Bazin Herve BIURO MATRYMONIALNE OPOWIADANIA I NOWELE

Hervé Bazin

Biuro matrymonialne

Opowiadania

Przemykał się chyłkiem pod ścianami domów. Padało. Kosmyki ciemnych włosów wystawały spod białej peru­ki, równie przemoczonej jak sztuczna broda, która zaczynała się już odklejać. Szminka spływała po policzkach. Wiklinowy kosz obijał się to o jedno, to o drugie ramię, a czerwona peleryna, którą podkasał, żeby mu nie przeszkadzała w marszu, odsłaniała szare skarpetki przypięte do ciemno­czerwonych podwiązek. Chwilami widać było całe łydki w obcisłych, zachlapanych błotem kalesonach. Szczyt bezczelności i wieczysta hańba dla wszyst­kich dostojnych starców, którzy raz do roku uosa­biają wzruszającą reklamę wielkich magazynów lub tro­skę magistratu o wyborców — nasz Święty Mikołaj naj­wyraźniej się zataczał i mówił sam do siebie:

Ale mnie urządzili, mnie, starego żołnierza piechoty morskiej, co ma na swoim koncie sześć kampanii i medale! Starszy sierżant przebrany za Świętego Mikołaja! Dobrze, że nie za niańkę! Po pierwsze, nienawidzę bachorów. Wrzeszczy to, fąj- da, niszczy wszystko i głupie jest do niemożli­wości !; Nie znoszę nawet dzieci sąsiadów ani syna mojego brata. No właśnie, ten mój bratanek... Urwis nabija się ze mnie, mówi „wujek piernik“,

a potem jeszcze się dziwi, że najpiękniejszy pre­zent, jaki ode mnie dostał, to kopniak w tyłek.

Przystawał, otrząsał się z deszczu i wpatrywał się w głąb ulicy, gdzie od czasu do czasu uka­zywały się dwie żółtawe aureole „świateł samocho­du. Nie patrząc, czy samochód ma licznik, pod­biegał i rozpaczliwie machał ręką.

Halo, taksówka!

Żaden się jednak nie zatrzymał. Wszystkie jechały dalej, dostojne niczym miejskie polewaczki, roz­pryskując kałuże. Niekiedy z wnętrza wozu do­biegał głośny śmiech, wówczas poczciwiec cofał się zawstydzony i ruszał zygzakiem w dalszą drogę.

Zmówili się! Wszyscy się-zmówili!

Powoli i zupełnie na' oślep, nie rozpoznając do­kładnie nazw ulic, zbliżał się do dzielnicy trzy­nastej, dokąd prowadził go ów nieomylny instynkt właściwy pijakom i szybującym w przestworzach gołębiom pocztowym.

Przygoda zaczęła się poprzedniego dnia. O czwar­tej po południu dyrektor generalny Towarzystwa, skończywszy swą codzienną godzinkę urzędowąnia, przeszedł przez hall z wypiętym brzuchem, jaśnie­jącą w klapie rozetką Legii i wzrokiem utkwio­nym w sufit. Mihął majestatycznie eks-sierżanta Justyna Canepetiere’ą pełniącego obecnie funkcje zarówno portiera, jak woźnego i w związku z tym odzianego w liberię z miedzianą plakietką. Były sierżant rzucił się natychmiast w stronę drzwi, prag­

nąc przynajmniej otworzyć je na oścież. Dyrektor zdawał się go nie zauważać. Naraz odwrócił się

i z sufitu przeniósł wzrok na niebieską liberię:

A propos, Canepetiere...

Głos zabrzmiał życzliwie. Canepetiere na wszelki wypadek przyjął postawę zasadniczą, tymczasem dyrek­tor generalny raczył ciągnąć dalej:

A propos, mój przyjacielu, urządzamy jutro choinkę dla dzieci niższego personelu. Będzie pan Świętym Mikołajem, tak jak pański poprzednik. Proszę pójść do mojej sekretarki, powie panu, gdzie są łachy do tej ceremonii..

Ależ panie dyrektorze...’ — odważył się po­wiedzieć Canepetiere.

Tak jak pański poprzednik — powtórzył dy­rektor bardzo oschle.

Justyn, rad nierad, musiał się zgodzić. Służba nie drużba. Nazajutrz po kolacji wślizgnął się do przy­branej świątecznie sali i nie chcąc pognieść liberii, zrzucił ją z siebie przed włożeniem peleryny. Dał się ucharakteryzować młodemu referentowi z Dzia­łu Sejfów, który pokrył. mu twarz grubą warstwą szminki i nie żałując kleju przymocował perukę oraz sztuczną brodę i wąsy, jakby żywcem zdarte z Karola Wielkiego. Wysłuchał również z uwagą rad co do stosownych gestów, sposobu poruszania się oraz intonacji głosu, po czym jako nader godny

i reprezentacyjny Święty Mikołaj wszedł na sale.

Zbliżył się powoli do oświetlonej rzęsiscie choinki

i w powodzi białych włosów, unosząc w szerokim geście błogosławieństwa ręce wystające spod obficie obrzeżonych króliczym futerkiem rękawów, ukazał się stu dwudziestu parom wypełnionych podziwem oczu.

Nie da się ukryć, że okrzyk zachwytu, który powitał owo prawie niebiańskie zjawisko, coś w nim poruszył. Dobrze wiadomo, jakie są dzieci. Chłop­cy to na ogół bezczelni krzykacze i urwipołcie, a dziewczynki — fałszywe i mizdrzące się paple. Te dzieci jednak, zarówno chłopcy, jak -i dziew­czynki, które defilowały przed nim jedno po dru­gim, odświętnie ubrane, wypucowane, wciśnięte w aksa­mitne spodenki lub plisowane spódniczki, te dzieci, którym wręczał swą szorstką dłonią jakieś śmiechu warte przebranie Siuksa albo lalkę z masy plastycz­nej, otóż te dzieci miały zaskakujący wyraz oczu. Rzecz jasna, wszystkie starały się być słodkie jak miód, żeby dostać prezenty, ale niektóre, szczegól­nie te najmłodsze i najbiedniejsze, tak kurczowo zaciskały rączki ze strachu, aby im nie odebrano wspaniałych darów, że Justyn Canepetiere kilka razy poczuł się wzruszony.

W sumie poszło mu nie najgorzej. Dyrektor ge­neralny wydawał się mniej groźny, stał się po prostu jednym spośród wielu widzów i nie wyróżniał się w tłumie. Najważniejszy był on, portier Canepetie­re, w czerwonej pelerynie i z długą brodą.

Następnie podano szampana. Kiedy dzieci do­stały poczęstunek i opchały się słodyczami, na­

deszła kolej na poważniejszych biesiadników. Opuściwszy senną z nadmiaru wrażeń dzieciarnię, organizatorzy przyjęcia udali się do bufetu. Pal sześć ciasteczka, kleją się tylko do zębów. Co innego dobry rocznik wytrawnego, świetnie słodzo­nego pommery. Stary wiarus umie pić, niejednemu da radę, zwłaszcza różnym naczelnikom, kierow­nikom i referentom. Każdy z nich mniej, lub bardziej uskarża się na wątrobę i ledwie umo­czy usta w kieliszku, gadając za to bez przerwy. Święty Mikołaj nie zwracał najmniejszej uwagi na swoją wątrobę ani też na porozumiewawcze spoj­rzenia i kpiące miny reszty towarzystwa.

Krótko mówiąc, około północy, kiedy przyjęcie dobiegło końca, Justyn powrócił' za kulisy za­wiany. Właściwie pijany w dym. Och, nic się strasz­nego nie stało, gdyż Canepetiere-sierżant brał udział w tęższych popijawach. Prawdziwe nieszczęście po-, legało na tym, że Canepetiere-portier nie mógł wrócić do domu. Nie miał się w co przebrać: niebieska liberia znikła bez śladu.

Zataczając się od ściany do ściany, długo cho­dził po pokojach i korytarzach, szukając swej zguby w całym budynku. Na próżno. Wzrok mu się mącił, a liberia została na pewno dobrze ukry­ta. Wreszcie około pół do drugiej stróż nocny stracił cierpliwość i wyrzucił go za drzwi, krzycząc:

Wracaj do domu, ty antychryście!

O tej porze nie ma autobusów ani metro. Nie

sposób również skusić żadnego taksówkarza, bo ci rzadko się zatrzymują na widok pijaka. Dlatego właśnie Canepetiere w przebraniu Świętego Miko­łaja przemierzał z trudem Paryż, kierując się w stronę odległej ulicy Cantagrelle. Tam, dokładnie naprzeciwko szklanego domu Armii Zbawienia, na szóstym piętrze, mieściło się skromne lokum sta­rego kawalera.

Była już pewno trzecia nad ranem. Deszcz nadal siąpił wytrwale, lśnił asfalt i ze wszystkich stron, niczym czkawka, dochodziły odgłosy wody spły­wającej długimi rynnami. Czkawka gnębiła również Canepetiere’a, który wlókł się w stronę domu, wy­rzucając z siebie przy każdym czknięciu gaz po­wstały z bąbelków, które perliły się przedtem w dwudziestu trzech kieliszkach szampana. Deszcz sprawił również, że peruka coraz gorzej trzymała się głowy, a peleryna przypominała raczej ścierkę dó podłogi.

Z każdym krokiem Canepetiere czuł się bardziej ociężały i walczył z pokusą, aby położyć się w jakiejś bramie. Kiedy przechodził między dwoma drzewami, wpadł na jedno z nich — kto wie, czy w rze­czywistości nie stało ono samotnie — i spostrzegł, że w wyniku tego zderzenia zgubił sztuczną brew. Przystanął, ogarnięty śmiesznymi zgoła skrupułami: następnego ranka nie odda przecież jednej brwi! Schylił się, żeby podnieść zgubę, i po omacku długo szukał jej w błocie. Uparł się i szukał

I2

wytrwale, wreszcie ukląkł, potem siadł na ziemi

i już nie mógł się podnieść.

Kosz się zaklinował... między drzewami — wy­bełkotał.

Ogarniała go senność, dał za wygraną. Głowa opadła mu na smętne resztki sztucznej brody i zasnął na siedząco opierając się plecami o kosz, który z kolei oparty był o drzewo. Zapadł w przery­wany czkawką i dreszczami, pełen absurdalnych wizji płytki sen. Czy przypadkiem nie znalazł się z powrotem przy choince? Czemu jeszcze się nie zleciała ta szarańcza? Gdzie się podziali wiecznie umorusani smarkacze i potargane smarkule z dziel­nicy trzynastej? Czemu nie wyciągają po prezenty szponiastych łapek z czarnymi od brudu pazurami? A co to za hałas? Czyżby ktoś gwizdał? Ale kto? Dziecko czy glina? Dziecko, na pewno dziecko, bo z drugiego końca alei dobiegał stukot. Osza­lały stukot chodaków zbliżał się i stawał się coraz głośniejszy, a zarazem szybszy. Może jakiś mały przerażony ulicznik gna ulicą ścigany przez Babę Jagę? „Brednie, sierżancie! Macie w czubie — ot co!u— wyznał sam przed sobą Justyn. Tymczasem z mroków nocy wyłoniły się chodaki poruszane z największą szybkością przez krótkie nóżki, pre­cyzyjne niczym przekładnie biegów. Jednocześnie wraz z chodakami, nieco powyżej i najwyraźniej niesio­ny przez nie, ukazał się odziany w szary fartuch gnom. Na widok leżącej postaci stanął jak wryty,

pisnął cichutko, uskoczył w lewo, potem w prawo. Widząc jednak, że nic mu nie grozi, podszedł bliżej i zajrzał do kosza, szepcąc półgłosem:

Kosz jest pusty, ale facet natankowany po brzegi. To, co nastąpiło później, było mgliste i niejasne. „Jakiś

klient“ — zamruczał Justyn, po pijacku wierny swej roli. Osobliwy to klient, który miota się jak opętany, słysząc ponownie gwizdek, a także kroki,"tym razem cięższe i nie przypominające stukoczących drewnianych chodaków, ale podkute żelazem skórzane buciory. Portierowi zdało się, że słyszy cienki głosik:

O holender, znowu oni!

W koszu zakotłowało się, jakby duchy zabawek pro­testowały przeciwko nocnej zjawie i wszczęły walkę o swe prawa. Chyba nawet zwyciężyły, bo wkrótce zapanował spokój i Justyn Canepetiere zapadł w słodki sen, nie­znacznie mącony odgłosami ciężkich kroków, które zbliżyły się i oddaliły. Jakiś tubalny głos mówił z po­gardą:

Daj spokój! Gdybyś miał ich wszystkich zgarniać dzisiaj wieczorem... A co do szczeniaka, mówi się trud­no! Nawiał i tyle.

W godzinę później, czując chłód, portier ocknął się z krótkotrwałego błogostanu. Deszcz, który się wzmógł tymczasem, przemoczył mu pelerynę, koszulę, a nawet podkoszulek. Jednocześnie zimny prysznic otrzeźwił go. Czuł się lepiej. Próbował wstać, ale osunął się na ziemię. Spróbował drugi raz i cudem wprost udało mu się stanąć na nogach, znacznie mniej chwiejnych niż przedtem.

im

Zdziwiło go natomiast, że jakby więcej waży. „Pewno nalało się wody do kosza“ — przeszło mu przez myśl,- lecz natychmiast zauważył wcale roztropnie: „Głupi jestem! Woda przeciekłaby przez wiklinę!" Ruszył wreszcie z miejsca, przykładając palec do ust: „Ciiicho, nie gadaj tak głośno, jakbyś był pijany!“ Mimo to piętnaście metrów dalej znowu odezwał się na głos; „Dobra nasza! Oto aleja Choisy. Skręcę teraz na lewo w ulicę Tolbiac, a potem na prawo w ulicę Cantagirelle. Jeszcze pięćset metrów i jestem w domu“.

Jezdnia była chyba z gumy. Ulica Tolbiac ciągnęła.się w nieskończoność. Na dodatek z koszem działy się do­prawdy przedziwne rzeczy. Jako starszy sierżant dosko­nale pamiętał ciężar żołnierskiego plecaka i czuł, że dźwiga około dwudziestu pięciu kilogramów. Tyle właśnie przeciętnie waży żołnierski plecak, ale na pewno nie wiklinowy kosz Świętego Mikołaja opróżniony z po­darków. Gdy spał, mogło się zdarzyć, że ktoś nasypał mu do kosza kamieni. Nie wydawało się to jednak prawdo­podobne, gdyż ciężar był źle rozłożony i ładunek podska­kiwał na każdym wyboju. Może w takim razie pies? Też nie, boby zaszczekał. „Co mi się śniło? — zastanowił się, nagle Canepetiere w przypływie powracającej świado­mości. — Co mi się śniło? A może była to jawa, nie sen?“ Chwycił go niepokój. Trup! Mógł przecież nieść w koszu trupa! Rozglądając się trwożliwie na boki, przy­śpieszył kroku. Niebawem uczucie niepokoju przerodzi- ło się w panikę i puścił się truchtem.

Dwieście metrów od domu, znajdując nadspodzie-

mm

li

w

wane siły, biegł oszalałym sprintem. Kilka sekund póź­niej minął pędem stróżówkę, wspiął się w rekordowym tempie na szóste piętro i przystanął na podeście. Klucz! Gdzie jest klucz? Chwała Bogu, że nie zostawił go w ma­rynarce, ale wkładając pelerynę, wsunął go do kieszonki w kamizelce. Otworzył drzwi, zatrzasnął je za sobą

i przemoczony -do suchej nitki, zziajany i spocony padł wyczerpany na łóżko, po czym obracając się na bok tak gwałtownym ruchem pozbył się kosza, że peleryna z ode­rwanymi guzikami spadła mu z ramioni

Nie tak ostro! — zaprotestował nieboszczyk. Justyn zerwał się z łóżka przerażony. Przed nim, do­słownie na wyciągnięcie ręki, stał gnom, który wyskoczył z kosza. Dziecko w szarym fartuchu. Ośmioletni lub dziewięcioletni, umorusany, dygoczący z zimna smar­kacz, przemoknięty i przemarznięty, ale z łobuzerską iskierką w oku, wskazując palcem w jego stronę, śmiał się do rozpuku.

Skąd się tutaj wziąłeś? — wymamrotał przez zęby portier.

Dziecko śmiało się tak samo jak jego przeklęty bra­tanek. Naraz w spełzłym, pokrytym plamami lustrze znajdującym się nad kominkiem, Justyn dostrzegł prze­dziwnego człowieczka o jednej brwi czarnej, a drugiej białej, z przyklejoną do twarzy połową sztucznej brody, wystrojonego w długie kalesony i kamizelkę, na których peleryna pozostawiła czerwonawe smugi. Zawstydzony

i przerażony swoim wyglądem, dopadł jednym susem komórki pełniącej funkcję kuchni i łazienki. Zerwał

z siebie wszystko: kamizelkę, resztki charakteryzacji, bieliznę, podeptał nieforemną masę chlupoczącą jak bło­to, wsadził głowę pod kran. Wreszcie, otrząsnąwszy się jedynie z wody, zarzucił na siebie stary burnus, któ­rego używał zamiast szlafroka. Szukał akurat rannych pantofli, kiedy z sąsiedniego pomieszczenia usłyszał jęki.

Chłopak przestał się śmiać. Miał ziemistą twarz i ostat­kiem sił próbował zzuć chodaki. „Świnia ze mnie — po­myślał w duchu Justyn. — Trzeba było najpierw zająć się nim. Nasz kapitan zawsze powtarzał: pij, ile dusza zapragnie, abyś tylko otrzeźwiał na pierwszy znak“.

I Justyn, zupełnie już otrzeźwiony, wziął dziecko za rękę, nieporadnie zaczął je rozbierać, następnie położył do łóżka, wygłaszając dość zaskakującą mowę:

Może łyczek rumu, co o tym myślisz, koteczku? Bzdura, powinienem dać ci raczej gorącego mleka. Już wiem, najlepiej będzie, jak cię natrę.

Chwycił butelkę z resztką wody kolońskiej i zaczął mocno nacierać nagie, przeraźliwie chude ciałko po­kryte straszliwymi sińcami. Wzbierała w nim stopniowo głucha złość.

Kto cię tak pobił? — spytał przez zaciśnięte zęby, wskazując na większy od innych i ciemniejszy siniak.

Chłopak nabrał już nieco kolorów, ale wzruszył ra­mionami bez słowa.

Czy to ojciec? — nalegał Canepetifcre.

Tym razem dziecko odpowiedziało natychmiast:

Ja nie mam ojca!

Zginął na wojnie? — podchwycił Canepetifcre z głupia frant i spytał trochę ciszej:

Więc kto, matka?

Mały podniósł się na łokciach, ukazując wystające łopatki.

Nie matka, tylko stara Maquet! Przecież nie mam matki! — krzyknął zniecierpliwiony, niezdolny pojąć, jak każde dziecko, że ktokolwiek na świecie nie zna dokładnie jego życia.

Spuszczając oczy, był jednak łaskaw dorzucić:

I— Właśnie dlatego prysłem.

Cała sprawa stała się jasna. Dzieci z Opieki Społecz-- nej oddawane na wychowanie do twardych, pazernych chłopek to powszedni goście komisariatów dworco­wych. Próbują często ucieczki, wskakując na chybił tra­fił do pociągu, gdzie od razu łapie ich koriduktor. Temu małemu udało się pewno zmylić czujność poli­cjantów, a kiedy go potem gonili, nie znalazł lepszej kryjówki niż kosz Świętego Mikołaja, który nadużył był owocu z winnicy Pana.

Do diaska! — pokręcił głową portier, przywykły od trzydziestu lat słuchać rozkazów i zarządzeń.

Chłopiec zmrużył oczy, wietrzył nosem jak zwierzę.

Nie odprowadzisz mnie chyba z powrotem, powiedz?

Skądże znowu — odburknął portier. — Wkładaj moją nocną koszulę. Będzie za duża, ale nie mam nic innego. A teraz śpij. Jutro pomówimy o wszystkim.

Wstał. Spojrzenie dziecka, żarliwsze od najgorętszej

prośby, peszyłoigo. Nie powinien się wzruszać, w końcu chłopak mógł być po prostu zwyczajnym łobuzem. Justyn starał się przybrać obojętną minę poważnej, do­rosłej osoby, która wie, jak się należy zachować. Włączył piecyk, przysunął dwa krzesła i rozwiesił na nich rzeczy malca, aby przeschły. Ten zaś, skulony pod kocami,, śledził każdy ruch Canepetiere’a. Niebawem chłopcu za­częły się kleić ocży. Kiedy zobaczył, że Canepetiere bie­rze pelerynę i wyżyma ją nad miską, szepnął sennym głosem:

Ze Świętym Mikołajem to lipa. Kim jesteś na­prawdę?

Śpij już — odpowiedział Justyn, który, niestety, wyżej sobie cenił wojskowe baretki od miedzianej pla­kietki portiera i popełnił błąd, dodając:

Jestem sierżantem.

Ach — mały drgnął.

Nieprzyjazny grymas zastąpił uśmiech. Wojskowy czy policjant — niewielka różnica. Jeszcze jeden facet w mundurze. Tacy faceci odprowadzają do starych Ma- quet dzieci, które próbują uciekać. Zmorzył go jednak sen. Dwa albo trzy razy usiłował podnieść powieki, po czym już zdecydowanym ruchem odwrócił głowę do ściany i znieruchomiał.

Justyn odetchnął z ulgą widząc, że dziecko zasnęło. Zbliżył się i przysiadł na łóżku. Opuszczone powieki za­kończone nieznacznie drgającymi, bardzo długimi rzę­sami, kryły spojrzenie, które go uprzednio przeszyło. Twarzyczka tchnęła spokojem, nie miała w sobie jednak

nic anielskiego. Nie kwitły na niej delikatne rumieńce, za którymi przepadają wszystkie niańki, ale biła ż niej zawziętość, a lekko rozwarte usta i szkliste ząbki nada­wały buzi drapieżny wyraz. „Fałszywy Chrystusik i tan­detny Święty Mikołaj!“ — mruknął Justyn, siląc się na ironię. Bez skutku. Bastiony obronne padały jeden po drugim. „I pomyśleć, że widział mnie urżniętego!“ — do­dał, przywołując na pomoc swą ambicję. Też na nic. Ambicja bowiem nie przeszkodziła mu pochylić się bar­dziej nad dzieckiem, obejrzeć z bliska podbródek z podłużnym rowkiem, dziwnie obrzeżone ucho i ster­czący nad gładkim czołem kogucik. Ambicja także nie przeszkodziła mu wyszeptać:

Zobaczysz, że dasz się oswoić, ty dzikusie! Wściekły na siebie, odsunął się gwałtownie. A to ci opiekun: eks-sierżant, ubogi portier, który jada byle co

i nie umie cerować skarpetek. Sierżant osłonił jednak żarówkę ścierką, aby światło nie raziło śpiącego, portier zaś odsunął nieco krzesło, gdyż spodenki zaczynały dymić. Potem sierżant wraz z portierem usiedli znów na brzegu łóżka, pragnąc raz jeszcze popatrzeć na śpiącą twarzyczkę. Obaj dostrzegli pieprzyk na szyi, a także biegnącą równolegle do ust wąską bliznę. Sińce, blizny. Powinny się znaleźć jakieś środki prawne przeciwko starej Maquet!... Nie zdejmując ubrania, Canepetiere położył się ostrożnie w nogach łóżka, żeby nie przy­gnieść małego. „Środki prawne“ — powtórzył, a w chwilę później już chrapał.

Sądząc po budziku, dobiegało południe, gdy Justyn

ocknął się na dobre, wyrwany ze snu przez nawoływania sprzedawcy ostryg: „U mnie, u mnie, najlepsze ostrygi portugalskie i bretońskie“. To ci dopiero — południe, a Justyn Canepetiere w łóżku. Na dodatek nie w samym łóżku, tylko niczym nie przył ryty — w nogach łóżka. Czyżby się stał lunatykiem?

Nagle wróciła mu pamięć, zerwał się z krzykiem na równe nogi i bluznął najbardziej soczystymi przekleń­stwami z nieskończonej listy przekleństw żołnierskich. Dziecko znikło. Łóżko było puste. Pokój również. „Może to nie jawa, tylko sen?“ — wyszeptał przestawia­jąc szyk pytania z minionej nocy. Na pierwszy rzut oka riic nie wskazywało, żeby było inaczej. Obydwa krzesła stały nadal po bokach piecyka, ale ubranka nie wisiały na oparciach i nie było najmniejszego śladu po zabłoco­nym chodaku przy kominku. Drzwi natomiast zostały otwarte, chociaż wydawało mu się, że je dobrze zamknął. Justyn wybiegł z mieszkania i zderzył się ze stróżką, która zamiatała akurat schody starą, kokosową miotłą.

Dziecko! — krzyknął. — Dziecko w szarym far­tuchu! Nie widziała pani, jak szło na dół?

Kobiecina podrapała się w głowę po tłustych, zebra­nych w kok włosach.

Jakie dziecko? Dzieci w szarych fartuchach miesz­ka w całej kamienicy ze dwadzieścia. Pan powie przy­najmniej nazwisko.

O Boże, to prawda, nie wiem nawet, jak

się nazywa.

Justyn zostawił stróżkę i potrącając dwa babska z siatkami pełnymi zakupów, zbiegł pędem na

dół. Odziany w burnus pognał ulicą Tolbiac nie zdając sobie, sprawy, że pokazuje się w coraz bardziej ekscentrycznych strojach. Sam nie wiedział, dokąd zmierza. Powinien przeszukać dzielnicę, ale prawie wcale nie patrzył na boki. Wiedziony * in­stynktem wracał po własnych śladach, dopadł w biegu skrzyżowania i skręcił w aleję Choisy.

Trzydzieści metrów od placu Italie zatrzymał się gwałtownie. Drzewo! Nie wiedział dlaczego, ale rozpoznał je z absolutną pewnością. Zresztą u stóp drzewa widniała kępka białych włosów, zaginiona sztuczna brew. Justyn schylił się i pod­niósł z ziemi bezcenną pamiątkę, wątpliwy ślad wydarzeń. Nie szedł dalej. Bo i po co? Zrozu­miał, że nikogo nie znajdzie. Brew sztuczna, dziecko też nie jego. Zrozumiał również,- że jest za póź­no. Na wszystko! Ponadto nie zdarza się, żeby Święci Mikołaje, nawet tak przypadkowi jak on, znaj­dowali szczęście w koszach z. prezentami. Wracał powoli do domu, obojętny na śmiechy, które wzbu­dzał swym burnusem. •

Kiedy mijał sklep kolonialny, gdzie codziennie robił zakupy, wszedł do środka i pierwszy raz w życiu poprosił o torebkę kasztanów w cukrze.

Taki z pana łasuch, panie Justynie? — spy­tała zaskoczona sklepikarka.

Nie łasuch, ale staruch — odburknął. — Zbli­ża się Boże 'Narodzenie i muszę coś kupić dla tego osła, mego bratanka.

Szczeciniaste włosy w szaroburym kolorze, zara­stające nisko czoło i zwijające się wokół pokaźnych rozmiarów uszu, Małgorzata odziedziczyła po niebosz­czce matce, która za życia trudniła się upychaniem w stare materace sterczącego z nich włosia, ale z własnymi kłakami jakoś nigdy nie mogła dojść do ładu. Oczy zaś, jedno niebieskawe, a drugie brązowe oraz ledwo widoczne brwi, wzięła Małgorzata od nieboszczyka ojca, który wyrabiał noże, a zmarł, mniej więcej w tym samym czasie co żona, na marskość wątroby. Natomiast nos w kształcie grzyba, osadzony nad przypominającymi lejek ustami, stano­wił jej niepodzielną własność, podobnie jak chropawa cera, podziurawiona niczym księżycowy pejzaż. W cza­sach, gdy nikt już nie choruje na ospę, udało jej się i w trzynastym roku życia zarazić się tą właśnie chorobą. W dodatku była kulawa! Zły los tak się czasami na kogoś uweźmie, że trudno nie wierzyć utartemu przesądowi, zgodnie z którym tego rodzaju plagi stanowią pokutę za grzechy po­pełnione w jakimś innym wcieleniu. Gdy szła po wino dla ciotki — siostry ojca i nie gorszej od niego pijaczki, która przygarnęła bratanicę, aby ją mieć na posługi — Małgorzata tak nieszczęśliwie

złamała nogę na schodach do piwnicy, że żaden lekarz nie umiał jej złożyć. Stąd właśnie wzięło się przezwisko, którym, na domiar złego, przez mało­miasteczkową bezduszność wnet zastąpiono jej imię chrzestne i pod którym należy ją tutaj przedsta­wić: Kaleczka.

Trzeba jednak powiedzieć od razu, że Kaleczka nie była bez reszty pozbawiona zalet. Pierwszą z nich stanowiła, granicząca z zobojętnieniem, niezmierna pokora. Drugą było zdrowie, na które składała się wytrzymałość i odporność właściwa mizerakom, co na swych cienkich nóżkach przeszli najcięższe próby ostając się tam, gdzie padały największe zuchy. Trzecią wreszcie był jej głos. Służące z takiej oberży jak oberża „Pod Białym Kogutem“, gdzie znalazła się po śmierci ciotki (najwidoczniej całej rodzinie było sądzone ją odumrzeć), otóż, służące z oberży na ogół dostają chronicznej chrypki od gryzącego dymu, którym muszą oddychać. Toteż przyjezdni goście, widząc, jak kulaska zbliża się, żeby ich obsłużyć, rozczochrana, w szpecących ją łachach, wyrzucają! na bok lewą nogę i kołysząc krzywym biodrem, spodziewali się, że usłyszą głos bardziej ochrypły aniżeli u najgorszego pijaka. Ale gdy otwierała usta i pytała: „Czym mogę służyć?“, patrzyli na nią ze zdumieniem, odwracali się i szukali spojrzeniem właścicielki głosu, brzuchomówczyni zdolnej do tak niepojętego psikusa, czy, jeśli kto woli, cudu. Dla niektórych głos Kaleczki był szczytem wszystkiego

i swego rodzaju wyzwaniem. Miała bowiem głos grzecznej dziewczynki, głos pasujący do muślinowej sukienki, głos, o jakim mówi się, że ma perliste brzmienie. Ilekroć otwierała usta, miało się wrażenie, że róża rozkwita w poszczerbionym garnku. Widocznie zniechęcony jej aparycją anioł stróż ukrył się w stru­nach głosowych Kaleczki.

Kulaska zresztą nic dzięki głosowi nie zyskiwała. Jedni nie zwracali na nią najmniejszej uwagi, drudzy uważali, że jest fałszywa. „Tak samo wredna jak ohydna“ — burczał pod nosem Marcel, chłopak od rzeźnika. Drażniła stałych klientów, którzy woleli łase na zaczepki służące, wulgarne i nie przebie­rające w słowach. A coś takiego jak kulaska? Czy można toto uszczypnąć? Czy można sobie z czymś takim pożartować? Ludzie na ogół lubią stały po­rządek rzeczy, chcą, żeby dzień pozostawał dniem, noc — nocą, ułomni — ułomnymi, gdyż ich odpycha­jąca powierzchowność powinna wykluczać jakąkolwiek łaskawość losu. Dla Toussainta Larivault, właściciela „Białego Koguta“, dla jego żony Irmy i dla wszystkich klientów głos ten był podejrzany. Wzmagał jeszcze surowość sądu, a nawet wywoływał potępienie.

Głos anioła w ciele potwora — powtarzał często doktor Bauffe, popijając apéritif.

On i jemu podobni szubrawcy traktowali dziew­czynę stosownie do jej wyglądu. Cokolwiek by się mówiło wśród pijaków, moczymorda rzadko kiedy ma czułe serce.. Na ogół złośliwość wzrasta w miarę

wypitych kieliszków. Kaleczka chodziła tafii i z powro­tem od lady do stolików, ciągnąc za sobą nogę i dźwigając tace, płukała kieliszki, wycierała je, na­pełniała równo do kreski, a stawiając przed klientem pemoda lub prosząc o zapłacenie rachunku, czyniła to zawsze głosem zakonniczki odmawiającej zdrowaśki.

Musisz miauczeć trochę głośniej, żeby cię było słychać! — ryczeli ordynarnie goście.

Powtarzała wówczas z uśmiechem to, co powie­działa przedtem. Ale jej uroczy głosik w żaden sposób nie mógł podnieść się wyżej niż o oktawę, a szczery uśmiech na jej twarzy przeradzał się w niemiły grymas. To dopiero pobudzało do praw­dziwej zabawy dowcipnisiów, którzy znęcali się wtedy nad Kaleczką, ile wlezie.

Przestań się wdzięczyć! Wyglądasz jak małpa! Spójrz do lustra!

Również w miasteczku, nawet wśród najpoczciw­szych mieszkańców, Kaleczka nie wzbudzała specjal­nej litości. Podobno w tym, co ludzie gadają, zawsze jest coś z prawdy. Chyba dlatego brzydota wyda­je się podejrzana, stanowi obrazę dla oczu i dla ambicji otoczenia. Wprawdzie nie zabija się dziś kalek, w chwili gdy przychodzą na świat, ale po­garda ludzka i tak przez całe życie usiłuje zrzu­cić je ze skały tarpejskiej. Nie było chłopaka, który by za plecami Kaleczki nie małpował jej cho­du, idąc na zgiętych nogach, z wykręconymi na ze­wnątrz kolanami. Nie było też dziewczyny, która

by przy spotkaniu z nią nie odskoczyła na bok, jakby z obawy przed zauroczeniem. W końcu do­stąpiła najwyższego zaszczytu, bo jakkolwiek język nie zmienia się z dnia na dzień, z czasem w ca­łym miasteczku przywykło się mówić: „Brzydka jak Kaleczka“ lub „Głupia jak Kaleczka“* a w stosun­ku do szczególnie interesownych kawalerów ukuto powiedzenie: „Za worek pieniędzy ożeniłby się nawet z Kaleczką“.

