Sławomir Shuty
DROGA PRZEZ LAS
— Dzień dobry, czy mogłabym rozmawiać z panem Obiegło?
— Męża nie ma w domu, może ja mogę pani w czymś pomóc?
— Hmm... Pozwoli pani, że się przedstawię, Joanna Czajkowska, wychowaw-czyni Bartka ze szkoły.
— Ach! Poznałyśmy się przecież na ostatniej wywiadówce.
— Właśnie, widzi pani, dzwonię zapytać o syna, od dwóch tygodni nie było go w szkole, nie mamy też żadnej wiadomości, co się z dzieckiem dzieje, oczywiście nie niepokoiłabym państwa niepotrzebnie, ale problem leży w tym, że Bartek miał ostatnio dość poważne zaległości, które niestety mogą rzutować na jego promocję do klasy następnej.
— Nic o tym nie wiem, syn nic nie wspominał, a przecież na ostatniej wywiadówce...
— To było trzy miesiące temu.
— No tak.
— Bartek jest zagrożony z matematyki, polskiego i fizyki, sama pani rozumie, że w zaistniałej sytuacji nie można pozwolić na tak długotrwałą absencję dziecka, chodzi po prostu o jego dobro i uniknięcie ewentualnych kłopotów.
— Oczywiście, wszystko rozumiem, niestety syn przebywa obecnie w mieście, chodzi oto, że konieczne było wykonanie szczegółowych badań w klinice onkologii.
— Onkologii? Czy to coś poważnego?
— Jeszcze nie wiemy, ale oboje z mężem obawiamy się najgorszego, mózg, sama pani wie...
— Tak, bardzo mi przykro.
— Proszę sobie wyobrazić, co przeżywa nasza rodzina, biorąc pod uwagę poprzednie dzieci.
— Jeżeli mogłabym w czymś pomóc...
— Po prostu w tym momencie zdrowie Bartka jest najważniejsze.
— Naturalnie, przepraszam, że niepokoiłam.
— Nic się nie stało, to przecież pani obowiązek.
— Przekażę nauczycielom, myślę, że nie będzie żadnych problemów.
— Do widzenia.
* * *
Małgośka stała przez chwilę bez ruchu, bezwiednie przyciskając słuchawkę do plastikowej obudowy aparatu. Rozmowa telefoniczna spowodowała niekontrolowany napływ złych wspomnień, w sercu zaś pojawił się pewien przeraźliwie wszechobecny niepokój, który rozrastał się niczym rak, porażając po kolei wszystkie członki ciała.
— Kto? — spytał oglądający telewizję mężczyzna.
— Kobieta ze szkoły, podobno Bartek miał jakieś poważne problemy.
— Czemu ci ludzie ciągle czepiają się naszych dzieci?
— Martwię się trochę.
— O co?
— O to wszystko.
— Będzie dobrze, zobaczysz, przygotujesz dla mnie coś smacznego?
— Może poczekamy z tym do niedzieli?
— Do niedzieli? A po co czekać do niedzieli? Dzisiaj to prawie jak niedziela, święto! Będziemy mieli dziecko, nie cieszysz się?
— Bardzo, tylko...
— No już dobrze, nie jest aż tak źle, w przyszłym tygodniu kuzyn przywiezie swoje dzieciaki.
— Przecież wiesz, że nie zastąpią nam naszych, wiesz?
— Wiemy o tym oboje, ale teraz przygotuj mi taki maleńki kawałeczek, z tym twoim pysznym sosikiem, dobrze?
* * *
Julian i Małgorzata stanowili wyjątkowo dobraną parę. Jeżeli zdarzyło się, że ksiądz proboszcz na niedzielnym kazaniu mówił o kryzysie relacji międzyludzkich i rozpadzie związków, które niczym choroba nękały młode, wchodzące w życie pokolenie, to ich małżeństwo zawsze stawiano za wzór wszystkim malkontentom twierdzącym, że w obecnym świecie po prostu nie da się utrzymać rodziny razem. Małgorzata wzięła na siebie trud zajmowania się ogniskiem domowym, doglądała hodowlanej zwierzyny, trzymała pieczę nad ogródkiem, kucharką zaś była urodzoną. Mąż, dla którego rozkosze podniebienia były czymś więcej niż tylko życiową pasją, wielokrotnie żartował, że Małgośka przez żołądek trafiła mu prosto w serce. Julian z kolei sprawował pieczę nad sprawami finansowymi gospodarstwa. Pensja, jaką otrzymywał w miejskiej rzeźni, musiała wystarczyć na wszystkie bieżące wydatki. Małżonkowie prowadzili oszczędne życie, dzięki czemu już po kilku latach współżycia mogli pozwolić sobie na samochód i budowę drugiego piętra w ich jednorodzinnym domu.
Niestety, demony, jakże często nawiedzające życie, nie ominęły tej, wydawać by się mogło, idealnej rodziny. Nagła śmierć zabrała dwójkę maleńkich dzieci, które nękane chorobami — zmarły w szpitalach. Po ich stracie Małgorzata stała się zamknięta i oddała się religijnej kontemplacji; przestała odwiedzać starych znajomych, unikała widoku publicznego, pojawiając się jedynie regularnie na wszystkich uroczystościach kościelnych. Ksiądz proboszcz wielokrotnie chwalił jej pobożność i zaangażowanie w sprawy parafii. Tragedie rodzinne odcisnęły także swe gorzkie piętno na Julianie, który, choć załamany, starał się nie poddawać apatii jakże często towarzyszącej wielkiemu smutkowi; codziennie rano można było widzieć jak pracuje w obejściu, jak krząta się po polu, konserwuje maszyny rolnicze — takiego zaradnego gospodarza ze świecą by szukać. Wszyscy też mieszkańcy Zimnodołu chwalili sobie wędliny, które w razie zapotrzebowania Julian produkował w piwnicy, bo też świnie umiał bić jak nikt, a o kiełbasach, jakie kręcił, można by pisać wiersze. Ten mały zakład rzeźny nie przynosił wiele dochodu, ale dobrego jedzenia w domu nigdy nie brakowało.
* * *
Położony na odludziu, odziedziczony po zmarłych kilka lat temu rodzicach Małgorzaty dom nie wyróżniał się niczym szczególnym, nie był ani za ładny, ani za brzydki, ot, typowy kwadraciak z płaskim, pokrytym blachą dachem. Postawiony z taniego, szarego pustaka, którego ścian jak na razie nikt nie starał się otynkować, wyglądał z zewnątrz trochę jak betonowy bunkier, któremu nieznana siła nakazała wychynąć na powierzchnię. Właśnie tam, na sam koniec wsi, pewnego pochmurnego sobotniego popołudnia, udała się Joanna Czajkowska, młoda nauczycielka pracująca w szkole podstawowej imienia Jana Kochanowskiego w miejscowości Zimnodół.
Przemieszczając się na zachód od minidelikatesów z artykułami spożywczo gospodarczymi, minęła przyprószone białym nalotem wysokie, betonowe ogrodzenie zakładów chemicznych. Ich usytuowanie nie było obojętne dla zdrowia mieszkańców okolicznych siedzib. Gorące protesty autochtonów, liczne monity przedstawicieli rad gminnych nieodmiennie napotykały mur obojętności urzędników miejskich, którzy tłumaczyli swoje racje potrzebami wyższymi, z których najważniejszą była konieczność poruszania się coraz to lepszymi modelami samochodów, rozbudowa okazałych rezydencji i wypychanie swoich dzieci na kosztowne studia w stolicy. Rezultatem nonszalanckich działań głuchej na fakty władzy była podwyższona śmiertelność zamieszkującej te tereny ludności, wyraźnie zwiększony wskaźnik ryzyka zachorowań na choroby nowotworowe, powszechnie występujące problemy z układem oddechowym, swoista plaga zawałów, częste były również przypadki zwyrodnień kończyn u nowo narodzonych dzieci.
Joanna trafiła do pracy w szkole zaraz po studiach. Na początku kręciła nosem na tak nieciekawie rysującą się perspektywę — pracować na wsi? A gdzie rozrywki, gdzie kino, gdzie spotkania z przyjaciółkami, gdzie wreszcie jakieś szanse znalezienie męża (przecież to już najwyższy czas)? Próbowała zaczepić się na praktykę w kilkunastu miejskich podstawówkach, ale odpowiedź na jej starania z reguły była odmowna — proszę odwiedzić nas w przyszłym roku — i koniec końców Joaśka postanowiła odbyć roczny staż w Zimnodole. Popracuję trochę — myślała z optymizmem — nauczę się zawodu, poznam uroki pracy na wsi, potem coś znajdę. Jak to zwykle w życiu bywa, sprawy ułożyły się zgoła inaczej; śmierć matki, pogarszająca się sytuacja na rynku pracy, ale też przywiązanie do pozostających pod jej opieką dzieci spowodowały, że rezydowała tu już trzeci rok.
* * *
Droga do kilku położonych na skraju wsi domostw wiodła leśnym traktem, który na całej swej długości graniczył z nielegalnym wysypiskiem śmieci; splątane kable, plastikowe beczki po nawozach, sterty wypełnionych Bóg raczy wiedzieć czym worków, słowem okolica niezbyt przyjazna, kompletnie nie nadająca się na mniej czy bardziej romantyczne spacery. Poruszanie się samotnie oddalonymi od zabudowań ludzkich ścieżkami nie było niczym przyjemnym. Ponoć kilka lat temu w pobliżu parkingu znaleziono zwłoki młodej dziewczyny. Wizytująca rodzinę studentka farmakologii została brutalnie zgwałcona i uduszona (nie o takim losie marzyła młoda nauczycielka).
Na szutrowej dróżce, zaledwie dziesięć metrów dalej, pojawiła się znienacka postać mężczyzny, okutanego w zniszczone, zszarzałe robocze ubranie. Złachmaniona postać przywodziła na myśl kogoś obłąkanego, w jego ręku tkwił dziwnie wyglądający pakunek. Nogi młodej nauczycielki niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zrobiły się miękkie jak z plasteliny, odmawiając przez krótką chwilę posłuszeństwa, jednakże jakaś wewnętrzna siła, przymus, który jak we śnie hipnotycznie pcha niewinnie ofiary w ręce ich nieubłaganych katów, nakazał jej kontynuować marsz, dokładnie w kierunku idącego naprzeciw mężczyzny — jakże żałowała, że nie zaopatrzyła się na tę okazję w zakupiony w mieście pojemnik z gazem łzawiącym, w cokolwiek, co mogłoby okazać się pomocne!
— Na grzybki? — zaatakowała, zachowując wyuczone w zawodzie opanowanie.
— Jakie tam grzybki — odpowiedział niewyraźnie mężczyzna, jego ciemna twarz poorana była licznymi bruzdami, sugerującymi życie usłane nie różą, a kolczastym drutem. — Puszki zbieram i butelki, po piątku proszę panią, po tej tam dyskotece, jeżdżą tutaj, gżą się, piją i rzucają byle gdzie, a czasem to się i co lepszego trafi... — tajemniczy pakunek w jego rękach okazał się być zwiniętym w rulon jutowym workiem.
