JULIO CORTAZAR
DLA WSZYSTKICH TEN SAM OGIEŃ
ziewczyna z Dąuphine nie chciała zrezygnować z ciągłego kontrolowania Igodziny, mimo że inżynier z Peugeota 404 był zdania, że to już nie ma znaczenia. Ostatecznie każdy mógł patrzeć na zegarek, ale ten czas przyczepiony do ich rąk lub do bi-bopu,-płynącego z radia, i tak mierzył coś innego, coś znajdującego się poza czasem tych, którzy jak idioci zdecydowali się na powrót z weekendu do Paryża południową autostradą i którzy, zaledwie opuściwszy Fontainebleau, musieli zwolnić, stanąć, ustawić się w sześć rzędów po każdej stronie drogi (wiadomo, że w niedzielę autostrada zarezerwowana jest wyłącznie dla wracających do stolicy), puścić w ruch motor, przejechać trzy metry, zatrzymać się, pogadać z dwiema zakonnicami w Citroenie 2CV po prawej, z dziewczyną w Dąuphine po- lewej, obejrzeć w lusterku bladego mężczyznę za kierownicą Caravelle, ironicznie pozazdrościć ptasiego szczęścia małżeństwu z Peugeota 403 (tuż za Dauphiną dziewczyny), które bawiło się
z dzieckiem robiąc kawały i jedząc ser, albo też znosić hałaśliwe ekscesy dwóch młodzików z Simki poprzedzającej Peugeota 404, a nawet wysiąść i nie oddalając się zbytnio zbadać sytuację (bo przecież nigdy nie wiadomo, w jakiej chwili stojące z przodu auta ruszą, i trzeba będzie lecieć, żeby ci z tyłu nie zaczęli wojny klaksonów i wymysłów),
i w ten sposób dojść aż do Taunusa poprzedzającego Dauphinę dziewczyny, bez przerwy patrzącej na zegarek, i wymienić parę obojętnych lub kpiących zdań z dwoma panajmi wiozącymi małego blondaska, który w tych to właśnie wyżej opisanych okolicznościach cudownie się bawił puszczając swój malutki samochodzik po tylnym siedzeniu Taunusa, albo też wziąć na odwagę i pójść jeszcze dalej (przyjąwszy, że nic nie wskazuje, aby samochody na przodzie miały zamiar ruszyć),
i z niejakim żalem obejrzeć parę staruszków w Citroenie ID, podobnym jakiejś olbrzymiej fiołkowej wannie, w której pławi się dwoje starych, on wypoczywa opierając ręce na kierownicy z wyrazem twarzy wyczerpanego pacjenta, ona małymi kęskami je jabłko bardziej z obowiązku niż z ochoty.
Wykonawszy to i wszystko obejrzawszy czterykroć, inżynier zdecydował, się nie wysiadać ze swego wozu i czekać, aż policja w jakikolwiek sposób rozładuje ten korek. Sierpniowy upał łączył się z czasem mierzo
nym nagrzaną gumą opon, tworząc jakąś aurę bezwładu, który sprawiał, że ów bezruch z każdą chwilą stawał się bardziej denerwujący. Wszystko było zapachem benzyny, kłótliwym krzykiem smarkaczy z Simki, blaskiem słońca odbijającym się w szybach i chro- moniklach plus sprzeczne uczucie zamknięcia w samym sercu dżungli maszyn, stworzonych do pędu. 404 inżyniera zajmował drugie miejsce w prawym szeregu, licząc od środkowej linii, miał on więc w ten sposób cztery wozy na prawo od siebie, siedem zaś na lewo, jakkolwiek naprawdę widzieć mógł tylko osiem samochodów otaczających go oraz ich właścicieli, których obserwowanie właśnie go znudziło. Ze wszystkimi już' pogadał, poza chłopcami z Simki, którzy nie przypadli mu do gustu, pomiędzy jednym a drugim przejechaniem paru metrów została przedyskutowaną z jak najdrobniejszymi szczegółami i przeważała opinia, że do Corbeil-Essones będzie się jechało w obecnym tempie albo nawet i trochę wolniej, że natomiast między Corbeil a Juvisy uda się przyśpieszyć, bo do tej pory helikoptery i motocykle z pewnością całe to zaczopowanie zlikwidują. Ńikt nie wątpił, że w okolicy zdarzył się jakiś wypadek, rzeczywiście, nie było innego wytłumaczenia dla tak fatalnego zatkania. A Z tym wszystkim rząd, upał, podatki, stan dróg i mostów, wszystkie katastrofy, trzy metry, nowy ba-
nał, pięć metrów, jakieś sentencjonalne zdanie* lub połknięte przekleństwo.
Dwóm zakonnicom z małego Citroenka
2 CV niesłychanie zależało, aby dojechać do Milly-la-Foret przed ósmą, wiozły bowiem kosz jarzyn dla kucharki. Małżeństwo z Peugeota 203 za wszelką cenę chciało (zdążyć na audycję sportową w telewizji o 21.30. Dziewczyna z Dauphine powiedziała inżynierowi, że jest jej wszystko jedno, o której Znajdzie się w Paryżu, ale że uważa za niedopuszczalne narzucenie tysiącom ludzi tempa karawany. Przez ostatnich parę godzin (dochodziła piąta i upał ciągle nękał) zdaniem inżyniera posunęli się około 50 metrów, ale jeden z facetów z Taunusa podśzedł do nich trzymając na ręku chłopaczka z samochodzikiem i ironicznie wskazał wzrokiem czubek samotnego płatana, a wtedy dziewczyna z Dauphine zdała sobie sprawę, że ten platan (czy też może kasztan) nie poruszył się w stosunku do jej wozu od tak dawna, że rzeczywiście patrzenie na zegarek czy też gubienie się w niepotrzebnych obliczeniach jest zupełnie bez sensu.
Wciąż jeszcze nie zmierzchało, operacia słoneczna na asfalcie i karoseriach przypra- llfe ztWfot głowY' riemal o mdłości. Więc woda kolońst^' W*?C Chustec2ki skrapiane ne Solglow’S'' improwizowane środki chroniące uszy 0d hałasu tłumików
przy każdorazowym, ruszanfti, wciąż wymyślane, udoskonalane i podawane z ust do ust stawały się tematem ogólnych rozmów. Inżynier znowu wysiadł, aby rozprostować nogi, zamienił parą słów z prostawo wyglądającą parą z Ariane, która stała przed małym Ci- troënkiem zakonnic. Za nim stał Volkswagen, w którym siedzący dziewczyna i żołnierz robili wrażenie małżeństwa dopiero co po ślubie. Trzeci rząd od brzegu szosy właściwie nie interesował go, wymagał bowiem zbytniego oddalenia się od 404. Widział kolory
i kształty, jakiegoś Mercedesa, jakieś ID, 4R, Lancię, Skodę, Morrisa Minor — pełny katalog. Po lewej stronie szosy rozciągał się inny nieosiągalny busz Renaultów, Anglii, Peugeo- . tów, Porschów i Volvów. Było to tak monotonne, że pogadawszy chwilę . z facetami z Taunusa i spróbowawszy bez powodzenia nawiązać kontakt z samotnikiem z Caravelle, w końcu powrócił do 404, by rozpocząć tę samą rozmowę na temat godzin, odległości
i filmów z dziewczyną z Dauphine.
Co jakiś czas zjawiał się ktoś obcy, jakiś śmiałek, który przedarł się pomiędzy samochodami z tamtej strony autostrady • lub też z zewnętrznych szeregów tej strony, z wiadomością — prawdopodobnie fałszywą — powtarzaną z auta do auta na przestrzeni tych wielu nagrzanych kilometrów. Obcy smakował sukces swoich nowin, trzaśnięcia drzwi-
rzek erdy pasażerowie śpieszyli skomentować zdarzenie, ale po chwili rozlegał się jakiś klakson albo zapuszczenie motoru i odbiegał pedem, widać było, jak zygzakuje pomiędzy samochodami, by dopaść swojego wozu me wystawiając się na usprawiedliwioną wściekłość innych. Tym sposobem po południu dowiedziano się o zderzeniu Floridy z Citroenem 2CV niedaleko Corbeil (dwoje zabitych
i ranne dziecko), o karambolu (Fiat 1500 uderzył o kamionetkę Renault, która przygniotła Austina pełnego angielskich turystów),
o przewróceniu się na Orły autokaru wyładowanego pasażerami przybyłymi z Kopenhagi. Inżynier był przekonany, że wszystko to, a w najlepszym razie prawie' wszystko, jest fałszywe, jakkolwiek rzeczywiście coś • poważnego musiało się zdarzyć w okolicach Corbeil albo i jeszcze bliżej Paryża, skoro ruch został do tego stopnia sparaliżowany. Wieśniacy z Ariane, którzy mieli folwark pod Montereau i dobrze znali okolicę, opowiadali, że w zeszłą niedzielę cały ruch też został zatrzymany na pięć godzin, co jednak wydawało się bagatelką teraz, gdy słońce pochylające się już ku lewej stronie drogi zwalało na każdy samochód. ostatnie lawiny pomarańczowej galaretki, rozpalając metale ■ oślepiając oczy, teraz gdy żadne korony
SHSS Ptecimi i żadne delikatne, zaledwie majaczące w dali cienie nie
zbliżały się, jakby po to, żeby dowieść, że cała kolumna w ogóle się nie porusza, że za-- trzymuje się, znów zapuszcza motor i nagle hamuje, nigdy nie wrzucając drugiego biegu, w ciągłym rozczarowaniu przechodzenia z pierwszego na luz, hamulec nożny, hamulec ręczny, stop, i znów to samo i jeszcze, i jeszcze.
W pewnej chwili znużony bezczynnością inżynier, postanowiwszy wykorzystać jakieś rzeczywiście nie kończące się zatrzymanie, przebiegł raz jeszcze rzędy po lewej stronie i, zostawiwszy za sobą Dauphine, natknął się na Dekawkę, inne 2CV, Fiata 600, aż wreszcie zatrzymał się obok De Soto, by wymienić parę zdań z zakłopotanym turystą z Waszyngtonu, który prawie nie umiał po francusku, ale który koniecznie musiał być
0 ósmej na place de 1'Opera, you undeistand, my wite will be awfully anxious, damn ii,
1 tak sobie mówili o tym i o owym, kiedy z Dekawki wysiadł gość wyglądający na komiwojażera, żeby powiedzieć im, że przed chwilą dotarł do nich ktoś z wiadomością, że Piver Cub rozbił się na samym środku autostrady i jest wiele ofiar. Piver Cub nie zainteresował Amerykanina ani też inżyniera, który usłyszawszy chór klaksonów pośpieszył do swojego 404, po drodze dzieląc się nowiną z dwoma panami w Taunusie i małżeństwem w 203. Dla dziewczyny z Dauphine
uzupełnił swą relację szczegółami, podczas gdy samochody powoli posuwały się o parę metrów do przodu (w tej chwili Dauphine została trochę z tyłu za 404, a potem miało być odwrotnie, w rzeczywistości jednak wszystkie dwanaście rzędów posuwało się niby jeden blok, jak gdyby jakiś ukryty na końcu autostrady policjant nakazywał równoczesne przyśpieszanie, dbając, by nikt nie był faworyzowany). Piper Gub to, proszę pani, mały, spacerowy samolot. Aha. Cóż za fatalny pomysł, żeby rozwalić się na autostradzie w niedzielę po południu. I tak dalej. Gdyby chociaż nie było tak gorąco w tych przeklętych samochodach, cfdyby te drzewa z prawej znalazły się w końcu za naszymi plecami, gdyby ostatnia cyfra licznika -wreszcie zdecydowała się zapaść w swoją małą czarną dziurę zamiast bez końca wisieć uczepiona za ogon.
W jakiejś chwili (powoluteńku zaczynało zmierzchać i horyzont samochodowych dachów zabarwiał się fioletem) wielki biały motyl usiadł na szybie Dauphine, a dziewczyna i inżynier zachwycili się jego skrzydłami w krótkiej i kompletnej nieruchomości tego wypoczynku; z tęsknotą zobaczyli, że odlatuje, przefruwa nad Taunusem, nad fiołkowym ID staruchów, że kieruje się ku już niewidzialnemu z 404 Fiatowi 600, powraca ku Simce, skąd nieudolna ręka wychyliła się, żeby
go schwytać, przefruwa ponad Ariane wieśniaków, którzy, jak się wydawało, jedzą jakąś małą przekąskę, i ginie w oddali po prawej. O zmierzchu kolumna wykonała pierwszy poważniejszy skok — około czterdziestu metrów w przód. Kiedy inżynier nieuważnie rzucił okiem na licznik, połowa szóstki już znikła i z góry wyłaniał się początek siódemki. Prawie wszyscy słuchali radia, ci z Simki puścili je na cały regulator i wyśpiewywali twista wśród wygibasów, które wstrząsały karoserią. Zakonniczki przesuwały paciorki różańca, dziecko z Taunusa usnęło z twarzą opartą o szybę i samochodzikiem w ręku. W jakiejś chwili (była już ciemna noc) przyszli inni ludzie z większą porcją wiadomości, równie sprzecznych, jak poprzednie, już zapomniane. To nie był Piper Cub, tylko szybowiec pilotowany przez córkę jakiegoś generała. Rzeczywiście ciężarówką Renault rąbnęła w Austina, lecz nie w Juvisy, ale na samym wjeździe do Paryża. Któryś z przybyszów wyjaśnił małżeństwu z 203, że asfalt autostrady pękł w Igny i pięć aut rozwaliło się wjechawszy przednimi kołami w szparę. Idea jakiejś naturalnej katastrofy dotarła aż do inżyniera, który wzruszył ramionami bez komentarzy. Potem, myśląc o tych wczesnych godzinach nocy, podczas których było trochę lżej oddychać, przypomniał sobie, że w jakiejś chwili wystawił rękę przez okno, żeby
zabębnić w karoserię Dauphine i obudzić dziewczynę, która zasnęła oparta o kierownicę i nié zauważyła, że należy posunąć się
o włos do przodu. Było już chyba koło północy, kiedy jedna z zakonnic nieśmiało ofiarowała mu kanapkę z szynką, pewnie myśląc, że jest głodny. Inżynier przyjął ją przez grzeczność (było mu raczej mdło) i poprosił
0 pozwolenie podzielenia się z dziewczyną z Dauphine, która pożarła z apetytem zarówno kanapkę, jak i tabliczkę czekolady, podsuniętą jej przez komiwojażera z Dekawki, jej sąsiada z lewej. Sporo ludzi powysiadało z rozgrzanych samochodów, bo znowu nastąpiły godziny bezruchu. Zaczynano mieć pragnienie, gdyż butelki z lemoniadą, cocacolą, a nawet winem już były puste. Pierwsza rozpłakała się dziewczynka z 203, więc żołnierz
1 inżynier opuścili swoje wozy, aby wraz z jej ojcem udać się na poszukiwanie wody. Przed Simką, dla której radio było dostatecznym pokarmem, inżynier natknął się na Beaulieu, w którym siedziała dojrzała kobieta o niespokojnych oczach. Nie, nie miała wody, ale mogła dać małej parę cukierków. Małżeństwo z ID przez chwilę porozumiewało się wzrokiem, po czym stara włożyła rękę do torby
i wyciągnęła puszeczkę soku owocowego. In- - zynier podziękował i zapytał, czy nie są czasem głodni i czy mógłby być im w czymkolwiek pomocny. Stary odmówił ruchem
głowy, ona natomiast przytaknęła bez słowa. Później dziewczyna z Dauphine wraz z inżynierem wspólnie oddali się eksploracji rzędu na lewo, nie odchodząc jednak zbyt daleko, i powrócili z paczką albertów, które zanieśli starej z ID w samą porę, aby wśród gradu klaksonów kłusem dopaść swych samochodów.
Oprócz tych minimalnych odskoków działo się tak niewiele, że godziny, jakkolwiek nakładały się na siebie, wydawały się we wspomnieniu jedną i tą samą godziną. W jakiejś chwili inżynierowi przyszło do głowy, żeby skreślić ten dzień ze swojego kalendarzyka, i uśmiechnął się, ale dużo później, kiedy rozpoczęły się sprzeczne wyliczenia zakonni- czek, faceta z Taunusa i dziewczyny z Dauphine, doszedł do wniosku, że rozsądniej było jednak porządnie obliczać czas. Lokalne radia zawiesiły już swoje audycje i tylko komiwojażer z Dekawki miał aparat łapiący UKF’y, które przez cały czas podawały notowania giełdowe. Około trzeciej nad ranem za ogólnym, acz bezsłownym porozumieniem uznano, że trzeba wypocząć i że kolumna do świtu nie poruszy się. Chłopcy z Simki wyjęli nadymane materace i ułożyli się obok samochodu. Inżynier rozłożył przednie siedzenie i zaofiarował kuszetkę zakonnicom, które odmówiły. Przed położeniem się pomyślał chwilę o dziewczynie z Dauphine, spo-
kolnie siedzącej przy kierownicy, i jakby mimochodem zaproponował jej, zeby do świto zamienili się na samochody, ale odrzuciła ofertę mówiąc, że może spać w każdej pozycji. Przez chwilę rozlegał się płacz dziecka z Taunusa, któremu było widać za gorąco na tylnym siedzeniu. Zakonnice jeszcze się modliły, kiedy inżynier położył się na swojej kuszetce i zapadł w sen, ale sen ten zbyt był zbliżony do jawy, tak że po chwili zbudził się niespokojny i zlany potem, nie wiedząc w pierwszym momencie, gdzie się znajduje; wyprostował się i powoli zaczął się włączać w głosy dobiegające z zewnątrz, zobaczył cienie przesuwające się między autami i jakiś kształt, oddalający się ku krawężnikowi autostrady. Przyczyn domyślił się bez trudności, później zresztą nie robiąc hałasu sam wysiadł z samochodu, aby ulżyć sobie na brzegu szosy. Nie było ani krzaków, ani drzew, tylko czarne pole, co w bezgwiezdnej nocy wyglądało, jakby abstrakcyjny mur ogradzał białą wstęgę asfaltu z nieruchomą rzeką pojazdów. Potknął się o wieśniaka z Ariane, który coś wymamrotał niezrozumiale; zapach benzyny, trzymający się rozgrzanej szosy, łączył się z kwaśnym ludzkim zapachem i inżynier co szybciej podążył do auta. Mała z Dauphine spała wsparta o kie- £™Cą' .z głosami opadającymi na czoło. Zanim wsiadł do swego 404, inżynier obejrzał
w ciemnościach jej profil, odgadując linią niewidocznych warg, z których niedostrzegalnie wypływał oddech. Z drugiej strony facet z Dekawki również patrzył na śpiącą dziewczyną, paląc w milczeniu.
Rano niewiele posunąli sią do przodu, dość jednak, żeby powziąć nadzieją, że tego wieczoru dojadą jednak do Paryża. Około dziewiątej zjawił sią ktoś z dobrymi wiadomościami: pąkniącia asfaltu zostały wypełnione i niezadługo przywrócony zostanie normalny ruch. Chłopcy z Simki otworzyli radio, a jeden z nich wlazł na dach auta, śpiewając i krzycząc. Inżynier uznał, że ostatnio dostarczona wiadomość była równie wątpliwa, jak poprzednie, tyle że przybysz skorzystał z radości otaczających, ażeby wyżebrać pomarańczą od małżeństwa z Ariane. Trochę później zjawił się nowy zwiastun uciekając się do podobnego podstępu, àle nikt już niczego mu nie dał. Upał wzmagał się i wszyscy woleli siedzieć w samochodach w oczekiwaniu na spełnienie się owych dobrych wiadomości. W południe malutka z 203 znowu zaczęła płakać, a dziewczyna z Dauphine poszła ją zabawić i zaprzyjaźniła się z jej rodzicami, którzy rzeczywiście nie mieli szczęścia: obok stał mruk z Caravelle, obojętny na wszystko, co się wokół niego działo, z prawej zaś musieli znosić nie kończące się zapytania kierowcy Floride, który całe to zda-
Południowa autostrada
raenie traktował jako coś osobiście przeciw niemu skierowanego. Kiedy dziewczynka znowu zaczęła narzekać, że chce jej się pić inżynierowi przyszło do głowy, żeby pogadać z parą wieśniaków z Ariane, był bowiem przekonany, że mają kupę zapasów. Niespodziewanie okazali się bardzo uprzejmi, rozumieli, że w takiej sytuacji ludzie muszą sobie wzajemnie pomagać, i uważali, że gdyby ktoś podjął się kierowania całą grupą (kobieta okrągłym gestem objęła jakieś dwanaście otaczających aut), obyłoby się bez konfliktów do samego Paryża. Inżyniera nie zachwyciła myśl występowania w roli organizatora tej sprawy, tak że zwrócił się do panów z Tau- nusa, ażeby i oni wzięli udział w konferencji z właścicielami Ariane. W chwilę potem konsultacje całej grupy były już w toku. Młody żołnierz z Volkswagena od razu się zgodził, a małżeństwo z 203 natychmiast ofiarowało wszystko, co im pozostało z zapasów (dziewczyna z Dauphine zdobyła szklankę wody z granadiną dla malutkiej, która zadowolona śmiała się i dokazywała). Jeden z pasażerów Taunusa poszedł się porozumieć z chłopakami z Simki, którzy trochę kpili, ^le przyjęli propozycję. Blady pan z Caravelle wzruszył ramionami i powiedział, że mu wszystko je-
zm jmeCh roDbią' co ™ siS Podoba. Starzy
MMHSB 11 zdecydowanie zadowoleni, jakby poczuli się pod czyjąś opie
ką. Kierowcy Floride i Dekawki nie mieli zastrzeżeń, zaś Amerykanin z De Soto spojrzał na nich pełen zdumienia, mówiąc coś o woli boskiej. Inżynier bez trudności przeprowadził kandydaturę jednego z panów jadących w Taunusie, do którego czuł instynktownie zaufanie, aby podjął się koordynacji ogólnej działalności. Tymczasem jedzenia było dość, ale szło o zdobycie wody. Szef, którego chłopcy z Simki już zdążyli żartem przezwać Taunusem, zwrócił się do inżyniera, do żołnierza i do któregoś z chłopaków, żeby spenetrowali dalszą część autostrady, proponując jedzenie w zamian za picie. Taunus, który bez wątpienia miał dryg organizacyjny, obliczył, że przy najpesymistyczniejszym zbiegu okoliczności należy maksimum kalkulować na półtora dnia. Pomiędzy 2CV zakonniczek a Ariane było na ten czas dość zapasów, jeżeli więc wysłannicy powróciliby z wodą, problem byłby rozwiązany. Ale tylko żołnierz wrócił z pełną bańką, w zamian za którą właściciel zażądał wyżywienia dla dwóch osób. Inżynier nie spotkał nikogo, kto mógłby ofiarować Wodę, ale przechadzka posłużyła mu do stwierdzenia, że wszędzie Lnaokoło tworzą się podobne komitety: nie opodal właściciel Alfa-Romeo odmówił mu jakichkolwiek rozmów, prosząc, by zwrócił się do przedstawiciela ich grupy o pięć samochodów dalej, w tym samym rzędzie. Niedługo wrócił chło-
zynier w
właśnie referował dziewczynie z Dau-
phine swój okrężny spacer (była pierwsza i słońce dosłownie paliło dachy aut), kiedy przerwała mu szybkim ruchem wskazując Simkę: w dwóch skokach był przy samochodzie, w sam czas, by schwycić za łokieć jednego z chłopców, który przechylając się na siedzeniu, wypijał wodę z plastykowej butli, ukrytej pod kurtką. Chłopak chciał się wyrwać, na co inżynier odpowiedział jeszcze mocniejszym chwytem, wtedy towarzysz tamtego wyskoczył z auta i rzucił się ną inżyniera, który cofnął się o dwa kroki. Ale już podbiegł żołnierz, a krzyki zakonnic zaalarmowały Taunusa i jego towarzysza. Taunus wysłuchał, co zaszło, podszedł do młodzieńca z butelką i wyrżnął go dwukrotnie w twarz. Chłopak krzyknął i zaczął gwałtownie a płaczliwie wypierać się, drugi zaś mamrotał coś pod nosem nie ośmielając się zbliżyć. Inży
nier odebrał mu butelkę i podał ją Taunuso- wi. Rozległy się klaksony i wszyscy powró- iKS, dochodów, niepotrzebnie zresztą, bo
go ducha kobiety wędrowały od jednego auta do drugiego, zabawiając dzieci, żeby trochę odciążyć panów. Nikt nie narzekał, ale dobry nastrój był raczej sztuczny: wciąż te same dowcipy, żartobliwy sceptycyzm. Zarówno dla inżyniera, jak i dla dziewczyny z Dauphine uczucie brudu i potu było chyba najprzy- krzejszą stroną całej sprawy. Niemalże wzruszała ich kompletna obojętność chłopów z Ariane i zapach, który od nich buchał, kiedy tylko pochylali się, żeby im przekazać jakąś wiadomość z. ostatniej chwili. Pod wieczór inżynier niechcący rzucił okiem w lusterko i zobaczył jak zawsze bladą, o ściągniętych rysach twarz pana z Caravelle, który podobnie jak i gruby kierowca Floride nie włączył się do żadnych akcji. Wydało mu się, że rysy jego były jeszcze ostrzejsze, i zastanowił się, czy nie jest chory. Kiedy jednak później z okazji rozmowy z żołnierzem i jego żoną miał okazję spojrzeć na niego z mniejszej odległości, powiedział sobie, że nie, że to nie choroba, coś innego, coś, co można by nazwać ja&imś odcięciem się, izolacją. Żołnierz powiedział mu później, że jego żona cały czas bała się tego milczącego człowieka, który ani na chwilę nie oderwał się od kierownicy, jakby śpiąc na jawie. Rodziły się pomysły i przypuszczenia, wytwarzał się klimat do walki z bezczynńością. Dziecj Taunu- sa i 203 zaprzyjaźniły się między sobą, pobiły,
po czym znów pochodziły. Rodzic© ich składali sobie wizyty, a dziewczyna z Dauphine co jakiś czas chodziła się dowiedzieć, jak się czuje staruszka z ID i pani z Beaulieu. Kiedy późnym popołudniem zerwał się gwałtowny wiatr, a zachód przesłoniły chmury, ludzie ucieszyli się, że powietrze się odświeży. Spadło parę kropel i równocześnie ruszono do przodu około stu metrów, w dali mignęła błyskawica, ale upał jeszcze się wzmógł. Atmosfera była tak naładowana elektrycznością, że z instynktem, który zachwycił inżyniera. Taunus, w obawie przed skutkami upału i zmęczenia, całą swą grupę zostawił w spokoju aż do północy. O ósmej kobiety zajęły się rozdziałem żywności, zadecydowawszy, że należąca do wieśniaków Ariane będzie centralną spiżarnią, zaś mały samochodzik sióstr podręcznym składzikiem. Taunus poszedł osobiście nawiązać kontakt z grupami czterech czy pięciu sąsiednich komórek, po czym przy pomocy żołnierza i pana z 203 zanieśli im sporą ilość jedzenia w zamian za wodę i trochę wina. Zadecydowano, że chłopaki z Simki odstąpią swoje wydymane materace staruszce z ID i pani z Beaulieu. Dziewczyna z Dauphine zaniosła im dwa pledy, zaś inżynier oddał do dyspozycji potrzebujących swój samochód, który ironicznie nazwał wagonem sypialnym. Ku jego zdumieniu dziewczyna z Dauphine przyjęła ofertę, i tej nocy spała w 404 w to
warzystwie jednej z zakonniczek. Druga z nich poszła spać do 203 razem z matką i córeczką, ojciec bowiem, zawinąwszy się w koc, ułożył się na asfalcie. Inżynierowi nie chciało się spać, grał więc w kości z Taunu- sem i jego przyjacielem. W pewnej chwili dołączył do nich chłopek z Ariane i zaczęli mówić o polityce, popijając paroma łykami wódki, której resztkę chłopek oddał z rana Taunusowi. Noc nie była najgorsza. Ochłodziło się i pomiędzy chmurami błyskały gwiazdy.
Nad ranem zmorzył ich sen, owa potrzeba jakiegoś schronienia, która rodzi się wraz ze świtem. Podczas gdy Taunus zdrzemnął się obok synka, jego przyjaciel i inżynier przyłożyli się na przednim siedzeniu. Wśród sennych majaków inżynier dosłyszał krzyki i ujrzał jakiś dziwny blask. Szef sąsiedniej grupy doniósł, że o trzydzieści aut przed nimi wybuchł mały pożar w Estafette; spowodował go ktoś gotujący w sekrecie jarzyny. Chodząc od auta do auta, by zbadać, jak jego podopiecznym przeszła noc, Taunus pokpiwał z tego wydarzenia. Z rana kolumna zerwała się bardzo wcześnie, wśród rwetesu usiłując znaleźć materace, pledy, koce, ale ponieważ objęło to wszystkich, nikt się nie niecierpliwił i nie klaksonowano bez potrzeby. W południe posunęli się około 50 metrów, z daleka po prawej stronie zaczął rysować się cień la
su. Zazdroszczono tym, którzy w tej chwili mogli podejść do brzegu szosy i skorzystać z chłodu cienia. Może był tam nawet jakiś strumyk albo Jcran z wodą do picia... Dziewczyna z Dauphine zamknęła oczy, myśląc
o prysznicu, o wodzie, która by spływała jej po plecach, po nogach... Inżynier, patrzący na nią z boku, dostrzegł dwie łzy toczące się po jej policzkach. Taunus, który posunął się aż do ID, wrócił, aby zwerbować parę młodszych pań, żeby zajęły się staruszką, która źle się czuła. Szef trzeciej grupy dysponował w jednym z ostatnich samochodów lekarzem, po którego posłano żołnierza. Inżynier z ironiczną dobrotliwością śledzący wysiłki chłopaków z Simki, żeby przebaczono im ich występek, uznał, że oto nadeszła chwila, aby mogli się wykazać. Przy pomocy kawałków materiału chłopcy pozasłaniali okna 404 zmieniając go z wagonu sypialnego na ambulans, w którym staruszka będzie mogła wypoczywać we względnym półmroku. Mąż położył się koło niej i wziął ją za rękę; zostali tylko z lekarzem. Później zajęły się nią zakonnice, zresztą poczuła się lepiej, inżynier zaś spędził popołudnie na chodzeniu od samochodu do samochodu, wreszcie, gdy zrobiło się zbyt gorąco, poszedł odpocząć u Taunusa. Trzy razy tylko zamącił odpoczynek staruszków, żeby posunąć wóz parę metrów do przodu. Gdy zapadła noc, jeszcze nie dojechali do lasku.
Około drugiej nad ranem temperatura spadła i właściciele pledów przeżyli chwilę zadowolenia z powodu ich przydatności. Ponieważ kolumna i tak nie miała ruszyć do świtu (w jakiś sposób czuło się to w powietrzu, w sięgającym aż po horyzont widoku nieruchomych samochodów pośród nocy), inżynier z Taunusem zasiedli, aby pogadać z wieśniakiem z Ariane i z żołnierzem. Obliczenia Taunusa w tej chwili nie odpowiadały już rzeczywistości, do czego uczciwie się prży- żnał. Rano będzie trzeba pomyśleć o nowym zaopatrzeniu. Żołnierz poszedł do szefów sąsiednich grup, którzy również nie spali, rozmawiając po cichu, aby nie budzić kobiet. Nawiązali już kontakt z kierownikami innych, bardziej odległych grup w promieniu 80—100 samochodów i mieli pewność, że sytuacja jest wszędzie taka sama. Wieśniak, który znał okolicę jak własną kieszeń, zaproponował, ażeby o świcie wysłać do sąsiednich ferm po dwóch lub trzech ludzi z każdej grupy po żywność, Taunus zaś miał się w tym czasie zająć wyszukaniem kierowców, którzy mogliby w razie potrzeby uruchomić czasowo opuszczone pojazdy. Myśl była dobra i bez żadnych trudności znaleziono konieczne fundusze. Zadecydowano, że wieśniak, żołnierz i przyjaciel Taunusa pójdą we trzech, zaopatrzeni we wszystkie możliwe torby, siatki i naczynia na wodę. Szefowie innych grup
wrócili do siebie, aby organizować podobne ekspedycje, a o świcie przedstawiono sytuację kobietom, wszystko w taki sposób, żeby nie zatrzymywać kolumny. Dziewczyna z Dauphine powiedziała inżynierowi, że staruszka czuje się lepiej i że chciałaby już wrócić do swego ID. O ósmej zjawił się doktor? nie znalazł przeciwwskazań, aby stare małżeństwo wróciło do swojego wozu. Jednakże Taunus zdecydował, że należy pozostawić 404 w charakterze ambulansu, a chłopaki dla rozrywki zrobiły chorągiewkę z czerwonym krzyżem, którą przymocowały do anteny. Już od pewnego czasu ludzie woleli jak najmniej wysiadać ze swoich samochodów. Oziębiło się, w południe przelatywały krótkie mżawki, z daleka widać było błyskawico Żona wieśniaka ku wielkiej uciesze młodziaków z Simki zabrała się do łapania wody przy pomocy lejka włożonego do plastykowego dzbanuszka. Obserwując to wszystko sponad swojej kierownicy, na której leżała otwarta, lecz zupełnie nie interesująca go książka, inżynier zaczął się zastanawiać, dlaczego wysłańcy tak długo nie wracają. Po jakimś czasie Taunus dyskretnie zawołał go do siebie, a kiedy już byli w samochodzie powiedział, że wyprawa się nie udała. Przyjaciel Taunusa podał szczegóły: folwarki albo były opuszczone, albo ludzie odmawiali sprzedaży powołując się na reglamentację zabraniającą odstępowa
nia czegokolwiek prywatnym nabywcom (podejrzewali zapewne, że wysłannicy są inspektorami, którzy usiłują ich złapać). Mimo to udało im się zdobyć troszkę wody i minimalną ilość jedzenia, podobno wręcz zrabowanego przez żołnierza, który uśmiechał się nie mówiąc ani słowa. Jakkolwiek droga już niedługo powinna była zostać oczyszczona, tym niemniej to, co pozostawało do jedzenia, w żadnym razie nie było odpowiednie dla dzieci i starszej pani. Lekarz, który zjawił się koło wpół do piątej, by zobaczyć chorą, zrobił w pewnej chwili gest zniechęcenia i zmęczenia; powiedział Taunusowi, że w jego grupie było to samo, co we wszystkich innych. Wprawdzie przez radio nadano wiadomość o energicznej operacji mającej na celu radykalne oczyszczenie autostrady, ale poza jednym helikopterem, który ukazał się, na krótko zresztą, o zmierzchu, nic innego nie dało się zauważyć. Poza tym robiło się z każdą chwilą chłodniej i ludzie wydawali się oczekiwać zapadnięcia nocy, aby ponakrywać się pledami i przy pomocy snu chociaż o parę godzin skrócić oczekiwania. Ze swojego auta inżynier słyszał konwersację dziewczyny z Dauphine z komiwojażerem z Dekawki, który zabawiał ją pełną niedowcipńych dowcipów rozmową. Inżynier zdziwił się zobaczywszy, że pani z Beaulieu wysiada ze swego samochodu — przez prawie cały czas nie
Południowa autoilrada
opuściła go — i poszedł zapytać, czy jej czegoś nie potrzeba. Okazało się jednak, że pani chciała po prostu zasięgnąć języka i porozmawiać z zakonnicami. Pod wieczór wszystkich ogarnęła straszliwa depresja; już w końcu sen mógł przynieść więcej pooiechy niż te coraz to inne wiadomości, sprzeczne, dementowane bez przerwy. Przyjaciel Taunu- sa dyskretnie zawezwał do wozu inżyniera, żołnierza i właściciela 203, gdzie Taunus oznajmił im, że kierowca Floride nawiał. Jeden z chłopaków z Simki zobaczył pusty samochód i dla zabicia nudy zaczął się zabawiać poszukiwaniem jego właściciela. W gruncie rzeczy nikt nie znał grubasa z Floride, który z początku tyle protestował po to, żeby potem zamilknąć, tak jak pasażer Caravelle. Kiedy o piątej rano nie było już najmniejszych wątpliwości, że Floride, jak go ochrzcili chłopcy z Simki, zwiał z ręczną walizeczką, pozostawiając drugą pełną koszul i bielizny, Taunus zadecydował, że jeden z chłopców musi się zająć porzuconym samochodem, ażeby nie unieruchamiać kolumny. Wszystkich w jakiś sposób zdenerwowało to zniknięcie w ciemnościach i zastanawiali się, jak daleko mógł dotrzeć Floride w swojej ucieczce na przełaj przez pola. W dodatku miała to być noc wielkich wydarzeń: wyciągnięty na wygodnej kuszetce Peugeota 404 inżynier dosłyszał coś w rodzą-
ju jęku. Z początku myślał, że to żołnierz i jego młoda żona, co ostatecznie nocą było zrozumiałe nawet w takich okolicznościach. Ale przemyślawszy sprawę raz jeszcze, uchylił płótna, które zasłaniało tylne okno. W odległości mniej więcej półtora metra w słabym świetle gwiazd ujrzał wciąż tę samą przednią szybę Caravelle i przyklejoną do niej pochyloną, wykrzywioną twarz. Nie robiąc hałasu, aby nie obudzić zakonniczek, wysiadł na lewą stronę swego auta i podszedł do Caravelle. Potem zawiadomił Taunusa, który bez zwłoki wysłał żołnierza po doktora. Nie było wątpliwości, że było to samobójstwo ha skutek zażycia trucizny, wystarczyło przeczytać parę linii nabazgranych w notesie i list do niejakiej Yvette, która porzuciła go w Vierzon. Na szczęście system układania się do snu w samochodzie wszedł już w zwyczaj (noce były chłodne i nikomu nie przychodziło do głowy kłaść się na zewnątrz), więc fakt przemykania się wśród aut i chodzenie na brzeg szosy za potrzebą nikogo nie dziwił. Taunus zwołał więc naradę wojskową i wysunął propozycję, którą poparł doktor. Pozostawienie zwłok na brzegu szosy mogłoby okazać się dla nadjeżdżających zbyt przykrą niespodzianką. Przeniesienie ich dalej i złożenie wśród pól zagrażało gwałtownym sprzeciwem tubylców, którzy zeszłej nocy i tak się odgrażali, a nawet trochę poturbowali chłopca z innej gru
py, wysłanego w poszukiwaniu jedzenia. Wieśniak z Ariane i komiwojażer z Dekawki mieli przy sobie wszystko, co potrzeba, ażeby uszczelnić bagażnik Caravelle. Kiedy zabierali się do roboty, przyplątała się do nich dziewczyna z Dauphine i drżąc przytuliła się do inżyniera, który wytłumaczył jej po cichu, co zaszło, trochę uspokoił i odprowadził do auta. Taunus i jego ekipa włożyli trupa do bagażnika, zaś komiwojażer w świetle latarki żołnierza zabrał się do pracy przy pomocy skoczą, kleju i tym podobnych utensyliów. Wobec tego, że żona właściciela 203- umiała prowadzić, Taunus Zadecydował, że jej mąż zajmie się stojącą na prawo od ich samochodu Caravelle i tym sposobem nad ranem dziewczynka z 203 odkryła, że tatuś dostał drugi samochód, i przez całe przedpołudnie przesiadała się z jednego do drugiego, przenosząc również do Caravelle część swoich zabawek.
Po raz pierwszy nawet w dzień było tak chłodno, że nie można było myśleć o chodzeniu „do figury". Zakonnicę i dziewczyna z Dauphine zrobiły spis okryć, którymi grupa mogła dysponować. Na dnie walizek znalazło się kilka swetrów, jakieś szale, jeden gabardynowy płaszcz, jakiś inny trochę lżejszy. Ustalono kolejność w korzystaniu z ciepłych rzeczy, rozdzielono je. Znowu jednak brakło wody i Taunus posłał trzech ludzi
(wśród nich inżyniera), aby nawiązali kontakt I z tubylcami. Ale opór tych ostatnich był jednomyślny: wystarczyło w jakimkolwiek miejscu zejść z autostrady, ażeby znaleźć się pod gradem kamieni. W ciemnościach nocy ktoś nawet cisnął kosą, która uderzyła w dach Dekawki i spadła na ziemię niedaleko Dauphine. Komiwojażer zbladł, ale nie ruszył się ze swojego auta, natomiast Amerykanin z De Soto (który nie należał do grupy Taunusa, ale którego wszyscy szanowali za dobry humor i łatwość do śmiechu) podleciał pędem i podniósłszy kosę z całych sił cisnął ją z powrotem ku wsi, wymyślając na cały głos. Taunus jednak był zdania, że nie należy pogłębiać niechęci, żeby nie uniemożliwiać ewentualnych wypadów po wodę.
Już nikt nić obliczał, czy i ile posunięto się naprzód tego dnia czy raczej tych dni. Dziewczyna z Dauphine była zdania, że jakieś 200 do 800 metrów. Inżynier był mniejszym optymistą, ale bawiło go przedłużanie i zamylanie kalkulacji sąsiadki, co miało przeciwdziałać uwodzeniu jej przez komiwojażera, który zabierał się do rzeczy w sposób dość fachowy.
Tego samego popołudnia chłopak odkomenderowany do Floride przybiegł zawiadomić Taunusa, że Ford Mercury ofiarowuje wodę po dostępnej cenie. Taunus odmówił, ale pod wieczór jedna z zakonnic zwróciła się do in
żyniera o łyk wody dla staruszki z ID, która chorowała, cały czas trzymając męża za rękę, obsługiwana na zmianę przez zakonnice lub przez dziewczynę z Dauphine. Pozostało pół litra wody i kobiety przeznaczyły ją dla staruszki i dla pani z Beaulieu. Tej samej nocy Taunus zapłacił z własnej kieszeni za dwa litry wody. Ford Mercury podjął się dostarczyć nazajutrz większą ilość po zdwojonej cenie.