Otóż, kto nie chce, niech nie wierzy, znalazł się taki, co zwrócił na nią uwagę, i to bynajmniej nie z powodu sakiewki, skądinąd zupełnie pustej. Los płata niekiedy figle i znalazło się ucho, w które głos Kaleczki zapadł głęboko. Proszę się zbytnio nie dziwić i nie mówić: „Ciekawe, jak też wyglądał ten wielbiciel? Pewnie jakiś bezdomny albo włóczęga? A może staruch albo ułomny, odrażający jak ropucha?“

I tak by się nikt nie domyślił. Chłopak miał powyżej trzydziestki i wprawdzie nie wyglądał na adonisa, ale miał włosy i zęby odpowiednie do wieku, szerokie ramiona okryte ciepłą kurtką i prezentował się na tyle dobrze, że nie raził swym wyglądem otoczenia. Poza tym Piotr Le Broqué był całkiem zdrów na umyśle, miał tylko skłonność do marzeń, co nieraz cechuje ludzi takich jak on, bardziej wrażliwy niż ci, którym świat widziany własnymi oczami przesłania głębsze treści. Nie powiem nic więcej, bo odgadliście pewnie sami. Cuda przecież mają swoje granice: chłopak był oczywiście niewidomy.

Znalazł się w tej okolicy, gdyż przypadek sprawił, że nie zastał konkurencji ani pianoli czy adaptera, osiedlił się więc i żył nader skromnie z gry na akordeonie. Zapraszano go tu i ówdzie na wesela, wreszcie pew­nego pięknego dnia właściciel „Białego Koguta“ uznał, że nie ma najmniejszego powodu, aby młodzież z mia­steczka — a wraz z nią pieniądze — umykały co niedziela do podprefektury. W oberży znajdowały się dwie sale. Można było przecież wypełnić je po brzegi, dając do pierwszej sali alkohol, a do drugiej dziew­czyny. Niewidomy zgodził się za niewielką opłatą wy­grywać walczyki. W dzień świętego Ludwiką, patrona miasteczka, odbyła się w „Pod Białym Kogutem“ pierw- , » sza zabawa, a Piotr Le Broąue, za sumę pięciuset franków, usadowił się na wielkiej, przykrytej kocem skrzyni zastępującej estradę.

Zabawa miała wielkie powodzenie. W oberży „Pod Białym Kogutem“ przez całe popołudnie i przez całą noc panował trudny do opisania ścisk. Kawalero­wie, przebierając do wyboru i koloru w tancerkach, ko­rzystali z każdej przerwy, żeby wychylić kufelek piwa, a panny popijały całymi szklankami oranżadę; wspo­magały je matki, które tłoczyły się wśród nie tań- j czących na wyplatanych słomą krzesłach, niby to ro­biąc na drutach, ale raz po raz rzucając okiem na ciężko stąpających galantów, odpowiednio wyposażonych, w hektary. Popychana na wszystkie strony i poszturchi­wana Kaleczka zwijała się jak w ukropie, kuśty- ■; kając tam i z powrotem od gości do baru. Akordeo-

I nista na swej grzędzie wygrywał ogłuszające rytmy przechodząc od szybkiego fokstrota do powolnego, nużąpego tanga. Był zlany potem i właścicielka, za­dowolona z wpływów, przywołała Kaleczkę.

Zanieś to grajkowi — powiedziała.

Kaleczka chwyciła nalany kufel piwa i przebiła się przez tłum, kiedy Le Broąue kończył grać kolejny kawałek, wdrapała się na estradę, gdzie nie­widomy, ze znieruchomiałymi źrenicami i z nie­obecnym wyrazem twarzy, ocierał wolno pot z czoła. W ogólnej wrzawie nikt nie słyszał, co mu po­wiedziała, i zapewne nie' było to nic interesują­cego. Jednakże Le Broąue powrócił zaraz z daleka i przechyliwszy się do przodu, powiedział na cały głos:

Dziękuję, mademoiselle!

Kaleczka, do której mówiono co prawda czasami Małgośka, nigdy jednak mademoiselle, zamarła z wra­żenia. Któraś z tancerek parsknęła śmiechem, ale praw­dziwy cyrk zaczął się dopiero wtedy, kiedy nie­widomy rzucił w otaczającą go-ciemność pytanie: „Kto to? Czy to córka właścicieli?“, a jeden z chwatów błysnął dowcipem:

Nie, to tylko służąca. Ale większej seksbomby nigdzie nie znajdziesz!

Kaleczka tymczasem umknęła z estrady. Słyszała już tyle kiepskich żartów na swój temat, że przesycona nimi jak cukiernik zapachem ciastek, nie zwracała na nie najmniejszej uwagi. Świadoma swej brzydoty i przy­

zwyczajona znosić ją z pokorą, wzruszyłaby nie­chybnie ramionami, gdyby jakaś wróżka przepo­wiedziała wówczas dalszy ciąg wydarzeń.

Prawdę mówiąc, dalszy ciąg wydarzeń przypominał swym początkiem farsę, i to farsę w bardzo złym guście, której autorem był Marcel. Znany jako wodzirej przy wszystkich tego rodzaju okazjach, wspomniany uprzednio chłopak od rzeźnika, nie miał w sobie nic z groźnego oprawcy, który wyłania się z rzeźni, dźwigając na plecach pół wołu. Był to chuderlak, którego mocarny pryncypał używał tylko do ćwiarto- wania mięsa i który z osobliwą starannością ostrzył przedtem noże. Amator łatwych zwycięstw, szukał ofiary wśród słabszych od siebie, a Kaleczkę upatrzył sobie już od dawna i znęcał się nad nią z uporem przywodzącym na myśl znaną prawdę, że złemu miło się szczeka na gorszych od siebie.

Otóż ludzie tacy obdarzeni są niebezpieczną dla otoczenia intuicją. Niezdolni do uczuć wyższego rzędu, odkrywają je nieomylnie u innych, nawet wówczas, kiedy ci jeszcze ich sobie nie uświadomili. W ciągu tygodni, które nastąpiły po pierwszej zabawie w oberży, zachowanie niewidomego dość szybko wydało się Marcelowi podejrzane. Sam fakt, że co niedziela przygrywa młodym do tańca, nie wydawał się jeszcze znaczący, bo przecież wykonywał swój zawód. Ale ten abstynent, pijący nieodmiennie, wodę mineralną Vittel, nabrał ni. stąd, ni zowąd zwyczaju prze­siadywania w ciągu tygodnia przy tym samym sto­

liku, stojącym najbliżej kontuaru. Rozmyślania nad szklanką snuł najchętniej wtedy, kiedy nie było tłoku, i to właśnie dawało do myślenia. Podobnie jak znaczące milczenie, pozorne roztargnienie i nerwowe ruchy rąk wokół laski za każdym razem, gdy Kaleczka otwierała usta. Wiadomo, że niewidomego nie zdradzi spojrzenie. Zdradzi go natomiast ucho wyczulone na każdy dźwięk. Toteż kiedy Le Broque nadstawiał uszu, wyciągając jednocześnie szyję, obnażał bez słów całą swoją duszę. Mniejsza o to, cęy zako­chał się naprawdę w Kaleczce, czy tylko zwócił na nią chwilowo uwagę — tak czy owak było to do śmiechu! Marcel zacierał w duchu ręce, zasta­nawiając się, czy dziewczyna maskuje własne uczucia, czy też jest za głupia, żeby zauważyć, co się święci. Nie ulegało wątpliwości, że kuśtykała wokół niewi­domego ze szczerą życzliwością. Wydawało się nawet, że mniej utyka i stara się nie pochylać biodra.

Ale to były tylko domniemania. Dlatego Marcel, który czekał na sposobność wycięcia szatańskiego numeru, odwalenia soczystego, wspaniałego kawału wściekał się, kiedy pewnego wieczoru usłyszał, jak Kaleczka po raz pierwszy mówi do niewidomego, obsługując go przy stoliku:

Czy Vittel ma być bez niczego? A może jednak kroplę cytryny?

Warto było posłuchać, jakim tonem, wypowiedziała te słowa. Niewidomy również się zdradził, bąkając sakramentalne „Dziękuję, mademoiselle“. Marcel, dopi­

jając przy sąsiednim stoliku trzeciego ricarda, pochylił się w jego stronę.

Miła dziewczyna — oświadczył z głębokim prze­konaniem w głosie.

Le Broque drgnął i uśmiechnął się.

Tak — odparł. — Miła i nieszczęśliwa.

Skąd wiesz?

—• Słuch mam dobry — stwierdził surowo niewido­my i zamilkł.

Głosy nieznajomych — a dla niewidomego znacznie więcej jest nieznajomych niż dla człowieka obdarzone­go wzrokiem — Piotr potrafił z miejsca ocenić. Ten zaś głos nie budził w nim wcale zaufania. Zaczęła go drażnić sama obecność Marcela, jego zbyt bliski oddech. Zostawił nietkniętą szklankę, wstał i wysu­wając przed siebie laskę stukał nią o podłogę, żeby odnaleźć drogę między krzesłami. Dochodził właśnie do pieca, kiedy Kaleczka z wdziękiem brzydkiego kaczątka ukazała się po raz drugi, wzięła go za rękę i podprowadziła do drzwi.

Ho, ho — rzucił Marcel.

Kiedy dziewczyna odwróciła się speszona i zaczer­wieniona, dodał przymilnie:

A to ci nowina!

Słowa te, wzbogacone o liczne komentarze, obiegły nazajutrz całe miasteczko i w każdej uliczce dało się słyszeć: „Nie może być“ lub „Nie do wiary!“ W oberży „Pod Białym Kogutem“, bardziej zatłoczo­nej niż zazwyczaj, otaczała Kaleczkę atmosfera ukrywanej

drwiny. Nikt nie wierzył, a raczej nie mógł uwierzyć w to, o czym mówiono. Ten nadmiar zdziwienia kazał umilknąć językom, tak zazwyczaj skorym do złośli­wych, nietaktownych lub grubiańskich dowcipów. Tylko Marcel każdemu szeptał coś. do ucha, snuł coraz to nowsze domysły i śmiał się w kułak, a jednocześnie udawął, że bierze swą ofiarę pod opiekę.

Spokojnie, spokojnie, bo wystraszycie zwierzy­nę — powtarzał.

Dołożył nawet starań, żeby udobruchać właściciela, który miał wyrobione zdanie o pracy służących, kiedy nabijają sobie głowę „tymi rzeczami“, i marszczył już brwi, jakby miał zamiar położyć kres „podobnym głupotom“.

Zwariowałeś? Nie widzisz, że przez ten teatr będzie większy ruch w interesie?

Prawdę powiedziawszy, teatr nie był ogromny, aktorzy zaś nie znali jeszcze wyznaczonej im roli. |Ale wiadomo, jak można wspomóc bieg wydarzeń udając, że się w nie wierzy. Atmosfera współ­uczestnictwa, nawet fałszywego, też czyni cuda. Wy­starczy niekiedy przypisać ludziom jakieś zamiary, żeby zaczęli się nad nimi zastanawiać, a wtedy głupie żarty mogą się urzeczywistnić. Gdybjj nie to, Kaleczka, od dawna pogodzona z losem, nie poczułaby zapewne nic poza sympatią kaleki dla kaleki i wiemopoddańczą wdzięcznością za uprzejmość, do której nie była przyzwyczajona. Nie wyobrażała sobie nawet, że

mogłaby się komuś spodobać. Zapewne i Le Broąue, choć wzruszony jej głosem, też nie odezwałby się słowem. Wiedzą o tym dobrze wszystkie swatki, które zaczynają swe zabiegi od rozbudzenia ciekawości za­interesowanych stron i mówią każdemu z'osobna, że wywarł ogromne wrażenie. Złączeni miasteczkową plotką, Kaleczka i Le Broąue mieli niebawem po­myśleć to samo.

Zresztą już nie tylko Marcel popychał koło fortuny, bo pomagało mu dziesięciu, a kto wie czy nie dwu­dziestu ciekawskich. Ledwo niewidomy wchodził na próg domu, kiedy wysuwało się dziesięć przyjaznych rąk, aby go przeprowadzić przez jezdnię, i za każdym razem gotów był się założyć, że za chwilę usłyszy pytanie:

Idziesz „Pod Koguta“ zobaczyć się z Kaleczką, prawda?

Nic nie odpowiadał i dziękował dość sztywnym uśmiechem. Ale raz jeden pozwolił sobie na uwagę.

Dobrze wiesz, że nigdy w życiu nikogo nie będę mógł zobaczyć — powiedział szczególnym tonem.

Ponieważ sądzono, że Kaleczka jest trochę przy- głupia, brano ją w obroty bez żenady i nie było dnia, żeby nie usłyszała:

Wiesz, spotkałem przed chwilą twojego wielbi­ciela.

Mojego wielbiciela? — powtarzała śpiewnym gło­sem. — Co też pan mówi!

Ale ta rezerwa daleka była od obojętności. Jeżeli

przypadkiem niewidomy nie pokazał się w oberży, raz po raz zerkała ukradkiem w stronę drzwi. Wszyscy zwrócili uwagę, że poszła do fryzjera i kazała sobie zrobić trwałą ondulację, taką, jaką robi się już tylko na wsi, która skręca włosy jak barani łeb i przypala je na koniuszkach. Również wszyscy zwrócili uwagę, że kiedy wchodzi Le Broąue wzruszenie ściska jej gardło. Marcel tryumfował.

Rybka bierze, powiadam wam! Bierze! Jak słowo daję, dali się podpuścić! Spójrzcie tylko.

W głębi duszy nie był jednak z siebie zadowolony. Nie przez jakieś tam wyrzuty supienia, bo Kaleczki nienawidził, a niewidomy obchodził go tyle co zeszło­roczny śnieg. Po prostu zabawa przybrała nieprze­widziany obrót. Te cudaki najpierw dały się nabrać na kpiny, a teraz same kpiły w żywe oczy z kpiarzy! Wszyscy słyszeli, jak nie przejmując się zupełnie do­cinkami, zaczęli mówić sobie po imieniu.

Poproszę o Vittela, Małgorzato.

Ju'-. podaję. Piotrze.

Dialcgi nie były zbyt pomysłowe, ale ich ton dzień po dniu stawał się bardziej poufały. Już po tygodniu, przy najcichszym nie znanym mu szmerze lub poru­szeniu dolatującym z sali, niewidomy nabrał zwyczaju pytać Kaleczki:

Co się dzieje? Powiedz, co widzisz!

Powtarzał swoje „Powiedz, co widzisz1* z dener­wującą ufnością, aż brało na wymioty i wcale już nie było do śmiechu. Dziewczyna najwyraźniej motała sobie

wokół palca niewidomego, a ten był w siódmym niebie, słysząc jej niewinpy głosik. Jak taki wpadnie, to na amen, i dobrze mu, będzie miał głupek za swoje! Dopiero' byłaby zabawa, gdyby im nie przeszkadzać i pozwolić, żeby stanęli na ślubnym kobiercu, a potem, przy wyjściu z kościoła można by urządzić kocią muzykę, jakiej jeszcze świąt nie słyszał! Ale ślub Kaleczki, noc poślubna Kaleczki i jej szczęście małżeńskie — wszystko to razem brzmiało jak wyzwanie i byłoby skandalem, odwróce­niem uznanych wartości, obelgą dla kobiet z całej oko­licy. Dlatego należało co rychlej przerwać tę farsę i uświadomić Piotra, co za pokraka chce go usidlić.

Niby przypadkiem wypowiedziane zdania zaczęły naraz osaczać ze wszystkich stron niewidomego: „Popatrz na tę pokrakę! Korzysta z tego, że on nie może jej zobaczyć“ albo: „Co chcesz? Im brzydsza, tym lepiej radzi sobie w życiu !“

Ale niewidomy, z akordeonem przewieszonym przez ramię, przechodził jednak niewzruszony, obstukując laską krawędź chodnika. Minęły dwa tygodnie, a Le Broque wciąż głuchy był na plotki. Co więcej, jego sprawy posuwały się naprzód i ludzie, znudzeni, dawali pomału za wygraną. Nikt się więc zbytnio nie zdziwił ani nie interesował, kiedy pewnego pięknego wtorku — w dniu, w którym oberża zazwyczaj jest zamknięta — ujrzano Piotra spacerującego z Małgorzatą. Prowadziła go, on zaś podtrzymywał ją, jak umiał najlepiej. Jak gdyby nigdy nic, przeszli koło sklepu rzeźnika, a Marcelowi na ich widok aż dech zaparło w pier­

siach. Przez cały dzień z wściekłością operował nożem, piłką do kości i tasakiem. Potem przez całą noc prze­wracał się na łóżku, usiłując wymyślić jakąś chytrą sztuczkę, która by pozwoliła mu zniweczyć własne dzieło lub przynajmniej popsuć jego skutki. Dopiero nad ranem odzyskał spokój. Pewien był, że znalazł wreszcie dobry sposób.

Minął następny tydzień, podczas którego Marcel dwa razy dziennie siadywał w oberży „Pod Białym Kogutem“ przy stoliku sąsiadującym ze stolikiem niewidomego, nie narzucając się ze swą obecnością. Siedział cicho jak mysz pod miotłą i tylko wypatrywał okazji, żeby wyświadczyć niewidomemu jakąś przysługę albo zagaić rozmowę. Sprawa nie była łatwa. Niewidomy przychodził do oberży o różnych porach i nie zdradzał najmniejszej ochoty do zwierzeń. W dodatku Kaleczka zza baru obserwowała Marcela niespokojnym okiem. Ale zwie­rzyna zawsze wpada w końcu w zastawione sidła. Melodyjka, zagrana po cichu na akordeonie, dostar­czyła Marcelowi pretekstu, żeby zacząć rozmowę o mu­zyce i Le Broąue trochę się rozkręcił.

We środę w dzień targowy, Marcelowi poszło jeszcze lepiej. Trafiła mu się sposobność ofuknąć szorstko jed­nego z ostatnich żartownisiów, którzy dokuczali Ka- leczce.

Może dasz jej wreszcie spokój? — krzyknął.

Twarz niewidomego drgnęła i naraz złagodniała. Marcel wyczuł, że trafił w dziesiątkę. Kaleczka posłała mu dziękczynne spojrzenie. Skinął na nią.

Nalej mi beaujolais — powiedział, kiedy podeszła. Zaraz potem dorzucił, starannie modelując głos:

Dość już mam tej nagonki! Czego oni od was chcą?

Jesteśmy oboje ułomni — powiedział łagodnie nie­widomy. — A ludzie nie lubią kalek. Boją się, wyobra­żają sobie, że ich samych mogłoby spotkać nie­szczęście.

To prawda! — wyrwało się Marcelowi, który na ułamek sekundy zapomniał o perfidii. Przerażony własną szorstkością, wrócił czym prędzej do poprzed­nich zamierzeń. Za wszelką cenę trzeba było działać, kuć żelazo, póki gorące.

Jesteś niewidomy od urodzenia? — spytał prawie szeptem.

Niezupełnie — odparł niewidomy, zaskoczony pytaniem. — Dopiero ósmego dnia po urodzeniu zachorowałem na zapalenie oczu.

Marcel z trudem przełknął ślinę i odwracając głowę, żeby nie widzieć źrenic ślepca, szklistych i wyblakłych, odezwał się szeptem:

Wiesz, że to się operuje? Czytałem niedawno w gazecie. Robią teraz przeszczepy. Gdyby ktoś ci dał swoje oko, mógłbyś odzyskać wzrok. Podobno jest pięćdziesiąt procent szans.

Nie wierzę! — krzyknął niewidomy z taką gwał­townością i siłą, że Marcel cofnął się, odsuwając krzesło, na którym siedział.

Niewidomy zastygł w bezruchu. Był wyraźnie wzbu­rzony, a zarazem jakby sparaliżowany i rozdarty we­wnętrznie, jakby uległ zbyt wielkiej pokusie i nie potrafił zagłuszyć podszeptów szatana. Marcel, z wypiekami na twarzy, odsunął się wówczas jeszcze dalej i dodał jednym tchem:

Jestem pewien, że Małgorzata oddałaby ci oko, gdybyś ją poprosił!

Moje oko... — wyjąkała Kaieczka.

Marcel patrzył już tylko na nią z obłudnym uśmie­chem, obnażając kły niczym zwierzę. Trochę się jednak wstydził i milczenie niewidomego niepokoiło go. Ale przerażona mina Kaleczki, jej bladość i sposób, w jaki skubała ścierkę, wynagrodziły mu wszystko. Miał ocho­tę wykrzyknąć na głosi „I co ty na to, Kaleczko? Zaraz się okaże, czy naprawdę kochasz grajka! Ręczę ci, że chciałby wiedzieć, czy stać cię na taki dowód miłości! Żeby odzyskał wzrok, musisz oddać mu jedno oko. Ale wtedy zobaczy, jak wyglądasz! Kto wie, czy warto!“ Kaieczka z wahaniem, nie mówiąc ani słowa, mrugając nerwowo powiekami, wpatrywała się całą siłą swego spojrzenia w Le Broque’a, który bez ruchu trwał nadal w straszliwym napięciu. Marcel obracał językiem w ustach i zamierzał jednym krótkim, ale celnym zdaniem dokończyć dzieła. Naraz Kaieczka otrząsnęła się i pochylona nad stolikiem jakby nigdy nic, zaczęła starannie przecierać go ścierką.

Jeżeli to możliwe, ja się chętnie zgodzę. Koniec końców brzydsza już nie będę — powiedziała.

W głosie Kaleczki brzmiała taka pokora, tak całko­wity brak jakiegokolwiek wyrachowania czy żalu do losu, że Marcel w lot pojął swą klęskę. Zrozumiał, że znów padł ofiarą własnych intryg. Siedział przez chwilę oniemiały z wrażenia, po czym jednak spróbo­wał ciągnąć dalej, jakby nigdy nic.

Przeciwnie — powiedział do dziewczyny..— Od­dasz mu to brązowe, a sobie każesz wstawić piękne szklane oko w niebieskim kolorze...

Nie zdążył dokończyć. Niewidomy zerwał się i ruszył na niego %z wyciągniętymi do przodu rękoma.

Precz! Precz stąd, bo cię uduszę — powtarzał cicho.

Tym razem Marcel cofnął się aż pod piec. Nie­widomy parł wciąż naprzód, prosto przed siebie. Cze­ladnik rzeźnicki cofnął się ku drzwiom, w końcu znalazł się za progiem. Wtedy niewidomy zatrzymał się i krzyk­nął do Kaleczki:

Brzydka! Co to znaczy brzydka? Jednemu podoba się taka, drugiemu inna! Każdy widzi piękno po swo­jemu. Ja też. Poza tym uspokój się, bo nie można mi zrobić przeszczepu, nerw dawno obumarł. Do końca życia będę ślepy.

Miesiąc później Le Broque poślubił Kaleczkę na oczach tej obmierzłej kreatury — Marcela, który mimo woli stał się narzędziem opatrzności. W trakcie wesela dowcipnisie znowu się ożywili. Najpierw dworowano, sobie z młodej pary na potęgę. Potem coraz mniej.

Po roku z całej historii zostało jedynie stare powie­dzenie, powtarzane w zmienionej wersji ku pocieszeniu

brzydkich panien: „Na świecie wszystko się zdarza, nawet Kaleczka poszła do ołtarza!“ Z biegiem czasu, który wszystkich po równo obdziela zmarszczkami i za­biera urodę, nawet to powiedzenie straciło swój, smak. Kiedy Kaleczka przekroczyła czterdziestkę, mimo jednej nogi krótszej, stała się taką samą kobietą jak inne. Nigdy nie widywano jej samej, ale zawsze u boku nie­widomego męża, który, gdy tylko kogoś mijali, nachylał się do jej ucha i mówił:

Kto to jest? Powiedz, co widzisz!

Na twarzy Kaleczki malował się wtedy uśmiech brzydki, lecz pełen szczęścia. Zdanie, które słyszała dwadzieścia razy na dzień, nigdy nie brzmiało dla niej zdawkowo. „Powiedz, co widzisz!“ Właściwie nie była to prośba skierowana do jej oczu, każdego w innym ko­lorze, ale raczej ścisła definicja niewidomego: „Powiedz, co widzisz, żebym też mógł zobaczyć i wiedzieć, żebym wyrwał się — dzięki twóim oczom — z otchłani ślepoty“.

I Kaleczka zaczynała opowiadać.

Pani Blin idzie z torbą na zakupy — mówiła po prostu.

. Innym zaś razem:

To masarz jedzie swoim wozem, wiezie świ­nię.

Nie mówiła nic nadzwyczajnego, ale tak jak pierw­szego dnia — jej głos, jedyny dar losu, starczał za wszystko. Kaleczka nie wiedziała nawet, że wysławia nim całe piękno i wszystkie barwy świata.

Znaleźne

Uprasza się P.P. Lokatorów o pozostawianie kluczy w recepcji. Mimo wywieszki, którą z wielkim pie­tyzmem wykaligrafował rondówką były sierżant inten- dentury, zarządzający Pumilet, Gonzaga przemknął koło recepcji, pozostawiwszy pusty haczyk z numerem 23. Nie uniknął jednakże pani Pumilet, która rzuciła się do okna, prezentując całej dzielnicy widok papilotów i dając wyraz swemu oburzeniu.

Widziałam pana, panie Rabotin! Może pan nie oddawać klucza. I tak, jeżeli nie dostanę pieniędzy, będzie pan dzisiaj spał na ulicy.

Gonzaga udał, że nie słyszy. Odruchowo, a może i dla rozgrzewki, pogalopował aż do ulicy Tolbiac, mijając po drodze swą kwaterę główną, Kawiarnię Artystów. Jak zwykle o tej porze, w przerwie między poranną kawą ze śmietanką a południowym aperitifem, Bertrand pucował chromowane części ekspresu pokryte miłą dla oka mgiełką. Nieśiety — Gonzaga miał wyczer­pany kredyt, a w kieszeni pustki. Westchnął tylko głę­boko i skazany na udrękę życia, nastawiając kołnierz marynarki, zagłębił się w szary poranek.

Listopadowy deszczyk siąpił na asfalt, na którym wy­rastały coraz liczniej czarne kopułki parasoli. Gonzaga

czuł się pusty wewnętrznie, słaby, mokry, wystawiony na podmuchy wszystkich złych wiatrów. Szedł teraz ulicą Tolbiac brzegiem chodnika, bacząc pilnie, aby nie nadepnąć na żadną linię między płytami: stare przy­zwyczajenie, nabyte jeszcze w czasach, kiedy grywał w klasy. Zachował je dotąd niejako z przyczyn zawodo­wych, gdyż podtrzymywało ono kondycję niezbędną przy wszelkich „rewizjach“.

Na skrzyżowaniu Tolbiac-Italie Gonzaga zawahał się. Nie wiedział, dokąd pójść ani co robić. Pierwszy raz w życiu pozazdrościł regulującemu ruch policjan­towi gładko wygolonych policzków, ciepłej peleryny, butów i brzucha spuchniętego od fasoli.

Deszcz wzmógł się i zacinał coraz mocniej. Czupryna Gonzagi nasiąkła wodą niczym gąbka. „Jak nic nie wy­kombinuję albo nie spotkam jakiegoś kumpla, to krewa“ — mruknął pod nosem. Kuląc się z zimna w wy­służonym garniturze kroju „Książę Walii“, nabytym swe­go czasu po udanym skoku, Gonzaga dobiegł do placu Italie i skręcił w lewo do wylotu metra, pragnąc schronić się przed deszczem. „Trzydziesty listopada, świętego Andrzeja“ — głosiła tabliczka łupkowa u kwia­ciarki na rogu ulicy Bobillot. „Dzisiaj są imieniny mojego starego“ — pomyślał zbożnie Gonzaga, sierota od przeszło dziesięciu lat. Spuścił machinalnie oczy na ustawione w rzędy przed straganem doniczki chryzan­tem, stłoczone jak owce wokół budki... i nagle zamru­gał powiekami.

Ale numer!

Nie miał cienia wątpliwości. Na ziemi leżał portfel, i to w dodatku od niedawna, gdyż deszcz ledwie go skro­pił. Skóra! Prawdziwa, szmalowna skóra. Żadna tan­deta, w której można głównie znaleźć wycinki z gazet i której lico zaczyna się łuszczyć już po tygodniu noszenia w kieszeni jakiegoś golca. Był to prawdziwy giemzowy portfel, ozdobiony złotymi inicjałami, do­stojny, lśniący i dobrze wypchany. Kosztował zapewne tyle, ile wynosi miesięczna pensja księgowego albo dwóch sekretarek znikających właśnie w tłumie u wejścia do kolejki podziemnej o trzydzieści metrów dalej.

Właściciel zguby mógł się jeszcze znajdować w po­bliżu. Gonzaga, ten mizerny cwaniaczek, po raz pierwszy w życiu stanął na wysokości zadania: nie rzucił się na portfel, żeby nie zwrócić na siebie uwagi zbyt gwał­townym ruchem. „Tylko spokojnie“ — nakazał sobie w duchu. Uśmiech, który rozciągał mu już policzki, ustąpił miejsca całkowicie obojętnej minie. Jednakże trzeba było działać szybko. Gonzaga zrobił krok na­przód, wyciągnął chustkę do nosa, brudną jak święta ziemia, i zatrąbił w nią parę razy. Następnie udając, że chowa ją do kieszeni, upuścił we właściwym miejscu tuż obok portfela.

Moja smarkatka!

Okrzyk wydany został z talentem godnym wspanial­szej roli, ręka zaś sięgnęła po chustkę ze spokojną pewnością właściciela, który chce odzyskać swoją włas­ność. Oczy Gonzagi rozbłysły triumfalnym blaskiem, choć łydki prężyły się do skoku, a palce nóg poruszały

się niecierpliwie w dziurawych butach. Niestety! Kiedy wsuwał już portfel do kieszeni, dobiegł go z tyłu wysoki głos, niby ostry dyszkancik eunucha:

Nieźle, nieźle! Zrobiłbym dokładnie to samo.

Gonzaga drgnął, ale odwrócił się i dzielnie stawił

czoła niebezpieczeństwu. Wróg, jak się okazało, nie był gliną, ale konkurentem. Przedstawiał się zresztą z wy­glądu jako niewielki, siwy człowieczek w szarym far­tuchu, zapewne jakiś woźny na poczcie, rzemieślnik albo magazynier z Prisunic’u *.

Niezła gratka, co?

Jaka gratka? — odezwał się Gonzaga nader oschle.

Jak to jaka? Portfel... Też go widziałem, ale byłeś szybszy.

Tkwił nieporuszony w miejscu, chociaż krople deszczu ciemnymi plamami pokrywały fartuch, i kaszlał, char­czał, chrząkał, plując na chodnik typową dla astmatyków flegmą, żółtą i gęstą jak ropa. W końcu chwytając od­dech zaproponował:

No to jak? Dzielimy się?

Gonzaga nie odpowiedział, ale oddalił się przezor­nie o kilka kroków. Dzięki Bogu, kwiaciarka nic nie za­uważyła, nie pojawił się też właściciel. Pozostawało je­dynie odczepić się od starego. Ale ten chwycił Gon- zagę za rękaw i dodał, wyraźnie oddzielając sylaby:

Mnie wystarczy trzecia część.

Potem, kiedy Gonzaga nie powiedziawszy nadal ani słowa, ruszył ulicą Bobillot w nadziei, że się go po­zbędzie, staruch, który dreptał obok, stracił cierp­liwość.

Powiedziałem, że chcę jedną trzecią. Jak się będziesz dalej wygłupiał, to zażądam połowy.

Wówczas Gonzaga, który pienił się już z wściekłości, przystanął raptownie i wbił w niego spojrzenie bardziej mordercze aniżeli dwie lufy sprzężonego karabinu ma­szynowego.

O czym pan mówi? Nie wstyd panu? Za kogo mnie pan ma? Nie widzi pan, że idę pod trzydziesty ósmy?

Pod trzydziestym ósmym na ulicy Bobillot, o czym wszyscy dobrze wiedzą w trzynastce, znajduje się ko­misariat dzielnicy Maison-Blanche. Gonzaga Rabotin mówił głośno. W obawie przed awanturą, a także gro­żącymi komplikacjami, mężczyzna w szarym fartuchu wzruszył ramionami i wycofał się, rzucająctprzez zęby:

To się jeszcze zobaczy!

Już się zobaczyło! — zawołał Gonzâga.

Odwrócił się ‘na pięcie i ruszył prosto do komi­sariatu swobodnym, rozkołysanym krokiem, jakim łobu­ziaki z przedmieścia dają wyraz niezłomności swych po­stanowień.

Jego spokój był jednak pozorny. „Żebym tylko nie trafił na kogoś, kto mnie zna! Ci z ulicy Bobillot zwi­nęli mnie już dwa razy“. Dyskretne spojrzenie w tył upew­niło Gonzagę, że szantażysta nadal za nim idzie, gotów w każdej chwili ponownie zażądać okupu lub dopuścić

się zdrady. Nie, Gonzaga w żadnym wypadku nie może pójść do zastępcy komisarza ani do żadnego z jego podwładnych.

Na szczęście pod zwisającą flagą, brudną i mokrą jak ścierka do naczyń, stał na chodniku policjant. Gonzaga ogarnął go spojrzeniem i stwierdził, że widzi go po raz pierwszy w życiu. Opuszczając swego prześladowcę, który przystanął na chodniku, choć wciąż nie dawał za wygraną, Gonzaga przeszedł jezdnię, włożył ostentacyj­nie rękę do kieszeni i wyciągnął z niej prostokątny przedmiot, wręczając go stróżowi porządku.

Panie władzo — powiedział bardzo głośno — zna­lazłem to przed chwilą na placu Italie przy wejściu do metra.

Policjant zasalutował, wziął portfel, obejrzał go na wszystkie strony, po czym wsunął do środka gruby paluch i kiwnął głową z uznaniem.

Dobrze, mój chłopcze, bardzo dobrze. Trzeba jeszcze pójść na pierwsze piętro i spisać protokół.

Nie mam teraz czasu — odpowiedział szybko Gonzaga. — Szef wysłał mnie na miasto w pilnej sprawie. Będę tędy wracał za godzinę.

Dobrze — powiedział policjant.— Proszę pamię­tać, że należy się nagroda. Zgodnie z prawem co naj­mniej dziesięć procent. Poproszę o nazwisko i adres.

Gonzaga wahał się przez ułamek sekundy, a potem z całym spokojem przeliterował:

Lamaud. L-a-r-n-a-u-d... ulica Cinq Diamants 35. Do zobaczenia, panie władzo.

Dobrze, bardzo dobrze — powtórzył policjant, który najwidoczniej nie znał zbyt wielu słów.

Ba! — rzucił w odpowiedzi Gonzaga.

Podniósł dwa palce do skroni, jakby dotykał nie

istniejącej czapki, i podczas gdy policjant chował notes, ruszył kłusem w stronę placu Italie. Przedefilował z wy­niosłą miną przed człowiekiem w szarym fartuchu, który stał jak wryty na chodniku i odpłacając pogardą za pogardę, szepnął między jednym splunięciem a drugim:

Święty Antoni, módl się za tych, którym odebrało rozum!