— No to powodzenia w zbiorach — uśmiechnęła się.
— No to ja nie dziękuję pani, bo wie pani jak to jest z tymi, co dziękują, wie pani, co? — uśmiech mężczyzny ukazał jamę gębową pozbawioną zębów.
* * *
Widząc przybliżające się z chwili na chwilę zabudowania domostwa państwa Zająców i stojący tuż za nimi dom Juliana Obiegło, Joaśka odetchnęła z ulgą.
* * *
— Dzień dobry, mogę wejść? Nie chcę państwu przeszkadzać w sobotnie popołudnie, spaceruję akurat po okolicy, pomyślałam: wpadnę, zapytam co dzieje się z Bartkiem — przywitała się wylewnie nauczycielka. — To już dwa miesiące jak nie ma go w szkole, wszyscy martwią się o jego zdrowie, zastanawialiśmy się jak pomóc, bo sama pani rozumie, że dziecku nie można robić tak długich przerw w edukacji, pomijając kwestię awansu do kolejnej klasy, chodzi też o przyszłość, wybór kolejnej szkoły, w dalszej perspektywie zawód, po prostu szkoda marnować czas, postanowiliśmy, że raz w tygodniu jedna osoba z grona nauczycielskiego będzie odwiedzała Bartka w szpitalu, dając korepetycje, chciałam właśnie o tym z panią porozmawiać, nie ma pani nic przeciwko temu, żebym na chwilkę weszła?
— Kto? — krzyknął wpatrzony w ekran telewizora mężczyzna.
— Nikt — odpowiedziała Małgorzata. — Pani nauczycielka.
— Czego chce? — spytał Julian, wolno odwracając głowę.
— Pani pyta o Bartka...
— Wytłumacz jej... spokoju człowiekowi nie chcą dać nawet w takiej chwili!
— Czy coś się stało? — spytała nauczycielka. — Nie chciałabym sprawiać kłopotu.
— To pani nic nie wie? Proszę sobie usiąść — Małgorzata usadziła ją przy stole w kuchni. — Może herbaty?
— Dziękuję, proszę powiedzieć o co chodzi, chyba nie stało się nic złego?
— Bartek nie żyje — Małgośka odwróciła się i oparła rękami o zlew. — To już prawie miesiąc, nie umiemy sobie z tym poradzić...
— Niech oni nas w końcu przestaną nachodzić — rzucił z pokoju telewizyjnego Julian. — Nawet po śmierci dziecka nie dadzą spokoju!
— Przepraszam najmocniej, że przeszkadzam w takiej chwili, ale...
— Proszę nie przejmować się mężem, jest zdruzgotany — Małgorzata odwróciła się, jej oczy były pełne łez. — Od kiedy Bartek opuścił naszą rodzinę, prawie nie wychodzi z domu.
— Może mi pani powiedzieć, co się stało?
— Bartek od jakiegoś czasu skarżył się na notoryczne bóle głowy, nie wiedzieliśmy co się dzieje, badania wykazały obecność guza, lekarz prowadzący chorobę powiedział, że gdyby chłopiec trafił do szpitala pół roku wcześniej, może byłyby jakieś szanse, przeprowadzono operację, niestety, było już za późno, nie mogliśmy nic zrobić...
— Po co ty jej to wszystko opowiadasz?! Po co?! Nie dość nieszczęścia?!
— W takim razie ja już będę szła, bardzo przepraszam za najście — szepnęła spłoniona nauczycielka.
— Nie napije się pani jednak herbaty?
— Naprawdę dziękuję, chciałam jeszcze zapytać, bo w trakcie naszej ostatniej rozmowy wspominała pani, że Bartek leży w Szpitalu Kasprowicza w mieście, tak?
— Naturalnie, oddział onkologii.
— Tam też właśnie... to znaczy tam też zmarł?
— Lekarze walczyli o jego życie do samego końca.
— Bo widzi pani, tak się złożyło, że będąc w mieście postanowiłam odwiedzić syna w szpitalu, ale na wydziale onkologii w Kasprowiczu nie figurował nikt o podobnym nazwisku, nie było też żadnego chłopca z naszych okolic, przez pół roku wstecz nie zanotowano żadnego zgonu dziecka, sprawdzałam też w innych szpitalach, z podobnym rezultatem.
— Nie bardzo rozumiem, o czym pani mówi, syn zmarł na raka...
— Chodzi o to, że ludzie... to znaczy ja rozumiem państwa rozpacz, rozumiem, że poprzednie dzieci spotkał podobny los, rozumiem, że uwarunkowania genetyczne i okolica sprzyja tego typu przypadkom, to znaczy chorobie nowotworowej, nie ma w tym nic dziwnego, chodzi po prostu oto, że ludzie nie mogą tak znikać bez pozostawienia śladów, niech mnie pani dobrze zrozumie, jako grono nauczycielskiej cała szkoła, koledzy, koleżanki, łączymy się z państwem w bólu po stracie Bartka, jednak są w tej całej historii pewne niewyjaśnione sprawy, proszę się uspokoić, wszystko przecież da się wyjaśnić, to musi zostać wyjaśnione, niepokoi mnie jeszcze jeden fakt, śmierć państwa poprzednich dzieci wiąże się również z pewnym nie do końca wyjaśnionym... ja naprawdę nie chcę wkraczać w sprawy państwa rodziny, chodzi mi po prostu o wyprostowanie tej całej historii, nie chciałabym pani dłużej już męczyć, może zajdę do państwa w poniedziałek i porozmawiamy na spokojnie.
— Proszę panią... proszę, niech pani... pani... — wymamrotała Małgorzata.
— Zamknij drzwi — rzucił do żony Julian, który nieoczekiwanie znalazł się w pomieszczeniu kuchennym, tuż za plecami siedzącej nauczycielki. Joaśka, słysząc jego głos, poruszyła się niespokojnie na krześle, a następnie usiłowała z niego wstać, ale Julian przycisnął ją mocno do oparcia.
— Przestań, kurwo, tutaj węszyć, rozumiesz?
— Co pan robi?!
— Siedź na dupie, szmato, co ci, kurwa, mówię? A ty zamknij, do kurwy nędzy, te drzwi — rzucił do żony. — Nie słyszysz, co się do ciebie mówi, rusz się, kurwa twoja mać!
— Dobrze, w takim razie sprawą zajmie się policja, proszę mnie puścić! — nauczycielka usiłowała wyzwolić się z uścisku. — Co pan robi?!
— Co robię? A ty co, kurwa, robisz, co? Przestań, ci mówię, wpierdalać nos w nie swoje sprawy, rozumiesz? Gówno cię to obchodzi, co się dzieje w mojej rodzinie i nie próbuj wyprowadzać mnie z równowagi, rozumiesz, kurwa, co ja do ciebie mówię, czy mam ci, kurwa, wyjaśnić to w niekonwencjonalny sposób, co?
— Wyjaśni pan to wszystko policji, proszę mnie już puścić! Proszę mnie puścić!
— No cóż się ona z tą policją uparła, czy co? Przestań drzeć mordę, kurwo, w gościach jesteś! No, kurwa twoja mać, do ładu z nią nie dojdę, chodź tu, przytrzymaj ją— krzyknął do stojącej za jego plecami żony. — Złap ją! Przytrzymaj tą kurwę!
— Zostawcie mnie! Dzwonię na policję!
— Przypierdol jej! Przypierdol tej szmacie!
— Co pan chce zrobić?! Co pan chce?!
— Krzycz, kurwa, krzycz i chuj cię tu usłyszy, suko — powiedział i uderzył pięścią usiłującą wstać kobietę.
— Ratunku! — krzyknęła, szamocząc się, Joaśka. — O Jezu!
— Trzeba przenieść tą sukę do piwnicy, zapal mi światło, podaj mi szybko siekierę, co? A skąd mam wiedzieć, gdzie jest siekiera, co?! I co tak, kurwa, stoisz jak nieprzytomna, rusz się! — żona posłusznie usunęła się z drogi. — Aaaa! Ta kurwa mnie ugryzła!
Oswobodzona dziewczyna rzuciła się w kierunku drzwi wejściowych i rozpaczliwie usiłowała je otworzyć.
— Aha... no..., możesz se szarpać do usranej śmierci — Julian podszedł spokojnie do mocującej się z drzwiami kobiety i z precyzją chirurga uderzył w jej głowę, mrużąc oczy z obawy przed ewentualnymi odpryskami kości, krwi i mózgu. Siekiera utkwiła głęboko w czaszce.
— Twarda z niej kurwa, przynieś mi nóż! — krzyknął. — Szybko! — Ale było już za późno, przed nauczycielką, która nie wiedzieć czemu po uderzeniu silnego wszak mężczyzny nie zwaliła się bezwładnie na podłogę, otwarły się drzwi i bryzgając krwią niczym zarzynana świnia, wściekle krzycząc, wybiegła na podwórze. Przerażona obrotem sprawy Małgorzata ledwo zdołała utrzymać równowagę. Julian nie stracił zimnej krwi. — Dawaj — wyrwał z jej ręki nóż.
* * *
— Co oni tam maja, świniobicie dzisiaj czy co? Człowiek w sobotę spokoju nie ma — mruknął siedzący przed telewizorem zwalisty mężczyzna. — Co tam się dzieje, co nic nie mówisz, co? — dodał, podchodząc do stojącej przy oknie małżonki.
Kiedy dotarło do niego, że owo coś, z czym mocuje się na podwórzu sąsiad, w niczym świni nie przypomina, a podobne jest bardziej do człowieka, spora porcja dobrze przyprawionych flaków, jakie spożył dzisiaj na obiad, stanęła mu w gardle.
* * *
Przez dwa kolejne dni pastwisko Franka Kwiatkowskiego zamieniło się w obóz koczujących wokół domu Obiegłów ekip telewizyjnych, z których każda starała się przekazać jak najświeższe informacje z miejsca wypadków. Wewnątrz domostwa ekipa dochodzeniowa prowadziła działania operacyjne, zmierzające do ustalenia okoliczności zdarzeń. Dzisiaj byli to też małżonkowie przywiezieni na wizję lokalną. W zardzewiałej beczce znajdującej się pod okapem szopy znaleziono dwa kolejne ciała, a w zasadzie rozkawałkowane fragmenty kośćca, szczegółowo przeszukiwano też teren ogródka, wszędzie wokół można było zobaczyć funkcjonariuszy policji, którzy, ciągnięci przez psy, przemieszczali się z krzykiem po podwórku. Okoliczne drzewa, droga, która z roku na rok traciła prawo do nazwy „utwardzona”, oraz przylegające do płotu podejrzanych podwórko, pełne były oczekujących na rozwój spraw ludzi. Zaraz po tym, kiedy po wsi rozniosła się wieść o tragicznych wydarzeniach, prawie w każdym domostwie rozdzwoniły się telefony, czego rezultatem był napływ zaciekawionej rozwojem sytuacji ludności okolicznych siół. Z pobliskiego miasta uruchomiono nawet specjalną linię minibusów, która co kilka godzin dowoziła kolejnych domorosłych ekspertów, detektywów i ciekawskich wielbicieli kryminalnych zagadek. Nawet sprzedawca smażonej kiełbasy usiłował rozpropagować wśród tłumów swe drażniące nozdrza zapachem pieczonego mięsa produkty. Niestety, napierająca zewsząd ciżba wtłoczyła jego ledwie rozpakowany interes w pyli błoto drogi.