Coraz trudniej było zbierać się na narady, było bowiem tak zimno, że nikt nie chciał opuszczać samochodu, jeżeli nie stanowiło to absolutnej konieczności. Akumulatory wyczerpywały się i trudno było grzać bez przerwy. Taunus zadecydował, że dwa najlepiej wyekwipowane samochody zostaną zarezerwowane na wypadek chorób. Pozawijani w koce (chłopcy z Simki zerwali pokrycia ze swojego auta, ażeby porobić z nich kamizelki i czapki, inni zaczynali ich naśladować), usiłowali jak najrzadziej otwierać drzwiczki, ażeby zachować ciepło. Którejś z takich lodowatych nocy inżynier usłyszał zdławiony płacz dziewczyny z Dauphine. Nie robiąc hałasu uchylił drzwiczek i macając w ciemnościach dotknął mokrego policzka. Niemalże bez oporu dziewczyna pozwoliła przeciągnąć się do 404. Inżynier pomógł jej umościć się na kuszetce, nakrył jedynym pledem i narzucił na nią swój płaszcz. W aucie-ambulan-
sie, o zasłoniętych płótnem oknach, ciemność była zupełna; w jakiejś chwili inżynier opuścił obie klapki przeciwsłoneczne i powiesił na nich swoją koszulę i sweter, ażeby zupełnie uszczelnić samochód. Nad ranem szepnęła mu do ucha, że zanim zaczęła płakać, miała wrażenie, że w oddali widzi światła miasta.
Może i było tam miasto, ale poranne mgły pozwalały widzieć zaledwie na 20 metrów. Ciekawe, że tego dnia kolumna posunęła się spory kawałek, jakieś dwieście albo i więcej metrów. Zbiegło się to z nowymi ogłoszeniami w radio (którego nikt poza Taunusem ~ ten bowiem czuł się w obowiązku być au courant — nie słuchał). Mówiono z emfazą
0 drastycznych środkach, które zostaną użyte dla odblokowania autostrady, i wspominano o forsownych pracach ekip drogowych
1 policyjnych. Niespodziewanie jedna z. zakonnic zaczęła bredzić. Podczas gdy towarzyszka patrzyła na nią z przerażeniem, zaś dziewczyna z Dauphine nacierała jej skronie resztką perfum, zakonnica mówiła coś o Armagedonie, o dziewiątym dniu, o krwi po końskie brzuchy. Doktor przyszedł dużo później, z trudem torując sobie drogę wśród śniegu, który padał od południa i powoli zasypywał samochody. Był bardzo zmartwiony brakiem uspokajających zastrzyków i doradził przeniesienie zakonnicy do najlepiej
ogrzewanego samochodu. Taunus zainstalował ją więc u siebie, dziecko zaś przeniesiono do Caravelle, gdzie znajdowała się również jego przyjaciółeczka z 203. W świetnych humorach bawili się samochodzikami, oni jedni bowiem nie byli głodni. I tego dnia, i następnych śnieg padał bez przerwy, tak że kiedy kolumna mogfa choć trochę ruszyć do przodu, musiano przedtem improwizowanymi środkami rozgarniać olbrzymie kupy śniegu, który zbierał się między samochodami.
Nikomu nie przychodziło do głowy zastanawiać się, jakim cudem jest jeszcze jedzenie i woda. Taunus administrował resztkami wspólnych zapasów, usiłując jak najkorzystniej je wymieniać. Ford Mercury i Porsche zjawiali się co noc z propozycjami jakichś nowych transakcji. Taunus wraz z inżynierami rozdzielali to, co dostali, zależnie od fizycznego stanu poszczególnych podopiecznych. Jakkolwiek było tó nie do wiary, stara z ID ciągle jeszcze żyła, zatopiona w prostracji, którą inne kobiety starały się jakoś przerywać. Pani z Beaulieu, która parę dni przedtem miała mdłości i zawroty głowy, poczuła się lepiej wraz z nadejściem zimna i pomagała pielęgnować chorą zakonnicę, wciąż słabą i niezbyt przytomną. Żony żołnierza i 203 zajmowały się dziećmi. Komiwojażer godzinami opowiadał im bajki, chcąc pocieszyć się po stracie Dauphine, która || końcu wybrała
inżyniera. Nocami wkraczano w inne życie powściągliwe i prywatne. Drzwiczki uchylały się bezszelestnie, aby wpuścić lub wypuścić jakąś skostniałą z zimna postać, nikt nie patrzył na pozostałych, oczy były tak ślepe, jak ciemność. Pod brudnymi pledami, z rękami
0 zbyt długich paznokciach, pośród zapachu stęchlizny i nie zmienianej bielizny jakieś odpryski szczęścia na chwilę pojawiały się tu
1 ówdzie. Dziewczyna z Dauphine nie omyliła się: w dali rysowało się miasto; teraz przybliżało się powolusieńku. Wieczorami mały z Simki wdrapywał się na dach swego samochodu, niestrudzony obserwator poowijany w kawałki pokrycia i zielone pakuły. Znudzony eksplorowaniem horyzontu, po raz setny oglądał otaczające go samochody. Z niejaką zazdrością odkrył Dauphine u 404, rękę głaszczącą szyję, koniec pocałunku. Dla kawału, teraz kiedy już znowu był w dobrych stosunkach z 404, krzyknął, że kolumna rusza: Dauphine musiała porzucić 404 i wskoczyć do swego auta, ale po chwili z powrotem już tam była w poszukiwaniu ciepła, zaś mały z Sin^- ki kombinował, jak by tu ściągnąć do swego samochodu jakąś dziewczynę z sąsiedniej grupy, o czym i mowy być nie mogło w takim zimnie, wśród takiego głodu, nie mówiąc już o tym, że grupa przed nimi była w otwarcie złych stosunkach z Taunusem z powodu pewnej tubki mleka skondensowanego; poza
ofićjalnymi stosunkami z Mer ciii ym I z Por-: i schein, właściwie grupy nie utrzymywały •« między sobą żadnych stosunków. Mały z Sim- J ki wzdychał ze smutkiem i oddawał się zno- 1 wu obserwowaniu aż do chwili, gdy mróz jj i śnieg zmuszały go do powrotu do auta.
Nieznacznie zimno zaczęło ustępować i po J okresie deszczów i wiatrów, które źle wpłynęły na ogólne morale i jeszcze bardziej I utrudniły aprowizację, nastąpiły dni rześkie J i słoneczne i znowu można było wychodzić 4 z aut, odwiedzać się wzajemnie, ponawiązy- 1 wać sąsiedzkie stosunki. Szefowie omówili sytuację i postanowili zawrzeć pokój z grupą na przedzie. Wiele się mówiło o nagłym zniknięciu Forda Mercury, iiikt nie mógł zrozumieć, co się stało, Porsche jednak przychodził, sam trzymał już teraz w garści cały czarny rynek. Nigdy nie zdarzyło się, żeby zabrakło zupełnie konserw albo wod^, jakkolwiek środki nabywcze topniały i TaUnus wraz z inżynierem zastanawiali się, co się stanie, kiedy już nie będzie czym opłacać Porsche. Mówiło się o zamachu, o uwięzieniu go i wymuszeniu, by zdradził, skąd zdobywa towary, ale w tym okresie kolumna podjechała spory kawałek i. postanowiono czekać* nie ryzykując fałszywego kroku, po którym można by utracić wszystko. Dla inżyniera, który popadł w stan właściwie przyjemnego kompletnego zobojętnienia, nieśmiałe wyzna-
nie Dajiphine było pewnego, rodzaju śzokiein, ale później' zrozumiał, że i tak nie ma rady, i myśl, że będzie miał dziecko, wydała mu się równie naturalna, jak nocne rozdzielanie zapasów albo krótkie wyskoki na brzeg autostrady. Śmierć staruszki z ID również nikogo •nie zaskoczyła. Znowu trzeba było trochę popracować nocą, dotrzymać towarzystwa mężowi, pocieszać go, bo nie mógł się uspokoić. Pomiędzy dwiema grupami stojącymi na przo- dzie wywiązała, się bijatyka i Taunus musiał występować w charakterze arbitra. Ciągle się coś. działo, z tym, że niczego właściwie nie można było przewidzieć. Najważniejsze zdarzyło się w chwili, gdy już nikt na to nie czekał i pierwszy zdał sobie z tego sprawę najmniej odpowiedzialny, stojący na dachu Simki wesoły wartownik; doznał nagle wrażenia, że horyzont się zmienił (pora była popołudniowa, żółtawe słońce przesuwało swoje skąpe światło) i że coś zaczyna się dziać
o jakieś 500 metrów, o trzysta, o dwieście pięćdziesiąt. Krzyknął na 404, a 404 ćoś powiedział Dauphine, która szybko przeskoczyła do swojego samochodu, podczas gdy Taunus, żołnierz i wieśniak przybiegli pędem, chłopak zaś na dachu Simki bez przerwy powtarzał swoją wiadomość, jakby chcąc samego siebie przekonać, że to, co widzi, jest prawdą. Wtedy usłyszeli grzmot, coś jakby ciężka, le.cz niepowstrzymywalna siła migra-
cyjna budziła się z nieskończonego odrętwienia, próbowała swoich sił. Taunus krzykami przynaglał ich, aby wsiadali do samochodów, Beaulieu, ID, Fiat 600 i De Soto jednocześnie włączyły silniki. Teraz ruszyły 2HP, Taunus, Simca i Ariane, a chłopak z Simki, dumny z tego, co było czymś w rodzaju jego prywatnego triumfu, odwrócił się do 404 machając ręką, podczas gdy 404, Dauphine, 2CV zakonniczek i Dekawka także z kolei startowały. Kwestią było, jak długo to potrwa. 404 zadawał sobie pytanie niemal mechanicznie, cały czas trzymając się obok Dauphine, do której uśmiechał się dodając jej w ten sposób kurażu. Z tyłu zapuszczały motory Volkswagen, Caravelle, 203 i Floride, kawałek pierwszym biegiem, potem drugim, nieskończenie długo drugim, ale już bez sprzęgła, tak jak stale dotąd, z nogą pewnie przyciskającą gaz, z nadzieją, że wreszcie uda się przejść na trzeci. Wyciągnąwszy lewą rękę szukał dłoni Dauphine, zaledwie musnął czubki jej palców, zobaczył na jej ustach uśmiech pełny niedowierzania, nadziei i pomyślał, że dojadą do Paryża, że się wykąpią, że pójdą razem dokądkolwiek, do niej do domu albo do niego, żeby się wykąpać, coś zjeść i znowu się kąpać, i jeść, i pić, i że będą meble, sypialnia z prawdziwymi łóżkami, i łazienka, i piana z mydła, żeby naprawdę się ogolić, i klozety, jedzenie i klozety, kio,zety i prze-
Południowa autostrada
39
ścieradła. Paryż był klozetem, dwoma prześcieradłami i wodą gorącą spływającą po piersiach i po nogach, i obcążkami do paznokci, i białym winem, które będą pili, zanim zaczną się całować i wąchać się wzajemnie, pachnąc wodą kolońską albo lawendą, zanim poznają się naprawdę w pełnym świetle, pośród czystych prześcieradeł, i znowu kąpiel, już teraz dla żartu i pieszczoty, a potem miłość wśród tych prześcieradeł i piany, i lawendy, a wszystko to, zanim zaczną myśleć
0 tym, co będzie, i o synu, i o problemach,
1 o przyszłości, wszystko to, o ile się nie zatrzymają, o ile kolumna — jakkolwiek ciągle jeszcze nie można było przejść na trżeci bieg — nie zatrzyma się. Dotykając zderzakiem Simki, 404 pochylił się na swoim siedzeniu do tyłu, poczuł, że szybkość rośnie, poczuł, że spokojnie może przyśpieszyć, tuż za Simką, która ze swej strony także przyśpieszyła nie ryzykując jednak, że uderzy w jadącą przed nią Beaulieu, a z tyłu jedzie Caravelle i -wszyscy przyśpieszają coraz bardziej, i można już przejść na trzeci bieg, i bieg wskakuje niemalże sam, i staje się płynny i jeszcze szybszy, 404 olśniony i wzruszony odwrócił się w lewo szukając oczu Dauphine, ale było zupełnie naturalne, że przy takim tempie rzędy nie trzymały się idealnie równolegle, Dauphine wyprzedziła go już prawie o metr i 404 widział jej kark
i część profilu, gdy się odwracała, ażeby popatrzeć na niego, i robiła ruch zdziwienia, widząc, że pozostaje w tyle coraz bardziej. Uspokoił ją uśmiechem i dodał gazu, jednakże prawie na miejscu musiał zahamować, bowiem otarł się niemal o Simkę. Zatrąbił, a chłopak z Simki spojrzał na niego w lusterku i zrobił ruch, że nie może nic na to poradzić, lewą zaś ręką wskazał na Beaulieu, tuż tuż przed jego samochodem. Dauphine była już o trzy metry w przodzie, na wysokości Simki, a obok 404 dziewczynka z 203 machała rączkami i pokazywała mu swoją lalkę. Nieznana czerwona plama na prawo wytrąciła inżyniera z równowagi. Zamiast 2CV zakonniczek lub też Volkswagena żołnierza zobaczył jakiegoś Chevroleta, za którym tuż sunęła Lancia i Renault 8. Po lewej ukazywał mu się ID, który wyprzedzał go metr po metrze, zanim jednak jego miejsce zajęło 403, 404 dojrzał jeszcze przed sobą 203 zasłaniająca mu Dauphine. Grupa rozpadała się, przestawała istnieć. Taunus był już o jakieś 20 metrów przed nim, jadąc przed Dauphine. Równocześnie trzeci rząd z lewej stro-. ny opóźniał się, bo — zamiast Dekawki komiwojażera — 404 widział tył jakiejś czarnej półciężarówki, może Peugeota albo Citroena. Auta jechały trzecim biegiem, wyprzedzając się lub pozostawiając w tyle zaieżnie od rytmu swojego rzędu, a po brzegach autostrady
drzewa umykały w przedwieczornej mgle, pojawiały się i niknęły domy. Później pokazały się czerwone światła, które wszyscy zapalili idąc za przykładem jadących przed nimi aut, noc zapadła nagle. Od czasu do czasu odzywały się klaksony, wskaźniki szybkości przesuwały się ciągle wyżej, niektóre izędy jechały już z szybkością 70 km, inne 65, inne 60. 404 ciągle miał nadzieję, że przyśpieszanie i zwalnianie w poszczególnych rzędach pozwoli mu jeszcze na zrównanie się z Dau- phine, ale z każdą chwilą przekonywał się, że nie było szans, że grupa rozpadła się definitywnie, że już nie powtórzą się spotkania, małe rytuały codzienności, narady wojenne w samochodzie Taunusa, pieszczoty Dauphine -w ciszy poranka, chichoty dzieci bawiących się samochodzikami, obraz zakonnicy przesuwającej paciorki różańca. Kiedy zapaliły się światła hamulców Simki, 404 zwolnił z absurdalnym uczuciem nadziei i zaledwie zaciągnął ręczny hamulec, wyskoczył z auta i pobiegł do przodu. Prócz Simki i Beaulieu nie rozpoznał żadnego samochodu. Poprzez nieznajome szyby ze zdumieniem i ze zgorszeniem patrzyły na niego twarze,.których nie widział nigdy. Klaksony trąbiły i 404 musiał wracać do swego auta. Mały z Simki przyjaźnie zamachał do niego ręką, jak gdyby zrozumiał, i wskazał ręką w kierunku Paryża. Kolumna ruszyła znowu, przez parę minut jechała po
woli, a potem nabrała takiej szybkości, jakby autostrada definitywnie była oczyszczona. Po lewej 404 jechał jakiś Taunus i przez, sekundę 404 wydało się, że grupa znów się organizuje, że wszystko wraca do porządku, że będzie można jadąc, nadal niczego nie rujnować. Ale był to Taunus zielony, przy kierownicy siedziała kobieta w ciemnych okularach i nieruchomo patrzyła przed siebie. I nie pozostawało nic innego, jak poddanie się biegowi, jak automatyczne przystosowanie się do szybkości otaczających samochodów, jak niemyślenie. W Volkswagenie żołnierza powinna być jego skórzana kurtka. U Taunu- sa została książka, którą czytał w pierwszych dniach. Pusta już pewnie buteleczka lawendy w 2CV zakonniczek. A on miał — dotykał go co chwila prawą ręką — małego pluszowego niedźwiadka, którego Dauphine podarowała mu jako maskotkę. Absurdalnie zatroskał się nagle, że o wpół do dziesiątej trzeba będzie zabrać się do podziału zapasów, odwiedzić chorych, omówić sytuację z Taunusem i chłopkiem z Ariane. Później zapadnie noc. Dauphine ostrożnie wsunie się do jego samochodu, gwiazdy lub chmury, życie. Tak, tak musiało być, to niemożliwe, żeby się to skończyło raz na zawsze. Może żołnierzowi uda się zdobyć trochę wody, której brakło w czasie ostatnich godzin. W każdym razie można liczyć na Porsche, o ile mu
się zapłaci tyle, ile zażąda. Na antenie samochodu bezsensownie łopotała bandera Czerwonego Krzyża i pędziło się 80 km na godzinę ku światłom, które powoli rosły — właściwie nie wiedząc już, po co ten pośpiech, po co ten nocny wyścig pomiędzy nieznajomymi samochodami, gdzie nic się nie wie o innych, gdzie każdy uporczywie patrzy tylko przed siebie, tylko przed siebie.
iedy nieoczekiwanie rozchorowała się ciotka Clelia, rodzinę ogarnęła panika i przez wiele godzin nikt — nie wyłączając wuja Roque, który zazwyczaj z każdej sytuacji umiał znaleźć wyjście — nie wiedział, jaką należy przyjąć postawę, jaki ustalić plan działania. Cariosa wydzwoniono z biura, Rosa i Pepa odwołały swoich uczniów solfeżu i muzyki, zaś ciotka Clelia, bardziej przejęta ewentualną reakcją mamy niż własną chorobą, twierdziła, że to chyba nic poważnego, że mamie natomiast należy oszczędzać wszelkich emocji ze względu na ciśnienie i cukier? wszyscy pamiętali aż za dobrze, że doktor Bonifaz pierwszy poparł decyzję, a nawet sam pomagał w ukryciu przed mamą tego, co się stało z Aleksandrem. Tak więc, skoro ciotka Clelia ma pozostać w łóżku, absolutnie należy w . jakiś sposób wytłumaczyć mamie, że nie ma to żadnego związku ze zdrowiem. Już i sprawa Aleksandra sama w sobie jest nie byle orzechem do zgryzienia, a teraz jeszcze i to... Najmniejsze po
tknięcie — i wszystko się wyda. Jakkolwiek dom jest duży, należy mieć na uwadze znakomity słuch mamy i jej niepokojącą zdolność odgadywania, gdzie się kto w danej chwili znajduje.
Telefonem z góry Pepa porozumiała się z doktorem BonifaZ, który kazał uprzedzić całą rodzinę, że przyjdzie, jak tylko będzie mógł; furtkę należało zostawić uchyloną, żeby nie musiał dzwonić. Podczas gdy Rosa i wuj Roque czuwali przy ciotce Clelii, która dwukrotnie straciła przytomność i skarżyła się na straszliwy ból głowy, Carlos opowiadał mamie dalsze szczegóły konfliktu dyplomatycznego z Brazylią i czytał jej ostatnie wiadomości. Mama była tego popołudnia w dobrym humorze i nie miała bólu krzyża, jak nieomal co dzień po obiedzie. Pytała wszystkich, z jakiego powodu są tak nerwowi, więc zaczęto powoływać się na niskie ciśnienie atmosferyczne i fatalne skutki plam na słońcu. W porze podwieczorku wuj Roque przyszedł trochę z mamą porozmawiać, tak że Carlos w oczekiwaniu na doktora zdołał wziąć prysznic. Ciotce Clelii zrobiło się trochę lepiej, ale ciągle nie mogła nawet poruszyć się na łóżku. W dodatku okazywała znacznie mniejsze zainteresowanie tym, co wydawało jej się tak ważne po wyjściu z pierwszego omdlenia. Pepa i Rosa równocześnie zápropónótíra&y jéj wodę i herbatę,
na co nie dostały odpowiedzi. Pod wieczór dom uspokoił się trochę i rodzina zdecydowała, że może rzeczywiście stan ciotki Clelii nie jest aż tak poważny i nazajutrz będzie już mogła wejść do sypialni mamy jakby nigdy nic.
Sprawa Aleksandra była nieporównanie trudniejsza, Aleksander bowiem zabił się w wypadku samochodowym pod samym Montevideo, dokąd pojechał odwiedzić zaprzyjaźnionego inżyniera. Od tego czasu minął już prawie rok, ale całej rodzinie wydawało się, że to było wczoraj, całej, z wyjątkiem mamy, dla której Aleksander był w Brazylii, gdzie na zamówienie jakiejś tamtejszej firmy instalował w Recife cementownię. To, żeby jakoś przygotować mamę, żeby wspomnieć o najlżejszym choćby wypadku, nikomu nie przeszło przez myśl wobec zastrzeżeń doktora Bo- nifaz. Nawet Maria Laura, odchodząca od zmysłów w tych pierwszych chwilach, uznała, że nie ma mowy o powiedzeniu mamie choćby słowa. Carlos wraz z jej ojcem pojechali do Urugwaju po zwłoki, podczas gdy reszta rodziny czuwała przy mamie, która tego dnia była cierpiąca i jeszcze trudniejsza niż zwykle. Mimo że Związek Inżynierów wystąpił z propozycją wystawienia ciała u nich w Klubie, Pepa, zawsze najbardziej zajęta przy mamie, w ogóle nie zdążyła zobaczyć trumny ze zwłokami Aleksandra.
Tymczasem reszta rodziny dyżurowała koło nieprzytomnej z bólu Marii Laury. Jak zawsze tym, który miał decydować o wszystkim, był wuj Roque. Nad ranem poszedł porozmawiać z Carlosem, który opłakiwał brata z głową wspartą o przykryty zieloną serwetą stół w jadalni, gdzie tylekroć grali sobie w karty. Potem dołączyła do nich ciotka Clelia, bo mama zawsze spała całą noc i nie było powodu o nią się niepokoić. Za cichą zgodą Rosy i Pepy ustalono, że należy zacząć od zarekwirowania „La Nación" -r- bowiem od czasu do czasu mamie nagle przychodziła ochota na pobieżne przejrzenie gazety — po czym wszyscy zgodzili się na pomysł wuja Roque, a mianowicie, że jakaś brazylijska firma zaproponowała Aleksandrowi kontrakt na roczny pobyt w Recife, tak korzystny, że zrezygnował z wakacji u zaprzyjaźnionego inżyniera, spakował walizkę i wskoczył w pierwszy z brzegu samolot. Mama powinna była zrozumieć, że czasy zmieniają się, że przemysłowcy nie bawią się w sentymenty, a Aleksander na pewno jakoś wykombinuje sobie tydzień wakacji, by w połowie roku skoczyć do Buenos Aires. Mamie wszystko to wydało się słuszne, jakkolwiek trochę popłakała i trzeba było podać jej sole. Carlos, któremu zawsze udawało się ją rozśmieszyć, powiedział, że to wstyd, żeby płakała z powodu pierwszego powodzenia swojego beniaminka;
Aleksander wcale nie byłby zadowolony, gdyby dowiedział się, jakie skutki wywołała wiadomość o jego kontrakcie. Wtedy uspokoiła się, a nawet powiedziała, że wypiłaby naparsteczek malagi za jego zdrowie. Carlos skoczył więc szybko po wino, -ale Rosa, nie on, przyniosła je i wypiła wraz z mamą.
Życie mamy było bardzo ciężkie i jakkolwiek mało się uskarżała, należało robić, co było można, aby ją rozerwać i dotrzymywać jej towarzystwa. Kiedy w dzień po pogrzebie Aleksandra wyraziła zdziwienie, że Maria Laura nie przyszła do niej jak w każdy czwartek z wizytką, Pepa poszła po południu do Novallich, aby ją namówić. O tej samej porze wuj Roque w kancelarii znajomego adwokata wyłuszczał całą sytuację. Adwokat obiecał natychmiast napisać do swego brata mieszkającego w Recife (mając do czynienia z mamą nie można było wybierać na chybił- trafił), ażeby załatwić sprawę korespondencji. Doktor Bonifaz wstąpił niby przypadkiem do mamy, zbadał jej oczy, ale mimo że znalazł znaczną poprawę, zalecił, by przez parę dni wstrzymała się od przeglądania gazet. Ciotka Clelia podjęła się trzymać ją au cou- rant najciekawszych wydarzeń. Na szczęście mama nie lubiła słuchać radia, wiadomości pochodzące stamtąd były podawane wulgarnie, co chwila przerywane reklamami nowych
lekarstw, które biedni ludzie brali potem na los szczęścia z opłakanym skutkiem.
Maria Laura przyszła w piątek, narzekając, że z powodu zbliżającego się egzaminu z architektury będzie musiała dużo się teraz uczyć.
— To zrozumiałe, córuchno — powiedziała mama patrząc na nią z czułością — aż oczy masz zaczerwienione od czytania. Przyłóż sobie kompres z hamamelisu, doprawdy nie ma nic lepszego.
Na wszelki wypadek Rosa i Pepa czuwały, aby w każdej chwili móc włączyć się w rozmowę, lecz Maria Laura wytrzymała, a nawet w pewnej chwili udało jej się uśmiechnąć, kiedy to mama zaczęła mówić o niedobrym narzeczonym, co uciekł tak daleko bez pożegnania. Ale taka już jest ta nowoczesna młodzież, świat zupełi\ie oszalał i wszyscy wiecznie się śpieszą, i tak na nic nie mając czasu. Po czym mama zatonęła w skądinąd znanych historyjkach o rodzicach i dziadkach, o winie i kawie, później przyszedł Carlos pełen anegdotek i żarcików, a w jakiejś chwili w drzwiach pojawił się ze swą dobroduszną miną wiij Roque i wszystko przeszło tak, jak było powinno, aż do chwili, kiedy mama musiała odpocząć.
Rodzina powoli się przyzwyczajała, Marii Laurze szło to trudniej, ale za to widywała mamę tylko we czwartki. Któregoś dnia przy
szedł pierwszy list od Aleksandra (mama już dwa razy dziwiła się, czemu tak długo nie pisze) i Carlos przeczytał go jej stojąc w nogach łóżka. Aleksander był zachwycony Re- cife, opisywał port, sprzedawców papug, doskonałe napoje chłodzące, i wszystkim ślinka napłynęła do ust, gdy usłyszeli, że ananasy są dosłownie za bezcen, a kawa wręcz znakomita... Mama poprosiła, żeby jej pokazać kopertę, i powiedziała, że chce ofiarować znaczek małemu Maroldów, który jest filatelistą, jakkolwiek ona osobiście nie lubi, ,gdy dzieci zbierają znaczki, bo później nie myją rąk, a znaczki wymacane są przez pół świata.
— Liżą je, kiedy mają je przykleić — mawiała zawsze — i w ten sposób tylko roznoszą mikroby; ale daj mu go, już trudno, i tak ma tyle innych...
Nazajutrz mama zawołała Rosę i podyktowała jej list do Aleksandra, w którym pytała, kiedy będzie mógł wziąć parę dni urlopu i czy podróż nie jest zbyt kosztowna. Opisała mu, jak się czuje, wspomniała o podwyżce, którą dostał Carlos, i o nagrodzie dla jednej z uczennic Pepy. Doniosła mu również, że Maria Laura nie opuściła ani jednego czwartku, ale że zbyt dużo się uczy, co jest szkodli- we dla wzroku. Kiedy list został skończony, podpisała go u dołu ołówkiem, po czym le-
,pocałowala PaP‘er. Pepa wstała pod pretekstem poszukania koperty, zaś ciotka
Zdrowie chorych
Clelia wkroczyła z pigułkami, które należało wziąć o piątej, i bukietem kwiatów do dzbanka na komodzie.
Nie było to wszystko proste, bowiem w ostatnich czasach ciśnienie mamy wzrosło, tak że rodzima zaczęła zastanawiać się, czy nie było jakiegoś zewnętrznego bodźca, czegoś, co by mogło wynikać z ich zachowania, z jakiegoś niepokoju czy przygnębienia, które — niezależnie od wszystkich starań i fałszywej wesołości — mogły były zaszkodzić mamie. Ale nie, to było niemożliwe, bo na skutek udawania, że się śmieją, w końcu rzeczywiście się śmieli, dokuczając sobie przy mamie, poszturchiwali się, nawet kiedy już nie byli przy niej, i dopiero potem spoglądali na siebie jakby nagle przebudzeni, Pepa czerwieniła się, Carlos z opuszczoną głową zapalał papierosa. Szło przecież tylko o to, żeby mijał czas i żeby mama nic nie spostrzegła. Wuj Roque mówił z doktorem Bonifaz i wszyscy byli tego samego zdania, że należy bez końca* grać tę „litościwą komedię", jak ją nazywała ciotka Clelia. Najtrudniejsze były wizyty Marii Laury, bo mama oczywiście naprowadzała rozmowę na Aleksandra, pytała, czy mają zamiar pobrać się, gdy tylko przy- jedzie z Recife, czy też ten wariat ma zamiar przyjąć jakiś nowy kontrakt jeszcze gdzieś dalej albo i na dłużej. Nie było innego sposobu niż przerywanie tych rozmów, wchodząc
co chwila do pokoju, w którym Maria Laura siedziała niemalże bez ruchu, z rękami zaciśniętymi aż do bólu, ale pewnego dnia mama zapytała ciotkę Clelię, dlaczego to wszyscy przychodzą do niej właśnie wtedy, kiedy odwiedza ją Maria Laura, jakby rzeczywiście to była jedyna chwila, kiedy mogą zastać ją u siebie. Ciotka Clelia roześmiała się i powiedziała, że to naturalne, że przychodzą, bo w Marii Laurze wszyscy po trochu odnajdują Aleksandra i dlatego lubią być z nią, kiedy przychodzi z wizytą.
— Masz rację, Maria Laura jest taka kochana — powiedziała mama. -gg Możesz mi wierzyć, że ten rozbójnik naprawdę na nią nie zasługuje.
— Patrzcie, kto to mówi — powiedziała ciotka Clelia. — A cała się rozpływasz, jak pada jego imię...
Mama roześmiała się i powiedziała, że niedługo powinien być list' od Aleksandra. List przyszedł i wuj Roque przyniósł go razem z popołudniową herbatą. Tyin razem mama sama chciała przeczytać list i poprosiła o okulary. Czytała pilnie, jakby każde zdanie było kęskiem, który należy smakować, obracając go wielokrotnie w ustach.
Dzisiejsza młodzież nie wie, co to szacunek — powiedziała od niechcenia. — No pewno, że za moich czasów nie było tych maszyn, ale ja nie odważyłabym się na czymś
Zdrowie chorych
53
takim pisać do mojego ojca, a i ty z pewnością nie.
— No pewno — odparł wuj Roque. — Sama wiesz, jaki był nasz stary...
Wypraszam sobie to słownictwo, Roque. Wiesz, że tego nie lubią, mimo to nic cią to nie obchodzi. Przypomnij sobie, jak to denerwowało mamusią.
— No, już dobrze. „Stary" to przecież tylko sposób mówienia. To nie ma nic wspólnego z brakiem szacunku.
— Wiesz, dziwna rzecz — powiedziała mama zdejmując okulary i patrząc na rozety sufitu. — To już piąty czy szósty list od Aleksandra. A w żadnym nie nazwał mnie... chociaż nie, to nasz sekret. Ale to dziwne... Dlaczego ani razu tak mnie nie nazwał?
— Może mu sią to wydaje śmieszne, w pisaniu. Inna rzecz tak do ciebie mówić... Jak to on mówił?...
— To tajemnica — powiedziała kokieteryjnie mama. — Tajemnica między mną a nim.
Ani Pepa, ani Rosa nie znały zdrobnienia, a Carlos na.zapytanie tylko wzruszył ramionami.
— Co wujo chce? Nie mogę zrobić nic więcej niż fałszować podpis. Mama o tym z pewnością zapomni, nie ma się czym przejmować.
W jakieś pięć miesięcy później, po jednym
z listów, w którym Aleksander tłumaczył długo i szeroko, ile ma roboty (mimo że jest zadowolony, bo to naprawdę wyjątkowa okazja dla tak młodego inżyniera), mama uznała, że już najwyższy czas, żeby wziął parę dni zwolnienia i skoczył do Buenos Aires. Rosa, która pisała odpowiedź, miała wrażenie, że matka dyktuje wolniej niż zazwyczaj, jakby zastanawiała się nad każdym zdaniem.
— Czy aby mu się uda wyrwać? — wtrąciła Rosa mimochodem. — Byłoby bez sensu poróżnić się z firmą właśnie teraz, kiedy mu tak dobrze idzie i taki jest. zadowolony.
Mama dyktowała w dalszym ciągu, jakby to do niej w ogóle nie doszło. Zdrowie jej pozostawiało wiele do życzenia i chciała widzieć Aleksandra choćby przez kilka dni. Aleksander powinien pomyśleć również
i o Marii Laurze, nie dlatego, żeby ona uważała, że ją zaniedbuje, ale po prostu dlatego, że czułości nie żywi się pięknymi słówkami
i obietnicami na odległość. Na zakończenie wyrażała nadzieję, że Aleksander do niej szybko napisze i że te wiadomości będą pomyślne. Rosa zauważyła, że maina nie pocałowała arkusika po podpisaniu go, że tylko z napięciem patrzyła na ten kawałek papieru, jakby chcąc wbić go sobie w pamięć. „Biedny Aleksander" — pomyślała Rosa
i przeżegnała się, ale tak szybko, że mama tego nie zauważyła.
— Słuchaj no — zwrócił się wuj Roque do Cariosa, kiedy wieczorem grali we dwóch w domino — zaczyna mi -się to wszystko nie podobać. Albo uda nam się wymyślić coś przekonywającego, albo w końcu szydło z worka wylizie.
— A bo ja wiem, wuju. Najlepiej byłoby, żeby Aleksander napisał coś, co by ją uspokoiło na jakiś czas. Biedáczka jest tak słaba, że nawet trudno wyobrazić sobie, aby...
— Nic podobnego nawet mi przez myśl nie przeszło, chłopcze. Mówię ci tylko, że jak twoja matka wbije sobie coś do głowy... To zresztą rodzinne.
Mama przeczytała bez komentarzy mało treściwą odpowiedź Aleksandra, że zrobi, co będzie w jego mocy, aby dostać parę dni urlopu, jak tylko pierwszy sektor fabryki zostanie zmontowany. Kiedy tegoż popołudnia przyszła Maria Laura, poprosiła ją o wstawienie się do Aleksandra, ażeby chociaż na tydzień wpadł do Buenos Aires.
Maria Laura powiedziała później do Rosy, że mama zwróciła się do niej z tą prośbą w czasie jedynej chwili, kiedy były sam na sam. Wuj Roque pierwszy wypowiedział to, co wszyscy już od jakiegoś czasu myśleli, nie odważając się powiedzieć tego głośno, dość, że gdy mama podyktowała Rosie następny list do Aleksandra domagający się, by przyjechał, zadecydowano, że nie ma innej rady tylko
spróbować, czy mama będzie w stanie wytrzymać pierwszą niepomyślną wiadomość. Carlos porozumiał się z doktorem Bonifaz, który doradzał ostrożność i uspokajające krople. Upłynęło parę dni, po czym «pewnego popołudnia wuj Roque usiadł na mamy łóżku, podczas gdy Rosa parzyła mate i, niby patrząc przez balkon, miała pod ręką stojące na komodzie lekarstwa.
— Wystaw sobie, że teraz zaczynam rozumieć, dlaczego ten czort mój siostrzeniec ciągle nie przyjeżdża — powiedział wuj Roque. — Po prostu wiedząc, że niedobrze się czujesz, nie chciał ci o tym pisać, żeby cię nie denerwować.
Mama spojrzała na niego, jakby nie zrozumiała.
— Wczoraj dzwonił Novalli. Otóż Maria Laura miała wiadomość od Aleksandra, czuje się dobrze, ale w ciągu najbliższych paru miesięcy nie będzie mógł przyjechać.
— Dlaczego nie będzie mógł przyjechać? — zapytała mama.
— Bo coś sobie zrobił w nogę, zdaje się, w kostkę. Trzeba będzie dokładnie wypytać się Marii Laury, co mu się stało. Stary Novalli coś wspomniał o zwichnięciu czy o złamaniu.
— Złamanie kostki? — powiedziała mama.
Zanim wuj Roque zdążył odpowiedzieć, już
Rosa podawała sole trzeźwiące. Doktor Boni-
faz przyjechał od razu i wszystko minęło po paru godzinach, ale godziny te były długie
i doktor Bonifaz pozostał z rodziną do późnego wieczora. Dopiero w dwa dni później mama poczuła się dość dobrze, ażeby poprosić Pepę
0 napisanie listu do Aleksandra. Kiedy Pepa, która niedobrze zrozumiała, przyszła jak zawsze z blokiem i długopisem, mama przymknęła oczy i poruszyła przecząco głową.
'V— Napisz do niego sama. Powiedz mu, żeby na siebie uważał.
Pepa zastosowała się do życzenia, zastanawiając się, po co właściwie pisze to wszystko, skoro z góry wie, że mama nie będzie chciała przeczytać listu. Tego wieczoru zwierzyła się Carlosowi, że przez cały czas, kiedy siedziała Obok mamy, miała absolutną pewność, że mama ani nie przeczyta go, ani nie podpisze. Miała oczy zamknięte i otworzyła je dopiero w porze ziółek. Wydawało się, że w ogóle o tym nie pamięta, że myśli o czym innym.
Aleksander odpisał z dużą swobodą, tłumacząc, że nie chciał pisać o tym złamaniu, żeby jej nie denerwować. Z początku lekarze nie poznali się i nałożyli mu gips, który potem trzeba było zdjąć i tylko bandażować mocno, ale wszystko jest na dobrej drodze
1 za parę tygodni będzie już próbował chodzić. W sumie ma tego jeszcze na jakieś dwa miesiące, szkoda tylko, że cała ta sprawa fa
talnie opóźniła całe roboty, i to w najmniej odpowiednim momencie...
Carlos, czytając list na głos, pomyślał, że mama słucha go inaczej niż dawniej. Od czasu do czasu spoglądała na zegarek, co oznaczało u niej zniecierpliwienie. O siódmej Rosa miała jej podać rosołek i lekarstwa, a już było pięć po siódmej.
W porządku — powiedział Carlos składając list. — Jak widzisz, nie ma się czym niepokoić, nic się chłopakowi nie stało.
— Widzę powiedziała mama. — Bądź no łaskaw powiedzieć Rosie, żeby już mi przyniosła mój rosół, dobrze?
Kiedy Maria Laura dokładnie opisywała mamie rodzaj złamania, mama słuchała uważnie, a nawet posunęła się do tego, że poleciła jej nacierania, które w swoim czasie niesłychanie pomogły jej ojcu, po upadku z konia w Matanzas. Niemalże zaraz potem, tak jakby to było dalszym ciągiem zdania, zapytała, czy mogłaby dostać trochę kwiatu pomarańczowego, który zawsze dobrze jej robił na głowę.
Pierwsza powiedziała to Maria Laura jeszcze tego samego popołudnia. Powiedziała to Rosie w bawialnym pokoju przed samym wyjściem, podczas gdy Rosa stała patrząc na nią, jakby nie wierzyła własnym uszom.
— Przepraszam cię — powiedziała — ale jak ty możesz wyobrażać sobie coś podobnego?
— Nic sobie nie wyobrażam, to jest po prostu prawda — powiedziała Maria Laura. —
I więcej tu nie przyjdę, róbcie co chcecie, moja noga nie przekroczy więcej tego progu.
W gruncie rzeczy nikogo tak bardzo nie zdziwił kaprys Marii Laury, ale ciotka Clelia wyraziła uczucia wszystkich, mówiąc, że w tym domu obowiązek jest na pierwszym miejscu. Na Rosę spadło pójście do Noval- lich, ale Maria Laura dostała histerycznego ataku i nie pozostało nic innego jak ustąpić. Pepa i Rosa jeszcze tego samego wieczoru zaczęły wtrącać zdania na temat, ile musi się uczyć biedactwo i jaka jest zmordowana. Ma^ ma nie odpowiedziała ani słowa, ale kiedy nadszedł czwartek, nie zapytała o Marię Laurę. Tegoż czwartku mijało dziesięć miesięcy od wyjazdu Aleksandra do Brazylii. Firma była tak zadowolona z jego pracy, że w parę tygodni później zaproponowano mu przedłużenie kontraktu na następny rok, o ile zgodzi się na natychmiastowy wyjazd do Belén, gdzie ma się montować nową cementownię. Wuj Roque uważał to za niesłychany sukces dla tak młodego chłopca.
— Aleksander zawsze był najinteligentniejszy ze wszystkich — powiedziała má- ma — ale Carlos jest wytrwalszy.
— Masz rację — zgodził się wuj Roque zastanawiając się, co za mucha ugryzła wtedy Marię Laurę. — Jedno jest pewne, siostrzyczko, dzieci naprawdę ci się udały.
— Nie mogę się skarżyć. Jak cieszyłby się ojciec, gdyby je mógł dzisiaj widzieć już dorosłe. Obie dziewczynki są takie dobre, a biedny Carlos podobny do niego jak dwie krople wody...
— A Aleksander... Ten naprawdę ma przed sobą znakomitą przyszłość...
— O, tak! — powiedziała mama.
