyźnie w nich za zimno? Przydałby mu się ktoś do ogrzania łóżka. Do wy trzepani a matera­cy. Może robiłaś to już wcześniej, z tego co wiem...

Lina cisnęła w niego lampką. Samuel uchylił się, roz­legł się brzęk tłuczonego szkła. Na białej podłodze roz­lewała się ciemna plama tranu. Lina głośno zaklęła.

- Prawdziwy z ciebie diabeł, Samuelu! Czart by się uśmiał z tego twojego imienia rodem z Biblii. Pocho­dzi chyba od samego złego!

- No, no, widzę, że z tego ogniska jeszcze się dy­mi - stwierdził Samuel. Pozbierał odłamki szkła, uśmiechając się przy tym szeroko. - Ciągle tak łatwo cię rozdrażnić, Lino. Atakujesz ze spuszczoną głową, tak jak byki reniferów. Wydawałoby się, że napatrzy­łaś się, jak one to robią.

- A ty masz gębę równie durną jak dorsz w lutym! W Linie wciąż się gotowało. Niech się Samuelowi nie wydaje, że zdoła ją w jakikolwiek sposób po­wstrzymać. O nie, na Boga!

- Już niedługo będę się mogła bliżej przypatrzeć reni­ferom - powiedziała lekko, dumnie unosząc głowę. Ma­ły diablik w głowie nie przestawał judzić. Przecież ludzie i tak będą myśleć o niej jak najgorzej. Każdy najnędzniejszy nawet mieszkaniec wioski będzie myślał swoje. Może więc rozpuścić język tak, żeby naprawdę mieli o czym gadać. Niillasowi to w niczym nie zaszkodzi.

- Zamierzam ogrzewać posłanie Niillasowi!

Samuel oniemiał. Lina nie mogła sobie przypo­mnieć, by kiedykolwiek zdołała doprowadzić do te­go, że bratu zabrakło języka w gębie.

- Chyba nie mówisz tego poważnie?

- Jak najpoważniej - odparła Lina z uśmiechem. Dawno już, jeżeli w ogóle kiedykolwiek, nie czuła się tak pewna siebie.

- Nie możesz tam ciągnąć dzieciaka! Oni mają wszy! Tam jest brud! Nie mówisz tego poważnie, Li­no. Mówisz tak, żeby mnie rozzłościć. No dobrze, udało ci się. To było świetne wyjaśnienie. A teraz mów prawdę! Chcę wiedzieć, dokąd idziesz. Ludzie myśleli, że może znów wybierasz się na wschód...

Ach, tak? A więc tego bali się w domu... No tak, dopóki Lina była tu, na Soroya, razem z dzieckiem pryncypała Olega Jurkowa z Archangielska, to im również coś skapywało.

- Olai i ja idziemy do siida Niillasa. Do jego obozo­wiska. - Lina wciąż okazywała taki sam spokój. Ledwie mrugnęła. - Mogę tam zabrać Olaia. Mam do tego peł­ne prawo, żadna siła na świecie mnie przed tym nie po­wstrzyma. A już na pewno nie ty, Samuelu. Ty jesteś tylko moim bratem. Zrobię, co zechcę, a Olai jest mo­im dzieckiem. Nikt poza mną o nim nie decyduje.

- Ojciec... - zaczął Samuel.

- Niech sam tu przyjdzie i powie mi to wprost. - Li­na nie traciła rezonu. - Nie zauważyłam, żeby przycho­dził tu ktokolwiek inny z rodziny poza tobą, Samuelu. A ty jesteś tylko moim bratem. Olai i ja idziemy do Niillasa. Uważam, że dla Olaia tak będzie najlepiej. W domu ostatnio za dużo się dzieje. Nigdzie nie ma spokoju, dopóki trwają połowy.

Brat wpatrywał się w nią ze zdumieniem.

- I co zamierzasz tam robić? - spytał. - Oprócz, oczywiście, zapewniania Niillasowi miękkiego posła­nia. Olai będzie patrzeć, jak jego matka puszcza się z Lapończykiem z gór? Tak właśnie masz zamiar wy­chowywać dzieciaka? Lepiej by było, żeby Oleg za­brał go ze sobą do Rosji!

- Pozwól, że ja będę o tym decydować - oświadczy­ła Lina. - Nie zdołasz mnie powstrzymać, Samuelu.

- Przecież on jest stary! Lina wzruszyła ramionami. Szkoda, że brat nie wie, jak bardzo niewinna jest ta wyprawa. Teraz była zobo­wiązana udawać, że kryje się za tym znacznie więcej.

- On rozumie. W dodatku Niillas nie ma żadnego wieku.

Nic z tego nie było kłamstwem, tak właśnie prze­cież go postrzegała.

- Pozwól mi żyć, tak jak tego chcę, Samuelu. Ja ci nie mówię, jak ty masz żyć. Nie pytam, skąd wracasz nad ranem...

- Ja jestem mężczyzną - odparł brat z oburzeniem. - Nie lubię patrzeć, jak cię wykorzystują.

Lina uśmiechnęła się. To dopiero określenie w sto­sunku do Niillasa! Nie wierzyła, żeby on był w stanie wykorzystać kogokolwiek. Nawet gdyby tego chciał.

- Idę do Niillasa z radością - oświadczyła. Myśla­ła tak naprawdę. Ale nieco inaczej niż rozumiał to brat. Jej uśmiech złagodniał, a oczy zaświeciły jakimś nowym blaskiem.

Samuel poczuł ogarniające go mdłości. Ona nie może być taka, nie ona, jego siostra! Ale przecież mia­ła dwoje dzieci z Olegiem i wtedy też nie było mowy o księdzu. No a Bóg jeden wie, co ją łączy z tym czło­wiekiem, który przybył tu jako plenipotent. Chyba nie bez powodu pozwolił się wysłać tak daleko do ob­cego kraju. Od razu można pomyśleć, że Lina ma z tym coś wspólnego, że go skusiła.

Wstrętnie tak oceniać siostrę. Taka dziewczyna! Ale była już przecież naznaczona i nikt jej nie chciał. Żaden porządny chłop.

A teraz rzuca się w ramiona zawszonego Lapoń­czyka, równego wiekiem ich rodzicom, w dodatku ta­kiego dziwaka.

Może więc mieli ze sobą coś wspólnego, bo i Linie najwidoczniej brakowało piątej klepki.

Zabierała ze sobą niezbyt wiele rzeczy, ubrania Olaia, jedną zmianę dla siebie. Chleb i masło, ser, tro­chę tego miodu, który Niillas tak chwalił.

To z pewnością niemądre z jej strony, ciężko jej bę­dzie dźwigać dzban, ale tym Lina się nie przejmowała. Nieczęsto się zdarzało, żeby ludzie za coś ją chwalili. Chciała sprawić przyjemność Niillasowi, tak jak i on ura­dował ją, mówiąc, że potrafi coś robić naprawdę dobrze.

Wyprawiła się w drogę wcześnie rano. Głównie dla­tego, że Olai potrzebował czasu. Był jeszcze za mały na pokonywanie dużych odległości na jeden raz. A do miej­sca, w którym Lapończycy rozbili obóz, nie było blisko.

Będzie potrzebowała całego dnia.

Ponadto chciała opuścić wioskę, zanim większość ludzi znajdzie czas na popatrywanie, co robią inni. O wczesnym poranku tyle było innych rzeczy do zro­bienia. Obora, piec, posiłek. Mężczyźni wypływali ło­dziami, kobiety nie miały możliwości wyglądania przez okno.

Samuel odprowadził ją kawałek i przez cały czas, gdy jej towarzyszył, nie przestawał na nią krzyczeć na pełne gardło. Przynajmniej jednak poniósł chłop­ca na rękach przez wieś. Lina mogła mu być za to je­dynie wdzięczna. Bo inaczej pierwszy przystanek wy­padłby mniej więcej jeszcze w polu widzenia ludzi.

Niillas podchodził do tego tak beztrosko, ale Lina nie potrafiła nie przejmować się osądem wsi. Nie prze­stawała jej dręczyć świadomość, że na pewno wezmą ją na języki. Tak bardzo pragnęła wznieść się ponad ich gadanie, unieść w powietrze jak ptak uciekający na rozpostartych skrzydłach. Być może jej skrzydła nie były jeszcze dostatecznie mocne. Nie dość ćwiczyła.

Kilka kurczowych uderzeń skrzydłami i znów opa­dała na ziemię. Stale odkrywała w sobie nowe skazy. Chyba nigdy nie będzie czysta. Nigdy nie przestanie się tym martwić.

- Za diabła się na tobie nie wyrozumiem! - stwier­dził Samuel. - Tylko nie przychodź później i nie mów, że cię nie ostrzegałem!

Lina uśmiechnęła się zmęczonym uśmiechem.

Odłożyła tobołek, wzięła Olaia z ramion brata. Sta­nęła z chłopcem w objęciach.

- Wystarczy - rzekła. - Czy kiedykolwiek obciąża­łam cię za to, co zrobiłam?

Samuel nic na to nie odpowiedział.

- Ludzie pomyślą, że postradałaś rozum. A co po­wiedzą o nim? O Nicolasie? Zastanawiałaś się nad tym? Coś ty, u diabła, narobiła, żeby tak zawrócić w głowie temu staruchowi? On nie jest przy zdro­wych zmysłach! Zawsze byłem takiego zdania.

- Cicho bądź - szepnęła Lina.

Okazywana przez nią cierpliwość zaskakiwała na­wet ją samą, ale po prostu nie miała siły na kłótnie. Awantura w środku dnia i tak była okropną rzeczą. Ale poranek to najgorsza pora na niezgodę.

Lina postawiła Olaia na ziemi, podniosła swój wę­zełek, zarzuciła go na ramię i ruszyła w drogę, trzy­mając chłopca za rękę.

Dokonała wyboru. I już teraz, kiedy tylko zosta­wiła wioskę za plecami, lżej jej się zrobiło na sercu. Wszystko, co było dla niej zaplanowane, wszystko, co dla niej wyryto, to wszystko zostawiała za sobą. Odchodziła, nie oglądając się w tył.

Czuła się teraz nieskończenie silna. Jak gdyby ni­gdy więcej nie miała już tam wrócić. Jak gdyby opusz­czała ich na zawsze.

Dzień się dłużył, Lina zresztą nie spodziewała się niczego innego. Dość wyraźnie patrzyła na rzeczywi­stość. Nie miała w zwyczaju używać zbyt jaskrawych kolorów, gdy malowała swoje nadzieje.

Olai popłakiwał. Przyzwyczajony był do przebywania cały czas w pobliżu domu. Jego świat kończył się na przybrzeżnych kamieniach i zaraz za rodzin­nym domem Liny, dalej nigdy nie postawił stóp. Lina musiała go przekonywać i kusić. Śpiewała i opowia­dała bajki. Wymyślała nowe ciekawe rzeczy, które bę­dą robić, gdy tylko dojdą do następnego wzniesienia. A potem do jeszcze jednego i kolejnego.

Dzień upływał.

Olaia bolały nogi, był przecież tylko małym chłop­cem. Płakał do wieczornego słońca, które od czasu do czasu okazywało im łaskę, wyglądając spoza chmur i obdarzając odrobiną ciepła. Pod wieczór zaczęło ro­bić się chłodno. Krajobraz był tu taki otwarty, wysta­wiony na humory wiatrów, a wichry tutaj, na półno­cy świata, nawet latem potrafiły być zdradliwe.

Również Linę ogarnęło przygnębienie. W duchu przeklinała samą siebie. Jak zwykle nie zastanowiła się głębiej, powtarzała sobie, próbując nieść jednocze­śnie Olaia i worek. Ręce bolały ją tak, że niemal stra­ciła już w nich czucie. Ciężar, który dźwigała, był wielki, bała się, iż w każdej chwili może upaść. Nie była to jednak pora na użalanie się nad sobą, bo Olai przestraszy się jeszcze bardziej. Za nic na świecie nie wolno dopuścić do tego, żeby ogarnął go jeszcze większy lęk. Na tyle musiała być dorosła.

Lina jednak była sama pośród wielkiego pustko­wia, choć znajdowała się przecież na rodzinnej wy­spie. Dziwne, jak ta znajoma, droga sercu wyspa sta­wała się inna tu, gdzie nie osiedlili się ludzie. Równie dobrze Lina mogła się znajdować o setki mil od do­mu. Była sama, sama musiała podejmować decyzje, sama nieść sobie pociechę, sama dodawać otuchy.

Tymczasem potrzebna była jej pociecha kogoś, kto by powiedział, że nie porwała się na nic niemądrego.

Dookoła krajobraz był otwarty. Brunatna zieleń szarzała, kiedy słońce kryło się za chmurami. W po­wietrzu dawało się wówczas wyczuć ten chłód, o któ­rym szeptała szarość. A kiedy słońce wyłaniało się zza chmur, wszystko stawało się czerwone i choć to z pewnością jedynie wzrok ją zwodził, wydawało jej się, że robi się wtedy cieplej.

Znów okazała się głupia.

Może Samuel miał rację... Samuel często miewał ra­cję, nawet wówczas gdy jeszcze byli dziećmi. W każ­dym razie pozwalali mu, żeby jego było na wierzchu. Lina zaś zawsze była tą głupią.

Teraz nie powinna się w to wdawać tak bez zasta­nowienia. Mogła przecież zaczekać na Niillasa. Prze­cież on by się pojawił, prędzej czy później. Wówczas odeszłaby wraz z nim. Pomógłby jej nieść. Wiedział­by, którędy mają iść. Teraz szukała drogi na chybił trafił i nie była całkiem pewna, czy idzie we właści­wą stronę. Zdawała sobie sprawę, że podczas marszu mogła zmienić kierunek.

Owszem, mieszkała tutaj, lecz nigdy się nie nauczy­ła tych drobnych znaków wskazujących drogę. Nigdy nie nauczyła się odczytywać otaczającej przyrody.

Miejscowi ludzie wiele uczyli się o morzu, lecz nie­zbyt dużo o ziemi. A już na pewno nie robiły tego dziewczęta.

Była głupia.

Szła dalej. Dalej, coraz dalej...

Czyżby zobaczyła renifera?

Lina postawiła Olaia na ziemi, nie zwracając uwagi na jego płacz. W piersi ją ścisnęło, zakłuło. Oczywiście, że postąpiła głupio. Oczywiście, że powinna zostać w domu. Tam miała dach nad głową, a dookoła siebie ściany. Tu nie było ścian, a sufit zastępowało niebo.

Lina nie wiedziała, czy: na pewno to jej pisane. Z pewnością zrobiła źle. Jest po prostu głupia. Nie rozumie, co dla niej dobre.

Czy to renifery? Czy możliwe, że to naprawdę re­nifery? Jeśli nie, to co innego mogłoby to być?

Lina nie chciała nic mówić Olaiowi. Zamiast tego w jej głosie pojawiła się pewna surowość, gdy poga­niała go do dalszej wędrówki, znów na własnych no­gach, czy tego chciał, czy nie. A chłopczyk nie chciał. Był już zmęczony.

Pełzł właściwie, popłakując. I zabierało to jeszcze więcej czasu, niż gdyby go niosła.

Lina westchnęła z rezygnacją. Zacisnęła zęby, po­wstrzymując gniew, który i tak nie przyniósłby żad­nego rezultatu.

Gdyby na niego nakrzyczała, popatrzyłby na nią tymi swoimi wielkimi oczami i zaraz sam zacząłby wrzeszczeć i płakać. Nie było jej to teraz potrzebne. Nie miała też na to siły.

Chciała tylko podejść trochę bliżej, przekonać się, czy to, co, jak jej się wydawało, porusza się w cieniu skały, to naprawdę renifery, czy tylko zabawa słońca z cieniami.

- Dobry Boże, spraw, żeby to były renifery!

Upłynęła cała wieczność, nim dotarła do niewiel­kiego wzgórza, z którego miała dobry widok. Lina zdusiła w sobie ochotę, żeby odrzucić swój tobołek i pobiec tam sama tylko po to, żeby się przekonać.

Ale Olai by się wystraszył. Pomyślałby, że napraw­dę go zostawiła.

A Olai był najważniejszy. Czuła się za niego odpo­wiedzialna. Oleg nie będzie jej mówiła że źle się wy­wiązała z tej odpowiedzialności. Z pewnością wiele rzeczy dało się o niej powiedzieć, lecz nie to, że się nie zajmuje dzieckiem.

Stali tam więc. Olai nie miał już siły nawet pła­kać. Usiadł po prostu w miejscu, tak jak stal, i nie wydawał z siebie żadnego dźwięku. Lina nie potra­fiła go pocieszyć. Nie potrafiła znaleźć nowych spo­sobów na powiedzenie mu, że już niedaleko. Że nie­długo odpoczną, najedzą się... Że niedługo dotrą na miejsce.

Olai chciał już do domu.

Tylko Lina wiedziała, dokąd idą. I dlaczego tu przy­szli.

To były renifery.

Lina także usiadła obok Olaia. Objęła dziecko i rozpłakała mu się we włosy. Śmiała się i płakała jed­nocześnie. Łzy tryskały jej z oczu, a śmiech toczył się niczym lawina w górach na wiosnę.

- Teraz już naprawdę niedaleko, mój kochany!

Głos jej zabrzmiał inaczej niż poprzednio, gdy po­wtarzała te same słowa. Nawet Olai to usłyszał. Te­raz to była prawda.

- Idziemy do Niillasa, maleńki - oznajmiła synko­wi, nie wypuszczając go z objęć. - Pamiętasz Niillasa?

- Tego dziwnego pana? - spytał Olai. Lina kiwnęła głową. Niillas zapewne w oczach Olaia wyglądał dziwnie. Był inny. Być może za kilka dni jej syn inaczej spojrzy na to, co jest dziwne, a co nie. Z pewnością wiele rzeczy będzie wyglądało ina­czej, lecz nie wszystko wyda się dziwne.

- Tak, właśnie jego - odpowiedziała synkowi.

Niillas nie był dziwny. Nie umiała nawet trakto­wać go jak kogoś, kto jest inny. Niillas był taki jak być powinien, nie mógł być inny, bo wtedy nie był­by Niillasem.

Siedziała z Olaiem na kolanach. Odczuła taką ulgę, że całe zmęczenie w barkach, nogach i stopach ustą­piło. Cała zmieniła się jakby w chmurę, w wieczorną chmurę, skąpaną w świetle tęczy.

Potem znów zrobiło jej się zimno. O wiele ciem­niejsze chmury zamknęły ją między sobą, przesłoni­ły wesoły widok słońca.

Była głupia.

Powinna zaczekać na Niillasa. On by przyszedł. Być może nie zaproponowałby jej tego jeszcze raz, lecz to by jakoś przeżyła. Sama mogłaby powiedzieć, że chęt­nie do niego przyjdzie. Przecież już ją o to prosił.

A teraz nie wiedziała, gdzie może być Niillas.

Iść tam... spytać o niego.

Takich rzeczy się nie robiło. Wprawdzie jej dobre­mu imieniu nic nie mogło zaszkodzić bardziej aniżeli to, co już się stało, lecz czuła, że na myśl, iż miałaby o niego rozpytywać, nawet jej włosy stawały dęba na głowie.

Nie mogła. Nie mogła pojawić się ot, tak, znikąd, z dzieckiem na ręku i pytać o Niillasa.

Nie mogła.

Olai wyrwał się z jej objęć. Stanął na własnych nogach.

- Reny, mamo, reny!

Małe stopy odbiegły od niej, zabrały drobne chłopięce ciałko i pomknęły do reniferów pasących się w oddali. Lina dostrzegała już teraz słupy dymu na tle nieba, a one nie były już aż tak daleko.

Od namiotów oddzielało ich niewielkie wzgórze. Domyślała się tego. Rozumiała.

Olai pędził już w tamtą stronę. Lina wołała za nim, ale chłopczyk nie dawał się teraz zatrzymać. Nagle miał ku czemu biec, zobaczył coś na własne oczy. Ma­łe nóżki się ożywiły. Widziały już, dokąd idą.

Olai biegł.

Lina musiała spieszyć za nim.

Dogoniła go, nim dotarł na szczyt, ale mały trud­ny był do okiełznania. Teraz potrafił już wydać z sie­bie głos. Po prostu w ostatnich godzinach zabrakło mu woli, by go z siebie wypuścić. Teraz natomiast obudził się w nim cały upór, jaki tylko w sobie nosił. Jego krzyk pomknął aż pod niebo. Nie były to wy­raźne słowa, nie dało się ich od siebie odróżnić, lecz Lina zrozumiała go lepiej niż dobrze. I przestraszyła się, że słychać go aż na następnym wzgórzu, na tym, przy którym pasły się renifery.

Trysnęły łzy. Lina zrezygnowała z prób zatrzymania chłopczyka. Nie był wprawdzie duży, ale rękami i no­gami wymachiwał i uderzał bez przerwy. Nie przesta­wał, nawet kiedy brakowało mu tchu. Wtedy tylko krzyki na chwilę milkły. Na moment, ale nie na dłużej.

Lina zagryzła w sobie strach. Biegła za synkiem. Nie musiała mu mówić, w którą stronę idą, Olai sam to wiedział. Był na szczycie wzgórza i wszystko zobaczył.

Nim Lina wspięła się na wzniesienie, ktoś nadszedł w ich stronę. Męska postać. Jeden rzut oka wystar­czył Linie, żeby stwierdzić, że to nie Niillas.

To jakiś młody chłopak, w jej wieku albo nawet jeszcze młodszy. Ale ubrany był dokładnie tak samo jak Niillas, w taką samą miękką brunatną skórę, a łyd­ki oplatały mu barwne taśmy od kumagów. Twarz i dłonie miał tak samo brązowe jak Niillas, włosy ciemne i sztywne, oczy zdumione, bardzo niebieskie.

Olai zatrzymał się. Popatrzył na mężczyznę, ale wcale się nie cofnął. Stał w miejscu.

- Zabłądziłaś? - spytał mężczyzna. Lina pokręciła głową. Policzki jej pałały. Czuła to.

Wiedziała, jak to może wyglądać. Czuła się głupia. Tylko głupia.

- Szłam tutaj - powiedziała w końcu. Nie miała ochoty nic tłumaczyć temu nieznajomemu, dopóki nie pomówi z Niillasem.

Ale żeby nie wyjść na wariatkę, musiała podać po­wód swego tu przybycia.

- Idę do Niillasa. Brwi chłopaka wystrzeliły w powietrze. Obrzucił ją spojrzeniem, w kąciku ust pojawił się cień uśmie­chu. W oczach błysnęło.

Lina zauważyła, że obcy zerka na Olaia. Może porów­nywał rysy dziecka z rysami Niillasa? Jeśli tak, to nie znajdzie podobieństwa. Ale niech sobie myśli, co chce!

Policzki nie przestawały jej płonąć.

- Niillas pomaga przy dojeniu.

Wciąż nie spuszczał z niej wzroku. Ważył ją i mie­rzył oczami, jak często robią mężczyźni. Lina przeżyła to już wcześniej. Inni także patrzyli na nią podobnie, kiedy się dowiadywali, że ona żyje z Olegiem. Tak pa­trzyli mężczyźni na kobiety, nie będące dziewczętami, z którymi chcieliby się ożenić, ani też niczyimi żonami.

- W dojeniu? - powtórzyła.

Nie wiedziała, że Lapończycy mają krowy. Nie wi­działa, żeby jakieś tu pędzili. W każdym razie na wy­spie nie mogli ich kupić. Nikt tutaj nie miał więcej niż jednej krowy i wszyscy pilnowali zwierząt jak najczystszego złota. Krowy nikt by nie sprzedał.

- Ktoś musi łapać samice i przytrzymywać je pod­czas dojenia. Doją kobiety - wyjaśnił chłopak. - Ale trzymanie to nie jest babska robota.

Oni doją renifery! Oczywiście! Dobry Boże, mu­siał uznać ją za więcej niż zwyczajnie głupią. Policz­ki wciąż nie przestawały palić żarem.

Powinna była to zrozumieć.

- Nie macie teraz cieląt? - spytała ostrożnie, dep­cząc mu po piętach, bo chłopak bez słowa podniósł Olaia do góry i wziął go na barana. Mały nie zapro­testował przeciwko temu nawet jednym słowem. - One nie potrzebują mleka?

- Zatykamy cielętom pyski - odparł. Lina nie miała siły na zadawanie pytań. Zupełnie nie pojmowała, o czym on mówi. Nie chciała jednak wydać mu się jeszcze głupsza, niż już sobie na to zasłużyła.

Zatykać cielętom pyski? Nie wierzyła, żeby mogło to oznaczać akurat to, o czym myślała. Nikt chyba nie mógł być aż tak okrutny. A w dodatku nie potra­fiła zrozumieć, w jaki sposób miałoby to pomóc. Przecież mimo wszystko rozmawiali o mleku.

Dotarli już do namiotów, rozstawionych na nie­równym, zaokrąglonym placyku pomiędzy dwoma wzgórzami. Widok był tu rozległy, w oddali majaczy­ło stado. Nieopodal płynął nieduży strumyk, dostar­czał im wody. Lina domyślała się również, że ze wzgórza, pod którym pasły się renifery, widać też morze.

Pięknie tu było. Najwyraźniej nie znała wszystkich tajemnych zakątków na swojej własnej wyspie.

W obozowisku zostało niewielu ludzi. Kilkoro dzie­ci biegało w koło, przyglądając im się bez zażenowania, z zupełnie nieskrywaną ciekawością. Odezwały się do młodego człowieka i otrzymały wypowiedzianą ściszo­nym głosem odpowiedź, która przynajmniej sprawiła, że zamilkły. Wciąż jednak nie przestawały się gapić.

Chłopak podprowadził ją do jednego z namiotów, odchylił połę i postawił Olaia na ziemi.

- To lav'vo Niillasa. Na palenisku jeszcze się ża­rzy. On trzyma w środku drzewo. Możesz tam wejść. Powiem mu, że przyszłaś.

Nie spytał jej o imię. Nie wyjawił własnego. Od­szedł od niej, nawet się nie oglądając. Lina zakłopo­tana, popychając Olaia przed sobą, weszła w pół­mrok jurty, a potem zaciągnęła połę.

Nic innego zrobić nie mogła.

6

- Przyszłaś.

Niillas stał w środku lav'vo. Twarz miał ukrytą w cieniach.

Lina zasnęła razem z Olaiem. Z wycieńczenia, lecz także z powodu pewnej ulgi, którą odczuła. Po prostu położyła się przy synku, a teraz nie wiedziała, od jak dawna już tak leży. Nie słyszała, jak Niillas wchodzi.

- Nie zrozumiałeś, że przyjdę?

Usiadł i ściągnął czapkę. Włosy sterczały mu na wszystkie strony, nawet nie poprawił ich ręką. Lina miała ochotę je zmierzwić, a potem uczesać palcami. Złożyła dłonie w fałdach spódnicy, czuła, że policzki zaczynają jej płonąć.

- Nie mogłem tego zrozumieć - odparł po prostu. - Gdybym rozumiał, przyszedłbym po ciebie. Musiałaś chyba wędrować przez cały dzień?

Lina kiwnęła głową. Nie było to dalekie od prawdy.

- Dobrze, że przyszłaś.

Niillas nie pytał, dlaczego. Powiedział tylko, że to dobrze. Lina poczuła się niemalże urażona. Przygoto­wywała się przecież na tłumaczenie. Przez cały dzień ćwiczyła, w jaki sposób mu o tym powie. Tymczasem on nawet nie spytał...

- Rosjanin ma nowego plenipotenta.

Niillas zzuł buty, wyciągnął stopy z kumagów. Kilka źdźbeł brązowej turzycy utkwiło mu między palcami. Lina uznała to za wzruszające, ale on nic nie zauważył.

- Ten poprzedni pewnie kradł - powiedział cierp­ko Niillas. - To zresztą bardzo ludzkie, nawet zwie­rzęta kradną od siebie nawzajem. Dlaczego my mie­libyśmy być lepsi?

Powinien spytać, czy ten nowy to ktoś, kogo zna­ła, a wtedy mogłaby mu wszystko opowiedzieć. Te­raz natomiast sprawy robiły się coraz trudniejsze do wyjaśnienia.

- Znam tego, który przyjechał. Poznałam go, kiedy tam byłam. To przyjaciel Olega. Oleg prosił o nowi­ny o dzieciach. Pozwoliłam, żeby statek odpłynął bez wiadomości o śmierci Magdaleny.

- Wiele masz w sobie goryczy - stwierdził. Rozmawiali ściszonymi głosami, żadne z nich nie chciało zbudzić Olaia. Dna była zaskoczona tym, jak bar­dzo można się poczuć samotnym w takim namiocie jak ten. Z zewnątrz przecież dobiegały rozmaite dźwięki, śmiechy, płacz, głosy. Urywki tak wielu rozmów. Cisza pomiędzy słowami. Ludzie, którzy się dotykają. Trzesz­czenie drewna płonącego na ognisku. Szczekanie psów.

Dochodziło tu tak wiele rozmaitych dźwięków, lecz one jej nie dotyczyły, w niczym nie powstrzymywały. Mogła powiedzieć to, co chciała, zrobić, co chciała.

Lina nie czuła się tu zniewolona, nie miała wraże­nia, że wszyscy się przysłuchują właśnie jej. W ro­dzinnej wsi ściany wcale jej nie chroniły. Oczy wio­ski bacznie się jej przyglądały.

Tutaj odnosiła wrażenie, że wszystko zależy tylko od niej. Nie miała pewności, czy kiedykolwiek w ogó­le tak czuła.

- On ma przyjechać jesienią. Zobaczyć dzieci.

- Nie może ci odebrać synka.

Lina nie była wcale aż tak tego pewna.

Niillas mógł mieć spokój w spojrzeniu, mógł mru­żyć oczy na dym, podnoszący się pod dach. Tam dym na chwilę się zatrzymywał, by w końcu ujść przez dymnik, wymieszać się z przejrzystym błękitem bę­dącym niebem i zniknąć.

To był jej lęk, on dawał z siebie tylko słowa.

- To przed nim uciekasz? - spytał Niillas cicho. Nie patrzył przy tym na nią, tylko na swoje stopy. Rozpiął pas, przy którym nosił nóż. - Przed ojcem chłopca?

- Frachtowiec przypłynie dopiero jesienią. Lina słyszała, jak cienko brzmi jej głos. Wiedziała, że ten przenikliwy ton, który w nim dźwięczy, zdradza wszystko. Kłamała.

- Uciekam przed Olegiem - wyznała, zdecydowa­na na szczerość.

Niillas nie był człowiekiem, któremu się kłamie. Nie mogła skłamać.

- Ale nie do każdego mogłabym z tego powodu iść - dodała prędko.

Niillas nie może sobie pomyśleć, że ona go wyko­rzystuje. Wcale nie miała takiego zamiaru. Było zu­pełnie inaczej.

- Możesz zostać tak długo, jak tylko będziesz chciała - powiedział Niillas dziwnie krótko. - Chcia­łem, żebyś przyszła, prawda? A mówię to, co myślę. Ale wiesz, że my stąd odejdziemy, nim nastanie je­sień. Odejdziemy, nim przypłynie frachtowiec.

Tak, Lina to wiedziała.

Nie chciała o tym myśleć. Na razie było lato, po­czątek lata. Niillas jak zawsze zjawił się razem z la­tem. Lina miała wrażenie, że przyniósł lato w swoim węzełku tylko dla niej.

- Głodna?

Lina pokręciła głową. Z głębi swojego worka wyciąg­nęła miód, chleb, masło i ser. Wysunęła się w przód i ułożyła wszystko koło jego stóp.

Ona i Olai już się najedli. Nasycili się. Nie było już w niej żadnej pustki.

- Nie przyszliśmy z pustymi rękami - powiedzia­ła z uśmiechem, a w jej głosie zadźwięczała duma. Spojrzenie prosiło o uznanie. Czekała całym ciałem, uważała na każdy jego gest.

Niillas wyciągnął korek z dzbanka z miodem i przyłożył go do ust. Wypił i uśmiechnął się.

- Że też wzięłaś ze sobą miód! Musiało ci być cięż­ko go nieść!

- Smakował ci. Niillas z niedowierzaniem pokręcił głową. Zaśmiał się cicho, ciepło. Tak jak Lina zapamiętała jego śmiech. Jego śmiech również był jak lato. Cieplej jej się zrobi­ło na duszy. Cieszyła się, że niosła ten miód przez ca­ły dzień aż z wioski.

Kiedy Niillas się do niej uśmiechnął, resztki zmę­czenia zniknęły jak ręką odjął.

Podał jej dzbanek. W pierwszej chwili z uśmie­chem odmówiła, ale on nie ustępował. Ręce Liny drżały, gdy obiema dłońmi ujęła naczynie. Wargi uło­żyły się wokół otworu, wypiła, po dziecięcemu świa­doma, że on przed chwilą przykładał usta w to samo miejsce. Przełknęła i oddała mu dzban. Kiedy palce ich rąk się musnęły, nie wiedziała, czy to przypadek. Patrzyła, jak Niillas pije.

Miała uczucie, jakby go pocałowała.

Zaczerwieniła się.

Niillas zakorkował dzbanek. Odstawił go między garnki pod ścianę namiotu. Lina zdążyła się już zdzi­wić ilością przestrzeni na tak niewielkiej powierzch­ni. W namiocie Niillasa panował nienaganny porzą­dek. Podejrzewała, że wszystko leży dokładnie w tym samym miejscu, gdzie zawsze. Nie dało się nabałaganić wśród ścian, stojących tak blisko siebie.

Rozłożył kilka skór. Lina owinęła Olaia w wełnia­ny koc, a teraz Niillas podał jej jeszcze dwie skórza­ne derki.

- To wam wystarczy? - spytał.

Lina przytaknęła. Patrzyła, jak Niillas szykuje miejsce do spania dla siebie, a po drugiej stronie pa­leniska dla nich. Ogarnęło ją uczucie, że znajdują się w jakiejś wielkiej sali, jak gdyby oddzielał ich od sie­bie cały świat.

Patrzyła, jak Niillas bez cienia zawstydzenia zdej­muje z siebie skórzaną kurtkę. Widziała, że ma twar­de, żylaste ciało, chociaż jest niewysokiego wzrostu i szczupły. Gwałtownie się odwróciła, kiedy zaczął rozpinać spodnie. Wślizgnęła się czym prędzej pod swoje skóry i dopiero pod ich osłoną ściągnęła spód­nicę i bluzkę. Potem wysunęła ubranie poza ciepło okrycia. Miała nadzieję, że mrok nie pozwala zoba­czyć, jak bardzo płoną jej policzki.

Do diabła, przecież wiedziała, jak zostali stworze­ni mężczyźni. Prawdę powiedziawszy, to, czym róż­nili się od kobiet, pozwoliło jej zaznać niejednej radości aż trudnej do ogarnięcia rozumem. A teraz ru­mieniła się jak stara panna!

Kiedy odważyła się zerknąć przez ramię, Niillas już leżał pod okryciem. Na plecach, z rękami pod głową. Oczy miał zamknięte, ale Lina wiedziała, że nie śpi.

Lina też położyła się na plecach. Czuła czerwony żar buchający od paleniska.

Czekała, że może on coś powie, ale się nie odezwał.

- Co to znaczy „zatykać pyski cielętom”? - spyta­ła szeptem.

Niillas poruszył się w ciemności. Obrócił się na bok, Lina poszła w jego ślady. Teraz, na skraju cie­płego czerwonego blasku, mogła dojrzeć jego twarz.

- Nie pozwalamy, żeby cielęta doiły krowy do koń­ca - powiedział.

Nie zainteresował się, dlaczego o to pyta. Po pro­stu wyszedł z założenia, że chce to wiedzieć.

- Na jakąś część dnia wkładamy cielętom do py­sków na ukos kawałek drewnianej szczapy, taśmą przymocowujemy ją na łbie. Cielak może się paść, ale nie bardzo może ssać. To się nazywa zatykanie ciela­kom pysków.

Lina wyobraziła to sobie. Nie przemogła się, żeby zadać pytanie, czy cielętom taki zabieg nie sprawia bólu. W tej samej chwili uświadomiła sobie, że wi­działa kiedyś, jak ludzie hodujący owce robili coś po­dobnego z jagniętami.

Cisza się przedłużała.

- Co powiedzą w twojej siida na to, że jestem tutaj?

- Guttorm stwierdził, że mój namiot nie jest już pusty - odparł Niillas.

- To ten młody chłopak?

- No tak.

A więc znała już jego imię. Guttorm. Namiot Niillasa nie jest już pusty. Zastanawiała się, co to mogło ozna­czać dla ludzi, którzy to słyszeli. Co się za tym kryło?

- Moja siostrzenica jest zaręczona z Guttormem - oznajmił Niillas tym samym zniżonym głosem. - Po­biorą się, jak ona trochę dorośnie.

- A ile lat ma teraz?

- Dwanaście - odparł Niillas bez mrugnięcia okiem.

- I już jest mu przyrzeczona? - zdziwiła się Lina. - Przecież to jeszcze dziecko, a on jest dorosłym męż­czyzną!

- Jest jeszcze młody - odparł Niillas. - I pochodzi z dobrego rodu. To dobrzy ludzie. Mikkal - Matte - An - ti - Guttorm to dobry chłopak. Jego ojciec, Anti, był jednym z najlepszych hodowców reniferów, jakich znałem. Utonął przed trzema laty podczas letniej przeprawy. Miał tylko tego jednego chłopaka i osiem córek. Guttorm nie przynosi wstydu ani ojcu, ani swemu rodowi. Matte, jego dziad, był jednym z na­szych największych łowców niedźwiedzi. Wciąż krą­żą o nim legendy. Mikkal, pradziadek Guttorma, też był łowcą. Stara opowieść mówi, że nikt nie zdobył tylu skór co on. Moja siostrzenica nie znajdzie lep­szego męża, Lino. To nie jest starzec, którego przyj­mie z niechęcią. Od zawsze wiedziała, że będzie mia­ła Guttorma za męża. Została mu przyobiecana w dniu, kiedy dostała imię. Rodzice omówili to za­wczasu. Oba rody dobrze wyjdą na tym małżeństwie. Sara szyje już suknię ślubną.

Lina nie skomentowała tego. Niillas podsuwał jej kawałki innego świata.

- A tobie nigdy żadnej nie przyrzeczono? Niillas zaśmiał się cicho.

- Ze mnie żadna dobra partia. Teraz jestem już za stary i nie ma nikogo, kto by prowadził rozmowy w moim imieniu. A ja sam się tego nie tykam. Ta, któ­rej byłem przyrzeczony w dzieciństwie, jako dziecko umarła. Widać los nie chciał mi dać żadnej kobiety. Mój namiot miał zostać pusty.

Przypatrywał się Linie, dopóki nie zamknęła oczu, mrucząc „dobranoc”. Znów uciekała, tym razem od jego spojrzenia. Uciekała w głąb siebie, chowała się za przymkniętymi powiekami. Kiedy miała je zamk­nięte, nie przeszkadzało jej, że on na nią patrzy.

Lina długo leżała, nie śpiąc i nasłuchując. Wsłuchi­wała się w znajomy oddech Olaia, w Niillasa oddy­chającego spokojnie we śnie - również ten dźwięk uczyniła czymś znajomym, czymś, co należało do niej.

Czuła też zapachy, niektóre z nich rozpoznawała. Inne pozostawały bezimienne, stanowiąc część nie­znanego świata, w który wkroczyła. Dźwięków na ze­wnątrz również było coraz mniej, niektóre jednak się utrzymywały. Gdzieś awanturował się pies. Ściszone głosy przesuwały się obok. Mowa Niillasa. Dźwięki w jej uszach. Dźwięki bez sensu, lecz niosące w so­bie jakieś obce piękno.

Zasnęła wśród tej obcości. Wśród zapachów i dźwięków. Zasnęła przy wtórze wiatru, który zna­lazł jakiś strzępek w namiocie, na którym mógł ci­chutko gwizdać. Kołysanka natury.

Olai jeszcze spał, kiedy Niillas ją obudził. Lina po­patrzyła mu prosto w twarz i poczuła się jeszcze bardziej zażenowana niż poprzedniego wieczoru, kiedy zastał ją w swojej jurcie. Była wtedy śmiertelnie zmę­czona, teraz wypoczęła. I przebudził się w niej wstyd... Niillas już się ubrał. Od razu zwróciła na to uwa­gę i na ten widok odczuła iście dziecięcą ulgę. Siedział w skórzanych nogawicach, z zasznurowanymi kumagami, barwne taśmy oplatały łydki i górną część ud, mocując nogawice z garbowanej skóry do spodni. Nosił też dork, skórzaną kurtę, wkładaną włosem do wewnątrz, i pas na biodrach.