* * *
— Nic nie mogę zobaczyć, nic nie widać, niech się pan przesunie!
— Proszę się nie pchać! Co się pan tak pcha?
— Nic nie widzę! Co się tam dzieje?
— Co to tam, co?
— Chodzą, szukają..
— Uważajcie na dziecko! Jezusie Maryjo, moje dziecko!
— Coś tam mają!
— A ten mi się znowu z tą swoją głową wepchał!
— Każdy chce widzieć!
— Weź pan tą głowę, mówię panu!
— Zabieraj pan te ręce, bo panu coś zrobię!
— Panie, żebym ja panu nie musiał czegoś zrobić! — słychać było w rozgorączkowanym tłumie.
* * *
— Podobno oni te dzieci wszystkie zabijali, żeby potem zjeść.
— No co pan powiesz, ale żeby aż tak?
— No mówię pani, hodowali te dzieci swoje jak świnie, a potem pac i do garnka!
— Ja to proszę pana wiem, ja to rozumiem, ale żeby to aż tak, to ja tego proszę pana nie rozumiem.
— Trochę zgotowali, zjedli, trochę zawekowali, taki mieli mały zakładzik przetwórstwa...
— Ale żeby to, panie, własne dziecko zjeść, to ja już nie wiem, co się na tym świecie wyrabia!
— No sama pani widzi, co to teraz ta telewizja z ludźmi robi.
— Ja już, proszę pana, nie wiem, co to się tu dzieje, ja już nie chcę, proszę pana, nawet wiedzieć!
— Ale wędlinki, kiełbaski smaczne robił, brała pani na ostatnie święta? — sąsiadka z trudem powstrzymała odruch wymiotny.
* * *
— To co, Franek, coś ci trochę piniędzy wpadnie za to pastwisko, co?
— Ano — zgodził się Franek — coś tam zapłacą.
— Ty to masz, Franek, dobrze, co?
— Źle nie mam — odparł Franek.
— Ty! Wyprowadzają ich! Ludzie, wyprowadzają ich! — gruchnęła nagle wieść.
W jednym momencie zapłonęły światła reflektorów, a ekipy telewizyjne niczym wygłodniałe zwierzęta rzuciły się na żer, to tu, to tam błyskały flesze amatorskich aparatów.
— Proszę państwa, znajdujemy się w miejscowości Zimnodół, nieopodal usytuowanych tutaj wielkich zakładów przetwórstwa chemicznego, mieszkańcy okolicznych wiosek wielokrotnie skarżyli się na bliskie sąsiedztwo truciciela, który z roku na rok zbierał tragiczny plon, nikt z mieszkańców nie spodziewał się jednak, że prawdziwy horror rozgrywa się tuż za płotem sąsiadów, sąsiadów wyglądających z pozoru na zwyczajnych, normalnych ludzi, sąsiadów, którzy okazali się jednak zwyrodniałymi zbrodniarzami, którzy w bestialski sposób pozbawili życia trójkę swoich dzieci, tłumacząc ich zniknięcie chorobą nowotworową... Gdyby nie interwencja nauczycielki, walczącej w chwili obecnej o życie, makabryczne żniwo dwójki zwyrodnialców mogłoby powiększyć się o kolejne ofiary — komentowała redaktorka.
— Proszę się przesunąć, proszę przepuścić podejrzanych — powiedział policjant. — Proszę zrobić przejście!
— Panie Julianie, jak do tego doszło, w jaki sposób zdobył się pan na to, żeby z zimną krwią zamordować swoje dzieci? — rzuciła się z mikrofonem redaktorka.
— Proszę nie zadawać podejrzanym żadnych pytań, proszę się przesunąć — utorowanie drogi przez napierający zewsząd tłum nie było sprawą prostą.
— Czy żona brała czynny udział w pańskich makabrycznych orgiach?
— Proszę państwa, proszę mnie przepuścić!
— Czy kochał pan swoje dzieci? — pani z telewizji nie dawała za wygraną.
— O tak, uwielbiałem je... — ożywił się na te słowa Julian — jeść... Uprzedzę pani następne pytanie, moje nieocenzurowane wspomnienia ukażą się niebawem w wersji książkowej, nasz adwokat prowadzi rozmowy z wpływowym wydawnictwem, zapowiada się, że będzie to hit sezonu...
— To naprawdę wspaniała wiadomość! — redaktor z entuzjazmem odwróciła się w stronę kamery. — Już dziś zapraszam wszystkich do tej fascynującej lektury, dla głównego wydania Doniesień z miejscowości Zimnodół — Magdalena Piórko.
* * *
Do obserwującego tę scenę syna Franka Kwaśniewskiego dotarło, że stracił właśnie niepowtarzalną okazję zdobycia autografu prawdziwego zwyrodnialca.
Marcin Świetlicki
KOTEK
— Prawdziwy bohater powinien być samotny.
Tak powiedziała ta pani, wstała i wyszła. Podszedł do okna i patrzył jak idzie. Szła pewnie, niosąc dużą, elegancką torbę. Szła przez ośnieżony plac, w stronę dworca, ta pani. Nie obejrzała się, nie spojrzała w jego stronę, ani razu. Chociaż na pewno wiedziała, że patrzy.
No, całkiem samotny to nie pozostał. Tuż obok niego stanęła, opierając się obiema łapami o parapet, suka.
— Poszła — powiedział do suki.
— Widzisz, poszła — powiedział.
Ale nie dlatego poszła, że się pokłócili. Nie kłócili się nigdy. Ilekroć pojawiało się jakiekolwiek prawdopodobieństwo, zalążek kłótni, on wstawał, wychodził, szedł do Biura. A potem wracał i zasypiał.
Nie pokłócili się wcale, zjedli obiad, dali jeść suce, ta pani znienacka po obiedzie umilkła, popatrzyła na jego zaniedbane mieszkanie, którego nie uratowały żadne jej zabiegi, usiłowania, wietrzenie, odkurzanie. Mieszkanie nie poddawało się jej. A i on się nie poddawał. Nadal chodził nieogolony, nadal palił papierosy w łazience, nadal wrzucał niedopałki do sedesu, nadal nie miał żadnej pracy, oprócz codziennego upijania się.
— To ze szczęścia — tłumaczył — to ze szczęścia, że pani ze mną jest.
Nie wierzyła.
Jak można wierzyć czterdziestoczteroletniemu człowiekowi, który od dawna nie posiada dowodu osobistego, pracy, paszportu, który nie posiada telefonu, komputera, samochodu, karty do bankomatu, tendencji do bycia zdrowym, pogodnym i zapobiegliwym. Jak można wierzyć człowiekowi, który nie czyta kolorowych warszawskich tygodników, nie chodzi ani do teatru, ani do operetki, jak można takiemu wierzyć?
Wcale się nie pokłócili, ona po prostu wreszcie spojrzała trzeźwym okiem na to mieszkanie, którego nie da się uprzątnąć, na tego mężczyznę, którego nie uda się ocalić, na sukę, która nigdy nie będzie normalna. Więc wyszła do drugiego pokoju, spakowała się, weszła do maleńkiej zaniedbanej łazienki, pozabierała swoje różne kobiece łazienkowe przedmioty. Powiedziała, że prawdziwy bohater powinien być samotny i nie wdając się w szczegóły wyszła. Ta pani.
Nie zostawiła po sobie w tym mieszkaniu niczego. Żadnego zapachu, żadnego włosa nawet. Przemieszkawszy tu cały niemal styczeń, nie zdołała w żaden sposób oznaczyć tego mieszkania. Nie udało się.
— Teraz słuszne i zbawienne byłoby na pewno wstać, wyjść, pójść do Biura i upić się — powiedział do suki.
Suka nie miała żadnego imienia, nazywała się suka.
— Ona pewnie, ta pani, w tej chwili tak myśli. Że się tak zachowam. Ale jej wyobrażenia o mnie zawsze były banalne. Gdyż my tak nie postąpimy. Gdyż my pójdziemy na spacerek. Gdyż my jesteśmy twardzielami.
Suka, usłyszawszy słowo „spacerek”, podskoczyła, szczeknęła i zamerdała amputowanym ogonem. Narzucił coś na siebie, otworzył drzwi, ona chwyciła smycz w zęby i runęła schodami w dół, wyszli na Mały Rynek, minęli okutaną w tysiące szmat staruchę w peruce, mieszkankę sąsiedniej kamienicy, którą to staruchę omijali z daleka, odkąd potwornie ich zwymyślała z powodu obwąchania jej szmat przez sukę: co mnie wącha? po co wącha? kto jej pozwolił?
Ominęli staruchę wielkim łukiem i pobiegli Sienną na Planty w sprawie suczego sikania i robienia kup, tam suka szarpnęła niespodziewanie, wyrwała mu smycz z ręki, popędziła przed siebie, w stronę Wawelu, krzyczał, biegł za nią, zanikła w popołudniowej zadymce, jeszcze przez długi czas miał nadzieję, że gdzieś ją wypatrzy, ale nie, chodził kilka godzin, łaził nad Wisłę i z powrotem, nic. W pewnym momencie zatrzymał się, jeszcze raz się rozejrzał dookoła, poczuł całą beznadzieję sytuacji, gwizdnął bezradnie, nic.
Więc poszedł się upić.
* * *
— Wróci — powiedział barman.
— No, mam nadzieję — odpowiedział barmanowi.
— One zawsze wracają — powiedział barman i bez pytania nalał mu setkę bułgarskiej brandy.
— Jakby nie wracały, to nic nie miałoby sensu — dodał, podając mu kieliszek.
— No, mam nadzieję — uśmiechnął się do barmana.
— No, mam nadzieję — powiedział do wnętrza kieliszka.
— O, a tu karteczkę dla pana mam — przypomniał sobie barman. — Od paru dni tu wisi.
Podał mu różowa, niewielka, nie budzącą zaufania karteczkę.
— Potem przeczytam — stwierdził i schował ją do kieszeni.
Przesiadł się do swojego stolika i odwrócił się plecami do sali. A potem przesiadł się na drugie krzesełko. Przodem do sali. Napił się.
