Britton Pamela Uwiedziona





Uwiedziona



Pamela Britton




























PROLOG

Było faktem dobrze znanym w towarzystwie, że przy­wiązanie do Luciena St. Aubyn niosło za sobą śmierć.

Och, oczywiście nie wszyscy, dla których kiedykolwiek coś znaczył, ginęli, jedynie prawie wszyscy.

Weźmy na przykład jego guwernantki. Cztery z tych jej­mości zmarło, zanim Lucien osiągnął wiek męski, z tego jed­na najwyraźniej na zaledwie ból głowy. Fakt, że zmarł także stajenny młodego hrabiego, wydawał się zbiegiem okoliczno­ści. Jednak po śmierci najlepszego przyjaciela Luciena ludzie zaczęli się już na widok hrabiego żegnać. W końcu ile zgo­nów może wydarzyć się wśród znajomych jednego człowie­ka, zanim zacznie się to wydawać, no cóż, dziwne?

Śmierć najlepszego przyjaciela nie byłaby niczym nad­zwyczajnym. Ostatecznie ludzie umierają. To raczej oko­liczności, w jakich zginął ten młodzieniec, tak przeraziły co bardziej przesądnych.

Marcus zginął od uderzenia kamieniem. Fakt, że kamyk ten wystrzelił spod kół powozu Luciena, wydawał się szczególną ironią losu. To, że młody hrabia jechał właśnie w odwiedziny do Marcusa, a ten do niego, również zakra­wało na ironię. Jednak dopiero fakt, że kamień trafił mło­dzieńca tak niefortunnie, że stał się przyczyną jego gwał­townego zejścia, okazał się prawdziwą ironią losu. Potem, gdy Lucien miał lat dwadzieścia, zmarł jego ojciec, co lu­dziom przypomniało, iż matka młodego hrabiego odeszła w połogu, a fakt, że bogate wdowy skrzętnie ukrywały swoje córki za każdym razem, gdy Lucien pojawił się w okolicy, nie wróżył dobrze jego życiu towarzyskiemu.

Taka przeszłość niepokoiła również pewną cząstkę same­go Luciena. W końcu było to dość niesamowite, że miejscem pobytu tylu jego znajomych był grób. Czyżby w pogłos­kach, jakoby ciążyła na nim klątwa, tkwiło ziarno prawdy?

Choć mogło wydawać się to niemądre, zmartwienia te dręczyły go do tego stopnia, że pewnego razu poruszył bo­lesny temat w rozmowie z bratem. Henry, który zdaniem Luciena był najrozsądniejszą osobą na tej bożej ziemi, po prostu się roześmiał.

- Lucien, mój stary - rzekł Henry - trzeba rozum po­stradać, żeby wierzyć w takie brednie.

Te słowa dodały wielkiej otuchy młodzieńcowi. Mimo to jakaś część jego duszy nie chciała zostawić tej kwestii w spokoju.

- Przecież nie wszyscy zmarli nagle - zauważył jego brat. -Pomiędzy zgonami mijały lata.

- Tak, ale to i tak wiele zgonów.

- Wszyscy umarli z przyczyn naturalnych - przekony­wał Henry - wliczając w to naszego ojca.

- Kość kurczęcia to naturalna przyczyna? - spytał Lucien. Henry wzruszył ramionami.

- W końcu do gardła nie wleciało mu całe kurczę.

Na te słowa Lucien roześmiał się. Henry celował w wy­głaszaniu stwierdzeń w sposób przyziemny, a jednak dow­cipny. Prawdę mówiąc, Henry nie przejmował się praktycz­nie niczym. Bo i czemu miałby? Był synem pierworodnym, co gwarantowało mu sześćdziesiąt tysięcy funtów rocznego dochodu, tytuł księcia, akry ziemi i możliwość przebierania w pięknościach danego sezonu. Lucien urodził się drugi w ko­lejności, co zapewniało mu mizerną część fortuny brata, ty­tuł hrabiego i zamek, którego mury sypały się do oceanu.

Wprawdzie fakt, że Henry'ego nie sposób było rozdrażnić, niezmiernie irytował Luciena, młodzieniec jednak kochał brata. Tak, trochę zazdrościł draniowi, i nieraz okazywał swą za­zdrość, ale w końcu tego należało się spodziewać: wszyscy drudzy w kolejności synowie zazdrościli pierworodnym.

- Więc nie wydaje ci się to dziwne, że tylu ludzi, którzy mnie znali, umarło?

Brat posłał mu łobuzerski uśmiech.

- Ani trochę, bracie. W końcu nie zabiłeś jeszcze mnie.

Dwa miesiące później Henry już nie żył.

Wtedy to w towarzystwie zaczęto nazywać Luciena Księciem Śmierci. Młodzieniec starał się ignorować to mia­no, lecz w głębi duszy jego niepokój wzrósł wielokrotnie. Zmarło dziewięć osób, które go znały, a ostatnia z nich, je­go brat, poniosła najokropniejszą śmierć.

Henry został zastrzelony. Najgorsze i prawie niemożli­we do uwierzenia było to, że Henry'ego trafiła kula z pi­stoletu, z którego wypalił sam Lucien.

Henry umarł.

Wspaniały, radosny Henry, jedyny krewny, który został Lucienowi.

Po raz pierwszy Lucien poznał prawdziwe znaczenie słowa „żal". Nic dotąd, nawet śmierć ojca, nie dotknęło go tak boleśnie. Sytuację pogarszał jeszcze fakt, że w towarzy­stwie za wytwornymi wachlarzami szeptano, iż nowy ksią­żę być może umyślnie zabił swego brata.

W miarę rozrastania się plotek stało się jasne, że wielu lu­dzi uważało go za winnego tego czynu. Oczywiście nadal ak­ceptowano go w towarzystwie, jednak tylko z konieczności. O ile przed śmiercią Henry'ego Luciena zapraszano na najbar­dziej prestiżowe przyjęcia, w rok po zgonie brata trudno mu było otrzymać więcej niż dwadzieścia zaproszeń na sezon.

W taki oto sposób Lucien mimo woli poróżnił się z to­warzystwem. Ono go nie lubiło, a on nie lubił jego. Mimo to nadal mu się narzucał, niemal jakby chciał ukarać je za to że miało czelność okazać mu jawnie swą niechęć.

W miarę upływu lat, kiedy pamięć o zgonach przygasła, stał się osobą coraz bardziej akceptowaną.

Lucien jednak nigdy nie zapomniał. Być może po to, aby ukryć ból spowodowany odpowiedzialnością za śmierć bra­ta, a być może po to, by zagrać na nosie tym, którzy obcią­żali go winą za ten czyn - czy z jakiegokolwiek powodu - Lu­cien stał się bardzo lekkomyślny. Robił rzeczy, jakich młody mężczyzna o zdrowych zmysłach nigdy by nie zrobił: uwo­dził niewinne kobiety (oczywiście z dobrych domów) i gnał po krętych uliczkach Londynu na złamanie karku. Urządzał dzikie przyjęcia w swojej posiadłości. Stał się hulaką. A wła­ściwie kimś więcej. Był królem wszystkich hulaków.

Hulaką z Ravenwood.

Co dziwne, to nowe miano tylko dodało mu wdzięku. Kobiety wzdychały, gdy wchodził do pokoju, a młodsze z nich fantazjowały, że to im właśnie uda się poskromić te­go księcia łotrów. Starsze kobiety, panie w wieku odpo­wiednim, by pamiętać skandal towarzyszący śmierci jego brata, pociągała jego niebezpieczna przeszłość, nie wspo­minając już o zielonych oczach, które mówiły „grzesz ze mną", szerokich, silnych barkach i męskiej, kwadratowej szczęce. Nawet matrony wynajmowane po to, by trzymać takich mężczyzn z dala od swych podopiecznych - przyzwoitki - puszczały w ruch wachlarze, kiedy się zbliżał. Cóż z tego, że, jak wieść niosła, książę złamał życie niejed­nej z ich podopiecznych.

Lucien był znudzony. Trudno mu się było dziwić, sko­ro mógł przebierać w kobietach, zachowywać się wedle własnego widzimisię i nie ponosić tego konsekwencji. Jego zachowanie było rezultatem nadmiernego folgowania swo­im zachciankom. Książę nie wierzył w miłość, uważał uczu­cia za oszustwo, bajkę zmyśloną przez poetów i powieściopisarzy, po to, by skłonić młode damy do czytania ich słów (i płacenia za ten przywilej).

Nie, miłość nie istniała, a jeśli nawet było inaczej - co oznajmiał głośno przy licznych okazjach - z pewnością ni­gdy by go nie znalazła.

Przynajmniej tak mu się zdawało.

Dla Elizabeth Montclair nie było miejsca w wyższych sferach. Ona sama o tym wiedziała. Ton wiedział o tym. I niech Bóg ją ma w swej opiece - wiedziały o tym także londyńskie gazety.

Rzecz nie w tym, że brakowało jej tytułu szlacheckiego. W końcu była córką hrabiego. Problem wynikał raczej z te­go, skąd wziął się ten tytuł, niż z samego tytułu. Ostatecz­nie zasłużenie sobie na tytuł hrabiowski tylko tym, że się było - jak to ujął król Jerzy III - „cholernie dobrym szew­cem", nie mogło się wydawać, powiedzmy, szczególnie ro­mantyczne. Trzeba było zabić smoka albo pokonać jakie­goś księcia, aby zdobyć powszechny szacunek.

Dlatego też Elizabeth już w dzieciństwie oswoiła się ze zgorszonymi spojrzeniami, jakie jej posyłano. Sytuacji nie polepszał bynajmniej fakt, że na powozie, którym jeździ­ła, widniał herb - trzewik. Jej dziadek, prawie tak samo sza­lony jak król, uważał wtedy, że to bardzo śmieszne.

Towarzystwo uznało to za mniej zabawne.

Elizabeth nierzadko sądziła, że to właśnie po dziadku odziedziczyła nieco niekonwencjonalny i niezwykły umysł, który zdawały się często nękać dziwaczne myśli. Po­godziła się z faktem, że w trakcie składania ukłonu ogar­niała ją nagła chęć, by zatańczyć irlandzką gigę. Albo mo­że zjechać po poręczy do sali balowej. Były to osobliwe myśli, bez wątpienia, i zawsze je tłumiła, a jednak wciąż świtały jej w głowie. Z drugiej strony, fakt, że wydawała się zwariowana, mógł mieć coś wspólnego z małżeństwem jej ciotki z lordem Harrym Ludlowsem.

Zwykle ślub krewnej nie wywiera tak radykalnego wpływu na młodą dziewczynę, ale to małżeństwo nie było zwy­czajne. Ślub zapowiedziany przez ciotkę dość mocno wstrząs­nął rodziną Montclairów. Damą tą nikt się nie interesował przez prawie dwadzieścia lat (czego powodem, bez wątpienia, była mało elegancka profesja jej ojca). Jednakże po spotkaniu przyszłego pana młodego ojciec jej ciotki aż za dobrze zro­zumiał jego wybór. Lord Ludlows był okrytym niechlubną sławą dziedzicem fortuny Ludlowsów, łajdakiem o takiej re­putacji, że nawet świeżo mianowany hrabia słyszał o nim. Ludlows został wygnany na kontynent za karę za jedną ze swoich bardziej skandalicznych eskapad, i to właśnie tam cio­cia Lilibeth (jak ją nazywano, ponieważ również nosiła imię Elizabeth... podobnie jak każda pierworodna córka Sheffieldów, a było ich aż dwie) spotkała swojego amanta. Tam się zakochała w swoim „naprawionym" hulace. I tam wyszła za niego za mąż, ku wielkiej rozpaczy rodziny.

Elizabeth nie pojmowała gniewu dziadka z powodu te­go małżeństwa. Ciotka zawsze powtarzała jej, by wyszła za mąż z miłości, i sama właśnie tak postąpiła. Czy mógł ist­nieć doskonalszy koniec doskonalszej bajki?

Jak już wspomniano wcześniej, Elizabeth była zbyt mło­da, by zdawać sobie sprawę z tego, że pozory mylą.

Lord Ludlows przyjął swój powrót do Anglii z entuzja­zmem. Cóż za wachlarz nowych zdobyczy roztaczał się przed jego rozbieganymi oczami. Co z tego, że dopiero co zawarł małżeństwo. Tuż po ślubie dał swojej nowej żonie jasno do zrozumienia, że ożenił się z nią tylko dla jej fortuny. Nic in­nego nie mogłoby go skłonić do poślubienia - dobry Boże -kobiety niskiego stanu. Potrzebował pieniędzy, a ślub z ciot­ką Lilibeth wydawał się najlepszym sposobem ich zdobycia.

Tak więc, kiedy Elizabeth zastała pewnego dnia ciotkę zapłakaną w rodzinnej samotni, w pierwszej chwili sądzi­ła, że kobieta się zraniła.

- Cioteczko, co się stało?

Na te słowa jej ciotka rozszlochała się na dobre. Elizabeth pomyślała, że z pewnością coś ją boli, skoro tak la­mentuje. Zamiast więc zrobić to, co zrobiłaby większość jej rówieśników, to znaczy pobiec po dorosłego albo samej się rozpłakać, dziewczynka podeszła do ciotki i uczyniła coś bardzo dziwnego jak na dziecko w tym wieku, miano­wicie przyłożyła dłoń do jej twarzy.

- Skaleczyłaś się? - spytała, szczerze zatroskana. Ciotka pociągnęła nosem kilka razy, a potem zdołała wykrztusić:

- Tak, dziecko. Jestem zraniona.

- Gdzie? - zaciekawiła się Elizabeth.

- Tutaj - powiedziała ciotka, odsuwając się od dziew­czynki i wskazując na serce.

Elizabeth zrobiła zdziwioną minę, kiedy nie dostrzegła ani krwi, ani nawet rozcięcia na cytrynowej sukni ciotki. Spojrzała w oczy prawie tak samo szafirowoniebieskie jak jej własne i zmarszczyła czoło.

- Nie widzę rany, cioteczko. Kobieta otarła łzy wolną dłonią.

- To dlatego, że rana jest głęboko w środku.

- Naprawdę?

Ciotka pokiwała głową, odwróciła wzrok na chwilę i łzy znów napłynęły jej do oczu.

- Czy jeśli ją pocałuję, przestanie cię boleć? - spytała Eli­zabeth.

- Nie, kochanie, taki ból nigdy nie mija.

Na twarzyczce Elizabeth zagościł wyraz zdumienia, dziewczynka bowiem nic nie zrozumiała.

Ciotka musiała zauważyć jej zakłopotanie, gdyż tym ra­zem to ona ujęła twarz dziecka w dłonie. Jej skóra - tak gładka, że malej Elizabeth przypominała jedwab - zabar­wiła się rumieńcem. Oczy ciotki błyszczały od łez, kiedy kobieta patrzyła na nią z góry.

- Kochane biedactwo. Ty nie masz pojęcia, jak źle bę­dzie cię traktować ton, prawda?

Elizabeth, która była przekonana, że ton to coś, co du­żo waży, tylko pokiwała głową.

- Pożrą cię i wyplują - zapowiedziała jej ciotka. - Zwłasz­cza jeśli wyjdziesz za mąż tak niefortunnie, jak ja to uczyniłam. - Potem zrobiła coś zaskakującego. Spuściła głowę tak nisko, że prawie zetknęły się nosami. Na jej twa­rzy zagościł dość wojowniczy wyraz. - Musisz mi coś obie­cać, Elizabeth. Coś bardzo ważnego.

Dziewczynka, która zrobiłaby wszystko dla swojej cio­ci, skinęła głową.

- Obiecaj, że nigdy nie poślubisz jednego z nich. Elizabeth poczuła, jak jej brwi wędrują w górę ze zdzi­wienia.

- Jakich ich?

- Ich - niemal warknęła ciotka. - Mężczyzn. Łajdaków. To diabły wcielone, każdy z nich. Nigdy nie wolno im ufać.

Jej słowa wstrząsnęły Elizabeth. Nic dziwnego, gdyż ciotka zawsze głosiła, że każda dziewczyna powinna wyjść za mąż, i co więcej, powinna wyjść za mąż z miłości.

- Ale... nie rozumiem.

Ciotka Lilibeth odsunęła się i twarz jej natychmiast po­smutniała.

- Z czasem zrozumiesz.

Elizabeth wątpiła w to, ale że nie była całkiem typowym dzieckiem, postanowiła poważnie się zastanowić nad ciotczynym ostrzeżeniem. Na tyle poważnie, że nigdy nie za­pomniała jej słów.

Tak się złożyło, że wreszcie je zrozumiała dwa lata póź­niej. Wysłano ją do ciotki, co nigdy Elizabeth nie przeszka­dzało, tak więc tuż po przybyciu na miejsce nie czekała, aż kamerdyner ją zapowie. Wbiegła do salonu. I zastała wuja leżącego na jednej z pokojówek.

Elizabeth była przerażona i zdumiona, a potem, w przy­pływie dojrzałości wyprzedzającej znacznie jej wiek, wresz­cie pojęła: jej wuj nie kochał jej ciotki. Kochał pokojówkę.

Jednakże, tak naprawdę dopiero po kolejnych dwóch la­tach zrozumiała wszystko do końca, gdyż wtedy złożyła ukłon towarzystwu.

Pierwszy bal. Któżby nie czuł się podekscytowany? Eli­zabeth, jak każda dziewczyna w jej wieku, była niezmier­nie podniecona. Pogoda tego dnia dopisała. Piękny wieczór. Ciepły. Magiczny. Jej matka, Hartnell z Hartnellów z Cheshire, dobrze ją do tego dnia przygotowała. Elizabeth po­łożyła się do łóżka wcześnie (żeby nie mieć podpuchniętych oczu, ale z podniecenia ledwo mogła leżeć). Kiedy nadszedł czas, nałożyła najpiękniejszą kreację (suknię z bia­łego atłasu przetykanego srebrną nitką, tak że wydawało się, iż w fałdach stroju migoczą gwiazdy). Jej czarne włosy umyto i wyszczotkowano do takiego połysku, że trudno byłoby dostrzec w nich diadem, który dziadek odkupił od jakiegoś zubożałego wicehrabiego. Stojąc na szczycie scho­dów, Elizabeth czuła się jak księżniczka.

Szkoda, że nie pojawił się królewicz.

Ani książę.

Ani nawet hrabia.

Tylko najmłodszy syn zubożałego barona wraz z pięt­nastoma innymi gośćmi.

Było to straszliwe upokorzenie i jej matka nigdy tego nie przebolała. Tańcząc z jedynym odpowiednim mło­dzieńcem, który raczył się zjawić, Elizabeth wreszcie zro­zumiała złowieszcze słowa ciotki. Reszta gości tylko się przyglądała. W większości byli to powinowaci ze strony brata dziadka i wszyscy zjawili się po to, by się pogapić na wyposażenie domu bogatszych krewnych. (Elizabeth spo­strzegła nawet, że jeden z dalekich kuzynów wpychał do kieszeni pierścień na serwetki. Mogła się tylko domyślać, że wziął go za bransoletkę). Cóż z tego, że odebrała wy­kształcenie w odpowiedniej pensji dla panien. Cóż, że mia­ła maniery i wdzięk córki księcia. Zgodnie z ostrzeżeniami ciotki towarzystwo spoglądało na nią z dezaprobatą.

Była to bolesna świadomość i niektóre młode damy nie zniosłyby tego.

Elizabeth zniosła. Uświadomiła sobie, że cokolwiek po­wie czy zrobi, niczego to nie zmieni. Pogodziła się z fak­tem, że nigdy nie będzie wystarczająco dobra dla towarzy­stwa, w ten sam sposób, w jaki większość ludzi godzi się z kolorem swoich włosów. A jeśli czasami niektóre uwagi ją raniły, ignorowała je. Zachowywała się idealnie. Uczęsz­czała na bale. Tańczyła spokojnie.

Jednakże w głębi duszy, na samym dnie serca, Elizabeth zastanawiała się, czy to wszystko nie jest kpiną. Może któ­regoś dnia się zbuntuje. Może któregoś dnia ludzie zoba­czą, kim jest naprawdę - dziewczyną z pospólstwa podają­cą się za córkę hrabiego. Może któregoś dnia zrobi coś, co naprawdę okryje ją hańbą. W końcu, choćby nie wiem jak doskonałe miała maniery, zawsze będzie wnuczką szewca.

A potomkowie szewców zazwyczaj nie wchodzili do ro­dów szlacheckich.

Przynajmniej tak się ludziom wydawało...


Wszyscy powinni cierpliwie ponosić konsekwencje swego własnego zachowania

- Fedrus

1.

Londyn, 1819

Z hulaszczym trybem życia wiązała się pewna swoboda. Rodzaj wspaniałego wyzwolenia, które sprawiało, że czar­ny frak, jaki nosił Lucien St. Aubyn, był prawie warty wy­siłku, jaki wymagało jego założenie. Prawie.

Z laseczką o kryształowej gałce w ręku książę Ravenwood wyszedł ze swego powozu. Powietrze było chłodne, gdyż cięż­kie chmury, które wisiały nisko na zamglonym londyńskim niebie, spadły na ziemię w postaci deszczu. Mężczyzna ode­tchnął głęboko wilgotnym powietrzem, pozwalając, by go orzeźwiło, poczym poklepawszy się po piersi, aby się upew­nić, że monokl jest tam, gdzie być powinien, ruszył w stronę olbrzymiej posiadłości. Należała ona do jednej z najważniej­szych rodzin w towarzystwie: lorda i lady Derby.

Masywny, czarny powóz odjechał, znikając w mroku nocy, gdy mężczyzna wszedł po schodach zbudowanego z cegieł dworu, ignorując wścibskie i podekscytowane spoj­rzenia, jakie mu posyłano, gdy w ślad za tłumem podążał w stronę dość pretensjonalnej i ostentacyjnej sali balowej. Wrzawa licznych głosów dobiegająca z jej wnętrza omal go nie ogłuszyła. Jakiś półgłówek, bez wątpienia pani domu, wpadł na genialny pomysł, by z balkonu otaczającego salę balową sypać płatki róż. Skutkiem tego goście mieli owe płatki we włosach, na ubraniach i na podeszwach butów. Prawdę mówiąc, mężczyzna był zaskoczony, że lady Der­by nie kazała wystroić dzieciaczków w przepaski biodrowe i sztuczne elfie skrzydełka i nie zawiesiła ich pod sufi­tem. Z drugiej strony powinien być chyba wdzięczny, że nie przyszło jej to do głowy. Było całkiem prawdopodob­ne, że przybiłaby te skrzydełka dzieciom do pleców gwoź­dziami, powodując nieziemski rwetes.

Potrząsnął głową, zatrzymując się na chwilę na progu. Patrzył przez zamieć białych i czerwonych płatków na pa­ry tańczące pośrodku sali. Oferta tego sezonu stała pod jedną ścianą, wystawiona na pokaz niczym karpie na tar­gu rybnym.

Co gorsza, pozłacane zwierciadła ukazywały plecy pa­nienek. W sali nie było drzwi balkonowych, jedynie wyso­kie okna, pomiędzy którymi wisiały kunsztownie szlifowa­ne lustra. Większość z tych okien była otwarta, choć pra­wie żaden podmuch wiatru nie poruszył piór wetkniętych w wyszukane fryzury debiutantek ani nie rozpraszał woni ciał, którym dawno już należała się kąpiel.

Lucien przyjrzał się temu wszystkiemu i westchnął. Ko­lejna noc. Kolejne przyjęcie. Na miłość boską, nudziło go to do łez.

Ustawił się w kolejce, by złożyć wyrazy uszanowania pa­ni domu. Dama ta, prawdziwa stara wiedźma według standar­dów socjety, niewiasta trzydziestosiedmioletnia (siedem lat starsza od niego), próbowała udawać, że nie zauważa upływu czasu, ubierając się w ciemnoniebieską suknię odpowiedniej­szą dla kobiety o połowę od niej młodszej i o mniejszym przy­najmniej o połowę biuście. W każdej chwili groziło jej, że ów biust wyskoczy z dekoltu, jak zauważył Lucien.

- Lady Derby - rzekł, przeciągając głoski, kiedy stanął przed kobietą, opierając się całym ciężarem ciała na lasce. Zajrzał jej w dekolt dość bezwstydnie, składając szarmanc­ki ukłon. - Muszę przyznać, że wybija się pani dziś wie­czór. Pani modystce należą się gratulacje za to, że udało jej się tak świetnie, hmm... okryć pani wdzięki.

Na policzkach gospodyni wykwitł natychmiast rumieniec, wyjątkowo niekorzystny, zważywszy na jej plamistą cerę.

- Lordzie Ravenwood, cóż za niespodzianka, że pana tu widzę - powiedziała z uprzejmym uśmiechem przyklejo­nym do bladej twarzy. Kobieta na swoje nieszczęście miała kędzierzawe, rude włosy, przez co przypominała pomarań­czowego pudla, łącznie ze szpiczastym nosem i oczkami kąśliwego psa. - Szczególnie iż nie przypominam sobie, abym pana zapraszała - dodała.

Mężczyzna pozwolił, by na jego twarzy zagościł abso­lutnie fałszywy, jednak niezmiernie zarozumiały uśmiech.

- Ależ oczywiście, że mnie pani nie zapraszała. Lady Derby zesztywniała.

- Założyłem jednakże, że brak zaproszenia był wyni­kiem przeoczenia. Dlatego też pozwoliłem sobie naprawić sytuację. Wiedziałem, że nie może się nadal pani na mnie gniewać za wzgardzenie pani wdziękami.

Po prawdzie, dama wyglądała na rozgniewaną. Zacisnę­ła dłonie. Jej brązowe psie oczy rozbłysły.

- Gdyby był tu pański ojciec, natarłby panu uszu - po­wiedziała, rzuciwszy wpierw okiem na sąsiadów, aby się upewnić, że nikt ich nie podsłucha.

Lucien nie czuł takich oporów. Nachylił się ku niej na odległość zaledwie kilku cali.

- Gdyby był tu mój ojciec, nadal spałaby pani z nim, dla­tego też bez wątpienia nigdy nie przespałbym się z panią, zakładając oczywiście, że byłbym zainteresowany, a zapew­niam panią, że tak nie jest.

Jej spojrzenie omal go nie spaliło. Lucien uśmiechnął się.

- Zechce mi pani wybaczyć - rzekł z fałszywą uprzejmo­ścią - czekają na mnie ważne sprawy. - Ominął ją spojrze­niem. - Chociaż wydaje mi się, że pani mąż już skończył swoje interesy. - Cmoknął z dezaprobatą. - Powinna mu pani powiedzieć, żeby schował koszulę do spodni. To niegustowne nosić się w ten sposób.

Nie dał gospodyni czasu na odpowiedź; odwrócił się i ruszył na skraj sali balowej, postukując laską i uśmiecha­jąc się zarozumiale.

Jednakże nuda dopadła go niemal prawie tak samo szyb­ko, jak go opuściła. Westchnąwszy, Lucien wyruszył na parkiet w poszukiwaniu kolejnych osób, których kosztem mógłby się zabawić, gdy dość niespodziewanie musiał się zatrzymać. Drogę zagrodził mu młodzieniec tak przejęty pokazywaniem swych nowych (rzekomo) złotych spinek od koszuli swoim kompanom, że nie zauważył zbliżające­go się, od tyłu Luciena. Mężczyzna wyjął z kieszeni monokl, włożył go do prawego oka i zmierzył spojrzeniem młodzieńca od stóp do głów.

Ta dzisiejsza młodzież. Nie dość że się dziwacznie ubie­ra, w dodatku wcale nie szanuje starszych. Wystarczy spoj­rzeć na tego chłopca. Kołnierz koszuli miał tak wysoki, że groził mu wyłupieniem oczu. Młody człowiek włożył boga­to haftowaną kamizelkę. Nić była złota, a sama kamizela miała kolor takiego błękitu, jaki Lucien widywał tylko na muchach plujkach i skarabeuszach. Na dodatek młodzie­niec nosił włosy zaczesane na bok w taki sposób, że przy­wodziły na myśl źdźbła trawy zgniecione przez krowę.

Lucien czekał, by młody człowiek go zauważył, a kiedy tak się nie stało, przełożył laskę do prawej ręki, uniósł le­wą dłoń i poklepał młodzieńca po ramieniu.

- Przepraszam, młody człowieku - wycedził.

Chłopak odwrócił się, zobaczył, że Lucien patrzy na nie­go, posłał mu spojrzenie mówiące: „nie widzisz, że rozma­wiam", po czym natychmiast się odwrócił do niego plecami.

Lucienowi monokl wypadł z oka. Mężczyzna wyprostował się, bardzo poważnie zaszokowany. Czyżby ten młodzieniaszek go nie poznał? Czyżby nie wiedział, że jest Księciem Śmierci?

Lucien rozejrzał się, próbując ustalić, czy ten oburzają­cy brak szacunku został dostrzeżony.

I wtedy zobaczył ją.

Lady Elizabeth Montclair.

Wirowała na parkiecie w ramionach mężczyzny tak sta­rego, iż jego plecy były zgarbione niczym posąg Atlasa. La­dy Elizabeth wydawało się to jednak nie przeszkadzać. Najwyraźniej nie zauważała, że dzięki temu jego lordowska mość miał świetny widok na jej biust. Lawendowa suk­nia, którą włożyła na bał, była z przodu dość śmiało wy­cięta. Naszyte na nią koraliki skrzyły się w blasku świec umieszczonych pod sufitem. Włosy kobiety spiętrzono w jakąś wymyślną fryzurę sprawiającą wrażenie naturalnej, jednak Lucien wiedział, że ich ułożenie wokół diademu trwało godzinami. Panna ta miała figurę zgrabną, która jednakże pozbawiona była pewnej krzepkości, jaką prefe­rowali niektórzy kawalerowie. Jasnoniebieskie oczy lady Elizabeth większości mężczyzn wydawały się piękne i eks­cytujące, ponieważ widoczne były nawet z oddali. Tylko jej oblicze miało klasyczną urodę, od zadartego noska do przypominającego serce kształtu jej twarzy. Jaka szkoda, że dziewczyna ta pochodziła z pospólstwa. Pochodzenie jednak nie przeszkadzało jej być zdumiewająco piękną.

W dodatku nienawidziła go. To było cudowne. Spotka­li się dwa razy, i przy obu okazjach panna Montclair zro­biła wszystko, co było w jej mocy, aby okazać mu tę nie-przychylność w jak najbardziej twórczy i nieuprzejmy sposób. Za pierwszym razem nazwała go mordercą i łajdakiem, co było mianem niezupełnie odpowiadającym prawdzie Za drugim razem spotkali się na pokładzie stat­ku, kiedy obydwoje mieli nieszczęście znaleźć się w nie­właściwym miejscu w niewłaściwym czasie, mianowicie na tym samym żaglowcu. Wtedy to panna Montclair dała Lucienowi jasno do zrozumienia, że go nie lubi, nigdy go nie polubi i nie będzie zadawać sobie trudu, aby udawać, że go lubi. Taka postawa, w dodatku reprezentowana przez wnuczkę szewca, początkowo go oburzyła, a potem roz­bawiła. A niech to diabli, jeśli jej tupet nie wzbudził w nim podziwu.

Od tego czasu obserwował ją z oddali, chociaż wątpił, aby ona o tym wiedziała. Myślał o niej raczej jak o jakimś stworzeniu, któremu warto się bliżej przyjrzeć, wydawało mu się to bowiem dość niezwykłe, że osoba z takim po­chodzeniem tak wysoko zadzierała nosa.

Lucien wyprostował się.

I po raz pierwszy tego wieczoru, nie, po raz pierwszy od miesięcy, Lucien poczuł, że nuda go opuszcza. Dlacze­go nie pomyślał o tym wcześniej? Potrzebował rozrywki. Wyzwania. Kogoś, kto nie przy czołga się do niego już po pierwszym spojrzeniu.

Uzmysłowił sobie, że musi uwieść lady Elizabeth Montclair.

Chciała uciec z sali balowej.

Lady Elizabeth Montclair pewnie tak by zrobiła, gdyby nie znajdowała się pośrodku parkietu, wśród setek ludzi przyglądających się jej tańcom z mężczyzną tak starym, że aż dziw, że nie zabiła go apopleksja albo przynajmniej nie upadł na posadzkę i nie złamał sobie jednej z tych skrzy­piących ze starości nóg.

To dość makabryczna ewentualność, przyznała dziew­czyna, lecz cóż można było poradzić. Tańczenie ze starym lordem Luthgowem każdemu podsunęłoby makabryczne myśli. Może powodem było bielidło na jego twarzy. Jego lordowska mość nałożył go tego wieczoru tak dużo, że je­go oblicze przypominało wynik nieudanego eksperymentu dziecka z farbkami. Może przyczyną były jego ręce, które miały skłonność do wędrowania po pewnych częściach jej ciała, a w niektórych przypadkach wręcz do ich ściskania. A może chodziło o to, że jego lordowska mość był głuchy jak pień. Niezależnie od powodu, Elizabeth gotowa była zrobić coś drastycznego, jeśli lord nie oderwie wzroku od jej biustu i nie spojrzy jej w oczy.

Sytuację pogarszał fakt, że kiedy wirowała z nim po par­kiecie, czuła na sobie surowe spojrzenia socjety. Zawsze tak było, ilekroć tańczyła z kimś z towarzyskiej elity. Jego lor­dowska mość był baronem z bardzo starej i bardzo szacow­nej rodziny. Ton uważał, że to kpina, aby jeden z najczci­godniejszych członków Izby Lordów raczył tańczyć z ko­bietą, której rodzina ostatnio dość poważnie zubożała.

- Więc lubi pani ogniste konie, tak?

Wyrwana z zamyślenia Elizabeth zmusiła się do skupie­nia uwagi na słowach partnera. Nie powiedziała niczego podobnego. Rozmawiali o Brighton. Elizabeth powiedzia­ła, że fascynują ją morskie tonie. Jego lordowska mość po­myślał sobie, że powiedziała „konie". Teraz był absolutnie przekonany, że Elizabeth jest zapaloną amazonką, która uwielbia rozmawiać o koniach. O ile lady Montclair rze­czywiście kochała konie, konieczność krzyczenia, by zo­stać usłyszaną, mogła doprowadzić do szału.

- To prawda - powiedziała mimo woli i jakiś chochlik, którego przypuszczalnie powinna zignorować, nakazał jej dodać: - Obok orangutanów to moje ulubione zwierzęta wierzchowe.

Ku jej zaskoczeniu jego lordowska mość pokiwał głową.

- Tak, sam lubię araby. Niesamowicie poprawiły rasę an­gielskich koni wyścigowych, zgodzi się pani ze mną?

Zdumiona Elizabeth wlepiła w niego oczy. Nie mogła wprost uwierzyć, aby mógł tak kompletnie się przesłyszeć. Spróbowała jeszcze raz.

- Oczywiście. Domieszka małpiej krwi przyniosła ogromne korzyści. Nie dalej jak wczoraj słyszałam, jak koń wydal szympansi okrzyk, zdecydowanie milszy od rżenia.

Mężczyzna pokiwał głową. Naprawdę pokiwał. Niewia­rygodne.

Mogło to tak trwać jeszcze długo, gdyby nie to, że mu­zyka ucichła.

Dzięki ci, Panie, pomodliła się w duchu Elizabeth.

- Tańczenie z panią było prawdziwą przyjemnością -rzekł jego lordowska mość, składając jej ukłon i zaglądając jej przy tym w dekolt. Stary ścierwnik.

- Chciałabym móc powiedzieć to samo, wasza lordow­ska mość, ale tańcząc z panem, miałam ochotę się rozpła­kać. - Dziewczyna dygnęła przed nim lekko.

Lord uśmiechnął się wielkodusznie.

- Już dobrze, moja droga. Nie pochlebiaj mi tak bardzo. Mój talent tancerza nie powinien cię wzruszać do łez.

Elizabeth wytrzeszczyła oczy, przygryzła wargę, a po­tem skinęła głową, pozwalając sobie na cichy chichot, któ­ry przeszedł w kaszel, po czym wymamrotała:

- Święte słowa. - Następnie odwróciła się i omal nie po­gnała z powrotem do matki. Ze wszystkich niedorzecznych konwersacji...

- Co tam u jego lordowskiej mości? - spytała jej matka.

- Był dość... rozmowny - odparła Elizabeth. Pewnie nie po­winna zachowywać się tak podle, ale doprawdy nie mogła się powstrzymać. Może powinna przeprosić jego lordowska mość. Z drugiej strony, mógł znów nie dosłyszeć, co mówi, i pomyśleć, że wyraża ubolewanie z powodu zgonu konia pełnej krwi angielskiej, albo temu podobne brednie. Ojej.

Spojrzała na matkę, która wyglądała wyjątkowo maje­statycznie w sukni w kolorze czerwieni i złota - najmod­niejszych barwach tego sezonu. Jej siwe włosy, naturalnie kędzierzawe, sterczały na wszystkie strony, mimo iż były ściągnięte do tyłu i upięte w kok. Nie zestarzała się ładnie; skóra wokół jej oczu zwiotczała, jakby całkiem już porzuciła nadzieję, że kiedyś odzyska młodość. Mimo to matka zachowywała się tak, jakby była tą samą wielką pięknością, co w młodości. Właśnie tę urodę kupił jej ojciec. Mówiąc bez ogródek, sprzedano ją temu, który dał najwięcej, a przetarg omal nie zrujnował rodziny ojca.

- O czym rozmawialiście? Elizabeth znów się spłoniła.

- O koniach.

Jej matka pokiwała głową, jej jasnoniebieskie oczy za­lśniły.

- Świetnie, doskonale. Jego lordowska mość jest wpraw­dzie stary, lecz także niezmiernie bogaty i bardzo ceniony w ton. Dobrze zrobisz, dając mu nadzieję.

Ma wyjść za mąż za tego obleśnego starego głupca! Nic z tego, poprzysięgła sobie w duchu Elizabeth. Nie mogła jednak wyrazić takich opinii na głos. To miał być jej ostat­ni sezon, a rodzinne fundusze prawie się wyczerpały. Nikt o tym jeszcze nie wiedział i nikt się nie dowie, jeśli jej mat­ka będzie miała coś do powiedzenia.

- Jaśnie pani? - powitał ją męski głos.

Elizabeth odwróciła się, rzucając okiem na stojącego w pobliżu służącego.

- Jaśnie pani, list. - Lokaj ukłonił się lekko. Niemodna peruka, którą kazała mu nałożyć pani domu, miała prawie ten sam kolor ciemnej szarości, co jego surdut.

- Liścik! - zaszczebiotała jej matka. - Och, moja droga. Pewnie kolejny sonet od jednego z twoich wielbicieli. - Sło­wa te zostały wypowiedziane głośno, aby usłyszały je wszystkie inne znajdujące się w pobliżu matki z pannami na wydaniu, a przy okazji aby mogły wywołać w nich obrzyd­liwą zazdrość, że ich córkom nie przysłano takich listów.

Elizabeth, która w życiu nie dostała żadnego sonetu, z zainteresowaniem wzięła kopertę i otworzyła ją. Ze środ­ka praktycznie wypadł kawałek papieru.

Beth, muszę się z tobą natychmiast zobaczyć. Stało się coś strasznego. Spotkajmy się w salonie lady Derby. Przyjdź sama.

Lucy

Gdyby ktoś wtedy przyglądał się uważnie lady Elizabeth, zauważyłby, jak gwałtownie się zmieniła. Pobladła na twarzy. Zacisnęła dłonie.

- Elizabeth, co ci się stało?

- Nic, mamo.

- Co jest w tym liście?

Elizabeth zastanawiała się gorączkowo, co powiedzieć matce, wiedziała jednak, że wyjawienie prawdy nie byłoby mądre. Nie po tym, co się stało ostatnim razem, gdy przy­szła z pomocą przyjaciółce w potrzebie. Dzięki swej nie­zdarnej koleżance omal nie pożeglowała do Hiszpanii z Księciem Śmierci.

- Elizabeth? - zaciekawiła się matka.

- Tu jest tak napisane - Elizabeth grała na zwłokę, go­rączkowo starając się wymyślić odpowiedni wierszyk. -Czerwone róże na górze, na dole fiołki. Piękne masz wło­sy, kochajmy się jak aniołki.

Uśmiechnęła się żałośnie do matki, wiedząc, że szacow­na dama natychmiast przejrzy jej kłamstwo. Jednak jej matka zbyt była zajęta udawaniem, że się zachwyca tymi słowami.

- Moja droga - zaszczebiotała dość głośno, by ją usły­szeli mieszkańcy Francji. - Masz skrytego wielbiciela.

- W rzeczy samej, mamo, zapewne mam.

Jej matka rzeczywiście sprawiała wrażenie zadowolonej, po raz pierwszy od dawna.

Elizabeth ledwo mogła wytrzymać.

- Wybacz, mamo. Chyba pójdę się odświeżyć, na wypa­dek, gdyby poprosił mnie do tańca mój nowy... przyjaciel.

- W rzeczy samej, w rzeczy samej - zachęciła ją matka, odprawiając ją gestem.

Elizabeth miała mdłości; wiedziała, że nie wolno kłamać. Inna część jej duszy wiedziała, że jej matka nigdy nie lubiła Lucy i nigdy jej nie polubi. Zawsze patrzyła krzywym okiem na jej wizyty, zwłaszcza odkąd Lucy została markizą. Mat­kę strasznie drażnił fakt, że najlepsza przyjaciółka jej córki zajmuje w towarzystwie wyższą pozycja niż Elizabeth.

Dziewczyna spojrzała na służącego, który przyniósł wiado­mość, i któremu najwyraźniej kazano czekać na odpowiedź.

- Gdzie ona jest? - spytała, kiedy znaleźli się poza zasię­giem słuchu.

- Proszę za mną.

- Elizabeth! - zawołała jej matka. Dziewczyna zesztywniała i odwróciła się.

- Nie zapomnij uszczypnąć się w policzki. Jesteś dziś blada jak trup.

Elizabeth oblała się szkarłatnym rumieńcem.

- Och. Tak, dobrze, mamo. Oczywiście. - Odwróciła się. Że też musiała powiedzieć coś właśnie takiego! Jej zażeno­wanie i uraza znikły jednak, kiedy podążyła za służącym, natomiast troska o przyjaciółkę odezwała się ze zdwojoną siłą. Lucy spodziewała się dziecka i Elizabeth nagle przy­szło na myśl, że mogą być kłopoty z ciążą. Czyż jednak w takim przypadku jej mąż, Garrick, nie powinien przyje­chać po nią?

Ledwo zwracając uwagę na płatki kwiatów, które sypa­ły się na nią albo na twarze mijanych ludzi - z których wszyscy uśmiechali się do niej szyderczo, kiedy przecho­dziła obok - podążała za służącym. Minęła panią domu, opuściła salę balową i wyszła na główny korytarz. Nagły spadek natężenia hałasu przyniósł jej ulgę. Tak samo po­dmuch chłodnego powietrza w hallu. Przed lustrem stała waza z wielobarwnymi tulipanami. Kiedy dziewczyna przechodziła obok więdnących kwiatów, dostrzegła w zwierciadle swoje odbicie. Po obu stronach korytarza wi­doczne były rozliczne zamknięte drzwi. Na jego końcu znajdowały się schody, które prowadziły wzdłuż prawej ściany, a potem skręcały w lewo. Na dole też były drzwi i tam właśnie zaprowadził ją służący.

Elizabeth weszła do pokoju odczuła ulgę, że dotarła do przyjaciółki niezauważona. Lucy siedziała w beżowym fote­lu, okryta purpurową peleryną. Wstała w chwili, gdy usły­szała, że przyjaciółka wchodzi.

Dwie rzeczy rzuciły się Elizabeth natychmiast w oczy. Po pierwsze, Lucy bardzo urosła, odkąd widziały się ostat­nio. Po drugie, małżeństwo wcale nie służyło jej przyjaciół­ce, bowiem albo nabrała bardzo męskiego wyglądu, albo osoba, która przyglądała jej się, była...

- To ty! - zasyczała Elizabeth, zatrzymując się raptownie. Jego miłość, książę Ravenwood, skłonił się lekko.

- Moja droga Elizabeth, znów się spotykamy.

Lucien przyglądał się, jak na twarzy Elizabeth pojawiła się komiczna mieszanina niedowierzania, oburzenia i oskarżenia.

- To przecież moje - rzekła z wyrzutem, wskazując pe­lerynę, którą miał na sobie.

- W rzeczy samej - odparł mężczyzna, zatrzymując się. -Jak sądzisz, dobrze mi w niej? - Kokieteryjnym gestem przy­słonił twarz połą peleryny, naśladując kobiecy głos w spo­sób, którego nie powstydziłby się aktor szekspirowski. -Przyznaję, powiedziałem służącemu, który mi ją przyniósł, że moim zdaniem mogę w niej wyglądać nieco blado.

Dziewczyna po prostu przypatrywała mu się.

On czekał na jej reakcję.

Ona jednak nie zareagowała.

On zrzucił z głowy kaptur peleryny.

Ona nadal nie reagowała.

Prawdę powiedziawszy, było to dość denerwujące. Łu­dził się nadzieją, że panna zacznie krzyczeć - może wołać podniesionym głosem - a wtedy on przystąpi do akcji, po­zbawi zmysłów pocałunkiem, może nawet niecnie ją wy­korzysta - jeśli dziewczyna będzie miała szczęście - po czym oboje przejdą do gabinetu i zapalą cygara. Przynaj­mniej on zapaliłby cygaro. Był absolutnie przekonany, że ona też chętnie zapali, jeśli nie stracił jeszcze smykałki do tych spraw.

Tyle tylko że dziewczyna zachowywała rezerwę.

Książę zrzucił pelerynę dramatycznym gestem, ukazując jej się w swym męskim odzieniu. Może w tym był problem. W końcu trudno jest - rozumował - sprawić, by kobieta pa­dła przed nim na kolana, jeśli wygląda się jak pokojówka Ma­rysia. Wyprostował się, pozwalając jej nacieszyć oczy jego widokiem, i obserwując ją, podczas gdy ona mierzyła go spoj­rzeniem od stóp do głów. Po części miał ochotę stanąć tak, by wydać się jeszcze wyższym podczas tej lustracji. Przez wy­kładane dębową boazerią ściany słychać było skoczną melo­dię, którą właśnie rozpoczął skrzypek. Lucien czekał.

Wtedy dziewczyna zrobiła coś, co go naprawdę wprawiło w osłupienie. Wzięła się pod boki, powoli i z wyrachowaniem. Potem uniosła jedną czarną, doskonale zarysowaną brew w dość karcący sposób. Stała w tej pozie przez dokładnie dzie­sięć sekund, a następnie cmoknęła z dezaprobatą, mówiąc:

- Przyszło mi na myśl, wasza miłość, iż musisz mieć ja­kiś haniebny i skandaliczny powód, aby mnie tu wzywać. Prawdę mówiąc, wolałabym, żeby pan wydusił go wresz­cie z siebie, zamiast kazać mi czekać.

Lucien wybałuszył oczy.

- Jeśli się mylę, niech mnie pan poprawi. Jeśli przypad­kiem Lucy przysłała mi wiadomość przez pana, chciałabym się dowiedzieć, co się stało.

Co? Nie piszczy? Nie wskazuje go palcem? Nie krzyczy na niego: „Ty okropny łotrze"? To prawda, że od ponad roku nie widział się z nią sam na sam, lecz kiedy się roz­stali ostatnim razem, był pewny, że nim gardzi. Nic dziw­nego. Sam sobą gardził.

Dziewczyna czekała z uniesioną lewą brwią.

Książę powiedział:

- Sądzi pani, że pani przyjaciółka naprawdę poprosiła­by mnie o pomoc?

Elizabeth wzruszyła ramionami, uwydatniając tym ge­stem swe małe piersi.

- Czemu nie? Ona najwyraźniej pana lubi, chociaż nie mam pojęcia, czemu. Ufa panu. Zatem tak, ona mogłaby zrobić coś równie niewiarygodnie niemądrego.

Lucien nie wiedział, co powiedzieć. Nie wiedział, co ro­bić. I to nie jej wzgardliwa maniera tak go zbiła z tropu. W osłupienie wprawiło go raczej jej przekonanie, że ktoś w Londynie mógł go naprawdę lubić.

- O co więc panu chodzi, wasza miłość? Po co pan mnie tutaj sprowadził? Wiem, że to niemożliwe, aby pragnął pan mego uroczego towarzystwa.

- Tak pani sądzi? Dziewczyna zmrużyła oczy.

- Wie pan, jak mało pana lubię.

Rzeczywiście wiedział. W odróżnieniu od większości to­warzystwa ona tego nie ukrywała. Podejrzewał, że ma to coś wspólnego ze śmiercią jego brata, ale nie był pewien. Kto wie, jak działa umysł kobiety?

- No więc? - poganiała go Elizabeth.

Dobry Boże. Dziewczyna wręcz tupnęła lewą stopą, po­syłając mu zniecierpliwione spojrzenie.

- Sprowadziłem panią tu, aby złożyć na jej ustach mój pocałunek śmierci.

Oczywiście bynajmniej nie było to jego zamiarem, ale Lucien nagle poczuł chęć zobaczenia, jak ona zareaguje na te słowa.

Elizabeth nie zareagowała. Zacisnęła tylko wargi w gry­masie zniecierpliwienia i powiedziała:

- Radzę panu zachować go dla pańskiej kurtyzany, kim­kolwiek jest ta nieszczęsna kobieta.

Nieszczęsna? Teraz Lucien poczuł się z lekka obrażony. Wyprostował się, przybierając swą najlepszą minę, która mówiła: „Jestem Hulaką z Ravenwood i przybyłem skraść twoją cnotę".

Dziewczyna nawet nie drgnęła.

Do licha. Dobrze. Zobaczmy, jak zareaguje na słowa wy­powiedziane na głos.

- Sprowadziłem tu panią, aby ją uwieść. - Znów zacze­kał na jej reakcję.

Chwilę później jej się doczekał. Dziewczyna parsknęła śmiechem.

2.

Elizabeth nie mogła się powstrzymać. Niewątpliwie gło­śny śmiech nie przystawał damie, lecz słowa księcia za­brzmiały bardzo niedorzecznie.

- Chce mnie pan uwieść? - powtórzyła sarkastycznie.

- Chcę - powiedział mężczyzna.

- A czemuż to - spytała Elizabeth - postanowił pan mnie uwieść?

Książę wzruszył ramionami, najwyraźniej zastanawiając się nad swymi słowami, a potem odparł szczerze:

- Ponieważ pani mną gardzi.

Jego słowa pomału dotarły do niej. Jednak to wyraz jego twarzy ostatecznie ją przekonał, że mógł mówić prawdę.

- Książę, jest pan idiotą.

- Słucham? - zdziwił się mężczyzna.

- Nie przesłyszał się pan. Co więcej, mówię prawdę. Niech pan zważy na swe postępowanie ostatnio. Ach, tak - powiedziała, widząc wyraz zdziwienia na jego twarzy. -Być może upłynął już ponad rok od owego nieszczęsnego skandalu, gdy pojawiły się plotki o tym, jakoby skompro­mitował mnie pan w czasie podróży żaglowcem, a dodam, że plotkom tym nie pofatygował się pan nigdy zaprzeczyć. Ja jednak w tym czasie obserwowałam pana bacznie, przede wszystkim z zamiarem trzymania się od pana z daleka. Dla­tego wiem o tym konnym wyścigu na Drury Lane i o bija­tyce w operze. Nawet o walkach kogutów, na jakie pan cha­dza. Co więcej, znam przyczynę tego wszystkiego.

- Doprawdy? - spytał książę. - Zechciej mnie więc, pa­ni, oświecić.

- Nudzi się panu, wasza miłość. Zżera pana straszliwa i bezgraniczna nuda. Uwielbia pan dręczyć towarzystwo swymi aroganckimi minami i ekscentrycznym zachowa­niem, a teraz najwyraźniej postanowił pan poznęcać się na­de mną. Cóż, nic z tego nie będzie, ponieważ wychodzę. Zechce mi pan wybaczyć, że zepsułam panu plany.

Odwróciła się, uniosła dumnie głowę i ruszyła w stronę wyjścia.

On jednak w mgnieniu oka znalazł się przy niej i Beth do­prawdy nie pojmowała, jakim sposobem mógł tak szybko się poruszać. Wyciągnął rękę i chwytając Elizabeth lekko za przedramię, zatrzymał ją. Dziewczyna żachnęła się, oburzo­na tak śmiałym postępowaniem, a potem spojrzała wymow­nie na jego dłoń, rozkazując mu bez słów, aby natychmiast ją puścił, a jednak wydawała się przez chwilę dziwnie zagu­biona, gdy patrzyła na jego opalone palce na swej bladej skó­rze. Raptem podniosła na niego oczy, z niepokojem uświa­damiając sobie, jak bardzo blisko siebie stoją.

- Pani naprawdę mną pogardza, prawda? - spytał cicho mężczyzna, wpatrując się w nią tymi oczami koloru estragonu w sposób, który ją zaskoczył. Wydawał się niemal dbać o jej opinię o nim. To niedorzeczne.

- Prawda - przyznała, choć mówiąc szczerze, w rzeczy­wistości wcale nie darzyła go nienawiścią. Elizabeth do ni­kogo nie czuła nienawiści.

Wciąż jej nie wypuszczał, więc świadoma była doty­ku jego ręki, och, jak bardzo była tego świadoma. Ziry­towało ją to do tego stopnia, że wyszarpnęła rękę z je­go uścisku.

- Jakże to niezmiernie zaskakujące - mruknął książę.

- Zaskakujące jest to, wasza miłość, że nikt jeszcze nie wpakował panu kuli w serce.

- Czyżby zgłaszała się pani na ochotnika do tego zada­nia? - spytał z miną nieomal wyrażającą nadzieję.

- Zgłosiłabym się na ochotnika tylko do tego, by pana obić. A teraz proszę mnie puścić.

Lucien tak zrobił. Elizabeth poczuła się upojona swoim zwycięstwem. Było to jednak krótkotrwałe zwycięstwo, mężczyzna bowiem ponownie przyjrzał jej się dokładnie, mierząc spojrzeniem od stóp do głów.

- Muszę przyznać, że do twarzy pani w tej fryzurze.

- Zaiste, sir, pochlebia mi pan. Skoro twierdzi tak człowiek, którego garderoba składa się zapewne z czerwonych peleryn i diabelskich wideł, wezmę sobie ten komplement do serca.

- Zastanawiam się, jak uda się pani go tam zachować. Może za pomocą szpilek?

Oczywiście żartował, ale ona też potrafiła odpłacić mu żartem.

- Oczywiście, książę, użyję tych samych szpilek, który­mi niewątpliwie przypina pan sobie rogi.

Mężczyzna posłał jej uśmiech, sprawiający wrażenie szczerego, a w jego oczach pojawił się wyraz jakby zasko­czenia. I zaintrygowania.

- Touche, moja droga.

- Żegnam pana, wasza miłość - powiedziała Elizabeth, odwracając się do drzwi, kiedy stało się oczywiste, że on nie ma zamiaru wyjść. - Miłej podróży powrotnej do piekła.

- Nie chce pani się dowiedzieć, co zamierzałem zrobić, kiedy już panią uwiodę?

Elizabeth chciała odejść. Powiedziała sobie, że się nie za­trzyma. A mimo to nie poruszyła się. Później, patrząc z perspektywy czasu, zdała sobie sprawę, że to właśnie w tym momencie nieodwołalnie zmieniło się jej życie.

Wbiła w niego wzrok, czekając, aż jej powie.

- Chciałem spytać panią, czy zechce pani zostać moją kochanką - wyjaśnił Lucien.

Dziewczyna zamrugała, zastanawiając się, jak zareago­wać. Właściwie wiedziała, co chciałaby mu powiedzieć, al­bo raczej, kim go nazwać, ale tak niegodne damy słowa nie chciały jej przejść przez usta.

- Z pewnością jest pan najpodlejszym i najbardziej ze­psutym mężczyzną, jakiego znam.

- Tak pani sądzi? - zaciekawił się książę.

- Owszem. Nie byłabym jednak taka dumna z tego fak­tu, wasza miłość. Spojrzałabym w lustro. Proszę popatrzeć, kim się pan stał. Obawiam się, że nie spodoba się panu to, co pan tam zobaczy.

- Czyżby? - spytał. W jego oczach zdawał się malować wyraz szczerego zaciekawienia, a potem zamyślenia. -A czy nie ciekawi pani, co by się stało, gdyby zrobiła pani to samo? Nie ma pani dość bycia taką doskonałą damą?

- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. Co więcej, nie mam ochoty się tego dowiedzieć.

- A mnie się zdaje, że pani bardzo dobrze wie, o czym mówię.

Ełizabeth odsunęła się, gdy książę uniósł rękę.

- Co się stało, moja droga? Wolałaby pani, gdybym pra­wił jej czule słówka? Może powiedział pani, że jej wargi zdają się być miękkie jak płatki róż?

Dziewczyna spojrzała na jego uniesioną dłoń, dziwnie szorstką jak na dłoń człowieka, który nie pracował fizycz­nie.

- Proszę nie prawić mi komplementów, sir. To panu nic nie da.

- Ależ to nie komplementy. To prawda. Pani wargi na­prawdę są jak płatki róż.

- A pan jest marnym kłamcą.

- A pani kawałek płatka przyczepił się do dolnej wargi. Ełizabeth wyprostowała się.

- Tutaj - rzekł mężczyzna, dotykając jej, nachylając się ku niej, zbliżając swe wargi na odległość zaledwie paru ca­li. - Spadł z pani włosów, kiedy się pani odwróciła.

Elizabeth poczuła, jak całe jej ciało sztywnieje, potem przeszły ją ciarki, a potem, dobry Boże, sama nie wiedzia­ła, co się z nią dzieje. Spojrzała na Luciena, który był tak blisko, że jego oddech muskał leniwie jej twarz. Omal nie zamknęła oczu, chociaż powtarzała sobie, że musi się cof­nąć. Musi się odsunąć. Wymierzyć jego lordowskiej mości solidny policzek. Doświadczenie ostrzegało ją, że książę nie jest człowiekiem, z którym można zadzierać. Ale oczy­wiście stała bez ruchu, podczas gdy on wodził palcem po jej dolnej wardze, Zostawiając za sobą ślad gorąca.

- Och, przepraszam najmocniej.

Elizabeth wzdrygnęła się. Tak samo książę. Odsunęli się od siebie, obydwoje spoglądając w stronę drzwi.

- Jaśnie panie - Zaszczebiotała ich gospodyni, a na jej za­rozumiałej twarzy pojawił się nagle wyraz złośliwości. -Nie miałam pojęcia, że sprawą, jaką musiał się pan zająć, jest panna Montclair.

Elizabeth już wiedziała. Wiedziała, co się stanie, kiedy lady Derby opuści pokój. Tutaj szept, tam sugestia na te­mat tego, czego była świadkiem. Reputacja Elizabeth legnie w gruzach. Bowiem w czasie, gdy ton tańczył zaledwie kil­ka pokoi dalej, ona przebywała sam na sam z mężczyzną, bez przyzwoitki, a ów mężczyzna jej dotykał. Dotykał jej poufale. I to nie byle jaki mężczyzna, lecz Ravenwood. Mężczyzna, z którym już w przeszłości ją łączono.

Była skompromitowana.

Skompromitowana przez Hulakę z Ravenwood.

3.

Następnego dnia domostwo Montclairów pogrążyło się w atmosferze posępności. Dawało się ją wyczuć nawet w sa­mych murach domu. Wszędzie zalegała cisza. Nie skrzypiały deski. Nie trzaskały okna. Żaden głos nie śmiał się odezwać.

Elizabeth odsunęła ciężką kotarę z niebieskiego aksami­tu i wyjrzała przez okno swojej sypialni na brukowaną ko­cimi łbami ulicę na dole. Słońce rozbłyskiwało na kamie­niach, które wydawały się jarzyć radością z niespodziewanie pięknego dnia. Jego światło raziło ją w oczy, skrząc się tę­czowo w niteczkach sieci, którą pająk utkał po drugiej stro­nie szyby. Dziewczyna czuła się jak ta zmumifikowana mu­cha, którą widziała w pajęczynie. W potrzasku. Bezradna.

Odetchnęła głęboko, żeby powstrzymać łzy. Powtarza­ła sobie, że się nie rozpłacze. Nie zrobi tego. Niedorzecz­nością wydawało się szlochać, kiedy nie mogła nic poradzić na to, co się stało.

Ravenwood.

Ten diabeł. Nie. Nie diabeł. Antychryst.

Gorycz w ustach sprawiała, że trudno jej było przełknąć ślinę. Elizabeth odwróciła się, nie mogąc już ani chwili dłu­żej znosić słonecznego blasku. Jej reputacja legła w gruzach zeszłego wieczoru. Została całkowicie i doszczętnie znisz­czona. A jeśli Ravenwood zachowa się tak, jak czynił to dotychczas, Elizabeth straci jeszcze bardziej na opinii, gdyż wątpiła, aby książę się z nią ożenił. Mężczyzna wyj­dzie z tego bez szwanku, ale ona będzie musiała pozbierać resztki swej nadszarpniętej reputacji, jeśli w ogóle będzie to możliwe, zważywszy na jej już niską pozycję społeczną.

I co teraz? Elizabeth nie miała posagu. Nie miała niepo­szlakowanej opinii, niczego, co w oczach mężczyzny mog­łoby przemawiać na jej korzyść. Zresztą nie zależało jej szczególnie na zamążpójściu, zwłaszcza że pamiętała o tym, jak bardzo lord Ludlows skrzywdził jej ciotkę, kie­dy się z nią ożenił. Zdawała sobie jednak sprawę, że nie ma wielkiego wyboru. Jej rodzinie brakło pieniędzy. Nic bar­dziej nie świadczyło o tym niż wygląd jej pokoju. Kiedyś niebieskie zasłony były nowe, lecz dziś ze szwów wystawa­ły nitki, a u dołu materiał się strzępił. Kwiecisty dywan sprawiał wrażenie wytartego, a pasująca do jej aksamitnych kotar narzuta na łóżku zestarzała się w takim samym stop­niu, jak reszta wyposażenia pokoju. Już nie dla Elizabeth przyszłoroczny sezon balów. Elizabeth już wcześniej za­kładała - i pogodziła się z tym faktem - że zostanie guwer­nantką, kiedy jej matka zaakceptuje porażkę.

Teraz nie mogło być mowy o tych planach. Ani teraz, ani nigdy. Nie dla osoby z taką reputacją.

Jej uwagę przyciągnął nagły hałas na dole. Odwróciła się znów do okna i spojrzała z góry na ulicę. W innych oknach także pojawiły się twarze, to mieszkańcy sąsiednich kamie­nic pośpieszyli zobaczyć, co się dzieje.

W ich stronę jechał powóz zaprzężony w sześć siwych jabłkowitych wałachów, którymi powoził woźnica w czerwono-fioletowej liberii. Towarzyszyło im dwóch forysiów. Była to najbardziej błyszcząca, największa i naj­bardziej majestatyczna karoca, jaką Elizabeth kiedykol­wiek widziała, a do tego podzwaniała i skrzypiała jak ca­ły orszak na paradzie w Mayfair. Dobry Boże, jej ojciec dałby sobie rękę uciąć za taki powóz. W stronę karety za­nurkował jakiś ptak, lecz w ostatniej chwili zawrócił, jak­by się wystraszył. Pierwszy od lewej koń w zaprzęgu po­trząsnął grzywą i machnął ogonem, jakby chciał go skarcić za tę impertynencję, i czarno-srebrna uprząż błysnęła w słońcu.

Elizabeth, której się zdawało, że już wszystko widziała, bezwiednie otworzyła usta ze zdumienia. Boże drogi, to na pewno królewski syn, książę Walii.

Wtedy zauważyła herb na drzwiach powozu.

Dwa czarne ptaki zwrócone dziobami ku sobie, na czer­wonym tle. Ravenwood.

Nie syn króla. Książę.

Zacisnęła zęby. Znów odwróciła się od okna, targana sprzecznymi uczuciami. Ulga. Gniew. I co dziwne, nadzieja.

Zatem postanowił przyjechać? Zastanawiała się, czy książę to zrobi. Całą noc się zamartwiała, rozmyślając o tym, co gorsze: oświadczyny jego wysokości czy też ich brak? Chciała go spytać zeszłego wieczoru, kiedy matka pośpiesznie wypychała ją za drzwi, ale nie padło ani jedno słowo, ani jedno spojrzenie, które obiecywałoby, że książę zaradzi nieszczęściu. W związku z tym nie wiedziała, cze­go oczekiwać. Nadal nie wiedziała, mimo iż jego powóz był na zewnątrz. Książę mógł tylko przejeżdżać obok, przyciskając twarz do okna, wtykając kciuki w uszy i szy­derczo pokazując jej język podczas mijania ich domu.

Karoca się jednak zatrzymała. Elizabeth usłyszała, że tak się stało. Zerknęła w stronę kominka w narożniku pokoju i zegara, który cykał na półeczce nad nim. Upłynęło pięt­naście minut, zanim usłyszała pukanie do drzwi.

- Jaśnie pani? - zawołała pokojówka Elizabeth odwróciła się znów do okna, patrząc przez nie niewidzącymi oczami. Wiedziała, po prostu wiedziała, że Lucien St. Aubyn, Książę Śmierci, Hulaka z Ravenwood, poprosił jej ojca o jej rękę.

Niech Bóg ma ją w swej opiece.

Miała zostać księżną.

- Przyjmiesz jego oświadczyny - oznajmiła matka, kiedy piętnaście minut później dziewczyna weszła do salonu. Tyle czasu potrzebowała Elizabeth, aby się uspokoić. Mimo to na­dal trzęsły jej się ręce. Nadal kręciło jej się w głowie z niedo­wierzania. - Przyjmiesz jego oświadczyny i będziesz mu za to wdzięczna, gdyż chyba nie muszę ci przypominać, że nie stać już nas na to, by zapewnić ci jeszcze jeden sezon. To jedyna rozsądna propozycja, jaką otrzymaliśmy, i masz ją przyjąć.

To nie były oświadczyny. Elizabeth miała zepsutą opi­nię, ale nie przypominała matce o tym fakcie.

- Powinnaś się cieszyć - dodał ojciec ze swojego kąta. Je­go włosy, ufryzowane w loki po bokach głowy, sprawiały wrażenie potarganych, a niebieskie oczy lśniły ostro niczym grot włóczni. Chociaż w rzeczywistości był niższy od swej córki, tego poranka nagle wydał się dwukrotnie większy. -Ponieważ zostaniesz księżną. - Stanął w pobliżu zbroi, któ­rą zakupiono na aukcji z zamiarem wprawienia gości w błędne przekonanie, iż ich ród jest bardziej szlachetny, niż był w rzeczywistości. - O zapewnieniu ci takiego tytu­łu mogliśmy z matką tylko marzyć.

Księżna Śmierci. Jak uroczo.

Niemniej jednak skinęła głową, nie patrząc żadnemu z rodziców w oczy, szczególnie swojej matce. Nie potrafi­ła spojrzeć jej w oczy, odkąd lady Derby uraczyła hrabinę Sheffield opowieścią o tym, co zobaczyła.

Ravenwood dotykał jej warg, zasyczała lady Derby wy­starczająco głośno, by usłyszała ją połowa gości.

Elizabeth nigdy nie zapomni wyrazu twarzy swojej mat­ki. Nie zapomni przerażenia, które zastąpiła ulga, a potem triumf. Najwyraźniej jej matce nawet nie przeszło przez myśl, że Ravenwood może zawieść jej oczekiwania i nie zjawić się.

- Elizabeth, słuchasz mnie? - spytał ojciec, mrużąc oczy, niebieskie, jak jej własne.

Dziewczyna drgnęła, spłoszona.

- Oczywiście, papo.

Ojciec pokiwał głową, wymieniając z żoną spojrzenie peł­ne aprobaty, a następnie hrabina podeszła do drzwi łączących dwa pokoje. Gestem poleciła córce wejść i Elizabeth uczyni­ła, co jej kazano. Matka nie zostawiła drzwi otwartych, jak należało do dobrego tonu. Elizabeth wydawało się to szalenie zabawne, chociaż nie potrafiłaby wyjaśnić, czemu.

- Moja najdroższa lady Elizabeth.

Dziewczyna odwróciła się w prawo, kiedy drzwi się zamknęły. Okna salonu wychodziły na ulicę, doskonale wi­działa więc księcia, który klęczał na jednym kolanie przed masywnym oknem w zaokrąglonej wnęce. Do piersi przy­ciskał błyszczący, czarny cylinder, w prawej ręce trzymał bu­kiet cieplarnianych róż. Na ramiona miał zarzuconą wielką czarną pelerynę, a jego but był tak wypolerowany, że odbi­jały się w nim białe smugi światła od refleksów w oknie.

- Przyszedłem prosić cię o rękę.

Elizabeth przymrużyła oczy na ten widok, później wes­tchnęła, a potem, o zgrozo, poczuła cisnące się do oczu łzy. Och, jakże się starała od nich powstrzymać. Jednak nie mog­ła. Patrzyła na klęczącego mężczyznę i spod powieki wy­mknęła jej się łza. Otarła ją ze złością. Musiał to dostrzec, ponieważ powoli wstał. Patrzyła, jak przygląda jej się przez sekundę, a potem rzuca kwiaty i cylinder na podłogę.

- A to dopiero - rzekł. - Nigdy się nie spodziewałem, że moje oświadczyny wzruszą cię do łez.

Wtedy tama pękła.

- Ty draniu - rzuciła Elizabeth. - Masz pojęcie, jak ja to­bą gardzę?

Lucien drgnął. Co to ma znaczyć?

- Gardzisz mną? - spytał.

- Tak - powiedziała dziewczyna z płaczem.

- Ale czemu? - mimo woli zaciekawił się.

Płacz stał się głośniejszy.

- Lady Elizabeth, proszę. Nie widzę powodu do łez.

- Nie widzisz powodu? - dziewczyna krzyknęła z furią. Lucien poderwał się przerażony. Kto by się nie przestraszył takiej jędzy? Elizabeth nagle zaczęła przypominać bohaterkę Poskromienia złośnicy. Rzuciła się ku niemu z wyciągniętą rę­ką, a pasemka zaczesanych do góry włosów powiewały za nią niczym dym bijący jej z uszu. Naprawdę nie miał pojęcia, co zamierzała zrobić, dopóki nie zatrzymała się przed nim i nie uderzyła go w twarz.

Policzek zapiekł go od uderzenia.

Ją musiała też zaboleć ręka, bowiem syknęła, a potem pogroziła mu pięścią.

- Masz twarz równie twardą jak ta twoja diabelska głowa. Lucien widywał kobiety cierpiące. Widywał też kobiety odczuwające rozkosz. Nigdy jednak nie widział kobiety tak na niego wściekłej, jak Elizabeth Montclair.

I miała prawo być wściekła.

Wiedział o tym. Przyznawał to. Dlatego stał przed nią, cho­ciaż zdawał sobie sprawę, że poślubienie jej równało się z po­dróżą do piekła. Oznajmił jej, że chce ją uwieść, lecz tylko zmarnował jej życie, a teraz odezwała się w nim jakaś dawno zapomniana rycerskość, każąc mu zastanowić się nad swymi zasadami moralnymi, lub raczej ich brakiem. Elizabeth nie­nawidziła go. Nie, ona powiedziała, że nim gardzi. Ale z pew­nością zgodzi się zostać jego żoną. Kiedy tylko ją uspokoi.

- Lady Elizabeth, proszę. - Uniósł ręce. - Czy nie mo­żemy o tym porozmawiać jak cywilizowani ludzie?

- Cywilizowani! - krzyknęła wzburzona, Lucien zaś, pa­trząc na nią, nagle doznał olśnienia. Dziewczyna włosy miała zaczesane do tyłu w sposób, który podkreślał jej uro­dę, a rumieńce złości na policzkach dodawały jej jeszcze większego uroku. Oczy się skrzyły, pierś falowała. Wyda­wała mu się wręcz przepiękna.

- Cywilizowani - powtórzyła, a jej pierś nadal gwałtow­nie unosiła się i opadała. - Czy tak nazwałbyś swoje zacho­wanie? - Wyraz twarzy dziewczyny zmienił się i teraz ma­lowała się na niej uprzejma wzgarda. - „Przybyłem, by pa­nią uwieść" - szydziła z jego słów. - Czemu, zapytuję - po­wtórzyła swoją wypowiedź. - „Ponieważ - znów go prze­drzeźniała - zasługujesz na to, by cię uwieść".

- Nigdy nie powiedziałem, że na to zasługujesz - wtrą­cił Lucien.

Przerywanie rozzłoszczonej kobiecie w środku tyrady nie było chyba najlepszym pomysłem. Beksa znikła bez śladu; na jej miejscu zjawiła się najbardziej zadziorna i najbardziej atrakcyjna kobieta, jaką Lucien w życiu widział, i niech go diabli porwą, jeśli potrafił się domyślić, skąd się wzięła.

