Cortazar Julio DLA WSZYSTKICH TEN SAM OGIEŃ SERIA NIKE

JULIO CORTAZAR

DLA WSZYSTKICH TEN SAM OGIEŃ

ziewczyna z Dąuphine nie chciała zre­zygnować z ciągłego kontrolowania Igodziny, mimo że inżynier z Peugeo­ta 404 był zdania, że to już nie ma znaczenia. Ostatecznie każdy mógł patrzeć na zegarek, ale ten czas przyczepiony do ich rąk lub do bi-bopu,-płynącego z radia, i tak mierzył coś innego, coś znajdującego się poza czasem tych, którzy jak idioci zdecydowali się na powrót z weekendu do Paryża południową au­tostradą i którzy, zaledwie opuściwszy Fon­tainebleau, musieli zwolnić, stanąć, ustawić się w sześć rzędów po każdej stronie drogi (wiadomo, że w niedzielę autostrada zarezer­wowana jest wyłącznie dla wracających do stolicy), puścić w ruch motor, przejechać trzy metry, zatrzymać się, pogadać z dwiema za­konnicami w Citroenie 2CV po prawej, z dzie­wczyną w Dąuphine po- lewej, obejrzeć w lu­sterku bladego mężczyznę za kierownicą Ca­ravelle, ironicznie pozazdrościć ptasiego szczęścia małżeństwu z Peugeota 403 (tuż za Dauphiną dziewczyny), które bawiło się

z dzieckiem robiąc kawały i jedząc ser, albo też znosić hałaśliwe ekscesy dwóch młodzi­ków z Simki poprzedzającej Peugeota 404, a nawet wysiąść i nie oddalając się zbytnio zbadać sytuację (bo przecież nigdy nie wia­domo, w jakiej chwili stojące z przodu auta ruszą, i trzeba będzie lecieć, żeby ci z tyłu nie zaczęli wojny klaksonów i wymysłów),

i w ten sposób dojść aż do Taunusa poprze­dzającego Dauphinę dziewczyny, bez przerwy patrzącej na zegarek, i wymienić parę obo­jętnych lub kpiących zdań z dwoma panajmi wiozącymi małego blondaska, który w tych to właśnie wyżej opisanych okolicznościach cudownie się bawił puszczając swój malutki samochodzik po tylnym siedzeniu Taunusa, albo też wziąć na odwagę i pójść jeszcze da­lej (przyjąwszy, że nic nie wskazuje, aby sa­mochody na przodzie miały zamiar ruszyć),

i z niejakim żalem obejrzeć parę staruszków w Citroenie ID, podobnym jakiejś olbrzymiej fiołkowej wannie, w której pławi się dwoje starych, on wypoczywa opierając ręce na kierownicy z wyrazem twarzy wyczerpanego pacjenta, ona małymi kęskami je jabłko bar­dziej z obowiązku niż z ochoty.

Wykonawszy to i wszystko obejrzawszy czterykroć, inżynier zdecydował, się nie wy­siadać ze swego wozu i czekać, aż policja w jakikolwiek sposób rozładuje ten korek. Sierpniowy upał łączył się z czasem mierzo­

nym nagrzaną gumą opon, tworząc jakąś aurę bezwładu, który sprawiał, że ów bezruch z każdą chwilą stawał się bardziej denerwu­jący. Wszystko było zapachem benzyny, kłó­tliwym krzykiem smarkaczy z Simki, blaskiem słońca odbijającym się w szybach i chro- moniklach plus sprzeczne uczucie zamknięcia w samym sercu dżungli maszyn, stworzonych do pędu. 404 inżyniera zajmował drugie miej­sce w prawym szeregu, licząc od środkowej linii, miał on więc w ten sposób cztery wozy na prawo od siebie, siedem zaś na lewo, jak­kolwiek naprawdę widzieć mógł tylko osiem samochodów otaczających go oraz ich właści­cieli, których obserwowanie właśnie go znu­dziło. Ze wszystkimi już' pogadał, poza chłop­cami z Simki, którzy nie przypadli mu do gustu, pomiędzy jednym a drugim przejecha­niem paru metrów została przedyskutowaną z jak najdrobniejszymi szczegółami i przewa­żała opinia, że do Corbeil-Essones będzie się jechało w obecnym tempie albo nawet i tro­chę wolniej, że natomiast między Corbeil a Juvisy uda się przyśpieszyć, bo do tej po­ry helikoptery i motocykle z pewnością całe to zaczopowanie zlikwidują. Ńikt nie wątpił, że w okolicy zdarzył się jakiś wypadek, rze­czywiście, nie było innego wytłumaczenia dla tak fatalnego zatkania. A Z tym wszystkim rząd, upał, podatki, stan dróg i mostów, wszystkie katastrofy, trzy metry, nowy ba-

nał, pięć metrów, jakieś sentencjonalne zda­nie* lub połknięte przekleństwo.

Dwóm zakonnicom z małego Citroenka

2 CV niesłychanie zależało, aby dojechać do Milly-la-Foret przed ósmą, wiozły bowiem kosz jarzyn dla kucharki. Małżeństwo z Peu­geota 203 za wszelką cenę chciało (zdążyć na audycję sportową w telewizji o 21.30. Dziew­czyna z Dauphine powiedziała inżynierowi, że jest jej wszystko jedno, o której Znajdzie się w Paryżu, ale że uważa za niedopuszczal­ne narzucenie tysiącom ludzi tempa karawa­ny. Przez ostatnich parę godzin (dochodziła piąta i upał ciągle nękał) zdaniem inżyniera posunęli się około 50 metrów, ale jeden z fa­cetów z Taunusa podśzedł do nich trzymając na ręku chłopaczka z samochodzikiem i iro­nicznie wskazał wzrokiem czubek samotnego płatana, a wtedy dziewczyna z Dauphine zda­ła sobie sprawę, że ten platan (czy też może kasztan) nie poruszył się w stosunku do jej wozu od tak dawna, że rzeczywiście patrze­nie na zegarek czy też gubienie się w niepo­trzebnych obliczeniach jest zupełnie bez sensu.

Wciąż jeszcze nie zmierzchało, operacia słoneczna na asfalcie i karoseriach przypra- llfe ztWfot głowY' riemal o mdłości. Więc woda kolońst^' W*?C Chustec2ki skrapiane ne Solglow’S'' improwizowa­ne środki chroniące uszy 0d hałasu tłumików

przy każdorazowym, ruszanfti, wciąż wymy­ślane, udoskonalane i podawane z ust do ust stawały się tematem ogólnych rozmów. Inży­nier znowu wysiadł, aby rozprostować nogi, zamienił parą słów z prostawo wyglądającą parą z Ariane, która stała przed małym Ci- troënkiem zakonnic. Za nim stał Volkswagen, w którym siedzący dziewczyna i żołnierz ro­bili wrażenie małżeństwa dopiero co po ślu­bie. Trzeci rząd od brzegu szosy właściwie nie interesował go, wymagał bowiem zbyt­niego oddalenia się od 404. Widział kolory

i kształty, jakiegoś Mercedesa, jakieś ID, 4R, Lancię, Skodę, Morrisa Minor — pełny kata­log. Po lewej stronie szosy rozciągał się inny nieosiągalny busz Renaultów, Anglii, Peugeo- . tów, Porschów i Volvów. Było to tak mono­tonne, że pogadawszy chwilę . z facetami z Taunusa i spróbowawszy bez powodzenia nawiązać kontakt z samotnikiem z Caravelle, w końcu powrócił do 404, by rozpocząć tę samą rozmowę na temat godzin, odległości

i filmów z dziewczyną z Dauphine.

Co jakiś czas zjawiał się ktoś obcy, jakiś śmiałek, który przedarł się pomiędzy samo­chodami z tamtej strony autostrady • lub też z zewnętrznych szeregów tej strony, z wiado­mością — prawdopodobnie fałszywą — po­wtarzaną z auta do auta na przestrzeni tych wielu nagrzanych kilometrów. Obcy smako­wał sukces swoich nowin, trzaśnięcia drzwi-

rzek erdy pasażerowie śpieszyli skomentować zdarzenie, ale po chwili rozlegał się jakiś klakson albo zapuszczenie motoru i odbiegał pedem, widać było, jak zygzakuje pomiędzy samochodami, by dopaść swojego wozu me wystawiając się na usprawiedliwioną wście­kłość innych. Tym sposobem po południu dowiedziano się o zderzeniu Floridy z Citroe­nem 2CV niedaleko Corbeil (dwoje zabitych

i ranne dziecko), o karambolu (Fiat 1500 ude­rzył o kamionetkę Renault, która przygnio­tła Austina pełnego angielskich turystów),

o przewróceniu się na Orły autokaru wyłado­wanego pasażerami przybyłymi z Kopenhagi. Inżynier był przekonany, że wszystko to, a w najlepszym razie prawie' wszystko, jest fałszywe, jakkolwiek rzeczywiście coś • po­ważnego musiało się zdarzyć w okolicach Corbeil albo i jeszcze bliżej Paryża, skoro ruch został do tego stopnia sparaliżowany. Wieśniacy z Ariane, którzy mieli folwark pod Montereau i dobrze znali okolicę, opo­wiadali, że w zeszłą niedzielę cały ruch też został zatrzymany na pięć godzin, co jednak wydawało się bagatelką teraz, gdy słońce po­chylające się już ku lewej stronie drogi zwa­lało na każdy samochód. ostatnie lawiny po­marańczowej galaretki, rozpalając metale ■ oślepiając oczy, teraz gdy żadne korony

SHSS Ptecimi i żadne delika­tne, zaledwie majaczące w dali cienie nie

zbliżały się, jakby po to, żeby dowieść, że cała kolumna w ogóle się nie porusza, że za-- trzymuje się, znów zapuszcza motor i nagle hamuje, nigdy nie wrzucając drugiego biegu, w ciągłym rozczarowaniu przechodzenia z pierwszego na luz, hamulec nożny, hamulec ręczny, stop, i znów to samo i jeszcze, i jesz­cze.

W pewnej chwili znużony bezczynnością inżynier, postanowiwszy wykorzystać jakieś rzeczywiście nie kończące się zatrzymanie, przebiegł raz jeszcze rzędy po lewej stronie i, zostawiwszy za sobą Dauphine, natknął się na Dekawkę, inne 2CV, Fiata 600, aż wreszcie zatrzymał się obok De Soto, by wymienić parę zdań z zakłopotanym turystą z Wa­szyngtonu, który prawie nie umiał po fran­cusku, ale który koniecznie musiał być

0 ósmej na place de 1'Opera, you undeistand, my wite will be awfully anxious, damn ii,

1 tak sobie mówili o tym i o owym, kiedy z Dekawki wysiadł gość wyglądający na ko­miwojażera, żeby powiedzieć im, że przed chwilą dotarł do nich ktoś z wiadomością, że Piver Cub rozbił się na samym środku auto­strady i jest wiele ofiar. Piver Cub nie za­interesował Amerykanina ani też inżyniera, który usłyszawszy chór klaksonów pośpie­szył do swojego 404, po drodze dzieląc się nowiną z dwoma panami w Taunusie i mał­żeństwem w 203. Dla dziewczyny z Dauphine

uzupełnił swą relację szczegółami, podczas gdy samochody powoli posuwały się o parę metrów do przodu (w tej chwili Dauphine została trochę z tyłu za 404, a potem miało być odwrotnie, w rzeczywistości jednak wszystkie dwanaście rzędów posuwało się ni­by jeden blok, jak gdyby jakiś ukryty na końcu autostrady policjant nakazywał rów­noczesne przyśpieszanie, dbając, by nikt nie był faworyzowany). Piper Gub to, proszę pa­ni, mały, spacerowy samolot. Aha. Cóż za fa­talny pomysł, żeby rozwalić się na autostra­dzie w niedzielę po południu. I tak dalej. Gdyby chociaż nie było tak gorąco w tych przeklętych samochodach, cfdyby te drzewa z prawej znalazły się w końcu za naszymi plecami, gdyby ostatnia cyfra licznika -wresz­cie zdecydowała się zapaść w swoją małą czarną dziurę zamiast bez końca wisieć ucze­piona za ogon.

W jakiejś chwili (powoluteńku zaczynało zmierzchać i horyzont samochodowych da­chów zabarwiał się fioletem) wielki biały mo­tyl usiadł na szybie Dauphine, a dziewczyna i inżynier zachwycili się jego skrzydłami w krótkiej i kompletnej nieruchomości tego wypoczynku; z tęsknotą zobaczyli, że odlatu­je, przefruwa nad Taunusem, nad fiołkowym ID staruchów, że kieruje się ku już niewi­dzialnemu z 404 Fiatowi 600, powraca ku Sim­ce, skąd nieudolna ręka wychyliła się, żeby

go schwytać, przefruwa ponad Ariane wie­śniaków, którzy, jak się wydawało, jedzą ja­kąś małą przekąskę, i ginie w oddali po pra­wej. O zmierzchu kolumna wykonała pierw­szy poważniejszy skok — około czterdziestu metrów w przód. Kiedy inżynier nieuważnie rzucił okiem na licznik, połowa szóstki już znikła i z góry wyłaniał się początek siódem­ki. Prawie wszyscy słuchali radia, ci z Simki puścili je na cały regulator i wyśpiewywali twista wśród wygibasów, które wstrząsały ka­roserią. Zakonniczki przesuwały paciorki ró­żańca, dziecko z Taunusa usnęło z twarzą opartą o szybę i samochodzikiem w ręku. W jakiejś chwili (była już ciemna noc) przy­szli inni ludzie z większą porcją wiadomości, równie sprzecznych, jak poprzednie, już za­pomniane. To nie był Piper Cub, tylko szy­bowiec pilotowany przez córkę jakiegoś ge­nerała. Rzeczywiście ciężarówką Renault rąb­nęła w Austina, lecz nie w Juvisy, ale na samym wjeździe do Paryża. Któryś z przyby­szów wyjaśnił małżeństwu z 203, że asfalt autostrady pękł w Igny i pięć aut rozwaliło się wjechawszy przednimi kołami w szparę. Idea jakiejś naturalnej katastrofy dotarła aż do inżyniera, który wzruszył ramionami bez komentarzy. Potem, myśląc o tych wczesnych godzinach nocy, podczas których było trochę lżej oddychać, przypomniał sobie, że w ja­kiejś chwili wystawił rękę przez okno, żeby

zabębnić w karoserię Dauphine i obudzić dziewczynę, która zasnęła oparta o kierowni­cę i nié zauważyła, że należy posunąć się

o włos do przodu. Było już chyba koło pół­nocy, kiedy jedna z zakonnic nieśmiało ofia­rowała mu kanapkę z szynką, pewnie myśląc, że jest głodny. Inżynier przyjął ją przez grzeczność (było mu raczej mdło) i poprosił

0 pozwolenie podzielenia się z dziewczyną z Dauphine, która pożarła z apetytem zarów­no kanapkę, jak i tabliczkę czekolady, pod­suniętą jej przez komiwojażera z Dekawki, jej sąsiada z lewej. Sporo ludzi powysiadało z rozgrzanych samochodów, bo znowu nastą­piły godziny bezruchu. Zaczynano mieć pra­gnienie, gdyż butelki z lemoniadą, cocacolą, a nawet winem już były puste. Pierwsza roz­płakała się dziewczynka z 203, więc żołnierz

1 inżynier opuścili swoje wozy, aby wraz z jej ojcem udać się na poszukiwanie wody. Przed Simką, dla której radio było dostatecznym pokarmem, inżynier natknął się na Beaulieu, w którym siedziała dojrzała kobieta o nie­spokojnych oczach. Nie, nie miała wody, ale mogła dać małej parę cukierków. Małżeństwo z ID przez chwilę porozumiewało się wzro­kiem, po czym stara włożyła rękę do torby

i wyciągnęła puszeczkę soku owocowego. In- - zynier podziękował i zapytał, czy nie są cza­sem głodni i czy mógłby być im w czym­kolwiek pomocny. Stary odmówił ruchem

głowy, ona natomiast przytaknęła bez słowa. Później dziewczyna z Dauphine wraz z in­żynierem wspólnie oddali się eksploracji rzę­du na lewo, nie odchodząc jednak zbyt dale­ko, i powrócili z paczką albertów, które za­nieśli starej z ID w samą porę, aby wśród gradu klaksonów kłusem dopaść swych samo­chodów.

Oprócz tych minimalnych odskoków działo się tak niewiele, że godziny, jakkolwiek na­kładały się na siebie, wydawały się we wspo­mnieniu jedną i tą samą godziną. W jakiejś chwili inżynierowi przyszło do głowy, żeby skreślić ten dzień ze swojego kalendarzyka, i uśmiechnął się, ale dużo później, kiedy roz­poczęły się sprzeczne wyliczenia zakonni- czek, faceta z Taunusa i dziewczyny z Dau­phine, doszedł do wniosku, że rozsądniej było jednak porządnie obliczać czas. Lokalne ra­dia zawiesiły już swoje audycje i tylko ko­miwojażer z Dekawki miał aparat łapiący UKF’y, które przez cały czas podawały noto­wania giełdowe. Około trzeciej nad ranem za ogólnym, acz bezsłownym porozumieniem uznano, że trzeba wypocząć i że kolumna do świtu nie poruszy się. Chłopcy z Simki wy­jęli nadymane materace i ułożyli się obok samochodu. Inżynier rozłożył przednie sie­dzenie i zaofiarował kuszetkę zakonnicom, które odmówiły. Przed położeniem się pomy­ślał chwilę o dziewczynie z Dauphine, spo-

kolnie siedzącej przy kierownicy, i jakby mimochodem zaproponował jej, zeby do świ­to zamienili się na samochody, ale odrzuciła ofertę mówiąc, że może spać w każdej po­zycji. Przez chwilę rozlegał się płacz dziecka z Taunusa, któremu było widać za gorąco na tylnym siedzeniu. Zakonnice jeszcze się mo­dliły, kiedy inżynier położył się na swojej kuszetce i zapadł w sen, ale sen ten zbyt był zbliżony do jawy, tak że po chwili zbudził się niespokojny i zlany potem, nie wiedząc w pierwszym momencie, gdzie się znajduje; wyprostował się i powoli zaczął się włączać w głosy dobiegające z zewnątrz, zobaczył cienie przesuwające się między autami i ja­kiś kształt, oddalający się ku krawężnikowi autostrady. Przyczyn domyślił się bez trudno­ści, później zresztą nie robiąc hałasu sam wysiadł z samochodu, aby ulżyć sobie na brzegu szosy. Nie było ani krzaków, ani drzew, tylko czarne pole, co w bezgwiezdnej nocy wyglądało, jakby abstrakcyjny mur ogradzał białą wstęgę asfaltu z nieruchomą rzeką pojazdów. Potknął się o wieśniaka z Ariane, który coś wymamrotał niezrozumia­le; zapach benzyny, trzymający się rozgrza­nej szosy, łączył się z kwaśnym ludzkim za­pachem i inżynier co szybciej podążył do auta. Mała z Dauphine spała wsparta o kie- £™' .z głosami opadającymi na czoło. Zanim wsiadł do swego 404, inżynier obejrzał

w ciemnościach jej profil, odgadując linią niewidocznych warg, z których niedostrzegal­nie wypływał oddech. Z drugiej strony facet z Dekawki również patrzył na śpiącą dziew­czyną, paląc w milczeniu.

Rano niewiele posunąli sią do przodu, dość jednak, żeby powziąć nadzieją, że tego wie­czoru dojadą jednak do Paryża. Około dzie­wiątej zjawił sią ktoś z dobrymi wiadomo­ściami: pąkniącia asfaltu zostały wypełnione i niezadługo przywrócony zostanie normalny ruch. Chłopcy z Simki otworzyli radio, a je­den z nich wlazł na dach auta, śpiewając i krzycząc. Inżynier uznał, że ostatnio do­starczona wiadomość była równie wątpliwa, jak poprzednie, tyle że przybysz skorzystał z radości otaczających, ażeby wyżebrać po­marańczą od małżeństwa z Ariane. Trochę później zjawił się nowy zwiastun uciekając się do podobnego podstępu, àle nikt już ni­czego mu nie dał. Upał wzmagał się i wszys­cy woleli siedzieć w samochodach w oczeki­waniu na spełnienie się owych dobrych wia­domości. W południe malutka z 203 znowu zaczęła płakać, a dziewczyna z Dauphine po­szła ją zabawić i zaprzyjaźniła się z jej rodzi­cami, którzy rzeczywiście nie mieli szczęścia: obok stał mruk z Caravelle, obojętny na wszystko, co się wokół niego działo, z pra­wej zaś musieli znosić nie kończące się za­pytania kierowcy Floride, który całe to zda-

Południowa autostrada

raenie traktował jako coś osobiście przeciw niemu skierowanego. Kiedy dziewczynka znowu zaczęła narzekać, że chce jej się pić inżynierowi przyszło do głowy, żeby pogadać z parą wieśniaków z Ariane, był bowiem przekonany, że mają kupę zapasów. Niespo­dziewanie okazali się bardzo uprzejmi, rozu­mieli, że w takiej sytuacji ludzie muszą sobie wzajemnie pomagać, i uważali, że gdyby ktoś podjął się kierowania całą grupą (kobieta okrągłym gestem objęła jakieś dwanaście otaczających aut), obyłoby się bez konfliktów do samego Paryża. Inżyniera nie zachwyciła myśl występowania w roli organizatora tej sprawy, tak że zwrócił się do panów z Tau- nusa, ażeby i oni wzięli udział w konferencji z właścicielami Ariane. W chwilę potem kon­sultacje całej grupy były już w toku. Młody żołnierz z Volkswagena od razu się zgodził, a małżeństwo z 203 natychmiast ofiarowało wszystko, co im pozostało z zapasów (dziew­czyna z Dauphine zdobyła szklankę wody z granadiną dla malutkiej, która zadowolona śmiała się i dokazywała). Jeden z pasażerów Taunusa poszedł się porozumieć z chłopakami z Simki, którzy trochę kpili, ^le przyjęli pro­pozycję. Blady pan z Caravelle wzruszył ra­mionami i powiedział, że mu wszystko je-

zm jmeCh roDbią' cosiS Podoba. Starzy

MMHSB 11 zdecydowanie za­dowoleni, jakby poczuli się pod czyjąś opie­

ką. Kierowcy Floride i Dekawki nie mieli za­strzeżeń, zaś Amerykanin z De Soto spojrzał na nich pełen zdumienia, mówiąc coś o woli boskiej. Inżynier bez trudności przeprowadził kandydaturę jednego z panów jadących w Taunusie, do którego czuł instynktownie zaufanie, aby podjął się koordynacji ogólnej działalności. Tymczasem jedzenia było dość, ale szło o zdobycie wody. Szef, którego chłopcy z Simki już zdążyli żartem przezwać Taunusem, zwrócił się do inżyniera, do żoł­nierza i do któregoś z chłopaków, żeby spe­netrowali dalszą część autostrady, proponując jedzenie w zamian za picie. Taunus, który bez wątpienia miał dryg organizacyjny, obli­czył, że przy najpesymistyczniejszym zbiegu okoliczności należy maksimum kalkulować na półtora dnia. Pomiędzy 2CV zakonniczek a Ariane było na ten czas dość zapasów, je­żeli więc wysłannicy powróciliby z wodą, problem byłby rozwiązany. Ale tylko żołnierz wrócił z pełną bańką, w zamian za którą wła­ściciel zażądał wyżywienia dla dwóch osób. Inżynier nie spotkał nikogo, kto mógłby ofia­rować Wodę, ale przechadzka posłużyła mu do stwierdzenia, że wszędzie Lnaokoło tworzą się podobne komitety: nie opodal właściciel Alfa-Romeo odmówił mu jakichkolwiek roz­mów, prosząc, by zwrócił się do przedstawi­ciela ich grupy o pięć samochodów dalej, w tym samym rzędzie. Niedługo wrócił chło-

zynier w

właśnie referował dziewczynie z Dau-

phine swój okrężny spacer (była pierwsza i słońce dosłownie paliło dachy aut), kiedy przerwała mu szybkim ruchem wskazując Simkę: w dwóch skokach był przy samocho­dzie, w sam czas, by schwycić za łokieć je­dnego z chłopców, który przechylając się na siedzeniu, wypijał wodę z plastykowej butli, ukrytej pod kurtką. Chłopak chciał się wy­rwać, na co inżynier odpowiedział jeszcze mocniejszym chwytem, wtedy towarzysz tam­tego wyskoczył z auta i rzucił się ną inżynie­ra, który cofnął się o dwa kroki. Ale już pod­biegł żołnierz, a krzyki zakonnic zaalarmo­wały Taunusa i jego towarzysza. Taunus wy­słuchał, co zaszło, podszedł do młodzieńca z butelką i wyrżnął go dwukrotnie w twarz. Chłopak krzyknął i zaczął gwałtownie a pła­czliwie wypierać się, drugi zaś mamrotał coś pod nosem nie ośmielając się zbliżyć. Inży­

nier odebrał mu butelkę i podał ją Taunuso- wi. Rozległy się klaksony i wszyscy powró- iKS, dochodów, niepotrzebnie zresztą, bo

go ducha kobiety wędrowały od jednego auta do drugiego, zabawiając dzieci, żeby trochę odciążyć panów. Nikt nie narzekał, ale dobry nastrój był raczej sztuczny: wciąż te same dowcipy, żartobliwy sceptycyzm. Zarówno dla inżyniera, jak i dla dziewczyny z Dauphi­ne uczucie brudu i potu było chyba najprzy- krzejszą stroną całej sprawy. Niemalże wzru­szała ich kompletna obojętność chłopów z Ariane i zapach, który od nich buchał, kie­dy tylko pochylali się, żeby im przekazać jakąś wiadomość z. ostatniej chwili. Pod wie­czór inżynier niechcący rzucił okiem w lu­sterko i zobaczył jak zawsze bladą, o ścią­gniętych rysach twarz pana z Caravelle, któ­ry podobnie jak i gruby kierowca Floride nie włączył się do żadnych akcji. Wydało mu się, że rysy jego były jeszcze ostrzejsze, i zasta­nowił się, czy nie jest chory. Kiedy jednak później z okazji rozmowy z żołnierzem i jego żoną miał okazję spojrzeć na niego z mniej­szej odległości, powiedział sobie, że nie, że to nie choroba, coś innego, coś, co można by nazwać ja&imś odcięciem się, izolacją. Żoł­nierz powiedział mu później, że jego żona cały czas bała się tego milczącego człowieka, który ani na chwilę nie oderwał się od kie­rownicy, jakby śpiąc na jawie. Rodziły się pomysły i przypuszczenia, wytwarzał się kli­mat do walki z bezczynńością. Dziecj Taunu- sa i 203 zaprzyjaźniły się między sobą, pobiły,

po czym znów pochodziły. Rodzic© ich skła­dali sobie wizyty, a dziewczyna z Dauphine co jakiś czas chodziła się dowiedzieć, jak się czuje staruszka z ID i pani z Beaulieu. Kiedy późnym popołudniem zerwał się gwałtowny wiatr, a zachód przesłoniły chmury, ludzie ucieszyli się, że powietrze się odświeży. Spa­dło parę kropel i równocześnie ruszono do przodu około stu metrów, w dali mignęła bły­skawica, ale upał jeszcze się wzmógł. Atmo­sfera była tak naładowana elektrycznością, że z instynktem, który zachwycił inżyniera. Taunus, w obawie przed skutkami upału i zmęczenia, całą swą grupę zostawił w spo­koju aż do północy. O ósmej kobiety zajęły się rozdziałem żywności, zadecydowawszy, że należąca do wieśniaków Ariane będzie cen­tralną spiżarnią, zaś mały samochodzik sióstr podręcznym składzikiem. Taunus poszedł oso­biście nawiązać kontakt z grupami czterech czy pięciu sąsiednich komórek, po czym przy pomocy żołnierza i pana z 203 zanieśli im spo­rą ilość jedzenia w zamian za wodę i trochę wina. Zadecydowano, że chłopaki z Simki od­stąpią swoje wydymane materace staruszce z ID i pani z Beaulieu. Dziewczyna z Dauphi­ne zaniosła im dwa pledy, zaś inżynier oddał do dyspozycji potrzebujących swój samochód, który ironicznie nazwał wagonem sypialnym. Ku jego zdumieniu dziewczyna z Dauphine przyjęła ofertę, i tej nocy spała w 404 w to­

warzystwie jednej z zakonniczek. Druga z nich poszła spać do 203 razem z matką i córeczką, ojciec bowiem, zawinąwszy się w koc, ułożył się na asfalcie. Inżynierowi nie chciało się spać, grał więc w kości z Taunu- sem i jego przyjacielem. W pewnej chwili dołączył do nich chłopek z Ariane i zaczęli mówić o polityce, popijając paroma łykami wódki, której resztkę chłopek oddał z rana Taunusowi. Noc nie była najgorsza. Ochło­dziło się i pomiędzy chmurami błyskały gwia­zdy.

Nad ranem zmorzył ich sen, owa potrzeba jakiegoś schronienia, która rodzi się wraz ze świtem. Podczas gdy Taunus zdrzemnął się obok synka, jego przyjaciel i inżynier przy­łożyli się na przednim siedzeniu. Wśród sen­nych majaków inżynier dosłyszał krzyki i ujrzał jakiś dziwny blask. Szef sąsiedniej grupy doniósł, że o trzydzieści aut przed ni­mi wybuchł mały pożar w Estafette; spowo­dował go ktoś gotujący w sekrecie jarzyny. Chodząc od auta do auta, by zbadać, jak jego podopiecznym przeszła noc, Taunus pokpiwał z tego wydarzenia. Z rana kolumna zerwała się bardzo wcześnie, wśród rwetesu usiłując znaleźć materace, pledy, koce, ale ponieważ objęło to wszystkich, nikt się nie niecierpli­wił i nie klaksonowano bez potrzeby. W po­łudnie posunęli się około 50 metrów, z daleka po prawej stronie zaczął rysować się cień la­

su. Zazdroszczono tym, którzy w tej chwili mogli podejść do brzegu szosy i skorzystać z chłodu cienia. Może był tam nawet jakiś strumyk albo Jcran z wodą do picia... Dziew­czyna z Dauphine zamknęła oczy, myśląc

o prysznicu, o wodzie, która by spływała jej po plecach, po nogach... Inżynier, patrzący na nią z boku, dostrzegł dwie łzy toczące się po jej policzkach. Taunus, który posunął się aż do ID, wrócił, aby zwerbować parę młod­szych pań, żeby zajęły się staruszką, która źle się czuła. Szef trzeciej grupy dysponował w jednym z ostatnich samochodów lekarzem, po którego posłano żołnierza. Inżynier z iro­niczną dobrotliwością śledzący wysiłki chło­paków z Simki, żeby przebaczono im ich wy­stępek, uznał, że oto nadeszła chwila, aby mogli się wykazać. Przy pomocy kawałków materiału chłopcy pozasłaniali okna 404 zmie­niając go z wagonu sypialnego na ambulans, w którym staruszka będzie mogła wypoczy­wać we względnym półmroku. Mąż położył się koło niej i wziął ją za rękę; zostali tylko z lekarzem. Później zajęły się nią zakonnice, zresztą poczuła się lepiej, inżynier zaś spędził popołudnie na chodzeniu od samochodu do samochodu, wreszcie, gdy zrobiło się zbyt go­rąco, poszedł odpocząć u Taunusa. Trzy razy tylko zamącił odpoczynek staruszków, żeby posunąć wóz parę metrów do przodu. Gdy zapadła noc, jeszcze nie dojechali do lasku.

Około drugiej nad ranem temperatura spa­dła i właściciele pledów przeżyli chwilę za­dowolenia z powodu ich przydatności. Ponie­waż kolumna i tak nie miała ruszyć do świtu (w jakiś sposób czuło się to w powietrzu, w sięgającym aż po horyzont widoku nie­ruchomych samochodów pośród nocy), inży­nier z Taunusem zasiedli, aby pogadać z wie­śniakiem z Ariane i z żołnierzem. Obliczenia Taunusa w tej chwili nie odpowiadały już rzeczywistości, do czego uczciwie się prży- żnał. Rano będzie trzeba pomyśleć o nowym zaopatrzeniu. Żołnierz poszedł do szefów są­siednich grup, którzy również nie spali, roz­mawiając po cichu, aby nie budzić kobiet. Nawiązali już kontakt z kierownikami innych, bardziej odległych grup w promieniu 80—100 samochodów i mieli pewność, że sytuacja jest wszędzie taka sama. Wieśniak, który znał okolicę jak własną kieszeń, zaproponował, ażeby o świcie wysłać do sąsiednich ferm po dwóch lub trzech ludzi z każdej grupy po żywność, Taunus zaś miał się w tym czasie zająć wyszukaniem kierowców, którzy mogli­by w razie potrzeby uruchomić czasowo opuszczone pojazdy. Myśl była dobra i bez żadnych trudności znaleziono konieczne fun­dusze. Zadecydowano, że wieśniak, żołnierz i przyjaciel Taunusa pójdą we trzech, zaopa­trzeni we wszystkie możliwe torby, siatki i naczynia na wodę. Szefowie innych grup

wrócili do siebie, aby organizować podobne ekspedycje, a o świcie przedstawiono sytua­cję kobietom, wszystko w taki sposób, żeby nie zatrzymywać kolumny. Dziewczyna z Dauphine powiedziała inżynierowi, że sta­ruszka czuje się lepiej i że chciałaby już wró­cić do swego ID. O ósmej zjawił się doktor? nie znalazł przeciwwskazań, aby stare małżeń­stwo wróciło do swojego wozu. Jednakże Taunus zdecydował, że należy pozostawić 404 w charakterze ambulansu, a chłopaki dla roz­rywki zrobiły chorągiewkę z czerwonym krzyżem, którą przymocowały do anteny. Już od pewnego czasu ludzie woleli jak najmniej wysiadać ze swoich samochodów. Oziębiło się, w południe przelatywały krótkie mżawki, z daleka widać było błyskawico Żona wie­śniaka ku wielkiej uciesze młodziaków z Sim­ki zabrała się do łapania wody przy pomocy lejka włożonego do plastykowego dzbanusz­ka. Obserwując to wszystko sponad swojej kierownicy, na której leżała otwarta, lecz zupełnie nie interesująca go książka, inżynier zaczął się zastanawiać, dlaczego wysłańcy tak długo nie wracają. Po jakimś czasie Taunus dyskretnie zawołał go do siebie, a kiedy już byli w samochodzie powiedział, że wy­prawa się nie udała. Przyjaciel Taunusa po­dał szczegóły: folwarki albo były opuszczone, albo ludzie odmawiali sprzedaży powołując się na reglamentację zabraniającą odstępowa­

nia czegokolwiek prywatnym nabywcom (po­dejrzewali zapewne, że wysłannicy są inspek­torami, którzy usiłują ich złapać). Mimo to udało im się zdobyć troszkę wody i mini­malną ilość jedzenia, podobno wręcz zrabo­wanego przez żołnierza, który uśmiechał się nie mówiąc ani słowa. Jakkolwiek droga już niedługo powinna była zostać oczyszczona, tym niemniej to, co pozostawało do jedzenia, w żadnym razie nie było odpowiednie dla dzieci i starszej pani. Lekarz, który zjawił się koło wpół do piątej, by zobaczyć chorą, zrobił w pewnej chwili gest zniechęcenia i zmęczenia; powiedział Taunusowi, że w je­go grupie było to samo, co we wszystkich innych. Wprawdzie przez radio nadano wia­domość o energicznej operacji mającej na ce­lu radykalne oczyszczenie autostrady, ale po­za jednym helikopterem, który ukazał się, na krótko zresztą, o zmierzchu, nic innego nie dało się zauważyć. Poza tym robiło się z każ­dą chwilą chłodniej i ludzie wydawali się oczekiwać zapadnięcia nocy, aby ponakrywać się pledami i przy pomocy snu chociaż o pa­rę godzin skrócić oczekiwania. Ze swojego auta inżynier słyszał konwersację dziewczy­ny z Dauphine z komiwojażerem z Dekawki, który zabawiał ją pełną niedowcipńych do­wcipów rozmową. Inżynier zdziwił się zoba­czywszy, że pani z Beaulieu wysiada ze swe­go samochodu — przez prawie cały czas nie

Południowa autoilrada

opuściła go — i poszedł zapytać, czy jej cze­goś nie potrzeba. Okazało się jednak, że pani chciała po prostu zasięgnąć języka i poroz­mawiać z zakonnicami. Pod wieczór wszyst­kich ogarnęła straszliwa depresja; już w koń­cu sen mógł przynieść więcej pooiechy niż te coraz to inne wiadomości, sprzeczne, de­mentowane bez przerwy. Przyjaciel Taunu- sa dyskretnie zawezwał do wozu inżyniera, żołnierza i właściciela 203, gdzie Taunus oznajmił im, że kierowca Floride nawiał. Je­den z chłopaków z Simki zobaczył pusty sa­mochód i dla zabicia nudy zaczął się zaba­wiać poszukiwaniem jego właściciela. W gruncie rzeczy nikt nie znał grubasa z Flo­ride, który z początku tyle protestował po to, żeby potem zamilknąć, tak jak pasażer Cara­velle. Kiedy o piątej rano nie było już naj­mniejszych wątpliwości, że Floride, jak go ochrzcili chłopcy z Simki, zwiał z ręczną wa­lizeczką, pozostawiając drugą pełną koszul i bielizny, Taunus zadecydował, że jeden z chłopców musi się zająć porzuconym sa­mochodem, ażeby nie unieruchamiać kolum­ny. Wszystkich w jakiś sposób zdenerwo­wało to zniknięcie w ciemnościach i zasta­nawiali się, jak daleko mógł dotrzeć Floride w swojej ucieczce na przełaj przez pola. W dodatku miała to być noc wielkich wy­darzeń: wyciągnięty na wygodnej kuszetce Peugeota 404 inżynier dosłyszał coś w rodzą-

ju jęku. Z początku myślał, że to żołnierz i jego młoda żona, co ostatecznie nocą było zrozumiałe nawet w takich okolicznościach. Ale przemyślawszy sprawę raz jeszcze, uchy­lił płótna, które zasłaniało tylne okno. W od­ległości mniej więcej półtora metra w słabym świetle gwiazd ujrzał wciąż tę samą przednią szybę Caravelle i przyklejoną do niej pochy­loną, wykrzywioną twarz. Nie robiąc hałasu, aby nie obudzić zakonniczek, wysiadł na lewą stronę swego auta i podszedł do Caravelle. Potem zawiadomił Taunusa, który bez zwłoki wysłał żołnierza po doktora. Nie było wątpli­wości, że było to samobójstwo ha skutek za­życia trucizny, wystarczyło przeczytać parę linii nabazgranych w notesie i list do nieja­kiej Yvette, która porzuciła go w Vierzon. Na szczęście system układania się do snu w sa­mochodzie wszedł już w zwyczaj (noce były chłodne i nikomu nie przychodziło do głowy kłaść się na zewnątrz), więc fakt przemyka­nia się wśród aut i chodzenie na brzeg szosy za potrzebą nikogo nie dziwił. Taunus zwołał więc naradę wojskową i wysunął propozycję, którą poparł doktor. Pozostawienie zwłok na brzegu szosy mogłoby okazać się dla nad­jeżdżających zbyt przykrą niespodzianką. Przeniesienie ich dalej i złożenie wśród pól zagrażało gwałtownym sprzeciwem tubylców, którzy zeszłej nocy i tak się odgrażali, a na­wet trochę poturbowali chłopca z innej gru­

py, wysłanego w poszukiwaniu jedzenia. Wieśniak z Ariane i komiwojażer z Dekawki mieli przy sobie wszystko, co potrzeba, aże­by uszczelnić bagażnik Caravelle. Kiedy za­bierali się do roboty, przyplątała się do nich dziewczyna z Dauphine i drżąc przytuliła się do inżyniera, który wytłumaczył jej po cichu, co zaszło, trochę uspokoił i odprowadził do auta. Taunus i jego ekipa włożyli trupa do bagażnika, zaś komiwojażer w świetle latarki żołnierza zabrał się do pracy przy pomocy skoczą, kleju i tym podobnych utensyliów. Wobec tego, że żona właściciela 203- umiała prowadzić, Taunus Zadecydował, że jej mąż zajmie się stojącą na prawo od ich samocho­du Caravelle i tym sposobem nad ranem dziewczynka z 203 odkryła, że tatuś dostał drugi samochód, i przez całe przedpołudnie przesiadała się z jednego do drugiego, prze­nosząc również do Caravelle część swoich za­bawek.

Po raz pierwszy nawet w dzień było tak chłodno, że nie można było myśleć o chodze­niu „do figury". Zakonnicę i dziewczyna z Dauphine zrobiły spis okryć, którymi gru­pa mogła dysponować. Na dnie walizek zna­lazło się kilka swetrów, jakieś szale, jeden gabardynowy płaszcz, jakiś inny trochę lżej­szy. Ustalono kolejność w korzystaniu z cie­płych rzeczy, rozdzielono je. Znowu jednak brakło wody i Taunus posłał trzech ludzi

(wśród nich inżyniera), aby nawiązali kontakt I z tubylcami. Ale opór tych ostatnich był je­dnomyślny: wystarczyło w jakimkolwiek miejscu zejść z autostrady, ażeby znaleźć się pod gradem kamieni. W ciemnościach no­cy ktoś nawet cisnął kosą, która uderzyła w dach Dekawki i spadła na ziemię nieda­leko Dauphine. Komiwojażer zbladł, ale nie ruszył się ze swojego auta, natomiast Amery­kanin z De Soto (który nie należał do grupy Taunusa, ale którego wszyscy szanowali za dobry humor i łatwość do śmiechu) podleciał pędem i podniósłszy kosę z całych sił cisnął ją z powrotem ku wsi, wymyślając na cały głos. Taunus jednak był zdania, że nie na­leży pogłębiać niechęci, żeby nie uniemożli­wiać ewentualnych wypadów po wodę.

Już nikt nić obliczał, czy i ile posunięto się naprzód tego dnia czy raczej tych dni. Dziewczyna z Dauphine była zdania, że ja­kieś 200 do 800 metrów. Inżynier był mniej­szym optymistą, ale bawiło go przedłużanie i zamylanie kalkulacji sąsiadki, co miało przeciwdziałać uwodzeniu jej przez komiwo­jażera, który zabierał się do rzeczy w sposób dość fachowy.

Tego samego popołudnia chłopak odkomen­derowany do Floride przybiegł zawiadomić Taunusa, że Ford Mercury ofiarowuje wodę po dostępnej cenie. Taunus odmówił, ale pod wieczór jedna z zakonnic zwróciła się do in­

żyniera o łyk wody dla staruszki z ID, która chorowała, cały czas trzymając męża za rę­kę, obsługiwana na zmianę przez zakonnice lub przez dziewczynę z Dauphine. Pozostało pół litra wody i kobiety przeznaczyły ją dla staruszki i dla pani z Beaulieu. Tej samej no­cy Taunus zapłacił z własnej kieszeni za dwa litry wody. Ford Mercury podjął się dostar­czyć nazajutrz większą ilość po zdwojonej cenie.