* * *
— A to kto? — tak zapytał mieszkaniec Warszawy, który w poszukiwaniu krakowskich magicznych atrakcji znalazł się w tym miejscu i w tym właśnie czasie.
— No nie wiesz? — żachnął się barman.
— No, ja od razu pomyślałem, że to on, ale trochę się zmienił, nie? Posiwiał, jakby spuchł, postarzał się, to jest na pewno on? On tu do was przychodzi?
— A niby gdzie ma przychodzić? Ten mały stolik to jego stolik, zawsze jest tam karteczka REZERWACJA, właściciel tak wymyślił, bo oni koledzy są z właścicielem, że on tu będzie jako atrakcja przychodził, ale to już dawno było, ma tu wódkę w rozsądnych ilościach za darmo, a w zamian przychodzi i siedzi, ale coraz mniej osób go pamięta, a nawet jak pamiętają, to nic ich nie obchodzi, nawet jak go rozpoznają, to raczej mówią mu jakieś złośliwości, czepiają się go, to wszystko trochę bez sensu jest, ta wódka za darmo, to jego przesiadywanie tutaj, no, ale z właścicielem kolegami są... — barman mówił bardziej do siebie niż do mieszkańca Warszawy, który raczej nie pojął jego refleksyjnego monologu, bo przerwał barmanowi:
— Piwo z red bullem poproszę.
* * *
Wziął piwo z red bullem, zapłacił i podszedł do stolika, najmniejszego w całym lokalu, dwuosobowego, stojącego niemal w oszklonych drzwiach wejściowych.
— Można się do mistrza przysiąść?
— Nie, nie można — odpowiedział człowiek siedzący przy stoliku.
— Nie będę przeszkadzał, posiedzę sobie tylko z mistrzem... — mieszkaniec Warszawy był człowiekiem namolnym niezmiernie. Pachniał jakimś niezmiernie męczącym dezodorantem.
— Idź pan sobie — warknął mistrz — idź pan sobie!
* * *
Tak naprawdę to dopiero ta pierwsza wódka dala mu jasność myślenia. Dopiero ta pierwsza wódka otrzeźwiła go.
— Ten młody nieprzyjemny człowiek nazwał mnie mistrzem. No, w jakimś tam sensie jestem mistrzem. Pijanym mistrzem zazwyczaj. Dziś środa. Dziewiętnasta trzynaście. Nad barem wisi dworcowy zegar. Krótka wskazówka na siódemce. Długa wskazówka tuż przed trójką. Dziewiętnasta trzynaście. Lokal nazywa się Biuro. Ulica nazywa się świętego Jana. Lokal Biuro znajduje się pomiędzy Galerią Andrzeja Mleczki a inną knajpą o nazwie Piękny Pies. Przyszedłem tutaj z Małego Rynku. Tam mieszkam. Jest koniec stycznia 2005. Dziś byłem z suką na Plantach i suka uciekła. Szukałem jej przez kilka godzin. Wcześniej jeszcze z mojego mieszkania wyszła ta pani, która mieszkała ze mną przez kilka tygodni. Chyba się rozmyśliła, coś jej się nie spodobało. Przyszedłem tutaj do Biura, ponieważ przychodzę tutaj codziennie. Tutaj przed laty miałem kilku kolegów, romansowałem tutaj z wieloma dziewczętami, bardziej lub mniej udanie, do tej pory znam tu właściciela, który nie ma nic przeciwko temu, żebym tu przychodził, nawet mnie do tego sam zachęca. Po prostu urzęduję tu. Tu mam swój stoliki swoich klientów, którzy od czasu do czasu mają dla mnie jakieś zlecenie. Nie jest tego za dużo, ale to takie czasy. W takich czasach trudno oczekiwać czegoś więcej. Kiedyś to by było zupełnie nie do pomyślenia.
* * *
— Utył, spuchł i posiwiał. Co to w ogóle jest? — powiedział człowiek z Warszawy do barmana.
— Tyle wolnych stolików — pomyślał barman— tyle wolnych stolików, a ten musiał od razu usiąść przy barze...
Odwrócił się do klienta plecami, zaczął myć już raz umyte szklanki.
— Wszyscy mu to mówią— bardziej do siebie niż do mieszkańca Warszawy zaczął mówić barman — wszyscy mu to mówią, dosiadają się do niego i mówią mu: spuchłeś, utyłeś, posiwiałeś.
Tak jakby niczego więcej nie umieli powiedzieć.
Tak jakby mieli do niego pretensje.
Tak jakby ich skrzywdził.
Warszawiak nie za bardzo słuchał barmana. Wyjął komórkę i jął wystukiwać esemesa o treści:
A JA W KRAKOWKU WŁASNIE W TEJ CHWILI WIDZE TWOJEGO BOHATERA TWOJEGO PIERDOLONEGO MISTRZA SPUCHŁ UTYŁ POSIWIAŁ
* * *
Prawdę mówiąc, to prawie wszystkie klientki i prawie wszyscy klienci w tej chwili wysyłali esemesy. Szereg główek pochylonych nad aparacikami. Ten szczególny wyraz twarzy. Skupienie psa robiącego kupę. Papuas, który dostał długopis.
* * *
Pierwsza wódka skończyła się, podszedł do baru, postawił na kontuarze kieliszek i uśmiechnął się do barmana.
— Nie ma sensu brudzić nowego, do tego poproszę... A kierownictwo dzisiaj będzie?
— Jak przyjdzie, to będzie — uśmiechnął się barman.
— Utyłeś mistrzu, spuchłeś i posiwiałeś — zionął red bullem mieszkaniec Warszawy.
Barman wyszedł zza baru i stanął obok nich. Uśmiechnął się serdecznie.
— Wypierdalaj — zaproponował mieszkańcowi Warszawy.
* * *
Warszawiak szedł ulicą świętego Jana. Szedł rozgoryczony.
— Szkoda, że nie pracuję w kulturalnym dodatku do lokalnej Wyborczej, to bym ich zniszczył — myślał. — Ale i tak opiszę to w swoim blogu, ostrzegę kumpli. Nikt tam już nie pójdzie.
omijajcie Biuro na Jana w Krakowie wystrój wieśniacki jak w poczekalni dworcowej muza oldskulowa bez sensu obsługa nieprzyjemna jedyna wątpliwa atrakcja to ten pojebany pijany mistrz ale on się już dawno skończył posiwiał spuchł
* * *
Mistrz zamknął oczy. A kiedy je otworzył, ona siedziała naprzeciw niego. Mała dziewczynka w wielkiej kolorowej czapce. O wyrazie przebiegłym. Jakby krótkowzroczna, ale bez okularów. Spod czapki wystawał jej jeden, zafarbowany na jakiś anormalny, nieistniejący kolor, kosmyk włosów. Przypatrywała mu się z obelżywym zainteresowaniem. Zamknął ponownie oczy.
* * *
— Oj, tata, nie śpij — odezwała się nieoczekiwanie głębokim i matowym głosem, jakby w jakimś radiu pracowała, audycję nocną na tematy psychologiczne prowadząc.
— No, nie śpij, tata, nie wypiłeś chyba jeszcze tyle, żeby spać... — powiedziała tym nieoczekiwanym głosem.
— Przepraszam, ja pani nie znam — zaprotestował.
— A czy ja mówię, tata, że mnie znasz?
Poszukał ręką papierosów, kurtki. Chciał wyjść.
— No, nie idź nigdzie, tata, mam sprawę do porozmawiania...
* * *
Przy sąsiednim stoliku zauważył trzy rozbawione znajome gęby. Podnieśli znacząco swoje piwa.
— Przepraszam — powiedział, wstał, wyszedł na ulicę.
* * *
Ale już za chwilę za jego plecami rozległ się tupocik. Natychmiast przypomniał sobie inny tupocik za plecami. Tupocik sprzed lat. Tupocik, który rozpoczął krótką, gwałtowną, złą historię. Przyśpieszył.
* * *
Tymczasem barman tłumaczył cierpliwie innemu klientowi:
— Tak, ten, co teraz wyszedł, to on. Od kilku lat tu siedzi. Znają się z właścicielem, więc ma tutaj kreskę. Siedzi tu i czasem mam go dosyć, ale bardziej mam dosyć pytań o niego, zresztą i tak od przyszłego miesiąca tu nie robię, pierdolę, jadę do Nepalu... A on w pijackim widzie kiedyś wymyślił sobie, że tu ma biuro, jak jakiś detektyw z Los Angeles, tak to sobie z właścicielem wymyślili parę lat temu bez sensu, na samym początku, nawet taki niby kryminalny wystrój tu był, nawet prasa pisała, ale to się rozlazło, wszystko przejęła pijąca piwo z red bullem młodzież, bezustanny pierdolony klabing, czilałt i neolingwizm. Tylko on z tamtych czasów został, siedzi tam, gdzie zawsze siedział i czeka.
I chleje.
— Ale spuchł, posiwiał i utył, nie? — bystro zauważył klient.
* * *
— Wypiłem zaledwie dwieście gramów wódki, to jeszcze nie jest pora na coś takiego, zatoczyłem się, to idiotyczne — zataczać się po dwóch setkach, gdyby tu był Doktor, to by mnie normalnie obśmiał... — mistrz szedł ulicą świętego Tomasza, mijał właśnie lokal Dym. Za plecami miał nadal nieustępliwy tupocik, nie odwracał się, mając ciągle nadzieję, że to jakiś przypadkowy tupocik jakiś obojętny tupocik, jakiś kompletnie niegroźny tupocik.
— No, poczekaj, tata... — powiedziała lekko zdyszanym głosem pannica. — No, nie uciekaj... Mówiłam ci, że mamy do porozmawiania...
— Nie uciekam. Wracam do domu — godnie oświadczył mistrz.
— Ja muszę ci, tata, opowiedzieć, bo to mnie męczy, bo nie wiem, co z tym zrobić, bo mówili mi, że jest taki koleś, znaczy się ty, tata, co się zna na problemie, a od wczoraj jest jeszcze gorzej, ja już wcześniej chciałam cię znaleźć, ale jakoś mi się nie udawało, kartkę ci w Biurze zostawiłam, że cię szukam, ale dopiero dzisiaj cię znalazłam...
— Strasznie chaotycznie pani opowiada — zwrócił jej grzecznie uwagę, dotykając jednocześnie małej, nie przeczytanej karteczki w kieszeni.
Kiedyś miał żonę, która o wiele chaotyczniej mówiła, jednak odzwyczaił się od tego.
— Mówili mi, że interesowałeś się, tata, historią o Karolu Kocie, prawda?
— Interesowałem się wieloma historiami. Teraz mam tylko swoją historię. Tylko ona mnie interesuje. Wyłączyłem się.
— Oj, chyba jednak trochę pijany jesteś, tata. Trochę bełkoczesz. Wolałabym, żebyś był zupełnie trzeźwy, ale nie mam już czasu.