— Pomyśl tylko. Ten nowy kontrakt... To jest sukces... Krótko mówiąc, jak się będziesz lepiej czuła, powinnaś do niego napisać. Wyobrażam sobie, że pchły na nim zdychają ze strachu, że nie będziesz zadowolona z tego, że go podpisał.».
— Och, tak — powtórzyła mama patrząc w sufit. — Powiedz Pepie, żeby do niego napisała. Już tam ona wie.
Pepa napisała, nie bardzo wiedząc, o czym powinna powiadomić Aleksandra, ale przekonana, że zawsze dobrze jest wszystko jasno wyłożyć, żeby uniknąć komplikacji w odpowiedziach. Ze swej strony Aleksander bardzo się ucieszył, że mama zrozumiała szansę, którą mu dano. Noga była już prawie w porządku, jak tylko będzie mógł, to poprosi o urlop, żeby pobyć z nimi wszystkimi chociaż dwa tygodnie. Mama lekko kiwnęła głową i za-
pytała, czy już jest „La Razón", bo chce, żeby Carlos przeczytał jej telegramy. Kiedy skończyły się komplikacje i zdrowie mamy ustaliło się bez wielkich zmian, w domu wszystko wróciło do normy. Dzieci dotrzymywały jej na przemian towarzystwa, wuj Roque i ciotka Clelia przychodzili i wychodzili co chwila. Carlos czytywał mamie gazetę Wieczorem, Pepa rano. Rosa i ciotka Clelia zarządzały lekarstwami i kąpielą. Wuj Roque przychodził do mamy wypić mate dwa, trzy razy dziennie. Mama nigdy nie bywała sama, nigdy też nie pytała o Marię Laurę. Co trzy tygodnie bez komentarzy przyjmowała listy od Aleksandra. ,Wtedy mówiła Pepie, żeby mu odpisała, i zmieniała temat, jak zawsze uważna, uprzejma i z dystansem.
Mniej więcej w tym okresie wuj Roque zaczął czytywać jej wiadomości o wzrastającym napięciu w Brazylii. Początkowo notował je sobie na brzegu gazety, ale mama nie zwracała uwagi na płynność tej lektury, tak że po paru dniach przyzwyczaił się do wymyślania ich na poczekaniu. Z początku uzupełniał niepokojące depesze komentarzami na temat komplikacji, które sytuacja ta mogła oznaczać dla Aleksandra i innych Argentyńczyków przebywających w Brazylii, ale widząc, że mama mało się tym przejmuje, przestał
o tym mówić, jakkolwiek co parę dni zaostrzał nieco obraz sytuacji. W listach Ale
ksandra pojawiły się wzmianki o możliwości zerwania stosunków dyplomatycznych, jakkolwiek będąc w zasadzie optymistą wierzył, że władze dojdą jakoś do porozumienia.
Mama wstrzymywała się od komentarzy, pewnie dlatego, że i tak było jeszcze daleko do chwili, w której Aleksander będzie mógł prosić o urlop, ale pewnego wieczoru nagle zapytała doktora Bonifaz, czy rzeczywiście sytuacja w Brazylii jest aż tak napięta, jak to podają gazety.
— W Brazylii?... Rzeczywiście nie idzie tam najlepiej I—powiedział doktor. — Miejmy nadzieję, że zdrowy rozsądek ludzi na stanowiskach...
Mama popatrzyła na niego, jakby zdumiona tym, że odpowiedział jej bez wahania. Westchnęła lekko i zmieniła temat rozmowy. Tego wieczoru była jakaś bardziej ożywiona, tak że doktor Bonifaz wyszedł zadowolony. Nazajutrz rozchorowała się ciotka Clelia. Mimo że omdlenia mogły być czymś przejściowym, niemniej doktor Bonifaz po rozmowie z wujem Roque nakazał przewiezienie jej do szpitala. Mamie, której Carlos właśnie czytał wieczorne wiadomości z Brazylii, powiedziano, że ciotka Clelia ma migrenę i nie powinna ruszać się z łóżka. Całą noc przemy- śliwali nad tym, jak i co zrobić, ale wuj Roque zupełnie był wykończony diagnozą do- 'ktora Bonifaz, i cała decyzja spadła na dziew
częta i Cariosa. Rosa zaproponowała, żeby zwalić to na potrzebą świeżego powietrza
i wyjazd na ąuintą Manolity Valle. Kolega z biura Cariosa ofiarował sią, że zawiezie ją swoim samochodem, jako że pociąg nie jest wskazany przy migrenie. Ciotka Clelia sama upomniała się o pożegnanie z mamą; Carlos
i wuj Roque wzięli ją pod rące i krok za krokiem zaprowadzili do mamy, która prosiła ją, by uważała na siebie, nie przeziębiła się w. aucie i na wieczór nie zapominała o przeczyszczeniu i jedzeniu świeżych owoców.
— Clelia miała wypieki — powiedziała po południu do Pepy. — Nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia.
— Och, parę dni na quincie i na pewno wszystko jej minie. Była ostatnio trochę zmęczona. Manolita już parę razy proponowała jej, żeby ją odwiedziła.
— Tak? Jakoś nigdy mi o tym- nie wspomniała.
— Może uważała, że nie warto zawracać ci głowy.
— Jak długo ma zamiar tam zostać, córeczko?
Pepa nie wiedziała, ale obiecała zapytać doktora Bonifaz, który zalecił ciotce zmianą powietrza. Mama wróciła do tego tematu dopiero parę dni później (ciotka Clelia miała w szpitalu zapaść, Rosa i wuj Roque czuwali przy niej bez przerwy).
— Zastanawiam się, kiedy też Clelia wróci — powiedziała.
— Kiedy już raz wreszcie biedula zdecydowała się na parę dni rozstania z tobą, ma- teńko, niechże się trochę przewietrzy...
— Mówiliście przecież, że nic jej nie jest.
— Nic jej nie jest, ale niech zostanie trochę po prostu dla przyjemności, żeby dotrzymać towarzystwa Manolicie. Przecież wiesz, jak się kochają.
— Zadzwoń na ąuintę i dowiedz się, kiedy ma zamiar wrócić — zadysponowała mama.
Pepa zadzwoniła na ąuintę, gdzie jej powiedziano, że ciotka Clelia dużo lepiej się czuje, ale jeszcze jest osłabiona, tak że korzysta z pobytu, żeby trochę poleniuchować. W dodatku cudowna pogoda w Ollavaria.
— Wcale mi się to nie podoba — oznajmiła mama. — Clelia już powinna była wrócić.
— Słuchaj, mateńko, naprawdę nie przejmuj się, kiedy nie ma czym. Dlaczego nie dbasz o siebie? Wtedy i ty mogłabyś poprawić się na tyle, żeby pojechać na ąuintę i pobyć trochę na słońcu z Clelią i Manolitą.
— Ja? — powiedziała mama i spojrzała na Carlosa ze zdumieniem, ze zgorszeniem, z obrazą. Carlos wybuchnął śmiechem, żeby jakoś pokryć to, co czuł (właśnie zadzwoniła Pepa, że stan ciotki jest beznadziejny)1,
i cmoknął ją w policzek jak przekorne dziecko.
— Mateńka, głuptaseczek — powiedział usiłując o niczym nie myśleć.
Tej nocy mama źle spała i od samego rana zaczęła pytać o Clelię, tak jakby już o tej porze można było mieć jakieś wiadomości z ąuinty. (Ciotka Clelia przed chwilą umarła, zdecydowano, że nie będzie się przenosiło ciała, tylko że rodzina będzie czuwała przy niej w kostnicy.) O ósmej zadzwoniono na ąuintę telefonem z bawialnego, żeby mama mogła słyszeć rozmowę; na szczęście noc była dobra, niemniej lekarz Manolity nalegał, żeby została jeszcze, póki jest tak ładnie. Car- los był zadowolony, że biuro będzie nieczynne przez parę dni z powodu bilansu, i w piżamie przyszedł wypić z mamą mate i pogadać z nią chwilę.
— Słuchaj no — odezwała się mama. —■ Mam wrażenie, że powinno się napisać do Aleksandra, żeby przyjechał zobaczyć się z ciocią. Zawsze był jej pupilkiem i należy jej się, żeby teraz przyjechał.
— Ależ cioci naprawdę nic nie jest. Jeżeli Aleksander nie mógł przyjechać, żeby zobaczyć się z tobą, mateńko, to jakim cudem...
— Daj spokój — powiedziała mama. — Masz napisać, że Clelia jest chora i że jego obowiązkiem jest przyjechać zobaczyć się z nią.
— Ileż razy mamy ci powtarzać, że ciotce naprawdę nic nie jest?
— Tym lepiej. Ale nic nie kosztuje napisać.
Napisano do niego jeszcze tegoż popołudnia i przeczytano mamie cały list. Właśnie kiedy powinna była przyjść jego odpowiedź (ciotka Clelia zupełnie dobrze się czuła, ale doktor Manolity nalegał, żeby o ile może korzystała dalej z dobrego powietrza na quin- cie), stosunki dyplomatyczne z Brazylią jeszcze się pogorszyły i Carlos powiedział mamie, że wcale się nie zdziwi, jeżeli listy Aleksandra będą dłużej teraz szły.
— Jak na złość — powiedziała mama. — Zobaczysz, że przyjechać także nie będzie mógł.
Żadne z nich nie mogło się zdecydować na przeczytanie mamie odpowiedzi Aleksandra. Zebrani w stołowym, patrzyli na puste miejsce ciotki Clelii, a potem na siebie, nie wiedząc, co począć.
— To nie ma sensu — powiedział wreszcie Carlos* — Przecież już tak przyzwyczailiśmy się do tej komedii, że jedna scena więcej...
— To zanieś jej — powiedziała Pepa z oczami pełnymi łez, które obcierała serwetką.
— Jakoś to wszystko źle teraz idzie. Ile razy wchodzę do pokoju mamy; oczekuję jakiejś niespodzianki, prawie jakiejś pułapki.
- To wina Marii Laury — powiedziała Rosa. — Wbiła nam to w głowę i już nie umiemy zachowywać się swobodnie. A na dodatek ciotka Clelia...
— Wiesz, przychodzi mi teraz do głowy, żeby pogadać z Marią Laurą — powiedział wuj Roque. — Będzie zupełnie naturalne, jeżeli .wkrótce po egzaminach, przyjdzie porozmawiać z mamą i przyniesie jej wiadomość, że Aleksander nie może przyjechać.
— Ale czy to nie jest mrożące krew w żyłach, że mama nigdy nie zapytała o Marię Laurę, mimo że Aleksander wspomina o niej w listach?
jjjáijl Tu nie chodzi o temperaturę naszej krwi — przerwał wuj Roque. — Jak się coś robi, trzeba to robić do końca.
Wprawdzie Rosa przez całe dwie godziny musiała przekonywać Marię Laurę, ale w końcu ją przekonała, bo była jej najlepszą przyjaciółką i bo Maria Laura kochała bardzo całą rodzinę, nawet mamę, mimo że jej się bała. Przygotowano więc nowy list i Maria Laura przyniosła go wraz z bukietem kwiatów
i pastylkami o mandarynkowym smaku, które mama bardzo lubiła. Tak, na szczęście już było po najcięższych egzaminach, i będzie teraz mogła pojechać na parę tygodni do San Vicente.
— Dobrze ci zrobi trochę wiejskiego powietrza —. powiedziała mama. — Natomiast
co do Clelii... Dzwoniłaś na ąuintę, Pepa? Ach, tak, przypominam sobie, mówiłaś... To już prawie trzy tygodnie, jak Clelia wyjechała, a jakoś ciągle...
Maria Laura i Rosa wypowiedziały odpowiednie komentarze, przyniesiono herbatę
i Maria Laura przeczytała mamie niektóre ustępy z listu Aleksandra, z zawiadomieniem o prowizorycznym izolowaniu wszystkich cudzoziemskich techników; było to bardzo zabawne, ulokowano go bowiem w niesłychanie eleganckim hotelu na koszt rządu, w oczekiwaniu, aby konflikt został jakoś rozwiązany. Mama nie zrobiła żadnej uwagi, wypiła filiżankę rumianku i zaczęła drzemać. Dziewczęta poszły pogadać do bawialnego', z trochę lżejszym sercem. Maria Laura już była na wychodnym, kiedy przyszło jej do głowy to na temat telefonu i napomknęła o tym Rosie. Rosa powiedziała, że jej zdaniem Carlos także już o tym myślał, a potem wspomniała o tym wujowi, który wzruszył ramionami. Na takie pomysły można tylko wzruszyć ramionami i wrócić do czytania gazety. Rosa i Pepa poruszyły sprawę także z Carlosem; i on nie znajdował innej odpowiedzi niż przyjęcie do wiadomości tego, czego nikt przyjąć nie chciał.
— Zobaczymy — powiedział. — Może jeszcze wpadnie na to sama i poprosi nas... W tym wypadku...
Ale mamie nigdy nie przyszło do głowy poprosić o telefon, aby osobiście mogła porozmawiać z Clelią. Co rano wypytywała
o wiadomości z quinty, po czym zapadała w swoje milczenie, w którym czas wydawał się odmierzany kroplami, pastylkami i naparami z ziół. Nie przeszkadzało jej, gdy wuj Roque zjawiał się z gazetą, aby jej przeczytać ostatnie wiadomości na temat konfliktu z Brazylią, ale też nie robiło jej najmniejszej różnicy, kiedy gazeta przychodziła późno lub wuj Roque zasiedział się na partii szachów. Rosa i Pepa doszły do wniosku, że mamie było obojętne, czy czytano jej prasę, czy dzwoniono na quintę, czy przychodził list od Aleksandra. Chociaż to także nie było pewne, bo od czasu do czasu podnosiła głowę i patrzyła na nie swoim dawnym, głębokim spojrzeniem, w którym nie było żadnej zmiany, żadnej zgody. Rutyna powoli obejmowała ich w swoje posiadanie, i dla Rosy telefonowanie w pustkę na końcu drutu stało się rzeczą tak prostą i codzienną, jak dla wuja Roque odczytywanie z ogłoszeń o licytacjach lub meczach futbolowych nie istniejących telegramów lub dla Cariosa opowiastki o jego wizytach w Ollavaria i skrzynkach owoców, które im przysyłały Manolita i ciotka Clelia.
Nawet w ostatnich miesiącach życia mamy nie zmieniono tych przyzwyczajeń, jakkolwiek nie miało to już wielkiego znaczenia.
Doktor Bonifaz upewnił ich, że na szczęście mama nie cierpi i że zgaśnie, sama nie wiedząc kiedy. Ale mama zachowała przytomność do samego końca, aż do chwili, gdy otaczające ją dzieci nie były już w stanie ukrywać tego, co czuły.
— Tacy dobrzy byliście dla mnie — powiedziała mama. — Cała ta praca, którą wzięliście na siebie, żeby mi oszczędzić cierpień...
Wuj Roque siedział koło niej i jowialnie gładząc jej rękę, nazywał ją głuptaskiem. Pepa i Rosa, udające, że czegoś szukają w komodzie, spojrzały na siebie. Wiedziały już, że Maria Laura miała rację. Wiedziały to, co w pewien sposób wiedziały przez cały czas.
— Tyle opieki... — powiedziała mama i Pepa ścisnęła Rosę za rękę, bo w sumie te dwa słowa nadawały wszystkiemu jakiś sens, usprawiedliwiały konieczność całej tej komedii. Ale Carlos stojący w nogach łóżka patrzył na mamę, jakby czując, że powie coś więcej.
— Teraz odpoczniecie — powiedziała mama. — Już nie będziecie mieli z nami tyle roboty.
Wuj Roque chciał zaprotestować, powiedzieć coś, ale Carlós podszedł do niego
i gwałtownie ścisnął go za ramię. Mama powoli zapadała w odrętwienie, lepiej było nie przeszkadzać jej.
W trzy dni po pogrzebie przyszedł ostatni
list od Aleksandra, w którym jak zawsze zapytywał o zdrowie mamy i ciotki Clelii. Odebrała go Rosa, rozerwała kopertą i zacząła bezmyślnie czytać, a kiedy podniosła oczy, które nagle zaszły łzami, zdała sobie sprawą, że czytając, równocześnie zastanawia sią, w jaki sposób bądzie należało zawiadomić Aleksandra o śmierci mamy.
Przypomniałem sobie stare opowiadani e Jacka Londona, którego bohater, wsparty o pień drzewa, przygotowuje się, aby godnie zakończyć życie.
ERNESTO „CHE" GUEVARA: Wzgórza I równiny,
Hawana 1961.
zeczywiście nie mogło być gorzej, tyle że nie byliśmy już w tej przeklętej łodzi, wśród rzygowin, wody morskiej i rozmokłych sucharów, wśród cekaemów i śliny, utytłani po uszy, pocieszając się, gdy było można, resztkami nie zamokłego tytoniu, bo Luis (nie nazywał się Luis, ale poprzysięgliśmy sobie nie pamiętać naszych imion, dopóki nie nadejdzie Dzień) wpadł na genialny pomysł wsypania go do puszki, którą za każdym razem otwieraliśmy z większą ostrożnością, niż gdyby była pełna skorpionów. Ale co tam tytoń czy nawet łyk rumu w tej przeklętej łodzi huśtającej się przez pięć dni jak pijany żółw, stawiającej opór północnemu wiatrowi, który chłostał ją bezlitośnie, i hajda w górę, i hajda w dół, i kubły raniące nam ręce, ja z tą piekielną astmą, I cała reszta tak zmarnowana, tak pozgina- na wpół od wymiotów, jakby mieli się prze-
polacienle 73
łamać. Drugiej nocy nawet Luis porzygał się zieloną żółcią, co w końcu odjęło mu ochotę do żartów, to i ten północny wicher, który nie pozwalał nam dojrzeć morskiej latarni na przylądku Cruz, katastrofa przechodząca wszelkie wyobrażenia. I nazywać to ekspedycją w celu lądowania, nie, znowu zbierało się na rzyganie, ale tym razem to już z samego żalu. Zresztą wszystko jedno, cokolwiek, byle wyleżć wreszcie z tej łodzi, niechby nawet to, co nas oczekuje na ziemi — wiedzieliśmy przecież, co nas tam oczekuje, więc to już nie miało takiego znaczenia — i pogoda, która nagle zmienia się w najgorszym momencie, ciach — i już pojawia się zwiadowcza awionetka, nie ma rady, jazda w ba- gniska czy w cokolwiek, co to jest, ale jazda w to po pas, aby szukać schronienia w zamokłej, brudnej trawie, w mangowych krzakach, ja jak ten kretyn z moim przeciwastmatycz- nym rozpylaczem w ręku, bez którego nie uszedłbym ani kroku, za mną Robert, który, niesie mój prawdziwy rozpylacz, żeby mi jakoś pomóc, i pchamy się w te bagna (jeżeli to były bagna, bo wielu z nas już myślało, żeśmy zmylili kierunek i że zamiast na lądzie znaleźliśmy się na jakiejś błotnistej mieliźnie na morzu, o dwadzieścia mil od wyspy)...
I wszystko tak, i źle pomyślane, i jeszcze gorzej brzmiące, w absolutnym pomieszaniu działań i wiadomości, w połączeniu najbar-
dziej niepojętej wesołości i wściekłości na to, co nam spuszczały na łeb samoloty, i na to, co jeszcze czekało na nas koło szosy, jeżeli kiedykolwiek dojdziemy do szosy, jeżeli w ogóle jesteśmy na przybrzeżnych moczarach, a nie kręcimy się w kółko jak ogłupiałe cyrkowe konie, kompletni frajerzy ba- brzący się w tym wszystkim ku rozrywce Pawiana.
I nawet nikt nie orientował się, jak długo to trwało, czas mierzyliśmy jasnymi smugami trawy, gołymi przestrzeniami, gdzie mogli ostrzelać nas z zasadzki, okrzykiem, który nagle rozległ się na lewo ode mnie, daleko, i wydało mi się, że to Roque (jego mogę już nazwać prawdziwym imieniem, ten biedny szkielet pośród ropuch i lian), bo ze wszystkiego, co zamierzyliśmy, nie pozostało już nic prócz ostatecznego celu: dojść do gór i połączyć się z Luisem, jeżeli jemu również uda się tam dojść; wszystko inne przepadło w północnym wietrze, w improwizowanym lądowaniu, w bagnach. Chociaż bądźmy sprawiedliwi: coś jednak zsynchronizowało się z naszymi działaniami: ataki nieprzyjacielskich samolotów; były przewidziane, sprowokowane i nie zawiodły. I dlatego, mimo że jeszcze boleśnie brzmiał mi w uszach skowyt Roque, mój złośliwy sposób odbierania świata pomagał mi gdzieś pod spodem z tego wszystkiego się śmiać (wskutek czego coraz bardziej się
dusiłem, chociaż Robert targał Springfielda, żebym mógł wpryskiwać sobie w nos tą adrenaliną, w wodzie po szyją i z gębą pełną błota), bo skoro były samoloty, to znaczy, że nie pomyliliśmy plaży, że w sumie oddaliliśmy sią od właściwego miejsca najwyżej o parę mil, że bez wątpienia szosa znajdowała się za pastwiskami, a za szosą równina i trochę na północ pierwsze kotliny. Miało to swoistą wymowę, że właśnie nieprzyjaciel powiadomił nas z powietrza, że wylądowaliśmy tam, gdzie należało.
E, skąd tam można wiedzieć, ile czasu to trwało, później zapadła noc i w sześciu umieściliśmy się pod jakimiś marnymi drzewkami, po raz pierwszy w prawie że suchym miejscu, żując mokry tytoń i nędzne resztki sucharów. Po Luisie, Lucasie, Pablu l||| ani śladu. Rozpierzchnięci, pewnie martwi, w najlepszym razie równie zbłąkani i przemoczeni jak my. Ale z przyjemnością czułem, że na zakończenie tej żabiej dniówki myśli zaczynają mi się jakoś układać, i śmierć, prawdopodobniejsza niż kiedykolwiek, już nie ma być przypadkową kulą trafiającą mnie wśród moczarów, tylko suchą, dialektyczną operacją, znakomicie zorkiestrowaną z resztą partytury. Cóż, szosa z pewnością jest w ręku wojska, które otoczyło bagna czekając, aż się będzie- my wyłaniać po dwóch, po trzech, wykończeni przez błoto, robactwo i głód. Teraz wszyst-
76 Połączenie
. ko było jasne, z powrotem miałem nasze założenia w kieszeni i bawiło miiie, że taki jestem rześki i taki przytomniak na samej krawędzi epilogu. Niewymownie bawiło mnie, że szlak trafiał Roberta, kiedy prosto w ucho recytowałem mu wiersze starego Pancha, które uważał za świństwo. „Żebyśmy chociaż mogli oskrobać się z tego błota" — wzdychał Porucznik. — „Albo coś przyzwoitego zapalić" (ktoś trochę bardziej na lewo, już nie wiem kto, ktoś, kto zresztą zgubił się nam o świcie). Organizacja zdychania: trzymać wartę, dyżurować przez noc, żuć tytoń, mamlać suchary nabrzmiałe jak gąbki. Nikt nie wspominał Luisa, przerażenie, że mogli go zabić, było naszym jedynym realnym wrogiem, bo potwierdzenie tej Wiadomości wykończyłoby nas dużo bardziej niż pościg, niż brak broni, niż odparzenia nóg. Wiem, że chwilę zdrzemnąłem się, podczas kiedy Roberto czuwał, ale przedtem pomyślałem, że wszystko, co robiliśmy w ostatnich dniach, było zbyt bezsensowne, żeby tak, z niczego, nagle dopuścić' do siebie myśl o śmierci Luisa. W jakiś nieokreślony sposób bezsens powinien był trwać do samego końca, do końca, który mógłby być zwycięstwem, bo w tej grze, w której absurd doprowadziliśmy aż do uprzedzenia nieprzyjaciela o naszym nadejściu, nie wchodziła w grę strata Luisa. Zdaje się, że pomyślałem również, że jeżelibyśmy wygrali,
jeżeli udałoby nam się raz jeszcze połączyć z Luisem, dopiero wtedy zaczęłaby się jakaś prawdziwa gra, jakaś zapłata za taką porcję koniecznego, oszalałego i groźnego romantyzmu. Zanim zasnąłem, miałem coś w rodzaju wizji: Luis, pod drzewem, otoczony przez nas wszystkich, powoli podnosił rękę do twarzy i zdejmował ją, jakby była maską. Z twarzą w ręku zbliżał się do swojego brata Pabla, do mnie, do Porucznika, do Roque, prosząc nas gestem, aby któryś z nas ją przyjął, aby ją sobie nałożył. Ale odmawialiśmy mu jeden po drugim, ja także mu odmówiłem, śmiejąc się do łez, i wtedy Luis z powrotem nałożył sobie twarz, na której zobaczyłem nieludzkie zmęczenie, wzruszył ramionami i z kieszeni wiatrówki wyciągnął cygaro. Szukając fachowych określeń, należałoby zakwalifikować te majaczenia jako półsenne halucynacje w gorączce, nie przedstawiające trudności interpretacyjnych. Ale jeżeli rzeczywiście zabili Luisa w czasie lądowania? Kto zechce piąć się na wzgórza Sierry z jego twarzą? Każdy będzie usiłował się piąć, ale nie znajdzie się nikt, kto by mógł lub też chciał przyjąć na siebie twarz Luisa. „Diadocho- wie — pomyślałem zasypiając. — A przecież przez diadochów wszystko poszło w diabły".
Jakkolwiek to, co tu opowiedziałem, zdarzyło się już dość dawno temu, pozostały w pamięci strzępy i momenty sfotografowane
tak, że można o nich mówić tylko w czasie teraźniejszym, tak jakby raz jeszcze leżało się na wznak na pastwisku, pod drzewem osłaniającym nas trochę z góry. Jest to trzecia noc, ale tego dnia o świcie mimo jeepów i karabinów maszynowych przekroczyliśmy szosę. Teraz trzeba czekać następnego świtu, bo nam zabili przewodnika i jesteśmy jak tabaka w rogu; trzeba by rozfejrzeć się za jakimś tubylcem, który by nas zaprowadził w miejsce, gdzie można by coś kupić, a jak mówię: kupić, to mi się zbiera na śmiech i znowu łapie mnie astma, ale zarówno w tym, jak we wszystkim innym nie przychodziło nam do głowy, by nie posłuchać Luisa, a Luis mówił, że za żarcie trzeba płacić i przedtem wytłumaczyć ludziom, kim jesteśmy i dlaczego robimy to, co robimy. Gęba Roberta w opuszczonym szałasie na wzgórku, kiedy pod talerzem zostawiał pięć pesów w zamian za znalezione tam resztki żarcia, które wydały się nam kolacją u Ritza, jeżeli przyjąć, że u Ritza dobrze się jada. Mam taką gorączkę, że aż mi zelżała astma, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, ale znowu przypomina mi się gęba Roberta, jak zostawiał te pięć pesów w pustym szałasie, i wybucham śmiechem, od którego kurwa mać znowu chwyta mnie ta cholerna astma. Powinno by się pospać, Tinti stoi na warcie, chłopaki leżą opierając się jedni o drugich,
ja odszedłem trochę dalej, bo mam uczucie, że im przeszkadzam kaszlem i tym świszczącym oddechem, a w dodatku robię to, czego nie powinienem robić, a mianowicie parę razy w ciągu nocy konstruuję sobie abażur z liści, wsadzam pod niego głowę i żeby choć troszkę pogodzić się z życiem, ostrożnie, powolutku zapalam cygaro.
W sumie jedynym pozytywnym zdarzeniem tego dnia było, że nie dowiedzieliśmy się nic
o Luisie, reszta —: jedna klęska, z osiemdziesięciu zaciukali nam co najmniej pięćdziesięciu, jeżeli nie sześćdziesięciu. Javier poszedł jeden z pierwszych, Peruwiańczykowi wystrzelili oko i konał trzy godziny, a ja nic nie mogłem poradzić, nawet nie mogłem go dobić, kiedy nikt nie patrzył. Cały dzień baliśmy się, że któryś z łączników (było ich trzech, dzikie ryzyko, dosłownie pod nosem nieprzyjaciela) przyniesie nam wiadomość
o śmierci Luisa. W sumie już lepiej nic nie wiedzieć, wyobrażać sobie, że żyje, jeszcze mieć nadzieję. Na zimno obliczam szanse i dochodzę do wniosku, że musieli go zabić, zna- my go przecież wszyscy i wiemy, że ten straceniec potrafi wyskoczyć na odkryte pole z pistoletem w ręku i każdy, kto jest z tyłu, ma go jak na widelcu. Chociaż nie, Lopez powinien nad nim czuwać, nikt nie umie lepiej go nabrać, dosłownie jak dzieciaka, przekonać go, że musi zrobić coś przeciwnego od
tego, na co by w danej chwili miał ochotę. Ale jeżeli i Lopez... E, co będę sobie psuł krew, nie ma przesłanek do najlżejszych nawet przypuszczeń, w dodatku rzadki jest taki spokój, wypoczynek twarzą ku niebu, tak jakby wszystko było w porządku, jakby wszystko miało się spełnić (idiotycznie pomyślałem „skonsumować") zgodnie z naszymi planami. Może to gorączka, może zmęczenie, a może to, że wykończą nas wszystkich jak żaby przed wschodem słońca. Ale w tej chwili trzeba skorzystać z tego absurdalnego momentu, dać się ponieść leniwemu oglądaniu rysunku gałązek odcinających się od jaśniejszego nieba, nieba z resztą gwiazd, wieść oczami za tym przypadkowym rysunkiem gałązek i liści, w takt jakichś rytmów, które zbiegają się, galopują razem, a potem rozdzielają się, od czasu do czasu zmieniając tempo, gdy gorący podmuch wiejącego od moczarów wiatru przepływa między ich koronami. Myślę o moim synu, jest daleko, o tysiące kilometrów stąd, w kraju, w którym ciągle jeszcze sypia się w łóżkach, obraz jego wydaje mi się nierealny, rozłazi się i niknie pośród liści, ale nagle robi mi się przyjemnie, bo wraca do mnie pewien temat Mozarta, z którym właściwie nigdy się nie rozstawałem, początkowe mouvement kwartetu „Polowanie", skrzypce łagodnie naśladują tratatata rogów, transponując dziki obrzęd w jasną,
intelektualną rozkosz. Myślą go, powtarzam, nucą w pamiąci i czują, jak równocześnie melodia i rysunek korony drzewa na niebie zbliżają sią do siebie, zawierają przyjaźń, dotykają sią raz i drugi aż do chwili, w której rysunek podporządkowuje sią oczywistej obecności melodii, rytm, który wychodzi z jakiejś gałązi położonej nisko, gdzieś na wysokości mojej głowy, podchodzi wyżej i otwiera sią jak wachlarz pąków, podczas gdy drugie skrzypce to ta cieńsza gałązka, która już sią nastawia, aby połączyć swe liście z jakimś punktem po prawej stronie ku finałowi frazy i pozwolić jej skończyć sią, aby oko, powoli schodzące po pniu drzewa, mogło — jeśliby miało ochotą — powtórzyć melodią raz jeszcze. I to wszystko to także jest nasz bunt, to, co robimy. Mimo że Mozart i drzewo nic o tym nie wiedzą, my także na nasz sposób chcemy przetransponować tąpotą wojny w coś, co nadałoby jej sens, usprawiedliwiło ją i w ostatecznym rozrachunku powiodło do zwyciąstwa, które byłoby jakby restytucją melodii, po tylu, tylu latach schrypniętych rogów myśliwskich, jakby końcowym allegro, które następuje po adagio niby spotkanie z jasnością. Jakby się ubawił Luis, gdyby wiedział, że w tej chwili porównywam go do Mozarta, z wolna nadającego ład temu całemu bezsensowi, wznoszącemu go ku jego pierwotnej racji, która jest tak oczywista
i tak absolutna, że niweczy wszystkie innel rozsądne, na krótką metę działające racje. I Ale jakże to gorzkie, jakże rozpaczliwe być] muzykiem ludzi, i ponad bagno, ponad kara-j bin, ponad smród wznosić ten śpiew, któryl dotąd wydawał się nam niemożliwy, śpiew, I który wiedzie do przyjaźni z koronami drzew, I do zwrócenia ziemi jej prawowitym synom. Tak, to gorączka. I jakby się tym ubawił Luis, mimo że (coś mi się, tak wydaje) on także lubi Mozarta.
Ech, w końcu chyba jakoś zasnę, ale przedtem zdążę sobie zadać pytanie, czy nastanie taki dzień, kiedy uda nam się przejść z tej części kwartetu, w której jeszcze słychać myśliwską trąbkę, do pełni adagio, a stamtąd do końcowego allegro, które nucę ćwierćgłosem, czy kiedykolwiek będziemy zdolni osiągnąć prawdziwe porozumienie z tym wszystkim, co dla nas jeszcze pozostało żywe. Musielibyśmy być tacy jak Luis, nie naśladować go — być takimi jak on, nieodwracalnie porzucić nienawiść i zemstę, tak patrzyć na wrogów, jak na nich patrzy Luis, z nieubłaganą wielkodusznością, która tylekroć w mojej pamięci wywoływała (jakże komukolwiek do tego się przyznać?) obraz Pantokratora, sędziego, który zaczyna od tego, że jest oskarżonym i świadkiem, i który nie sądzi, który po prostu oddziela lądy od wód, po to aby wreszcie o rozedrganym świcie, na kra-
wędziach innego, czystszego czasu narodziła się ojczyzna ludzi.
Ale gdzie tam adagio, skóro o pierwszym brzasku wsiedli nam na łby ze wszystkich stron i musieliśmy zrezygnować z marszu na północo-wschód i wpakować się na jakieś nieznane bezdroża, marnując resztki amunicji, podczas gdy Porucznik i jeszcze jakiś towarzysz zasadzili się za wybrzuszeniem i stamtąd hamowali ich rozpęd, pozwalając mnie i Robertowi zabrać Tintiego, który był ranny w udo, i poszukać jakiegoś trochę choćby zasłoniętego miejsca na nocleg. Oni nigdy nie atakują nocami, nawet gdy mają rakiety i reflektory, łapie ich jakiś strach i pomimo tej całej kupy broni czują się nie dość bezpieczni. Ale do nocy brakowało jeszcze całego dnia i było nas zaledwie pięciu przeciw tylu walecznym młodzieńcom, którzy pędzili za nami, aby przypodobać się Pawianowi, że nie wspomnę samolotów, które. co fchwila pikowały ku polankom, samymi podmuchami niszcząc dziesiątki palm.
Po pół godzinie Porucznik zaprzestał ognia i doszlusował do nas, którzy zaledwie odrobinę go wyprzedziliśmy. Nikomu nie przyszło do głowy, aby porzucić Tintiego, bo znaliśmy aż za dobrze los jeńców, więc postanowiliśmy, że tu na tym - zboczu, w tym gąszczu wystrzelimy nasze ostatnie naboje. Dziwne było, że oni wstrzeliwują się w zbocze leżące
stosunkowo bardziej na wschód, widać zmyleni przez pomyłkę samolotów, wobec tego zaczęliśmy się wspinać po wręcz diabelskiej ścieżynce i w dwie godziny doleźliśmy na niemalże gołą skarpę, gdzie któryś z kolegów przyuważył zarośniętą pieczarę, więc usadowiliśmy się sapiąc, uprzednio wybadawszy szansę ewentualnej ucieczki prosto na północ, ze skały na skałę, niebezpiecznie — ale prosto na północ, w kierunku Sierry, gdzie może, w najlepszym razie, oczekiwał .nas Luis.
Podczas kiedy opatrywałem zemdlonego Tintiego, Porucznik opowiadał, że o świcie, na chwilę przed atakiem regularnych wojsk, gdzieś z zachodu usłyszał strzały z automatów i pistoletów. Mógł to być Pablo z chłopakami, ale mógł to być i Luis. Mieliśmy przekonanie, że wszyscy, co pozostali przy życiu, podzielili się na trzy grupy i że grupa Pabla może być niedaleko od nas. Porucznik pytał, czy moim zdaniem nie warto by po zapadnięciu nocy spróbować nawiązać łączności.
— Skoro o to pytasz, to znaczy, że masz na to ochotę — powiedziałem. Ułożyliśmy Tintiego na łożu ż suchych traw, w najchłodniejszej części pieczary, i odpoczywając zapaliliśmy. Reszta towarzyszy stała zewnątrz na warcie.
— Kochany — bokiem spojrzał na mnie
Porucznik — a cóż rozkoszniejszego niż tego rodzaju wycieczki...
W tym duchu pogwarzyliśmy chwilką, włącznie do dowcipasów na temat Tintiego, który chyba majaczył, a kiedy już Porucznik zabierał sią do wyjścia, zjawił sią Roberto z jakimś góralem i ćwiartką upieczonego koźlęcia. Nie, to było nie do uwierzenia, pożarliśmy je tak, jak się pożera zjawę, nawet Tinti zjadł kawałek, który w dwie godziny później oddał Bogu wraz z duszą. Góral przyniósł nam wiadomość o śmierci Łuisa; nie przestaliśmy z tego powodu jeść, ale było to zbyt wiele goryczy jak na tak małą porcję mięsa, on sam wprawdzie nie widział go, ale jego najstarszy syn, który przyczepił się do nas z jakąś starą flintą, był w grupie, • która pomagała Luisowi i jego pięciu towarzyszom w przejściu rzeki pod ogniem cekaemów, i był pewien, że Luis został trafiony, kiedy wynurzał się z wody, zanim jeszcze dopadł pierwszych krzaków. Nocą górale poprowadzili dwóch chłopaków z grupy Luisa w Sierrę, którą znali jak mało kto, biorąc pozostałą broń i resztę zapasów.
Porucznik zapalił następne cygaro i wyszedł, aby zorganizować nocleg i poznać się z nowymi. Ja pozostałem z Tintim, który wykańczał się powoli, niemalże bezboleśnie. Czyli że Luis nie żył, że koźlę było wprost palce lizać, że tej nocy będzie nas dziewięciu
czy może dziesięciu i że będziemy mieli dość amunicji, żeby rąbać dalej. Tyle wiadomości. To było coś w rodzaju zimnego szaleństwa: teraźniejszość, która, podpierając nas za pomocą zasobów i ludzi, równocześnie przekreślała całą naszą przyszłość; bezsens dochodzący do zenitu przy pomocy jednej wiadomości i smaku pieczonego koźlęcia. W ciemnościach pieczary, jak najwolniej paląc cygaro, poczułem, że w tej chwili nie stać mnie na luksus przyjęcia do wiadomości śmierci l.uisa, że mogę tylko operować nią jak jeszcze jedńą daną pośród innych danych, służących mi do planowania kampanii, tym więcej że jeżeli i Pablo zginął, z woli Luisa ja zostawałem szefem, o czym wiedzieli i Porucznik, i wszyscy inni towarzysze, i nie było innego wyjścia jak podjąć się dowództwa i dojść do Sierry, i dalej walić naprzód jakby nigdy nic. Chyba zamknąłem oczy, i wspomnieniem obrazu, który mi się przedtem majaczył, był ten sam obraz i przez sekundę wydało mi się, że Luis rozstaje się ze swą twarzą, że mi ją podaje, a ja osłaniam moją rękami, mówiąc: „Nie, nie, proszę cię, Luis, nie" — a kiedy otworzyłem oczy, Porucznik już był z powrotem i patrzył na Tintiego, który oddychał charcząc, i usłyszałem, jak
mówi, że dołączyły do nas chłopaki z gór, co wiadomość, to lepsza, tabory i pieczone ba- taty, apteczka, wróg błąkający się po wscho
dnich stokach wzgórz, rozkoszne źródełko nie dalej jak o pięćdziesiąt metrów. Ale nie patrzył mi w oczy, żuł cygaro i wydawał się czekać, żebym coś powiedział, żebym ja pierwszy wymienił imię Luisa.