Coraz trudniej było zbierać się na narady, było bowiem tak zimno, że nikt nie chciał opuszczać samochodu, jeżeli nie stanowiło to absolutnej konieczności. Akumulatory wy­czerpywały się i trudno było grzać bez prze­rwy. Taunus zadecydował, że dwa najlepiej wyekwipowane samochody zostaną zarezer­wowane na wypadek chorób. Pozawijani w koce (chłopcy z Simki zerwali pokrycia ze swojego auta, ażeby porobić z nich kami­zelki i czapki, inni zaczynali ich naśladować), usiłowali jak najrzadziej otwierać drzwiczki, ażeby zachować ciepło. Którejś z takich lo­dowatych nocy inżynier usłyszał zdławiony płacz dziewczyny z Dauphine. Nie robiąc ha­łasu uchylił drzwiczek i macając w ciemno­ściach dotknął mokrego policzka. Niemalże bez oporu dziewczyna pozwoliła przeciągnąć się do 404. Inżynier pomógł jej umościć się na kuszetce, nakrył jedynym pledem i na­rzucił na nią swój płaszcz. W aucie-ambulan-

sie, o zasłoniętych płótnem oknach, ciemność była zupełna; w jakiejś chwili inżynier opu­ścił obie klapki przeciwsłoneczne i powiesił na nich swoją koszulę i sweter, ażeby zupeł­nie uszczelnić samochód. Nad ranem szepnę­ła mu do ucha, że zanim zaczęła płakać, mia­ła wrażenie, że w oddali widzi światła mia­sta.

Może i było tam miasto, ale poranne mgły pozwalały widzieć zaledwie na 20 metrów. Ciekawe, że tego dnia kolumna posunęła się spory kawałek, jakieś dwieście albo i więcej metrów. Zbiegło się to z nowymi ogłoszenia­mi w radio (którego nikt poza Taunusem ~ ten bowiem czuł się w obowiązku być au courant — nie słuchał). Mówiono z emfazą

0 drastycznych środkach, które zostaną uży­te dla odblokowania autostrady, i wspomi­nano o forsownych pracach ekip drogowych

1 policyjnych. Niespodziewanie jedna z. za­konnic zaczęła bredzić. Podczas gdy towa­rzyszka patrzyła na nią z przerażeniem, zaś dziewczyna z Dauphine nacierała jej skronie resztką perfum, zakonnica mówiła coś o Ar­magedonie, o dziewiątym dniu, o krwi po końskie brzuchy. Doktor przyszedł dużo póź­niej, z trudem torując sobie drogę wśród śniegu, który padał od południa i powoli za­sypywał samochody. Był bardzo zmartwiony brakiem uspokajających zastrzyków i dora­dził przeniesienie zakonnicy do najlepiej

ogrzewanego samochodu. Taunus zainstalo­wał ją więc u siebie, dziecko zaś przeniesio­no do Caravelle, gdzie znajdowała się rów­nież jego przyjaciółeczka z 203. W świetnych humorach bawili się samochodzikami, oni je­dni bowiem nie byli głodni. I tego dnia, i na­stępnych śnieg padał bez przerwy, tak że kiedy kolumna mogfa choć trochę ruszyć do przodu, musiano przedtem improwizowanymi środkami rozgarniać olbrzymie kupy śniegu, który zbierał się między samochodami.

Nikomu nie przychodziło do głowy zasta­nawiać się, jakim cudem jest jeszcze jedzenie i woda. Taunus administrował resztkami wspólnych zapasów, usiłując jak najkorzyst­niej je wymieniać. Ford Mercury i Porsche zjawiali się co noc z propozycjami jakichś nowych transakcji. Taunus wraz z inżynie­rami rozdzielali to, co dostali, zależnie od fi­zycznego stanu poszczególnych podopiecz­nych. Jakkolwiek było tó nie do wiary, stara z ID ciągle jeszcze żyła, zatopiona w prostra­cji, którą inne kobiety starały się jakoś prze­rywać. Pani z Beaulieu, która parę dni przed­tem miała mdłości i zawroty głowy, poczuła się lepiej wraz z nadejściem zimna i poma­gała pielęgnować chorą zakonnicę, wciąż sła­bą i niezbyt przytomną. Żony żołnierza i 203 zajmowały się dziećmi. Komiwojażer godzi­nami opowiadał im bajki, chcąc pocieszyć się po stracie Dauphine, która || końcu wybrała

inżyniera. Nocami wkraczano w inne życie powściągliwe i prywatne. Drzwiczki uchylały się bezszelestnie, aby wpuścić lub wypuścić jakąś skostniałą z zimna postać, nikt nie pa­trzył na pozostałych, oczy były tak ślepe, jak ciemność. Pod brudnymi pledami, z rękami

0 zbyt długich paznokciach, pośród zapachu stęchlizny i nie zmienianej bielizny jakieś odpryski szczęścia na chwilę pojawiały się tu

1 ówdzie. Dziewczyna z Dauphine nie omyli­ła się: w dali rysowało się miasto; teraz przy­bliżało się powolusieńku. Wieczorami mały z Simki wdrapywał się na dach swego samo­chodu, niestrudzony obserwator poowijany w kawałki pokrycia i zielone pakuły. Znu­dzony eksplorowaniem horyzontu, po raz set­ny oglądał otaczające go samochody. Z nie­jaką zazdrością odkrył Dauphine u 404, rękę głaszczącą szyję, koniec pocałunku. Dla ka­wału, teraz kiedy już znowu był w dobrych stosunkach z 404, krzyknął, że kolumna rusza: Dauphine musiała porzucić 404 i wskoczyć do swego auta, ale po chwili z powrotem już tam była w poszukiwaniu ciepła, zaś mały z Sin^- ki kombinował, jak by tu ściągnąć do swego samochodu jakąś dziewczynę z sąsiedniej grupy, o czym i mowy być nie mogło w ta­kim zimnie, wśród takiego głodu, nie mówiąc już o tym, że grupa przed nimi była w otwar­cie złych stosunkach z Taunusem z powodu pewnej tubki mleka skondensowanego; poza

ofićjalnymi stosunkami z Mer ciii ym I z Por-: i schein, właściwie grupy nie utrzymywały •« między sobą żadnych stosunków. Mały z Sim- J ki wzdychał ze smutkiem i oddawał się zno- 1 wu obserwowaniu aż do chwili, gdy mróz jj i śnieg zmuszały go do powrotu do auta.

Nieznacznie zimno zaczęło ustępować i po J okresie deszczów i wiatrów, które źle wpły­nęły na ogólne morale i jeszcze bardziej I utrudniły aprowizację, nastąpiły dni rześkie J i słoneczne i znowu można było wychodzić 4 z aut, odwiedzać się wzajemnie, ponawiązy- 1 wać sąsiedzkie stosunki. Szefowie omówili sytuację i postanowili zawrzeć pokój z grupą na przedzie. Wiele się mówiło o nagłym zni­knięciu Forda Mercury, iiikt nie mógł zro­zumieć, co się stało, Porsche jednak przycho­dził, sam trzymał już teraz w garści cały czarny rynek. Nigdy nie zdarzyło się, żeby zabrakło zupełnie konserw albo wod^, jak­kolwiek środki nabywcze topniały i TaUnus wraz z inżynierem zastanawiali się, co się stanie, kiedy już nie będzie czym opłacać Porsche. Mówiło się o zamachu, o uwięzieniu go i wymuszeniu, by zdradził, skąd zdobywa towary, ale w tym okresie kolumna podje­chała spory kawałek i. postanowiono czekać* nie ryzykując fałszywego kroku, po którym można by utracić wszystko. Dla inżyniera, który popadł w stan właściwie przyjemnego kompletnego zobojętnienia, nieśmiałe wyzna-

nie Dajiphine było pewnego, rodzaju śzokiein, ale później' zrozumiał, że i tak nie ma rady, i myśl, że będzie miał dziecko, wydała mu się równie naturalna, jak nocne rozdzielanie za­pasów albo krótkie wyskoki na brzeg auto­strady. Śmierć staruszki z ID również nikogo •nie zaskoczyła. Znowu trzeba było trochę po­pracować nocą, dotrzymać towarzystwa mę­żowi, pocieszać go, bo nie mógł się uspokoić. Pomiędzy dwiema grupami stojącymi na przo- dzie wywiązała, się bijatyka i Taunus musiał występować w charakterze arbitra. Ciągle się coś. działo, z tym, że niczego właściwie nie można było przewidzieć. Najważniejsze zda­rzyło się w chwili, gdy już nikt na to nie czekał i pierwszy zdał sobie z tego sprawę najmniej odpowiedzialny, stojący na dachu Simki wesoły wartownik; doznał nagle wra­żenia, że horyzont się zmienił (pora była po­południowa, żółtawe słońce przesuwało swo­je skąpe światło) i że coś zaczyna się dziać

o jakieś 500 metrów, o trzysta, o dwieście pięćdziesiąt. Krzyknął na 404, a 404 ćoś po­wiedział Dauphine, która szybko przeskoczy­ła do swojego samochodu, podczas gdy Tau­nus, żołnierz i wieśniak przybiegli pędem, chłopak zaś na dachu Simki bez przerwy po­wtarzał swoją wiadomość, jakby chcąc same­go siebie przekonać, że to, co widzi, jest prawdą. Wtedy usłyszeli grzmot, coś jakby ciężka, le.cz niepowstrzymywalna siła migra-

cyjna budziła się z nieskończonego odrętwie­nia, próbowała swoich sił. Taunus krzykami przynaglał ich, aby wsiadali do samochodów, Beaulieu, ID, Fiat 600 i De Soto jednocze­śnie włączyły silniki. Teraz ruszyły 2HP, Tau­nus, Simca i Ariane, a chłopak z Simki, dum­ny z tego, co było czymś w rodzaju jego pry­watnego triumfu, odwrócił się do 404 ma­chając ręką, podczas gdy 404, Dauphine, 2CV zakonniczek i Dekawka także z kolei starto­wały. Kwestią było, jak długo to potrwa. 404 zadawał sobie pytanie niemal mechanicz­nie, cały czas trzymając się obok Dauphine, do której uśmiechał się dodając jej w ten sposób kurażu. Z tyłu zapuszczały motory Volkswagen, Caravelle, 203 i Floride, kawa­łek pierwszym biegiem, potem drugim, nie­skończenie długo drugim, ale już bez sprzę­gła, tak jak stale dotąd, z nogą pewnie przy­ciskającą gaz, z nadzieją, że wreszcie uda się przejść na trzeci. Wyciągnąwszy lewą rękę szukał dłoni Dauphine, zaledwie musnął czub­ki jej palców, zobaczył na jej ustach uśmiech pełny niedowierzania, nadziei i pomyślał, że dojadą do Paryża, że się wykąpią, że pójdą razem dokądkolwiek, do niej do domu albo do niego, żeby się wykąpać, coś zjeść i zno­wu się kąpać, i jeść, i pić, i że będą meble, sypialnia z prawdziwymi łóżkami, i łazienka, i piana z mydła, żeby naprawdę się ogolić, i klozety, jedzenie i klozety, kio,zety i prze-

Południowa autostrada

39

ścieradła. Paryż był klozetem, dwoma prze­ścieradłami i wodą gorącą spływającą po piersiach i po nogach, i obcążkami do pazno­kci, i białym winem, które będą pili, zanim zaczną się całować i wąchać się wzajemnie, pachnąc wodą kolońską albo lawendą, zanim poznają się naprawdę w pełnym świetle, po­śród czystych prześcieradeł, i znowu kąpiel, już teraz dla żartu i pieszczoty, a potem mi­łość wśród tych prześcieradeł i piany, i la­wendy, a wszystko to, zanim zaczną myśleć

0 tym, co będzie, i o synu, i o problemach,

1 o przyszłości, wszystko to, o ile się nie za­trzymają, o ile kolumna — jakkolwiek cią­gle jeszcze nie można było przejść na trżeci bieg — nie zatrzyma się. Dotykając zderza­kiem Simki, 404 pochylił się na swoim sie­dzeniu do tyłu, poczuł, że szybkość rośnie, poczuł, że spokojnie może przyśpieszyć, tuż za Simką, która ze swej strony także przy­śpieszyła nie ryzykując jednak, że uderzy w jadącą przed nią Beaulieu, a z tyłu jedzie Caravelle i -wszyscy przyśpieszają coraz bar­dziej, i można już przejść na trzeci bieg, i bieg wskakuje niemalże sam, i staje się płynny i jeszcze szybszy, 404 olśniony i wzru­szony odwrócił się w lewo szukając oczu Dauphine, ale było zupełnie naturalne, że przy takim tempie rzędy nie trzymały się idealnie równolegle, Dauphine wyprzedziła go już prawie o metr i 404 widział jej kark

i część profilu, gdy się odwracała, ażeby po­patrzeć na niego, i robiła ruch zdziwienia, widząc, że pozostaje w tyle coraz bardziej. Uspokoił ją uśmiechem i dodał gazu, jednak­że prawie na miejscu musiał zahamować, bo­wiem otarł się niemal o Simkę. Zatrąbił, a chłopak z Simki spojrzał na niego w lu­sterku i zrobił ruch, że nie może nic na to poradzić, lewą zaś ręką wskazał na Beaulieu, tuż tuż przed jego samochodem. Dauphine by­ła już o trzy metry w przodzie, na wyso­kości Simki, a obok 404 dziewczynka z 203 machała rączkami i pokazywała mu swoją lalkę. Nieznana czerwona plama na prawo wytrąciła inżyniera z równowagi. Zamiast 2CV zakonniczek lub też Volkswagena żoł­nierza zobaczył jakiegoś Chevroleta, za któ­rym tuż sunęła Lancia i Renault 8. Po lewej ukazywał mu się ID, który wyprzedzał go metr po metrze, zanim jednak jego miejsce zajęło 403, 404 dojrzał jeszcze przed sobą 203 zasłaniająca mu Dauphine. Grupa rozpadała się, przestawała istnieć. Taunus był już o ja­kieś 20 metrów przed nim, jadąc przed Dau­phine. Równocześnie trzeci rząd z lewej stro-. ny opóźniał się, bo — zamiast Dekawki komi­wojażera — 404 widział tył jakiejś czarnej półciężarówki, może Peugeota albo Citroena. Auta jechały trzecim biegiem, wyprzedzając się lub pozostawiając w tyle zaieżnie od ryt­mu swojego rzędu, a po brzegach autostrady

drzewa umykały w przedwieczornej mgle, po­jawiały się i niknęły domy. Później pokazały się czerwone światła, które wszyscy zapalili idąc za przykładem jadących przed nimi aut, noc zapadła nagle. Od czasu do czasu odzy­wały się klaksony, wskaźniki szybkości prze­suwały się ciągle wyżej, niektóre izędy je­chały już z szybkością 70 km, inne 65, inne 60. 404 ciągle miał nadzieję, że przyśpiesza­nie i zwalnianie w poszczególnych rzędach pozwoli mu jeszcze na zrównanie się z Dau- phine, ale z każdą chwilą przekonywał się, że nie było szans, że grupa rozpadła się defi­nitywnie, że już nie powtórzą się spotkania, małe rytuały codzienności, narady wojenne w samochodzie Taunusa, pieszczoty Dauphine -w ciszy poranka, chichoty dzieci bawiących się samochodzikami, obraz zakonnicy przesu­wającej paciorki różańca. Kiedy zapaliły się światła hamulców Simki, 404 zwolnił z absur­dalnym uczuciem nadziei i zaledwie zaciągnął ręczny hamulec, wyskoczył z auta i pobiegł do przodu. Prócz Simki i Beaulieu nie roz­poznał żadnego samochodu. Poprzez nieznajo­me szyby ze zdumieniem i ze zgorszeniem patrzyły na niego twarze,.których nie widział nigdy. Klaksony trąbiły i 404 musiał wracać do swego auta. Mały z Simki przyjaźnie za­machał do niego ręką, jak gdyby zrozumiał, i wskazał ręką w kierunku Paryża. Kolumna ruszyła znowu, przez parę minut jechała po­

woli, a potem nabrała takiej szybkości, jakby autostrada definitywnie była oczyszczona. Po lewej 404 jechał jakiś Taunus i przez, sekun­dę 404 wydało się, że grupa znów się orga­nizuje, że wszystko wraca do porządku, że będzie można jadąc, nadal niczego nie ruj­nować. Ale był to Taunus zielony, przy kie­rownicy siedziała kobieta w ciemnych oku­larach i nieruchomo patrzyła przed siebie. I nie pozostawało nic innego, jak poddanie się biegowi, jak automatyczne przystosowanie się do szybkości otaczających samochodów, jak niemyślenie. W Volkswagenie żołnierza powinna być jego skórzana kurtka. U Taunu- sa została książka, którą czytał w pierwszych dniach. Pusta już pewnie buteleczka lawendy w 2CV zakonniczek. A on miał — dotykał go co chwila prawą ręką — małego pluszo­wego niedźwiadka, którego Dauphine poda­rowała mu jako maskotkę. Absurdalnie za­troskał się nagle, że o wpół do dziesiątej trzeba będzie zabrać się do podziału zapa­sów, odwiedzić chorych, omówić sytuację z Taunusem i chłopkiem z Ariane. Później zapadnie noc. Dauphine ostrożnie wsunie się do jego samochodu, gwiazdy lub chmury, ży­cie. Tak, tak musiało być, to niemożliwe, żeby się to skończyło raz na zawsze. Może żołnierzowi uda się zdobyć trochę wody, któ­rej brakło w czasie ostatnich godzin. W każ­dym razie można liczyć na Porsche, o ile mu

się zapłaci tyle, ile zażąda. Na antenie sa­mochodu bezsensownie łopotała bandera Czerwonego Krzyża i pędziło się 80 km na godzinę ku światłom, które powoli rosły — właściwie nie wiedząc już, po co ten po­śpiech, po co ten nocny wyścig pomiędzy nieznajomymi samochodami, gdzie nic się nie wie o innych, gdzie każdy uporczywie patrzy tylko przed siebie, tylko przed siebie.

iedy nieoczekiwanie rozchorowała się ciotka Clelia, rodzinę ogarnęła panika i przez wiele godzin nikt — nie wy­łączając wuja Roque, który zazwyczaj z każ­dej sytuacji umiał znaleźć wyjście — nie wie­dział, jaką należy przyjąć postawę, jaki usta­lić plan działania. Cariosa wydzwoniono z biura, Rosa i Pepa odwołały swoich uczniów solfeżu i muzyki, zaś ciotka Clelia, bardziej przejęta ewentualną reakcją mamy niż wła­sną chorobą, twierdziła, że to chyba nic po­ważnego, że mamie natomiast należy oszczę­dzać wszelkich emocji ze względu na ciśnie­nie i cukier? wszyscy pamiętali aż za dobrze, że doktor Bonifaz pierwszy poparł decyzję, a nawet sam pomagał w ukryciu przed mamą tego, co się stało z Aleksandrem. Tak więc, skoro ciotka Clelia ma pozostać w łóżku, absolutnie należy w . jakiś sposób wytłuma­czyć mamie, że nie ma to żadnego związku ze zdrowiem. Już i sprawa Aleksandra sama w sobie jest nie byle orzechem do zgryzie­nia, a teraz jeszcze i to... Najmniejsze po­

tknięcie — i wszystko się wyda. Jakkolwiek dom jest duży, należy mieć na uwadze zna­komity słuch mamy i jej niepokojącą zdol­ność odgadywania, gdzie się kto w danej chwili znajduje.

Telefonem z góry Pepa porozumiała się z doktorem BonifaZ, który kazał uprzedzić ca­łą rodzinę, że przyjdzie, jak tylko będzie mógł; furtkę należało zostawić uchyloną, że­by nie musiał dzwonić. Podczas gdy Rosa i wuj Roque czuwali przy ciotce Clelii, która dwukrotnie straciła przytomność i skarżyła się na straszliwy ból głowy, Carlos opowiadał mamie dalsze szczegóły konfliktu dyploma­tycznego z Brazylią i czytał jej ostatnie wia­domości. Mama była tego popołudnia w do­brym humorze i nie miała bólu krzyża, jak nieomal co dzień po obiedzie. Pytała wszyst­kich, z jakiego powodu są tak nerwowi, więc zaczęto powoływać się na niskie ciśnienie atmosferyczne i fatalne skutki plam na słoń­cu. W porze podwieczorku wuj Roque przy­szedł trochę z mamą porozmawiać, tak że Carlos w oczekiwaniu na doktora zdołał wziąć prysznic. Ciotce Clelii zrobiło się tro­chę lepiej, ale ciągle nie mogła nawet po­ruszyć się na łóżku. W dodatku okazywała znacznie mniejsze zainteresowanie tym, co wydawało jej się tak ważne po wyjściu z pierwszego omdlenia. Pepa i Rosa równo­cześnie zápropónótíra&y jéj wodę i herbatę,

na co nie dostały odpowiedzi. Pod wieczór dom uspokoił się trochę i rodzina zdecydo­wała, że może rzeczywiście stan ciotki Clelii nie jest aż tak poważny i nazajutrz będzie już mogła wejść do sypialni mamy jakby ni­gdy nic.

Sprawa Aleksandra była nieporównanie trudniejsza, Aleksander bowiem zabił się w wypadku samochodowym pod samym Mon­tevideo, dokąd pojechał odwiedzić zaprzyjaź­nionego inżyniera. Od tego czasu minął już prawie rok, ale całej rodzinie wydawało się, że to było wczoraj, całej, z wyjątkiem mamy, dla której Aleksander był w Brazylii, gdzie na zamówienie jakiejś tamtejszej firmy insta­lował w Recife cementownię. To, żeby jakoś przygotować mamę, żeby wspomnieć o naj­lżejszym choćby wypadku, nikomu nie prze­szło przez myśl wobec zastrzeżeń doktora Bo- nifaz. Nawet Maria Laura, odchodząca od zmysłów w tych pierwszych chwilach, uzna­ła, że nie ma mowy o powiedzeniu mamie choćby słowa. Carlos wraz z jej ojcem poje­chali do Urugwaju po zwłoki, podczas gdy reszta rodziny czuwała przy mamie, która te­go dnia była cierpiąca i jeszcze trudniejsza niż zwykle. Mimo że Związek Inżynierów wystąpił z propozycją wystawienia ciała u nich w Klubie, Pepa, zawsze najbardziej zajęta przy mamie, w ogóle nie zdążyła zo­baczyć trumny ze zwłokami Aleksandra.

Tymczasem reszta rodziny dyżurowała koło nieprzytomnej z bólu Marii Laury. Jak zaw­sze tym, który miał decydować o wszystkim, był wuj Roque. Nad ranem poszedł porozma­wiać z Carlosem, który opłakiwał brata z gło­wą wspartą o przykryty zieloną serwetą stół w jadalni, gdzie tylekroć grali sobie w karty. Potem dołączyła do nich ciotka Clelia, bo mama zawsze spała całą noc i nie było po­wodu o nią się niepokoić. Za cichą zgodą Rosy i Pepy ustalono, że należy zacząć od za­rekwirowania „La Nación" -r- bowiem od cza­su do czasu mamie nagle przychodziła ocho­ta na pobieżne przejrzenie gazety — po czym wszyscy zgodzili się na pomysł wuja Roque, a mianowicie, że jakaś brazylijska firma za­proponowała Aleksandrowi kontrakt na rocz­ny pobyt w Recife, tak korzystny, że zrezy­gnował z wakacji u zaprzyjaźnionego inży­niera, spakował walizkę i wskoczył w pierw­szy z brzegu samolot. Mama powinna była zrozumieć, że czasy zmieniają się, że prze­mysłowcy nie bawią się w sentymenty, a Ale­ksander na pewno jakoś wykombinuje sobie tydzień wakacji, by w połowie roku skoczyć do Buenos Aires. Mamie wszystko to wydało się słuszne, jakkolwiek trochę popłakała i trzeba było podać jej sole. Carlos, któremu zawsze udawało się ją rozśmieszyć, powie­dział, że to wstyd, żeby płakała z powodu pierwszego powodzenia swojego beniaminka;

Aleksander wcale nie byłby zadowolony, gdyby dowiedział się, jakie skutki wywo­łała wiadomość o jego kontrakcie. Wtedy uspokoiła się, a nawet powiedziała, że wy­piłaby naparsteczek malagi za jego zdrowie. Carlos skoczył więc szybko po wino, -ale Ro­sa, nie on, przyniosła je i wypiła wraz z ma­mą.

Życie mamy było bardzo ciężkie i jakkol­wiek mało się uskarżała, należało robić, co było można, aby ją rozerwać i dotrzymywać jej towarzystwa. Kiedy w dzień po pogrzebie Aleksandra wyraziła zdziwienie, że Maria Laura nie przyszła do niej jak w każdy czwartek z wizytką, Pepa poszła po południu do Novallich, aby ją namówić. O tej samej porze wuj Roque w kancelarii znajomego ad­wokata wyłuszczał całą sytuację. Adwokat obiecał natychmiast napisać do swego brata mieszkającego w Recife (mając do czynienia z mamą nie można było wybierać na chybił- trafił), ażeby załatwić sprawę koresponden­cji. Doktor Bonifaz wstąpił niby przypadkiem do mamy, zbadał jej oczy, ale mimo że zna­lazł znaczną poprawę, zalecił, by przez parę dni wstrzymała się od przeglądania gazet. Ciotka Clelia podjęła się trzymać ją au cou- rant najciekawszych wydarzeń. Na szczęście mama nie lubiła słuchać radia, wiadomości pochodzące stamtąd były podawane wulgar­nie, co chwila przerywane reklamami nowych

lekarstw, które biedni ludzie brali potem na los szczęścia z opłakanym skutkiem.

Maria Laura przyszła w piątek, narzekając, że z powodu zbliżającego się egzaminu z ar­chitektury będzie musiała dużo się teraz uczyć.

To zrozumiałe, córuchno — powiedziała mama patrząc na nią z czułością — aż oczy masz zaczerwienione od czytania. Przyłóż so­bie kompres z hamamelisu, doprawdy nie ma nic lepszego.

Na wszelki wypadek Rosa i Pepa czuwały, aby w każdej chwili móc włączyć się w roz­mowę, lecz Maria Laura wytrzymała, a na­wet w pewnej chwili udało jej się uśmiech­nąć, kiedy to mama zaczęła mówić o niedo­brym narzeczonym, co uciekł tak daleko bez pożegnania. Ale taka już jest ta nowoczesna młodzież, świat zupełi\ie oszalał i wszyscy wiecznie się śpieszą, i tak na nic nie mając czasu. Po czym mama zatonęła w skądinąd znanych historyjkach o rodzicach i dziad­kach, o winie i kawie, później przyszedł Car­los pełen anegdotek i żarcików, a w jakiejś chwili w drzwiach pojawił się ze swą dobro­duszną miną wiij Roque i wszystko przeszło tak, jak było powinno, aż do chwili, kiedy mama musiała odpocząć.

Rodzina powoli się przyzwyczajała, Marii Laurze szło to trudniej, ale za to widywała mamę tylko we czwartki. Któregoś dnia przy­

szedł pierwszy list od Aleksandra (mama już dwa razy dziwiła się, czemu tak długo nie pi­sze) i Carlos przeczytał go jej stojąc w no­gach łóżka. Aleksander był zachwycony Re- cife, opisywał port, sprzedawców papug, do­skonałe napoje chłodzące, i wszystkim ślinka napłynęła do ust, gdy usłyszeli, że ananasy są dosłownie za bezcen, a kawa wręcz znako­mita... Mama poprosiła, żeby jej pokazać ko­pertę, i powiedziała, że chce ofiarować zna­czek małemu Maroldów, który jest filatelistą, jakkolwiek ona osobiście nie lubi, ,gdy dzieci zbierają znaczki, bo później nie myją rąk, a znaczki wymacane są przez pół świata.

Liżą je, kiedy mają je przykleić — ma­wiała zawsze — i w ten sposób tylko rozno­szą mikroby; ale daj mu go, już trudno, i tak ma tyle innych...

Nazajutrz mama zawołała Rosę i podykto­wała jej list do Aleksandra, w którym pytała, kiedy będzie mógł wziąć parę dni urlopu i czy podróż nie jest zbyt kosztowna. Opisała mu, jak się czuje, wspomniała o podwyżce, którą dostał Carlos, i o nagrodzie dla jednej z uczennic Pepy. Doniosła mu również, że Maria Laura nie opuściła ani jednego czwart­ku, ale że zbyt dużo się uczy, co jest szkodli- we dla wzroku. Kiedy list został skończony, podpisała go u dołu ołówkiem, po czym le-

,pocałowala PaP‘er. Pepa wstała pod pretekstem poszukania koperty, zaś ciotka

Zdrowie chorych

Clelia wkroczyła z pigułkami, które należało wziąć o piątej, i bukietem kwiatów do dzban­ka na komodzie.

Nie było to wszystko proste, bowiem w ostatnich czasach ciśnienie mamy wzrosło, tak że rodzima zaczęła zastanawiać się, czy nie było jakiegoś zewnętrznego bodźca, cze­goś, co by mogło wynikać z ich zachowania, z jakiegoś niepokoju czy przygnębienia, któ­re — niezależnie od wszystkich starań i fał­szywej wesołości — mogły były zaszkodzić mamie. Ale nie, to było niemożliwe, bo na skutek udawania, że się śmieją, w końcu rze­czywiście się śmieli, dokuczając sobie przy mamie, poszturchiwali się, nawet kiedy już nie byli przy niej, i dopiero potem spoglądali na siebie jakby nagle przebudzeni, Pepa czer­wieniła się, Carlos z opuszczoną głową za­palał papierosa. Szło przecież tylko o to, żeby mijał czas i żeby mama nic nie spostrzegła. Wuj Roque mówił z doktorem Bonifaz i wszy­scy byli tego samego zdania, że należy bez końca* grać tę „litościwą komedię", jak ją nazywała ciotka Clelia. Najtrudniejsze były wizyty Marii Laury, bo mama oczywiście na­prowadzała rozmowę na Aleksandra, pytała, czy mają zamiar pobrać się, gdy tylko przy- jedzie z Recife, czy też ten wariat ma zamiar przyjąć jakiś nowy kontrakt jeszcze gdzieś dalej albo i na dłużej. Nie było innego spo­sobu niż przerywanie tych rozmów, wchodząc

co chwila do pokoju, w którym Maria Laura siedziała niemalże bez ruchu, z rękami za­ciśniętymi aż do bólu, ale pewnego dnia ma­ma zapytała ciotkę Clelię, dlaczego to wszys­cy przychodzą do niej właśnie wtedy, kiedy odwiedza ją Maria Laura, jakby rzeczywiście to była jedyna chwila, kiedy mogą zastać ją u siebie. Ciotka Clelia roześmiała się i po­wiedziała, że to naturalne, że przychodzą, bo w Marii Laurze wszyscy po trochu odnajdują Aleksandra i dlatego lubią być z nią, kiedy przychodzi z wizytą.

Masz rację, Maria Laura jest taka ko­chana — powiedziała mama. -gg Możesz mi wierzyć, że ten rozbójnik naprawdę na nią nie zasługuje.

Patrzcie, kto to mówi — powiedziała ciotka Clelia. — A cała się rozpływasz, jak pada jego imię...

Mama roześmiała się i powiedziała, że nie­długo powinien być list' od Aleksandra. List przyszedł i wuj Roque przyniósł go razem z popołudniową herbatą. Tyin razem mama sa­ma chciała przeczytać list i poprosiła o oku­lary. Czytała pilnie, jakby każde zdanie było kęskiem, który należy smakować, obracając go wielokrotnie w ustach.

Dzisiejsza młodzież nie wie, co to sza­cunek — powiedziała od niechcenia. — No pewno, że za moich czasów nie było tych maszyn, ale ja nie odważyłabym się na czymś

Zdrowie chorych

53

takim pisać do mojego ojca, a i ty z pew­nością nie.

No pewno — odparł wuj Roque. — Sa­ma wiesz, jaki był nasz stary...

Wypraszam sobie to słownictwo, Ro­que. Wiesz, że tego nie lubią, mimo to nic cią to nie obchodzi. Przypomnij sobie, jak to de­nerwowało mamusią.

No, już dobrze. „Stary" to przecież tyl­ko sposób mówienia. To nie ma nic wspólne­go z brakiem szacunku.

Wiesz, dziwna rzecz — powiedziała ma­ma zdejmując okulary i patrząc na rozety sufitu. — To już piąty czy szósty list od Ale­ksandra. A w żadnym nie nazwał mnie... cho­ciaż nie, to nasz sekret. Ale to dziwne... Dla­czego ani razu tak mnie nie nazwał?

Może mu sią to wydaje śmieszne, w pi­saniu. Inna rzecz tak do ciebie mówić... Jak to on mówił?...

To tajemnica — powiedziała kokieteryj­nie mama. — Tajemnica między mną a nim.

Ani Pepa, ani Rosa nie znały zdrobnienia, a Carlos na.zapytanie tylko wzruszył ramio­nami.

Co wujo chce? Nie mogę zrobić nic wię­cej niż fałszować podpis. Mama o tym z pew­nością zapomni, nie ma się czym przejmo­wać.

W jakieś pięć miesięcy później, po jednym

z listów, w którym Aleksander tłumaczył dłu­go i szeroko, ile ma roboty (mimo że jest zadowolony, bo to naprawdę wyjątkowa oka­zja dla tak młodego inżyniera), mama uznała, że już najwyższy czas, żeby wziął parę dni zwolnienia i skoczył do Buenos Aires. Rosa, która pisała odpowiedź, miała wrażenie, że matka dyktuje wolniej niż zazwyczaj, jakby zastanawiała się nad każdym zdaniem.

Czy aby mu się uda wyrwać? — wtrą­ciła Rosa mimochodem. — Byłoby bez sensu poróżnić się z firmą właśnie teraz, kiedy mu tak dobrze idzie i taki jest. zadowolony.

Mama dyktowała w dalszym ciągu, jakby to do niej w ogóle nie doszło. Zdrowie jej pozostawiało wiele do życzenia i chciała wi­dzieć Aleksandra choćby przez kilka dni. Aleksander powinien pomyśleć również

i o Marii Laurze, nie dlatego, żeby ona uwa­żała, że ją zaniedbuje, ale po prostu dlatego, że czułości nie żywi się pięknymi słówkami

i obietnicami na odległość. Na zakończenie wyrażała nadzieję, że Aleksander do niej szybko napisze i że te wiadomości będą po­myślne. Rosa zauważyła, że maina nie po­całowała arkusika po podpisaniu go, że tyl­ko z napięciem patrzyła na ten kawałek pa­pieru, jakby chcąc wbić go sobie w pamięć. „Biedny Aleksander" — pomyślała Rosa

i przeżegnała się, ale tak szybko, że mama tego nie zauważyła.

Słuchaj no — zwrócił się wuj Roque do Cariosa, kiedy wieczorem grali we dwóch w domino — zaczyna mi -się to wszystko nie podobać. Albo uda nam się wymyślić coś przekonywającego, albo w końcu szydło z worka wylizie.

A bo ja wiem, wuju. Najlepiej byłoby, żeby Aleksander napisał coś, co by ją uspo­koiło na jakiś czas. Biedáczka jest tak słaba, że nawet trudno wyobrazić sobie, aby...

Nic podobnego nawet mi przez myśl nie przeszło, chłopcze. Mówię ci tylko, że jak twoja matka wbije sobie coś do głowy... To zresztą rodzinne.

Mama przeczytała bez komentarzy mało treściwą odpowiedź Aleksandra, że zrobi, co będzie w jego mocy, aby dostać parę dni urlopu, jak tylko pierwszy sektor fabryki zo­stanie zmontowany. Kiedy tegoż popołudnia przyszła Maria Laura, poprosiła ją o wsta­wienie się do Aleksandra, ażeby chociaż na tydzień wpadł do Buenos Aires.

Maria Laura powiedziała później do Rosy, że mama zwróciła się do niej z tą prośbą w czasie jedynej chwili, kiedy były sam na sam. Wuj Roque pierwszy wypowiedział to, co wszyscy już od jakiegoś czasu myśleli, nie odważając się powiedzieć tego głośno, dość, że gdy mama podyktowała Rosie następny list do Aleksandra domagający się, by przyjechał, zadecydowano, że nie ma innej rady tylko

spróbować, czy mama będzie w stanie wy­trzymać pierwszą niepomyślną wiadomość. Carlos porozumiał się z doktorem Bonifaz, który doradzał ostrożność i uspokajające krople. Upłynęło parę dni, po czym «pewnego popołudnia wuj Roque usiadł na mamy łóżku, podczas gdy Rosa parzyła mate i, niby pa­trząc przez balkon, miała pod ręką stojące na komodzie lekarstwa.

Wystaw sobie, że teraz zaczynam rozu­mieć, dlaczego ten czort mój siostrzeniec cią­gle nie przyjeżdża — powiedział wuj Ro­que. — Po prostu wiedząc, że niedobrze się czujesz, nie chciał ci o tym pisać, żeby cię nie denerwować.

Mama spojrzała na niego, jakby nie zrozu­miała.

Wczoraj dzwonił Novalli. Otóż Maria Laura miała wiadomość od Aleksandra, czuje się dobrze, ale w ciągu najbliższych paru mie­sięcy nie będzie mógł przyjechać.

Dlaczego nie będzie mógł przyjechać? — zapytała mama.

Bo coś sobie zrobił w nogę, zdaje się, w kostkę. Trzeba będzie dokładnie wypytać się Marii Laury, co mu się stało. Stary No­valli coś wspomniał o zwichnięciu czy o zła­maniu.

Złamanie kostki? — powiedziała mama.

Zanim wuj Roque zdążył odpowiedzieć, już

Rosa podawała sole trzeźwiące. Doktor Boni-

faz przyjechał od razu i wszystko minęło po paru godzinach, ale godziny te były długie

i doktor Bonifaz pozostał z rodziną do późne­go wieczora. Dopiero w dwa dni później mama poczuła się dość dobrze, ażeby poprosić Pepę

0 napisanie listu do Aleksandra. Kiedy Pepa, która niedobrze zrozumiała, przyszła jak zaw­sze z blokiem i długopisem, mama przymknę­ła oczy i poruszyła przecząco głową.

'V— Napisz do niego sama. Powiedz mu, że­by na siebie uważał.

Pepa zastosowała się do życzenia, zasta­nawiając się, po co właściwie pisze to wszyst­ko, skoro z góry wie, że mama nie będzie chciała przeczytać listu. Tego wieczoru zwie­rzyła się Carlosowi, że przez cały czas, kiedy siedziała Obok mamy, miała absolutną pew­ność, że mama ani nie przeczyta go, ani nie podpisze. Miała oczy zamknięte i otworzyła je dopiero w porze ziółek. Wydawało się, że w ogóle o tym nie pamięta, że myśli o czym innym.

Aleksander odpisał z dużą swobodą, tłu­macząc, że nie chciał pisać o tym złamaniu, żeby jej nie denerwować. Z początku lekarze nie poznali się i nałożyli mu gips, który po­tem trzeba było zdjąć i tylko bandażować mocno, ale wszystko jest na dobrej drodze

1 za parę tygodni będzie już próbował cho­dzić. W sumie ma tego jeszcze na jakieś dwa miesiące, szkoda tylko, że cała ta sprawa fa­

talnie opóźniła całe roboty, i to w najmniej odpowiednim momencie...

Carlos, czytając list na głos, pomyślał, że mama słucha go inaczej niż dawniej. Od cza­su do czasu spoglądała na zegarek, co ozna­czało u niej zniecierpliwienie. O siódmej Ro­sa miała jej podać rosołek i lekarstwa, a już było pięć po siódmej.

W porządku — powiedział Carlos skła­dając list. — Jak widzisz, nie ma się czym niepokoić, nic się chłopakowi nie stało.

Widzę powiedziała mama. — Bądź no łaskaw powiedzieć Rosie, żeby już mi przy­niosła mój rosół, dobrze?

Kiedy Maria Laura dokładnie opisywała mamie rodzaj złamania, mama słuchała uważ­nie, a nawet posunęła się do tego, że poleciła jej nacierania, które w swoim czasie niesły­chanie pomogły jej ojcu, po upadku z konia w Matanzas. Niemalże zaraz potem, tak jak­by to było dalszym ciągiem zdania, zapytała, czy mogłaby dostać trochę kwiatu pomarań­czowego, który zawsze dobrze jej robił na głowę.

Pierwsza powiedziała to Maria Laura jesz­cze tego samego popołudnia. Powiedziała to Rosie w bawialnym pokoju przed samym wyjściem, podczas gdy Rosa stała patrząc na nią, jakby nie wierzyła własnym uszom.

Przepraszam cię — powiedziała — ale jak ty możesz wyobrażać sobie coś podobne­go?

Nic sobie nie wyobrażam, to jest po pro­stu prawda — powiedziała Maria Laura. —

I więcej tu nie przyjdę, róbcie co chcecie, moja noga nie przekroczy więcej tego progu.

W gruncie rzeczy nikogo tak bardzo nie zdziwił kaprys Marii Laury, ale ciotka Clelia wyraziła uczucia wszystkich, mówiąc, że w tym domu obowiązek jest na pierwszym miejscu. Na Rosę spadło pójście do Noval- lich, ale Maria Laura dostała histerycznego ataku i nie pozostało nic innego jak ustąpić. Pepa i Rosa jeszcze tego samego wieczoru zaczęły wtrącać zdania na temat, ile musi się uczyć biedactwo i jaka jest zmordowana. Ma^ ma nie odpowiedziała ani słowa, ale kiedy nadszedł czwartek, nie zapytała o Marię Lau­rę. Tegoż czwartku mijało dziesięć miesięcy od wyjazdu Aleksandra do Brazylii. Firma była tak zadowolona z jego pracy, że w parę tygodni później zaproponowano mu przedłu­żenie kontraktu na następny rok, o ile zgodzi się na natychmiastowy wyjazd do Belén, gdzie ma się montować nową cementownię. Wuj Roque uważał to za niesłychany sukces dla tak młodego chłopca.

Aleksander zawsze był najinteligent­niejszy ze wszystkich — powiedziała má- ma — ale Carlos jest wytrwalszy.

Masz rację — zgodził się wuj Roque za­stanawiając się, co za mucha ugryzła wtedy Marię Laurę. — Jedno jest pewne, siostrzycz­ko, dzieci naprawdę ci się udały.

Nie mogę się skarżyć. Jak cieszyłby się ojciec, gdyby je mógł dzisiaj widzieć już do­rosłe. Obie dziewczynki są takie dobre, a bie­dny Carlos podobny do niego jak dwie kro­ple wody...

A Aleksander... Ten naprawdę ma przed sobą znakomitą przyszłość...

O, tak! — powiedziała mama.

Pomyśl tylko. Ten nowy kontrakt... To jest sukces... Krótko mówiąc, jak się będziesz lepiej czuła, powinnaś do niego napisać. Wyobrażam sobie, że pchły na nim zdychają ze strachu, że nie będziesz zadowolona z tego, że go podpisał.».