Zatrzymali się przed jego kamienicą. Popatrzył w swoje dwa ciemne okna. Głupio zrobił, że nie pozostawił zapalonych świateł. Przyjemnie by było wracać do domu, gdzie pali się światło, gra radio i wiruje pralka. Przyjrzał się dziewczynce — bez sensu byłoby ją ciągnąć ze sobą na górę, kompletnie bez sensu.
— Idę na Planty — oświadczył. I ruszył. Tupocik rozległ się ponownie.
* * *
— ...bo wiesz, tata, ja nie jestem stąd, ja jestem z takiego miasteczka, co na pewno nie wiesz, nie znasz, wsiowa prawie jestem właściwie, ja tu do szkoły przyjechałam, na pierwszym roku teraz jestem, pedagogiki, ale to bez sensu, ale w przyszłym roku zdaję na psychologię, bo o to mi chodziło, przyjechałam do Krakowa już we wrześniu, żeby się rozejrzeć i pomieszkać, wynajęłam z ogłoszenia pokój u takiej rodziny, co nie? Takie małżeństwo, staruszek ze staruszka, wspólny przedpokój, grzyb, robak, jedzie wilgocią i kapusta, co nie?...
* * *
Westchnął. Alkohol odstępował od niego. Odstępował, ale boleśnie. Dwie, bolesne setki.
Szli przez Planty, cały czas rozglądał się za suk, cały czas. Minęła ich jakaś para, zauważył że przypatrują mu się, prawie rozpoznał w nich kogoś prawie znajomego, ale nie na tyle, żeby się ukłonić, wychwycił zaciekawione spojrzenia. Ho ho — pomyślał — wrócę do Biura i za chwilę jakiś inny prawie znajomy zapyta mnie, z jaką to dupą spacerowałem po Plantach, tu nie można nigdzie chodzić, tu nie można nigdzie bywać, nie można niczego robić, bo zawsze zauważa, zawsze skomentują. No, chyba że nie ma się twarzy. Jak oni. Ci, którzy mówią.
* * *
.. .i, tata, zamieszkałam w pokoju, co jest po ich synu, a gdzie syn? — zapytałam, a oni takie miny specjalne zrobili i powiedzieli, że nie żyje, nie żyje — to nie żyje, nie? Nic tam w tym pokoju po ich synu nie zostało, takie tam stare syfiaste biureczko, łóżko żelazne z żelaznymi gałkami i tyle, szafa, krzesło, półka, a jak pierwszej nocy spałam, to przyśnił mi się ten ich syn, stał w krzakach za oknem, chociaż tam za oknem nie ma żadnych krzaków, ale we śnie były, i patrzył na mnie, mówił do mnie, jakby mnie znał, jakbym z nim do szkoły chodziła, jakbym była jego koleżanką najlepszą z osiedla, to było tak, jakbym i ja go w tym śnie znała, twarz znaj oma, miły, ale wariat, w płaszczu, za dużym, jaśniejszym od spodni, wydaje się, że niegłupio mówił, ale dziwnie, bawił się nożem, potem pokazał mi bagnet, aż wreszcie z kieszeni płaszcza wyjął zeszyt, taki niebieski, w trzy linie i zaczął mi pokazywać jakieś obrazki narysowane ołówkiem, śmiał się, obudziłam się cała mokra i poleciałam napić się wody do łazienki, a tam w korytarzu stała ta staruszka i ja jak głupia powiedziałam, a wie pani, ten pani syn mi się przyśnił właśnie, a ona wrzasnęła i upuściła jakieś naczynia, co je miała, ja też wrzasnęłam, bo ona tak wrzasnęła, że i ja musiałam wrzasnąć...
* * *
Z oddali coś biegło w stronę mistrza i panienki, ale to nie było koloru zaginionej suki, to było białawe raczej. Za tym białawym biegł chłopczyk w okularach.
— Przepraszam — mistrz przerwał opowieść panience i podszedł do chłopczyka.
— Dobry wieczór. Znacie się z moją suką, prawda?
— Yhy! — przytaknął chłopczyk.
— Uciekła mi dzisiaj i gdzieś przepadła. Bądź tak dobry i przeprowadź śledztwo w tej sprawie, co? Porozglądaj się, popytaj. Może ktoś ją widział...
— Nie ma sprawy — dziarsko odpowiedział chłopczyk. — Tam dalej chodzi pan z jamnikiem, pani z husky i trzy wilczury... pana suki nie widziałem. Pójdziemy jeszcze w stronę Wisły, to się porozglądam.
— Jakby co, to mieszkam na Małym Rynku...
— Wiem, wiem. Mało to razy się z panem widziałem? I trzeźwym — i nie.
Mistrz zasalutował chłopcu i wrócił do dziewczęcia.
— Piesek zginął?
— Suka. Uciekła.
— Wróci — powiedziała i wróciła do swojej historii.
* * *
— I od tego pierwszego dnia, pierwszej nocy, ten chłopak łazi za mną, normalnie za mną łazi — i we śnie, i na jawie. Jak wejdę do knajpy, to on też tam jest, jak wsiadam do tramwaju, to i on ze mną jedzie, poważnie, zawsze daleko ode mnie, zawsze trochę niewyraźnie, ale jest, jest ciągle...
— Na jawie? — zadziwił się mistrz. — Czy aby pani nie nadużywa hm... narkotyków?
— Oj, tata. Tyle co wszyscy, nie więcej. Ale nikomu się nie zwiduje nieżyjący syn właścicieli mieszkania. Kilka razy opowiedziałam o tym koleżankom i mają mnie za idiotkę. Tylko tobie, tata, to opowiem, bo ty też jesteś jakby trochę nieżywy, jak on, tylko tyto zrozumiesz...
— No, nie wiem — burknął mistrz.
— Jak tę staruszkę raz poprosiłam, żeby mi pokazała zdjęcie tego syna, to się na mnie tak strasznie wydarła... A kiedyś pojechałam na weekend do domu i oglądałam telewizję, bo u staruszków nie oglądam — i był dokument o Karolu Kocie, ja nie wiedziałam, że był w Krakowie taki morderca, że karę śmierci na nim wykonali, nagle pokazali jego zdjęcie — i to był on, ten co mi się śni, co za mną łazi, spojrzał na mnie z telewizora tym samym spojrzeniem, ja, tata, nie oszalałam, tak było, dostałam jakichś dreszczy, matka aż pogotowie wezwała... I wtedy zrozumiałam, że ci staruszkowie to są jego rodzice, tylko nazwisko zmienili, oni w ogóle z tego mieszkania nie wychodzą, bo wiedza, że ludzie wiedzą — i tylko ja nie wiedziałam, oni w ogóle nie wychodzą, córka im robi zakupy, raz na parę dni przychodzi, a on nadal jest w tym domu i chodzi po ulicach, nie wiem jak to zrobił, ale żyje, jest, śni się i łazi za mną, on chce mnie zabić, tata, albo jeszcze jakąś gorszą krzywdę chce mi zrobić, wciągnąć mnie do tych swoich zaświatów, dzisiaj też pewnie gdzieś tu jest...
Znienacka okazało się, że stoją na ulicy Loretańskiej. Przeszli kawał drogi. Ciemno, czarny śnieg. Mistrzowi udzieliło się trochę przerażenie pannicy, rozejrzał się już nie tylko za suką, ale trochę również i za widmowym prześladowcą. Nikogo.
* * *
— .. .na jawie nie mówi, tylko patrzy, ale we śnie mówi, mówi rzeczy straszne, nie wszystkie zapamiętałam, mówi o krwi, strzela do mięsa i książek, zna mnie, wszystko o mnie wie, pomóż mi, tata...
— Niby co miałbym zrobić?
— Zrób tak, żeby nie wracał. Masz na pewno jakiś sposób.
— A nie próbowała pani po prostu się wyprowadzić?
— No, wyprowadzę się, na początku lutego, ale to na pewno nie pomoże, on nie przestanie łazić za mną, wiem, mówił mi o tym...
Szli obok Collegium Novum. Mistrz spojrzał na czarne Planty, westchnął głośno i powiedział do panienki:
— Sto złotych dziennie plus koszty.
* * *
Właściciel Biura, człowiek nazywany Mango Głowacki, mężczyzna łysy, wysoki, z twarzą pooraną twarzowymi bliznami, podszedł do barmana.
— Tutaj wisiała taka różowa karteczka...
— A, tak. Dzisiaj ją zabrał.
— O, był już?
— Ano był.
— No to się sam napiję. Nalej mi, synku, czystej, wódki, tak?
Za szybą pojawiła się wykrzywiona twarz Szajbusa. Ów słynny figurant terenowy od wielu dni miał zakaz wstępu do Biura. Właściciel wykonał w stronę szyby gest potwierdzający aktualność zakazu. Szajbus uczynił jeszcze straszliwszą minę i zniknął.
* * *
— Do Biura wrócimy oddzielnie... — mówił mistrz. Szli przez Rynek, właśnie trąbiło dwudziestą pierwszą — ... pani tam pójdzie pierwsza, ja będę za półgodziny. Siądziemy oddzielnie. I jeżeli on tam się pojawi, to proszę dać mi jakiś znak, o, na przykład zdjąć czapkę...
— Włosy mam okropnie ostrzyżone, ostrzegam! — powiedziała troszeczkę rozweselona panienka.
— Ho ho, jak niewiele trzeba, żeby się poczuli lepiej, ci ludzie. Wystarczy coś obiecać, powiedzieć — zajmę się tym — i już. Ho ho — pomyślał mistrz.
* * *
Popatrzył, jak odchodzi w stronę ulicy św. Jana, skąd właśnie wytoczył się znany figurant terenowy, Szajbus, coś tam do niej zagadał, ale nieagresywnie, więc nie trzeba było interweniować, odprowadził ją wzrokiem aż do momentu, w którym już nie było jej widać całkowicie, zapalił papierosa i powędrował w stronę swoj ego mieszkania.
* * *
Niewiele się zmieniło. Ale coś jednak zmieniło się. Po suce pozostało legowisko z kością i piłeczką. Dwie miski: jedna — z wodą— pełna, druga — najedzenie — wylizana doszczętnie. Po tej pani nie zostało nic.
A jednak miał uczucie, że w międzyczasie ktoś był, że ktoś czegoś w jego mieszkaniu szukał. Jakiś ledwie wyczuwalny smród intruza był jednakowoż w powietrzu. Ale niby co miało zginąć? Psująca się pralka? Psujący się odtwarzacz? Stos płyt, które nigdy nikogo nie zainteresują? Stare rozpadające się książki? Psująca się lodówka? Całkiem zepsuty telewizor? Nic nie mogło zginąć.
— Boże, alkohol!
Podszedł do kuchennej szafki, skąd wydobył pełna, w ogóle nie ruszana, dużą butelkę jacka danielsa, urodzinowy prezent od Doktora. Odetchnął.
O ile w jakiś tam sposób był alkoholikiem, tonie umiał pić w domu.