- Później jest tylko jakaś splątana próżnia, krew, która uszła z Tintiego i z nas wszystkich, górale, którzy podjęli się pochować go; zostałem w pieczarze, mimo że śmierdziało tam rzygowinami i zimnym potem, i nie wiadomo skąd przypomniał mi się mój najlepszy przyjaciel z dawnych lat, sprzed tej cezury w mym życiu, która wyrwała mnie z mego kraju, by cisnąć mnie o tysiące kilometrów, do Luisa, do lądowania na wyspie, do tej pieczary. Wyliczyłem sobie, biorąc pod uwagę różnicę czasu, że w tej chwili, we środę, wchodziłby do swego gabinetu, wieszał kapelusz na wieszaku i zabierał się do przeglądania poczty. To nie było przywidzenie, wystarczyło pomyśleć o tych czasach, kiedy żyliśmy tak blisko, dzieląc się polityką, kobietami, książkami, spotykając się codziennie w szpitalu; każdy jego ruch był mi znany, przy czym te ruchy nie były tylko jego ruchami, obejmowały cały mój ówczesny świat, mnie, moją żonę, mego ojca, moją wielostronicową gazetę, moją kawę w południe z dyżurującymi lekarzami, moje lektury, moje filmy i ideały. Zastanowiłem się, co by też mój przyjaciel myślał o tym wszystkim, o Luisie,
0 mnie, i to było tak, jakbym zobaczył odpowiedź zarysowującą się na jego twarzy (więc chyba jednak gorączka, trzeba by zażyć chininy), twarzy, która mówiła sama za siebie, twarzy wypasionej wygodnym życiem, dobrymi wydawnictwami i rezultatami słynnego chirurgicznego noża. Nawet ust nie potrzebował otworzyć, żeby powiedzieć mi: wiesz, ja myślę, że ta cała twoja rewolucja to jedno... Nie, to wfcale nie było potrzebne, musiało tak być, ten typ ludzi nie mógł akceptować zmian, które by dewaluowały prawdziwe przyczyny ich łatwego, planowego miłosierdzia, ich dekoltowanej, reglamentowanej litości, ich dobrodusznej zasady „równi wśród równych", ich salonowego antyrasizmu, przecież nie chcesz chyba, żebym ją wydał za Mulata, ich katolicyzmu przynoszącego dywidendy i efemeryd na ustrojonych chorągwiami placach, ich literatury z tapioki, ich ludowości w ponumerowanych egzemplarzach, ich mate pitego przez rurkę ze srebrną skuwką, tych ich zebrań uniżonych dygnitarzy, tej nieuniknionej, kretyńskiej agonii na raty dłuższe lub krótsze (chinina, chinina
1 znowu astma). Biedny mój przyjaciel, żal mi go było, że jak idiota broni wartości kompletnie fałszywych, które skończą się wraz 1 nim, a już w najlepszym razie wraz z jego dziećmi, że broni feudalnych praw do własności i nie kończących się bogactw, mając
tylko gabinet lekarski i nieźle położony dom że broni zasad kościoła, kiedy małomiesz- czański katolicyzm jego własnej żony posłużył mu tylko do szukania pociechy w kochankach, że broni rzekomej wolności jednostki, kiedy policja zamyka uniwersytety, cenzuruje publikacje, że broni ze strachu, z ląku przed zmianami, ze sceptycyzmu i nieufności, które są jedynymi realnymi bogami w jego biednym, zaprzepaszczonym kraju. Właśnie myślałem O tym wszystkim, kiedy pędem wpadł Porucznik wrzeszcząc, że Luis żyje, że złapali łączność z północą, że Luis żyje jak cholera i jak najjaśniejszy gwint, że doleźli ma szczyt Sierry, z pięćdziesięcioma guajiros i całą kupą broni, którą zabrali batalionowi żołnierzy po odcięciu ich w głębokim parowie, i rzuciliśmy się sobie na szyję jak idioci, i wykrzyczeliśmy wszystko to, o co później na nie wiem jak długo pozostaje wściekłość i wstyd, i cudowny zapach, bo to, i jedzenie pieczonego koźlęcia, i. walenie naprzód, to jedno tylko miało sens, to jedno się liczyło i rosło, podczas gdy my, nie śmiąc na siebie spojrzeć, zapalaliśmy cygara od tej samej głowni, z oczami uważnie w nią wbitymi, obcierając łzy, które wyciskał nam dym zgodnie z jego znanymi, wywołującymi łzawienie właściwościami.
Już niewiele zostaje do dodania, o świcie jeden z naszych górali zaprowadził Porucz
nika i Roberta na miejsce, gdzie siedział z trzema towarzyszami Pablo, i Porucznik na ręce wziął Pabla, który kompletnie sobie poharatał nogi w bagnach. Więc już nas było dwudziestu, pamiętam, jak Pablo wyściskał mnie w swój szybki i sprawny sposób, gadając z cygarem w gębie: „Jeżeli Luis żyje, jeszcze możemy zwyciężyć" — i ja bandażujący mu nogi że proszę siadać, i chłopaki kpiące z niego, że założył tenisowe pantofle, i przygadujące mu, że brat go obsztorcuje, jak zobaczy tak wyrafinowany luksus. „To niech mnie obsztorcuje — chichotał Pablo zaciągając się jak szalony — do tego, żeby kogoś obsztorcować, trzeba żyć, a on żyje, żyje jak wszyscy diabli, lepiej jak krokodyl, i walmy już do czorta na górę, ależeś mi pozakładał bandaże, niech cię szlag trafi"... Ale to było zbyt piękne, by mogło trwać, wraz ze wschodem ołów zaczął lecieć ze wszystkich stron, pocisk drasnął mnie w ucho, a żeby wycelował o dwa centymetry wyżej, to ty, synu, który (przypuśćmy) w tej chwili to czytasz, nie dowiedziałbyś się już nigdy, jak skończył twój stary. Z powodu krwi i bólu, i strachu wszystko naokoło zaczęło mi się wydawać jak w stereoskopie, każdy obraz jakby osobny i wypukły, w kolorach, które zapewne miały wyrażać moją chęć życia, | w dodatku nic mi właściwie nie było, podwiązać chustką i szorować dalej. Gdzieś za
nami zostało dwóch górali i pomagier Pabla z gębą, z której pocisk kalibru 45 zrobił lejek. Z takich chwil pozostają głupstwa, które wbijają się w pamięć człowieka na zawsze. Przypominam sobie grubasa, też z grupy Pabla, który w chwili najgorętszej walki nagle postanowił ukryć się za trzciną, ustawiał się za nią bokiem, klękał za nią, a najlepiej pamiętam, jak nagle zaczął wrzeszczeć, że trzeba się poddać, i głos, który mu odpowiedział między dwiema seriami Thompsona, głos Porucznika, dosłownie ryk ponad hukiem strzałów: „Tu się do kurwy nędzy nie poddaje nikt!".— aż wreszcie drobniejszy z tych dwóch górali, dotąd taki cichy i nieśmiały, uprzedził mnie, że o sto metrów wyżej jest ścieżka skręcająca ku górze na lewo, a ja to krzyknąłem Porucznikowi, i zaczęliśmy robić szpicę z góralami, którzy szli za mną strzelając jak czorty wcielone wśród pełnego ognia, a szczęśliwi, że rozkosz była na nich patrzeć, i wreszcie zaczęliśmy się gromadzić pod seibą, dokładnie tam, gdzie zaczynała się ścieżka, i góralik zaczął się drapać pod górę, a my za nim, ja z astmą, która dosłownie mnie dusiła, i z karkiem utytłanym we krwi jak zarzynany prosiak, ale z przekonaniem, że dzisiaj także nam się uda, i nie wiedzieć czemu z absolutąą pewnością, że tej nocy połączymy się z Luisem.
Właściwie to nigdy nie wiadomo, jak gu
bisz tego, co cię ściga, po trosze rzednie ogień, pojawiają się arcyznane wymysły w stylu „śmierdziele, znowu uciekają zamiast walczyć” i nagle robi się cisza, drzewa, które niespodziewanie znów pojawiają się jak coś żywego, jak przyjaciele, nierówności terenu, rany, które należy opatrzyć, podawana z ust do ust manierka wody z trochą rumu, westchnienia, jakaś skarga, odpoczynek i cygaro, i naprzód, ciągle pod górę, choćby płuca miały wyjść uszami, i Pablo mówiący: słuchaj, byku, zrobiłeś mi na numer czterdzieści dwa, kiedy ja noszę czterdzieści trzy, i śmiech, i grzbiet góry, i szałas, w którym jakiś chłop miał trochę bulionu z yukki i świeżutką wodę, i Roberto, skarbnik i pe- dancik, wyjmujący swoje cztery peziaki, żeby mu zapłacić, i my wszyscy włącznie z chłopem śmiejący się do rozpuku, i on namawiający nas w samo południe do sjesty, z której musieliśmy zrezygnować, dosłownie jakby wypuścić z rąk przecudną dziewczynę i tylko patrzyć jej na nogi, kiedy odchodzi.
Pod wieczór ścieżka zrobiła się węższa i bardziej stroma, zaczęło być cholernie trudno nią iść, ale oblizywaliśmy się na myśl
o pozycji, którą wybrał Luis, żeby na nas czekać, tu nie wdrapałaby się nawet łania. „Będziemy jak w kościele — mówił obok mnie Pablo — mamy nawet organy" — i zerkał na mnie, podczas gdy wypuszczałem
z płuc coś w rodzaju Passacaglii, która tylko jego śmieszyła. Nie pamiętam dobrze tych ostatnich godzin, zmierzchało, kiedy mijaliśmy gęsiego ostatniego wartownika mówiąc mu, kim jesteśmy, i biorąc odpowiedzialność za górali, aż wreszcie doszliśmy do polany między drzewami, gdzie stał oparty o pień drzewa Luis w swojej odwiecznej czapce z za długim daszkiem i z cygarem w ustach. Kosztowało mnie życie, że nie poleciałem przodem, że przepuściłem Pabla, żeby pierwszy przywitał się z bratem, i jeszcze poczekałem, żeby Porucznik i inni także podeszli i wyści- skali go, a potem postawiłem na ziemi apteczkę i Springfielda i z rękami w kieszeniach podszedłem bliżej, i stanąłem patrząc na niego, wiedząc, że powtórzy swój nieodmienny żarcik.
¡81 Patrzcie go, jak wygląda w tych binoklach — powiedział Luis.
— A ty w tym okularze — odpowiedzią-- łem i ryknęliśmy śmiechem, i jego szczęka tuż obok mojej twarzy uraziła mnie w ranę, i poczułem ból, ale był to ból, który byłbym chciał przedłużyć do końca moich dni.
— Tak, że się zjawiłeś, che — powiedział Luis.
Naturalnie źle użył tego che.
— A tyżeś co myślał — odpowiedziałem równie niegramatycznie i znowu ryknęliśmy jak para idiotów, a za nami wszyscy inni,
choć nie wiedzieli nawet, z czego się śmiejemy. Przynieśli wodę i wiadomości, otoczyliśmy kołem Luisa i dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę, jaki był wychudzony i jak mu błyszczały oczy za tym przeklętym okularem.
Gdzieś tam poniżej już słychać było strzelaninę, ale nasze obozowisko tymczasem było bezpieczne. Można było opatrzyć rannych, wykąpać się w źródle, wyspać się, przede wszystkim się wyspać, nawet Pablo, który tak chciał nagadać się z bratem. Ale ponieważ astma jest moją kochanką i nauczyła mnie, jak należy korzystać z nocy, więc zostałem z Luisem oparłszy się jak i on o pień drzewa, paląc i oglądając rysunek liści odcinających się na tle nieba, i opowiadaliśmy sobie urywkowo to, co się każdemu zdarzyło od chwili wylądowania, ale przede wszystkim mówiliśmy o przyszłości, o tym, jak to będzie, kiedy nadejdzie Dzień i kiedy będziemy musieli zamienić karabiny na gabinety z telefonami na biurkach, a góry — na miasto, i wtedy przypomniały mi się myśliwskie rogi i miałem ochotę opowiedzieć Luisowi o tym,
o czym myślałem tamtej nocy, ot tak, tylko po to, żeby go rozśmieszyć. W końcu nie opowiedziałem mu nic, ale czułem, że powolj wkraczamy w adagio kwartetu, w niepewną pełnię tych paru godzin, która przecież była jednak pewnością, znakiem, którego nie za-
P olqczenle
95
pomnimy. Ileś tam myśliwskich rogów jeszcze było przed nami, iluś tam naszych jeszcze zostawi swe kości, jak Roque, jak Tinti, jak Peruwiańczyk. Ale wystarczało popatrzeć na koroną drzewa, aby poczuć, że wola po raz nie wiem który porządkuje swój chaos, narzuca mu rysunek adagia, który jakiegoś dnia osiągnie końcowe allegro, rzeczywistość godną tej nazwy. I podczas gdy Luis opowiadał mi różne międzynarodowe wiadomości i mówił o tym, co sią dzieje w stolicy i na prowincji, ja widziałem, jak liście i gałązie układały się jedne za drugimi tak, jak tego pragnąłem, jak stawały się moją melodią, melodią Luisa, który wciąż mówił i mówił, odległy od moich majaczeń, a potem zobaczyłem, jak gwiazda wpisała się w sam środek rysunku, maleńka gwiazda, ale bardzo niebieska, i jakkolwiek nie mam pojęcia o astronomii i nie byłbym nawet w stanie powiedzieć, czy to była gwiazda, czy też planeta, w jakiś sposób poczułem pewność, że nie był to ani Mars, ani Merkury, zanadto błyszczała w samym centrum adagia, w samym centrum słów Luisa, aby ktokolwiek mógł wziąć ją za Marsa lub też za Merkurego.
pTfgąi ak tycznie co za porządki, żeby mi nie ||ł|pj dali zostać z Bobusiem, taka droga ■Ml klinika, pojedynczy pokój, ostatecznie jestem przecież jego matką i doktor Luisi osobiście mnie polecał dyrektorowi. Mogliby wstawić jakąś wersalką i pobyłabym z nim, zanim się przyzwyczai, taki był ¡bledziuteńki, biedaczek, jakby już mieli go operować, pewnie trochę także i z tego szpitalnego zapachu, bo nawet tatek był zdenerwowany i tylko patrzył na zegarek, żeby już iść, ale ja ociągałam się, bo ciągle liczyłam, że jednak mi pozwolą zostać. Przecież Bobuś ma dopiero piętnaście lat, a i na to nie wygląda i zawsze był przy mnie, chociaż od czasu tych długich spodni odstawia dorosłego. Strasznie się zdenerwował, jak się dowiedział, że mi nie pozwalają zanocować, dzięki Bogu, że tatko się' zorientował i zagadał go jakoś, żeby rozbierał się, kładł piżamę i tak dalej. A wszystko przez tę smarkatą pielęgniarkę, faktycznie ciekawa jestem, czy to rzeczywiście zakaz le-
karza, czy tylko ona tak się uparła. Dobrze, że tak ją obcięłam, tak zaznaczyłam, czy ona aby jest zupełnie pewna, że mi nie wolno zostać. Wystarczy spojrzeć; żeby wiedzieć, co za jedna, wygląda jak lafirynda — fartuszek wprost oblepiony, paskudna gówniara, myśli, że może tu rządzić. Ale co jej powiedziałam, to jej powiedziałam, Bobuś taki delikatny, nie wiedział, gdzie się schować, a tatek udawał, że nie rozumie, a przy okazji tylko patrzył jej na nogi, to samo co zawsze. Pocieszam się tylko, że ogólna atmosfera jest sympatyczna, widać, że to przyzwoita klinika, Bobuś ma nowoczesną nocną lampkę, jakby chciał czytać swoje magazyny, tatek na szczęście nie zapomniał kupić mu cukierków miętowych, któire tak mu smakują. Szkoda mówić, jutro z samego rana zadzwonię do doktora Luisi, żeby osadził tę zarozumiałą smarkatą. Czy aby wystarczy mu jedna kołderka, może lepiej poproszę, żeby na wypadek miał drugą pod ręką. Ależ tak; najzupełniej mi wystarczy, dzięki Bogu, że już wreszcie się wynieśli, dla mamy mam wiecznie pięć lat i wstawia mnie w niemożliwe sytuacje. Pielęgniarka z pewnością będzie teraz uważała, że sam nie jestem w stanie o nic poprosić, jak mama tak na nią krzyczała, to spojrzała na mnie w sposób... Jak nie można zostać, to nie można, trudna rada, już chyba jestem dosyć duży, żebym. mógł spać sam.
Dobrze mi będzie w tym łóżku, o tej porze tak tu jest cicho, tylko czasem daleki szum windy, przypomina mi to ten film, co też się dział w jakiejś klinice i o północy powolutku otwierały się drzwi do pokoju tej sparaliżowanej i ukazywał się jej człowiek w białej masce...
Ta pielęgniarka jest dosyć sympatyczna, jeszcze raz przyszła o wpół do siódmej z jakimiś papierami, pytała o moje dane, wiek, te tam. Zaraz schowałem pod poduszkę ko- miksa, bo jakoś lepiej czytać książkę, a nie oglądać takie historie w obrazkach; ona to chyba zauważyła, ale nic nie powiedziała, pewnie jeszcze ma pretensje o to, co jej mama nagadała, i wyobraża sobie, że jestem taki sam i że też jej zacznę wydawać jakieś głupie rozkazy. Zapytała, czy mnie boli ślepa kiszka, powiedziałem jej, że nie, że dzisiaj dobrze się czuję. „Muszę zmierzyć puls” — powiedziała, a potem zanotowała coś na mojej karcie i powiesiła ją w nogach łóżka. „Głodny jesteś?" — zapytała i chyba się zaczerwieniłem, bo nie spodziewałem się, że będzie mi mówiła po imieniu, sama jest taka młodziutka, że to mnie wkurzyło. Powiedziałem, że nie, chociaż to była nieprawda, o tej porze zawsze chce mi się jeść. „Dziś dostaniesz bardzo lekką kolację” — powiedziała i zanim się zorientowałem, już mi zabrała te miętowe drażetki i poszła. Nawet już nie
wiem, czy zaprotestowałem, chyba nie, ale byłem wściekły, że postąpiła ze mną jak z dzieckiem, mogła powiedzieć, że mam nie jeść, a nie zaraz zabierać... Z pewnością wściekła jest na mamą i mści sią na mnie za to wszystko. Ale jak sobie poszła, to ta cała złość mi przeszła, jeszcze chciałem sią na nią złościć, ale już mi nie wychodziło. Taka młodziutka, chyba nie ma nawet dziewiętnastu lat, pewno dopiero co skończyła szkołą pielęgniarską. Może mi'przyniesie kolacją. Wtedy zapytam ją, jak jej na imią, bo jeżeli ona będzie mnie pielęgnowała, to powinienem wiedzieć, jak się nazywa. Ale nie, przyszła inna, też. bardzo miła w niebieskim fartuszku, przyniosła mi rosół i grzanki i kazała mi wziąć jakieś zielone pigułki. Ona także zapytała, jak mi na imię i jak się czuję, mówiła, że w tym pokoju na pewno będę dobrze spał, bo to jeden z lepszych w klinice, i nie skłamała, bo spałem prawie do ósmej; potem obudziła mnie jakaś taka drobna, podobna do małpy, ale bardzo uprzejma, powiedziała mi, że mogę .wstać i umyć się, tylko żebym przedtem założył sobie termometr, tak jak się to robi w klinice, ale ja nie zrozumiałem, bo w domu zawsze kładłem go pod pachę, więc wytłumaczyła mi i poszła sobie. Po chwili przyszła mama i jak to świetnie, że tak dobrze się czujesz, a ja sobie wyobrażałam, że nie zmrużysz oka, biedny Bobuśku, ale cóż,
dzieci są właśnie takie, spią, gdzie przyłożą głową, nawet jak są bez mamusi, która ze zdenerwowania zupełnie nie spała. Doktor Luisi przyszedł zbadać małego, więc wyszłam na chwilę na korytarz, bo to już przecież duży chłopaczek, myślałam, że może natknę się na tę wczorajszą i będę mogła tak na nią spojrzeć, żeby zrozumiała, co do niej należy, ale nikogo nie było. Doktor Luisi wyszedł do mnie bardzo szybko, powiedział, że operacja odbędzie się jutro, że mały czuje się dobrze, że jest silny i że w jego wieku ślepa kiszka to głupstwo. Podziękowałam mu i skorzystałam z okazji, żeby napomknąć, jak byłam zdziwiona impertynencją jednej z pielęgniarek, tej, co ma służbę po południu, tak mu powiedziałam na wszelki wypadek, bo nie mam życzenia, żeby mi zaniedbała dziecko. Potem poszłam do pokoju dotrzymać towarzystwa Bobusiowi, który przeglądał swoje rysunkowe nowelki, już wiedział, że jutro operacja. Patrzy na mnie, jakby rzeczywiście to był koniec świata, nie umrę, mamo, nie ma strachu, przestańże już raz, jak cię trzeba prosić. Markowi wycięli ślepą kiszkę w zwyczajnym szpitalu i po sześciu dniach już chciał grać z nami w futbol. Idź no już do domu, naprawdę dobrze się czuję i niczego mi nie brak. Tak, mamo, tak, i tak «przez dziesięć minut, czy to mnie boli, nie? To może tamto, dzięki Bogu, że w domu jest Ala i że będzie
się musiała nią zająć, no, wreszcie poszła, skończę sobie tę historię rysunkową, co zacząłem wczoraj wieczór.
: Popołudniowa pielęgniarka nazywa się siostra Cora. Spytałem o to tę drobniutką, jak mi przyniosła obiad. Niedużo mi dali do jedzenia i znowu te zielone pigułki i jakieś krople o miętowym smaku. Te krople są chyba nasenne, bo wszystko leciało mi z rąk i śniła mi się szkoła, że jechaliśmy na jakiś piknik z dziewczynami z ogólniaka, tak jak w zeszłym roku, i że tańczyliśmy na brzegu basenu, było fajnie. Obudziłem się koło wpół do piątej i zacząłem myśleć o operacji, nie żebym się bał, doktor Luisi też mówi, że to jest głupstwo, ale samo usypianie musi być dziwaczne i że cię tak krają, kiedy śpisz. Marek mówił, że najgorsze jest przebudzenie, boli i rzyga się, i nawet ma się gorączkę. Maminsynek już nie taki chojrak jak wczoraj, widać mu po nosie, że trochę się boi, taki dzieciak jeszcze, aż mi go żal. Jak weszłam, usiadł na łóżku i zaczął chować swoje komiksy pod poduszkę. W pokoju było chłodno, więc mu otworzyłam kaloryfer, a potem mu podałam termometr. „Wiesz, jak to się wkłada?" — zapytałam, i zrobił się czerwony jak piwonia. Pokiwał głową, że wie, i wyciągnął się na łóżku, a ja zasunęłam mu firanki i zapaliłam lampkę nocną. Kiedy podeszłam, żeby wziąć termometr, ciągle był taki czerwony,
w końcu zachciało mi się śmiać, takie już są dzieci w tym wieku, nie mogą się do tego wszystkiego przyzwyczaić. I jeszcze mi się patrzy prosto w oczy, tak że zupełnie nie mogę wytrzymać, ostatecznie to jednak kobieta, jak wyciągnąłem spod kołdry termometr i podałem jej, patrzyła na mnie i- tak jakby się uśmiechała, a po mnie od razu widać, jak się zaczerwienię, i nie mam na to sposobu. Później zanotowała temperaturę na tej karcie, co'wisi w nogach łóżka i poszła bez słowa. Starzy przyszli koło szóstej. Już nie pamiętam, o czym z nimi mówiłem. Ale nie zostali długo, bo siostra Cora powiedziała im, że musi przygotować mnie do operacji i że lepiej będzie, jeżeli będę odpoczywał przez cały wieczór. Już, już myślałem, że mama z czymś wyjedzie, ale tylko ją zmierzyła od stóp do głów i tata także, ale inaczej, te spojrzenia starego to ja już znam, są z innej parafii. Jak mama wychodziła, to jednak zasunęła do siostry Cory: „byłabym wdzięczna, żeby pani zechciała dobrze się nim zająć, to jeszcze dziecko, zawsze był bardzo rozpieszczony w domu" — czy inny idiotyzm w tym stylu i mało nie pękłem z wściekłości, nawet nie usłyszałem, co jej siostra Cora odpowiedziała, ale jestem przekonany, że jej to nie poszło w smak, jeszcze gotowa pomyśleć, że się skarżyłem na nią albo coś takiego.
I Wróciła koło wpół do siódmej z takim sto- [liczkiem na kółkach, pełnym różnych flasze- czek i waty, i nie wiem dlaczego, ale nagle mnie obleciał strach, może nie strach, ale tak jakoś zacząłem patrzeć na to, co stoi na tym stoliku, takie różne buteleczki różowe i niebieskie, gaza i szczypczyki, i plastry, mały Izdaje się jest trochę przerażony bez tej ma- muni wystrojonej jak papuga na niedzielę, „byłabym wdzięczna, żeby pani zechciała dobrze się nim zająć, już mówiłam o tym z doktorem Luisim", „ależ tak, proszę pani, będę go traktowała jak oczko w głowie". Ładny jest ten pani Bobuś, z policzkami, na które bije łuna, jak tylko wchodzę do pokoju. Kiedy zdjęłam z niego kołdrę, zrobił ruch, jakby z powrotem chciał się nakryć, zdaje się, że zorientował się, że bawi mnie jego wstydli- wość. „Spuść spodnie od piżamy" — powiedziałam nie patrząc na niego. „Spodnie?" — i głos mu się nagle załamał jak kogutowi. „Tak, spodnie" powtórzyłam, więc zaczął rozwiązywać tasiemkę i odpinać guziki palcami, które odmawiały mu posłuszeństwa. Musiałam sama spuścić mu spodenki do połowy ud. „O, już jesteś duży chłopaczek — powiedziałam.! zaczęłam mydlić pędzel, chociaż niewiele tam było do golenia — powiedz mi, jak cię nazywają w domu?" — spytałam, goląc mu te dziecinne włoski. „Pablo powiedział żałośliwym głosikiem, zupełnie zła
many przez wstyd. „A jakoś to zdrabniają?" — ale przerwałam, bo zlękłam się, że się rozpłacze. „Nie? Nie masz żadnego innego zdrobnienia? Tylko Bobuś, tak po dziecinnemu?..." Skończyłam golenie i pozwoliłam mu się nakryć, pośpieszył się tak, że zanim wstałam, już mu tylko nos było widać. „Pablo to ładne imię” — powiedziałam, chciałam go jakoś pocieszyć, żal mi było, że tak strasznie się wstydzi, ja także nigdy jeszcze nie miałam do czynienia z takim młodziutkim i wstydliwym chłopcem, ale coś mnie w nim drażni, coś, co na pewno ma w sobie po mamie, coś, co nie ma nic wspólnego z jego wiekiem i co mi się nie podoba, co mnie nawet jakoś peszy, to, że jest taki ładny, taki rozwinięty na swoje lata, szczeniak, który już uważa się za mężczyznę i który w jakiejś chwili byłby gotów nagle wyskoczyć z jakimś komplementem czy zaczepką.
Zaciskałem oczy, tylko tak mogłem jakoś od tego wszystkiego się schować, ale i to nie pomagało, bo właśnie wtedy dodała: „Nie? Nie masz żadnego zdrobnienia? Tylko Bobuś, tak po dziecinnemu?..." — a ja chciałem umrzeć albo złapać ją za gardło i udusić, a jak otworzyłem oczy, zobaczyłem jej kasztanowate włosy prawie że na twarzy, bo pochyliła się, żeby obmyć mnie /z resztek mydła, i pachniała szamponem migdałowym, tym, co go używa nasza rysowniczka, czy ja-
|S/Qlf!rf.‘ Coraj105
Ikimiś innymi perfumami, i nie wiedziałem, go dowiedzieć, i jedyne, co mi przyszło do gło- iwy, to „A pani ma na imię Córa, prawda?" Spojrzała na mnie tak jakby ironicznie, tymi oczami, co już mnie obejrzały od stóp do głów, i powiedziała: „Siostra Córa". Tak powiedziała, żeby mi dokuczyć, tak samo jak wtedy: „Już jesteś duży chłopaczek", tylko tak, żeby mnie wyśmiać. Mimo że byłem wściekły, że widać, jak się czerwienię (ale na to nie mam sposobu, to jest /najgorsze ze wszystkiego), jednak odważyłem się i powiedziałem: „Pani jest taka młoda, że... Zresztą mniejsza z tym... Cora to ładne imię." Wcale nie to chciałem powiedzieć. Chciałem jej powiedzieć zupełnie co innego, ale mam wrażenie, że jakoś się tego domyśliła i że jej się to nie spodobało, teraz już jestem pewien, że jest na mnie zła o mamę, ja chciałem tylko powiedzieć, że jest taka młodziutka, więc że wolałbym mówić do niej po prostu „Cora", ale wtedy, kiiedy właśnie zaczynałem to mówić, czułem, jak się rozzłościła i zabrała swój stoliczek na kółkach, a mnie się nagle zachciało płakać, to jest taka druga rzecz, nad którą nie mogę zapanować, głos mi się łamie i widzę wszystko jak przez mgłę, akurat w takiej chwili, kiedy powinienem umieć jasno wytłumaczyć to, co myślę. Już, już miała wyjść, ale od samych drzwi odwróciła się, tak jakby chciała sprawdzić, czy niczego nie
zapomniała, a ja chciałem jej powiedzieć to, co myślałem, ale nie mogłem znaleźć słów i tylko na jedno się zdecydowałem, że pokazałem jej tę filiżankę z mydłem, usiadł na łóżku, odchrząknął i powiedział: „Zapomniała pani filiżanki z mydłem", ale powiedział to poważnie, zupełnie jak dorosły. Wróciłam po filiżankę i żeby go uspokoić, pogładziłam go po policzku: „Nie przejmuj się, Pablito — powiedziałam — wszystko pójdzie dobrze, taka operacja to głupstwo”. Kiedy go dotknęłam, rzucił głową w tył, jakby obrażony, a potem zsunął się tak nisko, że nawet usta schował pod kołdrę. I stamtąd powiedział: „Ale ja mogę na panią mówić tylko Cora, prawda?” Za dobra ja jestem, żal mi się go zrobiło i tej wstydliwości, która jakoś szuka sobie ujścia, ale rozumiałam, że nie powinnam ustąpić, bo później trudno by mi było jakoś go opanować, chorego trzeba krótko trzymać, bo jak nie, to się źle kończy, takie historie jak Marii Luisy z tym spod czternastki, i pretensje doktora Luisi, on ma cholerny węch na takie rzeczy. „Siostra Cora" *— powiedziałam biorąc filiżankę i odchodząc. Ogarnęła mnie wściekłość, miałem ochotę ją uderzyć, wyskoczyć z łóżka i walić ją pięściami albo... Już nie wiem, jak wydukałem: „Żebym nie był chory, toby pani traktowała mnie inaczej”. Udała, że nie słyszy, nawet nie odwróciła głowy i zostałem sam, ale mi się czytać
nie chciało, w gruncie rzeczy, to chciałem, żeby się rozgniewała i żebym mógł ją przepraszać, bo właściwie to wcale nie to jej chciałem powiedzieć, gardło miałem takie ści- Iśnięte, że nawet nie wiem, jak te słowa mi [się z niego wydobyły, tak jej powiedziałem tylko ze złości, ale to nie było to, niby to, ale jakoś inaczej.
Ech, zawsze z nimi jest to samo, człowiek [podchodzi życzliwie, mówi jakieś uprzejme zdanie, a tu nagle z takiego szkraba wyłazi mężczyzna. Nie chcą zrozumieć, że jeszcze nie są dorośli. Muszę to opowiedzieć Mano- lowi, ubawi go to, a jak jutro go będzie widział na stole operacyjnym, to się uśmieje, taki delikatny, biedulek, z tą buźką w kolorach, te przeklęte rumieńce, na które nie ma ratunku, co robić, żeby to jakoś powstrzymać, może gdyby wziąć głęboki oddech przez zaczęciem zdania... sam już nie wiem. Poszła, zdaje się, obrażona, przecież na pewno doskonale słyszała, sam nie wiem, po co jej to powiedziałem, mam wrażenie, że jak zapytałem, czy mogę do niej mówić Córa, nie pogniewała się, powiedziała mi to, że „siostra", bo tak powinna była powiedzieć, ale się nie pogniewała, przecież jeszcze wróciła i pogłaskała mnie po twarzy. Chociaż nie, to było odwrotnie, najpierw mnie pogłaskała, a potem ja powiedziałem to, że Cora, i zaprzepaściłem wszystko. W sumie jest jeszcze gorzej,
niż było i teraz już nie usnę, nawet żeby mi dali całą tubkę tych nasenniaków. Co jakiś czas boli mnie w brzuchu, dziwaczne, jak się tam dotknąć, wszystko takie gładkie, najgorzej, że mam to ciągle na myśli i ten migdałowy zapach, i głos Córy, jak na taką młodą i ładną dziewczynę to ma bardzo poważny głos, takie głosy mają śpiewaczki bolero, głos, który pieści, nawet jak ona sdę gniewa. Jak usłyszałem kroki w korytarzu, położyłem się i zamknąłem oczy, nie chciałem jej widzieć, nic mi na tym nie zależało, niech mnie najlepiej zostawi w spokoju, czułem, że wchodzi i że zapala górne światło, udawał, że śpi, jak aniołek ręką nakrywał sobie twarz, i nie otworzył oczu aż do chwili, kiedy stanęłam przy łóżku. Jak zobaczył, z czym przyszłam, zrobił się tak purpurowy, że znowu mi się go zrobiło żal, a trochę i zachciało mi się śmiać, to była rzeczywiście idiotyczna sytuacja. „Proszę opuścić spodnie i położyć się na brzuchu", i ta wściekłość, gdyby był teraz z mamą, wrzeszczałby i kopał jak pięcioletni dzieciak, i schowałby się pod kołdrę i krzyczałby, że nie, ale biedak nic z tego nie mógł zrobić, więc tylko patrzył na ten nieszczęsny, irygator, a potem na mnie, i nagle odwrócił się na brzuch i pod kołdrą coś tam majdrował, ale nie udawało mu się, ja przez ten czas powiesiłam irygator w głowach łóżka i kazałam mu trochę się unieść,
żeby mu podłożyć ręcznik. „Unieś trochę nogi, tak, dobrze, połóż się trochę na boku, rozumiesz? Przekręć się bardziej, tak, dobrze". Był tak oicho, że to było prawie jak krzyk, a mnie wprawdzie bawiło oglądanie pupci mojego młodocianego adoratora, ale jednocześnie było mi go żal, to wyglądało zupełnie, jakbym go przyszła ukarać za to, co powiedział. „Powiedz, gdyby była za gorąca" — uprzedziłam, ale nie odpowiedział, chyba gryzł sobie ręce, nie chciałam na niego patrzeć, więc usiadłam na brzegu łóżka i czekałam, aż coś powie, ale chociaż to była duża porcja, wytrzymał bez słowa aż do końca, a 'kdedy skończyłam, powiedziałam (i to rzeczywiście powiedziałam mu za tamto zdanie): „Bardzo dobrze. Zupełnie jak dorosły pan" — i nakryłam go, przykazując równocześnie, żeby zatrzymał wodę, jak tylko będzie mógł najdłużej. „Chcesz, żebym ci zgasiła, czy też wolisz mieć światło, jak będziesz wstawał?" — zapytała mnie od drzwi. Nie wiem, jakim cudem udało mi się odpowiedzieć jej, że wszystko jedno, i usłyszałem, że drzwi się zamknęły, i wtedy nakryłem się z głową i nie zwracając uwagi na to, jak mnie kręciło w brzuchu, zacząłem ryczeć i ryczałem, i ryczałem, i ryczałem, i przeklinałem ją, i obrażałem ją, i wbijałem jej gwóźdź w piersi raz i dziesięć razy, i sto razy, przeklinałem ją za każdym razem, i rozkoszowa
łem się' tym, że cierpi, i że mnie błaga, żebym jej przebaczył to, co mi zrobiła.
Cholera, zawsze to samo, kolego Suarez, człowiek kraje, otwiera i takie niespodzianki! No pewno, że jego . wiek jest tu dużym plusem, ale mimo to muszę zupełnie jasno porozmawiać z ojcem, nie mam najmniejszej ochoty mieć z tego powodu kłopotów. Może reakcja będzie dobra, ale jasne, że coś tu nie gra, pomyślcie choćby o tym, co zaszło przy narkozie. Niewiarygodne, w tym wieku. Byłem u niego w dwie godziny potem i relatywnie nieźle go znalazłem, jeżeli wziąć pod uwagę, ile czasu to wszystko trwało. Kiedy wszedł doktor Luisi, wycierałam biedakowi usta, wymiotował bez przerwy, ale mimo to doktor go zbadał i, prosił, żebym nie zostawiała go ani na chwilę, dopóki kompletnie nie odzyska przytomności. Rodzice czekają w pokoju obok, widać, że mamunia nie jest przyzwyczajona do takich rzeczy, z punktu opadły z niej te wszystkie fasony, a stary wygląda jak szmata. No, jazda, Pablito, wymiotuj sobie, wymiotuj, jęcz sobie, synku, ile wlezie, siedzę tu koło ciebie, siedzę, biedactwo śpi, ale mnie ściska za rękę, jakby tonął. Chyba myśli, że to mama, wszyscy oni zawsze tak myślą, to aż monotonne, Pablito, nie kręć się, kochany, spokojnie, bo cię będzie bardziej bolało, nie, ręce przy sobie, nie wolno tam się dotykać. Bidulek, nie może się
przebudzić. Coś się tam dziwnego stało, okazały się jakieś komplikacje, czasem ślepa kiszka bywa tak położona, że jej nie widać, zapytam dziś wieczór Manola. Ależ tak, jestem tu, synku, jęcz sobie, ile ci się tylko zachce, ale nie kręć się tak, może zmoczę mu usta kawałkiem lodu zawiniętym w gazę, to mu zmniejszy pragnienie. Tak, kochany, wymiotuj sobie, to ci ulży. Ale ma silne ręce, narobi mi siniaków. Popłacz, Pablito, popłacz sobie, to także przynosi ulgę, płacz i jęcz, i tak to wszystko przez sen i myślisz, że jestem twoją mamą. Ładny chłopaczek jesteś, wiesz, z tym noskiem trochę zadartym i rzęsami jak firanki, jak jesteś taki blady, wyglądasz na starszego. Już teraz nie uda ci się zaczerwienić, prawda, biedaku? Boli mnie, mamo, tu mnie boli, zdejmij ten ciężar, co ani położyli na brzuchu, powiedz siostrze, żeby mi go zdjęła. Tak, synku, przejdzie ci, przejdzie, ale nie kręć się, tak, leż spokojnie, ale jesteś silny, widzę, że będę musiała zawołać Marię Luisę do pomocy. Słuchaj, Pa- blifco, spokojnie, bo naprawdę się pogniewam, będzie cię o wiele więcej bolało, jak się będziesz tak kręcił. No, jakoś zaczynasz mnie słyszeć, tak mnie boli, siostro Coro, tak mnie boli, niech siostra coś zrobi, och, tak mnie boli, niech siostra mnie nie trzyma za ręce,... och, nie mogę więcej, och, siostro Coro, już nie mogę, już nie mogę.
Dzięki Bogu, że usnęło moje biedactwo kochane, pielęgniarka przyszła po mnie o wpół do trzeciej i powiedziała, żebym chwilę go przypilnowała, że już mu lepiej, ale jest taki bledziutki, musiał stracić wiele krwi, chociaż doktor Luisi zapewnił mnie, że wszystko dobrze poszło. Pielęgniarka była aż spocona, tak się z nią mocował, nie rozumiem, dlaczego mnie wcześniej nie zawołała, w tej klinice są zanadto surowi. Już prawie wieczór, Bobuś spał cały czas, widać, że jest wyczerpany, ale tak jakby troszeńkę lepiej wyglądał, buzia już nie taka blada. Jeszcze chwilami pojękuje, ale już nie szarpie bandaży i oddycha spokojnie, mam nadzieję, że będzie w nocy spał. Zupełnie jakbym nie wiedziała, co powinnam robić: zaledwie przeszedł jej strach, już znowu wyjechała z tymi swoimi fumami, „prosiłabym, żeby dziecko miało ♦w nocy jak najlepszą opiekę" •— i tak dalej. Gdyby nie było mi cię żal, stara idiotko, inaczej bym ci odpowiedziała. Znam ja was, cholery, myślicie, że za pomocą sutego napiwku ostatniego dnia już wszystko załatwicie. A czasem ten cały napiwek nawet i nie jest suty, e, o czym tam będę myślała, już się wyniosła i spokój. Manolo, zostań ze mną trochę, nie widzisz, że mały zasnął, opowiedz mi, co to było rano. Dobra, jak się śpieszysz, to zostawmy to na później. Nie, uważaj, przecież może wejść Maria Luisa, tutaj nie, Ma-
Siostra Cora
113
nolo. Już ci mówiłam, żebyś mnie nie całował przy chorych, to nie ma sensu. Tak jakbyśmy nie mieli przed sobą całej nocy, żeby się całować, głuptasku. No idź już, mówię ci, idź, bo się rozgniewam. Tak, kochany, nie- długutko. Ależ tak, no pewno że tak. Bardzo.
Ciemno jest, ale wolę to, nie mam nawet ochoty otworzyć oczu. Prawie mnie już nie boli, dobrze jest tak leżeć, oddychać głęboko i żeby nie mdliło. Tak cicho naokoło, przypominam sobie, że widziałem mamę, coś tam mówiła, ale ja tak źle się czułem... Na starego prawie nie patrzyłem, stał w nogach łóżka i mrugał na mnie, biedny stary, zawsze te same numery. Trochę mi zimno, chciałbym jeszcze jedną kołdrę. Siostro Coro, chciałbym jeszcze jedną kołdrę. Tak, była, zaledwie otworzyłem oczy, zobaczyłem ją, siedziała koło okna i ćzytała gazetę. Zaraz podeszła i okryła mnie, nic nie musiałem mówić, sama wiedziała. Teraz przypominam sobie, że chyba dziś po południu brałem ją za mamę, a ona mnie uspokajała... Może zresztą to mi się śniło. Śniło mi się, siostro Coro? Pani mnie trzymała za ręce, prawda? Jakieś głupstwa gadałem, ale to dlatego, że mnie bolało i miałem mdłości... Przepraszam... To okropny zawód być pielęgniarką... Tak, siostra się śmieje, ale ja sam wiem, pewno wszystko naokoło pobrudziłem. Dobrze, już
nie będę gadał. Nie, dobrze, już mi nie zimno. Nie, już mnie prawie nie boli, tylko troszeczkę. Czy już późno, siostro Coro? Cćć, już teraz proszę być cichutko, ciesz się, że cię nie boli, i leż spokojnie. Nie jest późno, dopiero siódma. Zamknij oczy i śpij. Tak, teraz już śpij.