Jeszcze się okaże, komu odebrało rozum — myślał Gonzaga, siedząc pięć minut później w zacisznym kącie Kawiarni Artystów. Przed nim na stoliku lśnił jak opal pernod i leżał portfel ze złotymi inicjałami.

W.K., W.K... Nie były to inicjały żadnego rodzimego bogacza. W.K.! Burżuj był na dobitkę nietutejszy, co mile uspokajało jego zawodowe sumienie. Najlichsze usprawiedliwienia lepsze są bowiem od żadnych. W.K.! Wrodzone poczucie smaku i subtelnego humoru nasu­wało pytanie: czemu nie W.C.? Tłumiąc z rozkosznym dreszczykiem niecierpliwość, aby przyjemność trwała jak najdłużej, Gonzaga opóźniał chwilę, w której zbada zawartość portfela. Rzadko spotyka się imiona na W. Może to Wallis, jak imię tej facetki, co poderwała króla? Niestety, odpada, bo portfel należał do męż­czyzny. A Wilhelm? Gonzaga stawiał na Wilhelma. Znał w wojsku jednego Wilhelma. Alzatczyka, który jak gdyby nigdy nic wypijał dziesięć kolejek absyntu.

Bertrand, jeszcze raz pernod!

Gonzaga przezornie skrzyżował ręce nad swoim skar­bem. Gdy podszedł kelner, zacisnął palce na portfelu i upajał się dyskretnym skrzypieniem skóry. Skoro tylko Bertrand znalazł się przy ekspresach do kawy, Gonzaga podniósł łokcie odsłaniając zdobycz i, wy­chyliwszy jednym haustem połowę trunku, przystąpił ze znawstwem do oględzin.

Najpierw drobiazgi. Kwestia zasady: trzeba zawsze stopniować wzruszenia, pozostawiając największą nie­spodziankę na deser. Maleńka przegródka na znaczki była pusta, podobnie rzecz się miała z przegródką na bilety metra. Wszyscy doliniarze dobrze wiedzą, że projektanci galanterii skórzanej uprawiają wyłącznie sztukę dla sztuki. Dalej — obok biletów autobusowych, trzech wycinków z gazety, pokwitowania za mandat, dwóch biletów do kina i wykałaczki — znajdowała się — o dziwo na swoim miejscu — wizytówka. Nie była to wszelako wizytówka W.K., ale reklamowy bile­cik, który głosił, że niejaka Julia Secheret, dyplomo­wana pielęgniarka, robi zastrzyki w domu chorego. Kciuk i palec wskazujący powędrowały z kolei do przegródki przeznaczonej na dokumenty. Skończyły się żarty. Gonzaga wychylił kieliszek do dna.

Bertrand, jeszcze raz to samo!

Przegląd trwał dalej i przy trzecim kieliszku. Kciuk i palec wskazujący wyłowiły najpierw dowód osobisty z numerem 2579376 i Gonzaga, który zdradzał swego czasu zdolności do matematyki, i teraz zastanowił się,

czy to przypadkiem nie liczba pierwsza. Następnie spot­kał go drobny zawód, gdyż Wilhelm ustąpił miejsca Williamowi, a nazwisko de Kerfouet wskazywało, że obcokrajowiec jest w rzeczywistości Bretończykiem. „Pal go sześć“ ,— mruknął Gonzaga, nabierając coraz więk­szego animuszu. Dotykając nieomal nosem zdjęcia z tło­czoną pieczęcią prefektury, uznał że facet, bez względu na pochodzenie, ma wredną mordę. Gonzaga przy­spieszył tempo. Prawo jazdy, karta wozu, odcinek ubez­pieczenia miały pewną wartość i mogły niewątpliwie za­interesować któregoś ze znajomych fałszerzy. Wszystkie dokumenty w rubryce „zawód“ zawierały identyczną informację: „nie pracuje“. Gonzaga skrzywił się z po­gardą, ponieważ miał własne credo, zgodnie z którym mężczyzna musi wybierać między pracą a przygodą. Korzystać z życia bez trudu i ryzyka to jedyny nie­wybaczalny grzech. Jednak Kerfouet, choć nie miał zasad, przejawiał dobry gust, czego dowód stanowiły cztery zdjęcia wyjęte z ostatniej przegródki. O pierw­szym, przedstawiającym jakąś damę tkniętą już zębem czasu, aczkolwiek pełną pretensji, nic specjalnego nie dało się powiedzieć. Chodziło zapewne o królową matkę. Natomiast trzy pozostałe — absolutna rewelacja! Cóż za wspaniały kąsek, ta naga cizia, sfotografowana z przodu, z tyłu i z profilu! Gonzadze krew uderzyła do głowy. Do­kończył jednym haustem trzecią szklaneczkę i gwizdnął na Bertranda.

Dajże mi teraz absyntu!

Nie mógł dłużej czekać z otwarciem wewnętrznej prze­

gródki. Zadał sobie ostatnią zagadkę. Jaka suma, sądząc z dotyku, mogła się tam znajdować? W banknotach stu- frankowych, pewno z pięć do sześciu patyków, nato­miast w banknotach tysiącfrankowych, od piętnastu do dwudziestu. Pociągnął za skórzany języczek i, ogarnięty nagłym podnieceniem, potrząsnął portfelem,' wyrzu­cając całą zawartość na stolik;

Rany boskie, same grube!

Ale fart! Szczęśliwy traf przekraczał wszelkie oczeki­wania. Los był tak łaskaw, że poza banknotami sporej wartości ofiarował mu również oddzielny plik — dziesięć razy po dziesięć tysiącfrankówek. Banknoty były całkiem nowe, a ich przeznaczenie wyjaśniał załączony przez Williama de Kerfouet liścik:

Kochanie, nie wiem, o której wracasz z podróży. Na wszelki wypadek zajrzę dzisiaj rano. Udało mi się — nareszcie — zgromadzić sto tysięcy franków, cierpliwie zaoszczędzonych na niewielkich wpływach z Chile. Przyniosę je razem ze zdjęciami zrobionymi tamtego wieczoru. Gdybym cię nie zastał, zostawię ten liścik na nocnej szafce i przyjdę drugi raz po południu. Po­starałem się o dwa wolne dni. Całuję w dzióbek.

William“.

Kochanie! — wyszeptał Gonzaga zdławionym gło­sem, unosząc jednocześnie łokieć. — Twoje zdrowie!

Palce, którymi trzymał szklaneczkę, drżały. Było mu na przemian zimno i gorąco. Śmiał się i pławił w radości.

Ze szczęścia i zdziwienia myśli rwały się i z lekka plątały, płynne i mgliste jak resztka absyntu.

Absolutnie niezbędne te pieniądze! A dlaczego niezbędne? Po to, żeby małemu Gonzadze było lepiej na świecie... Bertrand, daj tomate!

Bertrand obsłużył go, zerkając na wystające zza ręka­wa banknoty. Gonzaga wypił tomate, stwierdził, że za mało w nim grenadyny i zamówił drugi. Z kolei uznał, że za mało pernoda, kazał więc przynieść butelki do sto­lika i sam przygotował mocny napój, który w pełni go zadowolił. Potem spoważniał nagle, odprawił Bertran­da i wrócił do własnych spraw. Co by tu zrobić? Nie miał dokumentów, bo oddał policjantowi swój portfel, ale był pewien, że go odhajdzie w Biurze Rzeczy Zaginionych. Larnaud, jego kumpel, a niekiedy i wspól­nik, od którego pożyczał czasem nazwisko, na pewno nie będzie miał pretensji. Wręcz przeciwnie! Cóż za dobry uczynek na koncie takiego łobuza... Jakże wspaniały argument dla adwokata, kiedy przyjdzie mu wzruszyć, po raz Bóg wie który, ławę przysięgłych!'

Jasne, że w przewidywaniu własnej wpadki Gon­zaga mógł przecież zafundować sobie podobne refe­rencje. Ale takim kosztem? Można oddać sto franków, ale nigdy sto tysięcy. Oddać! Słowo mówi samo za siebie!

Ogarnięty — rzecz dziwna — niepokojem, Gonzaga przeliczył ponownie wszystkie banknoty, zarówno te z pliku, jak i włożone luzem. Powoli, z rozmysłem i nie z taką już radością, jak przedtem. Zakazany

owoc toczył robak. „Nie powinienem nigdy pić tomate — pomyślał. — Ta słodkawa grenadyna mnie rozkłada“. W chwilę później znalazł lepsze wytłumaczenie: „Razem sto jedenaście tysięcy pięćset franków! Szkoda gadać, ładna sumka! Ale w gruncie rzeczy, nie zdobyłem jej, tylko znalazłem. Iść na łatwiznę, jak byle łachudra? Człowiek podniesie z ziemi portfel, ucieszy się i od­zwyczai od ryzyka, a potem będzie zbierał nawet nie­dopałki“. Gonzaga miał odwagę powiedzieć głośno, że nie jest taki, za jakiego mają go wszyscy ci szmatławcy w togach z wyłogami, opierający swą opinię jedynie na wyciągu z rejestru przestępców. W głębi duszy miał swoje wysokie, ideały i pełen był ukrytej szlachetności, ot co! Reprezentował pod tym względem prawdziwą elegancję ducha, choć nie sięgał jej wyżyn, jeżeli przyjąć, że uczciwość to zbytek. Ale działo się tak jedynie dlatego, że ów zbytek, przynajmniej po aktualnej cenie, był mu chwilowo niedostępny.

Gonzaga westchnął. Grenadyna najwidoczniej roz­klejała go coraz bardziej. Mój Boże, co tu owijać w bawełnę: niejaki Rabotin był na trzeźwo zwyczajnym łobuzem i nędznym „klawisznikiem“ z przedmieścia. Natomiast przy kieliszku nabywał cnót. Przy szóstym pernodzie marzyła mu się willa podmiejska, domowe pantofle, spokojna praca, małe Rabotiniątka, nieskazi­telne życie. Potrafił być uczciwy tylko po pijanemu — i tyle. Sęk jednak w tym, że na alkohol, jak dotąd, we wszystkich bistrach Butte-aux-Cailles potrzebne są pieniądze, Gonzaga zaś musiał zdobywać je środkami...

cóż, mniej uczciwymi aniżeli cele, którym miały służyć i w które zresztą nikt by nie uwierzył.

Wzdychał coraz głośniej, wypił jeszcze jednego tęgie­go pernoda i — do stu tysięcy piorunów — wziął się w garść. Co? Nie wierzą mu? Jeszcze im oko zbieleje! I temu oszustowi Larnaudowi, i temu nudziarzowi Bertrandowi, i przygodnym kumplom, i nawet Pumi- letom, wstrętnym burżujom, których uczciwość Kbńczy się tam, gdzie zaczyna się bezkarność. Nie będą się mogli nadziwić wszyscy ci nędzni kombinatorzy! On sam nie będzie się mógł nadziwić do końca dni swoich! Jedno­cześnie odezwał się w nim instynkt, głód i smutne do­świadczenie życiowe, więc Gonzaga jął naraz ze wzmo­żoną siłą przekonywać samego siebie. Nic przecież nie traci. Ani grosza. Liczył na jakieś dziesięć kawałków. Tymczasem dziesięć procent znaleźnego stanowi trochę ponad jedenaście tysięcy. Czy zarobił kiedyś uczciwie jedenaście patyków nie kiwnąwszy w dodatku palcem? Okazja jest wyjątkowa, a i dzień symboliczny: cóż za świetny sposób uczczenia świętego Andrzeja! Stary Rabotin, ten biedak o niezłomnych zasadach, który żadnemu milionerowi nie zabrałby nawet szpilki, prze­wróci się teraz w grobie ze szczęścia. W drogę! Gon­zaga nie mógł zwlekać, ani sekundy w obawie, że uleg­nie pokusie. Godne ubolewania było już to, że zapła­cił rachunek z dziesięciu procent należnych mu od Kerfoueta. -

Niechętnie wyciągnął jeden banknot pięćsetfrankowy, następnie schował dokumenty, zdjęcia i pieniądze, po

czym włożył portfel do kieszeni. Wreszcie podniósł się z trudem.

Należy się trzysta pięćdziesiąt! — krzyknął z nie­pokojem w głosie Bertrand.

Weź je sobie! — odpowiedział Gonzaga, rzucając banknot na stolik. — Gdyby Larnaud tędy przechodził i spytał o mnie, powiedz, że jestem w szesnastce — dodał.

Dobra jest, w szesnastce! — powtórzył porozumie­wawczo właściciel kawiarni, emerytowany włamywacz, który doskonale wiedział, jaką profesją trudnią się jego klienci i gdzie ją najchętniej uprawiają.

Następnie, kiedy Gonzaga ruszył na chwiejnych nogach w stronę drzwi, Bertrand wyjawił co myśli, rzucając dyskretne: „Powodzenia“, któremu towarzy­szyło smutne skinienie głowy, wyraźnie mówiące, że nie tak wyobraża sobie stan, w jakim mężczyzna powinien przystępować do poważnych zajęć.

W godzinę później Gonzaga, idąc za wskazówkami za­wartymi w dokumentach Williama de Kerfouet, wdrapy­wał się na piąte piętro okazałej kamienicy przy alei Henri- -Martm. Ustrzegł się starym zwyczajem spotkania ze stróżką, wzgardził windą i szedł powoli na górę. Starał się płasko stawiać stopy rozkładając ciężar ciała na stopniach tak równomiernie, aby nie skrzypiały. Wie­dział, że jest to zbędna ostrożność, ale nie potrafił sobie do końca uzmysłowić, że pokonuje wyłożone chod­nikiem schody dla dobra sprawy. Był ponadto zupełnie oszołomiony, że nie czuje w kieszeni ciężaru wytrychów, klinów ani składanego łomu własnego wynalazku, zasłu­

gującego bez wątpienia na zgłoszenie do konkursu Lepine’a *. Na każdym podeście przystawał, przy­glądał się wizytówkom, miedzianym tabliczkom, dzwon­kom, a zwłaszcza różnym urządzeniom zabezpieczają­cym, takim jak zamki pneumatyczne, Yale, Bloctout, oraz judaszom i wszelkim innym przeszkodom, które lustrował okiem znawcy, niczym oficer przybywający do zbudowanej przez siebie twierdzy z propozycją za­wieszenia broni. Jednak nie na wszystkich drzwiach widniały nazwiska lokatorów i Gonzaga, dotarłszy na piąte piętro, nie znalazł nazwiska Kerfouet. Gotów już był się poddać i zejść na dół, żeby spytać do­zorcę, kiedy tuż przed nim wysiadła z windy elegancka pokojówka w fartuszku i koronkach we włosach. Zapy­tana o Kerfoueta, \vybawiła go z kłopotu.

Pan de Kerfouet? Jestem u niego pokojówką.

Wygląd Gonzagi i straszliwy odór alkoholu sprawiły,

że się zawahała.

Nie wiem, czy mój pan...

Nie znam go — oznajmił Gonzaga stanowczym to­nem. — Odnoszę tylko jego portfel, który znalazłem na ulicy.

O! W takim razie, proszę wejść! — odezwała się dziewczyna z szacunkiem, który podziałał jak balsam na ambicję Gonzagi.

Zabrzęczały klucze. Zanim zdążyła otworzyć drzwi, Gonzaga zanotował w pamięci niezawodnym okiem: pełny klucz, rowek z lewej i sześć ząbków. Przyczepio­ny do pierwszego drugi klucz dostarczał uzupełniają­cej informacji: zasuwka z blokadą otwieraną na stalowy włos. Drzwi, które były tylko zatrzaśnięte, stały już otworem i Gonzaga usunął się w przejściu, aby okazać uprzejmość, żeby bystrym okiem dostrzec jeszcze jeden detal, który gdzie indziej bardzo by go uradował, gdyż czynił najlepiej z pozoru strzeżone drzwi łatwo dostępnymi: brak klamki, dwa uchwyty wmontowane w drzewtf. Naraz kobiecy głos przywołał go do rzeczywi­stości.

Adelo, mówiłam ci tysiąc razy, żebyś wchodziła od kuchni!

Dobywający się z głębi mieszkania śpiewny głos, dziwnie akcentujący końcowe sylaby, miał cudzoziem­skie brzmienie, Gonzaga zaś, którego wraz ze stanem upojenia opuszczały również dobre intencje, usiłował zaczerpnąć z tego faktu pewne zadowolenie: w najgor­szym razie jego uczynek stanie się znakomitą reklamą turystyki. Nader skrępowany, onieśmielony wspaniało­ścią hallu, bogactwem kwiatów i bibelotów, przedmio­tów równie zbędnych, co kosztownych, stał jak wrośnię­ty w dywan, przyjąwszy gburowaty wyraz twarzy, nie­odłączny jego zdaniem od prostoty i prawości.' Pragnąc skrócić oczekiwanie Gonzaga przyglądał się z nawyku rozkładowi mieszkania. Pokojówka znikła, przywołana przez swoją panią, i dochodziły go teraz strzępy zdań,

wypowiadanych cichym głosem. Usłyszał wyraźnie „nic z tego nie rozumiem“, a zaraz potem „mam nadzieję, że nie wprowadziłaś go do salonu“. Zrozumiał, że w wielkim świecie na uczciwość liczy się tylko u służby. Gonzaga czuł się coraz bardziej zawiedziony, ale w chwilę później usłyszał wypowiedziane szeptem: „No dobrze, pójdę do niego!“ Uśmiechnął się na myśl, że zobaczy teraz znaną mu z trzech powabnych ujęć nagość w ubraniu.

Pokojówka twierdzi, że...

Kolejne rozczarowanie! Cielsko uwięzione w prze- obszernym szlafroku z różowego jedwabiu, które sunęło powoli i godnie, z dumnie podanym do przodu maje­statycznym biustem — to było pierwsze zdjęcie. Pani w dojrzałym wieku. Królowa matka. Gdy się zbliżała, wypełniając sobą przestrzeń, Gonzaga miał wrażenie, że on z kolei niknie w oczach.

Tak, proszę pa-pani — wyjąkał. — Znalazłem portfel pani syna... na placu Italie.

Mojego syna? — spytała dama tonem zdziwienia.

Pana Williama de Kerfouet — uściślił Gonzaga. — Dowiedziałem się nazwiska i adresu z dowodu osobistego.

Pani lekko drgnęła. Obwisła skóra na szyi napięła się, głowa przekręciła się w prawo, a wzrok, który pobiegł do weneckiego lustra, nie znalazł tam żadnego pociesze­nia. Poczerwieniała, ale prawie natychmiast z godnością znamionującą światową damę opanowała się, narzuca-

jąc ponadto twarzy wyraz dobroduszny, a nawet roz­bawiony.

I twierdzi pan, że znalazł ten portfel dzisiaj rano na placu Italie?

Tak, proszę pani, dzisiaj rano. Leżał na ziemi. Zauważyłem go z daleka, a pan de Kerfouet musiał go zgubić tuż przedtem... Inaczej ktoś by już zdążył mnie uprzedzić.

Tym razem matrona zmarszczyła brwi.

Bardzo mnie to dziwi — powiedziała, cofając się

o krok, aby uniknąć oddechu Gonzagi. — Mój mąż pojechał na polowanie do Solonii, na dwa dni.

Jej mąż! Gonzaga również cofnął się o krok. Nie umiał się rumienić, jednakże pot wystąpił mu na czoło. „Postarałem się o dwa wolne dni“ — pisał William w swoim liście, robiąc jednocześnie aluzje do Chile. Sytuacja była jasna. Gonzaga właśnie stał przed wspomnianym Chile. Kerfouet był mężem tej grubej La- tynoamerykanki, której pieniądze szły teraz na zaspo­kajanie fanaberii jakiejś smarkuli z trzynastej dzielnicy. Był więc odmianą żigolaka, strachliwym trutniem, mocnym co najwyżej w gębie, żebrakiem lepszej kate­gorii. Uczynek Gonzagi, podyktowany szacunkiem dla ryzyka i pogardą dla wszelkiej łatwizny doprowadził do paradoksalnej sytuacji. Obracał się na korzyść faceta wyznającego zgoła przeciwne zasady. Mówcie co chce­cie, jak się ma pecha, to już we wszystkim. Nawet dobre zamiary obracają się na złe! Mało brakowało, a Gon­zaga, mąż surowych zasad, który dopiero co obnosił się

z miną zdobywcy nagrody Montyona *, wyszedłby za chwilę na kapusia. Kapusiem — on, Gonzaga, prawdzi­wy mężczyzna, którego gliny nie potrafiły nigdy nakłonić do zeznań!

Nie wiem, co robić j§ powiedział, aby za wszelką cenę przerwać ciszę. — Przykazano mi oddać portfel do rąk własnych.

Owo „przykazano“ można było rozumieć na wiele spo­sobów. Gonzaga zaś chciał się na gwałt ulotnić. Dopie­ro by narobił zamieszania, gdyby oddał portfel w ręce żony! A zresztą, czy powinien go oddawać? Już całkiem prawie wytrzeźwiał i najchętniej rozpatrzyłby sprawę od nowa.

Wpadnę jeszcze raz — zaproponował.

Gruba pani nie wydawała się poruszona tą propo­zycją. Jak kariatyda zamarła z wtuloną w ramiona głową i zdawało się, że z największym trudem dźwiga ciężar świątyni mającej lada moment runąć. Było oczywiste, że mniej zależy jej na portfelu aniżeli na wyjaśnieniu oko­liczności, w jakich zginął. Zdobyła się na wysiłek, aby po­wiedzieć:

Mój Boże, sądzę, że może mi go pan oddać...

Przerwał jej szczęk klucza. Drzwi wejściowe otworzyły

się gwałtownie.

Nasz pan! — wykrzyknęła pokojówka.

Mój mąż! ■— rzuciła Chilijka.

No to jestesmy w komplecie“ — pomyślał Gonzaga. Natomiast William de Kerfouet powoli zamknął drzwi i podszedł bliżej z naturalną pogodną miną. Trzeba przyznać, że chłopak miał styl. Uśmiech niewymuszony, ani cienia niepewności w ruchach. Wrodzona elegancja, której nie trzeba było niczym podkreślać, potęgowała jeszcze swobodę bycia. Miał na sobie obszerny, nie za­pięty płaszcz podróżny, spod którego widać było koszulę z białym i schludnym kołnierzykiem. Budził zaufanie. Najzupełniej obojętnym tonem, trochę oczywiście zmartwionym, ale sprowadzającym incydent do właści­wych rozmiarów, William de Kerfouet powiedział:

Ewito, musiałem zawrócić z drogi. Wyobraź sobie, że zgubiłem...

Twój portfel... na placu Italie! Wiem o tym. Pan właśnie go przyniósł.

Kariatyda wyprostowała się i głos jej płynął z wyżyn.

A Kerfouet naprawdę miał klasę. Jednym spojrzeniem odczytał ruch Gonzagi, który wsunął rękę do we­wnętrznej kieszeni marynarki. Portfel jeszcze się tam znajdował. Nic iiie było stracone. W podobnej sytuacji należy jak najwięcej mówić, wręcz zabłysnąć ową niecną sztuką, która wymaga tej samej śliny i wywołuje te same skutki co prawda.

Popatrz, Ewito, cokolwiek by się mówiło, ten kraj pozostał krajem łudzi uczciwych. Plac Italie!... A tak szukałem mojego portfela. Wymontowałem siedzenia z samochodu, pojechałem jeszcze raz do warsztatu, wracając pytałem stróżkę... Plac Italie! Nawet by mi

przez myśl nie przeszło, ale istotnie w innym miejscu nie mogłem go zgubić. Tam bowiem zatrzymałem się, żeby kupić goździki. Widocznie kiedy płaciłem, nie wsunąłem tego nieszczęsnego portfela do kieszeni. Spieszyłem się... Gonzaga spostrzegł, że gruba Ewita zaczyna się uśmie­chać. On sam aż otworzył usta ze zdziwienia! Chcąc lepiej kłamać, Kerfouet posługiwał się prawdą. Niewątpliwie zgubił portfel kupując kwiaty, ale były to kwiaty dla tamtej. Tymczasem piękny William z brawurą wskazują­cą na długą praktykę improwizował dalej:

Spieszyłem się... W ostatniej chwili zobaczyłem, że nie mam grubego śrutu. Fatalne przeoczenie, ponieważ mógł się trafić dzik. Sklepy z bronią były jeszcze zamknię­te, więc postanowiłem nadłożyć drogi i zaczepić

o Choisy, gdzie mieszka ten Nemrod — wiesz kogo mam na myśli — mój kuzyn Roger. Chciałem pożyczyć od niego kilka naboi. Uznałem za stosowne kupić kwiaty dla jego żony.

Pozbywszy się wszelkich podejrzeń, Ewita uśmiechała się szeroko, tonąc w fałdach tłuszczu. Małżonek zaś nie­strudzenie snuł dalej swą opowieść, czyniąc ją niemoż­liwą do sprawdzenia.

Na szczęście przyszło mi na myśl, by wziąć ben­zynę koło Choisy. Dobrze, że wsunąłem rękę do kieszeni, zanim mnie obsłużono. Inaczej ładnie bym wyglądał.

Oczyszczony z podejrzeń, całkowicie niewinny, ale świadom, że wszelki komentarz gotów jest podważyć jego opowieść, Kerfouet nie dając nikomu dojść do słowa, zwrócił się do Gonzagi aksamitnym głosem:

Doprawdy, nie wiem, jak panu dziękować. Mój Boże, pieniądze są najmniej ważne. Gorzej z dokumen­tami, aczkolwiek zawsze można się wystarać o duplikaty. Najdotkliwszą stratą byłaby dla mnie zguba samego portfela. Są takie prezenty, które...

Zdanie pozostało nie dokończone, we wstydliwym nie­domówieniu między panem a panią de Kerfouet, która zagruchała cichutko:

Kochany...

Gonzaga natomiast pochmurniał coraz bardziej. Kerfouet był niezły, ale trochę przesadzał. To samo z jego żoną, która przy całej forsie jaką miała, nie była dużo mądrzejsza od tych poczciwych kurew, co dają się wiecznie bajerować swoim alfonsom i dogadzają im we wszystkim. Śliczny duecik! Czarujące przedstawienie, w którym on — Gonzaga — zagrał nie bez powodu małą rólkę jako głupiec, który po pijanemu daje się wodzić za nos swemu aniołowi-stróżowi i chce oddać pieniądze, chociaż sam ich najbardziej potrzebuje. Pal sześć! Co się stało, to się nie odstanie, ale przedstawienie trzeba skończyć. Gonzaga wsunął szybko rękę w zanadrze, wyłowił portfel i wręczył go właścicielowi, mówiąc gardłowym głosem:

Oto zguba! — Następnie dodał od niechcenia — Gdyby pan zechciał sprawdzić...

Ofiara została dokonana. Nie spiesząc się, ale i zbytnio nie zwlekając, Kerfouet odebrał swą własność, wsunął do kieszeni i odparł nonszalancko z przebijającym od pierwszego słowa lekceważeniem.

Ależ mam do pana całkowite zaufanie.

Nastąpiła chwila ciszy ułatwiająca zmianę tematu. Są

takie chwile ciszy, które pozwalają przerwać niewczesne uniesienia, przypominając jednocześnie, że wizyta do­biega końca. Kiedy ponownie się odezwał, głos jego był o ton chłodniejszy:

Dziękuję raz jeszcze. Nie wiem, jak mogli­byśmy wyrazić panu naszą...

Urwał, nie wypowiadając słowa „wdzięczność“. Czyż bogactwo i elegancja mają jakiekolwiek zobowiązania wobec łachmanów? Wdzięczność okazuje się lepszym od siebie, nie na odwrót.

Rzeczywiście, jak moglibyśmy?... — powtórzyła sła­bym głosem jego żona. — Williamie, czyż nie jest w zwyczaju?..

W tym domu najwyraźniej zdania pozostawały często niedokończone. Mąż przejął pałeczkę:

Czuję się zażenowany... Procent! Samo to słowo jest równie niemiłe jak czyn. Nie chciałbym pana urazić, panie...

Wzrok Kerfoueta nabrał szczególnej mocy i spot- kawszy spojrzenie Gonzagi zatrzymał się na czas jakiś; Gonzaga zrozumiał w czym rzecz. Procent? Nie można określić jego wysokości bez wymienienia sumy znaj­dującej się w portfelu, cierpliwie i po kryjomu za­oszczędzonej na niewielkich wpływach z Chile. Dziesięć procent znaleźnego diabli wzięli! Duma czy delikatność, czy honor, mniejsza o słowa. Jak każdy złodziejaszek, co bierze, ale nigdy nie żebrze, Gonząga miał swoje

zasady. Postanowił więc, że nie będzie protestował ani kupczył tajemnicą, czy też bawił się w szantażystę.*

Niech pan da spokój — powiedział ostro. Nic nie chcę.

Kerfouet także nie chciał nic więcej. Kilkoma uprzej­mymi zdaniami skomentował tę dumną odmowę.

Jestem w kłopocie, ale doskonale pana rozumiem. Na pańskim miejscu zachowałbym się identycznie. Uczci­wość sama przez się daje zadowolenie. Nie można jej przeliczyć na pieniądze. Czy mógłbym chociaż poznać pańskie nazwisko?

Pragnę pozostać nieznany.

Gonzaga odpowiadał coraz oschlej. Szlag go trafiał. Nie da się ukryć, że uczciwie zarobił na to, co go spot­kało! Ludzie ci postępowali według swych burżujskich zasad. Czas, aby on także postąpił według swoich. Pełny klucz, rowek z lewej i sześć ząbków...

Teraz nic już nie stało na przeszkodzie. Jego uczciwość dawała mu na ogół zadowolenie. I to w stu procentach.

Niemniej, gdyby pan kiedykolwiek czego potrze­bował, jakiejkolwiek rekomendacji lub pomocy, proszę nam dać znać. Przysługa za przysługę. Mamy trochę zna­jomości.

Kerfouet wyprostował się, przyjmując protekcjonalną postawę. Nieznaczna przewaga moralna niższego stanem została już wystarczająco podważona i należało przy­wrócić zdrowe zasady społecznego ładu.

Jeszcze raz, przyjacielu, dziękuję!

Z całą swobodą zmienił temat:

Przepraszam cię, Gwito, ale muszę zadzwonić. Pojadę do Solonii pojutrze. Dziś wieczór...

Gonzaga, który wycofywał się już w stronę drzwi, nastawił ucha.

Dziś wieczór zabieram cię do teatru.

Do widzenia, panowie i panie! — powiedział Gon­zaga, dziwnie przeciągając ostatnie słowo.

Kerfouetowie skinęli głową.

Nazajutrz, mniej więcej o tej samej porze, Gon­zaga siedział przy którymś z rzędu kieliszku i, pochylony nad południowym wydaniem Paris-Presse, przeglądał po raz dziesiąty rubrykę drobnych wiadomości. Prawdę mówiąc, nie czytał już tekstu, ale recytował go z pamięci, gdyż wzrok mu się nieco mącił.

Przesadna uczciwość! Dzisiejszej nocy, pod nie­obecność państwa de Kerfouet, nieznany osobnik za­kradł się do ich mieszkania przy alei Henri-Martin i przy­właszczył sobie drogocenną biżuterię. Zabrał również pewną sumę pieniędzy, którą pan de Kerfouet złożył do szuflady w swej sekreterze.

Zastanawia fakt, że portfel zawierający wspomnianą sumę został zgubiony poprzedniego ranka na placu Italie i odniesiony przez młodzieńca, który odmówił przyjęcia jakiejkolwiek nagrody i oddalił się, nie po­dając swego nazwiska. Prowadzący śledztwo komisarz Tumagne podaje w wątpliwość szlachetne pobudki uczci­wego znalazcy, który być może chciał jedynie przyj­rzeć się rozkładowi mieszkania...

Wcale nie — mruknął Gonzaga, oburzony scepty­cyzmem komisarza.

Tymczasem ósmy z rzędu pemod koloru świeżej zie­leni sprawił, że zakwitł także na nowo delikatny kwiat cnoty. Jak zwykle u Gonzagi, alkohol nie wywoływał podwójnego widzenia, ale rozdwajał osobowość. Gon­zaga czytając ostatnie zdanie spuścił nos na kwintę.

...Trwają intensywne poszukiwania tego uczciwego człowieka, który otwiera drzwi złodziejom“.

Bertrand, daj tomate! — krzyknął Gonzaga, aby ponownie wkroczyć — przynajmniej chwilowo — na drogę uczciwości.

¡0

Drzwi do agencji były otwarte, jednak mimo to Luiza wahała się. Nie miała odwagi przekroczyć progu. To biuro przywodziło na myśl gabinet dentystyczny, gdzie zawsze ogarniało ją uczucie wstydu, jak gdyby miała próchnicę z własnej winy, z powodu oszczędzania na paście do zębów. W filii Paryskiego Public-Office sie­działy jeszcze trzy klientki. Jedna z nich, o wyglądzie służącej, gryzmoliła coś mozolnie, druga, wysoka i chuda jak tyka, wertowała katalogi; trzecia zaś, korpulentna paniusia, studiowała z zainteresowaniem ogłoszenia

o sprzedaży mieszkania. Na zewnątrz przed witryną z ofertami matrymonialnymi stał młodzieniec, który wydał się Luizie zbyt przystojny i zbyt Robrze ubrany jak na kogoś, kto musi uciekać się do pomocy biura kojarzenia małżeństw. Spisywał starannie dane z ogło­szeń, zaczynając od tych najświeższych, i na wszelki wy­padek posłał Luizie swój najbardziej zachęcający uśmiech. Odwróciła szybko głowę i zaczęła czytać ogło­szenia dotyczące okazyjnej sprzedaży i kupna: „Strzelba myśliwska kaliber 16 nowy model“ lub „Fortepian, rakieta tenisowa i ubranko dziecięce“ oraz „Wazę chińską tanio sprzedam — okazja“. To ostatnie rozśmie­szyło ją. W jej domu również stały ohydne wazy chiń­skie, które rodzina uważała za największy skarb. Tym-

czasem bezczelny łobuz, udając, że sumiennie przegląda wszystkie oferty, przysuwał się coraz bliżej i nieba­wem lekko dotknął łokciem jej ramienia. Niezbyt za­szczycona tym wyróżnieniem, chociaż nieczęsto ją za­czepiano, Luiza uciekłaby zapewne cichaczem sprzed biura matrymonialnego, gdyby z wnętrza lokalu nie odezwał się, patrząc jednocześnie na nią, dyrektor lub zarządzający, a może kierownik, w każdym razie jego pokaźny brzuch świadczył o piastowaniu wysokiego urzędu.