- Nie musiałeś tego mówić - cisnęła mu te słowa w twarz. A potem złość jej przeszła równie niespodziewanie, jak się zjawiła. - Nie musiałeś tego mówić - powtórzyła i jej zdu­miewająco piękne niebieskie oczy znów napełniły się łzami. - Ponieważ wiem, dlaczego wybrałeś mnie. Jestem wnucz­ką szewca, człowieka, który na swoje nieszczęście został mianowany hrabią. Mimo to nikt nie szanuje jego tytułu. Ani ty, ani towarzystwo. Nawet lud go nie szanuje. Gdyby więc udało ci się mnie uwieść, towarzystwo udawałoby, że niczego nie dostrzega. Gdyby ci się nie powiodło, już byś się postarał, aby wyglądało to tak, jakbym to ja została wy­strychnięta na dudka, nie ty.

- Mówisz tak, jakbym celowo zmarnował ci życie.

- A nie było tak?

- Wielkie nieba, nie! Chciałem się tylko z tobą przespać. Elizabeth uniosła głowę, a w jej oczach odmalowała się mieszanina cierpienia i urażonej dumy.

- Rozumiem - rzekła, choć było oczywiste, że nie jest to prawdą.

Elizabeth była odtrącona przez wyższe sfery. On był księciem. Towarzystwo w końcu przymknęłoby oczy, gdy­by nie zechciał jej poślubić. Wiedział o tym.

Poczuł się przez to jak najnędzniejszy robak, który wi­je się na spodzie uniesionego kamienia.

Był zaskoczony. Prawdę mówiąc, sądził, że nie zostało mu już nic, co przypominałoby sumienie. Najwyraźniej się mylił.

Lucien przypatrywał się dziewczynie, zastanawiając się, co robić. Kobiety lubiły jego uściski. Przynajmniej te ko­biety, które znał. Podszedł więc do niej i pochwycił ją w ra­miona, obejmując po raz pierwszy w życiu. Zastanawiał się, czemu jeszcze dotychczas tego nie zrobił.

- Przykro mi, Elizabeth.

Ona jednak natychmiast wyszarpnęła się z jego objęć.

- Przykro, wasza miłość? - spytała schrypniętym głosem. -Mnie też jest przykro. Przykro, że cię kiedykolwiek spotka­łam. Przykro mi, że zmuszona jestem przyjąć pańską propo­zycję. - Przełknęła ślinę i otarła oczy, zostawiając smugi łez na twarzy. - Przykro mi, że pójdę w ślady mojej ciotki i poślubię najsłynniejszego londyńskiego hulakę o czarnym sercu.

Kolejne łzy pociekły jej z oczu, lecz i te osuszyła.

- Przy­sięgam ci jednak jedno - wycedziła. - Możemy zostać mę­żem i żoną, ale nigdy, przenigdy nie dostaniesz niczego więcej niż palec, na którym umieścisz swoją obrączkę.

Spojrzała na niego z pogardą. Lucien był rozdarty mię­dzy chęcią powiedzenia czegoś sarkastycznego i przyzna­nia, że zasłużył na jej słowa. Zamiast tego, mimo woli zło­żył jej ukłon.

- Jeśli taka twoja wola - odparł, zaskoczony ostrym ukłuciem żalu, jaki poczuł.

4.

I tak oto książę Ravenwood wreszcie stanął na wysoko­ści zadania. Można sobie wyobrazić, jaką sensację wywo­łała ta wieść w towarzystwie, w którym wielu słyszało słyn­ną historię o kompromitacji lady Elizabeth i ledwo mogło uwierzyć, że książę rzeczywiście poprosił o rękę tej dzier­latki. Były też takie matrony, które przeklinały swojego pecha, ponieważ to córce hrabiny Sheffield, a nie ich potom­stwu udało się dokonać tej sztuki.

A była to sztuka, chociaż nikt na serio nie wierzył, że okryty niechlubną sławą książę rzeczywiście stanie na ślub­nym kobiercu. W klubie White's zebrano już prawie pięć­dziesiąt związanych z tą sprawą zakładów. Ich wachlarz był szeroki - od tego, kiedy książę ucieknie z Londynu, do tego, jak długo lady Elizabeth będzie stać przed ołtarzem, zanim zrozumie, że jego wysokość się nie zjawi. Gazette opublikowała tę historię na swoich łamach, a wtedy prze­czytał o niej każdy, kto tylko chciał. I każdy zapragnął być świadkiem niecodziennego widowiska.

O wszystkim tym Elizabeth wiedziała i miała szczerą chęć rzucić się z okna swojej sypialni w przeddzień uro­czystości ślubnych. No, może niezupełnie, ale przez chwi­lę taka myśl wydawała się jej pociągająca.

Tymczasem jednak siadła przed kominkiem w swoim saloniku. Rój iskierek tańczył w strumieniu idącego w gó­rę powietrza w kominie, a potem gasł. Nikt nie dotrzymy­wał jej towarzystwa, ponieważ matka rzekomo „ręce so­bie urobiła do łokci", przez co Elizabeth zrozumiała, że służba musiała zaharowywać się na śmierć w ciągu tych trzech tygodni, jakie dał im książę na poczynienie przygo­towań. Trzy tygodnie. I przez cały ten czas nie miała od niego ani słowa.

Elizabeth, choć niechętnie, przyjrzała się jednak sukni, która wisiała w kącie jej saloniku. Suknia była piękna. Bia­ła lama wyszywana perełkami, długie, wąskie rękawy ozdobione srebrno-kremową jedwabną koronką. Tren -Elizabeth przypominał żagiel zwany fokiem, tak był dłu­gi - wykonany z tej samej lamy. Jutrzejszego dnia będzie w tej sukni wyglądać oszałamiająco. Jeśli oczywiście ksią­żę się zjawi.

A jeśli nie, co wtedy?

Wolała się nad tym nie zastanawiać, gdyż wiedziała aż za dobrze, co się wtedy stanie. Jej reputacja legnie w gru­zach, jej kompromitację bowiem mógł naprawić jedynie ślub. Mimo to w klubie White's obstawiano sześć do jed­nego, że narzeczony ją wystawi do wiatru. Osobiście po­dzielała przekonanie o takich szansach, ponieważ od dnia oświadczyn ani go nie widziała, ani nie miała od niego wie­ści. Z tego, co wiedziała, mógł być już w drodze do Indii, świętując w towarzystwie pijanych żeglarzy swą ucieczkę przed małżeńskim stryczkiem.

Elizabeth zdała sobie sprawę, że jeśli książę rzeczywiście jest na pokładzie statku, ona nic nie może na to poradzić. Jutro rano się dowie, co przyniesie jej przyszłość. Tymcza­sem musiała czekać. Czekać i spać, jeśli było to w ogóle możliwe.

Wstała z fotela, odwróciła się od kominka i otuliła ba­wełnianym szalem, wychodząc z saloniku. To będzie dłu­ga noc.

- Dobry wieczór, Elizabeth.

Zaskoczona Elizabeth drgnęła. Uniosła oczy i zobaczyła pewnego siebie mężczyznę, który przyjąwszy swobodną pozę, siedział na jej łóżku, oparty o kolumienkę. Mężczy­zna, którego od razu rozpoznała. Ten przeklęty łajdak.

- Ty! - syknęła i zamrugała oczami z niedowierzania.

- Ty - powtórzył szyderczo książę Ravenwood, wstając z łóżka. Poły czarnej marynarki, którą miał na sobie, roz­chyliły się.

Wyglądał, jakby wrócił z pijatyki. Miał zarośnięty pod­bródek, jego zwykle schludnie ułożone czarne kędziory zwisały w nieładzie. Sięgały mu poniżej ramion i Elizabeth uświadomiła sobie, że są całkiem długie. Biała koszula by­ła zmięta, krawat rozluźniony, a jego końce omal nie cią­gnęły się po ziemi.

- Moja droga Elizabeth - wycedził książę ze złośliwym uśmieszkiem - musisz zacząć witać mnie innymi słowami niż „ty", ilekroć mnie widzisz.

Być może nie był pijany, z pewnością pił jednak, gdyż wyczuwała w jego oddechu lekki zapach brandy. Starała się nie patrzeć na niego, lecz nie mogła się opanować.

- Jesteś w mojej sypialni - rzuciła oskarżycielsko. Mężczyzna rozejrzał się.

- Doprawdy? Zabawne, myślałem, że to salon. - Popa­trzył na materac pokryty niebieskim materiałem w kwiat­ki, w zamyśleniu gładząc się po podbródku. - Chociaż za­pewne to tłumaczy obecność łóżka.

- Jesteś w mojej sypialni - powtórzyła dziewczyna z nu­tą gniewu w głosie.

Książę uniósł brwi.

- Tak, wydaje mi się, że odgadłem znaczenie twoich słów za pierwszym razem.

- Mojej sypialni - powtórzyła ponownie.

- Twojej sypialni - powtórzył książę. - Doprawdy.

- Co tu robisz?

Lucien znów uniósł brew.

- Chcę z tobą porozmawiać, oczywiście.

Elizabeth zdumiała się.

- Porozmawiać ze mną? Teraz?

- Zawsze powtarzasz to, co do ciebie powiedziano, czy doznałaś nagiej, poważnej utraty słuchu, o której powinie­nem wiedzieć?

- Chcesz porozmawiać ze mną dziś wieczorem - powie­działa z naciskiem, ignorując jego słowa. - Nie trzy tygo­dnie temu, kiedy dałeś mi ultimatum i nakazałeś przygoto­wać się do naszego ślubu? Nie dwa tygodnie temu? Nawet nie dziś rano? Teraz?

- Sprawiasz wrażenie dość poirytowanej.

- Proszę wyjść - rozkazała Elizabeth, wskazując mu drzwi, i nagle zdała sobie sprawę, że na koszuli nocnej ma jedynie szal z koronkowym obszyciem, którego brzeg dra­pał ją w kark. Otuliła się nim szczelnie, zahaczając o pas­mo włosów, które dopiero miała zapleść na noc. - Proszę wyjść. Cokolwiek masz do powiedzenia, z pewnością mo­że zaczekać do rana.

-Nie.

- Nie? - spytała ironicznie dziewczyna.

- Nie - powtórzył Lucien. - Może o tym nie wiesz, ale zadałem sobie wiele trudu, przychodząc tutaj na górę. Za­jęło mi to prawie piętnaście minut, a potem minęło kolej­nych dziesięć, zanim znalazłem twój pokój. Jestem całkiem wyczerpany.

- Jesteś szalony.

- Czyżby? Jakie to pocieszające, że się o tym dowiedzia­łem. To sporo wyjaśnia. Zostawmy jednak w spokoju stan mojego umysłu. Nie zamierzam wyjść. A jeśli martwisz się, że mogę cię skompromitować, nie musisz się obawiać -rzekł ze złośliwym uśmiechem. - Sądzę, że raczej trudno byłoby ci zepsuć opinię po raz drugi.

Elizabeth zaczerwieniła się.

- Idź precz, ty nieznośny człowieku.

- Nie pójdę - odparł stanowczo. - To, co mam do po­wiedzenia, zajmie tylko chwilę - dodał. - Chyba tyle mo­żesz mi poświęcić?

Dziewczyna owinęła się szalem jeszcze ciaśniej.

- Możesz pomówić ze mną jutro rano. Mężczyzna uniósł brwi i na jego twarzy odmalował się wyraz zgrozy.

- W dniu naszego ślubu? To przynosi pecha.

- O to bym się nie martwiła, wasza miłość. Dawno już powinien strzelić w ciebie piorun.

Mężczyzna zacisnął wargi i pokiwał głową.

- Tak, wiem. Dlatego też pomyślałem sobie, że dam do­bremu Bogu w niebie kolejny powód, aby mnie pokarał, przychodząc do twojego pokoju, by porozmawiać o na­szym zbliżającym się małżeństwie.

On zamierza odwołać ślub, zdała sobie sprawę Elizabeth, starając się nie wpadać w panikę. Przez chwilę zapomniała o złości i o tym, że ma na sobie tylko szal i przejrzystą ko­szulkę pod spodem... zapomniała o wszystkim, z wyjątkiem nagłej, niespodziewanej paniki.

Nie może odwołać uroczystości. Jej rodzina nie zniosła­by hańby. I tak ich pozycja społeczna była wątpliwa. Gdy­by książę rzucił ją jutrzejszego poranka, zepsułby opinię im wszystkim i przy okazji zrujnował finansowo. Rodzina musiała dobrze wydać ją za mąż, aby podbudować swój majątek. Ravenwood został zmuszony do zapłacenia za to, że zszargał jej dobre imię, i zapłacił drogo. Jej ojciec nie posiadał się z radości.

- Chcę ci zadać pytanie.

- Pytanie? - powtórzyła Elizabeth, czując w głowie mętlik.

- Wiesz, Elizabeth, naprawdę martwię się o twój słuch. Zapewnij mnie, że nie zapadłaś na jakąś chorobę w ciągu tych trzech tygodni, odkąd ostatnio cię widziałem.

- Z moim słuchem jest wszystko w porządku - powiedziała dziewczyna. - Chciałabym także, skoro zamierzasz odwołać nasz ślub, abyś uczynił to teraz.

- Ja mam go odwołać? - zdumiał się mężczyzna, uno­sząc czarne brwi. - Ja chcę, żebyś ty go odwołała.

- Ja? - szepnęła wstrząśnięta Elizabeth.

Lucien uniósł dłoń do jej podbródka i dotknął jej tak, jak w dniu balu u lady Derby, w tym nieszczęsnym dniu, który doprowadził do tej chwili. Potem nachylił się blisko ku Elizabeth, mówiąc bardzo wyraźnie i zwięźle:

- Tak, ty. - Następnie wyprostował się, chociaż jej nie puścił. - Pomyślałem, że skoro wyraźnie nie chcesz mnie za męża, a ja wyraźnie nie chcę cię za żonę, to może ze­chcesz mnie jutro wystawić do wiatru.

Elizabeth nie poruszyła się, nie mogła się ruszyć.

- Ale ja nie mogę cię odrzucić - powiedziała i podmuch jej oddechu wrócił do niej.

- Czemu nie?

Pomyśl, Elizabeth. Dziewczyna zamrugała oczami i spojrzała na jego wargi. Nie, nie, nie. Nie tam. Odwróci­ła oczy i skupiła wzrok na jego lewym uchu. Tutaj. Tak le­piej. Z płatka jego ucha wyrastały drobniutkie czarne włos­ki. Jakie to... nieoczekiwane.

- Moja rodzina nie przetrzymałaby skandalu. - Eliza­beth ośmieliła się znów spojrzeć mu w oczy. Mon Dieu, ależ on stał blisko. - Gdybym cię rzuciła, uznano by mnie za wyrzutka społeczeństwa.

- Kobiety bezustannie rzucają mężczyzn - sprzeciwił się Lucien.

- Nie księcia. Zwłaszcza jeśli kobiecie tej książę zepsuł opinię.

- To drobiazg - rzekł mężczyzna.

- Nie dla mnie - zaprotestowała Elizabeth.

- Zapłacę ci za to - powiedział książę cichym, niemal ku­szącym głosem.

Dziewczyna zamrugała oczami, nie mogąc uwierzyć własnym uszom.

- Zapłacę tobie, nie twojemu ojcu - powiedział z szero­kim, kuszącym uśmiechem na twarzy. - Dam ci dość pie­niędzy, abyś mogła żyć samodzielnie i w dostatku, gdzieś daleko, gdzie będziesz mogła zachowywać się, jak chcesz, i robić, cokolwiek zechcesz. Zepsuta opinia nie będzie mia­ła najmniejszego znaczenia.

Elizabeth odsunęła się, choć wymagało to od niej ogrom­nego wysiłku. Odsunęła się od jego niepokojącego dotyku. Odsunęła się od tego mężczyzny. On opuścił rękę.

- Chyba żartujesz?

Lucien się wyprostował.

- Ani myślę, pani.

Spojrzał na nią i to właśnie spojrzenie, w połączeniu z sensem jego słów, sprawiło, że dziewczyna zrobiła krok do tyłu i wzięła się pod boki.

- Ach, ty łajdaku - wycedziła przez zęby. - Chcesz mnie przekupić.

Mężczyzna zdziwił się, spojrzał jej w oczy, a potem na jego twarzy zagościł uśmiech zadowolenia.

- Tak, sądzę, że właśnie to powiedziałem.

Elizabeth popatrzyła na niego, zastanawiając się, jak to

możliwe, że poczuła tak niegodną damy ochotę, żeby ude­rzyć go w twarz... , Lucien ponownie uniósł brwi.

- Czy zamierzasz mnie znów spoliczkować, bo jeśli tak, to może lepiej się odsunę.

Dziewczyna zarumieniła się, czyżby tak łatwo potrafił czytać w jej myślach?

- Nie mogę uwierzyć, że prosisz mnie o coś takiego.

- Czemu nie? To sensowniejsze, niż gdybym ja miał od­woływać ślub. Jeśli ja to uczynię, zostaniesz odtrącona, uznana za zdemoralizowaną, uwiedzioną i porzuconą przez nikczemnego księcia - dodał z uśmieszkiem. - Nie odzyskasz już nigdy dobrej opinii.

Elizabeth zesztywniała. Wiedziała, że on ma rację, i to ją złościło.

- Jakby moja reputacja coś dla ciebie znaczyła. Przycisnął dłoń do piersi, jak człowiek zraniony, robiąc przy tym minę uroczego łobuziaka.

- Bo znaczy.

Dziewczyna nie wierzyła mu ani przez chwilę. Zapew­ne obchodziło go tylko to, że gdyby ją porzucił, towarzy­stwo mogłoby spojrzeć na niego niechętnym okiem. W istocie mogło go nawet odtrącić. Ten mężczyzna już stą­pał po cienkim lodzie, zważywszy na podejrzenia dotyczą­ce śmierci jego brata.

- Odkładając to jednakże na bok - dodał - dostrzegasz bezsprzecznie błyskotliwość tego pomysłu.

- Błyskotliwość dla kogoś o tak żałosnym intelekcie, jak twój, jest zaiste czymś nadzwyczajnym.

- Ależ, pani, ranisz mnie swoimi słowami.

- Mogę tylko mieć nadzieję. Nie zrobię tego. Muszę my­śleć o rodzinie...

- Będziesz miała dość pieniędzy, by ją odwiedzać od cza­su do czasu.

Nie, jeśli jej ojciec trafi do więzienia za długi. Zacisnęła wargi, a potem dokończyła:

- Przyniosłabym im wielki wstyd - powiedziała. - Mam też przyjaciółki, których mężowie sprzeciwialiby się mojej obecności, gdybym przyjechała z wizytą.

- Możesz znaleźć nowe przyjaciółki.

Jej cierpliwość wystawiona była na bardzo ciężką próbę. Czegoś takiego mógł zażądać tylko człowiek bez sumienia. Jednak była to kusząca oferta.

- Żądasz zbyt wiele - wycedziła, zła na niego za to, że ośmielił się przyprzeć ją do ściany w jej własnej sypialni i złożyć tak niedorzeczną propozycję. Jeszcze bardziej zła była na siebie, że w ogóle wzięła ją pod rozwagę.

- Czemu? To, co ja proponuję, chyba nie jest gorsze od tego, co ty proponujesz. Chcesz, żebyśmy się związali wę­złem małżeńskim i zostali mężem i żoną. Będziemy zmu­szeni znosić swoje towarzystwo do końca życia. Szczerze mówiąc, wolałbym chyba przywiązać sobie kamienie do ko­stek i rzucić się z Mostu Westminsterskiego, niż to znosić.

Elizabeth uniosła podbródek.

- Ja mam takie same odczucia..

- Widzisz. Gdybyś ty mnie porzuciła jutro rano - ciąg­nął spokojnym tonem - mogłabyś poszukać własnej przy­szłości. Będziesz mogła poślubić mężczyznę, jakiego ze­chcesz, albo w ogóle nie wychodzić za mąż, jeśli taka bę­dzie twoja wola, ale uwolnisz nas obydwoje od małżeń­stwa, którego żadne z nas nie pragnie.

Przypominał Szatana, który stanął przed nią, by kusić ją do zawarcia umowy. Nawet kominek współgrał z tym obrazem, gdyż płomienie nagle strzeliły w górę, a w powie­trzu rozniósł się swąd dymu. Elizabeth czuła się wodzona na pokuszenie. Dobry Boże, była zaskoczona tym, jak mocno musiała walczyć z chęcią, by się zgodzić na jego propozycję. Jednak wraz z pragnieniem, by postąpić zgod­nie z jego wolą, zjawił się lęk; co się stanie, jeśli rzeczywi­ście tak zrobi. Konsekwencje jej samolubnej decyzji ponio­słaby cała rodzina. Zostaną bez grosza, odtrąceni, podczas gdy ona będzie żyła w dostatku. Oczywiście będzie mogła podzielić się z nimi swoim majątkiem, lecz znała swego oj­ca wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nigdy nie przyj­mie od niej jałmużny. Poza tym, kto powiedział, że jej re­putacja nie pójdzie za nią? Jeśli się zgodzi, może nie mieć niczego, może nawet męża, bo jaki mężczyzna poślubiłby kobietę o tak zepsutej opinii? Będzie miała zmarnowane życie. Potem zostanie uznana za idiotkę za to, że odrzuciła propozycję przywrócenia jej dobrego imienia. Jej ojciec trafi do więzienia dla dłużników.

- Nie - prawie jęknęła. - Nie mogę tego zrobić. - Spo­tkała spojrzenie jego zielonych oczu, które w tym świetle wydawały się niemal czarne. - To, co proponujesz, jest nie­dorzeczne. Żądasz, abym zrezygnowała z wszystkiego, co jest mi drogie, żebyś ty mógł nadal wieść taki żywot, jaki ci się podoba. Tego nie zrobię.

Była dumna z siebie i ze sposobu, w jaki się zachowała -choć on stał tak blisko.. Była dumna z tego, że nie drżała, choć krew szumiała jej w uszach. Przede wszystkim, dum­na była z tego, że miała odwagę powiedzieć mu „nie".

- Dasz mi potomka, Elizabeth?

Krew odpłynęła jej z twarzy niczym płyn z przewróco­nej filiżanki.

- Zrobisz to? - spytał.

Znów się do niej przysunął, ledwie o cal, lecz jej się wy­dało, że napierał na nią swym ciałem.

- Czy pozwolisz, że zrobię to?

Nachylił się nad nią i zanim zrozumiała, co zamierza uczynić, nakrył jej wargi swoimi. Zaskoczona, wypuściła końce szala i przycisnęła dłonie do jego twardej piersi. Mężczyzna przechylił głowę na bok.

- Jesteś gotowa na coś takiego każdej nocy, Elizabeth? Bo właśnie tego będę żądał - szepnął, a jego gorący oddech rozpalał w niej żar, którego istnienia nawet się nie domy­ślała.

Dziewczyna starała się odsunąć głowę, lecz on mocno ujął jej twarz w dłonie. Ciemne plamy zatańczyły jej przed oczami, kiedy przycisnął ją do ściany. To dlatego, że czuję gniew, pomyślała sobie - lecz nie - tym, co wzbudził w niej ów pocałunek, nie był gniew. Po raz pierwszy przyznała, że zawsze pragnęła tego, by mężczyzna tak ją pocałował, by naparł na nią ciałem i posmakował jej ust. Jakaś jej część zastanawiała się, wprawdzie krótko, jakie byłoby to uczu­cie być całowaną przez niego.

Nikczemna. Nikczemna. Nikczemna myśl.

Przeraziło ją to do tego stopnia, że z całych sił pchnęła Luciena. Tyle że on nawet nie drgnął, odsunął się tylko nie­znacznie i zapytał jeszcze raz z błyskiem w oku:

- Może jednak nie będziesz miała nic przeciwko temu, by dać mi potomka?

-Cham! - Elizabeth wysyczała niegodne damy słowo, a potem odsunęła się, czując, jak jej wargi drętwieją od na­cisku jego ust. Otarła wargi i odwróciła się znów ku Lucienowi, prostując plecy i zaciskając dłonie. - Nie spłodzisz te mną dziedzica. - Spojrzała w jego zagadkowe zielone oczy. - Czemu jednak mam dziwne odczucie, że tak na­prawdę nie zależy ci na dziedzicu?

Coś błysnęło w jego oczach, coś jakby zaskoczenie, a później gniew. Znikł czarujący drań, a na jego miejscu zjawił się mężczyzna, którego wygląd budził lęk.

- Nie oczekuj, że będę ci wierny - warknął Lucien.

- Nie oczekuj, że ja będę ci wierna - natychmiast odpar­ła Elizabeth.

Zapadła cisza.

- Zgoda - rzekł mężczyzna, odsuwając się od niej. - Tyl­ko żeby nie było nieporozumień.

- Nie będzie - warknęła dziewczyna. - Ty będziesz miał swoje kochanki, a ja będę miała swoich zalotników.

- Jeśli taka twoja wola - odparł.

- Zatem czy zobaczę cię jutro rano?

- A czy ja zobaczę ciebie? - spytała Elizabeth.

Przez sekundę sądziła, że może zaprzeczyć - serce jej na­prawdę przestało bić, kiedy czekała na odpowiedź - lecz on nie zaprzeczył. Niczego nie powiedział. Bez słowa od­wrócił się i opuścił jej pokój równie bezgłośnie, jak do nie­go wszedł. Elizabeth ciężko siadła w fotelu.

- Wielkie nieba - szepnęła. Jak mogę być tak niegodzi­wa, by rozkoszować się jego niechcianym dotykiem?

I jak mogę go jutro poślubić?

Na drugim końcu miasta, z dala od wścibskich spojrzeń i podsłuchujących uszu, dwaj dżentelmeni również dysku­towali o mającym się wkrótce odbyć ślubie.

- Czy powinniśmy ostrzec rodzinę? - spytał królewski pro­kurator, rozluźniając ramiona. Wygodnie rozparty siedział w czerwonym, pluszowym fotelu w zacisznym kącie klubu White's. Ludziom zawsze wydawało się dziwne, że ów męż­czyzna ze swoimi brązowymi oczami i równie brązowymi włosami miał wygląd dobrotliwego szczeniaczka, podczas gdy w rzeczywistości, jeśli chodziło o skazywanie zbrodnia­rzy, zawziętością i siłą przypominał bulterriera.

- Przed czym? - Minister sprawiedliwości potrząsnął głową. Jego siwe włosy były ułożone z niezmierną staran­nością, która cechowała również resztę jego stroju. Pociąg­nął solidny łyk brandy, po czym powiedział:

- Przed tym, że mogą pojawić się nowe dowody na po­twierdzenie oskarżenia, iż książę mógł zabić swego brata? Na razie nie wiemy nic ponad to, co od lat jest powtarza­ne w towarzystwie.

Brązowe oczy zwęziły się.

- Tak, lecz teraz po raz pierwszy być może rzeczywiście będziemy mogli udowodnić przestępstwo.

Minister zmarszczył czoło, a potem znów potrząsnął głową.

- Nawet jeśli to prawda, nie sądzę, aby zmieniło to zda­nie hrabiego i hrabiny. Za bardzo im zależy na tym, aby ich córka została księżną. Nie zapominaj, że ich tytuł szlachec­ki jest nowy, a z tego, co słyszałem, rodzina jest bez grosza przy duszy, gdyż zapewnili córce prawie trzy sezony. Nie. Jestem pewny, że hrabia wynegocjował odpowiednią cenę za narzeczoną w zamian za kompromitację, jakiej dopuścił się wobec nich książę. Nie będą chcieli z tego zrezygnować. Prokurator zdumiał się.

- Przecież to zakrawa na niedorzeczność, aby pozwolili córce wyjść za mąż za takiego mężczyznę!

-Wręcz przeciwnie - zaprzeczył minister z kwaśnym uśmiechem na twarzy. - Odkąd skandal związany ze śmier­cią brata Ravenwooda przycichł, wielu spośród towarzy­stwa patrzy na księcia całkiem łaskawym okiem.

- Nie potrwa to długo.

-W rzeczy samej - odparł, machając wypielęgnowaną dłonią. - Wiedz jednak, że ostrzegłem już hrabiego najlepiej, jak mogłem. Gdybym powiedział mu więcej, mógłby pójść prosto do księcia, a może nie dbasz o to, że jego miłość mógł­by zbiec z kraju, zanim zdołałbyś go postawić przed sądem?

Prokurator królewski odetchnął głęboko, wiedząc, że minister ma rację.

- Żal mi tej panny. Niełatwo jej będzie znieść taki skandal.

- Jest przyzwyczajona do skandali.

- Nie tego rodzaju.

- Jest wnuczką szewca. Ludzie ich pokroju potrafią prze- trzymać burzę. Zawsze przetrzymują.


Różnica między wojną i małżeństwem polega na tym, że w małżeństwie śpi się z wrogiem

- Anonim

5.

Dzień ślubu Elizabeth Montclair i księcia Ravenwood, niczym w bajce, wstał jasny i pogodny. Powietrze niemal iskrzyło się od słońca, a na błękitnym niebie nie było pra­wie ani jednej chmurki. Był to jeden z tych rzadkich, pięk­nych dni, kiedy rosa na źdźbłach trawy migocze w słońcu. Ciepły wietrzyk zwiastuje idealne, słoneczne popołudnie, a płatki kwiatów lśnią żywymi barwami, które niemal rażą w oczy. Wymarzona pogoda dla gapiów, którzy stali po obu stronach ulic wiodących do kościoła św. Jerzego. Jed­nak w odróżnieniu od zwyczajnego ślubu, gdzie ludzie przychodzą popatrzeć na pannę młodą i jej druhny, tym razem widzowie przybyli ze względu na pana młodego. Panowała atmosfera karnawału. Ci, którzy nie mieli szczęścia zbudzić się dość wcześnie, by znaleźć miejsce przy ulicy, stwierdzili, że dzieli ich od niej dziesięć rzędów wi­dzów. Uliczni handlarze, szybko korzystając z okazji, sprzedawali owoce tym, którzy opuścili śniadanie. Dandysi wy­strojeni w poranne stroje mieszali się ze służbą odzianą w swe najlepsze odświętne ubrania, a damy chciały wiedzieć, czy królewicz z bajki - w tym przypadku książę - zjawi się, by chwycić w ramiona piękną pannę. A może nie.

Istniał tylko jeden problem, aczkolwiek gapie o tym nie wiedzieli.

Panna młoda nienawidziła pana młodego. Cóż, może słowo „nienawidziła" było zbyt mocne. Nie­mniej jednak, rankiem po sam na sam z księciem Ravenwood, Elizabeth Montclair wciąż kipiała złością niczym czajnik. Co się tyczy pocałunku, zepchnęła tę myśl w naj­odleglejszy zakątek umysłu, zatrzasnęła za nią dębowe drzwi i wymalowała na nich napis „Nie zaglądać". Zamiast tego skupiła uwagę na księciu Ravenwood. Napięcie spo­wodowane koniecznością poślubienia mężczyzny po trzech tygodniach od chwili, gdy została przez niego skom­promitowana, pogorszył jeszcze fakt, że zeszłej nocy nie mogła zmrużyć oka, skutkiem czego... cóż, stwierdzenie, że była rozdrażniona, byłoby poważnym niedomówieniem.

Pałała żądzą przelania krwi. Książęcej krwi.

Energia wytworzona przez złość pomogła jej ukryć zde­nerwowanie, kiedy nakładała ślubny strój, a trwało to pra­wie dwie godziny. Pomogła jej się skupić, gdy strojono ją, muskano i robiono wszystko, by wyglądała jak narzeczo­na księcia. Jedna myśl przemknęła jej przez głowę. Do cho­lery, lepiej, żeby się zjawił.

Mimo to, cóż mogłaby zrobić, gdyby się nie zjawił?

- Gotowe, panienko - powiedziała pokojówka, odsuwa­jąc się na bok.

Elizabeth odegnała posępne myśli i spojrzała w lustro. Własne odbicie przyjemnie ją zaskoczyło, gdyż, jak powtarza­ła jej matka, nie była klasyczną pięknością. Jednak tego dnia wyglądała dość ładnie. Przynajmniej tak jej się wydawało.

- Dobrze się spisałaś - oznajmiła matka Elizabeth ze swego miejsca w rogu jej pokoju.

- Dziękuję pani - pokojówka dygnęła.

Elizabeth znów przyjrzała się swojemu odbiciu w lu­strze, przyznając, że matka miała rację.

Suknia była skrojona tak, by podkreślać jej biust. Gors podnosił i wypychał jej piersi do góry tak mocno, iż dało­by się postawić na nich talerz. Włosy spiętrzono w eleganc­ki kopiec przypominający fryzury z epoki georgiańskiej. Trzy czarne loki zostawiono, by spływały na jej prawe ra­mię. Biała suknia nie tylko nie pozbawiła jej rumieńców, -lecz sprawiła, że jej cera wydawała się jeszcze bielsza, a oczy jeszcze bardziej zdumiewające. Na suknię naszyto bardzo niewiele paciorków - było na to za mało czasu -lecz szwaczce udało się dokonać czegoś wyjątkowego. Wy­szyła perełkami gałązki bluszczu, których pędy wyrastały z talii i pełzły w stronę rąbka spódnicy oraz do dekoltu, układając się w esy-floresy.

- Czy mam wezwać powóz? - spytała pokojówka.

- Tak - szepnęła matka Elizabeth. - Jest gotowa, by ją pokazać.

Gotowa, by ją pokazać? pomyślała oburzona Elizabeth. Cóż to, jest jakimś eksponatem? Czyżby na siedzeniu mia­ła tabliczkę z żądaniem szylinga za oględziny? Gotowa, by ją pokazać, doprawdy.

- Moja droga - rzekła jej matka - kiedy wejdziesz do ko­ścioła, masz stanąć w progu. Niech towarzystwo dobrze ci się przyjrzy. Bóg jeden wie, że u świętego Jerzego nie mie­ści się wielu ludzi, więc chcę, żeby ci, których udało się nam zaprosić, dobrze sobie zapamiętali, jak kosztownie, a zarazem gustownie, wyglądała twoja suknia.

Och, nie.

- Potem, kiedy tylko muzyka osiągnie crescendo, masz stąpać, nie kroczyć, główną nawą.

Czy stąpać to nie to samo, co kroczyć?

- Kiedy dojdziesz do księcia, znów się zatrzymaj...

- Mamo, proszę - ośmieliła się wtrącić Elizabeth. Jej matka nagle urwała i zmrużyła oczy.

Elizabeth czuła, jak serce zaczyna jej walić z gniewu, lecz przypomniała sobie, że to ostatni dzień, kiedy musia­ła słuchać poleceń matki.

- Rozumiem, co mam robić.

- Mam taką nadzieję - odparła chłodno matka. - To waż­ny dzień.

- Tak, wiem. - Był to dzień, w którym zostanie odbudowany majątek jej rodziny. - Znam twoje życzenia co do mojego postępowania, ale tymczasem chcę zostać sama.

- Sama. Nie bądź śmieszna. Poślubisz wkrótce księcia...

- Mamo - Elizabeth znów odważyła się przerwać, jed­nak bardziej stanowczo. - Proszę.

Hrabina otwierała i zamykała usta kilka razy, lecz Eli­zabeth nie ustąpiła.

- Zgoda - powiedziała wreszcie matka. - Chyba nie za­szkodzi, jeśli zostawię cię samą przez chwilę.

- Dziękuję. Obiecuję nie podciąć sobie żył.

- Elizabeth, nie mów o takich rzeczach nawet żartem. Zabraniam ci.

Ona mi zabrania? Elizabeth miała ochotę się zaśmiać. Nawet gdyby była wystarczająco zdesperowana, by uczy­nić coś tak potwornego - a nie była - wątpiła, aby matka mogła ją powstrzymać. - Wybacz mi, mamo. To był żart w złym guście.

- Zaiste. Dlatego też spodziewam się ciebie na dole za dwie minuty.

Elizabeth skinęła tylko głową, a kiedy została sama, od­wróciła się w stronę okna i wtedy stwierdziła, że ledwo mo­że się ruszać, tak ciężki okazał się tren. Zakotwiczona na podłodze, zadowoliła się spojrzeniem w niebo i wysłaniem ku niebiosom krótkiej modlitwy z błaganiem o pomoc.

Ach, lecz o jaką pomoc? zadała sobie pytanie Elizabeth.

Jeśli książę się nie zjawi, być może - ale tylko być może - jej sytuacja będzie lepsza niż poprzednio. Być porzuconą brzmiało lepiej niż być skompromitowaną. Gdyby ją po­rzucono, mogłaby jeszcze wyjść za mąż za kogoś innego.

Tak, ale twoja rodzina pogrąży się w nędzy.

Co z tego? To nie znaczy, że nie będę mogła wyjść za mąż.

Na przykład za kogo? Za grabarza?

Przynajmniej nie będzie to Ravenwood.

Grabarz byłby lepszy od Ravenwooda? Zastanowiła się nad tym przez chwilę. Tak!

Powóz, którym Elizabeth jechała do kościoła, był wspa­niały. I wynajęty. Miał trzy wielkie okna - po jednym z każ­dej strony i jedno z tyłu. Czarny lakier karety lśnił maje­statycznie, podobnie jak zaprzężone do niej cztery białe konie o nieskazitelnie czystej sierści; dwaj lokaje pełniący rolę forysiów ubrani byli w zielono-złote liberie. Dach po­wozu ozdabiał gigantyczny bukiet czerwonych róż - ten pomysł jej matka skradła pewnej markizie; kwiaty kołysa­ły się na lekkim wietrze. Elizabeth miała jechać tą karocą sama, niczym królewna na spotkanie swego królewicza.

Ha.

To wstrętne, pomyślała Elizabeth. Myślałby kto, że są prawdziwymi parami albo że jej matka spodziewa się przy­bycia księcia.

Weszła do powozu z bijącym sercem i spoconymi dłońmi.

Wielkie nieba, powinna wziąć się w garść. Kiedy jednak drzwi zamknęły się za nią z trzaskiem i zassały niczym wie­ko trumny, poczuła się tak samotna i wystraszona, jak nigdy dotąd. Ogarnęła ją tęsknota za przyjaciółkami. Lucy jednak od ośmiu miesięcy oczekiwała dziecka - swego pierwszego -a druga bliska Elizabeth przyjaciółka, Salena, była także w błogosławionym stanie. Wyglądało na to, że małżeństwo wcale nie było niemiłe jej najdroższym przyjaciółkom.

Toteż wpadała w coraz większą panikę.

Niedobrze.

Całkiem niedobrze.

Ledwie zauważyła przejazd do kościoła św. Jerzego, śmier­telnie przerażona tym, że może się spocić i poplamić nieska­zitelnie białą tkaninę swej sukni. Drzwi powozu się otworzy­ły. Ostry podmuch wiatru, który wpadł do środka, nie uczynił wiele, by rozproszyć mdlące uczucie duszności, jakie ją ogarnęło. Ktoś podał jej rękę i pomógł wysiąść - Elizabeth nigdy potem nie przypomniała sobie, kto to był. Nogi się nie­mal pod nią ugięły, kiedy stanęła na rozpalonym chodniku. Oddychała z trudem. Daleka kuzynka, której Elizabeth ni­gdy przedtem nie widziała, a która pełniła funkcję druhny panny młodej, podała jej bukiet z białych lilii i czerwonych róż. Dziewczyna ścisnęła go w dłoni. Jej matka weszła do kościoła, lecz Elizabeth została z tyłu; kwiaty tak drżały, że wy­glądały na przerażone. Ledwo mogąc oddychać, dziewczyna patrzyła, jak jej matka niknie w czeluści kościelnych wrót. Gdyby tak te drzwi ją też mogły połknąć. A potem wypluć. Gdzieś po drugiej stronie Londynu. A niech to, co za świat.

Czy on jest wewnątrz? zaciekawiła się. Zjawił się?

Nikt jej nie powiedział. Nikt nie pisnął słowa.

Tego było za wiele dla Elizabeth. Musiała się dowiedzieć. Powoli podeszła do drzwi kościoła, lecz jeden z portierów odprawił ją gestem. Tak, tak. Wiedziała, że jeszcze nie po­ra, by wejść i stanąć na ślubnym kobiercu. Chciała tylko zajrzeć do środka. Tylko troszeczkę. Nachyliła się, czując, jak okazały tren ciąży jej w talii. We wnętrzu kościoła pa­nował półmrok, jakby nawet słońce nie miało odwagi świe­cić jasno w tak świętym miejscu. Mahoniowe ławki na le­wo i prawo od głównej nawy pełne były ludzi; ich głowy chwiały się i kołysały jak na wietrze. Można by pomyśleć, że ich uwagę przyciągał wiszący na ołtarzu obraz, który przedstawiał Ostatnią Wieczerzę. Jednak nie. Wszyscy pa­trzyli na niego... na Ravenwooda.

Zjawił się.

Elizabeth Montclair dotarła do kresu wytrzymałości. Miała już wszystkiego powyżej uszu. Miarka się przebrała. Ślubny spektakl, w połączeniu z brakiem snu po nocnym spotkaniu z narzeczonym, zaowocował nagłym i nieokieł­znanym wybuchem złości.

Dobry Boże, ale była wściekła.

Mężczyzna nadal stal zwrócony do niej plecami. Całkiem jakby nie chciało mu się odwrócić. Jakby przez sam fakt, że się zjawił, wykonał swoją część zadania, a teraz jej obowiązkiem było podejść do niego.

Elizabeth zapałała jeszcze większą złością.

Ma podejść do niego, tak? Dobrze, podejdzie.

Gniew nagle pchnął ją do przodu. Druhna pisnęła, po­ciągnięta i niemal zbita z nóg przez niespodziewany ruch Elizabeth.

Ukryci wysoko na chórze muzykanci musieli zerknąć w dół, zobaczyli, że panna młoda nadchodzi, i zaczęli grać marsza weselnego. Ludzie szybko wstali, wpadając na sie­bie przy okazji.

A Elizabeth maszerowała. Jeszcze jak maszerowała! Nie dreptała, nie sunęła, nie robiła żadnej z tych rzeczy, jakie nakazała jej matka. Kwartet smyczkowy grał coraz szyb­ciej, starając się dopasować tempo muzyki do jej kroków.

Zatrzymała się niedaleko ołtarza, obok Ravenwooda.

Księcia, który nadal nie miał ochoty się odwrócić.

Wikary, który wyglądał na wystraszonego jej energicz­nym marszem, spojrzał najpierw na jedno, potem na dru­gie z narzeczonych; jego oczy za szkłami okularów wyda­wały się ogromne.

- Ehem - kaszlnął, próbując uprzedzić pana młodego, że przybyła jego oblubienica.

Jego wysokość jednak nadal się nie odwracał. Podły człowiek.

- Jak miło, że dziś przyszedłeś - zasyczała Elizabeth. Wreszcie książę powoli się odwrócił.

Elizabeth zesztywniała.

Ten drań wyglądał olśniewająco. Zupełnie inaczej niż ze­szłego wieczoru, dziś rano gotów był zaimponować wszyst­kim swą elegancją. Krawat zawiązał według mody subtelnej, lecz wyrafinowanej. Ubrany był w ciemnoniebieski frak i płowego koloru spodnie, niemal równie nieskazitelne, jak jej ślubna suknia. Włosy zaczesał do tyłu tak, jakby istniały tylko po to, by dodać mu jeszcze więcej dworskiej elegan­cji. Jednak największą uwagę zwracał wyraz jego zielonych oczu. Mężczyzna śmiał się do niej. Patrzył na nią, jakby wszystko to było świetnym żartem, a ona padła jego ofiarą.

- Tak się cieszę, że ty również się stawiłaś - rzekł, cho­ciaż nie tak cicho, jak ona. - Wyglądasz całkiem ładnie.

- Dziękuję. - Elizabeth uśmiechnęła się z przymusem. -Ty wyglądasz dość upiornie.

- Och, dziękuję - odparł książę, równie uprzejmie.

Jeśli komukolwiek wydawało się dziwne, że oblubieńcy ga­wędzą sobie przed ołtarzem, nikt tego faktu nie skomentował. Za to wszyscy pewnie starali się usłyszeć, o czym mówiono.

- Możemy zacząć? - spytał książę, ponownie się zwra­cając do oszołomionego pastora.

Mężczyzna zamrugał za szkłami okularów.

- Co zacząć? - zaciekawił się wikary.

- Ceremonię.

Pastor podskoczył, mówiąc:

- Och, ach, oczywiście. Oczywiście.

Elizabeth widziała, jak nabiera głęboko tchu, ściska Bi­blię, jakby błagał o boską interwencję, a potem zaczyna:

- Drodzy parafianie. Zebraliśmy się dziś przed obliczem Boga...

Wtedy właśnie Elizabeth wpadła w prawdziwą panikę. Ceremonia ślubu się rozpoczęła. Oblubieniec się zjawił. Wydadzą ją za mąż. Za księcia Ravenwood.

Dobry Boże.

Nagle pomysł księcia, aby skoczyć z Mostu Westminsterskiego, przestał wydawać się taki zły.

Fatalnym zbiegiem okoliczności wikary doszedł do kwestii: „ jeśli ktokolwiek z was wie o przeszkodzie, która może stanąć na drodze zawarcia przez tych dwoje małżeństwa w obliczu pra­wa, niech o tym teraz powie", właśnie w tym momencie.

Elizabeth myślała i myślała, i myślała. Uciekać? Zostać? Zemdleć? Stać?

- Fakt, że pan młody jest podejrzewany o morderstwo, chyba nie mógłby zostać uznany za przeszkodę? - spytała w desperacji.

Biedny wikary wybałuszył oczy.

- Elizabeth - zasyczała jej matka. Ktoś jęknął.

-Ja... - wyjąkał wikary - nie sądzę. Oblubieniec musiałby... być uznany za winnego takiej zbrodni, jak mi się zdaje.

- Och - westchnęła panna młoda posępnie. Zerknęła na księcia, spodziewając się po nim wściekłości. On natomiast spojrzał na nią z aprobatą, kiwając głową.

- Szkoda. To był całkiem dobry pomysł. Nie wpadło mi do głowy, żeby zapłacić komuś za to, aby wniósł sprzeciw. -Odwrócił się ponownie do pastora. - Czy teraz jest już na to za późno?

- Na co? - spytał wikary.

- Żeby zapłacić komuś za sprzeciw?

Biedaczysko zaczął się pocić i pot strużkami spływał mu po głowie.

- Powiedziałbym, że tak, jaśnie panie.

- Hmmm - mruknął książę. - Szkoda. No cóż, proszę kontynuować.

Pastor otworzył usta ze zdumienia. Dopiero po chwili zamknął je i spojrzał znów na Elizabeth.

- Zgodnie z pańskim życzeniem - powiedział, przenosząc wzrok z jednego na drugie, jakby byli piłką odbijającą się od ścian. - Zatem... - zaczął, mrugając kilkakrotnie oczami przed ponownym spuszczeniem wzroku do modlitewnika - skoro nikt nie zgłasza przeszkód, zapytuję ciebie, Lucienie Albercie Zavierze St. Aubyn, dwunasty książę Ravenwood, trzynasty hrabio Chalmly, szesnasty baronie Blackwell, czy bierzesz sobie tę oto kobietę za żonę, aby wstąpić z nią w uświęcony prawem Bożym sakrament małżeństwa? Czy przysięgasz, że będziesz ją kochać... Elizabeth omal nie parsknęła śmiechem.

- Pocieszać ją.

Nie, jeśli tylko uda mi się temu zapobiec.

- Szanować ją...

Dziewczyna z trudem powstrzymywała chichot.

- Dbać o nią w zdrowiu i chorobie. - Wikary przerwał, jakby spodziewał się kolejnej reakcji Elizabeth, a potem dokończył pospiesznie: - wyrzekając się wszelkich innych, przysięgając wierność tylko jej jednej, dopóki śmierć was nie rozłączy?

Elizabeth czekała. Parafianie czekali. Zapewne Bóg rów­nież czekał.

- Tak - odpowiedział Ravenwood.

Ktoś westchnął. Pewnie jej matka. Biedny wikary zwró­cił się teraz do niej z oczami pełnymi niepokoju i drżący­mi nerwowo wargami.

- Czy ty, Elizabeth Montclair, bierzesz sobie tego oto mężczyznę za męża, aby wstąpić z nim w uświęcony pra­wem Bożym sakrament małżeństwa?

- Nieeee - rzekła, a przynajmniej to wykrzyczała w głę­bi duszy, jednak w rzeczywistości powiedziała: - Tak.

- Czy będziesz mu posłuszna...

- Tylko jeśli będzie miał szczęście - odparła cicho.

- I będziesz mu służyć...

- Na to bym nie liczyła - dodała. Pastor zawahał się.

- Ach. Czy przysięgasz, że będziesz... - najwyraźniej się skrzywił. - Będziesz go kochać...

Dziewczyna prychnęła.

- Szanować - dodał wikary - i dbać o niego w zdrowiu i chorobie?

- Nie - oznajmiła Elizabeth.

Wikary omal nie upuścił modlitewnika.

- Nie?

Dziewczyna potrząsnęła głową.

- Nie mogę przysiąc, że dzięki mojej trosce zachowa zdrowie, skoro wszyscy wiedzą, że regularnie próbuje zapić się na śmierć.

Mężczyzna otworzył usta ze zdumienia. Elizabeth czekała z zapartym tchem, kiedy książę wybuchnie. On jednak tego nie zrobił. Znów zerknęła na niego. Ten niegodziwiec oglądał sobie paznokcie.

- Cóż, w takim razie... Czy obiecujesz, że będziesz się starała, moja droga? - spytał wikary.

Elizabeth spojrzała na pastora, świadoma, iż nadeszła ostatnia chwila, by się sprzeciwić.

Czy miała jednak wybór?

- Obiecuję - wykrztusiła.

Wikary zakołysał się na piętach, najwyraźniej rozważając w duchu, czy powinien kontynuować, popatrzył na księcia, a potem najwyraźniej uznał, że powinien.

- Doskonale. Czy obiecujesz także wyrzec się wszystkich in­nych i być wierną tylko jemu, dopóki śmierć was nie rozłączy?

Elizabeth nic nie odpowiedziała.

W kościele zapadła absolutna cisza.

- Przysięgasz, moja droga?

- Zastanawiam się, czy piorun we mnie strzeli, jeśli po­wiem „tak".

Śmiech zgromadzonych zmieszał się ze wściekłym sy­kiem matki:

- Elizabeth, ja na pewno się ciebie wyrzeknę, jeśli nie powiesz „tak".

Spojrzała jeszcze raz na księcia. On obrócił się ku niej i uniósł brew, tylko uniósł, jakby chciał powiedzieć, że gu­zik go obchodzi, co ona zrobi.

Wszelka wola walki opuściła ją. Bóg jeden wie dlaczego, ale w tym momencie dala za wygraną.

Wikary popatrzył na nią, jakby jej głowa pękła i ze środ­ka zaczęły wylatywać gołębie. Ludzie zaczęli szemrać. Elizabeth myślała, myślała i podjęła decyzję. Unosząc podbró­dek, zanim powiedziała:

- Zgoda, przysięgam.

- Brawo - zawołał ktoś z tyłu. Ktoś inny zaklaskał. Ksią­żę odwrócił się ku swej oblubienicy i rzekł z cynicznym błyskiem w oczach:

- Doskonały wybór, moja droga.

Dopiero teraz Elizabeth uprzytomniła sobie sens tego wszystkiego, chociaż sama nie wiedziała, czemu tak późno. Dotarło do niej, w co się zaangażowała. To była farsa. Pa­rodia małżeństwa. Wzięła ślub z Jego Wysokością, ale będą dla siebie nikim więcej niż uprzejmymi nieznajomymi. Nie będzie dzieci. Nie będzie maleństw, które wypełniłyby jej życie, nawet córki, której zawsze pragnęła. Zawsze będzie tylko ona i on i całe życie wypełnione samotnością.

- Przynosisz mi wstyd. To hańba. Jak mogłaś mi to zro­bić? - krzyczała matka.

- Gdybyś nadał pozostawała pod moją kuratelą, nie pu­ściłbym płazem takiego zachowania - dodał ojciec z błyskiem w niebieskich oczach. - Minister sprawiedliwości był tu dzi­siaj. Możesz być pewna, że o twoim kompromitującym za­chowaniu dowiedzą się wszyscy członkowie Izby Lordów.

Matka wciąż nie kryła swego oburzenia.

- Ravenwood - rzekła do zięcia - nie winiłabym cię w najmniejszym stopniu, gdybyś chciał ją ukarać.

Książę uśmiechnął się tajemniczo.

- Wręcz przeciwnie, pani. Nie przystoi, by młody mał­żonek uczynił coś podobnego.

Słowa te zostały wypowiedziane szczególnym tonem, ale rodzice Elizabeth najwyraźniej nie zwrócili na to uwagi. Jedynie ona wyczuła sarkazm w głosie męża.

- Jesteś bardziej wybaczający niż ja, książę - powiedział ojciec.

- Jak ja się odważę chodzić z podniesioną głową? – dodała jej matka. - Jak ja to zniosę? Ona zrobiła farsę z mojego pięknego ślubu. Mówię wam, farsę.

- Myślałam, że to był mój ślub, mamo - Elizabeth wresz­cie zdobyła się na odwagę, by to powiedzieć.

- Słyszałeś to, George? - rzuciła oburzona matka, zwra­cając się do męża. - Widzisz, co ja musiałam znosić od czasu jej debiutu? Ta dziewczyna jest samowolna i pyskata.

- Dziwię się, że książę nie zażądał natychmiastowego unie­ważnienia małżeństwa.

Elizabeth popatrzyła na Ravenwooda. Na jego twarzy malował się szczególny wyraz.

- Czy wolno mi się wtrącić? - spytał uprzejmie. - Postanowiłem, że pojedziemy z Elizabeth w podróż poślubną do Twierdzy Kruków. - Uśmiechnął się od ucha do ucha. -Ruszamy natychmiast. , Elizabeth jęknęła. Jej matka uczyniła to samo.

- Co takiego? - spytała zdumiona.

- Spokojnie, Ravenwood - powiedział jej ojciec - nie ma potrzeby chować się ze wstydu. Moja córka zachowała się dziś skandalicznie, ale nie musisz uciekać. Jeśli zrobisz do­brą minę do złej gry, powinieneś całkiem nieźle przetrzy­mać ten skandal. Dobry Bóg wie, że znosiłeś gorsze.

Elizabeth słuchała w napięciu.

- Zapewniam cię - odparł Ravenwood - moja decyzja nie ma nic wspólnego z dość nieortodoksyjnymi poglądami Eli­zabeth na przysięgę małżeńską. Wręcz przeciwnie. Zważyw­szy na okoliczności, uważam, że zachowała się całkiem do­brze. Inna oblubienica nie zniosłaby takiej presji. Nic, co mogłaby zrobić, nie byłoby gorsze od tego, co sam robiłem w przeszłości. Sam przed chwilą o tym wspomniałeś. Chcę wyjechać dzisiaj, ponieważ podróż zajmie dwa dni. Nawet więcej, jeśli drogi okażą się nieprzejezdne. Chociaż cieszy mnie towarzystwo socjety, wolę cieszyć się towarzystwem swojej młodej żony.

Elizabeth otworzyła usta ze zdumienia. W głowie dźwięczały jej słowa księcia. Wyjechać? Dzisiaj?

- Ale goście zaproszeni na śniadanie... - lamentowała jej matka. - Co ja powiem gościom?

Książę uśmiechnął się.

- Dokładnie to samo, co ja powiedziałem wam. - Mó­wiąc to, ujął Elizabeth pod rękę.

- Idziemy? - spytał.

Ucieczka. Proponował jej ucieczkę. Nagle przestała dbać o to, że to Ravenwood złożył tę propozycję. Odwróciła się w stronę drzwi.

- Elizabeth, nie wyjedziesz - oznajmiła rozkazująco jej matka.

Dziewczyna wyprostowała się i spojrzała matce w oczy.

- Wręcz przeciwnie, mamo. Jestem przekonana, że wy­jadę.

Matka oniemiała, Elizabeth zaś po raz pierwszy dozna­ła uczucia swobody. Schyliła się i zgarnęła swój ciężki tren, jakimś cudem nie gubiąc jednocześnie bukietu, cały czas spodziewając się dalszych protestów ze strony rodziców, ale oboje milczeli. Nie poszli też za nią, kiedy Elizabeth ruszyła za księciem ku wyjściu.

Lucien zatrzymał się w drzwiach. Elizabeth stanęła obok niego, mrużąc oczy w nagłym blasku słońca.

Rozległy się wiwaty.

- Na Boga, zaciągnęła go wreszcie przed ołtarz - zawo­łała jakaś kobieta. - Gratulacje, młoda damo.

Przed kościołem zgromadziły się setki ludzi, z czego część zgromadzonych stanowili zaproszeni na ślub goście, których zżerała ciekawość, co się jeszcze może wydarzyć, inni zaś byli całkiem obcy.

- Jaśnie państwo - służący w czerwono-fioletowej libe­rii przepchnął się przez tłum i złożył im ukłon. - Zdołałem jakoś przejechać powozem przez maleńką szczelinę. Ze­chciejcie pójść za mną.

Ravenwood skinął głową, przytrzymując żonę mocniej za rękę, kiedy zaczęli się przeciskać przez tłum. Elizabeth by­ła wdzięczna za tę pomoc, chociaż nie znosiła jego dotyku. Teraz odczuwała nieomal ulgę. Zauważyła, że nawet najbar­dziej zuchwali z gapiów odsuwali się na widok jej postaw­nego małżonka. Odetchnęła głęboko, kiedy dotarli do ocze­kującego powozu, na którego drzwiach błyszczał znajomy herb - dwa kruki patrzące na siebie. Przy głowach koni stał chłopiec stajenny, starając się uspokoić przestraszone zwie­rzęta. Jednak nawet klapki na ich oczach niewiele pomaga­ły. Nadmierna ruchliwość uszu i nerwowe drżenie skóry świadczyły o tym, jak bardzo konie są zaniepokojone. Przed zaprzęgiem dwóch forysiów siedziało sztywno na swych si­wych wierzchowcach, patrząc prosto przed siebie.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmił woźnica. - Czy wolno mi złożyć państwu życzenia wszelkiej pomyślności? - dodał.

- Dziękuję, Cedryku - odparł Ravenwood, pomagając żonie wsiąść do powozu.

Okazało się jednak, że to nie takie proste, ponieważ tren ślubnej sukni Elizabeth nie chciał się zmieścić w środku. Z jakiegoś powodu widok męża upychającego jej suknię wzbudzał w niej histeryczną wesołość. Kiedy wreszcie uda­ło mu się, satyna otaczała ją niczym fale piany.

- Mógłbyś jechać na dachu - powiedziała, widząc, że mąż nie ma gdzie usiąść.

Ravenwood spojrzał jej w oczy. I uśmiechnął się.

Nie był to cyniczny uśmiech. Ani ten irytujący grymas... ten, który zawsze budził w niej trudny do opanowania gniew. To był szczery uśmiech. Pierwszy, jaki u niego widziała.

Dobry Boże, ten uśmiech odmienił całą jego twarz.

- Pewnie mógłbym - odparł - chociaż niemiło jest my­śleć, że o moją twarz rozbijałyby się owady. Nie, dużo bar­dziej wolę zostać tu z tobą.

Elizabeth przełknęła ślinę. Skinęła głową. Jak mężczy­zna może wyglądać tak męsko, a jednocześnie tak dosko­nale przystojnie?

- Prześliczne kwiaty - rzekł i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Dziewczyna spuściła wzrok. Z bukietu, które ściskała tak mocno, zostało zaledwie kilka połamanych łodyg.

- Może gdyby udało nam się znaleźć nożyczki, zdołał­bym uwolnić cię od części tego materiału - rzekł sucho Ravenwood, a jego wzrok znów padł na jej suknię.

Elizabeth była zaskoczona. Ją samą kusiło, by dobrać się do sukni z nożyczkami. Tymczasem cisnęła resztki bukie­tu przez niedomknięte okno powozu. Tłum na zewnątrz rzucił się po nie, jakby to były gwinee. Potem chwyciła na­ręcze tkaniny i zrobiła dość miejsca, by książę mógł usiąść naprzeciwko niej. Kiedy wypuściła suknię, oboje mieli przykryte nogi.

Elizabeth nagle zrobiło się bardzo, bardzo gorąco.

- Pewnie tak musiał się czuć Mojżesz, kiedy przekraczał Morze Czerwone - powiedział książę i wtedy dotarła do niej lekka woń jego oddechu. Cytryna. Jego oddech czuć było cytrynami. Jakie to... dziwne.

- Szkoda tylko, że nie mam laski i sztucznej brody. Chciałbym zobaczyć twarze gapiów w chwili, gdy będziemy obok nich przejeżdżać - ja z ramionami rozpostartymi nad morzem sukni ślubnej. Byłaby to bardzo biblijna scena.

Elizabeth nie skomentowała jego uwagi. Co miała po­wiedzieć? Czyżby starał się być zabawny? Jeśli tak, po co?

Bóg jeden wiedział, że nie mógł powiedzieć niczego, co po­zwoliłoby jej się odprężyć. Czuła się tak naelektryzowana, jak jedwabna tkanina podczas burzy.

Karoca zakołysała się lekko, gdy woźnica wspiął się na górę i siadł na koźle. Elizabeth usłyszała, jak chłopak sta­jenny sadowi się na ławeczce z tyłu powozu. Dźwignia ha­mulca została zwolniona ze zgrzytem. Elizabeth czuła, że jej nerwy naprężają się do ostateczności, gdy czekała, aż powóz ruszy. Sama nie wiedziała, czemu ogarnął ją nagły niepokój. Pewnie dlatego, iż miała opuścić Londyn, pomy­ślała. Jechała w całkiem obce miejsce, z mężczyzną, które­go prawie nie znała.

Swoim mężem. Swoim przystojnym mężem.

- Zimno ci? - spytał Lucien.

Czyżby zadrżała? Pokręciła głową, powstrzymując się przed roztarciem ramion, w których nagle poczuła chłód. Konie zmęczone oczekiwaniem ruszyły gwałtownie. Eli­zabeth nachyliła się, a serce łomotało jej niemal tak głośno, jak kroki tłumu, który odprowadzał wiwatami odjeżdżają­cą karetę. Wjechali w cień między budynkami. Od czasu do czasu promień słońca nagle oświetlał twarz księcia i wtedy wydawało się, że całe wnętrze powozu rozjaśniało się od środka. Był to ten sam powóz, który ze stukotem zajechał pod jej dom tego pamiętnego dnia, gdy książę jej się oświad­czył. Wnętrze karety odpowiadało wyglądowi zewnętrzne­mu. Zewsząd otaczał Elizabeth luksus; zza pleców jej męża wyłaniały się miękkie obicia z czerwonego aksamitu. Mahoniowe panele lśniły w oczach, a srebrne okucia - była ; pewna, że to prawdziwe srebro - błyszczały jasno. Nawet dywan pod jej pantofelkami był tak miękki, że Elizabeth, która rzadko się peszyła, czuła się okropnie nie na miejscu. Jej wzrok padł na pierścionek. Owalnie szlifowany diament otoczony diamentami ciętymi w wąskie prostokąty. Plamki światła tańczyły na suficie powozu, gdy drogie kamienie w pierścionku skrzyły się w słońcu niczym malut­ka konstelacja tęczowych gwiazd. Był to z pewnością naj­większy pierścionek, jaki widziała, i doskonale oddawał niezwykłe bogactwo mężczyzny, którego poślubiła.

- Pierścionek godny księżnej - powiedział, najwyraźniej śledząc jej spojrzenie.

Pokiwała głową, a Lucien, który z jakiegoś dziwnego po­wodu czuł potrzebę rozmawiania z nią, znów zagadnął.

- Podoba ci się?

Znów kiwnęła głową, po czym odwróciła się do niego profilem, wyglądając przez okno. Koniec konwersacji.

Powóz przyspieszył. Albo tłum się przerzedził, albo woźnica postanowił kogoś przejechać, jedno z dwojga, po­myślał Lucien. Cokolwiek to było, powóz przestał wresz­cie się trząść i podskakiwać.

Lucien nieprzerwanie się przypatrywał żonie. Jeśli Elizabeth podobała mu się tamtej nocy na balu u państwa Derby, teraz zachwyciła go o wiele bardziej. Zaczesane włosy pozwalały dostrzec harmonię rysów jej twarzy, a skóra lśniła od blasku jej sukni. Wyglądała jak jakaś mor­ska bogini, która zapragnęła skusić lekkomyślnego żegla­rza, by skoczył za nią do morskiej otchłani.

- Gapisz się na mnie - powiedziała tonem, który niemal go wystraszył.

- Czyżby?

- To prawda.

Spojrzała mu prosto w oczy. To właśnie lubił w Elizabeth Montclair, nie, teraz St. Aubyn, poprawił się.

- Jeśli nawet, to dlatego, że odczuwam pewne zakłopo­tanie, myśląc o tobie jako o swej żonie.

Wcale nie wyglądała na zadowoloną, że jej o tym przy­pomniał.

- Prawdę mówiąc, zastanawiam się, jak mam cię nazy­wać. Żoną? Księżną panią? A może po prostu Kulą u Nogi? Przyznam, że przypadło mi do gustu to ostatnie miano.

- Możesz mi mówić Elizabeth - zaproponowała dziew­czyna.

- No cóż, z pewnością masz rację, moja droga. W końcu któregoś dnia urodzisz mi potomka. Popsułoby to nastrój, gdybym musiał cię nazywać lady Ravenwood w trakcie speł­niania aktu małżeńskiego. - W zamyśleniu przyłożył palec wskazujący do podbródka. - Skoro już o tym mowa, kiedy chcesz skonsumować nasze małżeństwo? Ja już nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak wyglądasz bez tej sukni. -Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - A właściwie moglibyśmy się zabrać do rzeczy już teraz. To też ma swoje zalety.

Krew odpłynęła Elizabeth z twarzy.

Mężczyzna odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się. Nie mógł się powstrzymać. Sprawiała wrażenie tak szczerze przestraszonej. Ni stąd, ni zowąd przyszła mu do głowy myśl, że jej strach powinien ranić jego męską próżność. Czyżby Elizabeth nie wiedziała, że w całym półświatku sły­nął jako świetny kochanek?

Najwyraźniej nie.

- Nie mówisz chyba tego poważnie? - spytała.

- Ależ jak najbardziej. - Jakiś diabełek podkusił go, by tak odpowiedział. - A może nie zdawałaś sobie sprawy, że zeszłej nocy mówiłem serio o spłodzeniu dziedzica?

Elizabeth otworzyła usta, a potem je zamknęła.

- Ty... - wykrztusiła wreszcie, wpatrując się uważnie pro­sto w jego oczy. - Droczysz się ze mną - oznajmiła.

Tak, to była prawda, i niech go licho porwie, jeśli wiedział, jak ona się tego domyśliła. Jedyną osobą, która tak łatwo potrafiła odgadnąć, kiedy żartuje, był jego brat.

Natychmiast spoważniał. Przyznał, że jego brat polubiłby Elizabeth. Pochwaliłby jego wybór, o ile o jakimś wyborze mogła być mowa.

- Przejrzałaś mnie - przyznał.

- Nasze małżeństwo to nie gra, książę - skarciła go Elizabeth. - W rzeczy samej, skoro poruszyliśmy kwestię nasze­go ślubu, wyjaśnijmy sobie kilka rzeczy. Kompromitując mnie, zmarnowałeś swoje szansę na posiadanie potomka.

Mam więc cholerne szczęście, że naprawdę nie chcę dzie­dzica, pomyślał Lucien.

- Co więcej, nalegam, aby każde z nas poszło swoją dro­gą, kiedy tylko ta kpina z miesiąca miodowego dobiegnie końca. - Przerwała, jakby czekając, że on zaprotestuje, a kiedy tego nie uczynił, dodała:

- Myślałam o tym, o czym rozmawialiśmy zeszłego wie­czoru. Oboje przyznaliśmy, że nie chcemy się pobierać. Tak samo oboje wiemy, że nie damy sobie szczęścia. W związ­ku z tym nalegam, abyśmy prowadzili osobne domy. Nie będę cię nękać ani czynić ci wyrzutów z powodu kochanek, jakie mógłbyś sobie wziąć; podobnie ty nie będziesz mieć do mnie pretensji, jeśli postanowię wziąć sobie kochanka.

Kiedy Lucien pojął sens tych słów, poczuł się dziwnie zaniepokojony.

- Jakież to niezmiernie cywilizowane! - rzucił ironicznie.

- To prawda. Co więcej, pozwalam ci mieć kochankę, ale nalegam na dyskrecję. Sama oczywiście będę postępować tak samo. Nie ma powodu, by którekolwiek z nas przyspa­rzało wstydu lub zakłopotania drugiemu, mimo iż się nie lubimy.

- Skończyłaś? - spytał.

- Nie - odparła Elizabeth. - Chcę wiedzieć, jak długo po­zostaniemy w północnej Walii.

- Trzy miesiące - powiedział bez zastanowienia.

- Trzy miesiące? - jęknęła dziewczyna.

- Tak, trzy - odwarknął. - A teraz ja chcę, żebyś ty zro­zumiała kilka spraw. - Nachylił się ku niej. - O ile zgadzam się, że oboje powinniśmy mieć wolną rękę co do romansów, żądam, byśmy zaczekali z tym do końca podróży poślubnej.

Elizabeth zignorowała jego słowa.

- Ależ to niedorzecznie długi okres jak na miesiąc mio­dowy - zaprotestowała.

- Nie jedziemy do Twierdzy Kruków w podróż poślub­ną. Chcę tam załatwić pewne interesy.

- Nie możesz ich załatwić w krótszym czasie?

- Nie mogę. Muszę nadzorować pewne sprawy. Chcę się tym zająć osobiście.

Nie wyglądało na to, aby dziewczyna mu wierzyła. Nie­ważne.

- Miesiąc - starała się targować. - Pozwolę ci na miesiąc, nie dłużej.

- Dwa - skontrował, w rzeczywistości nie dbając o to, czy dziewczyna zostanie w Twierdzy Kruków choćby ty­dzień, a nawet krótką chwilę, byle w ogóle została. Wie­dział, że to niemądre, ale chciał, żeby ludzie brali ich za małżeństwo w najprawdziwszym sensie, przynajmniej przez pierwszy miesiąc.

- Półtora - targowała się Elizabeth.

- Zgoda - powiedział Lucien, nie spodziewając się uprzednio, że dziewczyna przystanie na aż tak długi pobyt. Elizabeth sprawiała wrażenie zaskoczonej tym, że tak ła­two się zgodził na jej warunki.

- Spędzę półtora miesiąca w Twierdzy Kruków, po czym będę wolna - powtórzyła, jakby mu nie dowierzając.

- Właśnie.

Rozparła się wygodnie na ławce; co jakiś czas słońce roz­jaśniało wnętrze powozu. Oczy Elizabeth wydawały się pa­łać, gdy wpatrywała się w swego męża. Widział w nich blask i niepewność.

- Jeszcze jedno - rzeki książę Ravenwood uprzejmym tonem. - Będziesz spać ze mną.

6.

Elizabeth podskoczyła na ławce.

- Słucham?

Lucien uniósł lewą brew.

- Czyżbyś ogłuchła, moja droga? Elizabeth zmrużyła oczy.

- Spać ze mną?

Mężczyzna uśmiechnął się, zadowolony z siebie.

- Więc mnie usłyszałaś. Dobrze. Zatem posłuchaj. Chcę, by myślano, że jesteśmy prawdziwym małżeństwem - powie­dział. - Przynajmniej przez jakiś czas. Potem możesz spać sa­motnie do woli. - Wpatrywał się w nią przez chwilę; na jego twarzy malowało się podniecenie, które sprawiło, że poczu­ła się nieswojo. - Chociaż wątpię, aby potrwało to długo.

- Okłamałeś mnie - rzuciła oskarżycielsko Elizabeth.

- Okłamałem cię? Co masz na myśli, mówiąc, że cię „okłamałem"?

- Powiedziałeś, że będzie to małżeństwo z rozsądku.

- Owszem, gdyż jest rozsądne, abyś ze mną spała.

- Nie to miałeś na myśli, i wiesz o tym.

- Doprawdy? Zatem wyjaśnij mi to, Elizabeth. Co twoim zdaniem miałem na myśli, mówiąc o małżeństwie z rozsądku?

- Że każde z nas pójdzie swoją drogą - pouczyła go. -Ty będziesz spać w jednym łożu, a ja w drugim.

- Nie - zaprzeczył.

- Nie? A jeśli będę nalegać, abyśmy spali w osobnych łóżkach? Co wtedy zrobisz? Zamkniesz mnie w swojej komnacie na noc?

- Być może.

- Żartujesz.