Och, tak — powtórzyła mama patrząc w sufit. — Powiedz Pepie, żeby do niego na­pisała. Już tam ona wie.

Pepa napisała, nie bardzo wiedząc, o czym powinna powiadomić Aleksandra, ale prze­konana, że zawsze dobrze jest wszystko jasno wyłożyć, żeby uniknąć komplikacji w odpo­wiedziach. Ze swej strony Aleksander bardzo się ucieszył, że mama zrozumiała szansę, któ­rą mu dano. Noga była już prawie w porząd­ku, jak tylko będzie mógł, to poprosi o urlop, żeby pobyć z nimi wszystkimi chociaż dwa tygodnie. Mama lekko kiwnęła głową i za-

pytała, czy już jest „La Razón", bo chce, żeby Carlos przeczytał jej telegramy. Kiedy skoń­czyły się komplikacje i zdrowie mamy usta­liło się bez wielkich zmian, w domu wszystko wróciło do normy. Dzieci dotrzymywały jej na przemian towarzystwa, wuj Roque i ciotka Clelia przychodzili i wychodzili co chwila. Carlos czytywał mamie gazetę Wieczorem, Pepa rano. Rosa i ciotka Clelia zarządzały le­karstwami i kąpielą. Wuj Roque przychodził do mamy wypić mate dwa, trzy razy dzien­nie. Mama nigdy nie bywała sama, nigdy też nie pytała o Marię Laurę. Co trzy tygodnie bez komentarzy przyjmowała listy od Ale­ksandra. ,Wtedy mówiła Pepie, żeby mu od­pisała, i zmieniała temat, jak zawsze uważna, uprzejma i z dystansem.

Mniej więcej w tym okresie wuj Roque za­czął czytywać jej wiadomości o wzrastającym napięciu w Brazylii. Początkowo notował je sobie na brzegu gazety, ale mama nie zwra­cała uwagi na płynność tej lektury, tak że po paru dniach przyzwyczaił się do wymyśla­nia ich na poczekaniu. Z początku uzupełniał niepokojące depesze komentarzami na temat komplikacji, które sytuacja ta mogła ozna­czać dla Aleksandra i innych Argentyńczy­ków przebywających w Brazylii, ale widząc, że mama mało się tym przejmuje, przestał

o tym mówić, jakkolwiek co parę dni za­ostrzał nieco obraz sytuacji. W listach Ale­

ksandra pojawiły się wzmianki o możliwości zerwania stosunków dyplomatycznych, jak­kolwiek będąc w zasadzie optymistą wierzył, że władze dojdą jakoś do porozumienia.

Mama wstrzymywała się od komentarzy, pewnie dlatego, że i tak było jeszcze daleko do chwili, w której Aleksander będzie mógł prosić o urlop, ale pewnego wieczoru nagle zapytała doktora Bonifaz, czy rzeczywiście sytuacja w Brazylii jest aż tak napięta, jak to podają gazety.

W Brazylii?... Rzeczywiście nie idzie tam najlepiej I—powiedział doktor. — Miejmy na­dzieję, że zdrowy rozsądek ludzi na stanowi­skach...

Mama popatrzyła na niego, jakby zdumio­na tym, że odpowiedział jej bez wahania. Westchnęła lekko i zmieniła temat rozmowy. Tego wieczoru była jakaś bardziej ożywio­na, tak że doktor Bonifaz wyszedł zadowolo­ny. Nazajutrz rozchorowała się ciotka Clelia. Mimo że omdlenia mogły być czymś przej­ściowym, niemniej doktor Bonifaz po rozmo­wie z wujem Roque nakazał przewiezienie jej do szpitala. Mamie, której Carlos właśnie czy­tał wieczorne wiadomości z Brazylii, powie­dziano, że ciotka Clelia ma migrenę i nie powinna ruszać się z łóżka. Całą noc przemy- śliwali nad tym, jak i co zrobić, ale wuj Ro­que zupełnie był wykończony diagnozą do- 'ktora Bonifaz, i cała decyzja spadła na dziew­

częta i Cariosa. Rosa zaproponowała, żeby zwalić to na potrzebą świeżego powietrza

i wyjazd na ąuintą Manolity Valle. Kolega z biura Cariosa ofiarował sią, że zawiezie ją swoim samochodem, jako że pociąg nie jest wskazany przy migrenie. Ciotka Clelia sama upomniała się o pożegnanie z mamą; Carlos

i wuj Roque wzięli ją pod rące i krok za kro­kiem zaprowadzili do mamy, która prosiła ją, by uważała na siebie, nie przeziębiła się w. aucie i na wieczór nie zapominała o prze­czyszczeniu i jedzeniu świeżych owoców.

Clelia miała wypieki — powiedziała po południu do Pepy. — Nie zrobiła na mnie do­brego wrażenia.

Och, parę dni na quincie i na pewno wszystko jej minie. Była ostatnio trochę zmę­czona. Manolita już parę razy proponowała jej, żeby ją odwiedziła.

Tak? Jakoś nigdy mi o tym- nie wspo­mniała.

Może uważała, że nie warto zawracać ci głowy.

Jak długo ma zamiar tam zostać, có­reczko?

Pepa nie wiedziała, ale obiecała zapytać doktora Bonifaz, który zalecił ciotce zmianą powietrza. Mama wróciła do tego tematu do­piero parę dni później (ciotka Clelia miała w szpitalu zapaść, Rosa i wuj Roque czuwali przy niej bez przerwy).

Zastanawiam się, kiedy też Clelia wró­ci — powiedziała.

Kiedy już raz wreszcie biedula zdecydo­wała się na parę dni rozstania z tobą, ma- teńko, niechże się trochę przewietrzy...

Mówiliście przecież, że nic jej nie jest.

Nic jej nie jest, ale niech zostanie tro­chę po prostu dla przyjemności, żeby dotrzy­mać towarzystwa Manolicie. Przecież wiesz, jak się kochają.

Zadzwoń na ąuintę i dowiedz się, kiedy ma zamiar wrócić — zadysponowała mama.

Pepa zadzwoniła na ąuintę, gdzie jej po­wiedziano, że ciotka Clelia dużo lepiej się czuje, ale jeszcze jest osłabiona, tak że ko­rzysta z pobytu, żeby trochę poleniuchować. W dodatku cudowna pogoda w Ollavaria.

Wcale mi się to nie podoba — oznaj­miła mama. — Clelia już powinna była wró­cić.

Słuchaj, mateńko, naprawdę nie przej­muj się, kiedy nie ma czym. Dlaczego nie dbasz o siebie? Wtedy i ty mogłabyś popra­wić się na tyle, żeby pojechać na ąuintę i po­być trochę na słońcu z Clelią i Manolitą.

Ja? — powiedziała mama i spojrzała na Carlosa ze zdumieniem, ze zgorszeniem, z obrazą. Carlos wybuchnął śmiechem, żeby jakoś pokryć to, co czuł (właśnie zadzwo­niła Pepa, że stan ciotki jest beznadziejny)1,

i cmoknął ją w policzek jak przekorne dzie­cko.

Mateńka, głuptaseczek — powiedział usiłując o niczym nie myśleć.

Tej nocy mama źle spała i od samego rana zaczęła pytać o Clelię, tak jakby już o tej porze można było mieć jakieś wiadomości z ąuinty. (Ciotka Clelia przed chwilą umarła, zdecydowano, że nie będzie się przenosiło ciała, tylko że rodzina będzie czuwała przy niej w kostnicy.) O ósmej zadzwoniono na ąuintę telefonem z bawialnego, żeby mama mogła słyszeć rozmowę; na szczęście noc była dobra, niemniej lekarz Manolity nalegał, że­by została jeszcze, póki jest tak ładnie. Car- los był zadowolony, że biuro będzie nieczyn­ne przez parę dni z powodu bilansu, i w pi­żamie przyszedł wypić z mamą mate i poga­dać z nią chwilę.

Słuchaj no — odezwała się mama. —■ Mam wrażenie, że powinno się napisać do Aleksandra, żeby przyjechał zobaczyć się z ciocią. Zawsze był jej pupilkiem i należy jej się, żeby teraz przyjechał.

Ależ cioci naprawdę nic nie jest. Jeżeli Aleksander nie mógł przyjechać, żeby zo­baczyć się z tobą, mateńko, to jakim cudem...

Daj spokój — powiedziała mama. — Masz napisać, że Clelia jest chora i że jego obowiązkiem jest przyjechać zobaczyć się z nią.

Ileż razy mamy ci powtarzać, że ciotce naprawdę nic nie jest?

Tym lepiej. Ale nic nie kosztuje na­pisać.

Napisano do niego jeszcze tegoż popołu­dnia i przeczytano mamie cały list. Właśnie kiedy powinna była przyjść jego odpowiedź (ciotka Clelia zupełnie dobrze się czuła, ale doktor Manolity nalegał, żeby o ile może ko­rzystała dalej z dobrego powietrza na quin- cie), stosunki dyplomatyczne z Brazylią jesz­cze się pogorszyły i Carlos powiedział ma­mie, że wcale się nie zdziwi, jeżeli listy Ale­ksandra będą dłużej teraz szły.

Jak na złość — powiedziała mama. — Zobaczysz, że przyjechać także nie będzie mógł.

Żadne z nich nie mogło się zdecydować na przeczytanie mamie odpowiedzi Aleksandra. Zebrani w stołowym, patrzyli na puste miej­sce ciotki Clelii, a potem na siebie, nie wie­dząc, co począć.

To nie ma sensu — powiedział wreszcie Carlos* — Przecież już tak przyzwyczailiśmy się do tej komedii, że jedna scena więcej...

To zanieś jej — powiedziała Pepa z oczami pełnymi łez, które obcierała ser­wetką.

Jakoś to wszystko źle teraz idzie. Ile ra­zy wchodzę do pokoju mamy; oczekuję ja­kiejś niespodzianki, prawie jakiejś pułapki.

- To wina Marii Laury — powiedziała Ro­sa. — Wbiła nam to w głowę i już nie umie­my zachowywać się swobodnie. A na doda­tek ciotka Clelia...

Wiesz, przychodzi mi teraz do głowy, żeby pogadać z Marią Laurą — powiedział wuj Roque. — Będzie zupełnie naturalne, je­żeli .wkrótce po egzaminach, przyjdzie poroz­mawiać z mamą i przyniesie jej wiadomość, że Aleksander nie może przyjechać.

Ale czy to nie jest mrożące krew w ży­łach, że mama nigdy nie zapytała o Marię Laurę, mimo że Aleksander wspomina o niej w listach?

jjjáijl Tu nie chodzi o temperaturę naszej krwi — przerwał wuj Roque. — Jak się coś robi, trzeba to robić do końca.

Wprawdzie Rosa przez całe dwie godziny musiała przekonywać Marię Laurę, ale w koń­cu ją przekonała, bo była jej najlepszą przy­jaciółką i bo Maria Laura kochała bardzo całą rodzinę, nawet mamę, mimo że jej się bała. Przygotowano więc nowy list i Maria Lau­ra przyniosła go wraz z bukietem kwiatów

i pastylkami o mandarynkowym smaku, które mama bardzo lubiła. Tak, na szczęście już było po najcięższych egzaminach, i będzie teraz mogła pojechać na parę tygodni do San Vicente.

Dobrze ci zrobi trochę wiejskiego po­wietrza —. powiedziała mama. — Natomiast

co do Clelii... Dzwoniłaś na ąuintę, Pepa? Ach, tak, przypominam sobie, mówiłaś... To już prawie trzy tygodnie, jak Clelia wyjecha­ła, a jakoś ciągle...

Maria Laura i Rosa wypowiedziały odpo­wiednie komentarze, przyniesiono herbatę

i Maria Laura przeczytała mamie niektóre ustępy z listu Aleksandra, z zawiadomieniem o prowizorycznym izolowaniu wszystkich cu­dzoziemskich techników; było to bardzo za­bawne, ulokowano go bowiem w niesłycha­nie eleganckim hotelu na koszt rządu, w ocze­kiwaniu, aby konflikt został jakoś rozwiąza­ny. Mama nie zrobiła żadnej uwagi, wypiła filiżankę rumianku i zaczęła drzemać. Dziew­częta poszły pogadać do bawialnego', z tro­chę lżejszym sercem. Maria Laura już była na wychodnym, kiedy przyszło jej do głowy to na temat telefonu i napomknęła o tym Rosie. Rosa powiedziała, że jej zdaniem Carlos tak­że już o tym myślał, a potem wspomniała o tym wujowi, który wzruszył ramionami. Na takie pomysły można tylko wzruszyć ramio­nami i wrócić do czytania gazety. Rosa i Pepa poruszyły sprawę także z Carlosem; i on nie znajdował innej odpowiedzi niż przyjęcie do wiadomości tego, czego nikt przyjąć nie chciał.

Zobaczymy — powiedział. — Może jesz­cze wpadnie na to sama i poprosi nas... W tym wypadku...

Ale mamie nigdy nie przyszło do głowy poprosić o telefon, aby osobiście mogła po­rozmawiać z Clelią. Co rano wypytywała

o wiadomości z quinty, po czym zapadała w swoje milczenie, w którym czas wydawał się odmierzany kroplami, pastylkami i na­parami z ziół. Nie przeszkadzało jej, gdy wuj Roque zjawiał się z gazetą, aby jej przeczy­tać ostatnie wiadomości na temat konfliktu z Brazylią, ale też nie robiło jej najmniejszej różnicy, kiedy gazeta przychodziła późno lub wuj Roque zasiedział się na partii szachów. Rosa i Pepa doszły do wniosku, że mamie było obojętne, czy czytano jej prasę, czy dzwoniono na quintę, czy przychodził list od Aleksandra. Chociaż to także nie było pewne, bo od czasu do czasu podnosiła głowę i pa­trzyła na nie swoim dawnym, głębokim spoj­rzeniem, w którym nie było żadnej zmiany, żadnej zgody. Rutyna powoli obejmowała ich w swoje posiadanie, i dla Rosy telefonowa­nie w pustkę na końcu drutu stało się rzeczą tak prostą i codzienną, jak dla wuja Roque odczytywanie z ogłoszeń o licytacjach lub meczach futbolowych nie istniejących tele­gramów lub dla Cariosa opowiastki o jego wizytach w Ollavaria i skrzynkach owoców, które im przysyłały Manolita i ciotka Clelia.

Nawet w ostatnich miesiącach życia mamy nie zmieniono tych przyzwyczajeń, jakkol­wiek nie miało to już wielkiego znaczenia.

Doktor Bonifaz upewnił ich, że na szczęście mama nie cierpi i że zgaśnie, sama nie wie­dząc kiedy. Ale mama zachowała przytom­ność do samego końca, aż do chwili, gdy ota­czające ją dzieci nie były już w stanie ukry­wać tego, co czuły.

Tacy dobrzy byliście dla mnie — po­wiedziała mama. — Cała ta praca, którą wzię­liście na siebie, żeby mi oszczędzić cierpień...

Wuj Roque siedział koło niej i jowialnie gładząc jej rękę, nazywał ją głuptaskiem. Pe­pa i Rosa, udające, że czegoś szukają w ko­modzie, spojrzały na siebie. Wiedziały już, że Maria Laura miała rację. Wiedziały to, co w pewien sposób wiedziały przez cały czas.

Tyle opieki... — powiedziała mama i Pe­pa ścisnęła Rosę za rękę, bo w sumie te dwa słowa nadawały wszystkiemu jakiś sens, usprawiedliwiały konieczność całej tej kome­dii. Ale Carlos stojący w nogach łóżka pa­trzył na mamę, jakby czując, że powie coś więcej.

Teraz odpoczniecie — powiedziała ma­ma. — Już nie będziecie mieli z nami tyle roboty.

Wuj Roque chciał zaprotestować, powie­dzieć coś, ale Carlós podszedł do niego

i gwałtownie ścisnął go za ramię. Mama po­woli zapadała w odrętwienie, lepiej było nie przeszkadzać jej.

W trzy dni po pogrzebie przyszedł ostatni

list od Aleksandra, w którym jak zawsze za­pytywał o zdrowie mamy i ciotki Clelii. Ode­brała go Rosa, rozerwała kopertą i zacząła bezmyślnie czytać, a kiedy podniosła oczy, które nagle zaszły łzami, zdała sobie sprawą, że czytając, równocześnie zastanawia sią, w jaki sposób bądzie należało zawiadomić Aleksandra o śmierci mamy.

Przypomniałem sobie stare opo­wiadani e Jacka Londona, którego bohater, wsparty o pień drzewa, przygotowuje się, aby godnie za­kończyć życie.

ERNESTO „CHE" GUEVARA: Wzgórza I równiny,

Hawana 1961.

zeczywiście nie mogło być gorzej, tyle że nie byliśmy już w tej przeklętej ło­dzi, wśród rzygowin, wody morskiej i rozmokłych sucharów, wśród cekaemów i śliny, utytłani po uszy, pocieszając się, gdy było można, resztkami nie zamokłego tyto­niu, bo Luis (nie nazywał się Luis, ale po­przysięgliśmy sobie nie pamiętać naszych imion, dopóki nie nadejdzie Dzień) wpadł na genialny pomysł wsypania go do puszki, którą za każdym razem otwieraliśmy z większą ostrożnością, niż gdyby była pełna skorpio­nów. Ale co tam tytoń czy nawet łyk rumu w tej przeklętej łodzi huśtającej się przez pięć dni jak pijany żółw, stawiającej opór północnemu wiatrowi, który chłostał ją bez­litośnie, i hajda w górę, i hajda w dół, i ku­bły raniące nam ręce, ja z tą piekielną astmą, I cała reszta tak zmarnowana, tak pozgina- na wpół od wymiotów, jakby mieli się prze-

polacienle 73

łamać. Drugiej nocy nawet Luis porzygał się zieloną żółcią, co w końcu odjęło mu ocho­tę do żartów, to i ten północny wicher, który nie pozwalał nam dojrzeć morskiej latarni na przylądku Cruz, katastrofa przechodząca wszelkie wyobrażenia. I nazywać to ekspe­dycją w celu lądowania, nie, znowu zbierało się na rzyganie, ale tym razem to już z sa­mego żalu. Zresztą wszystko jedno, cokol­wiek, byle wyleżć wreszcie z tej łodzi, niech­by nawet to, co nas oczekuje na ziemi — wie­dzieliśmy przecież, co nas tam oczekuje, więc to już nie miało takiego znaczenia — i po­goda, która nagle zmienia się w najgorszym momencie, ciach — i już pojawia się zwia­dowcza awionetka, nie ma rady, jazda w ba- gniska czy w cokolwiek, co to jest, ale jazda w to po pas, aby szukać schronienia w zamo­kłej, brudnej trawie, w mangowych krzakach, ja jak ten kretyn z moim przeciwastmatycz- nym rozpylaczem w ręku, bez którego nie uszedłbym ani kroku, za mną Robert, który, niesie mój prawdziwy rozpylacz, żeby mi ja­koś pomóc, i pchamy się w te bagna (jeżeli to były bagna, bo wielu z nas już myślało, że­śmy zmylili kierunek i że zamiast na lądzie znaleźliśmy się na jakiejś błotnistej mieliźnie na morzu, o dwadzieścia mil od wyspy)...

I wszystko tak, i źle pomyślane, i jeszcze go­rzej brzmiące, w absolutnym pomieszaniu działań i wiadomości, w połączeniu najbar-

dziej niepojętej wesołości i wściekłości na to, co nam spuszczały na łeb samoloty, i na to, co jeszcze czekało na nas koło szosy, jeżeli kiedykolwiek dojdziemy do szosy, jeżeli w ogóle jesteśmy na przybrzeżnych mocza­rach, a nie kręcimy się w kółko jak ogłu­piałe cyrkowe konie, kompletni frajerzy ba- brzący się w tym wszystkim ku rozrywce Pawiana.

I nawet nikt nie orientował się, jak długo to trwało, czas mierzyliśmy jasnymi smugami trawy, gołymi przestrzeniami, gdzie mogli ostrzelać nas z zasadzki, okrzykiem, który nagle rozległ się na lewo ode mnie, daleko, i wydało mi się, że to Roque (jego mogę już nazwać prawdziwym imieniem, ten biedny szkielet pośród ropuch i lian), bo ze wszyst­kiego, co zamierzyliśmy, nie pozostało już nic prócz ostatecznego celu: dojść do gór i po­łączyć się z Luisem, jeżeli jemu również uda się tam dojść; wszystko inne przepadło w pół­nocnym wietrze, w improwizowanym lądo­waniu, w bagnach. Chociaż bądźmy sprawie­dliwi: coś jednak zsynchronizowało się z na­szymi działaniami: ataki nieprzyjacielskich samolotów; były przewidziane, sprowokowa­ne i nie zawiodły. I dlatego, mimo że jeszcze boleśnie brzmiał mi w uszach skowyt Roque, mój złośliwy sposób odbierania świata poma­gał mi gdzieś pod spodem z tego wszystkiego się śmiać (wskutek czego coraz bardziej się

dusiłem, chociaż Robert targał Springfielda, żebym mógł wpryskiwać sobie w nos tą adre­naliną, w wodzie po szyją i z gębą pełną bło­ta), bo skoro były samoloty, to znaczy, że nie pomyliliśmy plaży, że w sumie oddaliliśmy sią od właściwego miejsca najwyżej o parę mil, że bez wątpienia szosa znajdowała się za pastwiskami, a za szosą równina i trochę na północ pierwsze kotliny. Miało to swoistą wymowę, że właśnie nieprzyjaciel powiado­mił nas z powietrza, że wylądowaliśmy tam, gdzie należało.

E, skąd tam można wiedzieć, ile czasu to trwało, później zapadła noc i w sześciu umie­ściliśmy się pod jakimiś marnymi drzewkami, po raz pierwszy w prawie że suchym miejscu, żując mokry tytoń i nędzne resztki sucharów. Po Luisie, Lucasie, Pablu l||| ani śladu. Roz­pierzchnięci, pewnie martwi, w najlepszym razie równie zbłąkani i przemoczeni jak my. Ale z przyjemnością czułem, że na zakończe­nie tej żabiej dniówki myśli zaczynają mi się jakoś układać, i śmierć, prawdopodobniej­sza niż kiedykolwiek, już nie ma być przy­padkową kulą trafiającą mnie wśród mocza­rów, tylko suchą, dialektyczną operacją, zna­komicie zorkiestrowaną z resztą partytury. Cóż, szosa z pewnością jest w ręku wojska, które otoczyło bagna czekając, aż się będzie- my wyłaniać po dwóch, po trzech, wykończe­ni przez błoto, robactwo i głód. Teraz wszyst-

76 Połączenie

. ko było jasne, z powrotem miałem nasze za­łożenia w kieszeni i bawiło miiie, że taki je­stem rześki i taki przytomniak na samej kra­wędzi epilogu. Niewymownie bawiło mnie, że szlak trafiał Roberta, kiedy prosto w ucho re­cytowałem mu wiersze starego Pancha, które uważał za świństwo. „Żebyśmy chociaż mogli oskrobać się z tego błota" — wzdychał Po­rucznik. — „Albo coś przyzwoitego zapalić" (ktoś trochę bardziej na lewo, już nie wiem kto, ktoś, kto zresztą zgubił się nam o świ­cie). Organizacja zdychania: trzymać wartę, dyżurować przez noc, żuć tytoń, mamlać su­chary nabrzmiałe jak gąbki. Nikt nie wspo­minał Luisa, przerażenie, że mogli go zabić, było naszym jedynym realnym wrogiem, bo potwierdzenie tej Wiadomości wykończyłoby nas dużo bardziej niż pościg, niż brak broni, niż odparzenia nóg. Wiem, że chwilę zdrze­mnąłem się, podczas kiedy Roberto czuwał, ale przedtem pomyślałem, że wszystko, co robiliśmy w ostatnich dniach, było zbyt bez­sensowne, żeby tak, z niczego, nagle dopuścić' do siebie myśl o śmierci Luisa. W jakiś nie­określony sposób bezsens powinien był trwać do samego końca, do końca, który mógł­by być zwycięstwem, bo w tej grze, w któ­rej absurd doprowadziliśmy aż do uprzedze­nia nieprzyjaciela o naszym nadejściu, nie wchodziła w grę strata Luisa. Zdaje się, że pomyślałem również, że jeżelibyśmy wygrali,

jeżeli udałoby nam się raz jeszcze połączyć z Luisem, dopiero wtedy zaczęłaby się jakaś prawdziwa gra, jakaś zapłata za taką porcję koniecznego, oszalałego i groźnego roman­tyzmu. Zanim zasnąłem, miałem coś w rodza­ju wizji: Luis, pod drzewem, otoczony przez nas wszystkich, powoli podnosił rękę do twa­rzy i zdejmował ją, jakby była maską. Z twa­rzą w ręku zbliżał się do swojego brata Pa­bla, do mnie, do Porucznika, do Roque, pro­sząc nas gestem, aby któryś z nas ją przyjął, aby ją sobie nałożył. Ale odmawialiśmy mu jeden po drugim, ja także mu odmówiłem, śmiejąc się do łez, i wtedy Luis z powrotem nałożył sobie twarz, na której zobaczyłem nieludzkie zmęczenie, wzruszył ramionami i z kieszeni wiatrówki wyciągnął cygaro. Szu­kając fachowych określeń, należałoby zakwa­lifikować te majaczenia jako półsenne halu­cynacje w gorączce, nie przedstawiające tru­dności interpretacyjnych. Ale jeżeli rzeczy­wiście zabili Luisa w czasie lądowania? Kto zechce piąć się na wzgórza Sierry z jego twa­rzą? Każdy będzie usiłował się piąć, ale nie znajdzie się nikt, kto by mógł lub też chciał przyjąć na siebie twarz Luisa. „Diadocho- wie — pomyślałem zasypiając. — A przecież przez diadochów wszystko poszło w diabły".

Jakkolwiek to, co tu opowiedziałem, zda­rzyło się już dość dawno temu, pozostały w pamięci strzępy i momenty sfotografowane

tak, że można o nich mówić tylko w czasie teraźniejszym, tak jakby raz jeszcze leżało się na wznak na pastwisku, pod drzewem osłania­jącym nas trochę z góry. Jest to trzecia noc, ale tego dnia o świcie mimo jeepów i kara­binów maszynowych przekroczyliśmy szosę. Teraz trzeba czekać następnego świtu, bo nam zabili przewodnika i jesteśmy jak ta­baka w rogu; trzeba by rozfejrzeć się za ja­kimś tubylcem, który by nas zaprowadził w miejsce, gdzie można by coś kupić, a jak mówię: kupić, to mi się zbiera na śmiech i znowu łapie mnie astma, ale zarówno w tym, jak we wszystkim innym nie przychodziło nam do głowy, by nie posłuchać Luisa, a Luis mówił, że za żarcie trzeba płacić i przedtem wytłumaczyć ludziom, kim jesteśmy i dla­czego robimy to, co robimy. Gęba Roberta w opuszczonym szałasie na wzgórku, kiedy pod talerzem zostawiał pięć pesów w zamian za znalezione tam resztki żarcia, które wy­dały się nam kolacją u Ritza, jeżeli przyjąć, że u Ritza dobrze się jada. Mam taką go­rączkę, że aż mi zelżała astma, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, ale znowu przypomina mi się gęba Roberta, jak zosta­wiał te pięć pesów w pustym szałasie, i wy­bucham śmiechem, od którego kurwa mać znowu chwyta mnie ta cholerna astma. Po­winno by się pospać, Tinti stoi na warcie, chłopaki leżą opierając się jedni o drugich,

ja odszedłem trochę dalej, bo mam uczucie, że im przeszkadzam kaszlem i tym świszczą­cym oddechem, a w dodatku robię to, czego nie powinienem robić, a mianowicie parę ra­zy w ciągu nocy konstruuję sobie abażur z liści, wsadzam pod niego głowę i żeby choć troszkę pogodzić się z życiem, ostrożnie, po­wolutku zapalam cygaro.

W sumie jedynym pozytywnym zdarzeniem tego dnia było, że nie dowiedzieliśmy się nic

o Luisie, reszta —: jedna klęska, z osiemdzie­sięciu zaciukali nam co najmniej pięćdziesię­ciu, jeżeli nie sześćdziesięciu. Javier poszedł jeden z pierwszych, Peruwiańczykowi wy­strzelili oko i konał trzy godziny, a ja nic nie mogłem poradzić, nawet nie mogłem go do­bić, kiedy nikt nie patrzył. Cały dzień bali­śmy się, że któryś z łączników (było ich trzech, dzikie ryzyko, dosłownie pod nosem nieprzyjaciela) przyniesie nam wiadomość

o śmierci Luisa. W sumie już lepiej nic nie wiedzieć, wyobrażać sobie, że żyje, jeszcze mieć nadzieję. Na zimno obliczam szanse i do­chodzę do wniosku, że musieli go zabić, zna- my go przecież wszyscy i wiemy, że ten stra­ceniec potrafi wyskoczyć na odkryte pole z pistoletem w ręku i każdy, kto jest z tyłu, ma go jak na widelcu. Chociaż nie, Lopez po­winien nad nim czuwać, nikt nie umie lepiej go nabrać, dosłownie jak dzieciaka, przeko­nać go, że musi zrobić coś przeciwnego od

tego, na co by w danej chwili miał ochotę. Ale jeżeli i Lopez... E, co będę sobie psuł krew, nie ma przesłanek do najlżejszych na­wet przypuszczeń, w dodatku rzadki jest taki spokój, wypoczynek twarzą ku niebu, tak jakby wszystko było w porządku, jakby wszystko miało się spełnić (idiotycznie po­myślałem „skonsumować") zgodnie z naszy­mi planami. Może to gorączka, może zmęcze­nie, a może to, że wykończą nas wszystkich jak żaby przed wschodem słońca. Ale w tej chwili trzeba skorzystać z tego absurdalnego momentu, dać się ponieść leniwemu ogląda­niu rysunku gałązek odcinających się od ja­śniejszego nieba, nieba z resztą gwiazd, wieść oczami za tym przypadkowym rysunkiem ga­łązek i liści, w takt jakichś rytmów, które zbiegają się, galopują razem, a potem roz­dzielają się, od czasu do czasu zmieniając tempo, gdy gorący podmuch wiejącego od moczarów wiatru przepływa między ich koro­nami. Myślę o moim synu, jest daleko, o ty­siące kilometrów stąd, w kraju, w którym ciągle jeszcze sypia się w łóżkach, obraz jego wydaje mi się nierealny, rozłazi się i niknie pośród liści, ale nagle robi mi się przyjemnie, bo wraca do mnie pewien temat Mozarta, z którym właściwie nigdy się nie rozstawa­łem, początkowe mouvement kwartetu „Polo­wanie", skrzypce łagodnie naśladują tratatata rogów, transponując dziki obrzęd w jasną,

intelektualną rozkosz. Myślą go, powtarzam, nucą w pamiąci i czują, jak równocześnie me­lodia i rysunek korony drzewa na niebie zbli­żają sią do siebie, zawierają przyjaźń, doty­kają sią raz i drugi aż do chwili, w której rysunek podporządkowuje sią oczywistej obe­cności melodii, rytm, który wychodzi z ja­kiejś gałązi położonej nisko, gdzieś na wyso­kości mojej głowy, podchodzi wyżej i otwie­ra sią jak wachlarz pąków, podczas gdy dru­gie skrzypce to ta cieńsza gałązka, która już sią nastawia, aby połączyć swe liście z ja­kimś punktem po prawej stronie ku finałowi frazy i pozwolić jej skończyć sią, aby oko, powoli schodzące po pniu drzewa, mogło — jeśliby miało ochotą — powtórzyć melodią raz jeszcze. I to wszystko to także jest nasz bunt, to, co robimy. Mimo że Mozart i drze­wo nic o tym nie wiedzą, my także na nasz sposób chcemy przetransponować tąpotą woj­ny w coś, co nadałoby jej sens, usprawiedli­wiło ją i w ostatecznym rozrachunku powio­dło do zwyciąstwa, które byłoby jakby re­stytucją melodii, po tylu, tylu latach schry­pniętych rogów myśliwskich, jakby końco­wym allegro, które następuje po adagio niby spotkanie z jasnością. Jakby się ubawił Luis, gdyby wiedział, że w tej chwili porównywam go do Mozarta, z wolna nadającego ład temu całemu bezsensowi, wznoszącemu go ku jego pierwotnej racji, która jest tak oczywista

i tak absolutna, że niweczy wszystkie innel rozsądne, na krótką metę działające racje. I Ale jakże to gorzkie, jakże rozpaczliwe być] muzykiem ludzi, i ponad bagno, ponad kara-j bin, ponad smród wznosić ten śpiew, któryl dotąd wydawał się nam niemożliwy, śpiew, I który wiedzie do przyjaźni z koronami drzew, I do zwrócenia ziemi jej prawowitym synom. Tak, to gorączka. I jakby się tym ubawił Luis, mimo że (coś mi się, tak wydaje) on także lubi Mozarta.

Ech, w końcu chyba jakoś zasnę, ale przed­tem zdążę sobie zadać pytanie, czy nastanie taki dzień, kiedy uda nam się przejść z tej części kwartetu, w której jeszcze słychać my­śliwską trąbkę, do pełni adagio, a stamtąd do końcowego allegro, które nucę ćwierćgłosem, czy kiedykolwiek będziemy zdolni osiągnąć prawdziwe porozumienie z tym wszystkim, co dla nas jeszcze pozostało żywe. Musieli­byśmy być tacy jak Luis, nie naśladować go — być takimi jak on, nieodwracalnie po­rzucić nienawiść i zemstę, tak patrzyć na wrogów, jak na nich patrzy Luis, z nieubła­ganą wielkodusznością, która tylekroć w mo­jej pamięci wywoływała (jakże komukolwiek do tego się przyznać?) obraz Pantokratora, sędziego, który zaczyna od tego, że jest oskarżonym i świadkiem, i który nie sądzi, który po prostu oddziela lądy od wód, po to aby wreszcie o rozedrganym świcie, na kra-

wędziach innego, czystszego czasu narodziła się ojczyzna ludzi.

Ale gdzie tam adagio, skóro o pierwszym brzasku wsiedli nam na łby ze wszystkich stron i musieliśmy zrezygnować z marszu na północo-wschód i wpakować się na jakieś nieznane bezdroża, marnując resztki amuni­cji, podczas gdy Porucznik i jeszcze jakiś to­warzysz zasadzili się za wybrzuszeniem i stamtąd hamowali ich rozpęd, pozwalając mnie i Robertowi zabrać Tintiego, który był ranny w udo, i poszukać jakiegoś trochę choćby zasłoniętego miejsca na nocleg. Oni nigdy nie atakują nocami, nawet gdy mają rakiety i reflektory, łapie ich jakiś strach i pomimo tej całej kupy broni czują się nie dość bezpieczni. Ale do nocy brakowało jeszcze całego dnia i było nas zaledwie pięciu przeciw tylu walecznym młodzieńcom, którzy pędzili za nami, aby przypodobać się Pawia­nowi, że nie wspomnę samolotów, które. co fchwila pikowały ku polankom, samymi po­dmuchami niszcząc dziesiątki palm.

Po pół godzinie Porucznik zaprzestał ognia i doszlusował do nas, którzy zaledwie odro­binę go wyprzedziliśmy. Nikomu nie przyszło do głowy, aby porzucić Tintiego, bo znaliśmy aż za dobrze los jeńców, więc postanowili­śmy, że tu na tym - zboczu, w tym gąszczu wystrzelimy nasze ostatnie naboje. Dziwne było, że oni wstrzeliwują się w zbocze leżące

stosunkowo bardziej na wschód, widać zmy­leni przez pomyłkę samolotów, wobec tego zaczęliśmy się wspinać po wręcz diabelskiej ścieżynce i w dwie godziny doleźliśmy na niemalże gołą skarpę, gdzie któryś z kolegów przyuważył zarośniętą pieczarę, więc usado­wiliśmy się sapiąc, uprzednio wybadawszy szansę ewentualnej ucieczki prosto na pół­noc, ze skały na skałę, niebezpiecznie — ale prosto na północ, w kierunku Sierry, gdzie może, w najlepszym razie, oczekiwał .nas Luis.

Podczas kiedy opatrywałem zemdlonego Tintiego, Porucznik opowiadał, że o świcie, na chwilę przed atakiem regularnych wojsk, gdzieś z zachodu usłyszał strzały z automa­tów i pistoletów. Mógł to być Pablo z chło­pakami, ale mógł to być i Luis. Mieliśmy przekonanie, że wszyscy, co pozostali przy życiu, podzielili się na trzy grupy i że grupa Pabla może być niedaleko od nas. Porucznik pytał, czy moim zdaniem nie warto by po zapadnięciu nocy spróbować nawiązać łącz­ności.

Skoro o to pytasz, to znaczy, że masz na to ochotę — powiedziałem. Ułożyliśmy Tintiego na łożu ż suchych traw, w najchło­dniejszej części pieczary, i odpoczywając za­paliliśmy. Reszta towarzyszy stała zewnątrz na warcie.

Kochany — bokiem spojrzał na mnie

Porucznik — a cóż rozkoszniejszego niż tego rodzaju wycieczki...

W tym duchu pogwarzyliśmy chwilką, włącznie do dowcipasów na temat Tintiego, który chyba majaczył, a kiedy już Porucznik zabierał sią do wyjścia, zjawił sią Roberto z jakimś góralem i ćwiartką upieczonego ko­źlęcia. Nie, to było nie do uwierzenia, po­żarliśmy je tak, jak się pożera zjawę, nawet Tinti zjadł kawałek, który w dwie godziny później oddał Bogu wraz z duszą. Góral przy­niósł nam wiadomość o śmierci Łuisa; nie przestaliśmy z tego powodu jeść, ale było to zbyt wiele goryczy jak na tak małą porcję mięsa, on sam wprawdzie nie widział go, ale jego najstarszy syn, który przyczepił się do nas z jakąś starą flintą, był w grupie, • która pomagała Luisowi i jego pięciu towarzyszom w przejściu rzeki pod ogniem cekaemów, i był pewien, że Luis został trafiony, kiedy wynurzał się z wody, zanim jeszcze dopadł pierwszych krzaków. Nocą górale poprowa­dzili dwóch chłopaków z grupy Luisa w Sier­rę, którą znali jak mało kto, biorąc pozostałą broń i resztę zapasów.

Porucznik zapalił następne cygaro i wy­szedł, aby zorganizować nocleg i poznać się z nowymi. Ja pozostałem z Tintim, który wy­kańczał się powoli, niemalże bezboleśnie. Czyli że Luis nie żył, że koźlę było wprost palce lizać, że tej nocy będzie nas dziewięciu

czy może dziesięciu i że będziemy mieli dość amunicji, żeby rąbać dalej. Tyle wiadomości. To było coś w rodzaju zimnego szaleństwa: teraźniejszość, która, podpierając nas za po­mocą zasobów i ludzi, równocześnie przekre­ślała całą naszą przyszłość; bezsens docho­dzący do zenitu przy pomocy jednej wiado­mości i smaku pieczonego koźlęcia. W ciem­nościach pieczary, jak najwolniej paląc cy­garo, poczułem, że w tej chwili nie stać mnie na luksus przyjęcia do wiadomości śmierci l.uisa, że mogę tylko operować nią jak jesz­cze jedńą daną pośród innych danych, słu­żących mi do planowania kampanii, tym wię­cej że jeżeli i Pablo zginął, z woli Luisa ja zostawałem szefem, o czym wiedzieli i Porucz­nik, i wszyscy inni towarzysze, i nie było innego wyjścia jak podjąć się dowództwa i dojść do Sierry, i dalej walić naprzód jak­by nigdy nic. Chyba zamknąłem oczy, i wspo­mnieniem obrazu, który mi się przedtem ma­jaczył, był ten sam obraz i przez sekundę wydało mi się, że Luis rozstaje się ze swą twarzą, że mi ją podaje, a ja osłaniam moją rękami, mówiąc: „Nie, nie, proszę cię, Luis, nie" — a kiedy otworzyłem oczy, Porucznik już był z powrotem i patrzył na Tintiego, który oddychał charcząc, i usłyszałem, jak

mówi, że dołączyły do nas chłopaki z gór, co wiadomość, to lepsza, tabory i pieczone ba- taty, apteczka, wróg błąkający się po wscho­

dnich stokach wzgórz, rozkoszne źródełko nie dalej jak o pięćdziesiąt metrów. Ale nie pa­trzył mi w oczy, żuł cygaro i wydawał się czekać, żebym coś powiedział, żebym ja pierwszy wymienił imię Luisa.

- Później jest tylko jakaś splątana próżnia, krew, która uszła z Tintiego i z nas wszyst­kich, górale, którzy podjęli się pochować go; zostałem w pieczarze, mimo że śmierdziało tam rzygowinami i zimnym potem, i nie wia­domo skąd przypomniał mi się mój najlepszy przyjaciel z dawnych lat, sprzed tej cezury w mym życiu, która wyrwała mnie z mego kraju, by cisnąć mnie o tysiące kilometrów, do Luisa, do lądowania na wyspie, do tej pie­czary. Wyliczyłem sobie, biorąc pod uwagę różnicę czasu, że w tej chwili, we środę, wchodziłby do swego gabinetu, wieszał kape­lusz na wieszaku i zabierał się do przegląda­nia poczty. To nie było przywidzenie, wy­starczyło pomyśleć o tych czasach, kiedy ży­liśmy tak blisko, dzieląc się polityką, kobie­tami, książkami, spotykając się codziennie w szpitalu; każdy jego ruch był mi znany, przy czym te ruchy nie były tylko jego ru­chami, obejmowały cały mój ówczesny świat, mnie, moją żonę, mego ojca, moją wielostro­nicową gazetę, moją kawę w południe z dy­żurującymi lekarzami, moje lektury, moje fil­my i ideały. Zastanowiłem się, co by też mój przyjaciel myślał o tym wszystkim, o Luisie,

0 mnie, i to było tak, jakbym zobaczył odpo­wiedź zarysowującą się na jego twarzy (więc chyba jednak gorączka, trzeba by zażyć chi­niny), twarzy, która mówiła sama za siebie, twarzy wypasionej wygodnym życiem, dobry­mi wydawnictwami i rezultatami słynnego chirurgicznego noża. Nawet ust nie potrze­bował otworzyć, żeby powiedzieć mi: wiesz, ja myślę, że ta cała twoja rewolucja to je­dno... Nie, to wfcale nie było potrzebne, mu­siało tak być, ten typ ludzi nie mógł akcep­tować zmian, które by dewaluowały prawdzi­we przyczyny ich łatwego, planowego miło­sierdzia, ich dekoltowanej, reglamentowanej litości, ich dobrodusznej zasady „równi wśród równych", ich salonowego antyrasizmu, prze­cież nie chcesz chyba, żebym ją wydał za Mulata, ich katolicyzmu przynoszącego dy­widendy i efemeryd na ustrojonych chorą­gwiami placach, ich literatury z tapioki, ich ludowości w ponumerowanych egzempla­rzach, ich mate pitego przez rurkę ze srebrną skuwką, tych ich zebrań uniżonych dygnita­rzy, tej nieuniknionej, kretyńskiej agonii na raty dłuższe lub krótsze (chinina, chinina

1 znowu astma). Biedny mój przyjaciel, żal mi go było, że jak idiota broni wartości kom­pletnie fałszywych, które skończą się wraz 1 nim, a już w najlepszym razie wraz z jego dziećmi, że broni feudalnych praw do wła­sności i nie kończących się bogactw, mając

tylko gabinet lekarski i nieźle położony dom że broni zasad kościoła, kiedy małomiesz- czański katolicyzm jego własnej żony posłu­żył mu tylko do szukania pociechy w ko­chankach, że broni rzekomej wolności je­dnostki, kiedy policja zamyka uniwersytety, cenzuruje publikacje, że broni ze strachu, z ląku przed zmianami, ze sceptycyzmu i nie­ufności, które są jedynymi realnymi bogami w jego biednym, zaprzepaszczonym kraju. Właśnie myślałem O tym wszystkim, kiedy pędem wpadł Porucznik wrzeszcząc, że Luis żyje, że złapali łączność z północą, że Luis żyje jak cholera i jak najjaśniejszy gwint, że doleźli ma szczyt Sierry, z pięćdziesięcioma guajiros i całą kupą broni, którą zabrali bata­lionowi żołnierzy po odcięciu ich w głębokim parowie, i rzuciliśmy się sobie na szyję jak idioci, i wykrzyczeliśmy wszystko to, o co później na nie wiem jak długo pozostaje wściekłość i wstyd, i cudowny zapach, bo to, i jedzenie pieczonego koźlęcia, i. walenie na­przód, to jedno tylko miało sens, to jedno się liczyło i rosło, podczas gdy my, nie śmiąc na siebie spojrzeć, zapalaliśmy cygara od tej samej głowni, z oczami uważnie w nią wbi­tymi, obcierając łzy, które wyciskał nam dym zgodnie z jego znanymi, wywołującymi łza­wienie właściwościami.