Proszę wejść, mademoiselle. Za chwilę będę do pani usług.

Luizę obleciał strach, weszła jednak posłusznie i ukrywszy się za plecami korpulentnej paniusi odzyskała powoli kontenans. Rozglądając się dyskretnie spo­strzegła wnet, że ten, którego wzięła początkowo za dyrektora, ma na sobie spraną koszulę z grubego płótna i jest zwykłym kancelistą. Biuro pustoszało.

Kolej na nas, mademoiselle. Chodzi o ofertę matry­monialną, prawda?

Luiza drgnęła. Ten bezpośredni wstęp sprawił, że na jej prawym policzku pojawiła się czerwona plama. Czyżby się rzucało w oczy, że jest starą panną?

Tak, proszę pana, ale to bardzo poważna sprawa.

Czuła się dotknięta i słowo „bardzo“ wypowiedziała

z naciskiem. Zauważyła, że urzędnik uśmiecha się pod wąsem.

Proszę się nie wstydzić — powiedział. — Jesteśmy poważną agencją. Zdarzają się wprawdzie klientki, które

za młodu były zbyt wybredne, a teraz zadowolą się pierwszym lepszym, ale najczęściej przychodzą do nas porządne dziewczyny, które szukają odpowiedniego kan­dydata na męża.

Chrząknął, chcąc taktownie przejść od reklamy swego biura do spraw finansowych.

Pani oferta ukaże się pod numerem... powiedzmy pod numerem 4326 i przez miesiąc będzie wystawiona w witrynie. Opłata wynosi dwieście franków. Jeżeli zechce pani otrzymywać korespondencję pod adresem agencji, płaci pani dodatkowo sto pięćdziesiąt franków za okre§ trzech miesięcy. Czy ma pani dowód osobisty?... Dobrze... A co z pseudonimem? Na ogół wybiera się jakieś imię... Jak się pani podoba „Martyna“? Proszę teraz napisać ofertę. Będę wdzięczny, jeśli się pani pośpieszy. Zaraz zamykamy.

Luiza dostrzegła przedtem w witrynie kilka wzorów ofert matrymonialnych. Żaden nie przypadł jej do gustu. Jak można się przedstawić w tak niewielu słowach, a przede wszystkim, jak określić ów wymarzony, uprag­niony lub przynajmniej zadowalający jej wymagania typ mężczyzny? Luiza nie była wybredna, to los nie był dla niej łaskaw. Pięćdziesięcioletni naczelnik biura, lokator z sąsiedniego mieszkania, łysy i kulawy, kuzyn z pro­wincji mający oczy każde innego koloru — czyż miała wyjść za któregoś z nich? Nawet teraz dałaby kosza takim konkurentom. Nie była wybredna... Ściśle mówiąc, miała niewielkie wymagania, nader skromne i rozsądne, wyrażające się głównie w formie zastrzeżeń:

mężczyzna bez brzucha, bez wrodzonych ułomności, beż wywrotowych poglądów, bez kryminalnej przeszłości, bez... Słowem, dużo owych „bez“.

Proszę się pośpieszyć, mademoiselle.

Przestała ssać wieczne pióro i napisała bolesne dla niej słowo: „Panna“.

Było ono zgodne ze stanem faktycznym, podobnie jak zwrot „mademoiselle“, który w sklepach zastępowano na ogół przez „madame“. Z tym ostatnim Luiza łatwo by się oswoiła, gdyby miała do niego prawo, lecz w ustach sklepikarzy brzmiał on irytująco. Panna uchodząca za mężatkę, szczególny rodzaj starzejącej się kobiety...

Panna około trzydziestki (trzydziestka trwa u kobiet aż do trzydziestu dziewięciu lat, a Luiza Dumond miała dopiero trzydzieści osiem), wyznania katolickiego, urzędniczka państwowa, poślubi...“ Nie, to brzmi zbyt obcesowo. Należałoby raczej napisać: „pragnie poznać w celu matrymonialnym niezależnego materialnie pana w odpowiednim wieku (słowo „pan“ określa dolną gra­nicę wieku, gdyż skromnie brzmiące określenie „mł. czł.“ rezerwuje się dla mężczyzn poniżej trzydziestki). Tylko poważne propozycje“.

Uff, koniec mordęgi. Luiza oddała kartkę, uiściła należność i wcisnąwszy kwit do torebki pośpieszyła na ulicę Estrapade, gdzie od przeszło dwudziestu lat mieszkała z bratem. Zazwyczaj wracała wieczorem do. domu dziesięć minut przed nim. Tym razem Robert, który wymagał, aby go karmiono regularniej niż nie­mowlę, siedział już naburmuszony i ziewał.

Cóż to ma znaczyć, Luizo? — burknął. — O której będzie dziś kolacja?

Od czasu, gdy zmarli ich rodzice — a właściwie jej matka i jego ojciec, dwoje wdowców, którzy pobrali się na jesieni życia — Luiza i Robert mieszkali razem. Robert skończył już trzydzieści dziewięć lat, ale nawet sły­szeć nie chciał o tym, że kończy czwarty krzyżyk. W sprawach wieku był znacznie bardziej drażliwy niż Luiza. Gdy tylko sól przemieszała się z pieprzem po obu stronach nosa, długiego i pękatego jak karafka na oliwę, zgolił wąsy. Zbędna kokieteria, z którą stały w sprzeczności zarówno słabość do nakrochmalonych kołnierzyków, jak i sztywna postawa, a zwłaszcza prze­sadna troska o dostateczną powagę i stateczność, nie dopuszczająca czytania Clochemerle *, skazująca go na cotygodniową nudę w Amicale des Clercs de France **. Zbyt pompatyczny jak na zrzędę, Robert trźymał ludzi na dystans, a najbliższe otoczenie ‘ traktował jak po­wietrze, niekiedy zaś jak mieszkańców innej planety,« których obdarzał czasami z daleka łaskawym muśnię­ciem oka teleskopu. Bez wątpienia poczciwy, dyskret­niejszy niż gumowe fleki, które miał przy butach, sumienniejszy niż pani pobierająca opłaty za krzesełka W ogrodzie publicznym, dokładniejszy niż duża wska-

fi

STn m&S Bfg&y. ¿jj^Csał^ jffg

Jh.

zówka jego staroświeckiego zegara — słowem był to po­siadacz zalet, które równoważyły jego wady. Luiza od początku darzyła go umiarkowanym szacunkiem, akurat takim, jaki należy się proboszczowi własnej parafii czy wzniosłym zasadom lub lepszemu gatunkowi mydła. Właściwie go lubiła. Zresztą Robert od dwudziestu lat także właściwie ją lubił.

Dlaczego, do diabła, wracasz tak późno?

Brat, którego głos zmieniony był zawsze przez począ­tek lub koniec bronchitu, nie położył głównego nacisku na „dlaczego“, ale na „późno“. Chęć podkreślenia jej spóźnienia była silniejsza niż ciekawość. Pytanie spe­szyło Luizę. Nie mieli.zwyczaju zwierzać się sobie i nie chciała przyznawać się do tak niepoważnego posunię­cia, jakim było zapisanie się do biura kojarzenia mał­żeństw. Jednakże Robert wymagał od niej uprzejmej konwersacji, podobnie jak należnej mu porcji cukru do kawy.

Zabawiłam dłużej w sklepie — odparła.

Uśmiechnęła się mimo woli, gdyż sklep ten był właści­wie sklepem ze starzyzną, ona zaś stałą się jedną z ofero­wanych tam okazji. Lustro nad kominkiem wydało jej się bardziej bezlitosne niż zazwyczaj i nakrywając do stołu, przyglądała się swemu odbiciu również bez cienia pobłażliwości. Przylizane włosy wyglądały jak przędza, z której robi się peruki dla lalek. Gdyby chociaż miała tę zuchwałą, porcelanową karnację! Cera jednak nie sprawiała wrażenia matowej, ale przykurzonej. Tylko oczy koloru palonych orzeszków, tak — tylko one pozo-

MgligL

"/wTH

stawały wierne jej... Cóż z tego, kiedy rzęsy wypadały? W przypływie wściekłości Luiza odwróciła się plecami do lustra i ze zdenerwowania stłukła talerz.

Spokojnie, moja droga — odezwał się Robert, któ­ry zdecydowanie był antypatyczny.

Powrócił spokój. Przez dziesięć następnych dni panna Dumond nie zaglądała do POP — Paryskiego Public Office. Kiedy wreszcie zdecydowała się tam pokazać, aby odebrać korespondencję, urzędnik jej nie poznał. Zażądał pokwitowania i długo zastanawiał się, nim wręczył Luizie cztery listy.

Otworzyła pierwszy, zanim wyszła z agencji i ogarnęło ją przerażenie:

Cześć, Laluniu!

Widać, że nie możesz się obejść bez chłopczyków. Nie rób więc ceregieli i stań piętnastego we wtorek o dwu­dziestej trzydzieści na metalowej pokrywie włazu do kanału vis-&-vis baru «Błękitny», na bulwarze Saint- -Michel. Nocną koszulę możesz zostawić w domu. Będziemy się...“

Dalej następowało trzydzieści linijek zawierających, zdaniem Luizy, „odrażające szczegóły“. Mimo to prze­czytała list do końca, zanim podarła go na strzępki. Mało brakowało, a ten sam los spotkałby również pozostałe listy, których jeszcze nie otworzyła. Przezwyciężając od­razę, przeczytała jednak drugą, a potem trzecią epistołę. Nie zawierały nic ciekawego, autorzy zaś gotowi byli uszanować wszystko prócz ortografii.

¡§#112i

Zupełnie załamana, ale konsekwentna w swym przed­sięwzięciu; Luiza wśunęła wykałaczkę w róg czwartej koperty. Wypadły stamtąd dwie pachnące tytoniem kartki maszynopisu, z których ostatnia zawierała imię nadawcy: Edmund oraz dopisek: „abonent POP, ulica PasquierM, także wystukane na maszynie. Luiza żachnęła się. Wszak taka anonimowość świadczy o braku odwagi! Ale czyż ona sama nie była „Martyną, abonentką POP z ulicy Medicis“? Ponadto wyjaśnienia autora listu brzmiały całkiem zadowalająco:

Mademoiselle,

Od wielu miesięcy oglądam gablotę ogłoszeń w POP. Na początku udawałem, że interesują mnie ogłoszenia

o wynajmie lokali. Stopniowo, coraz jawniej, zacząłem czytać ogłoszenia matrymonialne. Dzisiaj spisałem wreszcie numery trzech z nich i wynająłem skrytkę na korespondencję.

Wszelako list ten nie został odbity w trzech egzempla- ■ rzach, gdyż byłoby nieprzyzwoitością przesyłać Pani coś w rodzaju okólnika. Pragnę też oświadczyć na wstę­pie, że nie podpisuję się prawdziwym imieniem.

Mimo przyjętego zwyczaju uznałem za stosowne na­pisać niniejszy list na maszynie. Mówi się, że charakter pisma jest zwierciadłem duszy, wystrzegałbym się jednak wniosków wysnutych na takiej podstawie. Aby same­mu nie ulec pokusie zastanawiania się nad kreskami przy „T“ i brzuszkami „SM w Pani listach, proszę, aby i Pani nie pisała ich odręcznie. Pozwoli to nam korzystać przez pewien czas z nieograniczonej swobody, gdyż

tylko nieznajomi mogą sobie wyznać wszystko, nie bojąc się śmieszności, gdyż zachowują pełną anonimowość.

Skądinąd, nie uważam, abym miał popaść w śmiesz­ność. Jesteśmy oboje dorosłymi ludźmi i na podstawie własnych odczuć mogę sobie wyobrazić uczucia Pani. Miejmy odwagę powiedzieć otwarcie: jestem starym ka­walerem. a Pani jest starą panną.

Zabawny aspekt naszego statusu przesłaniają bezli­tośnie jego aspekty mniej zabawne, powierzenie zaś własnego losu agencji matrymonialnej budzi większe obawy przed sobą samym aniżeli przed ludzkim śmiechem.

Czy do tak przezorriego wywodu powinienem dodać uspokajające szczegóły dotyczące wagi, wzrostu, obwo­du klatki piersiowej, koloru włosów i oczu? Oszczędzę ich Pani i proszę, aby Pani również oszczędziła mi po­dobnych informacji i szablonowych opisów, bez wąt­pienia bardziej przydatnych na końskim targu. Wy­starczy, jak sądzę, moje zapewnienie, że jestem zdrów na ciele.

Na duchu także, gdyż nie znam nikogo, kogo pragnął­bym wykreślić z pamięci. Nikt nie zostaje staiym kawa­lerem z dnia na dzień. Starym kawalerem się pozostaje. Określenie to wyjaśnia niekiedy wszystko...“

Wręcz przeciwnie! Luiza znała siebie na tyle dobrze, aby sądzić inaczej. Szybko przeczytała list do końca i mimo braku konkretnych szczegółów, wyrobiła sobie zdanie o piszącym: jałowe życie, małbstkowość, brak odwagi skrywany pod płaszczykiem rezygnacji, nad-

miar ostrożności i powściągliwości. Co tu dużo mówić, j taka skłonność do szarzyzny nie była jej obca. Czyż 1 miała jednak przyznać otwarcie, że w pierwszej chwili I nie poczuła żadnej sympatii do nieznajomego, gdyż pra- | wie wcale się od siebie nie różnili? Wiadomo, że przy- M ciągają się raczej przeciwieństwa. Mimo wszystko jćd- j nak odczuwała pewną ciekawość. Zdarza się, że czło- 3 wiek nie jest zadowolony z życia, ale nie pragnie nic ] w nim zmienić. Dlaczego więc nieznajomy chce zmienić ; swoje życie? Źle jadane pytanie. Należy raczej zapytać, . j dlaczego Luiza chce zmienić swoje.

Przeczytała ponownie list i zwróciła uwagę, że duże 1 M jest nierówno wybite. „Należy oddać maszynę do na- ] prawy“ — zauważyła w myśli. Wróciła do domu i po ko- j lacji nagryzmoliła cztery stropy brudnopisu.

Co robisz? — spytał szeptem brat i naraz wprawił ją w osłupienie: — Powinnaś wreszcie pójść do fryzjera.

Na pewno nie zaszkodziłaby ci trwała ondulacja.

Zastanowię się nad tym — rzuciła oschle, zdecy- | dowana nie bawić się w konwenanse, skoro Robert ża- [ czął wścibiać nos w nie swoje sprawy. — A ty powi­nieneś areszcie usunąć z domu tevohydne chińskie wazy — nie pozostała mu dłużna.

Właśnie się nad tym zastanawiam, droga siostro — odparował Robert i przeszedł do swego pokoju, nie | mruknąwszy, „dobranoc“, co zwykle czynił.

Luiza westchnęła i pomyślała nieco cieplej o niezna- I jomym: ten urzędnik, chociaż przypomina w każdym 1 calu Roberta, przejawia jednak więcej taktu i delikat­

ności. Poprawiła brudnopis, skreślając niektóre zdania i dopisując w zamian kilka innych, bardziej osobistych, a zwłaszcza bardziej treściwych. Wreszcie, po licznych przeróbkach, nie miała zastrzeżeń:

Monsieur!

Proszę się nie tłumaczyć, bo gotów kiedyś Pan po­wiedzieć jak znana aktorka: «Czy można zarzucić bry­lantom, że oprawia się je pojedynczo, aby nic nie przy­ćmiło ich blasku?» Nie jesteśmy aż tak znów drogocen­ni, Pan i ja. Zabrakło nam w życiu miłości, ale głównie my sami nie potrafiliśmy kochać. Dzisiaj nie jest już istotne, dlaczego zostaliśmy lub pozostaliśmy samotni. Istotne jest natomiast, że chcemy ten stan rzeczy zmie­nić. Skoro nie może być mowy o spontanicznym uczuciu, potrafię również ocenić należycie rozsądek dojrza­łych decyzji“.

Luiza zapełniła w tym stylu dwie strony i przepisała je nazajutrz rano na biurowym remingtonie, aby zadość­uczynić prośbie adresata.

Po wysłaniu listu nie odczekała nawet tygodnia, ale zajrzała do POP już po czterech dniach. Uprzejmość wszak nakazuje, aby nie kazać na siebie czekać! Od Edmunda nie było nic. Urzędnik wręczył jej dwa listy, które nadeszły z opóźnieniem. Jeden od jakiegoś wdow­ca, drugi od rozwodnika. Panna Dumond podarła je w odruchu zniecierpliwienia: nie należy przecież do ko­biet, które by się wiązały z kilkoma mężczyznami jedno­cześnie.

Dwa dni później — od Edmunda nadal nic. Wstępo­

wała jeszcze pięć razy do POP i tyleż razy narażała się na ironiczny uśmieszek łysego urzędnika, aż w końcu Luiza znalazła w swojej skrytce skromną kopertę. Na jej twarzy zakwitł uśmiech: M przy „Mademoiselle“ było nierówno wybite. Zaczęła gorączkowo czytać:

...Proszę wybaczyć to zamierzone opóźnienie w ko­respondencji spowodowane koniecznością wyboru. Od­tąd jedynie pani...“

Uśmiechnęła się szeroko, łysy zaś powiedział do­nośnym głosem, aby tchnąć wiarę w nowo przybyłe klientki:

Same panie widzą, że u nas każdy znajdzie swoje szczęście.

Luiza tymczasem, przesuwając wzrokiem po kolej­nych akapitach, czytała dalej:

Mówi się o demonie południa, który czyha na męż­czyzn po czterdziestce. Dlaczego nie miałby to być anioł złotej jesieni? Być może dla nas właśnie życie zacznie się dopiero teraz. My...“

My! Cudowne słowo! Luiza wracała pośpiesznie na ulicę Estrapade. Po drodze, mijając fryzjera, nie wie­dzieć czemu wstąpiła i umówiła się na następny dzień.

Minęło pół roku. Przez sześć miesięcy anonimowej ko­respondencji listy nadchodziły z pewną regularnością: dwa na tydzień. Luiza nagromadziła ich w szufladzie nocnego stolika około pięćdziesięciu. Pięćdziesiąt listów, które nie były wprawdzie listami miłosnymi, ale które dość szybko zaczęła traktować jako takie...

A jednak czuła się trochę zawiedziona. Chociaż

Edmund nie wyjawił ani razu, co ma na myśli pisząc

o „nędznej namiastce życia“, powracał do tego ciągle w swoich listach. Nigdy najmniejszej skargi, tylko na­strój zawiedzionych nadziei i żal po zmarnowanej mło­dości. Zdawałoby się, że zabiega o przyszłość jedynie po to, aby wypełnić pustkę minionych lat, albowiem życie bez przyszłości jest najczęściej także życiem bez wspomnień.

Powoli zadzierzgnęła się między nimi jakby nić zrozu­mienia, nieuchwytna wspólnota bez cienia poufałości. Pewnego pięknego d.nia nierówno wybite M przy „Mademoiselle“,.zaczęło po prostu towarzyszyć imieniu Martyna. Byli już u progu zażyłości, lecz nadal się nie znali. „Możliwe jest — wyznawał Edmund — że w dniu, kiedy się po raz pierwszy spotkamy, rozczaruje Panią mój wygląd. Wprawdzie nic przed Panią nie ukrywałem, ale czasami jedno spojrzenie może przekreślić człowie­ka, gdyż wyobrażenie o nim nie zawsze pokrywa się z rzeczywistością“. Podobne obawy gnębiły również Luizę i dlatego właśnie zaczęły się w niej dokonywać dziwne przemiany: coraz bardziej szła na ustępstwa Martynie. Nie zamierzała oczywiście porzucić swych gustów ani upodobań, ale — nie zmieniając charakte­ru — można przecież zmienić usposobienie. Istnieje wszak tysiąc sposobów, aby pozostać w zgodzie z sobą. Wyrozumiałość i życzliwość, które nie należały dotąd do głównych zalet Luizy, stały się naraz bardziej w niej widoczrte. Zaczęła się też lepiej ubierać. Nie można od razu pokonać przepaści dzielącej ostatni krzyk mody

od zaniedbania, ale starała się* jednak troszczyć o swój wygląd, nie strojąc się jednocześnie ponad miarę. Przez pewien czas wystawiona była na pastwę drwiących spoj­rzeń Roberta, potem ironia ustąpiła zdziwieniu, a wreszcie przyszła kolej na zaciekawienie, a może nawet niepokój? Czyżby się domyślał? Czyżby się bał, że go opuści? Jedno było pewne: przestał drwić z siostry i również zaczął dbać o swój wygląd.

Luiza potrafiła lojalnie docenić starania Roberta i spo­strzegła wówczas, że wzrusza go uprzejmością, którą on w dodatku usiłuje odwzajemniać. Wyrzucała sobie w duchu, że dotychczas była dla niego zbyt oschła. „W gruncie rzeczy nie jest wcale taki zły — myślała. —1 Szkoda tylko, że nie ma tej głębi duchowej, co Edmund“.

Pół roku! Luiza zdążyła już dwukrotnie odnowić abonament w POP, kiedy otrzymała pięćdziesiąty szósty, a zarazem ostatni list. Był krótki:

Sądzę, Martyno, że nadeszła pora, abyśmy wreszcie przestali się bawić w ciuciubabkę. Od początku dawa­liśmy dowody rozwagi i cierpliwości. Znam Panią teraz dość dobrze, aby ponieść ryzyko zawodu, o którym wspominałem. Będę czekał na Panią w sobotę o dwuna­stej w południe przed agencją na ulicy Medicis. Znak rozpoznawczy: niech każde z nas rozwinie przed sobą ostatni numer Intransigeant’a. Przedstawię się wtedy Pani i oczekuję, że Pani uczyni to samo. Ach, Martyno, jestem pewien, że będzie mi trudno zwracać się do Pani innym imieniem. Do zobaczenia, Edmund“.

Tego wieczoru Luiza wróciła do domu w stanie silnego

podniecenia. Zmagała się na przemian z niepokojem 1 z niecierpliwością. Robert zaś był czarujący, prawie wylewny. „Czy tak łatwo odczytać z mojej twarzy, że usiłuję pokryć niepokój, którego przyczyny nie zna do końca? Może jednak powinnam mu o wszystkim powie­dzieć?“ Nie miała jednak odwagi odtrącać nagłej serdecz­ności i spędziła trzy dni na uroczystym oczekiwaniu, podobnym do odległego wspomnienia sprzed pierwszej komunii.

Wreszcie nadeszła sobota. Luiza tego dnia nie pra­cowała i poświęciła cały ranek na staranną toaletę.

O jedenastej była już gotowa, ale w kwadrans później postanowiła nagle włożyć, przez skromność, mniej strojną suknię i, przez uczciwość, zmyć makijaż. Wyszła spóźniona, wybrała jednak okrężną drogę przez Ogród Luksemburski, gdyż przez żelazne kraty widać było, co dzieje się naprzeciwko, na ulicy Medicis.

Zbliżyła się niepostrzeżenie. Przed POP stał śred­niego wzrostu mężczyzna. Bez wątpienia Edmund, gdyż trzymał w ręku rozwinięty egzemplarz Intransigeant'a. Był odwrócony plecami i Luiza widziała tylko, że ma na głowie szary kapelusz i ubrany jest w granatowe palto. Natychmiast zauważyła, że palto zostało nabyte tuż przed spotkaniem, gdyż stary kawaler w swym za­pale nie zdążył nawet jeszcze odpruć metki. Speszony, a może lękając się, aby go nie rozpoznano, wpatrywał się z uporem w wystawę. Luiza odczekała kilka minut. Edmund ani drgnął, rozwinęła więc swój egzemplarz Intransigeant’a, opuściła Ogród Luksemburski i przeszła

przez jezdnię. Na odgłos kroków mężczyzna obrócił się, podniósł odruchowo rękę do kapelusza i zamarł z wraże­nia. Był to Robert.

Skąd się tutaj wziąłeś? — wyjąkała Luiza.

Na widok brata zbladła jak ściana, on natomiast oblał się szkarłatnym rumieńcem. Jednakże prędzej niż ona odzyskał zimną krew.

Przyszedłem zobaczyć, czy moje ogłoszenie wisi w dobrym miejscu. Dałem już jedno pół roku temu, żeby się wreszcie pozbyć tych chińskich waz, których tak nie cierpisz, ale nie trafił się kupiec. — Jego wywi­nięta dolna warga wyglądała żałośnie. Mrugał szybko oczami i niezdarnie usiłował'zwinąć gazetę, chowając ją za plecy.

Nie, kochany — pomyślała szybko Luiza. — Nie możemy przed sobą udawać. Nasze życie stałoby się nie do zniesienia“.

Jak się pan czuje, Edmundzie? — spytała wybu­chając śmiechem.

Wówczas Robert zdobył się na jedyny stosowny w tej sytuacji gest. Przyciągnął siostrę do siebie i pocałował, po czym odezwał się ochrypłym, jak zwykle, głosem:

Najdziwniejsze, że w istocie mogliśmy się pobrać, ale nigdy nie przyszło nam to na myśl.

Ma się rozumieć, Luiza nie poślubiła Roberta. Nic nie stało wprawdzie na przeszkodzie, gdyż był tylko synem jej ojczyma i w rzeczywistości nie byli rodzeństwem. Nigdy jednak nie myśleli o sobie inaczej, toteż ich mał­żeństwo byłoby duchoftym kazirodztwem. Ponadto od

zbyt wielu lat oglądali się bezlitosnym okiem w sytua­cjach, jakie rodzi życie pod wspólnym dachem, i znali dokładnie najdrobniejsze wady swoich charakterów, braki urody i niedociągnięcia w ubiorze. Właściwie zawsze się lubili, może teraz uczucie to stało się nawet głębsze. Jednak zapewne nie przerodziłoby się w miłość. - Wreszcie, i co najważniejsze, ani razu nie przeszło im to nawet przez myśl, jak słusznie zauważył Robert. Otóż — nie wolno zmieniać życia tylko przez czysty przypadek.

Mimo wszystko, niczego nie żałują. Obydwoje wiedzą już, jacy są naprawdę i czego mogą się po sobie spodzie­wać. Ich życie się nie zmieniło, ale nie pragną już żadnej zmiany. Nie założyli rodziny i nie uczynili tego świa­domie. Oczywiście Robert pozostanie do końca tylko Robertem, zrzędzącym zarozumialcem i nudziarzem, ale przy niej, tylko przy niej jednej, schodzi z piedestału. A kiedy się zapomina i znowu traktuje ją jak powietrze, Luiza dotyka lekko jego ramienia i mówi cicho: Edmundzie.

Wówczas anioł Złotej jesieni, unoszący się wśród za­ległej ciszy, sprawia, że te dwa wystygłe serca biją szybciej.

Znawca Serc Ludzkich

Rogçrowi Nimier poświęcam

Przede wszystkim chronić brzuch. Pan Pollin prze­puszcza lawinę gospodyń domowych, rozpychających się kanciastymi łokciami, i gońców biurowych, torujących sobie drogę muskularnymi ramionami. Wie, że należy wejść na samym końcu, posuwając się tyłem naprzód, żeby upchać resztę pasażerów. I rzeczywiście, reszta pasażerów upycha się pod naporem potężnego cielska, cofa się w głąb wagonu, podczas gdy słychać nosowy głós zawiadowcy stacji i zatrzaskujące się drzwi pociągu.

Pozostaje tylko dotrzeć do lewego rogu i schronić się w kącie. Co szczuplejszym udaje się tam niekiedy wślizgnąć, natomiast panu Pollin wystarcza pomału na­ciskać, aby przebić się przez zwartą ciżbę, która na próżno broni się własnymi kośćmi i pełnymi oburzenia pomrukami, daremnie najeża parasole, klucze i ołówki sterczące z kieszeni. Pan Pollin rusza powoli z miejsca, sunie nieubłaganie i dociera do celu, a krągły, ciepły brzuch jak co dzień znajduje schronienie w najbardziej niedostępnym zakątku.

Trudno się jednak nie wstydzić własnego postępowa­nia. Pan Pollin rzuca okiem na tych, których roz­trącił, w trosce o swą drogocenną tuszę, i oblewa się

rumieńcem. Dwie panny, Jedna po lewej, druga po pra­wej, obciągają ubranie i sprawdzają, czy po brutalnej szarży nie straciły wszystkich guzików. Panna z lewej, bardzo młoda, z burzą włosów na głowie — uosobienie powabu, a zarazem arogancji, której nigdy nie lubił — nie obdarza go nawet spojrzeniem i daje tylko wyraz po­gardzie, wydymając z niesmakiem usteczka. Natomiast panna z prawej, nieco bardziej przy kości, starsza od poprzedniej, brunetka ze śladami urody, która zresztą nie była nigdy zbyt wielka, obrzuca gbura morderczym spojrzeniem tchnących powagą oczu i zagłębia się znów w lekturze pisma On i Ona.

On i Ona, a cóż by innego! Pan Pollin, rozpo­godzony, pozwala sobie na uśmiech, w którym sarkazm miesza się z irytacją, i gratuluje sobie w duchu. Nie po raz pierwszy widzi w ręku sąsiadki z metra lub autobusu swoje pismo. Zdarza się to prawie co wieczór, ale pan Pollin, który jest pełen kompleksów, nie odczuwa zado­wolenia, wręcz przeciwnie: napełnia go to odrazą. Senty­mentalne idiotki! Tanie marzycielki! On, pan Pollin, wymyśla dla nich w trudzie i znoju — po dwanaście fran­ków od wiersza — „autentyczne historie“, które nigdy się nie zdarzyły ani zdarzyć się nie mogą. Pannice zaś rozkoszują się nimi, co więcej, traktują je jako podsta­wową strawę duchową! Toteż pan Pollin szydzi z nich w myśli: „Oblizuj się na zdrowie, kiciusiu! To ja daję ci tę szperkę, napuszony, brzuchaty tłuścioch, siedzący teraz tuż obole ciebie, do którego byś się nie odezwała za żadne skarby świata“.

Naraz pan Pollin, nachylony lekko nad pismem, żeby zobaczyć, która to strona, ze zdziwieniem podnosi brew. Coraz lepiej! Brunetka nie pochłania żadnej bajeczki, która wyszłaby spod pióra jednego z kolegów, ale czyta jego rubrykę — „Kurier serc“. Jego „Kurier“! Jego rubrykę, kolumnę zadrukowaną petitem, pod którą nie figuruje wprawdzie jego podpis — gdyż Gaston Pollin nie podpisuje się własnym nazwiskiem — ale figu­ruje tytuł, który sam sobie nadał: „Znawca Serc Ludz­kich“.

Pan Pollin przygląda się teraz czytelniczce. Oto jedna Z tych, co obdarzają go w wyobraźni urodą archanioła, doświadczeniem Casanovy, rozwagą prawnika, szczyt­nymi zasadami arcybiskupa i ojca Soboru. Obnażają się przed nim śmielej niż przed lekarzem, kiedy ten do badania każe im zdjąć majtki. A panna po prawej nie bez powodu ma smutną i poważną minę, odczytując po raz nie wiadomo który odpowiedź numer trzy, zazna­czoną niebieskim atramentem. Jeżeli to o nią chodzi, do­stała za swoje! „Znawca Serc Ludzkich“ na ogół usiłuje powściągać zniecierpliwienie przez wzgląd na czytelni­ków, a zwłaszcza przez wzgląd na redaktora naczelnego, ale stara się również przemycić tu i ówdzie jakąś złośliwą uwagę, gdyż zyskuje wówczas szacunek i po­ważanie. Tym razem „Znawca Serc Ludzkich“ przeszedł jednak samego siebie. Ale czy ktokolwiek widział, żeby wybrać sobie pseudonim „Taka samotna“ albo opisywać równie banalny i kretyński przypadek? Jest toto sekre­tarką, mieszka oczywiście na poddaszu, od ładnych

pięciu lat czuje miętę do sąsiada z tego samego piętra, szlachetnego młodzieńca, który jest z zawodu kasjerem i rzuca jej tęskne spojrzenia, ale nie śmie... Czy ma się zdobyć na odwagę i młodzieńca ośmielić? That is the question. Taki był cały sens listu, skreślonego skądinąd w zgrabnej, wstrzemięźliwej formie, z pełnym posza­nowaniem interpunkcji i ortografii. Jeszcze jeden powód więcej do bezlitosnej krytyki! Tymczasem pan Pollin, który zostałby pewno w szkolnictwie, gdyby nie oblał matury, lubi poprawiać na marginesie miłe dla oka błędy, utwierdzające go w poczuciu własnej wyższości. Poza tym — żarty na bok —jest fachowcem w swej dzie­dzinie, ceni zawiłe przypadki, zwłaszcza zaś takie, w któ­rych morał wyłania się nieco za późno i na dobrą spra­wę lepiej, jeżeli nie kłuje zbytnio w oczy. Na przykład: „Uległam Ludwikowi, którego kocham, ale potem zro­zumiałam, że byłam dla niego zabawką. Zawiedziona, uległam Jerzemu, który mnie kocha, ale ja nie potrafię odwzajemnić jego uczuć. Tęraz spodziewam się dziecka i nie wiem, który z nich, Ludwik czy Jerzy, jest ojcem. Nic o sobie nie wiedzą, ale obaj gotowi są ożenić się ze mną. Którego mam poślubić?“ Można, rozumie się, popuścić wodze fantazji, używając sobie na tych pieprz­nych historyjkach, które — z wielką szkodą — przytra­fiają się pewnej części młodzieży. Na szczęście wcale nie tak licznej, jak się powszechnie sądzi. Kiedy do nieba idzie wołanie o wzajemność w miłości, można w jednym liście w każdym numerze gazety, traktując resztę bar­dziej rzeczowo, rozwinąć talent narratorski, okazać

własną wnikliwość i sięgnąć wyżyn, nie obrażając za­razem poglądów żadnego z czytelników. Nie ulega naj­mniejszej wątpliwości, że pan Pollin lubi zawiłe przy­padki, a w razie potrzeby sam je wymyśla. Wiąże węzły gordyjskie i z rozmachem je potem przecina. Czyż więc miałby go zainteresować najbanalniejszy i najgłupszy z przypadków — bijące samotnie serduszko? Pan Pollin nie lubi osamotnionych kobiet, wiecznie skrzywionych i wyrzekających na swój los. Samotność! Dobry Boże, stworzyłeś Gastona Pollin otyłym i samotnym... Ale czy on się kiedykolwiek skarży?