- Żartuję tylko we wtorki i czwartki - zakpił. - Ponie­waż dziś jest sobota, nie żartuję. Chcę jedynie zachować przed towarzystwem pozory małżeństwa, przynajmniej przez pierwszy miesiąc. Później każde pójdzie w swoją stronę, zgodnie z wcześniejszą umową. To dość powszech­na praktyka. Kilka tygodni wspólnego szczęścia, o którego fikcyjności wie całe towarzystwo, a potem każde z nas bę­dzie prowadzić osobne życie. Chyba znasz zasady tej gry?

Elizabeth nie przychodziło na myśl nic, co mogłaby po­wiedzieć, gdyż rzeczywiście owe zasady znała... aż za dobrze.

- Moja droga żono, nie bądź taka przerażona. Spanie ze mną bardzo ci się spodoba.

- Nie - szepnęła, szybko odwracając oczy ku niemu.

-Aczkolwiek zdaje się, że chrapię - oznajmił rzeczowo mężczyzna. - Przynajmniej tak twierdzili moi kompani w Oksfordzie. Jestem jednak pewny, że się do tego przy­zwyczaisz. Oni się przyzwyczaili.

Nie mógł tego mówić poważnie. Jednak w jego oczach nie dostrzegała śladu rozbawienia. Ani odrobiny.

Nie żartował.

Ravenwood, Książę Śmierci, Hulaka z Ravenwood, za­mierzał zmusić ją do spania we wspólnym łożu.

- Nie tkniesz mnie - wykrzyknęła.

- Moja droga, ależ oczywiście, że cię nie tknę. Nie będę ci się też narzucał, bowiem jak sobie przypominasz, całkiem niedawno mogłem z łatwością cię wykorzystać, a jednak te­go nie zrobiłem. Zachowałem się jak prawdziwy dżentelmen.

Nawiązywał do tego, co się działo na pokładzie statku, do incydentu, o którym bardzo chciała zapomnieć. Mimo to nie mogła. Wtedy książę wydawał się inny. Zimniejszy.

Ale żeby spać z nim? Nie sądziła, aby mogła się do tego zmusić.

Jaki mam wybór?

- Dlaczego?

- Dlatego, że sobie tego życzę.

Spojrzenie jego zielonych oczu w oprawie gęstych rzęs było nieustępliwe i poważne.

- Czemu? - nalegała w dalszym ciągu.

- Ponieważ - odparł wreszcie książę - nie zamierzam stać się pośmiewiskiem towarzystwa. Ponieważ nie życzę sobie, by moi koledzy się dowiedzieli, że nie potrafię skło­nić świeżo poślubionej żony do tego, by ze mną spała. Po­nieważ mam wiele twarzy, Elizabeth, ale przede wszystkim jestem mężczyzną. Mam tylko swoją dumę.

Dziewczyna spojrzała na niego, zaskoczona jego słowami.

- Rozumiesz mnie? - spytał.

Nie rozumiała. A jednak... jakoś rozumiała. Nawet za dobrze. Czasami, kiedy socjeta albo jej matka poniżały ją, ona również szukała oparcia w swej dumie, aby przetrwać trudny okres. Mogła czasami być upokorzona publicznie, ale nigdy nie pozwalała, aby ktoś to wyczytał z jej twarzy.

- Więc? - Lucien domagał się odpowiedzi.

- Jak sobie życzysz - odrzekła wreszcie i poczuła, że ogarnia ją coś na kształt współczucia. Wtedy przyszło jej coś do głowy. Zesztywniała. Dobry Boże, w co ona się ubie­rze? A on?

To pytanie gnębiło Elizabeth przez resztę drogi. A je­chali długo tego dnia. Mieli zatrzymać się na postój tuż pod Oksfordem. Stamtąd wyruszą następnego poranka do Wa­lii. Normalnie wyprawa zajęłaby im dwa pełne dni, ale oni mieli przebyć tę trasę w jeden dzień, a przynajmniej tak zaplanował Ravenwood. Były to właściwie jedyne słowa, jakie skierował do Elizabeth od czasu ich wcześniejszej rozmowy. Elizabeth wcale to nie przeszkadzało; nie mogła przestać myśleć o małżeńskich żądaniach księcia.

Pejzaże, które mijali w drodze, zaliczały się do najpiękniejszych w Anglii. Elizabeth widziała łagodne wzgórza i kamienne lub drewniane ogrodzenia, które zaznaczały granice posiadłości. Tłuste krowy i białe owce pasły się na i łąkach ocienianych przez ogromne wiązy o szmaragdowo­zielonych liściach. Droga była gładka, mimo iż niedawno padał deszcz. Po błękitnym niebie wędrowały puszyste bia­łe obłoczki, a lekki wiatr delikatnie chłodził twarz.

- Jesteśmy już prawie na miejscu - rzekł Lucien, wyry­wając żonę z zamyślenia. Jego zielone oczy miały kolor pa­proci prześwietlonych słońcem. - Przypuszczam, że bę­dziesz chciała się przebrać. - Uśmiechnął się. - Chyba że chcesz ciągnąć za sobą ten materiał?

Elizabeth potrząsnęła przecząco głową, odwracając od niego oczy. Jej spojrzenie przyciągnął promień słońca, któ­ry przecinał całe wnętrze powozu, zmieniając kolor aksa­mitnych obić z czerwonego na pomarańczowy.

- Miło mi to słyszeć - stwierdził Lucien. - Zaczynałem się zastanawiać, czy ta masa tkaniny nie miała przypad­kiem trzymać mnie na odległość w trakcie podróży.

Elizabeth szybko podniosła na niego wzrok.

- Gdybym sądziła, że to poskutkuje, nie zdjęłabym tej sukni dzisiejszej nocy.

Kącik ust Luciena uniósł się w grymasie niegrzecznego uśmiechu, zielone oczy rozbłysły.

- Masz całkowitą rację. Taki podstęp nie przyniósłby re­zultatu. Jak być może słyszałaś, jestem mistrzem w zdej­mowaniu sukien z kobiet.

- Wydawało mi się, że w ich zadzieraniu.

Luciena najwyraźniej zaskoczyła ta odpowiedź. Prawdę mówiąc, Elizabeth sama była nią zdumiona. Jednak napię­te do ostateczności nerwy sprawiały, że przestała się liczyć ze słowami.

- Czyżby ktoś naplotkował ci o mnie?

Elizabeth nie znosiła, kiedy tak się do niej uśmiechał.

Czuła się przez to tak, jakby jechała w towarzystwie boż­ka miłości. Uśmieszek zdawał się mówić: „Jestem bardzo grzesznym mężczyzną. Będziesz grzeszyć ze mną?"

Przełknęła ślinę, tłumacząc sobie, że powinna zachować obojętność. Niestety, nie potrafiła. Uśmiech Luciena spra­wił, że z kolei ona czuła się bardzo, bardzo niegrzeczna... prawie jak wtedy, kiedy ją pocałował.

Najwyraźniej postradała zmysły.

- Całe towarzystwo mówi o twojej reputacji - powie­działa i zaraz musiała zwilżyć językiem wargi. Co gorsza, on cały czas się w nią wpatrywał. Ścisnęło ją w dołku. To dlatego w czasie jazdy nie nawiązywała z nim rozmowy. Za każdym razem, gdy prowadzili konwersację, Elizabeth czuła się, jakby prowokowała drapieżnika.

- Hmm. Pewnie tak. Chociaż, gdybym miał tak wiele ko­chanek, ile twierdzi towarzystwo, dawno już umarłbym z wyczerpania.

Elizabeth nie znosiła tego, że czasami Lucien ją rozśmieszał. Jak to możliwe? Dobry Boże, ona nawet go nie lubiła. Chciał ją zmusić, żeby z nim spała. Nie powinien jej rozśmieszać.

Nieoczekiwanie w tym momencie powóz zwolnił. Eliza­beth nawet nie zauważyła, że wjechali do małego miasteczka.

Zatrzymali się tak gładko, jakby podróżowali latającym dywanem. Elizabeth wyjrzała przez okno po swej lewej stronie. W podmuchu wieczornego wiatru kołysał się szyld z napisem: „Pod Kaczką i Łabędziem". Nad drewnianym dachem gromadziły się chmury, a niżej w odległości zale­dwie kilku mil wisiała mgła. Można się już pożegnać ze sło­neczną pogodą, pomyślała Elizabeth i zadrżała.

- Wygląda na to, że ścieżka jest trochę błotnista - za­uważył książę, wysiadając. Drzwi powozu przytrzymywał stojący sztywno służący w liberii. Elizabeth, która służą­cych zatrudnionych przez swego ojca mogła policzyć na palcach jednej ręki, była trochę zażenowana faktem, że teraz ma nie tylko woźnicę, ale także chłopca stajennego i dwóch forysiów. To obrzydliwe. Książę rzucił jej spojrzenie.

- Zaproponowałbym, że cię przeniosę na rękach, ale oba­wiam się, że obfity tren twojej sukni uniemożliwi mi to.

- Chciałabym się jak najszybciej przebrać - szepnęła Elizabeth.

- Nie - odparł książę, kręcąc głową. - Postanowiłem, że bę­dziesz chodzić nago. W ten sposób będzie dużo przyjemniej.

- Żarty sobie ze mnie stroisz.

- W rzeczy samej, lecz musisz przyznać, że była to in­trygująca sugestia. - Uśmiechnął się tym pięknym, ciepłym uśmiechem, od którego poczuła się dziwnie. - Poleciłem jednemu ze służących, by zapakował trochę ubrań dla cie­bie, podczas gdy my braliśmy ślub.

Braliśmy ślub. Och, jak te słowa ją raniły. Poślubiła jedne­go z najsłynniejszych londyńskich hulaków. Nicponia, które­go bardziej pociągał alkohol i cygara niż zarządzanie posiadło­ściami. Który większość życia spędził na strojeniu sobie żartów z wszystkiego i bez wątpienia odjedzie do Londynu natych­miast po zakończeniu ich „miesiąca miodowego".

No i dobrze, pomyślała. Ona też rozpocznie własne ży­cie. W końcu taką umowę zawarli.

- Jeśli jesteś gotowa wysiąść, pomogę ci zejść. Prawdę po­wiedziawszy, powinnaś zeskoczyć. Wyobrażam sobie, że twój tren jest tak wielki, że natychmiast wypełni się powietrzem, dzięki czemu będziesz mogła leciutko wylądować na ziemi.

Elizabeth spojrzała na męża z irytacją, ponieważ znów miała ochotę się roześmiać.

Nie mogła zaprzeczyć, Lucien naprawdę ją rozbawił.

Obserwowała, jak stara się do niej zbliżyć, odsuwając fałdy spódnicy, i potem podaje jej rękę.

- Pani - rzekł, trzymając dłoń wnętrzem ku górze i ma­chając palcami, kiedy natychmiast jej nie przyjęła.

Z ociąganiem wzięła go za rękę, drugą dłonią przytrzy­mując się ramy powozu. Ciężki tren sprawił, że zachwiała się na progu.

Jeszcze przed chwilą była w karecie, teraz znajdowała się już w ramionach Luciena.

- Panie - westchnęła.

Książę patrzył na nią z góry; ich twarze znalazły się tak blisko siebie, że jego oddech ją łaskotał. Elizabeth czuła za­pach Luciena, połączenie woni cytryn i miętowego mydła. Czuła również żar jego ciała, zaskakujący w porównaniu z chłodną lamą jej sukienki. Jego oczy były ciemne, prawie tak ciemne, jak jego atramentowoczarne włosy, a mimo to widziała w nich blask, łagodny, a jednak twardy, i od tego serce zabiło jej żywiej.

- Patrzcie państwo - powiedział cicho Lucien. -Jednak mo­gę się do ciebie zbliżyć. Może powinniśmy mimo wszystko odciąć ten tren. Tym sposobem moglibyśmy to robić częściej.

Elizabeth spojrzała na niego z dołu.

- Jeśli zniszczysz mi sukienkę, moja matka urwie ci głowę. Lucien nie przestawał się przyglądać żonie, a w jego oczach zapaliły się figlarne iskierki.

- Czy zastanowiłaś się kiedyś nad tym, jakie to maka­bryczne, „urwać" komuś głowę?

Znów naszła ją ochota, by się uśmiechnąć.

- Nie - odpowiedziała. - Przyznaję, że nigdy o tym nie myślałam.

- A powinnaś. To nieuprzejme jak wszyscy diabli, urwać komuś głowę.

Elizabeth tylko się w niego wpatrywała.

Ravenwood, jakby dając za wygraną, odwrócił wzrok i skinieniem głowy polecił jednemu ze służących unieść tren sukni.

- Obejmij mnie za szyję - polecił Elizabeth. Zawahała się, ale zrozumiała, że rzeczywiście powinna się czegoś przytrzymać. Jego. A niech to. Objęła go ramio­nami za szyję.

- No proszę - stwierdził. - Nie było tak źle, prawda? Nie odpowiedziała, skupiona nad tym, by ich ciała się nie stykały. Lucien zachichotał cicho, jakby dostrzegał jej starania. Beth było przytulnie i ciepło w objęciach Ravenwooda. On przyciskał ją do piersi, jej dłonie spoczywały na jego karku. Jednak wraz z ciepłem ogarnęło ją uczucie, że nie może oddy­chać. Wmawiała sobie, że to dlatego, że Lucien tak mocno ją ściska, lecz tak naprawdę nie była do końca o tym przekona­na. Było coś nierzeczywistego w tym, że ją trzymał w ramio­nach. Obejmował ją sam książę Ravenwood. Wielkie nieba, sama wciąż nie mogła w to uwierzyć. Była jego księżną. I ten sposób, w jaki ją obejmował! Jego uścisk był tak mocny, on sam taki wysoki, a ona taka drobniutka. Czuła, że jest słabą kobietą zdaną na jego wolę. I wcale jej się to nie podobało.

- Tędy proszę - rzekł oberżysta, prowadząc ich do swego lokalu.

- Postaw mnie na ziemi - syknęła Elizabeth, kiedy tylko i znaleźli się na progu oberży. Od zapachu duszonej wołowiny zaburczało jej w brzuchu. Goście wewnątrz uciszyli się nieco, kiedy dostrzegli parę stojącą w drzwiach do ciepłej izby. - Postaw mnie - powtórzyła, starając się nie czerwienić pod spojrzeniami przeważnie mężczyzn siedzących w karczmie zajmującej parter budynku.

- Jeszcze nie teraz - odparł Lucien, wchodząc do środka.

- Nie ma powodu, żebyś mnie nosił na rękach.

- Chcesz, żeby twój tren zaplątał się w krzesła i stoły? Miał rację.

Elizabeth nie cierpiała, kiedy miał rację.

- Tak myślałem - stwierdził książę.

Zmarszczyła czoło i pogodziła się z losem. Prawdę mówiąc, nigdy jeszcze nie nocowała w oberży. Kiedy jest się Montclairem, ma się wystarczająco wielu krewnych, by przejechać całą Anglię bez konieczności zatrzymywania się w miejscach publicznych. Siedzący przy stołach w więk­szości sprawiali wrażenie lokalnych mieszkańców, podob­nie jak ci, którzy siedzieli na wysokich stołkach przy ba­rze. Ich kufle piwa perliły się od dużych kropel wody i zo­stawiały mokre kółka na blatach, kiedy pijący unosili na­czynia do warg. Ściany oberży były z kamienia, a grube, ciemne belki podtrzymywały pięterko. Elizabeth przypusz­czała, że dom zbudowano jeszcze w normańskich czasach. Środek izby przecinały schody. Po prawej stronie znajdo­wała się prywatna część karczmy, oddzielona ścianą.

- Mam nadzieję, że państwu to nie przeszkadza, ale w izbie jest trochę chłodno. Nie spodziewaliśmy się gości takiej rangi.

Takiej rangi. Elizabeth zamknęła oczy. Wciąż wydawa­ło jej się to nierealne. Jakby wydarzyło się komuś innemu. Trzy tygodnie temu wiodła zupełnie inne życie. Chodziła na przyjęcia. Starała się (zazwyczaj bezskutecznie) zadowo­lić matkę. A teraz proszę, jechała do północnej Walii, gdzie nigdy dotąd nie była, ze swoim świeżo poślubionym mę­żem, którego podejrzewano o zabójstwo brata.

Wspaniale.

- W kominku właśnie napalono - powiedział oberżysta -i wkrótce przyniosą wam posiłek Proszę zadzwonić, gdyby­ście potrzebowali czegoś jeszcze.

Elizabeth spodziewała się, że książę ją wypuści z ramion, a gdy tego nie zrobił, spojrzała nań z zaskoczeniem. On jednak trzymał ją nadal w rękach. Patrzyła na męża zdu­miona.

- Jesteś pewna, że nie chcesz udać się natychmiast do sy­pialni? - Moglibyśmy spędzić całą noc razem - dodał ksią­żę i głos mu się obniżył o oktawę. - Co to byłaby za noc.

- Nie, dziękuję, panie. Możesz swobodnie cieszyć się swoim własnym towarzystwem. Ja z pewnością nie stęsk­nię się za tobą.

Na dźwięk jej sarkastycznych słów Ravenwood parsknął śmiechem.

- Jamie - zawołał, obracając wzrok na służącego - widzisz, kogo ja poślubiłem? Zuchwałą pannicę. - Znów popatrzył na żonę i przestał się śmiać. - Z czasem nauczysz się tęsknić za mną, moja droga. - Wyszczerzył się w tak szerokim uśmiechu, że przypominał latarnię z dyni na Halloween. - Z czasem.

- Wątpię w to - mruknęła dziewczyna.

- Wolisz się przebrać przed, czy po kolacji?

- Przed, proszę.

Kiwnąwszy głową bez słowa, powoli wypuścił ją z objęć, nie szybko. Postawił ją na ziemi w taki sposób, że ich ciała otarły się o siebie. Cal po calu. Brzuch o brzuch. Udo o udo.

Elizabeth starała się zignorować wrażenie, jakie wywarł na niej dotyk jego ciała. Służący ostrożnie położył na podłodze tren i odwrócił się, najwyraźniej zamierzając pójść po kufer. Elizabeth odprowadzała go wzrokiem. Nagle poczuła się bardzo samotna. I bardzo bezbronna, bo tren niemal całkowicie odbierał jej swobodę ruchów. Pokój wyłożony był boazerią ze złocistego dębu, a ściany wydawały się jarzyć blaskiem płomieni w kominku. Podłogę zaścielał wyblakły czerwony dywan, pośrodku izby stał bogato rzeźbiony stół i dwa krzesła. A co będzie, jeśli pojawi się większa liczba gości, pomyślała dziewczyna.

- Czy mam cię zanieść do twojego pokoju na górze? -|spytał Lucien.

- Nie - odparła, zmuszając się do tego, by spojrzeć mu twarz. - Pokojówka może mi pomóc.

- Jesteś pewna? - spytał z naciskiem.

- Absolutnie - odparła stanowczo.

Ravenwood posłał jej ten łobuzerski, psotny uśmieszek, którego tak nie znosiła.

- W takim razie - powiedział - skoro nie chcesz, bym odprowadził cię do twego pokoju, może pozwolisz mi, że­bym pomógł ci się rozebrać?

- Nie, dziękuję - wycedziła Elizabeth.

Skłonił przed nią głowę i uśmiechnął się, a jego zielone oczy się zaiskrzyły. Elizabeth miała ochotę mu je wydrapać.

Coś trzeba zrobić, myślała Elizabeth. Coś drastycznego. Nie przychodziło jej jednak na myśl nic, co mogłoby zmie­nić jej obecne położenie. Nic, z wyjątkiem pokazania jego wysokości, że nie da się zastraszyć jego grubiańskim uwa­gom o wspólnym łożu i nocy poślubnej. Wręcz przeciw­nie. Podejmie tę grę.

Wybrała ciemnoniebieską suknię z wysokim stanem, któ­ra podkreślała granatową czerń jej zaczesanych do góry wło­sów i sprawiała, że jej oczy wydawały się ogromne. Nie na­łożyła pantalonów, zwilżyła także spódnicę. Rezultat był dość szokujący i śmiały. Do tego stopnia, że Elizabeth czu­ła się kobietą wyzwoloną, gdy schodziła po schodach, a mo­kra sukienka oblepiała jej nogi w sposób wielce sugestywny.

Pokaże jego wysokości, że nie jest mdłą panienką.

Coś jednak było nie tak, bo kiedy weszła do głównej izby, co prawda mężczyźni spoglądali na nią, ale szybko odwracali spojrzenia. Elizabeth zmarszczyła brwi, a potem popatrzyła po sobie, upewniając się, że wszystko jest w po­rządku. Wyglądała wspaniale. A może nie poruszała się jak należy? Słyszała, że kurtyzany potrafiły chodzić w sposób, który doprowadzał mężczyzn do szaleństwa. Kołysały bio­drami, przypomniała sobie. Spróbowała więc tak zrobić.

- Więc widziałaś krowę McGregorów? - spytał jakiś mężczyzna, kiedy przeszła obok niego.

Elizabeth omal nie zemdlała. Krowę? To ona porusza się tak kokieteryjnym krokiem, a im się to kojarzy z krową?

Wtedy przy drzwiach do wydzielonej izby dostrzegła swojego męża. Przyglądał jej się, lecz w jego oczach nie było pożądania, gdy obrzucał ją spojrzeniem od góry do do­łu. Dostrzegła w nich śmiech.

Zesztywniała. On najwyraźniej sobie z niej kpił.

Mało brakowało, a odwróciłaby się i wróciła na górę. Czy odgadł, że starała się w nim rozbudzić namiętność? Boziu, miała nadzieję, że nie.

Jednakże wszelka nadzieja na to prysła w chwili, gdy Ravenwood rzekł:

- Moja droga. Jeśli zamierzasz przyciągnąć uwagę męż­czyzn, radzę ci nie zadzierać tak nosa. Jeśli będziesz udawać królową Anglii, nie obudzisz w nich nieprzyzwoitych myśli.

Królowa? Chyba nie przypominała królowej?

- Nie wiem, o czym mówisz - skłamała i z uniesioną głową wyminęła go, zmierzając do wydzielonego pokoju.

Wydawało jej się, że Lucien zachichotał, gdy przecho­dziła obok niego, ale nie mogła mieć pewności.

Co za okropny człowiek. Nawet gdy już usiadła, nie mogła się uspokoić. Czuła mdłości na myśl o tym, że wkrótce pójdą na górę i on...

Przełknęła ślinę. Co on zrobi? Nie wiedziała. Nawet nie chciała się domyślać. Elizabeth nawet nie zauważyła, kiedy minęła kolacja. Aż za szybko Ravenwood powiedział:

-Jesteś gotowa, moja ukochana, na naszą noc namiętności? Elizabeth odłożyła widelec. Książę także. Na jego wargach igrał pożądliwy uśmiech, a jego zielone oczy błyszczały w blasku ognia.

- Wiem, że śpieszy ci się tak samo, jak mnie - dodał. -Nie zwlekajmy więc.

Elizabeth nie drgnęła. Och, wiele by oddała za to, by zniknąć stąd jak za dotknięciem magicznej różdżki.

- Chodźmy, moja ukochana - upomniał ją książę, wstał i wyciągając do niej rękę.

- Nie jestem twoją ukochaną - odparła powoli.

- Nie, ale będę cię kochał. Bardzo dokładnie - dodał z lubież­nym uśmieszkiem i poruszył brwiami. - Chodź. - Kiwnął ręką.

Przełknąwszy ślinę, Elizabeth zgarnęła spódnicę i wstała. Nie ma sensu tego dłużej odwlekać. On był jej mężem i koniec.

Kiedy jednak wyciągnął do niej dłoń i błysnął rubinowy pierścień, który nosił na palcu, zignorowała jego podsunię­tą rękę i wyszła, unosząc spódnice. Serce biło jej tak szyb­ko, że obawiała się, iż stanie z wyczerpania.

- Pokaż jej, mości panie! - zawołał jakiś pijak.

- Wychędoż ją dobrze! - wrzasnął inny.

Lucien chwycił żonę za rękę, zmuszając ją do zatrzyma­nia się tak, by stanęli twarzami do tłumu. Starała się mu wyrwać, ale wziął ją pod ramię i okręcił, jakby tańczyli ja­kiś wiejski taniec.

- Zapewniam was, panowie - zawołał, poklepując czule jej dłoń - że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by ta pa­ni bardzo dobrze się bawiła.

Mężczyźni gruchnęli śmiechem. Elizabeth czuła, jak pie­ką ją policzki. Mimo to wyprostowała się i do głowy znów wpadła jej myśl, że powinna powiedzieć coś szokującego. Tak, by jego lordowska mość się zdziwił.

- To jego lordowska mość musi się martwić - oznajmi­ła spokojnym, wyraźnym głosem. Teraz przyciągnęła uwa­gę wszystkich.

- A czemuż to, moja droga? - spytał Lucien z lubieżnym uśmiechem.

- Dlatego, mój cukiereczku - wycedziła przez zęby - że to ja ciebie zmęczę.

Doznała cudownego uczucia, widząc, jak Lucien wy­trzeszczył oczy ze zdumienia. Uśmiechnęła się równie wy­rafinowanie fałszywym uśmiechem, jak on.

- Daj mu popalić, kotku - zawołała jedna z karczmarek, a druga dodała sugestię tak rubaszną, że Elizabeth natych­miast się spłoniła. Miała wrażenie, że w tej chwili jej twarz jest czerwieńsza od jagód ostrokrzewu. Mimo to zarazem czuła się bardzo z siebie zadowolona.

- No, no - wycedził Lucien z błyskiem w zielonych oczach. - Może nie jesteś jednak taką malowaną lalą, jak sądziłem.

- Niech ci się nawet przez chwilę nie wydaje - zasyczała przez fałszywy uśmiech - że mówiłam prawdę.

Nie odpowiedział, jedynie posłał jej zagadkowe spojrze­nie. Elizabeth była pewna, że w zamierzeniu miało ją za­niepokoić. Dziwne, ale wcale nie zaniepokoiło. Sama nie wiedziała, co się z nią stało, kiedy stała w tej izbie, ale na­gle miała już wszystkiego dość.

Bez dalszych słów obydwoje weszli po schodach na gó­rę, przez całą długą drogę odprowadzani przez komenta­rze zebranych na dole ludzi. Z każdym krokiem Elizabeth czuła się mniej pewnie. Ich pokój znajdował się na samym końcu korytarza. W miarę jak zbliżali się do drzwi, serce waliło jej coraz szybciej. Drewniana podłoga skrzypiała, a migoczące kaganki na ścianach rzucały stłumione świat­ło. Zanim dotarli do pokoju, dłonie miała mokre od potu.

Ravenwood otworzył jej drzwi i Elizabeth opuściły resztki odwagi. Pokój okazał się zaskakująco obszerny, bo­wiem z zewnątrz gospoda nie wyglądała wcale na dużą. Dwie ze ścian były z kamienia, w jedną z nich wbudowa­no kominek ze sklepieniem w kształcie łuku. Na palenisku trzaskał ogień, rozgrzewając izbę do upału.

Wzrok Elizabeth padł na olbrzymie łóżko, które stało na­przeciwko kominka. Odwinięta ciemnoniebieska narzuta ze szlachetnej tkaniny odsłaniała nieskazitelnie białą pościel.

Elizabeth przełknęła ślinę ze zdenerwowania.

- Możesz się rozebrać, kiedy tylko zechcesz. Nie będę podglądał, obiecuję - powiedział książę i owionął ją jego oddech. Znów cytryny.

- Czemu zawsze czuć cię cytrynami? - spytała ze złością.

Wydawało się, że to pytanie go zaskoczyło, jednak szyb­ko odzyskał równowagę. Elizabeth zobaczyła, jak otworzył usta, a potem, wielkie nieba, pokazał jej język. Wisiały na nim resztki żółtego cukierka.

- Dropsy. Lubię je.

Dlaczego nagle zachciało jej się śmiać, Elizabeth nie mia­ła pojęcia. Pewnie znowu atak histerii. Lucien zamknął usta.

- To jak - spytał - zamierzasz się rozebrać?

Posłała mu wściekłe spojrzenie. W jego oczach nie błysz­czały jednak złośliwe iskierki, kącików ust nie wykrzywiał figlarny uśmiech. Wydawało się, że jego twarz nie wyraża­ła niczego, a jednak... nie było to prawdą.

Znów przełknęła ślinę. Usta miała tak suche, jak spalo­na słońcem ziemia.

Wtedy na twarz Luciena powrócił kpiący wyraz. Jego oczy błyszczały prawie tak jasno jak jej ślubny pierścionek. Uśmiechnął się tym łobuzerskim uśmiechem, który zawsze przywodził jej na myśl uczniaka szykującego się do spłata­nia jakiegoś figla.

- A może boisz się, że mogę stracić nad sobą panowanie i wziąć cię tak, jak stoisz?

Jeśli próbował ją wprawić w zażenowanie, udało mu się to nad wyraz, lecz nie zamierzała przed nim tego ujawniać. Nie na darmo była odtrącona przez towarzystwo. Wiedzia­ła, jak zamaskować swój wyraz twarzy, i mogłaby dodać, że robiła to całkiem dobrze.

- Ależ skądże, mój książę. Wziąć to możesz sobie butel­kę brandy.

Ravenwood uśmiechnął się, pokiwał głową.

- Doskonale, moja droga. Widzę, że znów pokazujesz rogi. Podoba mi się to. - Uśmiechnął się szerzej. - Skoro więc najwy­raźniej nie przerażają cię moje, powiedzmy, sugestywne uwa­gi, może odwrócisz się, żebym mógł ci pomóc rozpiąć gorset.

Wszystko w niej protestowało, lecz Elizabeth mimo to się odwróciła.

- Postaraj się nie zadrapać mnie tymi szorstkimi rękami -poleciła.

- Słyszałem, że lubisz być szorstko traktowana.

Odwróciła się do niego i rzuciła:

- Zdaje się, że mylisz mnie z jedną ze swoich kochanek. To dziwne, ale Lucien musiał pokonać wewnętrzny nie­pokój, by podejść do niej bliżej.

- Wierz mi, moja droga, gdybym pomylił cię z którąś z moich kochanek, nie stałabyś tak i nie gadała.

- Bez wątpienia się nie mylisz. Jestem pewna, że ty ba­wiłbyś się świetnie, podczas gdy twoja kochanka udawała­by, że jej też jest przyjemnie.

- Ze mną kobiety nie muszą udawać - szepnął w głąb miękkiej, różowej okrągłości jej ucha.

Elizabeth wzruszyła ramionami.

- Zważywszy na to, ile im płacisz, z pewnością masz rację.

- Najczęściej to one mnie proponują zapłatę - odpowiedział.

- A jednak nigdy nie płacą. Ciekawe, dlaczego?

Jej słowa nagle zabrzmiały jak wyzwanie. Zapragnął ją pocałować. Polizać czubek jej rozkosznego ucha. Ucałować jej szyję.

Spokojnie, Lucien. Ona nie jest dla ciebie.

- Nie wszystkie kobiety trafiają do mojego łóżka dlate­go, że im za to płacę.

Elizabeth pokazała mu profil i półuśmiech.

- Ach, tak, zapomniałam. Lubisz uwodzić niewinne.

- Zanim z nimi skończyłem, nie były już takie niewinne.

Elizabeth milczała. Czyżby się go bała? Miał taką nadzieję.

W końcu, cóż to za przyjemność być hulaką, gdyby nie moż­na było wystraszyć takich małych niewiniątek, jak Elizabeth? Nachylał się ku niej tak blisko, że poczuł słodki zapach róż, który pozostał po jej porannej toalecie. Do licha, czuł

się zaskoczony tym, jak bardzo pragnął jej dotknąć. Musiał zacisnąć dłonie, żeby się powstrzymać. Musiał wziąć się w garść, żeby odpiąć pierwszą haftkę. Nie Zasługiwał na to, by jej dotknąć. Nie zasługiwał na nikogo.

Musnął ją palcami.

Ona drgnęła.

On też omal nie się zachwiał. Omal nie przywarł do niej całym ciałem. Jednak tego nie zrobił, jedynie stał za nią, czując wciąż w palcach jej ciepło. Gdyby tylko...

- Masz gęste włosy - powiedział, starając się odwrócić tok swych myśli przyziemną rozmową.

- To prawda.

Znów unieść dłoń i przesunąć palcami po jej wrażliwej skó­rze ponad dekoltem sukni. Najwyraźniej lubił się dręczyć.

- Czemu ich nie zetniesz? - spytał, ciężko oddychając. Pachniała słodko, niewinnie i aż nadto kusząco zarazem. -Krótkie włosy są ostatnim krzykiem mody.

- Matka mi nie pozwalała - odparła Elizabeth. Jej głos brzmiał niepewnie. Lucien obserwował puls tętniący na jej szyi. Przyspieszony. Nerwowy. - Mówiła, że to największy atut mojej urody.

Lucien odpiął drugą haftkę, powoli, ostrożnie, starając się nie dotykać ciała żony, a jednak przecież nie było to możliwe. Czubek jego kciuka musnął jej ciało. Elizabeth zadrżała. Lucien z trudem zaczerpnął tchu.

- Myliła się - powiedział.

- Ach, tak? - wychrypiała Elizabeth. Poczuł ogarniające go pożądanie. Opanuj się, Lucien.

- Największą zaletą twojej urody są twoje oczy. Czekał na jej odpowiedź, czekał, aż znów usłyszy tę zadyszkę w jej głosie. Ona jednak się nie odezwała.

- Elizabeth? - spytał, ciekaw zdania żony o jego kom­plemencie. Zastanawiał się, czemu go to obchodzi.

- Czy zechcesz dokończyć, panie? - rzuciła, znów od­wracając się do niego profilem. - Jestem bardzo zmęczona i życzę sobie położyć się do łóżka.

Ku swemu zaskoczeniu poczuł się dotknięty jej słowa­mi, tak jak tego pewnie oczekiwała.

- Spieszno ci, prawda? - spytał, próbując przeinaczyć sens tego, co powiedziała.

- Spieszno mi odpocząć - poprawiła go.

- Nie obawiasz się dzielić ze mną łoża? - zaciekawił się, sięgając do kolejnej haftki.

- Obiecałeś mnie nie dotykać - powiedziała Elizabeth. Jej barki zesztywniały, kiedy opuścił palce niżej. Przez cienką koszulkę Lucien widział jej plecy. Ni stąd, ni zowąd oczami wyobraźni ujrzał, jak całuje jej ciało. Och, jak bar­dzo chciał, aby tak stało się naprawdę.

- A jeśli przez przypadek cię dotknę? - spytał, rozpina­jąc kolejną haftkę. - Co, jeśli zawładnie mną żądza, by cię dotknąć? - Przysunął się bliżej do niej i ogarnęła go nieod­parta chęć, by zniszczyć tę jej pewność siebie. - By to zro­bić - szepnął, lekko muskając wargami jej kark. Powiedział sobie, że dotknął Elizabeth w ten sposób po to tylko, by dowieść, że może to uczynić bez protestów z jej strony.

Szkoda, że mu się nie udało.

Elizabeth odwróciła się gwałtownie, przytrzymując su­kienkę. Pierścionek, którego dobór zajął mu całe godziny, zalśnił na jej palcu.

- Nie rób tego, panie - zabroniła. Jej niebieskie oczy by­ły rozszerzone. Dojrzał w nich oburzenie i coś jeszcze, coś mrocznego i ciepłego. Czy mogło to być pożądanie?

- Czego? - spytał. - Tego? - Musnął jej wargi swoimi. Zadrżała; sukienka zsunęła jej się dalej z ramion. Przez koszulę przeświecał kusząco jeden ciemny sutek. Chęć po­smakowania tego sutka napełniła go taką żądzą, jakby był siedemnastolatkiem.

- Przestań! - rozkazała Elizabeth. - Przestań natychmiast.

Lucien patrzył na nią, jedynie wysiłkiem woli zachowu­jąc obojętny wyraz twarzy. Do licha, co się stało z jego sil­ną wolą? Głęboko odetchnął i spróbował zrobić to, co robił zawsze w obliczu okoliczności, które go przerastały - przy­brał wyniosłą pozę. Wyprostował się i rzekł:

- Niestety, chyba masz rację. Nie chciałbym, abyś kładła się do łóżka zbyt podniecona. To nie wpływa dobrze na sen.

Musiał jednak przyznać, że tej nocy to on pójdzie do łóżka niezaspokojony. I tak też się stało. Lucien przewra­cał się z boku na bok. Straszliwie niewygodnie było spać w tym stanie. Wcale nie był przekonany, czy Zniesie kolej­ną taką noc.


Każda kobieta w głębi duszy jest rozpustnicą


7.

Następnego ranka Elizabeth wstała z przekonaniem, że wygląda jak czupiradło. Czupiradło z podpuchniętymi oczami. Co gorsza Lucien najwyraźniej spał dobrze. Na jego przystojnej twarzy nie dostrzegła śladów niewyspa­nia, podczas gdy ona całą noc nie zmrużyła oka. Lucien ubrany był w ciemnozieloną marynarkę, która idealnie pa­sowała do koloru jego oczu, nadając im jasnozielony od­cień. Krawat miał luźno zawiązany. Marynarka wisiała rozpięta, płowe spodnie wpuszczone były w ciemnobrązo­we buty z cholewkami. Książę sprawiał wrażenie prawdzi­wego eleganta w stylu Beau Brummela.

- Dobrze spałaś, moja droga? - spytał Lucien.

Stali przed gospodą, oczekując na powóz. Ludzie uwijali się wokół mimo tak wczesnej godziny, a latarnie z wiszący­mi na nich koszami kwiatów rzucały kręgi światła u ich stóp.

- W rzeczy samej, tak - odparła Elizabeth i odwróciła się. Po drugiej stronie ulicy cebula spadła sprzedawcy wa­rzyw na ziemię. Niski mężczyzna schylił się, by ją podnieść i wrzucić z powrotem na wózek, ale cebulowy zapach uno­sił się w powietrzu jeszcze przez jakiś czas, zanim nie za­stąpiła go znów woń kwiatów.

- Bez wątpienia to ty źle spałeś - dodała. - Wyobrażam sobie, że na podłodze było bardzo twardo.

- To nie twardość podłogi nie dawała mi spać w nocy -odrzekł wyzywająco.

Nieokrzesany, wulgarny i podły człowiek, pomyślała, gdyż doskonale wiedziała, co miał na myśli. Celowo starał się wprawić ją w zakłopotanie. Ale to nie poskutkuje. Nie tego ranka. Po raz pierwszy w życiu postanowiła nie tłumić niegodnych damy chęci, które nachodziły ją od czasu do czasu.

- Doprawdy - wycedziła z udawanym współczuciem. -Podobno to bardzo nieprzyjemne. Żal mi cię. Słyszałam jednak, że istnieją sposoby, dzięki którym mężczyzna sam może się pozbyć tego nieprzyjemnego problemu. Możesz swobodnie oddać się tej czynności.

Powiedziawszy to, odwróciła się - przepełniona uczu­ciem triumfu na widok wyrazu wstrząsu lub wręcz osłu­pienia, jaki odmalował się na jego twarzy.

I co ty na to, ty gburze? pomyślała. Potrafię być równie wulgarna, jak ty.

Nie ma w tym niczego, z czego mogłabyś być dumna, rzekła grzeczna i dystyngowana część Elizabeth.

A kogo to, do diabła, obchodzi? stwierdziła Elizabeth, uświadomiwszy sobie nagle, że nie ma sensu być damą, skoro zostało się żoną księcia Ravenwood.

Z przyjemnością zobaczyła, jak Lucien zamyka raptow­nie usta, a potem pyta:

- Gdzie, do diabła, słyszałaś o tym, że mężczyźni mogą sobie pomóc w taki sposób?

Zaczerwieniła się.

- Od Lucy.

Książę zastanowił się nad jej odpowiedzią.

- Rozumiem - odrzekł.

- Lucy wiele mnie nauczyła.

- Doprawdy? - zaciekawił się Lucien. - Na przykład czego?

Elizabeth wiedziała, że wpadła po uszy, ale nie zamie­rzała się poddawać. Wzruszyła ramionami i postanowiła bezczelnie brnąć dalej.

- Opowiedziała mi o różnych pozycjach, jakie można przyjmować podczas zbliżenia. O rozmaitych sposobach sprawiania przyjemności mężczyźnie i temu podobnych sprawach. - Ze wszystkich sił starała się nie zarumienić.

Lucien zdawał się rozważać jej słowa. Elizabeth doszła do wniosku, że warto mówić tak śmiało i bezczelnie, jeśli i miałoby to oznaczać, że jej mąż zamilknie.

Niestety, nie na długo.

- A gdzież to Lucy nauczyła się takich rzeczy? - Książę uniósł ręce. - Nieważne. Nie muszę wiedzieć.

- Miała taką książkę - odpowiedziała Elizabeth. - Sto sposobów uwiedzenia mężczyzny. Początkowo byłam obu­rzona, kiedy zaczęła mi czytać z niej ustępy, ale w końcu na statku nie ma wiele rozrywek poza czytaniem.

- Aha. Statek - rzekł.

- Tak, statek - powtórzyła.

Książę wpatrywał się w nią przez długą chwilę.

- Założę się, że ciebie też by zainteresowała, ponieważ mówiła o doprowadzeniu mężczyzny do zaspokojenia.

Dość ciekawy temat.

- Może pokazałabyś mi dziś wieczorem kilka rzeczy, których się nauczyłaś.

- Nie liczyłabym na to, Ravenwood - oznajmiła, patrząc na stajennego, który właśnie prowadził powóz i czwórkę koni. Jego czerwono-fioletowa liberia była niemal tak barwna, jak wiszące na latarniach kwiaty. Potem, by zmie­nić niewygodny temat, dziewczyna dodała:

- Czy ktoś już ci mówił, że liberie twoich służących przypominają siniaki?

- Niestety, nie. Chyba nikt tego nie zrobił.

- Ale tak jest.

- Cóż za urocze spostrzeżenie.

- Pomyślałam, że chętnie zrobiłabym ci takiego siniaka.

Ravenwood parsknął śmiechem.

- Zaiste, cóż za żądzę krwi słyszę w twoim głosie. Zastanawiam się zatem, czy powinienem podzielić się śniadaniem, które zapakowałem dla nas obojga.

- Tylko jeśli wolno mi będzie dosypać trucizny do two­jej jego części.

Książę znów się roześmiał.

- Proszę, proszę. Takie kąśliwe słowa. Wstaliśmy z łóż­ka lewą nogą, moja droga?

- Założę się, że spałam lepiej od ciebie. A może przyzwyczaiłeś się do spania na podłodze z psami.

Książę uniósł dłonie.

- Wystarczy. Pokonałaś mnie swymi ciętymi uwagami. Poddaję się.

Wprawdzie jej słowa były podle, ale Elizabeth poczuła się odrobinę lepiej. Czasami trzeba się wyżyć na pierw­szym lepszym nieszczęsnym mężczyźnie, jaki się nawinął. Fakt, że ten nieszczęsny mężczyzna zasługiwał na to, spra­wił, że tym bardziej czulą się usprawiedliwiona.

Spojrzała na powóz, który zatrzymał się przed nimi, oraz na zaprzężone do niego wspaniałe jabłkowite siwki. Wprawdzie pogardzała Ravenwoodem, ale nie mogła nie zauważyć, że miał przepiękne konie. To była jej słabość -zamiłowanie do koni. Niestety, jej rodzina tylko wynajmo­wała powozy; Elizabeth cieszyłaby się niezmiernie, gdyby miała na własność choćby ochwaconą szkapę.

Jakaś część tych uczuć musiała odmalować się na jej twa­rzy, ponieważ Lucien, tak, jakby stwierdzał fakt, rzekł:

- Lubisz konie.

- Lubię - przyznała.

- Sprowadzimy twoje z Londynu.

- Nie mam konia.

Popatrzył na nią tak, jakby powiedziała, że nie ma nogi.

- Czemu nie?

Elizabeth uniosła głowę, nie chcąc pokazać mu swego upokorzenia. To nie jej wina, że jej rodzina nie miała koni. Mnóstwo rodzin ich nie miało. Tylko że nie szlacheckich.

- Twojego ojca nie było na nie stać. - Bardziej stwier­dził, niż spytaj.

Odwróciła się ku niemu, gotowa skłamać i powiedzieć, Że jest na nie uczulona, albo inną podobną bzdurę. Wtedy jednak on oznajmił:

- Kupimy ci konia, kiedy dotrzemy do Twierdzy Kruków.

- Kupisz mi konia?

- Tak.

- Nie.

- Księżna powinna mieć własnego konia. - Ravenwood uniósł jedną brew. - Umiesz chyba jeździć konno, prawda?

Elizabeth nie odpowiedziała. Co mogła powiedzieć? Trudno było być wprawną amazonką, skoro miało się tyl­ko konika na patyku.

- Aż tak?

- Jeździłam w gościnie u przyjaciółek. Latem. Kiedy tyl­ko wolno mi było je odwiedzać. - Co nie zdarzało się czę­sto, ponieważ jej przyjaciółki były, jak to mówiła matka, „niższego stanu".

- Rozumiem - stwierdził. - Cóż, dopiszesz konną jazdę do listy umiejętności, jakich musisz się nauczyć, zaraz za chodem ladacznicy.

Rzuciła mu szybkie spojrzenie.

- Chód ladacznicy?

Uśmiechnął się do niej, a jego zielone oczy błysnęły iro­nicznie.

- Nie próbuj owijać w bawełnę, moja droga. Widziałem, co chciałaś osiągnąć wczoraj wieczorem. Próbowałaś cho­dzić jak przedstawicielka demimonde.

- Wcale nie! - krzyknęła. O zgrozo, czyżby to było tak oczywiste?

- Próbowałaś, moja droga, tyle że byłaś zbyt przejęta swo­ją rolą, by zauważyć, iż twoje wysiłki raczej spełzły na niczym.

- Wcale nie spełzły na niczym - rzuciła bez namysłu, po czym zarumieniła się, zdając sobie sprawę, że powinna się tego wyprzeć.

- Ależ tak, moja droga - stwierdzi! Ravenwood. - Wy­glądałaś jak dziewczyna z półświatka cierpiąca na podagrę.

W tej samej chwili wyszedł woźnica zza powozu i Elizabeth zauważyła zdziwione spojrzenie, jakie posłał chłop­cu stajennemu, który już zajął swoje miejsce z tyłu karety. Kiedy woźnica otworzył im drzwiczki, Elizabeth starała się nie spłonić. Ten okropny Ravenwood. Może powinna za­trzasnąć mu drzwi przed nosem i kazać jechać ze służbą?

Niestety, to niemożliwe.

Ravenwood wszedł do powozu tuż za nią.

- Tak było - powiedział, zajmując miejsce naprzeciwko niej. Światło poranka było słabe i szare, mimo to doskona­le widziała błyszczące, nieznośne oczy męża. - A nos za­dzierałaś tak wysoko, że dziwię się, że w ogóle widziałaś, dokąd idziesz.

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

Książę zachichotał. Elizabeth zmrużyła oczy. On znów się zaśmiał. Zaśmiał się.

- Wiesz, wiesz. A jeśli jesteś szczera, przyznasz, że ci się nie udało.

Elizabeth nie zamierzała się przyznawać do niczego po­dobnego, lecz coś, czego nie potrafiła nazwać, zmusiło ją do tego, by odchyliła się do tyłu na oparcie ławki, spuści­ła nos i przestała patrzeć bykiem. Wydawało się, że opu­ściła ją już wola walki. Może dlatego, że obiecał kupić jej konia? Szansa spełnienia tego wielkiego marzenia musiała osłabić w niej wolę walki.

- Poszło mi bardzo źle?

Ravenwood również odchylił się do tyłu z wyrazem za­skoczenia na twarzy. Trzasnął bat woźnicy. Powóz ruszył gwałtownie. Książę pokiwał głową.

- Bardzo źle.

Nieoczekiwanie Elizabeth musiała się uśmiechnąć, ale w jej oczach pojawił się smutek, gdy spytała:

- Tak było, prawda?

- Prawda, moja droga.

Wtedy Elizabeth roześmiała się. Nie wiadomo czemu i naszła ją wesołość, bo przecież serce wciąż ją bolało z powodu rozstania z domem, a dopiero co zawarte małżeństwo nie dawało nadziei na szczęście.

Ravenwood otworzył usta z osłupienia.

I wtedy zrobiło jej się przyjemnie, gdyż książę patrzył na nią w taki sposób, że nagle poczuła się piękna.

- Czy zauważyłeś, że jeden z tych dżentelmenów spuścił głowę tak nisko, że omal nie umoczył nosa w zupie?

Lucien odpowiedział:

- Nie, nie zauważyłem, chociaż dużo bym zapłacił, że­by to zobaczyć.

Elizabeth uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

- Już myślałam, że biedak będzie prosić mnie o wyba­czenie za to, że ośmielił się na mnie spojrzeć.

- Sam miałem zamiar błagać cię o wybaczenie za to samo. Dziewczyna przechyliła głowę.

- Naprawdę?

- Naprawdę.

- To co zrobiłam źle?

Jeśli któremuś z nich wydawało się to zaskakujące, że po raz pierwszy w życiu rozmawiają ze sobą jak normalni ludzie, żadne nie dało tego po sobie poznać. Książę zdawał się zastanawiać nad słowami Elizabeth.

- Okazałaś zbyt wielką zarozumiałość.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Weźmy na przykład twój chód. Szłaś tak, jakbyś stra­ciła kiedyś nogę, a potem ci ją przyszyto. - Uśmiechnął się i dodał: - Tyłem na przód.

- Nie, to niemożliwe - prychnęła śmiechem.

- Ależ tak.

Elizabeth przygryzła wargę. Żałowała, że nie wie, co zro­biła źle. Czy kiedykolwiek uda jej się przyciągnąć do sie­bie uwagę mężczyzn, jeśli nie umie nawet skłonić żadnego z nich, by na nią spojrzał? Zdecydowanie zamierzała ten cel osiągnąć. Nie chciała skończyć jak jej ciotka, która z re­zygnacją skrywała się za parawanem fikcyjnego małżeń­stwa. Chciała w pełni cieszyć się życiem.

- Nie miałam pojęcia.

Poczuła na sobie spojrzenie Ravenwooda i po raz pierw­szy nie czuła się zbita z tropu.

- Potrzebujesz mojej pomocy - rzekł z powagą. Powóz wpadł w koleinę i podskoczył, tak że Elizabeth musiała się przytrzymać.

- Słucham? - spytała po chwili.

Książę uśmiechnął się do niej łobuzersko i Elizabeth nie­mal poczuła do niego sympatię.

- Pomogę ci.

- W czym mi pomożesz?

- Nauczę cię, jak uwodzić mężczyzn.

- Co takiego? Książę pokiwał głową.

- Czemu miałbyś zaproponować mi coś tak niesłycha­nego?

Elizabeth spojrzała na męża zdumiona, ale na jego twa­rzy widziała tylko szczerość.

- Ponieważ to byłoby zabawne - stwierdził, a kiedy nic więcej nie powiedziała, dodał:

- Chyba zdajesz sobie sprawę, że musimy czymś się za­jąć, kiedy będziemy u mnie w domu?

- Myślałam, że będziesz pracował nad jakimś przedsię­wzięciem.

- Nie mogę pracować w nocy.

Elizabeth zastanawiała się, czy rzeczywiście istnieje jakieś przedsięwzięcie, które książę musi nadzorować. - Za­tem proponujesz, że nauczysz mnie, jak, jak...

- Wciągnąć mężczyznę do łóżka - dokończył za nią. -Ponieważ najwyraźniej nie posiadasz niezbędnych umiejęt­ności.

- Rozumiem - odparła, starając się nie okazywać zmiesza­nia. - I zajmiesz się tym podczas naszego pobytu w Walii?

Ravenwood pokiwał głową.

Elizabeth gapiła się na niego, myśląc, że niewątpliwie zwariował. Jaki mąż uczyłby żonę tego, jak wabić męż­czyzn do łóżka?

Mężczyzna pokroju księcia, podpowiedział jakiś głos. W jego ustach ten pomysł nie brzmiał wcale dziwacznie. Z pewnością niekonwencjonalnie, ale właśnie z takich rze­czy słynął Ravenwood. Przynajmniej tak o nim mówiono.

Odwróciła oczy, starając się zebrać myśli.

To szaleństwo. Kompletne szaleństwo. Od razu odgadła, Że książę pragnie zwabić ją w swoje sidła. Ravenwood wy­korzysta te „lekcje", żeby samemu ją uwieść.

Mimo to...

Kto lepiej nauczy ją sztuki uwodzenia niż sam mistrz?

- Pozwól, że się zastanowię - powiedziała, znów patrząc mu w twarz.

Przez sekundę, nie dłużej niż uderzenie serca, widziała w jego oczach dziwny błysk. Ten jeden błysk wystarczył, by ją zaniepokoić. Co ona przed chwilą zobaczyła?

- Tylko nie zastanawiaj się zbyt długo nad moją propo­zycją. Mogę być skłonny ją wycofać, jeśli pomyślę o kłopotach, jakich mi ona przysporzy.

- A jakie będą to kłopoty? - zaciekawiła się.

Książę nachylił się i nagle wydało się, że przestrzeń we­wnątrz powozu się skurczyła.

- Na przykład takie, że ucząc cię pięknej sztuki uwodze­nia, sam być może będę chciał cię uwieść.

Elizabeth poczuła, jak ją przechodzą ciarki. Ravenwood wypowiedział na głos jej obawy.

- Łatwo ci to nie pójdzie.

- Czy to wyzwanie, moja droga?

Bądź śmiała, Elizabeth. Nie pozwól mu zobaczyć, że rę­ce ci drżą. Albo usłyszeć, że serce ci wali.

- Nie, wcale nie. - Po jego oczach poznała jednak, że uznał jej słowa za wyzwanie. Uważał również, że z tego powodu nie zgodzi się na jego propozycję.

- Zgoda - powiedziała. Zdawała sobie sprawę, że czyni to bardziej z przekory niż jakichkolwiek innych powodów. -Przyjmuję twoją ofertę, Ravenwood.

- Lucien - poprawił ją. -Jeśli mam cię nauczyć, jak uwo­dzić innych mężczyzn, proszę, mów mi Lucien.

Co za podstępny typ. Sprowokował ją, ale było już za późno, żeby się wycofać.

- Jak sobie życzysz, Lucien - zgodziła się, kiwając głową. Nagle poczuła się... niegrzeczna. Jeśli miała być ze sobą szczera, wrażenie to było odrobinkę przyjemne.

Minister sprawiedliwości pił właśnie herbatę, kiedy otrzy­mał następujący list od królewskiego prokuratora Londynu:

Czcigodny panie,

Uważam za swój obowiązek donieść, że świadkowie po­twierdzili prawdziwość pogłosek. W tej sytuacji mam za­miar oskarżyć Luciena St. Aubyn, księcia Ravenwood, o za­mordowanie swojego brata. Być może zechcesz podjąć od­powiednie kroki w celu powiadomienia członków Izby Lordów o zbliżającej się rozprawie. Ufam jednakże, że za­czekasz z tym, dopóki książę nie zostanie zatrzymany i po­stawiony w stan oskarżenia.

Z poważaniem -Robert Peters, prokurator królewski


8.

Na wybrzeże Walii dotarli w chwili, gdy słońce chowało się za horyzontem. Na niebie malowała się zdumiewająca mieszanina kolorów. Ciemnoszary nieboskłon przecinały jaskrawopomarańczowe smugi, które stopniowo przyjmowa­ły bledsze już odcienie: żółci, zieleni i bieli, aby ostatecznie przejść w najbardziej niezwykły błękit, jaki Elizabeth kiedykolwiek widziała: Na niebie unosiło się kilka obłoczków przypominających kłaczki bawełny, od spodu jarzące się pło­mienną czerwienią. Jak Elizabeth później pomyślała, była to idealna pora, by po raz pierwszy ujrzeć Twierdzę Kruków. Dzień upłynął im na podróży przez Pogranicze, przez miasteczka o celtyckich nazwach i nadal tchnącą mistycz­ną atmosferą krainę rozległych dolin i łagodnych, zielonych wzgórz. Edward I wybudował wiele zamków w Walii i kie­dy powóz zbliżył się do Twierdzy Kruków od strony wy­sokiej skarpy z widokiem na smaganą wiatrem plażę, Eliza­beth uzmysłowiła sobie, że dom księcia był jednym z nich. Zamek stał na niewielkim skrawku ziemi, który dawno już odłączył się od stałego lądu.

- Zamek wzniesiono pod koniec wieku XIII - wyjaśnił książę. - Jak na ówczesne czasy był to trudny i ambitny zamysł. Jedynie przy wznoszeniu zewnętrznego muru zginęło prawie dwudziestu ludzi.

Elizabeth rozglądała się ze zdumieniem. Zamek rzeczywiś­cie był bardzo stary. Prawdę mówiąc, wyglądał, jakby zbudo­wano go w czasach przed Chrystusem. Twierdza Kruków wznosiła się na małej, porośniętej trawą wysepce, otoczona

murem warownym, z którego niczym język wysuwał się most z trzema smukłymi łukami, łącząc wysepkę ze stałym lądem. Tyle że sam budynek nie wznosił się. Raczej się... rozsypywał.

- To... - Dziewczyna szukała odpowiedniego słowa, nie chcąc urazić księcia, Bóg jeden wie, dlaczego.

- Ruina - podpowiedział Lucien błazeńskim tonem. Elizabeth przełknęła ślinę.

- Chciałam powiedzieć, zabytek. Książę parsknął śmiechem.

- Delikatnie mówiąc.

Elizabeth musiała mężowi przyznać rację. Widziała wie­le starych zamków, ten jednak przypominał bardziej ster­tę gruzu niż cokolwiek innego. Szczyty wieżyczek wyglą­dały tak, jakby jakiś potwór wyszarpał z nich olbrzymie kęsy, a potem wypluł je na ziemię. Ocean wyszczerbił rów­nież obwarowania, a kamienne bloki, z których zbudowa­no zewnętrzny mur, dawno już spadły do morza.

- Wyglądasz, jakbyś się trochę bała, moja droga - powie­dział Ravenwood głosem, w którym słychać było śmiech.

- Nie boję się, tylko... - Elizabeth znów szukała słów.

- Martwisz się? - podsunął książę. - Boisz się, że możesz spać pod gołym niebem?

Nagle znowu zachciało jej się śmiać.

- Tak - przyznała mimo woli. - Przyszło mi to na myśl. Książę uśmiechnął się, a zachodzące słońce podkreśliło smagłość jego cery. Elizabeth uświadomiła sobie, że był mocno opalony, choć wcześniej nie zwracała na to uwagi. Słońce barwiło jego skórę na kolor cynamonu i rozjaśnia­ło końce pasm jego włosów, nadając im odcień sieny. Eli­zabeth wpatrywała się w twarz męża, dostrzegła drobne zmarszczki wokół jego oczu i to, jak drżały mu usta, kie­dy powstrzymywał się od śmiechu.

- Spójrz - powiedział książę, wykonując dłonią gest w stronę okna powozu.

Elizabeth z lękiem uzmysłowiła sobie, że nie może ode­rwać od Luciena oczu. Musiała przyznać, że jest urodziwy.

- Ojej - westchnęła, spoglądając na zamek.

- W następnej kolejności naprawimy wieżyczki. Zjechali niżej; powóz zbliżał się do mostu, który wiódł do Twierdzy Kruków. I nagle Elizabeth ze zdumieniem po­trząsnęła głową. Jedna strona zamku była wyremontowa­na, a druga, ta, z której nadjeżdżali, przypominała jej gro­teskowe lustrzane odbicie.

- Nie do wiary! - zawołała dziewczyna.

- Zajęło nam to lata.

Zamek był olbrzymi. Miał kształt prostokąta z czterema okrągłymi wieżyczkami od frontu. Tyle samo było ich z ty­łu zamku. Co dziwne, wydawało się, że te wieżyczki są w dobrym stanie. Elizabeth dostrzegała nawet szyby w ich oknach. Kiedy konie weszły na most, słońce zabarwiło ka­mienie na kolor pergaminu, a na powierzchni spokojnego morza zamigotało odbicie zamkowych murów.

- Będzie piękny - powiedziała, zdjęta nabożnym podzi­wem. I taki będzie. Jak zamek królewny z bajki. Zabraknie w nim tylko uwięzionej damy z bardzo długimi włosami i królewicza, który ją uratuje.

Zamiast tego miał Ravenwooda. Biedny zamek. I ją. Wnuczkę szewca. Biedny, biedny zamek.

- Czemu to trwa tak długo? - zaciekawiła się, wiedząc, że książę odziedziczył niemałą fortunę. Pieniędzy starczy­łoby na dziesięciokrotne opłacenie remontu. I to w czasie wielokrotnie krótszym.

Nagle duma znikła z twarzy księcia niczym zamek z piasku zmyty przez fale. Jego wzrok stał się nieufny, ta­jemniczy.

- Nie śpieszy mi się.

Elizabeth wyczuła, że chodzi o coś więcej. Lucien naj­wyraźniej coś przed nią ukrywał.

Odwróciła się znów w stronę Twierdzy Kruków. Podje­chali już całkiem blisko; woda po obu stronach mostu by­ła gładka niczym lustro.

- Czy morze zawsze jest takie spokojne? - spytała Elizabeth. Część jej duszy pragnęła ujrzeć, jak twarz męża się zmienia.

Jak się zmienia?

Z sarkastycznej na roześmianą, sama udzieliła sobie od­powiedzi. Dużo bardziej wolała księcia uśmiechniętego. Jego oczy nadal były nieufne, gdy znowu na nią spojrzał.

- Często jest spokojne w pobliżu zamku - odparł. -I dość wzburzone dalej. Znajdujemy się jednak w natural­nej zatoce, która chroni przed najgorszymi falami. Nawet podczas sztormu.

- Myślałam, że... - umilkła.

- Myślałaś, że to żywioły zniszczyły zamek?

Skinęła głową. Z ulgą dostrzegła znów blask w jego oczach zielonych jak jadeit.

- Nie, to robota Szkotów.

- Szkotów?

- Ano. Jak bez wątpienia wiesz, wszystkie zamki w Wa­lii wzniesiono po to, by ufortyfikować angielskie granice. Niestety, tak się składa, że Twierdza Kruków jest zam­kiem stojącym najbliżej tej granicy. W związku z tym po­nieśliśmy najwięcej szkód, Szkoci bowiem uznali za oso­bistą zniewagę fakt, że ośmieliliśmy się zbudować zamek tak blisko.

- Chcesz powiedzieć, że zamek tak wygląda od prawie sześciu wieków?

Mężczyzna pokiwał głową. Elizabeth uniosła brwi ze zdziwienia.

- Ocean też go trochę nadgryzł - stwierdził książę. - Jed­nak w większości to moi szkoccy kuzyni ponoszą odpo­wiedzialność za najgorsze zniszczenia. Całkiem celnie strzelali z katapult.

- I żaden z twoich krewnych nie pomyślał o tym, by go odbudować?

Znów wydawało się, że światło w jego oczach zgasło. Ravenwood odwrócił wzrok i zmrużył powieki, wyglądając przez okno powozu.

- Chcieli go naprawić, ale mój ród dorobił się majątku dopiero niedawno. Na starej działce, która należała do ro­dziny od pokoleń, odkryto pokłady srebra. - W oczach Luciena pojawił się wyraz zamyślenia. - Kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że nie mamy pieniędzy na naprawy, mój brat za­proponował, że zapłaci za nie, chociaż według prawa za­mek był moją własnością.

Elizabeth poczuła, że serce jej zamarło. Nagle zapragnę­ła wyciągnąć rękę i dotknąć dłoni męża. Chyba całkiem postradała zmysły.

- Nigdy nie wahał się ponieść kosztów. - Książę znów spojrzał na żonę i posłał jej wyzywające spojrzenie. - Kie­dy umarł, ja przejąłem odbudowę.

I dostał wszystkie pieniądze, pomyślała Elizabeth, od­wracając natychmiast od męża oczy, myśl ta bowiem z ja­kiegoś powodu wydała jej się zdradą. Czemu jednak Eliza­beth poczuła się nielojalna, skoro tak przedstawiała się prawda, nie miała pojęcia.

- Wspaniale się spisałeś.

Została nagrodzona wyrazem zaskoczenia, a potem za­dowolenia, jaki odmalował się na twarzy księcia, zanim mężczyzna znów się odwrócił, by wyjrzeć przez okno. Je­go brat zginął prawie trzy lata temu, pomyślała Elizabeth, a jednak Lucien, mimo iż miał do dyspozycji całą książęcą fortunę, nadal nie ukończył napraw.

Dziwne.

Tymczasem powóz wjechał na most. Wzniesiono go tuż nad wodą i Elizabeth wydawało się, że jadą po niej. Z bliska zamek wydawał się jeszcze okazalszy. W zewnętrznym murze Elizabeth dostrzegała prostokątne otwory strzelnicze. Łukowato wysklepiona brama, w którą wjeżdżali, zdawała się ich pożerać - była tak ogromna, że mógłby się w niej zmieścić choćby smok. W powozie nagle zrobiło się ciem­no, gdyż wysokie mury zewnętrzne odcięły dostęp światła. Wśród kamiennych ścian dźwięczało echo stuku końskich kopyt. Elizabeth poczuła, że powóz skręca, spojrzała z cie­kawością w stronę frontu zamku i zamrugała powiekami.

Wyremontowano nie tylko prawe skrzydło budynku, ale także dziedziniec.

Olbrzymie, bogato rzeźbione wejścia otwierały się przed nimi niczym rozwarte na powitanie ramiona... to ten dziedzi­niec, który widziała ze stałego lądu. Za łukami arkad rozcią­gał się niewielki park otaczający zamek, a z każdego słupa la­tarnie rozsiewały zachęcający blask. Nad wszystkim tym wznosił się okazały gmach, a z wielu jego okien biło światło. Jednak to nie rzymski styl budowli wprawił Elizabeth w osłupienie, lecz ponad sześćdziesiąt osób służby, która sta­ła w szeregu przed ogromnymi, podwójnymi drzwiami - nie­wątpliwie głównym wejściem. Mężczyźni służący w domu nosili czerwono-fioletowe liberie, pracujący na zewnątrz by­li dobrze odziani, a ich ciemnobrązowe buty z cholewkami i płowe spodnie lśniły nieskazitelną czystością.

- Czyżby spodziewali się przyjazdu królowej Anglii? -rzuciła prowokująco Elizabeth.

- Nie - odparł książę, a jego twarz rozjaśnił dziwny pół­uśmiech. - Zawsze jestem w ten sposób witany. - Uśmiech­nął się trochę arogancko. - Moja służba mnie uwielbia.

- Och, nie wątpię - wycedziła.

- Szczególnie kobiety - dodał Ravenwood. Elizabeth zesztywniała. Książę dogadałby się wspaniale z jej wujem. Kiedy zgasły ostatnie promienie słońca, zgasła też jej nadzieja. Jak mogła zapomnieć, za jakiego człowieka wyszła za mąż?

Książę najwyraźniej zdał sobie sprawę, że nie była to naj­mądrzejsza rzecz, jaką mógł powiedzieć, bo szybko dodał:

- Ale tylko dlatego, że daję im wolne, kiedy mają swoją miesięczną słabość.

- Co proszę?

Pokiwał głową z tak poważną miną, że Elizabeth przez moment pomyślała, że może mówi prawdę.

Nie daj się nabrać, Elizabeth, on stara się tylko odzy­skać straconą pozycję.

- Naprawdę. Taki jest zwyczaj w tym majątku. Elizabeth gapiła się na męża w absolutnym osłupieniu, jakąś częścią duszy przekonana, że to muszą być żarty.

- Rozumiem - powiedziała, świadoma tego, że nawet w sła­bym świetle książę widzi jej rumieńce. Okropny człowiek!

Kiedy powóz wreszcie się zatrzymał, a Ravenwood po­mógł jej wysiąść z szarmanckim wdziękiem królewicza, wystarczyło jedno spojrzenie na twarze służby, by Eliza­beth kompletnie osłupiała.

Służba wiwatowała na cześć księcia, a on uśmiechał się szeroko.

Okrzyki przybrały na sile; służba witała swego pana tak radośnie, jakby wracał ze zwycięskiej bitwy.

-John! - Ravenwood, starając się przekrzyczeć gwar, po­dał rękę wysokiemu mężczyźnie z kędzierzawymi blond włosami i dużymi niebieskimi oczami. John ubrany był w czarną marynarkę i wysokie czarne buty, szyte na zamó­wienie, podobnie jak jego elegancko skrojone ciemnoszare spodnie. - Jak idzie remont zachodniej strony?

Mężczyzna uścisnął dłoń księcia, uśmiechając się prawie tak szeroko, jak pan Twierdzy Kruków.

- Dobrze, chociaż pójdzie lepiej, jeśli będziesz nam po­magał.

Elizabeth drgnęła. Pomagał?

Nagle zrozumiała, czemu jej mąż miał tak szorstkie dłonie. I skąd wzięła się jego opalenizna. Równie szybko Elizabeth uświadomiła sobie, że to właśnie remont był tym przedsięwzięciem, o którym mówił wcześniej. Książę nie zmyślił powodu, dla którego chciał pojechać na północ. Mówił absolutnie poważnie.

Książę Ravenwood pracował razem ze swoją służbą jak człowiek z gminu.

A oni go za to kochali.

9.

Lucien odsunął się od przyjaciela i zerknął na Elizabeth, która stała tuż przy nim z wyrazem zdumienia na twarzy. Bez wątpienia sprawiło to entuzjastyczne powitanie, jakie zgotowała mu służba. Niemal się uśmiechnął. Co mógł po­wiedzieć? Po prostu był uwielbiany.

Odwracając się ponownie ku zebranym, uniósł ręce.

- Panie i panowie - zawołał - proszę o uwagę.

Tłum pomału się uspokajał, a potem całkowicie ucichł. Lucien zwrócił się ku Elizabeth, najwyraźniej z siebie zado­wolony, po czym znów stanął twarzą do zebranej służby.

- Chciałbym przedstawić swoją żonę, lady Elizabeth St. Aubyn, księżnę Ravenwood.

Przez chwilę panowała cisza, a potem pojawiły się uśmie­chy, po których nagle rozległy się wiwaty. Niespodziewa­nie Elizabeth została otoczona przez tłum służących, a wszyscy witali ją radosnymi i uprzejmymi ukłonami.

Lucien spodziewał się, że jego żona będzie stać sztyw­no, co rozczaruje jego ludzi. Jednakże Elizabeth wprawiła go w kompletne osłupienie, odpłacając się służącym ser­decznym uśmiechem, a nawet podając niektórym rękę.

Co to miało znaczyć?

Ravenwood patrzył zaskoczony. Żona zrobiła coś nie­oczekiwanego.

Po raz kolejny.

Spojrzał na Elizabeth. W zachodzącym słońcu jej ciem­noniebieska suknia wydawała się fioletowa. Ten odcień spra­wiał, że jej oczy zdały się lawendowe, a cera alabastrowa.

Nie mogło być piękniejszej kobiety w całym Londynie, ale zachowywała się tak, jakby o tym nie wiedziała. Książę doszedł do wniosku, że to prawdopodobne. Powszechnie mówiło się, że matka Elizabeth bezustannie ją krytykowała. Być może taka matka pozbawiła ją pewności siebie.

- Jest inna, niżem się spodziewał - powiedział ze szkockim akcentem jego zarządca i dobry przyjaciel, John Thorsen.

- Czyżbyś się spodziewał bezzębnej, starej wiedźmy? -spytał Lucien.

John pokręcił głową i w odpowiedzi jego twarz rozpromienił uśmiech.

- Znając twój gust, nie.

- Więc kogo się spodziewałeś?

- Ano paniusi tak sztywnej, jakby kij połknęła, żeby nas kusiło, co by wyciągnąć z niej tego kija i prasnąć ją przez łeb.

Lucien roześmiał się.

- Prawdę mówiąc, John, ja też się nie spodziewałem, że jaśnie pani jest taka, jaka jest. - Śmiech ucichł i książę do­kończył, mówiąc właściwie do siebie: - Ona jest pełna sprzeczności, bezustannie zaskakuje mnie swymi impertynenckimi uwagami i równie impertynenckim zachowaniem. Z trudem mogę zrozumieć, z kim się właściwie ożeniłem.

John spojrzał na księcia zdumiony.

- Jak się poznaliście?

- Nazwała mnie mordercą i łajdakiem.

- Bystra jest.

- Och, dziękuję.

- Teraz powiedz mi prawdę. Jak się poznaliście? - po­wtórzył zaciekawiony John.

- Powiedziałem prawdę. John uniósł brew.

- To było przy pierwszym spotkaniu. Przy drugim za­topiłem statek, którym płynęła.

John przymrużył oczy.

- Bawiłeś się w pirata.

- Ano, chociaż nawet jej nie dotknąłem. Spędziłem w jej towarzystwie ledwie pięć minut. Następnym razem spo­tkaliśmy się niedawno. Na przyjęciu.

- No, nareszcie dochodzimy do sedna.

- Skompromitowałem ją. John zaśmiał się.

- Nigdy nie robisz niczego normalnie, prawda?

- Najwyraźniej nie.