Chcę usnąć, ale to nie tak łatwo. Chwilami już prawie usypiam, ale wtedy w ranie jakby coś mnie nagle szarpnęło albo zaczyna mi się przewracać wszystko w głowie, albo muszę otworzyć oczy i popatrzeć na mią, siedzi na fotelu koło okna, zasłoniła lampkę, żeby nie raziło mnie światło. Dlaczego zostaje tak długo? Ma przepiękne włosy, które błyszczą przy każdym poruszeniu głowy. I taka jest młoda, nie do wiary, że pomyliłem ją dzisiaj z mamą. Sam nie wiem, co tam jej naplotłem, pewno znowu śmiała się ze mnie. Ale chłodziła mi usta lodem, to było cudowne, teraz przypominam sobie, nacierała mi czoło wodą kolońską, skraplała nią włosy i trzymała mnie za ręce, żebym nie ściągał bandaży. Już się na mnie nie gniewa, może mama przeprosiła ją albo coś takiego, bo teraz już całkiem inaczej na mnie spojrzała, kiedy mi mówiła: „teraz już śpij". Lubię, jak tak na mnie patrzy, wprost nie mogę uwierzyć, że tego pierwszego dnia po prostu zabrała mi karmelki. Chciałbym powiedzieć jej, że taka jest śliczna i że chcę, żeby właśnie ona opie-
kowala się mną w nocy, a nie ta malutka. Może by mi znowu skropiła włosy wodą ko- lońską. Chciałbym, żeby mnie przeprosiła i... [żeby mi powiedziała, że mogę mówić do niej LCora".
I Pospał sobie z godzinkę, koło ósmej musiałam obudzić go, żeby mu zmierzyć gorączkę przed wizytą doktora Luisi. Lepiej wyglądał, pobrze mu zrobił ten sen. Jak tylko zobaczył termometr, wyciągnął rękę spod kołdry, ale kazałam mu leżeć spokojnie. Nie patrzyłam pa niego, żeby mu nie robić przykrości, ale | tak się zaczerwienił i zaczął mi tłumaczyć, że może świetnie zrobić to sam. Był tak zdenerwowany, że musiałam w końcu mu powiedzieć: „Słuchaj, Pablito, przecież już jesteś duży chłopak, nie będziemy się o to szamotali za każdym razem, prawda?" Ale jak zawsze, w takich wypadkach osłabienie zmieniło się w łzy, udawałam, że tego nie widzę, zanotowałam temperaturę i poszłam przygotować wszystko do zastrzyku. Jak wróciła, już wytarłem oczy w prześcieradło, ale byłem tak wściekły na siebie, że byłbym dał nie wiem co, żeby móc powiedzieć, że nic mnie to wszystko nie obchodzi, że nic mnie to nie obchodzi, tylko tak jakoś nie mogę nad sobą zapanować. „To nic nie boli — powiedziała już ze strzykawką w ręku. — To po to, żebyś dobrze spał w nocy". Odkryła mnie i znowu uczułem te. przeklęte rumieńce, ale ona
uśmiechnęła się i zaczęła mi pocierać udo watą. „Wcale nie boli" — powiedziałem, żeby coś powiedzieć, bo nie mogłem tak milczeć i żeby ona na mnie patrzyła. „No widzisz — powiedziała wyjmując igłę i znowu pocierając watą — no widzisz, że to głupstwo. Nic cię nie powinno teraz boleć, Pabli- to". Zakryła mnie i pogłaskała mnie ręką po twarzy. Zamknąłem oczy i wolałbym nie żyć, nie żyć i żeby ona głaskała mnie po twarzy, i żebym mógł płakać.
Już nieraz nie wiedziałem, o co chodzi Córze, ale tym razem to rzeczywiście przesoliła. W sumie to nie ważne, czy się rozumie kobiety, idzie o to, żeby człowieka kochały. Jak wpadną w nerwy — robią awantury
0 byle głupstwo. Dobra, Laluniu, daj buzi
1 niech będzie zgoda. Furt jest za świeża, dużo czasu potrzeba będzie, żeby jakoś się ustawiła do tego cholernego zawodu. W nocy wyszła do mnie z dziwną miną i straciłem pół godziny, zanim ją jakoś rozerwałem. Ciągle jeszcze nie bardzo umie podejść do niektórych chorych, jak jej się to zdarzyło z tą starą spod dwudziestki, to myślałem że się czegoś nauczyła, ale nieprawda, teraz znowu to samo ze smarkaczem. W nocy piliśmy u mnie mate, potem poszła dać mu zastrzyk, a jak wróciła, to nie ta sama, zła, o niczym już słyszeć nie chciała. Nawet jej z tym ładnie, jak się tak nadmie, tak zasmuci, powoli
się jakoś rozchmurzała, w końcu zaczęła się śmiać i coś tam gadać, uwielbiam rozbierać ją nad ranem i czuć, że drży, jakby jej było zimno. Już późno, Manolo. Tak? To mogę zostać jeszcze trochę, następny zastrzyk ma
0 wpół do szóstej, Maria Inez przychodzi dopiero o szóstej. Nie gniewaj się, Manolo, wariatka ze mnie, żeby tak się przejmować tym dzieciakiem, w końcu jakoś sobie z nim radzę, ale drugą ręką żal mi go, w tym wieku ma się tyle wrażliwości, tyle dumy, gdybym mogła, poprosiłabym doktora Suareza, żeby mi dał inny dyżur, na drugim jest dwoje operowanych, dorosłych ludzi, człowiek spokojnie może się zapytać o stolec, podać basen, umyć jak należy — to zupełnie naturalne
1 każdy jest na swoim miejscu, rozumiesz mnie, Manolo, a tu... Wiem, na pewno i do tego się przyzwyczaję, na pewno będę miała jeszcze wiele dzieciaków w jego wieku, ale... Masz rację, wszystko kwestia techniki. Tak, kochany, no pewno, że tak. Ale to jakoś od początku źle się zaczęło z powodu jego matki, tak jakoś zaciążyło, od pierwszej chwili było jakieś nieporozumienie, niedomówienie, a mały jest dumny i cierpi, tym więcej, że na początku nie wyobrażał sobie dobrze, co i jak, i rżnął dorosłego. I teraz już jakoś mi trudno zapytać go, czy nie potrzebuje, a jest taki uparty, że byłby gotów wstrzymywać przez całą noc, gdybym nie wyszła z pokoju.
Wczoraj chciał mi powiedzieć, że potrzebuje,
i nie mógł się na to zdobyć, w końcu sama mu podałam kaczkę, zamknął oczy i widać było, że chce rozpłakać się albo zwymyślać mnie, ale nie może ani tego, ani tego, przecież to dzieciak jeszcze, a ta wariatka wychowała go na głuptasa, Bobuś tu, Bobuś tam, kapelusiki z rondkiem, dopasowane kurteczki, dzidziulek i pocieszka mamusi. Że to właśnie musiało przypaść mnie, kiedy byłoby mu idealnie z Marią Luisą, podobną jak dwie krople wody do jego cioci, która mogłaby go myć od stóp do głów bez tych nieszczęsnych rumieńców. Oj, nie mam ja szczęścia.
Kiedy zapaliła światło, śniła mi się lekcja francuskiego, od razu zobaczyłem jej włosy, zawsze je widzę od razu, bo ciągle pochyla się nade mną, żeby mi zrobić zastrzyk albo jakieś inne paskudztwo, więc jej włosy tuż koło mojej twarzy (raz mnie nawet połaskotały), a tak cudownie pachnie i zawsze się uśmiecha, kiedy pociera mi udo watą, ale dziś potarła na długo przed zastrzykiem, a ja patrzyłem na jej rękę, na pewność, z jaką naciskała strzykawkę, i na ten żółty płyn, który powoli niknął i bolał mnie. „Nie, nic mnie nie boli”. Nigdy nie będę jej mógł powiedzieć: „Nie, nic mnie nie boli, Córa”. Ależ też nigdy nie powiem „siostro Coro", nie, nigdy tak do niej nie powiem. W ogóle będę mówił jak najmniej i nie powiem do
niej „siostro Coro", nawet żeby mnie błagała na kolanach. „Nie, nic mnie nie boli". — „Nie, dziękują, dobrze się czuję, będę dalej spał, dziękuję bardzo".
Na szczęście już nie jest taki bladziutki, ale jeszcze jest bardzo słaby, ledwo mnie pocałował, a na ciocię Esther nawet nie spojrzał, mimo że mu przyniosła komiksy i przepiękny krawat, żeby miał, jak go będziemy zabierali do domu. Ta ranna pielęgniarka, co to za anioł, taka skromniutka, aż miło z nią pogadać, mówiła, że Bobuś spał do ósmej, że wypił trochę mleczka, teraz mają zacząć go odżywiać, muszę uprzedzić doktora Suareza, że kakao mu szkodzi, może tatko już mu powiedział, bo chwilę rozmawiali. A teraz przeprosimy panią na momencik, zbadamy naszego chorego. Pan może zostać, panie Moran,- bandaże to widok nie dla mamy. Pokaż no mi się, kolego. Tutaj boli? Tak, tu musi boleć. A tutaj boli, czy też tylko jest wrażliwe? No, dobrze jest; wszystko w porządku, mój mały przyjacielu. I tak przez pięć minut, a czy tu boli, a czy tu wrażliwe, a stary tak mi oglądał brzuch, jakby go widział pierwszy raz w życiu. Wolę, jak już sobie idą, biedne wapniaki, takie zmarnowane. Co tu gadać, drażnią mnie, cały czas mówią to, co nie potrzeba, na szczęście ta drobna chyba jest głucha i wytrzymuje wszystko z miną czekającą na napiwek. Po licha to zawracanie
głowy z kakao, jakbym sam nie umiał mówić. Chciałbym tylko spać, przez pięć dni od rana do nocy spać i nie oglądać nikogo, a już specjalnie Córy, i obudzić się dopiero, jak po mnie przyjdą, żeby mnie zabrać do domu. Może to potrwa trochę dłużej, panie Moran, już panu mówił Luisi, że operacja była bardziej skomplikowana, niżeśmy przypuszczali. Cóż, czasem bywają takie niespodzianki. Tak, jest silny i mam nadziśję, że wszystko pójdzie jak najlepiej, ale może pan jednak uprzedzi żonę, że to nie będzie kwestia tygodnia, jak się z początku wydawało. Na ten temat to już będzie pan łaskaw porozmawiać z administracją kliniki. To ich sprawy. Sam powiedz, Manolo, jakie ja mam szczęście, dopiero dzisiaj w nocy ci o tym opowiadałam, a teraz się okazuje, że to będzie trwało dużo dłużej, niż myślałam. Tak, wiem, ale mógłbyś być trochę wyrozumialszy w stosunku do mnie, sam wiesz, że denerwuje mnie pielęgnowanie tego małego,’ nie mówiąc o tym, jak denerwuje jego. Nie masz co tak na mnie patrzyć, bo to nie ma nic wspólnego z litością. No, nie patrz tak na mnie. Nie zabronili mi czytać, ale wszystko leci mi z rąk, nawet nie mogę skończyć tego ostatniego komiksu (zostały mi już tylko dwa rozdziały), a do tego, co dostałem od ciotki Esther, w ogóle nie zajrzałem. Pali mnie twarz, chyba mam gorączkę, i może gorąco jest w pokoju, po
proszę Corę, żeby trochę uchyliła okno i zdjęła ze mnie tę drugą kołdrę. Chciałbym spać,
i żeby ona siedziała sobie tutaj z jakimś pismem, a ja bym spał i nie widziałbym jej, nawet nie wiedziałbym, że tu sobie siedzi, ale już nie będzie u mnie siedziała w nocy, najgorsze minęło i mogę być sam. Trochę sobie spałem, od trzeciej do czwartej, a o piątej przyszła z jakimś nowym lekarstwem, jakieś krople gorzkie jak piołun. Ona tak wygląda, jakby dopiero co wyszła z wanny, taka świeża i zawsze pachnąca perfumowanym talkiem. „Wiem, to paskudne lekarstwo" — powiedziała i uśmiechnęła się, żeby dodać mi ducha. „Nie, trochę gorzkie i tyle" — powiedziałem. „No, jak ci minął dzień?" — zapytała strząsając termometr. Powiedziałem, że dobrze, że trochę drzemałem, że doktor Suarez znalazł poprawę, że prawie już nie boli. „No, to popracuj trochę" — powiedziała i podała mi termometr. Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć, ale ona podeszła do okna i zaczęła zaciągać firanki, a potem porządkować lekarstwa na nocnym stoliku, dopóki nie zmierzyłem gorączki. Nawet zdążyłem spojrzeć na termometr, zanim po niego przyszła. „Ale mam gorączkę” — powiedział jakby przerażony. Pewno, że musiało się tak skończyć, nigdy niczego się nie nauczę; żeby mu oszczędzić przykrego momentu, sama mu pozwalam wyjąć termometr, no i to są skutki: on nie
traci czasu i dowiaduje się, że ma wysoką temperaturę. „Pierwsze cztery dni tak musi być" — powiedziałam, ale bardziej byłam zła na siebie niż na niego. Spytałam go, czy miał wypróżnienie, ale nie miał. Był spocony, umyłam mu twarz i przetarłam wodą kolońską. Zamknął oczy, zanim mi odpowiedział, i nie otwierał ich przez cały czas, kiedy mu zcze- sywałam włosy z czoła, żeby mu nie przeszkadzały. 39.9 — rzeczywiście dużo. „Postaraj się trochę podrzemać" — powiedziałam myśląc, kiedy uda mi się zawiadomić o tym Suareza. Nie otwierając oczu zrobił ruch jakby zniecierpliwienia i dokładnie wymawiając każde słowo powiedział: „Niedobra jest pani dla mnie, Coro". Nie odpowiedziałam mu nic, zostałam przy nim aż do chwili, gdy otworzył oczy i spojrzał na mnie rozgorączkowanym, pełnym smutku wzrokiem. Nieświadomie wyciągnęłam rękę, żeby go pogładzić po czole, ale odsunął mnie i coś go widocznie zabolało, bo cały się skrzywił. Zanim się zorientowałam, powiedział bardzo cicho: „Nie byłaby pani ze mną taka, gdyby pani mnie poznała w innych okolicznościach". O mało się nie roześmiałam; powiedzenie czegoś podobnego,
i to z oczami pełnymi łez, było właściwie tak nieprawdopodobne, że równocześnie rozzłościłam się, zlękłam i poczułam się zupełnie bezradna w stosunku do tego zarozumiałego smarkacza. Przemilczałam to (to zawdzięczam
Manolowi, uczy mnie i uczy, jak należy się opanowywać, i coraz lepiej mi to idzie), wyprostowałam się jakby nigdy nic, powiesiłam ręcznik na wieszaku, zamknęłam wodę koloń- ską, przynajmniej teraz wiadomo, czego się trzymać: pielęgniarka i chory. W sumie to
i lepiej. Niech mu mama naciera czółko wodą kolońską, ja mam co innego do roboty
i będę to robiła nie tracąc czasu na głupstwa. Zostałam chwileczkę dłużej, niż należało. Jak to opowiadałam Manolowi, powiedział, że dobrze, że powinnam była dać mu okazję do przeproszenia mnie. Bo ja wiem, może to było to, a może co innego, może zostałam dłużej, żeby miał okazję nagadać mi nowych impertynencji, żeby sprawdzić, jak daleko byłby w stanie zajechać. Ale nie otworzył oczu, pot spływał mu po czole i policzkach, miałem uczucie, jakby mnie wsadzono w ukrop, kiedy zaciskałem oczy, żeby nie spojrzeć na nią, bo wiedziałem, że jeszcze ciągle jest w pokoju, widziałem plamy czerwone i lila i byłbym dał nie wiem co za to, żeby jeszcze raz pochyliła się i wytarła mi czoło, tak jak gdyby nic nie zaszło, jak gdybym nie był tego powiedział, ale przepadło, wiedziałem, że wyjdzie bez słowa i że kiedy otworzę oczy, zobaczę już tylko noc, lampkę, pusty pokój, poczuję resztkę perfum i będę sobie powtarzał dziesięć razy, sto razy, że dobrze zrobiłem, że jej to powiedziałem, żeby
raz wreszcie zrozumiała, żeby nie traktowała mnie jak dzieciaka, żeby nie odchodziła.
Zaczynają zawsze o tej samej porze, między szóstą a siódmą, to musi być parka, która mieszka gdzieś na gzymsie na patio, gołąb grucha, gołębica mu odpowiada, po jakimś czasie mają dosyć, opowiadałem o tym tej drobniutkiej pielęgniarce, która mnie myje
i przynosi mi śniadanie, wzruszyła ramionami
i powiedziała, że już wielu chorych skarżyło się na gołębie, ale że dyrektor nie kazał ich wyganiać. Nawet nie wiem, od kiedy je słyszę, z początku byłem zbyt senny i obolały, żeby na cokolwiek zwracać uwagę, ale od trzech dni przeszkadzają mi i smutno mi jest, wolałbym już być w domu i słyszeć szczekanie Milorda, i ciotkę Esther, jak wstaje, żeby iść na mszę. Przeklęta gorączka, nie chce mi spaść, będą mnie tu trzymali do sądnego dnia, muszę zapytać o to doktora Suareza, mógłbym z równym powodzeniem być w domu. Muszę być szczery z panem, panie Moran, nie bardzo mi się podoba to wszystko, obraz jest raczej skomplikowany. Nie, siostro Coro, wolałbym, żeby pani do końca zajmowała się tym chorym, a to dlatego, że... No, sam widzisz, Manolo... Chodź no tu do mnie, zrobię ci mocnej kawy, oj, dzieciak z oiebie, że trudno uwierzyć. Słuchaj mnie uważnie: mówiłem z Suarezem, zdaje się, też ten maty...
Na szczęście potem milkną, może odtruwają stąd i lecą gdzieś za miasto, szczęśliwe ćjołębie. Co za nie kończący się ranek, ucieszyłem się, jak starzy wreszcie się zabrali, od kiedy mam tę gorączkę, to przyłażą bez przerwy. Trudno, jeżeli tu trzeba zostać o parę dni dłużej, nie ma rady. Pewno, że w domu byłoby lepiej, ale gorączkę miałbym także tam i chwilami czułbym się równie marnie. Pomyśleć, że nawet nie mogę żadnego pisma wziąć do ręki, jestem tak słaby, jakbym nie miał ani kropli krwi. To wszystko z gorączki, tak mi powiedział wczoraj wieczór doktor Luisi, a doktor Suarez to samo mi powtórzył dzisiaj rano, oni przecież wiedzą. Spię i śpię, ale czas jakoś nie upływa, ciągle dochodzi trzecia, tak jakby mi nie było wszystko jedno, czy to trzecia, czy piąta. Chociaż nie,
o trzeciej zabiera się ta drobna pielęgniarka, a szkoda, bo dobrze mi z nią. Gdybym potem mógł jednym ciągiem spać aż do północy, byłoby o wiele lepiej. Pablo, to ja, siostra Córa, znowu przychodzę z tym bolesnym zastrzykiem. Wiem, wiem, że ciebie nie boli, tylko tak sobie żartuję. Spij sobie dalej, już po wszystkim. Powiedział „dziękuję" nie otwierając oczu, mógł był przecież je otworzyć, wiem, że z tamtą gadał całe przedpołudnie, mimo że mu nie wolno dużo mówić. Przed samym wyjściem nagle odwróciłam się, patrzył na mnie, poczułam, że przez cały czas,
kiedy stałam do niego plecami, patrzył na mnie. Wróciłam i usiadłam koło łóżka, wzięłam go za rękę, żeby zobaczyć puls, naciągałam mu prześcieradła, bo ciągle je gniecie rozgorączkowanymi ruchami. Patrzył na moje włosy, potem spuszczał oczy, ale unikał mojego spojrzenia. Poszłam po wszystko, co potrzeba, żeby go przygotować, i pozwolił mi zrobić wszystko bez słowa, z oczami wbitymi w okno, jakby mnie nie było. Przyjdą go zabrać punkt o wpół do szóstej, jeszcze trochę mógłby się zdrzemnąć, rodzice czekają na dole, bo zrobiłoby to na nim wrażenie, gdyby ich zobaczył o takiej porze. Doktor Suarez ma przyjść chwilę przedtem, żeby wytłumaczyć mu, że jeszcze muszą coś dodatkowo zoperować, powie mu cokolwiek, żeby go uspokoić. Widać posłali po Manola, bo wszedł niespodziewanie, ale dał mi znak ręką, że^ bym się nie ruszała, i zatrzymał się w nogach łóżka oglądając wykres temperatury, aż do chwili gdy Pablo przyzwyczaił się do jego obecności. Zaczął z nim żartować, gadać tak, jak to on umie, że zimno na dworze, że w pokoju ciepło, przyjemnie, a mały patrzył na niego bez słowa, jakby czekając, a mnie było tak jakoś dziwnie, byłabym wolała, żeby Ma- nolo wyszedł i żebym mogła z nim zostać sama, umiałabym chyba powiedzieć mu to lepiej niż ktokolwiek inny, chociaż może i nie, pewno nie. Tak, panie doktorze, już wiem, że
będę jeszcze raz operowany, to pan mnie usypiał wtedy, prawda, nie ma rady, lepsze to niż leżenie w łóżku z taką gorączką. Wiedziałem, że tak się skończy, z powrotem od wczoraj zaczęło mnie bardzo boleć, ale inaczej, jakoś tak. bardziej w środku. A pani niech nie robi takich min, niech się pani nie uśmiecha, jakby mnie pani miała zabrać do kina. Niech sobie pani z nim idzie i niech się pani z nim całuje na korytarzu, nie byłem aż taki senny tamtego wieczoru, kiedy się pani na niego obraziła, że zaczął panią całować tuż koło mojego łóżka.
No, słuchaj, bracie, trzeba już to wreszcie załatwić na fest, za długo się to wszystko ciągnie, ile czasu masz zamiar zajmować nam tutaj łóżko? Licz sobie powolutku raz, dwa, trzy, dobrze, jeszcze, jeszcze, spokojnie licz dalej, a za tydzień będziesz już wcinał sobie w domu befsztyki. Kwadrans chodzili na rzęsach i dawaj, zeszywali z powrotem. Trzeba było ci widzieć gębę Luisiego, jednak człowiek nigdy nie może się przyzwyczaić. Ale skorzystałem z tego i prosiłem Suareza, żeby cię zmienili, powiedziałem, że jesteś wyczerpana, że taki ciężki przypadek. Może przeniosą cię na drugie, tylko musisz jeszcze sama poprosić. Dobrze, jak sobie chcesz, nie było po co tyle gadać, skoro wolisz bawić się w samarytankę. Nie masz się czego złościć, przecież chciałem jak najlepiej dla ciebie. Pewno,
że chciał jak najlepiej dla mnie, ale mógł się nie fatygować, zostanę z nim na tę noc i na wszystkie inne. Zaczął się budzić koło wpół do dziewiątej, rodzice od razu wyszli, lepiej było, żeby ich nie oglądał z takimi twarzami, a potem przyszedł doktor Suarez, po cichu zapytał mnie, czy chcę, żeby mnie zastąpiła Maria Luisa, ale potrząsnęłam głową, że nie,
i poszedł sobie. Maria Luisa pomogła mi trochę, musiałyśmy go przywiązać, żeby się uspokoił, ale potem przestał się rzucać, zupełnie się uspokoił i prawie nie wymiotował. Jest tak słaby, że do dziesiątej właściwie cały czas drzemał. Tak, to gołębie, widzisz, mamo, i gruchają jak co rano, nie wiem, dlaczego nie przegonią ich na inne drzewa. Weź mnie za rękę, mamo, tak mi zimno. Ach, to widocznie mi się śniło, wydawało mi się, że to już ranek i gołębie. Przepraszam, wziąłem panią za moją mamę. Znowu odwracał oczy, zagłębiał się w swoich żalach, znowu całą winę zwalał na mnie. Pielęgnowałam go, jakbym nie widziała, że wciąż jest obrażony, usiadłam obok niego i chłodziłam mu lodem usta. Kiedy mu zmoczyłam czoło i skropiłam włosy wodą kolońską, spojrzał na mnie, a ja przybliżyłam się do niego i uśmiechnęłam. „Mów do mnie Cora — powiedziałam. — Wiem, że na początku nie mogliśmy się jakoś porozumieć, ale zobaczysz, że zostaniemy przyjaciółmi, Pablo". Patrzył na mnie mil-
cząc. „No, powiedz: dobrze, Coro". Ciągle patrzył na mnie. „Siostro Coro" — powiedział
wreszcie i zamknął oczy. „Nie, Pablo, nie
prosiłam go, całując w policzek niedaleko ust. — Dla ciebie chcę być Cora, ale pamiętaj, że tylko dla ciebie" — rzuciłam się w tył, ale i tak musiałam obcierać twarz. Wymyłam go, wytarłam, podtrzymałam mu głowę, żeby mógł wypłukać usta, i znowu go pocałowałam, coś mu szeptałam do ucha. „Przepraszam — szepnął tchnieniem już raczej niż głosem — nie udało mi się powstrzymać’ Powiedziałam mu, żeby nie był niemądry, że przecież jestem tu od tego, aby go pielęgnować, że może sobie wymiotować, ile ma ochoty, byleby mu to przyniosło ulgę. „Chciałbym, żeby tu przyszła mama" ¡¡f| powiedział, puste oczy patrzyły w inną stronę. Pogłaskałam go jeszcze po włosach, poprawiłam kołdrę, myślałam, że może się chociaż odezwie, ale był daleko i czułam, że moja obecność sprawia mu już tylko cierpienie. Od drzwi jeszcze zawróciłam, oczy miał szeroko otwarte, patrzył w sufit. „Pablito ~ powiedziałam — proszę cię, proszę cię, kochanie..." Zawróciłam do łóżka, pochyliłam się, żeby go pocałować — poprzez wodę kolońską pachniał zimnem, wymiotami, eterem. Jeżeli jeszcze chwilę zostanę, wybuchnę płaczem, przy nim, przez niego. Pocałowałam go i zbiegłam na dół po matkę, po Marię Luisę. Dopóki matka u niego będzie,
nie chcę tam wracać, ale wiem, że potem nie będzie już po co wracać, że Manolo i Maria Luisa zajmą się wszystkim aż do chwili, gdy pokój znów będzie wolny.
WYSPA W POŁUDNIE
larini ujrzał wyspą po raz pierwszy, gdy uprzejmie pochylony nad którymś |z siedzeń po lewej stronie, umocowywał plastykowy stolik, aby ustawić na nim tacą ze śniadaniem. Pasażerka spojrzała na niego parą razy, kiedy chodził tam i na powrót roznosząc pisma i whisky. Właśnie bez zainteresowania zastanawiał sią, czy warto by odpowiedzieć na uporczywe spojrzenia pasażerki, przeciętnej Amerykanki, kiedy w błękitny owal okienka wsunęła się wyspa, łagodne wzgórza przechodzące w opustoszały, smutny płaskowyż. Przesuwając, źle stojącą szklankę, Marini uśmiechnął się do pasażerki. „Greckie wyspy" — powiedział. „Oh, yes, Greece" ff* odpowiedziała Amerykanka z udanym zainteresowaniem. Rozległ się krótki dźwięk dzwonka i steward wyprostował się; profesjonalny uśmiech trwał jeszcze na jego ustach o wąskich wargach. Poszedł po sok pomidorowy dla jakiegoś syryjskiego małżeństwa, lecz w tyle samolotu zatrzymał się na sekundę, żeby raz jeszcze spojrzeć w dół; wyspa była maleńka i samotna,
otaczające ją Morze Egejskie intensywnym błękitem podkreślało olśniewającą i jak gdyby skamieniałą wypustkę bieli, która tam w dole była pianą rozbijającą się o skały podwodne w zatoczkach. Marini zauważył, że na północy i zachodzie wyspy biegną bezludne plaże, reszta zaś jest górą prostopadle wchodzącą w morze. Wyspa była skalista i bezludna, jakkolwiek ołowiana plama niedaleko północnej plaży mogła być domem lub nawet skupiskiem jakichś prymitywnych domków. Zabrał się do otwierania puszki z sokiem, a kiedy wyprostował się, wyspy już nie było w okienku. Pozostało tylko morze, nie kończący się zielonkawy horyzont. Nie wiedząc dlaczego, spojrzał na zegarek: była dokładnie dwunasta w południe.
Marini był zadowolony, że wyznaczono go na linię Rzym—Teheran, bo widoki były mniej ponure niż na północnych liniach, a dziewczęta zawsze wydawały się zadowolone z tego, że jadą na Wschód albo do Włoch. W cztery dni później, podnosząc łyżeczkę upuszczoną przez dziecko, «które z rozpaczą wskazywało mu nie naruszony talerzyk z deserem, znowu zobaczył brzeg wyspy. Było osiem minut różnicy, ale kiedy zbliżył się do jednego z okienek w tyle samolotu, stracił wszelkie wątpliwości; kształt wyspy był jedyny w swoim rodzaju, wyglądała jak żółw, zaledwie wydobywający z wody łapki. Pa-
trzył na nią aż do chwili, gdy go odwołano, tym razem już przekonany, że ołowiana plama była grupą domków. Udało mu się odróżnić rysunek nielicznych, przylegających do plaży pól. W czasie postoju w Bejrucie zajrzał do atlasu stewardessy i doszedł do wniosku, że to chyba Horos. Radiotelegrafista, znudzony Francuz, był zaskoczony jego zainteresowaniem. „Wszystkie te wyspy są do siebie podobne, od dwóch lat robią tę linią i nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Pokaż no mi ją następnym razem". Ale to nie była Horos, to była Xiros, jedna z wielu wysepek znajdujących się poza szlakiem turystycznym. „Nie potrwa to nawet pięciu lat powiedziała stewardessa, kiedy w Rzymie poszli na drinka. — Spiesz się, jeżeli się tam wybierasz, hordy zwalą się na nią lada chwila. Dżengis-Cook czuwa". Lecz Marini w dalszym ciągu myślał o wyspie, spoglądając na nią, gdy o tym pamiętał i gdy znajdował się w pobliżu okienka, a w końcu — zawsze wzruszając ramionami. Jakiż to wszystko miało sens? Przelatywać trzy razy na tydzień w południe nad wyspą Xiros było równie nierealne, jak śnić trzy razy na tydzień w południe, że przelatuje się nad wyspą Xiros. Wszystko było sfałszowane w tej wizji właściwie zbędnej, lecz powracającej: wszystko, może z wyjątkiem chęci powtarzania jej, rzucania okiem na zegareik około dwunastej,
krótkiego przeszywającego kontaktu z olśniewającą białą grzywą u brzegu niemalże czarnego lazuru i domów, gdzie rybacy zaledwie wznoszą oczy, ażeby śledzić przelot tej innej nierealności.
W jakieś osiem, a może dziewięć tygodni potem zaproponowano mu linię nowojorską, ze wszystkimi z tego płynącymi korzyściami. Marini powiedział sobie, że czas skończyć z tą manią niewinną, ale drażniącą. W kieszeni miał książeczkę, w której jakiś nieznany geograf o lewantyńskim nazwisku podawał na temat wyspy Xiros trochę więcej szczegółów, niż zazwyczaj bywa w przewodnikach. Odmówił, słysząc siebie samego jakby z daleka, i wprawiwszy w zgorszone zdumienie dyrektora i dwie sekretarki poszedł coś przetrącić do kantyny, gdzie czekała na niego Carla. Rozczarowanie Carli nie zaniepokoiło go. Południowe wybrzeże Xiros nie nadawało się do mieszkania, ale od strony zachodniej istniały ślady kolonii lidyjskiej czy może kretomiceńskiej, a profesor Goldmann znalazł tam dwa pokryte hieroglifami kamienie, na które teraz rybacy zarzucali liny przy malutkim molo. Carlę bolała głowa, tak że od razu sobie poszła. Ośmiornice były głównym pożywieniem garstki mieszkańców, co pięć dni zawijał statek, który zabierał połów, a zostawiał pożywienie i inne towary. W biurze podróży powiedziano mu, że należy wynająć
na wyspie Rynos łódź, chyba żeby się trafiła barka łowiąca ośmiornice, ale o tym będzie mógł zasięgnąć informacji dopiero na miejscu, na wyspie Rynos, bo biuro nie ma tam swojego agenta. W ¿każdym razie postanowił, że parę dni ich czerwcowych wakacji spędzą na wyspie. W najbliższych tygodniach musiał zastąpić White'a na linii tunezyjskiej, a potem zaczął się strajk i Carla pojechała do swojej rodziny do Palermo. Marini przeniósł się do hotelu obok Piazza Navona, gdzie mieszczą się antykwariaty; bez większego entuzjazmu oddał się poszukiwaniom książek
o Grecji, od czasu do czasu zaglądał nawet do samouczka greckiego. Spodobało mu się słowo kalimera i wypróbował je na jakiejś rudej; poszedł z nią do łóżka, dowiedział się, że jej dziadek mieszka w Odos, ona zaś miewa niewytłumaczalne bóle gardła. W Rzymie zaczęły się deszcze, w Bejrucie jak zawsze czekała na niego Tania i inne historie
o krewnych i chorobach. Potem znów była Linia Teherańska i wyspa w południe. Marini tyle czasu spędzał przy okienku, że nowa stewardessa powiedziała, że jest niekoleżeń- ski, i wyliczyła mu, ile taceik musiała za niego podać. Tego wieczora Marini zaprosił ją na kolację do Firuz Kuh i niewiele go kosztowało, żeby mu przebaczyła to,- co miało miejsce z rana. Lucy poradziła mu, żeby sobie obciął włosy „na amerykankę", on chwilę
opowiadał jej o Xiros, ale szybko zrozumiał, że woli wódkę z limem w Hiltonie. Tak to mijał mu czas, wśród fnie kończących się tacek z posiłkami, podawanych — każda z należnym pasażerowi uśmiechem. W podróżach powrotnyęh samolot przelatywał nad Xdros
o ósmej rano; w okienkach po lewej stronie odbijało się słońce, tak że złoty żółw był zaledwie dostrzegalny. Marini wolał czekać na południowe przeloty w tamtą stronę, wiedząc, że wtedy będzie mógł dłuższą chwilę popatrzeć, podczas gdy Lucy (a potem Felisa) zastąpi go z półironicznym uśmiechem. Pewnego dnia zrobił zdjęcie Xiros, ale wyszło zamazane. Już wiedział coś niecoś o wyspie, popodkreślał sobie te nieliczne wiadomości w książkach. Felisa powiedziała mu, że piloci między sobą nazywali go „wariatem z wyspy", i dała mu spokój. Carla właśnie do niego napisała, że zdecydowała się nie mieć dziecka, i Marini posłał jej dwie pensje, pomyślawszy, że to, co zostało, nie wystarczy mu na wakacje. Carla przyjęła forsę i przez wspólną znajomą dała mu znać, że pewnie wyjdzie za mąż za dentystę w Treviso. Wszystko to tak niewiele znaczyło w południe w poniedziałki, czwartki i soboty (dwa razy na miesiąc w niedziele).
Z czasem zdał sobie sprawę, że jedynie Felisa choć trochę go rozumie: powstało między nimi milczące porozumienie, mocą któ
rego w południe ona zajmowała się pasażerami, on zaś sadowił się w ogonie samolotu koło okna. Wyspę było widać przez parę minut zaledwie, lecz przejrzystość powietrza była tak wielka, a morze odcinało się z wyrazistością tak okrutną, że najdrobniejsze szczegóły dopasowywały się z nieubłaganą dokładnością do obrazu z poprzedniego przelotu: zielona plama północnego przylądka, ołowiane domki, sieci suszące się na piasku. Brak sieci Marini odczuwał jak jakieś osobiste zubożenie, niemal zniewagę. Myślał o sfilmowaniu przelotu nad wyspą, ażeby móc wracać do tego obrazu w hotelu, ale doszedł do wniosku, że lepiej zaoszczędzić pieniądze, które musiałby wydać na kamerę, bo już niewiele czasu pozostawało do urlopu. Nie liczył dni: czasem to była Tania w Bejrucie, czasem Felisa w Teheranie, prawie zawsze jego młodszy brat w Rzymie, wszystko trochę zamazane, łatwe i serdeczne, i jak gdyby zastępujące coś innego, po prostu wypełnienie godzin między lotami; w czasie lotu wszystko także było zamazane, łatwe i idiotyczne aż do chwili przytknięcia twarzy do okienka w tyle samolotu, poczucia chłodu szyby niby granicy akwarium, w którym powoli porusza się złotawy żółw w zawiesistym szafirze.
Tego dnia sieci rysowały się wyraźnie na piasku i Marini mógł był przysiąc, że czarny punkt po lewej stronie morza to rybak pa-
trzący na samolot. Kalimera — pomyślał absurdalnie. Nie miało sensu czekać dłużej. Mario Merolis pożyczy mu brakujące pieniądze, w ciągu niespełna trzech dni znajdzie się na Xiros. Z wargami przylepionymi do szyby uśmiechnął się, myśląc, że wdrapie się na zieloną plamę przylądka, że nagi wejdzie do północnych zatoczek, że będzie łowił ośmiornice porozumiewając się z ludźmi uśmiechami i na migi. Kiedy już raz coś zdecydować, staje się to łatwe? nocny pociąg, pierwszy statek, drugi stateczek stary i brudny, zawinięcie do Ry- nos, nie kończące się pertraktacje z kapitanem barki, noc na pokładzie, z oczami utkwionymi w gwiazdach, zapach anyżku i baraniny, , świt pośród wysp. Wysiadł o pierwszym brzasku. Kapitan przedstawił go jakiemuś staremu, który wyglądał na patriarchę. Klaios wziął go za lewą rękę i zaczął z wolna coś mówić, patrząc mu w oczy. Przyszły dwie dziewczyny i Marini zrozumiał, że to jego córki. Kapitan barki wyczerpał już zapasy swojej angielszczyzny: dwadzieścia mieszkańcy, ośmiornice, łowić, pięć domów, włoski turysta płacić mieszkanie Klaios. Dziewczyny śmiały się, kiedy Klaios operował drachmami. Śmiał się i Marini, już przyjaciel młodych, i patrzył ńa słońce wyłaniające się z morza, stąd mniej ciemnego niż z powietrza; pokoik schludny i biedniuśki, dzbanek wody, zapach szałwii i garbowanych skór.
Zostawili go samego i poszli ładować barkę, a on zrzuciwszy z siebie podróżne ubranie, w slipkach tylko i w sandałach, ruszał w wyspę. Jeszcze nie było widać nikogo, słońce z wolna nabierało rozpędu, a z krzewów wznosił się subtelny, kwaśnawy zapach, zmieszany z jodem d wiatrem. Było koło dziesiątej, kiedy doszedł do północnego przylądka i rozpoznał największą zatoczkę. Właściwie byłby chętniej wykąpał się na piaskowej plaży, ale wolał być sam. Wyspa pochłaniała go, dając uczucie jakiejś intymnej rozkoszy, wykluczającej myślenie czy też wybór. Kiedy rozebrał się, aby skoczyć ze skałki do morza, skóra szczypała go od słońca i wiatru. Woda była chłodna, orzeźwiła go, pozwolił ponieść się podstępnym prądom aż do wejścia do groty, z powrotem wypłynął na morze, położył się na wznak, przyjmując wszystko w jakimś akcie zgody, która obejmowała i przyszłość. Bez najmniejszych wątpliwości wiedział, że nie wyjedzie z wyspy, że na całe życie zostanie na wyspie. Z przymusem pomyślał o bracie, o Felisie, o ich twarzach, kiedy dowiedzą się, że został, aby żyć z rybołówstwa na bezludnych skałach. Już o nich # nie pamiętał, kiedy zawrócił, aby płynąć w kierunku brzegu.
Słońce wysuszyło go natychmiast i poszedł ku domkom? dwie kobiety popatrzyły na niego ze zdumieniem, a potem pobiegły, aby za
ryglować się u siebie. Ukłonił się w próżnię i poszedł w kierunku sieci. Jeden z synów Klaiosa czekał na niego na plaży; Marini gestem zaproszenia wskazał mu ręką morze. Chłopak zawahał się, zerkając na płócienne spodnie i czerwoną koszulę, a potem pędem poleciał do jednego z domków i wrócił prawie nagi. Razem wskoczyli do wody, już właściwie letniej, oślepiającej pod południowym słońcem.
Susząc się na piasku, Jonasz wymieniał mu greckie nazwy różnych rzeczy. Kalimera — powiedział Marini, a mały skręcił się ze śmiechu. Potem Marini uczył się wymawiać nowe słowa, a na benefis Jonasza powiedział kilka wyrazów po włosku. Poranna barka, gdzieś na horyzoncie, wyglądała jak mały punkt. Marini poczuł, że teraz jest naprawdę sam na wyspie z Klaiosem i jego rodziną. Parę dni poleniuchuje, zapłaci za pokój, nauczy się jeździć na połów; któregoś popołudnia, kiedy już się będą dobrze znali, powie im o tym, że chce zostać i pracować z nimi. Wstał i podawszy rękę Jonaszowi, sam powoli ruszył w kierunku wzgórza. Zbocze było dość ostre; podchodził w górę rozkoszując się każdym wzniesieniem, odwracając się co jakiś czas, żeby spojrzeć na leżące na plaży sieci, na sylwetki kobiet z ożywieniem coś mówiących do Klaiosa i Jonasza, i spoglądających ku niemu ze śmiechem. Kiedy doszedł do zielo
nej plamy, znalazł się w świecie, gdzie zapach tymianku i szałwii łączy się w jedną całość z ogniem słońca i powiewem morza. Marini spojrzał na zegarek, po czym niecierpliwym gestem zerwał go z ręki i schował do kieszonki w slipach. Niełatwo będzie zabić dawnego siebie, ale tu, wysoko, naładowany słońcem i przestrzenią, poczuł, że to przedsięwzięcie nie jest wykluczone. W końcu znajdował się na Xiros, a przecież tylokrotnie już był zwątpił o tym, że kiedykolwiek uda mu się tu dobrnąć. Rzucił się plecami na gorące kamienie, niebaczny na ich ostre kanty i rozgrzane wypukłości, i spojrzał prosto w niebo; z daleka dobiegł go warkot motoru.