Nie, nie skarży się, ale uśmiech znikł z jego twarzy. Tymczasem nieznajoma nerwowym ruchem składa ty­godnik i chowa na dno torebki. Pan Pollin odtrąca własne myśli i spycha je aż na dno duszy. Czyżby naraz pożałował odpowiedzi udzielonej nieznajomej? Zaczął wówczas od słów: „Straszny sekret sekretarki! Cóż, zda­rzają się i takie rzeczy!“ Potem zaś rozprawiał z patosem

o cnocie cierpliwości, która jest dla miłości tym, czym łupina dla kasztana. Otóż łupina ma kolce, szczególnie kłujące wówczas, gdy chronią zgorzkniały, zeschnięty owoc. Pan Pollin zna się na kolcach lepiej niż ktokolwiek inny. Był kiedyś nie taki gruby, nie taki brzydki i pach­niały mu konwalie...

Jego westchnienie zlewa się ze świstem powietrza wy­puszczanego z kół i pociąg zatrzymuje się ze zgrzytem na stacji, przed emaliowaną tablicą z napisem Filles-du-Cal- vaire. Nieznajoma szepcze do ucha jakiejś starszej pani sakramentalne: „Czy pani wysiada?“ i wyciąga rękę do

drzwi. Jest już na peronie i oddala się, nie kołysząc bynajmniej biodrami, lecz kroczy wyprostowana i sa­motna! Ach, jakże samotna! Pan Pollin roześmiałby się pewnie na głos, gdyby nie zaskoczyło go nad wyraz własne zachowanie. Stała się rzecz niebywała! Wysiada zawsze dużo dalej, na stacji Michel-Bizot. Tymczasem w ostatniej chwili, kiedy drzwi już się miały zamknąć, góra tłuszczu drgnęła i straszliwy żywioł rozpętał się w wagonie, niszcząc wszystko na swojej drodze, mimo protestów i przekleństw pasażerów. Czy nasza niezna­joma opuści stację samotnie? I tak, i nie... Ktoś bowiem biegnie za nią ciężkim truchtem, toczy się, a w chwilę później depcze jej po piętach.

Nie ma oczywiście mowy, żeby ją zaczepić, ale... Ale właściwie co? Pan Pollin nie ma w sobie nic z Casanovy — tego jednego jest absolutnie pewien, nawet gdyby naraz zwątpił w wątpliwą móc swoich wdzięków, olbrzymi brzuch rychło by mu te wątpliwości przypomniał. Nie, pan Pollin nie idzie za nieznajomą, ale za cieniem prze­szłości. W czasach kiedy był szczuplejszy, przystojniej­szy i kiedy to pachniały mu konwalie, cień ten miał na imię Melania. Imię staroświeckie, często spotykane wśród służących, i rzeczywiście noszone w stylu „jestem twoją pokorną sługą“ przez jedną z kuzynek.

Melania tchnęła świeżością. Miała świeżość uczuć i cery, jaką demonstruje się światu w siedemnastej wiośnie życia. Pierś, na którą Gaston Pollin, mający wówczas łat osiemnaście, rzucał raz po raz płomienne spojrzenia, była wprawdzie płaska jak deska, bez żad­

nych perspektyw na bujniejsze kształty. Nie przeszkadza­łoby mu to zbytnio, gdyby nie wada wymowy, zmusza­jąca nieśmiałą Melanię do zastępowania czułych słówek jedynie czułą troską o kuzyna. Pan Pollin, spragniony zarówno jednego, jak i drugiego, uznał, że Melania jest głupia, i przestał się nią interesować. Los zemścił się na nim podwójnie. Znawco serc ludzkich, puść w niepamięć własne błędy... Było, minęło! Nieznajoma, nie odwró­ciwszy się ani razu, przeszła tymczasem przez plac Pasdeloup. Skręca właśnie w ulicę Amelot, zatrzymuje się na chwilę przed magazynem mód, po czym rusza dalej wolnym krokiem, jak każda młoda kobieta, która do­tarłszy do swojej dzielnicy, spaceruje bez celu, aby zabić. czas przed kolacją. W domu bowiem czeka ją tylko obranie jednego pora i dwóch kartofli na skromną zupkę, spożywaną potem samotnie. Znów się zatrzymuje, stoi przez chwilę niezdecydowana, i naraz wchodzi do sieni domu pod numerem 90.

Skończyło się. Pan Pollin przystaje na chodniku na­przeciwko, zdając sobie od razu sprawę, że wygląda jak dureń. Stoi na czatach, zadzierając w górę głowę i klnie w duchu: „Zachowuję się jak idiota! Co mnie napadło?" Jednakże teraz, kiedy nieznajoma znikła z pola widze­nia, zaczyna powoli rozumieć własny impuls i zdaje sobie sprawę, dlaczego zwrócił uwagę na brunetkę. Jest chuda

i nieśmiała jak tamta. Również ani ładna, ani brzydka jak tamta. Ma bardziej zielone oczy, ale nierówną cerę, też jak tamta, której matka zwykła była często powtarzać: „To wszystko z całusków! Za dużo cię całowałam.

kiedy byłaś mała“. Poza tym nieznajoma identycznie się trzyma, tak samo nosi głowę i nie ma obfitych piersi ani krągłej szyi. Jedna różnica: tamta wyszła za mąż za jakiegoś adiutanta.

Pan Pollin drgnął. Zrozumiał, że mówi na głos. Ale nikt nie zwraca uwagi na grubego mężczyznę w przy­ciasnych spodniach, z potrójnym podbródkiem spływa­jącym trzema fałdami na wątpliwej czystości koł-. nierzyk. Natomiast każdy by parsknął śmiechem, gdyby się dowiedział, że ma przed oczyma Znawcę Serc Ludz­kich — wszystkich prócz własnego. Słucha właśnie, jak ono cicho bije, ukryte gdzieś głęboko pod przelewającym się, burczącym kałdunem, bezlitośnie maltretującym guziki rozciągniętej ponad miarę kamizelki. Nie ma obawy, nikt się nigdy nie dowie, że pan Pollin otwiera ponownie usta, kryjące wielki obłożony jęzor,

i szepcze:

Poczekaj, gołąbeczko, już ja ci pomogę wyjść za mąż! Możesz na mnie polegać! Wystarczy, że tamta się wydała...

Nie zmienia to jednak faktu, że pan Pollin, zadzierając głowę, nadal wpatruje się zawzięcie w dom naprzeciwko. A może ona tu wcale nie mieszka? Może tylko przyszła odwiedzić przyjaciółkę? Dzięki Bogu, po kwadransie na piątym piętrze, wysoko w górze, prawie pod samym nie­bem otwiera się okno, a następnie wysuwa się ramię uzbrojone w dzbanek i przechyla go nad tkwiącą w prze­rwie między okiennicami nieodłączną doniczką z kwia­tami. W ślad za ręką ukazuje się twarz, którą pan Pollin zapamięta już na zawsze, a raczej twarz, której nigdy nie

zapomniał. Żeby zachować kontenans, mruczy pod nosem:

Fontanna pełna łez!

Jednak wszystko na próżno. Nogi się pod nim uginają, drży cały, miętosi swe obwisłe policzki, siąka nosem. Niezdecydowany, pognębiony, miotany sprzecznymi uczuciami, niczym sędzia, który użalił się nad przestępcą

i przeraził się, że może go skrzywdzić. Uff! Nareszcie okno się zamknęło. Pan Pollin przestaje zadzierać głowę

i omiata spojrzeniem okolicę. Jest! Pięćdziesiąt metrów dalej, między fryzjerem a sklepem z podrobami, do­strzega to, czego szuka. Kiosk z gazetami. Pan Pollin zmierza do niego pośpiesznie. Obwisłe policzki podry­gują, brzuch podskakuje, chód stał się nieomal żwawy. Raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa.

Poproszę On i Ona.

Sto franków — rzuca lakonicznie kioskarz, karzeł

o złośliwych oczkach, przyglądając się bezczelnie klien­towi, który ma swoje lata i odpowiednią tuszę, a lubuje się w sercowej prozie.

Niech sobie karzeł myśli, co chce. Nie ma to najmniej­szego znaczenia. Pan Pollin już nie truchtem, ale galo­pem wraca pod dziewięćdziesiąty i bez wahania zmierza do pogrążonej w półmroku stróżówki. Tam natyka się na niezbyt skorą do zwierzeń personę z siwym kokiem na głowie. Dyskretny gest, poprzedzony ukłonem. Pan Pollin umie się znaleźć i żadne pytanie nie wyjdzie z jego ust, zanim nie opuści kieszeni budzący zaufanie banknot. Pytanie zresztą wychodzi z jego ust z największą trudno­

ścią. Między chrząknięciem a pozorowanym atakiem kaszlu rozlega się niewyraźny, szept:

Przepraszam panią, chciałbym się dowiedzieć, czy... — Koczek porusza się wówczas ruchem pełnym szacunku, falsecik sączy w odpowiedzi:

Kasjer, który mieszka na piątym piętrze? To może być tylko pan*Blais, ale on jest chyba inkasentem...

Nieważny z pozoru szczegół: czułostkowa sąsiadka nieznacznie awansowała swego sąsiada, żeby się lepiej prezentował. Tymczasem pan Pollin wchodzi już po schodach, przystając co chwilę. Wspina się mozolnie stopień po stopniu na wyżyny piątego piętra, gdzie do­ciera u kresu sił, ciągnąc sto osiem kilo rożpływa- jącego się z wysiłku sadła.

«Antoni Blais» głosi napis kredą na drzwiach. Sąsied­nie zaś drzwi zdobi wizytówka przytwierdzona dwiema zardzewiałymi pinezkami, między którymi można od­czytać najbardziej banalne imię i nazwisko: «Maria Martin». Ani na tych, ani na tamtych drzwiach nie ma kłódki, a więc ptaszki są w gniazdkach. Cisza panująca na zakurzonym poddaszu tłumi miękkie szuranie pan­tofli i szmer wody lejącej się cienkim strumieniem. Pan Pollin bębni nogą w odstające od podłogi kafelki po­krywające podest, raz po raz ociera zalewający go pot. Ma wielką ochotę dać za wygraną i odejść. Wyciąga nawet dłoń w stronę poręczy... Ale tak jak wyskoczył z metra, nie rozumiejąc zrazu dlaczego, teraz również w ułamku sekundy dopada drzwi i wali w nie omalże z wściekłością, y

W chwilę później nie ma już odwrotu, bo w drzwiach ukazuje się przeciętne oblicze trzydziestopięcioletniego mężczyzny, któremu zarost sypie się coraz obficiej kosz­tem wypadających włosów. Ta twarz pozbawiona jest wyrazu, nijaka, a z ust, rozwartych ze zdziwienia i nie­ufności, dobywa się pytanie:

Kto tam?

Czy to pan... czy to pan Blais? — bąka gość.

Tak.

Nie wiadomo, od czego zacząć. Czoło grubego męż­czyzny znów oblewa się potem. W trakcie wspinaczki przygotował uroczystą mowę: „Szanowhy panie, po­czucie obowiązku zmusza mnie do wyjawienia panu ta­jemnicy zawodowej... Zanim cokolwiek powiem, proszę dać mi słowo honoru, że dochowa pan tajemnicy bez względu na pańską decyzję...“ A niech to diabli! Słowa naraz grzęzną mu w gardle.

Proszę mówi żałośnie. — Niech pan to prze­czyta.

To, czyłi numer On i Ona otwarty na właściwej stronie. Antoni bierze go niezdecydowanym ruchem i marszcząc nos, z półotwartymi ustami, patrzy na obwiedziony czer­woną ramką tekst, który pan Pollin zna na pamięć. „W sobotę skończę trzydzieści lat, on ma lat trzydzieści pięć. Jest z zawodu kasjerem, ja sekretarką. Nie jestem mu obojętna, jeśli mam wierzyć jego zielonym oczom. Kłopot z tym, co kryje się za powiekami, skoro tylko...“

Kto by pomyślał! — szepcze inkasent, któremu właśnie zaczynają drgać powieki.

Pan Pollin przypatruje mu się z napięciem; ale też

i z wrogością. Ten facet prezentuje się znacznie gorzej niż ona: mizerak bez wyrazu, może nawet trochę świn­tuch, jak wielu starych kawalerów kiszących się we włas­nym sosie. W każdym razie piekielnie irytujący z tą swoją oszołomioną miną i ustami poruszającymi się podczas czytania. Więcej zapału, Antoni Blais! Więcej uczucia! Dlaczego nie padasz na kolana czytając: „Od pięciu lat dzieli nas na piątym piętrze cienka ścianka. Ale jakże mocna! Nie ja powinnam ją zburzyć. Moja mama zawsze mówiła, że jeśli kobieta robi pierwszy krok, najczęściej jest to pierwszy krok do katastrofy“.

Kto by pomyślał! — powtarza inkasent.

Pismo wypada mu z rąk. Na twarzy nie maluje się nic prócz zmieszania, które z wolna przemienia się w zalążek uśmiechu. Powieki nadal drgają, jakby się broniły przed zbyt ostrym światłem. Głos zamarł w gardle. Inkasent tkwi tak bez ruchu i nawet nie zapyta: „Kim pan właści­wie jest? Kto pana przysłał?“ Po chwili cofa się wolno do swego pokęju, który jest schludny, bezosobowy i nie- przytulny, jak pierwszy lepszy numer w hotelu. Wie­dziony odruchową uprzejmością przysuwa krzesło, ale sam na nie opada. Obraz tak wielkiej słabości dodaje odwagi panu Pollin, który pragnąłby wypełnić zalega­jącą ciszę, i ze zdziwieniem słyszy własny głos:

W pewnym sensie będzie to nawet wygoda. Wy­starczy przebić drzwi i bez żadnej przeprowadzki macie od razu dwupokojowe mieszkanie.

Zaraz też dodaje ze wzruszającą pewnością siebie:

Niech pan zawiąże krawat i przyczesze włosy. Idziemy. '

Pan Pollin odzyskał pewność siebie. Zapomniał o nie­dawnym zakłopotaniu. Teraz nie czuje nawet własnej tuszy, tylko potęgę. Stał się — wprawdzie tylko na pięć minut — panem życia i śmierci. Cóż za słodka zemsta nad losem! Nie można w jednej chwili zburzyć działowej ścianki, ale można przełamać powściągliwość, wstydli- wość zbliżoną do niemocy, co osłania bierne uczucie tych wszystkich, których przeraża myśl o szczęściu i któ­rzy milcząc wydają na nie wyrok śmierci. Milczenie za­biło już trzydzieści lat temu pewne niemądre uczucie, które ożyło dzisiaj w pamięci, aby innej dziewczynie lepiej ułożyło się życie. Ale dość wspomnień! Trzeba działać! Blais, poczciwina, z zadziwiającą pokorą wiąże krawat, czesze rzadkie włosy, lecz raptem wpada w po­płoch. Tym razem on się jąka:

To... to niemożliwe. Czy wyobraża pan sobie, że ot tak, ni stąd, ni zowąd zjawię się u panny Martin?

Owszem! Myśli pan, że jeszcze raz zadam sobie tyle trudu?

Jeden punkt dla pana Pollin, który utrafił we właściwy ton. Oschły, ale zarazem opiekuńczy, znamionujący lu­dzi silnych, którzy baczą, aby dobrodziejstwa płynące z ich łaski nie obróciły się wniwecz. W szarych oczach Antoniego Blais błyska respekt. Skruszony, patrzy w zie­mię. Brzuch pana Pollin okazuje się naraz wyjątkowo przydatny, gdyż ciasnym pokoju przybiera rozmiary odpowiednie do powagi sytuacji. Kto to właściwie

jest? Szef Marii? Redaktor naczelny tygodnika? Prezes Towarzystwa Dobroczynnego? Antoniemu Blais, blis­kiemu pomieszania zmysłów, wszystko wydaje się moż­liwe. Pokora, ta cnota, która stała się jego przywarą

i sprawia, że język staje mu kołkiem na sam widok panny Martin, nie pozwala mu również na sprzeciw. Jednakże trzeba działać szybko, zanim ten tchórz ochło­nie z wrażenia i spostrzeże się, że ulega innemu tchó­rzowi, który wprawdzie się dzisiaj rozzuchwalił, ale chyba czuje, że się przeliczył, i zbliża się do kresu swych możliwości.

Chodźmy! — mówi pan Pollin.

Ciężka dłoń — całe szczęście, że ciężka, boby jej drżenie było wyczuwalne — spada na ramię inkasenta, wczepia się w nie i ciągnie za sobą. Dzięki Bogu, to tylko sześć metrów! Pomagając sobie wzajemnie, przekracza­ją próg, wychodzą na korytarz. Inkasent usiłuje sprze­ciwić się po raz ostatni.

Ależ, proszę pana... Zresztą nie wiem, z kim mam przyjemność?

Nie bądź głupi! — ryczy pan Pollin.

Kolana się pod nim uginają, chcąc więc przyśpieszyć bieg wydarzeń, z całych sił wali pięścią w drzwi, tam gdzie znajduje się wizytówka.

Koniec. Drzwi otwierają się na oścież i ukazuje się odziana w szlafrok dziewczyna z koroną metalowych wałków do kręcenia włosów na głowie. Wystarczy jedna

sekunda, żeby Blais, pchnięty w plecy, znalazł się u niej w pokoju. Trzeba drugiej sekundy, żeby wykrzyknąć: Lz tygodnika On i Ona, proszę państwa! Oto On, a oto Ona! Proszę przyjąć najlepsze życzenia szczęścia i gra­tulacje!“ Dość trzeciej sekundy, żeby się przyjrzeć, jak stoją bez słowa, wrośnięci w ziemię, nie wiedząc, co po­cząć z rękoma, z oczyma, z uśmiechami. Potem pan Pollin szybkim ruchem zatrzaskuje drzwi. Niech sobie dalej radzą sami! Najważniejsze, że doprowadził do sam na sam, złączył ich okrzykiem „On i Ona“, postawił przed faktem dokonanym. Stało się! Nie mieli odwagi zawrzeć znajomości, nie będą również mieli odwagi jej zerwać.

Koniec! Pan Pollin schodzi po schodach. Nogi się pod nim uginają, kolana drżą. Na próżno pogwizduje _Jsobie z cicha „Mario, gdzie ta zupa? Mario, gdzie ta zupa, gdzie?“ Na próżno sam sobie przyznaje dla zabawy dyplom swata: „Z doświadczeniem w sprawach ser­cowych, jakie się zdobywa w moim zawodzie, wcale nie­trudno zostać swatem“. Skoro jednak nie tak trudno, czemu sam siebie nie wyswatał? Na nic się nie zda stwier­dzenie, że swaci na ogół nie mają żon, a księżom, udzie­lającym sakramentu małżeńskiego, małżeństwo jest wręcz zakazane. Na nic się nie zda myśl, że Żywoty świę­tych, poświęcone głównie Najświętszej Pannie i Męczen- ■ nikom, chwalą uroki celibatu. Wszystko na nic, a zwłaszcza ironia, do której ucieka się Znawca Serc Ludzkich, przypominając naraz cytat: „Niestety dziewica

i przez to męczennica“.

Pan Poilin z oburzeniem wzrusza ramionami. Z po­budek zawodowych interesuje się zawiłymi sprawami, czasem może nazbyt intymnymi, potrafi nawet w razie potrzeby wpłynąć na ich pomyślne rozwiązanie. Gdy jednak w grę wchodzi jego własne serce, piorun uderza zawsze w tysiące małych piekiełek, rozprasza je, spo­piela i — co prawda rzadko — opromienia pana Poilin blaskiem dogasających zgliszcz, spowija go powłoką świętości. O, chlebie powszedni, najlepiej smakujesz w spieczonych ustach głodnego! Tego wieczoru nic nie zakłóci nastroju powagi pana Poilin i chwili głębokiej zadumy nad samotnością. Nic także, a szczególnie nie­smak, który zazwyczaj budzi sam w sobie, nie pozbawi go smętnej satysfakcji na myśl o cudzym szczęściu, bo­lesnej rezygnacji, jaką zapewne odczuwał Mojżesz wdychając z oddali zapach świetlistego powietrza, mio­dowy zapach Ziemi Obiecanej, niedosięgłej dla niego, ale przeznaczonej tym, których Bóg obdarzy swoją łaską. „Mario, gdzie ta zupa? Mario, gdzie tavzupa, gdzie?“ Są zupy, których nikt nigdy nie skosztuje.

Pan Poilin, nie widząc ostatniego stopnia, rozciąga się jak długi na ziemi, wstaje z bladym uśmiechem. Naprzeciw stróżówki znajduje się rząd różnego kształtu

i wielkości skrzynek na listy. Na dwóch najmniejszych widnieją znane z tej opowieści nazwiska. Teraz wy­starczy zapewne jedna skrzynka. Uśmiech rozpływa się po twarzy, obejmuje nawet wszystkie trzy podbródki. Pan Poilin szuka po kieszeniach, znajduje notes, wy­rywa kartkę i pisze na niej pośpiesznie: „Straszny sekret

sekretarki został ujawniony, czyż nie tak? Sądzę, że dobrze się stało. Na przyszłość jednak niech radzi sobie sarna!“

Znawcy ludzkich serc udzielając porad, niekiedy przy okazji gorzko żałują błędów, które sami w przeszłości popełnili.

Pomyłka

Ojciec Lormel, zwany Mykologiem, niski i łysy jak kolano, sam przypominał z wyglądu borowika. Skóra oblekająca czaszkę, pozbawiona włosów aż po uszy, nie wiedziała co to kapelusz i dawno już przybrała płowy kołor znamionujący prawdziwki. Cera żółta, upstrzona rudymi plamami, niezbyt przy tym gładka, a także nie­wielkie wole rozdymające szyję, zwiększały jeszcze po­dobieństwo. Chód jego miał w sobie coś miękkiego, a zarazem lisiego. Lormel stąpał po ściółce leśnej w szczególny sposób, nie depcząc zeschłych liści i nie łamiąc najmniejszej gałązki.

.Stary spędził cały dzień w najgłębszych ostępach leś­nych, gdzie drzewa rosną gęsto, splatając się nieomal ze sobą, i skąd mrok wypędza barwinki, a nawet sowy. Włóczył się tam, wiedziony kształtem niektórych pni, grubością i rodzajem mchu, ledwo uchwytnymi zapa­chami. Przystawał niekiedy w miejscach, które tylko on potrafił odnaleźć w tym królestwie, wspólnym dla lisów, botaników i kłusowników. Powracał teraz stamtąd z pełnym chlebakiem, kołując i wielokrotnie przeci­nając własny szlak. Brzozy i buki dokoła stawały się coraz bardziej- rozłożyste i rosły w większych odstępach. Pionowa symetria wielkich drzew ustępowała poziomej

nonszalancji chaszczy wabiących zakochane pary i za­rośniętych polanek wabiących myśliwych.

Naraz zatrzymał się, nastawiając ucha. Z lewej do­szedł go niewyraźny odgłos. Nie był to szum wiatru wśród liści ani chrzęst pułapki czy szelest uciekającej kretomyszki. My ko znał dobrze niezdarną ostrożność zakochanych, a także ich manię ukrywania się w nie­licznych suchych miejscach, gdzie trzask uschniętych gałązek zdradza obecność ludzi. Wprawnym okiem od­nalazł bezbłędnie jedyny krzak nadający się na kry­jówkę, dostrzegł też poprzez listowie brzeg niebieskie­go fartucha i skrawek grubo prążkowanego sztruksu.

Znów ta Julka — mruknął. — I znów z kim innym! Uśmiechnął się, po czym zmarszczył brwi.

Są co najwyżej o sto metrów od moich opieniek. Myko ruszył dalej, minął jeszcze jedną parkę, kłusow­nika zakładającego sidła i łobuziaka ogołacającego lesz­czynę. Pozostawał nie zauważony, choć sam potrafił wszystko dostrzec. Zwykle rozdawał wprawdzie zawar­tość chlebaka, ale zazdrośnie strzegł tajemnicy „swoich miejsc“. Nie zdradzał również nigdy, kogo widział pod­czas wędrówek: ta odmiana grzybów wyrastających w wilgotnym cieniu, nie była tak szkodliwa jak mucho­mor cytrynowy, ale jak nic poruszyłaby żółć plotkarek i wzbudziła jadowite emocje.

W pół godziny później podarte espadryle starego dotykały już sznurkową podeszwą rozgrzanego asfaltu. Nadal stąpał zwinnie i lekko, nie pozostawiając śladów. Szedł, nie myśląc o niczym, w rozpiętej koszuli odsła-

iia

niającej wole i wystrzępionych spodniach, trzepoczą­cych o łydki. Szedł, mając przed sobą własny cień, a za sobą słońce, które grzało mu plecy; rozsiewał wokół wil­gotny zapach zebranych grzybów. Dwa kilometry dalej, w dole, tuliły się do siebie domy miasteczka. Gclzieś, w odległym błękicie, dym z kominów szedł prosto w górę, a krowy z cichym porykiwaniem wracały do zagród. W rowach kwitły bujnie lilioworóżowe zimowity. Jednakże Myko zwrócił tylko uwagę na świeży koński nawóz parujący na środku szosy.

Tyle cennego towaru się marnuje! Wyrosłoby na nim co najmniej pół setki czernidlaków.

Trzy. dzwony, z których jeden był pęknięty, za­częły bić na Anioł Pański: wrony odleciały z okapie, fozr praszając się po niebie pełnym małych różowych obłocz­ków z pozoru miękkich niby szklana wata. Myko od­zyskał poczucie czasu, ruszył prędzej, zbiegł z góry, przeciął strumyk na moście przy śluzie, i znalazł się niebawem na głównej ulicy, gdzie od raZu musiał stawić opór Anastazemu, swemu „bratu od komunii**, obecnie właścicielowi kawiarni, który zawołał go ż głębi lokalu:

Chodź tutaj, trucicielu! Postawię ci jednego!

Sam trujesz ludzi dużo skuteczniej niż ja — krzyk­nął zatrzymując się Myko.

Tymczasem ze trzydzieści metrów dalej żona pierw­szego zastępcy mera, Augustyna, która wracała znad wody z upraną bielizną, zatarasowała mu drogę mokrą taczką:

Ojcze Myko, zabiłam dzisiaj w południe królika. Przydałoby mi się parę kozaków do sosu.

Staruszek zatrzymał się i potarł dłonią łysinę — gestem, który zWykle wykonywał na powitanie.

Kozaki! — obruszył się. — Czemu od razu nie pie­czarki? Idź sobie do pieczarkarni.

Mimo to rozsupłał sznurki przy chlebaku, przy­pominając jednocześnie pochodzenie swojego prze­zwiska.

Nie jestem zwykłym zbieraczem grzybów! Jestem mykologiem.

To może... kurki? — spytała pokornie Augu­styna.

Teraz nie sezon. Proszę, ma/n tutaj pieczarki leśne, gołąbki zielonawe, gałęziaki groniaste...

Ojciec Lormel nie nazywał nigdy gołąbków „zie­lonkami“, gałęziaków „kozimi brodami“, a pieczarek „pieczkami“. Jako człowiek lasu znał na pamięć „Mały ilustrowany atlas grzybów Francji“, leżący zwykle na kredensie w widocznym miejscu obok książki ku­charskiej, i wobec laików używał tylko nazw nauko­wych. Chlebak został otwarty, a jego zawartość, różno­kolorowa i tajemnicza, leżała teraz na chodniku. Augu­styna, do której przyłączyło się tymczasem paru prze­chodniów, pokiwała głową:

A gdybyście się tak pomylili, dziadku Myko!

Nigdy się nie mylę!

A że lubił postraszyć trochę znajomków, dodał:

Zresztą z grzybem jak z grzechem, kto nie ryzy­kuje, ten nie pozna jego smaku.

Augustyna wzięła kilka niewinnych bielaków i czte­ry duże „czarnulki“, w których ślimaki wyżłobiły białe zagłębienia.

Co stworzenia jedzą, musi być dobre — powie­działa sentencjonalnie. — One mają instynkt.

Myko poszedł dalej, nie podejmując dyskusji nad tą

oczywistą brednią, ale za następnym zakrętem znów go zatrzymano. Zapomniał, która godzina, raz po raz wy­kładał i pakował z powrotem zebrane skarby. Święcił swój codzienny tryumf.

Gdzie wy to wszystko znajdujecie, dziadku Myko? —I pytał weterynarz, który wprawdzie w wol­nych chwilach wędrował po lasach, ale nie wracał nigdy z pokaźniejszą zdobyczą.

—• Wszędzie po trochu, mój chłopcze! Wszędzie po trochu! Mam swoje miejsca. - Rozradowany zaczynał wykład, tłumaczył po raz set­ny, jak odróżnić kanię od muchomora, bronił grzybów

z mleczkiem przed zakorzenionymi przesądami.

Nieprawda. Gatunki, które wydzielaj^ sok mlecz­ny, ^niekoniecznie są trujące.

jednocześnie rozdawał pełnymi garściami umiłowane grzybki, ciesząc się z dostrzeganego lęku pomiesza­nego z pożądaniem, a zwłaszcza z zaufania, wynikają­cego z dziesięciu lat swej nieomylności. Jak zwykle nie

zostało mu już prawie nic, kiedy Albertyna, sąsiadka, dotknęła jego ramienia.

Pośpieszcie się, dziadku Myko. Celesta bardzo się złości.

Dobry humor i radość w jednej chwili opuściły starego. 1'

Ramiona skuliły się, z jego oczu znikły wesołe ogniki, język cofnął się na resztki zębów.

Jutro... — wymamrotał. —Zobaczycie... jutro na­zbieram wam... piestrzenic.

Pędził co sił w nogach, ścigany spojrzeniami i kpin­kami.

Biedaczysko z tego Myko! Rogacz! Pantoflarz! Co by on zrobił bez tych swoich grzybów...

Wykorkowałby — podsumował rozwścieczony we­terynarz. — Wykorkowałby jak nic. Ale trzeba przy­znać, że sporo wie i nigdy się nie myli.

Stary Lormel pomylił się jednak przynajmniej raz w życiu: %tego dnia, kiedy zaprowadził do ołtarza Celestę, żeniąc się po raz drugi. Śmierć pierwszej żony, zamążpójście córki, nędzna emeryturka urzędnika kolei żelaznej, wszystko to razem zmusiło go do mał­żeństwa z tęgą wdową po kuzynie Bechut, miastecz- . kowym „doboszu“. Co tu ukrywać, Celesta, młodsza

o piętnaście lat, krótko trzymała drugiego męża.

Od pierwszego dnia małżonkowie byli ze sobą na stopie wojennej. Myko jednak nie narzekał na los,

dopóki pięćdziesięcioletnia połowica miała jeszcze jakie takie wzięcie u.parobków. Niestety, od wielu już miesięcy nie miała żadnych grzechów na sumieniu, a jej oddech, ustawicznie perfumowany śliwowicą, ział ogniem. Życie stało się nie do zniesienia. Myko więc bladym świtem uciekał do lasu. Ale i tego ratunku miał być pozbawiony. Starzejąca się żona, pod pretekstem oszczędności, wpadła ostatnio na pomysł, by wykorzy­stać wiedzę ojca Lormel. Postanowiła posłać go, tego miłośnika grzybów, tego niemal uczonego mykologa, do pieczarkarni, założonej niedawno w okolicy na miejscu zlikwidowanych kamieniołomów. Miał tam rozrzucać nawóz i hodować grzybnię.

Taka hańba! Wolałbym raczej pójść na żebry — zwierzał się Myko przyjaciołom, czyli — praktycznie rzecz biorąc — całemu miasteczku.

Tego wieczoru Celesta zgotowała mu szczególnie go­rące powitanie. Wszyscy sąsiedzi słyszeli jej wrzaski. Zdecydowała się umilknąć dopiero wówczas, gdy za­brakło jej tchu i wyczerpała zasób wyzwisk.

Zupa jest zimna! — rzuciła na zakończenie. — Masz za swoje! Nie będę drugi raz rozpalała ognia dla guzdrałów.

Myko usiadł i zrezygnowany zanurzył łyżkę w ostygłej zupie, gdy tymczasem jego żona zabrała się z furią do szorowania garnków. Od zgrzytu tłuczonej cegły cier­pły mu dziąsła. Zerkał na megierę spod oka bez cienia życzliwości. „Ależ ma ohydne włosy, wypisz-wymaluj

zeschłe porosty. A uszy! Brudne, sine i gąbczaste jak smardze“.

Co dzisiaj przyniosłeś, Lormel? gj spytała naraz ; Celesta, która nie nazywała nigdy męża Mykologiem Ł i nie raczyła również pamiętać, że ma on na imię Filomen.

Nic nadzwyczajnego — przyznał stary. — Augu­styna i Adriana...

...oczywiście wszystko ci zabrały! A dla nas zo­stają same niebiórki. Wpędzisz nas w końcu do grobu. Jeżeli chodzi o ciebie, niewielka będzie strata, ale ja nie mam najmniejszej ochoty spocząć u twego boku.

Celesta przesadzała. Zazwyczaj doceniała wiedzę męża, teraz jednak postanowiła skończyć z jego wyciecz­kami raz na zawsze.

Dość mam tego — syknęła. — Życie robi się coraz droższe. Skoro do niczego innego się nie nadajesz, pój­dziesz pracować do pieczarkarni.

Myko o mało nie zakrztusił się z oburzenia.

Mówiłem ci przecież, że jestem...

Wiem, wiem, jesteś my-ko-lo-giem! Wielka mi rzecz! W mykologa możesz się bawić w niedzielę. Roz­mawiałam już z właścicielem, przyjmie cię. Tym razem żądam, żebyś...

Celesta wsiadła znów na swego konika i wrzeszczała przez dobry kwadrans. Stary, który wysłuchiwał już gorszych awantur, siedział skulony i gryzł skórkę chleba.

Zobaczymy — odezwał się w końcu cicho.

Nic nie zobaczymy — wrzasnęła Celesta. — Nie

będę dłużej trzymać tu darmozjada! Chałupa należy do mnie. Jak tak kochasz swój las, to możesz tam spać. Albo będziesz mnie słuchał, albo fora ze dwora. Zobaczysz, co zaraz zrobię z tą twoją mykologią.

Zaniepokojony Myko odważył się podnieść oczy, ale było już za późno. Celesta w ataku szału darła na strzępy „Mały atlas grzybów“ i zeszyt uczniowski, gdzie Myko niewprawnym pismem notował starannie spostrzeżenia, które w naiwności swej' uważał za naukowe.