- Już jest rano? - zdziwiła się. Nie mogła chyba tak długo spać. Olai zresztą też nie zaliczał się do tych, którzy wstają najpóźniej. To jedno było pewne.

- Idę do stada - wyjaśnił Niillas ściszonym głosem. - Pierwszego dnia nie chcę cię zostawiać samej. Ty i chło­piec możecie pójść ze mną. Spędzimy tam cały dzień, ale pogoda jest ładna. Wieczorem poznasz obozowisko, siida. Wszystko po kolei, po jednym kroku, prawda, Lino?

Lina kiwnęła głową, ale się nie poruszyła. Milcza­ła. Okryta była skórą aż pod brodę.

Wtedy zrozumiał. Jego twarz zmieniła się w jeden wielki uśmiech, lecz nie zdradził się ani słowem. Na­wet nie próbował jej zawstydzić.

- Pójdę przemyć trochę oczy - wyjaśnił i, wycho­dząc, wpuścił do środka odrobinę żółtego porannego światła, po czym znów zamknął ich w bezpiecznym zmierzchu jurty.

Lina ubierała się błyskawicznie. Tak bardzo się spieszyła, że bluzkę zapięła krzywo.

Olai nie pozwolił się dobudzić, ubrała więc synka półśpiącego. Skończyła, zanim Niillas wrócił.

Pozwolił Olaiowi usiąść sobie na barana, chociaż niósł jeszcze kosz z łyka i swój pasterski kij. Mimo to jednak kroczył bez wysiłku, lekko, jak ktoś, kto przyzwyczaił się mieć płaskowyż pod stopami. Lina musiała niemalże biec lekkim truchtem, żeby dotrzy­mać mu kroku.

Poranek był przejrzysty, powietrze przybrało od­cień najjaśniejszego błękitu, a chmury wśród tej bla­dej niebieskości wyglądały jedynie jak białe maźnięcia palcem. Słońce słało dobrotliwe złociste promienie, grzało, choć był dopiero świt, a ono miało jeszcze wciąż na brzegach rumieniec nocy.

Ziemia powoli zaczynała się zielenić. Minie jeszcze trochę czasu, nim lato zagości tu na dobre. Wciąż prze­ważały odcienie brązu i najciemniejszej czerwieni, jaką można sobie wyobrazić, barwy mięsa świeżo zabitego renifera. Takiej czerwieni, że wyglądała niemal na czerń. Tu i ówdzie jednak dawały się zauważyć delikatne, wą­tłe źdźbła jaśniejącej zieleni. Wiosna poszeptywała, że ów wielki cud wkrótce dokona się również tutaj. Ze w jałowej ziemi drzemią tajemnice. Niebawem ziemia przywdzieje letnie barwy i oczaruje ich wszystkich, za­wróci im w głowach jak młodym kozłom w okresie rui.

Z jurt unosiły się już w niebo wężyki dymu. Mówi­ły, że niektórzy już nie śpią. Psy wyciągnięte jak dłu­gie leżały na placyku między namiotami. Przewracały oczami na widok ludzi opuszczających obozowisko. Najmłodsze podrywały się, obszczekując ich, ale star­sze nie ruszały się z miejsc, właściwie nie zwracały na nich uwagi, widząc, że idzie Niillas. Rozpoznawały go, wiedziały, że nic im nie przyjdzie ze szczekania na jed­nego z mieszkańców obozowiska. Młodziaki też prę­dzej czy później to zrozumieją, ale teraz nie mogły się powstrzymać od biegania dla zabawy aż do zdarcia łap. Stare psiska były już na to za mądre, opuszczały py­ski i pozwalały oczom odpocząć.

Niillas, idąc, niewiele się odzywał. Linie zupełnie to nie przeszkadzało. Miała przed oczami jego plecy, a ten widok niósł ze sobą spokój. Miło było tak iść za nim krok w krok. A poza tym do mówienia i tak zabrakłoby jej oddechu. Niillas szedł tak szybko, jak tylko dało się maszerować, nie biegnąc. Lina dość miała kłopotów z dotrzymaniem mu kroku.

Przy stadzie ktoś już czekał. W zagłębieniu terenu znajdowało się miejsce na ognisko, stamtąd dobrze było widać renifery, a Linie na widok stada aż dech zaparło w piersiach. Wyglądało na liczne również z daleka, mnó­stwo plamek brązowych i szarych, które bezustannie się poruszały. Z bliska zmieniały się w poszczególne zwie­rzęta, tworzące olbrzymi obraz. Obraz, który zmieniał się przez cały czas. Każdy renifer był niczym fala na po­tężnym morzu, zawsze w którymś miejscu coś drgało. Nie było dwóch identycznych zwierząt, lecz niewpraw­ne oko nie potrafiło ich od siebie odróżnić.

Wspaniały widok!

- Trochę się spóźniłem - oznajmił Niillas, stawia­jąc Olaia na ziemi.

Tamten drugi popatrzył na niego, a potem uśmiech­nął się i zerknął na Linę.

To był ten sam młody chłopak, którego spotkała poprzedniego wieczoru. Guttorm. To, co zdawały się wiedzieć jego oczy, przyprawiło Linę o rumieniec. Mylił się, lecz ona mu tego nie mogła wyjaśnić.

- W niektóre noce śpi się lepiej niż zwykle - stwier­dził Guttorm w języku Liny.

Pewną przyjemność sprawiło jej, gdy usłyszała, że on stara się zrobić coś dla niej, choć wyraźnie było wi­dać, że przychodzi mu to z trudem. Zrobiło jej się cie­plej, niż gdyby ją objął i zasypał słowami powitania.

Olai nie wiedział, w którą stronę ma pobiec. Wszę­dzie dookoła otaczało go tyle przestrzeni i nigdzie nie widać było morza, do którego zawsze zabraniano mu się zbliżać.

- Nie ma się czego bać - powiedział Niillas uspo­kajającym tonem, kiedy Lina chciała pobiec za chłop­czykiem. - Nie istnieje bezpieczniejsze miejsce niż to.

Widziała, że on ma rację. Mieli widok na wszystkie strony świata. Olai zaś znajdował wszelkie możliwe skarby, odkrywał każdy nowy kawałeczek świata leżą­cego u jego stóp. Nieco w oddali kusiło stado reniferów.

- Nie da rady pobiec aż tak daleko - stwierdził Niillas. - Nie będzie też miał odwagi. Nie przestra­szy zwierząt. Zresztą stado nie jest teraz takie niebez­pieczne. Wszystkie krowy już się ocieliły, nie potrze­bują już takiego spokoju. W dodatku dwóch nas jest do pilnowanie stada, nawet gdyby się rozbiegło...

Lina nie mogła pojąć, jakim sposobem dwóch lu­dzi jest w stanie dopilnować tak ogromnego stada, lecz przemilczała swoją niewiedzę.

Guttorm, siedząc, ostrzył nóż. Ostrze miał błyszczą­ce, lecz widać niedostatecznie ostre. Palce chłopaka by­ły szczupłe, z widocznymi ścięgnami, brązowe. Lina odnosiła wrażenie, że, przypatrując mu się z taką uwa­gą, robi coś niedozwolonego. Zawstydzona odwróciła wzrok. O wiele bezpieczniej było patrzeć na Niillasa. Nawet jeśli wyczuł jej spojrzenie, nie zmienił się ani krztyny. Nie pławił się też w jej oczach.

Był po prostu Niillasem, spokojnym jak góra, niezgłę­bionym, bezpiecznym. Guttorm to coś zupełnie innego.

- Będziesz dziś znaczył swoje? - To ściszony, tro­chę mroczny głos młodego chłopca. Wciąż mówił w jej języku, ale zwracał się do Niillasa, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Jego spojrzenie nawet jej nie omiotło. Patrzył tylko na Niillasa, pytająco.

- A co ty na to, żebyśmy dzisiaj zabrali się za twoje? Niillas wzruszył ramionami, ręka sama z siebie ułożyła się na rękojeści noża.

- Taki z ciebie wielki właściciel reniferów... W rozmowie mężczyzn pobrzmiewał śmiech i żart.

- Musimy naznaczyć cielęta przed jesiennym pę­dzeniem - wyjaśnił Niillas Linie. - Przynajmniej większość z nich. - Puścił oka do Liny. - Bo jeśli nie zadbam o to, żeby zostawić swój znak na uchu cie­ląt, to jeszcze to chłopaczysko mi je ukradnie i wy­tnie na uszach cielaków swój znak.

Śmiech Guttorma również brzmiał łagodnie.

- Nie miałbyś tylu reniferów, Niillasie, gdybyś i ty swego czasu nie umiał tak świetnie podkradać małych cielaków!

Niillas nic na to nie powiedział, uśmiechał się tyl­ko szeroko, oczy mu rozbłysły, a ręce wykonały ra­czej przepraszający gest.

- Człowiek sądzi innych podług własnej miary - stwierdził Guttorm.

- Młodzież nie ma za grosz szacunku dla niczego - odparował Niillas. - Nawet dla starego człowieka.

- Starego? - powtórzył Guttorm i tym razem nie patrzył jedynie na Niillasa. Jego spojrzenie na dłużej zatrzymało się na Linie. - No, cóż - powiedział, przeciągając głoski. - Nie jestem już tego taki pewien. Nie wiem, czy i ty tak naprawdę myślisz.

Wstał i ruszył ku stadu. Miał lekko łukowato wy­gięte nogi. Kolana podczas marszu miękko mu się zgi­nały, plecy miał proste, wiatr rozwiewał włosy. Szedł z gołą głową, nie tak jak Niillas, który nosił czapkę.

Lina przez chwilę śledziła go wzrokiem. Kiedy znów odwróciła się do Niillasa, zdała sobie sprawę, że musiał obserwować ją od dobrej chwili.

W jego spojrzeniu pojawił się jakiś cień. Jakby nie­pokój. Coś, czego nie potrafiła nazwać. Jak gdyby coś w niej zauważył. Lina zastanawiała się, co to może być.

- Zostaniesz tu sama aż do popołudnia. Nie może­my tylko siedzieć i przyglądać się stadu. - Roześmiał się zakłopotany. - Pójdziemy teraz znaczyć. Potrze­ba do tego dwóch.

- A jak rozpoznajecie cielęta? - To pytanie na pew­no było głupie, ale musiała spytać.

- Matki są oznakowane, prawda? - uśmiechnął się Niillas. - A cielęta trzymają się blisko matek.

Powinna była się tego domyślić. Pokiwała głową. Cieszyła się, że Niillas nie okazał jej pogardy.

- Dasz sobie radę sama?

Lina potaknęła. Musiała. Nie chciała być mu zawa­dą, przecież nie po to tu przyszła. Lecz również nie tego tak naprawdę oczekiwała.

Dzień płynął. Zupełnie przeciwnie niż Lina się spo­dziewała. Znakowanie zwierząt było niczym prze­dziwna gra. Lina nie potrafiła się jej oprzeć, pozwo­liła się pochwycić temu, co widzi, tak jak chwytane były cielęta.

Cielęta łowiono na lasso. Jeden z mężczyzn siadał na młodym reniferze okrakiem i przytrzymywał mu łeb. Drugi błyskawicznym ruchem wycinał nożem swój znak na uchu zwierzęcia.

Lina słyszała coś w rodzaju zawodzenia i serce kur­czyło jej się w piersi, lecz zaraz potem cielak skakał w koło jak wcześniej. Trochę rzucał głową, jak gdy­by chciał pozbyć się bólu z ucha, lecz po chwili wy­dawało się, że nie czuje nacięć.

Mężczyźni znakowali cielaka po cielaku. Tańczyli wśród stada, spojrzenia mieli bystre, dobrze widzie­li, które ze zwierząt są oznaczone, a które jeszcze nie. Doskonale też rozróżniali, które należą do kogo.

Znak.

Znajdowanie nowego cielęcia.

Znak.

Co raz to nowe cielęta.

Słońce przetaczało się po niebie. Lina i Olai podeszli bliżej stada, żeby lepiej móc widzieć, lecz całkiem nie ośmielili się podchodzić. Nie chcieli straszyć zwierząt, a być może trochę się bali tak wielkiej ich gromady.

Lina nie chciała myśleć o tym, co mogłoby się wy­darzyć, gdyby całe stado ruszyło w ich stronę. Nie chciała zostać uwięziona wraz z Olaiem między tu­pocącymi kopytami.

Stado się pasło, niektóre z dorosłych zwierząt spra­wiały wrażenie nieco wystraszonych, gdy Niillas i Guttorm biegali pomiędzy nimi. Renifery jednak ni­gdy nie uciekały daleko. Trzymały się w cieniu góry i skubały trawę.

Lina rzadko miała okazję oglądać widok, który wy­wierałby na niej takie wrażenie. Nawet Olai pozwo­lił się zauroczyć. Gdyby trochę nie bał się zwierząt, on także wbiegłby w stado, przyłączył się do Niillasa i Guttorma.

Wreszcie zrobili przerwę. Słońce stało już wysoko na niebie, wsunęli w końcu noże do pochew, wytarł­szy je uprzednio o nogawice. Lina zrozumiała nagle, że liczne plamy, które zauważyła na nogawicach Niillasa, również były plamami zwierzęcej krwi. Ode­pchnęła jednak od siebie tę myśl. Przecież z ryb także wypływała krew. Miało ją w sobie wszystko, co żyło. Nie może pozwolić na to, żeby od niemądrych myśli łzy dławiły ją w gardle. Inaczej nie ma co marzyć o dal­szym życiu. Skoro chciało się przeżyć, to trzeba rów­nież tolerować widok krwi.

- Wytrzymujesz - zauważył Niillas, siadając. Uła­mał kilka gałązek i ułożył je na ognisku. Ogień nie­mal całkiem już zgasł, tak bardzo Lina była zajęta tym, co się dzieje wśród stada.

- Mam wrażenie, że nawet nie odetchnęłam, odkąd zaczęliście - powiedziała spontanicznie.

Niillas uśmiechnął się, jakby wiedział. Znów był na nogach, wyszukał gałąź wierzby o odpowiedniej dłu­gości i grubości, odciął z niej boczne gałązki, trochę ociosał, górny koniec zrobił grubszy od dolnego. Po­tem podał ją Olaiowi.

- Zobacz, chłopcze - powiedział. - Masz pasterski kij, możesz teraz być moim parobkiem i pasać reny, gdy ja będę odpoczywał.

Lina poczuła łzy tłoczące się gdzieś pod powieka­mi. Ale kiedy zerknęła na Guttorma, zauważyła jego nieco wyniosły uśmieszek i wielkoduszny gest Niillasa nieco przyblakł.

Lina poczuła się głupio.

Lecz Olai w każdym razie był szczęśliwy. Z wiel­ką powagą przyjął swój pasterski kij i z taką samą po­wagą przysiadł na kamieniu, bacznie przyglądając się stadu. Nawet na chwilę nie oderwał spojrzenia od zwierząt. Niillas ściszonym głosem tłumaczył mu, na co ma zwracać uwagę. Nie wymieniał zbyt wielu szczegółów, żeby Olaiowi wszystko się nie pomiesza­ło, dość jednak, by malec poczuł się ważny. W jednej chwili stał się kimś przydatnym.

Mężczyźni wypakowali jedzenie, wędzone mięso reniferów, smaczne i dobre, w miarę słone, o lekkim posmaku jałowca i zapachu ogniska. Łamali na kawał­ki chleb, okrągły i płaski, niepodobny do tego, do ja­kiego przywykła Lina. Kiedy go spróbowała, zaraz poznała, że nie upieczono go na drożdżach, lecz pew­nie tak było najlepiej pod gołym niebem. Czas i na­rzędzia decydowały o tym, co się jadło.

Popijali wodą ze strumienia, przyjemnie odświeżała gardło po słonym mięsie. Kubki mieli zrobione z guz­ków drzewnych, Niillas zatroszczył się o zabranie do­datkowego naczynia dla Liny. Dzieliła je z Olaiem.

- Zrobię ci kubek, jak znajdę odpowiedni guzek - powiedział swobodnie. - Ten będzie dla chłopca.

- Mam kilka guzków - lekko odezwał się Guttorm. - Znalazłem po drodze.

- Sądziłem, że przeznaczysz je do swojego własne­go gospodarstwa. - Niillas popatrzył na niego ostrym spojrzeniem.

Guttorm wzruszył ramionami. Leżał wyciągnięty na mchu, podpierając się na łokciu.

- Wydaje mi się, że znajdę jeszcze dość takich guz­ków do własnego gospodarstwa. Sara musi poczekać jeszcze kilka lat, nim się pobierzemy. No i dzieci też nie przychodzą na świat, nim zdąży się mrugnąć. - Zerknął na Linę, przez moment przytrzymał jej spoj­rzenie. - Zrobię dla ciebie kubek. Dostaniesz go ju­tro. Noc jest za długa, żeby całą przesypiać. Jak się tu jutro spotkamy, dam ci kubek.

- Lina jutro nie przyjdzie - oświadczył Niillas. Nie dopuścił Liny do głosu, nie pozwolił jej nawet podzię­kować. - Musi poznać kobiety, robić to samo co one. Nie jest inna niż one, Guttormie.

Linie wydało się, że w tych ostatnich słowach za­brzmiało ostrzeżenie. Nie pojmowała, do czego mog­ło być potrzebne.

Ale przez resztę dnia coś tkwiło w powietrzu. Coś, co nie zostało dopowiedziane. Coś, co nie pozwalało wypowiadać słów. Lina już zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem, przychodząc tutaj, nie postąpiła źle.

7

Byli w podróży już od blisko tygodnia. Frachto­wiec „Antonia” z Archangielska wypłynął wcześnie w rejs na zachód latem 1745 roku.

Wieźli ze sobą te same towary co zwykle, chociaż za zdobycie większości nieco więcej zapłacili, koszto­wało ich to również więcej wysiłku. Poza tym nic w tym rejsie nie było zwyczajne. A w dodatku „An­tonia” z Archangielska wiozła na pokładzie kobietę. Tę, która użyczyła statkowi swego imienia.

- Źle się czujesz? - dopytywał się Oleg, oddając sta­tek sternikowi. Robił to bardzo niechętnie, lecz teraz, kiedy wiózł ze sobą rodzinę, jej musiał poświęcać czas.

- Jestem po prostu ciekawa - odparła Tonią. - I zła, że nie mogę być teraz na pokładzie. Przecież tyle tu rze­czy, których jeszcze nie widziałam - westchnęła głośno.

Oleg roześmiał się. Statek bardziej niż w poprzed­nich dniach kołysał się na falach. Wiatr nie cichł od rana. Oleg zabronił Toni i Oldze wychodzić na po­kład. Na jego statku nikt nie mógł wypaść za burtę, a już na pewno nie jego żona albo córka.

Olga potrafiła spać na tak wzburzonym morzu.

Oleg, uśmiechając się Z czułością, pogładził ją po włosach.

- Ten dzieciak to nieodrodna córka swego ojca, praw­da? Powinna być kapitanem. Szkoda, że to dziewczynka...

- Tak czy owak może zostać kapitanem. - Z ciem­nych oczu Toni posypały się na męża iskry.

- Chyba nie życzysz tak źle swojej rodzonej cór­ce? - Oleg zdziwiony popatrzył na Tonie. - To syn powinien przejąć obowiązki po ojcu. Kapitanem zo­stanie Misza. Ale nasz mały kwiatuszek jest dosta­tecznie bystry, żeby przejąć sprawy na lądzie. Potra­fię przeżyć bez syna na moich łodziach...

Tonią wychwyciła w głosie Olega bolesny ton. Nie powinna mieć wyrzutów sumienia, ale w sercu ją zakłuło. A wszystko przez to, że nie potrafiła dać mu tego syna, którego wciąż tak bardzo pragnął.

- Sądzisz, że ona, Lina, zgodzi się na to? - spytała. Wolała zająć myśli czymś innym.

- A dlaczego miałaby odmówić? - rzucił Oleg bez­trosko, lecz Tonią nie była do końca przekonana, że naprawdę sam wierzy w to, co mówi.

- Nie rozstaliście się przecież jak przyjaciele - przypomniała Olegowi, głaszcząc go po głowie.

Odsunął się od niej nieco, jakby uciekając od piesz­czot. Nie wszystko między nimi układało się najlepiej. Na razie jeszcze nie. Owszem, były momenty, kiedy zachowywali się jak właśnie zakochani, lecz Oleg nie potrafił tak łatwo zapomnieć, że w czasie, kiedy uwa­żał Tonie za swoją, rozdzielił ich inny mężczyzna.

Lina z Soroya w ogóle się nie liczyła w tych rachun­kach. Ją podsumowywał w oddzielnym słupku. Tak po­strzegał to Oleg. Lina nie miała nic wspólnego z Tonią.

Jako mężczyzna obliczał swoje rachunki według własnego widzimisię.

- Przekazałem jej wiadomość przez Wasilija. Wie, że przyjeżdżamy. Wysłałem podarki dla dzieci i dla niej.

Nie jestem małostkowy. Tego nie może powiedzieć. Czego więcej może się po mnie spodziewać? Czy mo­że mi odmówić? Przecież to również moje dzieci...

Oleg unikał patrzenia na Antonię, kiedy nalewał li­kier z karafki stojącej w szafce. Nie spytał, czy i ona nie ma ochoty. Wypił odwrócony do niej plecami.

- Ona nie wie, że przypłyniesz tak prędko - stwier­dziła Antonia, nie przestając drążyć tematu. - W do­datku sądzi, że przyjedziesz sam. Nie liczy się z tym, że i ja się zjawię.

- Przecież sama o to błagałaś! Antonia doskonale zdawała sobie z tego sprawę.

Rzeczywiście, błagała. Prosiła na kolanach, żeby ją za­brał, a skoro ona miała jechać, musieli wziąć również Olgę. Temu zaś Oleg najdłużej się przeciwstawiał. Na­wet w wieczór poprzedzający dzień wypłynięcia po­wiedział „nie”. Zmiana decyzji nastąpiła dopiero rano i Antonia cieszyła się, że wcześniej się spakowała.

Tonią była niezmiernie ciekawa tej Liny. Chciała ją zobaczyć, dowiedzieć się, co takiego w niej ujęło Olega. Tonią sądziła, że jest w stanie ujrzeć to wyraźniej, niż on kiedykolwiek byłby w stanie jej wytłumaczyć.

W dodatku tak naprawdę Oleg nigdy niczego jej nie tłumaczył. Takim już był człowiekiem. Może gdy­by wlał w siebie dużo wódki, Raija zdołałaby coś z niego wyciągnąć, ale o niczym, co miało związek z Liną, o uczuciach dobrych i złych, nigdy nie chciał rozmawiać z Antonią.

To było w pewnym sensie przykre. Ale też nigdy nie żądał od niej, By opowiedziała mu o wszystkim, co ją łączyło z innymi mężczyznami. Antonia i tak mu opo­wiedziała. Ukryła jedynie najboleśniejsze fragmenty wspomnień, te, których nie dawało się ubrać w słowa.

Ból stawał się mniej dotkliwy, gdy pozwalało się innym choćby do niego zajrzeć, lecz istniał jednak ta­ki ból, którym nie dawało się dzielić. Ten rodzaj cier­pienia był własnością tylko jednego człowieka ze wszystkimi konsekwencjami, jakie się z tym łączyły.

Antonia znosiła go sama. Milczała. Wiedziała, że da sobie z tym radę.

Pomimo iż ona i Oleg byli dwojgiem ludzi, którzy żyli ze sobą, pomimo iż łączyły ich więzy miłości, jak również szacunek i przyjaźń, to jednak czuła w sobie jakiś niepokój, który ją od niego odgradzał. Wiedzia­ła, że na zawsze pozostaną dwiema wyspami, rozdzie­lonymi wodą.

Nie miało to żadnego związku z tamtymi innymi jej mężczyznami, ona i Oleg zawsze byli jak wyspy. Nie potrafili oderwać się od podłoża i dać się ponieść wodzie ku sobie.

- Po prostu chciałabym ją zobaczyć - tłumaczyła Tonią. - Nie chcę wyrządzić jej żadnej krzywdy. Nie chcę rosnąć w siłę jej kosztem. Nie muszę jej nawet poznawać, starczy, że zobaczę ją z daleka. Ona jest tą drugą kobietą w twoim życiu, Olegu, matką two­ich dzieci. Czy to takie dziwne, że tego pragnę?

Oleg nalał sobie jeszcze kieliszek likieru. Wypił. Tonią wiedziała, że mu to nie zaszkodzi. Tolerował o wiele więcej. Bolało ją jednak, że zapija słowa, któ­re powinna od niego usłyszeć.

- Szkoda, że morze nie jest spokojne, Toniu - po­wiedział i troskliwie umieścił karafkę i kieliszek z po­wrotem w szafce, pomyślanej tak, że wszystko do sie­bie dokładnie pasowało, nic nie mogło się przesunąć ani stłuc nawet podczas najgorszego sztormu. - Za­trzymałbym wtedy statek, spuścilibyśmy szalupę na wodę, a ja powiosłowałbym na jedną z tych małych wysepek. Zeszlibyśmy na ląd, moja Toniu, i tam bym cię kochał. Powoli, wśród krzyku mew kołujących nad naszymi ciałami, podczas gdy słońce prawie uto­nęłoby w morzu. Leżelibyśmy na gołej skale, ty, ja, niebo, morze i mewy. W blasku słońca.

- A marynarze na statku ustawiliby się wszyscy jak je­den mąż na tej samej burcie i podawaliby sobie od oczu do oczu lunetę, robiąc na wysokości relingu takie rzeczy, o których głośno się nie mówi - dodała cierpko Tonią.

Oleg zaczerwienił się, odwrócił wzrok.

Tonią zdała sobie sprawę, że tym razem to ona we­szła w butach w jego marzenia, i to jeszcze mocno tu­piąc. Przecież mówił tak szczerze.

Dzielił się z nią pięknym marzeniem, szukał jej za­ufania, a doczekał się ironii. Nie zrozumiała...

Tonią nabrała tchu i przełknęła całą swoją dumę. Od tyłu objęła go ramionami i, wyrażając żal, przy­tuliła policzek do jego pleców.

- Przepraszam cię, Olegu. To była taka piękna myśl. Ta moja niewyparzona gęba... Chciałabym, że­by nam się to udało. Uważasz, że to możliwe? Co po­wiedziałaby załoga?

Roześmiał się. Odwrócił się do niej, a Tonią nie wypuściła go z objęć. Teraz i jego mocne ręce ją ob­jęły. Pocałował ją w czoło, czubek nosa i w usta.

- Twoja gęba doskonale się do tego nadaje - uśmiechnął się, jeszcze raz lekko ją całując. - Przej­mujesz się tym, co mówi załoga? Co pomyślą ludzie? Sądziłem, Że wszyscy już myślą o tobie wszystko, co możliwe. Nie tylko o tobie, o mnie również. O nas. To była prawda.

- Sądzisz, że możemy? - spytała Tonią. Zamknęła oczy i wyobraziła to sobie. To, o czym śnił słowami dla niej. Jego marzenie. O nich. Dla nich. Nagle zapragnęła je przeżyć. Wymieszać marzenia z rzeczywistością i stworzyć coś nieskończenie pięk­nego, co mogliby razem wspominać.

- Chcesz tego? - spytał niemalże z niedowierza­niem. - Naprawdę tego chcesz?

Antonia kiwnęła głową. W ciemnych oczach błys­nęło. Statkiem kołysało tak mocno, że musieli stać na szeroko rozstawionych nogach, ciałami ciężko opie­rali się o siebie nawzajem.

- Gorąco mi się robi - powiedziała z uśmiechem, żartobliwie puszczając do niego oko. - Mogłabym cię poprosić, żebyś uniósł mi spódnicę i zobaczył, jak bardzo gorąco - dodała ściszonym głosem.

- A co by było, gdybym tak naprawdę zrobił? - spytał. Jego szyja była tak blisko. Spojrzenie miękkie jak aksamit szukało ust, wargi również.

- Olga śpi - szepnęła Antonia. Oleg nie puścił jej i razem podeszli do wbudowanej w ścianę koi córki. Oleg zaciągnął zasłonę. A potem oparł się plecami o drzwi i podniósł w górę spódnicę Antonii. Jego usta zatrzymały się na jej wargach i cało­wały je, całowały. Dłonie rozplątywały tasiemki ubra­nia, robił to na ślepo. Poruszał się po terenie wpraw­dzie znajomym, lecz mimo wszystko nieodmiennie podniecającym, ciekawym. Zawsze nowym.

- Jesteś gorąca - szepnął cicho, trochę zaskoczony, gdy palce dotarły wreszcie tam, gdzie chciały, kiedy wszystkie warstwy ubrania, które go powstrzymywa­ły, zostały już zdjęte, podniesione do góry lub zsu­nięte na bok. - To cię rozpaliło...

- Ty mnie rozpaliłeś - szepnęła Tonią w jego usta, zarzucając mu ramiona na mocny kark, i oddała się je­go poszukującym dłoniom. Napawała się tym z zamk­niętymi oczyma.

Kiedy ją podniósł i wszedł w nią, Antonia objęła udami jego biodra. Swoim ciężarem zmusiła go, by się nie spieszył, by napawał się tą chwilą, by uczynił z niej łagodny żar, nie zaś ogień, który niszczy wszystko. To przypominało powolne delektowanie się jedzeniem, kiedy jest się śmiertelnie głodnym. Pochłaniając pożywienie zbyt łapczywie, nie zapamiętałoby się póź­niej wszystkich smaków. A Tonią pragnęła wspominać pożądanie jak żywe, zbierała obramowane złotem chwile, tak jak dzieci nad morzem zbierają muszle.

Piła pocałunki i pieściła jego skórę na karku tak le­niwie, że wprost czuła, jak delikatne włoski się podno­szą. To również działało podniecająco. Oleg wypełniał ją sobą, swoim pulsującym ciepłem, obejmował ją, a je­go twarde, mocne ciało było wokół niej i w niej. Całą sobą owinęła się wokół Olega, oplotła go miękko.

Kiedy poprawiali ubranie, Oleg wyglądał jak za­wstydzony chłopiec. Przeczesał włosy palcami, za­czerwienił się, ale rumieniec prędko zbladł. Uśmie­chał się szeroko.

A Toni policzki płonęły.

- Przynajmniej na pewno nie jest nam nudno - po­wiedziała lekko. - Musisz przyznać, że zabieranie żo­ny w podróż na zachód ma również swoje zalety. Nie ze wszystkim mógłbyś sobie poradzić beze mnie.

Posłał jej w powietrzu pocałunek, rysy twarzy mu zmiękły, zmiękła też i dusza. Zmiękła...

Wiedział, że Lina nigdy nie byłaby w stanie wywo­łać w nim takiego szaleństwa, takiej delikatności, ta­kiej bezbronności.

Tego, czego nie mógłby nigdy zdradzić innemu człowiekowi. Tego wielkiego, czym była dla niego Antonia. Żadna inna nie potrafiła tego dokonać. Żad­na inna. Tylko Tonią.

- Rzeczywiście, to ma swoje zalety - przyznał.

W chwilach takich jak ta zgodziłby się na wszyst­ko. Bał się, że ona o tym wie, ale miał pewność, że Antonia nigdy tego nie wykorzysta przeciwko niemu.

- Muszę iść na górę. - Słowa trochę się jakby po­tykały, skakały jak opętane wiosennym szaleństwem koziołki. - Bo inaczej załoga zacznie się zastanawiać, co ja wyprawiam - tłumaczył się.

Antonia wzruszyła ramionami.

- Przejmujesz się tym? - spytała drwiąco.

W jej oczach pojawił się szelmowski błysk. Wie­działa, że tym zawsze go zdobędzie. Złożyła usta w ciup i szeroko otworzyła oczy. To nie była do koń­ca gra, lecz Antonia doskonale wiedziała, co robi. W tym tkwiła jej przewaga.

Oleg jeszcze nie otrząsnął się z oszołomienia, do jakiego go przywiodła. Nie miał się jak skryć, był bez­bronny. Bał się takiego uczucia, chociaż jedynie An­tonia mogła rozebrać go tak całkowicie do naga.

- Potrzebują mnie. Prawie uciekł. Antonia cicho roześmiała się do siebie. Mrugnęła do własnego odbicia. Oleg przy szafce na filiżanki miał lusterko, oprawione w ciemne drewno ze wschodu.

- Jeszcze nie całkiem przepadłaś, stara damo - po­wiedziała do siebie. - Antonia Jurkowa wciąż potrafi podbijać serca. Nawet jeśli jest to tylko własny mąż...

Pod jej stopami przelewało się morze. Antonia rzu­ciła się na koję. Leżała z otwartymi oczyma, wpatru­jąc się w deski nad głową. Uśmiechała się. Czuła się jak kot, któremu przytrafiła się rzadka okazja skosz­towania słodkiej śmietanki.

Tydzień później zbliżali się do celu podróży. Po drodze napotkali tamten statek. Zamienili z ludźmi na nim kilka słów. Oleg otrzymał pozdrowienia od Liny - ona i dzieci mają się dobrze.

Po tym spotkaniu Olegowi wygładziło się kilka zmarszczek na czole. Ulga ta objęła również Antonię. A więc Lina przynajmniej pragnęła, żeby Oleg dowie­dział się czegoś o dzieciach. Nie były to wprawdzie naj­serdeczniejsze pozdrowienia, jakich miała okazję słuchać, lecz Lina być może nie zaliczała się do osób barwnie haf­tujących słowami. Niektórym ciężko przychodziło wy­syłać słowa za pośrednictwem obcych ludzi.

Raija wzruszała ramionami i niemalże prychała, gdy Antonia dopytywała się, jaka jest Lina.

Raija nazywała Linę głupią prostaczką. Mówiła, że dziewczyna ma zręczne ręce, blade policzki i pustą głowę. Taki obraz Liny malowała Raija. Antonii nie­mal żal było tej drugiej kobiety Olega. Miała, na Bo­ga, nadzieję, że jej nikt nigdy nie opisze w podobny sposób. To przecież gorsze niż nienawiść. Zostać oce­nionym jako coś, co nawet nie jest niczym.

Wbrew nakazom rozsądku Antonia nie przestawała mieć nadziei, że w Linie coś tkwi. Coś takiego, co by się jej spodobało.

Zbliżała się północ. Mogli płynąć przez całą noc, zaczynało jednak brakować słodkiej wody. Oleg wy­dał rozkaz zrzucenia kotwicy. Na lądzie widać było rzekę wpadającą do morza, Oleg wyprawił więc na brzeg grupę marynarzy po wodę.

Antonia również wyszła na pokład. Owinęła się płaszczem, od morza bowiem ciągnęło chłodem.

- Olga śpi - oznajmiła Olegowi. Mąż stał przy relingu z lunetą pod pachą. Chociaż trochę wiało, Oleg uważał, że ten wiatr im sprzyja. Miał na sobie jedynie cienką, szeroką koszulę, niestarannie wepchniętą w spodnie, a odkąd Antonia nauczyła go nosić buty do konnej jazdy, nie wkładał żadnych in­nych, nawet na pokładzie statku. Dawniej chodził w drewniakach, tak samo jak marynarze. Nikt jednak nie traktował go jak zadzierającego nosa wielmożę, po­mimo iż nosił błyszczące, długie buty. Jego załoga za dobrze go znała, by tak o nim myśleć.

Oleg objął ramiona Antonii. Lekko ją uścisnął.

- Widzisz? - spytał, ruchem wolnej ręki z lunetą zatoczył łuk, obejmujący cały piękny pejzaż.

Morze było złotoczerwone, niebo wyciągało iskry z tarczy słońca, piło żółć, pomarańcz i czerwień. W miejscach, gdzie jasny róż stykał się z chłodnym błękitem nieba, stawało się niemal fioletowe.

Na zewnętrznych krańcach nie było zielone, takie jak na ogół widywała Antonia. Pachniało morzem, lecz było niebieskie. Tafla wody wydawała się całkiem gład­ka, ledwie dawało się dostrzec delikatne zmarszczki.

- Pięknie? - spytał.

Antonia kiwnęła głową, oparła się na jego ramie­niu. Rzeczywiście widok był tak piękny, że aż ścisnę­ło jej się serce.

Nad ich głowami krzyczała mewa. Uskrzydlona artystka, pisząca szarymi koniuszkami piór niewi­dzialne znaki na niebie.

Oleg odwrócił Antonię w taki sposób, żeby mieli widok jakby od strony lądu, za statek, od strony słoń­ca. Ku wielkiemu morzu Stworzyciel szczodrą ręką rozsypał wyspy.

Oleg bez słowa podał żonie lunetę.

.Antonia przyłożyła ją do oka, ustawiła, popatrzyła. Najbliższe wysepki były jedynie kawałkami skał, goły­mi kamieniami, ledwie wystającymi z wody. Wypolero­wane do połysku, czarne, śliskie, mokre. Pochłaniane przez morze od setek lat. Co najmniej tysiąc razy każ­dego dnia. I za każdym razem na nowo wypluwane.

Te położone dalej były większe. Nie widziała ich tak wyraźnie, bo zasłaniały je najbliższe szkiery. Ale miały inny kolor - albo to słońce pomalowało je bru­natną czerwienią, albo też porastał je wrzos i mech.

Serce Antonii zaczęło uderzać mocniej.

- To są te wyspy, o których marzyłem - powiedział Oleg.

Tonią oddała mu lunetę. Czuła, że członki ma ocięża­łe. Nie zapomniała jego marzenia. Niekiedy zdarzało się, że wyjmowała je z pamięci tylko dla siebie i rozkoszo­wała się nim w samotności. Nigdy nie zdradziła się z tym przed Olegiem, sądziła, że on zapomniał o swym marze­niu. Od tamtej pory nie wspominał o nim ani słowem.

- Akurat te? - spytała ostro. - Dlatego, że byłeś tu już kiedyś? Byłeś z inną? Z nią?

Oleg roześmiał się rozbrajająco.

- Nie sądziłem, że jesteś zazdrosna, Toniu - aż mru­czał z zadowolenia. - Nie, nie byłem tutaj. Z żadną inną. Z nikim. W ogóle nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek tu był. Nie pamiętam. Lecz to są wyspy z mojego marze­nia. To niemądre... - Zaśmiał się. - Ale w ogóle jestem okropnie niemądry, kiedy chodzi o ciebie, moje dziecko.

Antonia nie dotknęła nigdy stopą norweskiej zie­mi. Wzdłuż położonych najdalej na wschód wybrze­ży Finnmarku zatrzymywali się tylko na krótko, kie­dy potrzebowali słodkiej wody po drodze. Czerpali ją ze strumieni i małych rzek, które udało im się za­uważyć ze statku.

Niektórzy członkowie załogi zaczynali się skarżyć. Po pierwsze, wyruszyli w rejs bezbożnie wcześnie, a po drugie, teraz jeszcze na dodatek prawie się nie za­trzymują w Norwegii. Cóż to za wyprawa na zachód?

Oleg tłumaczył im, że popłyną dalej na południe, a to znaczy, że nie mogą się pozbyć towarów już w Finn­marku.

- Pierwszy prawdziwy przystanek nastąpi na Soroya - oznajmił to zupełnie spokojnie i uzasadnił obecnością na wyspie rybaków z jego kompanii. Ma­rynarze również i to wyjaśnienie przyjęli, chociaż mi­ny trochę im zrzedły.

- Miałabyś ochotę wybrać się na norweską ziemię? - spytał Oleg. Jego spojrzenie mówiło wieloma języka­mi, a w każdym było wieloznaczne.

Antonia przymknęła powieki. Przed oczami poja­wiły jej się fragmenty z jego marzenia. Pamiętała, że kochali się w nim dziko i pięknie. Widziała niebo, zle­wające się w jedno z morzem, słońce unoszące się między powietrzem a wodą i wyspy z kamienia, pa­miętającego zaranie dziejów.

Kiwnęła głową, uśmiechnęła się. Na twarzy deli­katnymi kreskami miała wypisane oczekiwanie.

Na pokład załadowano świeżą wodę. Marynarze już chcieli uwiązać lekką łódź do statku, kiedy Oleg ich powstrzymał.

- Chcę pokazać mojej żonie ten nowy ląd - oświad­czył z miną niewinną jak u ząbkującego dziecka.

Zszedł na dół do łódki jako pierwszy i pomógł An­tonii, gdy już spuściła się po sznurowej drabince.

Nad ich głowami pobrzmiewał lekki chichot, nie pozbawiony jednak szacunku. Mężczyźni wymieniali spojrzenia, uśmiechy były niczym milczące, łatwe do odczytania sygnały, które posyłali sobie nawzajem.

Wiosłował silnymi pociągnięciami, spokojnie. Po­wierzchnię wody marszczył jedynie ślad, pozostawia­ny przez ich łódkę. Nawet wiatr ucichł.