- Zmajstrowałeś jej dzieciaka? Czy to dlatego się z nią ożeniłeś?

Lucien poczuł, że na myśl o takie; ewentualności krew mu stygnie. Nie był już w tak dobrym humorze.

- Nie, ona nie spodziewa się mojego dziecka.

- To dlaczego? Skompromitowanie damy dotychczas nie skłaniało cię do ślubu.

Książę wzruszył ramionami.

- Tym razem skłoniło.

John tak długo patrzył mu w oczy, że Lucien miał ochotę odwrócić wzrok. Kiedy znowu spojrzał na Elizabeth, ona wła­śnie schylała się, by przywitać się z dziewczynką, która nieśmia­ło podawała jej kwiaty. Usłyszał pełne wzruszenia słowo „dzię­kuję" - a potem Elizabeth pogłaskała czarne kędziory małej.

Ma podejście do dzieci, zauważył książę. Kolejne zasko­czenie. Dziewczynka najwyraźniej natychmiast zachwyci­ła się Elizabeth.

- Wyglądasz jak księżniczka z bajki - usłyszał. Patrzył, jak jego żona śmieje się, a na jej twarzy zakwi­ta śliczny rumieniec.

- Jeśli to prawda - odrzekła - to tylko dzięki mojej sukni.

- Mogę jej dotknąć? - spytała dziewczynka.

- Daj spokój, dziecko - powiedziała matka małej. - Do­syć tego. Jaśnie pani jest strasznie miła, że tak nas wita, ale pewnikiem zmęczyła się w długiej podróży.

Dziecko posmutniało.

- Wcale nie - zaprzeczyła Elizabeth. Potem zrobiła coś, czym zaskoczyła Luciena. Wzięła dziecko na ręce, a dziew­czynka krzyknęła radośnie, że oto znalazła się w ramionach księżniczki. - Bardzo mi miło was wszystkich poznać - po­wiedziała Elizabeth, uśmiechając się szeroko do służących.

Oni również się uśmiechali.

Lucien stal jak wryty. Wzruszenie ściskało go za gardło tak, że niemal nie mógł oddychać.

- Zakochałeś się w niej - oznajmił beznamiętnie John.

- Zakochałem? - rzucił Lucien, zerkając na Elizabeth, by się upewnić, że nie słyszała tej niedorzecznej uwagi. - To absurd.

- Dlatego się z nią ożeniłeś.

- Jak dobrze wiesz, jedyną osobą, którą staram się ko­chać, jestem ja sam.

- Tak lubisz powtarzać.

- Wasza miłość - odezwała się matka dziecka. Lucien od­wrócił się, zapominając na chwilę, że nie jest już jedyną „waszą miłością" w majątku. - Pani Fitzherbert odprowa­dzi jaśnie panią do domu.

Elizabeth właśnie uściskała dziecko i ostrożnie postawi­ła je na ziemi.

Kochasz ją.

Akurat! Lucien zapewnił samego siebie, że to nieprawda. Poślubił ją, ponieważ czuł się do tego zobowiązany. Oczy­wiście, lubił się z nią przekomarzać. Prawdę mówiąc, sam był tym zaskoczony. Ale żeby ją kochać? Nieprawdopodobne!

- Doskonały pomysł - rzekł, zwracając się do Elizabeth i służącej. - Wejdę z wami. W końcu muszę z małżonką porozmawiać o wielu sprawach.

Po tych słowach rozległy się rubaszne okrzyki. Lucien uniósł głowę i posłał służącym karcące spojrzenie. Oni je zignorowali.

Lucien po cichu przyznawał, że zdecydowanie za bardzo się spoufalali. Zdawał jednak sobie sprawę, że właści­wie lubi takie zachowanie u swojej służby. Jego zamek był jego oazą. Zaciszem z dala od ton. Nikomu się nie pozwa­lał tu odwiedzać, a „dzikie orgie", które, jak niosła plotka, miały tu się odbywać, były plotką właśnie. Kiedy pomyślał o pokazaniu Elizabeth swego domu, ogarnął go nagły, chło­pięcy wprost entuzjazm.

- Chodźmy - rzekł, podając jej rękę. - Pokażę ci drogę. Elizabeth najwyraźniej nie miała ochoty przyjąć jego dłoni. Stali tak, otoczeni przez służbę, i Lucien zastanawiał się, czy żona nie zamierza publicznie go upokorzyć. Jak du­reń zapomniał, że ona go nie cierpi. Elizabeth jednakże naj­wyraźniej zebrała się w sobie i powoli wyciągnęła rękę.

Poczuł niemal rozczarowanie, widząc, z jakim trudem jej to przyszło. Zaśmiał się w duchu. A czego się spodziewał? Czy ona miała myśleć o nim lepiej niż on sam myślał o sobie?

Zmuszając się do wesołości, nachylił się ku niej i powiedział:

- Postaraj się nie okazywać takiego obrzydzenia na myśl o dotknięciu mnie. Zapewniam cię, że nic ci się nie stanie, jeśli to zrobisz.

Elizabeth podniosła na niego wzrok, a potem delikatnie położyła dłoń na jego ramieniu.

Lucien znieruchomiał na chwilę, zaskoczony uczuciem, jakie wzbudził w nim lekki dotyk żony.

Następnych kilka tygodni zapowiada się interesująco. Kocham ją, też coś.

Jednak gdy wprowadził Elizabeth do domu, nie mógł opanować ogarniającej go dumy. Kto mógłby czuć się ina­czej z taką kobietą u boku? Nawet o zmierzchu jej cera wydawała się nadal promienna. Podróżny kapelusz, który miała na głowie, podkreślał klasyczny kształt jej twarzy. Oczy jej lśniły, gdy ogarniała wzrokiem dziedziniec. Lu­cien był ciekaw, czy jej się spodobał.

Dziedziniec zaprojektowano, biorąc na wzór jeden z pomysłów Roberta Adama. Ów słynny architekt miał upodo­banie do arkad. Nad sklepionymi przejściami igrały kruki i lwy. Całości nadano styl klasyczny, dziedziniec zaś przy­pominał rzymskie koloseum.

- Widzisz kruki? - spytał. Elizabeth pokiwała głową.

- Diabelnie trudno było znaleźć kogoś, kto by je wyrzeźbił. Wygląda na to, że wcale nie są w modzie.

- Ktokolwiek to zrobił, doskonale się spisał.

- Naprawdę tak uważasz?

Elizabeth naprawdę tak uważała. Wszystko to było ta­kie piękne.

- Drzwi są oryginalne, zachowały się z dawnych czasów - oznajmił z dumą książę.

Elizabeth spojrzała na zamkowe wrota, podziwiając prastare dębowe drewno wzmocnione stalą i gładko zakończo­nymi ćwiekami. Potem Lucien wprowadził ją do środka.

Jeśli zamek z zewnątrz wydawał się Elizabeth oszałamiający wnętrze zapierało dech w piersi. Tutaj również da­ło się dostrzec wpływy rzymskie. Ornamentowe listwy na drzwiach i ościeżnice były ozdobione wolutami i zaokrąglo­ne. Posadzki wyłożono naprzemiennie płytami czarnego i bia­łego marmuru. Wnętrze okazało się olbrzymie, chociaż jego część odgrodzono wiszącymi gobelinami. Elizabeth mogła się założyć, że gdyby zerwać te barwne zasłony, pomieszczenie miałoby rozmiary połowy niedużego boiska do krykieta.

- Wyremontowaliśmy tylko prawe skrzydło - wyjaśnił książę, tłumacząc tym obecność gobelinów. - Uznałem, że będzie wyglądało lepiej, jeśli zasłonimy niedokończoną część zamku. Kiedy skończymy, gobeliny wrócą na ściany.

Elizabeth pokiwała głową. W zdumienie wprawiała ją ilość zapalonych świec. Książę wyposażył wnętrze we wszystkie nowoczesne wygody. Kaganki na ścianach. Ol­brzymi kandelabr ze świecami. Największy kominek, jaki Elizabeth kiedykolwiek widziała, zdawał się zajmować po­łowę ściany po prawej stronie. Dobry Boże, można było w nim zmieścić łóżko. Wokół kominka wybudowano bo­gato rzeźbiony drewniany gzyms, a nad nim zawieszono lu­stro w pozłacanej ramie. Najbardziej jednak zdumiewającą zmianę wprowadzono w narożnej wieży na prawo od wej­ścia. Książę kazał wykuć tam łuki, które naśladowały arka­dy na zewnątrz. Za wysokimi na dwanaście stóp oknami rozciągał się widok na ocean i płomiennie czerwone niebo.

Widok zapierał dech w piersi.

Tylko tak Elizabeth potrafiła go opisać. Spojrzała przed siebie. W tylnej części zamku postawiono ściany, bez wąt­pienia po to, by utworzyć prywatne pokoje. Dziewczyna była ciekawa, czy w narożnej wieży na tyłach zamku też wykuto okna. Boże, to wszystko ją przerastało! Oczywi­ście widziała przedtem wiele pięknych domów, ale dopie­ro teraz zdała sobie sprawę z przepaści dzielącej córkę zu­bożałego hrabiego od księcia.

- Wbudowaliśmy w te arkady belki nośne - wyjaśnił Ravenwood. - Diabelnie trudno było je ukryć pod kamieniami, ale tylko tak można było otworzyć narożną wieżę.

Elizabeth nie odpowiedziała, zauroczona widokiem Z okien wieży. Patrzyła z zachwytem na wzburzony oce­an. Woda miała kolor tej samej ognistej, terakotowej czer­wieni, co niebo nad jego tonią.

- To piękne - szepnęła.

- Ano - odparł jej mąż.

- Więc to jest to twoje przedsięwzięcie? - spytała, odwracając się do niego.

- Tak - odpowiedział.

- Dlaczego nic nie mówiłeś?

- O czym? O tym, że mój dom wali mi się na głowę?

- Nie. O tym, że pomagasz go odbudować.

- To oczywiste, że nadzoruję prace.

Elizabeth starała się zachowywać naturalnie. Przeklęty człowiek. Znów był górą.

- Ach, tak - zgodziła się, siląc się na zblazowaną minę. -Zapewne większość mężczyzn uważa, iż ich jednooki potwór jest największy na świecie. Przynajmniej tak mówiła Lucy.

- Doprawdy? - wycedził książę. Wargi mu drżały wyraź­nie z wysiłku, by nie parsknąć śmiechem. - Widzę, że Lu­cy jest prawdziwą kopalnią wiadomości.

- To prawda - zgodziła się Elizabeth, całkowicie przeko­nana, że wszyscy mieszkańcy Walii czują gorąco bijące z jej policzków. - Podejrzewam, że mogłaby nauczyć kilku rze­czy większość kurtyzan, zwłaszcza teraz, kiedy jest mężatką.

Lucien wreszcie wybuchnął śmiechem, gardłowym, mę­skim rechotem wyrażającym czystą radość.

- Sądzę, że możesz mieć rację. - Nachylił się ku niej, a w jego oczach błysnęła grzeszna przekora. - I jestem jej niezmiernie wdzięczny za przekazanie ci tej wiedzy.

Elizabeth była pewna, że Lucien usłyszał, jak nerwowo przełyka ślinę. Widział też puls mocno tętniący u podsta­wy jej szyi.

- Obyś tylko nie zapominał, że to nie ty skorzystasz z jej dobrodziejstw.

- Ależ już korzystam - rzekł gładko Lucien. Jego uśmiech stał się jeszcze bardziej nieprzyzwoity. - Nie przychodzi mi bowiem na myśl żadna inna kobieta, która znałaby tak nie­przyzwoite słowa na określenie męskiego organu płciowe­go. Z wielką chęcią posłuchałbym, jakie inne jeszcze nie­zwykłe określenia z tej dziedziny mogą być ci znane.

Elizabeth nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć. Lucien musiał się domyślić, że zabrakło jej słów, gdyż wyprostował się i spytał:

- Zechciałabyś obejrzeć resztę zamku? - Niespodziewa­nie zmienił temat rozmowy, jakby wiedział, że zwyciężył w tej potyczce. Bo i też tak było. Zwyciężył bez trudu.

Elizabeth zmusiła się do tego, by powiedzieć uprzejmym tonem:

- Oczywiście.

- Doskonale. W takim razie, proszę za mną.

Znów podsunął jej ramię. Elizabeth chciała je zignoro­wać, wiedziała jednak, że musi się przyzwyczajać do doty­kania męża. Położyła rękę na jego ramieniu i postarała się nie drgnąć, kiedy nakrył jej dłoń swoją.

- Wiesz co, moja droga - powiedział cicho książę, pokle­pując ją po ręce. -Jestem przekonany, że doskonale będzie­my się ze sobą zgadzać. Doprawdy twój niezwykły język zdołał mnie zaskoczyć.

Język, który nagle jej skołowaciał, jak uświadomiła so­bie Elizabeth.

- Sądzę, że pod tym płaszczykiem przyzwoitych manier może kryć się bardzo niegrzeczna dama.

Elizabeth uniosła dumnie głowę.

- Nie liczyłabym na to, mości książę.

- Nie? - zaciekawił się, spoglądając na nią z góry i jed­nocześnie poklepując ją po dłoni. Starała się nie odsuwać od niego. - Hmm. Zobaczymy jeszcze. Prawda?

Elizabeth zatrzymała się przed gobelinem przedstawia­jącym stado nieszczęsnych jeleni uciekających przed ludź­mi uzbrojonymi w muszkiety. Duże muszkiety.

- Zgubiłeś się? - spytała, widząc, że Lucien wpatruje się w kobierzec.

- Nie - odparł, wypuszczając na chwilę jej dłoń, żeby odsunąć tkaninę na bok. - Idziemy w tym kierunku.

Przeszli na drugą stronę. Tu nawet w półmroku dało się dostrzec, w jaką ruinę popadł zamek. Zakurzone, szare ka­mienie, surowe niczym ściany jaskini. Drewniane ściany przekrzywione i wypaczone. Elizabeth przypuszczała, że pomieszczenia te były kiedyś salonami, lecz dawno prze­stały pełnić tę funkcję. Dobry Boże, trudno było uwierzyć, że prawe skrzydło zamku przed remontem wyglądało tak samo, jak lewe.

- Idziemy do niezwykłego miejsca - wyjaśnił książę. Ru­szył w głąb sali i zatrzymał się przed ścianą.

Dziewczyna uniosła brew.

- Tak, zaiste, to niezwykła ściana, wasza miłość. Widać to na pierwszy rzut oka.

Lucien spojrzał na nią pobłażliwym wzrokiem, po czym odwrócił się ponownie do kamienia, który wydawał się wy­stawać trochę ze ściany. Dotknął go. Rozległ się głuchy zgrzyt. Elizabeth zesztywniała. Wydawało się, że ściana drgnęła, kamienie wibrowały przez chwilę, a potem - wiel­kie nieba - rzeczywiście się poruszyła.

Dziewczyna otworzyła usta w osłupieniu.

- Tajne przejście - wyjaśnił Ravenwood. - Działa dzięki skomplikowanemu systemowi bloczków i dźwigni. Moi przodkowie byli całkiem zmyślni.

Elizabeth szybko zamknęła buzię, wpatrując się w czar­ny otwór z mieszaniną lęku i ciekawości. Wewnątrz do­strzegła schody. Prowadziły na dół. Bardzo daleko w dół.

- Szkoda, że nie odziedziczyłeś po nich tej inteligencji.

- Ależ odziedziczyłem. Po prostu jeszcze nie zdajesz so­bie z tego sprawy.

Niestety, dziewczyna aż za dobrze wiedziała, że książę mówił prawdę. Tym bardziej nie powinna mu ufać.

- Tuż za progiem znajduje się pochodnia - powiedział. -Bądź tak dobra i podaj mi ją.

- Chyba oszalałeś. - Elizabeth spojrzała w głąb ciemne­go otworu, który odsłoniła ruchoma ściana. Wiszący nad gobelinem kandelabr rzucał łagodne światło na schody, które wiodły w głąb zimnej, wionącej stęchlizną, ciemnej piwnicy. - Chyba nie spodziewasz się, że tam wejdę.

- Dlaczego nie?

- Nie wygląda bezpiecznie.

- Nie ufasz mi?

Elizabeth obejrzała się na męża, z niepokojem zdając so­bie sprawę, że tak naprawdę mu ufa. Dobry Boże, ten męż­czyzna jest rozpustnikiem i przypuszczalnie mordercą. Nie powinna mu ufać.

-Nie.

Lucien uśmiechnął się, lecz Elizabeth zauważyła, że uśmiech ten nie znalazł odbicia w jego oczach.

- Jesteś bardzo roztropna, moja droga. - Odwrócił się od niej i sam wziął pochodnię.

Elizabeth rozejrzała się wokół w nadziei, że przyciągnie uwagę jakiegoś służącego, chociaż sama nie wiedziała, o co by poprosiła, gdyby któryś był w pobliżu. Nie dostrzegła jednak nikogo za wiszącymi gobelinami, więc przełknęła tylko ślinę i patrzyła, jak książę zapala pochodnię. Torfo­wa końcówka żagwi gwałtownie zajęła się ogniem.

- Chodźmy - rzekł, stojąc w świetle, które otaczało go niczym diabelska aureola. Gestem zaprosił ją, by poszła przodem.

Czemu, ach, czemu, nagle wydało jej się, że książę jest drapieżną rybą... a ona przynętą?

10.

Sycząca i skwiercząca pochodnia oświetlała tylko kilka stopni na raz. Elizabeth z ociąganiem stanęła na obszernym, kamiennym półpiętrze. Po obu stronach wznosiły się ścia­ny z gładkiego kamienia. Pióro w jej kapeluszu zadrżało na wietrze i połaskotało ją w policzek. Wokół pachniało świe­żo zaoraną ziemią. A jednak... wiatr niósł także zapach so­li, jakby w pobliżu był ocean. Elizabeth ogarnęła ciekawość, co tylko potwierdziło jej najgorszą obawę: straciła rozum.

- Ostrożnie - powiedział książę, odwracając się, by zamk­nąć drzwi, jeśli tak można było je nazwać, za nimi. Ściana za­sunęła się z głuchym hukiem, aż serce Elizabeth załomotało. - Schody mogą być wilgotne o tej porze roku.

- Dokąd idziemy?

- Zobaczysz.

Pierwszy schodek rzeczywiście okazał się mokry, a im ni­żej schodzili, tym wilgotniejsze stawały się schody. Czuła, jak mokry chłód przenika przez jej pantofelki. Zatrzymała się na połyskującym podeście i poruszyła palcami u stóp.

I niemal upadła.

- Ostrożnie - znów ostrzegł książę, chwytając ją za rękę. Nigdy, przenigdy nie sądziła, że doczeka chwili, gdy je­go dotyk ją ucieszy.

- Dobry Boże, mało brakowało - syknęła, widząc, że te­raz powinni zejść po kilkunastu stopniach. A niech to. Na­dal nie widziała końca schodów.

- Radzę ci nie zatrzymywać się, póki nie zejdziemy na sam dół.

- To istnieje jakiś dół?

- Istnieje - zapewnił ją Ravenwood. - Chociaż nie taki ładny, jak twoja dolna część.

- Co proszę?

- Nic, zupełnie nic - rzekł, przeciągając głoski. Elizabeth zacisnęła wargi i chwyciła spódnicę, ostrożnie

stawiając kolejny krok i mamrocząc:

- Dlaczego nie możesz żyć jak normalny człowiek i mieć dom bez tajnych przejść?

- Ono nie jest tajne. Cała służba wie o jego istnieniu.

- Istnieniu czego? Co to jest?

- Martwisz się, Elizabeth?

- Jak na to wpadłeś? - spytała. - Przyszło mi na myśl, że możesz mnie prowadzić do lochów.

- Lochy są w innej części zamku.

- Jak miło.

- Możemy tam pójść, jeśli chcesz.

- Żebyś mógł mnie niecnie wykorzystać? Raczej nie.

Omal nie wpadła na niego, kiedy zatrzymał się raptow­nie. Mimo cienia dostrzegła zalotny uśmiech, który powo­li rozciągał wargi Luciena, kiedy ten się do niej odwrócił. Przystojny. Uważała, że jest przystojny. Co za bzdura.

- Cóż za śmiały pomysł - szepnął książę, odsłaniając zę­by w uśmiechu. - Przyznaję, że taka myśl nawet nie posta­ła w mej głowie.

- Nie? - zaciekawiła się Elizabeth.

- Hmmm - mruknął, gładząc podbródek wolną dłonią. -Zastanawiam się, czy nie powinienem... jak ty to powiedzia­łaś? „Niecnie cię wykorzystać".

- Nie zgodzę się - warknęła.

- Jesteś całkiem pewna? - Popatrzył pytająco. - Nie mia­łabyś ochoty dać się przykuć łańcuchami do ściany? Sły­szałem, że to bardzo interesujący sposób odbycia aktu mi­łosnego.

Elizabeth założyła ręce na piersi i spojrzała na Luciena spod ronda swego kapelusza.

-Jeśli nie będziesz zachowywał się grzecznie, książę, zrzucę cię z tych schodów.

- To będzie bolało.

- Zaiste, chociaż wątpię, abyś rozbił sobie ten twardy łeb.

- Nie tylko łeb mam twardy - rzucił znacząco Ravenwood. Zaraz też spojrzał na nią, niecierpliwie oczekując odpo­wiedzi.

- Jestem przekonana, że nie wiem, co masz na myśli. -Jestem przekonany, że wiesz - oznajmił z diabelskim uśmiechem. - Zapominasz, że znam twoją przyjaciółkę Lucy. Elizabeth zacisnęła wargi, próbując dać mu do zrozu­mienia, że nie zamierza rozmawiać z nim na takie tematy.

- Lucy nie jest tak zepsuta, jak ci się zdaje - powiedzia­ła stanowczo, ale to nie wywarło zamierzonego skutku, gdyż jej mąż się roześmiał. Odwróciła się więc, uniosła rą­bek spódnicy i postawiła stopę na następnym schodku.

W tej samej chwili usłyszała kolejny wybuch śmiechu Ravenwooda, a także dziwny pisk. Odwróciła się z zasko­czeniem. Cóż za niegodny mężczyzny odgłos. Z całą satys­fakcją zamierzała mu o tym powiedzieć, gdy nagle książę, zasłaniając ją własnym ciałem, krzyknął:

- Na ziemię! Co takiego?

Ravenwood przygniatał sobą Elizabeth na schodach. Starała się go odepchnąć.

- Co ty robisz...?

Piski stawały się głośniejsze. Tyle że nie wydawał ich książę, tylko...

- Nietoperze! - wrzasnęła Elizabeth, usiłując wywinąć się spod Luciena, by uciec.

- Nie ruszaj się! - rozkazał.

Nietoperze, o mój Boże, nietoperze. Elizabeth zacisnęła mocno powieki. Wokół niej załopotały skrzydła. Wyobraża­ła sobie kosmate, wampirze ciałka nietoperzy, czuła ruch po­wietrza, kiedy setki, nie, tysiące stworzeń latało wokół nich.

- Elizabeth - ostrzegł Lucien. Otaczały ją zewsząd. Pożerały ją.

- Elizabeth! - zawołał.

Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że krzyczy. Wniebo­głosy. Umilkła.

Chwila ciszy, oddalający się łopot skrzydeł nietoperzy.

- No cóż - wycedził książę. - Teraz zamkowe nietope­rze są nie tylko ślepe, ale i głuche.

Chwyciła go za przód koszuli.

- Nietoperze. O mój Boże, Lucien, to były nietoperze. Książę nakrył jej dłonie swoimi.

- Cicho, już odleciały.

Naprawdę? Elizabeth otworzyła oczy i uświadomiła so­bie, że nic nie widzi. Pochodnia zgasła.

- Lucien, proszę, powiedz mi, że masz jeszcze jedną za­pałkę.

- Obawiam się, że nie mam.

Elizabeth zdała sobie sprawę, że mąż przygniata ją swym ciężarem i przyciska jej plecy do krawędzi stopnia.

- Zostaw mnie - poleciła.

- Nie jestem pewien, czy to zrobię. W końcu może to być ostatni raz, kiedy będzie mi wolno tak leżeć na tobie.

- Stopień wrzyna mi się w plecy.

Ravenwood natychmiast uwolnił ją od swego ciężaru.

- Wybacz, moja droga. Pozwól, że pomogę ci wstać. Lekko jej dotknął i spytał:

- Nic ci nie jest?

Wielkie nieba, czy to jego dłoń uniosła się i znalazła jej podbródek w mroku... jego dotyk był czuły, jego palce szu­kały obrażeń. Odsunęła się i odwróciła.

- Dokąd idziesz? - spytał Lucien.

- Na górę. - Nie mogła, nie chciała zacząć myśleć o nim jako o troskliwej, łagodnej istocie ludzkiej. Tędy wiodła droga do szaleństwa.

- Na twoim miejscu nie robiłbym tego.

Elizabeth uniosła spódnicę i weszła na następny stopień, rzucając przez ramię:

- A to czemu?

- Bo wszystkie nietoperze niewątpliwie wiszą pod sufitem. Dziewczyna zamarła.

- Dzięki Bogu zamknąłem drzwi za nami. Ty oczywiście możesz zaliczać się do ludzi, którzy lubią te okropne małe stworzenia. Ja jednak nie chciałbym, żeby mi wygryzły oczy.

- One wygryzają oczy?

- Niektóre tak.

Elizabeth żałowała, że nie widzi wyrazu jego twarzy. Może sobie z niej żartował?

- Co więc zrobimy?

- Zejdziemy na dół - powiedział książę.

- Na dół. Ale jak? Nie mamy pochodni.

- Znam drogę.

- Czemu to mnie nie uspokaja?

- Bo mi nie ufasz. Miał absolutną rację.

- A wielka szkoda, bo to oznacza, że zostaniesz tu bar­dzo długo. Pa, pa. - Przecisnął się obok niej; żar jego ciała zaskoczył ją.

- Nie, zaczekaj! - krzyknęła, nienawidząc go w tej chwili. Och, jak bardzo chciałaby zepchnąć go z tych schodów! -Zejdę z tobą.

- Doskonały pomysł - pochwalił ją. - Proszę, weź mnie za rękę.

Nie. Nie miała na to ochoty. Dobry Boże, naprawdę nie chciała, ale powiedziała sobie, że to zło konieczne. Wyciągnęła rękę i poszukała jego dłoni. Niespodziewanie jej dłoń ścisnęły ciepłe palce. Zadrżała.

- Jeśli poczujesz, że tracisz równowagę, krzyknij. Złapię cię.

Jego głos znów złagodniał. Elizabeth wcale nie chciała, żeby był dla niej miły. Dużo łatwiej było wyobrażać go so­bie jako podłego księcia. Spytała więc obojętnie:

- Jak daleko jest do dna?

- Niedaleko.

Już zeszli po pół tuzinie schodów.

- Czy jest to zatem wycieczka po lochach? Ravenwood zatrzymał się raptownie. Elizabeth wpadła na niego. Odwrócił się w samą porę, by ją podtrzymać, lek­ko obejmując w talii. Dobry Boże, jak ona nie cierpiała uczucia, które wzbudzał w niej jego dotyk.

- Skoro musisz wiedzieć, zamierzałem zabrać cię na pla­żę, żebyśmy popatrzyli na zachód słońca.

Nie wiedziała, czemu na dźwięk tych słów serce jej prze­stało bić, lecz tak się stało.

-Niestety, to jedyna droga, która tam prowadzi. Pod murami.

- Och - wykrztusiła, niezdolna do innej reakcji. Szli obejrzeć zachód słońca. Jakie to... miłe.

- Przykro mi tylko, że zanim znajdziemy pochodnię, zejdziemy na dół, a potem ją zapalimy, słońce już zajdzie.

Rzeczywiście był rozczarowany. Elizabeth nie widziała jego twarzy, ale słyszała to w jego głosie.

Po raz pierwszy od ich ślubu, nie, od chwili, gdy po raz pierwszy się spotkali, poczuła, jak jej serce mięknie.

Ostrożnie, Elizabeth, ostrzegł ją jakiś głos. Ani się obej­rzysz, jak go naprawdę polubisz.

On jednak zepsuł wtedy wszystko, mówiąc:

- Oczywiście ostatnia kobieta, którą tu przyprowadzi­łem, stwierdziła, że wędrówka pod zamkiem odebrała jej wszelką przyjemność, jakiej mógł dostarczyć jej widok. Nic w tym dziwnego, bo nie jest to raczej romantyczna przechadzka. Tunel dawno temu zbudowali moi przodko­wie jako drogę ucieczki. Biorąc pod uwagę, że nie zrobiłem niczego, by go upiększyć, przypuszczam, że ty byłabyś te­go samego zdania.

Elizabeth zesztywniała.

- Nie porównuj mnie z jedną ze swoich kochanek.

- Kochanek? - spytał szczerze zdumiony. - Nie, moja droga. To nie była moja kochanka, ale moja niania.

- Twoja niania?

- Tak. Miałem wtedy dziesięć lat. Ona miała dwadzieścia, a ja byłem rozpaczliwie w niej zakochany. Niestety, nigdy nie dostrzegła we mnie materiału na urodziwego mężczyznę, chociaż robiłem, co w mojej mocy, by ją o tym przekonać.

Elizabeth milczała zaskoczona.

- Skoro mowa o kochankach - rzekł gładko - przyszło mi na myśl, że skoro niewątpliwie nie zdążymy obejrzeć zacho­du słońca, możemy ten czas wykorzystać w inny sposób.

Serce nagle jej stanęło, a potem zaczęło bić jak szalone.

- Chcesz się dowiedzieć, jak wabić mężczyzn. Czyż ist­nieje lepszy sposób na tę naukę niż wyszkolenie cię w zmy­słowych rozkoszach dotyku?

- Dotyku? - wykrztusiła z trudem.

Ledwo widziała, jak skinął głową, i dech jej zaparło, gdy ujrzała, jak nachyla się ku niej.

- W rzeczy samej - powiedział cicho; jego oddech owio­nął jej twarz. - Kiedy brak światła, zmysły się wyostrzają.

- Ale ja cię widzę - wykrztusiła. - To światło z wejścia do pobliskiej groty.

Jakby na potwierdzenie słów Elizabeth podmuch wiatru musnął jej policzki, a słony zapach mokrych wodorostów wy­pełnił jej nozdrza. Słyszała ryk fal, który to narastał, to cichł.

- Nam to powinno wystarczyć.

Elizabeth znieruchomiała, wszystkie nerwy w jej ciele się napięły. Mimo iż powietrze się ochłodziło, nagle zrobi­ło jej się bardzo, ale to bardzo ciepło.

- Wystarczyć do czego?

- Do tego, moja droga.

Czekała z zapartym tchem. Na co? spytał głos. Sama nie wiedziała, ale była przekonana, że jej się to nie spodoba.

Wtedy to poczuła. Najlżejsze z muśnięć, chociaż on się nie poruszył. I nagle uzmysłowiła sobie, że jej nie dotknął. Dmuchnął jej w kark. Czuła zapach cytryn. Przełknęła ślinę; muśnięcie jego oddechu było niczym najintymniejszy dotyk.

- Co robisz? - spytała. O, Boże.

- Cierpliwości - rzekł półgłosem. -, Uczę cię czegoś. Próbowała się wyrwać.

- Nie ruszaj się - polecił, obejmując ją w pasie. - Nie chcesz poznać mężczyzn, Elizabeth? - spytał, nachylając się nad nią i wciąż nie wypuszczając z objęć.

Nie chciała. Nie w taki sposób.

- Nie chcesz dowiedzieć się, co rozpala ich krew? -Znów dmuchnął na nią.

- Nie. Zmieniłam zdanie.

- Czyżby? - szepnął jej do ucha.

Włoski na jej karku zjeżyły się, jakby muśnięte niewi­dzialną dłonią. Potem jej skóra zrobiła się gorąca. O nieba. Elizabeth zamknęła oczy.

- Puść mnie - jęknęła.

- Jesteś pewna?

- Tak - szepnęła.

Mężczyzna ją wypuścił. Elizabeth omal nie upadła. Przytrzymał ją, mówiąc:

- Ostrożnie.

Starała się złapać powietrza i z przerażeniem stwierdzi­ła, że czuje się tak, jakby przebiegła milę. Lucien patrzył na nią, i zdawało się, że czeka, by zmieniła zdanie.

W końcu odsunął ją od siebie.

- Zostań tutaj - polecił.

- Dokąd idziesz? - wyszeptała; serce Elizabeth biło tak mocno, że brakowało jej tchu. Wielkie nieba, co on z nią zro­bił? Od byle dmuchnięcia serce jej łomotało jak oszalałe.

- Schodzę na dół tunelu, żeby przynieść pochodnię, któ­ra tam się stoczyła. Zapałki są na dole, więc chciałbym ją zapalić, by wrócić po ciebie.

Elizabeth przycisnęła rękę do brzucha; dziwnie ją ściska­ło w dołku.

- Rozumiem.

Zobaczyła, jak się odwraca, i usłyszała jego cichnące kro­ki; towarzystwa dotrzymywał jej tylko odgłos kapiącej w pobliżu wody. Nagle ogarnęło ją potworne przerażenie.

Ale czy z tego powodu, że została sama? A może z po­wodu własnej reakcji na jego dotyk?

Zamknęła oczy. Przeżywała rozterkę. Ten mężczyzna był rozpustnikiem. Łajdakiem. Od kogoś takiego mądra kobie­ta trzymałaby się na odległość. Ona jednak była jego żoną.

Poślubiła hulakę, przed czym przestrzegała ją ciotka.

Nagła jasność sprawiła, że otworzyła gwałtownie oczy. Rzeczywiście musieli znajdować się niedaleko dna tunelu, książę bowiem wrócił w ciągu sekund. Teraz uśmiechał się złośliwie w migotliwym blasku pochodni.

- Zgubiłaś kapelusz.

Elizabeth chwyciła się za głowę. Nawet tego nie zauwa­żyła.

- Chcesz po niego wrócić? Dziewczyna starała się zachować spokój.

- Jeśli nie masz nic przeciwko temu - odrzekła - chcia­łabym wrócić do głównej sieni. Czuję, że zaraz rozboli mnie głowa.

Nie wiedziała, czemu jej słowa starły uśmiech z jego ust, i co miał na myśli, mówiąc:

- Rozumiem. - Ton jego głosu wskazywał na to, że był rozczarowany. - Jak sobie życzysz. Proszę za mną.

- Co z nietoperzami?

- Nie zaczną latać, bo nie lubią światła. Będziesz bez­pieczna.

I tak też było; wspinaczka po schodach nie przyniosła żadnych nieoczekiwanych emocji. Kiedy jednak książę otworzył przejście, Elizabeth nie mogła się oprzeć dziwne­mu uczuciu... czego? Rozczarowania? Chyba nie przejęła się tym, że przegapiła zachód słońca? Może było to coś in­nego, coś, czego Elizabeth nie chciała rozpoznać?

- Niech któryś ze służących poprosi panią Fitzherbert. Ona cię zaprowadzi do naszego pokoju.

Naszego pokoju.

- Dokąd się wybierasz? - spytała, kiedy znów się odwró­cił w stronę tunelu.

- Złapać mój zachód słońca - odparł bez oglądania się za siebie. Elizabeth odprowadziła go wzrokiem, z niepokojem stwierdzając, że naprawdę była osobliwie rozczarowana.

Dotarcie do otworu groty i skalnego urwiska nad oce­anem nie zajęło Lucienowi wiele czasu. Nie było tam pla­ży, chociaż poniżej skalnej platformy, na której stał, ciągnął się wąski pas piachu. Sterczały z niego głazy; łódź podczas przypływu mogła odbić od brzegu. W tej chwili jednak, kie­dy ocean znajdował się daleko w dole, woda była zwiercia­dlanym odbiciem nieba ponad nim. Miała barwę żywej, ja­skrawej czerwieni.

Elizabeth byłaby zachwycona.

Książę uśmiechnął się sucho. Jakże wielką głupotą była chęć pokazania jej zachodu słońca. Jeszcze większą głupo­tą było sądzić, że ona zechce spędzić z nim choćby chwilę.

Słona bryza uderzyła go w twarz. Szczypała mocno w policzki, rozchyliła póły jego żakietu; końce krawata powiewały. Lucien zaparł się nogami w skałę i skulił na wie­trze, krzyżując ręce na piersi, by osłonić się przed zimny­mi podmuchami.

I co to za kretyński pomysł, aby uczyć Elizabeth, jak uwodzić mężczyzn? Chociaż, prawdę powiedziawszy, by­ło to niezwykle interesujące zadanie. Nawet odrobinę sza­tańskie, bo jaki mężczyzna zdoła się oprzeć Elizabeth, kie­dy on już nauczy jej miłosnej sztuki?

W tym tkwiło sedno problemu. On jej pożądał.- Do dia­bła, przebywanie z nią sprawiało mu szczerą przyjemność. Wprawiało go to w niezmierne zakłopotanie. I dręczyło, gdyż jedyne, czego nie chciał, to przespać się z własną żoną.

Odwróciwszy się od słońca, usiadł na ziemi, osuwając się po ścianie, którą wzniesiono wokół otworu groty, by zapobiec erozji. Jego żakiet na plecach zaczepił o szorstkie kamienie. Chłód wnikał przez tkaninę, sprawiając, że wy­dawała się mokra. Lucien prawie tego nie zauważał.

Co robić?

Czy wycofać swą propozycję, by uczyć ją sztuki uwodze­nia? Z ust wyrwał mu się ponury śmiech. Boże, kto by po­myślał, że ona tak na niego podziała? Przeżył wstrząs, kie­dy stał tam na schodach, kiedy ogarnięty dziwnym pragnie­niem jej dotknął. Dzięki Bogu, Elizabeth wróciła do zamku.

Henry, mój bracie. Wpadłem jak śliwka w kompot.

Henry bez wątpienia śmiał się do rozpuku.

Przetarł twarz chłodną dłonią i zapatrzył się w dal niewidzącymi oczami. Elizabeth bez wątpienia z radością skorzy­sta z okazji, by odwołać jego „lekcje". Czy on się odważy prowadzić je dalej? Czy odważy się zmierzyć ze swą namięt­nością do niej? To by dopiero było wyzwanie. Oprzeć się własnej żonie.

Tak, ale czy zdobędzie się na to?

Lucien długo zastanawiał się nad tą sprawą, lecz nie zdo­łał podjąć decyzji.

- Gdzie ona jest? - spytał po powrocie do zamku. Po­liczki miał przemarznięte, kończyny zziębnięte do bólu, a mimo to czuł się dziwnie ożywiony.

- Czy mówi pan o jaśnie pani? - spytał lokaj, który nie raz zrzucał strój służącego, by pomagać mu przy odbudo­wie zamku.

Lucien tylko się uśmiechnął.

- Wiesz, to chyba normalne, że chcę się dowiedzieć, gdzie jest moja księżna.

Moja księżna. Hmm, podobało mu się to.

Ian pogładził się po podbródku, udając, że się zastanawia.

- Niech pomyślę. Wiem, że pani Fitzherbert zaprowa­dziła ją do waszego pokoju. - Zmarszczył czoło. - Potem widzi mi się, że wzięła kąpiel. Potem wydaje mi się, że za­mierzała zjeść kolację w jadalni.

Jadalnia. Elizabeth spożywająca jedzenie. Oblizująca ję­zykiem te cudownie pełne wargi.

Jesteś bardzo żałosnym człowiekiem.

- Dziękuję - rzucił, udając się w głąb zamku.

- Przyjdzie pan do niej? - spytał Ian.

Lucien zdał sobie sprawę, że igrać z Elizabeth, to igrać z ogniem. Tylko jak zgrabnie się wywinąć z ich „umowy"?

- Mógłbym posłać wam na górę romantyczny deser - do­dał Ian.

Wtedy Lucienowi wpadł do głowy pewien pomysł. Tak znakomity, tak doskonały, że serce mu podskoczyło z ra­dości. To mogło poskutkować. Nie musiał sam odwoływać umowy, postara się tylko, żeby to ona ją zerwała. W ten sposób nie straci twarzy. Doskonale.

- Tak - zamruczał Lucien. - Niech twoja żona przygo­tuje jakieś owoce, to znaczy, o ile ostatnio odwiedzała sprzedawcę egzotycznych owoców.

- Odwiedzała - powiedział nieduży mężczyzna. Lucien uśmiechnął się.

- Świetnie. - Zastanowił się chwilę i jego wargi rozciąg­nął lubieżny uśmiech. - Powiedz jej zatem, żeby przysłała nam kilka bananów.

Lucien mógł się założyć, że Ian znał każdą jego myśl. Niech Bóg go ma w swej opiece, pewnie znał.

- Już się robi, jaśnie panie.

Lucien odwrócił się, nie dostrzegając zadowolonego uśmiechu Iana.

- Ale go wzięło, no, no - wymamrotał służący, kierując się do kuchni. - Wzięło go, aż miło.

11.

Elizabeth omal nie podskoczyła, słysząc, jak otwierają się drzwi do jadalni. Rzecz nie w tym, że nie spodziewała się towarzystwa. Bóg jeden wiedział, że gromada służących w czerwono-fioletowych liberiach wchodziła i wychodziła z pomieszczenia. Jeden wciąż stał na prawo od drzwi, sztywny, jakby kij połknął. Gdyby drzwi otworzyły się zbyt mocno, zostałby zgnieciony jak mucha. Tym, co ją tak spłoszyło, był widok jej męża.

- Moja droga Elizabeth - powiedział Ravenwood; jego zielone oczy znów miały swój zwykły, ironiczny wyraz. -Widzę, że zmyłaś nietoperzowe odchody ze swoich włosów.

Elizabeth, której wilgotne włosy spływały długimi, czy­stymi pasmami na jej plecy, zwęziła oczy. Nietoperzowe odchody, akurat. Jak on śmie tak mówić! Bezczelny!

Dziewczyna odłożyła widelec, ostrożnym, wdzięcznym ruchem kładąc srebrny sztuciec przy srebrno-beżowym ta­lerzu, który stał między widelczykami do przystawek, sa­łaty i deserów.

- W rzeczy samej, książę, nie zmywałam ich. Doskona­le wpływają na włosy. Podoba ci się ten zapach?

Książę potknął się, a przynajmniej jej się tak zdawało. Ironia w jego oczach ustąpiła szczeremu rozbawieniu.

- Doprawdy - rzekł, przeciągając głoski. - Muszę sam kiedyś tego spróbować.

Służący skoczył, by odsunąć mu krzesło. Ravenwood usiadł, ale nie po drugiej stronie dość długiego stołu, lecz po lewej ręce żony. Ich nogi omal się nie otarły o siebie, kiedy to zrobił. Elizabeth spłoniła się i odsunęła nogi w przeciwną stronę.

- Dziękuję, Colinie - powiedział Lucien do lokaja. - To wszystko.

Służący skłonił się sprężyście, wyprostował i odwrócił z wojskową precyzją.

- Aha, Colinie - zawołał książę. - Możesz już zakończyć odgrywanie królewskiego koniuszego - rzekł Lucien z roz­bawieniem. - Wyglądasz jakbyś miał się udusić, tak ciasny jest ten żakiet.

Cała postawa służącego uległa zmianie. Zgarbił się lek­ko, rozluźnił kark, a jego czarne włosy spadły mu na czo­ło, zasłaniając niebieskie oczy.

- Mogę, jaśnie panie? Jak mi Bóg miły, już mnie w ple­cach zaczęło łupać.

- Nie dziwię się - wycedził Lucien. Elizabeth spoglądała na obu w oszołomieniu.

- Skądżeś, u licha, wytrzasnął te liberie?

- Pani Fitzherbert je uszyła. Powiedziała, że prawdziwa księżna będzie tego oczekiwać.

Lucien pochwycił wzrok Elizabeth, a jego mina zdawa­ła się mówić: „Wierzysz w te bzdury?"

O dziwo, nagle zapragnęła się uśmiechnąć do Luciena.

- Powiedz pani Fitzherbert, że możecie się ubierać jak zwykle. - Spojrzał znów na Elizabeth i uniósł pytająco brew. - Chyba że jesteś innego zdania?

Dziewczyna spojrzała na księcia, a potem na Colina.

- Oczywiście, że nie.

Najwyraźniej była to właściwa odpowiedź, gdyż Lucien posłał jej pełen aprobaty uśmiech. Elizabeth zamrugała oczami, mówiąc sobie, że nie powinna dbać o jego pochwa­ły. A mimo to dbała.

Odwróciła oczy i jej wzrok padł na srebrny kandelabr, którego ramiona wznosiły się ku sufitowi. Ze świec na otaczające je kwiaty kapał wosk; zapachu wonnego kwiecia nie tłumiła nawet woń potraw.

- No i widzisz - oznajmił Lucien. - Sama księżna tak mówi. Możesz powiedzieć służbie, że jeśli gdzieś w szafie nie chowa się książę Walii, wolno im się ubierać i zacho­wywać, jak chcą.

Na twarzy służącego odmalowała się ulga.

- Dziękuję, jaśnie panie - rzekł wylewnie. - Wiedziałem, że nie poślubiłby pan jakiejś zarozumiałej londyńskiej damulki. Powiedziałem tak tej starej nietoperzycy, ale pani Fitzherbert nie chciała mnie słuchać. - Mężczyzna uśmiech­nął się i ukłonił w stronę Elizabeth, kiedy zbliżył się do drzwi. - Witam jaśnie panią - pozdrowił ją. - Cieszę się bar­dzo, że poślubiła pani tego nędznika.

- Co proszę? - zawołał Lucien, obracając się w krześle. Służący jednak już zniknął.

Książę znów odwrócił się do żony i zmarszczył czoło, lecz jego zielone oczy błyszczały.

- Powinienem ich wszystkich zwolnić.

- Ich zachowanie... - Elizabeth szukała właściwego słowa.

- Przekracza granice wszelkiej przyzwoitości - podpo­wiedział Ravenwood.

- W rzeczy samej - rzekła i odrobina uśmiechu wymknęła jej się mimo najlepszych chęci, by zachować powagę księżnej.

Mężczyzna rozparł się na krześle i rzucił:

- Do twarzy ci w tym kolorze.

- Dziękuję - wymamrotała Elizabeth, wbijając wzrok w niedokończone jedzenie na talerzu.

Zapadła cisza. Elizabeth zastanawiała się, czy nie powin­na wstać i wyjść. Złożyła ręce na podołku.

- Co sądzisz o tej komnacie? - zapytał książę. Dziewczyna szybko podniosła wzrok.

- Jest piękna. - On, oczywiście, musiał wiedzieć o tym. Jadalnia znajdowała się w tylnej narożnej wieży. Ponieważ było ciemno, Elizabeth nie widziała wiele za przeszklony­mi oknami, które ciągnęły się po jej prawej stronie, lecz wyobrażała sobie, że jutro rano widok będzie prześliczny. Ogień w kominku na prawo od drzwi rzucał na stół ciepły blask, a pomocnik z drewna czereśniowego po jej lewej stronie zastawiony był ozdobnym serwisem do kompletu z jej talerzem. Każdy półmisek miał z boku herb Ravenwoodów. Bardzo imponujące. Wszystko to sprawiało, że Elizabeth czuła się jak prostaczka.

Znów spotkała spojrzenie księcia, po to jedynie, by zauwa­żyć, iż wbija w nią wzrok. Kostki jej dłoni zbielały pod stołem.

- Przyszło mi na myśl, moja droga - rzekł cicho Ravenwood - że jesteś na rozdrożu.

Elizabeth szybko podniosła na niego oczy. Mężczyzna na­chylił się, opierając łokcie o stół po obu stronach dużego srebr­nego półmiska i kładąc brodę na dłoni. Swobodna poza męża irytowała Elizabeth, a jej serce łomotało w piersi jak oszalałe.

- Co masz na myśli? - spytała.

Lucien przechylił głowę. Na jego twarzy malował się wyraz zamyślenia. Drugą dłonią rysował niewidzialny wzór na swoim talerzu.

- Możesz powiedzieć mi, że już nie chcesz się uczyć, jak uwodzić mężczyzn. - Uśmiechnął się. - Albo możemy kon­tynuować nasze lekcje.

Elizabeth zacisnęła, a potem rozluźniła dłonie na podołku. Można było się spodziewać, że Lucien wyłoży wszyst­ko tak jasno.

- Zgadzasz się ze mną? - spytał rzeczowym tonem.

Zdobyła się na odwagę, by popatrzeć na niego. Pół go­dziny temu zdecydowała się stanowczo powiedzieć mu, że zrezygnowała z tego pomysłu. Pół godziny temu wmówi­ła sobie, że to jedyne wyjście. Ale pół godziny temu nie sie­działa obok niego, patrząc w te zielone oczy, które nieomal rzucały jej wyzwanie.

- Więc jak będzie, Elizabeth? - spytał z uśmiechem. Ten uśmiech wydawał się drwić sobie z jej postanowienia o re­zygnacji. - Przyznaję, że płonę z niecierpliwości, by się te­go dowiedzieć.

Dziewczyna przełknęła ślinę, po czym powoli wstała. Te­go wieczoru ubrała się w swój najelegantszy strój: satyno­wą suknię wieczorową i wykwintne, zdobione koronkami pantofelki; jej kufry przyjechały już z Londynu. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że zrobiła to po to, by dodać so­bie odwagi. Po wszystkich swych nieudanych sezonach na­uczyła się ubierać tak, by dodać sobie pewności siebie. Bę­dzie z niej drwił? Nazwie ją tchórzem, tak?

- Ależ, wasza miłość - powiedziała Elizabeth; jej posta­wa miała mu przypomnieć, że zdarzało jej się stanąć oko w oko z większym zagrożeniem niż lubieżny książę. Gar­dziło nią wszak całe eleganckie towarzystwo. - Jestem za­skoczona twoim przekonaniem, iż jestem gotowa zrezy­gnować z takiego pomysłu. - Uśmiechnęła się sucho.

Czy wydawało jej się tylko, czy w jego zielonych oczach dostrzegła zdumienie? Nie miała pewności, gdyż chwilę później on również wstał.

- Świetnie, bowiem następny etap twojej nauki zaczyna się już teraz.

Czyżby jakiś służący podsłuchiwał pod drzwiami? Do­kładnie w tym momencie któryś z pokojowców wszedł Z wielką tacą... owoców?

- Proszę bardzo, jaśnie panie - powiedział mężczyzna.

- Ach, doskonale. Widzę, że mamy banany.

Kąciki ust służącego uniosły się w diabelskim uśmieszku.

- Kucharka kupiła je na rynku w zeszłym tygodniu, cho­ciaż są trochę małe. - Lucien i służący wymienili spojrze­nia, których Elizabeth nie zrozumiała; lokaj postawił tacę i odwrócił się.

- Owoce? - spytała, kiedy sługa wyszedł.

Lucien odwrócił do niej głowę. W jego oczach pojawiły się ogniki.

- Ano, owoce.

Dziewczyna bardzo, ale to bardzo nie chciała zadać te­go pytania.

- Jeśli wolno mi spytać, co zamierzasz zrobić z tymi owocami?

Lucien uniósł czarną brew.

- Och, rzecz nie w tym, co ja mam zamiar z nimi zro­bić. Chodzi o to, co ty z nimi zrobisz.

- Słucham?

- Nie obawiaj się, Elizabeth, to nie będzie bolało.

- Co zamierzasz? - spytała podejrzliwie.

- Zobaczysz. - Wstał powoli i sięgnął ku tacy z owoca­mi. Kiedy odwrócił się do Elizabeth, miał w ręku banana, a na jego twarzy malował się wyraz wyczekiwania. - Mu­sisz się nauczyć, moja droga, iż istnieje niezliczona ilość sposobów uwodzenia mężczyzny. Uwielbiam banany... -oczy mu rozbłysły - z wielu powodów.

- Doprawdy? - wycedziła dziewczyna. - Przyznaję, że ja próbowałam ich tylko kilka razy.

- My dostajemy je regularnie, co zawdzięczamy blisko­ści oceanu.

Powoli usiadł. Elizabeth opuściło rozbawienie, kiedy za­uważyła wyraz jego twarzy. Książę rozparł się w krześle.

- Skoro twierdzisz, że wiesz więcej niż przeciętna dama o męskim członku, z pewnością poznajesz, że ma kształt zbliżony do tego. - Uniósł owoc.

Nie, Elizabeth nigdy by to nie przyszło do głowy. Po­liczki ją paliły z gorąca.

- Widzę po twojej minie, że nigdy ci się tak nie kojarzył. -Albo jej się zdawało, albo rzeczywiście widziała, jak stłumił uśmiech. - Widzisz zatem, jak to dobrze, że nie zrezygnowałaś z nauki, gdyż banan może sprawić, iż mężczyzna padnie przed tobą na kolana.

Elizabeth ogarnął lęk, ale było już za późno na protesty. Tak więc patrzyła tylko, starając się nie odwracać oczu.

- Uważaj - polecił Lucien, nachylając się. - Ponieważ banan wyraźnie przypomina męski członek, wystarczy tylko pod­nieść owoc i ująć go tak - objął banana palcami - aby mężczy­zna pomyślał o twoich palcach obejmujących jego koguta.

Elizabeth stanęła w płomieniach... przynajmniej takie miała uczucie. Cale jej ciało zajęło się ogniem, począwszy od policzków, a kończąc na palcach u stóp.

- Teraz - oznajmił książę z coraz jaśniejszym błyskiem w oku - jeśli obierze się banana w ten sposób - odłamał czubek owocu i zaczął ściągać skórkę - a później tak unie­sie go do ust - powoli przyłożył owoc do warg - trzeba do­łożyć starań, by jeść go delikatnie. Jeśli odgryziesz koniu­szek, zapewne zepsujesz nastrój.

Elizabeth przyglądała się, jak powoli otworzył usta, a je­go język wysunął się.

Nie mogła oderwać wzroku. Gapiła się jak urzeczona, podczas gdy on zajmował się owocem. Zakręciło jej się w głowie i zdała sobie sprawę, że zapomniała zaczerpnąć tchu.

- Teraz ty spróbuj.

Nie mogła. Już chciała głośno się sprzeciwić, lecz wyraz jego oczu, w których kryło się wyzwanie, sprawiła, że powoli sięgnęła po banana. Ręce jej się trzęsły. Ich palce zetknęły się przelotnie. Gwałtownie odsunęła rękę z owocem.

- Nie, nie. Nie trzymaj go tak - skarcił ją, z trudem po­wstrzymując się od uśmiechu. - Na Boga, Elizabeth, od tego twój kochanek skrzywi się z bólu.

Te słowa rozjuszyły ją. On się dobrze bawił, i to jej kosz­tem. Łajdak. Drań. Nikczemnik.

- Tak dobrze? - spytała, przekładając banana do drugiej ręki i głaszcząc delikatnie gładki miąższ.

Sytuacja się zmieniła. Elizabeth zobaczyła, jak Lucien przełknął ślinę; wesołość natychmiast znikła z jego oczu.

- A tak? - spytała, podnosząc owoc do ust.

Czyżby usłyszała, jak jęknął, kiedy powtórzyła jego po­przednie ruchy? Z pewnością dostrzegła, że rozszerzyły mu się nozdrza. Zobaczyła, że zacisnął wargi. Polizała banana.

Lucien spotkał jej spojrzenie. Na widok ognia w jego oczach Elizabeth poczuła, że przeszył ją jakiś prąd.

- Nie liż go, głaszcz - polecił.

- Banana?

- Tak - potwierdził i zademonstrował, jak to uczynić. W umyśle Elizabeth odezwały się sygnały alarmowe, lecz zrobiła to, co jej kazano.

- Teraz nie ruszaj się. - Lucien wziął śliwkę z tacy, pod­niósł ją do ust i nadgryzł.

- Weź ją - rzekł i znowu włożył śliwkę do ust. Wziąć ją?

Prawie się cofnęła. Zatrzymał ją dłonią. Jego dotyk spra­wiał, że ponownie przeniknęło ją ciepło. Wraz z tym cie­płem pojawiło się zrozumienie. Wiedziała, czego pragnął. Chciał, żeby wzięła ten kawałek owocu, który zwisał z je­go warg. Swoimi ustami.

Nie, ostrzegał ją głos. Nie rób tego.

Jednak znów nachyliła się ku niemu, łamiąc wszelkie normy godnego damy zachowania.

Twarda skórka śliwki nie pękła. Elizabeth szarpnęła owoc, dysząc gwałtownie. Lucien szarpnął w swoją stronę, ich wargi się zetknęły. A potem pocałowali się.

Elizabeth jęknęła i wstała. Lucien również podniósł się, przyciągnął ją do siebie, a potem pogłębił pocałunek. Poli­zał ją. Polizał owoc. A może ją? Dobry Boże, sama już nie wiedziała. Zamiast tego... o Boże, ona też go polizała. Smak owocu zmieszał się z ich pocałunkiem. Boże, o Boże. Czu­ła się jak w niebie. To było nieprzyzwoite. Grzeszne.

- Elizabeth - jęknął Lucien.

Mocniej przywarła do niego. Bliżej, zachęcał głos. Chcia­ła być bliżej niego. Pragnęła, by ich ciała dotknęły się w miejscach, w których nie powinny się dotykać. Elizabeth zmieniła pozycję. Poczuła jego męskość na swoim podbrzuszu i omal nie krzyknęła.

Tak. To było to, czego pragnęła. I nagle poczuła jego dłoń. Wtedy krzyknęła naprawdę, a jej ciało napierało na jego palce z własnej woli. Pieścił ją.

A potem raptownie się cofnął.

Zielone oczy wbiły w nią palące spojrzenie. Ona odpo­wiedziała takim samym spojrzeniem. Nie był żadnym po­cieszeniem fakt, że Lucien wydawał się równie podnieco­ny, jak ona. Nie było żadnej pociechy z faktu, że jego głos był schrypnięty, gdy powiedział:

- Na tym, moja droga, kończy się ta lekcja. Jak widzisz, dotykanie owocu może podniecić nawet najbardziej zbla­zowanych mężczyzn.

Ruszył ku drzwiom, sztywny jakby kij połknął. Zanim jednak opuścił pomieszczenie, odwrócił się, kładąc dłoń na klamce.

- Czekam na ciebie na górze z następną lekcją.

Elizabeth również się odwróciła, ściskając dłońmi kra­wędź stołu. Patrzyła na księcia niewidzącymi oczami. Co się, na miłość boską, przed chwilą stało?

12.

Nie sądził, aby mógł to zrobić. Nie sądził, aby mógł kon­tynuować jej „lekcje". I na Boga, piekielnie go to zaskoczy­ło. Tak samo, jak wstrząsem było dla niego wszystko, co dotyczyło Elizabeth Montclair.

Rzucał niewybredne docinki. Ona odpowiadała mu tym samym.

Próbował nastraszyć ją bananami. Skończyło się tym, że to ona wystraszyła jego.

Ano, westchnął. Nie ma sensu temu zaprzeczać. Zaczy­nał ulegać urokowi swojej młodej żony, a tak po prostu nie mogło być. Oczarowała go swoim słodkim uśmiechem. Rozśmieszała swoim zaskakującym słownictwem. Skłoniła do zastanowienia nad tym, jak mogłoby wyglądać życie, gdyby ich sytuacja przedstawiała się inaczej.

Ale sytuacja nie przedstawiała się inaczej. Dziedziczny tytuł nie należał się jemu. Elizabeth byłaby wspaniałą żo­ną dla Henry'ego. Nie dla niego. Nigdy dla niego.

Tak więc pytanie pozostawało: czy wystraszył ją wystar­czająco, by zrezygnowała sama? Bóg jeden wiedział, jak bardzo na to liczył. Omal nie stracił panowania nad sobą, nie sądził, aby miał dość silnej woli, by przeprowadzić ko­lejną lekcję.

Chwycił poręcz schodów i powoli się podciągnął, zasko­czony swym nieoczekiwanym złym nastrojem. Wchodził po stopniach, ale jakaś cząstka jego duszy wiedziała, że nie potrafi znów spojrzeć jej w twarz. Ale to nie lęk przed spo­tkaniem z Elizabeth kazał mu się zatrzymać z jedną stopą na stopniu wyżej. Nie, on jej się nie bał. Przeciwnie - to jej starał się dodać otuchy, nie pojawiając się w ich sypialni. Dobry Boże, chciał uczynić Elizabeth szczęśliwą. Tyle że wiedział, że nigdy mu się to nie uda.

Upłynęła wieczność, zanim Elizabeth zebrała się na od­wagę, by opuścić jadalnię, ale nawet wtedy musiała zatrzy­mać się przy schodach, by zrobić głęboki wdech. Jak zdo­ła spojrzeć mu w twarz? Co on o niej pomyśli?

Pomyśli, że jesteś zdolną uczennicą, ot, co.

Dziewczyna uciszyła wewnętrzny głos, chociaż mówił prawdę. Ten nowy zwyczaj rozmawiania z samą sobą stał się dość denerwujący.

Klatka schodowa była przestronna, stopnie szerokie, po­ręcze zdobione. Elizabeth skupiła się na tych szczegółach, wchodząc na górę. Na ściennych kinkietach umieszczonych we wnękach w ścianach. Na pejzażu, który wisiał w kory­tarzu wiodącym do jej pokoju. Ich sypialni, poprawiła się. Komnata znajdowała się nad jadalnią, więc Elizabeth skrę­ciła w prawo; jej kroki zwolniły, kiedy zbliżyła się do drzwi.

Dobry Boże, wydawało jej się, że nie zdoła tego zrobić. Nie mogła wejść do środka. A jeśli on będzie - przełknęła ślinę - nagi? Jeśli oczekiwał po niej, że i ona będzie spać w ten sposób?

Elizabeth, zadrwił głos. On nie może cię zmusić do spa­nia nago. Nie bądź głuptaskiem i wejdź do środka. Dziew­czyna dotknęła klamki.

On wetknął mi język do ust.

Opuściła rękę. Dobry Boże, on oblizał mój język. A ja go w odpowiedzi też polizałam.

Znowu pomyślała, że nie zdoła tego zrobić. Po prostu nie mogła rozpocząć kolejnej lekcji. Ani żadnej innej, przy­znała. Musiała odwołać ich umowę.

- Czy jaśnie pani potrzebuje pomocy przy rozbieraniu się?

Elizabeth odwróciła się raptownie. Za jej plecami stała ta sama pokojówka, która wcześniej pomagała jej się ubrać. Ta służąca o twarzy chochlika powiedziała do niej więcej słów niż jej poprzednia pokojówka przez cale życie.

- Jaśnie pan powiedział mi, że pani nie czuje się dobrze. Pewnie z powodu długiej podróży. Polecił mi przekazać, że zmienił zdanie co do zabawy z panią. Powiedział, że mo­że pani zamiast tego położyć się do łóżka.

Ulga była tak wielka, że Elizabeth omal nie upadła tak, jak stała.

- Jego tam nie ma?

Drobna pokojówka podeszła bliżej, jej rude włosy wysta­wały spod białego czepeczka. Otworzyła drzwi do sypialni.

- Nie. Jaśnie pan wyszedł z zamku tylnymi schodami. -Dziewczyna odsunęła się, przepuszczając Elizabeth. - Do­brego człeka pani poślubiła, jeśli wolno mi powiedzieć. Niewielu zrezygnowałoby z nocy przyjemności ze swoją nową oblubienicą, aby pozwolić jej się wyspać.

Noc przyjemności? O Boże, gdyby pokojówka tylko wiedziała.

Tuż w ślad za tą myślą przebiegło jej przez głowę zasta­nowienie, czy na Luciena podziałało to, co się wydarzyło w jadalni.

Oczywiście, że podziałało, głuptasie. Poczułaś to.

Elizabeth znów się zarumieniła.

Ta myśl zrodziła następną. On nie ufał samemu sobie.

Zaskoczona Elizabeth nie wiedziała, co o tym sądzić. Czy powinna być wystraszona? Zadowolona, że najwyraźniej uznał, iż mądrze będzie trzymać się z dala? Zmartwiona?

- Proszę wejść - powiedziała pokojówka. - Przeziębi się pani, stojąc w przeciągu na tym starym korytarzu.

Elizabeth weszła do pokoju. Natychmiast otoczyło ją cie­pło. Po swej prawej ręce w narożniku komnaty znajdował się kominek, a pod przeciwległą ścianą duże łoże z czerwono-złotą kapą. Elizabeth starała się nie myśleć o tym łóżku ani nie widzieć w wyobraźni siebie śpiącej tam z księciem.

Bóg da, że i on stracił już ochotę na dzielenie z nią łoża.

Pokoju nie zdobiły żadne kobierce, wzrok przyciągały jedynie ciężkie, czerwono-kremowe kotary, które wisiały przy oknie masywnej, okrągłej wieży po lewej stronie od łóżka. Na lewo od okna stał na bogato rzeźbionych nóż­kach pomocnik z drewna czereśniowego. Drzwi tuż po jej prawej stronie prowadziły do dużej ubieralni. To właśnie tam zmierzała pokojówka.

- Czy jaśnie państwu smakowała kolacja?

Czy ona coś zjadła? Elizabeth nie umiała sobie przypomnieć.

- Kucharka na pewno przeszła sama siebie. Prawdę po­wiedziawszy, cala służba wpadła w podniecenie na wieść o tym, że książę się żeni. Już myśleliśmy, że nigdy nie do­czekamy się tego dnia.

Pokojówka obejrzała się na nią, jej błękitne oczy wypeł­niała sympatia.

- Służba uważa, że pani jest śliczna. Elizabeth uniosła brwi ze zdziwienia.

- Ja... - Przełknęła ślinę, nie bardzo wiedząc, jak ma od­powiedzieć na komplement służącej. Czy w ogóle coś się odpowiada? - Przekaż służbie moje podziękowania.

Pokojówka uśmiechnęła się, obracając Elizabeth łagod­nym gestem rąk położonych na jej ramionach.

- Co pani sądzi o zamku? - spytała, szybko radząc so­bie z zapięciami sukni.

Elizabeth musiała odegnać wspomnienie księcia, który pomagał jej się rozebrać wczoraj wieczorem.

- Jest wspaniały - usłyszała swoją własną odpowiedź.

- Ano. Będzie cudny jako ten pałac, kiedy go się skoń­czy. Słyszałam, jak książę mówił Johnowi, że ma pieniądze na kolejne naprawy. Pewnie tegoroczne zbiory były dobre.

- Zbiory?

- Ano - odparła pokojówka. - Ludzie w miasteczku są zadowoleni. To oznacza więcej pracy dla mężczyzn. Cza­sy były ciężkie, zanim książę zaczął odbudowywać zamek dzięki pieniądzom z tej ziemi.

Elizabeth odwróciła się do pokojówki, nie mogąc po­wstrzymać ciekawości ani sekundy dłużej.

- Co masz na myśli, mówiąc „pieniądze z tej ziemi"? Drobna służąca wyglądała na zadowoloną, słysząc wreszcie jakieś słowa z ust swojej pani.

- Pieniądze z Ravenshire - wyjaśniła.

- Masz na myśli wszystkie jego ziemie, prawda? - upew­niła się Elizabeth.

Ku jej osłupieniu, pokojówka potrząsnęła głową.

- Nie. Tylko z ziemi pana, majątku, jaki odziedziczył w dzieciństwie. Nie rusza pozostałych.

Nie robi czego?

Szczupła pokojówka musiała zauważyć zaszokowaną minę księżnej, gdyż chwyciła ją za ramię; poufałość tego gestu zaskoczyła Elizabeth.

- Nie wiedziała pani?

- Nie wiedziałam.

Służąca przyjrzała się nowej pani w zamyśleniu.

- Nigdy nie tknął tych pozostałych pieniędzy, z tego co słyszałam. - Spojrzała na Elizabeth, mrużąc oczy. - I z te­go, co słyszałam, poprzysiągł, że nigdy tego nie zrobi.

Wtedy dotarło do Elizabeth, dlaczego pokojówka patrzy na nią w taki sposób.

- Nie wyszłam za niego za mąż dla jego pieniędzy -oznajmiła.

Pokojówka miała minę, jakby jej nie wierzyła, co nie by­ło niczym zaskakującym, ponieważ służba wiedziała wszystko. Zapewne też wiedziała, że książę ma opinię ło­tra, i bezsprzecznie zakładała, iż jedynym powodem, dla

którego jakaś dama poślubiłaby mężczyznę o takim cha­rakterze, były jego pieniądze. Lub jego tytuł.

- Ano, to i dobrze - stwierdziła pokojówka. - Bo on nie chce tknąć książęcego majątku. Mówi, że to krwawe pieniądze.

Elizabeth potrząsnęła głową. Odsunąwszy się od poko­jówki, usiadła na pobliskiej otomanie.

- Krwawe pieniądze - szepnęła. Podniosła oczy, wyraź­nie zaskoczona.

- Pani myślała, że mógł zabić swojego brata, tak jak po­wiadają, prawda?

Nie, wcale tak nie myślała. A może tak? Boże, sama już nie wiedziała, co myśleć. Cząstka jej osoby pragnęła wie­rzyć w niewinność księcia. Niemniej inna jej cząstka podą­żała za tokiem rozumowania towarzystwa, mianowicie że książę bez trudu mógł zaaranżować zamordowanie brata. Takie rzeczy zdarzały się już wcześniej. Bez wątpienia znów się zdarzą.

Jeśli jednak Ravenwood tego nie zrobił, czemu nie za­przeczał i nie zapewniał o swojej niewinności?

- Po prostu zakładałam... - Elizabeth umilkła.

- Ano, tak jak pozostali - odparła służąca, patrząc na nią spode łba. A potem odwróciła się do niej plecami.

Wielkie nieba, ona ma zamiar wyjść i ją zostawić. To wprost nie do pomyślenia. Matka Elizabeth zwolniłaby na­tychmiast taką pokojówkę.

Elizabeth nie była swoją matką.

- Zaczekaj! - zawołała. - Proszę.

Służąca powoli się odwróciła ze zmarszczonym gniew­nie czołem.

- Jak ci na imię?

- Już się przedstawiałam jaśnie pani - służąca omal nie warknęła. - Polly.

Doprawdy się przedstawiła? Ze służbą się nie rozmawia.

Głos matki rozbrzmiewał w głowie Elizabeth, ale tym razem uciszyła go na dobre.

- Polly, przykro mi, jeśli cię obraziłam. - Zrobiła głębo­ki wdech i śmiało spotkała wzrok pokojówki. - Widzisz, nie poślubiłam księcia dla jego pieniędzy ani jego tytułu. On mnie skompromitował. Musieliśmy się pobrać.

Podejrzliwość służącej nie znikła. Wręcz przeciwnie, wzrosła.

- Musieliście, jaśnie pani?

Czy pokojówka może zostać skompromitowana? Eliza­beth się zastanowiła. Nie miała pojęcia. Nauczono ją tego, jak najmować służących. Nauczono ją tego, jak ich trakto­wać, ale ze wstydem stwierdziła, że w rzeczywistości nie wiedziała niczego o nich samych.

- Tak, musieliśmy. Gdybym za niego nie wyszła, moja rodzina byłaby zrujnowana, a mój ojciec stałby się pośmie­wiskiem. Ja byłabym zrujnowana. Zostaliśmy zmuszeni do zawarcia małżeństwa i obawiam się, że żadne z nas nie jest z tego powodu zadowolone.

Polly nadal miała sceptyczną minę.

- Zatem jak widzisz - dodała Elizabeth - nie jestem łowczynią posagów, za jaką mnie bierzesz.

Służąca uniosła dumnie czoło i oczy jej rozbłysły.

- Jest pani niemądra.

Elizabeth cofnęła się, zaszokowana tym, co usłyszała.

- Książę jest najlepszym pracodawcą, jakiego można sobie życzyć. Nie ugania się za służącymi. Nie domaga się specjal­nych „usług". Uczciwy i przyzwoity z niego człek i dama ta­ka, jak pani, powinna być wdzięczna za jego zainteresowanie.

Zawzięta mała pokojówka zbliżyła się do niej o krok.

- Biedakowi omal serce nie pękło, kiedy umarł jego brat. Godzinami przesiadywał na plaży. Musieliśmy siłą go zaciąg­nąć do domu pewnej nocy, kiedy omal nie zamarzł na śmierć.

Elizabeth otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.

- Mnie samej serce się krajało i wszyscy płakaliśmy w kuchni, patrząc na łzy księcia. Zamarzły na jego policz­kach w dwie strużki. - Kobieta zacisnęła dłonie. - To do­bry i przyzwoity człowiek i wcale nie zabił swojego brata. A jeśli nie wierzy pani moim słowom, proszę być tu w rocznicę śmierci jego brata. Wtedy nikt ze służby nie zbliża się do niego, choć wszyscy go kochamy.

Elizabeth nie wątpiła w prawdziwość słów pokojówki. Dłonie Polly rozluźniły się, kiedy kobieta wyprostowa­ła się z wyrazem złości na twarzy.

- Niech mi więc pani wybaczy, jeśli czuję się urażona pani uwagą, iż musiała pani go poślubić. Wiele kobiet by­łoby szczęśliwych na pani miejscu.