Celesto! Moje prace!...

Rozwścieczona baba roześmiała się i rzuciła mu w twarz strzępki papieru. Stary, śmiertelnie blady, -wstał. Łagodne zazwyczaj oczy zapłonęły dziwnym blas­kiem, a skóra powlekająca czaszkę przybrała pod wpły­wem nabiegłej krwi ciemną barwę borowika szatań­skiego.

Uważaj, żebyś nie dostał apopleksji! — krzyknęła szyderczo Celesta.

Myko opanował się. Łysina nieco pobladła, przy­bierając teraz zielonożółty kolor borowika ponurego. Znów usiadł, na dłuższą chwilę przymknął oczy i jakby się zamyślił. Naraz zimnym, wyraźnym, wręcz odmien­nym głosem oznajmił kapitulację.

Dobrze, Celesjo! Od poniedziałku pójdę do pie­czarkarni.

Potem zaczął starannie zbierać kawałki papieru.

Nazajutrz o świcie zwlókł się z łóżka, zajętego

w trzech czwartych przez grubą Celestę, wciągnął na sie­bie łachy i włożył torbę na ramię.

Masz rację! — powiedziała żona między jednym ziewnięciem a drugim. Korzystaj z tego, co ci jeszcze zostało!

Ty też korzystaj, moja baryło! — szczególnym tonem odpowiedział jej mąż.

Drobny jesienny deszczyk obmywał spryskiwane siar­czanami liście winorośli i stopniowo wypełniał wodą koleiny i nie pozwalał muchom rozprostować celofano­wych skrzydełek. My ko nie zważał wcale na deszcz, nie zmienił nawet espadryli na gumiaki. Przemókł do suchej nitki, kiedy dotarł do opustoszałego lasu, gdzie krople deszczu opadające z najwyższych gałęzi uderzały

o zeschłe liście.

Wbrew swemu zwyczajowi nie chodził po lesie, ale skierował się od razu w upatrzone miejsce. Ledwie rzucił okiem na kolonię oślizgłych bedłek, nieszkodli­wych, lecz obrzydliwych z wyglądu. Cztery purpurowe muchomory, upstrzone białymi plamami, przyciągnęły na chwilę jego uwagę. Poszedł jednak dalej, szepcząc do siebie:

To wszystko za mało!... Za mało...

Po godzinie dotarł wreszcie do bukowego lasku, mić- niącego się czerwono królestwa samotników. Ociekał wodą. Liść dębu, z którego pozostała tylko siateczka nerwów, przykleił mu się do łysiny. Stary, rękoma wy­ciągniętymi przed siebie, macał gładkie i lśniące

124

pnie, toczone rakiem drzewnym — misecznicą, zrobił jeszcze parę kroków i dostrzegłszy w półmroku jasne plamy, gwizdnął z zadowoleniem. Usiadł na ściółce, która zachlupotała niczym raptownie ściśnięta, mokra gąbka

Nie, to nie to...

Przed oczami Mykologa pół tuzina ażurowych, bar­dziej niedorzecznych aniżeli surrealistyczna ceramika, jaskrawych okratków wprawiało w zdumienie mokryce, a na zgniłym korzeniu prosperowała kolonia galareto­watych opieniek.

Jest! Jest i boczny korzeń! — odezwał się po chwili i nie wstając, tylko szorując siedzeniem po ziemi jak za- robaczony pies, przesunął się o metr.

Z pozoru niewinne i skromne cztery grzyby tuliły się do pnia nasiennika. Wyrastające z białawej bulwy trzonki, w połowie wysokości ozdobione błoniastym pierścieniem, uginały się pod ciężarem okrągłych bla- dożółtych kapeluszy. Myko, który wyciągał już rękę, od­wrócił się gwałtownie.

Kto to? — krzyknął.

Nieopodal chrząknął w legowisku dzik. Myko, uspo­kojony, sięgnął po grzyby, oddzielił je od grzybni i schował do kieszeni kurtki.

Tatatatatatak... tatak... tak? — zdziwił się dzię­cioł, opukujący korę drzewa.

Zamknij się! Wiem, co robię ■*— zapewnił go Myko- log, wycierając odruchowo ręce o spodnie.

Kl&llSFwiS

W J# fi i HM

uOo1

Nagle zerwał się na równe nogi, podeptał okratki i biegając z miejsca na miejsce zaczął kluczyć po lesie. Najpierw, ogołacając leśne runo, wypełnił grzybami chlebak. Potem, ogarnięty niepohamowanym' szaleń­stwem, dokonał istnego spustoszenia. Zające ukryte w swych gniazdach i przerażone tchórze ujrzały, jak ten łagodny stary człowiek, który jeszcze poprzedniego dnia zrywał sarniaki z delikatnością zalotnika dotykającego niewinnej ukochanej, znęcał się teraz nad czcigodnymi hubami, nad małymi, rzadko spotykanymi maślakami, przypominającymi ugotowane na twardo jaja. Nawet niepozorne purchawki nie zostały oszczędzone. Pękały z suchym trzaskiem pod obcasem Mykologa, rozsiewając obłoczki czarnego pyłu.

W południe, będący u kresu sił Myko dotarł do drogi, zostawiając za sobą spustoszone polany, roślinne po­bojowisko, włóknistą miazgę, gąbczaste ruiny swej świątyni.

Deszcz przestał padać, zerwał się wiatr. Myko z liściem nadal przyklejonym do łysiny usiadł na stosie kamieni, wyciągnął z kieszeni grzyby, obrał je ze skórki, po czym schował oczyszczone kawałki do kieszeni i popędził do domu.

Tak wcześnie? — burknęła żona, rzucając spojrze­nie na chlebak. — Nie spodziewałam się ciebie przed wieczorem. Jeszcze nic nie ugotowałam do jedze­nia. t* ;

Na pewno znajdziesz w stodole kilka jaj — od­powiedział spokojnie stary — a ja ci obiorę prawdziwki.

Zrzędząc trochę dla zasady, ale zadowolona z jego uległości Celesta poszła do stodoły. Myko sięgnął już do kieszeni po gsgyby. Kiedy wróciła, na ceracie piętrzył się już spory stosik miękkich kikutów, lekko zbrązo- wiałych od powietrza.

Z sałatą będą znakomite. Przyrządzę skarolę * — zaproponował Myko.

Celesta była zaskoczona.

Szkoda gadać, jak cię trochę obsztorcować, od razu robisz się uprzejmy. Za dobra byłam dla ciebie.

Niebawem masło zaskwierczało na patelni. Smako­wity zapach smażeniny rozszedł się po kuchni, wabiąc kota, który przyszedł otrzeć się wyliniałym grzbietem

0 spódnicę kobiety.

A pójdziesz, ty paskudo! Na co czekasz, Lormel? Nakrywaj do stołu!

Myko rzucił się do talerzy. Każdy był z innej parafii.. Wybrał dla siebie ten z wilkiem i jagnięciem — pamiątkę z pierwszego małżeństwa, rozsunął składaną podstawkę pod garnki i opadł w końcu na koślawe krzesło, z któ­rego sterczała słoma. Celesta rozbiła tymczasem jaja, rozbełtała je zamaszyście w poszczerbionej miseczce

1 wylała na drugą patelnię. Potrząsając brudnymi kłaka­mi, przewróciła omlet, podzieliła go widelcem na dwie, nader zresztą nierówne części, które zsunęły się z mięk­kim plaśnięciem na talerze. Wróciwszy do paleniska,

przyniosła stamtąd soczystą, brązową potrawkę i po­stawiła ją na stole.

Nałóż sobie, Lormel. Co śię tak trzęsiesz?

To, to deszcz... — wyjąkał Myko. — Musiałem się chyba przeziębić.

Celesta wcale się nie przejęła i zgarnęła- dwie trzecie grzybów, zostawiając małżonkowi resztę. Ociężała i roz­lazła, z biustem i łokciami na stole, zabrała się dojedze­nia, żując hałaśliwie, z otwartymi ustami...

Ale dobre!

Rzeczywiście dobre! — powiedział ojciec Lormel z nutką zdziwienia w głosie.

Nie bierzesz sałaty?

Chyba jednak nie. Mam zgagę.

Zgagę? — powtórzyła Celesta, najwyraźniej zasko­czona, że do kogoś poza nią może odnosić się to sło­wo. — W kamieniołomie przejdzie ci jak ręką odjął.

Po południu Celesta poszła nad wodę prać. Myko został w domu i korzystając z nieobecności żony, kawa­łek po kawałku odtwarzał cierpliwie swój zeszyt. Szczęśli­we zakończenie układanki kosztowało go dwie godziny pracy, kilka centylitrów śliny i rolkę taśmy do klejenia. Następnie przywrócił jako tako do porządku „Mały atlas grzybów“ i włożył zakładkę na stronie siedemdzie­siątej ósmej. Wreszcie przycupnął w kącie na poduszce kota i czekał. Czuł się dobrze. Aż za dobrze. Zdziwił się, słysząc, że mówi na głos:

Przecież się nigdy nie mylę.

Powrót żony rozwiał jednak wszelkie jego wątpliwo­ści. Kobieta wróciła o piątej blada i drżąca, dźwiga­jąc z trudem kosz na bieliznę. Opadła na krzesło, rozczochrana, skrzywiona, i wyjęczała:

Lormel... nie boli cię brzuch?

Mnie? Nie... — odparł na razie z całą szczerością Myko.

A bo co?

Ach — odezwała się z ulgą żona. — To dobrze!

Wyciągnęła rękę po butelkę królującą niezmiennie

w rogu kredensu i nalała sobie pół kieliszka śliwowicy.

Najlepiej się połóż, baryło — poradził Myko.

Celesta zataczając się poszła do sypialni, stary zaś,

ledwo usłyszał, że jęknęły sprężyny materaca, rzucił się do zeszytu i zapisał:

Muchomor plamisty działa nie gorzej od muchomora jadowitego“.

Nękany sumiennością zawodową, Myko ssał przez trzy minuty obsadkę pióra, po czym od nowego wiersza dodał:

Mu wią, że ludzie trują się od muchomorów w puł dnia po tym jak je zjedzą. Ale w Atlasie pisze, że ocet roz­puszcza truciznę i przyśpiesza jej działanie. To jest chyba prawda, bo Celesta zjadła durzo sałaty, a ja nie, i jeszcze nie jestem chory“.

Zadowolony ze swych wiadomości, a nawet z orto­grafii, Myko rozparł się na krześle i radując się w głębi duszy, zagwizdał cichutko:

Trafił ją szlag,

Dobrze jej tak!

Ale zwycięska pieśń była najwyraźniej przedwczesna. Za ścianą Celesta krzyknęła wciąż jeszcze gromkim głosem:

Lormel! Podaj no miednicę!

Kie licho? — pomyślał stary. — Lepiej by było, żeby nie wymiotowała“. Pośpieszył jednak do pokoju z naczy­niem, które Celesta zapełniła w trzy rzygnięcia. „Ty góro sadła! Nic ci nie pomoże! Muchomor nikomu nie prze­puści“. Niemniej, podstawiał nadal miednicę pod usta ofiary. Scena ta nie miała w sobie nic szczególnie miłego, poza tym, że dawała widoki na przyszłość. Zwały mięsa, wylewające się spoza wąskich ramiączek koszuli, wy­glądały jak wyłożone na ladę. Zrobiło mu się niedobrze od samego fetoru i zbladł jak płótno.

Ty... ty... ty przypadkiem nie jesteś chory? — jęk­nęła Celesta, po raz pierwszy interesując się losem mał­żonka.

Myko też myślał przez, chwilę, że trucizna zaczyna działać, i nikły uśmiech rozjaśnił mu twarz, ale sensacje już mijały.

Nie — odpowiedział ze złością. — Czuję się bar­dzo dobrze.

I dodał sam do siebie, wynosząc miednicę:

Nic z tego nie rozumiem.

Minęła godzina, potem druga. Stara Lormel wiła się na łóżku, z całych sił przyciskała ręce do brzucha, klęła,

błagała męża o pomoc lub — na przemian — wymyślała mu od ostatnich. On zaś nie słuchał jej wcale. Opróżnił chlebak i na kuchennym stole rozkładał grzyby według wielkości, po czym ułożył przedziwną rozetę w kształcie wieńca na trumnę. Nadal jednak nie odczuwał naj­mniejszego bólu.

Filomenie! — krzyknęła wreszcie matka Lormel.

Myko, zaskoczony dźwiękiem swego zapomnianego

już prawie imienia, nastawił ucha i uznał, że starej się pogorszyło.

Filomenie, ja umieram, to pewne. Trzeba zawołać doktora.

Zdaje ci się, baryło! Masz kolkę, to wszystko.

Chciał zyskać na czasie, ale Cełesta rozwrzeszczała się,

¡jakby miała za chwilę rodzić. Sąsiedzi pootwierali okna. Większość z nich jeszcze nie spała.

Stało się co? — krzyknęła Albertyna. — Chcecie, żebym poszła po „Wszystko Dobrze“?

Myko skrzywił się, ale nie wypadało mu odmówić, więc się zgodził. Po upływie pół godziny „Wszystko Dobrze“ czyli Chćrel, miejscowy lekarz, zjawił się w to­warzystwie Albertyny. Był to wesoły, zażywny staruszek, który wścibiał wszędzie swój nos, nie wypisywał nigdy zbyt długich recept i zapewniał rodzinę, że wszystko idzie jak najlepiej, aż do chwili, kiedy trzeba już było włożyć nieboszczyka do trumny. Pochylił się teraz nad czer­woną, spoconą Celestą, podciągnął jej koszulę pod nos, długo ugniatał obfite fałdy skóry pokrywające brzuch.

po czym zagłębił kciuk w zwałach tłuszczu i sprawił, że krzyknęła.

Wszystko dobrze — powiedział z drwiną. — Mamy śliczny przypadek zapalenia wyrostka.

Wy... wy... wyrostka? Czy pan doktor się aby nie myli? — Myko o mały włos nie zakrztusił się z wrażenia.

Drobiazg! — stwierdził Cherel, nieświadom faktu, że wbija mu nóż w samo serce.

Stary, na chwiejnych nogach, wycofał się powoli w stronę kuchni i z trzaskiem zamknął za sobą drzwi.

Albertyna była oburzona.

Jak pragnę zdrowia! Staremu Myko odebrało ro­zum! Co prawda, ma już siedemdziesiąt pięć lat...

Lormel się przestraszył — wyjąkała chora. — Przy­niósł mi grzyby na obiad i pomyślał chyba, że mnie otruł.

O mnie na pewno mu nie chodzi, boi się tylko o swoją reputację.

Każdy ma swoje słabostki! — zażartował Che­rel. — No, ale trzeba zacząć działać. Zadzwonię po ka­retkę: matkę Lormel trzeba jak najprędzej zoperować. Albertyno, posiedźcie tutaj, dopóki nie zabiorą Celesty i, żeby jej ulżyć, przykładajcie zimne okłady. Co się tyczy ojca Lormel, będzie chyba w stanie pójść do rzeź- nika po lód.

Mówiąc to, lekarz przekręcił cicho gałkę drzwi, za którymi ukazała się pustą kuchnia, gdzie podłogę zaścielały zdeptane grzyby i szczątki zeszytu podartego w drobne strzępy. Zmarszczył brwi i nawiązał do po­przedniej rozmowy:

Macie chyba rację, Albertyno. Gdzie on mógł się podziać, ten dziwoląg?

Myko, przyciskając ręce do skroni, biegł w kierunku śluzy.

Znam wszystkie dobre grzyby — mamrotał sam do siebie. — A jak raz chciałem trujących...

Nie skończył zdania, potknąwszy się o głąb kapusty.

Nie powinienem był — wyznał, wstając. —■ Nie powinienem był...

Nie myślał jednak o Geleście. Dochodząc do balu­strady, sprecyzował:

Nie powinienem był niszczyć lasu. Te grzyby nic złego mi nie zrobiły. Nie chciały mnie nawet struć. Bo oczywiście...

Strumień wody spadający ze stawidła wydawał w ciszy nocnej odgłos rozdzieranego jedwabiu.

Bo oczywiście niemożliwe jest, żebym się pomy­lił! — krzyknął Myko z rozpaczliwym uporem.

Pochylił się nad wodą. Pod nim splatały się z sobą trzciny i wodorosty. Setki gwiazd, małych, fosforyzują­cych grzybów z innego świata, lśniły w tym wodnym pod­szyciu. Myko wyciągnął ramię i ten ruch pociągnął go w dół. W trakcie upadku liść, od rana przyklejony do czaszki, uwolnił się i popłynął z prądem szybciej niż ojciec Lormel.

Mikołaj wypuścił z rąk wątomik i zaklął. Jak tu mówić

o dobrej robocie, skoro nie można nigdzie znaleźć porządnej, twardej klepki dębowej. Już druga rozszcze­piła się przy obróbce. Spojrzał na swoje ręce, ale nie drżały. Zerknął na starą, pokaźnych rozmiarów beczkę, na której stała, przykryta odwróconą do góry dnem szklanką, butelczyna, ale była ona w trzech czwartych pełna. Naraz zaczął się przysłuchiwać z zaciekawieniem. W rozgrzanym powietrzu niczym wielkie, wolno kapiące krople rozchodziły się spiżowe dźwięki.

To chyba podzwonne dla Emmy — odezwał się

na głos.

Zmarkotniał. Przed trzema laty jego ojciec też rozstał się ze światem. Znaleziono go sztywnego i sinego, z dło­nią zaciśniętą jeszcze na ciesielskim toporku, z ocza­mi szeroko otwartymi na umiłowane za życia królestwo: pachnący wiórami'rozgardiasz, w którym sąsiadowały ze sobą sterty obręczy, stosy drewna, narzędzia zawieszone na niezliczonej ilości gwoździ. Wokół znajdo­wało się wszystko to, co znaleźć można jedynie w starym prawdziwym warsztacie bednarskim: skopki na mleko, baryłki, cebry, balie, ogromne beki dębowe, beczki z kasztanowca przeznaczone na calvados, beczki na śledzie, beczułki na melasę, jak również maskoty firmy

Lebarget — dwie beczki stojące w kącie, pokryte grubą warstwą kurzu, zjedzone przez korniki, prawie się rozsypujące i tak rozeschnięte, że przebijało przez nie światło; beczki, z których pierwsza o pojemności 432 kwart pochodziła z Paryża, druga natomiast, o połowę mniejsza, z zachowanymi w nie naruszonym stanie wierzbowymi obręczami, była rodem z Bordeaux. Mikołaj otrząsnął się ze wspomnień, wzruszył ramiona­mi. Nie warto wspominać. Prawdziwa sztuka zamiera. Wszyscy ci oszuści, którzy bez wątpienia chrzczą wino wodą, zamawiają u niego tylko tandetę.

Byłbym zapomniał — szepnął. — Już chyba pora.

Wszak podzwonne oznacza również pogrzeb. Zmar­łych chowa się zazwyczaj między jedenastą a pół do dwunastej, aby żywi zdążyli na południowy posiłek. Mikołaj, zresztą i tak codziennie, kwadrans po jedenas­tej, udawał się do baru „U Przyjaciół Muscadeta“*. Wyciągnął impregnowany gumą kapciuch marki Job, skręcił papierosa, ale za bardzo poślinił bibułkę i skręt się rozleciał. Skręcił innego, który choć nieco wybrzu­szony, dał się zapalić. Pchnął nogą drzwi i wyszedł na zaśmiecone podwórze, gdzie w skomplikowanym geo­metrycznym nieładzie poniewierały się stare obrę­cze, obręcze styczne, sieczne, wewnętrzne, zewnętrzne, wszystkie splątane ze sobą i w równym stopniu pokry­te rdzą.

Mario, idziesz ze mną? — krzyknął.

Maria zawsze chętnie mu towarzyszyła, po części dlatego, że mogła czuwać nad ilością wypitych przez męża kolejek, ale również — a raczej głównie — z poczucia małżeńskiej wspólnoty. Bednarz i bednarzowa nie rozstawali się nigdy, razem wszędzie chodzili, razem myśleli, dzielili stół i łoże, nie okazując sobie zbytniej czułości, ot tak po prostu. Toteż od piętnastu lat wszelka Pathe *-tyczność, namiętne bzdury, które pokazują teraz w drugorzędnych filmach jako wielkie uczucia, nie były Marii na nic potrzebne.

Mario!

Zdziwiony, że przez całe dziesięć sekund nie słyszy odpowiedzi, Mikołaj, pan i władca sąsiadującego z warsztatem podwórza i parteru, zajrzał przez okno do kuchni. Na niskim kredensie widniał prezent, który ofiarował żonie na trzydzieste trzecie urodziny. Ba- ryłeczka — istne cudo — stała na równie cudownym wozie bez wasąga. Niestety napełniono ją wówczas czymś w rodzaju likieru z czarnych porzeczek, a. może na­lewką na orzechach. W każdym razie nie nadającą się do picia konkokcją dla młodych panienek. Zony nato­miast. nie było ani śladu. Wyszedł do sieni wspólnej dla zamieszkujących dom sześciu lokatorów, powta­rzając głośno:

Mario, idziesz ze mną?

Twoja żona wyszła. Słyszysz, jak dzwonią? — roz­legł się głos z góry.

Był to głos Julii z ostatniego piętra.

A bo co? — spytał Mikołaj, zadzierając głowę. — Czy Maria poszła na pogrzeb?

Na pogrzeb Emmy? — rzuciła oburzona Julia. — . Chyba ci rozum odebrało? Na jej pogrzeb nie pójdzie nawet pies z kulawą nogą. Spójrz na ulicę. Ludzie chowają się po domach. Nikt nie ma zamiaru towarzy­szyć jej w ostatniej drodze. Wielkie rzeczy, że leży dzisiaj w trumnie z krzyżem na piersi. Całe życie wylegiwała się w puchach, ladacznica! Wszyscy są u mnie na górze, schowani za firanką. Ode mnie najlepiej widać. A Maria poszła chyba do pralni, bo niosła pod pachą twój garni­tur. Kiedy wróci, powiedz jej, niech przyjdzie na górę, jak będzie miała ochotę... Co tam mruczysz?

Mikołaj rzeczywiście mruczał coś pod nosem. W ledwie dosłyszalnym zdaniu, nie wiadomo dla kogo przeznaczonym, padło słowo „dziwka“, które Julia podchwyciła bez namysłu.

Masz rację — przyznała, nie wyobrażając sobie nawet, że daje tym samym dowód największej pokory.

Mikołaj przysłonił dłonią usta, wiedział bowiem, jak donośny potrafi być jego śmiech. Z tyłu dobiegło go ciche parsknięcie. To Maria wróciła niepostrzeżenie i sły­szała całą rozmowę.

Nie dość jej obmawiać żywych. Teraz rozlicza z grzechów umarłych — powiedział cicho bednarz.

Chodź już — odparła Maria.

Mikołąj wyciągnął z kieszeni beret baskijski i nasunął go po same uszy, i małżonkowie, idąc ramię w ramię, ona w zapinanym z przodu fartuchu, on w roboczym

kombinezonie, skręcili w lewo, w górę ulicy, gdzie coraz głośniej rozbrzmiewało podzwonne dla grubej Emmy.

Trochę dalej, w dolnej części miasteczka, te same dzwony nękały również doszczętnie opustoszały zaułek Moreau, który — choć zalany słońcem — wydawał się tak bezludny, jak bezludne bywają inne małomiastecz­kowe uliczki zastygłe w poświacie księżyca. Jedynie w pobliżu spowitej kirem bramy jakiś pies, szczerząc zęby, ogryzał kości. Ale nawet on nie drgnął ani o włos, kiedy sześciu karawaniarzy w uniformach klasy „ekstra“

pracowników zakładu pogrzebowego z Nantes — ukazało się na progu domu żałobnego, po czym wsunęło mahoniową trumnę ze złoconymi uchwytami do karawanu z sześcioma wieńcami imponujących rozmia­rów, zaprzężonego w drżące, z nudy pod okrywającymi je czaprakami konie, które czekały od kwadransa, po­trząsając pióropuszami i rozgrzebując kopytami na­wóz. Pies ocknął się i nie wypuszczając kości z pyska czmychnął dopiero wtedy, gdy za celebransem, koś­cielnym z wetkniętym za ozdobny pas krzyżem, za odzianymi w przykrótkie komże, różniącymi się tylko kolorem skarpetek ministrantami i chórzystami w dłu­gich komżach, ukazał się wreszcie, trochę zdyszany po zejściu ze schodów, przyodziany w ornat prałat. Nie spiesząc się, wkładał z powrotem na lśniącą łysinę biret z fioletowymi otokami.

Prałat starał się zachować pozory, choć czuł się trochę zażenowany. Dobrze wiedział, kogo ma dziś chować.

Nie spodziewał się tłumów, toteż nie zdziwiła go wcale

nieobecność stałych bywalczyń uroczystości pogrze- Ą bowych, które nie przepuszczą żadnego requiem ani mszy żałobnej i których głośno szeptane modły są ko­niec końców przydatne, gdyż dodają splendoru mniej I okazałym pochówkom. Nie widać było żadnej płaczki, co wydawało się zrozumiałe i poniekąd usprawiedli­wione. Ale nie widać było również ani jednego sąsiada zmarłej i ani jednego kornetu zakonnego. Wbrew zwy­czajowi nie stawiła się siostra Żermena, która zrobiła nieboszczce ostatnią serię zastrzyków, ani siostra Matylda, która przed owinięciem ciała całunem doko­nała pośmiertnej toalety.

Kondukt uformował się. Głowa celebransa, stercząca, znad sztywnego kołnierzyka, wykonała ćwierć obrotu, w ślad za nią obróciła się również głowa w birecie, ale szybko wróciła na swoje miejsce. Zdecydowanie, mimo klasy pogrzebu, zarezerwowanej na ogół dla najszaco­wniejszych nieboszczyków, merów albo radców depar­tamentu, mimo całej tej kosztownej i, trzeba przy-, znać, niezbyt stosownej pompy — urządzonej na specjal­ne żądanie notariusza, który zresztą nie zadał sobie trudu, żeby uczestniczyć w niej osobiście — nie było nikogo. Co tu ukrywać, wyludnione ulice zdawały się głośno krzyczeć o pogardzie całego miasta.

Ornat wydął się od ciężkiego westchnienia. Niewdzię­czne zadanie przypada czasem w udziale duszpasterzowi, który strzegąc prawa i dobrych obyczajów, winien pogodzić aż nazbyt, niestety, uzasadnione potępienie, okazane przez mieszkańców miasta, z równie uzasadnio­

nym dobrodziejstwem miłosierdzia, związanym z ostat­nim namaszczeniem i z cennikiem zakładu pogrzebo­wego. Tak czy owak, trzeba było ruszać w drogę. Prałat wysunął do przodu podbródek. Celebrans, mając wciąż kark sztywny, ale nogi sprężyste, postąpił jeden krok naprzód, potem drugi, a za nim kościelny, ministranci i chórzyści. Para karawaniarzy zajęła pozycję przy końskich łbach, reszta z braku krewnych i przyjaciół,' chwyciła za szarfy baldachimu. Kondukt ruszył z miej­sca, a chór zaintonował:

Miserere mei Deus..*

Zrobili pierwsze dziesięć kroków, a potem dalsze jak we śnie. Odgłosy podzwonnego, słonce i panująca wokół pustka dawały się odczuć coraz dotkliwiej. U wylotu zaułka, w pasażu Carmes nie było widać żyvyej duszy, a Znajdujący się nieco dalej Stary Rynek wydawał się jeszcze bardziej wyludniony. Jakby w obawie,- że okoliczności mogą ich zmusić do uchylenia kapelusza, zarówno kupcy jak i kupujący, a także zwykli spacero­wicze rozpierzchli się. Niektórych można było dostrzec ukrytych za straganami, za nie domkniętymi drzwiami albo za spuszczonymi pośpiesznie żaluzjami. Przykre uczucie wzmagało się, ogarniając z wolna cały kondukt, który przedstawiał widok pompatyczny a zarazem żało­sny, niczym głowa oddzielona od reszty ciała. Chórzyści, których zawodzenia pozostawały prawie bez odpowie­dzi, chrząkali, zerkając na siebie znacząco. Naraz z ja-

kiejś bramy dobiegł anonimowy okrzyk, który głoś­no sformułował wspólną wszystkim myśl:

O rany, ale puchy!

Jeden z ministrantów parsknął śmiechem, inny, mijając filię Goulet-Turpin, którą prowadziła jego matka, zarumienił się aż po włosy. Trzeci zrobił dwuzna­czny gest. Prałat, który już prawie ochrypł, zdobył się na wysiłek i podjął pełnym głosem:

Ne proficias me a facie tua... *

Ale najgorsze dopiero ich czekało. Za Starym Rynkiem rozpoczynały się lepsze dzielnice i, poczynając od ulicy Wyzwolenia, wiadomo było mniej więcej, czego się można spodziewać. Policjant, który z niebywałą gorliwością kierował iluzorycznym zresztą ruchem, musiał pozostać na stanowisku i zasalutować zgodnie z regulaminem, ale z nie mniejszym poszanowaniem regulaminu odwrócił się zaraz służbiście i wyciągnął przed siebie ręce, jakby chroniąc kondukt i broniąc niewidocznym samochodom wjazdu na skrzyżowa­nie. Prawie jednocześnie na ulicy Generała de Gaul- le’a — dawnej ulicy Głównej — najważniejszej arterii miasta, wymiecionej do cna z mieszczuchów, podobnie jak Stary Rynek wyczyszczony był z proletariuszy — posypały się z okien przekleństwa. Jakiś kobiecy gło­sik krzyknął piskliwie:

I pomyśleć, że będą czymś takim kalać święconą

¡ziemię! Tam na cmentarzu spoczywa w Panu świętej pamięci moja matka! .

A męski głos, rozlegający się z głębi mieszkania, zawtórował:

Myślałem, że tym damom przysługuje tylko świecki pogrzeb.

Parę kroków dalej, ze zwalczanego usilnie przez zwolenników MRP* baru „Błękitny“, gdzie kłębiły się tłumy młodzieży z bujnymi czuprynami i ledwie wido­cznymi spod daszków czapek oczyma, rozległo się przeciągłe ¿uuuuu“. Równocześnie ktoś inny, naj­prawdopodobniej starszy wiekiem i niezbyt cięty w języku, uciekł się do pomocy patefonu. Z otwartych na oścież okien popłynął znany szlagier:

Lubię tylko zapach białych róż...

Prałat był już u kresu sił. Przejęty grozą i zupełnie zachrypnięty, pocąc się obficie pod czarnym ornatem, na którym złotą nicią wyszyty był pelikan przebijający sobie pierś własnym dziobem, czuł że opuszcza go cała godność, stosowny do chwili nastrój skupienia, a wręcz namaszczenia. Pragnął się zdobyć na odważny protest i zakrzyknąć jak sprawiedliwy nad ciałem tyra­na bezczeszczonym przez zabójców: „Więcej posza­nowania dla śmierci, obywatele!“. Nie był jednak człowiekiem zdolnym stawić czoła opinii publicznej ani liturgii. Myślał tylko o tych dwustu metrach, które od-

dzielały go od kościoła, i dalszych ośmiuset, które trzeba będzie pokonać po nabożeństwie żałobnym, towa­rzysząc Emmie w ostatniej drodze na cmentarz. Cele­brans wzburzony do głębi, popędzany na dobitkę przez kościelnego, któremu z kolei deptali po piętach mini­stranci, machnął ręką na pozory i gnał jak do ataku. Na nierównym bruku Barbakanu, gdzie na wybojach po­sypały się płatki róż z bezimiennych wieńców, które — jak wszyscy wiedzieli — zafundowała sobie nieboszczka, podobnie jak zafundowała sobie ten pogrzeb godny Kre- zusa, stanowiący wyzwanie dla całego miasta, tempo stało się nieprzyzwoicie szybkie, wprawiając w zadziwie­nie konie, nawykłe do uroczystej powolności. Karawa- niarze, zdyszani, uczepieni szarf baldachimu niczym lin ratunkowych, byli wręcz oszołomieni.

Nie do wiary! — szepnął jeden z nich do ucha sąsiadowi.

Takie hece zdarzają się czasem przy ślubach, ale nigdy podczas pogrzebu. Wiesz, czym nieboszczka tak im się okropnie naraziła?

Mówią, że była na bakier z szóstym przykaza­niem — odparł tamten, ale nagle umilkł zacieka­wiony.

Kondukt zatrzymał się przed ciężarówką jakiegoś przedsiębiorstwa przewozowego, która manewrowała, usiłując przejechać przez niewysoką bramę. Kierowca był pierwszym człowiekiem, który odkrył głowę na widok trumny. Nie była to jednak wielka pociecha, bo dwadzieścia^ par oczu należących do konduktu miało

dość czasu, by dostrzec numer rejestracyjny. Rzecz jasna, ciężaYówka nie była stąd.

Trochę dalej w kondukcie znów ożyła nadzieja. Ukazały się dwie osoby — jakiś robotnik z żoną. Szli pieszo, toteż byli zapewne autochtonami, którzy wy­baczyli nieboszczce, albo też nie mieli o niczym pojęcia, na co by wskazywał baskijski beret nijakiego koloru, wciśnięty głęboko na głowę mężczyzny. Robotnik i towarzysząca mii kobieta szli wzdłuż okalającego szkołę żeńską muru, na którym, obok zakazu plakatowania, jaśniały różne próbki domorosłych talentów literackich. Szczególną uwagę zwracało wezwanie „Wszyscy do urn wyborczych“, opatrzone niezbyt państwowotwórczymi wariacjami w mocnym stylu. Mężczyzna zatrzymał się i wyciągnąwszy zapalniczkę cierpliwie poruszał kciu­kiem, żeby wykrzesać iskrę z resztki kamienia i przypalić resztkę papierosa. Kobieta przysunęła się tymczasem do męża, aby go osłonić przed wiatrem i zdawało się, że ani jedno, ani drugie nie słyszy płaczliwego zawodzenia:

Requiem aeternam do na ei, Domine...*

Celebrans mijając ich zatrzymał wzrok na berecie. To samo uczynili ministranci i chórzyści, a w końcu prałat, którego rzucone z ukosa spojrzenie, spotęgowane przez znaczące słowa pieśni żałobnej sprawiło, że cud wreszcie nastąpił. Nieznajomy zadowolony, że dopiął swego, uniósł głowę, ukazując twarz spowitą smużką zielonka-

wego dymu. Kobieta, zaniepokojona odgłosem skrzy­piących kół, odwróciła się i wtedy prałat poznał swoje owieczki. Uśmiechnął się, pewien, że nie zawiedzie się na chrześcijańskim miłosierdziu tych dwojga. Uśmiech, zrazu smutny, został prawie natychmiast szczodrze wy­nagrodzony. Maria przeżegnała się szerokim gestem, szepcząc gorączkowo do męża:

Beret, zdejmij prędko beret...