- Nie wszyscy znaleźli sobie miejsce przy relingu - uśmiechnął się, gdy oddalili się już od łodzi. Jego śmiech był również zabarwiony oczekiwaniem. - Ale dla wszelkiej pewności lunetę zabrałem ze sobą.

Antonia wcześniej nie zwróciła na to uwagi, teraz zobaczyła, że sprzęt leży na dnie łódki u jego stóp.

- Gdybym wiedziała, że morze budzi w tobie taką na­miętność, to na kolanach bym cię błagała, żebyś mnie ze sobą zabrał już dużo, dużo wcześniej - stwierdziła An­tonia. Zwilżyła językiem wargi. Lubiła patrzeć, jak Oleg wiosłuje. Lubiła patrzeć na jego ręce, na mięśnie uwydat­niające się pod opaloną skórą. Lubiła widzieć mocne bar­ki zaznaczające się pod cienkim materiałem koszuli, pa­trzeć, jak mięśnie ud naprężają się przy każdym ruchu wiosłem i jak spodnie napinają się na biodrach. Lubiła patrzeć na jego spocone czoło, na włosy pociemniałe, prawie mokre, klejące się do wilgotnej skóry. Miała ochotę zlizać ten pot, scałować go, pragnęła smakować jego skórę, czuć jej zapach, słoną wodę i świeże powie­trze. Pragnęła chłonąć to wszystkimi zmysłami.

W przyglądaniu się wiosłującemu Olegowi była ja­kaś zmysłowość.

- Rozepniesz dla mnie bluzkę? - spytał zachrypnię­tym głosem, nie przestając wiosłować. - I stanik - do­dał. Wyczytała z jego spojrzenia, że ta myśl go pod­nieca. Ją także rozgrzewała.

Antonia prędko rozejrzała się dookoła, lecz zobaczy­ła tylko morze, otaczające ich maleńką łupinkę. Statek zostawili daleko za sobą, ląd zamienił się w wąską kre­skę, a o tej porze nocy nie przepływali tędy rybacy.

Byli tylko oni, morze, niebo i słońce.

Wolnym ruchem rozsunęła płaszcz, a potem roz­pięła bluzkę aż do pasa, wyciągnęła ją zza paska spód­nicy, rozsznurowała stanik.

Powietrze na nagiej skórze wydawało się chłodne, lecz nie tylko za jego sprawą sutki piersi naprężyły się jak pączki wierzby na wiosnę.

Dłonie miała gorące. Wytarła je o spódnicę, o uda.

Popatrzyła na niego. Dostrzegła mgłę w spojrze­niu. Uniosła spódnice, zarówno tę czarną, wierzch­nią, jak i białą halkę, ułożyła je sobie na kolanach i za­częła rozwiązywać tasiemki bielizny. Przez cały czas patrzyła przy tym mężowi w oczy. Widziała, jak zwil­ża wargi. Raz po raz.

Oleg wiosłował teraz z większą siłą, dłuższymi po­ciągnięciami wioseł.

Antonia wyślizgnęła się z białych majtek, udało jej się przy tym nie wywrócić łodzi, lekko nią tylko zakołysało. Zsunęła je z ciała, a potem podciągnęła spódnicę do samej góry. Odchyliła się w tył tak dale­ko, jak tylko mogła, na poły siedziała teraz, na poły leżała. Pożądała go. Pragnęła go. Chciała zdjąć z nie­go ubranie, patrzeć na niego, czuć go i posiadać.

A sama kusiła. Wabiła. Dobrze o tym wiedziała. Chciała widzieć pożądanie na jego twarzy.

Oleg wpłynął między szkiery. Znalazł nieco wyż­szą wysepkę, która mogła osłonić ich przed spojrze­niami ze statku i ze stałego lądu.

Łódź zaszorowała dnem o skałę, nim Oleg wydo­stał się na stały ląd. Było tu dość głęboko. Gdyby wy­skoczył chwilę wcześniej, czekałaby go orzeźwiająca kąpiel, a to nie mieściło się w planach Olega na tę noc.

Nie chciał, by cokolwiek przywoływało go do po­rządku, ani trochę.

Całkowicie wyciągnął na skałę łódkę wraz z siedzą­cą w niej Antonią. Ona nie zrobiła nic, by się zakryć, nic takiego, by się przed nim osłonić.

Oleg wyniósł żonę z łodzi i przeszedłszy na środek wyspy, ułożył ją na miękkim mchu, który wciąż był brunatnoczerwony. Lato jeszcze nie zagościło na dobre. Sam przyklęknął obok niej, zsunął spodnie. Jego ręce nie mogły się nią nasycić, wargi zostawiały ślady miło­ści na ciele. Był tak rozpalony, że musiała przycisnąć dłonie do jego piersi, by go na chwilę powstrzymać.

Zdecydowanie popchnęła go na plecy, wstała i zdjęła ubranie. Przytrzymywała jego ręce, kiedy chciał jej doty­kać i pieścić. Powoli go rozbierała. Rozbierała i pieściła.

- Marzyłeś o tym - szepnęła Antonia, całując go długo. Leżała na nim, decydowała, posiadała go. - Po­zwól mi to zrobić...

Oleg przymknął oczy i tylko brał.

Niebo było jedynie trochę czerwieńsze, gdy powo­li wiosłowali z powrotem na statek. Ciała mieli roz­leniwione, ciężkie i zadowolone. Syte.

- Następnym razem ty będziesz marzyć - powie­dział Oleg.

Antonia zamrugała. Prawie już spała. Taka była szczęśliwa, niczego więcej nie pragnęła. Ta chwila już jej wystarczyła.

- Następnym razem będziemy się bawić w twoje marzenie. I ja wszystko zrobię...

Znów zamknęła powieki, czuła ruchy łodzi. Po­zwoliła im stać się falami krwi przetaczającej się przez jej żyły.

Pod powiekami było jasno. Miała słońce w oczach. Wlewało swoje światło, swoje barwy w jej drzemiącą świadomość.

Antonia nie chciała myśleć, że po tej roziskrzonej, rozpalonej, gorącej nocy nadejdzie również dzień. Nie chciała myśleć o tym, że jeszcze przez wiele dni bę­dzie miała pod stopami deski pokładu. Absolutnie nie chciała myśleć o tym, że niedługo dobiją do Soroya.

Już niedługo miała ją zobaczyć.

Linę. Tę drugą. Norweską kobietę Olega.

Antonia nie chciała o tym myśleć.

Westchnęła. Pragnęła być rozleniwiona miłością, szczęśliwa aż po koniuszki włosów. Pragnęła nama­lować tę chwilę w pamięci światłem. Światłem słoń­ca i słoną wodą.

8

Upłynęło wiele dni. Minęło wiele nocy. Lato wsu­nęło już stopę za drzwi wybrzeża Finnmarku.

Lina wyróżniała się wśród kobiet w obozowisku swoim norweskim strojem i ruchami, gdy pracowała wraz z innymi. Wciąż miała w sobie pewną niezdarność i lęk, gdy zamierzała zrobić coś, czego niedaw­no się nauczyła.

Przez całe życie Lina lubiła trzymać się bezpiecz­nego gruntu. Wszystkiego, co umiała, nauczyła się wcześniej. Później nabierała już tylko wprawy.

To, co nowe, często odrzucała, uznając, że do niej nie pasuje, i przestawała zwracać na to uwagę. Tak było łatwiej. Jej ręce uczyły się niewielu nowych rze­czy. Czuła się bezpieczniej, odpychając je od siebie.

W siida Lina nie mogła ukryć się przed tym, cze­go nie znała. Gdyby tak zrobiła, nie byłoby tam dla niej miejsca.

A chciała zostać.

Kobiety przyjęły ją z dobrym nastawieniem, życzli­wością i osobliwym błyskiem w oczach. Te, które zna­ły norweski, rozmawiały z nią, uczyły ją słów ze swego języka, jak gdyby obdarowywały cennymi skarbami.

Lina nie nauczyła się rosyjskiego podczas tej jed­nej zimy spędzonej w Archangielsku. Tamten język wciąż pozostawał dla niej tylko dźwiękami.

Tymczasem przebywając w obozowisku Lapoń­czyków niespełna tydzień opanowała już wiele lapoń­skich słów. Kobiety śmiały się z radością, gdy je wypróbowywała i trafiała na właściwe. Czuła się jak księżniczka, kiedy zdołała opowiedzieć im, co myśli, w języku, który wcześniej przelatywał obok jej uszu niczym ptaki zmierzające do obcych krain.

Lina wiedziała, że różni się od tych kobiet. One no­siły swoje kurty z miękkiej garbowanej skóry renife­rów, kołyszące się wesoło podczas marszu. Kumagi obwiązywały pięknymi tkanymi krajkami, które zdo­biły łydki niczym biżuteria. Pasy, również tkane bądź zrobione ze skóry, zostały wykonane przez nie same własnoręcznie albo też przez kogoś, kto je kochał.

Lina miała białe włosy, a niemal wszystkie kobie­ty wokół niej czarne jak skrzydła kruka. Wśród męż­czyzn zdarzali się jasnowłosi, ich głowy mieniły się różnymi odcieniami aż do brązu i brunatnej czerni, czego nie spotykało się u żadnej z kobiet. U większo­ści dzieci również dominowała ciemna karnacja.

Olai wyglądem nie wyróżniał się tak bardzo wśród malców. Policzki mu się opaliły, właściwie od innych dzieci odróżniało go tylko ubranie. Łapał słowa szyb­ciej niż Lina. Posługiwał się tymi samymi zwrotami, których używali towarzysze zabaw, używał ich bez wątpliwości, rozumiał, co mówią inne dzieci, i sam był przez nie rozumiany.

Lina widziała, że synka tu zaakceptowano. Patrzy­ła, jak się bawi i śmieje. Cieszyła się wówczas, że ode­szła z wioski. Olaiowi wyszło to na dobre, jej samej także.

Niektóre z kobiet zajęte były teraz dojeniem reniferów. Praca ta wymagała również obecności wielu mężczyzn. Lina brała już w tym udział, wiedziała, co trzeba zrobić, lecz zdawała sobie sprawę, że wciąż jeszcze nie opanowała tej sztuki. Trudno było, mając tylko dwie ręce, trzymać naczynie sporządzone z du­żego guzka drzewnego, a jednocześnie starać się tro­chę uspokoić krowę w czasie, gdy druga osoba doiła. No i należało się przy tym również dobrze uwijać, bo przecież doiło się wiele samic.

Potrzeba było do tego sprawnych dłoni, lecz od czasu do czasu pozwalano jej spróbować. Poćwiczyć. Na wypadek, gdyby miało się jej to przydać, jak mó­wiły kobiety. Robiły przy tym porozumiewawcze mi­ny, ale nie próbowały nic przed nią ukrywać.

Dużo przebywała w pobliżu jurt, zajmując się ple­ceniem i przerabianiem turzycy wraz z młodymi dziewczętami, tak po prawdzie sporo młodszymi od niej. Była to stosunkowo prosta praca, właściwie nie da­ło jej się wykonać źle, ale tak czy owak należało się z tym uporać i Lina czuła się przynajmniej pożyteczna.

Spora część dnia upływała Linie na ścinaniu turzy­cy. Trawa musiała osiągnąć odpowiednią wysokość, nim można było ją ściąć, nie powinna też przerosnąć. Po ścięciu turzycy dziewczęta wiązały ją w pęczki, by łatwiej było przenieść trawę do siida. Tutaj pęczki te młóciły, potem czesały przeznaczonym do tego spe­cjalnym zgrzebłem, a później wywieszały do wysu­szenia na drzewach i krzakach wokół obozu. Ściągną ją dopiero, jak zupełnie wyschnie, rozwiążą supeł i cały pęczek zwiną w duży kłąb. W takiej postaci ła­twiej ją będzie przewieźć do obozowiska, w którym Lapończycy spędzali jesień i zimę.

Turzyca była bardzo ważna, używano jej do wyścieła­nia butów, zarówno latem, jak i zimą. Zastępowała weł­niane onuce, do których tak przyzwyczaili się Norwego­wie i w których marzli, gdy tylko nogi im przemokły.

Lina czesała turzycę i śmiała się z dziewczętami. Ga­wędziła w swoim własnym języku, od czasu do czasu wplatając lapońskie słowa tam, gdzie wydawało jej się, że może to zrobić. Odróżniała się od nich, bystre oko prędko mogło to zauważyć. Nie była taka sprawna, jak pozostałe dziewczęta siedzące wokół niej.

Nie czuła się jednak odepchnięta, inna i gorsza. One ją zaakceptowały.

Lina była szczęśliwa.

- Świetnie sobie radzisz.

Lina zapanowała nad sobą na tyle, żeby nie pod­nieść głowy za prędko. Tego nie wolno jej było robić. Inne dziewczęta spoglądały na nią, na niego, na nich. W tym środowisku istniały wyznaczone granice, któ­rych nie należało przekraczać.

Spokojnie podniosła głowę i napotkała jasne spoj­rzenie Guttorma. Zobaczyła jego uśmiech, który wy­glądał tak, jakby maleńki diabełek podciągnął mu w górę kąciki ust.

- Nauczyłaś się tego wszystkiego w ciągu zaledwie kilku dni - podjął, kucając przy niej.

Lina musiała na niego spojrzeć. Przyjrzeć mu się uważniej. Sprawdzić, czy on sobie z niej nie drwi. Ale wyglądało, że mówi szczerze.

- Potrafisz dodać otuchy - powiedziała może tro­chę za prędko, ale pochwyciła spojrzenia innych dziewcząt i uśmiechnęła się, a przez to one uśmiecha­ły się teraz wraz z nią.

To być może trochę go przestraszyło. Wszystkie dziewczęce twarze zwróciły się teraz do Guttorma. Uśmiechnięte, wręcz roześmiane.

Błyskawicznie poderwał się na nogi, popatrzył na nią, obrzucił spojrzeniem gromadkę dziewcząt, usły­szał chichot. Znów spojrzał na Linę. I odszedł.

Chichot stawał się coraz głośniejszy. Teraz wszyst­kie dziewczyny patrzyły już na Linę.

- Guttorm jeszcze nigdy się nie zatrzymał, żeby z nami porozmawiać - stwierdziła jedna z nich.

- Ja też dobrze umiem czesać turzycę - zaśmiała się druga, pokazując, jak doskonale sobie radzi z pęcz­kami trawy.

Lina prychnęła, lecz obudził się w niej niepokój. Miała ochotę się odwrócić. Miała ochotę wzrokiem odszukać Guttorma.

- On ze mnie żartuje - powiedziała lekko, niemal prychając. - Stroi sobie żarty ze wszystkich...

No tak, rzeczywiście, to musiały przyznać. Z Guttorma był żartowniś jakich mało. Lubił się bawić, lubił się śmiać, często nawet kosztem innych. Chętnie mu to jednak wybaczano, ponieważ był taki rozbrajający.

Lina nie przebywała w siida długo, lecz tyle zdąży­ła już zrozumieć.

- Guttorm cię lubi - stwierdziła dziewczyna siedzą­ca najbliżej Liny, wyczekująco i z błyskiem wesoło­ści w oczach.

- On jest zaręczony z Sarą - przypomniała Lina. - A ty, oczywiście, się mylisz.

- Sara to jeszcze dziecko - szepnęło kilka naraz. Zacieśniły krąg. Siedziały teraz tak blisko siebie, że ich kolana niemal stykały się ze sobą.

- Guttorm ma dziewiętnaście lat, prawie dwadzie­ścia. On nic nie widzi w tym dzieciaku. Przygląda się tobie, Lino.

- On tylko żartuje - stwierdziła Lina. Obróciła to wszystko w śmiech. Wiedziała, że to jest tak niemoż­liwe, że nie powinna nawet o tym pomyśleć. Ale krew szybciej zaczęła krążyć jej w żyłach.

- Ciekawe, czy Niillas uznałby to za dobry żart? - spytała jedna z dziewcząt, mrugając niewinnie.

Lina nie czuła się już teraz tak dobrze. Nie cieszy­ło jej już dłużej zainteresowanie okazywane przez Guttorma. Nie powinny tak mówić o Niillasie.

- Guttorm to ładny chłopak.

Słowa te padły tak cicho, że Lina ledwie je usłysza­ła. Musiała się rozejrzeć, żeby stwierdzić, która z dziewcząt to powiedziała.

- Ma takie piękne ramiona. A widziałyście jego tyłek?

Śmiech wzbił się ku niebu jak ptak. Niewielki pta­szek, który unosił się coraz wyżej, aż w końcu znik­nął wśród błękitu.

- A te jego usta - rozległy się chichoty. - Wargi ma takie, jak gdyby chciał wymusić na tobie pocałunek.

- Jest zupełnie inny niż ten stary, z którym dzie­lisz namiot - padły odważne słowa dziewczyny, sie­dzącej naprzeciwko Liny.

Śmiech je połączył. Obalił wszystkie mury. Była jedną z nich. Przyjęły ją do swej gromady, i to dzię­ki Guttormowi.

- Jaki on jest? - padło zadane szeptem pytanie i czar­ne grzywki skupiły się jeszcze bardziej wokół Liny.

A Lina czuła, że jej policzki robią się gorące. W skro­niach pulsowało. Jakiś ciężar legł jej na piersi.

- No, Niillas - ponaglały ją. - On jest przecież sta­ry, ale jakoś w pewnym sensie się trzyma... Czy on... no wiesz...

Lina popatrzyła na swoje ręce. Nie chciała już te­go więcej. Nie chciała im już dawać żadnych powo­dów do śmiechu. Nie chciała, żeby się śmiały z Niillasa. Nie chciała, żeby tak o nim mówiły. Żeby nawet tak o nim myślały.

Niillas nie był taki.

Wszyscy inni tak, ale Niillas nie był taki.

- Nie mogę o nim mówić - powiedziała, patrząc po kolei na wszystkie i zatrzymując się przez mo­ment na każdej twarzy. Nie była też w stanie kłamać, kłamstwo zawsze przychodziło jej z trudem. - Lubię Niillasa, w pewnym sensie - wyznała zakłopotana, lecz nawet to wydawało się niestosowne. - Nie mogę o nim mówić. Nie tak...

Popatrzyła na nie, a potem odwiesiła swój pęczek turzycy, zabrała swoje zgrzebło i poszła do namiotu, który dzieliła z Niillasem.

Nie wiedziała, czy dziewczęta patrzą za nią. Do­myślała się, że pewnie tak jest, ale być może nie bę­dą już później o niej mówić. Może one również od­czuwały zakłopotanie.

Niillas nie wrócił. Lav'vo było puste. Lina słyszała wszystko, co działo się wokół namiotu, lecz mimo to czuła się samotna. Sama na rozległym morzu. Z żad­nej strony nie widziała lądu.

Usiadła. Tak też nie było dobrze. Powinna czymś zająć ręce, ale głowę miała taką pełną. Wypełnioną zupełnie innymi myślami niż jeszcze zaledwie kilka dni wcześniej.

Twarz Guttorma w snach. Oczy Niillasa. Te oczy, które widziały. Czasami bała się jego oczu. Miała wra­żenie, że on zna ją lepiej niż ona sama siebie. Dostrze­gał w niej więcej niż ona sama. I lepiej ją też rozumiał. To było najbardziej przerażające. Ale nie dawał jej rad.

Do namiotu wsunęło się światło. Wąska smuga, nie więcej.

Mężczyźni z ludu Niillasa chodzili ubrani właści­wie jednakowo, rozróżnić ich można było jedynie po krajkach, oplątujących kumagi i nogawice. Kobiety, które je tkały, trzymały się swoich charakterystycz­nych wzorów, przekazywanych w spadku córkom przez matki.

Guttorm miał takie ciemne włosy. Nie był podob­ny do Niillasa. Przez chwilę stał tuż przy otworze wejściowym, a potem gwałtownym ruchem osunął się na kolana tuż koło Liny.

- Muszę cię zobaczyć - powiedział cicho, lecz do­bitnie, a potem ujął ją za ręce.

Lina chciała przyciągnąć je do siebie, lecz on jej na to nie pozwolił. Trzymał mocno.

- Dziś wieczorem, w nocy, wszystko jedno...

- Nie mogę - powiedziała Lina sztywno. Nie po­trafiła się przemóc, żeby na niego spojrzeć. Chciała, lecz czuła, że nie powinna. Coś ją wstrzymywało.

- Nie możesz? Nie chcesz?

- Nie mogę.

Jego też nie potrafiła oszukać. W przelocie błysnęły jego białe zęby i oczy. Puścił wreszcie jej ręce.

- Chodzi o Niillasa? Nie możesz zostać w jego na­miocie. Nie możesz... jesteś jeszcze młoda, a Niillas jest taki stary. Jesteś piękna, Lino. Najpiękniejsza, ja­ką znam. Nie marnuj się dla Niillasa.

- A ty masz dla mnie miejsce? - spytała Lina, czu­jąc, jak znów wraca dawna gorycz.

Guttorm odwrócił głowę. Mieszkał razem z rodzi­ną i w namiocie, będącym jego domem, wszyscy tło­czyli się jeden koło drugiego.

- Masz się ożenić z Sarą - przypomniała Lina.

- Do tego jeszcze daleko.

I znów złapał ją za ręce. Ścisnął je w poufałym ge­ście. Zatrzymał tę łączącą ich nić.

- Muszę się z tobą spotkać, Lino! Chcę cię objąć. Długo na nią patrzył, a potem pocałował. Z zasko­czenia. Gorąco, trochę chciwie.

Oczy mu błyszczały, gdy odsunął usta.

- Nie chcesz się ze mną zobaczyć, Lino? - W gło­sie brzmiała pewność siebie. Czuł przecież, jak wy­szła mu na spotkanie, jak mu odpowiedziała.

- Owszem...

- Będziesz jutro ścinała turzycę?

- Mogę... Szeptem powiedział jej, gdzie ma iść.

- Tylko sama - dodał z naciskiem. - Przyjdę tam. Nie będę jutro pasł reniferów. Urwę się.

Odetchnął głębiej i delikatnie dotknął jej włosów. Przesypywał je w palcach.

- Nie chcę, żebyś dziś w nocy z nim spała - powie­dział cicho. - Myślę o tym. Nie myślę prawie o ni­czym innym, Lino. Widzę cię razem z nim. Jestem za­zdrosny. Jestem tak zazdrosny, że to mnie zżera od środka. Nie chcę o tym myśleć. Chcę myśleć o tym, że dzisiejszej nocy mu odmówisz, Lino.

Lina milczała. Utkwiła wzrok we własnych rękach.

- Ja nie sypiam z Niillasem - wyznała. - On mnie nigdy nie tknął. Nawet nie próbował...

Guttorm przyglądał się jej z niedowierzaniem. Ścis­kał jej dłonie i wpatrywał się w nią bez słów.

- Nigdy? - spytał. Lina pokręciła głową. I wtedy on się roześmiał, niemal rozbrajająco.

- Nie żartuj sobie! - rzucił. - Przecież ja o tym my­ślę. Jestem zazdrosny. Pragnę cię. Chcę cię tylko dla siebie. Ale nie musisz kłamać. Nie musisz udawać, że...

Lina milczała.

Guttorm ją puścił. Natychmiast też poderwał się na nogi. Osiągnął to, po co przyszedł.

- Odnajdę cię jutro.

Lina kiwnęła głową. Nie z samą tylko radością pa­trzyła na jego zwycięski uśmiech. Dołączyło się do te­go coś jeszcze, co przydawało oszołomieniu słodko - gorzkiego smaku.

- Przyjdziesz tam?

Lina trochę zmiękła, ponieważ Guttorm zadał so­bie trud, żeby jeszcze raz ją spytać. Ponieważ okazał odrobinę niepewności.

- Przyjdę - odparła.

Nic z tego, co powiedział, czy co dał do zrozumie­nia, nie odwiodłoby jej od pójścia w miejsce wyzna­czonego spotkania. Chciała spotkać się z Guttormem sam na sam. Musiała. Cudowne oszołomienie ogarnę­ło ją aż po koniuszki palców. Cudowne. Trochę nie­bezpieczne i zakazane...

To miało słodki, nieskończenie słodki smak. Taki jak brązowy cukier w szklanych miseczkach, które stawiali na stół bogaci właściciele łodzi. Jak suszone owoce, które potrafiły mieć w sobie nieco kwaskowatości, chociaż kapitan zapewniał, że lepszych nie ma.

Lina musiała zobaczyć się z Guttormem. Sam na sam.

Niillas tego wieczoru wrócił późno do domu. Na­deszła już w pewnym sensie noc. Olai spał. Lina uda­wała, że śpi. Niillas nic nawet nie zjadł, tylko zaraz wsunął się pod okrycie.

Olai nie sprawiał jej kłopotu. Wspólnota w obozo­wisku oznaczała, że nikt nigdy nie musiał być sam. Opiekowano się sobą nawzajem, nie zajmowano się wyłącznie swoimi sprawami. Drzwi nie dawały się zamknąć. Ludzie słyszeli się we dnie i w nocy, widzie­li się. Żyli blisko siebie. Wiedzieli o sobie niemal wszystko, dobre i złe. Ale ponieważ wszyscy inni wie­dzieli to, co było do dowiedzenia się o każdym czło­wieku, rzadko używano tej wiedzy przeciwko sobie.

Jeśli ktoś potrzebował pomocy, to nie pytano, czy w potrzebie znalazł się wuj, ciotka, bratanek czy sio­strzenica. Wszyscy należeli do wspólnoty. Oczywiście pomagano sobie wszędzie tak, jak potrafiono. Ponad­to rody były ze sobą tak splątane, że niemal zawsze chodziło o siostrzeńca lub bratanka, babkę czy dziad­ka albo też innego krewniaka, człowieka, z którym było się złączonym nierozerwalnymi więzami, cho­ciaż ścieżki rodów często bywały wąskie i kręte.

A jeśli przyjmowali do swej wspólnoty kogoś z ze­wnątrz, to również i tę osobę traktowano jak kogoś z rodziny.

Dzieci w ciągu dnia bawiły się razem. Pomagały w tym, z czym mogły sobie poradzić. Ledwie odrosły od ziemi, a już mogły się do czegoś przydać. Olai nie chciał czepiać się spódnicy matki, zupełnie ina­czej niż w wiosce, gdzie nie lubił, gdy znikała mu z pola widzenia.

- Idź, mamo, idź - mówił, ledwie mając czas, żeby na nią spojrzeć.

Linie cieplej się robiło na sercu, gdy widziała, że synek stał się częścią wspólnoty. Miło było patrzeć, jak stanowi jedność z malutkimi ludzikami takimi jak on. Choć trochę też i przykro, że radził tak sobie bez niej. Nie tylko ona mogła go obejmować i pocieszać, inni również mogli pocałować w bolące miejsce, inni mogli go nakarmić...

Nie posiadała go. Został jej tylko wypożyczony. To była nowa myśl, przerażająca. Sprawiała, że Lina cała aż kurczyła się w sobie, stawała się mniejsza jako czło­wiek, traciła jakby swoją wartość. Napełniało ją to lę­kiem, którego bardzo nie lubiła. Niepewnością.

Teraz, idąc przez wrzosowiska, Lina odepchnęła tę myśl od siebie. Wkrótce ujrzy morze. Wiedziała, do­kąd idzie. Znała to miejsce od strony wody. Nigdy nie szła tam z głębi lądu, lecz Guttorm bardzo do­kładnie jej wszystko wytłumaczył. Trochę ją bolało, że on również wydawał się znać jej rodzinną wyspę o wiele lepiej niż ona sama, a przecież przeżyła tu nie­mal cale swoje życie, gdy on tymczasem przebywał na wyspie tylko latem.

Niillas nazywał jej wyspę swoją letnią krainą...

Nie, nie wolno jej teraz myśleć o Niillasie!

Rano rozmawiali swobodnie. Niillas wcześnie wy­szedł. Mówił, że będzie pasł sam. Ze młodzi, szczeniaki, będą szukać reniferów, które odłączyły się od stada, ponieważ nie chcieli, żeby zdeptały pastwiska mieszkań­ców wyspy. Norwegowie i Lapończycy musieli przecież żyć obok siebie, nie niszcząc nic sobie nawzajem.

Lina zrozumiała, w jaki sposób Guttorm będzie mógł odłączyć się od innych. Przecież podczas szu­kania zabłąkanych renów nie chodzili parami, trzy­mając się ze ręce.

Lekko powiedziała Niillasowi, że zapewne pozo­stanie w siida, chyba że wyznaczą jej jakieś inne obo­wiązki. Na ogół to starsze kobiety decydowały, czym zająć mają się młodsze, mniej doświadczone.

Okłamała Niillasa.

Dotarła do niedużej zatoczki, wąskiej i osłoniętej. Droga do brzegu morza była stroma, lecz dało się zejść w dół. Lina miała dostatecznie duże doświadcze­nie we wspinaniu się po skałach, żeby umieć wyszu­kać oparcie dla dłoni i stóp. Śmiała się do siebie, spuszczając się w dół, śmiała się, że niemal ryzykuje życie, żeby spotkać się z kimś, kto być może wcale nie jest jej przeznaczony.

Niillas rozczarowałby się, gdyby wiedział, co ona robi.

Musiała zaczekać na Guttorma. Ale przynajmniej rosła tu turzyca, której mogła naciąć, nie wróci więc do obozowiska z pustymi rękami.

Lina cięła i wiązała, cięła i wiązała. Miała wrażenie, że czas wcale nie płynie. Wydawało jej się, że słońce stoi na niebie nieustannie w tym samym miejscu.

To było istne cierpienie.

Czy warto tak cierpieć? Czy Guttorm był tego wart?

Zrobiło jej się gorąco, spociła się. Podwinęła więc rękawy bluzki ponad łokcie. Jej czarna spódnica chłonęła słoneczne promienie. Przez moment myślała o tym, żeby ją zdjąć i zostać tylko w samej halce, by­łoby jej o wiele wygodniej. Ale to mogło wywołać u Guttorma myśli, których wcale sobie nie życzyła, a przynajmniej nie od razu...

- Dobry Boże, Lino - łajała się półgłosem. - Kogo ty próbujesz oszukać? Przecież nie ma tu nikogo in­nego oprócz ciebie i dobrze wiesz, że nie spotykacie się tutaj po to, żeby się trzymać za ręce. Nie po to on chce spotkać się z tobą sam na sam! Nie udawaj lepszej, niż jesteś!

Trochę jej ulżyło. Zaśmiała się z siebie. Poczuła się wolna. W brzuchu załaskotało radosne oczekiwanie. Jakież słodkie! On zwrócił na nią uwagę, uznał za ład­ną, za piękną, błagał o spotkanie...

Dawno już tego nie przeżyła. Dawno nie widziała tego, co dostrzegła w oczach Guttorma, gdy na nią patrzył. Tak patrzył na nią Oleg całe wieki temu, nim w jego oczach pojawił się mróz. Nim przestała dla niego cokolwiek znaczyć. Nim stała się jedynie po­wodem żalu, że ją w ogóle obejmował.

Guttorm jej pragnął. Mówiły to jego oczy, uśmiech, jego dłonie, gdy jej dotykał. I usta - słowa­mi, pocałunkami.

Guttorm jej pożądał!

Te słowa zmieniły się w pieśń.

Lina pragnęła, żeby zawsze tak było, żeby zawsze wypełniała ją taka radość i uniesienie.

Nad jej głową posypały się kamienie. Lina popa­trzyła w górę. Zobaczyła brunatnoczarne nogawice, żółte taśmy wokół łydek. Wsunęła nóż do pochwy, związała ostatni pęk turzycy, cieńszy od pozostałych, ale nie mogła zostawić trawy luzem. Tu, w zatoczce, wśród skał, trudno było mówić o wietrze, który mógłby rozwiać trawę, to po prostu jej oczy nie mog­ły znieść nieporządku.

Guttorm uśmiechał się, kiedy schodził na dół. Był ta­ki prędki, taki gwałtowny. Przewrócił ją we wrzos, tur­lał się z nią, był na niej i pod nią, ciało miał twarde.

- Bałem się, że tu nie trafisz - uśmiechnął się. - Nie bardzo potrafię tłumaczyć drogę.

Lina powiedziała, że odnalazła to miejsce bez kło­potu.

Guttorm przytrzymywał ją za nadgarstki, przyci­skając je do wrzosu i mchu po obu stronach jej gło­wy. Warkocz, który z taką starannością zaplotła rano, rozluźnił się, a przecież tak chciała pięknie wyglądać dla niego...

Na poły na niej leżał, naciskał na biodro, na pierś, na udo.

- Niełatwo mi było odłączyć się od reszty - uśmiech­nął się i mrugnął. - Zwykle nie chodzę sam, wiesz...

Lina zastanawiała się, co chciał przez to powiedzieć.

Guttorm uśmiechnął się - i pomyślał, że tak łatwo jest kłamać. Kobiety przyjmą wszystko, byle tylko wypowiadać słowa z odrobinę cieplejszym uśmie­chem. Pragnął jej. Pochodził z ludu wędrowców, był myśliwym, a tyle czasu miało jeszcze upłynąć, nim Sara stanie się kobietą dla niego. Teraz pozostawała zaledwie dziewczynką o płaskiej piersi, lecz wszyst­kie kobiety z jej rodziny obdarzone były bujnymi ko­biecymi kształtami, miał więc czas, żeby czekać. A nikt nie wymagał od niego, by do małżeńskiego po­słania wchodził niedoświadczony.

Lina była inna. Tak mówił chłopakom, z którymi razem wyprawił się na poszukiwanie zbłąkanych zwierząt. Zgadzali się z nim. Ten i ów również obli­zywał się na myśl o niej.

Ona także pod tym względem nie mogła być za­nadto zasadnicza. Dzieliła wszak namiot z takim sta­ruchem jak Niillas. Miała też dzieciaka z Rosjaninem. To budziło nadzieje w innych.

Guttorm upierał się przy swoim prawie do pierw­szeństwa. Przecież to on wyrwał ją staremu Niillasowi.

- Ja pierwszy będę zbierał te bagienne jagody - oświadczył im bez ogródek.

A oni z tego stwierdzenia wymalowali wiele obra­zów. Śmiech, który się rozległ, był ciężki, a oczy dziwnie błyszczące.

- A jak mi się już znudzi...

- ...to wstęp na bagna będzie otwarty dla innych? Guttorm nic nie powiedział. Dał im jedynie do zro­zumienia, co o tym myśli.

A teraz przyszedł na zbiór...

Lina popatrzyła w jego jasnoniebieskie oczy, były niczym skrawki nieba, otaczającego brązowoczarne włosy. Przez moment pożałowała, że nie spotkała Guttorma, zanim w jej życiu pojawił się Oleg. Czy wtedy wszystko ułożyłoby się inaczej? Czy wówczas łatwiej by jej było być dzisiaj Liną?

Jego palce rozplotły warkocz. Rozczesały jej włosy, trochę przy tym ciągnąc, bo dłonie miał takie prędkie.

- Pocałuj mnie - poprosiła Lina, nie wiedząc, skąd bierze tę odwagę. Ale nie mogła już dłużej patrzeć na jego usta tuż nad sobą i nie móc dosięgnąć ich włas­nymi wargami.

Mruczał ze śmiechem. Przytrzymywał ją, długo na nią patrzył, udał pocałunek w powietrzu, drażnił się z nią. Oczy mu błyszczały, były teraz niczym morze, które słońce w taki dzień jak dzisiaj zdobi błyskami.

Jeden jego łokieć znalazł miejsce pomiędzy jej ra­mieniem a ciałem, dłoń pieściła bark. Guttorm pod­ciągnął się na nią, udo wsunął pomiędzy jej nogi, otarł się kolanem o wnętrze uda. Lina zapragnęła, żeby ni­gdy nie przestawał, nigdy jej nie puszczał...

Ciężko osunął się na nią, otworzył jej usta własnymi, całował chciwie, mocno, łapczywie. Szorował niemal zębami po jej zębach, lecz ona nawet wtedy nie prote­stowała. Jego pośpiech i niepokój były jak pochlebstwo. Tak gorąco jej pragnął... tak gorąco za nią tęsknił...

- Chcesz więcej? - spytał, lekko unosząc głowę.

- Chcę - odparła. - Chcę więcej. Chcę wszystko.

Guttorm roześmiał się i z tym śmiechem ją cało­wał. Śmiał się prosto w jej wargi. Lina odpowiadała mu z taką samą chciwością i głodem. Zaciskała ręce wokół jego wąskich pleców, jej wargi nie ustawały w dzikim tańcu z jego wargami.

- Twoja skóra... Mocno wbiła zęby w koniuszek jego ucha, żeby go przebudzić, żeby powiedzieć mu, że nie wystarczą rozpalone wargi na jej szyi, zapędzające się coraz da­lej w głąb rozcięcia bluzki.

Puścił ją, przetoczył się na bok, ciężko oddychając. W oczach pojawił mu się odcień błękitu bledszy niż miało letnie niebo. Nasunęła się na nie popołudnio­wa mgiełka.

- Chcę poczuć twoją skórę. Lina usiadła i zaczęła szarpać jego dork, zupełnie sobie z tym nie radząc, ale on prędko pozbył się pa­sa i taśm i już wkrótce stanął przed nią nagi i spręży­sty. Niczego nie ukrywał, na twarzy miał wypisane wyzwanie, nie zawstydzenie.

Lina dotknęła guzika przy bluzce. Ogromnie się jej spieszyło, pragnęła tego, pragnęła tego już teraz. Prędko. Bez myśli, bez rozumu.

- Nie!

Guttorm zsunął jej ręce na plecy, przycisnął się do niej, mruczał zadowolony, gdy odpowiedziała na je­go ruchy. Z uśmiechem pocałował ją w szyję.

Rozpiął bluzkę, potem stanik i zsunął je z ramion. Mało nie poodrywał guzików od spódnicy, prawie ją z niej zdarł.

- Ile ty, u diabła, warstw ubrania masz na sobie! - dziwił się, dotarłszy do majtek. Zaczął zmagać się ze sznurowaniem.

Lina roześmiała się, pozwalała mu się męczyć. Cu­downie było doświadczać takiego pożądania. Cudow­nie czuć taki niepokój, niecierpliwość, słońce piesz­czące nagą skórę, jego dłonie, wargi...

Upadli na miękki mech. Guttorm był silniejszy od Liny. Nie chciał mieć jej na sobie, przetoczył się na nią, kiedy już myślała, że zwyciężyła, i tak ją przy­trzymał. Usiadł na niej, pokazując, co ją czeka.

Linie się spieszyło.

Ale on nie zamierzał nic jej dawać, kiedy o to pro­siła. Przeciągał, przedłużał. Skłaniał do błagań. Do mówienia rzeczy, których nigdy nie mówiła Olegowi. Takich, których nie podejrzewała nawet, że jest w stanie powiedzieć. Uczynił ją bezwstydną, niemal wulgarną, i uśmiechał się, gdy wypowiadała te bezecne słowa. Mówił jej takie rzeczy, od których się ru­mieniła. Dotykał jej z chciwością, prosił, by robiła z nim to, czego nigdy nie robiła z Olegiem.

A ona go słuchała. Chociaż policzki palił wstyd, spełniała jego polecenia. Powtarzała to, co kazał jej powiedzieć.

Ciało bolało ją od niemal brutalnych pieszczot, gdy wreszcie chciał ją posiąść. Rozchylił jej kolana i wziął ją tak samo twardo, pożądliwie, jak ją przed­tem pieścił. Lina czuła się niczym upolowana przez niego zdobycz. Jęknęła. Rozkosz nie zdołała całkowi­cie stłumić bólu, który jej również zadawał.

Ścigał ją, nie dawał jej powietrza. Brał i brał z zamk­niętymi oczami, czerpał z tego rozkosz. Wylewała się z jego ust, ale Lina nie rozumiała, co mówił, używał lapońskich słów.

Podporządkowywał ją sobie. Krył ją, brał, brał i brał.

Lina zacisnęła powieki i istniała już tylko dla nie­go. Robiła, co tylko mogła, żeby go zadowolić. Bała się jednak otworzyć oczy i spojrzeć mu w twarz.

Wypełniał ją, był niczym gwałtowne fale, aż w koń­cu osunął się na nią i stoczył z jej ciała, a potem legł ciężko, wyczerpany i zaspokojony, obok niej.

Lina popatrzyła na niego z boku. Chciała dotknąć jego ręki, leżącej tak blisko. Wystarczyło, żeby wy­prostowała palec, a już by go dotknęła. Bała się jed­nak, a on ukrył się za zamkniętymi oczami. Nie pusz­czał jej do siebie.

Słońce pieściło wciąż twarde piersi Liny. Była roz­palona, rozżarzona, niezaspokojona...

- Byłaś wspaniała - rozległ się jego głos. Wydobywał się gdzieś z głębi gardła. - Założę się, że jestem lepszy od Niillasa, prawda?