Zamknąwszy oczy twardo postanowił, że nie spojrzy na samolot, że nie pozwoli sobie na zarażenie się tym, co w nim było najgorsze, a co raz jeszcze będzie przelatywało nad wyspą. Ale w cieniu powiek wyobraził sobie Felisę, właśnie w tym momencie roznoszącą tacki, i swego zastępcę, może Giorgia, a może jakiegokolwiek chłopaka z innej linii, kogoś, kto tak jak on uśmiecha się, podając wino lub kawę. Niezdolny do oparcia się takiemu szmatowi przeszłości, otworzył oczy i usiadł. W tej samej chwili usłyszał zmianę rytmu silników, zobaczył prawe skrzydło samolotu niemalże nad swą- głową dziwacznie się przechylające, prawie pionowy upadek
w morze. Całym pędem zbiegł ze wzgórza uderzając się o skały, kalecząc ramiona
0 ciernie. Wyspa zasłaniała mu miejsce upadku, ale zboczył, zanim dobiegł nad brzeg morza, skrótem minął pierwszy załom wzgórka i wypadł na małą plażę. O sto metrów od niego, w absolutnej ciszy zatapiał się ogon samolotu. Marini wziął rozbieg i rzucił się do wody, myśląc, że samolot jeszcze się wynurzy; ale nic — widać było tylko miękką linię fal, kartonowe pudełko absurdalnie unoszące się na wodzie niedaleko miejsca upadku; niemal w ostatniej chwili, kiedy już nie miało sensu płynąć dalej, dojrzał rękę sterczącą z wody, zaledwie przez mgnienie, tyle, by zmieniwszy kierunek znurkować i złapać za włosy człowieka, który uczepił się go
1 charcząc wciągnął powietrze. Z wysiłkiem ciągnąc go za sobą, Marini dotaszczył go do brzegu, wziął na ręce biało ubrane ciało, złożył je na piasku i spojrzał na twarz pokrytą pianą, na której już wyryta śmierć wypompowywała fale krwi przez olbrzymią ranę na szyi. Bezcelowe było sztuczne oddychanie, bo przy każdym skurczu rana otwierała się jeszcze szerzej, stawała się jakby ohydnymi ustami, które wołały Mariniego, wyrywały go z jego małego szczęścia tak niewielu godzin na wyspie, wśród bulgotu wykrzykiwały coś, czego on nie mógł już teraz usłyszeć. Pędem nadbiegli synowie Klaiosa, trochę za nimi ko
biety. Kiedy nadszedł Klaios, chłopcy otaczali wyciągnięte na piasku zwłoki mężczyzny, nie mogąc pojąć, skąd wziął siły, ażeby tak krwawiąc dopłynąć do lądu, dowlec się aż tu. „Zamknij mu oczy" — powiedziała jedna z kobiet. Klaios odwrócił głowę w stronę morza, patrząc, czy nikt więcej nie ocalał. Ale jak zawsze byli sami na wyspie i tylko trup o otwartych oczach był czymś nowym pomiędzy nimi a morzem.
Peterowi Brookowi
dyby wrócić myślą do tego później — na ulicy, w pociągu, idąc przez pola — wszystko to wydałoby się absurdem, ale teatr nie jest przecież niczym więcej jak paktem z absurdem, jego luksusowym i skutecznym zastosowaniem. Rice'owi, który nudził się podczas jesiennego weekendu w Londynie i wszedł do Aldwych nie obejrzawszy dokładnie programu, pierwszy akt sztuki wydał się przede wszystkim przeciętny; absurd rozpoczął się w czasie przerwy, kiedy szaro ubrany mężczyzna zbliżył się do jego fotela i uprzejmie, bardzo cicho, poprosił, żeby zechciał towarzyszyć mu za kulisy. Bez specjalnego zdziwienia pomyślał, że prawdopodobnie dyrekcja teatru robi jakieś wywiady, jakąś tam ankietę w celach reklamowych. „Jeżeli idzie o moją opinię — powiedział — pierwszy akt wydał mi się słaby, oświetlenie zaś..." Szaro ubrany mężczyzna uprzejmie przytaknął, lecz ręka jego nadal wskazywała boczne wyjście, przy czym Rice usłyszał, że
chodzi o to, aby wstał i o nic nie pytając udał się za nim. „Wolałbym filiżankę herbaty" — pomyślał dając się prowadzić po paru schodkach do bocznego korytarza, trochę roztargniony, a trochę zirytowany. Nieoczekiwanie natknął się na dekoracje przedstawiające mieszczańską bibliotekę. Dwóch panów o znudzonych minach ukłoniło mu się tak, jakby jego wizyta była przewidziana, a nawet z góry ustalona. „Rzeczywiście nadaje się pan znakomicie" — powiedział ten wyższy. Drugi przytaknął głową z wyrazem twarzy niemego. „Nie mamy zbyt wiele czasu — powiedział wysoki — ale postaram się w dwóch słowach wyjaśnić panu jego rolę”. Mówił mechanicznie, jak gdyby nie brał pod uwagę rzeczywistej obecności Rice'a i ograniczał się do wykonywania monotonnego obowiązku. „Nie rozumiem'1' ^.¿powiedział Rice i cofnął się o krok. „To może i lepiej — powiedział wysoki. — W tych wypadkach analizowanie jest raczej szkodliwej zobaczy pan, że zaledwie przyzwyczai się pan do reflektorów, zacznie to pana bawić. Już pan zna pierwszy akt, tak, wiem, nie podobał się panu. Nikomu się nie podoba. Dopiero od następnego sztuka może okazać się lepsza. Zresztą, to zależy". — „Oby — powiedział Rice, któremu wydało się, że źle zrozumiał. — W każdym razie już czas, żebym wracał na salę". Ponieważ cofnął się o krok, nie zaskoczył go
miękki opór szarego, który wymamrotał przeproszenie nie usuwając się jednak. „Mam wrażenie, że nie rozumiemy się — powiedział wysoki — a szkoda, bo już tylko cztery minuty do drugiego aktu. Niech pan będzie łaskaw uważnie mnie słuchać. Pan jest Ho- wellem, mężem Ewy. Już pan widział, że Ewa zdradza Howella z Michaelem i że Howell prawdopodobnie wie o tym, jakkolwiek woli- milczeć z powodów, które jeszczę nie są wyjaśnione. Niech się pan nie rusza, proszę, to tylko peruka''. Ale uwaga ta była raczej zbędna, albowiem szary i niemowa wzięli go pod ręce, a wysoka, szczupła dziewczyna, która się nagle zjawiła, nakładała mu coś ciepłego na głowę. „Chyba nie chcecie, państwo, żebym zaczął krzyczeć i zrobił wam tu w teatrze awanturę?" — powiedział Rice usiłując opanować drżenie głosu. Wysoki wzruszył ramionami. „Przecież nie zrobi -pan tego — mruknął zmęczonym głosem. — To byłoby tak nieelegancko... Nie, z pewnością pan tego nie zrobi. W dodatku wspaniale panu w tej peruce, ma pan w sobie coś z typu ludzi rudowłosych". Czując, że nie powinien tego mówić, Rice powiedział: „Przecież ja nie jestem aktor". Wszyscy wraz z dziewczyną uśmiechnęli się zachęcająco. „Właśnie dlatego — powiedział wysoki. — Sam pan widzi, jaka to różnica. Pan nie jest aktor, pan jest Howell. Kiedy pan wyjdzie na scenę, Ewa będzie sie-
147
działa w salonie pisząc list do Michaela. Pan niby nie zauważy, że chowa papier i usiłuje . pokryć zmieszanie. Od tej chwili niech pan
robi, co pan chce. Okulary, Ruth". Co
chcą?" — zapytał Rice usiłując uwolnić sią od trzymających go ramion, podczas gdy Ruth nakładała mu na nos okulary w szyl- kretowej oprawie. „No, o to właśnie chodzi” — niechętnie mruknął wysoki i Rice'owi nagle przyszło do głowy, że tamten znużony jest powtarzaniem tego samego có wieczór. Rozległ sią dzwonek wzywający publiczność na salą, a Rice dostrzegł na scenie ruch maszynistów, jakieś zmiany światełj Ruth nagle znikła. Ogarnąło go oburzenie gorzkie raczej, niżeli gwałtowne, które mimo to wydało mu' sią nie na miejscu. „Co za idiotyczna farsa... — powiedział usiłując uwolnić sią. — Uprzedzam panów, że..." — „Bardzo mi przykro — wymruczał wysoki — szczerze mówiąc spodziewałem sią po panu czegoś innego. Ale skoro tak pan to bierze..." Nie była to w dokładnym tego słowa znaczeniu pogróżka, a jednak wszyscy trzej otaczali go w sposób narzucający posłuch lub otwartą walką? Ri- ce’owi przemknął o przez myśl, że obydwie te rzeczy są równie absurdalne. „Teraz Howell wchodzi — powiedział wysoki ukazując mu .wąskie przejście miądzy kulisami. — Potem niech pan robi, co pan chce, ale byłoby nam niezmiernie przykro, gdybyśmy..." Mówił
uprzejmie, nie zakłócając nagłej ciszy sali; z szelestem aksamitu kurtyna poszła w górę posyłając im falę letniego powietrza. „Naturalnie, trzeba to robić z sensem — dodał wysoki z wyraźnym zmęczeniem. — A teraz proszę iść”. Popchnąwszy nie popychając, wszyscy trzej doprowadzili go do miejsca, gdzie zaczynają się dekoracje. Oślepiło go fiołkowe światło. Przed nim była przestrzeń, która wydała mu się bezkresna, po lewej zaś odgadywał olbrzymią kawernę, coś jak jedno wielkie wstrzymanie oddechu, to coś, co w końcu było prawdziwym światem, w którym z wolna zaczynały zarysowywać się białe gorsy i może kapelusze lub też wysokie koafiury. Zrobił krok naprzód, czując, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa, i już chciał odwrócić się, aby uciec pędem, kiedy podniósłszy się Ewa pośpiesznie podeszła ku niemu z wyciągniętą dłonią, która wydawała się zawieszona w fioletowym świetle na końcu bardzo białego, długiego ramienia. Dłoń ta była lodowata i Rice odniósł wrażenie, że lekko skurczyła się w jego dłoni. Pozwalając podprowadzić się ku środkowi sceny, wysłuchał nieuważnie wyjaśnień Ewy na temat bólu głowy i jej chęci pozostania w półmroku i ciszy biblioteki, i czekał, aż umilknie, ażeby wysunąć się na proscenium i w dwóch słowach powiedzieć, że ich nabierają. Ale Ewa wydawała się czekać, żeby usiadł na kanapie
(w równie wątpliwym guście, jak treść sztuki i jej dekoracje)’, i Rice zrozumiał, że jest niemożliwe, niemalże groteskowe stać, podczas gdy .ona wyciągając doń powtórnie rękę, ponawia zaproszenie ze znużonym uśmiechem. Z kanapy lepiej dojrzał pierwsze rzędy parteru, przedzielane od sceny tylko światłem przechodzącym z fiołkowego w żółto-poina- rańczowe, ale — nie wiadomo dlaczego —- stamtąd łatwiej mu było zwracać się do Ewy, wytrzymywać jej spojrzenie, które jeszcze bardziej wiązało go z całym tym absurdem, tylko odwlekając jedyne dopuszczalne załatwienie sprawy, chyba żeby przyjąć ten obłęd, poddać się całemu temu oszukaństwu. „Nie mają końca jesienne popołudnia" powiedziała Ewa szperając pośród książek i papierów rozrzuconych na niskim stoliku, by wyjąć metalowe pudełko i poczęstować go papierosem. Automatycznie Rice. wyjął zapalniczkę, z każdą chwilą czując się bardziej groteskowo w tej peruce i okularach, ale maleńki rytuał zapalania papierosa i pierwszego zaciągnięcia się stał się jakby zawieszeniem broni, pozwolił mu wygodniej usiąść, rozluźnić straszliwe napięcie mięśni ciała czującego na sobie wzrok niewidocznych, zimnych konstelacji. Słyszał swoje odpowiedzi na to, co mówiła Ewa, jedne słowa wydawały się wywoływać następne niemal bez wysiłku; nie mówiło się właściwie o niczym
konkretnym; dialog domków z kart, którego kruche ściany wznosiła Ewa, zaś Rice z łatwością ustawiał własne karty i domek rósł oblany pomarańczowym światłem aż do chwili, gdy na zakończenie starannego wyjaśnienia, w którym padło imię Michaela („już pan widział, że Ewa zdradza Howella z Mi- chaelem") oraz parę innych imion i miejsc, po herbacie, w której brała udział matka Michaela (może zresztą matka Ewy) oraz po trwożnych, na progu łez tłumaczeniach, Ewa ruchem lękliwej nadziei pochyliła się ku Ri- ce'owi, jakby chcąc go objąć lub też czekając, że on weźmie ją w objęcia, i dokładnie po ostatnim zdaniu wygłoszonym czystym głosem, w samo ucho Rice'a szepnęła: „Nie pozwól im mnie zabić”, po czym bez przejścia wróciła do zawodowego głosu, żaląc się nad opuszczeniem swym i samotnością. Rozległo się pukanie do drzwi w głębi i Ewa zagryzła wargi, jakby chcąc jeszcze coś dodać (może to zresztą wydało się Rice’owi, zbyt wstrząśniętemu, żeby szybko reagować), i wstała, aby powitać Michaela, który wchodził z głupim uśmiechem, nie opuszczającym go od pierwszego aktu. Jakaś czerwono ubrana dama, jakiś starzec; wkrótce scena zaludniła się ludźmi wymieniającymi ukłony, kwiaty, wiadomości. Rice uścisnął wyciągające się ku niemu ręce i co prędzej powrócił na sofę, chroniąc się za drugim papierosem; obecnie
akcja wydawała się doskonale obywać bez niego, publiczność zaś z zadowolonym pomrukiem przyjmowała serie błyskotliwych replik Michaela i innych aktorów, podczas gdy Ewa zajmowała się herbatą i wydawaniem dyspozycji służącemu. Kto wie, czy nie był to moment, by wysunąć się ku przodowi sceny, upuścić papierosa i zadeptawszy go na czas nogą, oznajmić: „Szanowna publiczności.. ." Może jednak wytworniej (nie pozwól im mnie zabić) było poczekać aż do chwili opuszczenia kurtyny i wtedy, nagle wystąpiwszy naprzód, wyjawić całe oszustwo. W tym wszystkim było coś z ceremonii, co posiadało swój styl; w oczekiwaniu odpowiedniej chwili Rice dał się wciągnąć w dialog narzucony mu przez starszego «pana, przyjął szklankę herbaty, którą podała mu Ewa nie patrząc na niego otwarcie, jakby wiedziała, że jest obserwowana przez Michaela i czerwoną damę. Wszystko polegało na tym, żeby kontrować, przeciwstawiać się napięciu, żeby okazać się silniejszym niż tępa koalicja chcąca zrobić z niego manekin. Zauważył, że zdania, które do niego kierowali (czasem Mi- chael, czasem dama w czerwieni, prawie już nigdy Ewa), zawierały w sobie wynikającą z treści odpowiedź; manekin odpowie to, co jest przewidziane, i sztuka będzie toczyła się dalej. Rice pomyślał, że gdyby miał trochę więcej czasu, by opanować sytuację, zabawą
byłoby odpowiadanie im pod włos, robienie aktorom na przekór, stawiając ich w kropce. Ale nie zgadzali się na to, jego pozorna wolność działania dopuszczała tylko otwarty bunt, skandal. Nie pozwól im mnie zabić — powiedziała Ewa; w niezrozumiały sposób, równie absurdalny jak wszystko inne, Rice czuł, że lepiej jest zwlekać. Kurtyna zapadła nad jakąś sentencjonalną i pełną goryczy repliką damy w czerwieni, a Rice'owi aktorzy wydali się jak postacie, które nagle zstąpiły
0 jakiś niewidoczny stopień w dół: skurczeni, obojętni (Michael wzruszył ramionami
1 odwracając się tyłem wyszedł), opuszczali scenę nie patrząc wzajemnie na siebie, ale Rice zauważył, że Ewa dawała mu głową jakieś znaki, podczas gdy dama w czerwieni i starszy pan uprowadzali ją, uprzejmie trzymając pod ręce, ku prawej kulisie. Pomyślał, żeby pójść za nią, przez głowę przemknęła mu jakaś nieokreślona nadzieja: garderoba, chwila rozmowy. „Znakomicie — powiedział wysoki klepiąc go po ramieniu. — Bardzo dobrze. Wywiązał się pan z tego doskonale". Wskazywał na kurtynę, zza której dobiegały ostatnie oklaski. „Naprawdę im się podobało. Chodźmy, napijemy się czegoś". Tamci dwaj trzymali się trochę bardziej z tyłu i uśmiechali się uprzejmie, tak że Rice zrezygnował z pójścia za Ewą. Wysoki otworzył drzwi w głębi pierwszego korytarza i znaleźli się
w małym salonie, gdzie stały jakieś wyran- żerowane fotele, szafka, napoczęta butelka whisky. Rice zauważył przepięknie rżnięte kryształowe kieliszki. „Doskonale pan to zrobił — raz jeszcze podkreślił wysoki, podczas gdy sadowili się wokół Rice'a. — Z lodem, prawda? No, każdemu zaschłoby w gardle”. Rice podziękował, a szary natychmiast podał mu pełną szklankę. „Trzeci akt jest trochę trudniejszy, ale równocześnie bardziej interesujący dla Howella — powiedział wysoki. — Już się pan zorientował, jak się odkrywają karty". Żywo i bez żadnych wahań zaczął mu tłumaczyć wątek sztuki. „W pewien sposób pan skomplikował sprawę — powiedział. Si Nie wyobrażałem sobie, że będzie pan tak bierny w stosunku do swojej żony? ja byłbym reagował inaczej". — „Jak?" — zapytał sucho Rice. „O nie, przyjacielu, o to nie należy pytać. Moje zdanie mogłoby wpłynąć na pańskie decyzje, a pan ma już zapewne jakiś określony plan. A może nie ma go pan?” A ponieważ Rice nie odpowiadał, dodał: „Mówię to, bo właśnie nie należy mieć z góry ustalonych planów. Jesteśmy wszyscy zbyt zadowoleni, żeby ryzykować zepsucie końcowego efektu". Rice pociągnął spory łyk whisky. „Ale przecież przed‘drugim aktem mówił mi pan, że mogę robić, co chcę —- zauważył. Szary roześmiał się, lecz wysoki spojrzał na niego i tamten szybko usprawie
dliwił się jakimś gestem. „No, zawsze jest jakiś margines dla przypadku czy też przygody, jak pan woli to nazwać — powiedział wysoki. — Od tej chwili prosiłbym, żeby się pan stosował do moich wskazówek, naturalnie zachowując całkowitą swobodę w szczegółach". Trzymając prawą dłoń wewnętrzną stroną do góry, wpatrzył się w nią intensyw-r nie i wskazującym palcem lewej ręki puknął w nią parę razy. Pomiędzy dwoma łykami (znowu dolali mu do pełna) Rice słuchał instrukcji dla Johna Howella. Pod wpływem alkoholu i czegoś, co było jakby powolnym powrotem ku własnemu ja, a co napełniało go zimną wściekłością, bez trudu odkrywał sens tych instrukcji, przygotowywanie konfliktu, którego rozwiązanie miało nastąpić w ostatnim akcie. „Mam nadzieję, że to jasne" — powiedział wysoki, palec na dłoni poruszał się obrotowym ruchem. „Zupełnie jasne — odparł podnosząc się Rice — chciałbym tylko jeszcze wiedzieć, czy w czwart- tym akcie..." — „Unikajmy komplikacji, drogi przyjacielu — powiedział wysoki. — W czasie następnej przerwy wrócimy do tego tematu, teraz jednak polecałbym panu skoncentrować się wyłącznie na trzecim akcie. Ale, ale*, proszę podać ubranie..." Rice poczuł, że niemowa odpina mu kurtkę; szary wyjął | szafy tweedowy garnitur i parę rękawiczek. Mechanicznie przebierał się wśród
aprobujących spojrzeń wszystkich trzech panów. Wysoki otworzył drzwi, czekał. Z daleka rozległ się dzwonek. „Gorąco w tej przeklętej peruce" — pomyślał Rice, jednym łykiem dopijając whisky. Czując uprzejmy nacisk czyjejś ręki na swój łokieć, niemalże natychmiast znalazł się wśród nowych dekoracji. „Jeszcze nie — usłyszał za vsobą głos wysokiego. — I niech pan pamięta, że w parku jest chłodno. Może byłoby lepiej podnieść kołnierz kurtki... Proszę, już pan wchodzi". Z ławki stojącej przy ścieżce podchodził ku niemu Michael witając go jakimś głupim dwuznacznikiem. Należało odpowiedzieć nijako, i rozwieść się nad pięknem jesieni w Regent's Parku, w oczekiwaniu na powrót Ewy i damy w czerwieni, które poszły karmić łabędzie. Po raz pierwszy — przy czym jego samego zaskoczyło to w tym samym stopniu, co pozostałych — Rice zrobił jakąś aluzję do sytuacji, co spodobało się publiczności, ale nie Michaelowi, który znalazł się w defensywie; aby jakoś wybrnąć, musiał uciec się do dość widocznych zawodowych sztuczek. Niby chcąc zasłonić się od wiatru, aby zapalić papierosa, Rice stanął tyłem i wtedy, patrząc ponad okularami, zobaczył w kulisie trzech mężczyzn, ramię wysokiego poruszało się ostrzegawczym gestem. Uśmiechnął się za zaciśniętymi zębami (był trochę pijany, w dodatku sytuacja bawiła go: to poruszające się
ramię .wydało mu się niesłychanie śmieszne), po czym odwrócił się i oparł rękę na ramieniu Michaela. „Niesłychane rzeczy widuje się w londyńskich ogrodach — powiedział. — Doprawdy nie pojmuję, jak można tracić czas na łabędzie czy też kochanków, kiedy człowiek znajduje się w parku”. Publiczność znowu roześmiała się szczerzej aniżeli Michael, wybitnie zajęty oczekiwaniem na Ewę i damę w czerwieni. Nie wahając się, Rice w dalszym ciągu szedł pod prąd, coraz bardziej odchylając się od wskazówek w jakiejś absurdalnej i okrutnej szermierce ze zręcznością aktorów, którzy wysilali się, aby nawrócić go ku jego roli, i czasami to osiągali, ale znowu im umykał chcąc w jakiś sposób pomóc Ewie, sam nie wiedząc czemu, ale mówiąc sobie (śmieszyło go to zresztą, z pewnością było to whisky), że wszystko to, co teraz zmieni, bez wątpienia będzie miało wpływ na ostatni akt (nie pozwól im mnie zabić). Tamci zdali sobie sprawę z jego założenia, wystarczało ponad okularami rzucić okiem ku lewym kulisom, ażeby widzieć grożące gesty wysokiego; zarówno na scenie, jak i poza sceną walczono przeciw niemu i Ewie, przeszkadzano im porozumieć się, nie chciano, aby zdołała cokolwiek mu szepnąć, teraz nadchodził starszy pan, a zaraz za nim ponury szofer, była chwila spokoju (Rice pamiętał wskazówki: pauza, potem rozmowa na temat kupna akcji,
kluczowe, wszystko wyjaśniające zdanie damy w czerwieni, kurtyna) i w tej przerwie, w czasie której dama w czerwieni i Michael powinni byli odsunąć się na bok, aby starszy pan mógł porozmawiać z Ewą i Howellem na temat transakcji giełdowych (rzeczywiście, w tej sztuce niczego nie brakło!), przyjemność popsucia jeszcze trochę zamierzonego biegu akcji napełniła Rice'a czymś, co było niemal szczęściem. Z gestem, który bez najlżejszych wątpliwości ukazywał jego pogardę dla ryzykownych spekulacji, wziął Ewę pod rękę, uniknął przewidzianego manewru rozpływającego się w uśmiechach rozwścieczonego starszego pana i zaczął się z nią przechadzać mając za plecami ścianę pomysłowych replik, które go nie dotyczyły, jako wymyślone wyłącznie na użytek publiczności, natomiast od strony Ewy krótki jak mgnienie ruch letniego powietrza koło lewego policzka, niedosłyszalny szept jej prawdziwego głosu: „Zostań ze mną aż do końca”, przełamany przez odruch, który nakazywał jej odpowiedzieć na zapytanie damy w czerwieni >i pociągnąć z sobą Howella po to, by prosto w twarz usłyszał owo kluczowe zdanie. Natychmiast po tym zdaniu, bez minimalnej nawet przerwy, kiedy mógłby wcisnąć jedno chociaż słowo, które może zmieniłoby bieg mających nastąpić zdarzeń, zobaczył zapadającą kurtynę. „Kretyn" — po
wiedziała dama w czerwieni. „Odejdź, Floro" — rozkazał wysoki, stojący tuż tuż; Rice uśmiechał się zadowolony. „Kretyn" — powtórzyła dama w czerwieni, biorąc pod rękę Ewę, która pochyliła głowę i wydawała się jakby nieobecna. Mocne popchnięcie wskazało kierunek Rice'owi; czuł się niewypowiedzianie zadowolony. „Kretyn" — powiedział od siebie teraz wysoki. Pociągnięcie za głowę było niemalże brutalne, pomimo to Rice sam zdjął okulary i podał je wysokiemu. „Whisky nie było złe... — oznajmił. — Jeżeli chce mi pan dać wskazówki na temat ostatniego aktu..." Kułak pod żebro niemalże przewrócił go na podłogę, wyprostował się czując lekkie mdłości, popędzany kuksańcami szedł przez jakąś źle oświetloną galerię. Wysoki znikł, pozostali ściskali go między sobą, popychając w przód samym ciężarem ciał. Jakieś drzwi z umieszczoną nad nimi pomarańczową żarówką. „Przebieraj się" — powiedział szary podając mu jego własne ubranie. Nie dając mu czasu na poprawienie kurtki, kopniakiem otworzył drzwi. Nowy kuksaniec wypchnął go na chodnik, potknął się, poczuł chłód pachnącej Odpadkami uliczki. „Sukinsyny, jeszcze przez nich dostanę zapalenia płuc” — pomyślał Rice macając się rękami po kieszeniach. Na drugim końcu uliczki zobaczył światło, stamtąd dochodził odgłos ruchu ulicznego. Na pierwszym rogu
(nie zabrali mu ani papierów, ani pieniędzy) poznał wejście do teatru. Ponieważ nic nie stało na przeszkodzie, aby ze swego miejsca dosłuchał przedstawienia do końca, wszedł do ciepłego foyer, do dymu, gwaru, ludzi stojących przy barze. Starczyło mu czasu na jeszcze jedno whisky, ale nie czuł się zdolny do zebrania myśli. Na chwilę przed podniesieniem kurtyny zastanowił się, kto też będzie grał Howella w ostatnim akcie, czy jakiś inny nieszczęśnik przechodzi teraz przez uprzejmości, groźby i okulary. Ale żart kończył się prawdopodobnie każdego wieczoru w ten sam sposób, bo natychmiast poznał aktora z pierwszego aktu, który czytał list w swoim gabinecie i podawał go Ewie pobladłej i szaro ubranej. „To skandal-— pochylił się Rice ku sąsiadowi po lewej. — Jak można pozwolić na zmienianie aktora w połowie sztuki?" Sąsiad westchnął, zmęczony. „Trudno się zorientować z tymi młodymi autorami — powiedział. — U nich to wszystko są same symbole". Rice rozsiadł się w fotelu, z rozkoszą stwierdzając, że reszta publiczności szemrała, zdecydowana mniej łagodnie niż jego sąsiad przyjmować przemiany fizyczne Howella. Ale złudzenie, jakie daje teatr, szybko wzięło nad nimi górę, aktor był świetny i akcja płynęła w kierunku, który zaskoczył nawet Rice'a, zagubionego w jakimś miłym niebycie. List był od Michaela, donosił
w nim o swoim wyjeździe do Anglii. Ewa przeczytała go i zwróciła w milczeniu. Czuło się, że powstrzymuje łzy. Zostań ze mną aż do końca — powiedziała Ewa. Nie daj im mnie zabić — niezrozumiale powiedziała Ewa. Z bezpieczeństwa parteru było nie do pomyślenia, że mogłoby ją spotkać coś złego w tej chałowatej scenerii} wszystko było jednym nie kończącym się oszustwem, długie godziny peruk i malowanych drzew. Naturalnie, nieodzowna dama w czerwieni przerwała melancholijny spokój gabinetu, w którym przebaczenie, niemalże mdłość Howella były prawie wyczuwalne w jego milczeniach, w pełnym roztargnienia ruchu, z jakim podarł list i wrzucił go do ognia. Wydawało się nieuniknione, że dama w czerwieni wtrąci mimochodem, że wyjazd Michaela jest tylko manewrem, a także to, że Howell okaże jej swą pogardę, a mimo to uprzejmie zatrzyma ją na herbacie. Na chwilę rozśmieszyło Rice'a wejście służącego z tacą: herbata wydawała się jednym z głównych rekwizytów tego dramaturga, specjalnie zabawna w tej chwili, kiedy dama w czerwieni operowała dość sporym zapasikiem melodramatycznego romantyzmu, światła zaś przygasały w sposób absolutnie niestosowny do gabinetu londyńskiego adwokata. Nastąpił telefon, który Howell odebrał bez drgnienia powiek (najprawdopodobniej była to wiadomość o spadku akcji lub
jakikolwiek inny trik nieodzowny dla rozwiązania sytuacji); filiżanki krążyły z rąk do rąk wśród obowiązujących uśmiechów — dobry ton zazwyczaj poprzedzający katastrofę. Rice'owi wydał się niemal nie na miejscu gest Howella w chwili, w której Ewa podnosiła filiżankę do ust, jego szybki ruch i herbata wylewająca się na jej szarą sukienkę. Ewa siedziała nieporuszona, prawie groteskowa. W tym chwilowym zawieszeniu postaw (Rice wyprostował się nie wiedzieć czemu, z tyłu rozległo się zniecierpliwione psykanie) pełen zgorszenia okrzyk damy w czerwieni nałożył się na rękę Howella podnoszącą się jakby po to, aby coś obwieścić, na lekki trzask, na Ewę, która odwracała głowę patrząc ku publiczności, jakby nie chciała wierzyć, a później bezsilnie pochylała się coraz niżej i niżej, aż do upadku na sofę, jakby w przedłużeniu ruchu, który Howellowi został narzucony, a na który zareagował nagłą ucieczką za prawą kulisę, ucieczką, której Rice nie zobaczył, bo sam również biegł już głównym przejściem, jakkolwiek żaden z widzów nie poruszył się jeszcze. Zeskakując po dwa schody, zdołał oddać swój numerek w szatni i złapać palto; kiedy dobiegał do drzwi, dosłyszał pierwsze odgłosy końca sztuki, oklaski i gwar na sali, czyjeś szybkie kroki po schodach. Uciekał w kierunku Kean Street, przecinając uliczkę, dojrzał jakiś nieforemny
cień posuwający się wzdłuż muruj drzwi, przez które go wyrzucono, były uchylone, ale Rice nie zarejestrował wzrokiem tych wszystkich obrazów, bo już biegł po oświetlonej ulicy i zamiast oddalać się od teatru, znowu ulicą Kingsway zbliżał się do niego, przewidując, że nikomu nie przyjdzie do głowy szukać go tak blisko. Biegł przez Sfcrańd (podniósł kołnierz palta i szedł szybko z rękami w kieszeniach) aż do chwili, gdy z ulgą, której sam nie rozumiał, zobaczył, że znajduje się w sieci wąskich uliczek biorących początek od Chancery Lane. Opierając się o ścianę (dyszał i czuł, że koszulę ma przylepioną do ciała) zapalił papierosa i po raz pierwszy zadał sobie pytanie jasno i używając do tego wszystkich potrzebnych wyrazów, dlaczego ucieka. Zbliżające się kroki wbiły się klineifi między niego a odpowiedź, której szukał. Biegnąc dalej pomyślał, że jeżeli uda mu się znaleźć po drugiej stronie rzeki (już był niedaleko mostu Blackfriars), poczuje się bezpieczny. Schronił się do sieni, z dala od latarni oświetlającej wyjście ku Watergate. Coś sparzyło mu usta; gwałtownym ruchem wydarł z nich niedopałek, o którym zapomniał, a który zerwał mu skórę z warg. W otaczającej ciszy próbował powtórzyć sobie pytanie, które pozostało bez odpowiedzi, lecz ironicznie przesłaniała je myśl, że będzie bezpieczny, dopiero gdy będzie za rzeką. To by-
ło nielogiczne, kroki mogły przecież iść za ■¡nim i przez most, i każdą uliczką tamtego brzegu. Niemniej zdecydował się na most, biegł wspomagany przez wiatr, który pozwolił mu pozostawić rzeką za sobą i zgubić się w labiryncie, którego nie znał, a którym doszedł do jakiejś źle oświetlonej części miasta. Kiedy po raz trzeci tej nocy zatrzymał sią w głębokim i-wąskim pasażyku bez wyjścia, stanął wreszcie twarzą w twarz z jedynym ważnym pytaniem i zrozumiał, że nie potrafi na to pytanie dać odpowiedzi. Nie pozwól im mnie zabić, powiedziała Ewa, zrobił przecież, co mógł, niezręcznie i nędznie, ale i tak zabito ją, w każdym razie w sztuce zabito ją, a on musiał uciekać, bo było niemożliwe, żeby sztuka tak się kończyła, żeby szklanka herbaty niewinnie rozlewała sią na jej sukienką i żeby od tego Ewa ześlizgiwała się, a wreszcie całkiem upadła na kanapę. Zdarzyło się coś innego, a jego nie było, by temu zapobiec, zostań ze mną do końca, błagała go Ewa, ale wyrzucili go z teatru, odseparowali go od tego, co musiało nastąpić, a on, idiotycznie rozwalony w swoim fotelu, oglądał to wszystko nie rozumiejąc albo też rozumiejąc jakby inną częścią samego siebie, tą, gdzie był lęk i ucieczka, a teraz — lepiące się niby pot, który spływał mu po brzuchu — obrzydzenie do siebie samego. „Ale ja nie mam z tym nic wspólnego — pomyślał.
i nic się nie stało. To niemożliwe, żeby działy się takie rzeczy". Powtarzał to gorliwie: to nieprawda, że przyszli po niego, że proponowali mu ten bezsens, że uprzejmie grozili; zbliżające się kroki należały do jakiegokolwiek przechodnia, jakiekolwiek, nie pozostawiające śladów kroki. Człowiek o rudych włosach, który zatrzymał się tuż koło niego, prawie na niego nie patrząc, i który nerwowym ruchem zdjął z oczu okulary po to, żeby z powrotem je włożyć po otarciu ich o klapę kurtki, był po prostu kimś podobnym do Howella, do aktora, który grał rolę Howella i który wylał filiżankę herbaty na suknię Ewy. „Niech pan ściągnie tę perukę — powiedział Rice — poznają pana wszędzie". — „To nie peruka" — powiedział Howell (Smith czy też Rogers, Rice nie pamiętał już nawet nazwiska, które figurowało w programie). „Jakiż jestem niemądry" — powiedział Rice. Oczywiście posiadali dokładną kopię włosów Howella, tak jak i okulary były dokładną kopią okularów Howella. „Zrobił pan, co pan mógł — powiedział Rice — siedziałem w krzesłach i widziałem. Wszyscy będą mogli świadczyć na pana korzyść". Howell drżał oiparty
o ścianę. „Nie o to chodzi — powiedział. — Jakie to ma znaczenie, skoro mimo wszystko postawili na swoim". Rice pochylił głowę. Czuł niewypowiedziane zmęczenie. „Ja także chciałem ją uratować — powiedział — ale nie
pozwolili mi grać dalej". Howell spojrzał na
niego z pretensją. „Zawsze tak się dzieje
powiedział jakby do siebie.. — Typowe dla amatorów, myślą, że mogą być lepsi niż ci inni; w rezultacie do niczego to nie służy". Podniósł kołnierz kurtki, włożył rące w kieszenie. Rice miał ochotę zapytać go: „Dlaczego zawsze tak się dzieje? A skoro tak jest, to dlaczego uciekamy?”
Gwizdek, który ich szukał, rozlał się po wąskiej uliczce. Długą chwilę biegli obok siebie, wreszcie zatrzymali się w zaułku pachnącym naftą, stojącą wodą. Za kupą jakichś pak odetchnęli chwilę, Howell dyszał jak pies, Rice'a złapał skurcz w łydce' Potarł ją opierając się o skrzynie, z trudnością utrzymując równowagę na jednej nodze. „Może to nie jest aż tak poważne — wyszeptał. — Pan powiedział, że zawsze tak się dzieje...” Howell położył mu rękę na ustach, już słychać było na zmianę dwa gwizdki. „Każdy w swoją stronę — powiedział Howell. — Może chociaż jednemu uda się zbiec”. Rice zrozumiał, że ma rację, ale chciał, żeby Howell przedtem odpowiedział na jego pytanie. Przytrzymał go mocno za ramię. „Niech mi pan nie każe tak odcłiodzić — błagał. — Nie mogę wiecznie uciekać, nie wiedząc”. Poczuł smołowy zapach pak, swą rękę jakby nagle wydrążoną. Jakieś kroki oddalały się pędem. Rice pochylił się, żeby nabrać rozbiegu, i ruszył
w przeciwnym kierunku. W świetle latarnii zobaczył obojętną nazwę Rose Alley. Dalej była rzeka, jakiś most. Nie brakowało mostów ani ulic, którymi można by uciekać.
aki będzie kiedyś jego pomnik, myśli ironicznie prokonsul, wznosi ramię [i zatrzymując je gestem powitania, kamienieje pośród owacji tłumu, którego nie zdołały zmęczyć dwie godziny cyrku i upału. Oto moment obiecanej niespodzianki. Prokonsul opuszcza ramię i spogląda na żonę, która odwzajemnia mu się pozbawionym wyrazu, uroczystościowym uśmiechem. Wprawdzie Irena nie wie, co będzie dalej, ale jest to tak, jakby wiedziała, nawet nieoczekiwane zmienia się w przyzwyczajenie, kiedy człowiek nauczył się znosić z obojętnością, której prokonsul nienawidzi, kaprysy właściciela. Nie odwracając się w stronę areny, przewiduje los już rzucony, okrutną i monotonną kolejność zdarzeń. Likas, hodowca wina, i jego żona Urania pierwsi wykrzykują imię, które tłum podchwytuje i powtarza. „To właśnie miało być dla ciebie niespodzianką — mówi prokonsul. — Zapewniono mnie, że cenisz styl tego gladiatora". Strażniczka własnych uśmiechów, Irena pochyla głowę w podzięce.
„Skoro zaszczycasz nas swym towarzystwem, mimo że męczą cię igrzyska — dodaje pro- konsul — moim obowiązkiem jest dać ci to, co najbardziej ci się podoba". — „Jesteś solą ziemi — krzyczy Likas. — Ściągasz blask Marsa na naszą biedną, prowincjonalną arenę!" — „A dopiero widziałeś połowę" — mówi prokonsul zanurzając wargi w kielichu wina i częstując nim żonę. Irena pije duży haust wina, którego lekka woń zdaje się odganiać ciężki i gęsty zapach krwi i gnoju. W nagłej ciszy oczekiwania, w którym widać go z niebywałą precyzją, Marco idzie ku przodowi areny; jego krótki sztylet lśni w słońcu, tam gdzie stary płócienny dach przepuszcza skośne promienie, a tarcza z brązu niedbale zwisa u lewej ręki. „Czy dajesz mu za przeciwnika zwycięzcę ze Smyrny?" — pyta podniecony Likas. „Mam coś lepszego — mówi prokonsul. — Chciałbym, żeby dzięki tym igrzyskom zapamiętała mnie twoja prowincja i żeby moja żona chociaż raz się nie nudziła". Urania i Likas klaszczą w oczekiwaniu na odpowiedź Ireny, lecz ta w milczeniu zwraca kielich niewolnikowi, obca wrzaskom witającym wejście drugiego gladiatora. Nieruchomy, Marco również wydaje się obojętnie słuchać owacji ku czci przeciwnika; końcem sztyletu lekko dotyka swych złoconych nagolenników.
„Halo" — mówi Roland Renoir, biorąc pa
pierosa, co jest nieodzownym następstwem gestu zdjęcia słuchawki. Na linii słychać szmery jakichś splątanych połączeń, ktoś dyktuje cyfry, nagle cisza jeszcze ciemniejsza w ciemności, którą telefon wlewa w oko słuchu. „Halo" — powtarza Roland, opierając papierosa o brzeg popielniczki i szukając zapałek w kieszeni szlafroka. „To ja" — mówi głos Jeanne. Roland przymyka oczy, zmęczony, i układa się wygodniej. „To ja” — niepotrzebnie powtarza Jeanne. A ponieważ Roland nie odpowiada, dorzuca: „Sonia przed chwilą stąd wyszła".