Absurdalna przypadłość. Dlatego też ta butelka była w stanie przeleżeć tu ponad miesiąc, teraz jednak przyszła na nią pora, nalał pełną szklankę i przeszedł do pokoju. Tam, pociągnąwszy solidny łyk, ze szklanką w ręku stanął na krześle i, pewnie trzymając szklankę w dłoni, drugą ręką zdjął z szafy starą zniszczoną walizkę. Postawił ją na stole i otworzył.
Stosy starych gazet. Uniósł jeden ze stosów i wygrzebał spod niego gruby zeszyt. Nieomylnie odnalazł właściwe miejsce. Upił nieco ze szklaneczki i zaczął czytać.
— Mój przykład jest ostatnim w historii tego miasta. Lepszego ode mnie nie będzie, choć jestem przegrany Niewiele dni mi zostało, może to i moja ostatnia rozmowa. Co pan chce wiedzieć?
— Proszę powiedzieć coś o sobie.
— No cóż, chyba się najpierw urodziłem. Było to krótko przed Gwiazdką 1946 r. Tu, w Krakowie. Jestem ze znaku Koziorożca, przez osiem lat byłem jedynakiem. Potem urodziła się siostra. Matka nie pracowała, nie chodziłem do przedszkola. Łatwo zaliczyłem podstawówkę i startowałem do technikum łączności. Z braku miejsc nie zostałem jednak przyjęty. Długo nie mogłem tego zrozumieć. Potem zdawałem do technikum energetycznego na Loretańskiej. Przyjęli mnie. Chodziłem tam aż do zdania matury
— W czasie rozprawy mówił pan na temat swojego niecodziennego hobby.
— To długi temat, pewnie nie skończylibyśmy omówić go do kolacji. Powiem tylko, że interesowało mnie to, co służy na wojnie niszczeniu człowieka i jego dobrobytu, a więc: trucizny, noże, broń palna oraz sposoby ich najskuteczniejszego używania. Miałem sporą kolekcję noży: finki, noże sprężynowe, monterskie, rybackie i inne. Milicja zwinęła mi 17 sztuk. Należałem do sekcji strzeleckiej w klubie „ Cracovia „. Byłem najlepszym strzelcem z k.b.k.s. w Krakowie. Zbierałem atlasy medyczne i podręczniki medycyny sądowej, studiowałem przebieg żył i umiejscowienie narządów, których rażenie powoduje nagłą śmierć. Czy pan wie, że najłatwiejsza droga do serca prowadzi przez plecy?
* * *
Mistrz upił ze szklanki jeden łyk. Czytał wywiad z Karolem Kotem zrobiony tuż przed śmiercią, który sobie kiedyś skądś pieczołowicie przepisał. W czasach kiedy się przepisywało pieczołowicie. Wiele różnych, zupełnie teraz niezrozumiałych rzeczy robiło się przed laty.
Czytał czas jakiś, nalawszy sobie kilka razy. Czytał i dziwił się, że to on własną rączką przed laty sam przepisał.
* * *
— Co pan czuł w momencie zabijania?
— Chce pan dotknąć moich czułych miejsc, a niech tam. Każdy mój czyn poprzedzała dziwna myśl, taka natrętna, drążąca cały mózg, dręczyła mnie, prześladowała, chodziła za mną, krępowała moje poczynania. Nie mogłem spać, uczyć się, cierpiałem okrutnie. Musiałem więc szybko myśleć, gdzie i kogo zabić. Warunki zbrodni były niby proste, musiałem być ja, musiała być ofiara i musiał być spokój.
Przeczytał ostatnie zdanie.
— Niedługo spotkam się z ofiarami, tam gdzie się wybieram, to sobie pogadamy, tu na ziemi nie mam z kim rozmawiać.
* * *
— Aż wreszcie sobie znalazłeś — powiedział mistrz, zakręcił butelkę, odstawił ją do kuchni, ubrał się i wyszedł. W drzwi wsunął mikroskopijny kawałek papieru.
— Już późno — zamruczał do siebie na schodach.
* * *
Po drodze zajrzał do Dymu, w Dymie byli tacy i takie, którym się przestał kłaniać albo też oni pierwsi przestali się kłaniać, nieistotne. W każdym razie nikt nikomu się nie ukłonił. Powędrował do Pięknego Psa, choć wiedział, że się śpieszy, nie mógł się jednak powstrzymać, żeby nie spojrzeć, czy nie ma tam kogoś, kto nie przestał mu się kłaniać i komu on się nie przestał kłaniać. W Psie jednak znajdował się tłum młodzieży oraz byli i obecni pracownicy TVN, takiej komercyjnej telewizji, którzy rozmawiali o tej komercyjnej telewizji TVN, a także iluś tam przyszłych pracowników telewizji TVN, którzy wypytywali byłych i obecnych pracowników TVN, czy warto pracować dla TVN i czy to aby nie jest zdrada ideałów. Wiadomo było, że i tak wszyscy wylądują w TVN, tylko się krygują.
Więc wyszedł. Nawet się nie napił. Pod szybą Biura sterczał Szajbus. Trzymał w dłoni ćwiartkę wiśniówki i gestykulował w stronę wnętrza.
Korciło mistrza, by zapytać Szajbusa, co pamięta z historii Kota, wszak Szajbus, według miejskiej legendy, był w latach sześćdziesiątych słynnym żużlowcem, później cinkciarzem, potem ubekiem, a dopiero potem zwariował, ale mistrz o nic go nie zapytał, bo stanowczo nie była to pora, aby o cokolwiek pytać Szajbusa. Stanowczo.
Więc mistrz wszedł do gorącego, niezdrowo parującego wnętrza Biura. Tłum. Młodzież i pracownicy TVN zazwyczaj. Przy jego małym dwuosobowym stoliku z napisem REZERWACJA siedziało ze sześć osób, nie warto się było spierać o miejsce. Panienki nigdzie nie było widać. Zaczął przeciskać się więc do baru.
A dookoła krążył tłum. Kobiety zaczerwienione, mężczyźni o błędnym wzroku. Obcy ludzie. Mój przykład jest ostatnim w historii tego miasta.
* * *
— No, witam, witam — na ramię mistrza padła ciężko ręka właściciela. — Czego się napijemy?
Spłoszył wzrokiem siedzącego obok niego na barowym stołku człowieka, który bez słowa wstał i ustąpił miejsca mistrzowi. Stołki barowe nieodmiennie budziły w mistrzu obawy, ale zaryzykował.
— Oj, nie wiem, czy powinienem jeszcze pić, już trochę wypiłem, może bym kawy poprosił... — mistrz zauważył, że zapowiada się poważniejsze picie, a to troszeczkę nie było mu na rękę.
— Kawę i tequilę, dwa razy — zaordynował Mango.
Ponad barem umieszczony był telewizor. Na ekranie poruszał się muzułmanin. Wśród wielkich różowych kwiatów. Dźwięk nie był włączony. Wypili.
* * *
— Upijmy się dzisiaj, jest powód — powiedział Mango Głowacki.
— Mianowicie?
— Mianowicie Marzenka wraca.
Mistrz nie był pewien, czy ta Marzenka, o której w tej chwili pomyślał, jest tą Marzenka, o którą chodzi Głowackiemu, który mężczyzną był kochliwym rekordowo i przez przeszło dwadzieścia lat ich znajomości śmiertelnie zakochany był w tak wielkiej ilości Marzenek, że mistrz przestał nadążać i zapamiętywać ich buzie i imiona. Wiadomo było, że Mango jest odwiecznie zakochany, odwiecznie tragicznie. Obiekty zmieniały się niezauważalnie.
— Marzenka wraca pojutrze z Londynu, jutro będę sprzątał mieszkanie, dzisiaj jeszcze mogę się napić. Upijmy się z radości, Marzenka wraca!
— Hurrra... — wyszeptał mistrz dobrotliwie.
— A co u ciebie? Jeszcze raz tequilę dwa razy. I nalej sobie też, synku — zaordynował właściciel Biura.
Napili się we trzech z barmanem. Ruch chwilowo ustał. Tłum był nadal, ale powoli nieruchomiał. Młodzieży kończyły się pieniądze na red bulla i piwo. Starsi zaczynali przysypiać. Panny nigdzie nie było widać. Albo ta cała historia przywidziała się mistrzowi, albo panna była naćpaną ściemniaczką pierwszej klasy.
— A co u ciebie? — przypomniał swoje pytanie Mango Głowacki.
Wypili.
Jakiś pracownik telewizji komercyjnej TYN dosiadł się do nich i opowiedział, co nowego w TVN.
— Może jemu byś dał tam robotę? — Mango wskazał mistrza i razem z mistrzem wybuchnęli śmiechem.
* * *
Dymiło i parowało. Prawdopodobnie już po północy, czwartek. Do lokalu wszedł mieszkaniec Warszawy i unikając kontaktu wzrokowego z barmanem, dosiadł się do jakichś panien.
— No co u mnie? — pomyślał mistrz. — U mnie niedobrze. Ta pani uciekła. Suka uciekła. Jakieś dziwaczne dziecko naopowiadało mi strasznych historii, apotem też uciekło. Niedobrze.
Wstał i udał się do toalety.
— Ileż wspomnień! — westchnął, patrząc na jej surowe wnętrze.
* * *
Ktoś schwycił go z tyłu za ręce. Inny ktoś o twarzy takiej jak wszystkie twarze, o wzroście takim jak każdy wzrost, o makach szczególnych jak wszystkie maki szczególne, uderzył mistrza w brzuch.
— Zapamiętaj to sobie, mistrzu — powiedział ten trzymający z tyłu.
Jeszcze jeden cios w brzuch, mistrz padł.
Wyszli.
Warunki zbrodni były niby proste, musiałem być ja, musiała być ofiara i musiał być spokój.
* * *
Po chwili mistrz wstał. Bolało. Wszedł do kabiny, zasunął zasuwkę.
No, kilka dobrych minut przesiedział w zamknięciu. Ktoś się dobijał. Ktoś głośno śpiewał. Krany szumiały, trzaskały drzwi. Powoli wyszedł z kabiny i stanął przed łazienkowym lustrem. Trudno było oczekiwać korzystnego wrażenia.
* * *
— Co to się porobiło? — zapytał swojej gęby porośniętej siwym zarostem.
— Co to się porobiło? — ponowił pytanie. — Dawniej zupełnie nie do pomyślenia!
* * *
Kiedy wyszedł na salę — było już mniej klientów. Pora, kiedy piosenki stają się bardziej sentymentalne. Mango siedział nie przy barze, a przy stoliku, suka uciekła, kobieta uciekła, dziewczynka zniknęła, ktoś bił, może jeszcze tu jest, ktoś bił, dwóch biło, którzy to, przy stoliku z Mango Głowackim kilku siedzi, który z nich? Ho ho, gdzieś ty chodził, tutaj ktoś o ciebie pytał, kto? a bo ja wiem, jakaś suka, czego się pan napije? jeśli nie jest pan z tefałenu, to się chętnie napiję, ale czego? pan kombinuje czego, a ile? a niech pan kombinuje, setkę? no, dalej niech pan kombinuje, sto pięćdziesiąt? no, proszę kombinować, dwieście? no, na litość boska, ile pan kupi, będzie dobrze, Marzenka wraca...