Linę ścisnęło w gardle. Przecież poprzedniego wie­czoru powiedziała mu prawdę. Zdradziła i siebie, i Niillasa.

- Nie miałaś nigdy takiego jak ja, prawda?

- Nie - odparła Lina.

- Dzień jest długi - obiecał Guttorm. Chociaż się uśmiechał, to jednak wciąż nie dopuszczał jej do sie­bie. - Mam dla ciebie więcej, Lino, więcej...

Przełknęła ślinę. Nie była w stanie nic powiedzieć. Miała tylko nadzieję. To nie mogło być wszystko. To nie mogło jeszcze być wszystko...

Teraz i Lina zamknęła oczy. Czekała...

9

Potem nastąpiły kolejne schadzki. Dni, które nade­szły, przyniosły nowe wymówki, które pozwoliły im się widywać. Wykradali się z obozowiska, ukrywali się tam, gdzie natura tworzyła schronienie. Być mo­że tylko dla nich.

Guttorm znów brał Linę w posiadanie, raz po raz. Żądał jej. Znów i znów. A ona dawała, tylko dawała. Siebie. Więcej nic nie miała. Swoje ciało.

A on brał ją z największą oczywistością, zrobił się wręcz nieostrożny, zaniedbywał swoje obowiązki tyl­ko po to, by móc gdzieś się z nią zaszyć, zadrzeć jej spódnicę, rozpiąć bluzkę i chciwie się nią sycić.

- Nigdy nie mam cię dość - szeptał, kiedy znów już zapiął spodnie.

Schowali się za wielkimi głazami, stanowczo zbyt blisko siida. Drogą, z której można ich było dostrzec, rzadko chodzili ludzie, lecz przemknięcie się tu nie­zauważenie sprawiało wiele trudności.

Lina, klęcząc, zapinała bluzkę. Musiała od nowa zaplatać włosy, on zawsze je burzył, wyciskał sińce na rękach i na piersiach, jego pocałunki zostawiały ślady na jej ramionach, na karku, zęby wbijały się tam, gdzie było to prawie widoczne. Doprowadzał ją do tego, by go pragnęła, i nigdy w pełni nie spełniał składanych obietnic.

W ramionach Olega Lina krzyczała ze szczęścia. Oleg pozwalał jej posmakować nieba.

Kobiety nie powinny tak myśleć, lecz ona to prze­żyła. Wiła się z radości pod ciałem Olega, całą sobą krzyczała z tęsknoty, gdy jej ramiona stawały się puste.

Guttorm miał w sobie jeszcze zbyt mało mężczy­zny, by zdołać wypełnić tę pustkę. Może nigdy się nim nie stanie?

Lina nie wiedziała. Miała nadzieję, że jednak tak będzie. Był przecież taki piękny. Sprawiał, że płonę­ła, lecz sam nie umiał tchnąć życia w żar, który w niej tkwił. Nie szukał płomieni, żar mu wystarczał.

- Niillas pasie teraz nocą - powiedział Guttorm, całując jej szyję.

Pocałował ją w usta, objął i rozpinał guziki, które wła­śnie zapięła. Westchnął uszczęśliwiony, zadowolony. Uśmiechnął się, czując, że Lina odpowiada jego dłoniom.

Podniósł jej spódnicę. Kiedy się spotykali tak jak teraz, nie wkładała nic pod spód.

Lina zamknęła oczy. Pozwoliła jego dłoniom robić to, co chciały. Niczego mu nie odmawiała.

- Naprawdę jesteś gorąca - mruknął zadowolony. - A ja jestem tylko mężczyzną...

W jego głowie zaczynała dojrzewać pewna myśl.

- Przydałoby ci się kilku mężczyzn, Lino - zażar­tował. - Jeden, żeby cię rozgrzać, a drugi, który by cię nasycił. Ja byłbym tym, który by cię sycił.

Lina nie odpowiedziała. Jego ręce były takie cu­downe, chciała prosić, żeby nie przestawał.

Opuścił jej spódnicę na kolana i teraz rozpiął bluz­kę. Pieścił, momentami ściskał tak mocno, że niemal sprawiał jej ból. Lekko kąsał i ssał.

- Niillas pilnuje nocą stada, Lino. Nie mogę przyjść do ciebie w nocy?

Lina odetchnęła głębiej. W głowie jej zawirowało. Guttorm miałby z nią spać w namiocie Niillasa?

- Olai się przebudzi - powiedziała prędko. - I po­wie o wszystkim Niillasowi.

Dzięki Bogu, że to wymyśliła! Nigdy nie zdołała­by się w żaden sposób wytłumaczyć z tego przed Niillasem. Pogardzałby nią.

A to by była znacznie gorsza kara, aniżeli jego nie­nawiść. Wyrzuciłby ją ze swego namiotu i wszyscy dowiedzieliby się, dlaczego. Guttorm był zaręczony z Sarą, po czymś takim nie mogliby zatrzymać Liny we wspólnocie, zostałaby usunięta z obozowiska, zła­małaby wszelkie zasady.

- Olai może spać u mojej siostry. Jej mąż także do­gląda reniferów w nocy. Ona zrozumie, będzie mnie kryła. Ona także ma gorącą krew.

- Czy to nie wyda się dziwne? - zastanawiała się Lina. - Usłyszą nas. Zobaczą ciebie. W siida nikt nie potrafi utrzymać tajemnicy.

- Niektórzy potrafią - uśmiechnął się Guttorm. Jej tłu­maczenia pokazywały mu, że właściwie już ją zwyciężył. Nawet kiedy zaplątała się w jego sidła, wciąż się opiera­ła. Była zdobyczą, która nie może się znudzić. Zdobyczą, która zawsze będzie przydawać radości myśliwemu.

- W nocy, Lino, z ogniem na palenisku, wśród miękkich, ciepłych okryć. Brałbym cię przez całą noc. Przez całą noc bym cię sycił...

Zawsze tak im się spieszyło. Zawsze, z wyjątkiem tego pierwszego nagrzanego słońcem dnia, brakowa­ło im czasu. Może to dlatego...

Lina domyślała się, że on również mógłby obdaro­wać ją kawałkami blasku słońca. Pragnęła tego po­smakować, chciała się nim nasycić, a nie chodzić sta­le wygłodzona.

- Niillas się nie dowie? - spytała.

Wciąż bała się następstw, jakie to może przynieść.

Jego ręce zatonęły pod jej bluzką. Całował ją leni­wie, tak powoli i od niechcenia, jak, gdyby się zorien­tował, że jej się to podoba.

- Niillas się nie dowie. Nikt się nie dowie. Przynio­sę trochę miodu od męża mojej siostry i zabawimy się, Lino!

Miód szwagra wymieszany był z mocniejszym trunkiem. Guttorm uśmiechnął się na samą myśl. Pragnął zobaczyć, jak Lina odrzuca przynajmniej tro­chę swojej ostrożności. Chciał patrzeć, jak robi wię­cej tych rzeczy, które sobie wyobrażał. Bawił się tym w myślach do tego stopnia, że znów był niemal go­tów jeszcze raz jej zażądać. Postanowił jednak to ukryć, odłożyć pośród innych nadziei.

Być może nadszedł czas, by wpuścić i innych na moczary. Wciąż były jagody do zrywania. A kto po­wiedział, że trzeba je zrywać w samotności...

Cudownie byłoby podzielić się z kimś taką radością!

- Zgódź się - szeptał z naciskiem. - Nie pożałujesz. Zgódź się, a potem nie będziesz pragnęła niczego in­nego, tylko żeby Niillas przez wszystkie noce już do­glądał stada.

Lina kiwnęła głową, przekonał ją, choć była temu niechętna.

- Dobrze... Jego uśmiech starczył niemal za zapłatę za całą tę niechęć. Guttorm wsunął jeszcze dłonie pod jej spód­nicę, podrażnił ją trochę, żeby odejść z jej zapachem na palcach.

- Poproszę siostrę, żeby pozwoliła przenocować Olaiowi u siebie. Może ona spyta również Niillasa.

Wzruszył ramionami, odszedł od niej, nucąc pod nosem.

Lina potarła brodą kolana. Trochę popłakała. Ża­łowała, że nie został choć chwilę dłużej. Nie myślała tyle, kiedy on był razem z nią. Guttorm różnił się od Niillasa. Niillas malował w jej głowie tyle myśli.

Poszło tak gładko, że Lina zaczęła się zastanawiać, czy Guttorm nie robił tego już wcześniej. Okazało się, że siostra Guttorma jest już po rozmowie z Niillasem, kiedy Lina wróciła do obozowiska. Przyniosła ze sobą turzycę. Turzyca zawsze stanowiła dla niej wymówkę, żeby oddalić się od obozu i namiotów.

- Olai ma ochotę przenocować u swoich małych przyjaciół. Nie będziesz się bała spać sama?

Lina pokręciła głową. Nie miała śmiałości spojrzeć Niillasowi w oczy. Namiot był pusty. Została sama. Czekała na Guttorma.

Przyszedł, przyniósł ze sobą miód szwagra. Wemknął się do jej namiotu, to znaczy do namiotu Niillasa.

Bił od niego zapach wiary w siebie i miodu. Widać zaczerpnął z napitku trochę odwagi. Nie tyle jednak, by stracić swój wdzięk.

Lina, nim się spostrzegła, już leżała na plecach wśród zwiniętych skór. W piersi miała pustą jamę. Chciała z nim również porozmawiać, nie tylko się kochać.

Guttorm był pełen zapału, wprost tryskał radością, trochę mąciło mu się w głowie od tego niezwykłego miodu. Dłonie nie zaznawały spokoju. Chciały jedy­nie szukać, próbować, czuć...

Wmusił w nią kilka łyków napoju. Lina się roz­kaszlała, prawie wszystko wypluła.

- To wcale nie jest miód - szeptała z wyrzutem. - To wódka, Guttormie!

- Pst! Nie wymawiaj mojego imienia! Przewrócił oczami i sam pociągnął łyk, niezbyt wielki, bo on nie był głupi. Nie chciał być na tyle pi­jany, żeby nie móc wziąć nóg za pas, gdyby ktoś się pojawił. Miód przeznaczony był głównie dla Liny, po­winien w niej wzbudzić jeszcze większą ustępliwość.

- To nie zaszkodzi - stwierdził, proponując jej jesz­cze. - Może jest nieco gorzki, ale nie ma w nim wca­le tak dużo wódki, jest trochę przyprawiony suszo­nymi ziołami. Mój szwagier nie marnuje wódki.

Lina dała się namówić. Tyle w niej było wyrzutów sumienia, które należało zdusić, zatopić, zamroczyć. Może to choć trochę pomoże...

Zakręciło jej się w głowie. Zawirowało. Tak moc­no, że nie było mowy o siedzeniu. Musiała się poło­żyć. Uśmiech Guttorma rozpływał mu się na twarzy, tak samo jak błękit oczu. Oczy zmieniły się w górskie strumienie. Lina nie mogła powstrzymać się od śmie­chu. Aż dziwne, że wcześniej tego nie zauważyła.

- Śmiejesz się ze mnie? - spytał gwałtownie. Za­wsze tak gwałtownie.

A myśli Liny snuły się powoli. Powinien mówić do niej wolniej, teraz słowa ją omijały, nawet się za nią nie oglądały. Biegły gdzieś dalej i z pluskiem wpada­ły na północy w morze.

- Masz oczy jak woda - wymamrotała niewyraź­nie. - Topisz mnie.

Roześmiał się cicho. Niewiele sensu było w tym, co mówiła. Myśli wykonywały takie dziwne skoki.

- Twoje usta to wnyki - stwierdził, kładąc się obok niej.

Zatknął korek w dzban. Oszczędzał cenne krople. Może za jakiś czas będzie musiała dostać więcej. Nie powinna całkiem stracić przytomności. Miała po pro­stu nie móc odmówić.

- One mnie chwytają - dodał. - Chcę, żeby mnie schwyciły.

Lina zaśmiała się, pocałowała go. Wydawał jej się łagodniejszy niż zazwyczaj.

Pogłaskał ją przez ubrania. Nie zrobił nawet gestu, świadczącego o tym, że ma zamiar się rozebrać.

- Głodna jesteś? - szepnął jej wprost do ucha. Od­dech miał taki gorący. - Pragniesz mnie, Lino?

Chciała go obejmować, trzymać, czuć cicho, powo­li i długo...

Chciała z nim rozmawiać, kochać się z nim, potem znów rozmawiać, wykorzystać noc do tego, do cze­go zwykle wykorzystują ją kochankowie. Nie spie­szyć się, nie być samym tylko ciałem i pożądaniem. To, co w środku, również powinno w tym uczestni­czyć. Nie tylko ciało, lecz również dusza.

Nie umiała znaleźć dla tego słów. Nie potrafiła mu o tym powiedzieć. Miała nadzieję, że on i tak zrozu­mie. Miała nadzieję, że znalazł dla niej miejsce w swo­im życiu. Miała nadzieję.

- Nie tylko mnie się podobasz, Lino. Nie tylko ja uważam, że jesteś ładna.

Lina prawie się nie poruszyła. W jej oczach odma­lowało się zdziwienie.

A on szeptał, całował ją, ukradkiem wsuwał palce pod jej ubranie, kąpał je w jej skórze.

- Matte, wiesz, który Matte, to mój kompan, i Henrik, drugi kolega. Są ode mnie trochę młodsi, niewiele wiedzą o kobietach. Uważają, że jesteś wspa­niała. Rozmawiają o tobie.

- Wiedzą, że ty...?

Lina usiłowała podnieść się na łokciach, ale w gło­wie tak jej się zakręciło, że osunęła się z powrotem.

- Nie - zapewnił ją. - Ale gadają. Snują o tobie fan­tazje. O tym, jaka jesteś. Jak to by było zrobić to z to­bą. - Roześmiał się i pocałunkami zmusił do milczenia.

Kiedy ją puścił, Lina była tak rozedrgana i słaba, że nie pamiętała już, co zamierzała mu powiedzieć. Ale w żołądku miała twardą kulę.

- Nie mogłem im nic zdradzić, jakżeby to! - Guttorm rozpinał jej bluzkę.

Jego palce nauczyły się już sztuki rozpinania maleń­kich guziczków stanika. Ręce już się przy tym nie trzęsły.

- Nie mogłem przecież o nas mówić, prawda? - po­wiedział, pieszcząc jej piersi. - A może jednak mogę? - szepnął to tak cicho, że Lina musiała się wysilić, by go usłyszeć. - Ty tak płoniesz, Lino... Nie jesteś już dziec­kiem. Może mógłbym się tobą podzielić. Dzielenie się z kimś radością po dwakroć ją zwiększa.

Oczy mu zabłysły. Lina nie mogła go zrozumieć. Dzielić się? Dlaczego myśli tak wolno?

- To by była noc naprawdę jak w niebie, prawda? Ty, ja, Matte i Henrik. Nie rozgrzałabyś się też przy nich? Żaden z nich nie jest brzydki.

Lina zrozumiała. Odsunęła się od niego, przetoczy­ła na brzuch. Zamknęła oczy, żeby nie patrzeć na skó­ry. Widziała chmury, czuła mdłości. Słyszała jego głos, roztaczający przed nią wizje tych cudowności.

A ona nie wiedziała nawet, o kim on mówi. On wcale jej nie chciał. Wcale nie o nią mu chodziło.

Owszem, o jej ciało...

Ale nawet tego nie chciał posiadać sam, tylko dla siebie. Był tak szczodry, że chciał się nią dzielić z dwójką swych najbliższych przyjaciół!

Guttorm znów obrócił ją ku sobie. Zaczął rozbie­rać. Głos miał słodki i gładki, jakby maślany. Przeko­nywał ją spojrzeniem, słowa padały jak letni deszcz.

- Chcesz więcej miodu?

Lina zrozumiała, dlaczego przyniósł miód. Popro­siła, żeby jej nalał, ale nie wypiła więcej, tylko uda­wała. Guttorm nie potrafił patrzeć przez gliniany ku­bek. Dlaczego w ogóle piła?

Nie wolno jej było krzyczeć. Niillas nie mógł się o niczym dowiedzieć, podobnie jak nikt inny. Musiała pozbyć się stąd Guttorma, ale w taki sposób, żeby nikt nie zorientował się, że on tu w ogóle przyszedł. Dla­czego była taka głupia? Taka ślepa? Dlaczego nie za­uważyła tego, co od samego początku było tak jasne?

- Mógłbym ich tu sprowadzić, jakoś przemycić. Guttorm wciąż mówił o tym samym. Lina usiłowała myśleć. To była jakaś możliwość.

Oni na pewno nie stoją pod jurtą i nie czekają. Mu­siałby wyjść stąd, odszukać ich. To trochę potrwa. Czy dostatecznie długo? Musiała stąd uciec. Do Niillasa.

Do stada było daleko.

Uniosła głowę, wciąż w niej wirowało. Tyczki namiotu rozmnożyły się, zrobiło się ich co najmniej dwa razy więcej, niż było w rzeczywistości. Lina sta­rała się utrzymać głowę podniesioną, wpatrywała się w otwór dymnika. Świat powoli przestawał się krę­cić. Dostrzegała już nawet krawędzie namiotu.

Mogła dać sobie radę. Wymknąć się stąd w czasie, gdy Guttorm pójdzie po tych dwóch. Pobiegnie, odszu­ka Niillasa. Powie mu, że bała się spać sama. Ze czuła się samotna. Że wypiła miód, ponieważ nie radziła so­bie z samotnością. Będzie musiała wylać ten miód...

Może sobie poradzi.

Nie musi tłumaczyć Niillasowi, dlaczego przyszła.

Głos Guttorma. Taki cichy, właściwie tylko szept. Taki był ostrożny, żeby nikt się nie domyślił, że do niej przychodził. Lina widziała go teraz wyraźnie, wyraź­niej niż kiedykolwiek, chociaż miała zamknięte oczy.

- Z Mattem i Henrikiem naprawdę będzie miło, Li­no. Nikt nie zrobi ci nic złego, to ci się spodoba. Prze­cież taka jesteś rozpalona. Twojego żaru jest więcej niż dość dla jednego, starczy go dla trzech.

- Idź - szepnęła.

Na nic więcej nie miała siły. Popatrzyła na niego, mia­ła ochotę splunąć, lecz nie śmiała. Akurat teraz została zdana na jego łaskę. To wszystko była zabawa, wcześ­niej tego nie zrozumiała. Przez cały czas to była tylko zabawa, a Guttorm o tym dobrze wiedział. To tylko ona okazała się na tyle głupia, że niczego nie pojęła.

- Pójdę po nich.

Guttorm już klęczał. Nie miał czasu choćby jej po­całować czy dotknąć. Zapomniał nawet o drogocen­nym dzbanie z miodem. Zerkał na wyjście z namio­tu, tak bardzo nie mógł już się doczekać.

Lina również czekała, przełykała mdłości. Zacisnę­ła dłonie na fałdach spódnicy, podrapała się w dłonie. Mocny alkohol wywoływał w niej senność, oszoło­mienie. On dobrze wiedział, czego jej nalać!

- To na pewno trochę potrwa - szepnął. Uśmiechnął się wśród cieni. Lina tego nie widziała, lecz poznała po tonie głosu. Guttorm w zapale mieszał oba języki.

Dobrze, niech to potrwa.

- Napij się w tym czasie miodu, Lino!

Już go nie było.

Lina z wysiłkiem się podniosła. Wokół niej wszyst­ko wirowało. Musiała zamknąć oczy, żeby wytrzymać, zagryzła wargi, aż poczuła smak krwi. To bolało, ale przecież nie mogła tu zasnąć. Musiała wyjść, i to jak najprędzej. Wydostać się jak najdalej stąd, poza zasięg wzroku tych, którzy nadejdą. Guttorm nie może za­uważyć jej ucieczki.

Nie udało jej się stanąć na nogi przy pierwszej pró­bie, na czworakach popełzła od posłania do drzwi na­miotu. Wyczołgała się na zewnątrz. Niezbyt przy tym uważała. Na zewnątrz było cicho.

Kilka psów uniosło łby, popatrzyło na nią, zamru­gało zaspanymi oczami. Ona należała do obozowiska. Chociaż pełzła po ziemi, to należała do tego miejsca. Zwierzęta nie miały siły na nią szczekać, nie miały też siły, by jej towarzyszyć.

Były ciche godziny nocy.

Dotarła do kamieni, za którymi kryła się z Guttormem. Tutaj odpoczęła. W miejscu, w którym się kocha­li, ogarnęły ją mdłości. Wymiotowała żółcią, kaszląc przy tym możliwie jak najciszej. W końcu wymiotowa­ła powietrzem, mało się nie zadusiła. Podciągnęła się na kolana, zadając sobie pytanie, czy Guttorm już wrócił do namiotu.

Najpierw będą jej szukać w obozie, on wie prze­cież, że była tak pijana, iż ledwie mogła siedzieć.

Zapomniała wylać miód. Gdy to sobie uświadomi­ła, przeszedł ją dreszcz. Co teraz powie Niillasowi?

Może nie będzie musiała nic mówić? Mogła zasnąć, gdy tylko do niego dotrze. To przynajmniej odsunę­łoby wszystko w czasie. Może sny natchną ją, pomo­gą coś wymyślić. Coś takiego, w co Niillas uwierzy.

Musi go odszukać. Musi znaleźć Niillasa.

Była zamroczona, lecz miała pewne pojęcie o tym, gdzie on może być. O tej porze doby powinna kiero­wać się wprost na słońce. Uśmiechnęła się. Gorzko śmiała się z siebie, w głowie jej śpiewało. Żołądkowi też nie bardzo się to spodobało. Wszystko w nim się przelewało i przetaczało.

Iść nie była w stanie, ale przynajmniej podniosła się na kolana. Poklepała brązową spódnicę, brunatną bluzę, ciesząc się, że czarną spódnicę i białą bluzkę zostawiła. Teraz mogła czołgać się w słońcu, bo ubra­nie miało niemal identyczną barwę jak wrzos. Nawet jeśli zaczną jej wypatrywać z siida, to trudniej będzie ją dostrzec. Niedobrze przecież patrzeć prosto w słońce, nawet jeśli nocą nie świeciło tak mocno jak w południe. Czerwone płomienie i tak mogły oślepić.

Lina zaczęła pełznąć.

Płakała, ale posuwała się dalej. Docierając do miejsc, w których ziemia przynajmniej lekko opada­ła, turlała się w dół. Kilka razy się uderzyła, jeszcze bardziej zakręciło jej się w głowie, kilkakrotnie też wymiotowała, ale się nie poddawała.

Słońce nie było już tak czerwone, kiedy poczuła zapach ogniska. Uniosła głowę. Ujrzała lecące pod niebem dwie kaczki. Usłyszała szybki trzepot skrzy­deł, który miał utrzymać niezgrabne ciałka w górze. Samiec i samica. Gruda w gardle rosła coraz mocniej.

Lina uklękła, przez chwilę się kołysała, w końcu podparła się rękami o ziemię. Spostrzegła, że dłonie jej krwawią, a wcześniej niczego nie czuła. Właściwie teraz też już nic nie czuła, żadnego bólu ani piecze­nia, tylko gorąco.

Podniosła się na nogi, zobaczyła ognisko. Dostrze­gła mężczyznę przy ogniu, na pół leżał, nie patrzył w jej stronę. Lina ucieszyła się, widząc, że jest sam.

Na chwiejnych nogach podeszła do ogniska.

- Lina! Wpatrywał się w nią ze zdumieniem, aż w końcu podtrzymał, gdy osuwała się na ziemię. Posadził ją obok siebie, skóra kaftana dotknęła jej piersi. Lina po­patrzyła w dół i zaczerwieniła się.

Nie zapięła bluzki. Teraz czym prędzej zebrała jej poły, mocno przytrzymując.

- Piłaś?

Niillas węszył w powietrzu. Oczy miał takie zatro­skane. Jak dobrze było zobaczyć, że ktoś się nią przej­muje, ktoś się o nią troszczy.

- Większość zwymiotowałam - wyjaśniła. Oparła się o jego bark, wstrząsana dreszczami, i płakała z radości, że go znalazła.

Niillas wyjął skórę renifera, którą zawsze ze sobą nosił. Po deszczu można było na niej siedzieć sucho i ciepło. Narzucił ją Linie na ramiona, przez cały czas nie odrywając spojrzenia od jej twarzy.

- I tak mnie jeszcze obejmij - poprosiła. Usłuchał.

- Byłam głupia - powiedziała. Chociaż zamknęła oczy, okłamywanie go było trudne, prawie niemożliwe. Lina zresztą nie wiedzia­ła, czy chce, żeby dzieliły ich kłamstwa. Ten czas, od­kąd stała się tylko ciałem, z którym sypiał Guttorm, nie był dobry.

- Nie powinnam była spać dziś w nocy sama - po­wiedziała. Głos miała tak wyraźny, na jaki tylko by­ło ją stać. Nie szeptała. Nie chciała umniejszać swo­jej winy. - Guttorm miał przyjść...

- Dziękuję - rzekł tylko Niillas, ściskając ją za ramię. Swobodną ręką dorzucił więcej drewna do ognia.

Płomienie odstraszały owady. Nie zagłuszały jednak muzyki komarów i muszek ani też nie przerywały ich tańca. Ich czarne sylwetki widać było na tle czerwonożóltego nieba. Kreśliły prędkie znaki na przeświet­lonych słońcem chmurach.

- Dziękujesz? - Lina nie mogła się powstrzymać od zadania tego pytania. Poczuła się teraz naprawdę pa­skudnie. On jej dziękował.

- Za to, że... postanowiłaś uczynić mnie swoim po­wiernikiem. Za to, że chcesz mi o tym opowiedzieć. Zastanawiałem się, czy to zrobisz. I smutno mi było, że nie podjęłaś nawet takiej próby.

- Wiedziałeś? Upłynęła krótka chwila, nim zadała mu w końcu to pytanie, zanim uświadomiła sobie, co on tak na­prawdę powiedział. Wymioty nic nie pomogły, obrzydzenie wciąż tkwiło w niej.

- Wiedziałem - uśmiechnął się Niillas. - Wiem nawet, kiedy się zaczęło. Ścinałaś sama turzycę, a Guttorm szukał zabłąkanych zwierząt. Nietrudno było to odgadnąć. W jakim innym czasie mogło się to za­cząć? No kiedy? I przecież widziałem ciebie, widzia­łem, co zrobił z twoimi oczami. Widziałem też jego.

- Czy wszyscy o tym wiedzą?

Roześmiał się. Ale Niillas nie śmiał się tak jak Guttorm. Niillas miał w śmiechu ciepło.

- Jestem na tyle stary, że to widzę. Mam czas, że­by patrzeć. Nie wiem, czy inni coś zauważyli, może niektórzy. Ale na pewno niewielu. Ty i ja mieszkamy w jednym namiocie. Nie musiałem daleko chodzić, żeby ci się przyjrzeć.

Lina przełknęła ślinę.

Na miłość boską, jaka mała się zrobiła! Wolałaby chyba umrzeć - Lecz jednocześnie wcale tego nie chciała. Po prostu znów przeżyła rozczarowanie. Oleg nie patrzył na nią jako na całość, Guttorm nie patrzył na nią jako na całość.

Była tylko ciałem.

Czy kobieta mogła być czymś więcej?

Przed oczami stanęła jej Raija. Lina wiedziała, że Raija nigdy nie darzyła jej szczególną sympatią. Ra­ija z dobroci poświęcała jej swój czas. Może również po to, by móc pomówić po norwesku.

Ale Raija nigdy jej nie polubiła. Nigdy nie trakto­wała jej jak osoby tyle samo wartej, co ona sama.

Raija była piękna, lecz nie przez jej urodę Lina tak dobrze ją zapamiętała, tylko przez jej silną wolę, upór, wzrok, który nigdy nie uciekał. Przez odwagę. Raija nigdy się nie bała. W portowych oberżach na­zywano ją Carycą. Śpiewano o niej pieśni, o tym, że jest piękna jak bogini, jak caryca. Ale pieśni te wy­chwalały również jej odwagę, jej serce. Wszystkie te przymioty, które dostrzegała również Lina.

Kobieta mogła być czymś więcej niż samym tylko ciałem.

Lina widziała to na własne oczy. Lina widziała Ra­iję Bykową z Archangielska i postanowiła, że nigdy nikomu się nie odda, zanim ktoś nie ujrzy jej całości. Kto nie dostrzeże w niej człowieka, a nie tylko ciało.

- Opowiesz mi, co się stało? Lina nie karmiła Niillasa kłamstwami. Żeby stać się całym, trzeba mieć śmiałość spojrzenia prawdzie w oczy. Opowiedziała mu więc całą prawdę, niczego nie oszczędziła. Opowiedziała o wszystkim, począw­szy od tamtego dnia, w którym spotkała się z Guttormem w odludnej zatoczce.

- Pomówię z nim - przyrzekł jej później Niillas. Był przygnębiony. Wokół ust pojawiły mu się wyraź­ne bruzdy.

- Nie musisz tego dla mnie robić.

- Mimo wszystko z nim porozmawiam. - Zerknął na nią. - Chcesz wracać do wsi, do domu?

- Uciec? Lina smakowała to słowo. Było kuszące. Gdyby wróciła do wioski, nie musiałaby więcej widywać Guttorma. W wiosce nikomu o niczym by nie powie­działa. Nie było tam nikogo, komu winna by była ja­kiekolwiek wyjaśnienia.

Uciec. Cóż za wstrętne słowo! A Lina czuła się ta­ka zmęczona. Czuła się chora, dokuczały jej mdłości i nie chciała uciekać od tego, czemu nie miała odwa­gi spojrzeć w oczy. Dość miała strachu.

- A mogę zostać? - spytała. - Będziesz wciąż chciał mnie trzymać w swoim namiocie? Na pewno najbar­dziej chciałbyś mnie wyrzucić. Przynoszę ci tylko wstyd.

- Możesz zostać.

- Wobec tego zostanę - powiedziała Lina. - To bę­dzie jak zaczynanie życia jeszcze raz od początku. Zo­baczę, czy tym razem nie uda mi się ułożyć wszyst­kiego jak należy. Chyba raz można popełnić błąd?

Niillas uśmiechnął się do niej, ale ona tego nie wi­działa. Zasnęła wtulona w jego ramię, uśmiechała się we śnie. Na twarzy malowała jej się ulga.

Niillas jak najstaranniej owinął ją w reniferową skórę. Nie okryła jej całkiem, ale przytrzymywał ją jak najlepiej. I przez całą noc obejmował Linę. Sam czuwał. Dorzucił do ognia całe zebrane wcześniej drewno, oddawał jej swoje ciepło. Czuł się za nią w pewnym sensie odpowiedzialny. Nie mogła marz­nąć, skoro mógł ją ogrzać.

Słońce wędrowało coraz wyżej po niebie. Zrzuciło już czerwoną poświatę z cichych godzin nocy, istnie­jącą tylko dla tych, którzy umieli docenić to ulotne piękno.

Niillas widział to już tysiąc razy wcześniej. Lina wciąż spała w jego objęciach.

Wstał nowy dzień.

10

Lina nigdy się nie dowiedziała, co Niillas powie­dział Guttormowi. Miała pewne podejrzenia, lecz po­znać całej prawdy nie chciała. Guttorm już się do niej nie zbliżał. Uciekał, gdy ją zobaczył, nie poświęcał jej nawet spojrzenia.

Lina za nim nie tęskniła. Blask, który wcześniej po­krywał go grubą warstwą, popękał, rozkruszył się. Guttorm stracił nagle całą swą wspaniałość.

Niektóre z dziewcząt zauważyły, że Guttorm przestał wodzić oczami za Liną. Lina mówiła im, że to rozsądnie z jego strony, skoro ma się przecież że­nić z Sarą, i dodawała beztrosko, że przecież takiej dobrej partii się nie odrzuca. Nikt o nic więcej nie pytał. Nawet siostra Guttorma odnosiła się do niej tak jak wcześniej, choć przecież musiała wiedzieć, co zaszło, lub przynajmniej się domyślać.

Lina zaczynała rozumieć, że Niillas ma we wspól­nocie mocną pozycję.

Lina powoli wchodziła w tryby codzienności. Zaj­mowała się turzycą, chociaż teraz nie ścinała jej już tyle co dawniej. A kiedy szła na zbiór, nigdy nie wy­prawiała się sama. Wciąż tkwił w niej cierń strachu. Bała się oddalić w pojedynkę. Ten lęk ją złościł, lecz nie dało się zaprzeczyć, że wciąż ją prześladował.

Nauczyła się doić. Była bardzo dumna, kiedy udało jej się napełnić skopek mlekiem tak szybko jak innym kobietom. A przecież nie miała wcale mniejszego na­czynia. Codziennością stało się, że Niillas łapał krowy na lasso, a ona je doiła. Nauczyła się też wyrabiać se­ry. Napełniała masą drewniane, pięknie rzeźbione for­my. Przekonała się, że Niillas ma wyjątkowo zręczne ręce. Formy do wyrobu serów często ozdabiano pięk­nymi wzorami, a na dnie ryto znak rodziny właścicie­li, nie wszystkie jednak były tak wyjątkowo piękne, jak te zrobione przez Niillasa. Niektóre z nich miały kształty splecionych węży. Ustawiali formy z serami jedną na drugiej, na dole największa, na niej kolejno coraz mniejsze, aż do najmniejszej na czubku, a na ko­niec kładli kamień służący jako prasa. Sery należało obracać, a ta robota wymagała wielu zabiegów.

Suszyli też mleko na zimę. Wlewali świeże mleko do wywróconych żołądków reniferowych i wywie­szali do suszenia. Do użycia letnią porą mleko wle­wano do dzbanów i stawiano je „wśród kamieni w naj­bliższej rozpadlinie, żeby się nie popsuło.

Lina nauczyła się też piec. Do wypieku ich chleba nie używano drożdży. Rękami rozbijano ciasto na płaskie placki, które pieczono na kamiennej płycie nachylonej lekko pod kątem do paleniska albo też w dużych, otwartych naczyniach bezpośrednio na ogniu. Granice wyznaczała jedynie pomysłowość.

Kobiety szyły buty. Nie było to zajęcie całkiem ob­ce Linie, lecz nie bardzo umiała sobie z nim poradzić. Próbowała, ale jakoś jej nie szło.

- Zła będzie z ciebie żona - żartowały z niej dobro­dusznie inne kobiety. - Twój mąż będzie marzł w nogi!

Ale Niillas nie był jej mężem, tak więc to inne kobiety dbały o to, by miał suche i ciepłe stopy.

Lina nie najlepiej radziła też sobie z przędzeniem turzycy. Kiedy się obserwowało tę czynność, wyda­wała się całkiem prosta. Najpierw z przędzy wysnu­wało się pojedynczą nitkę, skręcaną na kolanie, po­tem splatało się ją podwójnie na policzku.

Lina próbowała, ale w końcu się poddała. Wymawia­ła się od tej pracy, tłumacząc, że to chyba coś, czego trzeba uczyć się od dziecka. Nie miała tego w palcach.

Potrafiła natomiast tkać. Tkała dużo od dzieciństwa i tkanie krajek, umocowanych w pasie, było wielką przyjemnością. Obowiązywały wzory przekazywane z pokolenia na pokolenie w poszczególnych rodach, nie były jednak trudne i Lina prędko znalazła takie, które mogła wykorzystać. Kobiety dały jej do zrozumienia, że wolno też coś w nich zmienić. Każda starała się swojej tkaninie nadać jakąś charakterystyczną tylko dla siebie cechę. Taki swój znak. Lina również tak robiła.

Była przydatna.

Stała się jedną z kobiet w siida. Śmiała się razem z nimi, plotkowała i gawędziła. Pilnowała cudzych dzieci, inne kobiety zajmowały się jej synkiem. Znaj­dowała czas dla Olaia.

Niillas znów z nią rozmawiał. Lubiła go słuchać. Sprawiał, że miała własne zdanie. Pytał ją, prosił, że­by się nad tym czy tamtym zastanowiła. Słuchał z uwagą, gdy ubierała swoje myśli w słowa. Nie trak­tował ich jako mało ważne.

Wieczorne chwile spędzone przy palenisku razem z Niillasem stały się dla Liny prawdziwymi skarba­mi. Momentami, które chowała głęboko w sercu.

Zapowiadało się, że to lato będzie szczęśliwe, pomimo iż jego początek był niczym uderzenie pięścią prosto w twarz. Lina często przyłapywała się na tym, że głośno się śmieje, że czuje się taka swobodna.

- Taka jesteś śliczna, mamo - powiedział jej pew­nego wieczoru z powagą Olai, kiedy kładła go spać.

Lina również te słowa skrzętnie ukryła w pamięci. Wprawdzie padły z ust jej syna, lecz nieoczekiwanie, bez uprzedzenia. Były takie proste i szczere.

Lina zaczęła wierzyć, że potrafi się cieszyć. Że po­trafić żyć, nie tęskniąc za czymś przez cały czas. Że może być Liną, a nie tylko drugą kobietą jakiegoś mężczyzny, ukrytą w cieniu i czekającą na okruchy, które ta pierwsza zmiecie ze swego stołu.

Działo się to wtedy, kiedy „Antonia” z Archangiel­ska rzuciła kotwicę w pobliżu wioski. Kiedy spuścili lekkie łodzie na wodę i powiosłowali w stronę lądu, Olegowi wyszli na spotkanie jego rybacy i Wasilij. Wszyscy nie posiadali się ze zdziwienia, że przypły­nął tak wcześnie.

Oleg wyjaśnił, że tego roku pragnie popłynąć da­lej na południe w poszukiwaniu nowych rynków zby­tu. Być może w następnych latach będą wysyłać jesz­cze więcej frachtowców niż teraz. Przecież dalej na południe też muszą żyć ludzie, którzy chętnie kupią tanią rosyjską mąkę, a na wymianę będą mieli ryby.

Oczywiście potrafił się wytłumaczyć. Oczywiście te wyjaśnienia były wiarygodne.

Ale jego spojrzenie cały czas kierowało się na chatę, która była jego domem tu, na Soroya. Wyglądała na ta­ką cichą; przyszło mu do głowy, że jest opuszczona.

Oleg nie przemógł się, żeby pytać o Linę, gdy otaczało go tylu ludzi. Wiele nowin miał do przekazania z domu. Wiele pozdrowień z brzegów Morza Białe­go. Był to winien ludziom, którzy dla niego pracowa­li. Ale jego spojrzenie przez cały czas krążyło niespo­kojnie. Oczy nie przestawały szukać. Poszedł z Wasilijem do jego chaty.

- Co z Liną? - spytał. - Widujesz ją? Wasilij pokręcił głową.

- Przekazali ci pozdrowienia? - odpowiedział py­taniem. - Spotkałeś nasz statek?

Oleg potwierdził, a Wasilijowi serce się skurczyło. Miał niemalże nadzieję, że oba statki się wyminęły, nie przeka­zując sobie nawzajem nowin. Oczywiście byłoby to dość niezwykłe, ale nie opuszczała go ta iskierka nadziei.

- To ja przesłałem pozdrowienia od Liny - oświad­czył teraz ciężko. - Ona nie chciała tego zrobić. Stwierdziła, że nie ma ci nic do powiedzenia. I były pewne rzeczy, o których nie wiedziałem, kiedy prze­kazywałem ci wiadomości od niej.

- Jakie na przykład? - spytał Oleg ze złowróżbnym spokojem. Przeczuwał, że to nie może skończyć się niczym dobrym.

- Lina sama powinna ci o tym powiedzieć, lecz masz prawo dowiedzieć się o wszystkim od razu, nim powie ci to ktoś inny. Ponieważ Liny nie ma tutaj... - Wasilij westchnął ciężko i spróbował jeszcze raz. - Twoje naj­młodsze dziecko nie żyje. Dziewczynka umarła tej zimy.

Oleg pobielał na twarzy. Zacisnął pięści.

- Ona nie chciała mnie o tym powiadomić? - wy­buchnął i już był przy drzwiach.

- Nie masz po co tam iść - uprzedził go Wasilij. - Jej tam nie ma. Nie ma jej we wsi.

Oleg powoli odwrócił się do niego, jakby skurczył się w sobie.

- Lapończycy przybywają tu latem z wnętrza lądu - oznajmił Wasilij. - Są tu pastwiska reniferów.

- Wiem. - Oleg zaczynał się niecierpliwić. - Co to ma wspólnego z Liną?

Nie było czasu na mówienie ogródkami.

- Ona i chłopiec mieszkają teraz u nich. Zostawiła wszystko. Powiadają, że on jest dostatecznie stary, że­by być jej ojcem. Ludzie prawie o niczym innym nie gadają, odkąd przyjechałem. Lina odeszła wkrótce potem. Nie wiem, czy to z mojego powodu...

Olegowi na chwilę odebrało mowę.