Z tymi słowami znów się odwróciła. Elizabeth mogła tylko wpatrywać się osłupiałym wzrokiem w miejsce, w którym pokojówka stała jeszcze przed chwilą.

On płakał?

Nie wiedziała, czemu te słowa tak ją zaskoczyły, ale ta­ka była prawda. Może dlatego, że książę zawsze wydawał jej się we wszystkich sytuacjach tak nonszalancki. Tak nie­czuły. Trudno było uwierzyć, że mógł dbać o cokolwiek na tyle, aby nad tym płakać.

Kto jednak nie płakałby nad śmiercią swego brata?

Człowiek, który z zimną krwią zabiłby swego brata, ot, kto.

Wtedy właśnie Elizabeth przyznała przed sobą, że mog­ła się co do niego mylić. Dobry Boże.

Nazwała go mordercą i łajdakiem. Uniosła dłoń, a kie­dy zasłoniła usta, jej palce drżały. Powiedziała mu to ; w twarz przy całym towarzystwie, lekceważąc przelotny błysk czegoś, co dostrzegła w jego oczach.

Cierpienie.

Dopiero teraz przyznała się, że zobaczyła w nich cier­pienie.

Wielkie nieba, co ona zrobiła? Co zrobili wszyscy, nie ona jedna bowiem uważała go za winnego tej zbrodni. Tak samo sądziło całe towarzystwo. Mimo to książę ani razu nie zaprze­czył ich oskarżeniom. Obrócił to w żart; Elizabeth słyszała, jak mówiono, że kiedyś przebrał się na balu maskowym za kata. Był to makabryczny pomysł, zważywszy na okoliczno­ści, i w całym towarzystwie aż wrzało z tego powodu. Nie­którzy twierdzili, że ten kostium był jego sposobem przyzna­nia się do winy. Dlaczego inaczej miałby to robić?

Właśnie, dlaczego?

Pokojówka rozluźniła dość zapięć, by Elizabeth mogła sama zrzucić suknię i rozebrać się do koszuli. Podeszła do okien okrągłej wieży, rozcierając nagle zziębnięte ramiona. Upłynęło dużo czasu, zanim się odwróciła; oczy ją piekły od długiego patrzenia w przestrzeń. Zastanawiając się nad czasem, jaki spędziła z księciem, Elizabeth musiała przy­znać, że Lucien bynajmniej nie zachowywał się niegodnie w stosunku do niej. Oczywiście, skompromitował ją, ale nie wynikało to z chęci wyrządzenia jej krzywdy, gdyż nieza­leżnie od tego, co sam mówił, wątpiła, by naprawdę zamie­rzał ją uwieść. To była zabawa, psota, która zakończyła się fatalnie. Mimo to, ostatecznie Lucien postąpił właściwie. Ożenił się z nią. Elizabeth odwróciła się, patrząc na łóżko... łóżko, które wkrótce będzie z nim dzielić.

Sen długo nie przychodził do niej tej nocy. Jakaś cząst­ka Elizabeth zastanawiała się, czy książę przypadkiem nie złamie swojej obietnicy po incydencie w podziemiach. W końcu jednak zapadła w sen tuż nad ranem, ale obudzo­no ją w chwilę później.

- Dzień dobry, moja droga - zamruczał przy jej uchu męski głos.

Elizabeth usiadła w łóżku, niemal zderzając się głową z Lucienem, tylko po to, by opaść z powrotem na puchowy materac. Ten nędznik nachylał się nad nią, trzymając ręce po obu stronach jej ciała; na jego twarzy malował się niego­dziwy uśmiech, jego oczy błyszczały zuchwale.

- Tęskniłaś za mną zeszłej nocy?

Elizabeth natychmiast przypomniała sobie sceny z jadal­ni i oblała się rumieńcem. Co gorsza, książę nie miał na so­bie żakietu, jedynie rozchełstaną koszulę. Przez głowę Eliza­beth przemknęła na wpół dokończona myśl, że od wczoraj mógł się nie przebrać.

- Z niezmierną chęcią podjąłbym wątek tam, gdzie skoń­czyliśmy go wczoraj wieczorem, jeśli masz ochotę - rzucił.

Niech jej Bóg dopomoże, lecz nie mogła myśleć o niczym innym, jak o jego dotyku; przyciskał do niej ciało w sposób tak intymny. Z trudem zwalczyła chęć zamknięcia oczu.

- Odsuń się.

- Ależ, moja droga. Mnie jest całkiem wygodnie. Elizabeth jednak było zdecydowanie niewygodnie. Jego oddech owiewał jej policzki, aż ciało ją mrowiło. Uświado­miła sobie także, że jest z mężem w łóżku po raz pierwszy. A niech to, w ogóle po raz pierwszy z mężczyzną.

- Odsuń się - powtórzyła.

- Jesteś pewna?

Elizabeth zaczęła drżeć, chociaż nie strach był tego po­wodem.

- Sądziłem, że możesz mieć ochotę na kontynuowanie lekcji. - Nachylił się jeszcze bliżej; jego wargi były w odleg­łości zaledwie kilku cali od jej ust, i niemal czuła, że ... drży też jego ciało? - Zapowiadają się... - nachylił się jeszcze bli­żej - interesująco.

- Proszę - szepnęła, opuszczając znów głowę na podusz­kę. Jego zapach wypełniał jej nozdrza. Tego ranka pachniał inaczej. Nie cytrynami. Raczej świeżo ściętą trawą.

Przechylił głowę i, dobry Boże, czyżby zbliżył się jesz­cze bardziej?

- Jeśli nalegasz - rzucił i odsunął się.

Mężczyzna wstał z łóżka. Elizabeth zdała sobie sprawę, dlaczego pachniał tak, jakby był na zewnątrz. Wrócił z kon­nej przejażdżki. Forsownej, sądząc po jego wyglądzie. Wło­sy zwisały mu w nieładzie, część koszuli wystawała z rdza­wych spodni, których nogawki wpuszczone były w brązowe buty do konnej jazdy. Buty upstrzone były kawałkami tra­wy, równie zielonej, jak kolor przebiegłych oczu Luciena.

- Skoro nie chcesz zacząć tam, gdzie skończyliśmy - po­wiedział i oczy zaiskrzyły mu się - co powiedziałabyś na innego rodzaju lekcję, co?

Elizabeth nie była w stanie myśleć. Pragnęła jedynie za­nurkować pod kołdrę i schować głowę. Pod spojrzeniem księcia mimo woli przygładziła włosy. Zwykle zaplatała je na noc, lecz zeszłej nocy była tak roztrzęsiona, że tego nie uczyniła. Teraz włosy spadały jej na ramiona, a ich pasma przyklejały się do twarzy. Odgarnęła te kosmyki. Jego or­li wzrok śledził każdy jej ruch.

- No i? - spytał Lucien. Myśl, Elizabeth. Myśl.

- Jakiego rodzaju lekcję?

Lucien wyprostował się, światło poranka oświetlało po­łowę jego twarzy. Był jeszcze nie ogolony, na jego pod­bródku widniał delikatny cień ciemnego zarostu.

- Lekcja ubierania się - oznajmił.

- Lekcja czego? Lucien przechylił głowę.

- Jeszcze się nie zdecydowałem.

- Nie zdecydowałeś się na co?

- Moja droga, czyżby znowu zawodził cię słuch?

- Mój słuch jest w najlepszym porządku i doskonale wiesz o tym. Po prostu nie mogę uwierzyć...

- Nie możesz uwierzyć w co?

Zmusiła się do tego, by spojrzeć mu prosto w oczy.

- Że zamierzasz ciągnąć dalej nasze lekcje.

- Dlaczego miałbym tego nie robić? - spytał ze zdumieniem. Bo omal nie odeszłam od zmysłów, kiedy pocałowałeś mnie w jadalni. Nie powiedziała jednak tego na głos, chociaż zaczerwieniła się na twarzy tak mocno, jakby to zrobiła. Mężczyzna zmrużył oczy.

- Czyżbyś przypadkiem nawiązywała do tej chwili w ja­dalni?

A więc odgadł. Łotr. Nędznik.

- Bo jeśli tak - dokończył - nie myślałbym o tym wiele. To była tylko reakcja dziewicy na mój mistrzowski dotyk.

- Słucham? - wycedziła Elizabeth przez zaciśnięte zęby. Lucien machnął ręką, przybierając pozę nauczyciela.

- To tak, jakby masztalerz uczył konia kłusowania. Koń nie kłusuje nie dlatego, że chce, tylko dlatego, że został te­go nauczony. Zeszłego wieczoru nauczyłem cię, jak cało­wać mężczyznę. Nie ma powodów do zawstydzenia.

Wydawał się taki niefrasobliwy, tak absolutnie swobod­ny, że Elizabeth poczuła, jak jej dłonie zaciskają się na koł­drze. Była niewinna, może i naiwna, ale nie była idiotką. On jej pożądał. Teraz tylko starał się mydlić jej oczy.

- Doprawdy? - spytała z niedowierzaniem.

- Doprawdy - potwierdził, schylając głowę.

- W takim razie ulżyło mi - odparła - bo już myślałam, że straciłeś panowanie nad sobą.

- Straciłem panowanie? - wykrzyknął. - Wielkie nieba, skądże!

Elizabeth obserwowała Luciena zwężonymi oczami.

- To była tylko naturalna reakcja mojego ciała na twój dotyk. Wszyscy mężczyźni reagują w ten sposób na dotyk kobiety. Taki już jest porządek rzeczy. Nie potrafimy się opanować i niech niebiosa pomogą mężczyźnie, który te­go spróbuje.

Hmm, zda mi się, że protestuje za bardzo.

- Mówisz więc, że jeśli pójdziemy dalej z naszymi lekcjami, będę musiała przyzwyczaić się do naszej... - szukała właściwych słów, podnosząc się odrobinę w łóżku, by zo­baczyć, co się stanie - reakcji na siebie nawzajem.

Patrzyła, jak jego wzrok zniżył się na sekundę, a potem uniósł z powrotem. Czy zdawało jej się tylko, czy jego oczy zapłonęły żarem?

- Doprawdy - rzekł.

Elizabeth nadal wpatrywała się w niego bez zmrużenia oka. Książę uśmiechnął się, lecz uśmiech ten wydawał się tro­chę wymuszony.

- Oczywiście zrozumiem, jeśli coś podobnego cię prze­raża. Prawdę mówiąc, jeśli chcesz odwołać wszystko, zro­zumiem cię w zupełności.

Aha. Więc tu leży pies pogrzebany! Starał się sprowoko­wać ją do tego, by wycofała się z umowy, tak samo jak usi­łował przekupić ją, by odwołała ślub.

Skorzystaj z wymówki, Elizabeth.

Coś jednak ją powstrzymywało, coś, co miało związek z niemądrą, niedorzeczną nadzieją, że może, tylko może...

- Nie - powiedziała cicho - raczej się nie wycofam. Miała przyjemność ujrzeć, jak oczy mu się rozszerzają, i przez chwilę wygląda na zaskoczonego. Tak jak zeszłego wieczoru, gdy nie zgodziła się ustąpić. Kiedy tylko zoba­czyła tę minę, zrozumiała, że podjęła właściwą decyzję. Do­kądkolwiek miało ją to zaprowadzić.

- Nie? - spytał.

- Nie, wasza wysokość, gdyż z wczorajszego popisu wy­nika niezbicie, że muszę się wiele nauczyć.

- Naprawdę? - upewniał się, zaskoczony. Elizabeth powstrzymała się od uśmiechu.

- Sądzę, że powinniśmy kontynuować.

- Naprawdę? - spytał raz jeszcze.

- W rzeczy samej. Jestem całkowicie do twojej dyspozycji.

- Naprawdę? - znowu spytał Lucien, jakby nie pamiętał żadnych innych słów, i cofnął się o krok. Potem jednak najwyraź­niej się opanował. Nagle coś dostrzegł. Poszła za jego spojrze­niem. Jej szlafrok. - Naprawdę - powtórzył i jego zielone oczy zwęziły się, przybierając prawie czarną barwę. - Doskonale -oznajmił. - Możemy więc zacząć natychmiast. Wyjdź z łóżka. Elizabeth się nie poruszyła.

- No wstań, obiecuję, że nie rzucę się na ciebie w napa­dzie niekontrolowanej żądzy. Trzeba czegoś więcej, żeby podniecić mężczyznę z moim doświadczeniem.

Starał się ją sprowokować. Znowu.

Zacięła wargi i poczuła, że jej dłonie się zaciskają.

- Zgoda - odpowiedziała. Robiąc głęboki wdech, przełamała się i wypełzła spod kołdry. Zmusiła się do postawie­nia stóp na posadzce i wstała z ociąganiem.

Miała uczucie, że stoi przed nim nago, cienka koszulka nie zasłaniała wiele. Jednak jej zawstydzenie częściowo ustąpiło, gdy dostrzegła wyraz jego twarzy. Wyraźnie wi­działa, że zaparło mu dech w piersi. Że całe jego ciało wy­dawało się dygotać.

Chciał zmusić ją do wycofania się, czyż nie tak? Jeszcze zobaczymy. Stała przed nim dumnie, świadoma, że w świet­le poranka tkanina była prawie całkiem przejrzysta. Lucien powoli opuścił oczy, a potem zmrużył je prawie niedostrze­galnie. Wyprostowała plecy, patrząc, jak w jego oczach za­płonął żar namiętności.

Wtedy właśnie Elizabeth po raz pierwszy poznała, co to znaczy wywoływać żądzę mężczyzny. Książę nie chciał jej pożądać. A jednak pożądał.

Czuła się przez to kobietą nieprzyzwoitą. Bezczelną. I to uczucie zaczynało jej się podobać.

13.

Lucien czuł się jak niedorostek gapiący się po raz pierwszy na nagą kobietę. Zaraz jednak przywołał się do porządku.

- Jesteś całkiem... - Kaszlnął, z zawstydzeniem uświada­miając sobie, że w gardle mu zaschło, a więc i głos ma schryp­nięty. - Jesteś całkiem pewna - zaczął ponownie - że chcesz dostać mnie w swoje ręce... och, dostać się w moje ręce?

Czy oczy jej się zaiskrzyły? Czy naprawdę mogła pa­trzeć na niego w taki sam diabelski sposób, w jaki on zwy­kle spoglądał na nią?

Podeszła do niego i musiał przyznać, że poczyniła pew­ne postępy przez tych kilka godzin, jakie upłynęły, odkąd próbowała chodzić jak ladacznica. Kołysała biodrami ku­sząco. Wyprostowała plecy, by wypiąć jędrne piersi. Jej war­gi układały się w wyrażającym pewność siebie uśmiechu.

I po raz pierwszy w swoim dorosłym życiu, nie, po raz pierwszy w ogóle, Lucien stwierdził, że walczy z pragnie­niem, by uciec przed kobietą. Mistrzowi uwodzenia grozi­ło, iż sam zostanie uwiedziony.

- Ależ mój drogi mężu - powiedziała Elizabeth dokład­nie takim samym tonem, jakiego on lubił używać - muszę się oswoić ze wzrokiem mężczyzny. Na kim lepiej ćwiczyć niż na tobie? Na mężczyźnie wprawionym w kontrolowa­niu swoich przyziemnych potrzeb. Przynajmniej twoim zdaniem.

Wtedy dotarło do niego, o co tu chodzi. Złapała go za słowo... tak jak poprzednio on to zrobił.

Nagle, nie wiadomo skąd, naszła go chęć, by zawołać „brawo"! Dziewczyna nie wycofała się. Co więcej, odwró­ciła role. Ślicznie.

Ogarnęło go uczucie podziwu. Na Boga, ciągle go zaskakiwała. Gdyby jej wcześniej nie poślubił, polubiłby ją nawet.

- W rzeczy samej - powiedział, kiedy Elizabeth stanęła przed nim. I... dobry Boże, czy to, co widział, to były jej sut­ki? Niemal jęknął; ich ciemna barwa wodziła go na pokusze­nie. Co więcej, widział także krągłość jej piersi. Blade ciało jej brzucha. A także - Boże, ratuj - małe wgłębienie pępka. Po raz drugi Lucien zastanowił się, czy to nie kara boska za rolę, jaką odegrał w śmierci swego brata. Kto by po­myślał, że będzie pożądać swojej własnej żony? Jednak tak było. Co więcej, ona zdawała się o tym wiedzieć. Elizabeth złośnica znikła; jej miejsce zajęła kobieta, której zachowanie nie przyniosłoby wstydu kurtyzanie. Niech to diabli porwą, nachyliła się ku niemu. Mimowolnie odsunął się. Jego dłonie zacisnęły się, a potem rozluźniły. Lucien bezskutecznie próbował przypomnieć sobie, że to on rzekomo , jest panem sytuacji. To on miał przewagę. Nieprawdaż?

- Doskonale - wydusił z trudem, nie pamiętając, na czym skończyli rozmowę. - Skoro życzysz sobie paradować w ta­kim stroju, proszę bardzo. Ja jednakże sugerowałbym, abyś narzuciła na siebie szal. Szkoda, żebyś się przeziębiła.

Albo żeby sutki ci twardniały.

Mężczyzna zdławił jęk.

Jeśli zziębnie, możesz ją ogrzać.

- Nie, nie mogę - przestrzegł sam siebie.

- Nie możesz czego?

Do licha, zamąciła mu całkiem w głowie.

- Nie mogę... - z trudem szukał właściwej odpowiedzi. -Nie mogę ci przynieść szala.

Dziewczyna zrobiła zdziwioną minę, a on uzmysłowił sobie wtedy, że odgadła, iż nie to miał na myśli. Dobry Boże, jak do tego doszło? Zamierzał tak ją przestraszyć samą swoją obecnością, że powinna z wszystkiego się wycofać. Tak przynajmniej przewidywał plan. Tyle że w którymś momencie wszystko poszło zupełnie źle.

Lucien odwrócił się od żony świadom, że jeśli tego nie zrobi, bez wątpienia porwie ją w objęcia i rzuci na łóżko.

- Podejdź tu - polecił. Ach, dobrze, sam podejdzie.

Zacisnął dłonie, zmierzając do ubieralni. Niewiele sprzętów zdobiło tę komnatę, z wyjątkiem szaf i kozetki Podszedł do jed­nej z szaf; jej drzwi z ciemnego dębu uchyliły się bezgłośnie.

- Ponieważ już jesteś w dezabilu, zobaczmy, co jeszcze możesz spożytkować na swoją korzyść.

Stanął przed inną szafą i otworzył ją z nadmierną siłą. Wewnątrz wisiała bielizna. Lucien wyciągnął gorset.

- Chodźmy, moja droga. Pokażę ci, jak należy go prawi­dłowo sznurować, aby twoje piersi prezentowały się jak najkorzystniej.

- Słucham?

Lucien ukrył uśmiech, dostrzegając ślady zębów na war­gach żony. Musiała je przygryźć.

- Chodź, chodź - ponaglał, machając gorsetem. - Tego przecież chcesz, prawda?

Nie za bardzo, ale Lucien złapał ją za słowo, i wiedzia­ła o tym. Szach.

- Zgoda - powiedziała, prostując plecy i bezczelnie ga­piąc się na niego. - Pokaż mi.

Szach mat.

Ravenwood trzymał gorset przed sobą, przyglądając mu się przez chwilę, zanim się zorientował, jak go się nakłada. Prawdę mówiąc, miał wprawę tylko w zdejmowaniu tej części damskiej bielizny. Kiedy podniósł wzrok, zauważył, że Elizabeth patrzy na niego tępym wzrokiem.

- Odwróć się - polecił.

Elizabeth zrobiła taką minę, jakby zamierzała się zbun­tować.

- Proszę. Nie ugryzę.

Powoli, niechętnie, Elizabeth wykonała polecenie. Lucien musiał przyznać, że była bardzo zgrabna. Wąska talia prze­chodziła w tyłeczek o kształcie serca. Przez koszulę prze­świecały promienie słońca, ukazując długie, smukłe nogi.

Nie był w stanie opanować swego pożądania.

- Odsuń włosy.

Powoli, nieomal zmysłowo, Elizabeth uniosła długie do pasa włosy, przerzucając je przez ramię. Do diabła, uwiel­biał uczucie, jakie wzbudzała w nim żądza. Czuł się nieokieł­znany. Podniecony. Rozszalały. Chciał robić z Elizabeth różne grzeszne rzeczy. Chciał wbić się w nią. Pragnął słyszeć jej jęki rozkoszy. Pragnął czuć jej ciało wokół swego ciała.

Tyle że nie mógł.

Stał przez sekundę za jej plecami, wdychając jej słodki zapach. Róże. Elizabeth nie drgnęła, chociaż po jej niespo­kojnym oddechu zgadywał, że bynajmniej nie pozostawa­ła obojętna.

A potem - niech Bóg ma go w swej opiece - nie mógł oprzeć się chęci, by przysunąć się bliżej.

Odetchnęła głośno i obejrzała się. Wielkie, fiołkowe oczy patrzyły na niego w osłupieniu. Powietrze znierucho­miało, stało się ciężkie. Lucien chciał podejść do Elizabeth, pocałować ją, dotknąć jej.

Wiedział jednak, że gdyby to uczynił, musiałby ją wziąć, a tego nie wolno było mu zrobić.

Nigdy.

- Dotknij mnie, Elizabeth - powiedział.

Wydawało się, że nie zrozumiała jego słów. Prawdę mó­wiąc, jeśli czuła się podobnie jak on, trudno byłoby jej w ogóle myśleć.

- O co prosiłeś? - spytała zdyszanym głosem.

- Dotknij mnie - rzekł, odrzucając gorset, podchodząc do niej i chwytając ją za rękę.

Oczy jej się zaiskrzyły, wargi rozchyliły.

- Tutaj - powiedział, przykładając jej dłoń do swego ciała.

- Lucien - jęknęła, odsuwając się. - Posuwasz się za daleko.

- Doprawdy? Czyż nie tego pragniesz, Elizabeth? Nie chcesz się dowiedzieć, jak wabić mężczyznę?

- Nie. To znaczy, tak. - Odwróciła od niego wzrok, jej oczy nerwowo biegały. - Miałeś nauczyć mnie, jak się ubierać.

- Zmieniłem zdanie.

Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.

Uciekaj, mała dziewczynko, powiedział jej bezgłośnie. Uciekaj i nigdy nie wracaj, bo jeśli tego nie zrobisz, za­czniesz coś, czego żadne z nas nie będzie w stanie skończyć.

Ona jednak nie uciekła. Nie ruszyła się z miejsca; ręce zwisały jej wzdłuż ciała, włosy zasłaniały lewą pierś. Mało brakowało, by Lucien się odwrócił, lecz coś go przed tym broniło. Może duma. Może zawziętość. Nieważne.

- Dotknij mnie - powtórzył.

Dlaczego, och, dlaczego nie uciekła? Czemu nie zrobiła tego, co każda inna dziewica zrobiłaby na jej miejscu?

Przyglądał się uważnie Elizabeth. Obserwował, jak jej klatka piersiowa wznosi się i opada; jej pełne piersi były perłowymi kulami. Przyglądał się, jak tętno jej bije na szyi, a skóra pulsuje rytmicznie. Jak całe jej ciało drży.

- Zrób to - rozkazał.

- Nie mogę.

- Zrób to albo koniec z moimi lekcjami, bo nie ma sen­su uczyć cię sztuki uwodzenia, skoro nie potrafisz dotknąć mężczyzny bez oblania się rumieńcem.

Elizabeth uniosła podbródek. Lucien pomyślał wtedy, że chyba dopiął swego. Wydawało mu się, że przekonał ją by się poddała. Ona jednak wyciągnęła rękę i, o Boże, dotknęła go.

Jęknął. Omal nie chwycił jej na ręce i nie zaniósł do łóż­ka, lecz znów zaczęło narastać w nim to dziwne uczucie na wpół rozkoszy, na wpół bólu. To podniecenie, które spra­wiało, że pragnął spełnienia, a jednocześnie go nie chciał. To uczucie, że stoi na krawędzi.

A ona ledwie go dotknęła. To nie do uwierzenia. A jed­nak był bliższy spełnienia niż z każdą ze swych ostatnich trzech kochanek.

Elizabeth cofnęła rękę.

- Nie - rozkazał, znów przyciskając jej dłoń do swego ciała. - Pieść mnie.

- Nie mogę - jęknęła dziewczyna. - To nie byłoby właściwe.

- Jesteśmy mężem i żoną, Elizabeth. Cóż mogłoby być bardziej właściwego?

Nie odpowiedziała; usta miała rozwarte, jej oczy stały się topazowo błękitne.

Lucien znów przycisnął jej dłoń.

- Pieść mnie, Elizabeth. Głaszcz mnie i ucz się władzy, jaką może mieć kobieta nad mężczyzną.

Elizabeth zamknęła oczy. Przycisnął jej dłoń mocniej i po­kazał, co powinna robić. Boże, jaką mu to sprawiło rozkosz.

- Tak - szepnął. - Właśnie tak.

I ona to zrobiła. Do stu diabłów, zrobiła to, wlepiając w niego oczy pełne zdumienia i ciekawości. Odchylił gło­wę w tył, czując narastające uczucie spełnienia.

- Mocniej - polecił.

Nacisk wzmógł się. Wielkie nieba, dotykała go idealnie tak, jak trzeba. A potem, wbrew swojej woli, doznał szczytowania niemal tak szybko jak za pierwszym razem, gdy miał kobietę.

- Lucien - westchnęła Elizabeth.

On jednak jej nie słyszał. Był zbyt zajęty powstrzymy­waniem się od krzyku. Zbyt zajęty staraniem się, by nie upaść na kolana. Zbyt zajęty rozkoszowaniem się kobiecym dotykiem po raz pierwszy od śmierci swego brata.

14.

- Dziękuję, Elizabeth - usłyszała jego głos po czasie, któ­ry wydawał się wiecznością, choć w rzeczywistości upłynę­ły sekundy.

Wpatrywała się w niego, drżąc cała i czując w głowie za­męt, zawstydzona tym, co zrobiła, i umocniona przez to, jak się czuła.

Sprawiła, że stracił panowanie nad sobą.

Było dokładnie tak, jak powiedział. Dzięki temu poczu­ła się cudownie. Czuła, że jest potężna. Pożądana.

I podniecona. Sama znajdowała się o krok od czegoś, czego niewątpliwie on właśnie doświadczył.

- Teraz twoja kolej.

Zadrżała na widok wyrazu jego oczu. Podbrzusze pulso­wało tak, że nogi się pod nią uginały; poczuła, że wilgotnieje.

- Nie - powiedziała, choć jej umysł szepnął: tak. Lucien zignorował protest Elizabeth i dotknął jej piersi.

Zaledwie lekkie muśnięcie, lecz wydawało się palić ją ogniem.

Nie, krzyczał głos. Nie tak miało być. To ona panowa­ła nad sytuacją.

A jednak nie chciała nad nią panować. Pragnęła tego same­go, czego on doznał przed chwilą, czymkolwiek „to" było.

- Lucien - jęknęła.

- Stój nieruchomo - polecił mężczyzna. - Nie ruszaj się, bo przestanę.

Zabrzmiało to jak groźba. Zamiast jednak zaprotesto­wać, tkwiła jak wrośnięta w podłogę. Nie drgnęła nawet, kiedy lekko pogładził jej drugą pierś. Zamknęła oczy. Z jej gardła wyrwał się niski jęk.

- Stój - znów ostrzegł Lucien.

Czyżby się poruszyła? Wielkie nieba, jak mogła się zo­rientować, kiedy cały jej świat wznosił się spiralą ku... cze­muś? Czuła się lekka jak powietrze, i tak dzika i nieokieł­znana, jak ocean u walijskiego wybrzeża.

Lucien przesunął jedną rękę niżej, muskając jej brzuch, pieszcząc okrąg jej pępka, głaszcząc ją łagodnie tam, gdzie jeszcze nigdy nie dotknął jej żaden mężczyzna.

Jęknęła znowu.

- Tak, Elizabeth - powiedział cicho. - To właśnie to. Daj się ponieść. Niech to się stanie.

- Lucien - zdołała wyszeptać.

- Jestem tu, Elizabeth. Tuż przy tobie. Trzymaj się mnie. I tak zrobiła. Straciła siłę woli. Straciła poczucie tego, co jest dobre, a co złe. Ważne było tylko to coś, co w niej na­rastało. Ta żądza czegoś.

- Daj się ponieść, Elizabeth - powtórzył; jego głos roz­brzmiewał tuż przy jej uchu, jego dłoń pocierała ją rytmicz­nie. - Otwórz się dla mnie.

Wtedy światło rozbłysło jej przed oczami.

- Tak - usłyszała jego słowa. - Tak, Elizabeth. Tego właśnie chciałem.

Ściskała go z całych sił, upadłaby, gdyby jej nie przytrzymał. Miała uczucie, jakby zakwitła od środka, jakby dała mu z siebie wszystko. Czuła pulsowanie w dole brzucha, chciała krzyczeć, chciała, by trwało to bez końca.

W końcu wróciła do rzeczywistości. Spojrzała na Luciena. Pierś mu się unosiła i opadała, a oczy płonęły. Nagle odwrócił się i spokojnie podszedł do drzwi, wychodząc z pokoju równie bezgłośnie, jak do niego wszedł.

Godzinę później Elizabeth poruszona do głębi tym wszystkim, co zaszło między nią a Lucienem dzisiejszego po­ranka i wczorajszego wieczoru, wędrowała niespokojnie po ciemnych korytarzach zamczyska, w których hulał przeciąg. Zastanawiała się, dokąd poszedł Lucien, i co ważniejsze, o czym myślał. Zatrzymała się przed portretem, który odkry­ta w bibliotece; mężczyzna na czarnym koniu arogancko spo­glądał na nią z góry, a u kopyt konia hasało stado ogarów.

- To był mój ojciec.

Elizabeth o mało nie podskoczyła. Odwróciła się gwał­townie i dostrzegła Luciena, który wchodził do komnaty tak spokojnie, jak statek do portu. Na twarzy księcia nie było znać nawet śladu emocji. Zupełnie jakby to, co wspól­nie przeżyli, nic dla niego nie znaczyło.

Gdyby tylko ona mogła zachowywać się tak samo.

Dotykał jej tam.

Zaczerwieniła się na samo wspomnienie.

- Jego portret wisiał kiedyś w rodowej siedzibie Ravenwoodów. Sprowadziłem go tutaj, żeby przypominał mi, dlaczego nie jadam kurcząt.

- Słucham? - spytała Elizabeth, starając się pojąć sens je­go słów, zamiast wspominać niewiarygodną rozkosz, jaką jej sprawił. A ona jemu.

- Umarł, zadławiwszy się kością kurczęcia. Patrzyła, jak Lucien idzie w jej stronę. Na półkach od sufitu do podłogi stały rzędami książki. Przez wysokie, prostokątne okna światło słoneczne padało prosto na księ­cia. Rozpięta biała koszula, którą miał na sobie, podkreśla­ła smagłość jego twarzy.

Elizabeth miała wrażenie, że lada chwila spłonie.

- Cóż za nieszczęście.

- Tak, to prawda.

Zapadła cisza, od której Elizabeth poczuła się nieswojo. Pewnie dlatego, całkiem jak zazdrosna żona, spytała:

- Gdzie byłeś dziś rano? Lucien uniósł brew.

-Czemu pytasz? Czyżbyś życzyła sobie następnej lekcji? Elizabeth zesztywniała.

- Oczywiście, że nie. Chciałam tylko być uprzejma, jak i ty najwyraźniej jesteś.

Lucien zerknął na nią i założył ręce na plecach, spoglą­dając znów na portret. Wyglądał na zdenerwowanego, naj­pewniej wahał się, co uczynić. Upłynęło kilka sekund, za­nim obejrzał się na żonę.

- Elizabeth, powinniśmy chyba porozmawiać o tym nie­fortunnym pociągu, jaki czujemy do siebie nawzajem.

Niefortunnym?

-Uważam, że w tej sytuacji powinnaś odwołać nasze lekcje.

Spojrzała na niego; całe jej ciało wibrowało w jego obec­ności, a serce drżało. Lucien uśmiechnął się zmysłowo, a ona miała ochotę się rozpłynąć z rozkoszy. Opanowała się jednak i rzuciła:

- Ja mam odwołać?

- Tak, ty - odparł - ponieważ to ty przestałaś nad sobą panować.

-Ja?

- Tak, ty. Nie bierz jednak tego do siebie, moja droga. Jesteś niedoświadczona. Zapominam o tym, kiedy jestem przy tobie. Z pewnością jednak widzisz, że nasze lekcje mo­gą doprowadzić do tego, że znów stracisz nad sobą kon­trolę. Bardzo byłoby mi przykro, gdyby tak się stało, bo je­stem w końcu tylko mężczyzną, i jeśli rzucisz się na mnie, być może nie zdołam ci się oprzeć.

Rzucić się na niego!

Lucien obserwował, jak jej twarz oblewa się rumieńcem oburzenia, i serce mu waliło, kiedy czekał, nie, modlił się o to, by zerwała umowę.

- Zapewniam cię, że nic ci z mojej strony nie grozi -oznajmiła dziewczyna.

- Och, a skąd możesz to wiedzieć?

- Ponieważ nie jestem tak niewinna, jak ci się zdaje. Po­nieważ wiem, że tak samo nie mogłeś się opanować, jak ja.

- Wcale nie - skłamał, zdecydowany za wszelką cenę ukrywać przed nią prawdę; wcale nie byłoby dobrze, gdy­by się zorientowała, że przez nią czuł się rozdrażniony jak schwytana pszczoła.

- Dowody wskazują na coś wręcz przeciwnego.

- Szczęście nowicjuszki.

- Tak sądzisz? - spytała.

- Tak - odparł.

- Cóż, mnie się wydaje, że jesteś w błędzie.

- Naprawdę? Tak ci się zdaje?

- Tak. Założę się, że moje umiejętności całkiem cię za­skoczyły.

- Czyżby? - Przeklinał fakt, że potrafiła w nim czytać tak łatwo. Do licha, i co teraz?

- W rzeczy samej.

- Udowodnij to - powiedział. Dziewczyna zesztywniała.

- Co mam udowodnić?

- Że nie było to szczęście nowicjuszki - uśmiechnął się, bo nagle do głowy wpadł mu pomysł, jak zniechęcić ją do kolejnych lekcji. Poskutkuje, taką miał nadzieję. - Że po­trafisz podniecić innego mężczyznę, kogoś być może mniej chętnego ode mnie.

- Słucham? - Elizabeth przełknęła ślinę.

- John - rzekł Lucien rzeczowo, coraz bardziej zadowo­lony ze swojego pomysłu. - Skoro uważasz się za taką mi­strzynię, wypróbuj swoje umiejętności na Johnie Thorsenie, moim zarządcy.

Dziewczyna miała odpowiednio zaszokowaną minę.

- Chcesz, żebym uwiodła Johna?

- Czemu nie? Założymy się o to.

- Jesteś szalony.

- Czemu nie? - Czekał, aż Elizabeth powie, że się wy­cofuje, a może nawet zrezygnuje z lekcji.

- Bo to, to... - Najwyraźniej szukała odpowiedniego sło­wa. - To nieprzyzwoite.

To prawda; Lucien liczył na to, że Elizabeth nabierze do niego takiego wstrętu, że nie będzie chciała już więcej mieć z nim do czynienia. - Ależ moja droga, czy to nie ty chcesz wziąć sobie kochanka? Czy chcesz mi powiedzieć, że su­mienie nie pozwoliłoby ci na to?

- Wcale tak nie twierdzę. Mówię tylko, że uwiedzenie Johna byłoby czymś nieprzyzwoitym.

- Ależ skądże - odparł, wciąż nie dowierzając, że dziewczy­na potraktowała jego słowa serio. - Prawdę powiedziawszy, to właśnie dzięki oporowi Johna zadanie to będzie prawdziwym wyzwaniem. - Lucien uśmiechnął się do Elizabeth drwiąco. -Oczywiście, jeśli za bardzo się boisz, zrozumiem to.

- Nie boję się. Nie boi się?

- Więc co cię powstrzymuje? Chyba nie wstydzisz się wypróbować swoich nowo nabytych umiejętności?

Lucien czekał na odpowiedź żony ze wstrzymanym od­dechem. Lada chwila Elizabeth się złamie. Lada chwila po­wie mu, że posunął się za daleko. Wystarczy ten jego drwią­cy uśmieszek, by z wrzaskiem wybiegła z pokoju i nigdy więcej nie chciała mieć z nim do czynienia.

- Zgoda - oznajmiła Elizabeth. - Spróbuję uwieść Johna. Co takiego?

- Jednakże - dodała z żalem w oczach. - Skoro chcesz się za­łożyć, będziesz musiał zrobić coś dla mnie, gdybym wygrała.

Nie mógł uwierzyć, że się zgodziła. Do diabła, co on ma teraz zrobić?

- A cóż to miałoby być?

Patrzył, jak jej oczy błąkały się po pokoju, aż spoczęły na wiszącym za nim portrecie dawno zmarłej ciotki.

- Jeśli wygram, przez jeden dzień będziesz nosić sukienkę.

- Przepraszam, co takiego?

- Przebierzesz się za kobietę - powtórzyła. - Nalegam na to, gdyż, mówiąc szczerze, obydwoje wiemy, że nie cho­dzi tu o moje umiejętności kochanki, ale o naszą dumę, twoją i moją. Jeśli przegrasz, chcę, żebyś cierpiał. - Sądząc z jej miny, chciała tego. Szczerze. - Na oczach wszystkich.

- To niezbyt miłe z twojej strony, Elizabeth.

- Boisz się, że możesz przegrać? - rzuciła mu w twarz jego własne słowa.

- Oczywiście, że nie. Ale co ja dostanę, jeśli wygram? -spytał, gorączkowo szukając innego pomysłu na to, by skłonić ją do wycofania się z ryzykownej gry. I znalazł go. Ostateczny sposób na to, by ją odstraszyć.

Po raz kolejny musiała wyczytać jego zamiary z jego twarzy.

- O, nie - zaprotestowała.

- Tylko jedna noc - rzekł. - Jedna noc takich lekcji, ja­kich nawet sobie nie wyobrażałaś.

- Jesteś szalony.

- Boisz się, że wygram? - drażnił się z nią. Jej oczy zwęziły się. Przyparł ją do ściany.

- Zgoda - odparła. - Zaproś go na kolację.

Wtedy właśnie Lucien uświadomił sobie, że nie wygra w tej bitwie. Skoro jednak ona chce bitwy, będzie ją miała.

- Kiedy? - spytał.

- Dziś wieczorem.

- Tak szybko?

- Czemu nie? - spytała Elizabeth. Lucien sprawiał wra­żenie lekko zaskoczonego tempem, jakie przyjęła w tym zakładzie.

- Jak sobie życzysz. - Potem podszedł bliżej. - Oczywiście będę wymagał jakiegoś dowodu na to, że udało ci się go uwieść.

- Chcesz więc dzielić z nami łoże?

Lucien cofnął się, sprawiając wrażenie, no cóż, zaszoko­wanego.

- Na Boga, nie! Chciałem tylko, abyś udowodniła mi, że go uwiodłaś.

- Rozumiem.

- Doprawdy, moja droga? - Oczy mu się zaświeciły.

- Doprawdy, książę. I z wielką rozkoszą udowodnię ci, że jestem twarda i doskonale potrafię sprostać wyzwaniu.

- Postaraj się więc, dla własnego dobra, aby John też okazał się „twardy".

Lucien był wulgarny, ale Elizabeth do pewnego stopnia go zrozumiała.

- Zatem do wieczora, moja droga. - Uniósł jej dłoń i zło żył lekki niczym piórko pocałunek. Elizabeth zastygła w bezruchu. Czuła, jak przez całe jej ciało przepływa niezwykłe ciepło. Drażnił ją fakt, że wystarczyło tylko, aby jej dotknął, aby wywołać taką reakcję. - Kolację jemy o szóstej.

Elizabeth nie mogła oderwać wzroku od ich dłoni, dło­ni, którymi pieścili się nawzajem tak intymnie.

- Do wieczora - odpowiedziała schrypniętym głosem.

Lucien uśmiechnął się jeszcze szerzej. Elizabeth przyglą­dała się, jak mąż się odwraca i wychodzi z pokoju. I wtedy poczuła, że zgodziła się zrobić coś straszliwie niemądrego.

15.

Dziewięć godzin później Lucien przeglądał się w lustrze w swojej ubieralni.

- Doskonale - oznajmił, prostując się.

- Jeśli wolno mi zauważyć, wasza miłość, naprawdę wy­gląda pan oszałamiająco - rzekł lokaj.

- To prawda - przyznał Lucien, wygładzając świetnie do­pasowany czarny frak i zerkając na spodnie.

Prawdę mówiąc, mężczyzna nie mógł wyglądać lepiej. Obejrzał się na Phibbsa.

- Widziałeś moją żonę?

Służący skłonił się przed nim lekko.

- Jest ze swoją pokojówką, wasza miłość. W sypialni dla gości. Wydaje mi się, że szykują panu niespodziankę na dzi­siejszy wieczór.

Bez wątpienia, pomyślał Lucien, ciesząc się z góry na tę niespodziankę.

- Powiedz mi, Phibbs - rzekł, poprawiając krawat. - Dla­czego służący mężczyzny to lokaj, a służąca pani to poko­jówka? - Znów się na niego obejrzał. - Czy nie powinna się nazywać raczej lokajką?

Phibbs uniósł ze zdziwienia siwe brwi, spuszczając po­kornie stare, załzawione, niebieskie oczy.

- Nie wiem, jaśnie panie.

- Nie? - spytał Lucien, podobnie unosząc brew. - Szko­da, zawsze mnie to ciekawiło.

Poprawiwszy po raz ostatni mankiety (skrojone idealnie tak, by sięgały tuż poniżej nadgarstka), odwrócił się w stronę drzwi.

- Nie czekaj na mnie, Phibbs. Mogę wrócić późno.

Niemal żal mu było Johna. Niemal.

Zamiast tego Lucien się uśmiechnął. Mówiąc całkiem szczerze, sam był zaskoczony tym, jak niecierpliwie czekał na wydarzenia dzisiejszego wieczoru. Chodziło nie tyle o to, iż wreszcie zatriumfuje nad Elizabeth - a był całkiem pewny jej niepowodzenia. Chciał zobaczyć jej minę, kiedy zda sobie sprawę, że spędzi z nim noc.

Oczywiście nie zamierzał spędzić z nią nocy. Wielkie nieba, nie. Chciał jej tylko napędzić porządnego stracha. Nastraszy ją wystarczająco, by zostawiła go w spokoju. Na zawsze. W ten sposób ocali twarz, upewni się, że ona ni­gdy już nie będzie mu dokuczać, i całą winę zrzuci na nią.

Doskonale.

Uśmiechnął się, zadowolony, a potem wyszedł ze swe­go pokoju i pokonując po dwa stopnie na raz, zbiegł na dół. Obcasy jego butów stukały głośno w marmurową po­sadzkę wielkiej sieni.

Przez otwarte drzwi do jadalni Lucien dostrzegł Johna. Elizabeth nie wiedziała, że Lucien przyjaźnił się z Johnem od czasów uniwersytetu. Prawdę mówiąc, był jedynym je­go żyjącym przyjacielem. Należał także do tych nielicz­nych osób, które go nie opuściły, kiedy zginął Henry. Tak więc Lucien wkroczył do jadalni w znakomitym hu­morze. John odwrócił się od wysokiego okna, przy którym stał; płomienie z kominka odbijały się w szybie. Na ze­wnątrz płonęło pomarańczowe niebo.

- Widzę, że wystroiłeś się dla swojej pięknej nowej żoneczki - powiedział ze szkockim akcentem jego przyjaciel.

Słowa te zastanowiły Luciena. Czy rzeczywiście wystro­ił się dla niej? Prawdę mówiąc, nie zastanawiał się nad tym. John jednak miał całkowitą rację. Zwykle ubierał się mniej starannie na kolację w domu.

- Tak - przyznał. - Chyba tak.

- Nie obwiniam cię, bo piękniejszej dzieweczki jeszcze nie widziałem.

Poczekaj tylko, aż roztoczy przed tobą swoje wdzięki, stary przyjacielu, pomyślał Lucien.

- Tak, jest całkiem ładna. John zdumiał się.

- Jest dużo więcej niż tylko ładna.

Lucien wzruszył ramionami, stając obok przyjaciela przy oknie i zakładając ręce na plecy niedbałym gestem.

- Prawdę mówiąc, nie zauważyłem. W końcu jest to mał­żeństwo z rozsądku.

- Tak twierdzisz.

Lucien uśmiechnął się. Nie chciał wprost namawiać Johna, by zalecał się do jego żony; nie chciał, by przyjaciel na­brał niewłaściwego wyobrażenia o ich stosunkach. Kochał ją, też coś. Słowa Johna niezmiernie go zaskoczyły.

- Moja żona i ja jesteśmy... - Szukał właściwego słowa. -Przyjaciółmi, ale nie kochankami. Nigdy. Wiem, że może ci trudno to zrozumieć, zważywszy na moją reputację, ale taka jest prawda. W istocie postanowiliśmy, że po pewnym

czasie każde z nas pójdzie w swoją stronę.

W niebieskich oczach jego przyjaciela odmalowały się zaskoczenie i szok. - Zatem jesteś głupcem, Lucienie, bo nie wierzę, abyś mógł znaleźć lepiej pasującą do ciebie kobietę.

- A jak doszedłeś do tego wniosku?

- Wystarczy tylko krótko na nią popatrzeć.

- Być może to prawda - zgodził się Lucien. - Znasz jed­nak mój stosunek do spraw sercowych.

- Tak, ale uważam, że nie powinieneś oceniać innych ko­biet, porównując je z poprzednią kochanką.

- Jeśli przez to rozumiesz, że nie powinienem uważać wszystkich kobiet za przewrotne istoty tylko z powodu postępków jednej, masz całkowitą rację. Byłoby to niemądre. Nie, nie dlatego ślubowałem, że się już nigdy nie za­kocham, i więcej na ten temat mówić nie zamierzam. Mu­sisz przyjąć, że jest tak, jak jest. John zmrużył oczy.

- Jak sobie życzysz.

Pogrążyli się w milczeniu, ale nie na długo.

- W każdym razie - rzekł John - miło z jej strony, że za­prosiła mnie na kolację.

- Tak - potwierdził Lucien, przygryzając wargi, by się nie uśmiechnąć. - Moja żona jest wcieleniem dobroci.

Na twarzy Johna odmalowało się zaskoczenie, ale Lucien uświadomił sobie, że to nie jego uwaga zdumiała zarządcę.

Powoli się odwrócił.

Tak, to była Elizabeth, i na jej widok nawet tak staremu wyjadaczowi, jak on, oczy omal nie wyszły z orbit.

Znakomicie dobrała kolor sukni. Nie był to grzeszny szkarłat, którego się spodziewał. Nie amarant ani żaden in­ny odcień czerwieni. Nie, Elizabeth odziana była w czerń. W zwyczajną, elegancką, prostą czerń. Jednak na jego żo­nie czerń wyglądała nadzwyczajnie. Idealnie pasowała do koloru jej włosów. Sprawiała, że niebieskie oczy Elizabeth wydawały się olbrzymie, a skóra biała jak pierwszy śnieg. Strój uzupełniały długie, sięgające do łokci rękawiczki; przez krótkie rękawki z czarnej koronki rozkosznie prześwitywały kształtne ramiona. Dziewczyna przywodziła na myśl Harriet Wilson, aczkolwiek miała dużo więcej klasy*.

- Moja droga - rzekł Lucien. - Doskonale się spisałaś. Wyglądasz olśniewająco. - Posłał chytre spojrzenie Johnowi. - Tak słodka, że chce się ją zjeść, prawda, John?

Johnowi najwyraźniej odjęło mowę. Wydało się to Lucienowi co najmniej zaskakujące, bo John od czasów Eton, podobnie jak on sam, interesował się kobietami. Z pewno­ścią ładna buzia i czarujący uśmiech nie powinny wprawić go w osłupienie.

Ale jego żona to zrobiła.


*Harriet Wilson - słynna kurtyzana z czasów Regencji (przyp. tłum.).



Właśnie wtedy Lucien po raz pierwszy uświadomił so­bie, że może mieć kłopoty. Później uznał, że w tym mo­mencie powinien był od razu powiedzieć dobranoc.

- Lady Elizabeth - powitał ją szarmancko John. - Dzię­kuję za zaproszenie.

Księżna weszła do pokoju z gracją wielkiej damy. I to by­ła kolejna niespodzianka. Lucien spodziewał się, że posłuży się tym „kokieteryjnym" chodem, który sprawiał, że wyglą­dała śmiesznie. Może tylko zbytnio wypinała pierś. Zupeł­nie jakby trzymała łopatki razem. Może tak właśnie jest, po­myślał Lucien, mrużąc oczy. A może to z powodu stroju. Ta przeklęta suknia tak mocno opinała jej biust, że John mu­siałby bardzo się starać, by nie patrzeć na jej piersi. Do li­cha, zwilżyła chyba wodą również pantalony, bo przykleja­ły się do jej zgrabnych nóg niczym papier do mokrego szkła.

- Cieszę się, że mogłeś do nas dołączyć - powiedziała, uśmiechając się do Johna zachęcająco.

Zachęcała go... do czego?

Ostrożnie, Lucien, stary, na tym polega ta gra. Poza tym lepiej zacznij się przyzwyczajać do tego, że ona patrzy na mężczyzn w ten sposób.

Doznał szoku, kiedy stwierdził, że mu się to nie podo­ba. Nie podoba mu się ani trochę. Stał z założonymi ręka­mi i z irytacją przyglądał się, jak John odsuwa krzesło dla jego żony. Elizabeth jednak nie zajęła miejsca obok Luciena, tak jak wypadało. Nie, zamiast tego uśmiechnęła się czarująco i powiedziała:

- Wolałabym usiąść obok ciebie, John. Z Lucienem mo­gę porozmawiać przy innej okazji.

Johnowi najwyraźniej pochlebiły jej słowa. Lucien kipiał skrywaną złością. Usiadł na krześle podsuniętym przez lo­kaja; John siedział po jego prawej stronie, a Elizabeth na prawo od Johna. Uśmiechnęła się kokieteryjnie, zdejmując rękawiczki, zanim służący położył jej beżową serwetkę na kolanach. Potem postawiono przed nimi tace z potrawami.

- Bardzo ładna pogoda - zauważył John.

Proszę, omal nie powiedział na głos Lucien. Czy nie po­trafi wymyślić czegoś oryginalniejszego, by zauroczyć mo­ją żonę?

Elizabeth najwyraźniej jednak to nie przeszkadzało.

- W rzeczy samej - odparła. - Dzisiaj widok z naszego pokoju był wyjątkowo atrakcyjny. Jak okiem sięgnąć, ani jednej chmury. - Niech go diabli, jeśli nie zatrzepotała rzę­sami. - Czy pogoda zawsze jest tu tak piękna?

John uśmiechnął się.

- Niestety, nie. Wydaje mi się, że słońce oświetla nasz zamek jedynie na twoją cześć.

Lucien parsknął. Nie mógł się powstrzymać. Tylko jakiś cholerny bawidamek mógł coś takiego powiedzieć. A Eliza­beth? Ona okazała się jeszcze gorsza. Nachyliła się w taki sposób, by przyciągnąć uwagę Johna swoimi piersiami, i pod­niosła kryształowy kieliszek właśnie napełniony czerwonym winem. W blasku ognia płyn miał kolor bursztynu. Elizabeth polizała krawędź kieliszka. Lucien podskoczył. Gdzie, do dia­bła, ona się tego nauczyła? Poczuł się urażony tym bardziej, że ani jego żona, ani John w ogóle nie zwracali na niego uwa­gi. Byli zbyt zajęci robieniem do siebie słodkich oczu.

Poczucie klęski, jakiego doznawał Lucien, pogłębiło się.

- Wina - zawołał do stojącego w pobliżu służącego. Potem odkaszlnął i spytał:

- Naprawa zamku wciąż się posuwa, prawda, John? Elizabeth i John przerwali rozmowę i popatrzyli na niego tak, jakby zdumiewał ich fakt, że ma czelność im przerywać.

- Tak - zgodził się John. - Wszystko idzie dobrze.

Zapadła cisza. Lucien czul się jak uczniak, którego przy­łapano na mamrotaniu przekleństw przy stole. A niech to diabli porwą, czyżby czul, jak jego policzki barwi rumie­niec? Sięgnął po kieliszek, mówiąc:

- Strasznie tu gorąco dziś wieczorem. Czy ktoś jeszcze ma ochotę na wino dla ochłody podniebienia?

Oczy jego czujnej żoneczki zwęziły się. Wiedźma.

- John - odezwała się do jego przyjaciela - lubisz owoce? Lucien z wrażenia zakrztusił się winem.

- Lucienie - skarciła go żona. Wzięła serwetkę z kolan i otarła twarz Johna. - Dobrze się czujesz, John?

Oczywiście, że dobrze się czuł, pomyślał Lucien. Zaglą­dał jego żonie w dekolt.

- Lucienie, powinieneś przeprosić naszego gościa.

- Wybacz, John - wycedził przez zęby książę. - Zakrztusiłem się.

- Nachyl się, proszę - powiedziała Elizabeth do Johna. -Masz plamę koło ust.

Lucien patrzył, jak jego zarządca i przyjaciel posłusznie robi, co mu kazano. Co więcej, wygląda nawet na zadowo­lonego, że jest obiektem uwagi nowej księżnej. Czy moż­na mieć do niego o to żal? Najpewniej nie, uznał książę, ale nagle bardzo zaczął mu przeszkadzać sposób, w jaki John i Elizabeth patrzyli sobie w oczy.

- Dziękuję, jaśnie pani - powiedział schrypniętym gło­sem John.

- Proszę bardzo - odszepnęła z uśmiechem.

A niech to diabli, Lucien miał ochotę rąbnąć Johna w łeb. Czy on nie zauważał, że flirtuje z jego żoną? Nie obchodziło go to?

Najwyraźniej nie.

Za to Luciena tak. I to strasznie. Nie miało znaczenia, że za czasów studenckich razem z Johnem często zabiegali o względy tej samej damy. Rzecz w tym, że wcale się nie spo­dziewał, iż John tak zareaguje na flirt Elizabeth. Czyżby jego stary przyjaciel nie pamiętał, że Elizabeth jest jego oblubieni­cą? Jego nowo poślubioną oblubienicą? Tak, tak, tak. Wcze­śniej gadał bzdury o małżeństwie z rozsądku. Tyle że teraz na­gle zaczął się zastanawiać, czy naprawdę mówił to szczerze.

Zamiast tego tych dwoje posyłało sobie niemądre uśmie­chy, kiedy Elizabeth wycierała Johnowi twarz. Nadal.

- Proszę - powiedziała, ku wielkiej uldze Luciena zabie­rając serwetkę, jednak tylko po to, by - dobry Boże - po­ślinić jej róg i potrzeć podbródek Johna, mówiąc przy tym:

- Tu masz jeszcze oporną plamkę.

Czy to on wydał jęk, czy John? Lucien sam nie był pewny. Do diabła. Gdzie ona się czegoś takiego nauczyła? Co się stało z dziewiczą Beth? I kiedy ona stała się Beth?

- Pieczeń wolowa, panie? - rzekł tuż przy jego uchu słu­żący, stawiając po jego prawej stronie półmisek, z którego unosiła się smakowita woń.

Lucien skinął głową.

Elizabeth podniosła oczy, najwyraźniej ukończywszy swoje zadanie, i odsunęła się od Johna. Uśmiechali się do siebie. Lucien gotów był się założyć, że jego żoneczka znów zatrzepotała rzęsami.

- Ian - powiedziała, najwyraźniej z trudem odrywając wzrok od Johna, by spojrzeć na służącego. - Nazywasz się Ian, prawda? - spytała.

Służący musiał skinąć głową, bo Elizabeth się uśmiech­nęła.

- Ian, czy mógłbyś przynieść mi na deser kilka bananów i śliwek?

- Elizabeth! - wykrzyknął Lucien, wstając gwałtownie i omal nie przewracając lana. - Muszę z tobą natychmiast porozmawiać.

Elizabeth spojrzała na niego; jej wargi były wilgotne -śliniła przecież tę cholerną serwetkę, oczy szeroko rozwar­te i niewinne. Akurat. Niewinna jak czarna wdowa.

- Ależ, Lucienie, kolację dopiero podano.

- To zajmie tylko chwilę - nalegał.

Elizabeth obejrzała się na Johna i Lucien zawrzał jeszcze większą złością. Był rozgniewany, przyznawał to. Do chole­ry. Był wściekły. A najgorsze, że nie wiedział, czemu. Jego żo­na tylko odgrywała swoją rolę. Do licha, robiła to jednak zbyt dobrze. Nie powinna była. A jednak zrobiła to, pomyślał po­sępnie, kiedy dziewczyna niechętnie wstała. Lucien wskazał drzwi, dając do zrozumienia, by z nim wyszła. Posławszy Johnowi zmysłowy, przepraszający uśmiech, Elizabeth się od­wróciła. Zdumieni służący zastygli na swych miejscach.

Lucien zatrzasnął im drzwi przed nosem.

- Co ty, do diabła, robisz? - warknął.

Elizabeth spojrzała na niego i mógłby przysiąc, że do­strzegł w jej oczach błysk rozbawienia. Kocica.

- Ależ, Lucienie, sądziłam, że to oczywiste. Uwodzę twojego przyjaciela.

Niech to piekło pochłonie! Zacisnął dłonie.

- Tak, wiem. Ale żeby tak ocierać mu twarz? Elizabeth. Co pomyśli sobie służba?

Przechyliła głowę.

- Może trzeba było pomyśleć o tym, zanim zapropono­wałeś zakład.

Pomyślał o tym i właśnie to pogarszało całą sytuację. Na­wet mu przez myśl nie przeszło, że Elizabeth uda się wygrać.

- Oczywiście, że pomyślałem o reakcji naszej służby -warknął. - Jednak nie sądziłem, że będziesz tak bezwstydna.

Jej brwi znów powędrowały w górę.

- Ależ, Lucienie. Nie słyszałeś powiedzenia, że na woj­nie i w miłości wszystko jest dozwolone?

Mężczyzna wpadł w gniew.

- Nie mów tak do mnie, Elizabeth. Istnieją pewne gra­nice, a ty je przekroczyłaś.

Dziewczyna odsunęła się z wyrazem fałszywego zakło­potania na twarzy.

- Ależ, Lucienie, robię tylko to, czego mnie nauczyłeś.

Do licha, wystawiała jego cierpliwość na próbę. Nieważ­ne, że nie miał solidnych argumentów. Ani nawet marnych. Żadnych.

- Nie proszę, żebyś tego nie robiła, Elizabeth - wycedził przez zęby. - Tylko nie przy mnie, nie przy mojej służbie.

- Zgoda. Będę uwodzić Johna tylko wtedy, kiedy w po­koju nie będzie służących.

Dziewczyna odwróciła się; rozmowa najwyraźniej do­biegła końca.

- Zaczekaj - zawołał, nagle zdając sobie sprawę, że jej zgoda w najmniejszym stopniu go nie zadowala.

Elizabeth obejrzała się na męża, sprawiając wrażenie zniecierpliwionej. Lucien spuścił wzrok. Nie mógł się po­wstrzymać, po prostu patrzył na jej piersi, tłumiąc jęk, kie­dy przypomniał sobie, jak ich dotykał.

Czy Johnowi też wydadzą się takie cudowne?

Przestań, Lucien. Nie powinieneś zachowywać się jak zazdrosny kochanek.

- Czekam, Lucienie - powiedziała Elizabeth, splatając rę­ce przed sobą i jeszcze bardziej wysuwając do przodu pierś.

- Ja... - starał się coś powiedzieć, z osłupieniem uświada­miając sobie, iż oniemiał. - Chcę wiedzieć, skąd wzięłaś tę sukienkę - zaimprowizował.

Elizabeth opuściła brwi.

- To jedna z moich sukni. Oczywiście przerobiona.

- Czy to zrobiła Polly? Dziewczyna pokiwała głową. Zwolni tę pokojówkę.

- Rozumiem.

- Spisała się znakomicie, nie sądzisz? - Elizabeth obró­ciła się dookoła swej osi, by mu się pokazać; ramiona mia­ła rozłożone, a suknia oblepiała ją zmysłowo.

Jezabel. Ladacznica.

- Tak - wykrztusił, z trudem odrywając od niej wzrok.

- Cieszę się, że za namową matki zostawiłam naszą wspólną pokojówkę w domu. Polly zastępuje ją w sposób godny podziwu.

- Doprawdy.

- Tak - odparła Elizabeth, znów odwracając się w stro­nę drzwi.

Lucien wrzał ze złości, starając się znaleźć kolejny po­wód, by ją zatrzymać. Nic mu jednak nie przychodziło na myśl, więc niechętnie otworzył drzwi.

Weszła majestatycznie do pokoju. Lucien odsunął jej krzesło, posyłając przyjacielowi ostrzegawcze spojrzenie nad jej ramieniem. John tylko uśmiechnął się w sposób nie­zmiernie irytujący.

Lucien zacisnął dłonie na oparciu krzesła.

Wrócił na swoje miejsce, a służba tymczasem ustawiła na stole półmiski. Zapach duszonej kaczki mieszał się z wo­niami wołowiny i ciasta z jabłkami.

Lucien stracił apetyt. Przyglądał się jakby z oddali, jak Elizabeth jadła kolację z przesadną delikatnością, a John troskliwie jej usługiwał.

Śmiała się. Flirtowała. John wyglądał na zauroczonego.

Lucien prawie nie odzywał się słowem. Tych dwoje igno­rowało go.

Minęło ciągnące się w nieskończoność pół godziny i na­czynia zebrano ze stołu. Obrus zmieniono. Lucien w na­pięciu czekał na podanie deseru. I rzeczywiście, Ian wszedł do pokoju z tacą wypełnioną po brzegi bananami i śliwka­mi. Postawił ją przed Elizabeth zamaszystym gestem.

Lucien postanowił zwolnić go tuż po Polly.

Nie mógł mieć wątpliwości co do zamiarów Elizabeth, ponieważ oczy jej stały się tak ogniste jak palenisko ko­minka. Ona tymczasem obierała banana ze skórki.

- Chcesz trochę? - spytała. Lucien oderwał wzrok od owocu, sądząc, że chce go poczęstować. Ale nie, ona do­strzegała tylko Johna. - Są całkiem dobre - stwierdziła, lecz nie ugryzła owocu tak, jak ją Lucien uczył. Nie. Ssała tego cholernego banana. Ssała, wpychając go do ust i wyciąga­jąc go stamtąd! Gdzie ona się tego nauczyła?

- Nie - wykrztusił z trudem zaczerwieniony John. - Nie. Chyba popatrzę, jak ty go ssiesz... to znaczy, jesz.

Elizabeth uśmiechnęła się, skubiąc zębami owoc. Obaj mężczyźni gapili się na nią w niemej fascynacji, gdy znów uniosła banana do ust, by sugestywnie polizać bok owocu.

- Elizabeth, dość tego - zawołał Lucien, zrywając się rap­townie. - Wygrałaś - przyznał niechętnie, czując podniece­nie. Obejrzał się na swego zarządcę. - John, możesz ją so­bie wziąć z moim błogosławieństwem.

- Co takiego? - spytał John z fałszywym oburzeniem na twarzy.

Lucien spojrzał na żonę. Ona się uśmiechnęła. Uśmie­chała się zarozumiale i z wyższością.

- Ależ, Lucienie - powiedziała powoli. - Czyżbyś twier­dził, że wygraliśmy zakład?

- Właśnie tak twierdzę - warknął, rzucając swoją serwet­kę na stół. Zwrócił się do Johna. - Założyliśmy się, że ona nie zdoła cię uwieść. Najwyraźniej myliłem się. Powinie­nem był wiedzieć, że nawet więzy przyjaźni nie powstrzy­mają cię od tego, byś uległ mojej żonie...

- Lucienie - John zaczął protestować.

- Nie. Nie mów mi, że nie zrobiło to na tobie wrażenia. Na własne oczy widziałem, że aż za bardzo chciałeś ulec jej wdzię­kowi. Mnie to jednak nie obchodzi. Weź ją, przyjacielu. Z moim błogosławieństwem - powtórzył. Wstał i ruszył do drzwi. Czuł, że jeśli nie wyjdzie, zaraz zrobi coś strasznego.

- Dokąd idziesz? - spytała Elizabeth.

- Wychodzę - warknął, nie oglądając się na nią. - Zoba­czymy się rano.

- Przyślę Polly do ciebie o dziewiątej - zawołała za nim. -Wybrałyśmy ci prześliczną sukienkę.

Lucien zatrzymał się, obrócił na pięcie i omal nie wrzas­nął, że może wziąć sobie tę cholerną sukienkę i swój cho­lerny zakład i iść z nimi do diabła. Nie chciał jednak po­kazać, jak bardzo rozdrażniła go przegrana. Uśmiechnął się więc, choć wiele go to kosztowało.

- W rzeczy samej, moja droga. Już nie mogę się doczekać. -Wciąż się uśmiechał, chociaż nadal nie był w stanie spojrzeć jej w oczy. Skłoniwszy się, wyszedł z pokoju, czerpiąc wielką sa­tysfakcję z faktu, że nie trzasnął przy rym drzwiami.

Gdyby odwrócił się w tej chwili, zobaczyłby uśmiechy zadowolenia, jakie wymienili Elizabeth z Johnem. Po ko­kieteryjnym zachowaniu nie zostało śladu.

- Poszło niesamowicie dobrze - stwierdziła radośnie Eli­zabeth.

- Ano - zgodził się John, odpłacając jej się uśmiechem. -Chciałbym tylko wiedzieć, gdzie, do diabła, nauczyłaś się jeść banana w taki sposób?

- Oczywiście od Luciena.

Johnowi wyrwał się z ust cichy chichot. Mężczyzna po­trząsnął głową.

- Prawie z żalem myślę o dniu, w którym mój przyja­ciel zyskał w tobie wroga.

- Ale też cieszy cię widok jego męczarni.

- To prawda - rzekł John. - To prawda. - Gdyby Eliza­beth przyjrzała się Johnowi uważnie, zauważyłaby, że jesz­cze przez chwilę nie spuszczał z niej wzroku, a w jego oczach malowała się zazdrość.

16.

Następnego dnia Elizabeth zbudziła się w świetnym nastro­ju. Przemknęło jej przez myśl pytanie, gdzie też jej mąż spędził noc. To jednak bez znaczenia. Najważniejsze, że przytarła Lucienowi nosa. Elizabeth powiedziała sobie, że w tej sytuacji nie obchodzi jej to, czy jej mąż spędził noc z inną kobietą.

Choć może nie do końca...

Teraz, kiedy ubierała się w dzienną suknię z wysokim stanem i riuszkami przy dekolcie, wymieniała z Polly kon­spiracyjne spojrzenia. Zawarła z pokojówką przymierze i po części wtajemniczyła w swoje plany. Dobrze, że tak się stało, ponieważ to Polly pomogła udoskonalić uwodzi­cielskie talenty swej pani.

Polly rzuciła z uśmiechem:

- Spała pani dobrze?

- W rzeczy samej, Polly - odparła Elizabeth, odwzajem­niając uśmiech. - Bardzo dobrze.

- Pomyślałam, że powinna pani wiedzieć, że książę upił się ze stajennymi, a potem spał w boksie z końmi.

Na te słowa Elizabeth odetchnęła z ulgą. A więc nie spę­dził tej nocy z kobietą.

- Czy już wstał?

- Owszem. Zażądał śniadania jakiś czas temu.

- Doprawdy? Będziemy musiały więc zająć się tym, by zjadł śniadanie w odpowiednim stroju.

- Zamierza pani doprowadzić swój plan do końca? - spy­tała pokojówka ze zdumieniem.

- Owszem, Polly. Jeśli suknia jest gotowa.

- Pół wieczoru poświęciłam na jej uszycie. Elizabeth zachichotała gardłowo. Podeszła i uścisnęła

dłonie pokojówki.

- Jesteś kochana, że się tym zajęłaś.

- Nie trzeba dziękować, jaśnie pani. To myśl o zobacze­niu pana w tej sukni kazała mi dalej pracować. Chyba sie­działabym nad tym całą noc, gdyby trzeba było.

- A czy pani Fitzherbert nie miała nic przeciwko tej darowiźnie?

Tym razem to pokojówka zachichotała.

- Kiedy usłyszała, co knujemy, nie. Powiedziała, że mo­że pani wziąć tę suknię z jej błogosławieństwem.

Elizabeth omal nie tańczyła na czubkach palców.

- Doskonale. Może więc poszłabyś sprowadzić mojego męża? Musi się przecież ubrać, non?

Obie wybuchły śmiechem,

Lucien był w podłym humorze. Bezsprzecznie. Dziobał jajka na bekonie, wbijając widelec w każdą porcję jedzenia z taką pasją, jakby to było ciało Johna. Sytuację pogarszał fakt, że przy każdym kęsie przewracał mu się żołądek, a przy tym bolała go głowa. Zje to cholerne śniadanie, na­wet gdyby miało go zabić. Jeśli Bóg da, może tak się stanie.

- Proszę wybaczyć, jaśnie panie - zaświergotał jakiś kobie­cy głos - ale księżna nalega na spotkanie w pańskiej ubieralni.

Lucien podniósł oczy. To Polly, ta mała zdrajczyni. Po­kojówka, którą sam awansował z pospolitej służącej do ran­gi osobistej służącej pani. I patrzcie, jak go skrzywdziła.

- Jakżeby inaczej, prawda? - spytał, mało dbając o to, że sprawiał wrażenie nadąsanego. Do licha, był nadąsany.

- Tak, jaśnie panie. Natychmiast.

Ano, zobaczymy jeszcze. Może sobie długo czekać.

- Jaśnie panie? - rzuciła nagląco pokojówka, kiedy się nie ruszył z miejsca.

Lucien podniósł wzrok, rzucając Polly groźne spojrzenie. Jego mina powinna była odstraszyć natrętną dziewczynę.

- Idzie pan? - spytała i, do diabła, naprawdę wydawało się, że jest zniecierpliwiona.

Lucien odłożył widelec i zacisnął dłonie.

- Polly, jak długo twoja rodzina służy rodowi St. Aubyn? - Postukał nerwowo palcami w stół.

- Od trzech pokoleń, jaśnie panie. Kolejne stuknięcie w stół.

- Zatem, moja droga, jeśli nie chcesz, by tak wspaniała historia służby zakończyła się na tobie, sugeruję, abyś po­biegła na górę i powiedziała mojej żoneczce, że przyjdę, kiedy skończę się posilać. - Rozplótł palce i z całym spo­kojem uniósł znów widelec.

Pokojówka znieruchomiała.

- Tak, jaśnie panie. Już idę.

Tak już lepiej, pomyślał Lucien, odczuwszy satysfakcję, kiedy drzwi się zamknęły, chociaż wiedział, że nie powi­nien wyładowywać swego złego humoru na służących. Z drugiej strony, to z powodu tej małej zdrajczyni jego żo­nie tak dobrze poszło zeszłego wieczoru. Lucien nie miał wątpliwości, że Polly, która wśród męskiej części jego służ­by miała opinię niezłej flirciary, udzieliła jej pomocy.

Tak więc się nie spieszył, rozkoszując się wizją żony cze­kającej bez końca na niego na górze. Wreszcie jednak nad­szedł ten nieunikniony moment, kiedy Lucien musiał do niej pójść. Ani przez chwilę nie myślał o wykpieniu się z zakła­du. Nie pozwoliłby mu na to honor. Co to, to nie. Wypro­stował się powoli i powoli odsunął się od stołu.

Właśnie w tej chwili w jadalni pojawił się łan.

- Niech pan nie pozwoli jaśnie pani zasznurować sobie gorsetu za mocno.

Lucien zastygł. Ktoś szedł na korytarzu. Bóg jeden wie, kto. - Wybuchnął śmiechem.

- Jesteś zwolniony - poinformował książę lana. - Wszy­scy jesteście zwolnieni. Spakujcie swoje torby i opuśćcie mój dom.

- O nie, wasza miłość. Nie przegapiłbym tego za nic w świecie. Może mnie pan zwolnić, jeśli chce, ale zostanę wystarczająco długo, by zobaczyć pana w sukience.

Lucien wybałuszył oczy, zastanawiając się, kiedy stracił kontrolę nad swoją służbą.

- Czy cała służba wie?

- Cała.

Wspaniale. Cudownie. Absolutnie prześlicznie.

- Z tego, co słyszałem, jaśnie pani zamierza pokazać pa­na nam wszystkim.

Po jego trupie.

- Jeśli wolno mi spytać, co pana podkusiło, żeby zrobić taki zakład?

- Nadmierna pewność siebie, mój stary. Zwykła, czysta nadmierna pewność siebie.

- Ano, będzie miał pan nauczkę.