Już niewiele zostaje do dodania, o świcie jeden z naszych górali zaprowadził Porucz­

nika i Roberta na miejsce, gdzie siedział z trzema towarzyszami Pablo, i Porucznik na ręce wziął Pabla, który kompletnie sobie po­haratał nogi w bagnach. Więc już nas było dwudziestu, pamiętam, jak Pablo wyściskał mnie w swój szybki i sprawny sposób, ga­dając z cygarem w gębie: „Jeżeli Luis żyje, jeszcze możemy zwyciężyć" — i ja bandażu­jący mu nogi że proszę siadać, i chłopaki kpiące z niego, że założył tenisowe pantofle, i przygadujące mu, że brat go obsztorcuje, jak zobaczy tak wyrafinowany luksus. „To niech mnie obsztorcuje — chichotał Pablo zaciągając się jak szalony — do tego, żeby kogoś obsztorcować, trzeba żyć, a on żyje, żyje jak wszyscy diabli, lepiej jak krokodyl, i walmy już do czorta na górę, ależeś mi po­zakładał bandaże, niech cię szlag trafi"... Ale to było zbyt piękne, by mogło trwać, wraz ze wschodem ołów zaczął lecieć ze wszystkich stron, pocisk drasnął mnie w ucho, a żeby wycelował o dwa centymetry wyżej, to ty, synu, który (przypuśćmy) w tej chwili to czy­tasz, nie dowiedziałbyś się już nigdy, jak skończył twój stary. Z powodu krwi i bólu, i strachu wszystko naokoło zaczęło mi się wydawać jak w stereoskopie, każdy obraz jakby osobny i wypukły, w kolorach, które zapewne miały wyrażać moją chęć życia, | w dodatku nic mi właściwie nie było, pod­wiązać chustką i szorować dalej. Gdzieś za

nami zostało dwóch górali i pomagier Pabla z gębą, z której pocisk kalibru 45 zrobił lejek. Z takich chwil pozostają głupstwa, które wbi­jają się w pamięć człowieka na zawsze. Przy­pominam sobie grubasa, też z grupy Pabla, który w chwili najgorętszej walki nagle po­stanowił ukryć się za trzciną, ustawiał się za nią bokiem, klękał za nią, a najlepiej pamię­tam, jak nagle zaczął wrzeszczeć, że trzeba się poddać, i głos, który mu odpowiedział między dwiema seriami Thompsona, głos Po­rucznika, dosłownie ryk ponad hukiem strza­łów: „Tu się do kurwy nędzy nie poddaje nikt!".— aż wreszcie drobniejszy z tych dwóch górali, dotąd taki cichy i nieśmiały, uprzedził mnie, że o sto metrów wyżej jest ścieżka skręcająca ku górze na lewo, a ja to krzyknąłem Porucznikowi, i zaczęliśmy robić szpicę z góralami, którzy szli za mną strze­lając jak czorty wcielone wśród pełnego ognia, a szczęśliwi, że rozkosz była na nich patrzeć, i wreszcie zaczęliśmy się gromadzić pod seibą, dokładnie tam, gdzie zaczynała się ścieżka, i góralik zaczął się drapać pod górę, a my za nim, ja z astmą, która dosłownie mnie dusiła, i z karkiem utytłanym we krwi jak zarzynany prosiak, ale z przekonaniem, że dzisiaj także nam się uda, i nie wiedzieć czemu z absolutąą pewnością, że tej nocy po­łączymy się z Luisem.

Właściwie to nigdy nie wiadomo, jak gu­

bisz tego, co cię ściga, po trosze rzednie ogień, pojawiają się arcyznane wymysły w stylu „śmierdziele, znowu uciekają zamiast walczyć” i nagle robi się cisza, drzewa, które niespodziewanie znów pojawiają się jak coś żywego, jak przyjaciele, nierówności terenu, rany, które należy opatrzyć, podawana z ust do ust manierka wody z trochą rumu, wes­tchnienia, jakaś skarga, odpoczynek i cyga­ro, i naprzód, ciągle pod górę, choćby płuca miały wyjść uszami, i Pablo mówiący: słu­chaj, byku, zrobiłeś mi na numer czterdzieści dwa, kiedy ja noszę czterdzieści trzy, i śmiech, i grzbiet góry, i szałas, w którym jakiś chłop miał trochę bulionu z yukki i świeżutką wodę, i Roberto, skarbnik i pe- dancik, wyjmujący swoje cztery peziaki, że­by mu zapłacić, i my wszyscy włącznie z chłopem śmiejący się do rozpuku, i on na­mawiający nas w samo południe do sjesty, z której musieliśmy zrezygnować, dosłownie jakby wypuścić z rąk przecudną dziewczynę i tylko patrzyć jej na nogi, kiedy odchodzi.

Pod wieczór ścieżka zrobiła się węższa i bardziej stroma, zaczęło być cholernie tru­dno nią iść, ale oblizywaliśmy się na myśl

o pozycji, którą wybrał Luis, żeby na nas czekać, tu nie wdrapałaby się nawet łania. „Będziemy jak w kościele — mówił obok mnie Pablo — mamy nawet organy" — i zer­kał na mnie, podczas gdy wypuszczałem

z płuc coś w rodzaju Passacaglii, która tylko jego śmieszyła. Nie pamiętam dobrze tych ostatnich godzin, zmierzchało, kiedy mijali­śmy gęsiego ostatniego wartownika mówiąc mu, kim jesteśmy, i biorąc odpowiedzialność za górali, aż wreszcie doszliśmy do polany między drzewami, gdzie stał oparty o pień drzewa Luis w swojej odwiecznej czapce z za długim daszkiem i z cygarem w ustach. Ko­sztowało mnie życie, że nie poleciałem przo­dem, że przepuściłem Pabla, żeby pierwszy przywitał się z bratem, i jeszcze poczekałem, żeby Porucznik i inni także podeszli i wyści- skali go, a potem postawiłem na ziemi aptecz­kę i Springfielda i z rękami w kieszeniach podszedłem bliżej, i stanąłem patrząc na nie­go, wiedząc, że powtórzy swój nieodmienny żarcik.

¡81 Patrzcie go, jak wygląda w tych bino­klach — powiedział Luis.

A ty w tym okularze — odpowiedzią-- łem i ryknęliśmy śmiechem, i jego szczęka tuż obok mojej twarzy uraziła mnie w ranę, i poczułem ból, ale był to ból, który byłbym chciał przedłużyć do końca moich dni.

Tak, że się zjawiłeś, che — powiedział Luis.

Naturalnie źle użył tego che.

A tyżeś co myślał — odpowiedziałem równie niegramatycznie i znowu ryknęliśmy jak para idiotów, a za nami wszyscy inni,

choć nie wiedzieli nawet, z czego się śmie­jemy. Przynieśli wodę i wiadomości, otoczy­liśmy kołem Luisa i dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę, jaki był wychudzony i jak mu błyszczały oczy za tym przeklętym okula­rem.

Gdzieś tam poniżej już słychać było strze­laninę, ale nasze obozowisko tymczasem było bezpieczne. Można było opatrzyć rannych, wykąpać się w źródle, wyspać się, przede wszystkim się wyspać, nawet Pablo, który tak chciał nagadać się z bratem. Ale ponieważ astma jest moją kochanką i nauczyła mnie, jak należy korzystać z nocy, więc zostałem z Luisem oparłszy się jak i on o pień drze­wa, paląc i oglądając rysunek liści odcinają­cych się na tle nieba, i opowiadaliśmy sobie urywkowo to, co się każdemu zdarzyło od chwili wylądowania, ale przede wszystkim mówiliśmy o przyszłości, o tym, jak to bę­dzie, kiedy nadejdzie Dzień i kiedy będziemy musieli zamienić karabiny na gabinety z te­lefonami na biurkach, a góry — na miasto, i wtedy przypomniały mi się myśliwskie rogi i miałem ochotę opowiedzieć Luisowi o tym,

o czym myślałem tamtej nocy, ot tak, tylko po to, żeby go rozśmieszyć. W końcu nie opowiedziałem mu nic, ale czułem, że powolj wkraczamy w adagio kwartetu, w niepewną pełnię tych paru godzin, która przecież była jednak pewnością, znakiem, którego nie za-

P olqczenle

95

pomnimy. Ileś tam myśliwskich rogów jesz­cze było przed nami, iluś tam naszych jeszcze zostawi swe kości, jak Roque, jak Tinti, jak Peruwiańczyk. Ale wystarczało popatrzeć na koroną drzewa, aby poczuć, że wola po raz nie wiem który porządkuje swój chaos, na­rzuca mu rysunek adagia, który jakiegoś dnia osiągnie końcowe allegro, rzeczywistość go­dną tej nazwy. I podczas gdy Luis opowiadał mi różne międzynarodowe wiadomości i mó­wił o tym, co sią dzieje w stolicy i na pro­wincji, ja widziałem, jak liście i gałązie ukła­dały się jedne za drugimi tak, jak tego pra­gnąłem, jak stawały się moją melodią, melo­dią Luisa, który wciąż mówił i mówił, odle­gły od moich majaczeń, a potem zobaczyłem, jak gwiazda wpisała się w sam środek rysun­ku, maleńka gwiazda, ale bardzo niebieska, i jakkolwiek nie mam pojęcia o astronomii i nie byłbym nawet w stanie powiedzieć, czy to była gwiazda, czy też planeta, w jakiś spo­sób poczułem pewność, że nie był to ani Mars, ani Merkury, zanadto błyszczała w sa­mym centrum adagia, w samym centrum słów Luisa, aby ktokolwiek mógł wziąć ją za Mar­sa lub też za Merkurego.

pTfgąi ak tycznie co za porządki, żeby mi nie ||ł|pj dali zostać z Bobusiem, taka droga ■Ml klinika, pojedynczy pokój, ostatecznie jestem przecież jego matką i doktor Luisi osobiście mnie polecał dyrektorowi. Mogliby wstawić jakąś wersalką i pobyłabym z nim, zanim się przyzwyczai, taki był ¡bledziuteńki, biedaczek, jakby już mieli go operować, pew­nie trochę także i z tego szpitalnego zapachu, bo nawet tatek był zdenerwowany i tylko patrzył na zegarek, żeby już iść, ale ja ocią­gałam się, bo ciągle liczyłam, że jednak mi pozwolą zostać. Przecież Bobuś ma dopiero piętnaście lat, a i na to nie wygląda i zawsze był przy mnie, chociaż od czasu tych długich spodni odstawia dorosłego. Strasznie się zde­nerwował, jak się dowiedział, że mi nie po­zwalają zanocować, dzięki Bogu, że tatko się' zorientował i zagadał go jakoś, żeby rozbierał się, kładł piżamę i tak dalej. A wszystko przez tę smarkatą pielęgniarkę, faktycznie ciekawa jestem, czy to rzeczywiście zakaz le-

karza, czy tylko ona tak się uparła. Dobrze, że tak ją obcięłam, tak zaznaczyłam, czy ona aby jest zupełnie pewna, że mi nie wolno zo­stać. Wystarczy spojrzeć; żeby wiedzieć, co za jedna, wygląda jak lafirynda — fartuszek wprost oblepiony, paskudna gówniara, myśli, że może tu rządzić. Ale co jej powiedziałam, to jej powiedziałam, Bobuś taki delikatny, nie wiedział, gdzie się schować, a tatek uda­wał, że nie rozumie, a przy okazji tylko pa­trzył jej na nogi, to samo co zawsze. Pocie­szam się tylko, że ogólna atmosfera jest sym­patyczna, widać, że to przyzwoita klinika, Bobuś ma nowoczesną nocną lampkę, jakby chciał czytać swoje magazyny, tatek na szczęście nie zapomniał kupić mu cukierków miętowych, któire tak mu smakują. Szkoda mówić, jutro z samego rana zadzwonię do doktora Luisi, żeby osadził tę zarozumiałą smarkatą. Czy aby wystarczy mu jedna koł­derka, może lepiej poproszę, żeby na wypa­dek miał drugą pod ręką. Ależ tak; najzupeł­niej mi wystarczy, dzięki Bogu, że już wresz­cie się wynieśli, dla mamy mam wiecznie pięć lat i wstawia mnie w niemożliwe sytua­cje. Pielęgniarka z pewnością będzie teraz uważała, że sam nie jestem w stanie o nic poprosić, jak mama tak na nią krzyczała, to spojrzała na mnie w sposób... Jak nie można zostać, to nie można, trudna rada, już chyba jestem dosyć duży, żebym. mógł spać sam.

Dobrze mi będzie w tym łóżku, o tej porze tak tu jest cicho, tylko czasem daleki szum windy, przypomina mi to ten film, co też się dział w jakiejś klinice i o północy powolutku otwierały się drzwi do pokoju tej sparaliżo­wanej i ukazywał się jej człowiek w białej masce...

Ta pielęgniarka jest dosyć sympatyczna, jeszcze raz przyszła o wpół do siódmej z ja­kimiś papierami, pytała o moje dane, wiek, te tam. Zaraz schowałem pod poduszkę ko- miksa, bo jakoś lepiej czytać książkę, a nie oglądać takie historie w obrazkach; ona to chyba zauważyła, ale nic nie powiedziała, pewnie jeszcze ma pretensje o to, co jej ma­ma nagadała, i wyobraża sobie, że jestem ta­ki sam i że też jej zacznę wydawać jakieś głupie rozkazy. Zapytała, czy mnie boli ślepa kiszka, powiedziałem jej, że nie, że dzisiaj dobrze się czuję. „Muszę zmierzyć puls” — powiedziała, a potem zanotowała coś na mo­jej karcie i powiesiła ją w nogach łóżka. „Głodny jesteś?" — zapytała i chyba się za­czerwieniłem, bo nie spodziewałem się, że będzie mi mówiła po imieniu, sama jest taka młodziutka, że to mnie wkurzyło. Powiedzia­łem, że nie, chociaż to była nieprawda, o tej porze zawsze chce mi się jeść. „Dziś dosta­niesz bardzo lekką kolację” — powiedziała i zanim się zorientowałem, już mi zabrała te miętowe drażetki i poszła. Nawet już nie

wiem, czy zaprotestowałem, chyba nie, ale byłem wściekły, że postąpiła ze mną jak z dzieckiem, mogła powiedzieć, że mam nie jeść, a nie zaraz zabierać... Z pewnością wściekła jest na mamą i mści sią na mnie za to wszystko. Ale jak sobie poszła, to ta cała złość mi przeszła, jeszcze chciałem sią na nią złościć, ale już mi nie wychodziło. Taka mło­dziutka, chyba nie ma nawet dziewiętnastu lat, pewno dopiero co skończyła szkołą pie­lęgniarską. Może mi'przyniesie kolacją. Wte­dy zapytam ją, jak jej na imią, bo jeżeli ona będzie mnie pielęgnowała, to powinienem wiedzieć, jak się nazywa. Ale nie, przyszła inna, też. bardzo miła w niebieskim fartuszku, przyniosła mi rosół i grzanki i kazała mi wziąć jakieś zielone pigułki. Ona także za­pytała, jak mi na imię i jak się czuję, mó­wiła, że w tym pokoju na pewno będę dobrze spał, bo to jeden z lepszych w klinice, i nie skłamała, bo spałem prawie do ósmej; potem obudziła mnie jakaś taka drobna, podobna do małpy, ale bardzo uprzejma, powiedziała mi, że mogę .wstać i umyć się, tylko żebym przedtem założył sobie termometr, tak jak się to robi w klinice, ale ja nie zrozumiałem, bo w domu zawsze kładłem go pod pachę, więc wytłumaczyła mi i poszła sobie. Po chwili przyszła mama i jak to świetnie, że tak do­brze się czujesz, a ja sobie wyobrażałam, że nie zmrużysz oka, biedny Bobuśku, ale cóż,

dzieci są właśnie takie, spią, gdzie przyłożą głową, nawet jak są bez mamusi, która ze zdenerwowania zupełnie nie spała. Doktor Luisi przyszedł zbadać małego, więc wyszłam na chwilę na korytarz, bo to już przecież du­ży chłopaczek, myślałam, że może natknę się na tę wczorajszą i będę mogła tak na nią spojrzeć, żeby zrozumiała, co do niej należy, ale nikogo nie było. Doktor Luisi wyszedł do mnie bardzo szybko, powiedział, że operacja odbędzie się jutro, że mały czuje się dobrze, że jest silny i że w jego wieku ślepa kiszka to głupstwo. Podziękowałam mu i skorzysta­łam z okazji, żeby napomknąć, jak byłam zdziwiona impertynencją jednej z pielęgnia­rek, tej, co ma służbę po południu, tak mu powiedziałam na wszelki wypadek, bo nie mam życzenia, żeby mi zaniedbała dziecko. Potem poszłam do pokoju dotrzymać towa­rzystwa Bobusiowi, który przeglądał swoje rysunkowe nowelki, już wiedział, że jutro operacja. Patrzy na mnie, jakby rzeczywiście to był koniec świata, nie umrę, mamo, nie ma strachu, przestańże już raz, jak cię trzeba prosić. Markowi wycięli ślepą kiszkę w zwy­czajnym szpitalu i po sześciu dniach już chciał grać z nami w futbol. Idź no już do domu, naprawdę dobrze się czuję i niczego mi nie brak. Tak, mamo, tak, i tak «przez dziesięć minut, czy to mnie boli, nie? To może tamto, dzięki Bogu, że w domu jest Ala i że będzie

się musiała nią zająć, no, wreszcie poszła, skończę sobie tę historię rysunkową, co za­cząłem wczoraj wieczór.

: Popołudniowa pielęgniarka nazywa się sio­stra Cora. Spytałem o to tę drobniutką, jak mi przyniosła obiad. Niedużo mi dali do je­dzenia i znowu te zielone pigułki i jakieś krople o miętowym smaku. Te krople są chy­ba nasenne, bo wszystko leciało mi z rąk i śniła mi się szkoła, że jechaliśmy na jakiś piknik z dziewczynami z ogólniaka, tak jak w zeszłym roku, i że tańczyliśmy na brzegu basenu, było fajnie. Obudziłem się koło wpół do piątej i zacząłem myśleć o operacji, nie żebym się bał, doktor Luisi też mówi, że to jest głupstwo, ale samo usypianie musi być dziwaczne i że cię tak krają, kiedy śpisz. Ma­rek mówił, że najgorsze jest przebudzenie, boli i rzyga się, i nawet ma się gorączkę. Maminsynek już nie taki chojrak jak wczo­raj, widać mu po nosie, że trochę się boi, taki dzieciak jeszcze, aż mi go żal. Jak weszłam, usiadł na łóżku i zaczął chować swoje komik­sy pod poduszkę. W pokoju było chłodno, więc mu otworzyłam kaloryfer, a potem mu podałam termometr. „Wiesz, jak to się wkła­da?" — zapytałam, i zrobił się czerwony jak piwonia. Pokiwał głową, że wie, i wyciągnął się na łóżku, a ja zasunęłam mu firanki i za­paliłam lampkę nocną. Kiedy podeszłam, żeby wziąć termometr, ciągle był taki czerwony,

w końcu zachciało mi się śmiać, takie już są dzieci w tym wieku, nie mogą się do tego wszystkiego przyzwyczaić. I jeszcze mi się patrzy prosto w oczy, tak że zupełnie nie mogę wytrzymać, ostatecznie to jednak ko­bieta, jak wyciągnąłem spod kołdry termo­metr i podałem jej, patrzyła na mnie i- tak jakby się uśmiechała, a po mnie od razu wi­dać, jak się zaczerwienię, i nie mam na to sposobu. Później zanotowała temperaturę na tej karcie, co'wisi w nogach łóżka i poszła bez słowa. Starzy przyszli koło szóstej. Już nie pamiętam, o czym z nimi mówiłem. Ale nie zostali długo, bo siostra Cora powiedziała im, że musi przygotować mnie do operacji i że lepiej będzie, jeżeli będę odpoczywał przez cały wieczór. Już, już myślałem, że ma­ma z czymś wyjedzie, ale tylko ją zmierzyła od stóp do głów i tata także, ale inaczej, te spojrzenia starego to ja już znam, są z in­nej parafii. Jak mama wychodziła, to jednak zasunęła do siostry Cory: „byłabym wdzięcz­na, żeby pani zechciała dobrze się nim zająć, to jeszcze dziecko, zawsze był bardzo roz­pieszczony w domu" — czy inny idiotyzm w tym stylu i mało nie pękłem z wściekłości, nawet nie usłyszałem, co jej siostra Cora odpowiedziała, ale jestem przekonany, że jej to nie poszło w smak, jeszcze gotowa pomy­śleć, że się skarżyłem na nią albo coś ta­kiego.

I Wróciła koło wpół do siódmej z takim sto- [liczkiem na kółkach, pełnym różnych flasze- czek i waty, i nie wiem dlaczego, ale nagle mnie obleciał strach, może nie strach, ale tak jakoś zacząłem patrzeć na to, co stoi na tym stoliku, takie różne buteleczki różowe i nie­bieskie, gaza i szczypczyki, i plastry, mały Izdaje się jest trochę przerażony bez tej ma- muni wystrojonej jak papuga na niedzielę, „byłabym wdzięczna, żeby pani zechciała do­brze się nim zająć, już mówiłam o tym z do­ktorem Luisim", „ależ tak, proszę pani, będę go traktowała jak oczko w głowie". Ładny jest ten pani Bobuś, z policzkami, na które bije łuna, jak tylko wchodzę do pokoju. Kie­dy zdjęłam z niego kołdrę, zrobił ruch, jakby z powrotem chciał się nakryć, zdaje się, że zorientował się, że bawi mnie jego wstydli- wość. „Spuść spodnie od piżamy" — powie­działam nie patrząc na niego. „Spodnie?" — i głos mu się nagle załamał jak kogutowi. „Tak, spodnie" powtórzyłam, więc zaczął rozwiązywać tasiemkę i odpinać guziki pal­cami, które odmawiały mu posłuszeństwa. Musiałam sama spuścić mu spodenki do po­łowy ud. „O, już jesteś duży chłopaczek — powiedziałam.! zaczęłam mydlić pędzel, cho­ciaż niewiele tam było do golenia — powiedz mi, jak cię nazywają w domu?" — spytałam, goląc mu te dziecinne włoski. „Pablo po­wiedział żałośliwym głosikiem, zupełnie zła­

many przez wstyd. „A jakoś to zdrabnia­ją?" — ale przerwałam, bo zlękłam się, że się rozpłacze. „Nie? Nie masz żadnego innego zdrobnienia? Tylko Bobuś, tak po dziecinne­mu?..." Skończyłam golenie i pozwoliłam mu się nakryć, pośpieszył się tak, że zanim wsta­łam, już mu tylko nos było widać. „Pablo to ładne imię” — powiedziałam, chciałam go ja­koś pocieszyć, żal mi było, że tak strasznie się wstydzi, ja także nigdy jeszcze nie mia­łam do czynienia z takim młodziutkim i wsty­dliwym chłopcem, ale coś mnie w nim drażni, coś, co na pewno ma w sobie po mamie, coś, co nie ma nic wspólnego z jego wiekiem i co mi się nie podoba, co mnie nawet jakoś pe­szy, to, że jest taki ładny, taki rozwinięty na swoje lata, szczeniak, który już uważa się za mężczyznę i który w jakiejś chwili byłby go­tów nagle wyskoczyć z jakimś komplemen­tem czy zaczepką.

Zaciskałem oczy, tylko tak mogłem jakoś od tego wszystkiego się schować, ale i to nie pomagało, bo właśnie wtedy dodała: „Nie? Nie masz żadnego zdrobnienia? Tylko Bobuś, tak po dziecinnemu?..." — a ja chciałem umrzeć albo złapać ją za gardło i udusić, a jak otworzyłem oczy, zobaczyłem jej ka­sztanowate włosy prawie że na twarzy, bo pochyliła się, żeby obmyć mnie /z resztek mydła, i pachniała szamponem migdałowym, tym, co go używa nasza rysowniczka, czy ja-

|S/Qlf!rf.‘ Coraj105

Ikimiś innymi perfumami, i nie wiedziałem, go dowiedzieć, i jedyne, co mi przyszło do gło- iwy, to „A pani ma na imię Córa, prawda?" Spojrzała na mnie tak jakby ironicznie, tymi oczami, co już mnie obejrzały od stóp do głów, i powiedziała: „Siostra Córa". Tak po­wiedziała, żeby mi dokuczyć, tak samo jak wtedy: „Już jesteś duży chłopaczek", tylko tak, żeby mnie wyśmiać. Mimo że byłem wściekły, że widać, jak się czerwienię (ale na to nie mam sposobu, to jest /najgorsze ze wszystkiego), jednak odważyłem się i powie­działem: „Pani jest taka młoda, że... Zresztą mniejsza z tym... Cora to ładne imię." Wcale nie to chciałem powiedzieć. Chciałem jej po­wiedzieć zupełnie co innego, ale mam wra­żenie, że jakoś się tego domyśliła i że jej się to nie spodobało, teraz już jestem pewien, że jest na mnie zła o mamę, ja chciałem tylko powiedzieć, że jest taka młodziutka, więc że wolałbym mówić do niej po prostu „Cora", ale wtedy, kiiedy właśnie zaczynałem to mó­wić, czułem, jak się rozzłościła i zabrała swój stoliczek na kółkach, a mnie się nagle za­chciało płakać, to jest taka druga rzecz, nad którą nie mogę zapanować, głos mi się łamie i widzę wszystko jak przez mgłę, akurat w ta­kiej chwili, kiedy powinienem umieć jasno wytłumaczyć to, co myślę. Już, już miała wyjść, ale od samych drzwi odwróciła się, tak jakby chciała sprawdzić, czy niczego nie

zapomniała, a ja chciałem jej powiedzieć to, co myślałem, ale nie mogłem znaleźć słów i tylko na jedno się zdecydowałem, że poka­załem jej tę filiżankę z mydłem, usiadł na łóżku, odchrząknął i powiedział: „Zapomniała pani filiżanki z mydłem", ale powiedział to poważnie, zupełnie jak dorosły. Wróciłam po filiżankę i żeby go uspokoić, pogładziłam go po policzku: „Nie przejmuj się, Pablito — po­wiedziałam — wszystko pójdzie dobrze, taka operacja to głupstwo”. Kiedy go dotknęłam, rzucił głową w tył, jakby obrażony, a po­tem zsunął się tak nisko, że nawet usta scho­wał pod kołdrę. I stamtąd powiedział: „Ale ja mogę na panią mówić tylko Cora, praw­da?” Za dobra ja jestem, żal mi się go zrobiło i tej wstydliwości, która jakoś szuka sobie ujścia, ale rozumiałam, że nie powinnam ustą­pić, bo później trudno by mi było jakoś go opanować, chorego trzeba krótko trzymać, bo jak nie, to się źle kończy, takie historie jak Marii Luisy z tym spod czternastki, i pre­tensje doktora Luisi, on ma cholerny węch na takie rzeczy. „Siostra Cora" *— powiedziałam biorąc filiżankę i odchodząc. Ogarnęła mnie wściekłość, miałem ochotę ją uderzyć, wy­skoczyć z łóżka i walić ją pięściami albo... Już nie wiem, jak wydukałem: „Żebym nie był chory, toby pani traktowała mnie ina­czej”. Udała, że nie słyszy, nawet nie odwró­ciła głowy i zostałem sam, ale mi się czytać

nie chciało, w gruncie rzeczy, to chciałem, żeby się rozgniewała i żebym mógł ją prze­praszać, bo właściwie to wcale nie to jej chciałem powiedzieć, gardło miałem takie ści- Iśnięte, że nawet nie wiem, jak te słowa mi [się z niego wydobyły, tak jej powiedziałem tylko ze złości, ale to nie było to, niby to, ale jakoś inaczej.

Ech, zawsze z nimi jest to samo, człowiek [podchodzi życzliwie, mówi jakieś uprzejme zdanie, a tu nagle z takiego szkraba wyłazi mężczyzna. Nie chcą zrozumieć, że jeszcze nie są dorośli. Muszę to opowiedzieć Mano- lowi, ubawi go to, a jak jutro go będzie wi­dział na stole operacyjnym, to się uśmieje, taki delikatny, biedulek, z tą buźką w kolo­rach, te przeklęte rumieńce, na które nie ma ratunku, co robić, żeby to jakoś powstrzy­mać, może gdyby wziąć głęboki oddech przez zaczęciem zdania... sam już nie wiem. Poszła, zdaje się, obrażona, przecież na pewno do­skonale słyszała, sam nie wiem, po co jej to powiedziałem, mam wrażenie, że jak zapyta­łem, czy mogę do niej mówić Córa, nie po­gniewała się, powiedziała mi to, że „siostra", bo tak powinna była powiedzieć, ale się nie pogniewała, przecież jeszcze wróciła i pogła­skała mnie po twarzy. Chociaż nie, to było odwrotnie, najpierw mnie pogłaskała, a po­tem ja powiedziałem to, że Cora, i zaprzepa­ściłem wszystko. W sumie jest jeszcze gorzej,

niż było i teraz już nie usnę, nawet żeby mi dali całą tubkę tych nasenniaków. Co jakiś czas boli mnie w brzuchu, dziwaczne, jak się tam dotknąć, wszystko takie gładkie, naj­gorzej, że mam to ciągle na myśli i ten mi­gdałowy zapach, i głos Córy, jak na taką młodą i ładną dziewczynę to ma bardzo po­ważny głos, takie głosy mają śpiewaczki bo­lero, głos, który pieści, nawet jak ona sdę gniewa. Jak usłyszałem kroki w korytarzu, położyłem się i zamknąłem oczy, nie chcia­łem jej widzieć, nic mi na tym nie zależało, niech mnie najlepiej zostawi w spokoju, czu­łem, że wchodzi i że zapala górne światło, udawał, że śpi, jak aniołek ręką nakrywał sobie twarz, i nie otworzył oczu aż do chwili, kiedy stanęłam przy łóżku. Jak zobaczył, z czym przyszłam, zrobił się tak purpurowy, że znowu mi się go zrobiło żal, a trochę i za­chciało mi się śmiać, to była rzeczywiście idiotyczna sytuacja. „Proszę opuścić spodnie i położyć się na brzuchu", i ta wściekłość, gdyby był teraz z mamą, wrzeszczałby i kopał jak pięcioletni dzieciak, i schowałby się pod kołdrę i krzyczałby, że nie, ale biedak nic z tego nie mógł zrobić, więc tylko patrzył na ten nieszczęsny, irygator, a potem na mnie, i nagle odwrócił się na brzuch i pod kołdrą coś tam majdrował, ale nie udawało mu się, ja przez ten czas powiesiłam irygator w gło­wach łóżka i kazałam mu trochę się unieść,

żeby mu podłożyć ręcznik. „Unieś trochę no­gi, tak, dobrze, połóż się trochę na boku, rozumiesz? Przekręć się bardziej, tak, do­brze". Był tak oicho, że to było prawie jak krzyk, a mnie wprawdzie bawiło oglądanie pupci mojego młodocianego adoratora, ale jednocześnie było mi go żal, to wyglądało zu­pełnie, jakbym go przyszła ukarać za to, co powiedział. „Powiedz, gdyby była za gorą­ca" — uprzedziłam, ale nie odpowiedział, chyba gryzł sobie ręce, nie chciałam na nie­go patrzeć, więc usiadłam na brzegu łóżka i czekałam, aż coś powie, ale chociaż to była duża porcja, wytrzymał bez słowa aż do koń­ca, a 'kdedy skończyłam, powiedziałam (i to rzeczywiście powiedziałam mu za tamto zda­nie): „Bardzo dobrze. Zupełnie jak dorosły pan" — i nakryłam go, przykazując równo­cześnie, żeby zatrzymał wodę, jak tylko bę­dzie mógł najdłużej. „Chcesz, żebym ci zga­siła, czy też wolisz mieć światło, jak będziesz wstawał?" — zapytała mnie od drzwi. Nie wiem, jakim cudem udało mi się odpowie­dzieć jej, że wszystko jedno, i usłyszałem, że drzwi się zamknęły, i wtedy nakryłem się z głową i nie zwracając uwagi na to, jak mnie kręciło w brzuchu, zacząłem ryczeć i ry­czałem, i ryczałem, i ryczałem, i przeklina­łem ją, i obrażałem ją, i wbijałem jej gwóźdź w piersi raz i dziesięć razy, i sto razy, prze­klinałem ją za każdym razem, i rozkoszowa­

łem się' tym, że cierpi, i że mnie błaga, że­bym jej przebaczył to, co mi zrobiła.

Cholera, zawsze to samo, kolego Suarez, człowiek kraje, otwiera i takie niespodzian­ki! No pewno, że jego . wiek jest tu dużym plusem, ale mimo to muszę zupełnie jasno porozmawiać z ojcem, nie mam najmniejszej ochoty mieć z tego powodu kłopotów. Może reakcja będzie dobra, ale jasne, że coś tu nie gra, pomyślcie choćby o tym, co zaszło przy narkozie. Niewiarygodne, w tym wieku. By­łem u niego w dwie godziny potem i rela­tywnie nieźle go znalazłem, jeżeli wziąć pod uwagę, ile czasu to wszystko trwało. Kiedy wszedł doktor Luisi, wycierałam biedakowi usta, wymiotował bez przerwy, ale mimo to doktor go zbadał i, prosił, żebym nie zosta­wiała go ani na chwilę, dopóki kompletnie nie odzyska przytomności. Rodzice czekają w pokoju obok, widać, że mamunia nie jest przyzwyczajona do takich rzeczy, z punktu opadły z niej te wszystkie fasony, a stary wy­gląda jak szmata. No, jazda, Pablito, wymio­tuj sobie, wymiotuj, jęcz sobie, synku, ile wlezie, siedzę tu koło ciebie, siedzę, bie­dactwo śpi, ale mnie ściska za rękę, jakby tonął. Chyba myśli, że to mama, wszyscy oni zawsze tak myślą, to aż monotonne, Pablito, nie kręć się, kochany, spokojnie, bo cię bę­dzie bardziej bolało, nie, ręce przy sobie, nie wolno tam się dotykać. Bidulek, nie może się

przebudzić. Coś się tam dziwnego stało, oka­zały się jakieś komplikacje, czasem ślepa kiszka bywa tak położona, że jej nie widać, zapytam dziś wieczór Manola. Ależ tak, je­stem tu, synku, jęcz sobie, ile ci się tylko zachce, ale nie kręć się tak, może zmoczę mu usta kawałkiem lodu zawiniętym w gazę, to mu zmniejszy pragnienie. Tak, kochany, wy­miotuj sobie, to ci ulży. Ale ma silne ręce, narobi mi siniaków. Popłacz, Pablito, popłacz sobie, to także przynosi ulgę, płacz i jęcz, i tak to wszystko przez sen i myślisz, że je­stem twoją mamą. Ładny chłopaczek jesteś, wiesz, z tym noskiem trochę zadartym i rzę­sami jak firanki, jak jesteś taki blady, wy­glądasz na starszego. Już teraz nie uda ci się zaczerwienić, prawda, biedaku? Boli mnie, mamo, tu mnie boli, zdejmij ten ciężar, co ani położyli na brzuchu, powiedz siostrze, że­by mi go zdjęła. Tak, synku, przejdzie ci, przejdzie, ale nie kręć się, tak, leż spokojnie, ale jesteś silny, widzę, że będę musiała za­wołać Marię Luisę do pomocy. Słuchaj, Pa- blifco, spokojnie, bo naprawdę się pogniewam, będzie cię o wiele więcej bolało, jak się bę­dziesz tak kręcił. No, jakoś zaczynasz mnie słyszeć, tak mnie boli, siostro Coro, tak mnie boli, niech siostra coś zrobi, och, tak mnie boli, niech siostra mnie nie trzyma za ręce,... och, nie mogę więcej, och, siostro Coro, już nie mogę, już nie mogę.

Dzięki Bogu, że usnęło moje biedactwo ko­chane, pielęgniarka przyszła po mnie o wpół do trzeciej i powiedziała, żebym chwilę go przypilnowała, że już mu lepiej, ale jest taki bledziutki, musiał stracić wiele krwi, chociaż doktor Luisi zapewnił mnie, że wszystko do­brze poszło. Pielęgniarka była aż spocona, tak się z nią mocował, nie rozumiem, dlacze­go mnie wcześniej nie zawołała, w tej klinice są zanadto surowi. Już prawie wieczór, Bobuś spał cały czas, widać, że jest wyczerpany, ale tak jakby troszeńkę lepiej wyglądał, bu­zia już nie taka blada. Jeszcze chwilami po­jękuje, ale już nie szarpie bandaży i oddy­cha spokojnie, mam nadzieję, że będzie w no­cy spał. Zupełnie jakbym nie wiedziała, co powinnam robić: zaledwie przeszedł jej strach, już znowu wyjechała z tymi swoimi fumami, „prosiłabym, żeby dziecko miało ♦w nocy jak najlepszą opiekę" •— i tak dalej. Gdyby nie było mi cię żal, stara idiotko, inaczej bym ci odpowiedziała. Znam ja was, cholery, myślicie, że za pomocą sutego na­piwku ostatniego dnia już wszystko załatwi­cie. A czasem ten cały napiwek nawet i nie jest suty, e, o czym tam będę myślała, już się wyniosła i spokój. Manolo, zostań ze mną trochę, nie widzisz, że mały zasnął, opowiedz mi, co to było rano. Dobra, jak się śpieszysz, to zostawmy to na później. Nie, uważaj, prze­cież może wejść Maria Luisa, tutaj nie, Ma-

Siostra Cora

113

nolo. Już ci mówiłam, żebyś mnie nie całował przy chorych, to nie ma sensu. Tak jakbyśmy nie mieli przed sobą całej nocy, żeby się całować, głuptasku. No idź już, mówię ci, idź, bo się rozgniewam. Tak, kochany, nie- długutko. Ależ tak, no pewno że tak. Bar­dzo.

Ciemno jest, ale wolę to, nie mam nawet ochoty otworzyć oczu. Prawie mnie już nie boli, dobrze jest tak leżeć, oddychać głęboko i żeby nie mdliło. Tak cicho naokoło, przy­pominam sobie, że widziałem mamę, coś tam mówiła, ale ja tak źle się czułem... Na sta­rego prawie nie patrzyłem, stał w nogach łóżka i mrugał na mnie, biedny stary, zawsze te same numery. Trochę mi zimno, chciałbym jeszcze jedną kołdrę. Siostro Coro, chciał­bym jeszcze jedną kołdrę. Tak, była, zale­dwie otworzyłem oczy, zobaczyłem ją, sie­działa koło okna i ćzytała gazetę. Zaraz po­deszła i okryła mnie, nic nie musiałem mó­wić, sama wiedziała. Teraz przypominam so­bie, że chyba dziś po południu brałem ją za mamę, a ona mnie uspokajała... Może zresztą to mi się śniło. Śniło mi się, siostro Coro? Pani mnie trzymała za ręce, prawda? Jakieś głupstwa gadałem, ale to dlatego, że mnie bolało i miałem mdłości... Przepraszam... To okropny zawód być pielęgniarką... Tak, sio­stra się śmieje, ale ja sam wiem, pewno wszystko naokoło pobrudziłem. Dobrze, już

nie będę gadał. Nie, dobrze, już mi nie zimno. Nie, już mnie prawie nie boli, tylko tro­szeczkę. Czy już późno, siostro Coro? Cćć, już teraz proszę być cichutko, ciesz się, że cię nie boli, i leż spokojnie. Nie jest późno, dopiero siódma. Zamknij oczy i śpij. Tak, te­raz już śpij.

Chcę usnąć, ale to nie tak łatwo. Chwilami już prawie usypiam, ale wtedy w ranie jakby coś mnie nagle szarpnęło albo zaczyna mi się przewracać wszystko w głowie, albo muszę otworzyć oczy i popatrzeć na mią, siedzi na fotelu koło okna, zasłoniła lampkę, żeby nie raziło mnie światło. Dlaczego zostaje tak dłu­go? Ma przepiękne włosy, które błyszczą przy każdym poruszeniu głowy. I taka jest młoda, nie do wiary, że pomyliłem ją dzi­siaj z mamą. Sam nie wiem, co tam jej naplo­tłem, pewno znowu śmiała się ze mnie. Ale chłodziła mi usta lodem, to było cudowne, teraz przypominam sobie, nacierała mi czoło wodą kolońską, skraplała nią włosy i trzy­mała mnie za ręce, żebym nie ściągał banda­ży. Już się na mnie nie gniewa, może mama przeprosiła ją albo coś takiego, bo teraz już całkiem inaczej na mnie spojrzała, kiedy mi mówiła: „teraz już śpij". Lubię, jak tak na mnie patrzy, wprost nie mogę uwierzyć, że tego pierwszego dnia po prostu zabrała mi karmelki. Chciałbym powiedzieć jej, że taka jest śliczna i że chcę, żeby właśnie ona opie-

kowala się mną w nocy, a nie ta malutka. Może by mi znowu skropiła włosy wodą ko- lońską. Chciałbym, żeby mnie przeprosiła i... [żeby mi powiedziała, że mogę mówić do niej LCora".