- Jest ze mną Tonią - powiedział wreszcie. - Olga także. Tonią chciała zobaczyć Linę. Wiesz, jakie są kobiety - dodał, kręcąc głową. - Kto by przypuścił, że Lina może nosić w sobie taką gorycz...

- Nie uważam jej wcale za głupią - stwierdził Wa­silij. - Ale o tobie nie miała do powiedzenia wiele do­brego.

Oleg ciężko oparł się o drzwi.

- A spodziewałeś się czego innego? - spytał i na tym samym oddechu dodał: - Raija cię pozdrawia, dzieci także. Raija uczy Jelizawietę domowych obowiązków.

Wasilij uśmiechnął się kącikiem ust.

- Nie wymyśliłeś tych pozdrowień sam? Oleg przekrzywił głowę.

- Ale od Jewgienija nie przywożę żadnych życzeń powodzenia. Sam musiałbym je ułożyć.

Obaj się roześmiali, ale ten śmiech miał nieprzy­jemny smak. Wasilij starał się nie myśleć o Raiji. Rzadko mu się to udawało.

- Wiesz, gdzie oni są? - spytał Oleg. - Wiesz, gdzie Lapończycy mają swoje obozowisko?

- Jej brat, Samuel, powinien to wiedzieć - stwier­dził Wasilij.

Oleg kiwnął głową.

- Muszę pomówić z Tonią, a potem porozmawiam z Samuelem. Wybierzesz się tam ze mną? Pamiętam, że Lina cię kiedyś lubiła. To przez ten twój nieodpar­ty wdzięk, do którego kobiety mają taką słabość. A potrzeba mi wszystkiego, co może mi pomóc.

Wasilij nie miał zbyt wielkiej ochoty, by mu towa­rzyszyć, lecz wiele był winien Olegowi. Odparł więc:

- Pójdę z tobą.

Samuelowi nie uśmiechało się prowadzenie Rosjan do obozowiska i Oleg musiał w końcu zabrzęczeć mo­netami. Po drodze Samuel zadbał o to, żeby jasne dla wszystkich się stało, iż starał się powstrzymać Linę.

- Bóg jeden wie, dlaczego tak się zainteresowała tym starym durniem! - westchnął. - Sama nigdy nie miała dobrze w głowie. A on pewnie tylko się cieszy, że ma babę, co mu ogrzeje posłanie!

Ani Oleg, ani Wasilij nic właściwie mu nie odpo­wiadali. Sam musiał mówić. Poczuwał się w obowiąz­ku, żeby ich zabawiać, a nie tylko wskazywać drogę.

Dawno już nadszedł wieczór, kiedy ich grupka do­tarła do siida. Było już na tyle późno, że, ci którzy pilnowali stada w ciągu dnia, zawrócili już z pastwisk, a ich obowiązki przejęła nowa grupa.

Lina tkała. To zajęcie sprawiało jej radość. Pragnę­ła podarować Niillasowi coś, w co włożyłaby też ja­kąś cząstkę siebie; taką krajkę jak ta utka tylko ona.

To nie było nic wielkiego, lecz coś, czego dokładnie nie powtórzy nikt inny.

Całkiem by ją zaskoczyli, gdyby wcześniej nie do­strzegł ich Olai.

- Wujek Samuel! - zawołał mały, biegnąc ku trzem mężczyznom.

Lina poczuła wzbierający gniew. Po co Samuel przy­chodził tu za nią? Czyżby coś złego stało się w domu?

Kiedy ujrzała potężnego mężczyznę, idącego z bratem, czółenko wypadło jej z ręki. Nie mogła go znaleźć, bo nie spuszczała oczu z tego człowieka. Dobrą chwilę po­trwało zdjęcie z siebie sprzętu do tkania. Roztrzęsła się.

Oleg jednak nie zrobił nawet miny, wskazującej na to, że chce do niej podejść. Nawet na nią nie spojrzał. Wpatrywał się w chłopca.

Ręce Niillasa na jej ramionach. Dłonie pełne cie­pła i spokoju.

- Kim są ci dwaj? - spytał. Łagodny powiew wiat­ru przemknął koło jej ucha.

- To ten nowy plenipotent - odparła Lina. - I oj­ciec Olaia.

- Powinienem był to zrozumieć - spokojnie stwier­dził Niillasa - Możesz się z nim teraz spotkać? Dasz sobie radę?

Uścisk dłoni.

Lina kiwnęła głową.

- On ci nic nie zrobi - obiecał Niillas. - Ale chyba po­winnaś z nim porozmawiać. Jest przecież ojcem chłopca.

- Nie odbierze mi go - szepnęła Lina z przejęciem. - Prędzej go zabiję! Naprawdę!

- Jeśli do niego podejdziesz, to już zyskasz pewną przewagę - powiedział Niillas cicho.

Lina go posłuchała. Zostawiła dłonie Niillasa. Z wy­soko podniesioną głową wyszła Olegowi na spotkanie.

- Witaj - pozdrowiła go głosem być może ściszo­nym, lecz przez to wcale nie mniej uprzejmie.

Oleg położył jej ręce na ramionach i pocałował w oba policzki. Lina cmoknęła w powietrze. To rów­nież stanowiło część zabawy, pewnej gry. To były sa­me gesty. Uprzejmość.

- Wydaje mi się, że mamy sobie coś do powiedze­nia. - Z oczu Olega bił żelazny upór.

- Na osobności - odparła Lina, kiwnięciem głowy wskazując na otwarty teren poza obozowiskiem. - To nie jest przeznaczone dla uszu wszystkich.

Oleg zgodził się na jej propozycję.

Na szczęście podczas rozmowy Oleg usiadł. Gdyby stał, musiałaby zadzierać głowę, jakby go o coś błaga­ła, a to byłoby jak czekanie na wyrok zarządcy okręgu.

- Co się stało z Magdaleną?

- Zachorowała - odparła Lina. Brwi jej się ściągnę­ły. Zmarszczka między nimi znów nabrała ostrości, a w ostatnich dniach już zaczynała się zacierać.

- Zimą? Lina kiwnęła głową.

- Opowiedz o tym. Był taki ostry, być może dlatego, że przywykł do wydawania rozkazów. Lina nie pamiętała go takim. Nikt nie umiał mówić z większą czułością niż ten Oleg, który pozostał w jej pamięci. Teraz szczekał ni­czym rozzłoszczony pies.

Opowiadała o chorobie, o kaszlu, o śluzie. O wszyst­kich środkach, jakich próbowali.

- Umarła. Nic nie pomagało.

- Dlaczego mnie nie powiadomiłaś?

Lina długo wpatrywała się w Olega. Wciąż odczu­wała wobec niego rozgoryczenie. Była pewna, że on ni­gdy nie będzie w stanie bodaj odrobinę ją zrozumieć.

- A jak miałam to zrobić? Kiedy się to stało, krzy­kiem cię wzywałam. Płakałam. Nie spałam przez ty­le nocy. Modliłam się o to, żebyś przyjechał. Próbo­wałam dotrzeć do ciebie myślami. Gdyby jakiś ptak leciał wtedy na wschód, posłałabym z nim wiado­mość. Nigdy tak bardzo cię nie potrzebowałam, Olegu, jak właśnie wtedy!

- Miałaś możność zrobić to później.

To był ten człowiek, którego kochała? Lina popa­trzyła na niego. Zobaczyła obcego. Widziała, że ten mężczyzna da! rysy twarzy jej synkowi. Widziała tę twarz, o której śniła. Ręce, które jej dotykały, usta, które ją całowały. I widziała obcego.

- Wtedy ona już dawno nie żyła. Lina przymknęła oczy. Wciąż widziała to dziecko, które utraciła. Mogła je zobaczyć. Oleg nie mógł..

- Wtedy już cię nie potrzebowałam, Olegu. Wtedy już zrobiłam się twarda. I gorzka.

- Miałem prawo wiedzieć.

- Teraz już wiesz.

Oleg westchnął. Wyrywał mech z korzeniami, usy­pywał z niego dookoła siebie kopczyki.

- Bardzo mnie boli, że dowiedziałem się w taki spo­sób. Wasia uznał, że musi mi o tym powiedzieć, za­nim dowiem się od kogoś innego.

- Ja też cierpiałam. - Linie pojawiły się na policz­kach czerwone plamy. - Nie myśl sobie, że jesteś je­dynym człowiekiem, który odczuwa ból. Cierpię od śmierci Magdaleny. Nie upłynął prawie ani jeden dzień, żebym za nią nie płakała. Możesz to zrozu­mieć? Potrafisz pojąć taki ból? Przecież ja ją urodzi­łam! Ja jej chciałam! Kochałam ją. Wykarmiłam. By­ła połową mojego życia. Ja też cierpiałam, Olegu! Nie jesteś jedyny, który wie, co to ból!

- Czy Olai o mnie pytał? Lina pokręciła głową. Dziwne, ale nie czuła żadnej radości, żadnego upojenia zwycięstwem.

- Nie wydaje mi się, żeby cię poznał - odparła. Ale bez radości. - W każdym razie nie miał pewności.

- Dlaczego tu jesteś? - spytał Oleg, skinieniem głowy wskazując na obozowisko. - Masz przecież dom, to ci nie wystarczy? Samuel mówił, że chodzi o mężczyznę. I to dostatecznie starego, że mógłby być twoim ojcem.

- Nie zrozumiałbyś tego - westchnęła Lina. - Samu­el też nic nie rozumie. Sypiam w namiocie mężczyzny, to prawda. Wcale się tego nie wstydzę. Są inne rzeczy, jakie popełniłam w życiu, których wstydzę się o wiele bardziej. I nie wstydzę się też Niillasa. Nie zrozumiał­byś, gdybym ci wyjaśniła, czym on dla mnie jest. Jest dobry dla Olaia. Mały go polubił. Dobrze mi tutaj.

- Tonią przypłynęła razem ze mną. - Oleg, mówiąc to, nie patrzył na Linę. - Chce cię poznać.

- Po co? - spytała Lina podejrzliwie. - Nie zniosę więcej uderzeń w twarz, jesteś w stanie to pojąć? Nie chcę, żeby znów mnie upokarzano. Człowiek potra­fi wiele znieść, ale przychodzi chwila, kiedy nie daje już dłużej rady. Ja osiągnęłam właśnie taki stan. Wię­cej nie zniosę.

- Próbowałem zatrzymać ją w domu - tłumaczył się Oleg. - Tonią wcale nie chce cię upokarzać. Nie zdziwiłbym się, gdybyście bardzo się ze sobą zaprzy­jaźniły, a mnie dostałoby się od obydwu.

Lina uśmiechnęła się wbrew własnej woli. Oleg wcale nie żartował. Naprawdę tak myślał i trochę się tego bał. Okazało się, że wciąż jeszcze go zna. Nie był jej aż tak bardzo obcy.

- Nie wiem, czy tego chcę. - Lina zastanawiała się, co powiedziałby na to Niillas. Może nie mówiłby nic, dopó­ki ona się nie zdecyduje. To do niego bardzo podobne.

- Przyjechałem po coś innego. Oleg wyrwał całą kępę mchu.

- Olaia nie dostaniesz! Lina oświadczyła to, zanim on zdążył cokolwiek napomknąć. Była pewna, że o to poprosi. Mówił o tym już tyle razy wcześniej.

- Wolę, żeby został wędrownym Lapończykiem niż Rosjaninem!

- Nie utrudniaj mi tak, Lino - poprosił Oleg. - Tym razem wcale nie o to chodzi. Posłuchaj mnie naj­pierw, zanim mi odmówisz.

- Czego więc chcesz? - spytała Lina. Oczy miała zmrużone, szukała na jego twarzy jakichś oznak. Nic nie znalazła, spostrzegła jednak, że jest spięty. Że te­raz decyduje się na coś bardzo dla niego ważnego.

- Słusznie, że chłopiec jest z tobą - powiedział wresz­cie Oleg.

Wiele go to kosztowało. Tyle Lina rozumiała, ale wcale z tego powodu nie obudziły się w niej żadne cieplejsze uczucia dla Olega. Nie pozwalało jej na to wielkie rozgoryczenie.

- Nie mogę ci go odebrać - ciągnął Oleg. Słowa nie padały już teraz pojedynczo, grupowały się w stada. - I wcale też tego nie chcę - zapewnił.

Lina myślała swoje. Nie potrafiła ślepo mu zaufać. Kiedyś go kochała, a on ją odrzucił. Prawie nic już nie zostało z zaufania, jakim dawniej go darzyła. Zestrugało się w cieniutką drzazgę. A na wybrzeżu Finnmarku drzewa rosną bardzo powoli.

- Chciałbym go wypożyczyć - oświadczył Oleg.

Nareszcie popatrzyli sobie w oczy. On pragnął po­kazać jej, że jest szczery, że mówi uczciwie. Ona nie potrafiła ukryć powątpiewania ani lęku.

- Wypożyczyć go?

- Wybieram się statkiem na południe. Bardzo chciał­bym zabrać ze sobą Olaia w ten rejs. Przywiozę go z po­wrotem. Nie proszę cię o wiele, tylko o kawałek tego lata. Nie przydałoby ci się trochę czasu bez niego?

- Ja nie cierpię, przebywając z moim dzieckiem! - wybuchnęła Lina. - Skąd mogę wiedzieć, czy mnie nie oszukujesz? Przecież łatwo byłoby ci wziąć kurs na wschód. Nie mogłabym ot, tak po prostu za tobą powiosłować, prawda? Z tego, co wiem, gdybyś go wypo­życzył, to już nigdy nie zobaczyłabym mojego dziecka!

- Możesz mi zaufać, Lino! - Oleg sięgnął po jej dło­nie, lecz Lina była szybsza. Czym prędzej wsunęła je w kieszenie spódnicy. Zamknęła się w sobie. Każdym najdrobniejszym nawet ruchem odpychała go od sie­bie. On nie będzie jej dotykał. Nie wolno mu.

- Mogę ci zaufać? - spytała. - Nie wiem, czy mo­gę, Olegu. Nie wiem, czy mam na to dość odwagi.

- Przysięgam... - zaczął.

- Przysięgi na nic się nie zdadzą - przerwała mu. Była zmęczona. Miała wrażenie, że jakieś siły ciąg­ną ją w różne strony. Pragnęła dla syna wszystkiego co najlepsze. Tak uważała, sama chciała w to wierzyć. Nie wiedziała, czy Oleg również tego chce. To prze­cież był Oleg, a on stał się obcym człowiekiem. Ta świadomość nie przestawała boleć.

- Muszę się nad tym zastanowić - westchnęła. Przy­najmniej odsunie decyzję w czasie. Musi istnieć możli­wość odmówienia mu w taki sposób, który nie odbije się na chłopcu. Nie chciała puszczać od siebie Olaia. Nie chciała też, żeby Oleg zbyt długo kręcił się w po­bliżu wioski, ale żadne dobre wytłumaczenie nie wpa­dło jej do głowy. Czas. Musi mieć czas. - Nie mogłeś się chyba spodziewać, że go teraz dostaniesz, prawda?

Nie odpowiedział.

- Chcę z nim porozmawiać, przywitać się z nim. Lina zerwała się na nogi bez jego pomocy. Tego nie mogła mu odmówić. Poszła przodem do obozowiska. Niewiele ze sobą rozmawiali. Czas, kiedy mieli sobie coś do powiedzenia, już minął. Zresztą nawet kiedyś nie rozmawiali ze sobą zbyt wiele. Oleg mówił do niej, były chwile, kiedy ona mówiła do niego. Lecz ze sobą rozmawiali rzadko.

Samuel niczego chłopcu nie zdradził. Lina podej­rzewała, że chciał zobaczyć, jak siostra sobie z tym poradzi. Jeżeli spodziewał się dramatu, to zamierzała go rozczarować.

- To jest tatuś, Olai - powiedziała do synka. Wsu­nęła rączkę chłopca w dłoń Olega i stała, czekając, aż w Olaiu coś się przebudzi. Jakiś przebłysk, wspo­mnienie ojca. Jego głosu, zapachu czy twarzy.

Zostawiła ich samych dopiero wtedy, gdy miała już pewność, że Olai się nie wystraszy. Jej syn musi się czuć bezpieczny.

Samuel wzruszył ramionami. Ze śmiechem powie­dział do Liny:

- Szczerze mówiąc, uważam, że we wsi było ci le­piej. Zakładam się, że jesteś po prostu zbyt dumna, żeby wrócić do domu.

- Dobrze mi tutaj. Roześmiał się kpiąco.

- Potrafi wywijać pasterską laską, tak? Lina nie mogła go dłużej znieść. Był jej bratem, lecz nigdy chyba jeszcze nie czuła się mniej z nim spo­krewniona niż akurat w tej chwili.

Odnalazła Niillasa, przy nim nie musiała się na nic wysilać. Jakże z nim błogosławienie łatwo!

- Taka jestem zmęczona - westchnęła Lina. - Przez cały czas walczę. Nie mogę się od nich uwolnić, tak mi z tego powodu przykro, Niillasie!

- To przestań walczyć - stwierdził.

- Wtedy odbiorą mi wszystko!

- On ci nie może odebrać Olaia - stwierdził Niillas z niezachwianą pewnością.

Patrzył na Rosjanina i na syna Liny. Ich wzajem­ne podobieństwo aż rzucało się w oczy. Tak właśnie Olai będzie wyglądał pewnego dnia. Wysoki i przy­stojny, tak jak ten jego ojciec.

- On chce go wypożyczyć - powiedziała Lina bez tchu. Strach się w niej zaciskał. Widziała ich razem we dwóch. Całą sobą czuła, jak bardzo kocha Olaia. Nie może go utracić, bo wtedy jej życie straci sens. Głu­pio było nawet tak myśleć, lecz Lina była szczera wo­bec siebie. Gdyby Oleg odebrał jej Olaia, zabiłby ją.

Martwym głosem opowiedziała, o co prosił ją Oleg. Swoje zwątpienie złożyła w ręce Niillasa.

- Boję się - zwierzyła się Niillasowi. - Nie potra­fię zaufać Olegowi.

- Czy on wcześniej cię okłamał? - spytał Niillas.

- Porzucił mnie.

- A czy kłamał o tym? Niillas znal odpowiedź na to pytanie, wiedział o niej prawie wszystko.

- Jego szczerość piekła aż do bólu - przyznała Lina. - Ale to było, zanim powiedzieliśmy sobie takie rzeczy, które powinny pozostać niewypowiedziane. Ja wcale nie twierdzę, że on jest gorszy ode mnie, ale w każdym ra­zie mówił, że chce mi odebrać dziecko. Chciał zrobić z Olaia właściciela statków w Archangielsku.

Lina wymówiła nazwę miasta w taki sposób, w ja­ki robił to Oleg. Zabrzmiało to twardo, dźwięki ude­rzyły o siebie, zanim wydostały się z ust.

- Ja bym o nic nie pytał, gdybym chciał ukraść dziecko - stwierdził Niillas. - Ale oczywiście mogę mówić tylko za siebie.

Lina milczała. Właściwie nie chciała żadnej rady, domyślała się, w którą stronę Niillas ją poprowadzi, jeśli w ogóle zechce coś powiedzieć. Przez głowę przemknęła jej gorzka myśl, że mężczyźni trzymają razem, aż do ostatniego ruchu, bez względu na to, jak różnią się od siebie, lecz zaraz puściła to w zapomnie­nie. To było niesprawiedliwe wobec Niillasa.

- Zastanowię się nad tym - obiecała Lina. - I tylko ja o tym zdecyduję. Nic ani nikt na mnie nie wpłynie.

- To twój syn - odparł Niillas, rozkładając ręce. Wiele powiedział, posługując się zaledwie tymi trzema słowami.

Lina zdusiła w sobie odpowiedź. Musiała się zastanowić. Nie podjęła jeszcze żadnej decyzji, na razie jeszcze nie.

11

- Rozumiem ją - rzekła Antonia do Olega. Opowiedział jej o spotkaniu z Liną.

- Ma przecież tylko tego synka - dodała Antonia. - A tobie rzeczywiście przychodziło to do głowy. Mógł­byś to zrobić. Mógłbyś go zabrać. A ona z tobą by nie wygrała.

- Musisz ją tak cholernie świetnie rozumieć? - zde­nerwował się Oleg.

Wciąż nosił w sobie urazę. Nie wystarczało mu, że pozwolono mu zobaczyć się z synem przez kilka krótkich chwil. Zastanawiał się, czy wystarczy mu kilka tygodni spędzonych z nim, czy też może odczu­je pokusę zrobienia tego, czego bała się Lina. Tego, o czym, nawet zdaniem Toni, cały czas myślał.

- Ja po prostu chciałbym się z nim na nowo po­znać. Chcę jedynie, żeby i on mnie pamiętał. I to nie tak, jak pamięta mnie Lina. Chcę, żeby Olai zapamię­tał mnie sam.

Oleg nie miał siły mówić o Magdalenie. Wspo­mniał o tym Toni, lecz nic więcej nie mówił. W ser­cu nosił rozognioną ranę.

Oleg nie rozumiał Liny.

- Sądziłeś, że będzie cnotliwie siedzieć w tym domu, który jej dałeś. Załamana, nieutulona w żalu z powodu twego odjazdu. - To głos Toni wbił mu się w uszy, ujęła go za ręką obiema dłońmi i uścisnęła. - Spodzie­wałeś się, że właśnie tak ją zastaniesz, prawda? Oleg nie odpowiedział.

- Przecież ona może robić wszystko, na co tylko przyjdzie jej ochota - ciągnęła Antonia bezlitośnie. - Przecież się z nią nie ożeniłeś. Może sobie wybrać mężczyznę, jakiego zechce, wszystko jedno, jakie ty masz o nim zdanie... Ona nie jest twoją własnością, Olegu, choć może ci się wydaje, że ją kupiłeś...

Zaśmiał się chrapliwie.

- Nie, nie jest moją własnością. Nigdy nie byłem właścicielem żadnej z moich kobiet.

- A byłbyś szczęśliwszy, gdyby naprawdę tak było?

- Może bardziej byłbym mężczyzną - odparł Oleg i wyszedł na pokład.

Nie poprosił Antonii, żeby mu towarzyszyła, a ona wiedziała, że lepiej będzie, jeśli się do niego nie przy­łączy. Nie mogła go zmusić, żeby dzielił z nią swój ból. Oleg był mężczyzną, który żałobę musiał znosić sam. Tonią przestała już wierzyć, że kiedykolwiek zdoła go odmienić.

Lina potrzebowała dwóch dni na podjęcie decyzji. W głębi ducha doskonale zdawała sobie sprawę, jak bardzo bolesna jest dla Olega każda godzina oczeki­wania. Przez jakiś czas znajdowała w tym coś w ro­dzaju radości, lecz niedługo ją ona ogrzewała.

Potrzebowała tych dwóch dni, lecz nie z uwagi na siebie. Po prostu musiała pomówić z Olaiem.

Niillas nawet nie próbował się w to mieszać. Słu­chał tylko jej i chłopca. Czasami Lina zauważała uśmiech na jego twarzy, a wtedy wydawało jej się, że jest z niej zadowolony.

Niillas towarzyszył jej tamtego dnia, kiedy o wczes­nym poranku wyprawiła się do wsi. Niósł Olaia na barana. Rozmawiali. Nazywali słowami to, co chłop­czyk przeżył w siida. Olai zgromadził cały łańcuszek rzeczy, o których „opowie tatusiowi”. Lina wolałaby, żeby mały nie miał w sobie aż tyle niespokojnej na­dziei, lecz Olai wyraźnie się cieszył.

Widać nie udały jej się próby oczerniania Olega w oczach syna. Teraz nawet się tym radowała. Błysz­czące oczy Olaia były dla niej niczym szlachetne ka­mienie. Dawał jej chwile do zapamiętania.

Bez względu na to, co myślała na temat Olega, Olai miał prawo wiedzieć o jego istnieniu. Lina wciąż jed­nak się lękała, że Oleg zechce skraść swego syna.

Jej syna.

Otworzyli drzwi do jej domu. Upłynęło nie tak znów wiele czasu, odkąd Lina go opuściła, lecz w środku już unosił się zapach nie zamieszkanego po­mieszczenia. Zaduch. Lina wszędzie widziała kurz. To sprawiało jej przykrość. Wciąż jeszcze nie śmiała dopuścić do siebie myśli, że oto wyprawia Olaia w podróż, której nie będzie z nim dzielić.

Sam Olai chciał zabrać ze sobą wszystko. Również Linę i Niillasa. Raz po raz mu powtarzali, że nie mo­gą z nim jechać. Niillas musiał się przecież zajmować swoimi reniferami, Lina domem. Być może będzie mogła pomóc w czymś Niillasowi. W końcu ostro ucięli te rozmowy.

Gdy usłyszeli kroki przed domem, wiedzieli, że to nie nadchodzą ludzie ze wsi. W ich wypadku przełamanie lodów trwałoby znacznie dłużej, wieśniacy ra­czej trzymali się na dystans, dopóki wydarzenia w pełni się nie rozwinęły.

Oleg musiał się schylić, żeby wejść do środka. Za­wsze tak było. Drzwi robiono tutaj możliwie jak naj­niższe, a także najwęższe. Zimą liczyło się to, żeby w domach mieć jak najmniejsze otwory, przez które wdzierają się śnieg i przeciągi.

- Widziałem, że przyszliście - powiedział w napię­ciu, pytająco.

Zauważył, że Lina się pakuje. Nie śmiał jednak py­tać o jej decyzję. Domyślał się jej, lecz mimo wszyst­ko brakło mu odwagi, by spytać wprost.

- Czekałem - dodał. Stał tuż przy drzwiach, górował nad wszystkim w izbie.

Olai się zawstydził i schował za kufrem na ubra­nia, nad którym Lina, klęcząc, nachylała się tak moc­no, że prawie aż stała na głowie.

Oleg wszędzie wyróżniał się wzrostem, a w nie­wielkiej izdebce przypominał górę. Olai nie mógł oczu oderwać od ojca.

- Takich decyzji nie podejmuje się w biegu - oświadczyła twardo Lina, nawet nie patrząc na Olega. - Wciąż mam wątpliwości. Chcę najpierw zoba­czyć twoją żonę.

Oleg chrząknął onieśmielony, zrobił dwa kroki na bok. Antonia stała za nim, schowana za jego plecami. Teraz wystąpiła w przód, drobna i krucha, w luźnych spodniach do konnej jazdy, długich butach aż do ko­lan, szerokiej, haftowanej bluzce, przewiązanej w pa­sie chustką. Ciemne loki sprawiały, że wyglądała na młodszą, niż była w rzeczywistości. W oczach, które obrzuciły Linę uważnym spojrzeniem, nie kryło się zwycięstwo, poczucie radości z cudzego nieszczęścia, nic takiego, co Lina spodziewała się w nich zobaczyć.

Lina stanęła na nogi. Czuła, że Olai uczepił się jej spódnicy. Przez głowę przebiegło jej to, co Niillas po­wiedział, gdy Oleg przybył do obozowiska. O tym, że jeśli się wyjdzie drugiej stronie na spotkanie, to już się jest w połowie wygranym.

Wyciągnęła rękę do Antonii, dotknęła jej palców, zawahała się przez chwilę, a następnie ucałowała An­tonię w oba policzki.

Nie miała śmiałości popatrzeć na Olega. Nie chcia­ła wiedzieć, co on o niej myśli.

Antonia okazała się inna, niż Lina się spodziewała. Obie kobiety stanęły obok siebie, ramię przy ramieniu. Patrzyły sobie w oczy, ale mówiły różnymi językami.

Lina wprawdzie rozumiała trochę rosyjski, lecz nie chciała mówić w tym języku, nawet gdyby od tego zależało jej życie. Antonia troszkę poznała norweski podczas lekcji udzielanych przez Raiję Wasilijowi, wystarczająco, by wychwycić jedno czy drugie słowo, lecz nie dość, by sama mogła się odezwać.

- Pozwolisz mu z nami pojechać? - spytał Oleg. Lina popatrzyła na Antonię.

- Pod jednym warunkiem - odparła. - Chcę czegoś, zanim puszczę go od siebie, Olegu. Nie ufam ci i nic nie pomogą żadne twoje słowa czy obietnice. Po pro­stu ci nie ufam.

- Chcesz zastaw? - spytał. Czyżby Lina naprawdę chciała sprzedać mu ten czas, jaki miał spędzić z synem? Czyżby naprawdę była taka twarda? Przecież zawsze cechowała ją łagodność i ustęp­liwość, łatwo dawało się zaprowadzić ją tam, gdzie się chciało, gotowa przyjąć wszystko, co jej zaproponował. Jej, im obojgu... Oleg nie śmiał nawet myśleć dalej.

- Nie chcę zastawu. - Z oczu Liny strzeliły błyska­wice. Z gniewem wbiła wzrok w Olega. - Nie chcę twoich pieniędzy, twoich podarunków, nie chcę nic od ciebie. - Nabrała powietrza i przeniosła spojrze­nie na Antonię. - Od niej chcę obietnicę. To ona ma mi przyrzec, że dostanę Olaia z powrotem, kiedy je­sienią wyruszycie w drogę do domu.

Oleg westchnął. Roześmiał się. Nie potrafił ukryć, jak wielką odczuł ulgę.

- Ależ ja ci to mogę obiecać, Lino! Przecież cały czas ci to powtarzam, odkąd cię poprosiłem.

- Nie, nie ty. - Lina upierała się przy swoim. - Ja tobie już nie wierzę, Olegu. Nic od ciebie nie chcę. A już najmniej twoich obietnic. Wiem dobrze, ile są warte. Ona ma mi to obiecać.

Oleg z przejęciem przetłumaczył wszystko Antonii. Antonii wystarczyło wysłuchać go ledwie do poło­wy i już mocno objęła zaskoczoną Linę.

- Obiecuję! - wyrzuciła z siebie prędko po rosyj­sku. - Obiecuję na wszystko, co jest mi święte i dro­gie, że dostaniesz z powrotem swego syna! I to nie za dziesięć lat, lecz kiedy będziemy wracali na wschód. Nawet gdybym musiała grozić mu nożem, dostaniesz chłopca z powrotem. Przysięgam ci to, Lino! - A zwracając się do Olega, dodała: - A ty, bardzo pro­szę, przetłumacz jej wszystko co do słowa. Nawet to, że nie tak znów pięknie się o tobie wyraziłam.

Oleg usłuchał, nawet miną nie dając do zrozumienia, jakie wrażenie wywarły na nim słowa żony. Pra­wie nie patrzył przy tym na Linę.

- No, to chyba wszystko w porządku? - spytał ni­by to beznamiętnie, lecz z wyraźnym pośpiechem.

Lina kiwnęła głową. Było w porządku. Decyzja za­padła. Dopiero teraz wypuszczała Olaia od siebie. Właśnie teraz okazywała im swoje zaufanie. I bała się.

- Chcę być sama, kiedy będę się z nim żegnać - oświadczyła. - Nie, Niillasie, ty możesz zostać...

Oleg i Tonią czekali przed chatą. Nie mieli odwa­gi nawet zerknąć przez ramię. Słyszeli ściszony głos Liny, słyszeli, jak dzielnie stara się ukryć rozpacz, i ci­szę, gdy tuliła Olaia do siebie. Jasny głos chłopca. Ta­ki był niecierpliwy, nie mógł się już doczekać, kiedy wyjdzie z domu. Za mały, żeby zrozumieć, co to oznacza. W jego myślach nie było miary dla odległo­ści i czasu. Być może nie zdawał sobie sprawy, że już niedługo mamy nie będzie. Lina usiłowała mu to tłu­maczyć, lecz dla Olaia okazało się to zbyt trudne, a dla niej zbyt bolesne.

Teraz, przełykając płacz, tuliła synka. Myślała o tym, że jesień przecież przyjdzie już wkrótce. O tym, że czas potrafi płynąć i że synkowi na pew­no będzie tam dobrze. Oleg serdecznie się nim zaj­mie i ona, Antonia, także. Jej dziecku niczego nie bę­dzie brakowało. Niebawem nadejdzie jesień, o tym musi być przekonana, nie snuć żadnych złych myśli, tylko tę jedną dobrą. Jesień przyjdzie już niedługo.

Niillas zmierzwił Olaiowi włosy, prosił, żeby był grzecznym chłopcem. Prosił też, żeby zapamiętał, co przeżyje, bo przecież musi im o wszystkim później opowiedzieć.

Lina wyniosła Olaia do Olega, podała mu go na rę­ce. Ucałowała synka w oba policzki i w czoło.

- Uważajcie na niego - powiedziała, bacznie wpatru­jąc się w Olega i Antonię. - Przysięgam, że cię zabiję, Olegu, jeśli z nim nie wrócisz! - dodała cicho i prędko, lecz nawet Antonia, która nie znała jej języka, bez naj­mniejszych kłopotów zrozumiała sens tych słów.

- Wrócę - odparł Oleg. - Możesz pójść z nami na statek. Nie wypływamy tak od razu, tak bardzo nam się nie spieszy.

- Odpłyńcie jak najszybciej. Lina kurczowo zaciskała dłonie na własnych przedramionach. Ręce miała takie puste, takie puste objęcia.

- Obiecuję, że nie zmienię decyzji, ale na twoim statku moja noga nie postanie, Olegu. Jeśli tam przyj­dę, to tylko po to, żeby zabrać dziecko.

Oleg kiwnął głową. Rozumiał. Podniósł worek, w który Lina spakowała ubranie Olaia. Synka wziął na ręce. Wypożyczył go.

Frachtowiec „Antonia” z Archangielska podniósł żagle, zaraz po tym, jak kapitan wsiadł na pokład.

Lina stała nieruchomo, aż do chwili gdy zaczęli podnosić żagle. Dopiero wtedy wróciła do chaty. Bez jednego słowa.

Zgarnęła trochę włóczki, druty do robótek, wsunę­ła do węzełka parę ubrań.

- Wciąż chcesz widzieć mnie w siida? - spytała Niillasa. Nawet nie popatrzyła na morze.

- Oczywiście. Zawsze znajdzie się dla ciebie miej­sce w moim namiocie.

Lina zamknęła drzwi, klucz wsunęła pod kamień przy progu. Również oddalając się od domu, nie obej­rzała się wstecz.

Zatrzymała się na odpoczynek, dopiero gdy ode­szli od brzegu na tyle, że morze dało się wyczuć je­dynie po zapachu. Jej oczy nie chciały widzieć.

Dopiero wtedy usiadła wśród otwartego na wszyst­kie strony krajobrazu i rozpłakała się, wtulona twa­rzą w podciągnięte kolana.

- Żadne pisklę nie nauczy się fruwać, jeśli rodzice będą zapędzać je z powrotem do gniazda - oświad­czył Niillas, kiedy Lina otarła oczy. - Muszą nauczyć się rozpościerać skrzydła. Z dziećmi jest tak samo. Je­śli można mówić, że ktoś dzisiaj odniósł zwycięstwo, to właśnie ty, Lino. Byłem z ciebie dumny.

- Ja nie jestem dumna - mruknęła. Oczy ją piekły. Widziała tylko ciemność. Wyczuwała jedynie ciem­ność. Nie czuła się taka samotna od śmierci Magda­leny. - Już tego żałuję - wyznała. - Nigdy go już nie zobaczę! Cóż znaczy byle obietnica tej jego baby? Ona jest pewnie taka sama jak on.

- Tak uważasz? - spytał Niillas. Nie powiedział, co sam o tym myśli. To nie było istotne. Liczyła się tyl­ko Lina, jej wiara albo jej wątpliwości.

Gdzieś w oddali poskarżyła się siewka, boleśnie, jakby płakała w jej imieniu. Lina bardziej żałośnie nie potrafiła płakać.

- Nie - odparła Lina. - Nawet w to nie wierzę. Okazała się zupełnie inna, niż przypuszczałam. Po­winna być brzydka i zła. Fałszywa. I mieć wstrętny, nieprzyjemny, przenikliwy głos. Ale pewnie wtedy Oleg tak bardzo by jej nie kochał, prawda? Pozwolił jej wrócić, chociaż uciekła od niego z innym.

Liny nikt nigdy tak mocno nie kochał. Westchnęła.

- Oni z nim wrócą. W głębi ducha wiem, że tak bę­dzie. Gdybym sądziła, że stanie się inaczej, nigdy bym mu nie pozwoliła zabrać Olaia. Ale tak boli, że go te­raz nie widzę, że tyle czasu upłynie, nim będę mogła go objąć. Rozchoruję się z tęsknoty, nim nadejdzie je­sień. W każdej minucie będę zadawać sobie pytanie, jak on się miewa. Będę za nim tęsknić, a Olai może tak świetnie się bawić, że za mną nie zatęskni. Mat­ka na ogół nie jest ciekawą osobą...

Niillas wyciągnął do Liny ogorzałą dłoń.

- Idziemy dalej?

Następnym razem odpoczywali przy strumieniu. Lina położyła się na brzuchu i trochę się napiła. Po­zwoliła, żeby chłodna, przejrzysta woda spłukała łzy i obmyła jej twarz. Wiatr i słońce ją wysuszyły. Uło­żyła się na plecach i patrzyła, jak chmury mkną po nie­bie. Pół nieba było bardziej białe niż niebieskie, biel mieszała się z błękitem. Tam w górze nie było żadnych prawdziwych granic i wszystko przez cały czas się po­ruszało, nic nie trwało niezmienne. Lina zapragnęła, żeby takie właśnie było jej życie, jak letnie niebo.

- Szczęśliwy jesteś, Niillasie? - spytała.

- Przez cały czas? - odpowiedział jej pytaniem, czy też raczej wcale nie odpowiedział. - Często bywam bardzo szczęśliwy, kiedy indziej wcale. Nie wiem, czy ktoś jest szczęśliwy przez cały czas. Jak można by od­różnić szczęście od wszystkich innych odczuć, gdyby stale było się szczęśliwym? Chyba miałoby się dość szczęścia, nie sądzisz?

- Ja bym nigdy nie miała dość. Lina wolno poruszyła głową z boku na bok. Teraz to ona zmieniała niebo, a może nie? Może to rzeczy­wiście było takie proste?

- Może nie dość - stwierdził Niillas. - Ale mogło­by się znudzić. My, ludzie, jesteśmy dziwni. Tak rzad­ko bywamy zadowoleni. Nie wystarcza nam to, co mamy. Zawsze musimy pragnąć czegoś jeszcze. Cze­goś innego. Nawet jeśli to niemożliwe, to i tak choru­jemy z pragnienia, żeby to mieć. Uważamy, że bez te­go nie będziemy szczęśliwi. Dziwne z nas stworzenia.

- Ja nie wiem, czego pragnę - powiedziała Lina. - Wiem jedynie, że pragnę. Wiem, że nie jestem tak na­prawdę szczęśliwa, że wiele czasu minęło, odkąd się tak czułam.

Niillas długo na nią patrzył. Lina miała ładną buzię, choć nie była klasyczną pięknością. A może nawet nie nazywano jej ładną, a już na pewno nie wszyscy. Trze­ba się było do niej przyzwyczaić, nauczyć się ją cenić.

- Ja jestem szczęśliwy, kiedy promień słońca mus­ka mnie po policzku - wyznał cicho Niillas. - I kie­dy słyszę, jak ptaki śpiewają wokół mnie i jest czer­wona noc. Jestem szczęśliwy, gdy moje stopy mogą wreszcie odpocząć po długim dniu i kiedy napełniam brzuch po tym, jak byłem bardzo głodny. Jestem szczęśliwy, kiedy pierwszy raz po zimie widzę słoń­ce, ale szczęśliwy jestem również, gdy pada pierwszy śnieg. Jestem szczęśliwy, widząc cielęta reniferów, po raz pierwszy stojące na niepewnych nogach, i kiedy wkładam do ust pierwsze dojrzałe moroszki...

Lina przekręciła się na brzuch. Oparła głowę na rę­kach i uważnie na niego popatrzyła.

- Nie o takim szczęściu myślałam - stwierdziła. - Myślałam w innym sensie.

- Czyżby więc było wiele rodzajów szczęścia? - spy­tał Niillas, który chodził po świecie już dwa razy dłu­żej niż ona. Oczy mu się rozszerzyły jak u dziecka, które natyka się na coś nowego. - Jak je rozpoznajesz? Po uderzeniach serca? Jedno szczęście dla tego, a in­ne szczęście na coś innego? Czy taka jest prawda? Czy naprawdę tak jest?

Lina zarumieniła się, prychnęła. Musiał chyba zro­zumieć, o co jej chodzi. Nie był przecież ani młody, ani głupi. Nie chciała też uwierzyć, żeby nie miał w ogóle doświadczenia, chociaż w jego namiocie nie mieszkała żona.

- Są wszystkie te rodzaje szczęścia, które wymie­niłeś - powiedziała. - Ale jest też to pomiędzy ludź­mi. Między mężczyzną a kobietą...