Przed mistrzem wylądowała szklanka wódki typu monastyrka.
— On preferuje takie syfiaste kolorowe wódki — wytłumaczył barman stawiającemu,
— No więc co u mnie... — mistrz zaczął odpowiadać na pytanie właściciela zadane jakiś czas temu — .. .ta pani uciekła, suka uciekła, ktoś był w moim mieszkaniu, spał w moim łóżeczku, jadł z mojej miseczki, pannica
uciekła albo i wcale jej nie było, dali mi porządnie dwa razy w brzuch w toalecie, w twoim lokalu...
— W moim lokalu? — właściciel wzburzony wstał.
— W twoim lokalu, ale nie wiem kto i nie wiem, czy naprawdę. Ale brzuch boli. Paskudnie boli.
Mango Głowacki usiadł.
— Napijmy się — zaproponował.
Więc się napili.
* * *
Rozmawiano o sprawie listy agentów z czasów władzy komunistycznej, ujawnionej przez szlachetnego i prawego człowieka, wybitnego dziennikarza i prozaika, niezrównanego stylistę o nazwisku Bronisław Wildstein.
— Ale jak on naprawdę się nazywa? Ten Wildstein? Jakie jest jego prawdziwe nazwisko? — zapytał Mango.
Mistrz milczał. Nie znał już żadnej odpowiedzi. Napił się. Minęło trochę czasu. Nagle okazało się, że siedzi przy stoliku, przy którym został prócz niego tylko jeden człowiek. Jakby skądś znajomy, prawie znajomy, taki, któremu raczej nie kłania się, ale on kłania się pierwszy, więc trzeba się odkłonić.
— Więc to jest cała moja wiedza? — zapytał mistrz. (Niewykluczone, że zabrzmiało to jak ENS SO JE SAA MOA FIFA?
Alkohol zrobił swoje.)
— Tak, tak — uspokajająco powiedział ten prawie znajomy.
Mistrz usiłował przyjrzeć się rozmówcy trochę trzeźwiejszym okiem. Sweterek ze staromodnym wzorkiem w jelonki.
— Więc to jest cała moja wiedza? — zapytał jeszcze raz mistrz.
Zauważył, że stoi przed nim kilka pełnych kieliszków. Poczuł się raczej bezradny.
— Pif paf! — powiedział tamten, wstał i zupełnie nie zataczając się, wyszedł z Biura.
Mistrza tknęło. Natychmiast podniósł się, odszukał natychmiast na podłodze, pod stolikiem swoją kurtkę, spostrzegł dziurę wypaloną na rękawie jego lub cudzym papierosem tej nocy, poszukał wzrokiem kierownika placówki, nie odnalazł, odgarnął ciężka, purpurową kotarę, osłaniającą drzwi wyjściowe, wytoczył się na ostre zimowe powietrze, oparł się ręką o okienną szybę, wewnątrz Biuro płonęło przedziwnym żółtym blaskiem, spocone, tańczące, nieliczne pary, samotni przysypiający mężczyźni przy stolikach, potem spojrzał mistrz na ulicę świętego Jana, pusto, wyruszył w stronę Rynku, potykając się o biało czarno szarobrudne kopczyki śniegu, jakaś sylwetka zamajaczyła przy kościele na rogu Jana i Tomasza, jakby czytała klepsydry, zaczął iść szybciej, zataczając się pięknie, półkoliście, sylwetka zanikła wewnątrz kościoła, o tej porze kościół otwarty? to może wcale nie noc, to może mi się poprzestawiało, pomyślał, może była zmiana czasu z zimowego na wieczność, dotarł pod kościół, potknął się o potężny łańcuch okalający maleńki placyk przed wejściem, padając zauważył nie jedna, a dwie sylwetki przy wejściu, sylwetkę pannicy rozpoznał, ta druga osoba wyjęła nóż i wbiła go w plecy pannicy, przez plecy łatwiej do serca, odwróciła się i oblizując nóż przebiegła obok leżącego mistrza.
* * *
Próbując wstać, mistrz próbował zapamiętać tę twarz. Prawie znał ja, ale z niczym nie mógł skojarzyć. Prawie zapamiętał.
Rafał A. Ziemkiewicz
ZBRODNIA DOSKONAŁA LIVE
Stefan umierał dokładnie tak, jak Andrzej to sobie po wielekroć wyobrażał, planując całą sprawę. Na kilka sekund zastygł z opróżnionym kieliszkiem w dłoni i z zaskoczonym wyrazem twarzy. Uniósł zdumiony wzrok na przyjaciela, jakby szukał w jego twarzy odpowiedzi. Nie znalazł tam niczego, poza skrzywieniem, które samemu Andrzejowi wydawało się wyrazem triumfu, ale było złośliwym grymasem, podobnym do capiego uśmiechu diabła ze średniowiecznych polichromii. Przez chwilę Stefan usiłował chwycić powietrze, zarzucił szeroko ręką, aż kryształowy kieliszek potoczył się po biurowym dywanie, sięgnął rozpaczliwie do gardła, wciąż wpatrując się w Andrzeja, aż z chrapliwym jękiem osunął się na ziemię. Trwało to zaledwie kilka sekund i Andrzej nie miał pewności, czy Stefan zrozumiał, co się dzieje, choć patrząc mu prosto w oczy powiedział twardo i wyraźnie:
— Cyjanek, sukinsynu. To za Martę.
Zanim dokończył, jego ofiara osunęła się na swój dyrektorski, skórzany fotel, a z niego na podłogę. Trochę żałował, że zabrakło tych kilku sekund, żeby powiedzieć, jak serdecznie go od dawna nienawidził i jak sprytnie oszukał. Z drugiej strony, czas był teraz zbyt cenny, by triumfować. Zanim sekretarka wróci z portierni, powinno minąć jeszcze kilka minut, ale zawsze przecież mogło zajść coś nieprzewidzianego.
Błyskawicznym, ćwiczonym wielokrotnie ruchem wytarł swoje odciski palców z dolnej części butelki — przed chwilą podawał ją Stefanowi, aby obejrzał etykietę, w taki sposób, by musiał ją chwycić za szyjkę. Dorobionym przed paroma tygodniami kluczykiem otworzył barek, do którego, wedle wiedzy wszystkich pracowników, jedyny klucz miał tamten. Wycofał się przez sekretariat, na korytarzu skręcił w przeciwną stronę do wind, do pomieszczeń gospodarczych. Kolejny dorobiony klucz otworzył mu drogę na drugą klatkę schodową.
Dopiero tu wychlusnął do zlewu zawartość swojego kieliszka, a potem szybko nałożył na garnitur roboczy drelich i chwycił torbę montera.
Wszystko poszło jak po maśle: winda była pusta, nikt nie kręcił się przy bocznym wyjściu, nikt nie zastąpił mu drogi w zaułku, gdzie zostawił samochód, którym, odbijając bilet parkingowy, wyjechał z biura godzinę wcześniej.
Gdy upychał za siedzenie torbę i kombinezon, nadal jeszcze miał na twarzy ten szatański uśmiech, z którego nie zdawał sobie sprawy. Uświadomił to sobie dopiero, kiedy pokazano mu zapis z kamer, ukrytych w gabinecie Stefana za weneckim lustrem i fałszywym obrazem.
* * *
— A więc podsumujmy: plan niósł kilka niebezpieczeństw, ale udało ci się go zrealizować. Nie masz świadków, potwierdzających twoje alibi...
— Uznałem, że to by było zbyt niebezpieczne. Musiałbym przecież namówić kogoś do złożenia fałszywego zeznania.
— Postanowiłeś, że wystarczy, żeby nikt nie wiedział o twoim powrocie do biura?
— Dokładnie tak. Wyszedłem wcześniej, wróciłem drugą klatką schodową, w przebraniu. Sekretarka musiała akurat zejść na dół po przesyłkę. Zwróćcie uwagę, że dałem mu szansę; to, co przyniosłem, to była butelka Amontillado. Obaj znamy Poe’a, i gdyby Stefan nie był tak beznadziejnie pewny, że o niczym nie wiem, powinien się czegoś domyślić. Ale dał się nabrać: transakcja wypaliła, trzeba oblać...
— Andrzeju — przerwał mu łagodnie prezenter. — Czy to było łatwe? Zabić przyjaciela, patrzeć mu w oczy, kiedy umiera?
Milczał przez długą chwilę, zamyślony.
— Nie — powiedział wreszcie poważnym tonem. — Nie, nie było łatwo. Przez chwilę nie wiedziałem, czy się uda...
— Ale udało się — rozładował napięcie prezenter. — Udało się, siedzisz teraz na naszym Krześle Mordercy, i możemy razem uczcić twój sukces szampanem. Jeśli oczywiście podtrzymasz teraz, publicznie, przed naszymi widzami, że to, czego dokonałeś, to była zbrodnia doskonała.
— Tak — powiedział bez wahania. — To była zbrodnia doskonała!
Publiczność skryta w oślepiającym blasku reflektorów zareagowała rzęsistymi brawami. Andrzej chwycił z podanej mu tacy kieliszek i wychylił go, nie czekając, aż to samo zrobi prezenter.
— Andrzeju, muszę cię jednak spytać, skąd masz tę pewność?
— Zadbałem o wszystko. Ale liczę głównie na dwie rzeczy. Po pierwsze, wszyscy wiedzieli, że on ma kłopoty z sercem. A dawkę odmierzyłem tak, żeby na pierwszy rzut oka sprawiało to wrażenie ataku. Jest spora szansa, że rodzina, nic nie podejrzewając, da komuś w łapę, żeby nie robiono sekcji zwłok. No, a jeśli nie, to jestem ostatnią osobą, którą można podejrzewać. Nie miałem motywu. Przyjaźniliśmy się. Nic nie zyskuję. Więcej: nikt nie stracił na jego śmierci więcej niż ja! Zawalił się życiowy interes, dobre kilkaset baniek w plecy. I jeszcze cała firma spada na moją głowę. Racjonalnie myśląc, usuwając go, zrobiłem potworne głupstwo. No, ale jak wiesz, tu wchodziła w grę sprawa irracjonalna.
— Powiedziałeś: „to za Martę”?
— No tak. Myślę, że każdy facet to zrozumie. Wiem, że się spotykali. Trudno mi dokładnie wyjaśnić, skąd wiem, to takie... nieuchwytne. Kiedyś śmialiśmy się oboje z Martą z tego, że się do niej ciągle zaleca, a ostatnio, kiedy rozmowa schodziła na Stefana, coś w jej głosie... No, jej potrafię wybaczyć, ale jemu nie.