I Pospał sobie z godzinkę, koło ósmej musia­łam obudzić go, żeby mu zmierzyć gorączkę przed wizytą doktora Luisi. Lepiej wyglądał, pobrze mu zrobił ten sen. Jak tylko zobaczył termometr, wyciągnął rękę spod kołdry, ale kazałam mu leżeć spokojnie. Nie patrzyłam pa niego, żeby mu nie robić przykrości, ale | tak się zaczerwienił i zaczął mi tłumaczyć, że może świetnie zrobić to sam. Był tak zde­nerwowany, że musiałam w końcu mu powie­dzieć: „Słuchaj, Pablito, przecież już jesteś duży chłopak, nie będziemy się o to szamo­tali za każdym razem, prawda?" Ale jak zaw­sze, w takich wypadkach osłabienie zmieniło się w łzy, udawałam, że tego nie widzę, za­notowałam temperaturę i poszłam przygoto­wać wszystko do zastrzyku. Jak wróciła, już wytarłem oczy w prześcieradło, ale byłem tak wściekły na siebie, że byłbym dał nie wiem co, żeby móc powiedzieć, że nic mnie to wszystko nie obchodzi, że nic mnie to nie obchodzi, tylko tak jakoś nie mogę nad sobą zapanować. „To nic nie boli — powiedziała już ze strzykawką w ręku. — To po to, żebyś dobrze spał w nocy". Odkryła mnie i znowu uczułem te. przeklęte rumieńce, ale ona

uśmiechnęła się i zaczęła mi pocierać udo watą. „Wcale nie boli" — powiedziałem, że­by coś powiedzieć, bo nie mogłem tak mil­czeć i żeby ona na mnie patrzyła. „No wi­dzisz — powiedziała wyjmując igłę i znowu pocierając watą — no widzisz, że to głup­stwo. Nic cię nie powinno teraz boleć, Pabli- to". Zakryła mnie i pogłaskała mnie ręką po twarzy. Zamknąłem oczy i wolałbym nie żyć, nie żyć i żeby ona głaskała mnie po twarzy, i żebym mógł płakać.

Już nieraz nie wiedziałem, o co chodzi Có­rze, ale tym razem to rzeczywiście przeso­liła. W sumie to nie ważne, czy się rozumie kobiety, idzie o to, żeby człowieka kochały. Jak wpadną w nerwy — robią awantury

0 byle głupstwo. Dobra, Laluniu, daj buzi

1 niech będzie zgoda. Furt jest za świeża, dużo czasu potrzeba będzie, żeby jakoś się ustawiła do tego cholernego zawodu. W nocy wyszła do mnie z dziwną miną i straciłem pół godziny, zanim ją jakoś rozerwałem. Ciągle jeszcze nie bardzo umie podejść do niektó­rych chorych, jak jej się to zdarzyło z tą starą spod dwudziestki, to myślałem że się czegoś nauczyła, ale nieprawda, teraz znowu to samo ze smarkaczem. W nocy piliśmy u mnie mate, potem poszła dać mu zastrzyk, a jak wróciła, to nie ta sama, zła, o niczym już słyszeć nie chciała. Nawet jej z tym ła­dnie, jak się tak nadmie, tak zasmuci, powoli

się jakoś rozchmurzała, w końcu zaczęła się śmiać i coś tam gadać, uwielbiam rozbierać ją nad ranem i czuć, że drży, jakby jej było zimno. Już późno, Manolo. Tak? To mogę zostać jeszcze trochę, następny zastrzyk ma

0 wpół do szóstej, Maria Inez przychodzi do­piero o szóstej. Nie gniewaj się, Manolo, wa­riatka ze mnie, żeby tak się przejmować tym dzieciakiem, w końcu jakoś sobie z nim ra­dzę, ale drugą ręką żal mi go, w tym wieku ma się tyle wrażliwości, tyle dumy, gdybym mogła, poprosiłabym doktora Suareza, żeby mi dał inny dyżur, na drugim jest dwoje ope­rowanych, dorosłych ludzi, człowiek spokoj­nie może się zapytać o stolec, podać basen, umyć jak należy — to zupełnie naturalne

1 każdy jest na swoim miejscu, rozumiesz mnie, Manolo, a tu... Wiem, na pewno i do tego się przyzwyczaję, na pewno będę miała jeszcze wiele dzieciaków w jego wieku, ale... Masz rację, wszystko kwestia techniki. Tak, kochany, no pewno, że tak. Ale to jakoś od początku źle się zaczęło z powodu jego ma­tki, tak jakoś zaciążyło, od pierwszej chwili było jakieś nieporozumienie, niedomówienie, a mały jest dumny i cierpi, tym więcej, że na początku nie wyobrażał sobie dobrze, co i jak, i rżnął dorosłego. I teraz już jakoś mi trudno zapytać go, czy nie potrzebuje, a jest taki uparty, że byłby gotów wstrzymywać przez całą noc, gdybym nie wyszła z pokoju.

Wczoraj chciał mi powiedzieć, że potrzebuje,

i nie mógł się na to zdobyć, w końcu sama mu podałam kaczkę, zamknął oczy i widać było, że chce rozpłakać się albo zwymyślać mnie, ale nie może ani tego, ani tego, prze­cież to dzieciak jeszcze, a ta wariatka wy­chowała go na głuptasa, Bobuś tu, Bobuś tam, kapelusiki z rondkiem, dopasowane kurtecz­ki, dzidziulek i pocieszka mamusi. Że to wła­śnie musiało przypaść mnie, kiedy byłoby mu idealnie z Marią Luisą, podobną jak dwie krople wody do jego cioci, która mogłaby go myć od stóp do głów bez tych nieszczęsnych rumieńców. Oj, nie mam ja szczęścia.

Kiedy zapaliła światło, śniła mi się lekcja francuskiego, od razu zobaczyłem jej włosy, zawsze je widzę od razu, bo ciągle pochyla się nade mną, żeby mi zrobić zastrzyk albo jakieś inne paskudztwo, więc jej włosy tuż koło mojej twarzy (raz mnie nawet połasko­tały), a tak cudownie pachnie i zawsze się uśmiecha, kiedy pociera mi udo watą, ale dziś potarła na długo przed zastrzykiem, a ja patrzyłem na jej rękę, na pewność, z jaką naciskała strzykawkę, i na ten żółty płyn, który powoli niknął i bolał mnie. „Nie, nic mnie nie boli”. Nigdy nie będę jej mógł po­wiedzieć: „Nie, nic mnie nie boli, Córa”. Ależ też nigdy nie powiem „siostro Coro", nie, nigdy tak do niej nie powiem. W ogóle będę mówił jak najmniej i nie powiem do

niej „siostro Coro", nawet żeby mnie błagała na kolanach. „Nie, nic mnie nie boli". — „Nie, dziękują, dobrze się czuję, będę dalej spał, dziękuję bardzo".

Na szczęście już nie jest taki bladziutki, ale jeszcze jest bardzo słaby, ledwo mnie po­całował, a na ciocię Esther nawet nie spoj­rzał, mimo że mu przyniosła komiksy i prze­piękny krawat, żeby miał, jak go będziemy zabierali do domu. Ta ranna pielęgniarka, co to za anioł, taka skromniutka, aż miło z nią pogadać, mówiła, że Bobuś spał do ósmej, że wypił trochę mleczka, teraz mają zacząć go odżywiać, muszę uprzedzić doktora Suareza, że kakao mu szkodzi, może tatko już mu po­wiedział, bo chwilę rozmawiali. A teraz prze­prosimy panią na momencik, zbadamy nasze­go chorego. Pan może zostać, panie Moran,- bandaże to widok nie dla mamy. Pokaż no mi się, kolego. Tutaj boli? Tak, tu musi bo­leć. A tutaj boli, czy też tylko jest wrażli­we? No, dobrze jest; wszystko w porządku, mój mały przyjacielu. I tak przez pięć minut, a czy tu boli, a czy tu wrażliwe, a stary tak mi oglądał brzuch, jakby go widział pierw­szy raz w życiu. Wolę, jak już sobie idą, bie­dne wapniaki, takie zmarnowane. Co tu ga­dać, drażnią mnie, cały czas mówią to, co nie potrzeba, na szczęście ta drobna chyba jest głucha i wytrzymuje wszystko z miną cze­kającą na napiwek. Po licha to zawracanie

głowy z kakao, jakbym sam nie umiał mó­wić. Chciałbym tylko spać, przez pięć dni od rana do nocy spać i nie oglądać nikogo, a już specjalnie Córy, i obudzić się dopiero, jak po mnie przyjdą, żeby mnie zabrać do domu. Może to potrwa trochę dłużej, panie Moran, już panu mówił Luisi, że operacja była bar­dziej skomplikowana, niżeśmy przypuszczali. Cóż, czasem bywają takie niespodzianki. Tak, jest silny i mam nadziśję, że wszystko pój­dzie jak najlepiej, ale może pan jednak uprzedzi żonę, że to nie będzie kwestia ty­godnia, jak się z początku wydawało. Na ten temat to już będzie pan łaskaw porozmawiać z administracją kliniki. To ich sprawy. Sam powiedz, Manolo, jakie ja mam szczęście, do­piero dzisiaj w nocy ci o tym opowiadałam, a teraz się okazuje, że to będzie trwało dużo dłużej, niż myślałam. Tak, wiem, ale mógł­byś być trochę wyrozumialszy w stosunku do mnie, sam wiesz, że denerwuje mnie pielę­gnowanie tego małego,’ nie mówiąc o tym, jak denerwuje jego. Nie masz co tak na mnie patrzyć, bo to nie ma nic wspólnego z lito­ścią. No, nie patrz tak na mnie. Nie zabronili mi czytać, ale wszystko leci mi z rąk, nawet nie mogę skończyć tego ostatniego komiksu (zostały mi już tylko dwa rozdziały), a do tego, co dostałem od ciotki Esther, w ogóle nie zajrzałem. Pali mnie twarz, chyba mam gorączkę, i może gorąco jest w pokoju, po­

proszę Corę, żeby trochę uchyliła okno i zdję­ła ze mnie tę drugą kołdrę. Chciałbym spać,

i żeby ona siedziała sobie tutaj z jakimś pismem, a ja bym spał i nie widziałbym jej, nawet nie wiedziałbym, że tu sobie siedzi, ale już nie będzie u mnie siedziała w nocy, naj­gorsze minęło i mogę być sam. Trochę sobie spałem, od trzeciej do czwartej, a o piątej przyszła z jakimś nowym lekarstwem, jakieś krople gorzkie jak piołun. Ona tak wygląda, jakby dopiero co wyszła z wanny, taka świe­ża i zawsze pachnąca perfumowanym tal­kiem. „Wiem, to paskudne lekarstwo" — po­wiedziała i uśmiechnęła się, żeby dodać mi ducha. „Nie, trochę gorzkie i tyle" — powie­działem. „No, jak ci minął dzień?" — zapytała strząsając termometr. Powiedziałem, że do­brze, że trochę drzemałem, że doktor Suarez znalazł poprawę, że prawie już nie boli. „No, to popracuj trochę" — powiedziała i podała mi termometr. Nie wiedziałem, co mam odpo­wiedzieć, ale ona podeszła do okna i zaczęła zaciągać firanki, a potem porządkować le­karstwa na nocnym stoliku, dopóki nie zmie­rzyłem gorączki. Nawet zdążyłem spojrzeć na termometr, zanim po niego przyszła. „Ale mam gorączkę” — powiedział jakby przera­żony. Pewno, że musiało się tak skończyć, nigdy niczego się nie nauczę; żeby mu oszczę­dzić przykrego momentu, sama mu pozwalam wyjąć termometr, no i to są skutki: on nie

traci czasu i dowiaduje się, że ma wysoką temperaturę. „Pierwsze cztery dni tak musi być" — powiedziałam, ale bardziej byłam zła na siebie niż na niego. Spytałam go, czy miał wypróżnienie, ale nie miał. Był spocony, umy­łam mu twarz i przetarłam wodą kolońską. Zamknął oczy, zanim mi odpowiedział, i nie otwierał ich przez cały czas, kiedy mu zcze- sywałam włosy z czoła, żeby mu nie prze­szkadzały. 39.9 — rzeczywiście dużo. „Posta­raj się trochę podrzemać" — powiedziałam myśląc, kiedy uda mi się zawiadomić o tym Suareza. Nie otwierając oczu zrobił ruch jak­by zniecierpliwienia i dokładnie wymawiając każde słowo powiedział: „Niedobra jest pani dla mnie, Coro". Nie odpowiedziałam mu nic, zostałam przy nim aż do chwili, gdy otworzył oczy i spojrzał na mnie rozgorączkowanym, pełnym smutku wzrokiem. Nieświadomie wy­ciągnęłam rękę, żeby go pogładzić po czole, ale odsunął mnie i coś go widocznie zabolało, bo cały się skrzywił. Zanim się zorientowa­łam, powiedział bardzo cicho: „Nie byłaby pani ze mną taka, gdyby pani mnie poznała w innych okolicznościach". O mało się nie roześmiałam; powiedzenie czegoś podobnego,

i to z oczami pełnymi łez, było właściwie tak nieprawdopodobne, że równocześnie rozzło­ściłam się, zlękłam i poczułam się zupełnie bezradna w stosunku do tego zarozumiałego smarkacza. Przemilczałam to (to zawdzięczam

Manolowi, uczy mnie i uczy, jak należy się opanowywać, i coraz lepiej mi to idzie), wy­prostowałam się jakby nigdy nic, powiesiłam ręcznik na wieszaku, zamknęłam wodę koloń- ską, przynajmniej teraz wiadomo, czego się trzymać: pielęgniarka i chory. W sumie to

i lepiej. Niech mu mama naciera czółko wo­dą kolońską, ja mam co innego do roboty

i będę to robiła nie tracąc czasu na głupstwa. Zostałam chwileczkę dłużej, niż należało. Jak to opowiadałam Manolowi, powiedział, że do­brze, że powinnam była dać mu okazję do przeproszenia mnie. Bo ja wiem, może to by­ło to, a może co innego, może zostałam dłu­żej, żeby miał okazję nagadać mi nowych impertynencji, żeby sprawdzić, jak daleko byłby w stanie zajechać. Ale nie otworzył oczu, pot spływał mu po czole i policzkach, miałem uczucie, jakby mnie wsadzono w ukrop, kiedy zaciskałem oczy, żeby nie spojrzeć na nią, bo wiedziałem, że jeszcze ciągle jest w pokoju, widziałem plamy czer­wone i lila i byłbym dał nie wiem co za to, żeby jeszcze raz pochyliła się i wytarła mi czoło, tak jak gdyby nic nie zaszło, jak gdy­bym nie był tego powiedział, ale przepadło, wiedziałem, że wyjdzie bez słowa i że kiedy otworzę oczy, zobaczę już tylko noc, lampkę, pusty pokój, poczuję resztkę perfum i będę sobie powtarzał dziesięć razy, sto razy, że dobrze zrobiłem, że jej to powiedziałem, żeby

raz wreszcie zrozumiała, żeby nie traktowała mnie jak dzieciaka, żeby nie odchodziła.

Zaczynają zawsze o tej samej porze, mię­dzy szóstą a siódmą, to musi być parka, która mieszka gdzieś na gzymsie na patio, gołąb grucha, gołębica mu odpowiada, po jakimś czasie mają dosyć, opowiadałem o tym tej drobniutkiej pielęgniarce, która mnie myje

i przynosi mi śniadanie, wzruszyła ramionami

i powiedziała, że już wielu chorych skarżyło się na gołębie, ale że dyrektor nie kazał ich wyganiać. Nawet nie wiem, od kiedy je sły­szę, z początku byłem zbyt senny i obolały, żeby na cokolwiek zwracać uwagę, ale od trzech dni przeszkadzają mi i smutno mi jest, wolałbym już być w domu i słyszeć szczeka­nie Milorda, i ciotkę Esther, jak wstaje, żeby iść na mszę. Przeklęta gorączka, nie chce mi spaść, będą mnie tu trzymali do sądnego dnia, muszę zapytać o to doktora Suareza, mógł­bym z równym powodzeniem być w domu. Muszę być szczery z panem, panie Moran, nie bardzo mi się podoba to wszystko, obraz jest raczej skomplikowany. Nie, siostro Coro, wo­lałbym, żeby pani do końca zajmowała się tym chorym, a to dlatego, że... No, sam wi­dzisz, Manolo... Chodź no tu do mnie, zro­bię ci mocnej kawy, oj, dzieciak z oiebie, że trudno uwierzyć. Słuchaj mnie uważnie: mówiłem z Suarezem, zdaje się, też ten ma­ty...

Na szczęście potem milkną, może odtru­wają stąd i lecą gdzieś za miasto, szczęśliwe ćjołębie. Co za nie kończący się ranek, ucie­szyłem się, jak starzy wreszcie się zabrali, od kiedy mam tę gorączkę, to przyłażą bez prze­rwy. Trudno, jeżeli tu trzeba zostać o parę dni dłużej, nie ma rady. Pewno, że w domu byłoby lepiej, ale gorączkę miałbym także tam i chwilami czułbym się równie marnie. Pomyśleć, że nawet nie mogę żadnego pisma wziąć do ręki, jestem tak słaby, jakbym nie miał ani kropli krwi. To wszystko z gorączki, tak mi powiedział wczoraj wieczór doktor Luisi, a doktor Suarez to samo mi powtórzył dzisiaj rano, oni przecież wiedzą. Spię i śpię, ale czas jakoś nie upływa, ciągle dochodzi trzecia, tak jakby mi nie było wszystko je­dno, czy to trzecia, czy piąta. Chociaż nie,

o trzeciej zabiera się ta drobna pielęgniarka, a szkoda, bo dobrze mi z nią. Gdybym potem mógł jednym ciągiem spać aż do północy, byłoby o wiele lepiej. Pablo, to ja, siostra Córa, znowu przychodzę z tym bolesnym za­strzykiem. Wiem, wiem, że ciebie nie boli, tylko tak sobie żartuję. Spij sobie dalej, już po wszystkim. Powiedział „dziękuję" nie otwierając oczu, mógł był przecież je otwo­rzyć, wiem, że z tamtą gadał całe przedpo­łudnie, mimo że mu nie wolno dużo mówić. Przed samym wyjściem nagle odwróciłam się, patrzył na mnie, poczułam, że przez cały czas,

kiedy stałam do niego plecami, patrzył na mnie. Wróciłam i usiadłam koło łóżka, wzię­łam go za rękę, żeby zobaczyć puls, naciąga­łam mu prześcieradła, bo ciągle je gniecie rozgorączkowanymi ruchami. Patrzył na moje włosy, potem spuszczał oczy, ale unikał mo­jego spojrzenia. Poszłam po wszystko, co po­trzeba, żeby go przygotować, i pozwolił mi zrobić wszystko bez słowa, z oczami wbitymi w okno, jakby mnie nie było. Przyjdą go za­brać punkt o wpół do szóstej, jeszcze trochę mógłby się zdrzemnąć, rodzice czekają na do­le, bo zrobiłoby to na nim wrażenie, gdyby ich zobaczył o takiej porze. Doktor Suarez ma przyjść chwilę przedtem, żeby wytłuma­czyć mu, że jeszcze muszą coś dodatkowo zoperować, powie mu cokolwiek, żeby go uspokoić. Widać posłali po Manola, bo wszedł niespodziewanie, ale dał mi znak ręką, że^ bym się nie ruszała, i zatrzymał się w nogach łóżka oglądając wykres temperatury, aż do chwili gdy Pablo przyzwyczaił się do jego obecności. Zaczął z nim żartować, gadać tak, jak to on umie, że zimno na dworze, że w po­koju ciepło, przyjemnie, a mały patrzył na niego bez słowa, jakby czekając, a mnie było tak jakoś dziwnie, byłabym wolała, żeby Ma- nolo wyszedł i żebym mogła z nim zostać sa­ma, umiałabym chyba powiedzieć mu to le­piej niż ktokolwiek inny, chociaż może i nie, pewno nie. Tak, panie doktorze, już wiem, że

będę jeszcze raz operowany, to pan mnie usy­piał wtedy, prawda, nie ma rady, lepsze to niż leżenie w łóżku z taką gorączką. Wie­działem, że tak się skończy, z powrotem od wczoraj zaczęło mnie bardzo boleć, ale ina­czej, jakoś tak. bardziej w środku. A pani niech nie robi takich min, niech się pani nie uśmiecha, jakby mnie pani miała zabrać do kina. Niech sobie pani z nim idzie i niech się pani z nim całuje na korytarzu, nie byłem aż taki senny tamtego wieczoru, kiedy się pani na niego obraziła, że zaczął panią całować tuż koło mojego łóżka.

No, słuchaj, bracie, trzeba już to wreszcie załatwić na fest, za długo się to wszystko cią­gnie, ile czasu masz zamiar zajmować nam tutaj łóżko? Licz sobie powolutku raz, dwa, trzy, dobrze, jeszcze, jeszcze, spokojnie licz dalej, a za tydzień będziesz już wcinał sobie w domu befsztyki. Kwadrans chodzili na rzę­sach i dawaj, zeszywali z powrotem. Trzeba było ci widzieć gębę Luisiego, jednak czło­wiek nigdy nie może się przyzwyczaić. Ale skorzystałem z tego i prosiłem Suareza, żeby cię zmienili, powiedziałem, że jesteś wyczer­pana, że taki ciężki przypadek. Może przenio­są cię na drugie, tylko musisz jeszcze sama poprosić. Dobrze, jak sobie chcesz, nie było po co tyle gadać, skoro wolisz bawić się w sa­marytankę. Nie masz się czego złościć, prze­cież chciałem jak najlepiej dla ciebie. Pewno,

że chciał jak najlepiej dla mnie, ale mógł się nie fatygować, zostanę z nim na tę noc i na wszystkie inne. Zaczął się budzić koło wpół do dziewiątej, rodzice od razu wyszli, lepiej było, żeby ich nie oglądał z takimi twarzami, a potem przyszedł doktor Suarez, po cichu zapytał mnie, czy chcę, żeby mnie zastąpiła Maria Luisa, ale potrząsnęłam głową, że nie,

i poszedł sobie. Maria Luisa pomogła mi tro­chę, musiałyśmy go przywiązać, żeby się uspokoił, ale potem przestał się rzucać, zu­pełnie się uspokoił i prawie nie wymiotował. Jest tak słaby, że do dziesiątej właściwie cały czas drzemał. Tak, to gołębie, widzisz, mamo, i gruchają jak co rano, nie wiem, dla­czego nie przegonią ich na inne drzewa. Weź mnie za rękę, mamo, tak mi zimno. Ach, to widocznie mi się śniło, wydawało mi się, że to już ranek i gołębie. Przepraszam, wziąłem panią za moją mamę. Znowu odwracał oczy, zagłębiał się w swoich żalach, znowu całą winę zwalał na mnie. Pielęgnowałam go, jak­bym nie widziała, że wciąż jest obrażony, usiadłam obok niego i chłodziłam mu lodem usta. Kiedy mu zmoczyłam czoło i skropiłam włosy wodą kolońską, spojrzał na mnie, a ja przybliżyłam się do niego i uśmiechnęłam. „Mów do mnie Cora — powiedziałam. — Wiem, że na początku nie mogliśmy się jakoś porozumieć, ale zobaczysz, że zostaniemy przyjaciółmi, Pablo". Patrzył na mnie mil-

cząc. „No, powiedz: dobrze, Coro". Ciągle patrzył na mnie. „Siostro Coro" — powiedział

wreszcie i zamknął oczy. „Nie, Pablo, nie

prosiłam go, całując w policzek niedaleko ust. — Dla ciebie chcę być Cora, ale pamię­taj, że tylko dla ciebie" — rzuciłam się w tył, ale i tak musiałam obcierać twarz. Wymyłam go, wytarłam, podtrzymałam mu głowę, żeby mógł wypłukać usta, i znowu go pocałowa­łam, coś mu szeptałam do ucha. „Przepra­szam — szepnął tchnieniem już raczej niż głosem — nie udało mi się powstrzymać’ Powiedziałam mu, żeby nie był niemądry, że przecież jestem tu od tego, aby go pielęgno­wać, że może sobie wymiotować, ile ma ocho­ty, byleby mu to przyniosło ulgę. „Chciałbym, żeby tu przyszła mama" ¡¡f| powiedział, puste oczy patrzyły w inną stronę. Pogłaskałam go jeszcze po włosach, poprawiłam kołdrę, my­ślałam, że może się chociaż odezwie, ale był daleko i czułam, że moja obecność sprawia mu już tylko cierpienie. Od drzwi jeszcze za­wróciłam, oczy miał szeroko otwarte, patrzył w sufit. „Pablito ~ powiedziałam — proszę cię, proszę cię, kochanie..." Zawróciłam do łóżka, pochyliłam się, żeby go pocałować — poprzez wodę kolońską pachniał zimnem, wy­miotami, eterem. Jeżeli jeszcze chwilę zosta­nę, wybuchnę płaczem, przy nim, przez niego. Pocałowałam go i zbiegłam na dół po matkę, po Marię Luisę. Dopóki matka u niego będzie,

nie chcę tam wracać, ale wiem, że potem nie będzie już po co wracać, że Manolo i Maria Luisa zajmą się wszystkim aż do chwili, gdy pokój znów będzie wolny.

WYSPA W POŁUDNIE

larini ujrzał wyspą po raz pierwszy, gdy uprzejmie pochylony nad którymś |z siedzeń po lewej stronie, umocowy­wał plastykowy stolik, aby ustawić na nim tacą ze śniadaniem. Pasażerka spojrzała na niego parą razy, kiedy chodził tam i na po­wrót roznosząc pisma i whisky. Właśnie bez zainteresowania zastanawiał sią, czy warto by odpowiedzieć na uporczywe spojrzenia pasażerki, przeciętnej Amerykanki, kiedy w błękitny owal okienka wsunęła się wy­spa, łagodne wzgórza przechodzące w opusto­szały, smutny płaskowyż. Przesuwając, źle stojącą szklankę, Marini uśmiechnął się do pasażerki. „Greckie wyspy" — powiedział. „Oh, yes, Greece" ff* odpowiedziała Amery­kanka z udanym zainteresowaniem. Rozległ się krótki dźwięk dzwonka i steward wypro­stował się; profesjonalny uśmiech trwał jesz­cze na jego ustach o wąskich wargach. Po­szedł po sok pomidorowy dla jakiegoś syryj­skiego małżeństwa, lecz w tyle samolotu za­trzymał się na sekundę, żeby raz jeszcze spoj­rzeć w dół; wyspa była maleńka i samotna,

otaczające ją Morze Egejskie intensywnym błękitem podkreślało olśniewającą i jak gdy­by skamieniałą wypustkę bieli, która tam w dole była pianą rozbijającą się o skały pod­wodne w zatoczkach. Marini zauważył, że na północy i zachodzie wyspy biegną bezludne plaże, reszta zaś jest górą prostopadle wcho­dzącą w morze. Wyspa była skalista i bezlu­dna, jakkolwiek ołowiana plama niedaleko północnej plaży mogła być domem lub nawet skupiskiem jakichś prymitywnych domków. Zabrał się do otwierania puszki z sokiem, a kiedy wyprostował się, wyspy już nie było w okienku. Pozostało tylko morze, nie koń­czący się zielonkawy horyzont. Nie wiedząc dlaczego, spojrzał na zegarek: była dokładnie dwunasta w południe.

Marini był zadowolony, że wyznaczono go na linię Rzym—Teheran, bo widoki były mniej ponure niż na północnych liniach, a dziewczęta zawsze wydawały się zadowo­lone z tego, że jadą na Wschód albo do Włoch. W cztery dni później, podnosząc ły­żeczkę upuszczoną przez dziecko, «które z roz­paczą wskazywało mu nie naruszony talerzyk z deserem, znowu zobaczył brzeg wyspy. By­ło osiem minut różnicy, ale kiedy zbliżył się do jednego z okienek w tyle samolotu, stra­cił wszelkie wątpliwości; kształt wyspy był jedyny w swoim rodzaju, wyglądała jak żółw, zaledwie wydobywający z wody łapki. Pa-

trzył na nią aż do chwili, gdy go odwołano, tym razem już przekonany, że ołowiana pla­ma była grupą domków. Udało mu się odróż­nić rysunek nielicznych, przylegających do plaży pól. W czasie postoju w Bejrucie zaj­rzał do atlasu stewardessy i doszedł do wnio­sku, że to chyba Horos. Radiotelegrafista, znudzony Francuz, był zaskoczony jego za­interesowaniem. „Wszystkie te wyspy są do siebie podobne, od dwóch lat robią tę linią i nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Po­każ no mi ją następnym razem". Ale to nie była Horos, to była Xiros, jedna z wielu wy­sepek znajdujących się poza szlakiem tury­stycznym. „Nie potrwa to nawet pięciu lat powiedziała stewardessa, kiedy w Rzymie po­szli na drinka. — Spiesz się, jeżeli się tam wybierasz, hordy zwalą się na nią lada chwi­la. Dżengis-Cook czuwa". Lecz Marini w dal­szym ciągu myślał o wyspie, spoglądając na nią, gdy o tym pamiętał i gdy znajdował się w pobliżu okienka, a w końcu — zawsze wzruszając ramionami. Jakiż to wszystko miało sens? Przelatywać trzy razy na tydzień w południe nad wyspą Xiros było równie nie­realne, jak śnić trzy razy na tydzień w po­łudnie, że przelatuje się nad wyspą Xiros. Wszystko było sfałszowane w tej wizji wła­ściwie zbędnej, lecz powracającej: wszystko, może z wyjątkiem chęci powtarzania jej, rzu­cania okiem na zegareik około dwunastej,

krótkiego przeszywającego kontaktu z olśnie­wającą białą grzywą u brzegu niemalże czar­nego lazuru i domów, gdzie rybacy zaledwie wznoszą oczy, ażeby śledzić przelot tej innej nierealności.

W jakieś osiem, a może dziewięć tygodni potem zaproponowano mu linię nowojorską, ze wszystkimi z tego płynącymi korzyściami. Marini powiedział sobie, że czas skończyć z tą manią niewinną, ale drażniącą. W kie­szeni miał książeczkę, w której jakiś niezna­ny geograf o lewantyńskim nazwisku podawał na temat wyspy Xiros trochę więcej szcze­gółów, niż zazwyczaj bywa w przewodnikach. Odmówił, słysząc siebie samego jakby z da­leka, i wprawiwszy w zgorszone zdumienie dyrektora i dwie sekretarki poszedł coś prze­trącić do kantyny, gdzie czekała na niego Carla. Rozczarowanie Carli nie zaniepokoiło go. Południowe wybrzeże Xiros nie nadawało się do mieszkania, ale od strony zachodniej istniały ślady kolonii lidyjskiej czy może kretomiceńskiej, a profesor Goldmann znalazł tam dwa pokryte hieroglifami kamienie, na które teraz rybacy zarzucali liny przy ma­lutkim molo. Carlę bolała głowa, tak że od razu sobie poszła. Ośmiornice były głównym pożywieniem garstki mieszkańców, co pięć dni zawijał statek, który zabierał połów, a zo­stawiał pożywienie i inne towary. W biurze podróży powiedziano mu, że należy wynająć

na wyspie Rynos łódź, chyba żeby się trafiła barka łowiąca ośmiornice, ale o tym będzie mógł zasięgnąć informacji dopiero na miej­scu, na wyspie Rynos, bo biuro nie ma tam swojego agenta. W ¿każdym razie postanowił, że parę dni ich czerwcowych wakacji spędzą na wyspie. W najbliższych tygodniach musiał zastąpić White'a na linii tunezyjskiej, a po­tem zaczął się strajk i Carla pojechała do swojej rodziny do Palermo. Marini przeniósł się do hotelu obok Piazza Navona, gdzie mieszczą się antykwariaty; bez większego en­tuzjazmu oddał się poszukiwaniom książek

o Grecji, od czasu do czasu zaglądał nawet do samouczka greckiego. Spodobało mu się słowo kalimera i wypróbował je na jakiejś rudej; poszedł z nią do łóżka, dowiedział się, że jej dziadek mieszka w Odos, ona zaś mie­wa niewytłumaczalne bóle gardła. W Rzy­mie zaczęły się deszcze, w Bejrucie jak zaw­sze czekała na niego Tania i inne historie

o krewnych i chorobach. Potem znów była Linia Teherańska i wyspa w południe. Marini tyle czasu spędzał przy okienku, że nowa stewardessa powiedziała, że jest niekoleżeń- ski, i wyliczyła mu, ile taceik musiała za nie­go podać. Tego wieczora Marini zaprosił ją na kolację do Firuz Kuh i niewiele go koszto­wało, żeby mu przebaczyła to,- co miało miej­sce z rana. Lucy poradziła mu, żeby sobie obciął włosy „na amerykankę", on chwilę

opowiadał jej o Xiros, ale szybko zrozumiał, że woli wódkę z limem w Hiltonie. Tak to mijał mu czas, wśród fnie kończących się ta­cek z posiłkami, podawanych — każda z na­leżnym pasażerowi uśmiechem. W podróżach powrotnyęh samolot przelatywał nad Xdros

o ósmej rano; w okienkach po lewej stronie odbijało się słońce, tak że złoty żółw był za­ledwie dostrzegalny. Marini wolał czekać na południowe przeloty w tamtą stronę, wie­dząc, że wtedy będzie mógł dłuższą chwilę popatrzeć, podczas gdy Lucy (a potem Felisa) zastąpi go z półironicznym uśmiechem. Pew­nego dnia zrobił zdjęcie Xiros, ale wyszło za­mazane. Już wiedział coś niecoś o wyspie, popodkreślał sobie te nieliczne wiadomości w książkach. Felisa powiedziała mu, że piloci między sobą nazywali go „wariatem z wy­spy", i dała mu spokój. Carla właśnie do niego napisała, że zdecydowała się nie mieć dziecka, i Marini posłał jej dwie pensje, po­myślawszy, że to, co zostało, nie wystarczy mu na wakacje. Carla przyjęła forsę i przez wspólną znajomą dała mu znać, że pewnie wyjdzie za mąż za dentystę w Treviso. Wszystko to tak niewiele znaczyło w połu­dnie w poniedziałki, czwartki i soboty (dwa razy na miesiąc w niedziele).

Z czasem zdał sobie sprawę, że jedynie Felisa choć trochę go rozumie: powstało mię­dzy nimi milczące porozumienie, mocą któ­

rego w południe ona zajmowała się pasaże­rami, on zaś sadowił się w ogonie samolotu koło okna. Wyspę było widać przez parę mi­nut zaledwie, lecz przejrzystość powietrza by­ła tak wielka, a morze odcinało się z wy­razistością tak okrutną, że najdrobniejsze szczegóły dopasowywały się z nieubłaganą dokładnością do obrazu z poprzedniego prze­lotu: zielona plama północnego przylądka, ołowiane domki, sieci suszące się na piasku. Brak sieci Marini odczuwał jak jakieś osobi­ste zubożenie, niemal zniewagę. Myślał o sfil­mowaniu przelotu nad wyspą, ażeby móc wra­cać do tego obrazu w hotelu, ale doszedł do wniosku, że lepiej zaoszczędzić pieniądze, które musiałby wydać na kamerę, bo już nie­wiele czasu pozostawało do urlopu. Nie liczył dni: czasem to była Tania w Bejrucie, czasem Felisa w Teheranie, prawie zawsze jego młod­szy brat w Rzymie, wszystko trochę zamaza­ne, łatwe i serdeczne, i jak gdyby zastępu­jące coś innego, po prostu wypełnienie go­dzin między lotami; w czasie lotu wszystko także było zamazane, łatwe i idiotyczne aż do chwili przytknięcia twarzy do okienka w tyle samolotu, poczucia chłodu szyby niby granicy akwarium, w którym powoli porusza się złotawy żółw w zawiesistym szafirze.

Tego dnia sieci rysowały się wyraźnie na piasku i Marini mógł był przysiąc, że czarny punkt po lewej stronie morza to rybak pa-

trzący na samolot. Kalimera — pomyślał ab­surdalnie. Nie miało sensu czekać dłużej. Ma­rio Merolis pożyczy mu brakujące pieniądze, w ciągu niespełna trzech dni znajdzie się na Xiros. Z wargami przylepionymi do szyby uśmiechnął się, myśląc, że wdrapie się na zie­loną plamę przylądka, że nagi wejdzie do pół­nocnych zatoczek, że będzie łowił ośmiornice porozumiewając się z ludźmi uśmiechami i na migi. Kiedy już raz coś zdecydować, staje się to łatwe? nocny pociąg, pierwszy statek, dru­gi stateczek stary i brudny, zawinięcie do Ry- nos, nie kończące się pertraktacje z kapita­nem barki, noc na pokładzie, z oczami utkwio­nymi w gwiazdach, zapach anyżku i baraniny, , świt pośród wysp. Wysiadł o pierwszym brza­sku. Kapitan przedstawił go jakiemuś stare­mu, który wyglądał na patriarchę. Klaios wziął go za lewą rękę i zaczął z wolna coś mówić, patrząc mu w oczy. Przyszły dwie dziewczyny i Marini zrozumiał, że to jego córki. Kapitan barki wyczerpał już zapasy swojej angielszczyzny: dwadzieścia mieszkań­cy, ośmiornice, łowić, pięć domów, włoski tu­rysta płacić mieszkanie Klaios. Dziewczyny śmiały się, kiedy Klaios operował drachmami. Śmiał się i Marini, już przyjaciel młodych, i patrzył ńa słońce wyłaniające się z morza, stąd mniej ciemnego niż z powietrza; pokoik schludny i biedniuśki, dzbanek wody, zapach szałwii i garbowanych skór.

Zostawili go samego i poszli ładować bar­kę, a on zrzuciwszy z siebie podróżne ubra­nie, w slipkach tylko i w sandałach, ruszał w wyspę. Jeszcze nie było widać nikogo, słońce z wolna nabierało rozpędu, a z krze­wów wznosił się subtelny, kwaśnawy zapach, zmieszany z jodem d wiatrem. Było koło dzie­siątej, kiedy doszedł do północnego przyląd­ka i rozpoznał największą zatoczkę. Właści­wie byłby chętniej wykąpał się na piaskowej plaży, ale wolał być sam. Wyspa pochłaniała go, dając uczucie jakiejś intymnej rozkoszy, wykluczającej myślenie czy też wybór. Kiedy rozebrał się, aby skoczyć ze skałki do mo­rza, skóra szczypała go od słońca i wiatru. Woda była chłodna, orzeźwiła go, pozwolił ponieść się podstępnym prądom aż do wej­ścia do groty, z powrotem wypłynął na mo­rze, położył się na wznak, przyjmując wszyst­ko w jakimś akcie zgody, która obejmowała i przyszłość. Bez najmniejszych wątpliwości wiedział, że nie wyjedzie z wyspy, że na całe życie zostanie na wyspie. Z przymusem pomyślał o bracie, o Felisie, o ich twarzach, kiedy dowiedzą się, że został, aby żyć z ry­bołówstwa na bezludnych skałach. Już o nich # nie pamiętał, kiedy zawrócił, aby płynąć w kierunku brzegu.

Słońce wysuszyło go natychmiast i poszedł ku domkom? dwie kobiety popatrzyły na nie­go ze zdumieniem, a potem pobiegły, aby za­

ryglować się u siebie. Ukłonił się w próżnię i poszedł w kierunku sieci. Jeden z synów Klaiosa czekał na niego na plaży; Marini ge­stem zaproszenia wskazał mu ręką morze. Chłopak zawahał się, zerkając na płócienne spodnie i czerwoną koszulę, a potem pędem poleciał do jednego z domków i wrócił pra­wie nagi. Razem wskoczyli do wody, już wła­ściwie letniej, oślepiającej pod południowym słońcem.

Susząc się na piasku, Jonasz wymieniał mu greckie nazwy różnych rzeczy. Kalimera — powiedział Marini, a mały skręcił się ze śmie­chu. Potem Marini uczył się wymawiać nowe słowa, a na benefis Jonasza powiedział kilka wyrazów po włosku. Poranna barka, gdzieś na horyzoncie, wyglądała jak mały punkt. Marini poczuł, że teraz jest naprawdę sam na wyspie z Klaiosem i jego rodziną. Parę dni poleniuchuje, zapłaci za pokój, nauczy się jeździć na połów; któregoś popołudnia, kiedy już się będą dobrze znali, powie im o tym, że chce zostać i pracować z nimi. Wstał i po­dawszy rękę Jonaszowi, sam powoli ruszył w kierunku wzgórza. Zbocze było dość ostre; podchodził w górę rozkoszując się każdym wzniesieniem, odwracając się co jakiś czas, żeby spojrzeć na leżące na plaży sieci, na sylwetki kobiet z ożywieniem coś mówiących do Klaiosa i Jonasza, i spoglądających ku niemu ze śmiechem. Kiedy doszedł do zielo­

nej plamy, znalazł się w świecie, gdzie za­pach tymianku i szałwii łączy się w jedną całość z ogniem słońca i powiewem morza. Marini spojrzał na zegarek, po czym nie­cierpliwym gestem zerwał go z ręki i schował do kieszonki w slipach. Niełatwo będzie za­bić dawnego siebie, ale tu, wysoko, nałado­wany słońcem i przestrzenią, poczuł, że to przedsięwzięcie nie jest wykluczone. W koń­cu znajdował się na Xiros, a przecież tylo­krotnie już był zwątpił o tym, że kiedykol­wiek uda mu się tu dobrnąć. Rzucił się pleca­mi na gorące kamienie, niebaczny na ich ostre kanty i rozgrzane wypukłości, i spojrzał prosto w niebo; z daleka dobiegł go warkot motoru.