Chociaż bardzo siliła się na spokój, to jednak się zaczerwieniła. Czuła się zażenowana. Było to po dwakroć głupotą. Niillas wiedział o niej prawie wszystko, wiedział o niej i o Guttormie i skromność była ostatnim słowem, jakiego by w stosunku do niej użył.

Niillas ściągnął czapkę, przeczesał włosy palcami. Jako tako je ułożył. Czapką odgonił komary.

- Zrozumiałem, że o to ci chodzi - uśmiechnął się. - Aż taki głupi nie jestem. Ale mnie się tak nie wydaje. Wszystko to jest szczęście. Tylko my decydujemy o tym, że jakieś szczęście jest mniej warte od innego. Ja potrafię się tak samo cieszyć pierwszym przebłyskiem słońca po długiej zimie, jak pocałunkiem kobiety.

Lina pokręciła głową.

- Wobec tego nie może chodzić o tę naprawdę wła­ściwą kobietę - wyrwało jej się.

Popatrzyli na siebie przez moment i oboje wybuchnęli śmiechem.

- Przepraszam - powiedziała Lina, wciąż nie prze­stając się śmiać. - Nic złego nie miałam na myśli, ale czasami mówię bez zastanowienia. W domu twierdzą, że mówię, nie myśląc. Może mają rację.

- To się nazywa szczerość - stwierdził Niillas z powa­gą. - Może im się ona nie podoba, a ja ją lubię. Bardzo do ciebie pasuje. Jesteś śliczna, kiedy jesteś szczera, Lino.

Wielkie nieba, dlaczego ona tak się rumieni, kiedy on chce tylko okazać jej uprzejmość? Mężczyźni wcześniej mówili jej już różne rzeczy, nie tak dawno jeszcze Guttorm, chociaż on nie był szczególnie szczodry w sło­wach. A tymczasem ona się czerwieni, płonie jak ogni­sko tylko dlatego, że Niillas był dla niej miły.

Lina zamknęła oczy, obróciła się z powrotem na plecy. Dobrze było tak leżeć. Nawet komary jej nie przeszkadzały, wiał lekki wiatr. Pewnie on trochę je rozganiał, nie dopuszczał ich do niej. Zresztą Lina przestała się już pocić, owady nie kierowały się więc zapachem.

Cudownie tak leżeć!

- Możemy tu zostać? - spytała, szeroko otwierając oczy. Uniosła się na łokciu, a oczy i usta prosiły i bła­gały. - Możemy zostać? Niedługo będzie wieczór, właściwie już jest, a do siida jeszcze daleko. Nim tam dojdziemy, zapadnie noc. Dzisiejszej nocy i tak nie możesz pilnować stada. Nikt się nie spodziewa, że zajmiesz się dziś w nocy zwierzętami.

Niillas śmiał się z tej powodzi słów.

- Tak właśnie brzmią potoki na wiosnę - uśmiech­nął się.

Spojrzeniem omiótł pasmo wzgórz, skały, zarośla wierzbiny, strumień i położone nieopodal bagna.

- Będą myśleć, że nocujemy w wiosce - rzekła Lina. Niillas musiał przyznać jej rację. Rzeczywiście w obozowisku uznają, że tak właśnie się stało. Będą ze śmiechem mówić, że Niillas postanowił wypróbo­wać materace Norwegów, nim powróci pod skórza­ne okrycia w swoim namiocie. Nie bardzo go obcho­dziło, co sobie pomyślą. Przez całe życie musiał prze­cież znosić ich dobroduszne domysły. Niekiedy mie­li rację, innym razem się mylili, on natomiast wciąż pozostawał taki sam.

Możliwość sprawienia radości Linie stała się jego radością, przemieniła się w szczęście. Śmiałaby się z niego, gdyby jej o tym powiedział, ale spełnienie jej prośby nie było przez to wcale trudniejsze.

- Oczywiście, że możemy zostać - odparł. - Mamy drewno, mamy schronienie pod skałą. Jest tam nawet nieduży występ na wypadek, gdyby noc przyniosła deszcz. Pod skałą rośnie mech, miękko się będzie na nim spało. Nie jest też mokro i mamy wodę. Oczy­wiście, że możemy tu zostać!

Rozradowana Lina rzuciła mu się na szyję. Rosyj­skim zwyczajem ucałowała go w oba policzki, ale za­wstydzona zaraz się cofnęła. Nagle przypomniała so­bie, dlaczego wyruszyli w tę wędrówkę. Przypomniała sobie, że nie powinna się cieszyć, że przecież Olai nie wybiegnie jej na spotkanie, kiedy powrócą do siida. Przez kilka krótkich momentów oszołomienia wyda­wało jej się, że Olai tam został i że dlatego nie ma go teraz z nimi. Ale nie zapomniała o tym, starała się je­dynie odsunąć od siebie prawdę.

- Śmiech nie jest grzechem, Lino. Pójdę poszukać drewna.

Lina patrzyła, jak Niillas odchodzi. Lubiła na nie­go patrzeć. Wiedziała, że wróci. Jego czapka została. Poszedł przecież tylko po drzewo.

Podczas jego nieobecności Lina się rozpłakała. Pła­kała tak długo, aż poczuła się pusta w środku. Aż nie zostało jej już więcej łez. Wtedy znów obmyła twarz w strumieniu i śmiała się z siebie, nazywała się niemą­drą dziewczyną. Tłumaczyła sobie, że niemożliwe jest przepłakanie całego lata aż do jesieni. Wtedy już na pewno ludzie zaczną gadać o Linie z Soroya, tej, któ­ra przepłakała całe lato. O Linie z czerwonym nosem...

Lina nie mogła się powstrzymać, musiała śmiać się z siebie. Przecież nikt i tak nie mógł jej tu usłyszeć, nawet Niillas. I przecież chociaż się śmiała, to i tak nie przestawała równie mocno tęsknić za Olaiem. Wiedziała o tym. Nie było tu nikogo, komu musiała­by się z tego tłumaczyć. Oganiając się od komarów, pozwoliła sobie na uśmiech.

Nie była przecież w wiosce, ściany jej nie odgradza­ły. Nie była też w siida, gdzie większość ludzi domy­ślała się na temat drugiego człowieka więcej niż on sam.

Była tutaj, pod otwartym niebem, bez ścian, bez da­chu, bez ludzi. Niillas ledwie się liczył. To prawda, że był bardziej człowiekiem niż większość znanych jej lu­dzi i bardziej go ceniła niż wszystkich, których mogła sobie przypomnieć, ale dlatego właśnie nie przeszka­dzała jej jego obecność. Niillas nigdy nie próbował jej upokarzać. Niillas po prostu był. Lina doświadczyła już samotności wśród ludzi, tak często bywała tą, któ­ra się od nich różniła, że w końcu przyjęła to jako spo­sób chronienia się przed innymi. Przyzwyczaiła się do takiej samotności. Z Niillasem nigdy nie była sama.

Ani słowem nie wspomniał nawet o jej zaczerwienio­nych oczach, kiedy wrócił z naręczem drewna. Lina też nazbierała gałązek pod wskazaną przez niego skałą. Na­wet gdyby noc stała się chłodna, nie musieli marznąć.

Niillas rozpalił ogień, Lina wyjęła jedzenie. Zasiedli ra­zem przy ognisku, tak jak wcześniej w tyle spokojnych wieczorów, ale teraz było inaczej. Lina stale przyłapywa­ła się na tym, że usiłuje się wsłuchać w oddech Olaia. W sercu kłuło ją, gdy go nie słyszała. Szukała synka wzro­kiem, przypominała sobie, że go nie ma, i dalej szukała.

To bardzo bolało.

- Tu są inne dźwięki - powiedział Niillas. Zrozu­miał ją bez konieczności tłumaczenia. - Posłuchaj tyl­ko - poprosił. - Słyszysz ptaki? Te, które znasz... Gdzieś daleko krzyczy mewa, słyszałem też kaczki i krzyk orła. Siewka jest bardziej zrozpaczona niż ty, Lino. Słyszysz je, Lino? Wydaje mi się, że one próbu­ją dać ci szczęście. Pozwolisz im na to?

On mówił o szczęściu! I to tego samego dnia, kie­dy pozwoliła zabrać od siebie synka, swoje jedyne dziecko! Siedziała, zastanawiając się, czy Oleg zadba o to, aby Olai najadł się do syta. Czy dopilnuje, że­by mały nie marzł? Przecież na pokładzie frachtow­ców potrafiła być taka straszna wilgoć, doświadczyła jej na własnej skórze. Nawet kajuta samego kapitana często przypominała podrzędną oberżę.

Lina słuchała wbrew swej woli. Starała się nie pa­trzeć na Niillasa, tylko słuchać. Żadnych ptaków nie widziała, lecz one i tak wypełniały powietrze dooko­ła, jak gdyby istniały wszędzie. Musiała słuchać. Mu­siała postarać się uchwycić ich obraz.

- Pięknie? - spytał Niillas.

- Pięknie - zgodziła się z nim Lina. - Masz rację, szczęście jest tylko jedno...

12

Cały świat drżał w posadach. Ziemia dudniła, jak gdy­by uderzały w nią potężne kopyta. Płaskowyż zasypy­wały iskry. Lina trzęsła się, gdy się obudziła. W miejscu, w którym leżała, było wprawdzie sucho, ale chłodno.

- Tiermes dziś w nocy pędzi na swym koniu po niebie - mruknął Niillas od strony jej stóp, tam bo­wiem miał głowę. Odstąpił jej lepsze miejsce, ponie­waż twierdził, że jego skórzane ubranie znacznie le­piej trzyma ciepło niż jej płócienne.

- Tiermes? - powtórzyła Lina zdziwiona, ciągle ro­zespana.

- Bóg grzmotów - wyjaśnił Niillas. - Gdy byłem młody, składaliśmy mu ofiary. Są tacy, którzy ciągle jeszcze to robią. Ofiary ze zwierząt. Odbywa się to w najgłębszej tajemnicy. Tiermes to potężny sprzy­mierzeniec, lecz nie można liczyć na pomoc bogów, nie dając im nic w zamian. Wtedy oni tylko wybu­chają gniewem. Nie należy niczego żądać, nic przy tym nie dając. To tak samo jak we wszystkim innym, najpierw trzeba dać, a dopiero później o coś prosić.

Lina nie bała się grzmotów, przynajmniej nie aż tak bardzo. Do tej pory jednak zawsze od burzy oddzielał ją dach. Iskry grzmotu, błyskawice, mogły przecież za­bić. Nie widziała tego na własne oczy, lecz oczywiście słyszała o podobnych wypadkach. Ręka Boga potrafiła uderzyć nagle, nieoczekiwanie. Człowiek, który zginął taką śmiercią, rzadko cieszył się dobrą sławą u potom­nych. Kolejne pokolenia zastanawiały się, co też złego mógł uczynić, żeby zasłużyć na taki los. Nie do pomy­ślenia było, że mogło się to stać po prostu przypadkiem.

- Boisz się? - spytał. Usiadł pod skałą. Mieli nad głową prawdziwy dach z kamienia, lecz niezbyt wysoki, ludzie wyżsi od nich dwojga nie byliby w stanie usiąść wyprostowani. Lina również podsunęła się w górę.

- Nie - powiedziała. - Nie boję się. Niebo było szare, gęste jak owsianka, która postoi kilka tygodni. Widać było błyskawice, ogniste noże rozcinały szarą owsiankę ruchem zbyt prędkim do zauważenia przez oko.

- Najgorzej jest z tamtej strony, od morza - stwier­dził Niillas. - Miejmy nadzieję, że nic się nie stanie stadu. Zwierzęta są takie płochliwe, bardzo prędko może się skończyć tak, że będziemy mieli mnóstwo roboty ze spędzaniem dużych części stada. Z Tiermesem nie ma żartów.

- Mówisz o burzy, tak jakby był to mężczyzna.

Niillas uśmiechnął się lekko. Przeniósł wzrok z Li­ny na krajobraz, spowity cieniem ciężkich chmur, cie­niem Tiermesa.

- Być może rzeczywiście wyobrażam go sobie w męskiej postaci - przyznał, nie zdradzając, czy so­bie żartuje, czy też nie.

- Czy wszyscy dawni bogowie twego ludu to męż­czyźni?

- Nie, są wśród nich również kobiety - odparł Niillas z powagą. - I nie są wcale mniej ważne od mężczyzn. Płeć nie ma tak wielkiego znaczenia, gdy mó­wimy o bogach, Lino.

- Ty w nich wierzysz? Niillas wzruszył ramionami.

- Wierzę w to, że słońce powraca po każdej zimie. Że pada deszcz i sypie śnieg. Że wieją wiatry, a rzeki płyną. Wierzę w to, że renifery znajdują jedzenie, w to, że w wodach są ryby, a w lasach zwierzyna. Że morze czeka na nas latem. Wierzę, że zima będzie zimna, a zo­rza polarna będzie wiła się po niebie, gdy jest najzim­niej. I że potem słońce, świecąc, poprowadzi nas przez lato. Są tacy, którzy wierzą w o wiele mniej niż to...

Lina nie uważała, żeby odpowiedział jej na pyta­nie. Nie rozumiała tyle co on, lecz uznała, że właści­wie odpowiedzi nie uzyskała. Wiedziała jednak, że drugi raz nie spyta...

Zrobiło jej się zimno, zaczęła grzebać w węzełku, który spakowała w domu. Przede wszystkim była tam włóczka, przypomniało jej się przecież, że Niillas prosił ją o zrobienie rękawic na drutach. Znalazła też jednak wełniany sweter i czym prędzej się w nie­go owinęła. Nie przestawała się trząść.

- Wydaje mi się, że powinniśmy postarać się dla ciebie o taką kurtę, jaką noszą kobiety - stwierdził Niillas spokojnie.

Lina pokręciła głową.

- Nie warto marnować na mnie dobrych skór. Sa­mi ich przecież potrzebujecie, a ja zostanę tylko do jesieni. Jeśli do tej pory nie będzie mi ciepło, to zna­czy, że nie ma się co mną przejmować.

Niillas uśmiechnął się do siebie. Cieszył się z mro­ku, jaki Tiermes zesłał na świat. Lina nie pojęła znaczenia jego słów, a nie miał ochoty tłumaczyć jej te­go dosłownie.

Zrobiło się jeszcze zimniej, kiedy lunął deszcz. Strugi deszczu lały się z nieba, chłostały ziemię, wprost trudno było dostrzec krajobraz. Wszystko stapiało się ze sobą za ścianą wody.

- Pozwól mi się objąć - powiedział Niillas z tro­ską. - Przecież szczękasz zębami z zimna!

Lina wtuliła się w niego z wdzięcznością. Od razu zro­biło jej się cieplej, choć oczywiście tylko to sobie wmówi­ła. W każdym razie nawet to dobrze jej zrobiło. Wszyst­ko jedno, jak było naprawdę, byle tylko nie marzła.

- I tak nie zdążylibyśmy do domu przed burzą - stwierdził Niillas. - A nie wszędzie znaleźlibyśmy rów­nie dobre schronienie przed taką pogodą. Doprawdy, ciągle wierzę, że wciąż przynosisz mi szczęście. To przecież ty zaproponowałaś, żebyśmy tu zostali.

- Nie chciałam wracać do namiotu i na własne oczy się przekonać, że Olaia tam nie ma.

- To bez znaczenia, dlaczego tak się stało - stwier­dził Niillas. - Tak czy owak jesteśmy tutaj, mamy su­cho. Ziemia potrzebowała deszczu...

Niillas zawsze dostrzegał to, co dobre. Nawet w naj­czarniejszym mroku najwyraźniej potrafił znaleźć po­wód do radości. Był doprawdy dziwnym człowiekiem.

- Chcesz spać? - spytał łagodnie. - Wtul się w ska­łę. Starannie wymościliśmy ją mchem i nie powinno być zimno. Ja się położę z brzegu, przez dork woda nie przesiąknie.

Linę rzeczywiście morzył sen. Skuliła się pod skałą, było tu miękko i sucho, niemal przytulnie. Niillas wsu­nął jej jedną rękę pod głowę, drugą nie bez zakłopotania objął. Jak ściana odgrodził ją od burzy. Sprawił, że znalazła się niczym w ciepłej, przytulnej jamce.

- Śpij - powiedział cicho. - Musisz odpocząć.

Kiedy się znów obudziła, nie wstał jeszcze prawdzi­wy ranek. Burza minęła, przestało padać. Wszędzie dookoła panowała cisza. Z pewnością właśnie dlatego się obudziła. Niillas nie spał, Lina zaczęła się wiercić.

- Czy ty w ogóle nie spałeś? - spytała szeptem.

Nie miała powodu, żeby szeptać, byli wszak sami. Tyl­ko oni, skała, otwarty krajobraz i niebo. Przeważały na nim jeszcze szare chmury, lecz widać już było, że niektó­re z nich za plecami Niillasa zaczynają się czerwienić.

- Niewiele - odparł lekko. - Nie we wszystkie no­ce trzeba spać. To mi nie przeszkadza. Potrafię odpo­cząć bez snu.

- To na pewno przeze mnie, zemdlała ci ręka i nie chciałeś mnie budzić. Taki jesteś dla mnie dobry!

Delikatnie przytrzymał ją, kiedy chciała wstać i wysunąć się z jego objęć.

- Mnie jest wygodnie - powiedział. Lina uświadomiła sobie, że wcale nie jest cicho.

Owszem, to prawda, przestało grzmieć, lecz wcale nie było cicho. Gdzieś ponad nimi za plecami Niillasa istniał cały dom dźwięków. Miał ściany i dach.

Świergot ptaków.

Lina wsłuchała się z uniesieniem. Niillas nie był czło­wiekiem, który by wymagał z jej strony nieprzerwane­go mówienia. Nie uważał ciszy za niebezpieczną.

- Słyszysz? - spytał. Lina kiwnęła tylko głową. Gdyby się odezwała, jej głos rozbiłby na kawałki, zniszczył tę czarującą, nieskończoną piękność. Głos Niillasa wchodził w skład tego chóru, on należał do tego, do ptaków, do natury...

- Słyszysz te trele, które rozpoczynają się w niebie i opadają niemal do samej ziemi?

Mówił ściszonym głosem, Lina wiedziała, jakie to­ny ma na myśli. Te, które dotychczas w jej uszach brzmiały jednakowo, nieoczekiwanie potrafiła roz­różnić. Potrafiła oddzielić piosenkę jednego ptaka od innych, dlatego że on jej to opisał.

- To piecuszek - powiedział. - Ma gniazdo na zie­mi, swój maleńki dom z trawy i mchu, wymoszczo­ny bieluśkimi piórkami, maleńką jamkę z dachem i ścianami. Siedzi teraz na jajach, a może ma już pi­sklęta? Piecuszek broni się śpiewem, potrafisz to so­bie wyobrazić, Lino?

Nabrał powietrza.

- Nie jesteś za stara na historie, na baśnie? Lina przeciągnęła się z wyraźną przyjemnością.

- Na pewno nie, jeśli są takie piękne jak te, które opowiadasz Olaiowi.

- Ta będzie o piecuszku - uśmiechnął się.

- „W pewną letnią noc lis natknął się na gniazdo piecuszka na ziemi. Lis to sprytny myśliwy, wychwycił za­pach piskląt w gnieździe. Ani matka, ani jej dzieci nie wyczuły nadejścia drapieżnika. Nadleciał jednak sa­miec i on prędko zrozumiał, jak wielkie niebezpieczeń­stwo zagraża jego rodzinie. Unosił się na skrzydłach tuż przed nosem lisa, lecz poza zasięgiem rudej kity.

- Co mogę dla ciebie zrobić? - zaświergotał dziel­ny ptaszek.

- Zrobić nie możesz nic - odparł lis z kwaśną mi­ną. Nie bardzo się ucieszył z tego, że przeszkadza mu się tuż przed posiłkiem. - Zamierzam zjeść jedno z twoich dzieci na śniadanie.

Piecuszek nie tracił głowy. Dzielny ptaszek posta­nowił przechytrzyć lisa.

- Najpierw muszę odśpiewać moją wiosenną pieśń, ruda kito - oświadczył i lis zasiadł wygodnie, żeby słuchać. Piosenka brzmiała miękko i smutno, lecz dla tych, którzy znają się na takich piosenkach, była też najzupełniej wyraźna.

- W górę latajcie! W górę latajcie! Ćwir, ćwir! Ni­gdy nie oddam ci tego, co moje!

Pisklęta zrozumiały ostrzeżenie. A że uczyły się już fruwać, gniazdo prędko opustoszało i został przy nim tylko mający się z pyszna lis. Maleńki brązowozielony ptaszek o żółtobiałej piersi ocalił swoją rodzi­nę i oszukał przebiegłego lisa”.

- Kto cię nauczył wszystkich tych historii? - zacieka­wiła się Lina. Miała wrażenie, że słyszy teraz wyłącznie piecuszka. Z pewnością wokół nich dźwięczały głosy wielu innych ptaków, lecz do niej docierał wyłącznie ten.

- Ja także miałem matkę jak inni - odparł Niillas niemal zakłopotany. - A ona potrafiła opowiadać jak mało kto.

- Ty też masz ten dar - uśmiechnęła się Lina. - Olai ubóstwia cię słuchać. Na pewno za tobą tęskni.

- I ja tęsknię za nim - stwierdził Niillas, delikatnie dotykając jej policzka. Musnął ślad pozostawiony przez toczącą się łzę. - To żaden wstyd płakać - po­cieszył ją. - Przy mnie możesz płakać. Być może wczoraj wypłakałaś się już do pusta, ale łzy szybko kiełkują. Nie chowaj swego płaczu, Lino. On nigdy nie zniknie, jeśli go z siebie nie wypuścisz.

Lina nie chciała płakać, tak żeby Niillas to widział. Nie chciała, ale ustąpiła. Dłonie gładzące ją po włosach odebrały jej silną wolę. Niillas mówił własnymi słowa­mi, były one darem dla Liny, którego nie rozumiała.

Nie powinien oglądać jej w takim stanie.

Lina ukryła twarz. Wcisnęła ją w jego dork pomiędzy barkiem a szyją Zacisnęła palce na ramionach i cała aż zanosiła się od płaczu. Płakała tak mocno, że oboje się trzęśli. Płakała z tęsknoty za Olaiem, z samotności, z bó­lu. Z pustki, w której pozostawił ją Oleg. Z pustki, któ­rą był. Płakała nad własną głupotą, nad Guttormem, któ­ry tylko się nią bawił. Płakała przez zdradę i zwątpienie, i dlatego, że była Liną. Samotną Liną.

Pieśni wokół nich wciąż trwały, od czasu do czasu odzywały się gwałtowniej, niekiedy się oddalały, mo­mentami pobrzmiewały tylko pojedyncze tony, jakby w całej tej wielkiej ogromności istniał tylko jeden je­dyny ptak. A potem dźwięki znów wybuchały od no­wa. Były w trzepocie skrzydeł, w ćwierkaniu. Małe gardziołka barwiły cały ten świat, który mogli usłyszeć.

Lina przestała płakać, lecz wciąż tuliła się do Niillasa. Nie chciała, żeby się jej teraz przyglądał, żeby zobaczył jej czerwone zapuchnięte oczy, smugi łez na policzkach. Na ogół, gdy płakała, nos też robił jej się głupio czerwony i wyglądał wtedy na o wiele więk­szy, niż był w rzeczywistości.

Niillas ją obejmował. Był niczym skała za jej ple­cami, tylko promieniowało od niego ciepło.

Lina nie trzymała się go już tak mocno, w palcach o mało nie dostała kurczu. Dłonią lekko musnęła mu włosy na karku, załaskotało, odwróciła głowę. Poli­czek, który wtulała w bluzę Niillasa, był mokry. Wystawiła go teraz na powietrze, gładząc czołem jego szyję. Wsłuchiwała się w rytm jego pulsu, spokojny i głuchy. Niczego więcej teraz nie słyszała. Jego ser­ce zagłuszyło piosenkę ptaków.

Lina odkryła swój własny oddech, swój puls. Rytm jej serca narastał w uszach, był szybszy niż jego, przypomi­nał odgłos biegnących stóp. Prędkie, pospieszne uderzenia.

Chciała go puścić, a zarazem tego nie chciała. Chciała znów zacisnąć oczy, zmusić się do zaśnięcia. Ale zamrugała, zobaczyła jego szyję, poczuła ciepło jego skóry, całego ciała. Zobaczyła drganie tętnicy pod uchem. Teraz serce Niillasa tańczyło w zupełnie innym rytmie, jakby ktoś mocniej uderzał w bębenek.

Lina nie chciała tego, a zarazem chciała. Oszu­stwem byłoby powiedzieć, że tego nie pragnie. Może na chwilę wstrzymała oddech, może przez chwilę się zastanowiła, ale te chwile nie były długie. Oddycha­ła. Była. Tak jak on.

Jej usta, dotykające pulsującej żyły na jego szyi, zwilgotniały. Wargi poszukiwały. Miał smak soli. Li­nie spodobało się to, wargi skubnęły go w ucho, od­dychały w nie. Palce splatały włosy na karku.

Niillas ujął ją za ramiona. Przez moment chciał się z niej otrząsnąć, użyć siły.

- Nie, Lino - wydusił z siebie. - Będziesz tego ża­łować...

A ona przyciągnęła go do siebie, jego ramiona prze­słoniły cały świat na zewnątrz. Lina nie chciała go wi­dzieć, nie chciała go znać. Za nią była skała, twarda, zimna, wieczna. A jej ramiona obejmowały mężczy­znę, w którym widziała wszystko, tylko nie mężczy­znę, którego można objąć.

Ustami pochłaniała jego słowa. Połykała protesty. Język zwilżał mu wargi, zakradał się do środka. Szu­kał, zaznajamiał się, czarował. Lina go nie puszczała, jej ramiona były jak okowy. Objęcia jak łańcuchy.

Niillas usiłował coś do niej powiedzieć, ale ona za każde jego słowo płaciła pocałunkiem. Miękkie war­gi obsypywały błogosławieństwem jego twarz. Zale­wała go pocałunkami. Dawała. Żądała.

Lina nie prosiła o pozwolenie, nie pytała. Nie pusz­czała go, trzymała go w niewoli i sama była bezna­dziejnie schwytana w pułapkę. Nie zauważyła żad­nych pętli ani wnyków, tymczasem one mocno się wokół niej zacisnęły.

Pragnęła tego.

Oderwała jedną rękę od jego karku i ukradkiem wsunęła ją pomiędzy ich ciała, pod krawędź jego kur­ty. Poczuła na wierzchu dłoni miękkość futrzanej krawędzi. Skórzane spodnie zawiązane były taśmami, których tajemnic nie znała. Zaczęła się z nimi moco­wać i napotkała jego rękę, która pomogła jej tu, gdzie jej dłoń tworzyła tylko nowe supły.

Nie przestając go całować, Lina podniosła spódni­cę, rozwiązała swoje własne tasiemki, zrzuciła ubra­nie, które tylko przeszkadzało. Rozpięła sweter i bluzkę. Szorstkie palce dotknęły jej skóry. Drżały lekko, dotykając maleńkich guziczków.

Palcami przeczesała ciemną grzywkę, zmierzwiła ją z dzikością. Teraz jego usta były na jej szyi, ramio­nach, gorące wargi na piersi.

Lina przysunęła się do Niillasa. W jej oczach zapa­lił się świt. Szarość zaczynała się rozwiewać, przecho­dziła w żółć, w karmazyn wierzbówki, w jaśniejący błękit... Błękit taki jak łany przetacznika, pokrywają­ce zbocza.

Teraz nie potrzebowała już czasu. Nie potrzebo­wała miękkich pieszczot, żeby wywołać żar. Już była rozpalona. Już nie marzła. Pragnęła. Pragnęła...

Znalazła go, gotowego. Otworzyła się przed nim, nakryła go, była na nim, wokół niego, blisko.

Słońce przedarło się przez chmury. Czarami prze­mieniło szarość w klejnoty światła i barw. Lekki wiatr poganiał obłoki, wypogadzał niebo, unosił je wyżej. Wokół nich wciąż trwał koncert. Nie śpiewało aż tyle ptaków, co podczas tych chwil dzielących noc od dnia, ale i nie było to potrzebne. Pojedyncze ptasie gardziołko mieściło tony, które błogosławiły im tę chwilę. Piecuszek śpiewem wyznaczał granicę swego świata.

Niillas później był taki czuły, taki delikatny w piesz­czotach. Pełen troski, jak gdyby to on ją do tego do­prowadził, jak gdyby to była jego wina...

- Dlaczego? - spytał Niillas w końcu, delikatnie do­tykając jej czoła. Lina pragnęła, żeby tam właśnie ją pocałował, lecz chyba nie miał odwagi.

- Ponieważ tego chciałam - odparła. - Po prostu chciałam. Wiedziałam, że z tobą to będzie piękne. I tak też było. Jesteś na mnie zły?

Nie spytałaby, gdyby sądziła, że odpowie na to py­tanie twierdząco.

- Nie, nie jestem zły - pokręcił głową. - Czy czu­ję się zaszczycony? Oczywiście. Ja też uważam, że to było piękne. Nieoczekiwane. Dałaś mi szczęście, wiesz o tym?

Coś rosło w jej piersi. Nie musiał wcale tego mó­wić. Nie była przyzwyczajona do takich słów.

Dla niej to też była radość, to było szczęście. Niillas odetchnął głęboko.

- Chcę, żebyś o czymś wiedziała, Lino. Wcale nie oczekiwałem tego, kiedy zapraszałem cię do swojej jurty. Nie oczekiwałem żadnej zapłaty, ani takiej, ani na żaden inny sposób. I wiem, że to, co się teraz sta­ło, wcale nie było zapłatą.

Wyjątkowo nie uciekał od mówienia wprost.

- Musisz także wiedzieć, Lino, że nie spodziewam się, że to się powtórzy. Wcale tego od ciebie nie wy­magam. Domyślam się, dlaczego to się teraz zdarzy­ło, i wcale nie znaczy, że znów będziemy ze sobą spać.

Lina przyłożyła mu palec do ust. Gdy go odsunę­ła, pocałowała go lekko.

- To się stało - szepnęła. - Było piękne. Byłeś taki dobry, Niillasie. Może kiedyś jeszcze się stanie? Nie wiem. Może nigdy? O tym też nic nie wiem. Jestem teraz tylko szczęśliwa. Czy to nie wystarczy?

Niillas uśmiechnął się do niej.

- Te myśli są mi dziwnie znajome - stwierdził. - Skąd je wzięłaś?

- Może ukradłam. Lina przytuliła się mocno do niego, objęła go w pasie.

- Były teraz takie właściwe - westchnęła. - Nie ma słów, które byłyby bardziej odpowiednie, Niillasie. Zaśniemy teraz razem? Powinieneś odpocząć!

Niillas przelotnie musnął wargami jej skroń. Po­tem westchnął, objął za ramiona, usnął do rytmu jej serca.

Poranek wstał cichy. Strumień szemrał, wiatr szep­tał. Może o nich? Poza tym wszystkie odgłosy wyda­wały się dalekie. Ptaki śpiewały gdzieś w oddali.

Dzień to pora dużych ptaków. Małe gardziołka naj­lepiej słychać w nocnej ciszy.

Lina, obudziwszy się, poczuła radość, że Niillas wciąż ją obejmuje.

- Teraz znów nie spałeś? - zdziwiła się.

- Owszem - odparł. - Ale przebudziłem się w po­rze, kiedy zwykle się budzę.

- Cieszę się, że nie wstałeś - powiedziała. - Czułabym się samotna, gdybym obudziła się tu całkiem sama.

Lekko pocałowała go w policzek.

- Nie rób tego. - Jasne oczy spoglądały na nią z po­wagą.

- Ale ja chcę - odparła tak samo poważnie. Nicze­go nie obiecywała, nie prosiła też jego o żadną obiet­nicę. - Chcę teraz - powiedziała. - Dzień dobry, Niillasie. Dzisiaj wracamy do obozowiska. Zacznę dziś robić na drutach rękawice dla ciebie.

- Czyżbym niósł do domu wełnę?

Podniósł się, chłonął poranek. Czuł, że pierś wypeł­nia mu coś wielkiego, i nie miał odwagi patrzeć na Linę. Radowali się tą chwilą.

- Czy zawsze nazywasz miejsce, w którym stoi twój namiot, swoim domem? - spytała Lina. - Nie ma ta­kiego miejsca, które byłoby twoim domem naprawdę?

- Mój prawdziwy dom jest tam, gdzie ustawię swo­je lav'vo - odparł Niillas.

Pytanie dziewczyny przypomniało mu, jak bardzo jest obca. Jak po dwakroć jest to niemożliwe. Po wielekroć. Wczoraj nie zdążył się nawet zastanowić nad przepaścią, która ich rozdziela.

- Urodziłem się gdzieś na płaskowyżu, stopami dotykałem niezliczenie wielu miejsc. Niektóre z nich znam lepiej niż inne, niektóre lubię bardziej od innych, lecz one przez to nie stają się wcale bardziej moim do­mem. Jestem w domu tam, gdzie przebywa moje stado. Tam, gdzie stoi mój namiot, gdzie jest moja rodzina. Wydaje mi się, że ludzie miewają gorsze domy niż mój.

Lina poszła do strumienia. Obmyła w nim twarz i ręce. Odgadywała, że Niillas na nią patrzy. Zapragnę­ła nagle być piękna, mieć włosy ze szczerego złota i oczy jak niebo. Pragnęła obdarzyć go takim pięknem. Tymczasem była tylko Liną, najzwyklejszą Liną, ani brzydką, ani ładną. Po prostu Liną. Teraz nie była już nawet drugą kobietą Olega.

Tylko Liną.

Słońce grzało. Przyjemnie było wystawić do niego twarz. Mówić „dzień dobry” z zamkniętymi oczami. Olai na pewno już nie śpi. Również na pokładzie ro­syjskiego frachtowca dzień zaczynał się wcześnie. Właściwie tam dzień nigdy się nie kończył, ktoś za­wsze czuwał. Zawsze słychać było jakieś dźwięki, no i morze nigdy nie kładło się spać. Statek kołysał się dniem i nocą, zawsze pozostawał w ruchu.

Lina czuła się już spokojniejsza. Nie musiała przy­najmniej martwić się o to, czy jest mu dobrze. Oleg skoczyłby za nim w ogień. Musi po prostu przestać bać się o to, że ukradnie jej synka. Teraz starała się już tak nie myśleć, ale cierń wątpliwości pozostał. Wbił się głęboko pod skórę.

Otoczyły ją ramiona, przy policzku poczuła poli­czek. Ręce Niillasa ujęły jej dłonie. Czuła się przy nim bezpiecznie. Wręcz pewna siebie.

- Zmawiasz modlitwę? - spytał. - To pierwsze promienie słońca w roku są najmocniejsze. To wtedy po­winnaś zwrócić się do słonecznej tarczy i odmawiać swoje modlitwy...

- Żałuję, że twój namiot nie stoi tutaj - wyrwało się Linie. Roześmiała się, onieśmielona, zdając sobie spra­wę z tego, co powiedziała. - To nie była modlitwa...

- Tylko pobożne życzenie - uśmiechnął się Niillas. Ofiarowywała mu coś nawet wówczas, gdy sama nie zdawała sobie z tego sprawy.

- Myślę tylko o sobie - przyznała. - Ale teraz, tak, teraz doskonale poradziłabym sobie bez innych ludzi. Chciałabym mieć cię tylko dla siebie.

Czy nie okazała tym zbytniej śmiałości? Czy mog­ło to zostać źle odebrane? Lina nie chciała, żeby Niillas źle ją zrozumiał. Nie chciała go wiązać. Nie wpadłoby jej do głowy, żeby go więzić.

Niillas wypełnił jej cały ten dzień. Sprawił, że wytrzy­mała. Być może już jutro zatęskniłaby do siida, takich rzeczy nie wie się z całą pewnością. Ale teraz pragnęła zatrzymać go tylko dla siebie. Kobiety nie mówiły ta­kich rzeczy, kobiety zawsze bywały źle zrozumiane.

Pocałował ją w policzek. Przyłożył dłoń do jej dło­ni, splótł palce.

- Jesteś taka młoda - powiedział. W glosie po­brzmiewał mu smutek. - Właściwie to z Guttormem wydawało się słuszniejsze. Byłem już dorosły, kiedy ty dopiero się urodziłaś. Spałem już z wieloma kobie­tami, kiedy tobie zmieniano pieluchy. Potrafisz to so­bie wyobrazić?

- To nie jest ważne - odparła Lina. I rzeczywiście, nie było. Te lata w ogóle jej nie obchodziły. Wiedzia­ła, że kiedyś minęły, przecież on był od niej o wiele mądrzejszy. Jego oczy widziały o wiele więcej. Prze­żył znacznie więcej niż ona.

Ale to tylko go wzbogaciło, wcale na tym nie stra­cił. Dzięki temu ona go zauważyła i nie odwróciła się do niego plecami.

Niillas delikatnie zwrócił Linę twarzą do siebie, potem lekko ją odsunął. Stał teraz tak, że słońce bez­litośnie oświetlało mu twarz.

- Spójrz na mnie - poprosił. - I powiedz mi, co widzisz.

Lina gwałtownie poruszyła głową, jej delikatne ja­sne włosy ułożyły się tak jak powinny. Warkocze roz­plotły się w ciągu nocy, wstążki pewnie leżały jeszcze tam, gdzie spali. Wyglądała inaczej z rozpuszczonymi włosami, rysy jej wtedy miękły. Nabierała jakby innej formy kobiecości.

- Masz dobre oczy - powiedziała. - Mają teraz zaczer­wienione białka, ponieważ w nocy prawie nie spałeś. Masz zabawny nos, brwi jaśniejsze niż włosy. Szczerze mówiąc, sądzę, że przydałaby ci się kąpiel. Twoja czupry­na dawno już nie widziała wody, ale włosy nawet nie za­częły ci się przerzedzać. Czy wszyscy mężczyźni w two­im rodzie tak świetnie się trzymają? Masz miły uśmiech, nawet kiedy starasz się zachować powagę, to widać, że najbardziej jesteś przyzwyczajony do uśmiechu. Mówią o tym zmarszczki wokół ust i te wokół oczu także. Wy­daje mi się, że dużo się w życiu śmiałeś, Niillasie. Miałeś w nim sporo zabawy. Naprawdę jesteś słodki.

Niillas westchnął. Patrzył na nią, kręcąc głową, a w końcu nie wytrzymał i powagę na jego twarzy zmazał śmiech. Przybrała taki wyraz, jakiego Lina właśnie się spodziewała.

- Prosiłem cię, żebyś na mnie popatrzyła - westchnął. - Po to, żebyś zobaczyła. Żebyś zobaczyła, że masz przed sobą starucha. Że być może już za dzie­sięć lat nie będę żył, że bliższy mi jest ten drugi ko­niec życia. A tymczasem o czym ty mówisz? O do­brych oczach i zmarszczkach od uśmiechu? Mówisz o starym dziadu, że jest słodki!

- Bo jesteś słodki - zamruczała, zadowolona z sie­bie. Bardzo zadowolona z siebie. Nie powiedziała nic, czego nie myślała naprawdę. Nic takiego, czego by żałowała. - Ten stary dziad jest doprawdy wprost nie do pojęcia słodki!

- Wprost nie do pojęcia, to właściwe określenie - spojrzał na nią. - Ty właściwie jesteś jeszcze prawie dzieckiem, wiesz o tym, Lino?

- Doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że tak nie jest - odparła. Innym nie potrafiła się przeciwsta­wiać, ale teraz jej słowa płynęły gładko, ponieważ mówiła do Niillasa. On ją traktował jak człowieka. - Stoi przed tobą kobieta - wyjaśniła, mając nadzie­ję, że nie za bardzo się zachwala. Ze on zrozumiał to zaproszenie.

Czuła się taka rozdarta, gdy chodziło o Niillasa.

Objął ją tak nieoczekiwanie, tak szczerze. Trzymał ją, jak gdyby się bał, że mu odfrunie. Jego usta szu­kały, aż odnalazły jej wargi. Pocałunek był mocny, zdecydowany. Trwał teraz, w tym momencie.

- Ty mnie nie znasz - powiedział. - Znasz tylko pewne fragmenty mnie, Lino. Znasz to, co dobre, życzliwe i łagodne. Dzisiejszej nocy otworzyłaś no­we drzwi, ledwie je uchyliłaś, ale ja mam też swoje inne strony. Są pewne rzeczy, o których nie wiem, czy chciałabyś je ze mną dzielić. Są we mnie takie strony, których nie chciałbym ci pokazywać. Wiele jest we mnie tego, co pragnąłbym ukryć.