Jego obowiązkiem jest patrzeć na cesarską lożę, wykonywać odwieczny gest pozdrowienia. Wie, że musi to zrobić i że zobaczy żonę prokonsula, która — może — uśmiechnie się do niego tak, jak na ostatnich igrzyskach. Nie potrzebuje myśleć, prawie nie umie myśleć, ale instynkt mówi mu, że ta arena jest zła,' olbrzymie oko z brązu, na którym brona i palmowe liście naznaczyły swe zygzakowate ścieżki, zniekształcone przez jakieś ślady poprzednich walk. Tej nocy śniła mu się ryba, śniła mu się samotna droga pośród potrzaskanych kolumn; kiedy wkładał zbroję, ktoś mruknął, że tym razem konsul nie zapłaci mu złotymi monetami. Marco nie pofatygował się zapytać, a tamten, nim się oddalił, wybuchnął złośliwym śmiechem; potem ktoś inny powiedział mu, że był to brat gla-
diatora, którego zabił w Massilii, ale już popychano go ku galeriom, ku okrzykom z zewnątrz. Upal jest nie do zniesienia, ciąży mu hełm, który odbija promienie słońca ku płóciennemu dachowi, ku schodom. Ryba, potrzaskane kolumny, niejasny sen z lukami zapomnienia w miejscach, w których mógłby go zrozumieć. A ten, co mu nakładał zbroją, powiedział, że prokonsul nie zapłaci mu złotymi monetami; może żona prokonsula nie uśmiechnie się do niego dzisiaj. Wrzaski nie robią na nim wrażenia, bo teraz wrzeszczą na cześć tamtego, oklaskują go mniej niż przed chwilą jego, ale do oklasków dołączają się okrzyki zdumienia; podnosi głowę i patrzy ku loży, gdzie Irena odwróciła się, żeby rozmawiać z Uranią, gdzie prokonsul niedbale daje jakiś znak, i całe ciało Marka krzepnie, a ręka zaciska się na głowicy szpady. Wystarcza spojrzenie na galerię naprzeciwko; nie tamtędy nadejdzie jego rywal; podniesiono kraty ciemnego wyjścia, którymi wypuszcza się dzikie zwierzęta, i Marco widzi zarysowującą się olbrzymią sylw;etkę nubijskiego sieciarza, do tej pory niewidoczną na tle omszałego kamienia. Teraz, niezależnie od wszelkiego rozumowania, wie już, że prokonsul nie zapłaci mu złotymi monetami, odgaduje sens ryby i potrzaskanych kolumn. Równocześnie i mało go obchodzi to, co nastąpi pomiędzy nim a sieciarzem (to jest
zawód i przeznaczenie), i mięśnie jego kurczą się jakby ze strachu, coś w jego ciele zastanawia się, dlaczego sieciarza wypuszczono wyjściem dla zwierząt, o to samo zresztą dopytuje się pośród owacji publiczność, i Likas pyta
0 to prokonsula, który bez słów uśmiechem podkreśla niespodziankę, a Likas protestuje
1 śmiejąc się czuje się w obowiązku postawić na Marka. Zanim jeszcze usłyszy słowa, które za chwilę zostaną wymówione, Irena wie, że prokonsul podwoi swą stawkę na Nubijczyka i że później spojrzy na nią uprzejmie i rozkaże podać jej mrożone wino. A ona wypije wino wymieniając z Uranią komentarze na temat postawy i dzikości nubijskiego sieciarza. Każdy ruch jest przewidziany, jakkolwiek samemu nie wie się o tym, jakkolwiek może zabraknąć czary wina lub ruchu ust Uranii podziwiającej tors olbrzyma. Wtedy Likas, ekspert w niezliczonych przepychach cyrku, zwróci im uwagę, że hełm Nubijczyka dotyka szczytu krat zamykających dzikie zwierzęta, wznoszących się o dwa metry ponad ziemię, i będzie wychwalał swobodę, z jaką ten zarzuca na lewe ramię łuski sieci. Tak jak zawsze, tak jak i w czasie tej już odległej nocy poślubnej Irena kurczy się, kurczy się do najgłębszej wewnętrznej granicy, na zewnątrz pobłażliwa, pełna uśmiechów, prawie rozbawiona; w ukrytej jałowej swobodzie przeczuwa znak śmierci, który prokon-
ko po to, żeby słuchać, notować i milczeć), nie wierząc właściwie, że ręka, która wzięła, a potem odłożyła tubkę proszków, jest jej ręką, że głos, który powtarza „to ja", jest jej głosem na granicy przepaści. Zachować godność i zamilknąć, delikatnie odłożyć słuchawkę na widełki, pozostać przezroczyście samą. „Sonia właśnie stąd wyszła" — mówi Jeanne i granica zostaje przekroczona, groteska zaczyna się, małe, wygodne piekiełko.
„Och" — mówi Roland pocierając zapałkę. Jeanne dokładnie to słyszy, jakby widziała twarz Rolanda, gdy wciąga dym, lekko przechylając się w tył z przymkniętymi oczami. Rzeka błyszczącej łuski wychlustuje z rąk czarnego olbrzyma, a Marco ma dokładnie określony czas, aby ugodzić człowieka z siecią. Zazwyczaj — prokonsul to wie i odwraca głowę tylko po to, aby Irena zobaczyła, że się uśmiecha — wykorzystywał tę sekundę, która jest słabym punktem każdego sieciarza, by — zapobiegłszy przy pomocy tarczy groźbie długiego trójzębu — rzucić się całym impetem na odkrytą pierś. Ale Marco trzyma- się trochę zbyt daleko, nogi wygięte, jakby napinał się do skoku, a tymczasem Nubijczyk błyskawicznie ściąga sieć, gotując się do nowego ataku. „Jest zgubiony" — myśli Irena nie patrząc na prokonsula wybierającego słodycze z tacy, którą mu podsuwa Urania. „Nie ten sam" — myśli Likas żałując ża
sul ukrył pod formą wesołej rozrywki publicznej, znak, który tylko ona 1 może Marco mogą zrozumieć, choć Marco nie zrozumie go, straszliwy, milczący jak machina, i jego ciało, którego pragnęła tamtym razem w cyrku (i tego domyślił się prokonsul, domyślił się sam, bez pomocy swoich magów domyślił się, jak zawsze od pierwszej chwili), zapłaci cenę wyłącznie za imaginację, za niepotrzebne dwukrotne spojrzenie na zwłoki Traka, zabitego jednym zręcznym ruchem, którym Marco poderżnął mu gardło.
Przed nakręceniem numeru Rolanda ręka Jeanne przesunęła się po kartkach żurnalu mód, po tubce uspokajających proszków, po grzbiecie zwiniętego na kanapie kota. Później głos Rolanda powiedział „halo", jego głos jakby trochę senny, i nieoczekiwanie Jeanne odczuła komizm sytuacji, świadomość, że to, co chce powiedzieć Rolandowi, automatycznie włączy ją w galerię telefonicznych płaczek z jedynym ironicznym świadkiem, pobłażliwie, w ciszy palącym papierosa. „To ja” — mówi Jeanne, ale powiedziała to raczej do siebie niż do tej ciszy, na której tle, jak na tle kurtyny, tańczą iskierki dźwięków. Patrzy na rękę, która nieuważnie pogładziła kota przed nakręceniem numeru (ale czyż nie dychać jakichś cyfr w telefonie, jakiegoś odległego głosu, który dyktuje numery komuś, kto nie odpowiada, komuś, kto jest tam tyl-
kładu. Marco wygiął się trochę, w ślad za obrotowym ruchem Nubijczyka. Jest jedynym, który jeszcze nie wie tego, oo przeczuwają wszyscy, jest tylko czymś, co przyczajone czyha na następną okazję, żałując, że nie zrobił tego, co reguły sztuki mu nakazywały. Trzeba by mu więcej czasu, tych ponurych godzin, które następują po triumfach, żeby pojąć przyczynę, dla której pro- konsul nie zapłaci mu złotymi monetami. Posępny oczekuje drugiego korzystnego momentu; może po wszystkim, z nogą na piersiach martwego sieciarza, po raz drugi napotka uśmiech żony prokonsula; ale tego nie myśli on, a ten, kto to myśli, już nie wietrzy, żeby stopa Marka stanęła na piersiach Nubijczyka z poderżniętym gardłem.
„Zdecyduj się — mówi Roland — chyba że chcesz, abym całe popołudnie wysłuchiwał tego faceta, co diabeł wie komu dyktuje swoje cyfry. Słyszysz go?" ?— „Tak" — mówi Jeanne — słychać go jakby z daleka, trzysta pięćdziesiąt cztery, dwieście czterdzieści dwa. Przez chwilę jest tylko ten monotonny, daleki głos. „W każdym razie —- mówi Roland — ten używa telefonu do celów praktycznych". Odpowiedzią mogłaby być oczekiwana pierwsza skarga, ale Jeanne milczy jeszcze przez parę sekund i powtarza: „Sonia właśnie stąd wyszła". Waha się i dodaje: „Prawdopodobnie już jest blisko twojego do-
mu". Rolanda dziwi to: Sonia nie ma powodu go odwiedzać. „Nie kłam" — mówi Jeanne, a kot wymyka jej się z rąk, patrzy na nią obrażony. „To nie jest kłamstwo — mówi Roland. — Mówię o porze, a nie o fakcie, czy odwiedza mnie, czy też nie. Sonia wie! że o tej porze nie lubię wizyt ani telefonów"! Osiemset pięć, dyktuje z daleka głos, czterysta szesnaście, trzydzieści dwa. Jeanne zamknęła oczy czekając na pierwszą przerwę w tym anonimowym głosie, aby powiedzieć to jedno, co jej pozostawało do powiedzenia. Jeżeli Roland przerwie rozmowę, zawsze pozostanie jej ten głos w głębi sieci, będzie mogła zatrzymać słuchawkę przy uchu i obsuwając się coraz to niżej na sofie, bawiąc się tubką proszków, słuchać cyfr tak długo, aż i tamten głos się zmęczy i nie pozostanie nic, zupełnie nic, tylko słuchawka już ciążąca jej palcom, martwy przedmiot, który będzie należało odrzucić nie patrząc. Sto czterdzieści pięć, mówi głos. Gdzieś, jeszcze dalej, niby delikatny rysunek ołówkiem, ktoś, kto mógłby być nieśmiałą kobietą, pyta między dwoma trzaskami: „Czy to Gare du Nord?"
Po raz drugi udało mu się umknąć sieoi, ale źle wymierzył odskok wstecz i pośliznął się na wilgotnej plamie piasku. Z wysiłkiem, który wywołuje dreszcz emocji wśród tłumu, odrzuca sieć młynkiem szpady, otrzymując równocześnie w tarczę, trzymaną na wycią
gniętym ramieniu, dźwięczące uderzenie trój- zęba. Prokonsul pogardliwie nie zauważa podnieconych komentarzy Likasa i odwraca głowę ku Irenie, która siedzi ¡nieporuszona. „Teraz albo nigdy” — mówi prokonsul. „Nigdy" — odpowiada Irena. „Nie ten sam! — powtarza Likas. — Będzie go to drogo kosztowało, Nubijczyk nie da mu więcej okazji, wystarczy na niego popatrzeć". W pewnej odległości od nich, niemal nieruchomy, Marco wydaje się rozumieć popełniony błąd; z podniesioną tarczą uporczywie patrzy na sieć już ściągniętą, na trójząb, hipnotyzujący go nie dalej niż o dwa metry od jego oczu. „Masz rację, nie jest ten sam — stwierdza prokonsul. — Postawiłaś na niego, Ireno?" Przyczajony, gotów do skoku Marco czuje w skórze, w głębi żołądka, że publiczność opuszcza go. Gdyby miał chwilę spokoju, mógłby przeciąć ten węzeł, który go paraliżuje, ten niewidzialny łańcuch, którego początek jest gdzieś daleko za nim (ale on nie wie, gdzie), a który w jakimś momencie staje się życzeniem konsula, obietnicą wielkiej zapłaty, a także snem, w którym jest ryba, i to, co czuje teraz, kiedy już na nic nie ma czasu, jest dokładnie obrazem tego snu, wcieleniem się weń na wprost sieci, która tańczy mu przed oczami i wydaje się łowić każdy promień słońca wciskający się poprzez rozdarcia rozpiętego nad amfiteatrem płótna. Wszystko
jest łańcuchem, .pułapką. Prostując się z groźną gwałtownością wzbudzającą aplauz publiczności, podczas gdy sieciarz po raz pierwszy cofa się o krok, Marco wybiera jedyną drogę, zamieszanie, pot i zapach krwi, śmierć przed sobą, którą należy zgnieść; ktoś myśli to poprzez uśmiechniętą maskę, ktoś, kto pożądał jego ciała ponad ciałem konającego Traka. „Trucizna — mówi sobie Irena. — Kiedyś znajdzie się trucizna, ale teraz przyjmij od niego czarę wina, bądź silniejsza, czekaj swojej godziny". Pauza wydłuża się tak, jak wydłuża się zdradliwa czarna galeria, z której dobiega nieprzerwanie głos powtarzający cyfry. Jeanne zawsze wierzyła, że to, co naprawdę się liczy, w jakimś momencie uchwyt- niejsze jest od wszelkich słów. Może te cyfry powiedzą więcej, będą czymś więcej dla uważnego słuchacza niż jakiekolwiek przemówienie, tak jak dla niej perfumy Soni, dotknięcie jej dłoni na ramieniu chwilę przed odejściem znaczyły o tyle więcej niż jej wszystkie słowa. Ale było jasne, że Sonia nie zadowoli się pośrednictwem cyfrowym, że będzie chciała powiedzieć to jak najdokładniej, litera po literze, rozkoszując się smakiem każdej z nich. „Rozumiem,■ że to dla ciebie' bardzo ciężkie \— powtarzała Sonia ale nienawidzę oszukaństwa i ukrywania
i wolę powiedzieć ci prawdę". Pięćset czterdzieści sześć, sześćset sześćdziesiąt dwa,
dwieście osiemdziesiąt dziewięć. „Jest mi obojętne, czy odwiedza cię, czy nie — mówi Jeanne. — Teraz właściwie wszystko mi jest już obojętne”. Zamiast cyfry następuje długa cisza. „Jesteś?” — pyta Jeanne. „Tak” — mówi Roland odkładając niedopałek na popielniczkę i rozglądając się bez pośpiechu za butelką koniaku. „Czego nie mogę zrozumieć...” — zaczyna Jeanne. „Przepraszam cię, kochanie, ale w tych wypadkach mało kto co rozumie, a w dodatku rozumienie czegokolwiek do niczego nie służy. Bardzo mi przykro, że Sonia tak się pośpieszyła, nie jej rzeczą było z tobą mówić. Niech go szlag trafi, uspokoi się wreszcie z tymi numerami?" Maleńki, jak ze świata mrówek głos ponawia swoje dokładne dyktando na podkładzie ciszy bliższej jakby i gęstszej. „Ale ty — mówi absurdalnie Jeanne — ty..." Roland popija trochę koniaku. Zawsze oszczędzał słów, unikał zbędnych dialogów. Jeanne powtórzy dwa, trzy razy każde zdanie, akcentując je za każdym razem inaczej. Niech mówi, niech powtarza, przez ten czas on przygotuje jakieś minimum sensownych odpowiedzi, które by wprowadziły choć trochę ładu w ten pełen napięcia chaos. Biorąc głęboki oddech, prostuje się po uniku i bocznym wysunięciu się do przodu. Coś mu mówi, że tym razem Nubijczyk zmieni porządek ataku, że trójząb poprzedzi wyrzucenie sieci. „Uważaj — tłu
maczy żonie Likas — widziałem, jak to robił w Apta Julia, zawsze ich tym zaskakuje". Nie osłonięty, nie zważając na ryzyko wejścia w zasięg sieci, Marco rzuca się do przodu i dopiero wtedy podnosi w górę tarczę, aby broniła go przed błyszczącą rzeką, która wystrzela niby promień z ręki czarnego. Rozrywa brzeg sieci, ale trójząb celuje w dół
i krew tryska z uda Marka, podczas gdy zbyt krótki sztylet niepotrzebnie odbija się
o drzewce. „A nie mówiłem!" — woła Likas. Protkonsul z uwagą patrzy na draśnięte udo, na krew spływającą w złocony nagolennik. Myśli niemal z żalem, że Irena chętnie przytuliłaby się do tego uda, poszukałaby kontaktu z nim, jego ciepła, jęcząc tak, jak umie jęczeć, kiedy on przytula ją, by zrobić jej krzywdę. Powie jej to jeszcze dziś w nocy; będzie interesujące obserwować wyraz jej twarzy, szukać słabego punktu na masce tej twarzy, udającej obojętność do samego końca, tak jak w tej chwili udaje obiektywne zainteresowanie walką, która wywołuje wycie plebsu, nagle podnieconego zbliżającym się końcem. „Szczęście opuściło go — mówi pro- konsul do Ireny. — Czuję się prawie winny, że go ściągnąłem na tę prowincjonalną arenę. Coś z niego pozostało w Rzymie, to widoczne". — „A reszta pozostanie tutaj, wraz z pieniędzmi, które na niego postawiłem śmieje się Likas. „Słuchaj, daj spokój — mówi
Roland — to -nonsens rozmawiać przez telefon, kiedy możemy zobaczyć się dziś wieczór. Powtarzam: Sonia pośpieszyła się, ja chciałem jakoś oszczędzić ci tego ciosu". Mrówka zaprzestała dyktowania swoich cyfr
i słychać bardzo wyraźnie słowa Jeanne. W jej głosie nie czuć łez, co zaskakuje Rolanda, który przygotował swoje odpowiedzi w oczekiwaniu lawiny .wyrzutów. „Oszczędzić mi ciosu? — mówi Jeanine. — Kłamiąc, no naturalnie, oszukując mnie jeszcze raz". Roland wzdycha, odrzuca odpowiedzi, które mogłyby przedłużyć aż do ziewania ten nudny dialog. „Przykro mi, ale jeżeli masz zamiar rozmawiać ze mną w ten sposób, wolę przerwać — mówi i po raz pierwszy słychać w jego głosie uprzejmość. — Lepiej będzie, jeżeli jutro rano przyjdę do ciebie, w końcu jesteśmy przecież ludźmi cywilizowanymi, co jest u licha". „Nie przychodź — mówi Jeanne
i zabawne jest słyszeć, jak słowa jej mieszają się z cyframi, nie osiemset, przychodź osiemdziesiąt osiem, nigdy więcej nie przychodź, Roland". Dramat, potrząsanie samobójstwem, nuda jak z Marie Josée, .jak z tymi wszystkimi, które biorą to tragicznie. „Nie bądź głupia — doradza Roland — jutro zrozumiesz to wszystko, tak będzie lepiej dla nas obojga". Jeanne milknie, mrówka dyktuje okrągłe cyfry: sto, czterysta, tysiąc. „Dobra, no to do jutra" — mówi Roland oglądając
sukienkę Soni, która właśnie otworzyła drzwi
i zatrzymała się w nich z pytająco-ironicznym wyrazem twarzy. „Ale się pośpieszyła z telefonem" — mówi Sonia odkładając torebkę
i tygodnik. „Do jutra, Jeanne" — powtarza Roland. Cisza w słuchawce napina się niby łuk, aż ją przecina sucho jakaś daleka cyfra, dziewięćset cztery. „Dosyć tych bzdurnych numerów!" — krzyczy Roland na cały głosj przed odłożeniem słuchawki słyszy jeszcze trzask na drugim końcu, łuk wysyłający swą niewinną strzałę. Sparaliżowany, niezdolny do uniknięcia sieci, która za chwilę go zagarnie, Marco stawia czoła gigantycznemu Nubijczykowi, zbyt krótki sztylet jest niby nieruchome przedłużenie wyciągniętego ramienia. Nubijczyk popuszcza sieci raz, drugi, zbiera ją szukając dogodniejszej pozycji, jeszcze nią kręci, jakby chcąc przedłużyć wrzaski tłumu, który go podnieca do wykończenia rywala, i opuszcza trójząb rzucając się równocześnie w bok, aby dodać uderzeniu siły. Marco idzie na spotkanie sieci wznosząc tarczę, wieża zwala się na czarną masę, sztylet grzęźnie w czymś, co gdzieś, ponad nim wyje. Piasek włazi mu w usta, w oczy, sieć niepotrzebnie spada na duszącą się rybę.
Obojętnie- przyjmuje pieszczoty, niezdolny odczuć, że ręka Jeanne jest drżąca i coraz zimniejsza. Kiedy palce ześlizgują się po jego boku zatrzymując się w chwilowym skurczu,
niesforny kot miauczy, potem przewraca się na plecy i macha łapkami w oczekiwaniu, że rozśmieszy Jeanne, ale nie, ręka jej dalej leży na nim nieruchomo, już tylko któryś z jej palców szuka ciepła jego futerka, przebiega po nim szybko przed ponownym zatrzymaniem się na jego letnim boku i na tubce pastylek, która potoczyła się aż tutaj. Ugodzony w sam żołądek Nubijczyk wyje, rzucając się do tyłu, i w tym ostatnim momencie, kiedy ból jest jak płomień nienawiści, cała umykająca z jego ciała siła koncentruje się w jego ramieniu wbijającym trójząb w plecy leżącego twarzą do ziemi przeciwnika. Pada na ciało Marka, w drgawkach przewalając się na bok; Marco powoli rusza ramieniem przygwożdżony do ziemi niby olbrzymi połyskliwy owad.
„To nieczęste — zwraca się prokonsul do Ireny — żeby gladiatorzy tej klasy wzajemnie się pozabijali. Możemy sobie powinszować, że byliśmy świadkami tak rzadkiego wydarzenia. Dziś wieczorem opiszę to memu bratu, będzie to dla niego rozrywką w nudzie jego małżeństwa".
Irena widzi poruszające się ramię Marka, powolny i niepotrzebny ruch, którym jakby chciał wyrwać trójząb wbity w krzyż. Wyobraża sobie nagiego prokonsula na piasku,
I tym samym trójzębem wbitym aż po rękojeść. Ale prokonsul nie ruszałby ręką w tym
ostatnim pełnym godności geście? wrzeszczałby wierzgając nogami jak zając, błagałby o litość zgorszoną publikę. Przyjmując rękę, którą podaje mąż, żeby pomóc jej podnieść się, przytakuje raz jeszcze. Ramię przestaje się ruszać, jedyne, co można zrobić, to uśmiechać się, schronić się we własną inteligencję. Kot nie wydaje się zadowolony z bezwładu Jeanne, znowu wywraca się na grzbiet oczekując pieszczot; później, jakby mu przeszkadzał ten palec dotykający jego boku, urażony miauczy i odwraca się, aby odejść, już zapomniany i senny.
„Przebacz mi, że przyszłam o tej porze — mówi Sonia. ^—Zobaczyłam twoje auto przed bramą, pokusa była za duża. Dzwoniła do ciebie, prawda?" Roland rozgląda się za papierosem. „Żle zrobiłaś — mówi. — Już tak się utarło, że tego rodzaju obowiązki należą do mężczyzn, w końcu byłem przeszło dwa łatą z Jeanne, to porządna dziewczyna". — „Ale to frajda... — mówi Sonia nalewając sobie kieliszek koniaku. — Nie mogłam jej darować tej naiwności, nie ma rzeczy, która by mnie bardziej denerwowała. Jeżeli ci powiem, że z początku się śmiała, taka była pewna, że żartuję"... Roland spogląda na telefon, myśli o mrówce. Teraz Jeanne zadzwoni drugi raz, będzie niewygodnie, bo Sonia usiadła tuż i głaszcze go po włosach, przeglądając tygodnik literacki tak, jakby w nim szukała
ilustracji. „Żle zrobiłaś" — powtarza Roland przyciągając ją do siebie. „Że przyszłam o tej porze?" — śmieje się Sonia ustępując rękom, bezmyślnie szukającym jakiegoś zamka. Fiołkowy welon okrywa ramiona Ireny, która odwraca się tyłem do publiczności, przeczekując ostatnie ukłony prokonsula. Do owacji dołącza się już rumor wstającego tłumu, szybki bieg tych, którzy spieszą ku wyjściu i dolnym galeriom. Irena wie, że niewolnicy wywloką trupy, i nie odwraca się. Jest zadowolona, że prokonsul przyjął zaproszenie Lika- sa i że pójdą wieczerzać do jego willi nad brzegiem jeziora, gdzie nocne powietrze pomoże jej zapomnieć o zapachu tłuszczy, ostatnich krzykach, o ręce poruszającej się wolno, jakby chciała gładzić ziemię. Nietrudno zapomnieć, jakkolwiek prokonsul biczuje ją szczegółowym wspominaniem niepokojącej go przeszłości; pewnego dnia Irena znajdzie sposób, aby on także zapomniał o tym na zawsze i aby ludzie myśleli, że po prostu umarł. „Zobaczysz, co wymyślił nasz kucharz — mówi żona Likasa. — Mojemu mężowi powrócił apetyt i wieczorem..." Likas śmieje się i pozdrawia przyjaciół, czekając, aż prokonsul pierwszy ruszy ku galeriom po ostatnim pozdrowieniu, z którym zwleka, jakby bawiło go patrzenie na arenę, gdzie przy- traczają i ciągną trupy. „Taka jestem szczęśliwa — mówi Sonia opierając policzek
Dla wszystkich ten sam ogleA
185
0 piersi zasypiającego Rolanda. „Nie mów tego — mruczy. — Człowiek zawsze ma uczucie, że to z uprzejmości". — „Nie wierzysz mi?" — śmieje się Sonia. „Wierzę, ale nie mów tego teraz. Zapalmy". Po omacku szuka na niskim stoliku papierosów, jeden wkłada w usta Soni, przybliża swój, zapala je równocześnie. Senni, niemal na siebie me patrzą Roland macha zapałką i kładzie ją na stoliku jest tam gdzieś popielniczka. Sonia zasypia pierwsza, on delikatnie wyjmuje jej papierosa z ust i razem ze swoim odkłada na stolik, przytulając się do niej w ciężkim, pozbawionym obrazów śnie. Gazowy szalik żarzy się bez płomienia na brzegu popielniczki, ogień powoli go ogarnia, aż spada na dywan obok ich rzeczy i kieliszka koniaku. Część publiczności wrzeszczy i gromadzi się na niższych stopniach. Prokonsul pozdrawia tłum raz jeszcze i daje znak gwardii, żeby, mu zrobiła przejście. Pierwszy zrozumiał Likas i pokazuje mu płat starego płótna tworzącego dach, które pęka, podczas gdy deszcz iskier spada na publiczność, rozpaczliwie tłoczącą się do wyjść. Rozkazując coś podniesionym głosem, prokonsul popycha Irenę, ciągle odwróconą
1 stojącą nieruchomo. „Prędzej, zanim zapchają dolne galerie" — wrzeszczy Likas wyprzedzając żonę. Irena pierwsza czuje zapach wrzącej oliwy: płoną ipodziemne składy. Płócienny dach spada na plecy splątanej masy
ludzkich ciał, która w walce o przejście zatkała zbyt wąskie galerie. Dziesiątkami skaczą na arenę szukając innych wyjść, ale oliwny dym zamazuje obrazy, strzęp materiału jeszcze się trzyma, jedzony przez płomienie, odrywa się
i spada na plecy prokonsula, w chwili gdy był już niemal w przejściu prowadzącym do cesarskiej galerii. Na jego krzyk Irena odwraca się, zrywa z niego płonącą szmatę, biorąc ją delikatnie w dwa palce. „Nie uda się nam wyjść — mówi. — Jesteśmy stłoczeni tu na dole jak zwierzęta". Wtedy Sonia zrywa się, chcąc rozerwać płonący uścisk, którym jest owinięta, jakby jeszcze to był sen, jej pierwszy okrzyk łączy się z wrzaskiem Rolanda, który nadaremnie usiłuje wstać, dławiony przez czarny dym. Jeszcze krzyczy, ale już coraz słabiej, kiedy strażacki wóz całym gazem wjeżdża w ulicę pełną gapiów. „Dziesiąte piętro — mówi porucznik. — Nie będzie łatwo, wiatr z północy, cholera. No, jazda, chłopaki".
Ces yeux l’appartiennent pas... où les as-lu pris?
IV, S
zasem zdarzało mi się myśleć, że
dzić od jednej rzeczy do drugiej. Mówię „zdarzało mi się myśleć", jakkolwiek jakaś idiotyczna nadzieja chciałaby wierzyć, że jeszcze mi się to zdarzy. I pomimo że bieganie w kółko po mieście wydaje się skandalicznym bezsensem dla kogoś, kto ma rodzinę i dom, chwilami znów sobie mówię, że czas wrócić do mojej ulubionej dzielnicy, zapomnieć o zajęciach (jestem agentem giełdowym), przy odrobinie szczęścia spotkać Josiane i pozostać z nią aż do następnego ranka.
Kto wie, jak dawno powtarzam sobie to wszystko, a to przykre, bo był czas, że tym więcej zdarzeń spotykało mnie, im mniej
o nich myślałem, czas, gdy żyłem zaledwie popychając ramieniem byle skrawek powietrza. W każdym razie wystarczało włączyć się w wesoły prąd obywateli dających się ponosić swym ulubionym ulicznym rozrywkom,
wszystko ustępuje, mięknie, wycofuje się, bez oporu pozwalając przecho-
a niemal zawsze spacer mój kończył się w dzielnicy krytych galerii, pewnie dlatego, że kryte pasaże i galerie były od zawsze moją utajoną ojczyzną. Przykładem niech będzie pasaż Giiemes, dwuznaczne terytorium, gdzie już tak dawno temu zrzuciłem z siebie dzieciństwo niby zniszczone ubranie. Koło roku 28 pasaż Giiemes był pieczarą skarbów, w której rozkosznie mieszała się wizja grzechu i pastylek miętowych, gdzie wywrzaski- wano tytuły południowych gazet pełnych zbrodni na każdej stronie i jarzyły się światła u wyjścia z sutereny, w której wyświetlano zakazane filmy. Josiany owych dni musiały patrzeć na mnie z pomieszanymi uczuciami macierzyństwa i rozbawienia, na mnie z paroma grosikami w kieszeni, ale zachowującego się jak mężczyzna, w podgiętym sombrero, z rękami w kieszeniach, palącego % papierosa marki Commander, tylko dlatego, że zdaniem ojca ślepło się z powodu palenia jasnego tytoniu. Przypominam sobie przede wszystkim zapachy i dźwięki, coś jakby oczekiwanie i niepokój, kiosk, w którym kupowało się magazyny ze zdjęciami gołych kobiet i ogłoszeniami pseudomanikurzystek; już wtedy byłem wrażliwy na to niebo fałszywych stiuków i brudnych lufcików, na tę sztuczną noc, ignorującą głupotę dnia i słońca, tam na zewnątrz. Z udawaną obojętnością podchodziłem do tych drzwi pasażu, gdzie
rozpoczynało się ostatnie. wtajemniczenie- niepewne windy, które mogłyby wieźć do gabinetów lekarzy chorób wenerycznych lub domniemanego raju na najwyższych piętrach, z kobietami wątpliwej moralności i lekkich obyczajów, jak je nazywano w gazetach, z napitkami (przeważnie zielonkawymi) podawanymi w rżniętych kieliszkach, z jedwabnymi dezabilami i fiołkowymi kimonami, a ich mieszkania miałyby ten sam zapach, jaki wydzielał się ze sklepów, w moim pojęciu eleganckich, które roziskrzały półcień pasażu nieosiągalnymi wystawami pełnymi kryształowych flaszek i pudełek, i pudrów „rachel",
i różowych puszków, i szczotek o przezręczy- stych rączkach.
Jeszcze dzisiaj nie mogę przejść przez pasaż Giiemes bez półironicznego wzruszenia nad wspomnieniem niedorosłości na progu upadku. Dawna fascynacja ciągle trwa i dlatego pewnie lubię włóczyć się bez określonego celu, wiedząc, że w każdej chwili mogę znaleźć się w dzielnicy krytych galerii, gdzie byle ponury zakurzony sklepik pociąga mnie bardziej niż oświetlone gabloty reklamowe wystawione na impertynencję otwartych ulic. Galeria Vivienne na przykład lub Passage des Panoramas z ich odgałęzieniami, z ich skrótami wychodzącymi na jakiś antykwariat książkowy lub tajemnicze biuro podróży, w którym chyba nikt nigdy nie kupił kole-
jowego biletu, ten świat, który opowiedział się za bliższym niebem brudnych szyb i stiu- ków pełnych alegorycznych figur, wyciągających ręce, aby ofiarowywać girlandy, ta Galerie Vivienne o krok od dziennej potworności rue Réaumur i Giełdy (pracuję na Giełdzie), ileż z tej dzielnicy zawsze należało do mnie, na długo przedtem, nim zacząłem to podejrzewać, należało do mnie już wtedy, gdy stojąc w pasażu Güemes i licząc moje studenckie grosze, rozważałem problem, czy wydać je w barze automatycznym, czy kupić książkę, czy mieszane kwaskowe landrynki w przezroczystej torebce; w ustach papieros, który mglił mi wzrok, a w kieszeni (w której palce dotykały jej od czasu do czasu) koperta z prezerwatywą, kupioną z sztuczną pewnością siebie w aptece obsługiwanej wyłącznie przez mężczyzn, prezerwatywą, której nie będę miał najmniejszej szansy zużytkować mając tak mało pieniędzy i tak dziecinną twarz...
Moja narzeczona, Irma, nie może zrozumieć, że lubię włóczyć się nocą po śródmieściu lub południowych dzielüicach, a gdyby znała moją słabość do pasażu Güemes, byłaby zgorszona. Dla niej, tak jak i dla mojej matki, nie ma lepszego spędzania czasu niż sofa w salonie, w którym odbywa się tak zwana konwersacja, kawa i likier anyżkowy. Irma jest najlepszą i najfajniejszą dziewczyną, ni
gdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy mówić z nią o tym, co rzeczywiście mnie interesuje, i tym sposobem kiedyś staną się dobrym mężem i ojczulkiem, którego dzieci będą przy okazji wymarzonymi wnusiami mojej matki. Przypuszczam, że z tych to powodów w końcu poznałem się z Josiane, ale chyba nie tylko dlatego, bo przecież mogłem spotkać ją na Boulevard Poissonnière czy na ulicy Notre-Dame-des-Victoires, a jednak po raz pierwszy spojrzeliśmy na siebie w samej głębi galerii Vivienne pod figurami z gipsu, drżącymi w płomieniu gazowych lamp (poruszały się girlandy trzymane w palcach przez zakurzone muzy) i bardzo szybko dowiedziałem się, że Josiane pracowała w tej dzielnicy i że nietrudno było ją spotkać, jeżeli było się bywalcem kafejek lub przyjacielem concierge'ów. Mógł to być przypadek, ale fakt, że właśnie tam ją spotkałem, podczas gdy na innym świecie, tym, gdzie z wysokiego, pozbawionego girland ulicznego nieba padał deszcz, wydał mi się jakimś znakiem, było to coś więcej niż zwykłe spotkanie z którąkolwiek z prostytutek tej dzielnicy. Później dowiedziałem się, że wtedy" Josiane nie oddalała się od galerii, była to bowiem epoka, kiedy mówiono wyłącznie
o zbrodniach Laurenta i biedaczka żyła w panice. Coś z tej paniki zmieniało się we wdzięk, w płochliwość gestów, w zwykłą żą
dzę. Pamiętam jej sposób patrzenia na mnie, coś pomiędzy pragnieniem a nieufnością, jej pytania udające obojętność, mój niedowierzający zachwyt, gdy się dowiedziałem, że mieszka w galerii na piętrze, moje nalegania, żeby iść do niej na facjatkę zamiast do hotelu przy ulicy Sentier (gdzie miała przyjaciół i czuła się bezpieczna). A później jej zaufanie. Boże, jak strasznie uśmieliśmy się tej nocy na samą myśl, że ja miałbym być Lau- rentem, i jaka śliczna, jaka pełna słodyczy była Josiane na swojej facjatce z powieści dla ubogich, pełna lęku przed dusicielem kręcącym się po Paryżu, i ten jej sposób coraz mocniejszego przytulania się do mnie, kiedy przypominaliśmy .sobie wszystkie zbrodnie Laurenta.
Mama zawsze wie, kiedy nie nocuję w domu, i chociaż nic nie mówi, to już byłoby zbyt absurdalne, przez parę dni patrzy na mnie pół zastraszona, a pół obrażona. Wiem, że nawet nie przychodzi jej na myśl, żeby powiedzieć o tym Irmie, ale mimo to złości mnie zawziętość tych matczynych uprawnień, których już nic nie usprawiedliwia, przede wszystkim zaś złości mnie fakt, że to ja w końcu zjawiam się z pudełkiem pomadek czy z jakąś rośliną do ustawienia na patio i że ten gest w sposób bardzo dokładny oznacza koniec wybryków i powrót do normalnego życia syna, który ciągle jeszcze mieszka
z matką. Jasne, że Josiane była szczęśliwa, kiedy jej opowiadałem tego rodzaju historie, które, przeniesione do dzielnicy galerii, stawały się częścią naszego życia z równą prostotą, co ich bohater. Josiane miała bardzo żywe uczucia rodzinne i pełna była szacunku dla instytucji i pokrewieństw. Nie jestem amatorem zwierzeń, ale skoro musieliśmy
0 czymś mówić, zaś to, co ona opowiedziała mi o swym życiu, już zostało przedyskutowane, niemal nieuchronnie wracaliśmy do moich kawalerskich problemów. Było jeszcze coś, co nas zbliżyło (i w tym również miałem szczęście), to że Josiane lubiła kryte galerie, może dlatego, że w jednej z nich mieszkała, a może dlatego, że chroniły ją przed zimnem
1 deszczem (poznałem ją w początku zimy w okresie przedwczesnych śnieżyc, o których istnieniu galerie i ich mieszkańcy w ogóle nie mieli pojęcia). Przyzwyczailiśmy się spacerować razem, kiedy miała trochę wolnego czasu, kiedy ktoś — nie lubiła wymawiać jego imienia — był w dość dobrym humorze, aby pozwolić jej na trochę rozrywki z przyjaciółmi. O tym kimś mówiliśmy niewiele, gdy już zadałem kilka nieuniknionych zapytań, ona zaś odpowiedziała mi kilkoma nieuniknionymi we wszelkich stosunkach handlowych kłamstwami. Było jasne, że chodzi o opiekuna, który jednak miał dość dobrego smaku, by pozostawać w cieniu. Do
szedłem do wniosku, że nie robiło mu różnicy, kiedy od czasu do czasu odprowadzałem Josiane, bo groźba Laurenta bardziej niż kiedykolwiek ciążyła nad dzielnicą po jego ostatniej zbrodni przy ulicy d'Aboukir i biedaczka nie miała odwagi oddalać sią po zmroku od galerii Vivienne. W rezultacie właściwie powinienem był być wdzięczny Laurentowi i opiekunowi, cudzy strach umożliwiał mi towarzyszenie Josiane po ulicach i kawiarniach, przekonując mnie, że potrafię być prawdziwym przyjacielem dziewczyny, z którą nie łączy mnie nic głębszego; Z całkowitej ufności tej przyjaźni zdawaliśmy sobie sprawę powoli, poprzez jakieś milczenia, jakieś żarty. Na przykład jej mieszkanie, mała czyściutka facjatka, która dla mnie była po prostu tylko częścią galerii. Wszedłem na górę z powodu Josiane, ale ponieważ nie miałem dość pieniędzy, by zapłacić jej za całą noc, a ktoś czekał na zdanie przez nią rachunków, właściwie nic tam nie widziałem i dopiero
o wiele później, już prawie zasypiając w moim nędznym pokoiku, gdzie ilustrowany kalendarz i srebrny kubek do picia mate były jedynymi luksusami, zacząłem myśleć o tej facjatce, ale nie mogłem jej sobie przypomnieć, bo widziałem tylko Josiane, i żeby usnąć, wystarczało mi pomyśleć, że znowu mam ją w ramionach. Lecz przyjaźń dała mi pewne prerogatywy, może jakieś ciche przy
zwolenie opiekuna, dość, że nieraz udało się Josiane tak wykombinować, że spędzała ze mną noc, a jej pokoik zaczął wypełniać luki w naszym dialogu, który nie zawsze był łatwy: każda lalka, każdy sztych, każda ozdoba wryły się w moją pamięć i pomagały mi żyć, kiedy nadchodził czas powrotu do domu lub rozmowy z matką i Irmą o polityce czy też chorobach w rodizinie.
Później nastąpiły różne rzeczy, między in-. nymi zarysowała się niewyraźna sylwetka tego, którego Josiane nazywała Argentyńczykiem, lecz z początku wszystko skupiało się wokół postrachu dzielnicy, podsycanej tym, co któryś z dziennikarzy nazwał sagą Lau- renta-dusiciela. Jeżeli czasem chcę wyobrazić sobie Josiane, to po to, ^by widzieć ją, jak u mego boku wchodzi do kawiarni przy ulicy des Jeûneurs, jak siada na bankietce z wiśniowego welwetu, z sąsiadami wymienia ukłony, wymienia zdania, które już po chwili dotyczą Laurenta, bo w dzielnicy Giełdy mówi się właściwie tylko o nim i ja, który pracuję cały dzień bez przerwy i między dwoma kotowaniàmi giełdowymi znoszę komentarze kolegów i klientów na temat ostatniej zbrodni Laurenta, zastanawiam się, czy ten ponury koszmar kiedykolwiek się skończy, a rZe- czy wrócą do stanu, w jakim — wyobrażam sobie — mogły być przed sprawą Laurenta, czy też będziemy musieli znosić jego ma
kabryczne wybryki do końca naszych dni. Najbardziej irytujące (opowiadam to Josiane, uprzednio zamówiwszy grog, którego potrzebę tak się odczuwa wśród zimna i śniegu) jest to, że nawet nie znamy jego imienia, dzielnica nazywa go „Laurent", bo jakaś wróżka z placu Clichy zobaczyła w kryształowej kuli, jak morderca skrwawionym palcem pisał swoje imię, a reporterzy usiłują schlebiać gustom publiczności. Josiane nie jest głupia, a przecież nikt nie przekonałby jej, że zbrodniarz nie nazywa się Laurent, i nie warto walczyć z obłędnym strachem, jaki widzę w jej niebieskich oczach, teraz z roztargnieniem patrzących na młodego człowieka, wysokiego i trochę przygarbionego, który wszedł i oparł się o kontuar, z nikim się nie witając.
— Może być — mówi Josiane zgadzając się na jakąś uspokajającą uwagę, którą wymyśliłem na poczekaniu. — Ale tymczasem, jak idę po schodach, boję się, że gdyby wiatr zdmuchnął mi między piętrami świecę... Już myśl o tym, że mogłabym znaleźć się sama po ciemku i że może...