Zamknąwszy oczy twardo postanowił, że nie spojrzy na samolot, że nie pozwoli sobie na zarażenie się tym, co w nim było najgor­sze, a co raz jeszcze będzie przelatywało nad wyspą. Ale w cieniu powiek wyobraził sobie Felisę, właśnie w tym momencie roznoszącą tacki, i swego zastępcę, może Giorgia, a mo­że jakiegokolwiek chłopaka z innej linii, ko­goś, kto tak jak on uśmiecha się, podając wi­no lub kawę. Niezdolny do oparcia się takie­mu szmatowi przeszłości, otworzył oczy i usiadł. W tej samej chwili usłyszał zmianę rytmu silników, zobaczył prawe skrzydło sa­molotu niemalże nad swą- głową dziwacznie się przechylające, prawie pionowy upadek

w morze. Całym pędem zbiegł ze wzgórza uderzając się o skały, kalecząc ramiona

0 ciernie. Wyspa zasłaniała mu miejsce upad­ku, ale zboczył, zanim dobiegł nad brzeg morza, skrótem minął pierwszy załom wzgór­ka i wypadł na małą plażę. O sto metrów od niego, w absolutnej ciszy zatapiał się ogon samolotu. Marini wziął rozbieg i rzucił się do wody, myśląc, że samolot jeszcze się wy­nurzy; ale nic — widać było tylko miękką linię fal, kartonowe pudełko absurdalnie uno­szące się na wodzie niedaleko miejsca upad­ku; niemal w ostatniej chwili, kiedy już nie miało sensu płynąć dalej, dojrzał rękę ster­czącą z wody, zaledwie przez mgnienie, tyle, by zmieniwszy kierunek znurkować i złapać za włosy człowieka, który uczepił się go

1 charcząc wciągnął powietrze. Z wysiłkiem ciągnąc go za sobą, Marini dotaszczył go do brzegu, wziął na ręce biało ubrane ciało, zło­żył je na piasku i spojrzał na twarz pokrytą pianą, na której już wyryta śmierć wypom­powywała fale krwi przez olbrzymią ranę na szyi. Bezcelowe było sztuczne oddychanie, bo przy każdym skurczu rana otwierała się jesz­cze szerzej, stawała się jakby ohydnymi usta­mi, które wołały Mariniego, wyrywały go z jego małego szczęścia tak niewielu godzin na wyspie, wśród bulgotu wykrzykiwały coś, czego on nie mógł już teraz usłyszeć. Pędem nadbiegli synowie Klaiosa, trochę za nimi ko­

biety. Kiedy nadszedł Klaios, chłopcy ota­czali wyciągnięte na piasku zwłoki mężczyz­ny, nie mogąc pojąć, skąd wziął siły, ażeby tak krwawiąc dopłynąć do lądu, dowlec się aż tu. „Zamknij mu oczy" — powiedziała je­dna z kobiet. Klaios odwrócił głowę w stro­nę morza, patrząc, czy nikt więcej nie ocalał. Ale jak zawsze byli sami na wyspie i tylko trup o otwartych oczach był czymś nowym pomiędzy nimi a morzem.

Peterowi Brookowi

dyby wrócić myślą do tego później — na ulicy, w pociągu, idąc przez pola — wszystko to wydałoby się absurdem, ale teatr nie jest przecież niczym więcej jak paktem z absurdem, jego luksusowym i sku­tecznym zastosowaniem. Rice'owi, który nu­dził się podczas jesiennego weekendu w Lon­dynie i wszedł do Aldwych nie obejrzawszy dokładnie programu, pierwszy akt sztuki wy­dał się przede wszystkim przeciętny; absurd rozpoczął się w czasie przerwy, kiedy szaro ubrany mężczyzna zbliżył się do jego fotela i uprzejmie, bardzo cicho, poprosił, żeby ze­chciał towarzyszyć mu za kulisy. Bez spe­cjalnego zdziwienia pomyślał, że prawdopo­dobnie dyrekcja teatru robi jakieś wywiady, jakąś tam ankietę w celach reklamowych. „Jeżeli idzie o moją opinię — powiedział — pierwszy akt wydał mi się słaby, oświetlenie zaś..." Szaro ubrany mężczyzna uprzejmie przytaknął, lecz ręka jego nadal wskazywała boczne wyjście, przy czym Rice usłyszał, że

chodzi o to, aby wstał i o nic nie pytając udał się za nim. „Wolałbym filiżankę herba­ty" — pomyślał dając się prowadzić po paru schodkach do bocznego korytarza, trochę roztargniony, a trochę zirytowany. Nieocze­kiwanie natknął się na dekoracje przedsta­wiające mieszczańską bibliotekę. Dwóch pa­nów o znudzonych minach ukłoniło mu się tak, jakby jego wizyta była przewidziana, a nawet z góry ustalona. „Rzeczywiście na­daje się pan znakomicie" — powiedział ten wyższy. Drugi przytaknął głową z wyrazem twarzy niemego. „Nie mamy zbyt wiele cza­su — powiedział wysoki — ale postaram się w dwóch słowach wyjaśnić panu jego rolę”. Mówił mechanicznie, jak gdyby nie brał pod uwagę rzeczywistej obecności Rice'a i ogra­niczał się do wykonywania monotonnego obo­wiązku. „Nie rozumiem'1' ^.¿powiedział Rice i cofnął się o krok. „To może i lepiej — po­wiedział wysoki. — W tych wypadkach ana­lizowanie jest raczej szkodliwej zobaczy pan, że zaledwie przyzwyczai się pan do reflekto­rów, zacznie to pana bawić. Już pan zna pier­wszy akt, tak, wiem, nie podobał się panu. Nikomu się nie podoba. Dopiero od następ­nego sztuka może okazać się lepsza. Zresztą, to zależy". — „Oby — powiedział Rice, któ­remu wydało się, że źle zrozumiał. — W każ­dym razie już czas, żebym wracał na salę". Ponieważ cofnął się o krok, nie zaskoczył go

miękki opór szarego, który wymamrotał prze­proszenie nie usuwając się jednak. „Mam wrażenie, że nie rozumiemy się — powiedział wysoki — a szkoda, bo już tylko cztery mi­nuty do drugiego aktu. Niech pan będzie ła­skaw uważnie mnie słuchać. Pan jest Ho- wellem, mężem Ewy. Już pan widział, że Ewa zdradza Howella z Michaelem i że Howell prawdopodobnie wie o tym, jakkolwiek woli- milczeć z powodów, które jeszczę nie są wy­jaśnione. Niech się pan nie rusza, proszę, to tylko peruka''. Ale uwaga ta była raczej zbę­dna, albowiem szary i niemowa wzięli go pod ręce, a wysoka, szczupła dziewczyna, która się nagle zjawiła, nakładała mu coś ciepłego na głowę. „Chyba nie chcecie, państwo, że­bym zaczął krzyczeć i zrobił wam tu w tea­trze awanturę?" — powiedział Rice usiłując opanować drżenie głosu. Wysoki wzruszył ra­mionami. „Przecież nie zrobi -pan tego — mruknął zmęczonym głosem. — To byłoby tak nieelegancko... Nie, z pewnością pan tego nie zrobi. W dodatku wspaniale panu w tej pe­ruce, ma pan w sobie coś z typu ludzi rudo­włosych". Czując, że nie powinien tego mó­wić, Rice powiedział: „Przecież ja nie jestem aktor". Wszyscy wraz z dziewczyną uśmiech­nęli się zachęcająco. „Właśnie dlatego — po­wiedział wysoki. — Sam pan widzi, jaka to różnica. Pan nie jest aktor, pan jest Howell. Kiedy pan wyjdzie na scenę, Ewa będzie sie-

147

działa w salonie pisząc list do Michaela. Pan niby nie zauważy, że chowa papier i usiłuje . pokryć zmieszanie. Od tej chwili niech pan

robi, co pan chce. Okulary, Ruth". Co

chcą?" — zapytał Rice usiłując uwolnić sią od trzymających go ramion, podczas gdy Ruth nakładała mu na nos okulary w szyl- kretowej oprawie. „No, o to właśnie cho­dzi” — niechętnie mruknął wysoki i Rice'owi nagle przyszło do głowy, że tamten znużony jest powtarzaniem tego samego có wieczór. Rozległ sią dzwonek wzywający publiczność na salą, a Rice dostrzegł na scenie ruch ma­szynistów, jakieś zmiany światełj Ruth nagle znikła. Ogarnąło go oburzenie gorzkie raczej, niżeli gwałtowne, które mimo to wydało mu' sią nie na miejscu. „Co za idiotyczna far­sa... — powiedział usiłując uwolnić sią. — Uprzedzam panów, że..." — „Bardzo mi przy­kro — wymruczał wysoki — szczerze mówiąc spodziewałem sią po panu czegoś innego. Ale skoro tak pan to bierze..." Nie była to w do­kładnym tego słowa znaczeniu pogróżka, a je­dnak wszyscy trzej otaczali go w sposób narzucający posłuch lub otwartą walką? Ri- ce’owi przemknął o przez myśl, że obydwie te rzeczy są równie absurdalne. „Teraz Howell wchodzi — powiedział wysoki ukazując mu .wąskie przejście miądzy kulisami. — Potem niech pan robi, co pan chce, ale byłoby nam niezmiernie przykro, gdybyśmy..." Mówił

uprzejmie, nie zakłócając nagłej ciszy sali; z szelestem aksamitu kurtyna poszła w górę posyłając im falę letniego powietrza. „Na­turalnie, trzeba to robić z sensem — dodał wysoki z wyraźnym zmęczeniem. — A teraz proszę iść”. Popchnąwszy nie popychając, wszyscy trzej doprowadzili go do miejsca, gdzie zaczynają się dekoracje. Oślepiło go fiołkowe światło. Przed nim była przestrzeń, która wydała mu się bezkresna, po lewej zaś odgadywał olbrzymią kawernę, coś jak jedno wielkie wstrzymanie oddechu, to coś, co w końcu było prawdziwym światem, w któ­rym z wolna zaczynały zarysowywać się bia­łe gorsy i może kapelusze lub też wysokie koafiury. Zrobił krok naprzód, czując, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa, i już chciał od­wrócić się, aby uciec pędem, kiedy podniósł­szy się Ewa pośpiesznie podeszła ku niemu z wyciągniętą dłonią, która wydawała się za­wieszona w fioletowym świetle na końcu bar­dzo białego, długiego ramienia. Dłoń ta była lodowata i Rice odniósł wrażenie, że lekko skurczyła się w jego dłoni. Pozwalając pod­prowadzić się ku środkowi sceny, wysłuchał nieuważnie wyjaśnień Ewy na temat bólu głowy i jej chęci pozostania w półmroku i ci­szy biblioteki, i czekał, aż umilknie, ażeby wysunąć się na proscenium i w dwóch sło­wach powiedzieć, że ich nabierają. Ale Ewa wydawała się czekać, żeby usiadł na kanapie

(w równie wątpliwym guście, jak treść sztu­ki i jej dekoracje)’, i Rice zrozumiał, że jest niemożliwe, niemalże groteskowe stać, pod­czas gdy .ona wyciągając doń powtórnie rękę, ponawia zaproszenie ze znużonym uśmie­chem. Z kanapy lepiej dojrzał pierwsze rzędy parteru, przedzielane od sceny tylko światłem przechodzącym z fiołkowego w żółto-poina- rańczowe, ale — nie wiadomo dlaczego —- stamtąd łatwiej mu było zwracać się do Ewy, wytrzymywać jej spojrzenie, które jeszcze bardziej wiązało go z całym tym absurdem, tylko odwlekając jedyne dopuszczalne zała­twienie sprawy, chyba żeby przyjąć ten obłęd, poddać się całemu temu oszukaństwu. „Nie mają końca jesienne popołudnia" po­wiedziała Ewa szperając pośród książek i pa­pierów rozrzuconych na niskim stoliku, by wyjąć metalowe pudełko i poczęstować go papierosem. Automatycznie Rice. wyjął zapal­niczkę, z każdą chwilą czując się bardziej groteskowo w tej peruce i okularach, ale maleńki rytuał zapalania papierosa i pierw­szego zaciągnięcia się stał się jakby zawie­szeniem broni, pozwolił mu wygodniej usiąść, rozluźnić straszliwe napięcie mięśni ciała czu­jącego na sobie wzrok niewidocznych, zim­nych konstelacji. Słyszał swoje odpowiedzi na to, co mówiła Ewa, jedne słowa wyda­wały się wywoływać następne niemal bez wysiłku; nie mówiło się właściwie o niczym

konkretnym; dialog domków z kart, które­go kruche ściany wznosiła Ewa, zaś Rice z łatwością ustawiał własne karty i domek rósł oblany pomarańczowym światłem aż do chwili, gdy na zakończenie starannego wyja­śnienia, w którym padło imię Michaela („już pan widział, że Ewa zdradza Howella z Mi- chaelem") oraz parę innych imion i miejsc, po herbacie, w której brała udział matka Michaela (może zresztą matka Ewy) oraz po trwożnych, na progu łez tłumaczeniach, Ewa ruchem lękliwej nadziei pochyliła się ku Ri- ce'owi, jakby chcąc go objąć lub też czeka­jąc, że on weźmie ją w objęcia, i dokładnie po ostatnim zdaniu wygłoszonym czystym głosem, w samo ucho Rice'a szepnęła: „Nie pozwól im mnie zabić”, po czym bez przejścia wróciła do zawodowego głosu, żaląc się nad opuszczeniem swym i samotnością. Rozległo się pukanie do drzwi w głębi i Ewa zagryzła wargi, jakby chcąc jeszcze coś dodać (może to zresztą wydało się Rice’owi, zbyt wstrzą­śniętemu, żeby szybko reagować), i wstała, aby powitać Michaela, który wchodził z głu­pim uśmiechem, nie opuszczającym go od pierwszego aktu. Jakaś czerwono ubrana da­ma, jakiś starzec; wkrótce scena zaludniła się ludźmi wymieniającymi ukłony, kwiaty, wia­domości. Rice uścisnął wyciągające się ku niemu ręce i co prędzej powrócił na sofę, chroniąc się za drugim papierosem; obecnie

akcja wydawała się doskonale obywać bez niego, publiczność zaś z zadowolonym po­mrukiem przyjmowała serie błyskotliwych replik Michaela i innych aktorów, podczas gdy Ewa zajmowała się herbatą i wydawa­niem dyspozycji służącemu. Kto wie, czy nie był to moment, by wysunąć się ku przodowi sceny, upuścić papierosa i zadeptawszy go na czas nogą, oznajmić: „Szanowna publiczno­ści.. ." Może jednak wytworniej (nie pozwól im mnie zabić) było poczekać aż do chwili opuszczenia kurtyny i wtedy, nagle wystą­piwszy naprzód, wyjawić całe oszustwo. W tym wszystkim było coś z ceremonii, co posiadało swój styl; w oczekiwaniu odpowie­dniej chwili Rice dał się wciągnąć w dialog narzucony mu przez starszego «pana, przyjął szklankę herbaty, którą podała mu Ewa nie patrząc na niego otwarcie, jakby wiedziała, że jest obserwowana przez Michaela i czer­woną damę. Wszystko polegało na tym, żeby kontrować, przeciwstawiać się napięciu, żeby okazać się silniejszym niż tępa koalicja chcą­ca zrobić z niego manekin. Zauważył, że zda­nia, które do niego kierowali (czasem Mi- chael, czasem dama w czerwieni, prawie już nigdy Ewa), zawierały w sobie wynikającą z treści odpowiedź; manekin odpowie to, co jest przewidziane, i sztuka będzie toczyła się dalej. Rice pomyślał, że gdyby miał trochę więcej czasu, by opanować sytuację, zabawą

byłoby odpowiadanie im pod włos, robienie aktorom na przekór, stawiając ich w kropce. Ale nie zgadzali się na to, jego pozorna wol­ność działania dopuszczała tylko otwarty bunt, skandal. Nie pozwól im mnie zabić — powiedziała Ewa; w niezrozumiały sposób, równie absurdalny jak wszystko inne, Rice czuł, że lepiej jest zwlekać. Kurtyna zapadła nad jakąś sentencjonalną i pełną goryczy re­pliką damy w czerwieni, a Rice'owi aktorzy wydali się jak postacie, które nagle zstąpiły

0 jakiś niewidoczny stopień w dół: skurcze­ni, obojętni (Michael wzruszył ramionami

1 odwracając się tyłem wyszedł), opuszczali scenę nie patrząc wzajemnie na siebie, ale Rice zauważył, że Ewa dawała mu głową jakieś znaki, podczas gdy dama w czerwieni i starszy pan uprowadzali ją, uprzejmie trzy­mając pod ręce, ku prawej kulisie. Pomyślał, żeby pójść za nią, przez głowę przemknęła mu jakaś nieokreślona nadzieja: garderoba, chwila rozmowy. „Znakomicie — powiedział wysoki klepiąc go po ramieniu. — Bardzo dobrze. Wywiązał się pan z tego doskonale". Wskazywał na kurtynę, zza której dobiegały ostatnie oklaski. „Naprawdę im się podobało. Chodźmy, napijemy się czegoś". Tamci dwaj trzymali się trochę bardziej z tyłu i uśmie­chali się uprzejmie, tak że Rice zrezygno­wał z pójścia za Ewą. Wysoki otworzył drzwi w głębi pierwszego korytarza i znaleźli się

w małym salonie, gdzie stały jakieś wyran- żerowane fotele, szafka, napoczęta butelka whisky. Rice zauważył przepięknie rżnięte kryształowe kieliszki. „Doskonale pan to zro­bił — raz jeszcze podkreślił wysoki, podczas gdy sadowili się wokół Rice'a. — Z lodem, prawda? No, każdemu zaschłoby w gardle”. Rice podziękował, a szary natychmiast podał mu pełną szklankę. „Trzeci akt jest trochę trudniejszy, ale równocześnie bardziej intere­sujący dla Howella — powiedział wysoki. — Już się pan zorientował, jak się odkrywają karty". Żywo i bez żadnych wahań zaczął mu tłumaczyć wątek sztuki. „W pewien sposób pan skomplikował sprawę — powiedział. Si Nie wyobrażałem sobie, że będzie pan tak bierny w stosunku do swojej żony? ja był­bym reagował inaczej". — „Jak?" — zapytał sucho Rice. „O nie, przyjacielu, o to nie na­leży pytać. Moje zdanie mogłoby wpłynąć na pańskie decyzje, a pan ma już zapewne jakiś określony plan. A może nie ma go pan?” A ponieważ Rice nie odpowiadał, do­dał: „Mówię to, bo właśnie nie należy mieć z góry ustalonych planów. Jesteśmy wszyscy zbyt zadowoleni, żeby ryzykować zepsucie końcowego efektu". Rice pociągnął spory łyk whisky. „Ale przecież przed‘drugim aktem mówił mi pan, że mogę robić, co chcę —- zauważył. Szary roześmiał się, lecz wysoki spojrzał na niego i tamten szybko usprawie­

dliwił się jakimś gestem. „No, zawsze jest jakiś margines dla przypadku czy też przygo­dy, jak pan woli to nazwać — powiedział wysoki. — Od tej chwili prosiłbym, żeby się pan stosował do moich wskazówek, natural­nie zachowując całkowitą swobodę w szcze­gółach". Trzymając prawą dłoń wewnętrzną stroną do góry, wpatrzył się w nią intensyw-r nie i wskazującym palcem lewej ręki puknął w nią parę razy. Pomiędzy dwoma łykami (znowu dolali mu do pełna) Rice słuchał in­strukcji dla Johna Howella. Pod wpływem alkoholu i czegoś, co było jakby powolnym powrotem ku własnemu ja, a co napełniało go zimną wściekłością, bez trudu odkrywał sens tych instrukcji, przygotowywanie kon­fliktu, którego rozwiązanie miało nastąpić w ostatnim akcie. „Mam nadzieję, że to ja­sne" — powiedział wysoki, palec na dłoni poruszał się obrotowym ruchem. „Zupełnie jasne — odparł podnosząc się Rice — chciał­bym tylko jeszcze wiedzieć, czy w czwart- tym akcie..." — „Unikajmy komplikacji, dro­gi przyjacielu — powiedział wysoki. — W czasie następnej przerwy wrócimy do te­go tematu, teraz jednak polecałbym panu skoncentrować się wyłącznie na trzecim akcie. Ale, ale*, proszę podać ubranie..." Rice poczuł, że niemowa odpina mu kurtkę; szary wyjął | szafy tweedowy garnitur i parę rę­kawiczek. Mechanicznie przebierał się wśród

aprobujących spojrzeń wszystkich trzech pa­nów. Wysoki otworzył drzwi, czekał. Z dale­ka rozległ się dzwonek. „Gorąco w tej prze­klętej peruce" — pomyślał Rice, jednym ły­kiem dopijając whisky. Czując uprzejmy na­cisk czyjejś ręki na swój łokieć, niemalże na­tychmiast znalazł się wśród nowych dekora­cji. „Jeszcze nie — usłyszał za vsobą głos wy­sokiego. — I niech pan pamięta, że w parku jest chłodno. Może byłoby lepiej podnieść kołnierz kurtki... Proszę, już pan wchodzi". Z ławki stojącej przy ścieżce podchodził ku niemu Michael witając go jakimś głupim dwuznacznikiem. Należało odpowiedzieć nija­ko, i rozwieść się nad pięknem jesieni w Re­gent's Parku, w oczekiwaniu na powrót Ewy i damy w czerwieni, które poszły karmić ła­będzie. Po raz pierwszy — przy czym jego samego zaskoczyło to w tym samym stopniu, co pozostałych — Rice zrobił jakąś aluzję do sytuacji, co spodobało się publiczności, ale nie Michaelowi, który znalazł się w defensy­wie; aby jakoś wybrnąć, musiał uciec się do dość widocznych zawodowych sztuczek. Niby chcąc zasłonić się od wiatru, aby zapalić pa­pierosa, Rice stanął tyłem i wtedy, patrząc ponad okularami, zobaczył w kulisie trzech mężczyzn, ramię wysokiego poruszało się ostrzegawczym gestem. Uśmiechnął się za za­ciśniętymi zębami (był trochę pijany, w do­datku sytuacja bawiła go: to poruszające się

ramię .wydało mu się niesłychanie śmieszne), po czym odwrócił się i oparł rękę na ramie­niu Michaela. „Niesłychane rzeczy widuje się w londyńskich ogrodach — powiedział. — Doprawdy nie pojmuję, jak można tracić czas na łabędzie czy też kochanków, kiedy czło­wiek znajduje się w parku”. Publiczność zno­wu roześmiała się szczerzej aniżeli Michael, wybitnie zajęty oczekiwaniem na Ewę i damę w czerwieni. Nie wahając się, Rice w dal­szym ciągu szedł pod prąd, coraz bardziej od­chylając się od wskazówek w jakiejś absur­dalnej i okrutnej szermierce ze zręcznością aktorów, którzy wysilali się, aby nawrócić go ku jego roli, i czasami to osiągali, ale znowu im umykał chcąc w jakiś sposób pomóc Ewie, sam nie wiedząc czemu, ale mówiąc sobie (śmieszyło go to zresztą, z pewnością było to whisky), że wszystko to, co teraz zmieni, bez wątpienia będzie miało wpływ na ostatni akt (nie pozwól im mnie zabić). Tamci zdali so­bie sprawę z jego założenia, wystarczało po­nad okularami rzucić okiem ku lewym kuli­som, ażeby widzieć grożące gesty wysokie­go; zarówno na scenie, jak i poza sceną wal­czono przeciw niemu i Ewie, przeszkadzano im porozumieć się, nie chciano, aby zdołała cokolwiek mu szepnąć, teraz nadchodził star­szy pan, a zaraz za nim ponury szofer, była chwila spokoju (Rice pamiętał wskazówki: pauza, potem rozmowa na temat kupna akcji,

kluczowe, wszystko wyjaśniające zdanie da­my w czerwieni, kurtyna) i w tej przerwie, w czasie której dama w czerwieni i Michael powinni byli odsunąć się na bok, aby starszy pan mógł porozmawiać z Ewą i Howellem na temat transakcji giełdowych (rzeczywiście, w tej sztuce niczego nie brakło!), przyjem­ność popsucia jeszcze trochę zamierzonego biegu akcji napełniła Rice'a czymś, co było niemal szczęściem. Z gestem, który bez naj­lżejszych wątpliwości ukazywał jego pogar­dę dla ryzykownych spekulacji, wziął Ewę pod rękę, uniknął przewidzianego manewru rozpływającego się w uśmiechach rozwście­czonego starszego pana i zaczął się z nią przechadzać mając za plecami ścianę pomy­słowych replik, które go nie dotyczyły, jako wymyślone wyłącznie na użytek publiczno­ści, natomiast od strony Ewy krótki jak mgnienie ruch letniego powietrza koło lewe­go policzka, niedosłyszalny szept jej praw­dziwego głosu: „Zostań ze mną aż do koń­ca”, przełamany przez odruch, który nakazy­wał jej odpowiedzieć na zapytanie damy w czerwieni >i pociągnąć z sobą Howella po to, by prosto w twarz usłyszał owo kluczowe zdanie. Natychmiast po tym zdaniu, bez mini­malnej nawet przerwy, kiedy mógłby wci­snąć jedno chociaż słowo, które może zmie­niłoby bieg mających nastąpić zdarzeń, zo­baczył zapadającą kurtynę. „Kretyn" — po­

wiedziała dama w czerwieni. „Odejdź, Flo­ro" — rozkazał wysoki, stojący tuż tuż; Rice uśmiechał się zadowolony. „Kretyn" — po­wtórzyła dama w czerwieni, biorąc pod rękę Ewę, która pochyliła głowę i wydawała się jakby nieobecna. Mocne popchnięcie wska­zało kierunek Rice'owi; czuł się niewypowie­dzianie zadowolony. „Kretyn" — powiedział od siebie teraz wysoki. Pociągnięcie za głowę było niemalże brutalne, pomimo to Rice sam zdjął okulary i podał je wysokiemu. „Whisky nie było złe... — oznajmił. — Jeżeli chce mi pan dać wskazówki na temat osta­tniego aktu..." Kułak pod żebro niemalże przewrócił go na podłogę, wyprostował się czując lekkie mdłości, popędzany kuksańca­mi szedł przez jakąś źle oświetloną galerię. Wysoki znikł, pozostali ściskali go między sobą, popychając w przód samym ciężarem ciał. Jakieś drzwi z umieszczoną nad nimi po­marańczową żarówką. „Przebieraj się" — po­wiedział szary podając mu jego własne ubra­nie. Nie dając mu czasu na poprawienie kurt­ki, kopniakiem otworzył drzwi. Nowy kuksa­niec wypchnął go na chodnik, potknął się, poczuł chłód pachnącej Odpadkami uliczki. „Sukinsyny, jeszcze przez nich dostanę za­palenia płuc” — pomyślał Rice macając się rękami po kieszeniach. Na drugim końcu uliczki zobaczył światło, stamtąd dochodził odgłos ruchu ulicznego. Na pierwszym rogu

(nie zabrali mu ani papierów, ani pieniędzy) poznał wejście do teatru. Ponieważ nic nie stało na przeszkodzie, aby ze swego miejsca dosłuchał przedstawienia do końca, wszedł do ciepłego foyer, do dymu, gwaru, ludzi stoją­cych przy barze. Starczyło mu czasu na jesz­cze jedno whisky, ale nie czuł się zdolny do zebrania myśli. Na chwilę przed podniesie­niem kurtyny zastanowił się, kto też będzie grał Howella w ostatnim akcie, czy jakiś in­ny nieszczęśnik przechodzi teraz przez uprzej­mości, groźby i okulary. Ale żart kończył się prawdopodobnie każdego wieczoru w ten sam sposób, bo natychmiast poznał aktora z pier­wszego aktu, który czytał list w swoim gabi­necie i podawał go Ewie pobladłej i szaro ubranej. „To skandal-— pochylił się Rice ku sąsiadowi po lewej. — Jak można pozwolić na zmienianie aktora w połowie sztuki?" Są­siad westchnął, zmęczony. „Trudno się zo­rientować z tymi młodymi autorami — po­wiedział. — U nich to wszystko są same symbole". Rice rozsiadł się w fotelu, z roz­koszą stwierdzając, że reszta publiczności szemrała, zdecydowana mniej łagodnie niż jego sąsiad przyjmować przemiany fizyczne Howella. Ale złudzenie, jakie daje teatr, szybko wzięło nad nimi górę, aktor był świe­tny i akcja płynęła w kierunku, który zasko­czył nawet Rice'a, zagubionego w jakimś mi­łym niebycie. List był od Michaela, donosił

w nim o swoim wyjeździe do Anglii. Ewa przeczytała go i zwróciła w milczeniu. Czuło się, że powstrzymuje łzy. Zostań ze mną aż do końca — powiedziała Ewa. Nie daj im mnie zabić — niezrozumiale powiedziała Ewa. Z bezpieczeństwa parteru było nie do po­myślenia, że mogłoby ją spotkać coś złego w tej chałowatej scenerii} wszystko było je­dnym nie kończącym się oszustwem, długie godziny peruk i malowanych drzew. Natural­nie, nieodzowna dama w czerwieni przerwała melancholijny spokój gabinetu, w którym przebaczenie, niemalże mdłość Howella były prawie wyczuwalne w jego milczeniach, w pełnym roztargnienia ruchu, z jakim po­darł list i wrzucił go do ognia. Wydawało się nieuniknione, że dama w czerwieni wtrąci mimochodem, że wyjazd Michaela jest tylko manewrem, a także to, że Howell okaże jej swą pogardę, a mimo to uprzejmie zatrzyma ją na herbacie. Na chwilę rozśmieszyło Rice'a wejście służącego z tacą: herbata wydawała się jednym z głównych rekwizytów tego dra­maturga, specjalnie zabawna w tej chwili, kiedy dama w czerwieni operowała dość spo­rym zapasikiem melodramatycznego roman­tyzmu, światła zaś przygasały w sposób abso­lutnie niestosowny do gabinetu londyńskiego adwokata. Nastąpił telefon, który Howell ode­brał bez drgnienia powiek (najprawdopodo­bniej była to wiadomość o spadku akcji lub

jakikolwiek inny trik nieodzowny dla roz­wiązania sytuacji); filiżanki krążyły z rąk do rąk wśród obowiązujących uśmiechów — do­bry ton zazwyczaj poprzedzający katastrofę. Rice'owi wydał się niemal nie na miejscu gest Howella w chwili, w której Ewa podnosiła filiżankę do ust, jego szybki ruch i herbata wylewająca się na jej szarą sukienkę. Ewa siedziała nieporuszona, prawie groteskowa. W tym chwilowym zawieszeniu postaw (Rice wyprostował się nie wiedzieć czemu, z tyłu rozległo się zniecierpliwione psykanie) pełen zgorszenia okrzyk damy w czerwieni nałożył się na rękę Howella podnoszącą się jakby po to, aby coś obwieścić, na lekki trzask, na Ewę, która odwracała głowę patrząc ku pu­bliczności, jakby nie chciała wierzyć, a póź­niej bezsilnie pochylała się coraz niżej i ni­żej, aż do upadku na sofę, jakby w przedłu­żeniu ruchu, który Howellowi został narzu­cony, a na który zareagował nagłą ucieczką za prawą kulisę, ucieczką, której Rice nie zo­baczył, bo sam również biegł już głównym przejściem, jakkolwiek żaden z widzów nie poruszył się jeszcze. Zeskakując po dwa schody, zdołał oddać swój numerek w szatni i złapać palto; kiedy dobiegał do drzwi, do­słyszał pierwsze odgłosy końca sztuki, okla­ski i gwar na sali, czyjeś szybkie kroki po schodach. Uciekał w kierunku Kean Street, przecinając uliczkę, dojrzał jakiś nieforemny

cień posuwający się wzdłuż muruj drzwi, przez które go wyrzucono, były uchylone, ale Rice nie zarejestrował wzrokiem tych wszyst­kich obrazów, bo już biegł po oświetlonej ulicy i zamiast oddalać się od teatru, znowu ulicą Kingsway zbliżał się do niego, przewi­dując, że nikomu nie przyjdzie do głowy szu­kać go tak blisko. Biegł przez Sfcrańd (pod­niósł kołnierz palta i szedł szybko z rękami w kieszeniach) aż do chwili, gdy z ulgą, któ­rej sam nie rozumiał, zobaczył, że znajduje się w sieci wąskich uliczek biorących począ­tek od Chancery Lane. Opierając się o ścianę (dyszał i czuł, że koszulę ma przylepioną do ciała) zapalił papierosa i po raz pierwszy za­dał sobie pytanie jasno i używając do tego wszystkich potrzebnych wyrazów, dlaczego ucieka. Zbliżające się kroki wbiły się klineifi między niego a odpowiedź, której szukał. Biegnąc dalej pomyślał, że jeżeli uda mu się znaleźć po drugiej stronie rzeki (już był nie­daleko mostu Blackfriars), poczuje się bez­pieczny. Schronił się do sieni, z dala od la­tarni oświetlającej wyjście ku Watergate. Coś sparzyło mu usta; gwałtownym ruchem wy­darł z nich niedopałek, o którym zapomniał, a który zerwał mu skórę z warg. W otacza­jącej ciszy próbował powtórzyć sobie pyta­nie, które pozostało bez odpowiedzi, lecz iro­nicznie przesłaniała je myśl, że będzie bez­pieczny, dopiero gdy będzie za rzeką. To by-

ło nielogiczne, kroki mogły przecież iść za ■¡nim i przez most, i każdą uliczką tamtego brzegu. Niemniej zdecydował się na most, biegł wspomagany przez wiatr, który pozwo­lił mu pozostawić rzeką za sobą i zgubić się w labiryncie, którego nie znał, a którym do­szedł do jakiejś źle oświetlonej części miasta. Kiedy po raz trzeci tej nocy zatrzymał sią w głębokim i-wąskim pasażyku bez wyjścia, stanął wreszcie twarzą w twarz z jedynym ważnym pytaniem i zrozumiał, że nie potrafi na to pytanie dać odpowiedzi. Nie pozwól im mnie zabić, powiedziała Ewa, zrobił przecież, co mógł, niezręcznie i nędznie, ale i tak za­bito ją, w każdym razie w sztuce zabito ją, a on musiał uciekać, bo było niemożliwe, że­by sztuka tak się kończyła, żeby szklanka herbaty niewinnie rozlewała sią na jej su­kienką i żeby od tego Ewa ześlizgiwała się, a wreszcie całkiem upadła na kanapę. Zda­rzyło się coś innego, a jego nie było, by temu zapobiec, zostań ze mną do końca, błagała go Ewa, ale wyrzucili go z teatru, odseparowali go od tego, co musiało nastąpić, a on, idio­tycznie rozwalony w swoim fotelu, oglądał to wszystko nie rozumiejąc albo też rozumie­jąc jakby inną częścią samego siebie, tą, gdzie był lęk i ucieczka, a teraz — lepiące się niby pot, który spływał mu po brzuchu — obrzydzenie do siebie samego. „Ale ja nie mam z tym nic wspólnego — pomyślał.

i nic się nie stało. To niemożliwe, żeby działy się takie rzeczy". Powtarzał to gorliwie: to nieprawda, że przyszli po niego, że propono­wali mu ten bezsens, że uprzejmie grozili; zbliżające się kroki należały do jakiegokol­wiek przechodnia, jakiekolwiek, nie pozosta­wiające śladów kroki. Człowiek o rudych włosach, który zatrzymał się tuż koło niego, prawie na niego nie patrząc, i który nerwo­wym ruchem zdjął z oczu okulary po to, żeby z powrotem je włożyć po otarciu ich o klapę kurtki, był po prostu kimś podobnym do Ho­wella, do aktora, który grał rolę Howella i który wylał filiżankę herbaty na suknię Ewy. „Niech pan ściągnie tę perukę — po­wiedział Rice — poznają pana wszędzie". — „To nie peruka" — powiedział Howell (Smith czy też Rogers, Rice nie pamiętał już nawet nazwiska, które figurowało w programie). „Jakiż jestem niemądry" — powiedział Rice. Oczywiście posiadali dokładną kopię włosów Howella, tak jak i okulary były dokładną kopią okularów Howella. „Zrobił pan, co pan mógł — powiedział Rice — siedziałem w krze­słach i widziałem. Wszyscy będą mogli świad­czyć na pana korzyść". Howell drżał oiparty

o ścianę. „Nie o to chodzi — powiedział. — Jakie to ma znaczenie, skoro mimo wszystko postawili na swoim". Rice pochylił głowę. Czuł niewypowiedziane zmęczenie. „Ja także chciałem ją uratować — powiedział — ale nie

pozwolili mi grać dalej". Howell spojrzał na

niego z pretensją. „Zawsze tak się dzieje

powiedział jakby do siebie.. — Typowe dla amatorów, myślą, że mogą być lepsi niż ci inni; w rezultacie do niczego to nie służy". Podniósł kołnierz kurtki, włożył rące w kie­szenie. Rice miał ochotę zapytać go: „Dlacze­go zawsze tak się dzieje? A skoro tak jest, to dlaczego uciekamy?”

Gwizdek, który ich szukał, rozlał się po wą­skiej uliczce. Długą chwilę biegli obok siebie, wreszcie zatrzymali się w zaułku pachnącym naftą, stojącą wodą. Za kupą jakichś pak odetchnęli chwilę, Howell dyszał jak pies, Rice'a złapał skurcz w łydce' Potarł ją opie­rając się o skrzynie, z trudnością utrzymując równowagę na jednej nodze. „Może to nie jest aż tak poważne — wyszeptał. — Pan po­wiedział, że zawsze tak się dzieje...” Howell położył mu rękę na ustach, już słychać było na zmianę dwa gwizdki. „Każdy w swoją stronę — powiedział Howell. — Może chociaż jednemu uda się zbiec”. Rice zrozumiał, że ma rację, ale chciał, żeby Howell przedtem odpowiedział na jego pytanie. Przytrzymał go mocno za ramię. „Niech mi pan nie każe tak odcłiodzić — błagał. — Nie mogę wiecznie uciekać, nie wiedząc”. Poczuł smołowy za­pach pak, swą rękę jakby nagle wydrążoną. Jakieś kroki oddalały się pędem. Rice po­chylił się, żeby nabrać rozbiegu, i ruszył

w przeciwnym kierunku. W świetle latarnii zobaczył obojętną nazwę Rose Alley. Dalej była rzeka, jakiś most. Nie brakowało mo­stów ani ulic, którymi można by uciekać.

aki będzie kiedyś jego pomnik, myśli ironicznie prokonsul, wznosi ramię [i zatrzymując je gestem powitania, ka­mienieje pośród owacji tłumu, którego nie zdołały zmęczyć dwie godziny cyrku i upału. Oto moment obiecanej niespodzianki. Prokon­sul opuszcza ramię i spogląda na żonę, która odwzajemnia mu się pozbawionym wyrazu, uroczystościowym uśmiechem. Wprawdzie Irena nie wie, co będzie dalej, ale jest to tak, jakby wiedziała, nawet nieoczekiwane zmie­nia się w przyzwyczajenie, kiedy człowiek nauczył się znosić z obojętnością, której pro­konsul nienawidzi, kaprysy właściciela. Nie odwracając się w stronę areny, przewiduje los już rzucony, okrutną i monotonną kolej­ność zdarzeń. Likas, hodowca wina, i jego żona Urania pierwsi wykrzykują imię, które tłum podchwytuje i powtarza. „To właśnie miało być dla ciebie niespodzianką — mówi prokonsul. — Zapewniono mnie, że cenisz styl tego gladiatora". Strażniczka własnych uśmiechów, Irena pochyla głowę w podzięce.

Skoro zaszczycasz nas swym towarzystwem, mimo że męczą cię igrzyska — dodaje pro- konsul — moim obowiązkiem jest dać ci to, co najbardziej ci się podoba". — „Jesteś solą ziemi — krzyczy Likas. — Ściągasz blask Marsa na naszą biedną, prowincjonalną are­nę!" — „A dopiero widziałeś połowę" — mówi prokonsul zanurzając wargi w kielichu wina i częstując nim żonę. Irena pije duży haust wina, którego lekka woń zdaje się od­ganiać ciężki i gęsty zapach krwi i gnoju. W nagłej ciszy oczekiwania, w którym widać go z niebywałą precyzją, Marco idzie ku przodowi areny; jego krótki sztylet lśni w słońcu, tam gdzie stary płócienny dach przepuszcza skośne promienie, a tarcza z brą­zu niedbale zwisa u lewej ręki. „Czy dajesz mu za przeciwnika zwycięzcę ze Smyrny?" — pyta podniecony Likas. „Mam coś lepszego — mówi prokonsul. — Chciałbym, żeby dzięki tym igrzyskom zapamiętała mnie twoja pro­wincja i żeby moja żona chociaż raz się nie nudziła". Urania i Likas klaszczą w oczeki­waniu na odpowiedź Ireny, lecz ta w milcze­niu zwraca kielich niewolnikowi, obca wrza­skom witającym wejście drugiego gladiatora. Nieruchomy, Marco również wydaje się obo­jętnie słuchać owacji ku czci przeciwnika; końcem sztyletu lekko dotyka swych złoco­nych nagolenników.

Halo" — mówi Roland Renoir, biorąc pa­

pierosa, co jest nieodzownym następstwem gestu zdjęcia słuchawki. Na linii słychać szmery jakichś splątanych połączeń, ktoś dyktuje cyfry, nagle cisza jeszcze ciemniej­sza w ciemności, którą telefon wlewa w oko słuchu. „Halo" — powtarza Roland, opierając papierosa o brzeg popielniczki i szukając za­pałek w kieszeni szlafroka. „To ja" — mówi głos Jeanne. Roland przymyka oczy, zmęczo­ny, i układa się wygodniej. „To ja” — nie­potrzebnie powtarza Jeanne. A ponieważ Ro­land nie odpowiada, dorzuca: „Sonia przed chwilą stąd wyszła".