- Sam mówiłeś, że nieważne jest to, co było, ani to, co przyjdzie jutro. - Lina przytuliła się do jego po­liczka. Czuła, że jej skóra jest gładka tam, gdzie jego pokryta zmarszczkami. To w niczym nie szkodziło. Było miłe. Było dobre.

- Być może zobaczę chociaż przebłysk tych innych stron - szepnęła. - I być może mnie również się one nie spodobają. Ale nie mów mi z góry, co mam myśleć. Wszy­scy inni mówili mi, co mam robić i co mam myśleć. Przy­najmniej ty bądź inny, Niillasie, nie bądź taki jak oni. To takie dziwne uczucie móc myśleć coś samemu.

Niillas zrozumiał, że tej walki nie może wygrać. Mógł od niej uciec i żałować przez resztę życia albo sta­wić jej czoło i być może do końca życia wspominać.

- Lino - powiedział cicho. - Akurat w tej chwili chcę się z tobą kochać. Tutaj. Bez pośpiechu. Bez ubrania. Jak stary człowiek może kochać się z takim młodym kwiatuszkiem jak ty.

Lina roześmiała się, tak samo jak na ogół śmiał się Niillas. Nie z kogoś, lecz razem z kimś. Zarzuciła mu ręce na szyję, pozwoliła się do niego przyciągnąć. Twarz rozjaśniała jej radość.

- A więc zrób to - poprosiła. - Zrób to, Niillasie.

Lina usnęła. Szczęśliwa, rozgrzana, osłabiona. Ocię­żała i nasycona miłością.

Niillas okrył ją ubraniem, słońce przed południem ostro świeciło, a owady w ciągu dnia były równie za­interesowane zdobyczą.

Sam się ubrał. Siedział, odcinając kawałki suszonego mięsa; nie czuł smaku soli. Popił wodą ze strumyka, a po­tem zwilżył grzywkę, ponieważ ona o tym wspomniała. Natarł głowę piaskiem, spłukał. Nie czuł chłodu wody.

Ciało miał lekko odrętwiałe. Właściwie żałował, że to zaproponował. To, co zdarzyło się nocą, to jedno. Mogli to sobie tłumaczyć na wiele sposobów, pogo­dą, śpiewem ptaków, samotnością Liny, i jego...

To natomiast, co stało się teraz, nie miało innego wytłumaczenia, jak tylko on i ona.

Tak się opierał, mówił, że niczego więcej się nie spodziewa, ale krew okazała się za gorąca. Nie miał zbyt wielu powodów do dumy.

Inni mogliby powiedzieć, że nie jest wcale lepszy od Guttorma. Różnili się sposobem postępowania, ale poza tym...

Nie, nie wolno mu się porównywać z tym napalonym młodzieniaszkiem. On przecież wykorzystał Linę! Mało brakowało, a pohańbiłby ją najbardziej jak tylko można.

To było...

To było coś innego.

Niillas wycisnął wodę z włosów, zaczesał je do ty­łu, poczuł chłodne strumyczki spływające po plecach i po piersi. Po skórze, której wcześniej dotykała ona.

Nie miał już na sobie płatka skóry, której ona by nie dotknęła. Widziała go. Dotykała. Całowała. Wi­działa jego wiek. Widziała.

Przyjrzał się własnym dłoniom. One również po niej podróżowały. Te dłonie, te palce dotykały jej, podniecały ją i pieściły. Znały ją.

Będzie ją pamiętać tymi dłońmi. Daleko, w środ­ku zimy, te dłonie będą mu przypominać jej skórę, jej ciało i ciepło.

Czy ręce Liny też go zapamiętają?

Niillas nie miał siły jeść. Grzechem byłoby nazwanie go chłopakiem, a przecież rozpoznał w sobie ten niepo­kój. To uczucie pojawiało się, kiedy się czerwienił dla­tego, że jakaś dziewczyna na niego patrzyła. A przecież ostatni raz zdarzyło się to tyle lat temu, że nie zostało mu ich już tyle samo do chwili, gdy pochowają go pod kamieniami w rozpadlinie gdzieś na płaskowyżu.

Ona nie była najpiękniejsza, jaką spotkał. Nie by­ła też najmądrzejsza. Zapewne również nie najzręcz­niejsza pod względem, w jaki mierzyło się zręczność kobiet. Powinien zainteresować się jakąś starszą ko­bietą, pamiętającą te rzeczy, które lubił wspominać, o których lubił rozmawiać. Znającą ludzi, w których narodzinach, życiu i śmierci uczestniczył.

Jedną z jego ludu. Bliższą mu wiekiem. Taką, któ­ra miałaby więcej doświadczenia niż Lina.

Dla takiej kobiety powinien otworzyć swój namiot.

Ale Lina miała w sobie jakiś czar. Nie chodziło tu o jej bezradność ani wątpliwości czy niepewność. Pragnął, żeby wszystko to mogła zostawić za sobą.

Miała w sobie jednak jakąś słodycz. Coś, co nie da się wytłumaczyć rozumem. Coś, co nie da się uchwy­cić i obejrzeć z każdej strony. Lina miała to w sobie i właśnie to go ujęło.

Do jego jurty przychodziły kobiety, wykazujące się na posłaniu o wiele większymi umiejętnościami niż Lina. Nie pamiętał jednak żadnej, która nakłoni­łaby go do takiego zastanowienia jak teraz. Z tamty­mi tak łatwo było się później ubrać i pożegnać.

Teraz natomiast pojawił się w nim niepokój, przera­żający Niillasa bardziej, niż chciał się do tego przyznać.

Było oczekiwanie. Jego krew wcale nie ochłodła. Nie miał dość. Nie nasycił się, nie był gotów na spo­glądanie w innym kierunku.

Jego oczy szukały Liny. Serce tak niebezpiecznie mu zmiękło. Tkwiła w nim czułość i pożądanie, nieprze­widywalna mieszanka. Z tym nie wolno igrać. W do­datku Lina nie była kobietą, którą można się bawić.

Sam przecież obiecał Guttormowi tęgie lanie, jeśli chłopak tego nie zrozumie.

Smak w ustach zaostrzył się. Niillas nie był z sie­bie dumny. Szukał jej wzrokiem.

- Masz to lato - powiedział do siebie. - Nie więcej niż to lato, Niillasie. Jedno jedyne lato z długiego sze­regu, które ona ma przed sobą. Jedno z ostatnich lat, którego zapamiętanie uznasz za warte zachodu. Nie wolno ci posuwać się za daleko.

Westchnął. Widział, jak słońce igra w jasnoblond włosach. Skórę miała tak jasną jak śnieg. Jak mleko. Ona była inna. Lina.

Pozwoli jej spać jeszcze trochę, a potem muszą iść dalej. Do siida. Do domu. Być może czar będzie miał tam inny blask.

Niillas zarazem pragnął tego i nie pragnął.

13

Życie w obozowisku nie było już całkiem takie sa­mo. Nawet jurta Niillasa stała się później inna. Ból wywołany odejściem Olaia z jej najbliższego otocze­nia przytłumiła obecność Niillasa i świadomość tego, że jest tu dla niej.

To było coś więcej aniżeli tylko cielesne połącze­nie. Nawet ono jednak nigdy nie było takie samo, ni­gdy jednorodne, nigdy pozbawione ciepła. Oni żyli razem. Niillas z uśmiechem mówił, że Lina wypełnia jego jurtę. Lina uważała, że kryje się w tym łagodna przesada, ale lubiła tego słuchać.

Nabrali wspólnych zwyczajów. Lina odkryła, że z Olegiem nie zdążyło się tak stać. Oleg zawsze miał tyle innych spraw, morze, łódź, ryby, handel. Lina przyrządzała mu jedzenie, przez jakiś czas opiekowa­ła się jego dzieckiem, ale robiła to wszystko dla nie­go, nie razem z nim. To nie mogło mieć wielkiego znaczenia. Nie spytali jej nawet, czy chce zobaczyć się z Olgą, Lina miała nadzieję, że to z uwagi na dziewczynkę. Bolałoby bardzo, gdyby było wynikiem zapomnienia. Albo bezmyślności.

Ona i Niillas nabrali wspólnych zwyczajów. Mieli tak mało czasu. Musieli uchwycić się go obiema ręka­mi i mocno trzymać. Nocą leżeli pod skórami i rozma­wiali. Kochali się, zanim żar wygasł. Rozmawiali, dopóki ostatnia cienka smużka dymu nie znalazła drogi przez dymnik. Kiedy otwór wypełniało jedynie niebo, wiedzieli, że pora spać. Spali objęci. Ich noce wypełnia­ły futrzane okrycia, które ze sobą dzielili, i naga skóra.

Kobiety w obozowisku zajmowały się szyciem. Zwinięte skóry, które przyniosły ze sobą, zmieniały się w odzienie dla rodziny. W ciepłe letnie dni przy­gotowywały zimę, patrzyły w przyszłość, może bały się chłodu, lecz rzadko o tym wspominały. I chociaż mało o tym mówiły, Lina czuła się osamotniona, wi­dząc, jak pochylają karki nad zimowymi kurtami.

One znały przyszłość. Wiedziały, gdzie się znajdą. Wiedziały, że dni również tam mają swój rytm. Szły ku czemuś znajomemu. Razem. Lina miała natomiast tylko lato.

Jesień oznaczała nową samotność.

- Jutro chcę cię zabrać ze sobą - powiedział Niillas, przeciągając się.

Linę bardzo to zaskoczyło. W ostatnich tygo­dniach mężczyźni pilnujący stada znakowali cielęta. Nie było czasu na bezczynne siedzenie przy ogniu.

Mały krążek nocnego nieba, widniejący między tycz­kami, w oczach Liny nabrał życzliwego odcienia błękitu.

Znalazła to miejsce na piersi Niillasa, gdzie tak dobrze było przyłożyć policzek. Ta chwila niosła ze sobą szczę­ście. Zachowała ją w sobie, zaoszczędziła. I zasnęła.

Lina zabrała ze sobą robótkę. I jak się okazało, nie na próżno. Poranek wyglądał niezupełnie tak, jak so­bie to wyobrażała. Nie był wcale tak spokojny, tak pełen Niillasa, jak miała na to nadzieję.

Niillas nie pasł sam. Lina zauważyła także Guttorma, ale chłopak albo miał w sobie tyle poczucia przyzwoito­ści, albo też żywił taki respekt wobec Niillasa, że trzy­mał się z daleka. Lina bardzo się z tego cieszyła. Nato­miast dwóch starszych mężczyzn nie wstydziło się podejść do ich ogniska, Lina miała pewne przeczucie, że przyszli ze względu na nią. Tyle wcześniej rzucali uwag, słali zaciekawione spojrzenia. Nie łamali jednak żadnych zasad. Nie niszczyli niczyich płotów. Ich zaloty były nie­zwykłe, lecz nie odpychające. Nawet przyjemne.

Rozmowa kręciła się wokół czasów, których Lina nie pamiętała. Rozmawiali o wydarzeniach i ludziach, z którymi dzielili swoje dni. Lina słuchała jednym uchem, dopóki nie dotarło do niej, że ci staruszkowie dorastali razem z Niillasem. Jednocześnie z nim byli dziećmi, ale w jej oczach nie byli do niego podobni.

Rozmawiali o życiu i śmierci. O ludziach, którzy zamarzli podczas zimowych wypasów, o burzach, które nadciągnęły tak nagle, że nawet dla tych, któ­rzy mieli płaskowyż we krwi, nie istniała możliwość szukania schronienia. Mówili też o tych, którzy pa­dli ofiarą dzikich drapieżników. O watahach wilków, które zabijały samotnego człowieka na nartach i po­rywały najsłabsze renifery w stadzie.

- No, ale Pehr umarł zupełnie inaczej niż inni - za­śmiał się jeden z mężczyzn. Przenosił wzrok od jednego do drugiego ze swych towarzyszy. Sprawdzał, czy i oni to pamiętają. Śmiał się przy tym pod nosem. - Pamięta­cie, ile trudu sobie zadał, żeby wysłać wychowankę do Ivguvuotna, kiedy jego syn zaczął mieć na nią oko?

Tak, tak, pamiętali. Niillas także w zamyśleniu ki­wał głową. Zmarszczył czoło, zadumał się, widać pró­bował pochwycić coś w pamięci.

- Jakiś czas później - ciągnął ten, który zaczął hi­storię, odplątał to wspomnienie - do obozowiska Pehra przyszedł jakiś Fin, przyprowadził ze sobą tro­je dzieci, szukał schronienia na zimę. Przyniósł mu pozdrowienia od wychowanicy. Dzieciaki były jej. Wójt w Alcie wziął ją sobie na nałożnicę. Pehr popa­trzył na dzieci i uciekł na płaskowyż. Tam go znaleź­li martwego. Tak, tak, Pehr umarł w gniewie. To je­go syn Mikkal machnął dzieciaka tej dziewczynie, którą Pehr sam wysłał na zachód. Nic mu z tego nie przyszło. Dzieciak i tak trafił do siida Pehra. Nikt nie mógł nie zauważyć, że to córka Mikkala. No i Raiji...

I Lina, i Niillas wyraźnie drgnęli. Lina zaczęła przysłuchiwać się uważniej. Wiele słów ją omijało, lecz cokolwiek zrozumiała. Sens wbijał się w mózg.

- Piękna była ta mała Finka. Można zrozumieć chłopaka. Pamiętam ją. Była ledwie dziewczynką, a ja już dorosłem, ale pamiętam, że olśniewała pięknością. Takiej twarzy się nie zapomina, tych wielkich ciem­nych oczu i czarnych włosów.

Linie ciarki przebiegły po plecach. To niemożliwe, żeby świat był taki mały!

- On się ożenił z Siggą, pamiętacie ją? Z tą, która osza­lała. Zabił ją niedźwiedź. Mieli tego jednego syna, jedne­go, zdaje się, stracili, nie pamiętam tego zbyt dokładnie.

- To prawda - zawtórował mu ten drugi. - Ona właśnie wtedy oszalała. Mikkal syn Pehra uciekł z Ra­iją. On, syn i ona. Wrócili z jego synem. Ravna, żo­na Pehra, wychowała chłopca. Mikkal umarł dla tej dziewczyny, tak gadali. Mówili coś o ludziach wójta, którzy chcieli ją uwięzić oskarżoną o czary. Może i wyglądała jak czarownica, ale chyba nią nie była.

W każdym razie zastrzelono go zamiast niej. To do­piero śmierć! Ale on żył tylko dla niej, nic więc w tym takiego dziwnego, że i dla niej umarł. Ona podobno uciekła, Bóg jeden wie, dokąd. Syn Mikkala też znik­nął, Ailo, tak go wołali. Jakby zawisło nad nimi jakieś przekleństwo. W trzech pokoleniach mężczyźni zni­kali. Może to przez nią? Ciekawe, co się z nią stało?

- Została żoną właściciela statków w Archangielsku - powiedziała Lina.

Popatrzyli na nią zdziwieni.

Niillas wyjaśnił ze wściekłą szybkością.

- Wydaje mi się, że Lina ma rację - powiedział. - Nie pomyślałem o Mikkalu synu Pehra, kiedy mi o niej wspomniała. Raija to przecież dość niezwykłe imię, a wiedziałem, że skądś je znam, ale nie powią­załem jej z Mikkalem. To może być ona. Musi. O ilu kobietach o imieniu Raija słyszeliśmy?

- Tamta miała czarne włosy i ciemne oczy - powie­działa Lina. - Bardzo piękna. Ma ze trzydzieści pięć lat, tak przypuszczam. Ona sama nie była tego pewna.

Lina z trudem przekazała im historię, którą usłysza­ła w Archangielsku, to, co Jewgienij i Oleg opowiadali o Raiji. Nie całkiem zgadzała się z tym, co zapamiętali bądź usłyszeli mężczyźni siedzący teraz koło niej przy ognisku, lecz mimo wszystko wiązało się to ze sobą. Li­na opowiedziała im także baśnie o carycy, o piosenkach.

- Ona miała w sobie jakiś czar - dodała niechętnie. - Nie wiem, czy była czarownicą, może nie. Ale nie była też całkiem zwyczajna.

- To na pewno ta sama osoba - uznali mężczyźni. Śmiali się bardzo, słysząc, że w wielkiej dalekiej Ro­sji ludzie snują baśnie o kobiecie Mikkala.

- Ta Raija miała w oczach i życie, i śmierć.

- Pamiętam ją - wtrącił się Niillas. - Nie spotkałem chyba piękniejszej od niej kobiety. Widziałem ją raz na jarmarku. Była jedyną kobietą, która miała tam swój kram. Mikkal przybył tam razem ze swoimi szwagra­mi, z jakąś kobietą, ale nie z Siggą, ona chyba już wte­dy nie żyła, a może było to po tym, jak oszalała. On po prostu płynął przez izbę zatłoczoną ludźmi. Widzie­li tylko siebie. Pamiętam, że wyszedłem, bo niemal aż bolało od patrzenia na nich. Nigdy jeszcze nie widzia­łem mężczyzny tak zauroczonego kobietą. Ale ona coś w sobie miała. Coś więcej niż samą tylko urodę...

Lina ucichła. Przypomniała jej się Raija, taka, jakiej nie widział żaden z tych mężczyzn. Lina miała okazję zobaczyć dorosłą Raiję, tę, która nazywała się Raisa Bykowa i mówiła, że nie pamięta swego dawnego życia.

Czy to było kłamstwo? Czy Raija również uciekła? Czy była osobą, która ucieka od tego, co trudne? Linie raz po raz dźwięczał w uszach głos Niillasa, mówiące­go, że Raija była najpiękniejszą kobietą, jaką spotkał.

To bardzo piekło. Lina doskonale wiedziała, że nie jest piękna, lecz uczucie, że musi porównywać się z Raiją, wywołało w niej ciężki, tępy ból.

Nie miała na to siły.

Rozczarowanie paliło.

Mężczyźni dalej gawędzili, już nie o niej, nie o Ra­iji, która miała ciemne oczy i jedwabiste włosy, czar­ne i błyszczące jak pióra kruka.

To tylko Lina o niej myślała.

Nagle usłyszeli krzyk, dobiegający bardziej od strony skały, gdzie renifery w cieniu chroniły się przed słońcem i gorącem i gdzie owady tak bardzo im nie dokuczały.

Mężczyźni natychmiast skoczyli na równe nogi.

Lina wychwyciła niepokój, jakieś falowanie ziemi. Inny rytm przyrody.

- To te przeklęte grzyby! - zawołał Niillas.

Mężczyźni rzucili wszystko i pognali ku stadu, któ­re oderwało się od skały. Tam już Guttorm z kilkoma młodymi chłopakami usiłował odciąć drogę tupoczącej masie zwierząt, nadciągających w ich stronę.

Lina nie mogła oderwać od nich oczu. Nie mogła pojąć, jak taka garstka ludzi zdoła powstrzymać tyle zwierząt. Było ich przecież więcej niż kwiatów mle­cza na zielonej letniej łące, nie dałoby się ich policzyć. Ona w każdym razie nie potrafiła.

Rzeka reniferów napłynęła, nim Niillas i pozosta­li mężczyźni dobiegli do stada.

Zatrzymywanie reniferów na nic się nie zdawało. Zwierzęta gnały naprzód jak opętane. Lina widziała, że Guttorm podjął próbę schwytania jednego z pierwszych zwierząt, wypuścił lasso w powietrze, lecz musiał rzucić się na bok, żeby nie stratowały go nadbiegające renifery.

Zniknął wśród szarobrunatnej gromady, wygląda­jącej jak morze. Nie dało się w nim rozróżnić poszcze­gólnych zwierząt, tylko fale, zlewające się ze sobą tak samo jak niebieskozielona morska woda, którą Lina znała równie dobrze jak własne ciało.

Niillas już tam był. Usiłował zagrodzić reniferom drogę swoim kijem pasterskim, walczył z brunatny­mi odmętami, sam był brunatny wśród tych brązów. Jego żylaste ciało usiłowało stawić opór potężnym fa­lom. Niektóre z nich udało mu się zawrócić, zmusić do odwrotu. Walczył z nimi i tańczył, był razem z ni­mi, przeciwko nim i pośród nich.

Lina nie widziała innych. Widziała tylko jego, Niillasa, nie jej Niillasa, nie była przecież Niillas - Liną. Nikt jej tak nie nazywał, nawet ona sama, nawet w myślach, w najgłębszej tajemnicy.

Zwierzęta wyglądały, jakby sterowała nimi jakaś nie­znana siła, wywołująca w nich obłęd. Nawet te, które zmuszono do odwrotu, znów rzucały się w fale, nacie­rały od tyłu. Były jak zaślepione. Z taką samą łatwością wspinały się na zbocza i parły naprzód prostą drogą.

Musiały pędzić dalej, musiały się stąd wydostać. Jak gdyby każdego z nich dosiadł sam diabeł.

Mężczyźni dość długo również się trzymali. Utwo­rzyli łańcuch, który przez jakiś czas wytrzymał. Ale gromada zwierząt była wielka, znajdowały się w niej stada należące do wielu rodzin. Sześciu mężczyzn nie było w stanie powstrzymać pędzącej naprzód oszala­łej gromady zwierząt, która chciała się stąd wydostać, która musiała się stąd wydostać.

Lina słyszała okrzyki, docierały do niej urywki słów. Nie wiedziała, jak długo walczyli, aż w końcu zrezygnowali, pozwolili zwierzętom uciec.

Patrzyła, jak mężczyźni wdzierają się w to morze żywych zwierząt. Usiłowała nie spuszczać z oczu Niillasa, lecz to nie było proste. Wokół niego wszyst­ko przez cały czas się zmieniało. Niillas nawet przez moment nie pozostawał w tym samym miejscu. Wy­starczyło, że mrugnęła, a już traciła pewność, że go odnajdzie, chociaż oczy nie przestawały szukać.

Może jednak zobaczyła to w przelocie, bo ona również kierowała się ku cieniom skał, w stronę zdep­tanej ziemi. Ostatnie zwierzęta biegły niczym żywy wachlarz za tamtymi, które były żywymi ścieżkami, prowadzącymi na kraniec tego, co może zobaczyć ludzkie oko.

Linę stopy same niosły. Spieszyły się. Serce miała niespokojne. Coś utkwiło jej w gardle. Kiedy chciała za­wołać Niillasa, nie wydobył się z niego żaden dźwięk, nawet szept.

Lina biegła.

Niillas leżał na ziemi, z czoła leciała mu krew, ca­łą twarz miał zakrwawioną.

Nie mogła tego zrozumieć. Osunęła się przy nim na kolana i palcami powiodła po ranie. Nie mogła te­go pojąć, chociaż koniuszki palców zabarwiły jej się czerwienią.

Niillas się krzywił, próbował otworzyć oczy, ale zaraz je zamknął, bo zalała mu je spływająca krew.

Jeden ze starszych mężczyzn złapał na lasso kozła i teraz się z nim siłował. Młodzi chłopcy pomogli, błysnęło ostrze noża Guttorma. Nie zawahał się przed wbiciem go w pierś zwierzęcia. Kozioł zadrżał i zaniósł się rykiem bezsilności. Jedno jedyne ukłucie. Guttorm powoli wyciągnął ostrze. Podtrzymał łeb zwierzęcia, pozwalając, by ciało upadło na ziemię.

- Z tego kozła nigdy nie było nic dobrego - stwier­dził któryś. - Niillas chciał go zostawić do rozpłodu.

- Tak, tak, to potrafił - przyznał któryś cierpko. - Skoczył ci wprost do oczu, Niillasie.

- Zabierzecie truchło do siida - rzucił młodzikom stanowczo jeden ze starszych przez ramię. - Wszy­scy, którzy tylko mogą przyjść, niech idą za stadem. Może renifery się zatrzymają, zanim zejdą na pastwi­ska należące do wioski. Trzeba je stamtąd zabrać, bo w przyszłych latach nie będą nas tu chcieli oglądać.

Lina nie wiedziała, co się dzieje za nią, wokół niej. Trzymała Niillasa za ramiona i zaczynała rozumieć.

- Czy nikt mu nie może pomóc? - spytała. Tym ra­zem głos jej już usłuchał. - Czy nikt mu nie może po­móc? Przecież on krwawi! Wykrwawi się na śmierć.

- Po prostu krwawi - poprawił ją ten, który z ta­ką władczością wysłał Guttorma i pozostałych chło­paków do wioski.

Zdecydowanie odsunął Linę na bok, a Niillasa pod­ciągnął do góry. Teraz gdy Niillas półsiedział, krew znów polała się żywszym strumieniem.

Palce mężczyzny obmacywały szyję Niillasa.

- Przecież on ma ranę na głowie - powiedziała Lina z rozpaczą. Ściskała przez cały czas rękę Niillasa. Nie mogła nic dla niego zrobić. Wypełniała ją rozpacz i strach.

Nie mogła go utracić...

- Ja wiem, co robię - stwierdził mężczyzna spokoj­nie. W kącikach oczu czaiło mu się coś na kształt uśmiechu. - Norweskie kobiety noszą kilka warstw spódnic - uśmiechnął się do niej. Jedną rękę przysu­nął z boku do szyi Niillasa. - Ty też?

Upłynęła chwila, nim Lina zrozumiała, o co mu chodzi. Tak wolno myślała. Była bardziej zaskoczo­na, kiedy w końcu zrozumiała, niż tym, że wcześniej do tego nie doszło.

Niczym się nie przejmując, zadarła spódnicę. Męż­czyźni mieli inne zajęcia niż oglądanie jej łydek. Nie zdołała rozedrzeć szwu przy fałdzie, musiała sięgnąć po nóż Niillasa, żeby go przeciąć. W końcu udało jej się udrzeć pas z halki.

Przełykała ślinę na widok krwi. Nie lubiła tego wi­doku, ogarniały ją mdłości.

- Możesz mu opatrzyć ranę - powiedział ten, któ­ry podtrzymywał Niillasa.

Lina usłuchała. Ręce jej się trzęsły, ale z każdą chwilą nabierały pewności. Nie mogła zrobić błędu.

Niillas wyglądał tak nędznie, kiedy leżał na ziemi z zamkniętymi oczyma i głową owiniętą białym płótnem.

Lina otarła mu twarz czystymi pasami oderwanymi z halki, która sięgała jej teraz ledwie do kolan. Bała się.

Była sama. Niillas ukrył się za zamkniętymi powie­kami, a ona nie mogła do niego dotrzeć.

- On nie umrze? - spytała. Nie wiedziała, ile razy zadała im to pytanie. Nie wiedziała, ile razy musiała usłyszeć tę samą odpowiedź, nim w końcu ośmieliła się w nią uwierzyć.

- Nie umrze, nie. - W głosach starszych mężczyzn brzmiała pewność. - Jeszcze przed wieczorem wróci do siida.

- Nie możemy zanieść go do domu? Obaj pokręcili głowami.

- Po takim uderzeniu w głowę nie należy go poru­szać. Obaj zostawimy ci skóry, które ze sobą przy­nieśliśmy. Trzymaj staruszka w cieple. Nanosimy ci drewna, nie trzeba, żebyś się od niego za bardzo od­dalała. On dojdzie do siebie, choć to trochę potrwa. Ale Niillas, ta stara skóra, mocno trzyma się życia. Dobrze jest wygarbowany. Trzeba czegoś więcej, ani­żeli szalonego kozła, żeby go pokonać!

Lina została sama z Niillasem. Chyba jeszcze ni­gdy nie czuła się bardziej osamotniona. Panika szar­pała ją od środka, drażniła się z nią, zanosiła lodowa­tym śmiechem.

Tamci nie mogli zostać razem z nią. Miała przecież jedzenie, wodę, drewno i ogień. Miała skóry, który­mi mogła okryć Niillasa. Jego nóż. Nie mogli z nią zostać. Musieli dołączyć do innych, ścigać stado.

Lina dobrze wiedziała, co mówią ludzie we wsi, kie­dy jeden albo dwa reny zdepczą ich pastwiska. Potra­fiła sobie wyobrazić, co się stanie, jeśli takie morze reniferów, składające się ze stad tylu rodzin, obali plo­ty i stratuje zimową karmę dla gospodarskich zwierząt.

Nie mogli siedzieć razem z nią. Musiała zostać sa­ma z Niillasem i ze swoją paniką.

Niillas wydawał się taki delikatny, taki kruchy. W tym momencie stał się bezbronny, nie był już sil­nym, mądrym Niillasem, radzącym sobie ze wszyst­kim, wiedzącym wszystko, niosącym ze sobą spokój, poczucie bezpieczeństwa i rozsądek.

Gdyby i ona odeszła, pozostałby zdany na łaskę lo­su, opuszczony.

Potrzebował teraz Liny.

To była zupełnie nowa myśl. Do tej pory to ona go potrzebowała. Brała od niego. Nigdy nie sądziła, że Niillas może jej potrzebować równie mocno.

Mogło to trwać zaledwie przez tę chwilę, lecz by­ło i tak dostatecznie mocne. O dziwo.

Lina nie odstępowała go na krok.

Niillas krzywił się, powracając ze swej wędrówki w nieświadomość, z tego miejsca, kryjącego się pod zamkniętymi powiekami.

- Lina?

Niemalże nie śmiała odetchnąć, odkąd ujrzała pierwsze drgania na jego twarzy. Nie odrywała od niego oczu, a pierwszym słowem, jakie pojawiło się w jego ustach, było jej imię. Nawet na to nie liczyła.

Patrzył na nią przez wąziutkie szparki oczu, takie ja­sne, takie niebieskie. Może odrobinę szarawe. Lina nie miała już pewności, w oczach Niillasa kryło się tyle barw.

Bruzdy na twarzy znacznie się teraz pogłębiły.

- Wszystkie pobiegły? - dopytywał się.

- Wszystkie - odparła. W ustach miała taką su­chość, że język lepił się do podniebienia.

- Przeklęte grzyby! - mruknął. Znów zamknął oczy, ale twarz zwrócił ku niej.

- Johan zatrzymał krew? - zapytał.

- Tak - odparła, chociaż nie pamiętała, czy na pew­no zrobił to właśnie Johan. Lecz skoro Niillas tak za­kładał, na pewno tak właśnie było. Wtedy mało co do niej docierało. - Tak strasznie się bałam - powiedzia­ła cicho. Koniuszkami palców dotknęła jego policz­ków i warg. Wysunął je do pocałunku.

- O mnie? - Zerknął na nią, uśmiechając się lekko. Bardziej wyglądało to na skrzywienie niż uśmiech.

- O ciebie - potwierdziła.

- Ta dziura w głowie się zagoi - rzekł z wysiłkiem. - Masz dla mnie trochę wody, Lino?

Dobry Boże, jaka ona bezmyślna! Opowiada mu, jak strasznie się czuła, nie zastanawiając się wcale nad tym, czego on może potrzebować! Przecież żeby dojść do sie­bie, trzeba czegoś więcej, aniżeli zerkanie na piękną Linę.

Wsunęła mu rękę pod kark. Pamiętała o tym, co powiedzieli jej mężczyźni. Ledwie tylko uniosła nad ziemię jego głowę, przystawiając mu kubek do warg.

Niillas pił małymi łykami. Rozlewał wodę.

- Wszystko będzie dobrze - obiecał, wypiwszy dwa kubki. Widać było, jak bardzo jest blady pod opalenizną.

- Zjesz coś?

- Nie mam siły. Leżał nieruchomo, ale był przytomny. Poznawała to po drganiu mięśni na szyi i twarzy.

- Połóż się przy mnie, Lino - poprosił. - Nic złe­go ci nie zrobię.

Uśmiechnął się półgębkiem, w oczach, które na chwilę dla niej otworzył, błysnęły iskierki wesołości.

- Taka jesteś ciepła i miękka. Bądź przy mnie. Lina przytuliła się do niego, objęła go, a rękę wsu­nęła mu pod głowę jak poduszkę.

- Tak jest dobrze?

- Dobrze - odparł z uśmiechem.

Lina w piersiach miała całe niebo, wieczność. Na­dzieję, która rozciągała się dalej, niż mogła sięgnąć wzrokiem ze swojej skały w rodzinnej wiosce. Na­dzieję, która rozciągała się przez cieśninę aż do stałe­go lądu, daleko tam, gdzie nigdy nie była, przez kra­jobraz, którego nigdy nie widziała.

- Grzyby dla reniferów są jak brązowy cukier dla ludzi. Zwierzęta szaleją, gdy tylko je zwąchają. Zapę­dzenie ich z powrotem to iście piekielna robota.

Lina wcześniej zastanawiała się, dlaczego stado uciekło. Nie było przecież najmniejszego nawet migotania słońca, które, jak wiedziała, potrafi wywołać wśród zwierząt pa­nikę. W cieniu, tam gdzie nie było dokuczliwego gorąca i dręczących owadów, renifery zachowywały spokój.

Nie wiedziała, że również renifery mają swój ulu­biony przysmak. Że pożywienie może wywołać taki niepokój wśród całego stada.

- Ten kozioł miał w sobie szaleństwo, już odkąd był cielęciem - mruknął Niillas. - Ale był taki silny, oszczędzałem go do rozpłodu.

- Bałam się, że umrzesz - powiedziała Lina.

- Długo już żyję - odparł po przeciągającej się chwili milczenia. - Inni mogliby już przejąć stado po mnie. Zostaną po mnie tylko renifery. Ten dzień mu­si kiedyś nadejść. Czekam na niego. Już się nawet z nim zaprzyjaźniłem. Lepiej zostać stratowanym przez rena, niż chorować w mroku namiotu. Nie chcę umierać w słabości, w bólach. Chcę umrzeć silny...

- Nie chcę, żebyś umierał - zaprotestowała Lina, moc­no obejmując go ramionami. - Nie ty, Niillasie, nie ty!

- Cóż - odparł. - Mnie ta chwila jest bliższa niż wielu innym.

Lina zamknęła oczy, mocno zacisnęła powieki. Łzy tak piekły. Ale musiała je jakoś powstrzymać. On nie może ich zobaczyć. Nie może wiedzieć, jak bardzo ją to boli. Jak twarda jest ta gruda w brzuchu.

Nie mogła podzielić się z nim uczuciami, jakie ogar­nęły ją w tamtej chwili, kiedy była pewna, że on już nie żyje, kiedy znalazła go leżącego na ziemi, całego we krwi. I tamtego odgłosu, kiedy zarżnęli renifera.

Cały umysł Liny wypełnił się wtedy śmiercią.

- Nie płacz przeze mnie, Lino. A więc próba oszukania go na nic się nie zdała.

Chociaż nie wypowiedziała na ten temat ani słowa, to i tak się zdradziła. Trzymała się go tak kurczowo, że widać zrozumiał, dokąd wędrują jej myśli. Niillas dużo wiedział, potrafił to odgadnąć.

- Jestem po prostu szczera - powiedziała. - Mówi­łeś, że to ważne.

- Ja jestem tak mało ważny, Lino. Nawet wiatr na­de mną nie zapłacze.

- Ale ja będę płakać. - W jej słowach pobrzmiewał upór, chociaż kryło się za nimi coś innego. Wiedzie­li o tym oboje, i Lina, i Niillas.

- Powinnaś była zostać w wiosce - westchnął.

- Prosisz, żebym stąd odeszła? Niillas usiłował pokręcić głową, ale taki ruch wy­raźnie sprawił mu ból.

- Wcale tak nie powiedziałem - szepnął. Oczy miał szeroko otwarte i w nich również widniał ból, lecz zupełnie innego rodzaju aniżeli ten wywołany ude­rzeniem w głowę. - Teraz błagam cię o to, żebyś zo­stała. Do jesieni.

Lina przełknęła ślinę, gardło miała zaciśnięte. Nie­łatwo jej było oddychać. Coś w niej pragnęło oddać się radości, lecz przede wszystkim miała ochotę płakać.

Rozczarowanie piekło, rozdzierało ją na strzępy.

Na ile bezwstydności mogła sobie pozwolić? Jak daleko mogła się posunąć? Nikt w ogóle nie liczył już na to, że zostało w niej choć trochę wstydu. Może uważali, że jest za głupia, by go czuć. Że jest za głu­pia, by wiedzieć, czym jest przyzwoitość. Wcześniej zamykała na to i oczy, i uszy. Pod tym względem już i tak była napiętnowana.

Wyglądało na to, że Niillas chce ją powstrzymać, żeby nie powiedziała za dużo. Swoimi słowami wy­znaczał dla niej granice.

Jak na człowieka pochodzącego z ludu, dla które­go granice nie istniały, niezwykle dobrze radził sobie z wyznaczaniem barier.

Kiedyś powiedział, że nie powinna się przejmować tym, co mówią ludzie. Że przecież sama dobrze wie, co jest dla niej właściwe. I że wie to tylko ona, bo przecież nikt inny nie zna jej równie dobrze.

Tak wiele ją nauczył. Nie mógł teraz od tego uciec.

- Do jesieni to za mało - oświadczyła Lina. Stara­ła się z całych sił zapanować nad głosem, tak by Niillas zrozumiał całą powagę, z jaką to mówiła.

Ośmieliła się na więcej niż kiedykolwiek. Na wię­cej niż wtedy, gdy bez przyzwolenia księdza i władz żyła z Olegiem i urodziła mu dwoje dzieci.

Ośmieliła się na więcej.

On nie mógł odesłać jej w nicość, pozbawić nawet sa­mej siebie, pozostawić bezdomną, odartą ze wszystkiego.

Nikt nie miał nad nią takiej władzy jak Niillas, od­dawała mu się w pełni. Oddała mu wszystko, co mia­ła, i wszystko, czym była. Wszystko, czym miała na­dzieję kiedyś się stać.

Dla niego.

- Kocham cię, Niillasie - powiedziała. - Nie wiedzia­łam o tym, lecz teraz już wiem. Kocham cię, kocham. Będę cię kochała dłużej niż do jesieni, dłużej niż do na­stępnego lata. Nigdy wcześniej nie kochałam, ale teraz cię kocham. Tylko ciebie, Niillasie. Na zawsze ciebie...

- Miałem nadzieję, że nigdy nie wypowiesz tych słów - odezwał się wreszcie.

Zrobił się taki cichy, kiedy umilkła. Z początku na­wet na nią nie patrzył. Człowiek, który wiedział wszystko, ukrywał teraz przed nią swoje oczy.

- Kocham cię - powtórzyła Lina z uporem, dum­na z tego, co czuje. Dumna, że ma odwagę to wyznać, i bardziej pewna swoich uczuć niż kiedykolwiek.

Tak długo była młodą dziewczyną. Uprzędła sobie coś w rodzaju życia wokół marzeń i fałszywych obiet­nic. Główny element jej życia stanowiło oszustwo.

Teraz czuła się dorosła i silna. Może jeszcze nie jak dojrzała soczysta jagoda, która wprost doprasza się, żeby palce ją zerwały, lecz dostatecznie dojrzała.

To Niillas pomógł jej to osiągnąć. Wprawdzie nie pokazał jej dokładnie drogi, lecz napomknął, w jaki sposób może ją odnaleźć. Nie poprowadził jej ku pewności, raczej starał się trzymać ją od niej z daleka.

- Nie proś, żebym powiedział to samo - szepnął Niillas. - Powinienem błagać, żebyś wróciła do wsi. Teraz bardziej niż kiedykolwiek. Powinienem groź­bami zmusić cię do powrotu do domu...

- Dom jest tam, gdzie jesteś ty. Z trudem przełknął ślinę.

- Nie utrudniaj mi niczego, Lino. Takich słów nie mó­wiłem nikomu, są zbyt wielkie dla moich ust. Gdybym miał w sobie więcej mężczyzny, kazałbym ci odejść.

Lina pocałowała go, delikatnie. Koniuszkiem języ­ka rozchyliła mu wargi. Całowała go tak, żeby nie miał żadnych wątpliwości. Mocno. Wypuściła z sie­bie to, co wcześniej odrobinę starała się powściągnąć, utrzymać w cuglach, tak aby nie pomyślał o niej, że jest złą kobietą.

Jej język biegł po jego wargach, budził go i kusił. Zmuszał do odwzajemnienia pocałunku. Sprawił, że jego ręce ułożyły jej się na ramionach i przytrzymy­wały ją tak mocno, jak sobie tego życzyła.

- Poproś, żebym wracała do wsi - szepnęła, przy­trzymując wzrokiem jego oczy. Nie wolno mu ich te­raz zamykać. Gdyby w tej chwili opuścił powieki, podniosłaby je palcami.

- Odejdź - spróbował, ale wargi same rozciągały mu się w uśmiechu. Oczy błagały, żeby została. Nie mó­wiły tego samego co usta, formowały zupełnie inną prośbę. - Zostań - poprosił Niillas. Było to jedyne, o co mógł ją poprosić, jednocześnie zachowując szczerość. Lina uśmiechnęła się usatysfakcjonowana. Być mo­że Niillas by się opierał, gdyby ten kozioł nie skopał go do nieprzytomności. Nie ma więc tego złego, co by nie wyszło na dobre.