Lucien nic nie odpowiedział. Co mógłby zrobić? Rze­czywiście, dostał nauczkę, chociaż poczuł się dużo lepiej, niż chciał przyznać, na wieść, że jego żona spędziła noc sa­ma w małżeńskim łożu.

Zastał ją siedzącą wygodnie w ich ubieralni i spokojnie czytającą książkę. Kwiecista biało-niebieska sukienka z jed­nolicie niebieskim redingotem, w który ubrana była jego żona, przypomniała mu aż zbyt szybko o tym, po co tu przyszedł. Nie założy takiego płaszczyka, poprzysiągł so­bie w duchu. Trzeba gdzieś wyznaczyć granice.

- Ach, Elizabeth - wycedził. - Twoja pokojówka powie­działa mi, że życzyłaś sobie mnie widzieć. - Stał nad żoną, ciesząc się tym, iż starała się wcisnąć możliwie najgłębiej w oparcie kozetki. - Nie mogłaś się już doczekać, kiedy znów mnie zobaczysz, prawda?

Elizabeth zatrzasnęła książkę, a na jej policzkach za­kwitł rumieniec.

- Wręcz przeciwnie, książę, dobrze wiesz, dlaczego cię tu wezwałam.

Nachylił się nad nią; jego oczy się rozszerzyły, kiedy po­łożył dłonie po obu stronach jej ciała. Do diabła, ale podobał mu się jej zapach. Myślał o niej przez całą noc, na zmianę roz­złoszczony i pełen podziwu dla sposobu, w jaki wygrała ich zakład, oraz przerażony, że wygrała. Pobiła go jego własną bronią. Bez trudu. Teraz czas, by odwrócić sytuację.

- Oczywiście, że wiem - odparł jedwabiście gładkim gło­sem. - Następna lekcja sztuki uwodzenia? Mam cię na­uczyć kolejnych kilku swoich sztuczek?

Jakimś sposobem, Lucien nie miał bladego pojęcia, ja­kim, Elizabeth wyślizgnęła się spod niego, wstając, zanim zdążył zareagować.

- Dziękuję, nie. Jak udowodniłam to zeszłego wieczoru, tego typu lekcje są raczej zbędne.

O dziwo, ogarnęło go rozczarowanie. To śmieszne. -Jesteś pewna? - powiedział, by zamaskować swoją reakcję. Dziewczyna pokiwała głową.

- Hmm. Szkoda. - Wyprostował się. - Dobrze. W takim razie musi być jakiś inny powód. - Z trudem przeszło mu to przez gardło. - Zakład. - Wydał westchnienie.

- W rzeczy samej - przyznała Elizabeth, wskazując na drugie drzwi w pokoju, te, które prowadziły do korytarza za ich komnatami. Przy ich framudze, nie, prawie na ca­łych drzwiach, wisiała najohydniejsza brązowa sukienka, jaką Lucien widział w życiu.

- Chyba żartujesz? - rzekł mimo woli. Dziewczyna pokręciła głową.

- Nie, nie żartuję.

- Ależ, moja droga, muszę zaprotestować. Muszę dbać o reputację w kwestiach strojów.

- Bez wątpienia musisz zdawać sobie sprawę, że zważyw­szy na twoje rozmiary, miałyśmy ograniczony wybór sukien?

- Tak, ale mimo wszystko... - zaprotestował książę. - Nie oczekujesz chyba, że nałożę to.

- Czemu nie?

- Jest ohydna.

- Pani Fitzherbert najwyraźniej tak nie uważa.

- To jej to skradłyście? -Tak.

Lucien przyjrzał się strojowi krytycznym okiem.

- Pani Fitzherbert musiała być dużo szczuplejsza za swych młodych lat.

Elizabeth posłała mu karcące spojrzenie.

- To bardzo serdeczna kobieta i niezwykle miło z jej strony, że dała mi tę sukienkę.

- A co jeśli nie będzie dobra?

- Będzie - zapewniła go Elizabeth, zdejmując suknię z kołka na drzwiach. - Kazałam Polly dopasować ją do two­ich rozmiarów.

Tak. Zdecydowanie trzeba zwolnić Polly.

- Proszę - powiedziała dziewczyna, podając mu sukienkę. Lucien wziął ją; materiał w istocie był szorstki w doty­ku. Elizabeth uśmiechała się z zadowoleniem.

- Dobrej zabawy - powiedziała, kierując się ku drzwiom.

- Nie zostaniesz, żeby pomóc mi ją nałożyć? Dziewczyna zatrzymała się, odwróciła, uniosła brew.

- Phibbs ci pomoże.

- Phibbs? Co on wie o damskich sukniach? Elizabeth uśmiechnęła się.

- Zaraz obaj się przekonacie.

Znów się odwróciła, zmierzając do drzwi na korytarz. Lucien nie mógł uwierzyć, że ona naprawdę każe mu to zrobić. Naprawdę nie mógł. Może do tej pory wypierał świadomość tego faktu, lecz kiedy odprowadzał ją wzrokiem do drzwi, uświadomił sobie, że ona rzeczywiście ma zamiar zrealizować swój zamysł.

- Pożałujesz tego, moja droga.

Elizabeth nawet się nie odwróciła, położyła tylko dłoń na klamce.

- Będę wyglądał okropnie. Otworzyła drzwi na oścież.

- Tak przerażę służbę, że odejdą.

Elizabeth zatrzymała się i ponownie do niego odwróciła.

- Masz pół godziny. - Następnie posłała mu uśmiech, za­rozumiały uśmiech samozadowolenia, po czym odwróciła się i wyszła.

Lucien zmrużył oczy. Ona wróci lada chwila, powiedział sobie w duchu. Wróci i powie mu, że to wszystko były żarty. Nie ruszył się. Minuta zmieniła się w dwie. Już lada moment. Dwie minuty zmieniły się w trzy. No, już, jazda. Otwieraj drzwi. Jednakże pięć minut później Elizabeth nadal nie wróciła.

- Jasna cholera - zaklął Lucien, idąc w stronę dzwonka na sznurze, żeby zadzwonić po Phibbsa.

Jeśli Lucien sądził, że jego codzienna toaleta jako męż­czyzny była nużąca, to było to niczym w porównaniu z to­aletą kobiety. Poczuł nowy szacunek i podziw dla płci prze­ciwnej, kiedy nakładał drapiącą koszulę, ciasne pantalony i, co najgorsze, gorset z fiszbinami, niewątpliwie używany w średniowieczu do torturowania niczego nie podejrzewa­jących kobiet. Na domiar złego, jego uroczy, troskliwy Phibbs wydawał się mieć szczery zamiar ubrać go tak po­rządnie jako kobietę, jak ubierałby go jako mężczyznę, : strzepując pyłki i wygładzając fałdki tu i tam.

- Phibbs - wysapał książę, gdy służący sznurował mu gorset. - Już wystarczy.

- Tylko próbuję zwęzić pańską talię - odsapnął lokaj.

- Jak wystarczy, to wystarczy. Bierz się za sukienkę. Jego irytacja musiała dotrzeć do Phibbsa, ponieważ ucisk gorsetu zelżał Przynajmniej na tyle, żeby mógł oddychać. Phibbs stanął teraz przed nim i obrzucił go spojrzeniem od stóp do głów.

- Czy chce pan, żebym zwilżył pańskie pantalony, za­nim nałoży pan suknię?

- Tak, proszę - wycedził sarkastycznie Lucien, po czym wybuchnął: - Oczywiście, że nie, ty głupku. Nałóż mi wreszcie tę cholerną sukienkę.

- Wedle życzenia, jaśnie panie.

Suknia została przyniesiona, służący rozchylił jej dekolt.

- Proszę schylić głowę.

Lucien po raz ostatni rzucił okiem na strój.

- Nie mogę uwierzyć, że to robię - mruknął, spuszczając głowę tylko po to, by natychmiast ją unieść i zawołać: - Oj! Do diabła. Ten cholerny gorset mnie ukłuł.

- Jeśli ugnie pan kolana, nie będzie pana wtedy uwierał -oznajmił rzeczowo Phibbs.

- Phibbs, twoja znajomość kobiecych strojów jest dość niepokojąca.

- Byłem żonaty przez trzydzieści lat, jaśnie panie. Nie­stety, nie zarabiałem wystarczająco dużo, by zatrudnić po­kojówkę dla żony. Często pomagałem jej się ubierać.

Lucien nie był pewny, czy miał to być żart, gdyż świat zmienił się w brązowe morze tkaniny, gdy nakładano mu suknię przez głowę, i nie mógł zobaczyć twarzy lokaja.

Rany boskie, nie mógł uwierzyć, że się na to godzi.

Phibbs stanął za nim, zapinając ciasno suknię na haftki.

- Widzę, że nie ma pan redingote - zauważył sucho Phibbs.

- Do licha, gdyby tu był redingote, wrzuciłbym go do ognia. Phibbs nic nie odpowiedział, tylko skończył swoje zada­nie, następnie schylił się, by podnieść dwie pary pantofli.

- Czarne buty albo brązowe.

- Brązowe – zazgrzytał zębami Lucien. Nie do wiary. Pantofle również.

Phibbs schylił się znowu, nakładając mu buciki. Dosko­nale pasowały, co skłoniło Luciena do zastanowienia się, która z kobiet w jego służbie ma stopy jak słoń.

- Doskonale, jaśnie panie. Sądzę, że już skończyliśmy. -Lokaj odstąpił o krok i przyjrzał mu się krytycznym okiem.

- No i jak? - warknął Lucien.

- Żeby wyglądać naprawdę modnie, potrzebny byłby pa­nu kapelusz.

- Niech to diabli wezmą, Phibbs. Nie bądź śmieszny. Nie staram się być modny. - Mężczyzna odwrócił się do lustra i jęknął. - Dobry Boże, wyglądam jak...

- Beau Brummel w sukience - dokończył Phibbs.

- Lafirynda - poprawił oburzony Lucien. - Zrobiłeś mi rowek między piersiami, Phibbs. Rowek między piersiami.

- W rzeczy samej, jaśnie panie. Gorset może zdziałać cu­da, gdy ma się płaską klatkę piersiową. Sądzę, że w tym właśnie rzecz.

Lucien nie mógł oderwać wzroku od lustra w ubieralni, spoglądając z niemą zgrozą na widok, jaki przedstawiał w brązowej sukni pani Fitzherbert. Sukienka miała szero­ką, ciemnobrązową szarfę tuż poniżej jego - książę zwęził oczy - męskich piersi. Dekolt i mankiety ozdabiała brudnobiała koronka. Suknia miała długie rękawy i prosto skrojoną spódnicę, która idealnie sięgała do samej ziemi. Polly.

- Zapłaci za to - mruknął.

- Wygląda pan czarująco, jaśnie panie. Podobnie jak jego żona.

- Wyglądam jak idiota - poprawił.

- Chyba w tym rzecz, jaśnie panie. -Nie przypominaj mi.

- Czy mam sprowadzić jaśnie panią?

- Tak. Niech przyjdzie i się napatrzy. Im prędzej to zro­bi, tym prędzej ten cholerny nonsens się skończy.

Służący się skłonił.

- Wedle pańskiego życzenia. - Odwrócił się do wyjścia.

- Phibbs, jeśli powiesz komukolwiek, jak wyglądałem w tej sukience, zostaniesz natychmiast zwolniony z pracy.

- Oczywiście, jaśnie panie - odpowiedział niewzruszony lokaj, skinąwszy głową. Lucien spojrzał na niego ostrzegaw­czo spode łba, lecz gdy tylko drzwi się zamknęły, wrócił do podziwiania się w lustrze, rozkładając szeroko fałdy spódni­cy. Usiłował nawet dygnąć. Na Boga, jak one mogą się po­ruszać w tych wszystkich fatałaszkach?

Jednak pięć minut później Phibbs wrócił i... czy Lucienowi się zdawało, czy oblicze mężczyzny istotnie wyraża­ło... czy mogła to być wesołość?

- Zechce mi pan wybaczyć, ale jaśnie pani życzy sobie, aby zszedł pan na dół.

W tym momencie Lucien uświadomił sobie, co go czeka.

- Phibbs, czy ty bardzo lubisz pracować w Twierdzy Kruków? - Wypuścił pośpiesznie spódnice, kiedy uświado­mił sobie, że nadal je trzyma i że Phibbs patrzy na niego podejrzliwie z tego powodu.

- Bardzo, jaśnie panie.

- Rozumiesz zatem, że musisz odpowiedzieć absolutnie szczerze na następne pytanie. - Starał się zastraszyć męż­czyznę chwilą ciszy, mimo iż ubrany był w sukienkę. - Czy cała służba z tego domu zebrała się na schodach na dole?

Phibbs skłonił się.

- Tak, jaśnie panie.

Lucien podskakiwał, omal nie potykając się o rąbek spódnicy, kiedy krążył ze złości po pokoju.

- Jasna cholera. - Ścisnął spódnicę w garści. - Niech li­cho porwie tę kobietę. Ona naprawdę chce mnie upokorzyć.

- To prawda, jaśnie panie - przyznał Phibbs, unikając je­go wzroku.

Ano, to się jeszcze okaże.

- Czy księżna jest ze służbą? - spytał.

- Nie, jaśnie panie. Księżna jest w salonie.

- Świetnie. - Był tylko jeden salon i dwa sposoby, by się do niego dostać; wejście dla służby i wejście ogólne. Zro­bił krok naprzód.

I padł jak długi, uderzając dłońmi o podłogę z wystar­czającą siłą, by oczy mu zaszły łzami.

- Do licha - zaklął, potrząsając dłońmi, które go szczypały.

- Sądzę, że powinien pan unieść rąbek spódnicy, jaśnie panie.

Lucien rozważał natychmiastowe zwolnienie służącego. Do jasnej cholery, powinienem zwolnić ich wszystkich. Co się stało z ich lojalnością? Co się stało z ich miłością do mnie? Z chwilą, gdy zjawiła się moja żona, zdradzili mnie.

- Dziękuję, Phibbs. Wydaje mi się, że sam się tego do­wiedziałem.

Phibbs nic nie odpowiedział, tylko podał mu rękę. Lucien chciał ją odtrącić, jednak niespodziewanie odkrył, iż gorset nie pozwala mu się poruszyć, nie mówiąc już o tym, że spód­nice najwyraźniej owinęły mu się wokół nóg w pantalonach.

- Zapłaci za to - znów mruknął i oczy mu wyszły na wierzch ze zgrozy, kiedy zdał sobie sprawę, że ta cholerna sukienka zaraz z niego spadnie. Musiał poprawić ją na sobie, kiedy wstał.

Pięć minut później - w międzyczasie omal nie spadł ze schodów dla służby - Lucien zdążył solidnie się rozzłościć.

I Tak solidnie, że prawie nie zauważył człowieka, który stał na końcu wąskiego korytarza.

- Wybierasz się gdzieś? - spytał mężczyzna.

Lucien zamarł ze spódnicą w garści; spod rąbka jego suk­ni wystawały małe, brązowe pantofelki (chociaż książę nadal się zastanawiał, skąd Elizabeth je wzięła. Były olbrzymie).

John obrzucił go spojrzeniem, a z pomiędzy jego uśmiech­niętych warg wyrwał się cichy gwizd

- Ach, Lucienie, całkiem niebrzydka z ciebie kobieta. Lucien opuścił spódnicę i zaciskając pięści, rzucił się na przyjaciela, zanim zastanowił się, co czyni. Niestety, nogi znów mu się zaplątały w fałdy spódnicy. Mało brakowało, a byłby się przewrócił, lecz ocalił go jego dręczyciel.

Przywitał go serdeczny śmiech, gdy John pomagał mu odzyskać równowagę.

- Niech cię Bóg ma w swej opiece, Lucien. Twoja żona podejrzewała, że możesz czegoś takiego spróbować. Posta­wiła mnie tu na wypadek, gdybyś szedł tędy. Kusiło mnie, żeby się nad tobą zlitować i powiedzieć twojej żonie, że nie widziałem, jak przeszedłeś, albo wypchnąć cię do głównej sieni, żebyś poniósł konsekwencje swojego zakładu.

- Nie ośmieliłbyś się - warknął Lucien. Z zazdrością za­uważył, że John ubrany był w czarny frak i płowożółtego koloru spodnie.

- Nie ośmieliłbym się na co?

- Kazać mi pokazać się służbie w takim stanie! John zmierzył go wzrokiem od stóp do głów.

- Ach, korci mnie, żeby to zrobić. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że doczekam dnia, kiedy mój flirt z two­ją kobietą będzie miał tak dramatyczne konsekwencje.

- Nie flirtowałeś. Ty się praktycznie śliniłeś.

- Tak, ale tylko dlatego, że ona mnie o to poprosiła. Lucien zesztywniał, a gorset nieprzyjemnie zacisnął się wokół niego.

- Słucham?

John pokiwał głową.

- Oczywiście nie powinienem ci tego mówić, ale kiedy tak na ciebie patrzę, z litości łzy kręcą mi się w oczach. Al­bo to litość, albo ten czort, co we mnie siedzi, kusi mnie, żebym cosik nabroił.

- Daruj sobie tę szkocką gadkę, John, i powiedz mi, co masz na myśli - uciął Lucien.

John posłał mu uśmiech.

- Twoja żona przyszła do mnie wczoraj po południu -powiedział doskonałą, pozbawioną akcentu angielszczyzną, której nauczył się wyjątkowo dobrze dzięki studiom w Eton. - Powiedziała, że chce ci trochę przytrzeć nosa. Po­prosiła, abym jej pomógł, udając zadurzonego. - Uśmiech­nął się jeszcze szerzej. - Przyznaję się. Jaśnie pani ułatwiła mi zadanie. - Potrząsnął głową. - Co ci strzeliło do głowy, żeby nauczyć ją tej sztuczki z bananem?

Lucien jedynie wlepiał oczy w przyjaciela. Nie. Byłego przyjaciela.

- To wszystko było oszustwo? - spytał.

- Wielkie oszustwo - przyznał John.

Strużka niedowierzania zmieniła się w falę powodziową, kiedy książę oniemiały z oburzenia przyglądał się Johnowi. Jak on mógł zrobić coś tak podłego, tak fałszywego, tak potwornie podstępnego? Po prostu odebrało mu mowę. Jednak w ślad za urazą pojawił się cień podziwu dla prze­biegłości Elizabeth. Co za mistrzowskie posunięcie, popro­sić Johna o pomoc.

- Dokąd idziesz? - spytał jego przyjaciel.

Lucien nawet nie zdawał sobie sprawy, że znów uniósł spódnice i odwrócił się.

- Przebrać się, a potem znaleźć moją żonę.

- Aha. Ano - rzekł John i zachichotał, patrząc, jak jego przyjaciel wraca na górę. - Pozwolisz, że będę podglądał przez dziurkę od klucza, kiedy spotkasz się z nią, dobrze?

- Rób, co chcesz - zawołał Lucien. - Nie zostaniemy jed­nak długo w salonie. Zabieram ją do sypialni.

Na to John nic nie powiedział.

Phibbs pomógł mu przebrać się z nadzwyczajną szyb­kością, zważywszy na stopień komplikacji kobiecego stroju. Mniej niż piętnaście minut później Lucien otworzył drzwi dla służby.

Elizabeth obróciła się na ciemnozielonym fotelu i piersi jej omal nie wyskoczyły z sukni, w którą była ubrana. Do czerwonego stanika sukni, tuż poniżej wyciętego w karo de­koltu, miała przypiętą wielką czarną broszę; biała spódnica sukni podkreślała jej wąską talię. Chytra kocica myślała, że rozproszy jego uwagę widokiem swych piersi, tak?

- Gdzie twoja sukienka? - spytała z wyraźnie rozczaro­waną miną.

Lucien powoli się do niej zbliżył.

- Odbyłem przed chwilą bardzo interesującą rozmowę z Johnem - rzekł gładko. - Skłoniła mnie ona do zdjęcia sukni, której zasznurowanie zajęło mi godzinę.

Elizabeth uniosła czarną brew; światło poranka kładło się na jej czarnych włosach smużkami słońca. Igrało rów­nież w jej oczach, sprawiając, że zdawały się bardziej fio­letowe niż niebieskie.

- Ach, tak? - zaciekawiła się.

- W rzeczy samej - odparł. - Chciałabyś się dowiedzieć, co mi powiedział?

- Nie - odpowiedziała i Lucien widział, że zdała sobie sprawę, iż stało się coś bardzo złego. Jej oczy pobiegły na­wet ku drzwiom, jakby szukała tam drogi ucieczki.

- Powiedział mi o ciekawej rozmowie, jaką odbyliście zeszłego popołudnia - wyjaśnił, ignorując ją.

Elizabeth była spięta, chociaż trudno byłoby to zauwa­żyć, gdyby nie przyglądać jej się uważnie. On jednak po­znał to po tym, jak rozprostowywała i zginała palce. Po tym, jak jej oczy rozszerzyły się odrobinę.

- Jakiej rozmowie?

Lucien ukrył zwycięski uśmiech. Myszka zaraz wpadnie w łapy bardzo dużego, bardzo dzikiego kota. Wprawdzie przyznawał to ze zdziwieniem, lecz był pełen podziwu, że tak sprawnie wszystko zorganizowała. Gdyby John nie wyznał prawdy, Lucien paradowałby teraz przed żoną w sukience za­miast w brązowym fraku i płowożółtego koloru spodniach.

- Moja droga, nie ma sensu zaprzeczać, gdyż słyszałem wprost od Johna o umowie, jaką zawarliście.

Elizabeth wciąż zachowywała spokój.

- Co więcej, ja mu wierzę. John ma wprawdzie urodę chłopca, lecz jest zatwardziałym grzesznikiem. Dlatego tak dobrze się rozumiemy.

Elizabeth oblizała wargi, co, jak wiedział z doświadcze­nia, oznaczało, że jest zdenerwowana.

- Nie ma sensu się tym przejmować, bo nie ukarzę cię za to. Ostatecznie karą za oszustwo w zakładach jest po prostu utrata fantu. Takim oto sposobem wygrałem.

- O czym ty mówisz?

- Mówię o tym, że jesteś mi winna noc rozkoszy. Dziewczyna zerwała się z fotela.

- Wcale nie.

- Ależ tak. - Mężczyzna się uśmiechnął. - Oszukiwałaś, Eli­zabeth. - Uniósł brew. - A może wyprzesz się swej perfidii?

Musiał jej to przyznać. Z doświadczenia wiedział, że ko­bieta kłamie z równą łatwością, jak zmienia suknie. A jed­nak Elizabeth nie skłamała. Widział toczące się w jej sercu zmagania, widział tę chwilę, kiedy uświadomiła sobie, że prawda będzie zapewne lepsza od fikcji.

- Masz rację - powiedziała cicho, prostując plecy dum­nie. - Oszukiwałam. Ale tylko dlatego, że zasługiwałeś na przegraną, Lucienie. Jak śmiałeś proponować, żebym uwiodła twojego przyjaciela?

- Przyjęłaś zakład. Dziewczyna uniosła podbródek.

- Tak, przyjęłam. Zasługiwałeś na przegraną. Niezależ­nie od kosztów.

Uczciwość. To coś nowego. Lucien uśmiechnął się do żony, a był to bardzo niegrzeczny uśmiech, gdyż nadszedł już czas, by wykonał swój ruch. Wyciągnął do niej rękę. Oczy Elizabeth się rozszerzyły.

- Moja droga Elizabeth. Widzisz przed sobą człowieka, który szanuje zakład bez względu na koszty. Zawołaj Phibbsa, jeśli mi nie wierzysz. Pięć minut temu byłem ubrany w sukienkę. I nosiłem ją dumnie jako karę za przegranie zakładu. A czy ty zrobisz mniej, by uszanować zakład prze­grany na moją rzecz?

- Tak - wypaliła dziewczyna. Lucien prawie się uśmiechnął.

- W takim razie chyba muszę wziąć sprawy w swoje własne ręce.

Źrenice jej się rozszerzyły, kiedy książę niespodziewanie porwał ją w ramiona.

- Lucien! - krzyknęła.

Uśmiechnął się do niej z góry; jej słodki zapach wypeł­niał mu nozdrza. - Idziemy na górę - oznajmił.

- Nie, Lucien. Ten zakład jest nieważny. Anulowany -jęknęła. - Niewiążący. Nie możesz tego zrobić - wykrztusi­ła, kiedy książę otworzył drzwi dla służby. Nikt się za nimi nie kręcił, pewnie dlatego, że cała ta banda zdrajców stała przy głównych schodach, w napięciu oczekując, aż książę Ravenwood zejdzie po tych cholernych stopniach.

- Elizabeth, przestaniesz się kręcić? Złamiemy sobie oboje karki, jeśli przez ciebie spadniemy.

- Obym miała tyle szczęścia - westchnęła dziewczyna. Lucien spojrzał w jej pełne paniki oczy. Paniki, nie strachu.

- Uspokój się, moja droga. To tylko jedna noc. - Jego uśmiech rozpełzł się na resztę twarzy. - Albo może i dzień.

Dziewczyna zaczęła wyrywać się jeszcze gwałtowniej.

- Elizabeth, uspokój się. Zachowujesz się tak, jakbym zamierzał cię zgwałcić.

- A nie zamierzasz? - szeptała nieprzytomnie.

Mężczyzna stanął jak wryty.

- Nie, Elizabeth, nie zamierzam. - Spojrzała na niego szeroko rozwartymi, pełnymi niedowierzania oczami. -Przestanę natychmiast, jeśli o to poprosisz. Postawię cię natychmiast na ziemi. Będę jednak srodze tobą zawiedzio­ny, jeśli to zrobisz. Sądziłem, że jesteś kobietą na tyle, by pogodzić się ze swym losem. Tak jak ja byłem mężczyzną na tyle, by pogodzić się ze swoim.

Elizabeth nie mrugnęła powieką. Nie ruszyła się, trawiąc jego słowa. Lucien czuł, jak jej ciało drży. Widział, jak puls jej bije na skroni.

- Co ze mną zrobisz? - spytała. Mężczyzna pochwycił jej wzrok.

- Nic, czego nie chciałabyś, bym zrobił - rzekł z lubież­nym uśmiechem.

- Zamierzasz się ze mną przespać, Lucienie?

- O, tak - odparł i poczuł, że jest na to fizycznie gotów. Tego się nie spodziewał. I wcale nie pragnął, gdyż chciał tylko dać Elizabeth nauczkę, a nie spełnić swoją groźbę.

- Zatem proszę cię, nie śpiesz się. Omal jej nie upuścił.

- Słucham?

- Bądź łagodny - odparła.

Nie wiedział, jakiej odpowiedzi się spodziewał po niej, ale z pewnością nie takiej. Popatrzył na nią, zastanawiając się, czy rozum jej się nie pomieszał. Musiało tak być.

- Jesteś absolutnie pewna? - spytał.

- Owszem - odrzekła; jej błękitne oczy były wielkie i błyszczące.

Do licha. I co teraz?

17.

Elizabeth patrzyła w twarz księcia. Wiedziała, że wyra­żając zgodę, musiała go zaszokować. Jednak wiedziała też, że skonsumowanie ich związku było jedyną nadzieją na przetrwanie ich małżeństwa. Nie miała pojęcia, kiedy sta­ło się to dla niej ważne. Pewnie wtedy, gdy się zorientowa­ła, jak źle oceniła Luciena. W ciągu ostatniej doby musiała przyznać, że nie był hulaką i niegodziwcem, za jakiego wszyscy go mieli. A jeśli to prawda, istniała szansa, że ich małżeństwo okaże się udane. Tylko szansa.

Czyż jednak nie warto było dla niej zaryzykować?

Inaczej zostanie jej tylko żywot ladacznicy, flirtowanie z jednym mężczyzną po drugim. Próba z Johnem udowod­niła jej, że nie ma skłonności do takiego zachowania. W głę­bi duszy zawsze o tym wiedziała.

- Zgoda - rzekł Lucien, spoglądając na nią z nieodgadnioną miną. - Jeśli naprawdę tak uważasz, nie będę więcej pytał.

Elizabeth również popatrzyła na niego; jego oczy tego dnia miały barwę jadeitu, oczy, które tak dobrze nauczyły się ukrywać uczucia przed resztą świata. Co on teraz czuł? Dałaby wszystko, by się tego dowiedzieć.

Lucien skierował się ku sypialni, a serce Elizabeth zaczę­ło bić jeszcze mocniej niż uprzednio.

-Jesteś absolutnie pewna? - spytał jeszcze raz mężczyzna.

- Tak, jestem pewna - odparła.

- Nie będzie już odwrotu, kiedy to się stanie.

- Lucienie - rzuciła ze zniecierpliwieniem Elizabeth - jeśli będziesz się poruszał w takim tempie, książę Walii za­siądzie na tronie, zanim my skonsumujemy małżeństwo.

Usłyszała, jak przełknął ślinę. Naprawdę to usłyszała.

Właśnie wtedy zdała sobie sprawę, że Lucien nie chciał doprowadzić sprawy do końca. Poznawała to po maleńkiej kropli potu, która perliła się na jego czole. Po tym, jak na­gle nie chciał spojrzeć jej w oczy.

On blefował.

W ślad za tą myślą przyszła świadomość, że Lucien do­skonale blefował. Dzięki tej sztuce przekonał towarzy­stwo, że nie obchodziła go śmierć brata. Wmówił towarzystwu, że jest rozpustnikiem, gdyż Polly potwierdziła, że nic zdrożnego nie miało miejsca w zamku, ani w żadnym in­nym miejscu, które znała.

Nieprawdą było wiele rzeczy, jakie wmówił towarzy­stwu. Dzikie przyjęcia. Rozpusta. Cóż, to może czasami było prawdą.

- Dlaczego, Lucienie?

- Dlaczego co? - spytał.

- Dlaczego udajesz, że cię nic nie obchodzi? Czemu uda­jesz, że jesteś zdecydowany skonsumować nasze małżeń­stwo, kiedy w rzeczywistości bynajmniej tego nie pragniesz?

- Słucham?

- Postaw mnie na ziemi.

Przyglądał jej się jeszcze przez chwilę, a potem powoli wypuścił ją z objęć. Elizabeth spojrzała mu prosto w oczy, starając się dopasować do siebie znane już kawałki łami­główki, jaką dla niej stanowił.

- Nie próbuj blefować, Lucien, bo poznałam prawdę. Nie pragniesz mnie. Ciekawe tylko, dlaczego? Wiem, że mnie pożądasz. - Uniosła dumnie podbródek. - Nawet ja nie jestem tak niewinna. Czemu więc, zadaję sobie pytanie, nie chcesz się ze mną przespać? Boisz się?

Mężczyzna parsknął śmiechem.

- Nie bądź śmieszna. Który mężczyzna nie chce się prze­spać z własną żoną?

- Czemu więc grasz na zwłokę?

- Wcale nie gram na zwłokę - odparł. - Zastanawiam się po prostu nad najlepszym sposobem wtajemniczenia cię, moja droga.

Znów zaczął udawać lubieżnego rozpustnika. Elizabeth uzmysłowiła sobie, że to kolejna próba obrony.

- Rozumiem - odparła, przełamując się i przykładając dłoń do policzka męża, ciekawa jego reakcji.

Zareagował tak, jakby go uderzyła w twarz.

- Co robisz?

- Dotykam cię. Staram się dać ci znać, że nie musisz przede mną udawać. Jeśli jest jakiś powód, dla którego nie chcesz doprowadzić tego do końca, możesz mi go wyjawić.

Lucien zesztywniał, kiedy go dotknęła, i się odsunął. Eli­zabeth czekała z zapartym tchem i bijącym sercem, aż wy­kona kolejny ruch.

- Chodź - powiedział, chwytając ją za rękę i ciągnąc w stronę sypialni.

Serce, które już się uspokoiło, załomotało nerwowo w jej piersi. Kiedy weszli do pokoju, Lucien wypuścił ją tuż przy drzwiach.

- Dokąd idziesz? - spytała, kiedy się od niej odwrócił; przez myśl jej przemknęło podejrzenie, że mimo wszystko zabrakło mu odwagi.

Książę stanął w połowie drogi między masywnym łożem i drzwiami do ubieralni; w jego zagadkowe, zielone oczy świeciło słońce.

- Zamierzam się rozebrać - powiedział błazeńskim to­nem. - Ty możesz zostać w ubraniu, ponieważ sam je z cie­bie zdejmę.

Znów próbował ją zastraszyć. Dziwne, jak łatwo odga­dywała teraz jego intencje.

- Nie odchodź, Elizabeth, moja droga. Zaraz wrócę. - Jego ogniste spojrzenie zatrzymało się dłużej na jej piersiach.

Unosząc dumnie podbródek, odpowiedziała:

- Jak sobie życzysz - i z całym spokojem założyła ramiona na piersi.

Lucien wpatrywał się w nią długą chwilę, niemal jakby spodziewał się, że lada moment opuści ją odwaga, a kiedy to nie podziałało, na jego twarz wypełzł powoli lubieżny uśmiech.

Mimo to Elizabeth nie wystraszyła się. Ani trochę. To dziwne, ale przepełniała ją nieprzeparta chęć, by doprowadzić sprawę do końca. By dotrzeć do niego. Widziała, że jeszcze zanim Lucien wyszedł, jego uśmiech zbladł trochę.

- Wielkie nieba. - Zaczerpnęła głęboko tchu i przeszła przez ogromny pokój, by stanąć przy oknie. Ciemnoniebieski ocean ciągnął się po odległy horyzont, niewysokie, spienione fale sunęły jedna za drugą w stronę brzegu. Widok z okna był przepiękny; wstawał kolejny słoneczny dzień. Zabawne, zawsze wyobrażała sobie, że to stanie się wieczorem. Kilka płonących świec, biała pościel... Tymczasem w pokoju świeciło jasne słońce. W kominku nie palił się ogień. Świece nie rozświetlały pokoju. Im jednak nie będzie potrzebne światło świec. Nie ukryje swego ciała w promieniach słońca, które oświetlały komnatę. Myśl ta jej nie przeraziła. Raczej ją podnieciła; jej serce swym biciem nieodwracalnie odliczało czas do powrotu Luciena.

Nie miała pojęcia, jak długo tak stała, wydawało jej się tylko, że zdjął ją paraliż wywołany niepokojem i zdecydowaniem.

- Tęskniłaś za mną, kochanie? - spytał Lucien. Elizabeth odwróciła się do niego raptownie i drżącymi rękoma odgarnęła kilka luźnych pasm włosów.

- Nie - odparła śmiało.

- Hmm. Będę musiał postarać się to zmienić. - Lucien miał na sobie szlafrok z ciemnofioletowego atłasu, obszyty pod szyją i przy mankietach zwojami wymuskanej koronki. Tkaninę zdobił krzykliwy turkusowo-czerwony haft. Całość wyglądała na strój noszony w buduarze.

Elizabeth uzmysłowiła sobie, że to kolejny rekwizyt w granym przez męża przedstawieniu.

- Mam dla ciebie niespodziankę - oświadczył Lucien, uśmiechając się z zadowoleniem.

Wydawał się bardziej panować nad sobą. To ją niepokoiło.

Sięgnął do kieszeni.

Elizabeth zesztywniała.

Książę wyciągnął... kawałek jedwabiu?

- Co... - Elizabeth z trudem zaczerpnęła tchu. - Po co ci to? Lucien posłał jej uśmiech.

- To dla ciebie. - Zbliżył się, żeby mogła lepiej się przyj­rzeć temu, co przyniósł. - Żeby skrępować ci ręce.

Elizabeth odskoczyła do tyłu, rzucając na męża okiem.

- Co skrępować?

- Znów ogłuchłaś - stwierdził radośnie. - Dobry Boże, Elizabeth, sądzę, że powinniśmy sprowadzić doktora, że­by cię zbadał.

- Przestań, Lucien. Co masz na myśli, mówiąc o krępo­waniu mi rąk?

Uniósł brwi, posyłając jej lubieżny uśmiech.

- Ależ, Elizabeth, często się tak robi. To po to, by spo­tęgować rozkosz. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej, jeśli by­ło to możliwe. - Przyniosłem ci również to.

Włożył rękę do kieszeni.

Elizabeth znów zesztywniała.

Wyjął stamtąd... Miotełkę z piór?

Nie chciała wiedzieć, do czego ma to służyć, naprawdę tego nie chciała. Miotełka była dziwnie mała. Dziewczyna starała się znaleźć jakąś odpowiedź.

- Zamierzasz odkurzać moje ciało? - spytała, próbując się zachowywać równie spokojnie jak Lucien.

- Nie odkurzyć, lecz przyprószyć. Tym. - Przełożył więzy do dłoni, w której trzymał miotełkę, i wyciągnął z dru­giej kieszeni mały woreczek.

Bardzo nie chciała zadać pytania. Naprawdę nie chciała.

- A cóż to jest?

- Cukier - odrzekł, wciąż z uśmiechem na twarzy. - Cu­kier puder. - Potrząsnął lekko woreczkiem, z którego posy­pał się drobny pył. - Zamierzam zlizać go z twojego ciała.

Znów chce ją wystraszyć. Ona jednak nie zamierzała się wycofywać.

- Rozumiem - stwierdziła i zdobywając się na odwagę, podeszła do łóżka. - Zaczniemy więc?

Ku jej wielkiej radości Lucien przez chwilę wydawał się zakłopotany.

Aha, powiedziały mu jej oczy. Twój podstęp nie poskutkował.

Ach, bezgłośnie odpowiedział książę. Ale ja jeszcze nie skończyłem.

Pole walki zostało wyznaczone. Zaprzestano ceregieli. Kto pierwszy się wycofa? Każde z nich przysięgało sobie, że nie ono.

- Pozwól, że położę to tam - powiedział, odwracając się od niej, by umieścić przedmioty na stole przy oknie. Elizabeth poczuła, że jej oddech przyspieszył. Wiedziała, że zbliża się chwila prawdy. Dziwne, ale nadal się nie bała. Była zaniepokojona, to pewne. Kto jednak czułby się inaczej na jej miejscu? Mimo to miała pewność, że Lucien jej nie skrzywdzi. To dodawało jej ogromnej otuchy, kiedy czekała, aż podejdzie do niej. I podszedł, chociaż bardziej skradał się, niż szedł, z diabolicznym uśmiechem na twarzy. Kiedy stanął przed Elizabeth, patrzył jej w oczy przez chwilę, a potem powoli uniósł rękę.

Pogładził się po podbródku.

- Zastanawiam się, jak to zrobić. Związać cię teraz, czy najpierw zdjąć z ciebie ubranie? - Przyjrzał jej się uważnie. Masz jakieś preferencje?

Elizabeth musiała przełknąć ślinę, zanim odpowiedziała

- Zupełnie żadnych - odrzekła gładko. Uniósł brew.

- Hmm. Szkoda. Zatem raczej przed. Bóg mi świadkiem, że kiedy będziesz związana, te zapięcia na plecach sukni mogą sprawiać kłopoty.

Elizabeth zesztywniała. On również wydawał się spięty. Wiedziała o tym, choć starał się to ukryć, robiąc jedną z tych min, które wyrażały najwyższe zadowolenie z sie­bie. Uniósł rękę. Elizabeth zaparło dech w piersi. Lucien pokiwał na nią wskazującym palcem.

- Odwróć się - polecił.

Poczuła, że brak jej powietrza, i zrobiła głęboki wdech, kiedy powoli wykonywała polecenie Luciena.

- Bliżej - polecił, obejmując ją jedną ręką i przyciągając do siebie; jego dłoń musnęła jej kark, jakby odsuwała pas­mo włosów.

- Aha. Guziki. Doskonale. Nigdy nie lubiłem haftek. Pie­kielnie trudno je zobaczyć - mruknął Lucien.

Elizabeth ledwo słyszała jego słowa.

- Dużo tego - mruknął.

Wreszcie czerwona suknia zsunęła się z ramion Eliza­beth i spadła na posadzkę.

- Hmm - zauważył Lucien. - Muszę powiedzieć, że twój gorset wygląda dużo lepiej na tobie niż mój na mnie.

Poczuła dłonie męża na swoich ramionach. Ich dotyk palił ją przez cienki muślin koszuli.

- Wiesz co, pomogę ci przy gorsecie, ale pantalony zdej­miesz sama. Nie ma nic bardziej podniecającego dla męż­czyzny niż widok rozbierającej się kobiety.

- Doprawdy? - spytała. - Skoro tak, ciekawi mnie, dlacze­go nie kazałeś mi się samej rozebrać od samego początku?

- Ależ, moja droga - odparł jedwabistym głosem - nie poradziłabyś sobie z zapięciami na plecach.

- Zatem miejmy to już za sobą, zgoda? - Odwróciła się niespodziewanie, pociągnęła za koszulę i zsunęła najpierw jedno ramiączko, a potem drugie. Zaraz potem, starając się zachować opanowanie, rozebrała się do końca.

On nie odrywał od niej wzroku.

Elizabeth poczuła wtedy ciepło, to samo gorąco, jakie ogar­nęło ją poprzedniego dnia, gdy Lucien pieścił ją tak intymnie.

Uniosła ręce, powoli wyjmując szpilki z włosów, które rozsypały jej się po ramionach.

- Boże, Elizabeth - usłyszała jego głos.

Stała nieruchomo, obserwując, jak Lucien stara się tłu­mić opanowującą go żądzę.

- Bardzo ładne - stwierdził po chwili. - Bardzo, bardzo ładne.

Znów był Lucienem-cynikiem.

- Połóż się na łóżku - polecił.

Zamierzał wprowadzić w życie swój zamiar. Zamierzał ją związać.

On cię nie skrzywdzi, Elizabeth.

Była tego pewna, choć wiedziała, że on wciąż stara się ją zastraszyć. Nie pozwoli mu na to. Nie okaże lęku.

Podeszła do łóżka, bez oporu ułożyła się na materacu.

- Unieś ręce - usłyszała.

Przymknęła oczy; czuła jednocześnie zażenowanie i wciąż narastające podniecenie. Spełniła polecenie męża.

Lucien znów miał taką minę, jakby nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Przygryzła wargi, ukrywając triumfalny uśmiech.

- Nogi też - dodał.

Niewiele brakowało, a nie zgodziłaby się. Jemu jednak właśnie o to chodziło. O to, by stawiała opór.

- Zaskakujesz mnie, Elizabeth, bo szczerze sądziłem, że na to się nie zgodzisz.

Przełknęła ślinę.

- Jestem pełna niespodzianek.

- Już to zauważyłem.

Lucien powoli, starając się pokrywać ogarniającą go żą­dzę opanowaniem, przywiązał ręce i nogi Elizabeth do ko­lumienek łóżka. Potem odsunął się i przez długą chwilę przyglądał się swemu dziełu.

- Czy podobam ci się, Lucien? - spytała słodko Eliza­beth i zobaczyła, że twarz męża się zmienia. Lucien już nie był w stanie ukryć swego pożądania.

- O tak, Elizabeth - szepnął zdławionym głosem, jakby sło­wa z trudem przechodziły mu przez gardło. - Podobasz mi się.

Elizabeth jeszcze nigdy nie czuła się aż tak bezbronna. I tak podniecona.

Lucien jeszcze przez chwilę mierzył ją spojrzeniem, a potem, zupełnie jakby nie mógł już dłużej znieść jej wi­doku, odwrócił się raptownie, podszedł do stolika i na mo­ment zacisnął dłonie na jego krawędzi, po czym podniósł piórka i woreczek cukru.

Ręce mu się trzęsły.

Elizabeth dostrzegła to z miejsca, w którym leżała. Zamknęła oczy, sycąc się zwycięstwem. Kiedy znowu uchyliła powieki, Lucien stał nad nią. Spodziewała się, że siądzie na brzegu łóżka, że przykryje jej ciało swoim włas­nym i zrobi którąś z tych rzeczy, o jakich czytała. Co wię­cej, chciała tego. Mon Dieu, i to jak bardzo chciała. Za­wstydzało ją to.

Czyżby była aż tak grzeszna?

Najwyraźniej tak...

A potem dotknął jej nogi - niespodziewanie delikatnie. Zadrżała konwulsyjnie, otworzyła raptownie oczy. Lucien jednak nie dotknął jej naprawdę, zrobiły to piórka. Przy­glądała się, jak zanurza je w woreczku, a potem znów przy­kłada do jej łydki, posypując ją cukrem.

A potem... o Boże, schylił się i zlizał słodki proszek. Dziewczyna szarpnęła się w więzach.

- Słodkie - zamruczał, a jego gorący oddech niemal ją parzył. - Takie słodkie.

Potem musnął piórkami wewnętrzną stronę jej uda, na­stępnie zrobił to samo językiem; tym razem wyżej, a potem jeszcze wyżej. Elizabeth drżała coraz gwałtowniej, każdy jej nerw dygotał z szalonego napięcia, błagał o jego dotyk. Nie mogła znieść tej niepewności.

- Proszę, Lucien. Proszę - jęknęła.

- O co prosisz?

Wtedy otworzyła oczy i spotkała jego wzrok.

- Dotknij mnie. Dotknij mnie tak, jak dotknąłeś mnie wczoraj.

Widziała, jak zamknął oczy, widziała, jak odchylił gło­wę do tyłu.

- Nie potrafię z tym walczyć - usłyszała jego głos. - Brak mi sił, nie potrafię z tym walczyć...

- Nie walcz, Lucienie - szepnęła Elizabeth. - Proszę, poddaj się.

Poczuła, że zmienił pozycję. Nachylił się nad nią i pie­ścił ustami najintymniejsze zakątki jej ciała, póki nie po­rwała jej fala rozkoszy.

- Podobało ci się, moja droga? - spytał Lucien.

Znów odzyskał panowanie nad sobą. Mimo to wiedzia­ła, że od utraty kontroli nad własnym ciałem dzielił go za­ledwie jeden krok. A ona pragnęła, och jak bardzo pragnę­ła, by ją stracił.

- A tobie podobało się, jak smakuję? - odpowiedziała śmiałym pytaniem. Dostrzegła, że zmrużył oczy, a przez jego ciało przebiegł dreszcz.

- Pozwól mi posmakować ciebie - powiedziała. Oczy mu zapłonęły. Elizabeth czekała z zapartym tchem na jego reakcję.

- Czy tego właśnie chcesz? - spytał, zrzucając purpuro­wy szlafrok i odsłaniając całe swoje ciało.

- Tak - powiedziała, nie dając mu się zastraszyć.

- Gdzie? - spytał. Dziewczyna uniosła biodra.

- Tutaj - odparła.

- Nie - odpowiedział, kierując to słowo bardziej do sie­bie niż do niej. - Nie - powtórzył.

- Weź mnie, Lucienie - powiedziała Elizabeth, wyczu­wając, że zwyciężyła. - Weź mnie - powtórzyła.

- Bądź przeklęta, Elizabeth. Bądź przeklęta - jęknął - za to, co zrobiłaś. - Opadł na nią, przywarł biodrami do jej bioder i poczuła, jak się w nią zagłębia. Drgnęła, gdy zabo­lało, a potem razem z nim wzniosła się na same szczyty zmysłowych doznań, osiągając spełnienie.

Po wszystkim Lucien wstał, niespodziewanie odwrócił się i wyszedł.

18.

Upłynęło zaledwie kilka minut, zanim Elizabeth się roz­wiązała, ale gdy wbiegła do ubieralni, pokój był już pusty.

Gdzie zniknął Lucien?

Domyślała się, gdzie poszedł. Ubrała się pośpiesznie i zbiegła na dół, łudząc się nadzieją, że zdoła znaleźć kamień, który otwiera przejście prowadzące z korytarza na plażę.

Tam jednak zastała tylko Johna.

- Wyjechał z zamku - powiedział mężczyzna, wyciąga­jąc rękę, by ją powstrzymać.

Elizabeth nie chciała mu wierzyć; przecież zdradził Lucienowi ich wspólny plan. Nie mogła jednak zaprzeczyć prawdzie w oczach Szkota. Usiadła na ostatnim stopniu i łzy jej nagle napłynęły do oczu.

- Dokąd? - spytała. John wzruszył ramionami.

- Przypuszczalnie do miasta, ale nie mam co do tego żad­nej pewności.

Elizabeth pokiwała tylko głową.

- Elizabeth - odezwał się po chwili John - on nie chce dziedzica.

Gwałtownie uniosła głowę.

- Uważa, że nie ma prawa przekazać tytułu książęcego, ponieważ ten nigdy mu się nie należał.

Nie chciał mieć dzieci? W oślepiającym przebłysku zro­zumienia musiała przyznać, że wszystko, co robił, miało sens. Te puste groźby. Walka z żądzą, jaką czuł do niej. Gniew, gdy przestał nad sobą panować.

- Nie miałam pojęcia - wyszeptała.

- Rozumiesz więc, dlaczego jest tak wzburzony. Możesz zajść w ciążę.

Jej spojrzenie uniosło się raptownie i napotkało jego wzrok.

- Czemu tak mówisz? Mężczyzna uśmiechnął się krótko.

- Połowa zamku słyszała was oboje na górze. Elizabeth wydała cichy jęk zażenowania i zrobiło jej się gorąco. -Och?

- Och - odparł John.

Odwróciła oczy, ale zaraz zapomniała o wstydzie.

- Co mam zrobić?

- Bądź cierpliwa. Zawsze uważałem, że ta jego przysię­ga to straszna głupota. Teraz, kiedy wyszło szydło z wor­ka, że się tak wyrażę, będzie musiał wszystko sobie prze­myśleć. Daj mu dzień lub dwa na oswojenie się z tą myślą.

Elizabeth pokiwała głową, zdając sobie sprawę, że nic in­nego nie może zrobić. Czekając na powrót Luciena, zastana­wiała się nad tym, czego się dowiedziała. Przysięga księcia je­dynie potwierdziła jej podejrzenie, że Lucien kochał swego brata głęboką miłością. Tak bardzo, że poczucie winy z po­wodu śmierci Henry'ego omal go nie unicestwiło. W zamku nie wisiał żaden portret jego brata, uzmysłowiła sobie Eliza­beth, znów spacerując po pokojach. Tylko jeden portret ich ojca; twarz starego księcia pełna była wyrzutu. Elizabeth przyszło na myśl, że umieszczono go w zamku właśnie w tym celu: by przypominać Lucienowi o tym, co zrobił.

A cóż takiego zrobił? zastanawiała się Elizabeth. Jej wie­dza na temat wydarzeń tamtego dnia była w najlepszym przypadku wyrywkowa. Zaledwie skrawki podsłuchanych rozmów. Doszło do pojedynku. Brat Luciena był sekundan­tem. To oznaczało, że stał w pobliżu, choć oczywiście nie w zasięgu pistoletu księcia. Dlaczego więc zakładano, że Lucien był odpowiedzialny za śmierć Henry'ego? Postanowi­ła zapytać o to Johna, który pracował właśnie przy odbu­dowie murów obronnych zamku.

- Ponieważ wydawało się to bardzo dziwnym zbiegiem okoliczności, że Henry został postrzelony w trakcie poje­dynku Luciena z innym przeciwnikiem - wyjaśnił John.

- Ale to niewątpliwie był wypadek - zauważyła Elizabeth. - Pistolety są strasznie niecelne. Henry mógł zostać trafiony kulą, która zboczyła z toru.

John otarł czoło.

- Ano.

- Jednak nikt w to nie uwierzył.

- Kiedy stawką są stary tytuł i wielka fortuna, ludzie myślą sobie najgorsze. Początkowo nikt nie chciał uwierzyć, że Lucien był zdolny do czegoś takiego, a jednak w końcu dali temu wia­rę. Pewnie także i z tego powodu, że on nigdy się nie bronił.

- Ciekawe, dlaczego?

- Ponieważ - rzekł John z posępną twarzą - z początku był zbyt odrętwiały z żalu, by dbać o to. Mijały miesiące, zanim wrócił do towarzystwa, a wtedy było już za późno. Plotki krążyły zbyt długo. - Jego spojrzenie napotkało jej wzrok. - Szkoda została już wyrządzona.

Elizabeth rozważała w myślach to, czego się właśnie do­wiedziała.

- Sądzisz, że on to zrobił? - spytał John.

- Nie - odparła Elizabeth, patrząc mu prosto w oczy. -Przyznam, że zanim go poznałam, miałam wątpliwości. Ale nie teraz.

John przytrzymał jej wzrok; jego oczy miały nieprzenik­niony wyraz. Potem jednak spojrzał za nią i zesztywniał.

- Twój mąż powraca - rzucił nagle.

Elizabeth odwróciła się raptownie. Rzeczywiście, Lucien zbliżał się do nich. Nie szedł, nie kroczył. Wpadł jak burza, jego zielone oczy były zimne jak Atlantyk, twarz ściągnięta.

- Muszę z tobą pomówić - rzekł, lekceważąc przyjacie­la, i chwycił żonę za rękę, nie przepraszając nawet za prze­rwanie im rozmowy.

Elizabeth obejrzała się na Johna, lecz mężczyzna tylko uśmiechnął się niewesoło.

- Zaproponuj mu jakiś owoc - doradził jej. - Może to go uspokoi.

Elizabeth omal się nie zakrztusiła histerycznym śmiechem, lecz jej mąż nie wydawał się rozbawiony. Odwrócił ją, ściska­jąc za łokieć, i zaciągnął do jednego z łuków arkad, które za­słaniały rozsypującą się część zamku przed oczami gości.

- Dokąd idziemy? - spytała, nakazując sobie zachować spokój. Cokolwiek miał do powiedzenia, powie. Nie mog­ła wiele zrobić, musiała czekać. On jednak milczał, póki nie zatrzymali się w bramie.

- Twoi rodzice są tutaj - oznajmił zwięźle.

- Tutaj? - jęknęła. Lucien skinął głową.

Elizabeth spojrzała na dziedziniec. Jakiś mężczyzna pro­wadził w ich stronę czarnego konia.

- Przyjechali?

Książę poszedł za jej spojrzeniem i oczy mu się zwęziły.

- Do licha - mruknął pod nosem. - Nie teraz.

- Tu pan jest, wasza miłość - zawołał masztalerz, pod­chodząc do nich i obracając konia, by mogli mu się przyj­rzeć. - Dostałem tego wałacha zaledwie kilka minut temu. Pomyślałem, że jaśnie pani zechce go dosiąść natychmiast.

Jaśnie pani.

Elizabeth zesztywniała.

To był jej koń.

- Księżna nie ma teraz ochoty na przejażdżkę - uciął Lucien. Elizabeth wyprostowała się i rzekła na znak protestu:

- Właśnie, że chcę pojeździć.

- Każesz rodzicom czekać?

Całkiem o tym zapomniała. Zgarbiła się.

- Ja... Nie. Masz rację. - Poszukała spojrzeniem oczu męża, starając się powiedzieć coś jeszcze. - Dziękuję. Jest prześliczny.

Zobaczyła, że jego gniew na chwilę przygasł, lecz trwa­ło to jednak krótką chwilę.

- Proszę bardzo.

Elizabeth przygryzła wargę i znów obejrzała się w stro­nę domu.

- Gdzie oni są?

- W salonie.

- Rozumiem. - Kupił jej konia. Konia. Jej własnego. Wzruszenie ścisnęło ją za gardło.

- Zanim wejdziemy - poprosił Lucien głosem, który znów zabrzmiał szorstko - odpowiedz mi na jedno pytanie.

Elizabeth zdrętwiała.

Książę zaczekał, aż masztalerz oddali się wystarczająco, i spytał:

- Kiedy miałaś ostatnią miesięczną słabość? - Rozmawia­łem dziś z akuszerką. Powiedziała mi, że kobieta jest bar­dziej skłonna zajść w ciążę w przybliżeniu dziesięć dni po ostatniej miesiączce. Zatem kiedy ostatnio krwawiłaś?

Elizabeth potrząsnęła głową, czując w niej zamęt.

- Trzy tygodnie temu. - Uniosła podbródek. - Wątpię więc, abyś miał powód do niepokoju.

Doznał wyraźnej ulgi; jego barki rozluźniły się.

- Obawiałeś się, że spłodziłeś dziecko? - spytała, dum­nie zadzierając podbródek.

Jego spojrzenie pobiegło ku jej oczom.

- To oczywiste.

- Wiem, dlaczego.

Jego wzrok padł na robotników, którzy pracowali w oddali.

- John.

- Tak - przyznała.

- Nie miał prawa o tym mówić.

- Ależ miał. Powinieneś być dumny ze swego dziedzictwa pomimo okoliczności, w jakich przypadło tobie. Ten tytuł na­leżał do twojej rodziny od pokoleń. Nie możesz zapomnieć o swojej winie i zrozumieć, że trzeba go przekazać dalej?

- Wina! - wypalił, a potem zniżył głos do syku. - Wina? Co ty wiesz o winie?

- Wiem, że nigdy nie zabiłbyś swojego brata.

- Czyżby? A skąd ta pewność?

- Bo ty nie jesteś do tego zdolny. Uśmiechnął się ponuro.

- Ależ ja go zabiłem, Elizabeth. Blefował. Była tego pewna. A jednak...

W jego oczach nie dostrzegła przekornego błysku. Lek­ceważącego spojrzenia. W jego oczach malowała się powa­ga, jakiej nie widziała nigdy wcześniej, i to ją zaniepokoiło.

- Nie zrobiłeś tego.

- Ależ tak, Elizabeth. Zrobiłem. Wycelowałem pistolet w niego i wypaliłem. Co o tym sądzisz?

- To nieprawda - powiedziała, kręcąc głową.

- Nieprawda - przedrzeźniał ją. - A skąd ty to możesz wiedzieć?

Zabił swojego brata.

Cóż, co do tego nigdy nie było wątpliwości. W ten czy inny sposób książę odpowiadał za tę tragedię. Pozostawało pytanie, czy zamierzał go zabić? Słowa Luciena niemal zda­wały się to potwierdzać. Mimo to ona wiedziała swoje. Po prostu wiedziała, że nie mógł tego zrobić z premedytacją. To było niemożliwe. On tylko się starał, by zobaczyła w nim mordercę. Najwyraźniej chciał, by zostawiła go w spokoju.

Znów próba zastraszenia.

Ano, jeszcze zobaczymy. Ona nie zrezygnuje. Zmusi tego upartego człowieka, by stawił czoło swojemu poczuciu wi­ny. By sam opowiedział jej całą historię. To jej się należało.

Wyprostowała plecy i uniosła podbródek. Zacisnęła stanowczo dłonie, wbijając wzrok w drzwi zamku, w których książę właśnie zniknął.

Jego wysokość wkrótce się dowie, że nie jest do niego podobna. Ona nie ucieka przed swoimi problemami.

Lucienowi ręce się trzęsły, kiedy nalewał sobie alkoholu, nie dbając o to, że było wczesne popołudnie, ani o to, że ro­dzice jego żony znajdowali się w tym samym pokoju, kiedy przechylił kieliszek i wypił całą jego zawartość jednym hau­stem. Ani nawet o to, że ponownie napełnił swój kieliszek. Jeśli Bóg da, alkohol pomoże mu zapomnieć o dzisiejszym poranku. Był taki czas po śmierci Henry'ego, kiedy mocniej­szy trunek skutkował zdumiewająco dobrze. Lucien zbudził się sześć miesięcy później i stwierdził, że towarzystwo uzna­ło go za mordercę. Uśmiechnął się posępnie. Cóż, był nim.

Ktoś odkaszlnął, pewnie hrabia. Lucien powoli, niechęt­nie odwrócił się ku gościom. Wypił kolejny łyk. Płyn palił mu gardło i rozchodził się ciepłem po ciele. Lucien z ulgą powitał to ciepło i rozluźnienie, które rozgrzewało jego mięśnie.

- Siądźcie, proszę - zachęcił gości, gestykulując kielisz­kiem, aż wylało się z niego trochę płynu.

- Nie, dziękuję, książę - odparł wyniośle hrabia. Lucien uniósł brwi, zadziwiony jego arogancją. Czyżby ojciec Elizabeth zapomniał, że Lucien jest królewskiej krwi? Że jego kuzyn - oczywiście odległy - jest księciem regen­tem? Że on sam może się poszczycić pokrewieństwem z pół tuzinem członków rodziny królewskiej?

Najwyraźniej zapomniał, ten hrabia-szewczyk!

Lucien obracał kieliszek między kciukiem i palcem wskazującym, uśmiechając się sucho.

- Mieliście przyjemną podróż z Londynu? - spytał, czu­jąc, jak alkohol drapie go w gardle.

Hrabia nie odpowiedział.

- Gdzie jest moja córka? - odezwała się natomiast hra­bina tonem prawie oskarżenia.

- Siedzi w kajdanach w naszym lochu, oczywiście - od­parł książę z uprzejmym uśmiechem. - Gdzieżby indziej?

Kobieta uniosła głowę, patrząc na niego z gniewem i po­gardą.

- Jestem tutaj, mamo.

Lucien omal nie upuścił kieliszka. Odwrócił się do drzwi. Boże, ręce mu drżały na sam jej widok.

- Wreszcie - oznajmiła niemal oskarżycielsko jej matka. -Elizabeth, gdzieś ty była?

- Cóż za niespodzianka widzieć was - powiedziała ko­bieta, ignorując oschły ton matki i idąc do niej po mięk­kim, niebiesko-białym dywanie. Schyliła się, cmokając po­wietrze tuż przy policzku swojej matki. - Czy Lucien za­proponował wam już poczęstunek?

Książę obserwował ją, ściskając kieliszek w dłoni. Jego żona sprawiała wrażenie opanowanej. Lucien wbił paznok­cie w szkło.

- Niestety, nie - oznajmił najspokojniej, jak umiał. - Za­proponowałem wszakże gościom, by usiedli. Odmówili.

- W takim razie każę przynieść herbaty.

- Elizabeth, nie chcemy poczęstunku - oznajmiła jej matka, zerkając nerwowo na Luciena. - Musimy z tobą po­rozmawiać. - Wyprostowała się. - Na osobności.

Elizabeth posłała spojrzenie mężowi, unosząc brwi.

- Doprawdy? - spytała, znów odwracając się do rodziców.

- Tak. Na osobności - potwierdził jej ojciec.

- To, co macie mi do powiedzenia, możecie powiedzieć przy Lucienie - oznajmiła Elizabeth. Posłała mu kolejne spojrzenie i oświadczyła: - W końcu on jest moim mężem.

Jej słowa powitała cisza. Lucien zastanawiał się, czy po­winien wyjść.

Wtedy jednak ojciec Elizabeth rzekł:

- Zgoda. Skoro tak uważasz. - Wyprostował się, posyłając spojrzenie najpierw jednemu, potem drugiemu. - Córko - rzekł sucho - przybyliśmy ci oznajmić, że Lucien zo­stanie postawiony przed sądem pod zarzutem morderstwa.

19.

Lucien doznał wstrząsu. Od śmierci brata żył w lęku, że kiedyś wreszcie padną te słowa.

- Nie - zaprzeczyła jego żona.

- Tak - rzekł jej ojciec i spojrzał na Luciena z odrazą. -Słyszałem to od samego prokuratora królewskiego. Spra­wa musiała przejść przez jego ręce, ponieważ twój mąż jest członkiem Izby Lordów, chociaż wcale nie jest tego go­dzien.

Lucien spodziewał się, że żona odwróci się gwałtownie ku niemu, że pośle mu spojrzenie pełne zgrozy i oskarże­nia. Ona jednak wciąż patrzyła na rodziców.

- To niemożliwe - oznajmiła.

- Chciałbym, aby tak było - warknął jej ojciec - ale mó­wię ci, że to prawda. - Jego wzrok znów padł na Luciena. -Przykro mi, Ravenwood, że przynoszę nowinę w taki spo­sób, ale taka jest prawda.

Podłemu draniowi nie było ani trochę przykro. Hrabia przez cały czas patrzył wyzywająco na księcia.

- W świetle powyższego, wasza miłość, jestem pewien, że postąpi pan właściwie i zgodzi się na separację z Elizabeth. Ona oczywiście zachowa tytuł księżnej.

- Separacja! - zawołała Elizabeth. - Ojcze! Nie!

- Elizabeth - powiedziała jej matka - słuchaj swego oj­ca. Musisz odejść od tego człowieka. To dla ciebie jedyne rozwiązanie. My już odczuwamy przykre konsekwencje te­go nieszczęsnego małżeństwa. Wczoraj lady Haversham

oznajmiła nam, że nie będzie nas więcej zapraszać, ponie­waż zadajemy się z mordercą.

Lucien widział, jak twarz Elizabeth tężeje.

- Przykro mi z tego powodu, matko, ale trudno winić mojego męża za nieporozumienia dotyczące jego osoby. Trzeba było powiedzieć tej damie, żeby się wynosiła, i z ko­lei zerwać stosunki z nią.

Jej matka jęknęła.

- Elizabeth, nie bądź śmieszna. Lady Haversham jest podporą towarzystwa, osobą niemal tak wpływową, jak la­dy Jersey. Nie mogę zerwać z nią stosunków.

- Więc zamiast tego chcesz, żebym to ja opuściła męża? Rodzice nie odpowiedzieli. Lucien czekał na reakcję Eli­zabeth. Nie trwało to długo.

- Dziękuję, że przybyliście z tak daleka - powiedziała. -Jestem jednakże pewna, że zrozumiecie, iż w żadnym ra­zie nie zamierzam go opuścić.

Lucien wytrzeszczył oczy.

- Nie bądź głupia - warknął jej ojciec. - Nalegam na to. Nikt nie będzie miał do ciebie pretensji, jeśli to zrobisz. On jest mordercą, to tylko kwestia czasu, i zostanie mu to udowodnione.

- To nieprawda - oznajmiła Elizabeth. - Jak śmiesz! Jak śmiesz przychodzić tutaj i mówić coś takiego! I to w do­datku Lucienowi w oczy!

Lucien poczuł, że serce mu dziwnie rośnie, kiedy patrzył na Elizabeth zbliżającą się do rodziców z zaciśniętymi pięściami.

- On jest moim mężem i jak Bóg da, ojcem mego dziec­ka, jeśli nasienie, jakie zasiał, wzejdzie.

- Elizabeth - jęknęła jej matka. - Jesteś taka trywialna!

- Przynoszę ci wstyd, matko? Ty mnie też - rzuciła z gnie­wem, obracając się na pięcie. Potem podeszła do drzwi i jed­nym silnym szarpnięciem otworzyła je na oścież. - Obydwo­je macie wyjść.

Hrabia i hrabina najwyraźniej zaniemówili. Lucien wie­dział, jak się czuli. Wpatrywał się w żonę, przepełniony emocjami, których nie potrafił nazwać, kiedy ona wypra­szała swoich rodziców.

- Nie rób tego, Elizabeth - nalegała jej matka. - Będziesz nas potrzebowała w nadchodzących miesiącach. Przesłu­chania w sprawie Luciena mogą się przecież ciągnąć lata­mi. Co będziesz robić tymczasem? Staniesz się wyrzut­kiem. Nikt się nie będzie z tobą zadawał.

- To ryzyko, jakie chętnie podejmę.

- Elizabeth - ostrzegł Lucien, gotów już się z nimi zgo­dzić, lecz jego teść mu przerwał.

- Jesteś głupia - powtórzył. - Nie będę tego tolerował. Jeśli odmówisz powrotu z nami, nie będziemy mieli inne­go wyjścia, jak zerwać z tobą kontakty.

Książę ujrzał, jak jego żona wyprostowała się dumnie i uniosła podbródek w ten swój charakterystyczny sposób. A potem Elizabeth wypowiedziała słowa, które musiały ją kosztować więcej, niż potrafił sobie wyobrazić.

- Zatem żegnam, ojcze. - Spojrzała na matkę. - Ciebie także, mamo. Szczęśliwej drogi w podróży powrotnej do Londynu.

Nikt nie odezwał się słowem. Lucien z trudem po­wstrzymywał się od chęci porwania żony w objęcia. Po raz pierwszy od lat nie czuł się samotny.

- Skoro tak uważasz - oznajmiła jej matka. - Chodźmy, George. - Zadarła nos w górę i minęła córkę bez pożegna­nia. Było to najchłodniejsze pożegnanie rodziców i dziec­ka, jakiego Lucien był świadkiem. Ojciec Elizabeth postą­pił tak samo.

- Elizabeth - książę spróbował raz jeszcze.

- Lucienie - powiedziała jego żona - milcz. Milcz?

Elizabeth odprowadziła swoich rodziców, wcześniej jed­nak poleciła Lucienowi, by na nią poczekał.

Wróciła kilka chwil później; najwyraźniej jej rodzice już odjechali.

- Odpowiedz mi na jedno - powiedziała, rzucając mu w twarz jego wcześniejsze słowa. - Czy zamierzałeś zabić Henry'ego w dniu pojedynku?

Ni stąd, ni zowąd serce zaczęło mu bić jak szalone. Za­stanawiał się, co odpowiedzieć, lecz ponieważ stanęła w je­go obronie, czuł, że jest jej winien uczciwą odpowiedź.

- Prawdą jest, że zgodziłem się na ten fatalny pojedynek. To przemawia przeciwko mnie.

Elizabeth otworzyła szeroko oczy.

Może właśnie to był sposób, by ją zmusić do odejścia. Jej rodzice mieli rację. Jeśli Lucien ma zostać postawiony przed sądem, najlepiej byłoby, gdyby odjechała. Natychmiast. Za­nim sama zostanie skażona piętnem jego winy.

- Nie znasz całej historii, Elizabeth. To wszystko było takie skomplikowane.

Jego żona zwiesiła głowę na chwilę, lecz zaraz potem spytała:

- Co się więc stało?

Lucien wcale nie chciał powiedzieć jej prawdy. Musiał jednak; tylko w ten sposób mógł ją przekonać, by odeszła.

- Kula z mojego pistoletu nie zboczyła z toru - rzekł. -Broń była wymierzona w Henry'ego.

Elizabeth nie odezwała się, wbijała tylko wzrok w mę­ża, jakby powtarzała jego słowa w myślach.

- Ale... jak?

- Strzeliłem do niego. Prosto do niego, albo wystarcza­jąco blisko niego, by istniało spore prawdopodobieństwo, że kula go trafi.

- Nie - powiedziała Elizabeth, potrząsając głową. - To niemożliwe. Nawet John potwierdził, że kiedy twój brat został postrzelony, stałeś na uboczu.

- To kłamstwo.

Zauważył, że Elizabeth już mniej mu współczuje. Był jednak wstrząśnięty tym, jak bardzo go to rozczarowało. A już miał nadzieję, że nie zacznie jej darzyć uczuciem. Na to nie może sobie nigdy pozwolić.

- To nie kłamstwo.

- Przecież wszyscy wiedzą, że pojedynkowałeś się z lor­dem Chalmersem...

- Pojedynkowałem się z bratem.

Elizabeth odsunęła się, jakby zagroził, że ją uderzy.

- Z własnym bratem?

Lucien spojrzał jej prosto w twarz.

- Walczyliśmy o Melanię, hrabinę Selborn,

- Selborn - jęknęła Elizabeth. Całe towarzystwo wie­działo, że hrabina zmuszona była wyjechać na kontynent. Napiętnowano ją jako morderczynię, podobnie jak wkrót­ce za mordercę zostanie uznany Lucien.

- Wydawało mi się wtedy, że jestem w niej zakochany. Henry tego nie pochwalał. Mówił, że to lafirynda. Powie­dział, że to udowodni.

Elizabeth potrząsnęła głową; miała minę osoby, która wyraźnie nie chciała lub, być może, bała się uwierzyć w usłyszane słowa.

- Wyzwałem go na pojedynek.

- Nie! - przeczyła zrozpaczona Elizabeth.

- Ależ tak - rzekł Lucien. Mur, który wzniósł wokół swe­go serca, zaczął się kruszyć. Książę starał się tłumić emo­cje, lecz jego starania spełzły na niczym.

- Pojedynkowaliśmy się na wrzosowisku Putney. Jednak do czasu, gdy stanęliśmy plecami do siebie, Chalmers i Greshe, nasi sekundanci, przekonali mnie o niedorzeczno­ści naszego sporu. Zamierzałem zakończyć pojedynek, wstrzymując się od strzału, i sądziłem, że Henry zrobi to sa­mo. - Lucien umilkł na chwilę, wracając wspomnieniami do tamtej chwili. - Wtedy usłyszałem strzał. Nie mogłem w to uwierzyć. Henry odwrócił się i wystrzelił przedwcześnie. Do mnie. Postanowiłem też strzelić. Jednak w ostatniej sekundzie uniosłem lufę pistoletu. Nie mogłem zastrzelić własnego bra­ta z zimną krwią. Tymczasem stało się coś nieoczekiwanego. Mój pistolet wypalił. Mój brat upadł. - Lucienowi zrobiło się mdło, kiedy przed oczami stanął mu obraz Henry'ego pada­jącego na ziemię z wyrazem ogromnego zdumienia na twa­rzy. Było to wspomnienie, o którym tak bardzo starał się za­pomnieć, a którego jednak nigdy nie uda mu się zatrzeć.