Jego obowiązkiem jest patrzeć na cesarską lożę, wykonywać odwieczny gest pozdrowie­nia. Wie, że musi to zrobić i że zobaczy żonę prokonsula, która — może — uśmiechnie się do niego tak, jak na ostatnich igrzyskach. Nie potrzebuje myśleć, prawie nie umie my­śleć, ale instynkt mówi mu, że ta arena jest zła,' olbrzymie oko z brązu, na którym brona i palmowe liście naznaczyły swe zygzakowa­te ścieżki, zniekształcone przez jakieś ślady poprzednich walk. Tej nocy śniła mu się ryba, śniła mu się samotna droga pośród po­trzaskanych kolumn; kiedy wkładał zbroję, ktoś mruknął, że tym razem konsul nie za­płaci mu złotymi monetami. Marco nie pofa­tygował się zapytać, a tamten, nim się odda­lił, wybuchnął złośliwym śmiechem; potem ktoś inny powiedział mu, że był to brat gla-

diatora, którego zabił w Massilii, ale już po­pychano go ku galeriom, ku okrzykom z ze­wnątrz. Upal jest nie do zniesienia, ciąży mu hełm, który odbija promienie słońca ku płó­ciennemu dachowi, ku schodom. Ryba, po­trzaskane kolumny, niejasny sen z lukami zapomnienia w miejscach, w których mógłby go zrozumieć. A ten, co mu nakładał zbroją, powiedział, że prokonsul nie zapłaci mu zło­tymi monetami; może żona prokonsula nie uśmiechnie się do niego dzisiaj. Wrzaski nie robią na nim wrażenia, bo teraz wrzeszczą na cześć tamtego, oklaskują go mniej niż przed chwilą jego, ale do oklasków dołączają się okrzyki zdumienia; podnosi głowę i pa­trzy ku loży, gdzie Irena odwróciła się, żeby rozmawiać z Uranią, gdzie prokonsul nie­dbale daje jakiś znak, i całe ciało Marka krzepnie, a ręka zaciska się na głowicy szpa­dy. Wystarcza spojrzenie na galerię naprze­ciwko; nie tamtędy nadejdzie jego rywal; podniesiono kraty ciemnego wyjścia, który­mi wypuszcza się dzikie zwierzęta, i Marco widzi zarysowującą się olbrzymią sylw;etkę nubijskiego sieciarza, do tej pory niewidocz­ną na tle omszałego kamienia. Teraz, nieza­leżnie od wszelkiego rozumowania, wie już, że prokonsul nie zapłaci mu złotymi moneta­mi, odgaduje sens ryby i potrzaskanych ko­lumn. Równocześnie i mało go obchodzi to, co nastąpi pomiędzy nim a sieciarzem (to jest

zawód i przeznaczenie), i mięśnie jego kurczą się jakby ze strachu, coś w jego ciele zastana­wia się, dlaczego sieciarza wypuszczono wyj­ściem dla zwierząt, o to samo zresztą dopytuje się pośród owacji publiczność, i Likas pyta

0 to prokonsula, który bez słów uśmiechem podkreśla niespodziankę, a Likas protestuje

1 śmiejąc się czuje się w obowiązku postawić na Marka. Zanim jeszcze usłyszy słowa, które za chwilę zostaną wymówione, Irena wie, że prokonsul podwoi swą stawkę na Nubijczyka i że później spojrzy na nią uprzejmie i roz­każe podać jej mrożone wino. A ona wypije wino wymieniając z Uranią komentarze na temat postawy i dzikości nubijskiego siecia­rza. Każdy ruch jest przewidziany, jakkol­wiek samemu nie wie się o tym, jakkolwiek może zabraknąć czary wina lub ruchu ust Uranii podziwiającej tors olbrzyma. Wtedy Likas, ekspert w niezliczonych przepychach cyrku, zwróci im uwagę, że hełm Nubijczyka dotyka szczytu krat zamykających dzikie zwierzęta, wznoszących się o dwa metry po­nad ziemię, i będzie wychwalał swobodę, z ja­ką ten zarzuca na lewe ramię łuski sieci. Tak jak zawsze, tak jak i w czasie tej już odle­głej nocy poślubnej Irena kurczy się, kurczy się do najgłębszej wewnętrznej granicy, na zewnątrz pobłażliwa, pełna uśmiechów, pra­wie rozbawiona; w ukrytej jałowej swobo­dzie przeczuwa znak śmierci, który prokon-

ko po to, żeby słuchać, notować i milczeć), nie wierząc właściwie, że ręka, która wzięła, a potem odłożyła tubkę proszków, jest jej ręką, że głos, który powtarza „to ja", jest jej głosem na granicy przepaści. Zachować go­dność i zamilknąć, delikatnie odłożyć słu­chawkę na widełki, pozostać przezroczyście samą. „Sonia właśnie stąd wyszła" — mówi Jeanne i granica zostaje przekroczona, gro­teska zaczyna się, małe, wygodne piekiełko.

Och" — mówi Roland pocierając zapałkę. Jeanne dokładnie to słyszy, jakby widziała twarz Rolanda, gdy wciąga dym, lekko prze­chylając się w tył z przymkniętymi oczami. Rzeka błyszczącej łuski wychlustuje z rąk czarnego olbrzyma, a Marco ma dokładnie określony czas, aby ugodzić człowieka z sie­cią. Zazwyczaj — prokonsul to wie i odwraca głowę tylko po to, aby Irena zobaczyła, że się uśmiecha — wykorzystywał tę sekundę, która jest słabym punktem każdego sieciarza, by — zapobiegłszy przy pomocy tarczy groź­bie długiego trójzębu — rzucić się całym im­petem na odkrytą pierś. Ale Marco trzyma- się trochę zbyt daleko, nogi wygięte, jakby napinał się do skoku, a tymczasem Nubij­czyk błyskawicznie ściąga sieć, gotując się do nowego ataku. „Jest zgubiony" — myśli Irena nie patrząc na prokonsula wybierają­cego słodycze z tacy, którą mu podsuwa Ura­nia. „Nie ten sam" — myśli Likas żałując ża­

sul ukrył pod formą wesołej rozrywki pu­blicznej, znak, który tylko ona 1 może Marco mogą zrozumieć, choć Marco nie zrozumie go, straszliwy, milczący jak machina, i jego cia­ło, którego pragnęła tamtym razem w cyrku (i tego domyślił się prokonsul, domyślił się sam, bez pomocy swoich magów domyślił się, jak zawsze od pierwszej chwili), zapłaci cenę wyłącznie za imaginację, za niepotrzebne dwukrotne spojrzenie na zwłoki Traka, zabi­tego jednym zręcznym ruchem, którym Marco poderżnął mu gardło.

Przed nakręceniem numeru Rolanda ręka Jeanne przesunęła się po kartkach żurnalu mód, po tubce uspokajających proszków, po grzbiecie zwiniętego na kanapie kota. Póź­niej głos Rolanda powiedział „halo", jego głos jakby trochę senny, i nieoczekiwanie Jeanne odczuła komizm sytuacji, świadomość, że to, co chce powiedzieć Rolandowi, automatycz­nie włączy ją w galerię telefonicznych pła­czek z jedynym ironicznym świadkiem, po­błażliwie, w ciszy palącym papierosa. „To ja” — mówi Jeanne, ale powiedziała to raczej do siebie niż do tej ciszy, na której tle, jak na tle kurtyny, tańczą iskierki dźwięków. Pa­trzy na rękę, która nieuważnie pogładziła kota przed nakręceniem numeru (ale czyż nie dychać jakichś cyfr w telefonie, jakiegoś od­ległego głosu, który dyktuje numery komuś, kto nie odpowiada, komuś, kto jest tam tyl-

kładu. Marco wygiął się trochę, w ślad za obrotowym ruchem Nubijczyka. Jest jedy­nym, który jeszcze nie wie tego, oo prze­czuwają wszyscy, jest tylko czymś, co przy­czajone czyha na następną okazję, żałując, że nie zrobił tego, co reguły sztuki mu na­kazywały. Trzeba by mu więcej czasu, tych ponurych godzin, które następują po trium­fach, żeby pojąć przyczynę, dla której pro- konsul nie zapłaci mu złotymi monetami. Po­sępny oczekuje drugiego korzystnego momen­tu; może po wszystkim, z nogą na piersiach martwego sieciarza, po raz drugi napotka uśmiech żony prokonsula; ale tego nie myśli on, a ten, kto to myśli, już nie wietrzy, żeby stopa Marka stanęła na piersiach Nubijczyka z poderżniętym gardłem.

Zdecyduj się — mówi Roland — chyba że chcesz, abym całe popołudnie wysłuchi­wał tego faceta, co diabeł wie komu dyktuje swoje cyfry. Słyszysz go?" ?— „Tak" — mó­wi Jeanne — słychać go jakby z daleka, trzy­sta pięćdziesiąt cztery, dwieście czterdzieści dwa. Przez chwilę jest tylko ten monoton­ny, daleki głos. „W każdym razie —- mówi Roland — ten używa telefonu do celów prak­tycznych". Odpowiedzią mogłaby być ocze­kiwana pierwsza skarga, ale Jeanne milczy jeszcze przez parę sekund i powtarza: „Sonia właśnie stąd wyszła". Waha się i dodaje: „Prawdopodobnie już jest blisko twojego do-

mu". Rolanda dziwi to: Sonia nie ma powodu go odwiedzać. „Nie kłam" — mówi Jeanne, a kot wymyka jej się z rąk, patrzy na nią obrażony. „To nie jest kłamstwo — mówi Roland. — Mówię o porze, a nie o fakcie, czy odwiedza mnie, czy też nie. Sonia wie! że o tej porze nie lubię wizyt ani telefonów"! Osiemset pięć, dyktuje z daleka głos, cztery­sta szesnaście, trzydzieści dwa. Jeanne za­mknęła oczy czekając na pierwszą przerwę w tym anonimowym głosie, aby powiedzieć to jedno, co jej pozostawało do powiedzenia. Jeżeli Roland przerwie rozmowę, zawsze po­zostanie jej ten głos w głębi sieci, będzie mogła zatrzymać słuchawkę przy uchu i ob­suwając się coraz to niżej na sofie, bawiąc się tubką proszków, słuchać cyfr tak długo, aż i tamten głos się zmęczy i nie pozostanie nic, zupełnie nic, tylko słuchawka już ciążąca jej palcom, martwy przedmiot, który będzie na­leżało odrzucić nie patrząc. Sto czterdzieści pięć, mówi głos. Gdzieś, jeszcze dalej, niby delikatny rysunek ołówkiem, ktoś, kto mógł­by być nieśmiałą kobietą, pyta między dwo­ma trzaskami: „Czy to Gare du Nord?"

Po raz drugi udało mu się umknąć sieoi, ale źle wymierzył odskok wstecz i pośliznął się na wilgotnej plamie piasku. Z wysiłkiem, który wywołuje dreszcz emocji wśród tłumu, odrzuca sieć młynkiem szpady, otrzymując równocześnie w tarczę, trzymaną na wycią­

gniętym ramieniu, dźwięczące uderzenie trój- zęba. Prokonsul pogardliwie nie zauważa pod­nieconych komentarzy Likasa i odwraca gło­wę ku Irenie, która siedzi ¡nieporuszona. „Te­raz albo nigdy” — mówi prokonsul. „Ni­gdy" — odpowiada Irena. „Nie ten sam! — powtarza Likas. — Będzie go to drogo koszto­wało, Nubijczyk nie da mu więcej okazji, wystarczy na niego popatrzeć". W pewnej odległości od nich, niemal nieruchomy, Mar­co wydaje się rozumieć popełniony błąd; z podniesioną tarczą uporczywie patrzy na sieć już ściągniętą, na trójząb, hipnotyzujący go nie dalej niż o dwa metry od jego oczu. „Masz rację, nie jest ten sam — stwierdza prokonsul. — Postawiłaś na niego, Ireno?" Przyczajony, gotów do skoku Marco czuje w skórze, w głębi żołądka, że publiczność opuszcza go. Gdyby miał chwilę spokoju, mógłby przeciąć ten węzeł, który go parali­żuje, ten niewidzialny łańcuch, którego po­czątek jest gdzieś daleko za nim (ale on nie wie, gdzie), a który w jakimś momencie staje się życzeniem konsula, obietnicą wielkiej za­płaty, a także snem, w którym jest ryba, i to, co czuje teraz, kiedy już na nic nie ma czasu, jest dokładnie obrazem tego snu, wcieleniem się weń na wprost sieci, która tańczy mu przed oczami i wydaje się łowić każdy pro­mień słońca wciskający się poprzez rozdarcia rozpiętego nad amfiteatrem płótna. Wszystko

jest łańcuchem, .pułapką. Prostując się z groź­ną gwałtownością wzbudzającą aplauz pu­bliczności, podczas gdy sieciarz po raz pierw­szy cofa się o krok, Marco wybiera jedyną drogę, zamieszanie, pot i zapach krwi, śmierć przed sobą, którą należy zgnieść; ktoś myśli to poprzez uśmiechniętą maskę, ktoś, kto po­żądał jego ciała ponad ciałem konającego Traka. „Trucizna — mówi sobie Irena. — Kie­dyś znajdzie się trucizna, ale teraz przyjmij od niego czarę wina, bądź silniejsza, czekaj swojej godziny". Pauza wydłuża się tak, jak wydłuża się zdradliwa czarna galeria, z któ­rej dobiega nieprzerwanie głos powtarzający cyfry. Jeanne zawsze wierzyła, że to, co na­prawdę się liczy, w jakimś momencie uchwyt- niejsze jest od wszelkich słów. Może te cyfry powiedzą więcej, będą czymś więcej dla uważnego słuchacza niż jakiekolwiek prze­mówienie, tak jak dla niej perfumy Soni, dotknięcie jej dłoni na ramieniu chwilę przed odejściem znaczyły o tyle więcej niż jej wszystkie słowa. Ale było jasne, że Sonia nie zadowoli się pośrednictwem cyfrowym, że będzie chciała powiedzieć to jak najdokład­niej, litera po literze, rozkoszując się sma­kiem każdej z nich. „Rozumiem,■ że to dla ciebie' bardzo ciężkie \— powtarzała Sonia ale nienawidzę oszukaństwa i ukrywania

i wolę powiedzieć ci prawdę". Pięćset czter­dzieści sześć, sześćset sześćdziesiąt dwa,

dwieście osiemdziesiąt dziewięć. „Jest mi obojętne, czy odwiedza cię, czy nie — mówi Jeanne. — Teraz właściwie wszystko mi jest już obojętne”. Zamiast cyfry następuje długa cisza. „Jesteś?” — pyta Jeanne. „Tak” — mówi Roland odkładając niedopałek na po­pielniczkę i rozglądając się bez pośpiechu za butelką koniaku. „Czego nie mogę zrozu­mieć...” — zaczyna Jeanne. „Przepraszam cię, kochanie, ale w tych wypadkach mało kto co rozumie, a w dodatku rozumienie czegokol­wiek do niczego nie służy. Bardzo mi przykro, że Sonia tak się pośpieszyła, nie jej rzeczą było z tobą mówić. Niech go szlag trafi, uspo­koi się wreszcie z tymi numerami?" Maleńki, jak ze świata mrówek głos ponawia swoje dokładne dyktando na podkładzie ciszy bliż­szej jakby i gęstszej. „Ale ty — mówi absur­dalnie Jeanne — ty..." Roland popija trochę koniaku. Zawsze oszczędzał słów, unikał zbędnych dialogów. Jeanne powtórzy dwa, trzy razy każde zdanie, akcentując je za każ­dym razem inaczej. Niech mówi, niech po­wtarza, przez ten czas on przygotuje jakieś minimum sensownych odpowiedzi, które by wprowadziły choć trochę ładu w ten pełen napięcia chaos. Biorąc głęboki oddech, pro­stuje się po uniku i bocznym wysunięciu się do przodu. Coś mu mówi, że tym razem Nu­bijczyk zmieni porządek ataku, że trójząb poprzedzi wyrzucenie sieci. „Uważaj — tłu­

maczy żonie Likas — widziałem, jak to robił w Apta Julia, zawsze ich tym zaskakuje". Nie osłonięty, nie zważając na ryzyko wej­ścia w zasięg sieci, Marco rzuca się do przo­du i dopiero wtedy podnosi w górę tarczę, aby broniła go przed błyszczącą rzeką, która wystrzela niby promień z ręki czarnego. Roz­rywa brzeg sieci, ale trójząb celuje w dół

i krew tryska z uda Marka, podczas gdy zbyt krótki sztylet niepotrzebnie odbija się

o drzewce. „A nie mówiłem!" — woła Likas. Protkonsul z uwagą patrzy na draśnięte udo, na krew spływającą w złocony nagolennik. Myśli niemal z żalem, że Irena chętnie przy­tuliłaby się do tego uda, poszukałaby kon­taktu z nim, jego ciepła, jęcząc tak, jak umie jęczeć, kiedy on przytula ją, by zrobić jej krzywdę. Powie jej to jeszcze dziś w nocy; będzie interesujące obserwować wyraz jej twarzy, szukać słabego punktu na masce tej twarzy, udającej obojętność do samego koń­ca, tak jak w tej chwili udaje obiektywne za­interesowanie walką, która wywołuje wycie plebsu, nagle podnieconego zbliżającym się końcem. „Szczęście opuściło go — mówi pro- konsul do Ireny. — Czuję się prawie winny, że go ściągnąłem na tę prowincjonalną arenę. Coś z niego pozostało w Rzymie, to widocz­ne". — „A reszta pozostanie tutaj, wraz z pie­niędzmi, które na niego postawiłem śmie­je się Likas. „Słuchaj, daj spokój — mówi

Roland — to -nonsens rozmawiać przez tele­fon, kiedy możemy zobaczyć się dziś wie­czór. Powtarzam: Sonia pośpieszyła się, ja chciałem jakoś oszczędzić ci tego ciosu". Mrówka zaprzestała dyktowania swoich cyfr

i słychać bardzo wyraźnie słowa Jeanne. W jej głosie nie czuć łez, co zaskakuje Ro­landa, który przygotował swoje odpowiedzi w oczekiwaniu lawiny .wyrzutów. „Oszczę­dzić mi ciosu? — mówi Jeanine. — Kłamiąc, no naturalnie, oszukując mnie jeszcze raz". Roland wzdycha, odrzuca odpowiedzi, które mogłyby przedłużyć aż do ziewania ten nu­dny dialog. „Przykro mi, ale jeżeli masz za­miar rozmawiać ze mną w ten sposób, wolę przerwać — mówi i po raz pierwszy słychać w jego głosie uprzejmość. — Lepiej będzie, jeżeli jutro rano przyjdę do ciebie, w końcu jesteśmy przecież ludźmi cywilizowanymi, co jest u licha". „Nie przychodź — mówi Jeanne

i zabawne jest słyszeć, jak słowa jej mie­szają się z cyframi, nie osiemset, przychodź osiemdziesiąt osiem, nigdy więcej nie przy­chodź, Roland". Dramat, potrząsanie samobój­stwem, nuda jak z Marie Josée, .jak z tymi wszystkimi, które biorą to tragicznie. „Nie bądź głupia — doradza Roland — jutro zrozu­miesz to wszystko, tak będzie lepiej dla nas obojga". Jeanne milknie, mrówka dyktuje okrągłe cyfry: sto, czterysta, tysiąc. „Dobra, no to do jutra" — mówi Roland oglądając

sukienkę Soni, która właśnie otworzyła drzwi

i zatrzymała się w nich z pytająco-ironicznym wyrazem twarzy. „Ale się pośpieszyła z tele­fonem" — mówi Sonia odkładając torebkę

i tygodnik. „Do jutra, Jeanne" — powtarza Roland. Cisza w słuchawce napina się niby łuk, aż ją przecina sucho jakaś daleka cyfra, dziewięćset cztery. „Dosyć tych bzdurnych numerów!" — krzyczy Roland na cały głosj przed odłożeniem słuchawki słyszy jeszcze trzask na drugim końcu, łuk wysyłający swą niewinną strzałę. Sparaliżowany, niezdolny do uniknięcia sieci, która za chwilę go zagar­nie, Marco stawia czoła gigantycznemu Nu­bijczykowi, zbyt krótki sztylet jest niby nie­ruchome przedłużenie wyciągniętego ramie­nia. Nubijczyk popuszcza sieci raz, drugi, zbiera ją szukając dogodniejszej pozycji, jesz­cze nią kręci, jakby chcąc przedłużyć wrzaski tłumu, który go podnieca do wykończenia rywala, i opuszcza trójząb rzucając się rów­nocześnie w bok, aby dodać uderzeniu siły. Marco idzie na spotkanie sieci wznosząc tar­czę, wieża zwala się na czarną masę, sztylet grzęźnie w czymś, co gdzieś, ponad nim wyje. Piasek włazi mu w usta, w oczy, sieć niepo­trzebnie spada na duszącą się rybę.

Obojętnie- przyjmuje pieszczoty, niezdolny odczuć, że ręka Jeanne jest drżąca i coraz zimniejsza. Kiedy palce ześlizgują się po jego boku zatrzymując się w chwilowym skurczu,

niesforny kot miauczy, potem przewraca się na plecy i macha łapkami w oczekiwaniu, że rozśmieszy Jeanne, ale nie, ręka jej dalej leży na nim nieruchomo, już tylko któryś z jej palców szuka ciepła jego futerka, prze­biega po nim szybko przed ponownym za­trzymaniem się na jego letnim boku i na tub­ce pastylek, która potoczyła się aż tutaj. Ugo­dzony w sam żołądek Nubijczyk wyje, rzuca­jąc się do tyłu, i w tym ostatnim momencie, kiedy ból jest jak płomień nienawiści, cała umykająca z jego ciała siła koncentruje się w jego ramieniu wbijającym trójząb w plecy leżącego twarzą do ziemi przeciwnika. Pada na ciało Marka, w drgawkach przewalając się na bok; Marco powoli rusza ramieniem przy­gwożdżony do ziemi niby olbrzymi połyskli­wy owad.

To nieczęste — zwraca się prokonsul do Ireny — żeby gladiatorzy tej klasy wzajem­nie się pozabijali. Możemy sobie powinszo­wać, że byliśmy świadkami tak rzadkiego wy­darzenia. Dziś wieczorem opiszę to memu bratu, będzie to dla niego rozrywką w nudzie jego małżeństwa".

Irena widzi poruszające się ramię Marka, powolny i niepotrzebny ruch, którym jakby chciał wyrwać trójząb wbity w krzyż. Wyo­braża sobie nagiego prokonsula na piasku,

I tym samym trójzębem wbitym aż po ręko­jeść. Ale prokonsul nie ruszałby ręką w tym

ostatnim pełnym godności geście? wrzeszczał­by wierzgając nogami jak zając, błagałby o li­tość zgorszoną publikę. Przyjmując rękę, któ­rą podaje mąż, żeby pomóc jej podnieść się, przytakuje raz jeszcze. Ramię przestaje się ruszać, jedyne, co można zrobić, to uśmie­chać się, schronić się we własną inteligencję. Kot nie wydaje się zadowolony z bezwładu Jeanne, znowu wywraca się na grzbiet ocze­kując pieszczot; później, jakby mu przeszka­dzał ten palec dotykający jego boku, urażo­ny miauczy i odwraca się, aby odejść, już zapomniany i senny.

Przebacz mi, że przyszłam o tej porze — mówi Sonia. ^—Zobaczyłam twoje auto przed bramą, pokusa była za duża. Dzwoniła do cie­bie, prawda?" Roland rozgląda się za papiero­sem. „Żle zrobiłaś — mówi. — Już tak się utarło, że tego rodzaju obowiązki należą do mężczyzn, w końcu byłem przeszło dwa łatą z Jeanne, to porządna dziewczyna". — „Ale to frajda... — mówi Sonia nalewając sobie kieliszek koniaku. — Nie mogłam jej daro­wać tej naiwności, nie ma rzeczy, która by mnie bardziej denerwowała. Jeżeli ci po­wiem, że z początku się śmiała, taka była pewna, że żartuję"... Roland spogląda na tele­fon, myśli o mrówce. Teraz Jeanne zadzwoni drugi raz, będzie niewygodnie, bo Sonia usia­dła tuż i głaszcze go po włosach, przeglądając tygodnik literacki tak, jakby w nim szukała

ilustracji. „Żle zrobiłaś" — powtarza Roland przyciągając ją do siebie. „Że przyszłam o tej porze?" — śmieje się Sonia ustępując rękom, bezmyślnie szukającym jakiegoś zamka. Fioł­kowy welon okrywa ramiona Ireny, która od­wraca się tyłem do publiczności, przeczeku­jąc ostatnie ukłony prokonsula. Do owacji dołącza się już rumor wstającego tłumu, szyb­ki bieg tych, którzy spieszą ku wyjściu i dol­nym galeriom. Irena wie, że niewolnicy wy­wloką trupy, i nie odwraca się. Jest zadowo­lona, że prokonsul przyjął zaproszenie Lika- sa i że pójdą wieczerzać do jego willi nad brzegiem jeziora, gdzie nocne powietrze po­może jej zapomnieć o zapachu tłuszczy, osta­tnich krzykach, o ręce poruszającej się wol­no, jakby chciała gładzić ziemię. Nietrudno zapomnieć, jakkolwiek prokonsul biczuje ją szczegółowym wspominaniem niepokojącej go przeszłości; pewnego dnia Irena znajdzie sposób, aby on także zapomniał o tym na zawsze i aby ludzie myśleli, że po prostu umarł. „Zobaczysz, co wymyślił nasz ku­charz — mówi żona Likasa. — Mojemu mę­żowi powrócił apetyt i wieczorem..." Likas śmieje się i pozdrawia przyjaciół, czekając, aż prokonsul pierwszy ruszy ku galeriom po ostatnim pozdrowieniu, z którym zwleka, jak­by bawiło go patrzenie na arenę, gdzie przy- traczają i ciągną trupy. „Taka jestem szczę­śliwa — mówi Sonia opierając policzek

Dla wszystkich ten sam ogleA

185

0 piersi zasypiającego Rolanda. „Nie mów tego — mruczy. — Człowiek zawsze ma uczu­cie, że to z uprzejmości". — „Nie wierzysz mi?" — śmieje się Sonia. „Wierzę, ale nie mów tego teraz. Zapalmy". Po omacku szuka na niskim stoliku papierosów, jeden wkłada w usta Soni, przybliża swój, zapala je równo­cześnie. Senni, niemal na siebie me patrzą Roland macha zapałką i kładzie ją na stoliku jest tam gdzieś popielniczka. Sonia zasypia pierwsza, on delikatnie wyjmuje jej papiero­sa z ust i razem ze swoim odkłada na stolik, przytulając się do niej w ciężkim, pozbawio­nym obrazów śnie. Gazowy szalik żarzy się bez płomienia na brzegu popielniczki, ogień powoli go ogarnia, aż spada na dywan obok ich rzeczy i kieliszka koniaku. Część publicz­ności wrzeszczy i gromadzi się na niższych stopniach. Prokonsul pozdrawia tłum raz je­szcze i daje znak gwardii, żeby, mu zrobiła przejście. Pierwszy zrozumiał Likas i poka­zuje mu płat starego płótna tworzącego dach, które pęka, podczas gdy deszcz iskier spada na publiczność, rozpaczliwie tłoczącą się do wyjść. Rozkazując coś podniesionym głosem, prokonsul popycha Irenę, ciągle odwróconą

1 stojącą nieruchomo. „Prędzej, zanim zapcha­ją dolne galerie" — wrzeszczy Likas wyprze­dzając żonę. Irena pierwsza czuje zapach wrzącej oliwy: płoną ipodziemne składy. Płó­cienny dach spada na plecy splątanej masy

ludzkich ciał, która w walce o przejście zatka­ła zbyt wąskie galerie. Dziesiątkami skaczą na arenę szukając innych wyjść, ale oliwny dym zamazuje obrazy, strzęp materiału jeszcze się trzyma, jedzony przez płomienie, odrywa się

i spada na plecy prokonsula, w chwili gdy był już niemal w przejściu prowadzącym do cesarskiej galerii. Na jego krzyk Irena od­wraca się, zrywa z niego płonącą szmatę, bio­rąc ją delikatnie w dwa palce. „Nie uda się nam wyjść — mówi. — Jesteśmy stłoczeni tu na dole jak zwierzęta". Wtedy Sonia zry­wa się, chcąc rozerwać płonący uścisk, któ­rym jest owinięta, jakby jeszcze to był sen, jej pierwszy okrzyk łączy się z wrzaskiem Rolanda, który nadaremnie usiłuje wstać, dła­wiony przez czarny dym. Jeszcze krzyczy, ale już coraz słabiej, kiedy strażacki wóz całym gazem wjeżdża w ulicę pełną gapiów. „Dzie­siąte piętro — mówi porucznik. — Nie będzie łatwo, wiatr z północy, cholera. No, jazda, chłopaki".

Ces yeux l’appartiennent pas... où les as-lu pris?

IV, S

zasem zdarzało mi się myśleć, że

dzić od jednej rzeczy do drugiej. Mówię „zdarzało mi się myśleć", jakkolwiek jakaś idiotyczna nadzieja chciałaby wierzyć, że jeszcze mi się to zdarzy. I pomimo że bie­ganie w kółko po mieście wydaje się skan­dalicznym bezsensem dla kogoś, kto ma ro­dzinę i dom, chwilami znów sobie mówię, że czas wrócić do mojej ulubionej dzielnicy, zapomnieć o zajęciach (jestem agentem gieł­dowym), przy odrobinie szczęścia spotkać Jo­siane i pozostać z nią aż do następnego ranka.

Kto wie, jak dawno powtarzam sobie to wszystko, a to przykre, bo był czas, że tym więcej zdarzeń spotykało mnie, im mniej

o nich myślałem, czas, gdy żyłem zaledwie popychając ramieniem byle skrawek powie­trza. W każdym razie wystarczało włączyć się w wesoły prąd obywateli dających się po­nosić swym ulubionym ulicznym rozrywkom,

wszystko ustępuje, mięknie, wycofu­je się, bez oporu pozwalając przecho-

a niemal zawsze spacer mój kończył się w dzielnicy krytych galerii, pewnie dlatego, że kryte pasaże i galerie były od zawsze mo­ją utajoną ojczyzną. Przykładem niech będzie pasaż Giiemes, dwuznaczne terytorium, gdzie już tak dawno temu zrzuciłem z siebie dzie­ciństwo niby zniszczone ubranie. Koło roku 28 pasaż Giiemes był pieczarą skarbów, w której rozkosznie mieszała się wizja grze­chu i pastylek miętowych, gdzie wywrzaski- wano tytuły południowych gazet pełnych zbrodni na każdej stronie i jarzyły się światła u wyjścia z sutereny, w której wyświetlano zakazane filmy. Josiany owych dni musiały patrzeć na mnie z pomieszanymi uczuciami macierzyństwa i rozbawienia, na mnie z pa­roma grosikami w kieszeni, ale zachowujące­go się jak mężczyzna, w podgiętym sombre­ro, z rękami w kieszeniach, palącego % papie­rosa marki Commander, tylko dlatego, że zdaniem ojca ślepło się z powodu palenia ja­snego tytoniu. Przypominam sobie przede wszystkim zapachy i dźwięki, coś jakby ocze­kiwanie i niepokój, kiosk, w którym kupo­wało się magazyny ze zdjęciami gołych ko­biet i ogłoszeniami pseudomanikurzystek; już wtedy byłem wrażliwy na to niebo fałszy­wych stiuków i brudnych lufcików, na tę sztuczną noc, ignorującą głupotę dnia i słoń­ca, tam na zewnątrz. Z udawaną obojętnością podchodziłem do tych drzwi pasażu, gdzie

rozpoczynało się ostatnie. wtajemniczenie- niepewne windy, które mogłyby wieźć do ga­binetów lekarzy chorób wenerycznych lub domniemanego raju na najwyższych piętrach, z kobietami wątpliwej moralności i lekkich obyczajów, jak je nazywano w gazetach, z napitkami (przeważnie zielonkawymi) po­dawanymi w rżniętych kieliszkach, z jedwab­nymi dezabilami i fiołkowymi kimonami, a ich mieszkania miałyby ten sam zapach, ja­ki wydzielał się ze sklepów, w moim pojęciu eleganckich, które roziskrzały półcień pasażu nieosiągalnymi wystawami pełnymi kryszta­łowych flaszek i pudełek, i pudrów „rachel",

i różowych puszków, i szczotek o przezręczy- stych rączkach.

Jeszcze dzisiaj nie mogę przejść przez pa­saż Giiemes bez półironicznego wzruszenia nad wspomnieniem niedorosłości na progu upadku. Dawna fascynacja ciągle trwa i dla­tego pewnie lubię włóczyć się bez określo­nego celu, wiedząc, że w każdej chwili mogę znaleźć się w dzielnicy krytych galerii, gdzie byle ponury zakurzony sklepik pociąga mnie bardziej niż oświetlone gabloty reklamowe wystawione na impertynencję otwartych ulic. Galeria Vivienne na przykład lub Passage des Panoramas z ich odgałęzieniami, z ich skró­tami wychodzącymi na jakiś antykwariat książkowy lub tajemnicze biuro podróży, w którym chyba nikt nigdy nie kupił kole-

jowego biletu, ten świat, który opowiedział się za bliższym niebem brudnych szyb i stiu- ków pełnych alegorycznych figur, wyciągają­cych ręce, aby ofiarowywać girlandy, ta Ga­lerie Vivienne o krok od dziennej potworno­ści rue Réaumur i Giełdy (pracuję na Gieł­dzie), ileż z tej dzielnicy zawsze należało do mnie, na długo przedtem, nim zacząłem to podejrzewać, należało do mnie już wtedy, gdy stojąc w pasażu Güemes i licząc moje stu­denckie grosze, rozważałem problem, czy wy­dać je w barze automatycznym, czy kupić książkę, czy mieszane kwaskowe landrynki w przezroczystej torebce; w ustach papieros, który mglił mi wzrok, a w kieszeni (w której palce dotykały jej od czasu do czasu) ko­perta z prezerwatywą, kupioną z sztuczną pe­wnością siebie w aptece obsługiwanej wy­łącznie przez mężczyzn, prezerwatywą, której nie będę miał najmniejszej szansy zużytko­wać mając tak mało pieniędzy i tak dziecinną twarz...

Moja narzeczona, Irma, nie może zrozu­mieć, że lubię włóczyć się nocą po śródmie­ściu lub południowych dzielüicach, a gdyby znała moją słabość do pasażu Güemes, byłaby zgorszona. Dla niej, tak jak i dla mojej matki, nie ma lepszego spędzania czasu niż sofa w salonie, w którym odbywa się tak zwana konwersacja, kawa i likier anyżkowy. Irma jest najlepszą i najfajniejszą dziewczyną, ni­

gdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy mó­wić z nią o tym, co rzeczywiście mnie inte­resuje, i tym sposobem kiedyś staną się do­brym mężem i ojczulkiem, którego dzieci bę­dą przy okazji wymarzonymi wnusiami mo­jej matki. Przypuszczam, że z tych to powo­dów w końcu poznałem się z Josiane, ale chyba nie tylko dlatego, bo przecież mogłem spotkać ją na Boulevard Poissonnière czy na ulicy Notre-Dame-des-Victoires, a jednak po raz pierwszy spojrzeliśmy na siebie w samej głębi galerii Vivienne pod figurami z gipsu, drżącymi w płomieniu gazowych lamp (po­ruszały się girlandy trzymane w palcach przez zakurzone muzy) i bardzo szybko do­wiedziałem się, że Josiane pracowała w tej dzielnicy i że nietrudno było ją spotkać, je­żeli było się bywalcem kafejek lub przyja­cielem concierge'ów. Mógł to być przypadek, ale fakt, że właśnie tam ją spotkałem, pod­czas gdy na innym świecie, tym, gdzie z wy­sokiego, pozbawionego girland ulicznego nie­ba padał deszcz, wydał mi się jakimś zna­kiem, było to coś więcej niż zwykłe spotka­nie z którąkolwiek z prostytutek tej dzielni­cy. Później dowiedziałem się, że wtedy" Jo­siane nie oddalała się od galerii, była to bo­wiem epoka, kiedy mówiono wyłącznie

o zbrodniach Laurenta i biedaczka żyła w pa­nice. Coś z tej paniki zmieniało się we wdzięk, w płochliwość gestów, w zwykłą żą­

dzę. Pamiętam jej sposób patrzenia na mnie, coś pomiędzy pragnieniem a nieufnością, jej pytania udające obojętność, mój niedowierza­jący zachwyt, gdy się dowiedziałem, że mie­szka w galerii na piętrze, moje nalegania, żeby iść do niej na facjatkę zamiast do ho­telu przy ulicy Sentier (gdzie miała przyjaciół i czuła się bezpieczna). A później jej zaufa­nie. Boże, jak strasznie uśmieliśmy się tej nocy na samą myśl, że ja miałbym być Lau- rentem, i jaka śliczna, jaka pełna słodyczy była Josiane na swojej facjatce z powieści dla ubogich, pełna lęku przed dusicielem krę­cącym się po Paryżu, i ten jej sposób coraz mocniejszego przytulania się do mnie, kie­dy przypominaliśmy .sobie wszystkie zbrodnie Laurenta.

Mama zawsze wie, kiedy nie nocuję w do­mu, i chociaż nic nie mówi, to już byłoby zbyt absurdalne, przez parę dni patrzy na mnie pół zastraszona, a pół obrażona. Wiem, że nawet nie przychodzi jej na myśl, żeby powiedzieć o tym Irmie, ale mimo to złości mnie zawziętość tych matczynych uprawnień, których już nic nie usprawiedliwia, przede wszystkim zaś złości mnie fakt, że to ja w końcu zjawiam się z pudełkiem pomadek czy z jakąś rośliną do ustawienia na patio i że ten gest w sposób bardzo dokładny ozna­cza koniec wybryków i powrót do normal­nego życia syna, który ciągle jeszcze mieszka

z matką. Jasne, że Josiane była szczęśliwa, kiedy jej opowiadałem tego rodzaju historie, które, przeniesione do dzielnicy galerii, sta­wały się częścią naszego życia z równą pro­stotą, co ich bohater. Josiane miała bardzo żywe uczucia rodzinne i pełna była szacunku dla instytucji i pokrewieństw. Nie jestem amatorem zwierzeń, ale skoro musieliśmy

0 czymś mówić, zaś to, co ona opowiedziała mi o swym życiu, już zostało przedyskuto­wane, niemal nieuchronnie wracaliśmy do moich kawalerskich problemów. Było jeszcze coś, co nas zbliżyło (i w tym również miałem szczęście), to że Josiane lubiła kryte galerie, może dlatego, że w jednej z nich mieszkała, a może dlatego, że chroniły ją przed zimnem

1 deszczem (poznałem ją w początku zimy w okresie przedwczesnych śnieżyc, o których istnieniu galerie i ich mieszkańcy w ogóle nie mieli pojęcia). Przyzwyczailiśmy się spa­cerować razem, kiedy miała trochę wolnego czasu, kiedy ktoś — nie lubiła wymawiać jego imienia — był w dość dobrym humo­rze, aby pozwolić jej na trochę rozrywki z przyjaciółmi. O tym kimś mówiliśmy nie­wiele, gdy już zadałem kilka nieuniknionych zapytań, ona zaś odpowiedziała mi kilkoma nieuniknionymi we wszelkich stosunkach handlowych kłamstwami. Było jasne, że cho­dzi o opiekuna, który jednak miał dość do­brego smaku, by pozostawać w cieniu. Do­

szedłem do wniosku, że nie robiło mu różni­cy, kiedy od czasu do czasu odprowadzałem Josiane, bo groźba Laurenta bardziej niż kie­dykolwiek ciążyła nad dzielnicą po jego osta­tniej zbrodni przy ulicy d'Aboukir i biedacz­ka nie miała odwagi oddalać sią po zmroku od galerii Vivienne. W rezultacie właściwie powinienem był być wdzięczny Laurentowi i opiekunowi, cudzy strach umożliwiał mi to­warzyszenie Josiane po ulicach i kawiar­niach, przekonując mnie, że potrafię być prawdziwym przyjacielem dziewczyny, z któ­rą nie łączy mnie nic głębszego; Z całkowitej ufności tej przyjaźni zdawaliśmy sobie spra­wę powoli, poprzez jakieś milczenia, jakieś żarty. Na przykład jej mieszkanie, mała czy­ściutka facjatka, która dla mnie była po pro­stu tylko częścią galerii. Wszedłem na górę z powodu Josiane, ale ponieważ nie miałem dość pieniędzy, by zapłacić jej za całą noc, a ktoś czekał na zdanie przez nią rachunków, właściwie nic tam nie widziałem i dopiero

o wiele później, już prawie zasypiając w mo­im nędznym pokoiku, gdzie ilustrowany ka­lendarz i srebrny kubek do picia mate były jedynymi luksusami, zacząłem myśleć o tej facjatce, ale nie mogłem jej sobie przypo­mnieć, bo widziałem tylko Josiane, i żeby usnąć, wystarczało mi pomyśleć, że znowu mam ją w ramionach. Lecz przyjaźń dała mi pewne prerogatywy, może jakieś ciche przy­

zwolenie opiekuna, dość, że nieraz udało się Josiane tak wykombinować, że spędzała ze mną noc, a jej pokoik zaczął wypełniać luki w naszym dialogu, który nie zawsze był ła­twy: każda lalka, każdy sztych, każda ozdo­ba wryły się w moją pamięć i pomagały mi żyć, kiedy nadchodził czas powrotu do domu lub rozmowy z matką i Irmą o polityce czy też chorobach w rodizinie.

Później nastąpiły różne rzeczy, między in-. nymi zarysowała się niewyraźna sylwetka te­go, którego Josiane nazywała Argentyńczy­kiem, lecz z początku wszystko skupiało się wokół postrachu dzielnicy, podsycanej tym, co któryś z dziennikarzy nazwał sagą Lau- renta-dusiciela. Jeżeli czasem chcę wyobrazić sobie Josiane, to po to, ^by widzieć ją, jak u mego boku wchodzi do kawiarni przy ulicy des Jeûneurs, jak siada na bankietce z wi­śniowego welwetu, z sąsiadami wymienia ukłony, wymienia zdania, które już po chwili dotyczą Laurenta, bo w dzielnicy Giełdy mó­wi się właściwie tylko o nim i ja, który pra­cuję cały dzień bez przerwy i między dwoma kotowaniàmi giełdowymi znoszę komentarze kolegów i klientów na temat ostatniej zbro­dni Laurenta, zastanawiam się, czy ten ponu­ry koszmar kiedykolwiek się skończy, a rZe- czy wrócą do stanu, w jakim — wyobrażam sobie — mogły być przed sprawą Laurenta, czy też będziemy musieli znosić jego ma­

kabryczne wybryki do końca naszych dni. Najbardziej irytujące (opowiadam to Josiane, uprzednio zamówiwszy grog, którego potrze­bę tak się odczuwa wśród zimna i śniegu) jest to, że nawet nie znamy jego imienia, dzielnica nazywa go „Laurent", bo jakaś wróżka z placu Clichy zobaczyła w kryszta­łowej kuli, jak morderca skrwawionym pal­cem pisał swoje imię, a reporterzy usiłują schlebiać gustom publiczności. Josiane nie jest głupia, a przecież nikt nie przekonałby jej, że zbrodniarz nie nazywa się Laurent, i nie warto walczyć z obłędnym strachem, jaki widzę w jej niebieskich oczach, teraz z roztargnieniem patrzących na młodego czło­wieka, wysokiego i trochę przygarbionego, który wszedł i oparł się o kontuar, z nikim się nie witając.

Może być — mówi Josiane zgadzając się na jakąś uspokajającą uwagę, którą wy­myśliłem na poczekaniu. — Ale tymczasem, jak idę po schodach, boję się, że gdyby wiatr zdmuchnął mi między piętrami świecę... Już myśl o tym, że mogłabym znaleźć się sama po ciemku i że może...

Nieczęsto wchodzisz sama — roześmia­łem się.

Łatwo ci się śmiać, ale czasem, jak pa­da deszcz albo śnieg i marnie mi idzie, wra­cam koło drugiej nad ranem...

Następuje opis Laurenta zaczajonego na po­

deście albo jeszcze gorzej — czekającego na nią w jej własnym pokoju, gdzie się dostał otwierając drzwi niezawodnym wytrychem. Przy sąsiednim stoliku Kiki demonstracyjnie się wstrząsa i wydaje małe okrzyczki prze­rażenia, powielające się w lustrach. My męż­czyźni niebywale się bawimy tymi teatralny­mi przerażeniami, które podnoszą w cenie na­szą opiekuńczość w stosunku do dziewcząt. Przyjemnie jest palić fajkę w kafejce o po­rze, w której zmęczenie pracą zaczyna roz­wiewać się wśród alkoholu i tytoniu, zaś ko­biety porównują swe kapelusze i boa chi­chocząc z niczego; przyjemnie jest całować w* usta Josiane, w zamyśleniu obserwującą mężczyznę —niemalże chłopca — który od­wrócony do nas tyłem popija swój absynt małymi łykami, łokciem oparty o bar. To za­bawne; pierwsze wspomnienie Josiane, które jest zawsze wspomnieniem tego wieczoru, gdy siedziała na bankietce kafejki, wieczoru pełnego śniegu i pełnego Laurenta, łączy się nieodzownie z tym, którego nazywała Argen­tyńczykiem, popijającym swój absynt, odwró­conym do nas plecami. Ja także nazywam go Argentyńczykiem, ho Josiane zapewniła mnie, że nim jest, co wiedziała od Rydej, która poszła z nim do łóżka (lub prawie), przy czym wszystko to stało się, zanim jesz­cze Josiane pobiła się z Rudą z powodu miej­sca na rogu i godzin, czego obie teraz pół-

słówkami żałowały, bo kiedyś były najlepszy- ? mi przyjaciółkami. Według Rudej facet sam jej powiedział, że jest Argentyńczykiem, jak­kolwiek mówił po francusku zupełnie bez cu­dzoziemskiego akcentu; powiedział jej to, kiedy szli do łóżka (właśnie rozwiązywał sznurowadła), po prostu może po to, żeby

0 czymś mówić.