— Marta nie wie?
— Oczywiście, że nie wie.
— Czy przypadkiem się nie mylisz? Tak się składa, że to właśnie Marta stawia tego szampana, którego wypiłeś. Marta... i jeszcze ktoś, z kim postanowiła dziś przyjść do studia. Powitajcie naszych następnych gości!
Prezenter podbiegł z wyciągniętymi powitalnie rękami ku rozsuwającej się zasłonie, zza której wyłoniła się Marta. Uśmiechnięta, wręcz rozbawiona... i jeszcze piękniejsza niż zwykle. Ale nie miał czasu, by docenić pracę telewizyjnych stylistów, bo tuż za nią...
— Nie — jęknął Andrzej, czując, że nagle brakuje mu powietrza, język sztywnieje niczym drewniany kółek, a przed oczami robi się ciemno. — Nie, przecież on nie żyje... Niemożliwe...
Publiczność oszalała.
— Wiedziałam o wszystkim od początku— mówiła Marta, siadając z wdziękiem na wysokim stołku naprzeciwko. — On nie umie niczego ukrywać. A już kiedy wyśledziłam, że był na waszym castingu...
— Już dawno chcieliśmy go usunąć z naszej drogi — dodał Stefan, nieznacznie ujmując Martę za rękę. — Sam wyleczył nas z wyrzutów sumienia.
— Marto, to ty podmieniłaś Andrzejowi truciznę?
— Nie tylko. Dodałam... pewnej substancji do tego szampana. Za jakieś piętnaście minut nasz były wspólnik poczuje ból brzucha, suchość w gardle... Chyba że przez ten czas zdecydujemy się podać mu odtrutkę, którą mam przy sobie. Jeśli zdoła nas przekonać...
— Andrzeju, co zrobisz w tej sytuacji? — zwrócił się do niego prezenter. I nie czekając, aż bohater siedzący na Krześle Mordercy zdoła cokolwiek z siebie wydusić, odwrócił się wprost do kamery:
— Czy Andrzej zdoła przekonać Martę i Stefana? Czy zdąży? „Zbrodnia Doskonała na Żywo” odpowie wam na to zaraz po przerwie. Zostańcie z nami!
* * *
Publiczność szalała. Rozsądek przypominał Andrzejowi, że jest za wcześnie na pierwsze objawy, ale czuł się tak, jakby miał umrzeć zaraz, jeszcze przed końcem pierwszej reklamy.
Posłowie Andrzeja Stasiuka
Próbuję sobie wyobrazić kryminał opowiadający o innej zbrodni niż morderstwo i nic z tego nie wychodzi. Czy rabunek może być aż tak ekscytujący, by poświęcić lekturze kilka godzin? Albo oszustwo? Albo gwałt? Oczywiście można puścić wodze fantazji i udać się na poszukiwanie krzywoprzysięzcy, bluźniercy, złodzieja, bigamisty albo pirata drogowego, ale rzecz będzie przypominała raczej zabawę literacką niż pełnokrwisty kryminał.
No właśnie: tylko prawdziwa krew potrafi nas zmusić do uwagi i sprawić, byśmy, niczym psy gończe, ruszyli trop w trop za opowieścią. Ciekawi nas mord i śmierć. Zwłaszcza gdy ktoś wykonuje mokrą robotę za nas. Szukając, węsząc za morderca, w skrytości ducha pragniemy odkryć, że morderca jest kimś takim jak my: niepozornym, zwyczajnym człowiekiem, który wyszedł ze swojej zwyczajności.
Bo kryminał to nasza transgresja w miękkich okładkach. To nasza wieczorna zbrodnia w ciepłym świetle lampy. Pragniemy, by zabijano i lękamy się, że zbrodnia zostanie zbyt wcześnie odkryta, odbierając nam rozkosz obaw i podejrzeń. Najchętniej przystalibyśmy na to, by morderca pozostał nieuchwytny dla sprawiedliwości, by uszedł karze. Tylko my powinniśmy wiedzieć o jego winie i wejść z nim w najściślejszy związek kata i ofiary. Moglibyśmy wtedy zmusić go, by wciąż od początku zdradzał swoje motywy, opisywał uczucia i przedstawiał metody. Dręcząc go, wchodzilibyśmy w jego skórę i zaspokajając głód zbrodni, sami pozostawalibyśmy niewinni. Ba, moglibyśmy nawet wyobrażać sobie, że jesteśmy czymś w rodzaju narzędzia sprawiedliwej zemsty.
Niestety — jesteśmy tylko bezsilnym cieniem jakiegoś inspektora, porucznika albo prywatnego detektywa. Podążamy w ślad za nimi i nie możemy szepnąć do zbrodniarza „uważaj”, by ten wymknął się z pułapki i dokonał czynów jeszcze bardziej krwawych. Bo przecież im większe zbrodnie, tym sroższa kara i tym grubsza książka.
Ekscytacja lekturą nigdy nie powinna się kończyć. Zbrodniarz powinien wciąż umykać i powiększać swoje zbrodnie do takich rozmiarów, gdzie kara przekracza naszą wyobraźnię. Tak, czy chcemy tego, czy nie, nasze serce jest po stronie mordercy. To on jest sprawcą rozkoszy i wiedzie nas na pokuszenie.
Ale istnieje też całkiem odmienny rodzaj lektury; można rzec, kryminalne antypody. Wtedy właściwie przestaje obchodzić nas zbrodnia, kara, krew i tak dalej. Czekamy aż gliniarz, prywatny detektyw, po prostu bohater, wstaną rano i wyjdą z domu, żeby spotkać się z rzeczywistością. Często mają kaca, skomplikowane życie intymne oraz kłopoty finansowe. Jednak ich ogląd świata, ich pozbawione złudzeń spojrzenie oraz gorzki dowcip sprawiają, że chcielibyśmy spędzić z nimi czas do wieczora. W związku z tym, że bez entuzjazmu obcują ze śmiercią, widziane przez nich życie ma mocny i szlachetny smak porządnej prozy. Ale wtedy również pragniemy, by zbrodniarz jak najdłużej umykał sprawiedliwości, ponieważ przywiązaliśmy się do bohatera, który często jest narratorem i zwyczajnie boimy się samotności. Boimy się chwili, gdy zmęczony i mądry facet po raz ostatni zamknie za sobą drzwi.
Varia, czyli posłowie do posłowia
Fragment korespondencji Andrzeja Stasiuka z Irkiem Grinem:
Chciałem ten skromny tekścik zakończyć czymś aktualnym: kiedy nad Nowy Orlean nadciągnęła Katrina, to myślałem, że to rzeczywiście straszne i tak dalej, ale tak naprawdę martwiłem się o detektywa Robicheaux, o jego dom nad jeziorem Pontchartrain i o jego knajpę, i łodzie do wynajęcia. No i oczywiście o Clete’a Purcela też się martwiłem, ale trochę mniej.
Ale potem pomyślałem sobie, że być może ta aluzja do Jamesa Lee Burke’a nie będzie wystarczająco czytelna.
Pozdrawiam najlepiej
a.s.
INDEKS TRUPÓW
sporządził Paweł Dunin Wąsowicz
Indeks ułożony jest wedle zasady:
odnotowana została pierwsza wiadomość o czyjejś śmierci.
NN— narrator, wysadzony w powietrze w podarowanym przez żonę samochodzie (M.P. Prus „Zabije mnie w czwartek”)
4 niewymienianych z nazwiska mężczyzn zadźganych w Anglii nożami, pozostawionych z twarzami pomalowanymi własną krwią (J. Dukaj „Diabeł w strukturze”)
ojciec Adam — dominikanin zadźgany nożem w kapitularzu krakowskiego klasztoru, przy katafalku z trumną ojca Poręby (I. Grin „Bezpański pies”)
Czarzasty, Roman - patrz: Siwy
Donovan, senior — angielski potentat stoczniowy pod siedemdziesiątkę, zarżnięty nożem, pozostawiony z twarzą pomalowaną własną krwią (J. Dukaj „Diabeł w strukturze”)
Grzegorz zwany Głupim Grzesiem albo Sierotą— zakrystian z C., wiszący martwy na drzwiach swego kościoła (I. Grin „Bezpański pies”)
Heidi — młoda Niemka, znaleziona martwa, ukrzyżowana na basenowej drabince na Majorce (P. Bratkowski „Smecz na Majorce”)
Kaziu — znaleziony z twarzą w kubełku z lodami teść narratora (M.P. Prus „Zabije mnie w czwartek”)
Kaziu — wiejski głupek z Zalesia, zastrzelony strzałem z rewolweru w roku 1919 przy Diabelskim Młynie w wielkopolskiej puszczy w okolicach Międzychodu (R. Grupiński „Ostatnie śledztwo wywiadowcy Gościńskiego”)
doktor Mruczek, Wacław — krakowski historyk, zmarły wskutek upadku z balkonu swego mieszkania w 2005 r. (M. Harny „Teczka Glizdy, czyli pułapka na pismaka”)
pan Mirek — dostawca roślin ogrodowych, znaleziony martwy we własnym domu szeregowym w Warszawie (lub pod Warszawą), w pokoju przypominającym rzeźnię miejską (J. Chmielewska „Zapalniczka”)
Nowak, Czesław — zabity strzałem w skroń z walthera, model 1933, znaleziony w plenerze (A. Górski „Wersja Czesława”)
Obiegło, Bartek (oraz dwójka jego rodzeństwa) — rzekomo zmarłe na śmiertelne choroby dzieci małżeństwa ludożerców ze wsi Zimnodół (S. Shuty „Droga przez las”)
generał Pisarek, Marian — lotnik, bohater narodowy w alternatywnej historii Polski, zamordowany w 1987 r. (A. Pilipiuk „Samolot von Ribbentropa”)
pannica — studentka I roku pedagogiki w Krakowie, pchnięta w plecy nożem pod kościołem na rogu ulic Jana i Tomasza w styczniu 2005 r. (M. Świetlicki „Kotek”)
ojciec Poręba, Bolesław— dominikanin, znaleziony martwy w fotelu dentystycznym w swoim krakowskim klasztorze (I. Grin „Bezpański pies”)
studentka farmakologii — brutalnie zgwałcona i uduszona w pobliżu parkingu w Zimnodole (S. Shuty „Droga przez las”)
Siwy, właśc. Czarzasty Roman — lat 21, gangster, zastrzelony w Konstancinie (W. Bereś „Joasia”)
Stefan — gangster zastrzelony w Konstancinie (W. Bereś „Joasia”)
Veronika — młoda Niemka, znaleziona martwa, przykuta na dachu hotelu do systemu ogrzewania wody na Majorce, jej krew trafia do hotelowych kranów (P. Bratkowski „Smecz na Majorce”)
poza tym — nie wiadomo czy przeżyła Czajkowska, Joanna — młoda nauczycielka ze wsi Zimnodół, zarąbana siekierą (S. Shuty „Droga przez las”)