Niedopałek upadł na ziemię, beret znikł z głowy, a skonfundowany Mikołaj, zacierając nerwowo ręce, żeby odzyskać kontenans, skłonił się przed trumną nisko, prawie do samej ziemi. /

Nikomu z żałobnego orszaku nie wypadało się obej­rzeć. Nikt też nie wiedział, co dzieje się w duszy mężczyzny odzianego w roboczy, zatłuszczony kombine­zon, do którego przylegało jeszcze kilka dębowych wiór­ków. Anioł pruderii i anioł wyrozumiałości wiedli spór między sobą. Naraz Mikołaj podniósł głowę i, cicho po­wiedział:

To jednak prawda!

Tak — powiedziała Maria. — Julia wcale nie przesadzała.

Zdziwienie ustąpiło bardzo szybko miejsca oburzeniu i poczuli naraz, choć było ich dwoje, brzemię otacza­jącej pustki. Przez chwilę śledzili wzrokiem ukazujące się pod kołami karawanu kamienie bruku, których coraz liczniejsze szeregi stanowiły jedyną asystę. „Zaprawdę, nie krzyczę, tylko powiadam wam, że krzyczeć będą kamienie“. Święty Łukasz nie był im wcale znany, jed­

nakże kamienie zdawały się krzyczeć. Mikołaj bezwied­nie ruszył do przodu, nadal trzymając beret w ręku. Cicho odezwał się do żony:

To prawda, że nie odmawiała nikomu i prawdą jest też, że w czasie wojny nie odmawiała nawet Niemcom, a później Amerykanom. Wiadomo, że była zołzą, jak mało która, zawsze ze wszystkimi wokoło skłócona. Cieszyła się, że jej nienawidzą, jadła byle co i mieszkała byle jak, ale...

Była dzieckiem z ochronki — powiedziała Maria.

Tak — odparł Mikołaj — i kiedy miała piętnaście lat, zaszła w ciążę ze swoim pracodawcą, który ją wtedy wyrzucił na ulicę. Nie można zbytnio winić dziewczyny, że w takich warunkach zaczyna nocą odrabiać swoje dniówki. Zresztą, przez ostatnie dziesięć lat można jej było zarzucić tylko to, że stała się grubym babskiem, brudnym, niechlujnym i ordynarnym. Znam takich, co się z nią zadawali, kiedy była jeszcze warta grzechu. Teraz widocznie mają jej za złe, że wodziła ich na poku­szenie.

Poza tym przechwalała się swoim bogactwem

dodała Maria.

Wcale się nie wstydziła swej przeszłości. Przyznam, że nawet mnie to krępowało. Myślałem czasem: „Gdyby przynajmniej sobie samej nie skąpiła pieniędzy, tak jak innym nie skąpiła innych łask...“ Teraz zastanawiam się, czy to nie była swego rodzaju pokuta. Może miała same wady, ale jedno, jej trzeba przyznać: nie umiała żyć w kłamstwie.

Przyspieszając kroku, Maria i Mikołaj dopędzili kondukt, który znacznie się od nich oddalił.

Zresztą o czym tu mówić, skoro nie żyje odezwał się znów Mikołaj, prawie na cały głos. — Nie śmiej się, ale trochę mi głupio na myśl, że pieniądze, które zostawiła na ten królewski pochówek i na mszę za zbawienie jej duszy, pochodzą z nierządu. Ale to w końcu I jej sprawa, nie nasza. Cholera jasna, nie lubię, jak - I sądzą kogoś po śmierci. Nawet prokurator zdejmuje kapelusz, kiedy skazańcowi ucinają głowę.

Masz rację — potwierdziła Maria. — Umarły staje się znów bezgrzeszny jak nowo narodzone dziecko.

Minęli spółdzielnię winniczą i zbliżyli się do rynsztoku, którym płynęła woda różowa od płukania beczek. Ktoś gwizdnął, jakby umyślnie chciał zwrócić ich uwagę. Spostrzegli, że przechodzą obok „Przyjaciół Muscadeta“.

Ale Charaigne* bywalec numer jeden, na próżno ich przywoływał, machając rękami zza szyby. Na próżno Touloup odważnie wysunął na zewnątrz aż całą połowę nosa, wyrzucając z siebie jednym tchem: „Hop — hop, Mikołaju!“ Na próżno ktoś inny dodał cicho: „Jaki strój, taki bój!“ Ubranie — teraz dopiero zdali sobie sprawę, jak są ubrani. Popatrzyli na siebie przez chwilę, po czym bez jednego słowa porozumieli się uśmiechem. Bo w końcu wyglądali naturalnie, a roboczy kombinezon i domowy fartuch podkreślały znaczenie ich protestu.

Dojdziemy tylko do kościoła — odezwała się Maria szeptem — w takim ubraniu nie można jednak wejść do środka. Ale starczy i to. Zapnij kołnierzyk.

Zgodnym krokiem zeszli na jezdnię. Potem Mikołaj, ujmując żonę za łokieć, skręcił ostentacyjnie i z dum­nie podniesioną, odkrytą głową, stanął tuż za karawa­nem.

Ooo! — rozległo się w mijanych kolejno oknach.

Nie zdarzyło się nic więcej i wyzwanie rzucone przez małżonków niedługo kłuło w oczy mieszkańców miasta. Pozostało jeszcze do przejścia niecałe sto metrów, zresztą koniec ulicy należał do zakonnic. Z lewej znajdował się klasztor Sercanek, z prawej klasztor Szarytek — dwa zgromadzenia, na których poparcie trudno było. liczyć, ale po których można się było przynajmniej spodzie­wać dyskrecji w okazywaniu potępienia.

Niebawem kondukt skręcił i znalazł się na placu Naj­świętszej Marii Panny, zachwalanym dwiema gwiazdka­mi w przewodniku Michelina,^i tak całkowicie po­zbawionym jakichkolwiek oznak życia, tak monumen­talnie znieruchomiałym, że przywodził na myśl powię­kszenie pocztówki z własną fotografią. Na zakurzonym placyku przed świątynią wzbiło się w górę stadko go­łębi, szybując do miejsca pobytu wybranych. Przy­cichł też stukot kół, nie dobiegał tu również miejski zgiełk.

Wrota rozwarły się. 'W głębi nawy spowitej czarnym suknem kapiącym srebrnymi łzami rzęsiście oświetlony stał katafalk, przy którym czekał, odmawiając brewiarz, wikary, samotny wśród wysoko sklepionych ścian. Karawan zatrzymał się.

Exultabunt Domino ossa humiliata * — obwieścił nader stosownie do chwili proboszcz, wstępując po schodach.

Spostrzegł, że Mikołaj wraz z żoną oddalają się powoli w stronę platanów. Zamrugał powiekami zdziwiony ich wytrwałością, a może też poruszony pełnym ukrytego znaczenia widokiem roboczego kombinezonu i fartucha. Następnie znikł wśród odgłosów gregoriańskiego śpiewu w pachnącym woskiem, dającym miłą ochłodę przes­tronnym wnętrzu kościoła, gdzie jak stalaktyty iskrzyły się zapalone świeczniki.

Mikołaj opadł na ławkę w cieniu drzew sadzonych w szachownicę.

Spełniliśmy dobry uczynek — powiedziała Maria.

To jeszcze za mało odparł Mikołaj.

Nie można zrobić nic więcej — zaoponowała Maria.

Nie byłbym tego taki pewien — odparł Mikołaj.

Zagłębił się na parę dobrych minut w rozgrzanej, prze­tykanej promykami słońca ciszy, którą mąciły nie­znacznie pierwsze akordy organów przedzierające się przez imposty witraży. Marszcząc czoło, jakby wyryte dłutem rzeźbiarza, pogrążył się w rozmyślaniach. W końcu twarz mu się rozpogodziła. Spojrzał na żonę dobrodusznie, ale z figlarnym błyskiem w oczach, którym zazwyczaj wprawiał Marię w przerażenie.

Słuchaj — odezwał się nagle Mikołaj. — Nie robi się beczek bez dna i tak samo każdą inną sprawę należy doprowadzić do końca. To dobrze, że potrafiliśmy się przeciwstawić ludzkiemu draństwu, ale byłoby jeszcze lepiej, gdybyśmy zmusili ludzi, aby się pokajali i z odkrytą głową pokłonili przed trumną.

Nie bardzo sobie wyobrażam, jak... — wtrąciła Maria.

Zastanów się. Emma na pewno zostawiła dużo pieniędzy. Musiała sporo uciułać przez dwadzieścia pięć lat, nie miała nigdy żadnego kochanka od serca i była skąpa do granic niemożliwości. Nawet pogrzeb świadczy ojej bogactwie, musi być też i testament... Domyślasz się,

o co mi chodzi? Otóż, jeżeli testament...

Trzasnęły klasztorne drzwi. Ukazała się siostra Żer- mena z pielęgniarską torbą w ręku, kierując się prosto do ambulatorium przylegającego do kościoła. Mikołaj z ostrożnością spiskowca kontynuował półgłosem swój wywód. Jedna stopa Marii kołysała się przez chwilę, wyrażając niezdecydowanie. Po chwili zatrzymała się; nozdrza jej zadrgały, na jej twarzy upstrzonej nielicznymi piegami, odbiła się płynąca z dobrego serca radość, a zarazem figlarna uciecha. Niebawem stało się oczywiste, że narada przerodziła się w spisek, a nad szlachetnymi pobudkami bierze górę łobuzerska chęć osiągnięcia zamierzonego celu. Wreszcie Mikołaj pode­rwał się z ławki i znów odezwał się głośno:

Nie ma zbyt wiele czasu. Skocz do Julii i do Genowefy, obleć też resztę sąsiadek. Ja biorę na siebie

kawiarnie. Potem się przebierzemy i wrócimy. Niech skonam, jeżeli co najmniej trzydzieści osób nie zmieni zdania, nim skończy się msza żałobna.

Żona i mąż pognali w dwie przeciwne strony.

Zgodnie z przewidywaniem Mikołaja, jego pojawienie się „U Przyjaciół Muscadeta“ zwróciło ogólną uwagę. Na to właśnie liczył. W pierwszej chwili zaległa głę­boka cisza, której towarzyszyły świdrujące spojrzenia. Queyroux, Bichard i wszyscy inni amatorzy jadła nie śpieszyli się do domów, choć pora obiadu była bliska. W swoim kąciku znani dowcipnisie Charaigne, Argouin i Touloup szykowali się do ataku.

Kieliszek białego wina, ale szybko! — rzucił Mikołaj, oparłszy się łokciami o kontuar.

Nastąpiło pierwsze uderzenie.

No, no kochasiu — odezwał się z podziwem Charaigne — trzeba przyznać,- że wcześnie zacząłeś. Miałeś chyba z piętnaści^ lat, kiedy Emma była jesz­cze na chodzie.

Od pierwszej salwy śmiechu zatrzęsły się brzuchy gości, stoliki, przy których siedzieli, i kieliszki pełne różnobarwnych trunków.

Teraz rozumiem — wtrącił Argouin. — To po tobie nie chciała już nikogo innego.

Do kolejnej salwy śmiechu przyłączyła się nawet właścicielka lokalu.

Trzeba przyznać, że potrafisz być wdzięczny — dodał Touloup. — Nie pozwolisz, żeby stara znajoma po raz ostatni szła sama lulu. Wziąłeś nawet ze sobą

swoją ślubną. Słusznie, bo ona też skorzystała z tych nauk.

Salę ogarnął szał wesołości, goście dusili się ze śmiechu. Szefowa złapała się obiema rękami za brzuch, jakby chciała przytrzymać nazbyt powiększoną śledzio­nę. Mikołaj opróżnił jednym haustem kieliszek i odwró­cił się w stronę sali, zły, że tak się mocno zaczerwienił.

Śmiejcie się, głupcy — krzyknął. — Ale ja na waszym miejscu nie byłbym taki wesoły. Na każdego przyjdzie pora. Moj stary zawsze mówił, że śmierć szybko zgarnia tych, co się z niej śmieją. No, to na kogo teraz kolej? Który z was roześmieje się najgłośniej? Naj­większemu łajdaicowi towarzyszyłbym w ostatniej dro­dze, tak jak dziś towarzyszę Emmie. Dla mnie, nawet jeżeli pościel jest brudna, całun pozostaje czysty. Rozumiecie? Ile się należy, pani Berto? Muszę iść się przebrać, msza już się rozpoczęła...

Touloup gwizdnął, unosząc wysoko kciuk w geście wyrażającym podziw. Argouin i Charaigne zaczęli osten­tacyjnie klaskać. Ale za kontuarem śmiech szynkarki urwał się, jak nożem uciął. Mikołaj nachylił się do niej. Prawda nie skutkuje, to poskutkuje kłamstwo. Wiedział, że nie zawiedzie się na Bercie, która ma długi jęzor i z pewnością nie przestanie nim mleć właśnie w dniu, kiedy tak oszołamiającą plotką można zaciekawić klientów.

Gdyby te głupki wiedziały co i jak, pognałyby na pogrzeb jeszcze prędzej ode mnie — powiedział, cedząc 'słowa. —1 Emma kurwiła się, to fakt, ale w gruncie

rzeczy poczciwa z niej była kobieta. Widać z testa­mentu...

Co takiego? — spytała pani Berta, siląc się na obojętność.

Mikołaj rzucił za siebie ostrożne spojrzenie, gratulując sobie w duchu, że cała sala śledzi z ukrycia każdy jego ruch i słowo, po czym nachylając się jeszcze bardziej, wsadził prawie nos do .ucha pani Bercie.

Znamy się tak dawno, że mogę zdradzić pani tajem­nicę, ale niech się pani nie wygada za wcześnie przed tymi pijakami, bo nie zasługują na taką gratkę. Znaleziono u Emmy ponad dziesięć milionów w złocie, schowanych w dużym pudle po herbatnikach. I wie pani, kto dziedziczy? Założę się, że nigdy by pani nie zgadła...

Znów rzucił okiem na salę. Goście bawili się na całego, pili, grali w karty z pozorną uwagą, która świadczyła

o ciekawości, jaką wzbudziło wydarzenie, a także

o przekonaniu, że dowiedzą się wszystkiego po wyjściu Mikołaja. Ten zaś udawał, że w śmiertelnym strachu przed akustyką zastanawia się, jak ma wyjawić pani Bercie tajemnicę, żeby przy tym ani jednego słowa nie usłyszano na sali. Nagle wpadł na pomysł: chwycił ołówek i bloczek kelnerski, po czym starannym pismem, kładąc większy nacisk na kaligrafię aniżeli na ortografię, napisał dwie linijki. Nie kończył jeszcze pisać, kiedy pani Berta, odczytując ukazujące się jej do góry nogami słowai krzyknęła:

[Nie może być!

Ręczę pani, że to prawda! Starszy dependent mi powiedział.

Przecież to szaleństwo!

Ma pani rację — przyznał Mikołaj. — Ale nieboszczka chciała pewno, żeby po śmierci ludzie mówili o niej dobrze.

Pani Berta wyznawała zasadę, że należy jednakowo schlebiać wszystkim gościom. Mrugając nabrzmiałymi powiekami, czerwonymi od zapalenia spojówek, a uczer- nionymi tłustą kredką, wyszeptała:

Dobra nauczka dla tych cwaniaczków. Teraz dopiero rozumiem, bo przedtem myślałam sobie po kiego diabła pan Lebarget i jego pani...

Mikołaj przyłożył palec do ust. Pani Berta raz po raz rzucała mu spojrzenia świadczące o dużym poważaniu. Czuł się lepki i oślizgły od tego szacunku godnego jedynie pogardy, na szczęście bezpodstawnego.

Przepraszam — powiedział, wyciągając rękę do klamki.

Na ulicy odetchnął głęboko raz i drugi. Spojrzał na zegarek.Całe przedstawienie zajęło mu pięć minut, mógł więc sobie pozwolić jeszcze na dwa albo trzy inne. Nie pójdzie zapewne tak łatwo, jak „U Przyjaciół Musca- detaM, ale wszędzie można się spodziewać, że rozmów­cy dadzą się wziąć na przynętę.

Pijąc drugi kieliszek białego wina w „Café de la Loire“, a potem trzeci w „Café des Voyageurs“, spotkał, mimo widocznego na każdym kroku chwilowego ostracyzmu, kilku bardziej wyrozumiałych obywateli, którym wyjawił

Czy słyszał pan, panie Lebarget, że... Czy słyszał pan, panie Lebarget...

Mikołaj pozwolił udzielić sobie informacji, nie wyraził jednak najmniejszego zdziwienia i czmychnął. W minutę później znajdował się już w domu i stroił się, ukrywając nadmiar wesołości przed Marią, która w rękawiczkach i kapeluszu powtarzała wciąż, krztusząc się ze śmiechu:

Nie masz pojęcia, jak się wszyscy dali nabrać! Nawet sobie nie wyobrażasz! Trzeba jednak zachować powagę, Mikołaju. Bądź co bądź, chodzi o pogrzeb...

Wypadli znów na ulicę i od progu uderzył ich budujący widok. Tłumy ubrane w czerń podążały uroczyście w górę miasta. Mimo to dopiero przed kościołem, dokąd przybyli łapiąc z trudem oddech, mogli ocenić w pełni sukces przedsięwzięcia: ze trzydzieści równie zziajanych indywiduów czekało już na placyku, reszta nadbiegała pośpiesznie, mężczyźni wiązali po drodze krawaty — symbol przywdzianej naprędce żałoby.

Przybyli zresztą w ostatniej chwili, bo msza dobiegała już końca, odśpiewano Libera me, Domine i udzielono rozgrzeszenia. Wciągano ponownie trumnę do karawa­nu z łoskotem przypominającym uderzające o siebie skrzynie, a chór, schodząc po schodach śpiewał antyfonę:

In paradisum deducant te angeli...*

Nawet aniołowie nie pomogą — mruknął jakiś chu­dzina, który znał widocznie łacinę kościelną.

w tajemnicy powody swego postępowania. Trochę się jednak obawiał zbyt gwałtownego potępienia. Kiedy więc dochodziła dwunasta, pognał w stronę urzędu pocztowego. Wypełnił tam blankiet telegraficzny, który zostawił na pulpicie na. pastwę ciekawskich oczu, po czym zamknął się w kabinie telefonicznej. Zadzwonił do dwóch istniejących naprawdę rzeźników, zamawiając w imieniu Charaigne’a i Queyroux dwa baranie udźce. Zamówieniom towarzyszył rzecz jasna komentarz: „Przepraszam, ale muszę już kończyć. Jest koło mnie żona i mówi rzeczy, które się człowiekowi w głowie nie chcą zmieścić. Dałby pan wiarę, że...“

Kawał, jak ż czasów czeladniczych, odmłodnił go i sprawił, że Mikołaj zapomniał o późnej porze, którą uświadomiło mu dopiero dolatujące z oddali, powta­rzające się dzwonienie przy podniesieniu. Wyskoczył z powrotem na ulicę, gdzie parę razy mignęła mu przed oczyma postać żony, biegającej od jednej kumoszki do drugiej. Gnał, mijając po dFodze równie spieszących się ludzi: najpierw Touloupa, .a potem Bicharda i kilka znanych plotkarek, które z wielkim animuszem, otoczone licznymi słuchaczkami, dzielnie spełniały swe zadanie, nadając—jak to określała Maria — południowe wydanie dziennika radiowego. Podniecenie udzielało się kolejno zgromadzonym paniusiom. Co bardziej łase sensacji, skwapliwie chowały zasłyszane wiadomości w zanadrzu na później, mniej przebiegłe zaś dzieliły się nimi wokoło. Jedna z kobiet omal nie zderzyła się z Mikołajem.

Maria i Mikołaj, którzy utorowali sobie przejście wśród tłumu, podskoczyli z radości na jego widok, gdyż był to rejent Le Caridel. Czyżby przybył sprawdzić osobiście jakość świadczonych przez zakład pogrzebowy usług, które z funduszów Emmy wypadnie mu opłacić? A może chce ukręcić łeb skrzydlatej plotce, która dotarła już tryumfalnie na przedmieścia? Albo jako pełnomocnik nieboszczki uznał, że musi się pokazać na pogrzebie, skoro całe miasto, zmieniając naraz front, stawiło się jak jeden mąż? Obok niego stał nieustraszony Touloup, mrugając okiem do Mikołaja, jakby mówił: „Stolarze nie są wcale głupsi od bednarzy...“ Hebel wziął zresztą górę nad młotkiem. Mistrz piły i struga oprócz pani Touloup, przyprowadził dwie swoje pociechy, demonstrując tym samym liczebną przewagę rodziny.

Państwo pozwolą... — zwrócił się do stłoczonych szeregów celebrans, najwyraźniej nie rozumiejąc, co się właściwie dzieje.

Kiedy nadeszła pora chwycić za szarfy baldachimu, tłum trochę się jednak przerzedził. Miejscowy zwyczaj nie Wymagał, żeby mężczyźni i kobiety szli osobno za trumną, toteż Maria i Mikołaj razem przebili się przez ciżbę, i zręcznie manewrując wzięli między siebie rejenta Le Caridela, który uznał za swój obowiązek wytłumaczyć się przed nimi:

Rozumiecie państwo — szepnął — przyszedłem tylko sprawdzić, czy wszystko przebiega zgodnie z życzeniem mojej klientki. Skoro jednak całe mia-

Bardzo chwalebne, panie rejencie — powiedział Mikołaj i natychmiast się wycofał.

Cóż za wspaniały widok — rejent Le Caridel dzierżący w dłoni szarfę baldachimu. Zdawało się wprost, że dzwony biją głośniej. Popychając przed sobą żonę, i pozostawiając pani Touloup oraz jakiemuś staruszkowi z przytułka zadanie dalszej rozmowy z rejentem, Mikołaj zajął skromnie miejsce w pierwszej grupie. Tłoczyli się

kto by pomyślał — pani Blouez, masarka, panienka z poczty, urzędnik z wydziału oświaty, dwóch czelad­ników rzeźnickich, szwajcar z Hotelu Bretońskiego i wiele, wiele innych osób napływających wartkim strumieniem i przyłączających się stopniowo do kondu­ktu. Odległość dzieląca kościół od cmentarza zmuszała zawsze chórzystów do długotrwałych śpiewów, toteż otworzyli psałterze na psalmie sto dziewiętnastym:

Ad Dominum cum tribularer clamavi...*

Kondukt znów sunął ulicą przy Fortach. Ci spośród

mieszkańców, którzy trwali niezłomnie w opozycji, wyglądali przez okna zasępieni, lecz milczący. Ci zaś, którzy zmienili zdanie, tworzyli kordon na chodnikach, obnażając głowy pod wrażeniem rosnącego wciąż przy­pływu ludzi.

Cum his qui oderunt pacem eram pacificus...**

Kondukt sunął ulicą Generała de Gaulle’a i tym razem wszyscy kupcy z niezmąconą powagą stali wyprostowani na progach swoich sklepów, szczęśliwi, że mogą zatu­szować niedawny nietakt i zademonstrować należną cześć zmarłej, której składało hołd tylu ich wiernych klientów.

Chórzyści przewrócili kartki psałterzy i pochylili nosy nad psalmem sto dwudziestym dziewiątym.

De profundis clamavi ad te Dominę...*

Powtórne pojawienie się konduktu na Starym Rynku

wywołało istną powódź tłumów. Chór na całe gardło błogosławił Najwyższego, który w łasce swej wydobyć może z bagna najskromniejsze nawet sługi.

Et ipse redimet Israel ex omnibus iniąuitatibus eius...**

Wreszcie, pozostawiając z lewej pasaż Carmes, którę­dy Emma przybyła w hańbie i opuszczeniu, kondukt ru­szył ulicą Cmentarną. Stanowiła ona początek szosy Nantejskiej, gdzie prosperowały konkurujące z sobą za­kłady „Bracia Brault“ oraz „Hubert i Synowie“. Ich właściciele specjalizowali się w marmurach nagrobko­wych i chryzantemach, a siedziby swych placówek usytuo­wali jak najbliżej śpiących snem wiecznym klientów, niczym sklepikarze, którzy usiłują się lokować jak naj­bliżej klienteli żywej. Dobiegające już z oddali po­dzwonne, śpiew chóru i szmer rozmów prowadzonych

półgłosem, kącikiem ust, tłumił ogłuszający tupot niezli­czonych par nóg, i gdy koła karawanu zachrzęściły na żwirze cmentarza, koniec orszaku żałobnego nie minął jeszcze skrzyżowania. Skręcając pod cmentarne ogrodze­nie prałat, nie zdziwiony już nawet, lecz wprost osłupia­ły, ogarnął kondukt spojrzeniem. Stwierdził, że jest on znacznie dłuższy aniżeli ten, co towarzyszył w ostatniej drodze sprawującemu trzydzieści lat swój urząd merowi deputowanemu, po czym, nie starając się zrozumieć przy­czyn zjawiska, podziękował tylko w duchu Panu Bogu. Znał dobrze cmentarz, tę ostatnią przystań, gdzie między ścieżkami, wśród granitowych rzeźb, spoczywają w zgodzie ladacznice i hrabiny, pryncypałowie i ich podwładni, wielcy panowie i wyrobnicy, kanonicy i wojskowi — słowem wszyscy ci ludzie, co za życia przysparzają tyle kłopotu, a potem jednakowo oddają ziemi zawarte w ich szczątkach fosforany wapnia.

Idąc przez las krzyży świadczący o mnogości zmar­łych parafian, których było dziesięć, dwadzieścia, trzy­dzieści razy więcej niż owieczek żywych — prałat skiero­wał się prosto do kwatery piątej w sektorze trzecim, w stronę kopca wilgotnej, lśniącej gliny odcinają­cej się od spalonej słońcem ziemi. Na skraju grobu usta­wili się jego ludzie w stosownym do okoliczności szyku. Tłum już wypełniał alejki.

Mikołaj znalazł się między żoną a rejentem, do którego przysunął się właśnie dependent i szeptał mu coś gorączkowo do ucha. Wiadomość, jak widać, nie była przyjemna, bo Le Caridel w pierwszej chwili żachnął się,

a potem zwrócił na Mikołaja szczególne spojrzenie, w którym była zarówno wściekłość, jak i podziw. Ale Mikołaj przyglądał się z zainteresowaniem sprawnej pracy świetnych nantejskich fachowców. Zdjęli wieńce i wyciągnęli sznury, operując tym smutnym materiałem z podziwu godną oszczędnością ruchów. Opasaną sznu­rami trumnę spuszczono do grobu i przekazano na Sąd Ostateczny bez żadnego wstrząsu ani zgrzytu, które tak martwią krewnych powodując, że na lśniącą trumnę spadają przedwcześnie grudki ziemi. Ze względu na liczne zgromadzenie karawaniarze pracowali uważniej niż kiedykolwiek. Mikołaj cieszył się w duchu, że Emma za swoje pieniądze ma wszystko jak się patrzy. Kiedy z kropidła spadły pierwsze krople wody święconej, rozległy się słowa antyfony: Ego sum resurrectio et vita.

Kiedy poświęcono grób, rozległa się Pieśń Zachariasza wraz z posępnymi litaniami i inwokacjami recytowanymi recto tono aż do przedostatniej. Na koniec zabrzmiało Requiescat in pace.

Państwo pozwolą — powiedział po raz drugi celebrans.

Prałat wyciągnął do zebranych kropidło. Pierwszy wziął je rad nierad rejent, zmuszony przez Mikołaja, który popchnął go naprzód. Mikołaj podszedł dopifero jako dziesiąty, patrząc w wykopany dół z nagłym wzru­szeniem i skruchą. „Nie gniewaj się na mnie, stara — zwrócił się w myśli do Emmy. — Zrobiłem, co w mojej mocy. Nie miałaś łatwego życia, ale teraz niech ci ziemia lekką będzie. Nikt tutaj nie zastanawia się nad pokutą,

jaka cię czeka po śmierci. Ludzie czyhają tylko na łatwe pieniądze. Powiedz tam na górze, że to wszystko to nie tylko twoja wina, że w ogóle źle się tu dzieje". Następnie podszedł bliżej i wziął Marię pod rękę, i wydostał się spośród stłoczonych wokół trumny ludzi, którzy deptali mokrą glinę — jedynego poruszonego do głębi świadka uroczystości. Pogrzeb dobiegł końca. Należało opuścić cmentarz, idąc w ślady prałata, który zdjął ornat, rzucił go na ręce jednemu z ministrantów i oddalał się już, toru­jąc sobie drogę wśród chórzystów i mamrocząc ostatnie modlitwy. Nad grobem stanął grabarz z łopatą w ręce.

Chodźmy przez południową bramę — powiedziała Maria.

Nie było to łatwe. Ludzie napływali ze wszystkich stron w nadziei ńa obiecaną mannę niebieską. Patrzyli na siebie wrogo, jakby samą swą obecnością szkodzili sobie wzajemnie. Wśród grobów słychać było szepty: „Jaka szkoda, że wiadomość tak szybko się rozniosła“. Dał się również słyszeć donośny głos Touloupa: „Po diabła tyle narodu?“ Zaczęły się pośpieszne narady, zawiązywały się sojusze. „Jak oni to załatwią? Żeby się tylko nie okazało,- że przyszliśmy na próżno... Niech im się nawet nie zdaje, że ułożą listę według własnego widzi­misię!“ „Oni“ — to zapewne rejent Le Caridel i jego pomocnik, którzy znikli jak kamfora. „Trudno, musimy sami czuwać, żeby nas nie skrzywdzono“ — odezwał się znów Touloup. Fala ludzka od razu odpłynęła z sektora trzeciego. Mikołaj i jego żona oddalili się pospiesznie biegnącą w przeciwnym kierunku alejką, w stronę bramy.

* — Obejdziemy cmentarz dokoła i wrócimy do domu przez nabrzeże — powiedziała Maria.

Kiedy zaskrzypiała otwierana furtka, Mikołaj poczuł, że ktoś go chwyta za rękaw. Przemknąwszy chyłkiem przez sektor drugi, pod masywnymi grobowcami wiel­kich rodów miasta, Le Caridel również się tędy salwował ucieczką.

Ale zgromadzenie! — rzucił chuderiawy rejent, któremu nadal towarzyszył dependent.

Okrzyk można było zrozumieć dwojako.

Rzeczywiście — odparł Mikołaj tonem uznania. — Ludzie okazali się lepsi, niż przypuszczałem.

Oni chyba powariowali! Oczywiście dowiedziałem się ostatni, o co chodzi, bo nikomu nawet nie przeszło przez myśl, że mogę o niczym nie wiedzieć. Wyobraźcie sobie, że krąży pogłoska, jakoby panna Emma zapisała trzydzieści milionów...

Trzydzieści? — zdziwili się jednocześnie Maria i Mikołaj.

Jedni mówią, że trzydzieści, inni, że pięćdziesiąt, ale wszyscy twierdzą zgodnie, że zapisała je — nie dacie wiary — tym co uczestniczyli w pogrzebie. Z punktu wi­dzenia prawnego jest to bzdura, gdyż mogą dziedziczyć jedynie spadkobiercy wymienieni z nazwiska. Ale ludzie nie mają pojęcia o prawie spadkowym. Zobaczycie, każ­dy będzie przekonany, że go okradziono. Sami teraz rozumiecie, dlaczego wolę zejść im z oczu. Ach, gdy­bym dostał w swoje ręce tego kawalarza, który...

Nie trzeba daleko szukać — odparł spokojnie Mi­kołaj. — Maria i ja nie mogliśmy znieść braku posza­nowania dla śmierci. Daliśmy mieszkańcom miasta spo­sobność rehabilitacji.

Hmmm — odezwał się rejent — ale zmusiliście ich do dobrego uczynku budząc najniższe instynkty...

Myśleliśmy, że tak będzie lepiej, niż gdyby mieli ze szlachetnych pobudek popełnić świństwo.

Trochę naburmuszony, ale i ubawiony, rejent Le Caridel nie miał już nic więcej do powiedzenia. Szla­chetność kojarzy się z litością jak stryczek z wisielcem, rejent dobrze o tym wiedział. Nie należy jednak pod płaszczykiem miłosierdzia dopuszczać się warcholstwa. Bednarz i bednarzowa to zacni ludzie, którzy obrali niewłaściwą drogę do celu. Na idącej stromo w górę ulicy Raymonda Begrat, rejent z trudem łapał oddech.

Ciekawa rzecz — powiedział głośno, choć z wysił­kiem — że wasza Emma rzeczywiście zostawiła testa­ment. Wprawdzie spadek wynosi jedynie dwa miliony, które są zdeponowane u mnie, ale zapisała je pewnej młodej dziewczynie...

Nierząd nagradzający cnotę, ale morał! — odezwa­ła się Maria.

i — Prawdę mówiąc — podjął znów rejent — chodzi

0 młodą dziewczynę, która przed pół rokiem została porzucona, jak niegdyś Emma.

Mikołaj odwrócił się i rzucił okiem w dół na cmentarz. Na trumnę Emmy spadały grudki ziemi. W alejkach

1 między grobami roiło się od czarnych, podnieconych

sylwetek, nachylających się co rusz jedna drugiej do ucha. Touloup z notesem w ręku zapisywał wciąż nowe nazwi­ska...

Kiedy się uczyłem katechizmu — odezwał się Mikołaj — proboszcz mówił nam, że nadejdzie dzień, kiedy sprawiedliwi zostaną policzeni w jakiejś dolinie, nie pamiętam, w jakiej...

W dolinie Józefata — podpowiedział rejent.

Widzi pan — dokończył Mikołaj — ci tutaj sami się już liczą. A co do Emmy...

Bednarz wziął pod rękę bednarzową i przycisnął jej ramię do pokaźnego bicepsa.

Z tego, co pan mówi — dodał jeszcze — wynika, że miałem rację. Emma zasłużyła sobie, żeby na jej pogrzebie było całe miasto.