- Jak długo? - spytała. Tak cicho, że bała się, iż jej nie usłyszy.

Ale on usłyszał. Uchwycił każdą sylabę, każde drżenie jej głosu.

- Nie naciskaj zbyt mocno, Lino - ostrzegł. - Nie teraz.

Zaakceptowała to. Objęła go jeszcze mocniej.

- Słyszysz piecuszka? - spytała. Powietrze wypeł­niła znajoma piosenka.

Niillas pocałował ją bez słowa.

14

Zbliżała się jesień. Nadchodziła nieubłaganie. Ko­lory stały się o wiele wyraźniejsze, mocniejsze. Nabra­ły tego samego smaku co powietrze, nabrały ostrości.

Słońce z wyraźnie większym trudem wspinało się teraz ponad wszystkie szczyty. Często się zdarzało, że odpoczywało na którymś ze zboczy, na pół kryło się za nim, a potem z wolna wstawało.

Wieczory niosły w sobie zmierzch, jakby wprawia­ły się do przynoszenia nocy, przy każdej próbie uda­wało im się przedłużyć go odrobinę.

Niillas miał na głowie bliznę, wciąż żywo czerwo­ną, ale wiadomo było, że z czasem ona zbieleje. Sam z tego żartował:

- Jeśli pożyję dostatecznie długo, żeby moja blizna zbielała...

Lina znała niewielu mężczyzn, którzy potrafiliby śmiać się z siebie. Jej Niillas był niezwykły pod tak wieloma względami.

Zbierali moroszki. Ssali pełnię lata, obracali w ustach żółty sok, nim go przełknęli. Wiadra się napełniały. Bagna obdarzały ich swoim złotem. Lato było takie szczodre. Pocałunki Niillasa miały smak moroszek.

- Naprawdę przyniosłaś mi szczęście tego lata, Li­no, mój amulecie!

A lato z wolna odchodziło. Lina wyczuwała powiewy wiatru na długo, nim się pojawiły. Była przecież let­nim amuletem, osobą, która przynosi szczęście latem.

To oczywiste, że będzie marzła, gdy nadciągnie je­sień. To oczywiste, że wyczuje ją wcześniej niż inni.

Kilkakrotnie wyprawiała się do wioski. Nigdy sa­ma, zawsze towarzyszył jej Niillas. Tam również ją obejmował. Nie bał się obdarzać jej delikatnymi pieszczotami nawet wtedy, gdy z uwagą śledziły ich ciekawskie spojrzenia.

Frachtowiec nie przypłynął tak wcześnie, jak tego oczekiwała, ale przecież nie sądziła, że Oleg będzie się starał jak najbardziej skrócić czas przebywania z synem.

Lina tęskniła za Olaiem. Ciekawa była, czy wyrósł w ciągu tych tygodni, właściwie już miesięcy spędzo­nych na morzu. Miała świadomość, że nie będzie świadkiem tego dorastania, zachodzących w nim zmian. Nigdy nie będzie wiedziała, w jaki sposób się odbyły. Nigdy nie pozna tych tygodni. To bolało.

Trochę się też bała, że Oleg mimo wszystko nie przywiezie jej synka. W momentach przygnębienia zadawała sobie pytanie, czy naprawdę ma powody, żeby bardziej ufać Antonii niż Olegowi.

W końcu postanowiła im wierzyć. Niillas powta­rzał jej, że obdarzanie ludzi zaufaniem wzbogaca.

Jesień się zbliżała. Lina tak bardzo chciała ufać w tej sprawie Niillasowi. Ale nie wiedziała, czy może.

- Frachtowiec nie przypłynął - oznajmiła mu, cho­ciaż było to zbędne. Sam przecież widział. Jego oczy patrzyły równie bystro jak jej. Przecież za każdym ra­zem towarzyszył jej do wioski.

Wspięli się na skałę nieopodal wioski. Na tę skałę, gdzie się z nim spotkała wówczas, gdy gorąca wiosna ledwie zapowiadała lato. Tam gdzie przesiadywała każdej wiosny i patrzyła, jak Niillas przychodzi, nio­sąc lato w swoim węzełku.

Nikt we wsi nie widział frachtowca, nawet cień ża­gla nie zamajaczył na horyzoncie pomiędzy niebem a morzem. Ale Lina nie potrafiła uwierzyć ludziom. W powrotnej drodze, w drodze do domu, do siida, wspięli się więc najwyżej jak tylko mogli.

Ludzie we wsi oczywiście mówili prawdę. Pomiędzy niebem a morzem nie było widać nawet cienia żagli.

Lina odwróciła się plecami do morza. Ale wtedy jej oczy musiały spoglądać na ląd, a to wcale nie popra­wiło jej nastroju.

- Ile dni jeszcze zostało? - spytała. Nie chciała, żeby jej głos brzmiał tak cienko, ale podczas tego lata wcale nie wprawiła się w udawaniu. W wielu rzeczach się wprawiła, lecz nie akurat w tym.

- Ja nie liczę - odparł Niillas. - Wiem, że niewiele, lecz nie mam siły ich liczyć. Nie chcę, żeby te dni sta­ły się bardziej szare. A ból barwi wszystko na czarno.

- Jeśli frachtowiec przypłynie najpierw... - zaczęła Lina.

Niillas pokręcił głową. Dłonią zakrył jej usta, zde­cydowanym gestem, lecz nie tak, żeby sprawić jej ból. A w następnej chwili mocno przycisnął ją do siebie i obsypał pocałunkami jej szyję, policzki i powieki. Czołem oparł się o jej czoło. Trzymał ją, ale nie zdo­łał odpędzić świadomości tego, co ich czeka.

Ta świadomość nie dawała się odpędzić, nawet Niillas nie był w stanie przymknąć na nią oczu, po­dobnie jak i ona. Wspólnie dzielili radości i szczęście, teraz musieli wspólnie stawić czoło również temu.

- Nie rozmawialiśmy o tym, Lino - powiedział. - Nawet się nad tym nie zastanawialiśmy...

- Dlatego, że ty nigdy nie chciałeś.

Niillas usiadł przy niej. Wciąż ją obejmował. W du­chu zadawał sobie pytanie, jak długo będzie pamiętał jej miękkość, jej zapachy, jej smak...

Pewnego dnia być może jej twarz zatrze się w je­go pamięci. Chyba że on wcześniej umrze.

Lina miała rację. Nigdy nie chciał o tym mówić. Pragnął, aby nigdy nie zaistniała konieczność poru­szania tego tematu. Pragnął, żeby w Linie odezwał się niepokój przynależny jej młodości, żeby się nim znu­dziła. Wszystko byłoby wtedy łatwiejsze.

- Ja nie zostanę - powiedział. - Nie mogę zostać i czekać na frachtowiec. Samotny człowiek jest nikim w moich okolicach. A tutejsze okolice jesienią i zimą nie są moje. Będę wtedy człowiekiem znikąd. Żyję z mojego stada, siida to moja rodzina. Należymy do siebie. Bez nich nie dam sobie rady. Nie zdołam prze­żyć bez wspólnoty.

- A my? - spytała Lina ledwie słyszalnie. Nigdy do­tąd jego ramię obejmujące ją tak bardzo jej nie ciąży­ło. - A ty i ja, Niillasie? Czy my do siebie nie należy­my? Dasz sobie radę beze mnie? Czy to właśnie pró­bujesz mi powiedzieć? Nie zawsze cię rozumiem, Niillasie. To coś, o czym musisz mi powiedzieć wprost.

Daleko pod nimi było morze, bardziej zielone niż niebieskie. Ląd zaczął się czerwienić. Wrzosy na tle skalistego podłoża i szarzejącego mchu zdawały się krwawić.

Już niedługo Niillas pozwoli, by woda oddzieliła go od Soraya. Opuści letnią krainę w oczekiwaniu na następne lato. W zimowej krainie czekały niewypasione pastwiska. W zimowej krainie znajdowały się miejsca godów, znajome kozłom.

- Jeździłem na nartach tego lata - powiedział z wes­tchnieniem. Nawet tym nie mógł wyrazić, jak głębo­ko żałował tego, co się stało. - Zapomniałem, że nie da się jeździć na nartach na tyle lekko, żeby nie po­zostawiać żadnego widocznego śladu.

Lina pocałowała go w policzek. Przykładała usta do każdej widocznej na nim zmarszczki, całowała kąciki ust.

- Zimą były dobre warunki do jazdy na nartach - stwierdziła z mocą. - Najdroższy Niillasie, nawet ty nie mogłeś sądzić, że po tym, co się stało, po nas, nic już nie będzie. Ty przecież tak nie myślisz!

- Miałem nadzieję, że ci się znudzę - przyznał, po­zwalając jej przewrócić się na ziemię.

Lina usiadła na nim okrakiem, mocno przytrzyma­ła go za nadgarstki, nie chciała mu wierzyć.

- Tylko nie zepchnij nas ze skały! - ostrzegł ją Niillas z pełną powagą. Niekiedy Lina wykazywała gwał­towność, która mogła nawet przestraszyć. Twierdzi­ła, że jest w tym szczera, że to w niej tkwi, a Niillas pamiętał, jak bardzo jest jeszcze młoda.

- Czym ja jestem dla ciebie? - spytała Lina z po­ważną miną. - Przysięgam, że zrzucę nas oboje, że­byśmy się zabili, jeśli mi tego nie powiesz! Chcę, że­byś był ze mną szczery, Niillasie, równie szczery jak ja byłam z tobą. Czy byłam dla ciebie jedynie przy­noszącym szczęście amuletem? Ciepłą radością na po­słaniu w tej twojej letniej krainie?

- Nie - odparł Niillas. Patrzył na nią, widział, że gniew i płacz zaraz się w niej wymieszają. Dumny był z niej, widząc, że gniew i upór są najsilniejsze. Chciał wierzyć, że Lina nie będzie za nim płakać.

Była tak słodka. Teraz nazywał ją również piękną. W ciągu tego lata niewiele się zmieniła na zewnątrz, ale przez tę mgłę w oczach wydawała mu się piękna.

- Jesteś piękna - powiedział jej. Żałował, że nie może pokazać jej obrazu w swoich oczach. Wiedział jednak, że nigdy nie będzie w stanie jej tego przekazać. Nie potrafił tak dobrze opisywać. Zresztą Lina być może i tak by mu nie uwierzyła.

Teraz też prychnęła.

- Ja nie jestem piękna. Piękna jest Raija. Powiedziałeś przecież, że to najpiękniejsza kobieta, jaką spotkałeś.

Czyżby tak powiedział? Kiedy? No tak, rzeczywi­ście, przypomniał sobie teraz... Dlaczego kobiety przechowują takie słowa? Dlaczego w taki sposób niszczą swoją godność?

- Na nią patrzyłem jedynie oczami - odparł. - Cie­bie widzę całym sobą. Dlatego jesteś piękniejsza. Na tym polega różnica, rozumiesz, Lino? Dla mnie jesteś piękna. Właśnie tak cię widzę.

- Kocham cię - powiedziała z uporem i dumą w głosie. Wiosenna Lina rumieniłaby się ze wstydu, za wszelką cenę starałaby się ukryć swoje uczucia.

Tego lata kochał niedojrzałą młodą dziewczynę i dorosłą kobietę, wciąż pozostając w objęciach tej sa­mej osoby. Obiema nimi była Lina.

- Odebrałeś mi wszelki wstyd, jaki kiedykolwiek posiadałam. Kocham cię. Powtarzałam ci to nawet przez sen. Byłam z tobą szczęśliwa. Olega obchodzi­ła zaledwie połowa mnie, a może nawet tyle nie. Ty pragnąłeś mnie całej. Przez jakiś czas. Dlaczego już teraz nie? Bo jeśli frachtowiec przypłynie najpierw... Niillas również tym razem nie pozwolił jej powie­dzieć tego do końca.

- Uczyniłaś to lato moim najpiękniejszym wspo­mnieniem. Okazałaś się wcale nie tylko amuletem, wypełniłaś mój namiot. Dzieliłaś ze mną wszystko. Nigdy nie dzieliłem tyle z żadną kobietą, ile z tobą. Możesz mi wierzyć albo nie, to zależy od ciebie, Li­no. - Umilkł na chwilę. - Być może nie powiedziałem wszystkiego, co chciałaś ode mnie usłyszeć - ciągnął - ale przysięgam, że nigdy ci nie skłamałem. Jesteś ostat­nią osobą, którą bym okłamał.

- A mimo to nigdy nie powiedziałeś...

- ...tego, co chciałaś usłyszeć - dokończył. - Może cię kocham - przyznał.

Otrzymał promienny uśmiech; wiedział, że go dosta­nie, gdy tylko o tym napomknie. Twarz Liny natych­miast zdradzała uczucia. Marna z niej była oszustka.

Nie byłaby w stanie powiedzieć nieprawdy, nawet gdyby bardzo się starała.

Lina długo smakowała jego słowa. Niemal zapo­mniała, że dołączył jeszcze do nich „może”.

- Nic więcej ponad to nie możesz powiedzieć, prawda? - uśmiechnęła się, choć mimo wszystko tro­chę żałowała, że dodał jeszcze i to słowo.

- Mnie to wystarczy...

Niillas usiadł. Nigdy mocniej go nie przytrzymy­wała. Teraz i jego ręce objęły ją w pasie.

- Nigdy nie zadowalaj się połową, nie zlizuj okru­szyn, Lino. Nawet tych, które ja ci rzucę. Nigdy nie wolno ci przed nikim pełzać. Nigdy!

Otworzył jej usta swoimi wargami. Pocałował mocno. Pełen był gniewu, pożądania i żalu. Gardził sobą za tę swoją słabość. Przeklinał się za to, że sta­nął na drodze tego dzieciaka.

Ale nie potrafiłby zrezygnować z żadnej chwili te­go lata. Te letnie miesiące były jego najcenniejszym wspomnieniem.

Pocałował ją. Rozpiął bluzkę, całował całe ciało, gdzie mógł dosięgnąć. Żałował, że nie jest człowie­kiem, którego czasami widział, gdy zamknął oczy. Mężczyzną o prostej postawie, silnych rękach i gład­kiej skórze. Mężczyzną, który jeszcze przez dziesiąt­ki lat zachowa sprężystość i siłę ramion. Ten mężczy­zna przed niczym by się nie wzbraniał. Zabrałby ją z wyspy, skradł ją do swej zimowej krainy. Scałowałby z niej wszystkie jej wątpliwości, wszystkie jej zo­bowiązania, więzi łączące ją z miejscami i ludźmi.

Ale mężczyzna spod powiek istniał tylko tam, pod powiekami. Mężczyzna o twarzy poznaczonej zmarszczkami i rękach, które utraciły siłę, pocałun­kami zagłuszał jej namowy, a wyznania miłości zmie­niał w milczenie. Ten mężczyzna siłą pragnął ją raz po raz zasadzać w tej ziemi, z której ona chciała się wyrwać z korzeniami.

Włosy tworzyły białą glorię wokół jej głowy. Oczy miała błyszczące; czerwone, nabrzmiałe wargi drżały. Pomiędzy opaloną szyją i twarzą a białym ciałem, ja­snym jak mleko, przebiegała wyraźna granica, wyzna­czona linią kołnierzyka. Lina wyciągnęła bluzkę zza paska spódnicy, pełne piersi wskazywały na niego, bujne nad jej wąską talią. A przecież była taka kru­cha, biust był zbyt obfity dla drobnej postaci. Ale kusił, przyciągał, sprawiał, iż Niillas czuł, że jeszcze nie wszystkie soki w nim wyschły.

Jego dłonie znały ją tak dobrze, lecz nigdy się nią nie nużyły. Nigdy nie miały jej tak naprawdę dosyć.

- Bliżej nieba już mnie nie zaprowadzisz - powie­działa Lina z uśmiechem.

Nie przejmowała się tym, że być może ich widać, nie wstydziła się niczego, co robiła razem z Niillasem. Z nim nic nie mogło być brzydkie.

Przyciągnął ją do siebie. Przez moment wzdragał się przed rozbieraniem się w dziennym świetle, lecz w końcu zacisnął zęby i zrobił to. W mroku jurty Li­na mogła nie zwracać uwagi na jego wiek, a chciał zmusić ją, żeby zobaczyła to, o czym sam tak świet­nie wiedział, z czego tak boleśnie zdawał sobie spra­wę. I Lina, chociaż nie chciała, musiała to zobaczyć.

- Popatrz na mnie - poprosił, odsuwając ją od siebie. Prosił ją o to samo z pewnością już sto razy wcześniej. Błagał ją, by dostrzegła jego starość, lecz ona tylko się śmiała swoim perlistym śmiechem. Zmyśliła sobie in­nego Niillasa, nie tego prawdziwego, tego, którego on poznawał po skórze, po zmarszczkach, ani nawet nie tego, którego on sam wymyślał lub przywoływał we wspomnieniach. Nie był pewien, czy ten mężczyzna naprawdę był nim samym w młodości.

Bardzo chciał w to wierzyć. To było jego własne wspomnienie o sobie samym.

Ale Lina opowiedziała mu o nim takim, jakiego sam nigdy nie widział. O Niillasie istniejącym w jej oczach.

Teraz Lina westchnęła, gładząc go po piersi. Niillas wiedział, że skórę ma w tym miejscu luźną, nie napinającą się na sprężystych mięśniach, jak u mło­dych chłopców. Nogi też zrobiły się cieńsze. Wciąż był sprawny, lecz jego ciału brakowało sprężystości i świeżości. Kiedyś wszystko w nim było młode, lecz teraz już nie. On to widział i błagał ją, by dostrzegła to samo. Błagał, żeby powiedziała mu, że jest stary.

- Mogłabym się pozwolić oszukać, że jesteś próż­ny, mój najdroższy, kochany - powiedziała z uśmie­chem. Koniuszki palców ledwie go przy tym dotyka­ły, muskały cienką skórę, biegły po delikatnych zmarszczkach, o jakie przyprawił go wiek.

Lina przesunęła palcami po jego twarzy. Leciutki dotyk, wiatr, pocałunki słońca.

- Ja lubię twoje zmarszczki, Niillasie, one mi opowia­dają o tobie. O twoim życiu. Jeszcze zanim rozmawia­łeś ze mną o wszystkim, one opowiedziały mi, kim je­steś. Powiedziały mi tak wiele, nie kłamały. Patrzyłam na twoją twarz, na twoje zmarszczki, na twój uśmiech i ślady po śmiechu. Widziałam, jak troski cię naznaczy­ły. Widziałam, że przeżyłeś niejedną pogodę, widziałam twoje oczy, a wokół nich wianuszek zmarszczek, przy­pominających promyki słońca. Dostrzegłam, dlaczego masz każdą z nich, kiedy patrzyłam, jak się uśmiechasz.

Lina pocałowała go leciutko, pieszczotliwie potar­gała mu włosy.

- Widziałam srebro w twoich włosach i wiedziałam, że to być może największe bogactwo, jakie mogę zdo­być. Nie przeszkadza mi, że nie są takie jak wówczas, gdy miałeś osiemnaście lat. Gdybym spotkała cię, gdy miałeś osiemnaście lat, możliwe, że w ogóle nie zwró­ciłabym na ciebie uwagi, bo osiemnastolatek nie był­by wcale tą osobą, której tak długo szukałam.

Pieściła dłońmi jego barki. Lekko szczypała go żar­tobliwie i zaraz całowała, żeby naprawić wyrządzoną krzywdę. Całowała jego palce, każdy z osobna, poca­łunkami obsypywała żylaste ramiona.

Położyła się na nim i pozwoliła ciężkim piersiom pie­ścić jego tors. Za nimi pospieszyły dłonie. Potem usta.

- Lubię twoje ciało - oświadczyła. Jej usta nabrały wyrazu uporu, który Niillas już tak dobrze poznał, który zapamiętał w niej najlepiej.

- Miałam chłopa, który był w moim łóżku samym tylko ciałem i który cały był twardy. Dotykał mnie tak mocno, że moje ciało pokrywało się śladami jego dłoni, choć we własnym mniemaniu okazywał mi de­likatność. Gdybym chciała młodego kozła, to bym go sobie znalazła. Nie cieknie mi ślinka na widok tych, o których ty mówisz, że chciałbyś mnie z nimi wi­dzieć. Wcale nie uważam, żeby młode ciało Guttorma było piękniejsze od twojego. Uważam, że jesteś piękny, Niillasie, od srebra w twoich włosach przez całe cudne ciało aż do palców u stóp, pomarszczo­nych, jak twierdzisz. Mnie się one podobają!

Lina pochyliła się nad nim, pocałowała w usta i wplotła się w jego objęcia.

- Zawsze prosisz, żebym na ciebie patrzyła - uśmiechnęła się, tuląc się nosem do jego nosa. Mó­wiąc, wargami dotykała jego ust, ręce zarzuciła mu na szyję. Nie zamierzała go teraz puszczać. - A mnie na ten widok zasycha w gardle i w ustach. - Podno­siła się nad nim i opadała... - ...a gdzie indziej robię się mokra - mruknęła.

Napawała się rozkoszą.

- Wolałbym, żebyś patrzyła na mnie inaczej - po­wiedział Niillas dużo później. Ich spocone ciała zmarzły, schowali się więc w ubraniach i wyruszyli w stronę obozowiska, żeby się rozgrzać.

Otoczył ich zmrok, miękki, delikatny. Był niczym ochronna tkanina.

Niillas właściwie już się zdecydował, że poprosi Li­nę o powrót do wioski. Uznał, że takie pożegnanie będzie najprostsze. Widział już, jak sam wraca do jur­ty, a ona idzie do swej chaty, zbudowanej z rosyjskie­go drewna. To by było takie czyste.

Żadnych łez, żadnych błagań.

Nie musiałby oglądać bólu w jej oczach. Przeżył­by te ostatnie dni w letniej krainie bez niej. Bez ota­czających go zapachów kobiety. Bez szukania jej obok siebie pod okryciem.

Widział już, jak przyzwyczaja się do pustki w zi­mowej krainie, jak nazywa to, co było, letnim snem. Może zdołałby sam siebie oszukać?

Tymczasem nie był w stanie jej puścić. Wczepił się w jej nagie ciało i nie puszczał, dopóki oboje nie zmarzli tak, że z zimna szczękali zębami.

Nie potrafił prosić jej, żeby odeszła, a przecież po­winien. Nie potrafił. Tak mało mam więc w sobie z mężczyzny, przebiegło mu przez głowę. Taki je­stem żałosny...

- Kocham cię, Lino - powiedział, łapiąc ją za rękę. Szedł tak prędko, że Lina musiała biec, żeby dotrzy­mać mu kroku. Tak prędko, że nie mogła nic nawet powiedzieć, bo z trudem oddychała.

Lecz kiedy spojrzał na nią chwilę później, spo­strzegł, że zapalił gwiazdy w jej oczach.

A więc powiedział wreszcie to, na co przez cały czas czekała. Niillas przeklinał sam siebie. Żałosny, oto kim był!

Kobiety chciały wiedzieć. Nie od Niillasa, na jego widok tylko się śmiały. Grad pytań spadł na Linę. To ją lekko szturchały łokciami.

- No i jak? Niillas zabierze cię ze sobą? Wyruszysz z nami na stały ląd, na zimowe pastwiska? Jeszcze się nie przemógł, żeby cię o to spytać?

Lina odpowiadała im wymijająco. Miała przecież synka, a on jeszcze nie wrócił. Frachtowiec nie po­wrócił z rejsu na południe. Nie mogła zostawić Olaia. Tyle wszak dla niej znaczył...

W obozowisku zapanowała atmosfera pośpiechu. Miejsce godów reniferów znajdowało się w głębi lądu. Od pokoleń zwierzęta parzyły się właśnie tam, ni­gdzie indziej. Zaczynało brakować czasu. Nikt nic nie mówił, lecz widać było, że z trudem się wstrzymują. Wszyscy przeciągali niezbędną pracę tak długo, jak się tylko dało, lecz nie przekraczając granic rozsądku.

Siida polubiła Linę. To ona wypełniła lav'vo Niil­lasa. Dla niego czekali tak długo, jak się dało. Nie py­tali o nic, ale robili to dla niego. Z miłości.

Lina wyczuła to, nie wiedziała, czy Niillas również to widzi. Niekiedy wydawało jej się, że tak, ale on w sprawach dotyczących jego samego potrafił być dość ślepy, nie spodziewał się niczego niezwykłego. I byłby zaskoczony, gdyby coś takiego zauważył.

Lina pomagała. Pakowała to, co należało spako­wać. W ten sposób mówiła więcej, niż powiedziałaby słowami.

Spakować należało wszystkie ubrania, cały sprzęt, jedzenie i narzędzia, wszystko to, co zebrali i zrobili w ciągu tego lata. Cały dobytek należało przewieźć w miejsce zimowego obozowiska.

Wszystko miało zostać załadowane na juczne zwierzęta i przetransportowane nad cieśninę. Tam znów trzeba było rozładowywać. W wiosce wynaj­mowano łodzie do przewozu ludzi i sprzętu na dru­gą stronę. Renifery przebywały cieśninę wpław. Nie­które najprawdopodobniej utoną podczas długiej i męczącej przeprawy, najsłabsze z cieląt na pewno nie dadzą sobie rady.

Te najmniejsze już zarżnięto, bo spodziewano się, że tak czy owak nie poradzą sobie w wodzie. Lepiej było więc mieć ich mięso na własny użytek, aniżeli oddać je morzu. Należało umieć przewidywać.

W ostatni wieczór w obozowisku zapanował nie­pokój. Nikt nie mógł znaleźć sobie miejsca, wszyscy chcieli już wyruszyć. Mieli we krwi przenoszenie się razem z reniferami, podróżowanie wraz ze słońcem. Trzeba się było żegnać z miejscami i porami roku, wi­tać inne, wstępować w nie z nadzieją. Takie było ży­cie. Takie miało być.

Lav'vo pełne spakowanego sprzętu ułożonego z jednej strony wydawało się bardziej zatłoczone niż zazwyczaj. Przy palenisku leżały tylko najniezbędniejsze narzędzia. Pod ścianą posłanie. Tobołek Liny tuż przy drzwiach.

- Jeśli frachtowiec przypłynął... - powiedziała Lina. - Jeżeli...

Niillas uśmiechał się. Wokół ust rysował mu się wyraz zmęczenia. On nie obracał w myślach tego słowa, tak było od początku. Miał dostatecznie dużo lat, żeby umieć spojrzeć prawdzie w oczy. Nie bał się te­go, co nastąpi później.

Postępowali według swoich wieczornych zwycza­jów. Nie mówili na głos, że to już ostatni raz, że la­to dobiega końca. Nie mówili nic o tym, że jesień zdołała ich dopędzić. W namiocie było ciemno. Ciem­niej niż wówczas, gdy jeszcze się nie znali.

Nie rozmawiali o tym.

- Jeżeli frachtowiec przypłynie dzień po waszym wy­ruszeniu, to zabiorę Olaia i przeprawię się łodzią przez cieśninę - oświadczyła Lina zdecydowanie, wtulając usta w jego szyję. - Będę wędrować dzień i noc, aż was znajdę. Wy przecież też musicie wędrować piechotą...

Roześmiała się, niepewnie. Chciała płakać, lecz na­wet na to nie mogła się zdobyć. Przecież było im tak pięknie. Nie chciała splamić wspomnień łzami.

- Nie wszystkie ptaki mogą pofrunąć tak daleko - odpowiedział jej Niillas. - Niektóre w ogóle nie od­latują.

- Ja pewnie jestem mewą - uznała Lina. - Mam zo­stać na Soroya do następnego lata. Jestem taką mewą, która nie ma dość rozumu na to, żeby znaleźć sobie partnera wśród swoich. Szukam go „wśród ptaków, któ­re tu przylatują. Ale przecież nie z każdego ptaka moż­na zrobić mewę, prawda? A te, które wybieram, odlatu­ją stąd jesienią. A Lina zostaje sama, razem z mewami.

- Wiele jest pięknych mew - stwierdził Niillas, na­wijając na palec lok jej włosów. Kusiło go, żeby uciąć kawałek na pamiątkę, ale oparł się temu pragnieniu. Lina zrobiła mu na drutach rękawice. Żałował prawie, że tak się stało. Nawet one jesienią mogły się zmienić w dokuczliwe, dręczące, nie dające się zatrzeć wspo­mnienie.

- Ale one tak głośno krzyczą! Lina wdychała zapach Niillasa. Zachowywała go.

Usiłowała w myślach nadać mu nazwę, lecz nie bar­dzo jej się to udawało. Miała nadzieję, że tak czy owak uda mu się go zapamiętać.

Wiedziała, z której strony wieje wiatr. Pogodę za­wsze umiała przepowiedzieć.

- Żyję już pięćdziesiąt lat - powiedział do niej Niillas bardzo cicho. - Ta zima, która nadejdzie, będzie moją pięćdziesiątą pierwszą zimą. - Z drżeniem wy­puścił oddech. - Jeśli będę miał szczęście, jeśli Ibmel, Pan Bóg, okaże mi łaskę, to być może zostało mi ich jeszcze dziesięć. Możliwe też, że moje dni wcześniej będą policzone. Nie mogę żyć tak, jak gdybym był równie młody jak Guttorm i jego kompani. Gdybym miał trzydzieści lat, mógłbym sobie pozwolić na to, żeby myśleć sercem, rozumiesz to, Lino?

Owszem, Lina rozumiała, choć bardzo tego nie chciała...

- Za trzy lata, cztery, może za pięć mogę już nie żyć, Lino. Może nawet w ciągu tych lat urodziliby nam się synowie, może córki. Nigdy nie wiadomo, jak pobłogosławi nas Ibmel. Mogłabyś zostać ze stadem i gromadką dzieci wśród ludzi, z którymi byłabyś związana jedynie poprzez ożenek, a trzeba więzów krwi, by dać sobie radę, moja Lino. Trzeba więzów krwi, gdy jest się starym, inaczej nikt o ciebie na sta­rość nie zadba. Byłabyś za młoda na to, żeby zostać sama, a za stara na to, by ktoś chciał cię poślubić. U nas pierwsi umierają mężczyźni.

Niillas mówił schrypniętym głosem. Był poruszo­ny. Wiele o tym myślał, chociaż nie chciał mówić. Wciąż nie odstępował od swoich argumentów. One były dokładnie przemyślane. Własnoręcznie rozebrał je na części i z powrotem poskładał. Teraz sprawdzał, czy nie przeciekną.

Gdyby tylko było to możliwe. Gdyby tylko cokol­wiek mu to umożliwiło, pierwszy zdecydowałby się wykorzystać tę szansę.

Czuł, że dla niego jest to bardziej bolesne niż dla Liny. Dla Liny to było lato, po którym nadejdzie jesz­cze wiele innych. Niillas był przekonany, że nie jest ostatnim mężczyzną, jakiego ona pokocha.

Serce potrafi przywiązać się do wielu ludzi, kiedy jest się na to dostatecznie młodym. Ale ona przynaj­mniej musi się dowiedzieć, musi mieć pewność, że on jej nie odrzuca.

Bo przecież wcale tak nie było.

Za bardzo ją kochał, by ją do siebie przywiązywać. Za bardzo lubił, by skazywać ją na lata, podczas których nie mógłby jej pomagać, wspierać tak, jak powinien.

- Kocham cię tak bardzo, że nie mogę ci tego zro­bić - rzekł z powagą. - Nie mam prawa odbierać ci możliwości takiego życia, do jakiego zostałaś zrodzo­na. Zostałabyś wdową jako młoda dziewczyna. Nikt nie żyje wiecznie, nawet Niillas. Gdybym miał dzie­sięć lat mniej, gdybym mógł ci zaproponować o dzie­sięć lat więcej, to nie wahałbym się nawet przez mo­ment. Zabiłbym każdego mężczyznę, który ośmieliłby się ledwie na ciebie zerknąć. Gotów byłbym zarżnąć pół stada, żeby uzyskać od twego ojca zgodę na mał­żeństwo. Starałbym się o ciebie tak, jak jeszcze nigdy nikt nie starał się o żadną kobietę tu w letniej krainie. Ale jest tak jak jest, Lino, i nic się nie da na to więcej poradzić. Tak jak jest teraz, nie mogę...

- Jeśli frachtowiec przypłynął - powtórzyła Lina z uporem w głosie. - Jeśli frachtowiec przypłynął, pójdę za wami. Będę szła za wami razem z Olaiem tak długo w głąb lądu, aż nie będziesz mnie mógł już odesłać. A jeśli wtedy mnie nie zechcesz, to oddam się pierwszemu lepszemu...

- Nie myślisz tak naprawdę - roześmiał się, radując się każdym jej najdrobniejszym nawet protestem. Każ­de takie jej słowo skrzętnie skrywał. Jego zszarpana dusza będzie ich bardzo potrzebować, gdy poczuje już pod stopami stały ląd. Wtedy rany w duszy trzeba bę­dzie opatrzeć, a wówczas wspomnienia tego, jak bar­dzo był kiedyś kochany, będą mogły służyć jako coś w rodzaju maści na rany, które nie chcą się goić.

Niillas wziął ją w ramiona. Zamknął jej usta w spo­sób, który najbardziej się do tego nadawał. Kochał ją tak długo, aż jego ciało nie miało już sił na więcej. Obo­je usnęli, wycieńczeni, nasyceni, przepojeni smutkiem.

Od wczesnego poranka zaczęli ładować juczne re­ny. Złapano je poprzedniego wieczoru i przez całą noc stały uwiązane w pobliżu siida.

Juczne siodło składało się z dwóch deseczek naj­bardziej przypominających narty, połączonych przy spiczastym końcu. Siodło to nakładano na grzbiet re­nifera i porządnie mocowano pod brzuchem zwierzę­cia za pomocą skórzanych rzemieni.

Na tych ostro zakończonych deseczkach wieszano juki. Narzędzia pakowano w rozmaite pudła i paczki, w kosze, których dno zrobione było z prostej ple­cionki z gałązek, w skórzane worki i torby, w kosze z łyka. Niektóre z jucznych siodeł miały szczególnie długie deseczki, służyły one jako uchwyty dla małych dzieci, które nie mogły iść o własnych siłach, tylko musiały jechać przy bagażu.

Najmniejsze, niemowlęta, przesypiały jesienne prze­prowadzki uśpione w swoich kołyskach, komse, przy­troczonych do bagażu, podobnie jak cały inny sprzęt.

Lina obserwowała, jak Lapończycy się pakują. Jak przygotowują się do wyruszenia. Jak uprzątają miej­sce letniego popasu, jak zdejmują namioty, jak po­rządkują obóz.

Ostatni renifer każdej rodziny niósł jurtę, przymo­cowaną do grzbietu.

Stado, które nie dźwigało juków, już znajdowało się na drodze ku cieśninie, nad morze. W nozdrzach mia­ło zapach zimowego leża. Pasterze jeszcze przed nadej­ściem świtu pognali zwierzęta z letniej krainy do domu.

Niillas nie dołączył do nich i Lina w pewnym sen­sie cieszyła się z tego. To jednak wcale nie ułatwiało pożegnania.

Niillas także się spakował. Do transportu swojego dobytku nie potrzebował wielu zwierząt. Dwa reni­fery na sprzęt, jeden do dźwigania jurty. Chyba pro­ściej nie można już podróżować.

Lina stała ze swoim węzełkiem w dłoniach. Niillas wyjął go jej z rąk i powiesił na płozie przy siodle pierwszego renifera.

Orszak jucznych zwierząt rozpoczął wędrówkę.

Lina szła obok Niillasa, nie dotykała go, lecz mog­łaby to zrobić, gdyby zechciała. On też mógł, gdyby tego zapragnął. Żadne z nich jednak tego nie zrobiło.

Szli razem i oddzielnie. Zamykali pochód. Jak nie­grzeczne dzieci. Kroczyli w milczeniu, ociężale, puści.

Lina modliła się, odmawiała w duchu tę jedyną mo­dlitwę, która miała znaczenie dla jej życia. O to, by „Antonia” z Archangielska kotwiczyła już w pobliżu wioski. O to, by jej syn powrócił do niej. O to, by da­na jej była szansa schwytania tego szczęścia.

Już nigdy więcej nie będzie o nic prosić, byle tyl­ko frachtowiec czekał w pobliżu wioski!

Ze wzgórza nieopodal wsi mieli widok na morze. Nie kotwiczył tam żaden statek. Lina pobiegła, zosta­wiając Niillasa i cały pochód. Wspięła się najwyżej jak się dało, rozejrzała się na wszystkie strony, lecz nigdzie na zachodzie nie widać było żagla.

Widać Pan Bóg uznał, że na to nie zasłużyła. Do­prawdy, przecież nie prosiła o tak wiele, ale najwi­doczniej nie nadszedł jeszcze kres prób, na jakie ją wystawiano.

Niillas wiedział, jak gorącą żywiła nadzieję. Złapał ją za rękę, kiedy wróciła. Zaprowadził do wsi, miał ocho­tę osuszyć jej łzy, ale nie przemógł się, żeby to zrobić. Znajdował pewną pociechę, widząc, jak ona płacze, i w głębi duszy odczuł coś na kształt wdzięczności.

Lina była tak uparta, taka oporna.

Sam przygotowywał się na to, że rosyjski statek być może przypłynie, że Olai wróci. Przygotowywał się na to, że będzie musiał wszystko jej powiedzieć, gdyby naprawdę tak się stało.

Lina upierałaby się przy swoim, mówiłaby, że idzie razem z nimi.

A on nie mógł na to pozwolić.

Teraz przynajmniej nie musiał czynić ich pożegna­nia jeszcze bardziej przykrym i bolesnym.

Mieszkańcy wsi wiedzieli, kiedy Lapończycy się przenoszą. Wiedzieli, że będą potrzebowali łodzi. Czekali. Czekali już od wielu dni, wiele było gadania. Zastanawiano się nawet, czy w ogóle zamierzają wró­cić na stały ląd. Nie wszyscy mieli ochotę sąsiadować z Lapończykami przez cały rok. Lato było takie krót­kie, stali mieszkańcy tych okolic niewiele mieli kon­taktu z gośćmi, obie strony jakoś się ze sobą godziły, obywało się bez poważniejszych sporów.

Zaczęto ładować łodzie. Ludzie wsiadali do środka, na większych łodziach rozpinano żagle, w mniejszych wio­ślarz mocno chwytał za wiosła, popluwszy w dłonie.

Niillas również teraz był ostatni. Jemu się nie spie­szyło. Jesień spadła na niego tak nagle.

Stał, trzymając Linę za ręce, utrwalał jej obraz w swej pamięci. Przysięgał sobie, że ją zapamięta aku­rat taką jak teraz.

Był przekonany, że Lina pozostanie jego ostatnią prawdziwą miłością w życiu. Być może, rozważyw­szy wszystko w zimowym obozie, dojdzie do wnio­sku, że była również największą. Na razie jednak nie mógł nic o tym powiedzieć.

Jego łódź czekała. Inni wsiedli już na pokład. Pod­noszono żagiel. Dawno proszono, żeby i on wsiadł.

Niillas objął Linę, zamknął oczy i mocno przytu­lił. W oczach zapiekło. Nie otwierał ich, dopóki nie miał pewności, że nie popłyną łzy. Minęły już całe la­ta, odkąd ostatnio płakał.

Jej usta przy jego.

Ostatni pocałunek. Ostatni. Zmieszany z solą. Niillas nie wiedział, czy to jej łzy, czy jego. Nie zdołał się powstrzymać. Po policzkach popłynęły mu strumyki. Kiedy ją puścił, nie miał nawet siły ukrywać, że pła­kał, ani przed nią, ani przed innymi.

- Ty też mnie opuszczasz? - spytała Lina. - Ty także? Niillas nie wiedział, czy słyszy pogardę w jej gło­sie. Czyżby spodziewała się od niego czegoś więcej?

Kiwnął głową w charakterystyczny dla siebie ła­godny sposób, nie wiedział, czy ona wyczuwa ten ból, ten smutek, czy wie, ile go to kosztuje.

- Gdybym teraz nie odszedł, Lino, oznaczałoby to, że nigdy nie byłem ci bliski, że nigdy cię nie kochałem...

84




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dostojewski Fiodor Biale noce
Dostojewski Fiodor Biale noce
Białe Noce
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy2 Białe noce
Dostojewski Fiodor Biale noce
Fiodor Dostojewski Białe noce
Dostojewski Fiodor Białe noce
Białe Noce
32 piątek
W 32 Leki rozszerzające naczynia i stosowane w chorobie wieńcowej
32 sobota
od 24 do 32
32 pozyskujacy uczniow sluga bozy
32 Przepustka
ei 07 2002 s 32 34
Białe damy
PAG 32
09 1993 27 32
32 metoda pośreniego pomiaru długości

więcej podobnych podstron