- Zmarł w ciągu kilku minut. Wykrwawił się na śmierć. Przez cały czas ściskał mnie za rękę. Próbował mówić, ale kula przebiła mu płuco. Zdołał tylko powiedzieć jedno sło­wo, i to tylko po to, by opisać, jak się czuje. - Lucien prze­łknął ślinę, z trudem podejmując opowieść, - Powiedział: „Pusty". Do końca życia nie zapomnę tego słowa.

Czekał, aż jego żona coś powie, a kiedy milczenie się przedłużało, odwrócił od niej oczy. Chociaż wiedział, ja­kiej reakcji się spodziewać, doznał wstrząsu, widząc odra­zę na jej twarzy.

- Później hrabina wyszła z pomysłem, by ukryć pojedy­nek. To ona zasugerowała podanie wersji, według której wal­czyłem z Chalmersem, który pełnił funkcję mojego sekun­danta. To on przysiągł, że pistolet mojego brata musiał sam wypalić, bo Henry nie stał naprzeciwko mnie - powtórzył, zaciskając dłonie. - Pistolet mojego brata zapewne sam wy­palił, gdy odmierzaliśmy kroki, a kiedy tak się stało, Henry Z pewnością wiedział, co zrobię. Odwrócił się więc, by mnie powstrzymać. Może chciał ostrzec mnie krzykiem. - Po­trząsnął głową. - Nie wiem. Nigdy się nie dowiem.

- Och, Lucienie.

Mężczyzna zrobił głęboki wdech, walcząc z drżeniem głosu.

- Jak się okazało, mój brat miał rację. Melania była podłą intrygantką i już wcześniej uknuła spisek, by mnie szantażować.

- Potrzebowała twojej pomocy w zatuszowaniu morder­stwa, jakie popełniła - domyśliła się Elizabeth.

- Właśnie, moja droga. Hrabina Selborn nigdy mnie nie kochała. Pojedynek był częścią jej intrygi. Zabijając brata, wpadłem prosto w jej ręce. Miała mnie w garści i wiedzia­ła o tym. - Luciena znów ogarnął gniew z powodu tego, że tak łatwo dał się zwieść podstępowi. On bronił honoru tej dziwki, a ona go zdradziła. Zapłacił za swą łatwowierność, a ceną okazało się życie Henry'ego.

- Udawałem więc, że jej pomagam - powiedział. - Czy­niąc to, stałem się tym, za kogo uważa mnie towarzystwo. Człowiekiem zimnym. Bez serca. Zdolnym do wszystkiego.

Spojrzał na Elizabeth.

- Nie dbałem o to, kim się stałem. Gotów byłem zrobić wszystko, byle zemścić się na hrabinie Selborn. I zrobiłem niejedno.

Ku zdumieniu Luciena, Elizabeth położyła dłoń na jego ramieniu.

- Robiłeś to, co musiałeś.

Nie mógł uwierzyć, że żona go broni.

- Nie, Elizabeth. Robiłem to, co chciałem. Lubiłem być łotrem. Kilka razy w zeszłym roku nawet chciałem wrócić do dawnego trybu życia, wiedziałem jednak, że czyniąc to, stałbym się równie nikczemny jak hrabina. Odkąd ponios­ła karę, starałem się zachowywać jak porządny człowiek. Przynajmniej dopóki nie spotkałem ciebie - wtrącił żarto­bliwym tonem. - Wszystko wyjdzie na jaw podczas proce­su, Elizabeth. Moje związki z Melanią, ten nieszczęsny pojedynek, wszystko. Zostanę uznany za winnego morder­stwa. A ty zostaniesz naznaczona piętnem mojej zbrodni... chyba że odejdziesz.

- Nie odejdę. Potrzebujesz mnie.

- Nie potrzebuję nikogo.

Te słowa zraniły ją, ale Elizabeth nie rezygnowała.

- Będę ci potrzebna, jeśli zapadnie decyzja, by zamknąć cię w więzieniu.

- Jeśli zapadnie decyzja? - warknął Lucien, którego cierpliwość najwyraźniej dobiegała kresu. - Przecież to oczywiste, że zostanę zamknięty. Twój ojciec powiedział, że mam stanąć przed sądem. Zostanę uwięziony w Newgate, a potem osądzony przez równych sobie. Jeśli szczęście mi dopisze, dostanę odroczenie i trafię do kolonii zesłań­ców Botany Bay. Jeśli zdecydują się uczynić ze mnie przy­kład, zostanę powieszony.

- Nie zostaniesz powieszony. Będziemy walczyć.

- My nie zrobimy niczego takiego. Jego słowa znów ją zraniły.

- Co mam więc zrobić? Stać bezczynnie i czekać, aż zawiśniesz na szubienicy?

- Jeśli jesteś mądra, to tak.

- Och, co za wspaniały pomysł! - zawołała z nutą histe­rii w głosie. - Może jeszcze powinnam sprzedawać słody­cze na twoim procesie! Albo zaproponować Morning Chronicie wywiad, w którym opowiem, co to znaczy być żoną księcia Ravenwood. Dziennikarze mogliby go zatytu­łować „Życie z diabolicznym księciem".

Mężczyzna nic nie powiedział, tylko przyglądał jej się wzrokiem wyrażającym niezłomne postanowienie. Elizabeth straciła wtedy cierpliwość.

- Zdajesz sobie sprawę, że nie masz żadnych szans, jeśli zdecydujesz się przejść przez to samotnie? Potrzebny ci ktoś, kto ujmie się za tobą, ktoś bezstronny.

- Żona to ktoś bezstronny? - przerwał jej wybuchem cy­nicznego śmiechu. - A to ci dopiero! Jesteś głupia, Eliza­beth. Całkiem jak mówił twój ojciec.

Gdyby ją spoliczkował, nie mógłby jej zranić dotkliwiej.

- Wcale byś mi nie pomogła, wierz mi. Zastanawiałem się nad tą sprawą przez lata. Gdyby istniało jakieś wyjście, już bym je znalazł. Nie, wysłucham oskarżeń, zostanę ska­zany, a potem... - Rozłożył ręce. - Kto wie.

- Kto wie? - krzyknęła Elizabeth. - Sam powiedziałeś, powieszą cię.

- Być może.

- I mnie ma to nie martwić?

- Dlaczego miałoby cię to obchodzić?

Odsunęła się, oczy ją piekły od łez. Dobry Boże, chyba się nie rozpłacze, prawda?

- Jak możesz mnie o to pytać po tym, co wydarzyło się dziś rano?

- To, co się wydarzyło, to było tylko obcowanie cielesne, Elizabeth. Jesteś zbyt naiwna, by zdawać sobie z tego spra­wę, ale zapewniam cię, że nie było w tym niczego więcej. Uwiodłem cię, to wszystko. I mam nadzieję, że nie zamie­rzasz zanudzać mnie po tym swymi wyznaniami miłości.

- Miłości? - rzuciła mu w twarz, urażona jego grubo­skórnością. - Nie sądzę.

- To pierwsza mądra rzecz, jaką dziś powiedziałaś.

- Wcale cię nie kocham - oznajmiła, lecz, Boże, dopomóż jej, coś ją w środku zabolało, kiedy to powiedziała. - To, co się dziś zdarzyło, mogło być tylko obcowaniem cielesnym, jak twierdzisz, co nie zmienia jednak faktu, że jestem two­ją żoną. Jako taka, zamierzam stać u twojego boku.

- Nie zrobisz tego - warknął Lucien. - Wyjedziesz, moja droga. Koniec zabawy. Odzyskałaś dobrą opinię. Jesteś te­raz księżną. Zrób to, co zrobiłaby większość kobiet na two­im miejscu, i korzystaj z przywilejów, które daje ci tytuł.

Elizabeth mogła tylko wpatrywać się w niego, kręcąc przecząco głową.

- Za kogo ty mnie bierzesz?

Książę nie odpowiedział, patrzył tylko na nią.

- Czyżbyś pokładał we mnie tak małą wiarę? - spytała. -W cały rodzaj ludzki?

Lucien nie odpowiedział.

- Być może zostaniesz oczyszczony z zarzutów. Może zostaniesz uznany za niewinnego.

Na te słowa jej mąż uniósł jedną czarną brew. Wtedy zaświtało jej w głowie, do czego on zmierza. Dotarło to do niej z taką siłą, że przez chwilę zabrakło jej tchu.

- Ty chcesz, żeby uznano cię za winnego, prawda? Lucien odsunął się od niej.

- Nie bądź śmieszna.

- To prawda - stwierdziła Elizabeth tonem oskarżenia. -Co więcej, boisz się pozwolić mi, abym ci pomogła.

Jego oczy zaiskrzyły się ogniem, gdy spojrzał na nią z wściekłością.

- Brednie.

- Nie - szepnęła Elizabeth, czując, jak ogarnia ją prze­dziwna desperacja. - To prawda. Ty chcesz zawisnąć.

- Dość! - zawołał wystarczająco głośno, by zabrzęczały kryształowe kieliszki do brandy. - Opuścisz mój dom. Dzięki temu ocalisz siebie.

- Mam ocalić siebie, ponieważ twoja sprawa jest prze­grana? To chcesz powiedzieć, prawda?

- Wystarczy - zazgrzytał, obracając się na pięcie.

- Dokąd idziesz? - zawołała Elizabeth i nagły przypływ gniewu zrodzonego z poczucia bezradności nakazał jej pójść za nim.

Lucien odwrócił się do niej z wściekłością w oczach.

- Zamierzam rozkazać, by spakowano twoje rzeczy. Po­tem wyjedziesz.

Elizabeth wyprostowała się dumnie.

- Nie zrobię tego.

-Jeszcze zobaczymy - uciął książę, znów się odwracając.

Odprowadzała go wzrokiem, póki drzwi się za nim nie zamknęły. Dopiero kiedy usłyszała tupot jego stóp na scho­dach, odwróciła się, a potem podeszła do okna, by przez nie wyjrzeć. Uświadomiła sobie, że to jej zwyczaj. Postę­powała tak zawsze w trudnych chwilach. A to zdecydowa­nie były trudne chwile.

Otarła łzy frustracji. Może powinna rzeczywiście wyje­chać. Gdyby jednak tak postąpiła, nie miałaby już nikogo. A niech to wszyscy diabli! Mógł ją porzucić przy ołtarzu. Mógł ją opuścić. Mógł zmarnować jej życie. Nie zrobił jed­nak tego. Ożenił się z nią. Musiała przyznać, że to dobrze o nim świadczyło. O ile nie pochwalała zachowania Luciena, po raz pierwszy potrafiła zrozumieć, dlaczego tak po­stępował. Dręczyło go poczucie winy. Teraz uznał, że czas ponieść karę.

Nie mogła do tego dopuścić.

Obróciwszy się na pięcie, wyszła z pokoju śladem mę­ża, zatrzymując się na chwilę w głównej sieni. Czy powin­na znów z nim porozmawiać? Nie. Jeszcze za wcześnie. Po­za tym musiała doprowadzić swe myśli do ładu. Postano­wiła pojeździć na swym nowym koniu. To powinno ją uspokoić. Niech ją diabli porwą, jeśli pozwoli, aby mąż wy­rzucił ją z ich domu.

Kiedy Elizabeth wróciła, jego nie było. Zniknął tak szyb­ko, tak niespodziewanie, że ledwie mieściło jej się to w gło­wie, kiedy stanęła w ubieralni, gdzie przebywała z Lucienem mniej niż godzinę temu.

- Przyjechali po niego powozem - wyjaśnił John z za­smuconą twarzą. - Stanęli w drzwiach z nakazem areszto­wania i zabrali go ze sobą.

Pod Elizabeth ugięły się nogi. Na szczęście w pobliżu stało krzesło. Chwyciła za jego oparcie.

- Co mam zrobić?

- Postąpić zgodnie z wolą męża. Nie wtrącaj się do tego.

- Ale ja nie mogę. - Popatrzyła na Johna. - On mnie po­trzebuje. Chyba to rozumiesz?

- Rozumiem, że zależy mu na tobie na tyle, by nie chciał, abyś została w to wmieszana.

- Ja już jestem wmieszana.

- Nie, nie jesteś. Jesteś jego żoną. Nic więcej.

- Niech to diabli porwą! - zaklęła głośno po raz pierw­szy w życiu i od razu poczuła się lepiej. - Mówisz tak sa­mo, jak on.

John uśmiechnął się lekko, leciutko, i Elizabeth musia­ła sobie przypomnieć, że on zna się z Lucienem od dawna.

- Co zrobisz? - spytała.

- Będę zeznawał na jego korzyść.

- Poprosił cię o to? John wzruszył ramionami.

- Nie, ale to zrobi.

- Skąd o tym wiesz? - Elizabeth wstała z krzesła i ścis­nęła go za ramię. - John, sądzę, że Lucien nie chce odpie­rać zarzutów. Myślę, że chce zostać uznanym za winnego tej zbrodni.

John odsunął się od niej.

- Nie bądź śmieszna, Elizabeth. To jasne, że on nie chce wisieć.

- Nie rozumiesz. Widziałam to w jego oczach. Sam uznał się za winnego tej zbrodni; sądzę, że teraz postano­wił za nią zapłacić.

- Mylisz się.

- Chciałabym, aby tak było.

- Nie znasz Luciena. Może czasami jest sentymentalny, ale nie jest głupi. Wie, że to był wypadek.

Elizabeth podeszła do Johna, ponownie ściskając go za ramię.

- Czy powiedział ci, co się naprawdę wydarzyło? Mężczyzna znów odsunął się od niej.

- Co masz na myśli?

Elizabeth spojrzała na przyjaciela swego męża.

- Lucien pojedynkował się z Henrym, nie z lordem Chalmersem.

John cofnął się, otwierając szeroko niebieskie oczy.

- To niemożliwe.

- Zapewniam cię, że nie.

- Skąd wiesz?

- On mi powiedział.

- Kiedy?

- Zanim przyjechali po niego.

Wydawało się, że zarządca majątku Ravenwood onie­miał na chwilę.

- Nie wiedziałem.

Elizabeth wzięła się w garść i postanowiła przemówić mu do rozumu.

- Widzisz, co mam na myśli? Rozumiesz teraz, dlacze­go tak dręczyło go poczucie winy?

Mężczyzna nie odpowiadał, wbijał tylko niewidzący wzrok w podłogę.

- Nigdy mi nie powiedział.

- Nic dziwnego - stwierdziła Elizabeth. - Szczerze mówiąc, sądzę, że głęboko zakopał wspomnienie o tym wydarzenia

Jednak przyjaciel Luciena nie słuchał jej.

- Teraz to ma sens.

Elizabeth nachyliła głowę ku niemu.

- Co masz na myśli?

Odwracając się do niej twarzą, John rzekł:

- Kiedyś przyjechał tu z wizytą kuzyn Luciena, Greshe. Usłyszałem fragment ich rozmowy. Greshe powiedział Lucienowi, że może wiele stracić, nie zgadzając się na jego wa­runki. Sądziłem, że rozmawiają o interesach, ale wtedy Lu­cien odparł, że guzik go obchodzi ta zgoda, bo nie zamie­rza się żenić. Powiedział, że Greshe może sobie wziąć ty­tuł, jeśli chce. - Popatrzył jej w oczy. - Nie rozumiałem wtedy, o czym mówił Greshe, i kiedy książę cię poślubił,

zakładałem, że to bez znaczenia. Teraz jednak zdaję sobie sprawę, że Greshe mówił o pojedynku.

- Szantaż - szepnęła Elizabeth. - Dwukrotny.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Opowiedziała mu o hrabinie.

- Nic dziwnego, że Lucien nie ufa ludziom. Wszędzie, gdzie się zwrócił, ludzie go zawodzili.

- Ale nie my.

Elizabeth gwałtownie podniosła wzrok i iskra nadziei sprawiła, że serce zaczęło jej mocno bić.

- Pomożesz mi?

- Co byś powiedziała, gdybym odwiózł cię do Londy­nu? - spytał zarządca majątku Ravenwood.

Rzuciła się na niego, zaplatając mu ramiona na szyi.

- Och, John, dziękuję ci.

On jednak odsunął ją raptownie i głosem, w którym po­brzmiewała szorstka nuta, rzekł:

- Lepiej zachowaj swoje uściski dla Luciena. Będzie ich potrzebował.


Wszystkie grzechy rzucają długie cienie

- Irlandzkie przysłowie

20.

Podróż do Londynu była jedną z najbardziej niewygod­nych i bolesnych w życiu Luciena. Nie było żadnych posto­jów, żadnego odpoczynku, tylko bezustanna jazda. Jakby tego było mało, na nadgarstkach miał żelazne kajdany, gdyż woźny sądowy, któremu nakazano go sprowadzić, zakuł go w nie przy pierwszej okazji. Stać na podwórzu kowala i być zakuwanym w łańcuchy na oczach gapiów to doświadcze­nie, jakiego Lucien za nic nie chciałby powtórzyć. Sytuacji nie polepszał też fakt, że jego strażnik najwyraźniej był wrogo nastawiony do przedstawicieli „wyższych sfer".

I przez cały ten czas Lucien rozmyślał o Elizabeth. Dzię­kował Bogu, że nie było jej w zamku, kiedy przyjechali po niego, bo wiedział, że rzuciłaby się na powóz, wypchnęła woźnego za drzwi, po czym znalazła sposób, żeby uwolnić męża. Była naprawdę dzielną kobietą.

Teraz jednak John się nią Zaopiekuje. Lucien nie miał wątpliwości, że przyjaciel posłucha jego polecenia i będzie ją trzymał z daleka od Londynu. Dziwne, ale ta myśl wpra­wiła go w przygnębienie.

Wiedział, że to głupie z jego strony popadać w takie sen­tymenty. Najlepiej będzie odepchnąć Elizabeth od siebie. Dlatego był dla niej taki niemiły. Dlatego powiedział jej ty­le przykrych słów.

Przejechali Tamizę przez Blackfriar's Bridge, a potem skręcili w prawo do Newgate. Aż zbyt szybko stanęli przed główną bramą więzienia, którego kamienny gmach miał cztery piętra. Lucien dobitnie uświadomił sobie wtedy, co go czeka, choć mógłby przysiąc, że docierało to do niego już wielokrotnie wcześniej. Kiedy jednak stanął w wyso­kim cieniu Newgate, zdał sobie sprawę, że jego dotychcza­sowe życie się skończyło.

Odchylił głowę do tyłu. Henry, mój stary, widzisz, jak idę ku swemu przeznaczeniu?

Zamknął oczy, myśląc, że pewnie szybko już nie ujrzy wolności. Woźny chwycił za jego łańcuchy. Lucien czuł się jak pies, kiedy prowadzono go do głównej bramy.

- Imię? - spytał dyrektor Newgate, kiedy zatrzymali się przed ciężkim, dębowym biurkiem. Nie było to właściwie biurko, lecz drewniana lawa o odrapanej powierzchni.

- Lord Lucien St. Aubyn, książę Ravenwood. Dyrektor więzienia, zasiadający na równie poobijanym krześle, podniósł na niego spojrzenie.

- Lord, tak? - wycedził mężczyzna, którego antyczna si­wa peruka była pozostałością po zamierzchłych czasach. Lucien nie miał wątpliwości, że ma przed sobą człowieka, który lubi władzę, jaką dawało mu jego stanowisko. - O co jest oskarżony?

- Morderstwo - odpowiedział woźny. Brwi, równie siwe jak peruka, uniosły się.

- Znudziło się panu być rozpieszczanym księciem, więc zabił pan człowieka?

Po raz pierwszy odkąd zabrano go z domu, Lucien po­czuł gniew.

- Dokładnie biorąc, zastrzeliłem swojego brata, a jest to bez wątpienia chęć, jaką pańskie rodzeństwo odczuwa re­gularnie.

Czy ów człowiek nie zdawał sobie sprawy, że został ob­rażony - dość dotkliwie, jeśli Lucien trafił celnie - czy był uodporniony na takie uwagi, książę nie wiedział. Jakakol­wiek była jego reakcja, dyrektor ukrył ją dobrze i jedynie chwycił za masywne, czarne pióro, by zapisać imię więźnia. Postrzępiona końcówka pisarskiego narzędzia chwiała się przy każdym ruchu.

- Opłata za wejście - warknął. Lucien uniósł brwi.

- Obawiam się, że nie mam przy sobie pieniędzy, mój dobry człowieku. Zechcesz udzielić mi pożyczki?

Mężczyzna popatrzył na niego i oczy mu się zwęziły.

- Nie, jaśnie panie, nie zechcę.

- W takim razie obawiam się, że nie będę mógł wziąć udziału w dzisiejszej zabawie.

Dyrektor więzienia zamrugał powiekami i prawa strona twarzy mu zadrżała.

- Zamknąć go - warknął. - Pobierzemy opłatę później.

Z cienia wyszedł jakiś człowiek, tak ogromny i masyw­nie zbudowany, jak woźny sądowy był wysoki i chudy. Chwycił za łańcuch, a Lucien uśmiechnął się do woźnego.

- Bardzo miło mi było pana poznać.

Mężczyzna nawet się nie uśmiechnął. Lucien nie miał zresztą o to do niego pretensji. W tej chwili sam nie miał nadmiernej ochoty na wesołość.

- Jak będziesz podskakiwał, dostaniesz w łeb - zagroził więzienny nadzorca.

Odwracając oczy od swego poprzedniego strażnika, Lu­cien uniósł brew.

- To brzmi dość obiecująco, mój dobry człowieku, zwa­żywszy na fakt, że nie będę wtedy czuł zapachów.

Nadzorca burknął tylko coś w odpowiedzi i szarpnął za łańcuchy, prowadząc Luciena w głąb więzienia. Niestety, tam smród stał się jeszcze trudniejszy do zniesienia. W wą­skich przejściach niósł się okropny łoskot; więźniowie wy­krzykiwali obelżywe słowa, bijąc metalowymi łyżkami w kraty. Więziono tu tylko mężczyzn, młodych razem ze starymi. Zatwardziałych złoczyńców razem z tymi, którzy złamali prawo po raz pierwszy. W każdej celi przebywało

od pięciu do piętnastu więźniów, z których część była za­ledwie dziećmi.

Nadzorca i Lucien zatrzymali się przy jednym z takich po­mieszczeń. Światło rzucały tu migoczące i skwierczące po­chodnie, z których smolista maź kapała na brudną podłogę. Strażnik otworzył drzwi celi; w środku było ośmiu mężczyzn. Każdy z nich przyjrzał się dokładnie przybyszowi. Nadzorca wyciągnął łańcuch z kółek przykutych do kajdan Luciena.

- Proszę, proszę - wycedził mężczyzna o bladej cerze. -Co my tu mamy?

- Prawdziwy jaśnie pan - odpowiedział młodszy więzień.

- Ano - stwierdził jeszcze inny. - Założę się, że sam ten jego frak jest więcej wart niż cały mój majątek.

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.

Lucien nigdy nie czuł się tak osamotniony.

Wyprostował się, żałując teraz, że w minionych latach nie nauczył się boksu. Nie chciał jednak ryzykować zeszpecenia swojej twarzy. Dopiero teraz uświadomił sobie, że być mo­że celem boksu było nauczenie się, jak chronić twarz.

- Jak się panowie macie? - Skłonił się. - Nazywam się Lucien St. Aubyn i jestem księciem Ravenwood. Dziesięć szylingów dla tego, kto będzie się trzymał z daleka ode mnie, płatnych w chwili, gdy przybędą moje pieniądze.

Jego słowa odniosły spodziewany efekt. Więźniowie mniej przypominali teraz zbliżającą się watahę wilków, a bardziej stadko zaciekawionych kur, które obrzucało go spojrzeniami.

- Mówi jak jaśnie pan - zauważył jeden z nich.

- Pachnie jak jaśnie pan - stwierdził drugi.

- Do licha, najwidoczniej jestem jaśnie panem - dokoń­czył Lucien.

Wyglądało na to, że współwięźniowie nie uznali tego za zabawne, ale trzymali się z daleka. Książę odczuł ulgę, jed­nak nadal miał miękkie nogi i serce mu waliło w piersi jak oszalałe, kiedy odprowadzał wzrokiem dozorcę więzienne­go. Więźniowie z celi naprzeciwko wlepiali wzrok w no­wego przybysza. Lucien odwrócił oczy, starając się ich nie prowokować.

Boże, jak on tu trafił?

Zabił swojego brata.

Wszystko wydawało się nierealne. Jak zły sen. Przycho­dziły mu na myśl wszystkie banały, jakie słyszał. Tyle że to nie był banał, lecz rzeczywistość. Znajdował się w Newgate, zatrzymany pod zarzutem morderstwa w wyniku śledztwa, o którym powiadomił go londyński urzędnik są­dowy. Śledztwo prowadził królewski prokurator, czło­wiek, który, jak Lucien wiedział, nie darzył go sympatią. Zresztą nikt go nie lubił. Sam się o to postarał, prowadząc takie, a nie inne życie. Teraz mu za to odpłacą.

No i gratulacje, powiedział sobie w duchu. Już przedtem znosił impertynencje. Tym razem nie będzie to tak bolesne.

Przynajmniej tak sobie mówił.

Podróż do Londynu ciągnęła się w nieskończoność, lecz Elizabeth cieszyła się swobodą, jaką zapewniał status ko­biety zamężnej. I to nie byle jakiej, lecz samej księżnej. Ko­rzystała z tych przywilejów, wydając pieniądze, które za­brał ze sobą John, by przyspieszyć podróż.

Tyle że wszystko poszło na marne.

- Co to ma znaczyć, że on nie chce mnie widzieć? Postanowili, że najpierw do Luciena pójdzie John i wstawi się za nią. Tyle że plan zawiódł.

- Lucien był wściekły na mnie, że cię tu sprowadziłem.

Elizabeth spojrzała na przyjaciela swego męża. Zatrzyma­li się w gospodzie niedaleko Newgate; Elizabeth zbyt się śpieszyła, by zostawić kufry w miejskiej rezydencji Luciena. Na szczęście zdołali wynająć osobny pokój, jednak zewsząd otaczał ich szmer rozmów i stęchły zapach starego jedzenia.

- Nie powinien się złościć. Powinien wiedzieć, że przy­jadę do Londynu z tobą lub bez ciebie.

- Ufał, że cię powstrzymam.

- Nie jestem marionetką, która tańczy tak, jak pociągnie się ją za sznurki.

John jednak pokręcił głową.

- Jest coś jeszcze.

Na widok jego posępnego wyrazu twarzy Elizabeth zbladła. -Co?

- Bank Anglii zamroził jego fundusze.

Nie takich słów się spodziewała, więc przetrawienie ich zajęło jej chwilę.

- Nie pozwolą mi pobrać pieniędzy. Po tej podróży zo­stało mi tylko dość pieniędzy, by zapłacić za przyjęcie Luciena do Newgate i pościel dla niego.

Elizabeth spojrzała na zarządcę, czując, jak jej twarz lo­dowacieje.

- Jak to możliwe?

John wzruszył ramionami.

- Rozmawiałem z prokuratorem królewskim. Eliza­beth, ten człowiek pragnie naszej krwi. Twierdzi, że Lucien wszystko ukartował. Że zdobył tytuł książęcy i mają­tek w niegodny sposób. W związku z tym prokurator ma prawo zamrozić jego fundusze w imieniu legalnego spad­kobiercy, kimkolwiek on będzie, kiedy Lucien zostanie stracony.

- Stracony?

John pokiwał głową.

- Ano. Domagają się jego głowy.

Było gorzej, niż sądziła. Usiadła na siedzisku we wnęce okiennej. Okno na drugim piętrze wychodziło na wąski za­ułek. Czarno-biały kot zataczał ósemki wokół drewnianych skrzynek, unosząc pyszczek i starając się węchem rozpoznać ich poprzednią zawartość. Dźwięczało echo chlupotu kół powozu jadącego po błocie. ,

- Co zrobimy? - spytała Elizabeth.

- Jest coś jeszcze. Odwróciła się do niego.

- Co jeszcze może być? Twarz Johna sposępniała.

- Kiedy próbowałem wejść do rezydencji Luciena, zasta­łem drzwi zamknięte na głucho.

Ta wiadomość pozbawiła Elizabeth tchu.

- Prokurator królewski kazał ją opieczętować. Posze­dłem do niego, starałem się wyjaśnić, że Lucien nigdy nie tknął pieniędzy brata, jednak jego to nie obchodziło. Po­wiedziano mi, że śledztwo zostało ukończone. Lucien ma jutro oficjalnie wysłuchać oskarżeń przed Izbą Lordów, a sądzony będzie przez Parlament w przyszłym tygodniu.

- W przyszłym tygodniu! Przecież to niemożliwe. To za szybko.

- Sprawę przyspieszono w nadziei stłumienia zamiesza­nia, jakie niewątpliwie będzie towarzyszyło procesowi Lu­ciena, oraz z powodu planowanej za dwa tygodnie sesji Parlamentu.

Elizabeth wyrwało się westchnienie. To było niewyobra­żalne.

A jednak najwyraźniej prawdziwe.

Według prokuratora królewskiego Lucien był już osądzo­ny i skazany. Teraz wystarczyło, by przekonał o tym człon­ków Izby Lordów. Oraz Luciena. John powiedział jej następ­nie, że Lucien postanowił przemawiać we własnym imieniu podczas rozprawy, co zdaniem Elizabeth było kolejnym do­wodem na to, że jej mąż nie chciał odpierać zarzutów. Oni jednak musieli. Trzeba wynająć adwokata. Najlepszego, ja­kiego uda się znaleźć. Potem należy przekonać Luciena, by pozwolił prawnikowi przemawiać w jego imieniu.

Tylko skąd wziąć pieniądze?

- Sprzedaj konie z zaprzęgu - oznajmiła niespodziewanie Elizabeth. - Sprzedaj je najdrożej, jak zdołasz - poleciła, choć serce jej się krajało na samą myśl o stracie tych prze­pięknych zwierząt. Nic nie można było na to poradzić. -Wynajmij za te pieniądze adwokata dla Luciena i zapłać za lepszą kwaterę dla niego w Newgate.

John skinął głową. Czyżby Elizabeth wykryła cień apro­baty w jego oczach?

- Jeśli pieniędzy za konie nie starczy, sprzedaj też powóz.

- Mam kuzynkę, u której możesz się zatrzymać - oznaj­mił zarządca majątku Ravenwooda. - Zaoszczędzimy w ten sposób na kosztach twojego pobytu.

Pokiwała głową.

- Dziękuję bardzo.

- Chociaż tyle mogę zrobić.

Elizabeth zbliżyła się do niego i wzięła go za ręce.

- Jesteś dobrym przyjacielem.

John nie odsunął się, tylko spoglądał na ich splecione palce. Z jakiegoś powodu Elizabeth poczuła się nieswojo, więc to ona się odsunęła.

- Tymczasem zwrócę się do rodziców o pożyczkę.

- Sądzisz, że oni pomogą? - spytał, gdyż wiedział o ich nieprzychylnym nastawieniu do zięcia.

- Taką mam nadzieję. A jeśli się nie zgodzą, sprzedam pierścionek. Albo wrócę do Twierdzy Kruków. To prawo­wita własność Luciena, prokurator nie mógł przecież naka­zać jej zajęcia. Tam są też pieniądze. Przedmioty, które mo­żemy sprzedać...

- Nie ma czasu, Elizabeth - przerwał John. - Cztery dni drogi w tę i z powrotem, plus czas, jaki zajmie sprzedaż przedmiotów. Zanim wrócisz, Lucien stanie już przed sądem.

- Znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia.

- Bez wątpienia taki właśnie był zamiar prokuratury.

- Ale dlaczego?

- Ponieważ Lucien ma być przykładem - tłumaczył John. - Nie można bezkarnie zabić księcia, a teraz, gdy prawda wyszła na jaw, Lucien musi zostać ukarany.

- Kto doniósł prokuratorowi o tym, co się wydarzyło? Twarz Johna stężała.

- Greshe.

- Więc to prawda? Mamy kuzyna Luciena za wroga?

- On pragnie książęcego tytułu.

- Znów zdrada - zasmuciła się Elizabeth.

- Ano - przyznał jej rację John.

- Więc nie zostało nic innego, jak tylko się modlić - po­wiedziała półgłosem kobieta.

- Ano - zgodził się John. - Modlić o cud.

Elizabeth rzeczywiście się modliła, choć niewiele jej to pomogło. Przez następnych kilka dni robiła wszystko, co mogła, dla Luciena - chociaż on wciąż odmawiał spotka­nia z nią - wliczając w to upokarzające prośby o pożycz­kę, z którymi zwracała się do przyjaciół i rodziny.

Nikt nie chciał dać jej pieniędzy.

Zamiast tego wszyscy zachęcali ją do separacji z księ­ciem, a kiedy odmawiała, każdy z nich uprzejmie i w spo­sób, ach, jakże cywilizowany, pokazywał jej drzwi.

Elizabeth wiedziała teraz, jak musiał się czuć Lucien, kie­dy odtrąciło go towarzystwo. Wiedziała, jak to jest zostać skazanym bez sądu. Był to najgorszy rodzaj zdrady, bo zdra­dzali go przyjaciele. Elizabeth dowiedziała się za późno, że nawet ci, którzy podają się za krewnych, mogą nimi nie być.

Teraz, gdy stała w pokoju wynajętym jej przez jedną z kuzynek Johna, stwierdziła, że nie potrafi i nie chce uwie­rzyć, że mogło się to stać naprawdę.

A jednak się stało.

Nie można było temu zaprzeczyć, gdyż o wszystkim pisał The Times. Lucien St. Aubyn, książę Ravenwood, będzie sądzony pod zarzutem morderstwa w przyszły wtorek. Dzięki Bogu, Lucien nie miał dostępu do gazet, pomyślała Elizabeth, zatem nie mógł przeczytać o tych okropno­ściach, jakie rzekomo popełnił. Jednak największe obrzy­dzenie budził w niej fakt, iż w gazetach przedstawiano ją jako biedną, oszukaną żonę. Dziennikarze twierdzili, że książę poślubił ją po to, by zyskać na poważaniu. Że wie­dział o tym, że stanie przed sądem, i łudził się nadzieją, że dzięki małżeństwu zaskarbi sobie współczucie w oczach członków Izby Lordów. A już najśmieszniejszą rzeczą by­ła sugestia, iż książę liczył na układy, jakie może zyskać dzięki małżeństwu, gdyż jej ojciec, wprawdzie szlachcic od niedawna, miał dobre koneksje z rodziną królewską.

Koneksje? Śmiechu warte!

Jej ojciec był synem szewca, a warsztat szewski nadal po­zostawał w rękach rodziny. Szlachectwo jej ojcu nadał sza­lony król, który pewnie by go nawet nie poznał. Dzięki ar­tykułom pismaków wszyscy uwierzyli w owe koneksje. Londyńskie towarzystwo traktowało ją z mieszaniną litości i potępienia - oto biedna córka szewca, która wyszła za mąż za mężczyznę z wyższej sfery. Elizabeth ledwo mogła to znieść, ale nadal była wierna swej przysiędze, że wytrwa do końca, ponieważ nie zamierzała zawieść Luciena. Wystar­czająco wielu ludzi tak zrobiło. Ona nie postąpi tak samo. Działała więc za kulisami, przygotowując się do nadchodzą­cego procesu z determinacją i odwagą, jakiej się sama po so­bie nie spodziewała. Przez cały ten czas mąż nie chciał się z nią widywać. Nadal przebywał z pospolitymi przestępca­mi, utrzymując, że sam jest przestępcą.

Elizabeth miała ochotę krzyczeć z bezsilnej złości.

W dniu rozprawy poranek zaświtał zimny i pochmurny; skórzana uprząż chabety zaprzężonej do wynajętego powozu, którym jechała Elizabeth, połyskiwała od mżawki. Grzbiety koni były mokre, podobnie okna po obu stronach pojazdu. Elizabeth otuliła się szczelniej szorstkim wełnianym pledem woźnicy, przemarznięta do szpiku kości, i to nie tylko z po­wodu pogody. John, który siedział przy niej, popatrzył na nią przez chwilę. Elizabeth zdobyła się na dzielny uśmiech, który niestety zadrżał na jej wargach i zepsuł cały efekt.

Ubrała się elegancko na tę okazję, w barwy jasne i weso­łe. Jej strój miał przypominać, że jest córką szlachcica, nawet jeśli wywodzi się z gminu. Żakiet narzucony na różową suk­nię miał kolor kasztanowaty, dekolt był umiarkowanie wy­cięty. Włosy upięła na czubku głowy najlepiej, jak umiała.

- Czy Lucien wydawał się wczoraj zdenerwowany? -spytała przyjaciela.

- Wyglądało na to, że jest opanowany - odparł John.

Elizabeth żałowała, że nie ma takich grubych, brązo­wych spodni i czarnej wełnianej kurtki, jak on. Przynaj­mniej byłoby jej ciepło.

- A jak ty się czujesz? - spytał zarządca.

Uniosła podbródek, starając się ze wszystkich sił po­wstrzymywać głupie łzy, jakie wywołały jego słowa.

- Nic mi nie jest.

Była przerażona. Rzecz w tym, że została powołana na świadka, lecz nie przez Luciena. Powołała ją prokuratura i to napełniało ją lękiem. Oczywiście nie musiała zeznawać, ponieważ prawo zwalniało od tego obowiązku małżonkę. Jednak dobrowolnie wyraziła na to zgodę.

- Nie jest pani bardzo dobrą kłamczuchą, wasza miłość.

- Jestem zdenerwowana z powodu wystąpienia w sądzie -przyznała - ale kto by nie był?

- Podziwiam twoją odwagę - rzekł po chwili John i spojrze­nie jego serdecznych, niebieskich oczu spotkało jej wzrok. -Jesteś bardzo dzielna.

Długo nie opuściła powiek.

- Dziękuję. - Musiała jednak wyjrzeć przez okno, żeby powstrzymać cisnące się do oczy łzy. Szczerze mówiąc, miała wrażenie, że lada moment się załamie. Poza Johnem nie miała nikogo w Londynie, na kogo mogłaby liczyć. A i Johna nie znała wystarczająco dobrze, by szukać u nie­go takiego oparcia, jakiego rozpaczliwie potrzebowała.

- Poczuję się lepiej, kiedy złożę zeznania.

- Naprawdę?

Tak powtarzała sobie Elizabeth. To, co powie na roz­prawie, może być jedynym zeznaniem na korzyść Luciena - jeśli prokurator królewski jej na to pozwoli - nie licząc słów Johna, który też miał zeznawać. Nie wiedziała, o co ją będą pytać, wiedziała jednak, że każdą wypowiedź mu­si obrócić na korzyść Luciena.

Obydwoje umilkli. Droga nie była daleka, lecz kiedy zbliżyli się do Westminsteru, powóz zwolnił.

- Widzowie - zauważył John ze swojego kąta powozu. Elizabeth bez słowa skinęła głową, wyglądając przez okno. Po prawej stronie wznosiło się opactwo; ulice pełne były ludzi śpieszących na rozprawę. Powóz stanął przed gmachem Westminster Hall. Wprawdzie budynek o skrom­nej kamiennej fasadzie i niskim sklepieniu był mniej osten­tacyjny niż opactwo, jednak na jego widok serce Elizabeth zaczęło się miotać w piersi niczym spłoszony koń. Wytarła dłonie w koc, wiedząc, że następnych kilka godzin będzie w najlepszym przypadku trudne.

Tłum przed wejściem omal ich nie stratował, kiedy Eli­zabeth została rozpoznana. Jej twarz znajdowała się na okładkach wszystkich gazet. Unieśmiertelniono ją w saty­rycznych rysunkach, które przedstawiały Elizabeth w suk­ni ślubnej, a Luciena jako diabła wcielonego. Rysunki by­ły dostępne prawie w każdym sklepie z rycinami, tak że Elizabeth obawiała się wyjść z domu. Teraz jednak nie mogła sobie pozwolić na taki luksus.

Do budynku odprowadzały ją głosy wołające: „To ona!", jak również okrzyki: „Księżna Śmierci".

Przy wejściu zatrzymał ją stróż, lecz kiedy ją poznał, po­zwolił jej przejść. Elizabeth przemknęła pośpiesznie, tak zależało jej na ucieczce przed tłumem.

- Tędy - powiedział John; jego głos zagłuszył gwar ota­czających ich mas ludzi. Gapiów nie wpuszczono do środ­ka, chociaż kilku widzów miało być obecnych na rozpra­wie. Wzrok Elizabeth rejestrował niejasne obrazy szarych sal i przyćmionego światła, gdy mężczyzna prowadził ją do komnaty ze złoceniami i dębowymi belkami pod sufitem, jaką była Izba Lordów, a ściślej biorąc, do wąskiej areny na jej środku. Elizabeth patrzyła prosto przed siebie, gdy ci z lordów, którzy już zajęli swoje miejsca, zauważyli jej przybycie i ucichli. Ławy, na których zasiadali parowie w karmazynowych szatach, wznosiły się stromymi szere­gami, okalając arenę; przejście między nimi przecinało je w połowie niczym równoleżnik okalający kulę ziemską.

Po ciągnącej się bez końca chwili ktoś zawołał i popro­sił o uwagę. Od tych słów wszystko się zaczęło. Najpierw ceremonia otwarcia posiedzenia, wejście przewodniczącego Izby Lordów, a po nim urzędnika niosącego wielką pieczęć oraz innych funkcjonariuszy. Elizabeth siedziała na swoim miejscu, cała spięta, a serce jej biło dość głośno, by mogli je usłyszeć ludzie znajdujący się w pobliżu. Odczytano doku­ment mianujący hrabiego Glashow lordem przewodniczą­cym przy sądzeniu para, herold Zakonu Podwiązki i odźwierny Izby Lordów skłonili się przewodniczącemu Izby Lordów i udali się na swe miejsca po prawej stronie przewodniczącego rozprawie. Odczytano oskarżenie, na­stępnie przewodniczący rozprawie polecił funkcjonariuszo­wi pełniącemu rolę porządkową i reprezentacyjną, by ogło­sił, iż zastępca odźwiernego ma wprowadzić Luciena.

Elizabeth przesunęła się na skraj obitego czerwonym aksamitem siedziska. Drzwi się otworzyły i wstrzymała oddech. Wszedł Lucien. Elizabeth znów zasiadła na swym krześle. Lucien wyglądał inaczej, niż się spodziewała. Czarny frak ciasno opinał jego szerokie barki. Pod spodem miał białą koszulę ze szpiczastym kołnierzem i suty krawat. Jasnoszare spodnie z czarnymi półbutami uzupełniały jego strój. Był to mundur człowieka starającego się wyglądać na osobę opanowaną, prag­nącą sprawiać wrażenie kogoś, kto nie obawia się tego, co go czeka. Elizabeth jednak wiedziała, że nie jest to prawda. Zacisnęła dłonie, gdy podprowadzono go bliżej.

- Wydaje się spokojny - zauważył John, który siedział u boku Elizabeth.

- To tylko pozory - szepnęła na stronie, wiedząc, że Lu­cien bez wątpienia chciałby się zapaść pod ziemię pod nie­nawistnymi spojrzeniami, jakie mu posyłano. Patrzyła, jak wargi jej męża wykrzywia uśmieszek mówiący: „czyż to nie zabawne". Z jego postawy można było jednak wyczytać na­pięcie, ledwo dostrzegalne, lecz widoczne, gdyby ktoś przyjrzał się wystarczająco uważnie.

Lub znał Luciena wystarczająco dobrze.

To zdumiewające, lecz ona go znała. Starała się skłonić go siłą woli, by spojrzał na nią, lecz on wpatrywał się przed sie­bie, kiedy zasiadał za linią dzielącą pomieszczenie. Przewodni­czący sądu podszedł do pobliskiego stołu, poprzedzany przez herolda, odźwiernego i strażnika wielkiej pieczęci. Wszystko to było bardzo nużące, całe to krążenie po sali, a sposób, w jaki urzędnicy zajmowali swoje miejsca, bez wątpienia miał na ce­lu zastraszenie oskarżonego. Przewodniczący siadł na krześle pośrodku stołu, a odźwierny na wysokim stołku po jego pra­wej stronie, trzymając w ręku laskę będącą oznaką jego urzę­du. Herold zajął miejsce na podobnym stołku po prawej stro­nie odźwiernego, a wysoki rangą funkcjonariusz porządkowy zasiadł przy drugim końcu stołu. Sprawiali wrażenie króla i je­go dworu, co, jak Elizabeth się domyślała, było ich zamiarem.

Wtedy Lucien spojrzał w jej stronę.

Elizabeth natychmiast poczuła, jak łzy spływają jej z oczu, kiedy tylko ich spojrzenia się spotkały, chociaż ja­kaś jej cząstka dziwiła się, czemu płacze z powodu męż­czyzny, którego przecież nie kocha. Przypuszczała, że dzie­je się tak dlatego, że spostrzegła w jego oczach przelotny błysk niepokoju. Uśmiechnęła się zatem, starając się po­wiedzieć mu bez słów, że może na nią liczyć.

Nie odpowiedział uśmiechem; jeśli już, jego spojrzenie stało się wręcz nieprzychylne. Elizabeth omal nie załkała.

- Kochasz go, prawda? - spytał John tak cicho, by nikt poza nią go nie usłyszał.

Czyżby? Czy mogła kochać człowieka, który nie dbał o nią nawet na tyle, by się z nią zobaczyć? Który nie chciał jej pomocy? Który zdawał się pragnąć, by go powieszono, a ona stała się wdową?

- Sama nie wiem - wyznała na głos, mimo iż podejrze­wała, że doskonale zna odpowiedź na to pytanie.

- Jeśli tak, to nie wiem, czy mam ci gratulować, czy li­tować się nad tobą.

Spojrzała na Johna. Wyglądał równie szlachetnie jak każdy z mężczyzn zasiadających w Izbie Lordów, lecz przecież był synem szlachcica. Podobnie jak Lucien, urodził się za późno, by skorzystać z pozycji swego ojca. Jednak w odróżnieniu od Luciena nie pojedynkował się z bratem i nie zyskał tytułu.

- Panowie i panie - zaczął prokurator królewski. - Po­zwólcie, że objaśnię dzisiejszą rozprawę...

Odczytano ponownie oskarżenie, przedstawiono dowo­dy. Potem wstał Lucien, by zabrać głos. Skinął głową prze­wodniczącemu rozprawie, następnie członkom Izby. Pomi­mo oczywistej antypatii wszyscy odpowiedzieli mu bardzo uprzejmie skinieniami głowy. Elizabeth poczuła, że histe­ria ściska ją za gardło.

Potem Lucien zrelacjonował wydarzenia, które zaszły w trakcie pojedynku, po raz pierwszy starając się dowieść swej niewinności. Zabrzmiało to jednak tak, jakby sam so­bie nie wierzył, a to tylko zaszkodziło jego sprawie. Elizabeth czuła to i zacisnęła dłonie na kolanach, kiedy dostrze­gła, że twarze wszystkich słuchających stężały. Kiedy Lucien skończył, przesłuchanie zaczął prokurator. Książę odpowia­dał wyraźnym, spokojnym głosem, nawet wtedy, gdy pro­kurator zasugerował, że Lucien może być odpowiedzialny za śmierć więcej niż jednej osoby. Elizabeth usłyszała wówczas po raz pierwszy, ile drogich mu osób zginęło. Cze­kała, by Lucien odwrócił się i spojrzał na nią, lecz on tego nie zrobił. Ani razu. Po raz pierwszy Elizabeth zrozumiała, skąd się wzięło powiedzenie, że komuś serce pęka. Jej serce pękało z bólu, od którego łzy cisnęły jej się do oczu.

Powołano pierwszego świadka oskarżenia. Nerwy Eliza­beth drżały z napięcia do tego stopnia, że ściskało ją w doł­ku i mdliło z niepokoju. Jednego po drugim, wzywano kolej­nych ludzi, którzy zaświadczali, że Lucien często zazdrościł bratu, iż ten miał szczęście urodzić się pierwszy. Na każdego świadka, który zeznawał na rzecz Luciena, prokurator kró­lewski zebrał pięciu swoich. W pewnej chwili John zniknął jej z oczu - wezwano go do złożenia zeznań.

Potem nadeszła kolej na nią. Elizabeth położyła dłonie na barierce, w której drewnianej powierzchni odbijały się złocenia sali. Odprężyła się i poczuła szaloną chęć, by po­kazać wszystkim lordom język.

- Elizabeth St. Aubyn - rzekł przewodniczący posiedze­nia. - Zostałaś wezwana w charakterze świadka oskarżenia. Czy będziesz zeznawać z własnej woli?

- Tak, lordzie - odpowiedziała, sama zaskoczona tym, jak pewnie i spokojnie zabrzmiał jej głos, mimo iż w środ­ku dygotała.

Prokurator królewski, człowiek uczony z wyglądu, wy­szedł zza stołu. Jego siwa peruka sprawiała wrażenie za malej na jego głowę, a luźna szata nie była w stanie zamasko­wać jego potężnej tuszy. Mężczyzna miał zaczerwienioną twarz i przekrwione niebieskie oczy, przez co sprawiał wra­żenie, jakby większość życia spędził w stanie nietrzeźwości. Elizabeth znienawidziła go od pierwszego spojrzenia.

- Elizabeth St. Aubyn, od jak dawna znasz księcia Ravenwood?

Oblizała wargi, przyglądając się zgromadzonym parom. Próbowała patrzeć im w oczy, jednemu po drugim.

- Znam go od wielu lat. W istocie pierwszy raz zwróci­łam na niego uwagę, gdy pojawiła się plotka, iż książę uwiódł pańską córkę, lordzie Glashow. - Wyłowiła osobę jego lordowskiej mości spośród morza postaci w karmazynowych szatach i uśmiechnęła się. - Przez lata słyszałam o wielu innych kobietach, które rzekomo uwiódł, tak wie­lu, w rzeczy samej, że zastanawiam się, jak jego miłość miał czas na uknucie morderstwa, a co dopiero jego wykonanie.

Komentarz Elizabeth wywołał chichoty na sali, co było jej zamierzeniem.

Prokurator królewski nie wyglądał, jakby było mu do śmiechu.

- Czy może pani opisać okoliczności, w jakich poznali­ście się na balu lady Derby?

Elizabeth oczekiwała tego pytania, więc odparła na nie śmiało.

- Skompromitował mnie. - Posłała mu suchy uśmiech.

- Zrujnował pani reputację? - wyjaśnił mężczyzna.

- Zaiste, sir. Bardzo dokładnie.

Kolejne śmiechy. Na ustach prokuratora nie zagościł na­wet cień uśmiechu.

- Czy nazwałaby pani postępowanie swego męża tego wieczoru godnym?

- Tego wieczoru, nie. Godnym postępkiem natomiast było jego małżeństwo ze mną.

- Nie o to pytałem.

- Nie? Pewnie chciałby pan, abym powiedziała, że mój mąż zachował się tego wieczoru ze wszech miar niegodnie, co jest zgodne z prawdą, lecz w moich oczach, i oczach ca­łego towarzystwa, odkupił swoje przewinienia.

- Odkupił swoje przewinienia, powiada pani? Ależ, pa­ni, jestem tym zdumiony. Sam wiem, jak ciężkie jest pani położenie w towarzystwie. Córka szlachcica, lecz niezupeł­nie szlachcianka.

Policzki Elizabeth zaczerwieniły się. Podły człowiek.

- Wiem, że starała się pani ze wszelkich sił zasłużyć na do­brą opinię. Pokazywała się pani przez... ile to sezonów? Dwa? A jednak w ciągu jednej nocy ten mężczyzna - wskazał na Luciena - mężczyzna, który, jak pani twierdzi, odkupił swo­je winy w pani oczach, zniweczył całe pani starania. Czy na­zwałaby to pani postępkiem człowieka godnego szacunku?

Elizabeth uniosła głowę, dziękując niebiosom za wycho­wanie, jakie otrzymała, które pozwoliło jej uśmiechać się uprzejmie.

- Nie, nie był to godny postępek, sir. Jednakże, zważyw­szy na moją wątpliwą pozycję w towarzystwie - pozycję, do której właśnie pan nawiązał - jakże łatwo byłoby mojemu mężowi odwrócić się ode mnie plecami. On jest księciem. A ja, jak sam pan powiedział, prawie osobą z gminu. Nie mu­siał się ze mną żenić. A jednak to zrobił.

- I od chwili ślubu książę traktował panią dobrze?

- Jak królową.

Prokurator uniósł brew i coś w sposobie, w jaki jego oczy zabłysły, zwróciło jej uwagę na następne pytanie.

- Wasza miłość - zaczął spokojnie. - Czy słyszała pani o statku o nazwie Revenger?

Elizabeth poczuła, że policzki jej drętwieją.

- Tak, słyszałam.

- Jaki to statek?

- Duży - odrzekła, grając na zwłokę. Prokurator królewski zmrużył oczy.

- Pozwoli pani, że ujmę to w ten sposób: czy Revenger to statek piracki?

Elizabeth uniosła głowę najdumniej, jak umiała.

- Tak, to prawda.

- Czy może mi pani powiedzieć, kto był kapitanem te­go statku?

- Mężczyzna imieniem Jolly.

- Czy Jolly był piratem?

- Był.

- I czy pani mąż pozostawał w dobrych stosunkach z tym mężczyzną?

Elizabeth nie chciała odpowiadać. Boże, dałaby wszyst­ko, żeby tego nie robić, lecz wiedziała, że prokurator przy­cisnął ją do muru. On również o tym wiedział.

- Tak, to prawda.

- Czy pani mąż brał udział w zatopieniu statku o nazwie Swan, będąc przyjacielem tego człowieka? - Prokurator wy­krzywił pogardliwie wargi. - Tego pirata imieniem Jolly?

Kto mu o tym powiedział?

- Lady Ravenwood? - zachęcił ją do odpowiedzi. Elizabeth przełknęła ślinę, wiedząc, że kłamstwo nie miałoby sensu.

- To prawda.

- Tak? - Prokurator królewski udawał zdumienie. Keats byłby dumny z jego talentu aktorskiego. - Twierdzi pani jednak, że jego lordowska mość jest człowiekiem godnym.

- Bo tak jest - odparła Elizabeth.

- Człowiek, który zatapia statek handlowy, jest godny?

- Wtedy był inny.

- Wystarczająco inny, by zabić swego brata w pojedynku?

- Nie. - Potrząsnęła głową. - To znaczy, tak.

- To znaczy jak, wasza miłość?

- Nie, nie był zdolny do tego, by zabić własnego brata.

- Znała go pani wystarczająco dobrze, by to ocenić?

- Znałam.

- I czy to dlatego nazwała go pani... - Prokurator powoli podszedł do swojego biurka i obrócił kawałek pergaminu tak, by móc go przeczytać. - Jak to było... aha, tu jest, „morder­cą i łajdakiem", kiedy poprosił panią do tańca na balu.

Te słowa. Te okropne słowa. Prokurator królewski spojrzał na nią.

- Czy nazwala go tak pani? Elizabeth odwróciła wzrok.

- Nazwała pani? Kobieta pokręciła głową.

- Nie zrobiła pani tego? - spytał prokurator. Elizabeth uniosła wzrok i spojrzała mu w oczy z niena­wiścią.

- Najwyraźniej wie pan, że tak zrobiłam. Nigdy jednak nie miałam tego szczerze na myśli.

Mężczyzna znów uniósł brwi.

- Aha - wycedził szyderczo. - Rozumiem. Czy zatem na­zywa pani mordercami i łajdakami wszystkich mężczyzn, którzy proszą panią do tańca?

Elizabeth nie odpowiedziała.

- Nazywa ich tak pani? - dopytywał się prokurator. Niech diabli porwą tego człowieka. Niech ich porwą wszystkich. Przekręcą każde słowo jej i Luciena tak, aż uzyskają to, na czym im zależy.

- Więc, wasza miłość?

- Nie, nie nazywam ich tak.

- Można więc powiedzieć, że zanim poznała pani swego przyszłego męża, wierzyła pani, że jest winny morderstwa?

Elizabeth szukała rozpaczliwie w myślach odpowiedzi, która zaprzeczyłaby temu, do czego wyraźnie zmierzały słowa prokuratora, lecz nic jej nie przychodziło do głowy.

- Wasza miłość? - zapytał urzędnik, wyraźnie zniecier­pliwiony jej oporem.

- Wierzyłam.

- Co takiego? - spytał, przykładając dłoń do ucha. - Nie usłyszałem pani.

Kobieta uniosła dumnie głowę.

- Tak, wierzyłam - powtórzyła.

Prokurator odwrócił się od niej, stając naprzeciwko przewodniczącego rozprawy.

- Nie mam więcej pytań.

Ale Elizabeth jeszcze nie skończyła. Chciała powiedzieć im o tym, jak Lucien ją chronił. O tym, że zadał się z pi­ratami, by zemścić się na złowrogiej hrabinie Selborn. Uświadomiła sobie jednak, że nie będzie miała okazji.

- Lordzie Ravenwood, czy ma pan jakieś pytania? - spy­tał przewodniczący.

Elizabeth wiedziała, że jej mąż nie zada żadnego pyta­nia. Pod wpływem frustracji zerwała się raptownie.

- Nie róbcie mu tego, waszmość lordowie...

- Lady Ravenwood... - zawołał przewodniczący rozpra­wy, oglądając się na nią z osłupieniem.

Ełizabeth zlekceważyła go.

- Nie skazujcie człowieka za morderstwo z powodu wy­padku.

- Lady Ravenwood - upomniał ją raz jeszcze przewod­niczący.

- Może pochodzę z gminu, ale przynajmniej traktuję każdą istotę ludzką z szacunkiem, dopóki nie zaistnieje sprawiedliwy powód, abym tak nie czyniła.

- Dość tego! - rzekł przewodniczący.

- Pozwólcie jej mówić.

Oczy wszystkich spoczęły na Lucienie, który ze ściągnię­tą twarzą przyglądał się zgromadzeniu, do polowy pod­niósłszy się z krzesła. Stanowczo unikał wzroku swej żony.

- Niech powie, co ma do powiedzenia. Możecie mi wie­rzyć, panowie, ta dama wygłosi swoje zdanie za waszym pozwoleniem lub bez niego.

Elizabeth czekała, aż Lucien spojrzy na nią, lecz nie zro­bił tego, jedynie skinął głową, kiedy zajmował ponownie swe miejsce. Nie czuła już triumfu, lecz starała się stać pro­sto i zachowywać tak, jakby Lucien właśnie poprosił ją o zabranie głosu w jego imieniu.

- Mój mąż nie zabił swego brata dla tytułu - zaczęła, roz­glądając się wokoło. - Wyznał mi prawdę o tym, co wydarzy­ło się tego dnia, choć nie miał powodu, by mi się zwierzać.

Zacisnęła dłonie na barierce, prostując się dumnie i wkładając w swe następne słowa całą swą siłę przekony­wania. W duchu przeklinała małomówność Luciena.

- Tego dnia, kiedy powiedział mi o tym, co się zdarzy­ło, mój mąż wyglądał jak naoczny świadek potwornego wypadku, w którego wyniku poniósł śmierć członek jego rodziny. - Przeszukała spojrzeniem salę, szukając wzro­kiem pewnego mężczyzny w szczególności. - Zachował się tak, jak zapewne pan się zachowywał, lordzie Stanton, kie­dy powóz, którym pan powoził, przewrócił się i zabił pań­skiego lokaja. Pamięta pan zgrozę i cierpienie, jakie czuł pan, dowiedziawszy się, że niechcący zabił pan człowieka? Takie bowiem uczucia malowały się na twarzy mojego mę­ża, kiedy opowiadał mi o śmierci swego brata.

Nachyliła się ku słuchaczom, ściskając w rękach poręcz barierki.

- Śmierć Henry'ego St. Aubyn nie była morderstwem. Dałabym za to głowę.

Po jej słowach zapadła cisza, tak kompletna, że słychać było, jak lordowie kręcą się na swoich miejscach.

- Wy, jednak, panowie, macie ułatwione zadanie - oznaj­miła. - Z jakiegoś powodu mój mąż bowiem postanowił się nie bronić.

- Elizabeth - warknął Lucien.

- Sądzę, że jest zmęczony poczuciem winy. Wierzę też, że chce zapłacić za tę winę swoim życiem.

- Elizabeth - Lucien znów podniósł się z krzesła.

- To prawda - powiedziała, patrząc mu w oczy. Powiedz im, błagała go w myślach.

Nie zrobię tego, odpowiedział bezgłośnie.

Wtedy Elizabeth się poddała, oparła się ciężko o barier­kę. Jaki sens mówić cokolwiek więcej, jeśli on nie chce wal­czyć? Znów łzy cisnęły się jej do oczu. Zamknęła powieki, by powstrzymać ich napływ.

- Skończyła pani? - spytał przewodniczący.

Elizabeth już wiedziała, że przegrała. Nie przemówiła dy­gnitarzowi do sumienia. Ani jemu, ani innym parom. Otwo­rzyła oczy i zanim ktokolwiek zauważył, otarła spływającą łzę.

- Tak - szepnęła.

- Czy chce pan jeszcze zabrać głos? - przewodniczący spytał prokuratora.

Ten jednak najwyraźniej uznał, że usłyszał dosyć.

- Nie mam więcej pytań.

- Może pani wrócić na miejsce, lady Ravenwood - oznaj­mił lord przewodniczący rozprawie.

Elizabeth odwróciła się, zbyt rozczarowana, by ryzyko­wać kolejne spojrzenie na Luciena. On pewnie i tak nie pa­trzył na nią.

Potem wezwano na świadka lorda Chalmersa, lecz ten przedstawił tylko wydarzenia z dnia pojedynku. Następny był Greshe, kuzyn Luciena, który przedstawił najbardziej obciążający dowód winy. Powiedział zgromadzeniu o za­kładzie, jaki poczynił Lucien: otóż młodszy Ravenwood za­łożył się, że jego brat nie dożyje trzydziestki.

To był koniec. Elizabeth wiedziała o tym w chwili, gdy usłyszała te słowa. Spojrzenie rzucone na twarze parów po­twierdziło jej przypuszczenia.

Upłynęła zaledwie godzina, zanim zapadł wyrok, godzi­na, podczas której Elizabeth siedziała samotnie w sieni, a Lucien został wyprowadzony przez urzędnika sądowego i przekazany ponownie nadzorcy więzienia Newgate. Lord przewodniczący rozprawie spytał tylko:

- Jaki jest wasz wyrok, panowie?

- Winny - ogłosił w imieniu wszystkich parów przewod­niczący Izby Lordów.

21.

Luciena skazano na śmierć przez powieszenie. Elizabeth myślała, że zemdleje, kiedy to usłyszała, mimo iż takiego wyroku się spodziewała. Teraz, wyglądając przez okno na drugim piętrze, zastanawiała się, jak jej życie mogło się zmienić tak nieodwołalnie w tak krótkim czasie. Zmarno­wano jej opinię. Wyszła za mąż. Owdowiała.

Kuzynka Johna, u której się zatrzymała, mieszkała we wschodniej części Londynu. Z tego też powodu widok z okna bynajmniej nie był imponujący: błotniste ulice po­przecinane koleinami przypominającymi ślady ślimaka na brudnej drodze. Wszystkie powierzchnie w pobliżu oble­pione były grudami błota, łącznie z wykonanymi z piaskow­ca fasadami domów i warsztatów, które tuliły się do siebie nawzajem niczym chore rodzeństwo. Pod oknem przecią­gał nieustannie sznur wozów transportowych, wynajętych powozów, a od czasu do czasu kareta jakiegoś wielmoży. Elizabeth odprowadzała teraz wzrokiem jeden z takich po­jazdów, zwracając uwagę na herb i zastanawiając się jak przez mgłę, czy należał on do któregoś z lordów, którzy skazali Luciena na śmierć na szubienicy. Oczywiście, że tak.

Odwróciła się od okna i jej uwagę przyciągnęło pudełko stojące na obdrapanej komódce. Spoczywały w nim pisto­lety pojedynkowe, które prokurator królewski oddał jej po rozprawie. Zbędne dowody, powiedział, nawiązując do fak­tu, iż nie potrzebował ich do skazania Luciena. Na samo wspomnienie o tym twarz zapiekła Elizabeth z gniewu.

Zebrawszy się na odwagę, podeszła do komódki, podniosła drewniane wieczko pudełka i przyjrzała się pistole­tom. Miały pozłacany wzór wygrawerowany na końcu luf, cała reszta broni pokryta była bogatymi ornamentami. Rę­kojeść wyrzeźbiono z kości słoniowej, a na uchwycie wy­grawerowano krzyżujące się ukośnie linie, żeby broń lepiej leżała w ręku: Przed pojedynkiem nigdy ich wcześniej nie używano, przynajmniej tak jej powiedział Lucien. Widać jednak było, że strzelano z nich. Ślad prochu przyciemnił okolicę panewki. Elizabeth musnęła palcem jeden z pisto­letów, zastanawiając się, z którego zabito Henry'ego.

-Jesteś gotowa?

Elizabeth odwróciła się i napotkała zatroskane spojrze­nie Johna.

- Tak - odpowiedziała cicho. Płakała przez całą drogę powrotną, a John robił wszystko, co w jego mocy, żeby ją pocieszyć. Boże, czy mogła gorzej się spisać podczas skła­dania zeznań? Wiedziała, że jej zeznanie przyczyniło się do przypieczętowania losu Luciena. Niech niebiosa mają ją w swej opiece, prokurator królewski nakłonił ją do wyzna­nia, że uważała swego męża za mordercę.

- Elizabeth, nie mogę zagwarantować, że Lucien zoba­czy się z tobą.

Uniosła podbródek.

- Wiem.

John wydawał się gotów sprzeczać się z nią o to, czemu nie powinna jechać, ale w końcu musiał sobie uświadomić, że zamierzała tego spróbować z jego pomocą lub bez niej.

Tak więc znów się znaleźli w wynajętym powozie. Eliza­beth otuliła się ciężkim wełnianym kocem; czarna tkanina chroniła ją przed londyńskim chłodem. Ostatnio wciąż jej było zimno, jakby w jej serce i kości wstąpił stały ziąb. Czu­ła, że znów łzy cisną jej się do oczu, ale zdecydowanie je otar­ła. Nie będzie płakać. Miała coś do powiedzenia mężowi i by­ły to słowa, które zamierzała powiedzieć bez śladu łez.

Aż zbyt szybko zatrzymali się przed wypłowiałą fasadą więzienia Newgate.

- Wrócę za chwilę - powiedział John.

Czy Lucien zechce się ze mną widzieć? zastanawiała się Elizabeth. Nie miał powodu, żeby tego nie robić, skoro roz­prawa już się zakończyła. Już nie mogła sprowokować go do tego, by zaczął się bronić. Nie mogła już wynająć adwo­kata i zmusić Luciena do skorzystania z usług prawnika.

Teraz jedynym powodem, dla którego nie chciałby się z nią widzieć, byłaby decyzja o tym, by się jej wyrzec. Je­den rzut oka na twarz Johna po powrocie z więzienia wy­starczył, aby Elizabeth domyśliła się, że tak się stało. Wy­skoczyła z powozu.

- Elizabeth! - zawołał zarządca majątku Ravenwood, gdy przebiegała obok niego.

- Nie, John - odpowiedziała, oglądając się za siebie. -Nie zaakceptuję odmowy.

- On się z tobą nie zobaczy.

- Właśnie, że tak!

Sądziła, że John spróbuje ją zatrzymać. Ku jej zdumie­niu, nie zrobił tego. Elizabeth przeszła przez zabłoconą drogę, omijając wozy z towarami i z sianem, by dotrzeć do głównej bramy Newgate. Zaduch w więzieniu był niewy­obrażalny. Nie zabijał go nawet smród leżących na ulicy stert gnoju. Z zewnątrz więzienie wydawało się czyste, w środku jednak było brudną i wilgotną norą.

- Przyszłam widzieć się z Lucienem St. Aubyn - oznaj­miła Elizabeth dyrektorowi więzienia.

- A pani jest...? - spytał mężczyzna; jego stara twarz by­ła chłodniejsza niż kamienie posadzki.

- Jego żoną.

Mężczyzna zmarszczył brwi, spod których spoglądały zniecierpliwione oczy.

- On nie chce pani widzieć.

Zdesperowana Elizabeth rzuciła na stół sakiewkę z pie­niędzmi. Były to pieniądze, które zdobyła ze sprzedaży po­wozu i koni, suma, jaką zachowała w nadziei, że Lucien w ostatniej chwili zmieni zdanie. Mogła się tego domyślić.

- Ta sakiewka stanie się pańską własnością, jeśli udostęp­ni pan mnie i mojemu mężowi osobną celę.

Mężczyzna przyglądał jej się przez chwilę, lecz chciwość musiała zwyciężyć, ponieważ powiedział:

- Proszę dać mi trochę czasu.

Kiedy Lucien zobaczył za drzwiami dozorcę, wiedział, że wydarzy się coś niezwykłego. Poznał to po sposobie, w jaki spojrzenie mężczyzny badało wnętrze celi, padając ostatecz­nie na niego na chwilę przed tym, gdy klucz trafił do zam­ka. Przez moment książę zastanawiał się, czy egzekucji nie przeniesiono z pojutrza na dzisiaj. Dziwne, ale ta myśl wca­le go nie przeraziła. Zamiast tego czuł odrętwienie. Odrętwie­nie, w które popadł, patrząc, jak Elizabeth wyjeżdża z zam­ku tak wiele dni temu.

- Przyszedłeś po mnie? - spytał jeden z współwięźniów Luciena. - Czy ta moja żałosna połowica wreszcie posta­nowiła mnie zabrać?

Dozorca zignorował go, otwierając drzwi i wskazując na księcia.

- Ty, pójdziesz ze mną - powiedział.

Lucien odepchnął się od kamiennej ściany, o którą się opie­rał, a jego współtowarzysze nie odezwali się słowem. Wśród więźniów istniała osobliwa hierarchia i wyglądało na to, że bratobójca zajmował w niej dość wysoką pozycję. Nie na­przykrzali mu się, odkąd dowiedzieli się, za co go skazano.

- Nie skuję cię, ale jeśli choć się ruszysz, walnę cię w łeb -oznajmił dozorca.

Powtarzał te słowa pewnie po sto razy dziennie, pomyślał Lucien. On sam słyszał je z tuzin razy, kiedy prowadzono go tam i z powrotem. Poszedł więc potulnie za strażnikiem, cał­kiem już oswojony z otoczeniem: innymi więźniami, ciemny­mi korytarzami i smrodem. Dozorca jednak nie zaprowadził go do bramy więzienia, czego spodziewał się Lucien. Nawet nie do kaplicy, gdzie zwykle prowadzono skazańców, by ostatni raz spróbować ocalić ich dusze. Nie. Strażnik zapro­wadził go do pokoju w wieży i otworzył drzwi do dość czy­stego i umiarkowanie jasnego pomieszczenia. Była to naroż­na cela o kamiennych ścianach i drewnianych drzwiach z ma­łym zakratowanym okienkiem w górnej jego połowie. Nagle Lucien zaniepokoił się.

- Co to ma znaczyć? - spytał.

Mężczyzna udał, że go nie słyszy, i otworzył drzwi.

- Wchodź do środka.

Przez chwilę Lucien chciał stawiać opór, ale potem roz­sądek zwyciężył. Czego miał się obawiać? Może przyjdzie go odwiedzić książę regent? Może jednak jego egzekucja zostanie odwołana?

Jednak chwilę później do celi wszedł nie przedstawiciel rodu panującego, lecz Elizabeth.

Lucien zesztywniał.

- Witaj, Lucienie.

Zamrugał oczami, sądząc, że jej obecność jest złudze­niem. Wydał przecież surowe polecenie, że nie chce się z nią widzieć. Domyślał się jednak, że w Newgate można było uzyskać wszystko. Oczywiście za odpowiednią cenę.

- Elizabeth - wykrztusił tylko, starając się nie zdradzić wzruszenia.

- Zaskoczony moim widokiem? - spytała jego żona, uśmiechając się sucho.

- Nie. Twoja pomysłowość nigdy nie przestaje mnie zdumiewać. - Obrzucił ją spojrzeniem od stóp do głów, sta­rając się nie zauważać żałośnie wykrzywionych warg, cier­pienia w jej spojrzeniu, zaczerwienienia oczu, które świadczyło o łzach. Byłby jednak ślepcem, gdyby nie dostrzegł, że przy czarnej pelerynie, jaką miała na sobie, jej oczy wy­dawały się prawie srebrne. Ani tego, że z jej włosów biła kwiatowa woń, która straszliwie kontrastowała z okrop­nym zapachem w Newgate.

- Dlaczego nie chciałeś się ze mną widywać? - spytała ci­cho kobieta.

- Przepraszam. - Lucien udawał uprzejme zasmucenie. -Czyżby mój kamerdyner ci nie przekazał? Postanowiłem nie przyjmować gości.

Elizabeth uniosła głowę.

- Starałam się z tobą zobaczyć od kilku dni. Książę uśmiechnął się.

- Byłem trochę niedysponowany.

Elizabeth podeszła do niego; szkoda, bowiem gdy zbli­żyła się, jej niebiański zapach znów go owionął. Zaszoko­wało go to, jak bardzo tęsknił za tą wonią... jak bardzo pragnął ją teraz wdychać. Wręcz sycić się nią. Jednak za­miast to uczynić, zesztywniał i odsunął się od żony.