— Nieczęsto wchodzisz sama — roześmiałem się.
— Łatwo ci się śmiać, ale czasem, jak pada deszcz albo śnieg i marnie mi idzie, wracam koło drugiej nad ranem...
Następuje opis Laurenta zaczajonego na po
deście albo jeszcze gorzej — czekającego na nią w jej własnym pokoju, gdzie się dostał otwierając drzwi niezawodnym wytrychem. Przy sąsiednim stoliku Kiki demonstracyjnie się wstrząsa i wydaje małe okrzyczki przerażenia, powielające się w lustrach. My mężczyźni niebywale się bawimy tymi teatralnymi przerażeniami, które podnoszą w cenie naszą opiekuńczość w stosunku do dziewcząt. Przyjemnie jest palić fajkę w kafejce o porze, w której zmęczenie pracą zaczyna rozwiewać się wśród alkoholu i tytoniu, zaś kobiety porównują swe kapelusze i boa chichocząc z niczego; przyjemnie jest całować w* usta Josiane, w zamyśleniu obserwującą mężczyznę —niemalże chłopca — który odwrócony do nas tyłem popija swój absynt małymi łykami, łokciem oparty o bar. To zabawne; pierwsze wspomnienie Josiane, które jest zawsze wspomnieniem tego wieczoru, gdy siedziała na bankietce kafejki, wieczoru pełnego śniegu i pełnego Laurenta, łączy się nieodzownie z tym, którego nazywała Argentyńczykiem, popijającym swój absynt, odwróconym do nas plecami. Ja także nazywam go Argentyńczykiem, ho Josiane zapewniła mnie, że nim jest, co wiedziała od Rydej, która poszła z nim do łóżka (lub prawie), przy czym wszystko to stało się, zanim jeszcze Josiane pobiła się z Rudą z powodu miejsca na rogu i godzin, czego obie teraz pół-
słówkami żałowały, bo kiedyś były najlepszy- ? mi przyjaciółkami. Według Rudej facet sam jej powiedział, że jest Argentyńczykiem, jakkolwiek mówił po francusku zupełnie bez cudzoziemskiego akcentu; powiedział jej to, kiedy szli do łóżka (właśnie rozwiązywał sznurowadła), po prostu może po to, żeby
0 czymś mówić.
— No, ten tam, dzieciak prawie... Czy nie wygląda na wyrośniętego uczniaka? No dobra, posłuchaj, co o nim mówi Ruda.
Josiane miała zwyczaj załamywania rąk, rozdzielania ich i ponownego ich załamywania, ilekroć mówiła o czymś pasjonującym. Wytłumaczyła mi życzenie Argentyńczyka, w sumie nic specjalnie oryginalnego, zdecydowaną odmowę Rudej, wyjście urażonego klienta. Zapytałem ją, czy Argentyńczyk kiedykolwiek ją zaczepił. No więc nie, pewnie wiedział, że ona i Ruda były przyjaciółkami. Znał je dobrze, mieszkał w okolicy, a kiedy Josiane to powiedziała, spojrzałem na niego z większym zainteresowaniem i zobaczyłem, że rzucając drobne na cynowy talerzyk płaci za absynt, ślizgając się po nas — a było to tak, jak gdybyśmy na jakiś nieokreślony czas przestawali istnieć — spojrzeniem odległym
1 przedziwnie nieruchomym, z twarzą kogoś, kto zastygł w jakiejś chwili snu i nie chce zrobić jednego kroku, który by mógł go wrócić do rzeczywistości. W końcu tego typu wy
raz twarzy, mimo że młodzieniec był właściwie niedorostkiem o bardzo pięknych rysach mógł niejako za rękę prowadzić do koszmaru otaczającego Laurenta. Nie omieszkałem powiedzieć tego Josiane.
— Laurent? Zwariowałeś... Przecież Laurent jest...
I Niestety, nikt nic o nim nie wiedział, jakkolwiek Kika i Albert przysiedli się do nas i dla rozrywki wzięli udział w omawianiu hipotez. Cała ta teoria upadła jednak, kiedy patron, który tajemniczym sposobem słyszał dosłownie wszystko, o czym była mowa w jego kafejce, przypomniał nam, że jednak było coś, co się wiedziało na temat Laurenta, a mianowicie to, że miał siłę, dzięki której dusił swoje ofiary jedną ręką. Podczas kiedy ten chłopak... ej, panowie... Było zresztą późno i należało wracać do domu. Ja samiuteń- ki, bo tej nocy Josiane była zajęta z kimś, kto już czekał na nią na facjatce, z kimś, kto z natury rzeczy był posiadaczem klucza, tak że doprowadziłem ją do pierwszego piętra, żeby się nie bała, gdyby świeca zgasła jej w połowie drogi, i ogarnięty jakimś nagłym zmęczeniem patrzyłem, jak wchodzi, może i zadowolona, jakkolwiek powiedziała mi coś wręcz odwrotnego, a potem ^ wyszedłem na ulicę zaśnieżoną i lodowatą i zacząłem chodzić tam i na powrót bez celu, aż do chwili gdy — jak mi się to zazwyczaj zda-
rżało — znalazłem drogę prowadzącą ku mojej dzielnicy, ku ludziom czytającym wieczorne gazety i patrzącym przez szyby tramwajów, jakby rzeczywiście było coś do zobaczenia o tej porze i na tych ulicach.
Nie zawsze było łatwo dotrzeć do dzielnicy galerii i akurat trafić na wolną chwilkę Jo- siane. Ileż razy zdarzało mi się samemu w rozczarowaniu przemierzać pasaże, aż do chwili jakiegoś połączenia się z nocą, poczucia, że i ona jest moją kochanką. W porze, w której zapalano lampy gazowe, ożywiało się nasze królestwo, kawiarnie stawały się miejscami zadowolenia i wypoczynku, wielkimi łykami spijało się koniec dnia pełnego pracy, tytuły gazet, politykę, Prusaków, Laurenta, wyścigi. Lubiłem wypić jeden kieliszek tu, drugi trochę dalej, bez zdenerwowania oczekując chwili, kiedy na zakręcie jakiejś galerii lub przy jakimś barze zobaczę sylwetkę Josiane. Jeżeli już była w towarzystwie, dawała mi znak mówiący, kiedy będzie wolna i gdzie będę mógł spotkać ją samą. Innym razem ograniczała się do przesłania mi uśmiechu, a wtedy reszta czasu pozostawała mi na włóczenie się po galeriach. Były to godziny poświęcone na zwiedzanie i tym sposobem zapoznałem się z najstarszymi zaułkami naszej dzielnicy, z Galerią Sainte-Foy na przykład lub z prastarymi zakątkami Passage du Caire, ale jakkolwiek każdy z nich bardziej mnie
Inne niebo
201
pociągał niż otwarte ulice (a tyle ich było dziś to był Passage des Princes, kiedy indziej Passage Verdeau i tak w nieskończoność), na zakończenie długiego krążenia, którego sam nie byłbym w stanie zrekonstruować, zawsze wracałem do Galerie Vivienne, nie tyle przez wzgląd na Josiane, jakkolwiek i to miało znaczenie, ile do opiekuńczych krat, do starych alegorycznych rzeźb, do cieni w Passage des Petits-Péres, do tego dziwnego świata, gdzie nie musiało się myśleć o Irmie, gdzie można było żyć bez określonych godzin, na los szczęścia, na los przypadkowych spotkań. Przy tak skąpej ilości zdarzeń właściwie nie mogę obliczyć, ile czasu minęło, zanim bez powodu zaczęliśmy znów mówić o Argentyńczyku. Kiedyś wydało mi się, że widzę, jak wychodzi z bramy pasażu Saint-Marc, owinięty w jedną z tych obszernych czarnych peleryn, które tak były modne pięć lat temu, wraz z cylindrami o zbyt wysokich główkach, i miałem ochotę podejść do niego i zapytać, skąd naprawdę pochodzi. Przeszkodziła temu myśl o zimnej złości, z jaką ja sam przyjąłbym indagacje w tym stylu, ale Josiane doszła później do wniosku, że zrobiłem głupstwo, może dlatego, że Argentyńczyk interesował ją w jakiś jej tylko wiadomy sposób, mający w sobie coś z zawodowej obrazy połączonej ze sporą dozą ciekawości. Przypomniała sobie, że któregoś wieczoru widziała
¡iÓS
go z daleka w Pasażu Vivienne, w którym zasadniczo nie bywał.
— Nie podoba mi się sposób, w jaki na nas patrzy — powiedziała Josiane. — Przedtem nie przejmowałam się tym, ale od kiedy wspomniałeś wtedy o Laurent...
— Josiane, kiedy zrobiłem ten żart, byliśmy z Kiki i z Albertem. Przecież wiesz, że Albert jest kapusiem. Wyobrażasz sobie, że wypuściłby taką gratkę z rąk, gdyby był w tym chociaż cień prawdopodobieństwa? Głowa Laurenta jest dużo warta, kochanie.
— Nie podobają mi się jego oczy — upierała się Josiane. — W dodatku nie patrzy na ciebie, przekłuwa cię tymi oczami, ale nie patrzy. Gdyby mnie któregoś dnia zaczepił, uciekałabym jak zmyta, przysięgam ci na ten krzyżyk.
— Boisz się szczeniaka. A może nas wszystkich, pochodzących z Południowej Ameryki, bierzesz zà orangutanów?
Z góry wiadomo, jak kończą się takie dialogi. Więc szliśmy na grog do kafejki na rue des Jeûneurs, więc przebiegaliśmy galerie i bulwarowe teatrzyki, wdrapywaliśmy się na facjatkę, śmieliśmy się ile sił. Bywały tygodnie — trudno liczyć czas, kiedy jest się szczęśliwym — że śmieliśmy się dosłownie ze wszystkiego, nawet z tępych kawałków Ba- dingueta i strachu przed wiszącą nad nami wojną. Niełatwo jest przyznać, że coś tak
marnego jak Laurent przyczyniło się do zduszenia naszej wesołości, a jednak tak było, Laurent znowu zabił kobietę na rue Beau- regard — właściwie o krok — w kawiarni siedzieliśmy jak na mszy, gdy Marta, która pędem wbiegła z tą nowiną, wybuchnęła histerycznym szlochem, co w jakiś sposób pomogło każdemu z nas do przełknięcia kuli, siedzącej w gardle. Tej*samej nocy policja przeczesała wszystkich najgęstszym grzebieniem, od kafejki do hotelu i od hotelu do kafejki. Josiane poszła poszukać opiekuna, a ja pozwoliłem jej iść, rozumiejąc, że potrzebuje oparcia silniejszego niż wszystkie dotychczasowe. Ale ponieważ w rezultacie tego typu zdarzenia smucą mnie — galerie nie służą do tego, nie powinny służyć do tego — zacząłem popijać z Kiki, a później z Rudą, która poszukiwała mnie jako pomostu, żeby pogodzić się z Josiane. Niewąsko się piło w naszej kafejce, a w tej ciepłej mgiełce głosów i kieliszków wydało mi się właściwie słuszne, że o północy Argentyńczyk usadowił się przy stoliku w głębi i poprosił o swój absynt ze zwykłym wyrazem twarzy, uroczym i dalekim, i nieobecnym. Na pierwszą aluzję Rudej powiedziałem, że wiem i że w końcu chłopak nie jest ślepy i jego gusta nie powinny budzić aż tyle zgorszenia; w każdym razie uśmieliśmy się z fałszywego oburzenia Rudej, kiedy Kiki przyznała, że
bywała w jego pokoju. Zanim Ruda wbiła w nią dziesięć pazurów pytania, które łatwo sobie wyobrazić, ja zainteresowałem się, jaki jest ten pokój. „Eh, co tam pokój" — pogardliwie wydęła usta Ruda, ale Kiki już zabierała się zakasawszy rękawy do tej mansardy na rue Notre-Dame-des-Victoires, jak kuglarz z przedmieścia wyciągając szarego kota, jakieś zabazgrane papiery, zbyt wiele miejsca zajmujący fortepian, ale przede wszystkim papiery i na zakończenie znowu szarego kota, który w sumie był, zdaje się, najlepszym wspomnieniem Kiki.
Pozwalałem jej mówić, patrząc przez cały czas na stolik w głębi i mówiąc sobie, że w końcu byłoby to zupełnie naturalne, gdybym podszedł do Argentyńczyka i powiedział do niego parę zdań po hiszpańsku. Już-już chciałem to zrobić, a teraz jestem jednym więcej z tych, którzy zastanawiają się, dlaczego w pewnej chwili nie zrobili tego, na co mieli ochotę. Natomiast zostałem z Rudą i z Kiki i zabrawszy się do nowej fajki postawiłem raz jeszcze kolejkę białego wina. Nie pamiętam, co odczułem rezygnując z mojego impulsu, ale było to coś jakby zakaz, wrażenie, że przekroczywszy go znalazłbym się na niepewnym terenie. A jednak myślę, że zrobiłem źle, że byłem o krok od czegoś, co mogło -było mnie zbawić. Zbawić, od czego? — pytam. Otóż po prostu od tego, że dzisiaj nie
Inne niebo
205
mogę już robić nic innego, jak zadawać sobie to pytanie, i że nie ma innej odpowiedzi, tylko tytoniowy dym i ta zwiewna, zbędna nadzieja, która chodzi za mną po ulicach jak parszywy pies.
Oà sonl-ils pastis, les becs de gaz? Que sont-elles devenues les vendeuses d'amourt
Powoli dochodziłem do wniosku, że nastały złe czasy i że dopóki będziemy się tak przejmowali Laurentem i groźbami Prusaków, życie w galeriach nie będzie już tym, czym było przedtem. Matka uznała widocznie, że źle wyglądam, bo zaleciła mi jakieś uspokajające leki, a rodzice Irmy, którzy mieli willę na jednej z wysp na Paranie, zaprosili mnie, abym spędził u nich parę tygodni} wypoczynek i higieniczne życie. Poprosiłem o piętnaście dni urlopu i bez ochoty pojechałem na wyspę, z góry uprzedzony do słońca i komarów. W pierwszą sobotę pod byle jakim pozorem wróciłem do miasta i jak po nierównej ziemi, chodziłem po ulicach, na których obcasy zagłębiały się w rozpalony asfalt. Z tej głupiej włóczęgi pozostało mi krótkie, rozkoszne wspomnienie: pewnego razu wstąpiłem do pasażu Güemes i natychmiast ogarnięty zosta
łem wonią kawy, gwałtownością już zapomnianą tego zapachu, bo zazwyczaj w galeriach kawa była słaba i zagotowywana. Wypiłem dwie filiżaneczki, bez cukru, smakując i wąchając równocześnie, parząc się i rozkoszując. Wszystko, co nastąpiło w dalszym ciągu tego popołudnia, pachniało inaczej, wilgotne powietrze śródmieścia miało w sobie chmury zapachów (wróciłem do domu piechotą, zdaje się, że obiecałem mamie zjeść z nią kolację), a w każdej chmurze zapachy były jakby bardziej surowe, bardziej intensywne, szare mydło, kawa, czarny tytoń, farba drukarska, yerba mate, wszystko miało mocny zapach, a nawet niebo i słońce były twardsze jakieś i bardziej podniecające. Na parę godzin z głuchą pretensją zapomniałem o dzielnicy galerii, ale kiedy znowu przeszedłem przez pasaż Guemes (czy było to na pewno w czasie wyspy? Może mieszam dwa różne okresy tego samego sezonu, zresztą jakie to ma znaczenie?), nadaremnie usiłowałem odnaleźć wesoły wstrząs kawy, zapach jej wydał mi się zwykłym jej zapachem, natomiast odnalazłem tę słodkawą i odrzucającą mieszaninę wiórów z przestałym piwem, które wydaje się parować ze wszystkich barów w śródmieściu, ale może było tak dlatego, że znowu pragnąłem odnaleźć Josiane i prawie wierzyłem, że Wielki Terror i śnieżyce już minęły.
Chyba w tym okresie zacząłem podejrzewać, ze pragnienie nie wystarcza już jak dawniej, żeby wszystko działo się zgodnie z życzeniami i że nie prowadzi mnie już samo na którąś z ulic wiodących ku Galerie Vivienne, ale również możliwe jest, że po prostu, jak baranek, zgodziłem się na willę na wyspie, by nie martwić limy i nie pozwolić jej na domysł, że mój jedyny prawdziwy wypoczynek jest gdzie indziej. W końcu nie mogłem już dłużej wytrzymać, wróciłem do miasta i z koszulą przyklejoną do grzbietu spacerowałem aż do zmęczenia, zatrzymując się w barach na szklankę piwa, czekając nie wiem już na co. A kiedy wychodząc z ostatniego baru zorientowałem się, że wystarczy obejść róg, by znaleźć się w mojej dzielnicy, radość pomieszała się we mnie ze zmęczeniem i z jakimś niejasnym przeczuciem fiaska, bo dość było rzucić okiem na ludzkie twarze, aby zrozumieć, że Wielki Terror nadal trwa, wystarczyło spojrzeć w oczy Jo- siane na jej rogu, rogu ulicy d'Uzes, i usłyszeć, jak się skarży, że opiekun we własnej osobie zdecydował się strzec jej przed ewentualnym atakiem; przypominam sobie, że pomiędzy dwoma pocałunkami udało mi się dojrzeć jego sylwetkę we wnęce jakiejś bramy, osłaniającego się od burzy długą, szarą peleryną. , . .
Josiane nie należała do osób wymawiają
cych nieobecność i zastanawiam się, czy w ogóle zdawała sobie sprawę z upływu czasu. Wróciliśmy pod rękę do Galerie Vivienne, wspięliśmy się na facjatkę, lecz później zrozumieliśmy, że nie jesteśmy tak szczęśliwi jak dawniej, składając to na karb wszystkiego, co gnębiło całą dzielnicę; będzie wojna, to nieuniknione, mężczyźni będą musieli zaciągać się do szeregów (ona takich właśnie wyrażeń używała z głupim, rozkosznym szacunkiem), ludzie boją się i rozpaczają, policja nie jest w stanie wytropić Lau- renta. Pocieszają się gilotynując innych, nawet tego ranka mieli wykonać wyrok na trucicielu, o którym tak wiele mówiliśmy w kafejce na rue des Jeûneurs podczas całego jego procesu. Terror jednak nadal swobodnie chodził po galeriach i pasażach, nic się nie zmieniło od czasu mego ostatniego spotkania z Josiane, nawet nie przestał padać śnieg.
Na pociechę poszliśmy na spacer, nie bojąc się zimna, bo Josiane miała płaszcz, który musiała pokazać na różnych rogach i w wielu bramach, gdzie przyjaciółki jej oczekiwały klientów chuchając w dłonie lub chowając ręce w futrzane mankiety. Nieczęsto chodziliśmy tak dużo po bulwarach i w końcu zacząłem podejrzewać, że przede wszystkim czujemy się chronieni przez oświetlone kasety reklamowe; zapuszczanie się w sąsiednie uliczki (bo i Liliane powinna
była obejrzeć płaszcz, i trochę dalej Francine) powoli napełniało nas przerażeniem, tak że gdy tylko płaszcz został już dostatecznie pokazany, zaproponowałem naszą kafejkę, dokąd pobiegliśmy przez rue du Croissańt aż do rogu i naokoło całego bloku, by schronić się wśród ciepła i przyjaźni.
Na szczęście dla wszystkich o tej porze myśl o wojnie ulatniała się z pamięci, niko- |mu nie przychodziło do głowy ordynarne wygrażanie Prusakom, tak dobrze się siedziało przy pełnym kieliszku, w cieple piecyika, przypadkowi klienci już poszli i zostaliśmy tylko my, przyjaciele patrona, stałe kółko, no i dobra wiadomość, że Ruda przeprosiła Jo- siane i że się pogodziły wśród pocałunków i łez. Wszystko to miało w sobie coś z girlandy (jakkolwiek bywają girlandy, które śą jak pogrzebowe wieńce, ale to zrozumiałem później), a ponieważ na zewnątrz był śnieg i Laurent, siedzieliśmy jak najdłużej w kafejce, a o północy dowiedzieliśmy się, że patron właśnie święci pięćdziesięciolecie swojej pracy za tymże kontuarem, co bez wątpienia należało oblać, jeden kwiat splatał się z drugim, na stołach wyrosły butelki, teraz już stawiał patron i nie było mowy o pogardzeniu zarówno przyjaźnią, jak takim oddaniem się pracy, dość że około wpół do czwartej Kiki, kompletnie pijana, wyśpiewywała nam arie z najmodniejszych operetek,
-podczas gdy Josiane i Ruda obejmowały się pełne szczęścia i absyntu, a Albert, niemalże nie zwracając na to uwagi, wplatał jeszcze jeden kwiat do girlandy proponując, by zakończyć noc na La Roquette, gdzie punktualnie o szóstej rano mieli ściąć truciciela, i patron pełen wzruszenia stwierdzał, że tego typu zakończenie jego święta byłoby piękną apoteozą pięćdziesięciu lat uczciwej pracy, i podejmował się, ściskając każdego po kolei i wspominając swoją świętej pamięci zmarłą w Languedoc małżonkę, postawić całej ekspedycji dwie dorożki.
A potem znowu wino i wspominanie matek i najważniejszych zdarzeń z dzieciństwa, i zupa cebulowa po mistrzowsku wykonana w kawiarnianej kuchence przez Josiane i Rudą, podczas gdy patron, Albert i my wszyscy przysięgaliśmy sobie wieczystą przyjaźń, a śmierć Prusakom. Zupa i ser ukoiły jakoś nasze podniecenie, tak że byliśmy cisi i chyba nawet speszeni, gdy nadeszła pora zamykania kafejki, wśród niewiarygodnego szczęku barier i łańcuchów i wsiadania do dorożek, w których wydawało się oczekiwać nas zimno świata. Byłoby się lepiej opłaciło jechać wszystkim razem, żeby jakoś wzajemnie się rozgrzewać, ale patron miał na temat koni humanitarne zasady i wsiadł do pierwszej dorożki z Rudą i Albertem, mnie polecając Kiki i Josiane, które — oznajmił — są dla niego
jak cónki. Po odpowiednim uczczeniu powyższego zdania wraz z dorożkarzami wrócił nam duch, gdy niby na wyścigach mknęliśmy w stronę Popincourt wśród sapania i strzałów z bata. Patron upierał się, żebyśmy wysiedli w pewnej odległości, powołując się na delikatność uczuć, co trudno przyszło mi zrozumieć, i wziąwszy się pod rękę, by nie ślizgać się zbytnio na zmarzniętym śniegu, podeszliśmy ulicą La Roquette, słabo oświetloną przez rzadkie latarnie, pośród ruchomych cieni, które nagle zamieniały się w cylindry, w jadące dorożki i mrukliwe grupy zbierające się na wprost miejsca, gdzie ulica rozszerzała się, pod innym cieniem, wyższym i czarniejszym cieniem więzienia. Podziemny świat trącał się łokciami, podawał sobie z rąk do rąk butelki, powtarzał jakiś dowcip, który obiegał pośród wybuchów śmiechu i zduszonych pisków, po czym nagle zapadała cisza, twarze przez chwilę rozjaśniały się od zapałek, a my z trudem posuwaliśmy się, starając się nie pogubić, tak jakby każde wiedziało, że tylko zbiorowa wola mogła usprawiedliwić naszą obecność w tym miejscu. Maszyna stała na swoich pięciu kamiennych stopniach, i cały aparat sprawiedliwości czekał niepocruszony na małej przestrzeni pomiędzy nią a plutonem wojska z bronią u nogi i bagnetami. Josiane wpijała mi się paznokciami w ramię i tak drżała, że zaproponowa
łem jej pójście do kawiarni, ale nie było kawiarni w zasięgu oka, ona zaś upierała się, że zostanie. Uczepiona mnie i Alberta, podskakiwała od czasu do czasu, żeby lepiej widzieć maszynę, znów wpijała we mnie paznokcie, w końcu zmusiwszy mnie, bym tak pochylił głowę, żeby spotkały się nasze usta, i ugryzła mnie histerycznie, mrucząc słowa, które rzadko u niej słyszałem, a które wbiły mnie w taką dumę, jak gdybym ja choć na chwilę został opiekunem. Ale jedynym spośród nas prawdziwym amatorem tego widoku okazał się Albert. Z papierosem w zębach, zabijał czas porównując ceremonie, przewidując zachowanie skazańca w ostatnich minutach, etapy, jakie w tym właśnie momencie przechodził w więzieniu, a które znał z przyczyn, nad którymi nie miał zamiaru się rozwodzić. Z początku słuchałem go z chciwością, chcąc poznać jak najdokładniej szczegóły obrządku, aż do chwili, w której powoli, jakby z dala od niego i z dala od Josiane, i z dala od obchodu rocznicowego zacząłem pogrążać się w coś w rodzaju odrętwienia, w nieokreślone uczucie, że to wszystko powinno było dziać się inaczej, że — we mnie samym — coś zagraża światu galerii i pasaży, a może, co jeszcze gorzej, że moje szczęście na tym świecie jest mylącym preludium, pułapką z kwiecia, jakby jedna z figur podała mi skłamaną, niepraw
dziwą girlandę (a tej nocy myślałem, że wszystko splata się jak kwiaty w girlandzie), powoli stając się Laurentem, powoli z niewinnego rauszu galerii Vivienne i przyjacielskiej facjatki przechodząc do grożącej nieuniknionej wojny, do pięćdziesięciolecia patrona, do dorożek w brzasiku, do sztywnego ramienia Josiane, która obiecywała sobie, że nie będzie patrzyła, i już szukała na moich piersiach miejsca, na które złoży głowę w końcowym momencie. Wydało mi się (a w tej właśnie chwili kraty zaczęły się otwierać i dobiegła nas komenda dyżurnego oficera), że w jakiś sposób to było końcem, nie wiedziałem czego, bo przecież ostatecznie ja miałem dalej żyć, pracować na giełdzie, widywać od czasu do czasu Josiane, Alberta i Kiki, która właśnie zaczynała histerycznie walić mnie w ramię, i pomimo że nie chciałem odwrócić oczu od krat, które właśnie już całkowicie się otwarły, musiałem na chwilę zwrócić na nią uwagę, i idąc za jej spojrzeniem pół zaskoczonym, a pół kpiącym, zauważyłem niemal tuż obok patrona trochę przygarbioną sylwetkę Argentyńczyka otuloną w czarną pelerynę i z ciekawością pomyślałem, że i to także w jakiś sposób włączało się w girlandę, i że to było trochę tak, jakby jakaś ręka wplotła w nią kwiat, który zmieni ją w wieniec- jeszcze przed świtem. Ale już nie myślałem więcej, bo Josiane
przytuliła się do mnie jęcząc, i w cieniu, który dwie przymocowane u wejścia latarnie poruszały nie płosząc go, wyrosła biała plama koszuli, płynąca pomiędzy dwiema czarnymi sylwetkami, ukazując się i niknąć za każdym razem, gdy trzeci cień, wielki cień pochylał się nad nią tak, jakby ją obejmował lub karcił, lub szeptał ooś do ucha, lub podawał coś do pocałowania, aż do chwili gdy usunął się na bok, a biała plama znalazła się bliżej, otoczona grupą czarno ubranych ludzi w cylindrach, i coś jakby przyspieszone ruchy żonglerów, jakby porwanie białej plamy przez dwie postacie, które od tej chwili wydawały się częścią maszyny, rućh zrywania z ramion już niepotrzebnego okrycia, szybki marsz do przodu, zduszony krzyk, mogący pochodzić skądkolwiek, od Josiane wpartej we mnie konwulsyjnie, od białej plamy, która jakby wśliznęła się pod ramię i od której coś się oderwało z równoczesnym chrzęstem i wstrząsem. Wydało mi się, że Josiane mdleje, cały ciężar jej ciała obsuwał się na mnie tak, jak tamto ciało obsuwało się w nicość, i pochyliłem się, by ją podtrzymać, podczas gdy olbrzymi skurcz wszystkich gardeł rozluźniał się w finale mszy z organami dźwięczącymi gdzieś w górze (lecz to był koń, który rżał czując zapach krwi), i odpływ porywał nas wśród krzyków i rozkazów wojskowych. Ponad kapeluszem Josiane, która
żałośliwie płakała wbita w mój żołądek, dojrzałem zemocjonowanego patrona i uszczęśliwionego Alberta, i profil Argentyńczyka zagubionego w pełnej przeszkód kontemplacji maszyny, którą plecy żołnierzy i krzątanie się funkcjonariuszy sprawiedliwości częściowo odsłaniało mu jako poszczególne plamy, jako sekundowe prześwity pomięćtey paltami i ramionami, i ogólny pęd do ruszenia się i pójścia na poszukiwania grzanego wina i snu, jak i my potem, stłoczeni w dorożce, wracaliśmy do naszej dzielnicy, komentując to, co każdy widział, a co nie było takie samo, co nigdy nie było takie samo, i przez to więcej znaczyło, bo pomiędzy ulicą La Roquette a dzielnicą Giełdy znalazło się dość czasu, by zrekonstruować całą ceremonię, omówić ją, zadziwić się nad różnicami spostrzeżeń, przechwalać się lepszym wzrokiem lub mocniejszymi nerwami, wywołując w końcu zachwyt naszych lękliwych towarzyszek.
| Cóż, nie było w tym właściwie nic dziwnego, że w tym okresie matka lamentowała nad moim mizernym wyglądem i nad obojętnością, która przyprawiała o cierpienia mą biedną narzeczoną, wróżąc, że wszystko to oddali ode mnie przyjaciół mego nieboszczyka ojca, którzy udzielali mi swego poparcia na Giełdzie. Na takie zdania odpowiedzieć mo-
giem tylko milczeniem, a w parę dni później zjawić się z nową ozdobną rośliną lub bonem na wełnę w motkach po zniżonej cenie. Irma była wyrozumialsza, może po prostu wierzyła, że małżeństwo w końcu wróci mnie biurokratycznej codzienności, zresztą ostatnimi czasy byłem właściwie na granicy przyznania jej racji, ale nie mogłem zrezygnować z nadziei, że Wielki Terror w naszej galerii wreszcie się skończy i mój powrót do domu nie będzie podobny ucieczce, poszukiwaniu jakiegoś oparcia, nadziei, która znikała, gdy tylko matka zaczynała spoglądać na mnie pośród westchnień, Irma zaś podawała mi fili- żaneczkę kawy z uśmiechem narzeczonych- -pajęczyc. Żyliśmy w owym okresie w reżimie pełnej dyktatury wojskowej, jednej z nie kończącej się serii, ale ludzie pasjonowali się przede wszystkim zbliżającym się rozstrzygnięciem światowej wojny i prawie co dzień urządzano w śródmieściu manifestacje na dowód radości z postępów aliantów i kolejnego wyzwalania stolic europejskich; podczas gdy policja szarżowała na studentów i kobiety, sklepy pośpiesznie zapuszczały metalowe żaluzje, a ja, siłą włączony do jakiejś grupy czytającej tablice z przylepionymi egzemplarzami „La Prensa", zastanawiałem się, jak długo będę w stanie opierać się konsekwentnemu uśmiechowi biednej Irmy i wilgoci przylepiającej mi na plecach koszulę pomiędzy
jedną a drugą turą notowań giełdowych Nie jasno czułem, że dzielnica galerii już nie iest tak jak dawniej, kresem jakiegoś pragnienia' kiedy to wystarczało połazić po jakiejkolwiek ulicy, żeby na -którymś z rogów wszystko za czynało wirować, popychając mnie bez wy- siłku ku placowi des Victoires, gdzie talk miło łaziło się po zaułkach pełnych sklepików i zakurzonych zakamarków, by o najkorzystniejszej porze wejść do Galerie Vivienne w poszukiwaniu Josiane, chyba żebym dla kaprysu zaczął 'Od Passage des Panoramas lub Passage des Princes, po perwersyjnym okrążeniu wracając od strony Giełdy. Natomiast teraz, nie mając nawet tej pociechy, by — jaJc owego ranka — poczuć uporczywy zapach kawy -w pasażu Güemes (pachniało trocinami, praniem), zacząłem skądś .jakby z bardzo daleka czuć, że dzielnica galerii nie jest już tą przystanią odpoczynku, jakkolwiek jeszcze wierzyłem w możliwość uwolnienia się od mojej pracy i od Irmy, w możliwość odnalezienia bez wysiłku rogu Josiane. Co chwila porywała mnie chęć powrotu: na wprost tablic, gdzie wystawiano gazety, pośród przyjaciół, na patio mego domu, specjalnie zaś o zmroku, porze, gdy tam zapalają gazowe latarnie. Ale coś zmuszało mnie do pozostania wraz z matką i Irmą, jakaś niejasna pewność, że w dzielnicy galerii już nie oczekują mnie taik jak dawniej, że Wielki
Terror okazał się mocniejszy. Jak automat wchodziłem do banków, do domów handlowych, znosząc codzienny obowiązek kupowania i sprzedawania akcji i słuchania kopyt koni policyjnych szarżujących na ludność, święcącą triumfy aliantów, i tak mało już miałem nadziei, że uda mi się uwolnić raz jeszcze z tego wszystkiego, że kiedy dotarłem w końcu do dzielnicy galerii, odczułem niemal lęk, poczułem się obcy i inny, tak jak nigdy dotąd, schroniłem się w bramie, pozwalając mijać czasowi i ludziom, po raz pierwszy zmuszony do przyjmowania jakby z zewnątrz tego, co kiedyś naprawdę wydawało się moim, ulic i pojazdów, ubrań i rękawiczek, śniegu na podwórzach i głosów w sklepikach. Aż wreszcie raz jeszcze olśnienie, raz jeszcze spotkanie z Josiane w Galerie Colbert
i między pocałunkami wiadomość, że już nie ma Laurenta, że dzielnica noc w noc święci zakończenie koszmaru i wszyscy pytają
0 mnie, i że łaska boska, że w końcu Laurent,
1 gdzie też się podziewałem, że o niczym nie miałem pojęcia, i tyle rozmaitości, i tyle pocałunków. Nigdy nie pragnąłem jej bardziej
i nigdy nie kochaliśmy się wymyślniej pod sufitem jej pokoiku, który z łóżka dotykałem ręką. Pieszczoty, plotki, rozkoszne sprawozdanie z minionych dni, podczas gdy zmrok ogarniał facjatkę. Laurent? Marsylczyk o kręconych włosach, nędzny tchórz, który obwa-
Inne niebo
219
rował się na strychu domu, gdzie jeszcze raz zabił kobietę, i który, podczas gdy policia wyłamywała drzwi, rozpaczliwie błagał o ła skę. I nazywał się Paul, potwór, jeszcze i to coś podobnego, i właśnie załatwił się ze swoją dziesiątą ofiarą, i zaciągnęli go do więziennej karetki, podczas kiedy wszystkie siły drugiego arondissement, wbrew przekonaniu, broniły go przed tłumem, który byłby go rozszarpał. Josiane już miała czas się przyzwyczaić, ¡pogrzebać Laurenta w swojej pamięci, która niewiele zatrzymywała obrazów, ale dla mnie to było za dużo, nie byłem w stanie całkowicie w to uwierzyć, dopiero jej wesołość przekonała mnie, że naprawdę nie ma już Laurenta, że znowu można włóczyć się po pasażach d ulicach, nie bojąc się każdej bramy. Postanowiliśmy wyjść, by crazem jaikoś uczcić wyzwolenie, a ponieważ już nie padał śnieg, Josiane zachciało się iść do Rotonde du Palais Royal, gdzie nigdy nié chodziliśmy za czasów Laurenta. Kiedy śpiewając schodziliśmy ulicą des Petits Champs, obiecałem sobie, że tejże nocy zabiorę Josiane do kilku kabaretów na bulwarach i zakończymy wieczór w naszej kafejce, gdzie za pomocą białego wina postaram się o przebaczenie zarówno nieobecności mej, jak niewdzięczności.
Przez parę krótkich godzin chłonąłem do dna szczęśliwe czasy galerii i doszedłem o przekonania, że koniec epoki Terroru powra
cał mnie zdrowym i całym mojemu niebu sthików i girland; tańcząc w Rotundzie z Jo- siane, zrzuciłem z siebie ostatni ciężar tego niepewnego bezkrólewia, drugi raz narodziłem się do tego, co było mym lepszym życiem, bardzo daleko od salonu Irany, od domowego patia, od mizernej pociechy pasażu Guemes. Nawet kiedy później, gadając o tylu rzeczach z Kiki i z Josiane, i patronem, dowiedziałem się o końcu Argentyńczyka, nawet wtedy nie podejrzewałem, że przeżywam odroczenie, ostatnie chwile łaski. W dodatku one mówiły o Argentyńczyku z kpiącą obojętnością, jak o byle dziwaku z dzielnicy, służącym do wypełniania dziur w rozmowie, w której za chwilę poruszy się pasjonujące tematy, i to, że Argentyńczyk dopiero co umarł w jakimś hotelowym pokoju, było czymś zaledwie o włos istotniejszym od przypadkowej informacji, i Kiki już rozwodziła się nad uroczystościami, które przygotowywały się w Moulin de la Butte, i niełatwo było mi przerwać jej, poprosić o jakieś szczegóły, choć właściwie sam nie wiedziałem, dlaczego o nie proszę. Od Kiki dowiedziałem się paru drobiazgów, nazwiska Argentyńczyka, które w końcu okazało się nazwiskiem o francuskim brzmieniu i które zaraz zapomniałem, o jego nagłej chorobie przy ulicy du Faubourg Montmartre, gdzie Kiki miała przyjaciela, który jej to opowiedział: samo-
tnośc, nędzna gromnica na konsoice pełnei książek i papierów, szary kot, którego przy. garnął jej przyjaciel, wściekłość właściciela hotelu, któremu zrobiono coś podobneąo w chwili, kiedy oczekiwał wizyty teściów, anonimowy pogrzeb, zapomnienie, uroczystości w Moulin de la Butte, zatrzymanie Paula- -Marsylczyka, podłość Prusaków, którzy zasługiwali na porządną lekcję... I z tego wszystkiego wydzielałem, jak gdybym odrywał zeschłe kwiaty od wieńca, te dwie śmierci, które chciałem w jakiś sposób z sobą połączyć, Argentyńczyk i Laurent, jeden w swym hotelowym pokoju i drugi rozpływający się w nicości, aby ustąpić miejsca Paulowi-Marsylczykowi, i była to niemal ta sama śmierć, coś, co na zawsze ulatniało się z pamięci dzielnicy. Tej nocy mogłem jeszcze myśleć, że to wszystko będzie toczyło się nadal jak .przed okresem Wielkiego Terroru, Josiane raz jeszcze była moją na swojej facjatce, żegnając się obiecywaliśmy sobie zabawy i wycieczki, gdy nadejdzie lato. Ale na ulicach był mróz, a komunikaty wojenne wymagały mojej obecności na Giełdzie
o dziewiątej rano. Z wysiłkiem, który wtedy wydał mi się zasługą, zabroniłem sobie myślenia o mym odzyskanym niebie i, po naha- rowaniu się do mdłości, zjadłem obiad z matką i byłem jej wdzięczny za to, że znalazła mnie w lepszej formie. Cały ten tydzień spę-
dziłem borykając się ciężko z giełdowymi transakcjami, na nic nie mając czasu, pędząc do domu, żeby wziąć prysznic i zmienić mokrą- koszulę na drugą, która po chwili była jeszcze bardziej mokra. Bomba spadła na Hiroszimę i klienci zupełnie potracili głowy, musiałem toczyć długie walki, żeby ocalić najbardziej zagrożone walory i znaleźć właściwy kierunek w tym świecie, w którym każdy dzień był nową klęską nazi i urażoną, próżną reakcją dyktatury przeciw nieodwracalnemu. Kiedy Niemcy poddali się, a tłum wyległ na ulice Buenos Aires, pomyślałem, że będę mógł trochę wypocząć, ale każdego ranka oczekiwały mnie nowe problemy, w tym okresie ożeniłem się z Inną, bo matka
o mały włos nie dostała ataku sercowego,
o co — może i słusznie — cała rodzina mnie winiła. Nie jeden raz pytałem siebie, dlaczego, skoro okres Wielkiego Terroru skończył się w dzielnicy galerii, nie nadchodziła godzina mojec^M^iAnia z Josiane, abyśmy razem mcj^nizecMkać się pod naszym gipsowym PrzyBkEczam, że praca i obowiązki ro<H|^MBiyC2pniły się do uniemożliwienia mi teg^^PHn tylko, że w wolnych chwilach na pociechę spacerowałem po pasażu Guemes, niepewnie spoglądając w górę, pijąc kawę i myśląc z coraz mniejszym przekonaniem o popołudniach, kiedy mi wystarczało chwilę powłóczyć się bez celu, ażeby
dojść do mojej dzielnicy i o zmierzchu na jakimkolwiek rogu spotkać Josiane. Nigdy nie chciałem uznać, że końce girlandy definitywnie połączyły się, że stała się wieńcem
i że nie spotkam już Josiane w pasażach ani na bulwarach. Czasami zdarza mi się myśleć
0 Argentyńczyku i w tym niechętnym przeżuwaniu dochodzę do wniosku, jak gdyby to mogło być pociechą, że to on swoją śmiercią zabił i Laurenta, i mnie. Na trzeźwo mówię sobie, że nie, że to przesada i że któregokolwiek dnia powrócę do dzielnicy galerii i spotkam Josiane, zaskoczoną, że tak długo mnie nie było. I tak, między tym i owym, siedzę sobie w domu popijając mate, słuchając gadania Irany, która spodziewa się w grudniu,
1 bez nadmiernego entuzjazmu zastanawiam się, czy podczas wyborów będę głosował na Perona, czy na Taboriniego, czy oddam białą kartkę, czy też może po prostu zostanę w domu popijając mate, patrząc na Irinę i na rośliny na patio.