No, ten tam, dzieciak prawie... Czy nie wygląda na wyrośniętego uczniaka? No do­bra, posłuchaj, co o nim mówi Ruda.

Josiane miała zwyczaj załamywania rąk, rozdzielania ich i ponownego ich załamywa­nia, ilekroć mówiła o czymś pasjonującym. Wytłumaczyła mi życzenie Argentyńczyka, w sumie nic specjalnie oryginalnego, zdecy­dowaną odmowę Rudej, wyjście urażonego klienta. Zapytałem ją, czy Argentyńczyk kie­dykolwiek ją zaczepił. No więc nie, pewnie wiedział, że ona i Ruda były przyjaciółkami. Znał je dobrze, mieszkał w okolicy, a kiedy Josiane to powiedziała, spojrzałem na niego z większym zainteresowaniem i zobaczyłem, że rzucając drobne na cynowy talerzyk płaci za absynt, ślizgając się po nas — a było to tak, jak gdybyśmy na jakiś nieokreślony czas przestawali istnieć — spojrzeniem odległym

1 przedziwnie nieruchomym, z twarzą kogoś, kto zastygł w jakiejś chwili snu i nie chce zrobić jednego kroku, który by mógł go wró­cić do rzeczywistości. W końcu tego typu wy­

raz twarzy, mimo że młodzieniec był właści­wie niedorostkiem o bardzo pięknych rysach mógł niejako za rękę prowadzić do koszmaru otaczającego Laurenta. Nie omieszkałem po­wiedzieć tego Josiane.

Laurent? Zwariowałeś... Przecież Laurent jest...

I Niestety, nikt nic o nim nie wiedział, jak­kolwiek Kika i Albert przysiedli się do nas i dla rozrywki wzięli udział w omawianiu hipotez. Cała ta teoria upadła jednak, kiedy patron, który tajemniczym sposobem słyszał dosłownie wszystko, o czym była mowa w je­go kafejce, przypomniał nam, że jednak było coś, co się wiedziało na temat Laurenta, a mianowicie to, że miał siłę, dzięki której dusił swoje ofiary jedną ręką. Podczas kiedy ten chłopak... ej, panowie... Było zresztą póź­no i należało wracać do domu. Ja samiuteń- ki, bo tej nocy Josiane była zajęta z kimś, kto już czekał na nią na facjatce, z kimś, kto z natury rzeczy był posiadaczem klucza, tak że doprowadziłem ją do pierwszego pię­tra, żeby się nie bała, gdyby świeca zgasła jej w połowie drogi, i ogarnięty jakimś na­głym zmęczeniem patrzyłem, jak wchodzi, może i zadowolona, jakkolwiek powiedziała mi coś wręcz odwrotnego, a potem ^ wysze­dłem na ulicę zaśnieżoną i lodowatą i zaczą­łem chodzić tam i na powrót bez celu, aż do chwili gdy — jak mi się to zazwyczaj zda-

rżało — znalazłem drogę prowadzącą ku mo­jej dzielnicy, ku ludziom czytającym wieczor­ne gazety i patrzącym przez szyby tramwa­jów, jakby rzeczywiście było coś do zoba­czenia o tej porze i na tych ulicach.

Nie zawsze było łatwo dotrzeć do dzielnicy galerii i akurat trafić na wolną chwilkę Jo- siane. Ileż razy zdarzało mi się samemu w roz­czarowaniu przemierzać pasaże, aż do chwili jakiegoś połączenia się z nocą, poczucia, że i ona jest moją kochanką. W porze, w której zapalano lampy gazowe, ożywiało się nasze królestwo, kawiarnie stawały się miejscami zadowolenia i wypoczynku, wielkimi łykami spijało się koniec dnia pełnego pracy, tytuły gazet, politykę, Prusaków, Laurenta, wyścigi. Lubiłem wypić jeden kieliszek tu, drugi tro­chę dalej, bez zdenerwowania oczekując chwili, kiedy na zakręcie jakiejś galerii lub przy jakimś barze zobaczę sylwetkę Josiane. Jeżeli już była w towarzystwie, dawała mi znak mówiący, kiedy będzie wolna i gdzie będę mógł spotkać ją samą. Innym razem ograniczała się do przesłania mi uśmiechu, a wtedy reszta czasu pozostawała mi na włó­czenie się po galeriach. Były to godziny po­święcone na zwiedzanie i tym sposobem za­poznałem się z najstarszymi zaułkami naszej dzielnicy, z Galerią Sainte-Foy na przykład lub z prastarymi zakątkami Passage du Caire, ale jakkolwiek każdy z nich bardziej mnie

Inne niebo

201

pociągał niż otwarte ulice (a tyle ich było dziś to był Passage des Princes, kiedy indziej Passage Verdeau i tak w nieskończoność), na zakończenie długiego krążenia, którego sam nie byłbym w stanie zrekonstruować, zawsze wracałem do Galerie Vivienne, nie tyle przez wzgląd na Josiane, jakkolwiek i to miało zna­czenie, ile do opiekuńczych krat, do starych alegorycznych rzeźb, do cieni w Passage des Petits-Péres, do tego dziwnego świata, gdzie nie musiało się myśleć o Irmie, gdzie można było żyć bez określonych godzin, na los szczęścia, na los przypadkowych spotkań. Przy tak skąpej ilości zdarzeń właściwie nie mogę obliczyć, ile czasu minęło, zanim bez powodu zaczęliśmy znów mówić o Argentyń­czyku. Kiedyś wydało mi się, że widzę, jak wychodzi z bramy pasażu Saint-Marc, owi­nięty w jedną z tych obszernych czarnych peleryn, które tak były modne pięć lat temu, wraz z cylindrami o zbyt wysokich główkach, i miałem ochotę podejść do niego i zapytać, skąd naprawdę pochodzi. Przeszkodziła temu myśl o zimnej złości, z jaką ja sam przyjął­bym indagacje w tym stylu, ale Josiane do­szła później do wniosku, że zrobiłem głup­stwo, może dlatego, że Argentyńczyk intere­sował ją w jakiś jej tylko wiadomy sposób, mający w sobie coś z zawodowej obrazy po­łączonej ze sporą dozą ciekawości. Przypo­mniała sobie, że któregoś wieczoru widziała

¡iÓS

go z daleka w Pasażu Vivienne, w którym zasadniczo nie bywał.

Nie podoba mi się sposób, w jaki na nas patrzy — powiedziała Josiane. — Przed­tem nie przejmowałam się tym, ale od kiedy wspomniałeś wtedy o Laurent...

Josiane, kiedy zrobiłem ten żart, byli­śmy z Kiki i z Albertem. Przecież wiesz, że Albert jest kapusiem. Wyobrażasz sobie, że wypuściłby taką gratkę z rąk, gdyby był w tym chociaż cień prawdopodobieństwa? Głowa Laurenta jest dużo warta, kochanie.

Nie podobają mi się jego oczy — upie­rała się Josiane. — W dodatku nie patrzy na ciebie, przekłuwa cię tymi oczami, ale nie patrzy. Gdyby mnie któregoś dnia zaczepił, uciekałabym jak zmyta, przysięgam ci na ten krzyżyk.

Boisz się szczeniaka. A może nas wszys­tkich, pochodzących z Południowej Ameryki, bierzesz orangutanów?

Z góry wiadomo, jak kończą się takie dia­logi. Więc szliśmy na grog do kafejki na rue des Jeûneurs, więc przebiegaliśmy galerie i bulwarowe teatrzyki, wdrapywaliśmy się na facjatkę, śmieliśmy się ile sił. Bywały tygo­dnie — trudno liczyć czas, kiedy jest się szczęśliwym — że śmieliśmy się dosłownie ze wszystkiego, nawet z tępych kawałków Ba- dingueta i strachu przed wiszącą nad nami wojną. Niełatwo jest przyznać, że coś tak

marnego jak Laurent przyczyniło się do zdu­szenia naszej wesołości, a jednak tak było, Laurent znowu zabił kobietę na rue Beau- regard — właściwie o krok — w kawiarni siedzieliśmy jak na mszy, gdy Marta, która pędem wbiegła z tą nowiną, wybuchnęła hi­sterycznym szlochem, co w jakiś sposób po­mogło każdemu z nas do przełknięcia kuli, siedzącej w gardle. Tej*samej nocy policja przeczesała wszystkich najgęstszym grzebie­niem, od kafejki do hotelu i od hotelu do kafejki. Josiane poszła poszukać opiekuna, a ja pozwoliłem jej iść, rozumiejąc, że po­trzebuje oparcia silniejszego niż wszystkie dotychczasowe. Ale ponieważ w rezultacie tego typu zdarzenia smucą mnie — galerie nie służą do tego, nie powinny służyć do tego — zacząłem popijać z Kiki, a później z Rudą, która poszukiwała mnie jako pomo­stu, żeby pogodzić się z Josiane. Niewąsko się piło w naszej kafejce, a w tej ciepłej mgiełce głosów i kieliszków wydało mi się właściwie słuszne, że o północy Argentyń­czyk usadowił się przy stoliku w głębi i po­prosił o swój absynt ze zwykłym wyrazem twarzy, uroczym i dalekim, i nieobecnym. Na pierwszą aluzję Rudej powiedziałem, że wiem i że w końcu chłopak nie jest ślepy i jego gusta nie powinny budzić aż tyle zgorszenia; w każdym razie uśmieliśmy się z fałszywego oburzenia Rudej, kiedy Kiki przyznała, że

bywała w jego pokoju. Zanim Ruda wbiła w nią dziesięć pazurów pytania, które łatwo sobie wyobrazić, ja zainteresowałem się, jaki jest ten pokój. „Eh, co tam pokój" — pogar­dliwie wydęła usta Ruda, ale Kiki już zabie­rała się zakasawszy rękawy do tej mansardy na rue Notre-Dame-des-Victoires, jak kuglarz z przedmieścia wyciągając szarego kota, ja­kieś zabazgrane papiery, zbyt wiele miejsca zajmujący fortepian, ale przede wszystkim papiery i na zakończenie znowu szarego ko­ta, który w sumie był, zdaje się, najlepszym wspomnieniem Kiki.

Pozwalałem jej mówić, patrząc przez cały czas na stolik w głębi i mówiąc sobie, że w końcu byłoby to zupełnie naturalne, gdy­bym podszedł do Argentyńczyka i powiedział do niego parę zdań po hiszpańsku. Już-już chciałem to zrobić, a teraz jestem jednym wię­cej z tych, którzy zastanawiają się, dlaczego w pewnej chwili nie zrobili tego, na co mieli ochotę. Natomiast zostałem z Rudą i z Kiki i zabrawszy się do nowej fajki postawiłem raz jeszcze kolejkę białego wina. Nie pamię­tam, co odczułem rezygnując z mojego im­pulsu, ale było to coś jakby zakaz, wrażenie, że przekroczywszy go znalazłbym się na nie­pewnym terenie. A jednak myślę, że zrobiłem źle, że byłem o krok od czegoś, co mogło -było mnie zbawić. Zbawić, od czego? — py­tam. Otóż po prostu od tego, że dzisiaj nie

Inne niebo

205

mogę już robić nic innego, jak zadawać sobie to pytanie, i że nie ma innej odpowiedzi, tylko tytoniowy dym i ta zwiewna, zbędna nadzieja, która chodzi za mną po ulicach jak parszywy pies.

Oà sonl-ils pastis, les becs de gaz? Que sont-elles devenues les vendeuses d'amourt

V, |

Powoli dochodziłem do wniosku, że nastały złe czasy i że dopóki będziemy się tak przej­mowali Laurentem i groźbami Prusaków, ży­cie w galeriach nie będzie już tym, czym było przedtem. Matka uznała widocznie, że źle wy­glądam, bo zaleciła mi jakieś uspokajające leki, a rodzice Irmy, którzy mieli willę na je­dnej z wysp na Paranie, zaprosili mnie, abym spędził u nich parę tygodni} wypoczynek i higieniczne życie. Poprosiłem o piętnaście dni urlopu i bez ochoty pojechałem na wy­spę, z góry uprzedzony do słońca i komarów. W pierwszą sobotę pod byle jakim pozorem wróciłem do miasta i jak po nierównej ziemi, chodziłem po ulicach, na których obcasy za­głębiały się w rozpalony asfalt. Z tej głupiej włóczęgi pozostało mi krótkie, rozkoszne wspomnienie: pewnego razu wstąpiłem do pa­sażu Güemes i natychmiast ogarnięty zosta­

łem wonią kawy, gwałtownością już zapo­mnianą tego zapachu, bo zazwyczaj w gale­riach kawa była słaba i zagotowywana. Wy­piłem dwie filiżaneczki, bez cukru, smakując i wąchając równocześnie, parząc się i rozko­szując. Wszystko, co nastąpiło w dalszym ciągu tego popołudnia, pachniało inaczej, wil­gotne powietrze śródmieścia miało w sobie chmury zapachów (wróciłem do domu piecho­tą, zdaje się, że obiecałem mamie zjeść z nią kolację), a w każdej chmurze zapachy były jakby bardziej surowe, bardziej intensywne, szare mydło, kawa, czarny tytoń, farba dru­karska, yerba mate, wszystko miało mocny zapach, a nawet niebo i słońce były twardsze jakieś i bardziej podniecające. Na parę go­dzin z głuchą pretensją zapomniałem o dziel­nicy galerii, ale kiedy znowu przeszedłem przez pasaż Guemes (czy było to na pewno w czasie wyspy? Może mieszam dwa różne okresy tego samego sezonu, zresztą jakie to ma znaczenie?), nadaremnie usiłowałem od­naleźć wesoły wstrząs kawy, zapach jej wy­dał mi się zwykłym jej zapachem, natomiast odnalazłem tę słodkawą i odrzucającą miesza­ninę wiórów z przestałym piwem, które wy­daje się parować ze wszystkich barów w śródmieściu, ale może było tak dlatego, że znowu pragnąłem odnaleźć Josiane i prawie wierzyłem, że Wielki Terror i śnieżyce już minęły.

Chyba w tym okresie zacząłem podejrze­wać, ze pragnienie nie wystarcza już jak dawniej, żeby wszystko działo się zgodnie z życzeniami i że nie prowadzi mnie już samo na którąś z ulic wiodących ku Galerie Vi­vienne, ale również możliwe jest, że po pro­stu, jak baranek, zgodziłem się na willę na wyspie, by nie martwić limy i nie pozwolić jej na domysł, że mój jedyny prawdziwy wy­poczynek jest gdzie indziej. W końcu nie mogłem już dłużej wytrzymać, wróciłem do miasta i z koszulą przyklejoną do grzbietu spacerowałem aż do zmęczenia, zatrzymując się w barach na szklankę piwa, czekając nie wiem już na co. A kiedy wychodząc z osta­tniego baru zorientowałem się, że wystarczy obejść róg, by znaleźć się w mojej dzielnicy, radość pomieszała się we mnie ze zmęcze­niem i z jakimś niejasnym przeczuciem fia­ska, bo dość było rzucić okiem na ludzkie twarze, aby zrozumieć, że Wielki Terror na­dal trwa, wystarczyło spojrzeć w oczy Jo- siane na jej rogu, rogu ulicy d'Uzes, i usły­szeć, jak się skarży, że opiekun we własnej osobie zdecydował się strzec jej przed ewen­tualnym atakiem; przypominam sobie, że po­między dwoma pocałunkami udało mi się doj­rzeć jego sylwetkę we wnęce jakiejś bramy, osłaniającego się od burzy długą, szarą pele­ryną. , . .

Josiane nie należała do osób wymawiają­

cych nieobecność i zastanawiam się, czy w ogóle zdawała sobie sprawę z upływu czasu. Wróciliśmy pod rękę do Galerie Vi­vienne, wspięliśmy się na facjatkę, lecz póź­niej zrozumieliśmy, że nie jesteśmy tak szczę­śliwi jak dawniej, składając to na karb wszystkiego, co gnębiło całą dzielnicę; będzie wojna, to nieuniknione, mężczyźni będą mu­sieli zaciągać się do szeregów (ona takich właśnie wyrażeń używała z głupim, rozkosz­nym szacunkiem), ludzie boją się i rozpa­czają, policja nie jest w stanie wytropić Lau- renta. Pocieszają się gilotynując innych, na­wet tego ranka mieli wykonać wyrok na tru­cicielu, o którym tak wiele mówiliśmy w ka­fejce na rue des Jeûneurs podczas całego je­go procesu. Terror jednak nadal swobodnie chodził po galeriach i pasażach, nic się nie zmieniło od czasu mego ostatniego spotkania z Josiane, nawet nie przestał padać śnieg.

Na pociechę poszliśmy na spacer, nie bo­jąc się zimna, bo Josiane miała płaszcz, któ­ry musiała pokazać na różnych rogach i w wielu bramach, gdzie przyjaciółki jej oczekiwały klientów chuchając w dłonie lub chowając ręce w futrzane mankiety. Nieczę­sto chodziliśmy tak dużo po bulwarach i w końcu zacząłem podejrzewać, że przede wszystkim czujemy się chronieni przez oświe­tlone kasety reklamowe; zapuszczanie się w sąsiednie uliczki (bo i Liliane powinna

była obejrzeć płaszcz, i trochę dalej Francine) powoli napełniało nas przerażeniem, tak że gdy tylko płaszcz został już dostatecznie po­kazany, zaproponowałem naszą kafejkę, do­kąd pobiegliśmy przez rue du Croissańt aż do rogu i naokoło całego bloku, by schronić się wśród ciepła i przyjaźni.

Na szczęście dla wszystkich o tej porze myśl o wojnie ulatniała się z pamięci, niko- |mu nie przychodziło do głowy ordynarne wy­grażanie Prusakom, tak dobrze się siedziało przy pełnym kieliszku, w cieple piecyika, przypadkowi klienci już poszli i zostaliśmy tylko my, przyjaciele patrona, stałe kółko, no i dobra wiadomość, że Ruda przeprosiła Jo- siane i że się pogodziły wśród pocałunków i łez. Wszystko to miało w sobie coś z gir­landy (jakkolwiek bywają girlandy, które śą jak pogrzebowe wieńce, ale to zrozumiałem później), a ponieważ na zewnątrz był śnieg i Laurent, siedzieliśmy jak najdłużej w ka­fejce, a o północy dowiedzieliśmy się, że patron właśnie święci pięćdziesięciolecie swojej pracy za tymże kontuarem, co bez wątpienia należało oblać, jeden kwiat splatał się z drugim, na stołach wyrosły butelki, te­raz już stawiał patron i nie było mowy o po­gardzeniu zarówno przyjaźnią, jak takim od­daniem się pracy, dość że około wpół do czwartej Kiki, kompletnie pijana, wyśpiewy­wała nam arie z najmodniejszych operetek,

-podczas gdy Josiane i Ruda obejmowały się pełne szczęścia i absyntu, a Albert, niemalże nie zwracając na to uwagi, wplatał jeszcze jeden kwiat do girlandy proponując, by za­kończyć noc na La Roquette, gdzie punktual­nie o szóstej rano mieli ściąć truciciela, i pa­tron pełen wzruszenia stwierdzał, że tego ty­pu zakończenie jego święta byłoby piękną apoteozą pięćdziesięciu lat uczciwej pracy, i podejmował się, ściskając każdego po kolei i wspominając swoją świętej pamięci zmarłą w Languedoc małżonkę, postawić całej eks­pedycji dwie dorożki.

A potem znowu wino i wspominanie matek i najważniejszych zdarzeń z dzieciństwa, i zupa cebulowa po mistrzowsku wykonana w kawiarnianej kuchence przez Josiane i Ru­dą, podczas gdy patron, Albert i my wszyscy przysięgaliśmy sobie wieczystą przyjaźń, a śmierć Prusakom. Zupa i ser ukoiły jakoś nasze podniecenie, tak że byliśmy cisi i chy­ba nawet speszeni, gdy nadeszła pora zamy­kania kafejki, wśród niewiarygodnego szczę­ku barier i łańcuchów i wsiadania do doro­żek, w których wydawało się oczekiwać nas zimno świata. Byłoby się lepiej opłaciło je­chać wszystkim razem, żeby jakoś wzajemnie się rozgrzewać, ale patron miał na temat koni humanitarne zasady i wsiadł do pierwszej do­rożki z Rudą i Albertem, mnie polecając Kiki i Josiane, które — oznajmił — są dla niego

jak cónki. Po odpowiednim uczczeniu powyż­szego zdania wraz z dorożkarzami wrócił nam duch, gdy niby na wyścigach mknęliśmy w stronę Popincourt wśród sapania i strza­łów z bata. Patron upierał się, żebyśmy wy­siedli w pewnej odległości, powołując się na delikatność uczuć, co trudno przyszło mi zro­zumieć, i wziąwszy się pod rękę, by nie śliz­gać się zbytnio na zmarzniętym śniegu, po­deszliśmy ulicą La Roquette, słabo oświetloną przez rzadkie latarnie, pośród ruchomych cieni, które nagle zamieniały się w cylindry, w jadące dorożki i mrukliwe grupy zbiera­jące się na wprost miejsca, gdzie ulica roz­szerzała się, pod innym cieniem, wyższym i czarniejszym cieniem więzienia. Podziemny świat trącał się łokciami, podawał sobie z rąk do rąk butelki, powtarzał jakiś dowcip, który obiegał pośród wybuchów śmiechu i zduszo­nych pisków, po czym nagle zapadała cisza, twarze przez chwilę rozjaśniały się od zapa­łek, a my z trudem posuwaliśmy się, stara­jąc się nie pogubić, tak jakby każde wie­działo, że tylko zbiorowa wola mogła uspra­wiedliwić naszą obecność w tym miejscu. Ma­szyna stała na swoich pięciu kamiennych stopniach, i cały aparat sprawiedliwości cze­kał niepocruszony na małej przestrzeni pomię­dzy nią a plutonem wojska z bronią u nogi i bagnetami. Josiane wpijała mi się paznok­ciami w ramię i tak drżała, że zaproponowa­

łem jej pójście do kawiarni, ale nie było ka­wiarni w zasięgu oka, ona zaś upierała się, że zostanie. Uczepiona mnie i Alberta, podska­kiwała od czasu do czasu, żeby lepiej wi­dzieć maszynę, znów wpijała we mnie pa­znokcie, w końcu zmusiwszy mnie, bym tak pochylił głowę, żeby spotkały się nasze usta, i ugryzła mnie histerycznie, mrucząc słowa, które rzadko u niej słyszałem, a które wbiły mnie w taką dumę, jak gdybym ja choć na chwilę został opiekunem. Ale jedynym spo­śród nas prawdziwym amatorem tego widoku okazał się Albert. Z papierosem w zębach, zabijał czas porównując ceremonie, przewi­dując zachowanie skazańca w ostatnich mi­nutach, etapy, jakie w tym właśnie momen­cie przechodził w więzieniu, a które znał z przyczyn, nad którymi nie miał zamiaru się rozwodzić. Z początku słuchałem go z chci­wością, chcąc poznać jak najdokładniej szcze­góły obrządku, aż do chwili, w której po­woli, jakby z dala od niego i z dala od Josiane, i z dala od obchodu rocznicowego zacząłem pogrążać się w coś w rodzaju odrętwienia, w nieokreślone uczucie, że to wszystko powinno było dziać się inaczej, że — we mnie samym — coś zagraża światu galerii i pasaży, a może, co jeszcze gorzej, że moje szczęście na tym świecie jest mylą­cym preludium, pułapką z kwiecia, jakby je­dna z figur podała mi skłamaną, niepraw­

dziwą girlandę (a tej nocy myślałem, że wszystko splata się jak kwiaty w girlandzie), powoli stając się Laurentem, powoli z nie­winnego rauszu galerii Vivienne i przyjaciel­skiej facjatki przechodząc do grożącej nie­uniknionej wojny, do pięćdziesięciolecia pa­trona, do dorożek w brzasiku, do sztywnego ramienia Josiane, która obiecywała sobie, że nie będzie patrzyła, i już szukała na moich piersiach miejsca, na które złoży głowę w końcowym momencie. Wydało mi się (a w tej właśnie chwili kraty zaczęły się otwierać i dobiegła nas komenda dyżurnego oficera), że w jakiś sposób to było końcem, nie wiedziałem czego, bo przecież ostatecznie ja miałem dalej żyć, pracować na giełdzie, widywać od czasu do czasu Josiane, Alberta i Kiki, która właśnie zaczynała histerycznie walić mnie w ramię, i pomimo że nie chcia­łem odwrócić oczu od krat, które właśnie już całkowicie się otwarły, musiałem na chwilę zwrócić na nią uwagę, i idąc za jej spojrze­niem pół zaskoczonym, a pół kpiącym, za­uważyłem niemal tuż obok patrona trochę przygarbioną sylwetkę Argentyńczyka otu­loną w czarną pelerynę i z ciekawością po­myślałem, że i to także w jakiś sposób włą­czało się w girlandę, i że to było trochę tak, jakby jakaś ręka wplotła w nią kwiat, który zmieni ją w wieniec- jeszcze przed świtem. Ale już nie myślałem więcej, bo Josiane

przytuliła się do mnie jęcząc, i w cieniu, któ­ry dwie przymocowane u wejścia latarnie poruszały nie płosząc go, wyrosła biała pla­ma koszuli, płynąca pomiędzy dwiema czar­nymi sylwetkami, ukazując się i niknąć za każdym razem, gdy trzeci cień, wielki cień pochylał się nad nią tak, jakby ją obejmował lub karcił, lub szeptał ooś do ucha, lub po­dawał coś do pocałowania, aż do chwili gdy usunął się na bok, a biała plama znalazła się bliżej, otoczona grupą czarno ubranych ludzi w cylindrach, i coś jakby przyspieszone ru­chy żonglerów, jakby porwanie białej plamy przez dwie postacie, które od tej chwili wy­dawały się częścią maszyny, rućh zrywania z ramion już niepotrzebnego okrycia, szybki marsz do przodu, zduszony krzyk, mogący pochodzić skądkolwiek, od Josiane wpartej we mnie konwulsyjnie, od białej plamy, któ­ra jakby wśliznęła się pod ramię i od której coś się oderwało z równoczesnym chrzęstem i wstrząsem. Wydało mi się, że Josiane mdle­je, cały ciężar jej ciała obsuwał się na mnie tak, jak tamto ciało obsuwało się w nicość, i pochyliłem się, by ją podtrzymać, podczas gdy olbrzymi skurcz wszystkich gardeł roz­luźniał się w finale mszy z organami dźwię­czącymi gdzieś w górze (lecz to był koń, który rżał czując zapach krwi), i odpływ po­rywał nas wśród krzyków i rozkazów woj­skowych. Ponad kapeluszem Josiane, która

żałośliwie płakała wbita w mój żołądek, doj­rzałem zemocjonowanego patrona i uszczęśli­wionego Alberta, i profil Argentyńczyka za­gubionego w pełnej przeszkód kontemplacji maszyny, którą plecy żołnierzy i krzątanie się funkcjonariuszy sprawiedliwości częściowo odsłaniało mu jako poszczególne plamy, jako sekundowe prześwity pomięćtey paltami i ra­mionami, i ogólny pęd do ruszenia się i pój­ścia na poszukiwania grzanego wina i snu, jak i my potem, stłoczeni w dorożce, wracali­śmy do naszej dzielnicy, komentując to, co każdy widział, a co nie było takie samo, co nigdy nie było takie samo, i przez to więcej znaczyło, bo pomiędzy ulicą La Roquette a dzielnicą Giełdy znalazło się dość czasu, by zrekonstruować całą ceremonię, omówić ją, zadziwić się nad różnicami spostrzeżeń, przechwalać się lepszym wzrokiem lub moc­niejszymi nerwami, wywołując w końcu za­chwyt naszych lękliwych towarzyszek.

| Cóż, nie było w tym właściwie nic dziwne­go, że w tym okresie matka lamentowała nad moim mizernym wyglądem i nad obojętno­ścią, która przyprawiała o cierpienia mą bie­dną narzeczoną, wróżąc, że wszystko to od­dali ode mnie przyjaciół mego nieboszczyka ojca, którzy udzielali mi swego poparcia na Giełdzie. Na takie zdania odpowiedzieć mo-

giem tylko milczeniem, a w parę dni póź­niej zjawić się z nową ozdobną rośliną lub bonem na wełnę w motkach po zniżonej ce­nie. Irma była wyrozumialsza, może po prostu wierzyła, że małżeństwo w końcu wróci mnie biurokratycznej codzienności, zresztą ostatni­mi czasy byłem właściwie na granicy przy­znania jej racji, ale nie mogłem zrezygnować z nadziei, że Wielki Terror w naszej galerii wreszcie się skończy i mój powrót do domu nie będzie podobny ucieczce, poszukiwaniu jakiegoś oparcia, nadziei, która znikała, gdy tylko matka zaczynała spoglądać na mnie pośród westchnień, Irma zaś podawała mi fili- żaneczkę kawy z uśmiechem narzeczonych- -pajęczyc. Żyliśmy w owym okresie w reżi­mie pełnej dyktatury wojskowej, jednej z nie kończącej się serii, ale ludzie pasjonowali się przede wszystkim zbliżającym się rozstrzy­gnięciem światowej wojny i prawie co dzień urządzano w śródmieściu manifestacje na do­wód radości z postępów aliantów i kolejnego wyzwalania stolic europejskich; podczas gdy policja szarżowała na studentów i kobiety, sklepy pośpiesznie zapuszczały metalowe ża­luzje, a ja, siłą włączony do jakiejś grupy czytającej tablice z przylepionymi egzempla­rzami „La Prensa", zastanawiałem się, jak dłu­go będę w stanie opierać się konsekwentne­mu uśmiechowi biednej Irmy i wilgoci przy­lepiającej mi na plecach koszulę pomiędzy

jedną a drugą turą notowań giełdowych Nie jasno czułem, że dzielnica galerii już nie iest tak jak dawniej, kresem jakiegoś pragnienia' kiedy to wystarczało połazić po jakiejkolwiek ulicy, żeby na -którymś z rogów wszystko za czynało wirować, popychając mnie bez wy- siłku ku placowi des Victoires, gdzie talk miło łaziło się po zaułkach pełnych sklepików i za­kurzonych zakamarków, by o najkorzystniej­szej porze wejść do Galerie Vivienne w po­szukiwaniu Josiane, chyba żebym dla kapry­su zaczął 'Od Passage des Panoramas lub Pas­sage des Princes, po perwersyjnym okrąże­niu wracając od strony Giełdy. Natomiast teraz, nie mając nawet tej pociechy, by — jaJc owego ranka — poczuć uporczywy za­pach kawy -w pasażu Güemes (pachniało tro­cinami, praniem), zacząłem skądś .jakby z bar­dzo daleka czuć, że dzielnica galerii nie jest już tą przystanią odpoczynku, jakkolwiek jeszcze wierzyłem w możliwość uwolnienia się od mojej pracy i od Irmy, w możliwość odnalezienia bez wysiłku rogu Josiane. Co chwila porywała mnie chęć powrotu: na wprost tablic, gdzie wystawiano gazety, po­śród przyjaciół, na patio mego domu, specjal­nie zaś o zmroku, porze, gdy tam zapalają gazowe latarnie. Ale coś zmuszało mnie do pozostania wraz z matką i Irmą, jakaś nie­jasna pewność, że w dzielnicy galerii już nie oczekują mnie taik jak dawniej, że Wielki

Terror okazał się mocniejszy. Jak automat wchodziłem do banków, do domów handlo­wych, znosząc codzienny obowiązek kupowa­nia i sprzedawania akcji i słuchania kopyt koni policyjnych szarżujących na ludność, święcącą triumfy aliantów, i tak mało już miałem nadziei, że uda mi się uwolnić raz jeszcze z tego wszystkiego, że kiedy dotar­łem w końcu do dzielnicy galerii, odczułem niemal lęk, poczułem się obcy i inny, tak jak nigdy dotąd, schroniłem się w bramie, pozwa­lając mijać czasowi i ludziom, po raz pierw­szy zmuszony do przyjmowania jakby z ze­wnątrz tego, co kiedyś naprawdę wydawało się moim, ulic i pojazdów, ubrań i rękawi­czek, śniegu na podwórzach i głosów w skle­pikach. Aż wreszcie raz jeszcze olśnienie, raz jeszcze spotkanie z Josiane w Galerie Colbert

i między pocałunkami wiadomość, że już nie ma Laurenta, że dzielnica noc w noc świę­ci zakończenie koszmaru i wszyscy pytają

0 mnie, i że łaska boska, że w końcu Laurent,

1 gdzie też się podziewałem, że o niczym nie miałem pojęcia, i tyle rozmaitości, i tyle po­całunków. Nigdy nie pragnąłem jej bardziej

i nigdy nie kochaliśmy się wymyślniej pod sufitem jej pokoiku, który z łóżka dotykałem ręką. Pieszczoty, plotki, rozkoszne sprawo­zdanie z minionych dni, podczas gdy zmrok ogarniał facjatkę. Laurent? Marsylczyk o krę­conych włosach, nędzny tchórz, który obwa-

Inne niebo

219

rował się na strychu domu, gdzie jeszcze raz zabił kobietę, i który, podczas gdy policia wyłamywała drzwi, rozpaczliwie błagał o ła skę. I nazywał się Paul, potwór, jeszcze i to coś podobnego, i właśnie załatwił się ze swo­ją dziesiątą ofiarą, i zaciągnęli go do więzien­nej karetki, podczas kiedy wszystkie siły dru­giego arondissement, wbrew przekonaniu, broniły go przed tłumem, który byłby go roz­szarpał. Josiane już miała czas się przyzwy­czaić, ¡pogrzebać Laurenta w swojej pamięci, która niewiele zatrzymywała obrazów, ale dla mnie to było za dużo, nie byłem w stanie całkowicie w to uwierzyć, dopiero jej weso­łość przekonała mnie, że naprawdę nie ma już Laurenta, że znowu można włóczyć się po pasażach d ulicach, nie bojąc się każdej bra­my. Postanowiliśmy wyjść, by crazem jaikoś uczcić wyzwolenie, a ponieważ już nie padał śnieg, Josiane zachciało się iść do Rotonde du Palais Royal, gdzie nigdy nié chodziliśmy za czasów Laurenta. Kiedy śpiewając scho­dziliśmy ulicą des Petits Champs, obiecałem sobie, że tejże nocy zabiorę Josiane do kilku kabaretów na bulwarach i zakończymy wie­czór w naszej kafejce, gdzie za pomocą bia­łego wina postaram się o przebaczenie za­równo nieobecności mej, jak niewdzięczności.

Przez parę krótkich godzin chłonąłem do dna szczęśliwe czasy galerii i doszedłem o przekonania, że koniec epoki Terroru powra

cał mnie zdrowym i całym mojemu niebu sthików i girland; tańcząc w Rotundzie z Jo- siane, zrzuciłem z siebie ostatni ciężar tego niepewnego bezkrólewia, drugi raz narodzi­łem się do tego, co było mym lepszym ży­ciem, bardzo daleko od salonu Irany, od do­mowego patia, od mizernej pociechy pasażu Guemes. Nawet kiedy później, gadając o tylu rzeczach z Kiki i z Josiane, i patronem, do­wiedziałem się o końcu Argentyńczyka, na­wet wtedy nie podejrzewałem, że przeżywam odroczenie, ostatnie chwile łaski. W dodatku one mówiły o Argentyńczyku z kpiącą obo­jętnością, jak o byle dziwaku z dzielnicy, służącym do wypełniania dziur w rozmowie, w której za chwilę poruszy się pasjonujące tematy, i to, że Argentyńczyk dopiero co umarł w jakimś hotelowym pokoju, było czymś zaledwie o włos istotniejszym od przy­padkowej informacji, i Kiki już rozwodziła się nad uroczystościami, które przygotowy­wały się w Moulin de la Butte, i niełatwo było mi przerwać jej, poprosić o jakieś szcze­góły, choć właściwie sam nie wiedziałem, dla­czego o nie proszę. Od Kiki dowiedziałem się paru drobiazgów, nazwiska Argentyńczy­ka, które w końcu okazało się nazwiskiem o francuskim brzmieniu i które zaraz zapo­mniałem, o jego nagłej chorobie przy ulicy du Faubourg Montmartre, gdzie Kiki miała przyjaciela, który jej to opowiedział: samo-

tnośc, nędzna gromnica na konsoice pełnei książek i papierów, szary kot, którego przy. garnął jej przyjaciel, wściekłość właściciela hotelu, któremu zrobiono coś podobneąo w chwili, kiedy oczekiwał wizyty teściów, anonimowy pogrzeb, zapomnienie, uroczysto­ści w Moulin de la Butte, zatrzymanie Paula- -Marsylczyka, podłość Prusaków, którzy za­sługiwali na porządną lekcję... I z tego wszystkiego wydzielałem, jak gdybym odry­wał zeschłe kwiaty od wieńca, te dwie śmier­ci, które chciałem w jakiś sposób z sobą po­łączyć, Argentyńczyk i Laurent, jeden w swym hotelowym pokoju i drugi rozpły­wający się w nicości, aby ustąpić miejsca Paulowi-Marsylczykowi, i była to niemal ta sama śmierć, coś, co na zawsze ulatniało się z pamięci dzielnicy. Tej nocy mogłem jeszcze myśleć, że to wszystko będzie toczyło się na­dal jak .przed okresem Wielkiego Terroru, Josiane raz jeszcze była moją na swojej fa­cjatce, żegnając się obiecywaliśmy sobie za­bawy i wycieczki, gdy nadejdzie lato. Ale na ulicach był mróz, a komunikaty wojenne wymagały mojej obecności na Giełdzie

o dziewiątej rano. Z wysiłkiem, który wtedy wydał mi się zasługą, zabroniłem sobie my­ślenia o mym odzyskanym niebie i, po naha- rowaniu się do mdłości, zjadłem obiad z ma­tką i byłem jej wdzięczny za to, że znalazła mnie w lepszej formie. Cały ten tydzień spę-

dziłem borykając się ciężko z giełdowymi transakcjami, na nic nie mając czasu, pędząc do domu, żeby wziąć prysznic i zmienić mo­krą- koszulę na drugą, która po chwili była jeszcze bardziej mokra. Bomba spadła na Hi­roszimę i klienci zupełnie potracili głowy, musiałem toczyć długie walki, żeby ocalić najbardziej zagrożone walory i znaleźć wła­ściwy kierunek w tym świecie, w którym każdy dzień był nową klęską nazi i urażoną, próżną reakcją dyktatury przeciw nieodwra­calnemu. Kiedy Niemcy poddali się, a tłum wyległ na ulice Buenos Aires, pomyślałem, że będę mógł trochę wypocząć, ale każdego ranka oczekiwały mnie nowe problemy, w tym okresie ożeniłem się z Inną, bo matka

o mały włos nie dostała ataku sercowego,

o co — może i słusznie — cała rodzina mnie winiła. Nie jeden raz pytałem siebie, dlacze­go, skoro okres Wielkiego Terroru skończył się w dzielnicy galerii, nie nadchodziła godzi­na mojec^M^iAnia z Josiane, abyśmy ra­zem mcj^nizecMkać się pod naszym gipso­wym PrzyBkEczam, że praca i obo­wiązki ro<H|^MBiyC2pniły się do uniemo­żliwienia mi teg^^PHn tylko, że w wolnych chwilach na pociechę spacerowałem po pasa­żu Guemes, niepewnie spoglądając w górę, pijąc kawę i myśląc z coraz mniejszym prze­konaniem o popołudniach, kiedy mi wystar­czało chwilę powłóczyć się bez celu, ażeby

dojść do mojej dzielnicy i o zmierzchu na jakimkolwiek rogu spotkać Josiane. Nigdy nie chciałem uznać, że końce girlandy defini­tywnie połączyły się, że stała się wieńcem

i że nie spotkam już Josiane w pasażach ani na bulwarach. Czasami zdarza mi się myśleć

0 Argentyńczyku i w tym niechętnym prze­żuwaniu dochodzę do wniosku, jak gdyby to mogło być pociechą, że to on swoją śmiercią zabił i Laurenta, i mnie. Na trzeźwo mówię sobie, że nie, że to przesada i że któregokol­wiek dnia powrócę do dzielnicy galerii i spo­tkam Josiane, zaskoczoną, że tak długo mnie nie było. I tak, między tym i owym, siedzę sobie w domu popijając mate, słuchając ga­dania Irany, która spodziewa się w grudniu,

1 bez nadmiernego entuzjazmu zastanawiam się, czy podczas wyborów będę głosował na Perona, czy na Taboriniego, czy oddam białą kartkę, czy też może po prostu zostanę w do­mu popijając mate, patrząc na Irinę i na ro­śliny na patio.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cortazar Julio DLA WSZYSTKICH TEN SAM OGIEŃ SERIA NIKE
spr 2 - wizualizacja, ☆☆♠ Nauka dla Wszystkich Prawdziwych ∑ ξ ζ ω ∏ √¼½¾haslo nauka, mechanika płyn
!Spis, ☆☆♠ Nauka dla Wszystkich Prawdziwych ∑ ξ ζ ω ∏ √¼½¾haslo nauka, hacking, Hack war, cz II
TEST3(BONUS), ☆☆♠ Nauka dla Wszystkich Prawdziwych ∑ ξ ζ ω ∏ √¼½¾haslo nauka, Matematyka statystyka
Akumulatory, ☆☆♠ Nauka dla Wszystkich Prawdziwych ∑ ξ ζ ω ∏ √¼½¾haslo nauka, Elektronika
Wykres piezometryczny - ściąga, ☆☆♠ Nauka dla Wszystkich Prawdziwych ∑ ξ ζ ω ∏ √¼½¾haslo nauka, mech
odlew i spaw wyk, ☆☆♠ Nauka dla Wszystkich Prawdziwych ∑ ξ ζ ω ∏ √¼½¾haslo nauka, Spawalnictwo i Od
B, ☆☆♠ Nauka dla Wszystkich Prawdziwych ∑ ξ ζ ω ∏ √¼½¾haslo nauka, hacking, Hack war, cz I

więcej podobnych podstron