Postawę, stan ducha i życiorys Marii Duvalle, zajmu­jącej tego ranka — podobnie'jak i we wszystkie poprzed­nie — stałą pozycję przy oknie w jadalni, a właściwie po jego lewej stronie, za nieco uchyloną firanką, można by określić dwojako. Jak sądziło całe otoczenie, Maria Duvalle nie czekała na nic innego prócz przybycia mle­czarza. Natomiast sama María Duvalle byłaby zdania, że właśnie czeka na wszystko prócz mleczarza, gdyż

o jego nadejściu nie wątpiła ani przez chwilę, człowiek , zaś oczekuje jedynie tego, na co ma jeszcze nadzieję, czyli tego, czego nie jest całkiem pewien.

Czekała na coś, nie czekała na nic — możecie sobie myśleć, co się wam podoba. Tymczasem cerowała skarpetki

Dziewiąta godzina — szepnęła do pieska zwinię­tego u jej stóp.

Tak sądzisz? — leniwie odezwał się z głębi pokoju rozwalony w fotelu mąż.

Drobna pani Duvalle chwyciła nożyczki za czubek ostrzy i powtarzając gest, który był żartem z czasów młodości (gdy robiła go jako młoda kobieta), teraz zaś jedynie nawykiem, podniosła je na wysokość oczu niby lorgnon.

Oczywiście! Jest, sprzątaczka Zofii, a ta stara jędza jej otwiera... Ach, cóż za szlafrok! Już dobre pięć lat temu powinna była podrzeć go na ścierki do kurzu.

Mówiąc to, Maria Duvalle wzięła znów robótkę i od­nalazła drewniany grzybek, który spadł jej na kolana, kryjąc się w fałdach starej, brązowej sukni. Maria często powtarzała, że lubi wszelką odmianę i sama była skłonna w to uwićrzyć. Fakt, że pozory świadczyły przeciwko niej, niczego jeszcze nie dowodził. Czyż nie była inna aniżeli można by sądzić? Czyż nie zmarnowała swoich możliwości, pędząc szary, skromny żywot, na który przystała z obowiązku i z miłości... No, może raczej z poczucia lojalności wobec obecnego tu nieszczęsnego, kochanego tłuściocha, który siedziałby tylko w fotelu — niezdolny do tego, owego i do wielu jeszcze innych rzeczy koniecznych do szczęścia? Ale dziwactwa sąsia­dek, ich zapobiegliwe skąpstwo, wiecznie zgorszone miny drażniły ją, odkąd sięgała pamięcią, a ta zołza Zofia — znacząco mrużąca oko, powtarzająca bez przerwy Ja to“ lub Ja owo“, pełna śmiesznych preten­sji — była szczególnie nieznośna i rzeczywiście taka, na jaką wyglądała. Straszliwie nudna, pedantyczna, prze­strzegająca sztywnego rozkładu zajęć, prowadziła jedy­ny tryb życia, na jaki ją było stać. Podczas gdy...

Coś podobnego, spójrz no tylko na niego! — mruknął Maurycy Duvalle. Podniósł się właśnie z fote­la wolno i z niezłomnym postanowieniem, że to uczyni. Zdawało się, że ciągnie za sobą również fotel, parkiet

i cały dom... — Od kiedy to Plinat wychodzi na ulicę

1

z odkrytą głową? Kapelusznik bez kapelusza, a w do­datku łysy, kto to widział? Ależ on ma głowę!

Oczy Marii Duvalle, skądinąd szarego koloru, po­biegły za łysą głową, żółtą i twardą niczym osełka masła, ale w chwilę potem wróciły czym prędzej na swo­je stałe miejsće w oczodołach, jakby coś groziło im ze strony Maurycego Duvalle, w którego spojrzeniu lśni­ła dobroduszna ironia sytego kocura.

Jestem pewna, że ty byś się na nic podobnego nie zdobył. A przecież nie jesteś jeszcze łysy.

Tss, tss — syknął grubas, opadając z powrotem na fotel pod ciężarem zawartego w spodniach cielska.

Istotnie, miał jeszcze włosy. Ani czarne, ani siwe, ani nawet szpakowate, ale takie, jakie na ogół się ma dobie­gając sześćdziesiątki — pożółkłe i rzadkie. Mężczyźni tego typu nie świecą nigdy łysiną, nie prezentują światu śnieżnobiałej peruki lub bujnej czupryny efeba. Męż­czyźni tego typu niczym się nie,wyróżniają. Mają włosy stosowne do charakteru, przeciętne, nijakie, jak ich wady i zalety. Pani Duvalle westchnęła przez wydatny nos, oczy zaś skierowała w stronę kredensu w stylu Henryka II i wodząc wzrokiem po rzeźbionych fron­towych kolumienkach, przypominających małe kręgle, zapragnęła naraz gwałtownie przewrócić je wszystkie po kolei. Pożycie małżeńskie bywa czasem śmiertelnie nudne. Drugie westchnienie, wydane z kolei przez usta, wprawiło w drżenie wargi nasmarowane pomadką „Rosa“. Nudne, można to słowo powtarzać bez końca... Dwa palce dotknęły pociągniętych pomadką ust, żeby

ukryć ziewnięcie, na które w gruncie rzeczy Maria nie miała najmniejszej ochoty, pomijając już fakt, że za­zwyczaj ziewała z przymkniętymi ustami, jak przystało na kobietę przyzwoitą i dobrze wychowaną.

Otóż to właśnie! — powiedziała na głos.

Maria trzydzieści razy na dzień powtarzała te po­zbawione kontekstu słowa, kładąc szczególny nacisk na przedostatnią sylabę. Otóż to właśnie, nuda jest okrop­nie męcząca, ale nie ma na nią rady. Tak było zawsze. Tuzinkowy małżonek. Tuzinkowi.rodzice. Tuzinkowy los. Cóż za anioł srróż, pomyliwszy adresy, sprawił, że urodziła się w jednym z miliona czy miliarda anoni­mowych stadeł zwanych „tatą i mamą“? Czemu od tamtej, pory nie przytrafiła jej się żadna przygoda albo przy­najmniej coś dziwnego lub niecodziennego? Jako dziecko przeszła wszystkie normalne choroby od kokluszu po wietrzną ospę, ale nie miała krupu ani szkarlatyny. Jako młoda dziewczyna niczym się nie wyróżniała. Nale­żała do tych, o których mówi się, że nie są „ani lepsze, ani gorsze od innych“, które dostrzega się głównie z braku lepszych kandydatek, ale które wszystkie znaj­dują wreszcie miejsce u boku jakiegoś przeciętnego chło­paka, co — jak we wróżbie z kwiatu margerytki — za­dowoli się nikłym uczuciem, będzie się strzegł uczuć silniejszych, śmiał z uczuć gorących i unikał uczuć nie­odwzajemnionych. Jako kobieta również nie wyróżniła się niczym specjalnym; w przepisowych terminach powiła dwie córki, które miały przepisową wagę, spra­wiły jej przepisowe radości i smutki. Wkrótce zaś będą

wiodły, u boku jakiegoś starszego kancelisty, magazy­niera lub poborcy podatkowego, żywot podobny do tego, jaki zapewnił, a raczej wyznaczył ich matce starszy subiekt Maurycy Duvalle, mający od pięciu lat prawo do emerytury. Otóż to właśnie. Nie jest i nigdy nie była nieszczęśliwa. Ani szczęśliwa, ani nieszczęśliwa. Po prostu istnieje, skazana na nijakość. Inne kobiety mówią z pewną goryczą: „taki już los“ i rozkoszują się brzmie­niem wypowiedzianych słów, natomiast Maria Duvalle powtarza „otóż to właśnie“, obracając językiem w za­schłych ustach.

Los jej nic był wielkiego formatu; przypominał raczej drewniany młot rzemieślnika, który uderza w arkusz blachy i spłaszcza ją coraz bardziej. W pewnym sensie, brak jakiejkolwiek ingerencji losu w jej życie, ten wy­jątek od reguły objawiającej się zmienną koleją nie­przewidzianych zdarzeń w życiu każdego innego czło­wieka, można by określić jako los, który był jej sądzony. Inaczej mówiąc: los pusty.

Mleczarz się spóźniaj — rozległo się od strony okna.

Listonosz też! — dobiegło z fotela.

Ależ ludzie są niepunktualni! Ja bym ich...

Nie mając siły, żeby się podnieść, Maurycy pod­niósł jedną powiekę i żona natychmiast umilkła. Jakieś przeczucie szeptało jej do ucha: „powinnam się przecież* cieszyć z tego spóźnienia“. Zaraz potem Maria wzruszyła ramionami we właściwy sobie sposób, nieznacznie pod­nosząc chude obojczyki. Podszepty intuicji stopniowo

cichły, ustępując miejsca marzeniom. — Wielkie sprawy powinny usuwać w cień małe — rozmyślała Maria. — Otóż to właśnie: wielkie sprawy. A choćby i jakiekol­wiek. Na przykład niespodziewana podróż. Przecież od tylu lat wychodzi mi dziesiątka kier, kiedy ta cała Zofia stawia mi kabałę. Można by się wybrać do Rzymu z okazji Roku Świętego, gdyby tylko Maurycy dał się namówić. Z braku podróży Maria przystałaby chętnie na jakiś wstrząs, choćby na żałobę, byleby nastąpiła wreszcie jakaś zmiana. Biedny Maurycy — odważyła się pomyśleć przez sekundę — gdyby miał umrzeć przede mną, niech przynajmniej umrze nagle! Następnie Maria zredukowała wymagania, pragnąc jedynie wypadku, który byłby poważny i spektakularny. Oczywiście, raczej efektowny aniżeli poważny. Dopusz­czała możliwość odegrania w nim roli ofiary, oczy­wiście pod warunkiem, że nie straci oczu, nóg ani żad­nego z głównych organów, ale nie mogło być mowy

o tym, żeby wypadek zdarzył się córkom... Gdy chodziło

o dziewczynki, życzenia wszystkiego co nieuchwytne, niespodziewane i nieprawdopodobne należało wypo­wiadać z całą ostrożnością, a matczyna wyobraźnia skła­dała im w darze jedynie istne cuda i nieskalaną niczym szczęśliwość. Maria marzyła...

Tss, tss! — syknął grubas, patrząc na nią spod oka.

On, Maurycy, nie oddawał się marzeniom. Nie odda­wał się również rozmyślaniom. Nie zajmował się du­chem, lecz ciałem, którego ciężar nauczył go wielu rzeczy, szczególnie zaś tej, że niezwykłe wydarzę-

nia nie uchodzą bezkarnie. Żeby stąpać pewnym kro­kiem, trzeba spędzić całe życie tuż nad przepaścią, tak jak żyją górale. W życiu, jak w górach, trzeba od­ważnie iść naprzód albo się poddać od razu. Ta nie­znośna Maria, która pochylona nad robotą, marzy o nie­bieskich migdałach, jest niepoprawna. Nie ulega wątpli­wości, że wciąż czeka na sławetny „przypadek“, o którym mówi od trzydziestu lat. Jak gdyby przypadek był główną przyczyną, jak gdyby jego mechanizm nie był równie precyzyjny — w najdrobniejszych szczegółach — co mechanizm powszedniości. Przypadki, zmiany, wzru­szenia... Ależ nie ominęły one Marii! Po prostu ich nie zauważyła. Maria zawsze była bierna. Nigdy nie brała udziału w wydarzeniach. Przeżyła wojnę, ale kataklizm ani jej nie zainteresował, ani nie wzruszył. Zapamiętała wojnę jako okres niedostatku i kłopotów z różnymi papierkami, raczej przykrych aniżeli tragicznych. Maria nie potrafiła spojrzeć w górę. Wszystko działo się wysoko ponad jej głową, gdy tymczasem ona wpatry­wała się w czubki własnych butów i czekała, aż zacznie zbierać przygody, jak się zrywa fiołki na trawniku.

Tss, tss — coraz głośniej pogwizdywał przez zęby tłuścioch.

Cicho bądź, działasz nam na nerwy!

Szpic jtodniósł na sekundę łepek, żeby zaznaczyć swą przynależność do użytej liczby mnogiej, i znów zasnął. Nitka sunęła tam i z powrotem przez piętę skarpetki dwadzieścia razy cerowanej i bezlitośnie dziurawionej na nowo przez tego nieruchawego, pocącego się obficie

V

Lr

isQrJ.

fi,M r \e r-3t? tfWí :

iQ

kxmon

rasá

SNdV^$2L¡ZvJ

Ukú É¿I\1‘4»vV«S

WgWfiiKa

#2*.

éw&uy

tłuść i ocha. María ze złością przeciągała wełnianą przędzę, raz po raz dźgając igłą drewniany grzy­bek. Wysunęła do przodu wargi jak dziecko, które z tru­dem, ale i z zachwytem czyta najnowsze przygody Tarza­na w Epatant. Czytała w wyobraźni... Starsza córka, znużona przekładaniem z miejsca na miejsce wyciągów z kont w BNCI *, zostaje wybrana Miss Angers, mimo ukrytych braków urody, znanych tylko jej matce, która zabiera ją wówczas do Paryża — a czemuż by nie — żeby córka zwyciężyła tam w następnym konkursie. Potem zaś matka, w charakterze przyzwoitki, towarzyszy jej do Nowego Yorku i uczestniczy w tryumfie, jaki francu­skie uda święcą przed najwyższym jury. „Ojej!“ — za­wołała na głos czcigodna dama, zgorszona własną wy­obraźnią, która podsuwała wizję córki paradującej w bikini przed tłumem wielbicieli. Tymczasem, gdy już pół tuzina impresariów wydziera sobie Ginettę — orygi­nalne imię, moda rocznika 1930 — Maria Klara, jej młodsza siostra, ukazuje się z kolei jako gwiazda na fir­mamencie Hollywoodu grając i śpiewając w nowym, ka­sowym filmie wytwórni Metro Goldwyn Meyer. Maria niczym druga Letycja **, zażywa niebiańskich rozkoszy zemsty.'„Przecież to córka mojej sąsiadki“ — zgrzyta zębami Zofia, poznając małą na ekranie miej­scowego kina. Nauczyciel śpiewu też dozna chwili wsty­du. Przecież miał kiedyś czelność powiedzieć: „Niechże

się pani nie upiera. Pani córka za grosz nie ma głosu“. Zarządzając astronomicznymi 'gażami obu gwiazd, Maria odkłada im na książeczkę większość pieniędzy, godząc się jedynie na parę szaleństw i parę wydatków nie przekraczających dziesięciu, gdzie tam!... pięciu procent od zarobków. Dwa okazałe, pięciotysięczne banknoty... Jeden wystarczy w zupełności... No więc jeden jedyny, nader długi i godny z wyglądu banknot wręcza temu wy­drwigroszowi — księdzu z parafii — w obecności wszyst­kich pań od dobroczynności, co wyglądają jakby się uginały pod ciężarem własnych kapeluszy.

Przestań Wreszcie!

Maurycy, który wygrywał palcami marsz wojskowy na poręczy fotela — ran, ran, ratapan — uniósł ciężką, krótką rękę, udając, że przygląda się sygnetowi wciś­niętemu między dwa wałki tłuszczu. W rzeczywistości przez rozstawione palce przyglądał się badawczo żonie. Odpłacając jej pięknym za nadobne, uśmiechał się z po­litowaniem. Maria znów wpadła w liryczny nastrój i wyła do księżyca, kojąc zapiekłe w sercu żale. Nie lubiła, żeby jej przeszkadzano, kiedy bujała w obłokach i ścią­gała usta w ciup, jakby lada moment miała wypuścić przez nie bańki mydlane. Nieco kapryśna i wyjątkowo denerwująca ta jego pani! Ale cóż, dobra z niej go­spodyni, dzielna i zapobiegliwa żonusia. Niech sobie tro­chę pomarzy! Za pięć minut i tak ocknie się i znów będzie gospodarna, trochę wprawdzie szorstka w obej­ściu, ale niezrównana przy robieniu porządków w szafach

i przyrządzaniu szczupaka. Dlatego Maurycy nadal

uśmiechał się niewzruszenie, a jego uśmiech, rozpły­wał się po licznych fałdach i podbródkach.

Otóż i on!

Kto? Listonosz?

Ależ skąd, mleczarz. Twój listonosz niewiele mnie obchodzi.

Do szczęku baniek podrygujących na wybojach i od­głosu kopyt ustającego przed każdym domem, przy­łączały się zardzewiałe dzwoneczki, zapowiadając przy­bycie mleczarza, który w dodatku dął z zapamiętaniem w róg. Maria wstała, a raczej rozprostowała ostrożnie swe wyschłe kończyny, starannie jak stolarz rozkłada­jący składaną miarkę. Wyprzedzając ciężki trucht męża

i lekki truchcik pieska, przeszła do korytarza, by dać mleczarzowi garnek na mleko, a zarazem wygłosić kilka uwag.

Półtora litrai jak zwykle. Prawie godzina spóźnie­nia... A gdyby tak w domu było niemowlę, któremu po­trzeba mleka? Pilnując piany na mleku, Maria patrzyła na cynową miarkę, której objętość została trzykrotnie przelana do garnka. Odzyskując naczynie, sprawdziła poziom mleka i upewniła się, czy sięga zrobionej w alu­minium tajemnej kreski, służącej za punkt odniesie­nia. Dopiero wtedy podziękowała skinieniem głowy

i uśmiechnęła się na ułamek sekundy uśmiechem, który wyostrzył załamania utworzone przez krzyżujące się zmarszczki. Wreszcie, kiedy mleczarz znów zadął w róg kierując się do sąsiedniego domu, ruszyła w stronę kuchni trzymając oburącz garnek z mlekiem.

!— Na co czekasz? — rzuciła, nie odwracając się. — Zamknij drzwi, bo pies wyjdzie na dwór.

Otóż i on! — powiedział tym razem grubas.

Każde z nich zwracało uwagę tylko na określone hała­sy. Maurycy, który raczył uprzednio pozostać głuchy na rwetes czyniony przez mleczarza, usłyszał teraz kroki listonosza i doszedłszy do samego płotu, wyciągnął rękę po gazetę.

Zobacz na trzeciej stronie, czy wygraliśmy! — krzyknęła żona, manipulując już przy kurkach kuchenki gazowej.

Jeszcze jest list — powiedział listonosz, przy­kładając palec wskazujący do spękanego daszka czapki.

W domu znów zapanowała cisza. Maurycy wrócił na fotel i rozpostarł przed sobą Le Petit Courrier. Piesek wygryzał pchły. Maria pilnowała kątem oka mleka i obie­rała marchewkę. Odcięta natka gromadziła się na stole, podczas gdy gospodyni oddawała się gorzkim rozmyśla­niom: „Przed wojną sprzedawano marchew bez naci, a teraz sklepikarze każą płacić za natkę tyle samo, co za marchewkę“. Jednakże natka miała w sobie coś interesującego. Długie i głęboko powycinane liście przywodziły na myśl niektóre gatunki paproci. Leśne paprocie podzwrotnikowe. Ach, zwrotniki, zwrotniki! Drwiąc sobie z zegara, czas zaczęły odmierzać marzenia. Maria przestała zerkać na kuchenkę, nóż ciął tylko po­wietrze i nie znęcał się już nad nacią... aż w końcu mleko wykipiało z garnka.

Mario! — dobiegł naraz głos Maurycego, prze­dzierając się przez zasłonę dymną.

Pani Duvalle, mocno zaczerwieniona, potrząsając na­stroszonym kokiem, zakręciła gaz, podmuchała na ki­piące mleko i chwyciła ścierkę.

Wielkie rzeczy — powiedziała, zgrzytając zęba­mi. — Mleko wykipiało i tyle.

Mario... nie wiesz, co się stało!

Wzruszenie ściskało emeryta za gardło. Zwały tłuszczu podrygiwały na nim, całe sadło jakby chciało wyzwolić się od paska przy spodniach i krawata, oddzielić się od tego grubego kapłona.

Wy... wy... wy... wy-gra... —jąkał z trudem.

Brudnożółta błyskawica przecięła kuchnię. Maria

rzuciła do zlewu ścierkę i odwróciła się, przerażona

i zelektryzowana zarazem.

Wygraliśmy? Wygraliśmy? — powtórzyła dwa razy, najpierw głosem niedowierzającym, potem zdła­wionym jak po silnym wyładowaniu elektrycznym.

... liśmy! — potwierdził grubas, pieczętując całą swą tuszą owe zaskakujące sylaby.

Ach! — wyrzuciła z siebie Maria. Zawsze szafo­wała hojnie wykrzyknikami, ale tym razem opróżniła całe płuca, zanim nabrała większą porcję przesyconego swądem powietrza. Stojąc, kołysała się na piętach. Ostry ból chwycił ją za paluch u lewej stopy, jakby niespodziewane szczęście spadło na odcisk zmiażdżo­ny niedawno żelazkiem. „1 207 843“ — powtarzała w myśli. — Zawsze mi mówiono, że trzeba wybrać taki

numer, w którym nie powtarza się żadna cyfra. Napu­szyła się pełna dumy, że dopomogła losowi, i spoglądała teraz na męża z wyrozumiałością, a na marchewki wręcz z rozczuleniem.

Pięćset pięćdziesiąt tysięcy — zaznaczył Maurycy.

Tylko tyle? — żachnęła się Maria.

I natychmiast dodała cierpko:

Pięćset pięćdziesiąt tysięcy... ależ to wcale nie ma­jątek.

Potrząsnęła tak energicznie głową, 'że spięte w kok * włosy rozsypały się, a ukryta w nich treska o mało nie spadła na ziemię. Jej entuzjazm również obniżył loty.

Czy aby dobrze przeczytałeś w gazecie? Może to jakaś pomyłka?

Grubas zamachał gwałtownie listem.

Nie mówię wcale o loterii! Wylosowano nasz walor kapitalizacyjny. Dostałem właśnie oficjalne zawiado­mienie z „Sequanaise“.

Ach! — wyrzuciła z siebie po raz drugi Maria Duvalle.

Ten wykrzyknik jednak nie spowodował już pełnego wydechu.

Jedna szansa na sześć tysięcy — tłumaczył Maury­cy w poczuciu własnej wartości.

Jedna szansa na sześć tysięcy to niewątpliwie bardzo miłe, ale nie tak imponujące, jak jedna szansa na sto tysięcy przy wygranej na loterii. W ciągnieniu „Sequa- naise“ uczestniczą jedynie posiadacze walorów, czyli ci, co mają zastrzeżone z góry prawa, szczególnie zaś

prawo do udziału w zyskach Towarzystwa, a więc i do wygranych. I znów się okazało, co Marii było sądzone. Szczęśliwy los, nieomalże zagwarantowany umową, oto jedyny rodzaj cudu, jakiego mogła się spodziewać ona, niejaka Maria Duvalle, której żadne nadzwyczajne wyda­rzenie, ani dobre, ani złe, nie było przeznaczone.

Słowo daję, ty się wcale nie cieszysz! — zarzucił jej' zgorszony Maurycy.

Skądże znowu, cieszę się. Tylko już jestem za stara, żeby z radości skakać do sufitu — odparła Maria.

Pięćset pięćdziesiąt tysięcy, a nie wpłaciliśmy nawet dwudziestu pięciu — podkreślił Maurycy. — Pięćset pięćdziesiąt tysięcy gotówką na stół...

Oczy Marii zabłysły.

Na stół? Myślisz, że przyjdą tutąj i wypłacą nam wszystko w gotówce? Mój Boże, jeszcze nigdy nie widziałam tylu pieniędzy na raz!

- Nie bądźże dziecinna! Mówiłem w przenośni, że gotówką na stół. W rzeczywistości spółka prześle nam czek.

Czek... — powtórzyła Maria zgaszonym gło­sem.

Zmieniało to postać rzeczy. Pięćset pięćdziesiąt tysiącfrankowych banknotów starczyłoby, żeby wyta- petować cały pokój. Natomiast czek od spółki będzie jedynie małą, jasną plamką na biurku Maurycego. Taki cud można określić co najwyżej jako pomyślną okolicz­ność. Doprawdy nic nadzwyczajnego! Walor na okazi­

ciela, przeznaczony dla córek, został wystawiony przed dwoma laty, w ciągu których państwo Duvalle dokonali dwudziestu czterech miesięcznych wpłat, czyli wygrana dwadzieścia cztery razy przeszła im koło nosa. Praw­dziwym cudem byłoby wygrać nazajutrz po podpisaniu kontraktu, skoro zaś przez całe życie jest się na indeksie opatrzności, podobne zadośćuczynienia wydają się niepełne i mają w sobie coś ze skromnej darowizny zapisanej w testamencie przez wuja, po którym można się było spodziewać całej schedy. Stanowczo za mało, żeby odśpiewać Te Deum, lub zatańczyć kankana. Mana nie była podobna do Maurycego. Rozanielony tłuścioch aż się jąkał z radości i sprawiał takie wrażenie, jakby lada chwila miał dostać apopleksji. Zwycięska mina, gruba, drżąca łapa, która nadal trzymała list z zawiado­mieniem, a także ciężkie potupywanie Maurycego draż­niły ją. Co on tam jeszcze gada?

Tym razem nie będę się dłużej namyślał. Funduję ci podróż do Rzymu.

Maria zdobyła się na uśmiech, żeby podziękować mu za dobre chęci, ale był to nie tyle uśmiech, co grymas.

Idzie już zima — powiedziała.

Teraz, kiedy podróż stawała się aż nazbyt realna, Maria straciła już na nią ochotę. Czy można cieszyć się z czegoś, co jest w zasięgu ręki? A zresztą wielkie czer­wone P, wydrukowane zawsze na biletach powrotnych

i tak by wszystko zepsuło. Wielka mi atrakcja trochę się przewietrzyć i pobawić w turystów między Koloseum a Zamkiem Świętego Anioła! Na byle filmie dokumen-

tąlnym zobaczy więcej i bez niczyjej łaski. Nie będzie musiała wysłuchiwać Maurycego, który by w kółko po- | wtarzał: „W tym roku zabrałem cię do Rzymu. Taki I kawał drogi!“ Po krótkim namyśle uznała, że lepiej nigdzie nie jechać. Żadnych wyjazdów ani powrotów. Po co to komu?

A co się tyczy mebli w jadalnym — ciągnął Mau­rycy w przypływie łaskawości — możesz się ich pozbyć. Zafunduję ci noWe...

Z gwarancją na całe życie — dodała Maria zrezyg­nowanym tonem.

Wróciła do marchewek. Oskrobała je, pocięła w talar­ki i wrzuciła do garnka. Odczekała pięć minut, a kiedy woda zaczęła się gotować, odwróciła się od kuchenki

i zrobiła krok w stronę zlewu, po czym zmieniła nagle zamiar i przeszła do jadalni.

Rodzinne meble... — zaczęła, spoglądając ze wzruszeniem na frontowe kolumienki kredensu w stylu Henryka II.

Szare oczy prześlizgiwały się po nich miłośnie. Ileż razy pucowała je nasączoną prawdziwym woskiem flane­lową szmatką, wykonując szybkie ruchy tam i z po­wrotem?

... to są meble, których nie wolno się pozbywać — dokończyła, nie martwiąc się wcale o swój brak kon­sekwencji.

Zrobisz, jak zechcesz — burknął ze złością Mau-^ rycy, wracając na fotel.

Otyły mężczyzna nie ukrywał złego humoru. Cała jego radość skurczyła się i przybladła. W rezultacie wcale się nie czuł bogatszy, ale ociężały, jakby za dużo zjadł. W tym domu szczęśliwe wydarzenia były chyba nie­strawne. U niego — Maurycego — zamieniały się w tłuszcz, fi Marii wywoływały zgagę. Z ręką na żołądku, bo stale cierpiała na niedokwasotę, ona rów­nież wróciła na swoje miejsce przy oknie i odpoczywała, wpatrując się w wyludnioną ulicę.

Dziwne — odezwał się grubas zgryźliwie. — Przy­pominasz mi kolegę z czasów wojny. Kiedy pułk stał w miejscu, zawsze chciał atakować. Ale kiedy przycho­dził rozkaz wymarszu, wrzeszczał, że gra nie warta świeczki.

Proszę cię, bez komentarzy! — krzyknęła, tupiąc nogą.

Oblała się naraz szkarłatem i unikała wzroku męża. Maurycy na swój obrzydliwy sposób miał rację. Zawsze była tylko bierną marzycielką i choć wiecznie ze wszystkiego niezadowolona, dobrze się z tym w grun­cie rzeczy czuła. Jej życie nie było może tak zwy­czajne i pozbawione oryginalności, jak zwykła twierdzić. To ona nie brała udziału w życiu Marii Duvalle, nie zaś nadzwyczajne wydarzenia. Usadowiona za firanką, wiodła zakulisowe życie. „Ach! — westchnęła przez nos

i pomyślała, że przywiązała się do karnisza, do kółek od firanek i do nagromadzonych z biegiem lat wspo­mnień. „Ach!“ — westchnęła z kolei poprzez pomadę

Rosa“ i dodała w duchu, że nie ma już na to żadnej rady!

Na szczęście odnalazła ręką drewniany grzybek, ścisnęła go mocno, odprężyła się i uspokoiła. Grzybek był gładki, ciepły i swojski, ona natomiast była, jaka była i tyle. Starczyło jej rozsądku, żeby nie oskarżać się dłużej i nie brać na siebie odpowiedzialności za nazbyt grubego małżonka i nazbyt chudy loś. Zresztą nie wiadomo na co czekała, zamiast zająć się na powrót cerowaniem.

Wsunęła drewniany grzybek do następnej skarpetki i, przeciągając igłę z przędzą, snuła również wątek swoich myśli. Maurycy jest doprawdy nieznośny. Żaden mężczyzna nie drze tylu skarpetek, prawie wcale nie ru­szając się z miejsca. Żaden mężczyzna nie ma tak mało rozumu pod tak grubą warstwą tłuszczu. Nowe meble? A po co? Te obecne forniry na pewno są nic niewarte. A kiedy się nie ma żadnej przyszłości, lepiej nie wy­zbywać się wspomnień. Ani powodów do niezadowole­nia. Zresztą zły nastrój to jedno, a troska o spra­wy majątkowe to zupełnie co innego.

Ile wynosi dochód od pięciuset pięćdziesięciu tysię­cy franków? — spytała naraz bardzo szybko, łypnąwszy jednocześnie okiem na Maurycego.

Stało się jasne, że Maria Duvalle, równie bez­względna jak ustawa ograniczająca zbytek, przeciw­stawi się skutecznie wszystkim propozycjom Maurycego, który hojną ręką gotów jest szastać pieniędzmi całej rodziny. Jako uległa żona pozwoli mu zapewne kupić

m

nowy garnitur, bo stary jest już naprawdę zniszczony i na ten wydatek trzeba się wreszcie kiedyś zdobyć. Co się zaś tyczy córek, jeżeli rzeczywiście należy jakoś uświęcić wygraną — można przecież kupić każdej na imieniny po torebce.^

Około, hm, trzydziestu tysięcy — odpowiedział Maurycy po dłuższym rachunku w pamięci.

Pragnąc wrócić do łask, wyolbrzymił sumę.- Wówczas Maria przymknęła jedno ze swych szarych oczek i za­myśliła się.

Już wiem — odparła po chwili. — Odzyskamy w ten sposób część trzynastki, która ci nie przysługuje, odkąd przeszedłeś na emeryturę.

Rzeczywiście, masz rację! — potwierdził grubas

i ciągnął z samozaparciem: — Wobec tego przestudiuję możliwości lokaty.

Maria skinęła podbródkiem. „Możliwości lokaty" — słowa te brzmiały ładnie i rozsądnie. Co więcej, wchła­niały pięćset pięćdziesiąt tysięcy franków, włączały je do patrymonium, a w zamian wyłączały z ich życia jakie­kolwiek nadzwyczajne wydarzenia.

Jeszcze zobaczę — zakonkludował Maurycy.

Jeszcze zobaczymy — o ton niższym głosem po­prawiła go Maria.

Czas przyszły, z braku kwestii spornych, był niepo­trzebny. Uśmiechnęli się wreszcie do siebie zdartym uśmiechem, niby to pozbawionym złudzeń, który jednak­że uszlachetnia najmniej ciekawe twarze. „Gdybym był sam“ pomyślał Maurycy. „Gdybym była sama“ —po­

myślała Maria. Ale snucie dalszych rozważań wydało im się zbędne. Gdyby Maurycy był sam, gdyby Maria była sama, każde z nich postąpiłoby identycznie.

Gdybym“ było nie tyle niedomówieniem, co wy­mówką.

Otóż to właśnie — dodała na zakończenie Maria.

Hervé Bazin, ur. 17. IV. 1911 r, współczesny pisarz francuski Debiutował przed wojną jako poeta, współ­założyciel libertyńskiej grupy literackiej ’’Coquille” (Muszla). Pochodził ze środowiska mieszczańskiego. Skłócony z rodziną, wcześnie się usamodzielnił, za­rabiając na utrzymanie i kończąc jednocześnie stu­dia. Podczas okupacji aktywnie działał w Ruchu Oporu. Zyskał rozgłos powieściami autobiograficz­nymi Żmija w garści (1948, wyd. poi. 1975) i Świat się kończy (1949, wyd. poi. 1976), w których zna­lazły wyraz drastyczne stosunki panujące w rodzi­nie Bazina. Również takie jego utwory, jak: La Tê­te contre les murs (Głową o mury, 1949), Lève-toi et marche (Wstań i idź, 1952), L'Huile sur le feu (Oliwa do ognia, 1954) i Kogo śmiem kochać (1956, wyd. poi. 1958) utrzymane są w tonie buntu prze­ciwko tradycyjnej obyczajowości mieszczańskiej, anomaliom społecznym i nieetycznemu postępowa­niu ludzi. Dopiero powieścią W imię syna (1961, wyd. poi.. 1963) Bazin wyzwolił się z kompleksu niekochanego, opuszczonego dziecka i dał w tym utworze obraz mądrej, powściągliwej miłości rodzi­cielskiej. Interesującą próbę przedstawienia związ­ku dwojga ludzi podjął w powieści Małżeństwo (1967, wyd. poi. 1971). Jest także autorem krót­kich form prozatorskich — tomów opowiadań Le Bureau des mariages (1951) iChapeau bas (1963), z których pochodzi niniejszy wybór. Bazin, konty­nuator tradycyjnej prozy realistycznej i psycholo­gicznej, czerpiący inspirację z bacznej obserwacji życia i znajomości ludzkich charakterów, jest pi­sarzem bardzo poczytnym.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harcerskie Biuro Matrymonialne, Harcerstwo
Prus B , Opowiadania i nowele (wstep BN) (2)
Prus Bolesław Opowiadania i nowele
Prus B , Opowiadania i nowele (wstęp BN)
Opowiadania i nowele, B Prus WSTĘP BN

więcej podobnych podstron