- Przestań, Lucienie. Nie zachowuj się tak, jakby to był jakiś żart. Zawsze tak robisz. Kiedy czujesz się nieswojo, maskujesz swoje zakłopotanie humorem.

Książę uśmiechnął się sardonicznie.

- Ależ zapewniam cię, moja droga, że pobyt w Newgate bynajmniej nie jest śmieszny.

- Nie to miałam na myśli i dobrze wiesz o tym.

- Czyżby?

Elizabeth straciła wtedy cierpliwość. Lucien poznał to po jej nagłym zesztywnieniu. Po zaciśniętych dłoniach. Ustach drżących tak, jakby walczyła z płaczem.

- Jak śmiesz? - spytała jego żona. - Jak śmiesz mi to robić?

- Moja droga, nie wiem, o czym mówisz.

Elizabeth wpadła wtedy we wściekłość, rzucając się na męża z uniesionymi pięściami, jakby chciała go uderzyć.

Nie zrobiła tego jednak, tylko zatrzymała się przed nim, a potem opuściła ręce, zawstydzona swoim wybuchem.

- Bardzo dobrze wiesz, o czym mówię. Poddałeś się. Uznałeś się za winnego. Obróciłeś całą rozprawę w kpinę, nie pozwalając mi wynająć adwokata, by cię bronił.

Lucien milczał. Prawdę mówiąc, bał się odezwać, wi­dząc, że żona gotowa jest na wszystko.

- Przynajmniej kiedy mnie skompromitowałeś, ja nie ucie­kłam przed swoim problemem. Z uniesionym czołem ponios­łam konsekwencje tego, co mi się przydarzyło, chociaż wiedzia­łam, że wszyscy w towarzystwie kiwali głowami i szeptali: „Widzicie, wiedzieliśmy, że to się tak skończy. Ona jest prze­cież taka pospolita". - W oczach Elizabeth zalśniły łzy. - Ale ty! Ty spuściłeś głowę i pogodziłeś się ze swoim losem bez wal­ki. Uczynisz ze mnie wdowę. I to tylko dlatego, że byłeś zbyt zajęty użalaniem się nad samym sobą, by zdawać sobie spra­wę, że istnieją ludzie, którzy się o ciebie troszczą, którzy - niech ich Bóg ma w swej opiece - kochają cię. Ludzie tacy, jak John. Jak twoja służba. Jak twoi dzierżawcy, którzy pracowali dla cie­bie od lat. Ludzie, których nie stać na wysłanie listu, lecz któ­rzy i tak do mnie pisali, zdobywszy z trudem pieniądze na opła­tę, żeby powiedzieć mi, jak dobrym jesteś człowiekiem, i jak modlą się za ciebie. - Kobieta przełknęła kolejne łzy cisnące jej się do oczu. - A po przeczytaniu ich listów musiałam pojechać do Westminsteru i patrzeć, jak się poddajesz.

- Nie poddałem się.

Elizabeth rzuciła się wtedy na niego, chwytając go za klapy ciemnoszarego żakietu.

- Właśnie, że się poddałeś! - wrzasnęła i łza spłynęła jej po policzku. - Do diabła, Lucien, poddałeś się!

Potem go wypuściła i odwróciła się, a sposób, w jaki drżały jej ramiona, świadczył o tym, że płakała.

Lucien stał jak odrętwiały, ale serce mocno kołatało mu w piersi.

- Poddałeś się - powiedziała Elizabeth przez łzy, powo­li odwracając się znów do niego twarzą. Podmuch powie­trza ponownie przyniósł mu woń jej perfum. Ten zapach poruszył go do głębi, przywołując wspomnienia spędzo­nych razem chwil, jednak to widok łez płynących po jej twarzy omal go nie załamał.

- Zostawiłeś nas wszystkich - rzuciła oskarżycielsko Eliza­beth i zrobiła głęboki wdech, wycierając dłońmi twarz. - Po­trafię ci wybaczyć to, że mnie zostawiłeś. W końcu znam cię od niedawna. Nie potrafię jednak wybaczyć ci tego, że za­wiodłeś pozostałych. - Potrząsnęła głową. - Zawiodłeś Johna, swojego najlepszego przyjaciela, człowieka, który płakał nad tobą, tak samo jak ja, kiedy usłyszał wyrok. Użalaj się nad so­bą, Lucien, ale żałuj bardziej tych, który cię kochają, bo to oni będą najgłośniej płakać, kiedy zawiśniesz na szubienicy.

Stała zwrócona twarzą do niego i kolejne łzy spływały jej po policzkach. Przez bardzo długą chwilę ich spojrzenia się krzyżowały. Luciena ogarnęły uczucia, których nie chciał lub nie potrafił nazwać. Potem Elizabeth zwiesiła gło­wę, chwilę później podniosła ją jednak dumnie.

- Przyszłam, żeby właśnie to ci powiedzieć - wyjaśniła ci­cho. - A także chyba się pożegnać. - Zaczerpnęła głęboko tchu, zaciskając, a potem rozluźniając dłonie. Podeszła do męża, sta­nęła na palcach i cmoknęła go w policzek. Jej wargi były mo­kre, lecz mimo to ciepłe. - Do widzenia, Lucienie - szepnęła, odsuwając się; do mężczyzny znów doszedł jej słodki zapach. Elizabeth uniosła rękę i przygładziła zmięte poły żakietu, któ­re przed chwilą ściskała. - Niech cię Bóg prowadzi - Przełknę­ła ślinę i uroniła kolejną łzę. - Mam nadzieję, że gdziekolwiek zakończy się ta podróż, znajdziesz tam spokój.

Potem się odwróciła, podmuch powietrza wydął lekko dół jej peleryny. Dozorca zapewne czekał w pobliżu celi, gdyż drzwi szybko się otworzyły. Elizabeth stała już na progu, kiedy Lucien bezwiednie zawołał:

- Elizabeth?

Wydawało mu się, że żona go zignoruje, zobaczył na­wet, że robi kolejny krok, jakby zamierzała wyjść bez sło­wa. Potem jednak stanęła i powoli odwróciła się do niego.

- Czy ty również będziesz po mnie płakać? - spytał Lucien. Sam nie wiedział, czemu zadał to pytanie. Było głupie. Elizabeth dusiła w sobie odpowiedź, aż wreszcie rzekła

schrypniętym głosem:

- Tak. Boże, miej mnie w swej opiece, będę płakać. Bę­dę płakać nad niesprawiedliwością tego, co się wydarzyło. Będę płakać nad ludźmi, którzy cię kochają, ale najbardziej będę płakać nad tobą i życiem, jakie mogliśmy spędzić ra­zem... gdybyś tylko miał odwagę walczyć.

Elizabeth znów się odwróciła. Lucien usłyszał, jak drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Nigdy nie przypuszczał, że jej słowa mogą tak mocno go dotknąć.

Gdybyś tylko miał odwagę walczyć.

Dopiero wtedy, gdy znów zrobiło się cicho - a przynaj­mniej tak cicho, jak mogło być w Newgate - ruszył się z miej­sca, lecz tylko po to, by oprzeć się całym ciężarem o ścianę.

Będzie po nim płakać.

Lucien sam nie wiedział, czemu te słowa poruszyły go do głębi. Dlaczego miałaby płakać? Przecież go nie kochała.

Czyżby?

Coś płonęło w jego wnętrzu. Coś, czego nie chciał ujaw­nić.

Poddałeś się, powiedziała.

Nie, nie poddał się, zapewniał sam siebie. Zrobił wszyst­ko, co w jego mocy.

Nie chciał już roztrząsać tej sprawy. Co się stało, już się nie odstanie. Ona odeszła. Wszystko skończone.

Będę płakać po tobie.

Książę zacisnął pięść. Budził się w nim sprzeciw.

- Głupi sukinsyn.

Wydawało mu się, że się przesłyszał. Sądził, że to głos jego podświadomości.

Mylił się. To był John.

Jego stary przyjaciel stał za drzwiami i Lucien widział wściekłość płonącą w jego oczach.

- Wiesz, coś jej zrobił? Lucien nie odpowiedział.

- Wiesz, przez co przez ciebie przeszła? - Głos przyja­ciela był niczym smagnięcie batem, złość w nim zawarta raniła Luciena. Szkocki akcent mężczyzny dawał się wy­raźnie zauważyć, jak zawsze, gdy powodowały nim emo­cje. - Błagała ledwo znanych jej ludzi o pieniądze dla ciebie. Patrzyłem, jak każdego dnia wychodzi, a potem wraca przygnębiona. I po co to wszystko? - pytał. - Po to, żebyś nią wzgardził.

- Witaj, John - rzekł obojętnie Lucien. - Mnie też milo cię widzieć.

- Nie zgrywaj się przede mną, ty łajdaku. Gdybym ufał sobie, że cię nie spiorę na kwaśne jabłko, wszedłbym do środka i wbił ci do łba trochę rozumu. Ona tam wypłaku­je sobie oczy. Płacze w wynajętej dorożce, bo sprzedała wszystko, co miała, żeby ci pomóc. A może nie zauważy­łeś, że jej pierścionek ślubny zniknął?

Nie, Lucien tego nie zauważył.

- Nie obawiaj się jednak. Z radością nałożę na jej palec inny pierścionek, kiedy ciebie już nie będzie. Elizabeth za­sługuje na trochę szczęścia po tym wszystkim. Bóg jeden wie, że ty przysporzyłeś jej tylko trosk.

- Jak śmiesz! - Pomruk, który wyrwał się Lucienowi z ust, zaskoczył nawet jego samego.

- Jak śmiem co, Lucien? Wziąć sobie żonę, której omal sam mi nie oddałeś? Za późno. Prawie już się w niej zako­chałem, a może tego też nie zauważyłeś?

- Ty? Zakochałeś się? Nie wydaje mi się.

- Nie sądź mnie według własnego idiotycznego zacho­wania.

- Wyrażaj się jasno, człowieku.

- Idź do diabla, Lucien. Ale przecież i tak tam chcesz trafić, prawda?

- Zachowujesz się tak, jakbym mógł zaprzeczyć oskar­żeniom.

- Bo mogłeś - warknął John. - I wiesz o tym. W najgor­szym razie mogłeś postarać się o zmianę zarzutu z morder­stwa z premedytacją na nieumyślne zabójstwo. Taka zbrodnia przynajmniej nie jest karana śmiercią. Ale nie, ty pozwolisz się powiesić z jakiegoś chorego poczucia obo­wiązku. No to zastanów się raz jeszcze, Lucien. Henry nie żyje. I nic, co byś zrobił, nie przywróci mu życia. Nawet poświęcenie własnego.

- Nie zamierzałem...

- Właśnie, że tak - powiedział John, a potem zmrużył oczy. - Ale nie zamierzam się skarżyć, bo to oznacza, że Elizabeth przypadnie mnie. - Nachylił się w stronę drzwi. - Za­tem baw się dobrze na własnej egzekucji, Lucienie. Elizabeth i ja nie przyjdziemy na to widowisko. Zamierzam zabrać ją daleko od motłochu, który ją prześladował, i od wspomnień o tobie, bo pomimo tego, co być może ci powiedziała, two­ja żona cię kocha, choć Bóg jeden wie, dlaczego.

Ona go kocha. Jak jasna cholera.

- Do widzenia, stary przyjacielu. Baw się dobrze na swo­jej cholernej egzekucji.

- John! - zawołał Lucien, ale przyjaciel go zignorował. Lucien podszedł do kraty.

- John! - zawołał jeszcze raz. Jednak za drzwiami niko­go już nie było.

22.

Deszcz wylewał chłodne łzy na jedyne okno w pokoju, lecz pogoda wcale nie obchodziła Elizabeth. W pomiesz­czeniu, z jakiego uprzejmie pozwoliła jej korzystać kuzyn­ka Johna, nie palił się ogień, ale po co się ogrzewać, jeśli wiadomo, że nigdy już się nie zazna ciepła? Elizabeth otu­lała się brudnobiałym szalem; kostki jej palców zbielały, gdy zaciskała dłonie, by zapanować nad sobą.

- Elizabeth, jeśli cokolwiek mogę zrobić... - rzekł ser­decznie John.

Kobieta uciszyła jego słowa gestem dłoni, a jej ciało za­częło drżeć w niekontrolowany sposób. Zacisnęła dłonie, by powstrzymać drżenie.

- Nie, John, nic mi nie będzie.

Zrobiła głęboki wdech, wiedząc, że jeśli mężczyzna nie wyjdzie wkrótce z pokoju, stanie się świadkiem wybuchu okropnego płaczu. Nie po raz pierwszy zresztą. Przynaj­mniej jednak Elizabeth nie załamała się kompletnie na oczach Luciena. Bóg jeden wie, jak mało brakowało, by upadła na podłogę celi.

- Proszę - powiedziała cicho, prawie westchnęła. -Chciałabym teraz zostać sama.

Poczuła dłoń Johna na ramieniu i ten dotyk sprawił, że jeszcze bardziej osłabła. Wzięła się jednak w garść.

- Będę na dole, gdybyś mnie potrzebowała.

Nie ufała sobie na tyle, by cokolwiek powiedzieć, jedy­nie pokiwała głową. John trzymał dłoń na jej ramieniu jesz­cze przez chwilę. Elizabeth coraz bardziej traciła nad sobą panowanie; nigdy w życiu nie była bardziej osamotniona i przerażona.

Potem John zabrał rękę. Elizabeth zaczerpnęła głęboko tchu, czując, jak ją ściska w gardle. Drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem, a potem zamknęły równie cicho.

Elizabeth zachowała zimną krew, choć w jej piersi wzbie­rał szloch. Jednak z jej ust nie wyrwało się nawet jedno łka­nie. Zrobiła kilka kroków naprzód i przyłożyła mocno dłoń do szyby; koniuszki jej palców zbielały, gdy przypomniała sobie chwilę, gdy wyjrzała z okna swojej sypialni i zobaczy­ła powóz Luciena. Jak dawno temu to było? Wydawało się, że w poprzednim życiu.

Chcę płakać, powiedziała sobie, kiedy tylko jedna łza pociekła jej z oczu. Płakać nad tym, jakie to wszystko nie­sprawiedliwe.

Ściskało w dołku. Wciąż jednak nie mogła zapłakać.

Obiecaj, że nie poślubisz jednego z nich.

Jednak poślubiła. Zrobiła dokładnie to, przed czym ją przestrzegała ciotka, i proszę, do czego ją to doprowadziło.

Nagle tama pękła i łzy, które pragnęła przelać, popły­nęły wraz z falą szlochu, który pozbawił ją tchu i sprawił, że osunęła się na podłogę. Elizabeth płakała nad swoją ciotką, która zmarła jako zgorzkniała i załamana kobieta. Płakała nad sobą, ale przede wszystkim płakała nad swo­im mężem.

Niech go diabli porwą, szlochała. Niech go diabli po­rwą, za to, co mi zrobił.

Wstała i nogi omal się nie ugięły pod nią, lecz kiedy zro­biła wdech, z wysiłkiem się wyprostowała. Jej uwagę przy­ciągnęły pistolety pojedynkowe. Wtedy ogarnęła ją taka wściekłość, jakiej jeszcze dotychczas nie czuła. Nogi same ją zaniosły do komódki. Cały jej gniew skupił się na puz­derku i jednym gwałtownym ruchem ręki strąciła je na podłogę. Kiedy jednak pudełko spadło z trzaskiem, nie poczuła wcale ulgi. Jednak złość opuściła ją równie szybko, jak przyszła. Elizabeth osunęła się ze szlochem na kolana.

Jak długo tak leżała, nie miała pojęcia. Usłyszała raz, że John puka, i miała jeszcze dość siły, by zapewnić go, że wszystko w porządku, chociaż wiedziała, że nic już nie będzie dobrze.

Z oczami piekącymi od wylanych łez wstała z podłogi. Pi­stolety wciąż leżały na posadzce, ukosem względem siebie. Musi je schować, zanim John je zobaczy, albo, co gorsza, służba. Nie byłoby dobrze, gdyby rozeszła się plotka, że księżna Ravenwood próbowała skończyć ze sobą. To byłby dopiero piękny następny nagłówek w gazecie.

Wzięła do ręki jeden z pistoletów w chwili, gdy słońce wyszło zza chmur.

Jakie to dziwne, że tak prosta rzecz może odmienić czy­jeś życie. Gdy słońce padło na lufę pistoletu, ta zamigota­ła. Elizabeth dostrzegła ów błysk. Podniosła broń i przyj­rzała się jej, zastanawiając się, co w niej przyciągnęło jej uwagę. Podeszła, by podnieść też drugą.

Coś jednak... coś nakazało jej upuścić drugi pistolet i po­nownie podnieść pierwszy. Przyglądała mu się przez chwilę ze zmarszczonym czołem, obracając go w ręku w jedną i w drugą stronę. Była przekonana, że musiała oszaleć, bo cóż mogła znaleźć takiego, czego nie znalazł prokurator kró­lewski? Mimo to przechyliła jednak pistolet. Słońce wpadło do jego lufy. Kobieta nachyliła się bliżej, wytężając wzrok.

Wtedy coś do niej dotarło.

Wewnątrz nie było śladów prochu.

Odsunęła się z bijącym sercem.

W lufie nie było śladów prochu ani resztek ołowianej kuli.

Spokojnie, Elizabeth, może Lucien wystrzelił z tego dru­giego pistoletu? Nie, przecież wystrzelono z obu, przynaj­mniej tak twierdzili świadkowie. Żeby się jednak upewnić, sprawdziła również drugi pistolet. Ten również był czysty.

Ręce zaczęły jej drżeć od emocji. W porządku, pomyśla­ła, być może lord Chalmers wyczyścił lufy. Ale dlaczego nie wyczyścił także kurków, bo przecież nadal były brud­ne? A nawet gdyby je oczyszczono, czy nabój nie zostawił­by jakiegoś śladu w lufie?

Wrzuciła oba pistolety z powrotem do pudełka i zatrzas­nęła wieczko, po czym wstała i zbiegła na dół po schodach.

- Elizabeth! - zawołał John w chwili, gdy dotarła do drzwi frontowych.

Obróciła się gwałtownie w wąskim, ciemnym korytarzu. John wyszedł z jednego z przedsionków domu.

- Dokąd się wybierasz? - spytał.

Elizabeth niecierpliwiła się, chcąc wyjść jak najszybciej.

- Zobaczyć się z lordem Chalmersem.

- Nie czyściłem ich przed schowaniem - oznajmił daw­ny sekundant księcia Ravenwood.

Elizabeth chwyciła Chalmersa za rękę.

- Jesteś pewien, że Lucien tego nie zrobił?

Znajdowali się w eleganckim i bogato wyposażonym sa­lonie; jeśli sądzić po ślicznych żółto-białych tapetach i świeżo ściętych różach, dbała o niego kobieta.

- Nie. - Chalmers natychmiast pokręcił przecząco głową; oprawki jego okularów zalśniły w blasku ognia z kominka. -Nie chciał mieć z nimi nic do czynienia. Powiedział mi, że je­śli o niego chodzi, mogę je nawet wyrzucić. Nie zrobiłem te­go. Jak wiesz, zamiast tego je schowałem. Leżały w rodzinnej posiadłości, dopóki ich nie przywieziono na rozprawę.

- Dziękuję - powiedziała Elizabeth, ściskając znów jego dłoń.

Mężczyzna potrząsnął głową.

- Przez cały ten czas, przez tyle lat sądziłem, że z nich wystrzelono.

- Wszyscy tak myśleli, lordzie Chalmers - zapewniła go Elizabeth. - Czemu mieliby sądzić inaczej? Wokół pane­wek są ślady prochu.

- W takim razie kto wyjął z pistoletów kule przed poje­dynkiem?

- Jeden z pojedynkujących się - odpowiedziała kobieta.

- Henry? - wysunął przypuszczenie Chalmers, unosząc brwi.

- Tak - odparła Elizabeth. - Coś mi nie dawało spokoju. Lucien powiedział mi, że Henry starał się coś powiedzieć mu przed śmiercią. Powiedział, że było to słowo „pusty".

- Ach, tak - rzekł Chalmers. - Pamiętam.

- Lucien uznał, że Henry w ten sposób opisywał swoje odczucia. Myślę jednak, że próbował przekazać bratu coś innego. Wydaje mi się, że starał się powiedzieć Lucienowi, że komora pistoletu była pusta.

Chalmers wyglądał jak rażony piorunem. Elizabeth nachyliła się ku niemu.

- Teraz musisz się zastanowić, lordzie Chalmers. Czy była taka chwila, choćby najkrótsza, kiedy Henry mógł mieć dostęp do pistoletów?

- Była - oznajmił nagle lord, cały spięty. - Kiedy stara­liśmy się z Greshem wyperswadować Lucienowi ten poje­dynek. Pistolety były w powozie, Henry stał w pobliżu. Z łatwością mógł wyjąć kule z komór.

- Nie wysypał jednak prochu - domyśliła się Beth.

- Czy wiesz, jak trudno wydobyć ubity proch? - spytał Chalmers. - Zajęłoby to więcej czasu, niż miał Henry.

Elizabeth opadła na oparcie krzesła, osłabiona z poczu­cia ulgi. Po chwili jednak wstała.

Kiedy to zrobiła, Chalmers podniósł na nią spojrzenie, otwierając szeroko oczy.

- On jest niewinny - oznajmił z przekonaniem.

- Tak - odparła Elizabeth. - Zawsze o tym wiedziałam.

- Ktoś inny musiał zastrzelić Henry'ego.

- Tak, i sądzę, że Lucien pomylił ten strzał z tym, któ­ry Henry oddał do niego.

- Ale czy z pistoletu Henry'ego nie powinien nie paść żaden strzał?

- Oczywiście, ale jeśli, jak podejrzewam, wiem, kim jest morderczyni, bez trudu mogłaby strzelić później, by zatuszo­wać swój postępek, nie zdając sobie sprawy, że pistolet nie był naładowany. Wątpię, by sprawdziła komorę broni Henry'ego.

- Morderczyni?

- Tak, hrabina Selborn. Chalmers wytrzeszczył oczy.

- Teraz ostatnie pytanie. Czy ktokolwiek sprawdzał pi­stolety, by upewnić się, że z nich wypalono po tym, jak zraniono Henry'ego?

Lord wyprostował się godnie.

- Oczywiście, że nie, wszyscy byliśmy zajęci pomaga­niem Henry'emu.

- Dziękuję, lordzie Chalmers.

- Dokąd idziesz? - spytał lord, kiedy Elizabeth wstała.

- Do rusznikarza.

Musiała jednak się śpieszyć i poszła sama pomimo pro­testów Chalmersa. John również protestował, ale musiała zrobić to samodzielnie. Jeśli się myliła, nie chciała mieć świadków swego rozczarowania.

Jazda do warsztatu Milburna była krótka, sklep znajdo­wał się w pobliżu serca Londynu. Elizabeth dostała nazwi­sko jego właściciela od Johna, lecz dopiero, gdy powóz za­trzymał się przed witryną sklepu, przyszło jej na myśl, że warsztat może być zamknięty. Dłonie zaczęły jej się pocić, gdy wysiadała, przyciskając pudełko z pistoletami do pier­si. Kiedy zrobiła krok, zapadła się dobre trzy cale w błoto. W rynsztokach, jeśli w ogóle zasługiwały one na takie mia­no, gromadziła się woda i sterty odpadków. Elizabeth przeszłaby jednak przez bramy samego piekła, jeśli tylko dzięki temu mogłaby osiągnąć swój cel, więc dzielnie brnęła do frontowych drzwi sklepu. Otworzyła je, trzymając puzdro pod pachą. W środku uderzył ją w nos ostry zapach pro­chu i żelaznych opiłków. U jej stóp zamiauczał kot. Wła­ściciel burasa, łysawy mężczyzna nikłej postury, przyjrzał się Elizabeth zza okularów w drucianych oprawkach. Stał za drewnianą ladą, a na ścianie za nim wisiały pistolety. Set­ki pistoletów, każdy innego kształtu i rozmiaru.

- Mogę w czymś pomóc?

Elizabeth nie pomyślała, żeby się przebrać, i wiedziała, że bynajmniej nie wygląda na księżną. Miała mokre włosy, suknię pochlapaną błotem, lecz teraz nie dbała o to.

- Muszę porozmawiać z panem Milburnem.

- To ja.

Elizabeth poczuła, jak jej barki się rozluźniają. Jej buty zostawiły zabłocone ślady na posadzce, kiedy podeszła do lady. Nagły podmuch wiatru zatrzasnął drzwi.

- Proszę im się przyjrzeć - poleciła rzemieślnikowi ko­bieta.

Rusznikarz odsunął się i Elizabeth poznała, że poczuł się obrażony jej rozkazującym tonem.

Ostrożnie, Elizabeth. Lepiej go sobie nie zrażać.

Zaczerpnęła głęboko tchu i postarała się opanować. Po raz drugi w życiu miała powód być wdzięczna za matczy­ne nauki. Podniosła głowę wysoko, choć z pewnością nie była szczególnie imponującego wzrostu, lecz, jak powiada­ła jej matka, liczyło się wywierane wrażenie.

- Jestem księżną Ravenwood - oznajmiła. Mężczyzna wybałuszył oczy i przyglądał się jej twarzy, z początku z powątpiewaniem. Niewątpliwie jednak widział te okropne rysunki, gdyż poznał, z kim ma do czynienia.

- Tych pistoletów użył mój mąż podczas pojedynku, o którym niewątpliwie pan słyszał.

- Tak, wasza miłość. Kto nie słyszał?

Zaiste, kto?

- Chcę, by powiedział mi pan, czy wypaliły - rzekła. Rusznikarz wyglądał jak człowiek rażony piorunem.

- Wypaliły?

- Tak. Wypaliły.

- Ale sądziłem...

- Że z nich wystrzelono? - dokończyła za niego. - Naj­wyraźniej to samo myślą wszyscy, ale mogłabym się zało­żyć, że nikomu do głowy nie przyszło sprawdzić, czy rze­czywiście jest to prawdą.

- Ale chyba już szukano na nich śladów prochu?

- Z pewnością szukano. Domyślam się jednak, że zauwa­żono ślady spalenizny wokół panewki, i to wystarczyło, by przekonać badającego, że z pistoletów wystrzelono. Wąt­pię, by ktokolwiek sprawdził, czy w lufie są ślady prochu.

Mężczyzna zmarszczył brwi.

- Ależ lufa nie byłaby zabrudzona prochem. Elizabeth doznała okropnego uczucia, że podłoga ucie­ka jej spod nóg.

- Nie? A co z rysami wewnątrz? Widać przecież, że nie ma żadnych.

Rusznikarz potrząsnął głową.

- Lufę pistoletu nie tak łatwo zarysować, wasza miłość. Na tej podstawie trudno byłoby udowodnić, że z tych pi­stoletów nie wystrzelono.

Elizabeth zamknęła oczy z rozczarowania tak dotkliwe­go, że zapiekło ją pod powiekami.

- Niech pani pozwoli mi je obejrzeć mimo wszystko -powiedział rusznikarz, który najwyraźniej wyczytał roz­pacz w twarzy przybyłej.

Mężczyzna otworzył pudełko ostrożnie, zaglądając do środka. Nagle wytrzeszczył oczy ze zdumienia, by potem podnieść je na Elizabeth.

- Ależ ta rękojeść jest wykonana z kości słoniowej!

Elizabeth pokiwała głową; wzrok jej się mącił, gdy wal­czyła z łzami.

- I nikt na to wcześniej nie zwrócił uwagi? Pokręciła głową; coś w spojrzeniu rusznikarza sprawiło, że serce zaczęło jej kołatać.

- Nic o tym nie wiem - powiedziała. - Czemu pan py­ta? Czy to ważne?

- Oczywiście, moja droga pani - oznajmił rzemieślnik z miną człowieka, który otworzył nędzne, papierowe pudeł­ko i znalazł w środku złoto. - Rękojeści z kości słoniowej są bardzo słabe, dlatego robi się je tylko do pistoletów słu­żących do ozdoby. Gdyby z któregoś z nich wystrzelono, kolba pękłaby, a siła wystrzału sprawiłaby, że wokół lufy pojawiłyby się rysy. Te, jak pani widzi, są nieuszkodzone.

Elizabeth mogła tylko patrzeć, a słowa, które usłyszała, powoli do niej docierały.

- Więc miałam rację? Nie strzelano z nich? Mężczyzna potrząsnął głową.

- Proch mógł się zapalić na panewce, ale tylko niewiel­ka jego część... dość, by wydawało się, że pistolet wypalił. Jednak tak się nie stało. Gdyby kula przeszła przez lufę, rę­kojeść pękłaby od odrzutu. Stawiam na to swoją reputację.

Elizabeth omal nie zemdlała.

- Przyjrzawszy się im, sądzę, że istnieje jeszcze jeden sposób, by to udowodnić. Sposób, którego nie będzie moż­na podać w wątpliwość.

Kobieta czekała w napięciu na jego wyjaśnienia.

- Lufy tych pistoletów są bardzo wąskie i sądzę, że ła­two będzie rozpoznać kulę, która by z nich pochodziła.

- Rozpoznać?

Rusznikarz spojrzał na Elizabeth, mrugając oczami zza okularów.

- Tak. Dzięki przeprowadzeniu ekshumacji ciała ofiary.

23.

Śmierć przez powieszenie, jak stwierdził Lucien, nie jest dla ludzi o słabych nerwach. Zwłaszcza jeśli jest się tą oso­bą, która ma zawisnąć.

Szubienica zaskrzypiała i pod stopami więźnia otworzy­ła się zapadnia. Gruby sznur napiął się pod ciężarem ciała.

Kolejny nieszczęśnik zakończył swój żywot.

Lucien omal nie zwrócił zawartości żołądka. Zacisnął związane na plecach dłonie, koszula, którą miał pod czarnym frakiem, była przesiąknięta potem. Słońce prażyło bezlitoś­nie. Lucienowi kręciło się w głowie. Może od upału. A może od tego smrodu. Albo ryku tłumu, gdy setki - nie, tysiące -osób krzyczało, opluwało go i obrzucało czym popadnie.

Lucien przełknął gorycz, podchodzącą do ust.

- Czy chcesz, żebym się pomodlił za twoją duszę?

Lucien odwrócił się. Po jego prawej stronie stał duchow­ny odziany w taką samą czerń, jak kat. Kiepski dobór ko­lorów, pomyślał trochę histerycznie Lucien. Kapłan miał koloratkę, jaką nosili wszyscy duchowni, a peruka na jego głowie sprawiała wrażenie dużo czystszej niż ta, którą no­sił pastor w Newgate, wygłaszający kazanie dla skazańców.

- Jeśli chcesz - rzekł mały człowieczek, sam z czołem zlanym potem - pomodlę się z tobą.

- A ja chciałbym, żebyś mnie stąd zabrał - stwierdził Lu­cien. - Teraz już wiedział, że co innego pogodzić się ze swo­im losem, a co innego naprawdę stanąć z nim twarzą w twarz.

Kapłan uniósł brwi.

- Przykro mi, ale w tym nie mogę ci pomóc, synu.

- A ja myślałem, że modlitwa może zdziałać wszystko.

- Bo to prawda - odparł duchowny, kładąc dłoń na ramie­niu Luciena. - Wszystko jest możliwe. Trzeba tylko czasu.

- Nie potrzebuję twojego czasu, staruszku - powiedział książę, odsuwając się od pastora. - Muszę się stąd wydostać.

Mężczyzna zrobił urażoną minę.

- Nie możesz stąd wyjść, ale możesz się ukorzyć. Wy­znaj swe grzechy, aby pokój zagościł w twym sercu, gdy będziesz się szykował na spotkanie ze swoim Stwórcą.

- Mój dobry człowieku - warknął Lucien - ostatnią rze­czą, jaka zagości w moim sercu, będzie pokój, gdyż zamie­rzam otwarcie powiedzieć Panu Bogu, co myślę. A gdybym popełnił morderstwo z zimną krwią, o które jestem oskar­żony, byłoby już za późno, żeby się pojednać z dobrym Bogiem w niebiosach.

- Nigdy nie jest za późno. Pomodlę się za ciebie, synu.

- Tak, proszę - powiedział Lucien. - Przy okazji poproś Pana Boga, żeby pokazał mi najłatwiejszą drogę ucieczki.

Nie chciał umierać.

Teraz to zrozumiał.

Henry, staruszku, wkrótce się spotkamy. I to nie ina­czej, jak twarzą w twarz.

Znów rozległ się radosny okrzyk tłumu, gdy odcięto bez­władne ciało powieszonego skazańca. Lucien nadal odwracał wzrok. Do diabła, jakim był głupcem. Dlaczego nie słuchał Elizabeth? Miała rację. Nie odpierał zarzutów tak stanowczo, jak mógł. Poddał się. Dał za wygraną i na skutek tego Eliza­beth będzie nosić stygmat jego śmierci do końca swego życia.

- Przyprowadzić księcia! - zawołał któryś z gapiów.

- Książę! - powtórzył jak echo ktoś inny. Książę, książę, książę, zaczął skandować tłum. Cholerni idioci. Cholerni poganie.

- Pańska kolej, wasza miłość - powiedział duchowny. Lucien spojrzał na szubienicę. Wznosiła się wysoko nad nim na kształt litery L. Poprzedni skazaniec został wresz­cie zabrany, a z poprzecznej belki zwisał nowy stryczek.

- Masz prawo do wypowiedzenia ostatnich słów.

- Skorzystam z niego, mój dobry człowieku. Chciałbym powiedzieć kilka ostatnich słów. - Odwrócił się twarzą do tłumu. Motłoch wrzał z podniecenia, szare, pospolite ubra­nia gapiów zdawały się zlewać, tak że zebrani przypominali morskie fale w pobliżu Twierdzy Kruków w burzliwy dzień.

Twierdza Kruków. Jego dom. Dom, którego już nigdy nie ujrzy.

- Cisza! - zawołał kat. - On ma coś do powiedzenia. Tłum uciszył się nieznacznie, a Lucien czuł, że serce bi­je mu mocno, aż do bólu.

Dalej, staruszku. Weź się w garść. Są gorsze sposoby umierania.

Tak, odpowiedział w duchu. Na przykład śmierć od za­razy albo spłonięcie żywcem.

- Cisza - powtórzył kat. Powoli tłum usłuchał.

Lucien zaczerpnął głęboko tchu.

- Moi drodzy przyjaciele! - zawołał.

- Mów głośniej! - ktoś wrzasnął.

Ogarnęła go wtedy histeryczna chęć, by parsknąć śmie­chem. Opanował ją jednak i zaczął mówić:

- Po pierwsze, pragnąłbym podziękować wszystkim wam i każdemu z osobna, że przyszliście na moją egzeku­cję. Nie wyobrażacie sobie, ile to dla mnie znaczy.

Kiedy czujesz się nieswojo, maskujesz to humorem. Sło­wa Elizabeth.

- Streszczaj się! - zawołał ktoś.

- Wybacz mi, stary - rzucił Lucien w kierunku osoby, która to powiedziała. - Ale to moja egzekucja i będę mó­wił tak długo, jak mam ochotę.

Nikt nic nie powiedział. To dobrze. Bardzo dobrze.

Zwlekać. Nie miał pojęcia, co przez to zyska, bo przecież wyrok już zapadł.

- Zanim odejdę - zaczął - chciałbym podziękować swo­jemu krawcowi, bez którego nie zasłużyłbym na reputację tak doskonałego ideału ton.

Jego słowa spotkały się z jednym osamotnionym wybu­chem śmiechu.

Zawsze to jakiś początek.

- Oraz mojemu lokajowi w Twierdzy Kruków, który jest bez wątpienia najnudniejszym człowiekiem na świecie, ale za to nigdy mnie źle nie ubrał.

- Do rzeczy, facet! - zawołała tym razem kobieta. Lucien zignorował ją.

- A także mojej służbie w Twierdzy Kruków, która, jak rozumiem, modli się za mnie. - Głos mu się wreszcie zała­mał, jakby wreszcie uświadomił sobie, co go czeka. - Dzię­kuję wam. Jestem bardziej wdzięczny za wasze modlitwy, niż wam się wydaje.

Musiał kilkakrotnie przełknąć ślinę, zanim znów mógł mówić. Tłum był teraz dziwnie cichy.

- Do moich dzierżawców, którzy urobili sobie ręce do łokci, pracując dla mnie. Dziękuję wam. To był dla mnie zaszczyt was poznać.

Zacisnął dłonie, zmuszając się do wypowiedzenia na­stępnych słów.

-John. - Dziwne, jak niespodziewanie jego złość na sta­rego przyjaciela się ulotniła. - Powodzenia, John. Opiekuj się nią dobrze.

Nią. Elizabeth.

Musiał zrobić głęboki wdech. Co, do diabła, powiedzieć jej?

Byłem głupcem. Idiotą. Powinno się mnie zastrzelić.

Powieszą cię.

Strach gładził lodowatymi palcami jego skórę, zostawiając po sobie krople zimnego potu. Lucien uniósł głowę, wiedząc, że musi coś powiedzieć. Tyle był jej winny.

- Elizabeth - zaczął, ściszywszy głos. Czy ona chociaż tu była? Boże, jak chciałby to wiedzieć. - Moja żono. Wiesz, jak trudno mi to wyznać, lecz nagle zrozumiałem, że masz rację. - Potrząsnął głową, ogarnięty tak nagłą falą uczuć, że ledwo mógł myśleć, więc powiedział pierwszą rzecz, jaka przyszła mu na myśl. - Dręczyło mnie poczu­cie winy, tak jak mówiłaś. Nie chciałem odpierać zarzutów. Nie wiem czemu, ale tak właśnie było.

Cholerny idioto, wiesz, czemu. I powinieneś to również wyznać.

- Bałem się - powiedział cicho. - Bałem się, że gdybym przyznał się do swoich obaw, musiałbym się przyznać także do czegoś innego, czegoś, co budziło we mnie taki sam strach.

Wyprostował się, więzy uwierały go w nadgarstki.

- Musiałbym wyznać, jak bardzo mi na tobie zależy. -No i proszę. Powiedział to na głos. Tyle że o wiele za póź­no. Świat mącił mu się przed oczami, lecz on o to nie dbał.

- Jesteś niezwykłą kobietą, Elizabeth. Jesteś cudownie odważna; zauważyłem to jeszcze przed naszym ślubem. Mogę tylko przypuszczać, że to dlatego, iż musiałaś zno­sić szyderstwa towarzystwa. - Poczuł, że łzy napływają mu do oczu, gdy uczynił ostatnie wyznanie. - Szkoda, że ja nie przyjąłem śmierci brata z równie wielką odwagą.

- Jesteś niezwykła - powtórzył, z trudem powstrzymu­jąc głos od drżenia. - Chcę, żebyś o tym wiedziała. Jak rów­nież to, że byłem kompletnym głupcem, że wcześniej tego nie zauważałem. Teraz jest już dla nas za późno, ale oddał­bym wszystko, moja droga. Wszystko. Twierdzę Kruków, ziemię, zamek, wszystko, za jeszcze jedną szansę.

- Skończyłeś wreszcie? - przerwał kat, najwyraźniej znu­dzony tak sentymentalną przemową.

- No cóż - rzekł Lucien, znów bliski histerii - przypuszczam, że powinienem podziękować też mojemu szewcowi, ale nigdy go nie lubiłem.

- Dobra, w takim razie bierzmy się do roboty.

I tak oto przyszedł czas. Bez fanfar. Bez okrzyków tłu­mu. Życie wkrótce dobiegnie kresu.

- Schyl głowę - polecił kat.

Lucien zamknął oczy. Przez chwilę przemknęła mu przez głowę szybka myśl, żeby stawiać opór, ale jaki byłby tego sens? Był skazańcem. Teraz już nic tego nie zmieni.

Zrobił tak, jak mu kazano. Tłum wybuchnął krzykiem.

Na głowę nałożono mu kaptur. Zdumiewająco pachniał czystością, jak zauważył Lucien, z napięciem czekając, aż założą mu również stryczek.

Elizabeth, przyglądasz się?

Poczuł szarpnięcie za kaptur.

Czy zrozumiałaś, co próbowałem ci powiedzieć?

Sznur zacisnął się na jego szyi. Nawet krzyk tłumu nie mógł zagłuszyć głośnego bicia jego serca.

Starałem się powiedzieć ci, że się w tobie zakochałem.

Kat się odsunął.

Zakochałem się w tobie, kiedy stałaś na rozprawie, tak sprawiedliwa, tak oburzona tym, że ktokolwiek może uwa­żać mnie za winnego. Zakochałem się w tobie, kiedy pró­bowałaś uwieść Johna tylko po to, by wygrać zakład. Za­kochałem się w tobie, kiedy zobaczyłem twoją reakcję na tego cholernego konia. Miałaś taką minę, jakbym podaro­wał ci diamenty, jakby nikt nigdy nie dał ci niczego tak cen­nego, tak niemądrego. Ale być może rzeczywiście nikt ni­gdy nie dawał ci prezentów. Z tego powodu też mi jest przykro, maleńka. Tak mi przykro.

Potem ogarnął go osobliwy spokój. Było to dziwne. Lu­cien skupił się na wspomnieniu twarzy Elizabeth i przez chwilę żałował, że nie skorzystał z propozycji duchowne­go, by ten się za niego pomodlił.

Pomodliłby się o szczęście. O szczęście dla niej.

Kat wydał okrzyk. Lucien napiął mięśnie. Elizabeth wy­glądała tak pięknie w dzień ich ślubu. Miał przed oczami jej obraz; przeklęci muzycy grali marsza weselnego tak głośno. Wciąż słyszał w głowie tę kakofonię, gdy usiłowa­li grać w tempie jej przyspieszonego marszu.

Wyprostował się.

Kakofonia?

- Z drogi! - wolał jakiś mężczyzna. - Z drogi z rozkazu księcia Walii!

Zagrały rogi. Rozległ się słodki, melodyjny dźwięk, któ­ry zmieszał się z krzykami tłumu, który rozpędzano, by zrobić przejście.

- Z drogi.

Każdy nerw w ciele Luciena zamarł z napięcia. Czyżby słyszał powóz? Trudno było powiedzieć i upłynęły, zdawa­łoby się, godziny, zanim dojechał do niego.

- Nie wykonujcie wyroku na tym człowieku. Lucien omal nie padł na kolana.

Głos znów się odezwał, tym razem bliżej.

- Ten człowiek został oczyszczony z zarzutów z rozka­zu Jego Książęcej Mości, księcia Walii.

- Zdejmijcie mu ten cholerny kaptur.

Czyżby to był głos Johna? Lucien czekał, prawie oślepio­ny słońcem, gdy raptownie ściągnięto mu zasłonę z głowy i niemal w tej samej chwili rozcięto więzy na jego rękach.

Zamrugał oczami i skupił wzrok. Tuż przed szafotem stał powóz, i to nie byle jaki, lecz osobista kareta księcia Walii, są­dząc po herbie na otwartych drzwiczkach. Za karetą jechało dwóch forysiów, ich czarne konie tańczyły niespokojnie. John tymczasem w mgnieniu oka wbiegł po stopniach na szafot.

- No to jak? - spytał John. - Nie masz nic do powiedzenia?

- Owszem - odparł natychmiast Lucien, po czym ude­rzył z całych sił przyjaciela w szczękę.

- Lucienie! - krzyknęła Elizabeth, wyskakując z powo­zu, gdy John padł na deski.

Tłum oszalał z podniecenia.

Lucien pomyślał, że Elizabeth nie słyszała jego przemowy.

Na myśl o tym odczuł ulgę. A może jednak nie? Nie po­trafił nazwać swych uczuć, gdy patrzył na kobietę, której, jak sądził, miał już więcej nie ujrzeć.

Wtedy uświadomił sobie, że nie obchodzi go to, czy sły­szała jego przemowę, czy nie. Każde słowo tej mowy pły­nęło z jego serca. Wyprostował się i posłał Elizabeth uśmiech, wyciągając przy tym do niej rękę.

Księżna osunęła się na ziemię.

- Elizabeth? - krzyknął Lucien. - Elizabeth - powiedział z przyganą. - To nie jest odpowiednia pora na sceny.

Zeskoczył z podwyższenia. Ten sam motłoch, który kil­ka chwil wcześniej obrzucał go pomidorami, teraz szybko się rozstąpił. Oto ironia losu.

- Elizabeth - zawołał, kiedy zobaczył ją w ramionach nie­znajomego mężczyzny. - Niezła chwila na to, żeby zemdleć. -Podszedł do żony i łagodnie - nie, czule - dotknął jej policzka.

Raptownie cofnął rękę. Jej ciało było rozpalone.

- Sprowadźcie lekarza - jęknął ze zgrozą Lucien. - Spro­wadźcie lekarza, i to natychmiast!

- Gorączka więzienna - oznajmił doktor, patrząc na Luciena z powagą. - Przypuszczalnie złapała ją podczas od­wiedzin u pana. Puściłem jej krew dwa razy w ciągu minio­nej godziny, ale to nie pomogło. Najpewniej to, czy prze­żyje, nie zależy ode mnie.

Lucien był w stanie tylko patrzeć przed siebie. Poczuł, że John kładzie mu dłoń na ramieniu.

- Czy mogę coś zrobić? - spytał Lucien, ignorując przy­jaciela.

Lekarz potrząsnął głową; jego okulary błysnęły w świet­le ognia.

- Przykro mi.

Nogi się omal nie ugięły pod Lucienem.

- Przykro - wychrypiał. - Dlaczego panu jest przykro? Dlatego, że kobieta, którą kocham, zachorowała na gorącz­kę, której się nabawiła, odwiedzając mnie? Dlatego, że jed­na z nielicznych osób, które we mnie wierzyły, może umrzeć na skutek swojej wierności? Dlatego, że pomimo uniewinnienia, poniosę karę, jeśli Bóg mi ją odbierze?

Doktor jedynie zamrugał oczami. John wzmocnił uścisk.

- Odejdź - rozkazał Lucien, nie dbając o to, że przyja­ciel widział łzy w jego oczach. Połowa Londynu znała już jego uczucia do żony. Nie będzie już dłużej ich ukrywał. -Odejdź i zostaw mnie w spokoju.

- Lucien - rzekł John.

- Odejdź - warknął książę, odwracając się do niego. -A może już zapomniałeś, że znam twoje prawdziwe uczu­cia do niej?

Na twarzy Johna odmalował się ból i po wyrazie jego oczu Lucien poznał, że jego przyjaciel naprawdę zakochał się w Elizabeth. Cholerny drań.

- Precz! - wykrzyknął.

John gotów był się sprzeciwić, ale lekarz skinieniem gło­wy pokazał mu, że nie powinien tego robić. Obaj wyszli z pokoju.

Lucien znów odwrócił się do łóżka. Znajdowali się w je­go miejskiej rezydencji, której nigdy w minionych latach z nikim nie dzielił. Na masywnym dębowym łożu w pobli­żu narożnego okna leżała teraz jego żona. Przyćmione światło sączyło się zza zaciągniętych muślinowych zasłon i rzucało bladą poświatę na jej twarz. Biała pościel okrywa­ła ją do ramion, a jej czarne włosy leżały rozsypane na po­duszce. Blask ognia nadawał im kasztanowaty połysk.

John opowiedział mu wszystko. O tym, jak Elizabeth zastawiła wszystkie swoje suknie, z wyjątkiem tej, którą miała na sobie, żeby zapłacić grabarzowi i lekarzowi oraz by wynająć powóz, którym jeździła do jego rezydencji ro­dowej i z powrotem. Poruszyła niebo i ziemię, by udowod­nić jego niewinność, a teraz płaciła za to.

Niech Bóg ma go w swej opiece.

Usiadł obok Elizabeth i wziął ją za rękę. Była taka roz­palona. Mimo to jej ciałem wstrząsały dreszcze. Widział, jak drżała pod ciemnobłękitną kołdrą. Pod jej bladą skórą prześwitywały równie błękitne żyłki; tętno na jej szyi biło zdecydowanie zbyt szybkim rytmem. Lucien zamknął oczy, czując się bezradny.

Co powiedział ten duchowny? Że modlitwy zostaną z czasem wysłuchane? Zatem, pomyślał, oto moja modli­twa, Panie Boże. Wysłuchasz jej? Ocalisz ją dla mnie?

Wypuścił dłoń Elizabeth, składając ręce do modlitwy, mając nadzieję, że ten gest udowodni szczerość jego inten­cji władzom niebiańskim.

Proszę, Boże, nie zabieraj mi jej.

Elizabeth wymamrotała coś i zaczęła rzucać głową. Bez zastanowienia Lucien położył się do łóżka obok niej i wziął ją w objęcia. Była rozpalona, ale on nie zważał na to, kie­dy ją obejmował.

- Muszę się śpieszyć - szepnęła. - Powieszą go! - krzyk­nęła. Zaczęła wymachiwać rękami.

- Szsz, Elizabeth - uspokajał ją Lucien. - Wszystko w po­rządku. Zdążyłaś na czas.

Lucienowi zdawało się, że jego łzy są tak samo gorące, jak jej własne. Kiedy Elizabeth otworzyła niebieskie oczy, błysz­czała w nich panika. Książę przeżywał wraz z nią ponownie wszystkie starania, które podjęła, by go ratować. Ełizabeth zażądała, by ją wpuszczono do Carlton House, jak powie­dział John, a jej słowa wypowiedziane w gorączce to potwierdziły. Domagała się, by książę Walii wstał z łóżka. Jednakże jego służba odmówiła wyrwania go ze snu. Tylko niezłomna determinacja Elizabeth oraz fakt, że ściskała w garści jeden z pistoletów do pojedynku - tych przeklętych pistoletów do pojedynku - przekonała ich, by zmienili zdanie.

I proszę, do czego ją to doprowadziło.

Czy warte to było jej życia?

Potrząsnął głową, nie dbając o to, że z ust wyrwał mu się szloch. Nawet myśl o śmierci nie napawała go takim lę­kiem, jak myśl o utracie Elizabeth.

Nie miał pojęcia, jak długo tak ją obejmował, lecz w koń­cu drzwi do sypialni się otworzyły. Lucien podniósł wzrok. W progu stal John; jego czarny frak i żółtobrązowe spodnie były poplamione od deszczu, obcasy butów zabłocone.

- Wynoś się stąd - warknął Lucien.

- Nigdy w życiu - odparł John.

- Idź precz - powtórzył książę.

- Jestem twoim najlepszym przyjacielem, Lucien. Mar­twię się też o twoją żonę. Nie wyjdę.

- Chciałeś się z nią ożenić.

- Nie zrobiłbym tego - powiedział John i w jego oczach odmalowało się coś... smutek. - Bo ona zawsze kochała tyl­ko ciebie.

Lucien poczuł się tak, jakby mu nagle od uderzenia za­parło dech w piersi. Objął mocniej Elizabeth.

- Tak, to prawda. Choć wątpię, by to dziewczę zdawa­ło sobie z tego sprawę.

Kochała go.

Naprawdę?

Palące łzy spływały mu po twarzy, kiedy przyciskał Elizabeth do piersi Zamknął oczy, wstydząc się je pokazać Johnowi.

Jednak jego stary przyjaciel znał go zbyt dobrze. Pod­szedł do łóżka, położył dłoń na jego ramieniu i tym razem Lucien jej nie strącił.

- Musisz być silny, Lucienie. Nic jej to nie pomoże, je­śli nie zaznasz spoczynku tej nocy. Idź - rozkazał John. -Ja będę przy niej czuwał. Bóg mi świadkiem, że gdybym pozwolił, aby cokolwiek jej się stało, sam nigdy bym sobie tego nie wybaczył.

Lucien nie chciał opuszczać Elizabeth.

- Chodź.

Ostrożnie, tak by jej nie zbudzić, książę znów położył Eli­zabeth na łóżku. Przykrył ją, drżącymi dłońmi otulając koł­drą i narzutą, które potem przyklepał delikatnie. Wstał.

- Zawołam cię, jeśli coś się zmieni.

Lucien pokiwał głową. Zawarli wtedy pokój, zrodzony z konieczności, lecz rosnący w siłę z każdą godziną, która mijała podczas gdy Elizabeth walczyła o życie. Gorączka przychodziła i odchodziła, mknąc przez organizm chorej w tempie pożaru suchej trawy, zostawiając po sobie chłód, który zdawał się przybierać na sile po każdym ataku. Lu­cien błagał ją, by walczyła, lecz nadeszła taka chwila, gdy wydawało się, że brak jej już do tego sił.

- Czy mam sprowadzić doktora? - spytał John.

- Tak - ledwo wychrypiał Lucien. - Myślę, że... Myślę, że ona umiera.

John pokiwał głową, on też miał łzy w oczach.

- Zaraz wrócę.

Lucien wciąż patrzył na żonę. Jej włosy były potargane po ostatnim ataku gorączki. Mężczyzna wziął szczotkę ze stolika obok i zaczął czesać Elizabeth.

- Musisz nadal walczyć - oznajmił jej rzeczowo, chociaż wiedział, że takie polecenia nie mają sensu. - Musisz wy­zdrowieć, moja najdroższa. - Łza spłynęła mu po policzku. - Przy okazji, Lucy przesyła ci pozdrowienia. Nie może przyjechać z obawy, że dziecko może się rozchorować. -Przez chwilę nie mógł mówić dalej. - To dziewczynka, Eli­zabeth, i dostała imię po tobie.

Żadnej reakcji. Lucien w nagłej rozpaczy cisnął szczot­kę w drugi koniec pokoju.

- Do diabła, Elizabeth! Nie możesz mnie zostawić. Wszys­cy, których kochałem, mnie opuścili. Ojciec. Brat. Nie mo­gę... - Zabrakło mu tchu. - Nie mogę stracić również ciebie. - Pokręcił głową. - Boże, proszę, nie zabieraj mi jej również.

Jej oddech stał się płytszy. Gdzie jest ten cholerny le­karz? Lucien chwycił żonę za rękę i przycisnął ją do swe­go policzka. Elizabeth zrobiła głęboki wdech.

A potem znieruchomiała.

Lucien wbijał w nią wzrok, błagając w duchu, by zaczę­ła oddychać.

Jej pierś pozostała jednak nieruchoma.

- Elizabeth! - zawołał, zrywając się na nogi. Kobieta nie poruszyła się.

- Elizabeth? - Chwycił ją za ramiona. Nadal się nie ruszała.

- Elizabeth - krzyknął. - Elizabeth!

- Lucienie - usłyszał głos Johna. - Zostaw ją.

- Nie - warknął przyciskając ją mocno do siebie. - Nie. Nie zostawię jej. Nie zostawię.

- Lucienie! - powtórzył stanowczo John. - Uspokój się.

- Ona odeszła - załkał książę.

- Lucienie - warknął znów John.

Mężczyzna odwrócił się gwałtownie do niego, a przyja­ciel uderzył go z całych sił w szczękę.

- Ona nie umarła - wyjaśnił, robiąc przepraszającą mi­nę. Potrząsnął ręką. - Spójrz na nią, na jej twarz. Gorącz­ka ustąpiła. Elizabeth śpi głębokim snem.

Lucien otworzył szeroko oczy.

- Co takiego?

- Zapadła w głęboki sen - powtórzył John. - Sam zobacz. A jeśli wątpił w słowa Johna, wystarczyło tylko, by obejrzał się w stronę łóżka i zobaczył uśmiechniętą twarz doktora.

- Jest dobrze - powiedział mężczyzna w okularach. - Jest bardzo, bardzo dobrze. Tym razem jej ciało jest chłodne. -Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Wyjdzie z tego.

Lucien spojrzał na łóżko, na nieruchomą postać swojej pięknej żony.

I padł na kolana w przypływie wdzięczności.

EPILOG

Pięć miesięcy później

Powóz zwolnił; światło latarni zamigotało, gdy kareta się zakołysała, stając przed rezydencją lorda i lady Jessup. Wewnątrz Elizabeth i Lucien trzymali się za ręce, czeka­jąc, aż drzwi się otworzą.

- Jesteś gotowy? - spytała kobieta, wpatrując się w oczy Luciena, które miały barwę limonek.

- Czy wyglądam, jakbym był gotowy? - spytał kwaśnym tonem.

Elizabeth spojrzała na niego, udając, że rozważa jego słowa. Znów jadł cytrynowe dropsy. Poczuła ich słodki za­pach i kiedy to sobie uzmysłowiła, ukryła uśmiech.

- Hmm. Rozumiem, pot nie perli się na twoim czole ani też na górnej wardze. Z pozoru wydajesz się więc gotowy.

- Pozory mogą mylić. - Lucien poklepał ją po dłoni. -Jednakże z tobą u boku jestem gotowy na wszystko.

Popatrzyli na siebie, Elizabeth znów była pod wraże­niem zmian, jakie zaszły w jej życiu. On ją kochał. Wciąż ją to zdumiewało. Czasami wyciągała egzemplarz The Times, który trzymała w szufladzie, ten, w którym dokład­nie przytoczono to, co Lucien powiedział w dniu egzeku­cji. Nawet teraz nadal trudno jej było w to uwierzyć. Lecz tym, co zdumiewało ją jeszcze bardziej i skłaniało do uśmiechania się w sekretnym zadziwieniu, był fakt, że ona również odwzajemniała jego miłość. Nie wiedziała, kiedy to się zaczęło, chociaż czasami się zastanawiała, czy nie od tej głupiej sukienki, którą Lucien nałożył na jej życzenie. Albo może jeszcze wcześniej, może wtedy, gdy starał się pokazać jej swój zachód słońca. Albo może wtedy, gdy ku­pił jej konia. Niezależnie od tego, kiedy to się stało, jej mi­łość w pełni rozkwitła, gdy pielęgnował ją podczas jej po­wrotu do zdrowia. Żadna kobieta nie mogłaby się oprzeć takiemu oddaniu, jakie Lucien jej okazał. I nadal okazywał. Nie było takiego dnia, żeby Ełizabeth nie dziękowała Bogu za miłość Luciena.

- Jesteście gotowi, kochani? - spytał woźnica i myśli Eli­zabeth rozproszyły się jakby rozegnane podmuchem let­niego wiatru.

- Chwileczkę, Cedric, muszę nałożyć rękawice bokser­skie - odparł błazeńskim tonem Lucien.

Chwilę później wyszli z powozu. Chłodne powietrze nocy wypełniała woń wieczornego ognia. Grano kadryla, dźwięki skrzypiec mieszały się z głosami, gdy goście wy­chodzili i wchodzili przez otwarte podwójne drzwi. We­wnątrz obszernej sali głównej Elizabeth czuła na sobie spojrzenia innych zaproszonych i dostrzegła, jak pani do­mu drgnęła lekko, zobaczywszy, kto stoi przed nią.

- Lord i lady St. Aubyn - rzekła z uśmiechem, który zda­wał się szczery. - Tak się cieszę, że mogliście dziś przybyć. Przyznaję, że kiedy przyszedł od was bilecik z akceptacją, omal nie upadłam z wrażenia.

- Dziękuję, że nas pani zaprosiła. - Ełizabeth posłała jej uśmiech.

Pani domu uśmiechnęła się także.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - Potem jednak jej oczy zwęziły się i kobieta się nachyliła. Elizabeth począt­kowo sądziła, że przygląda się broszce jej ciotki, którą przypięła sobie do sukienki. - Cóż za niezwykły naszyjnik, lady Ravenwood. Chyba nigdy jeszcze nie widziałam ta­kich złotych... - Nachyliła się jeszcze bardziej. - Jaj.

Nie broszka więc, lecz naszyjnik.

- Podobają się pani? - spytała Elizabeth, dotykając ich dłonią w rękawiczce. - Należały wcześniej do mojego mę­ża - rzekła z dwuznacznym uśmiechem. - Noszę je, żeby mu przypominać o tym wszystkim, co mi zawdzięcza.

Dama odsunęła się i rozdziawiła usta.

- Elizabeth - skarcił ją Lucien, lecz ona słyszała stłumio­ny śmiech w jego głosie. - Chciałbym, żebyś przestała mó­wić o tym wszem i wobec.

- Przepraszam, kochanie, ale wiesz przecież, że to prawda. Teraz Lucien uśmiechnął się do gospodyni.

- Niestety, masz rację.

Cóż biedaczka mogła powiedzieć? Najwyraźniej nic, po­nieważ tylko mrugała oczami. Lucien wziął żonę pod rękę.

- Świetnie poszło - powiedział.

- Nie mogłam się powstrzymać.

Jednak ich uśmiechy nieco zbladły, gdy zbliżyli się do sali balowej.

- Ich miłości, książę i księżna Ravenwood - zapowie­dział ich donośnym głosem majordomus.

Rozmowy ucichły. Ludzie odwrócili się. Na Boga, cał­kiem jakby ktoś krzyknął: „Pali się!".

Elizabeth wyprostowała się dumnie. Czuła, że Lucien zrobił to samo.

Z tłumu wystąpił mężczyzna, hrabia Glashow, lord przewodniczący rozprawie w Izbie Lordów. Przez chwilę wydawał się wahać, gdy się zbliżał, lecz kiedy stanął przed nimi, złożył im ukłon. Czy tylko jej się zdawało, czy ukłon ten był odrobinę niższy niż powinien?

- Wasze kości, to znaczy, miłości - rzekł. - Jak to miło widzieć was w takim zdrowiu.

Mężczyzna podniósł wzrok. O tak, zdecydowanie w jego oczach kryły się psotne iskierki i jednocześnie wyraz przeprosin.

I to już było wszystko. Znów podjęto rozmowy. Dobry Boże, ludzie się uśmiechali. Znów zaczęła grać muzyka. Glashow roześmiał się, podobnie jak kilkoro ludzi wokół nich. Potem zaczęły podchodzić osoby z powinszowania-mi. Ludzie pytali, jak Elizabeth się czuje, jak Lucien sobie radzi. Odpowiadał na pytania z pogodnym uśmiechem.

Najwyraźniej towarzystwo zapomniało o przeszłości Luciena. Dzięki Bogu, Lucien zrobił to samo.

- Zejść mi z drogi, powiadam - burknął ktoś znajomym głosem.

Beth obejrzała się, niemal nie mając odwagi łudzić się nadzieją...

- Lucy - zawołała radośnie. - Och, mój Boże, Lucy!

Elizabeth czuła łzy w oczach, gdy uściskały się z przyja­ciółką na środku sali balowej, co jeszcze kilka miesięcy temu wydałoby się jej niestosowne. Teraz jednakże odkryła, że nie obchodziło jej to, co ludzie sobie pomyślą. Obchodziło ją tyl­ko to, żeby ona sama i ludzie, których kochała, byli szczęśli­wi. Odsunęła się trochę, by spojrzeć w roziskrzone, zielone oczy przyjaciółki. Lucy zdecydowanie była szczęśliwa.

- Beth, o mój Boże, Beth. To naprawdę ty. Kiedy usły­szałam, że cię zapowiadają, nie mogłam uwierzyć. Dlacze­go mi nie powiedziałaś, że przyjechałaś do miasta?

- Nie wiedziałam, że ty jesteś w mieście. Sądziłam, że nadal karmisz dziecko.

- Bo to prawda, i nie uwierzysz, co mi się niedawno przytrafiło. Mleko zaczęło mi się sączyć z piersi i przecie­kło mi przez suknię balową...

- Lucy - przerwała jej Beth ze śmiechem. - Proszę, o pewnych rzeczach wolałabym nie wiedzieć. - Obejrzała się na Luciena. - Pamiętasz mojego męża?

Lucy wyprostowała się i Elizabeth musiała przyznać, że jej przyjaciółka wyglądała... inaczej. Dojrzalej. Wyglądała na osobę zadowoloną. Kochaną.

- Ravenwood - rzekła Lucy, dygając przed nim. - Ufam, że otrzymał pan mój list?

List? pomyślała Elizabeth, podnosząc głowę. Jaki list?

- Zaiste, pani - odparł książę i Elizabeth widziała, że tłu­mił uśmiech. - I przysięgam z całego serca, że będę miło­wać Elizabeth do końca jej życia.

Lucy wpatrywała się w niego jeszcze przez chwilę, a po­tem skinęła głową, najwyraźniej zadowolona. Pasemko ru­dych włosów wysunęło się z jej fryzury.

- Jeśli tylko dobrze się rozumiemy.

- Rozumiemy się.

Elizabeth starała się nie parsknąć śmiechem.

- Co rozumiecie?

Wszyscy troje obejrzeli się na nowo przybyłego.

- Garrick - powiedziała Lucy do swojego męża, mężczy­zny o blond włosach, który górował wzrostem nad wszystki­mi pozostałymi. W tej chwili przyglądał się żonie podejrzli­wie, potem jednak obejrzał się na Elizabeth. Na jego wargach natychmiast pojawił się uśmiech.

- Jak się pani czuje, lady Beth? - spytał.

- Bardzo dobrze - odpowiedziała Elizabeth, odwracając się w stronę Luciena. - Pamięta pan mojego męża?

Dwaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem, żaden nie wy­konał ruchu.

- Tak - odparł Garrick i widać było, że nie wybaczył jeszcze Lucienowi zatopienia swego statku.

- Elizabeth! - zawołał ktoś inny.

Kobieta zesztywniała. Odwróciła się. Obok niej stała jej matka, a ojciec skinął im głową.

- Lady Cardiff - wycedziła matka, skłaniając głowę przed Lucy. - Lordzie Cardiff - dodała. Potem zwróciła się do cór­ki: - Dlaczego nie odwiedziłaś mnie, moja droga? Ciekawa jestem, czy nie zapomniałaś przypadkiem o moim istnieniu?

Elizabeth miała ochotę powiedzieć coś nieprzyjemnego, lecz więź rodzinna - choćby okazała się dokuczliwa - by­ła po prostu zbyt silna, by ją zerwać. Na korzyść matki przemawiał fakt, że starała się ją odwiedzić w trakcie cho­roby, lecz Lucien wyprosił ją za drzwi, a potem chcieli spę­dzić trochę czasu sami...

- Zajrzę jutro, mamo. To mój pierwszy tydzień z powro­tem w mieście.

Czyżby dostrzegła jakieś uczucie na twarzy matki? Uczucie u kobiety, która szczyciła się tym, że nie okazy­wała żadnych emocji?

- Martwiłam się o ciebie, Elizabeth. Bardzo się martwi­łam. Mam nadzieję, że twój mąż przekazał ci to. Czujesz się już chyba lepiej, prawda?

Serce Elizabeth natychmiast zmiękło. -Tak.

- Świetnie. Zatem zobaczymy się w czwartek. - Przez chwilę matka miała niepewną minę. Potem nachyliła się i cmoknęła córkę w policzek, pośpiesznie, jakby bała się, że ktoś to może zobaczyć. - Możesz oczywiście przypro­wadzić Luciena, pomimo tego, że nie chciał mnie dopuścić do twego łoża w czasie choroby.

Elizabeth omal się nie roześmiała.

- Niepokoił się, że możesz się ode mnie zarazić.

- Tak, tak mi powiedział.

- Jeśli to pani poprawi nastrój, wyznam, że mnie też nie wpuszczono - dodała Lucy.

Jej matka obejrzała się na przyjaciółkę Elizabeth.

- No tak, to rozumiem.

Mina Lucy świadczyła o tym, że nie była pewna, czy zo­stała właśnie obrażona, czy nie. Garrick parsknął stłumio­nym śmiechem, gdy Lucy dyskretnie szturchnęła go łokciem.

Hrabina wyprostowała się.

- No cóż - rzekła - cieszę się, że czujesz się już lepiej.

- Ja również - dodał jej ojciec, a były to jego pierwsze słowa. Rzucił okiem na Luciena. - Oraz z tego, że wycofa­no oskarżenia.

Lucien uprzejmie pokiwał głową. Niczego bardziej po­dobnego do przeprosin nie doczeka się od hrabiego.

- Chodź, George - powiedziała hrabina do męża. - Od­dalmy się. Widzę tam lady Haversham. Ta kobieta też prag­nie się dowiedzieć, jak się czujesz, Elizabeth.

- A ja chciałbym zatańczyć ze swoją żoną - powiedział Garrick. - Teraz, kiedy już przywitała się z panią, Eliza­beth, może zechce pójść ze mną.

Lucy spojrzała na swego męża i jego twarz złagodniała, gdy odrzekła:

- Hmm, może rzeczywiście pójdę.

Lucien i Elizabeth odprowadzili ich wzrokiem, Lucy by­ła taka mała, Garrick tak wysoki. Mimo to wydawali się wprost stworzeni dla siebie.

- Chcesz też zatańczyć, moja droga? - Lucien szepnął żonie do ucha.

- Nie jestem całkiem pewna - szepnęła kpiącym tonem. -Jesteś przecież słynnym hulaką.

Lucien nie odpowiedział, tylko pociągnął ją na parkiet. Zagrano walca. W samą porę. Lucien rozejrzał się, samym spojrzeniem robiąc miejsce wokół siebie na parkiecie.

- Jestem twoim hulaką - rzekł z całego serca.

Elizabeth wzruszyła ramionami, westchnęła i uniosła rą­bek sukni. Mąż chwycił ją za lewą dłoń. Ślubny pierścionek, który Elizabeth zastawiła - ten, dla odnalezienia którego Lucien poruszył niebo i ziemię podczas jej rekonwalescen­cji - błyszczał w blasku świec. Lucien pamiętał, jak staran­nie go wybierał. Widocznie jakąś cząstką duszy już wtedy wiedział, że Elizabeth jest kimś wyjątkowym.

- Ciotka mówiła mi, żebym nigdy nie wychodziła za mąż za hulakę - dokuczała mu Elizabeth.

Lucien obrócił żonę łagodnie, rozkoszując się tym, że trzyma ją w ramionach.

- Twoja ciotka nigdy nie poznała mnie - odparł.

Elizabeth znów się roześmiała. Lucien wciąż nie odry­wał od niej wzroku. Pozostali tancerze znikli w tle. Eliza­beth przypominała mu pewien obraz, który kiedyś widział. Przedstawiał on perłę. Doskonałą. Błyszczącą. Przepiękną. Elizabeth była jego perłą i sam ledwo rozumiał, jak wszedł w posiadanie takiego klejnotu. Jednak nie było takiej chwi­li, żeby nie dziękował swemu przeznaczeniu, że doprowa­dziło do ich spotkania.

- Gapisz się na mnie - powiedziała kobieta.

- Czyżby?

- Pewnie.

Lucien posłał jej uśmiech, rozkoszując się uśmiechem, którym żona mu się zrewanżowała.

- Ciekaw jestem, czy jesteś równie szczęśliwa, jak ja. Elizabeth zacisnęła wargi.

- Być może jestem.

- Być może?

- W rzeczy samej, gdyż moje szczęście w dużej mierze zależy od twojej zdolności zaopatrywania mnie w banany.

Lucien przez chwilę gapił się na nią w osłupieniu, po czym odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. Lu­dzie oglądali się na nich, lecz Lucien nie dbał o to. Miał Eli­zabeth w ramionach. Nie potrzebował niczego więcej.

- W rzeczy samej - wycedził. - A co zrobisz z tymi ba­nanami?

Kobieta stanęła na palcach i szepnęła mu do ucha rzecz nieprawdopodobnie szokującą i podniecającą. Lucien omal nie upadł na parkiet.

- To skandaliczne - stwierdził, gdy Elizabeth się odsunęła.

- Lecz intrygujące - dodała kobieta. Lucien zachichotał.

- A kiedy skończysz już robienie, hmm, tego, ze mną, co wtedy?

Dopiero później tej nocy pokazała mu, że kocha go, i to mocno. Przyłożyła dłoń do jego policzka i jej oczy prze­pełniała miłość, gdy powiedziała:

- Moim zamiarem - szepnęła cicho, a jej wargi wciąż były wilgotne od jego pocałunku - jest kochać cię wiecznie.

Ucałował jej dłoń i odsunął się lekko, by przyłożyć rękę do jej brzucha. Co prawda Elizabeth była dopiero w dru­gim miesiącu ciąży, ale i tak czuł podziw i zdumienie, gdy patrzył na jej brzuch. Rosło w nim jego dziecko. Oczy mu zwilgotniały, kiedy jego spojrzenie spotkało jej oczy.

- Kochać mnie? - spytał cicho. - Czy to obietnica, mo­ja droga?

Elizabeth skinęła głową, jej oczy też były wilgotne.

- W takim razie chyba nie mogę zrobić nic innego, jak również cię kochać. - Spuścił głowę, muskając jej usta swo­imi wargami. - Lecz najpierw - powiedział, całując ją w szy­ję - uwiodę cię.

Zaśmiała się cicho i dźwięk ten wibrował pod jego wargami.

- Och, jestem innego zdania, mój panie, gdyż to ty zo­stałeś uwiedziony.

W rzeczy samej, tak było. Był absolutnie uwiedziony. I kochany.

126




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Britton Pamela Uwiedziona
Britton Pamela Uwiedziona
Britton Pamela Gra o szczęście(1)

więcej podobnych podstron