JULIO CORTAZAR
DLA WSZYSTKICH TEN SAM
OGIEŃ
Dziewczyna z Dąuphine nie chciała zre zygnować z ciągłego kontrolowania godziny,
mimo że inżynier z Peugeo ta 404 był zdania, że to już nie ma znaczenia. Ostatecznie
każdy mógł patrzeć na zegarek, ale ten czas przyczepiony do ich rąk lub do bi-bopu,-
płynącego z radia, i tak mierzył coś innego, coś znajdującego się poza czasem tych,
którzy jak idioci zdecydowali się na powrót z weekendu do Paryża południową
autostradą i którzy, zaledwie opuściwszy Fon tainebleau, musieli zwolnić, stanąć,
ustawić się w sześć rzędów po każdej stronie drogi (wiadomo, że w niedzielę autostrada
zarezerwowana jest wyłącznie dla wracających do stolicy), puścić w ruch motor,
przejechać trzy metry, zatrzymać się, pogadać z dwiema za konnicami w Citroenie 2CV
po prawej, z dzie wczyną w Dąuphine po- lewej, obejrzeć w lu sterku bladego mężczyznę
za kierownicą Ca ravelle, ironicznie pozazdrościć ptasiego szczęścia małżeństwu z
Peugeota 403 (tuż za Dauphiną dziewczyny), które bawiło się
z dzieckiem robiąc kawały i jedząc ser, albo też znosić hałaśliwe ekscesy dwóch
młodzików z Simki poprzedzającej Peugeota 404, a nawet wysiąść i nie oddalając się
zbytnio zbadać sytuację (bo przecież nigdy nie wia domo, w jakiej chwili stojące z
przodu auta ruszą, i trzeba będzie lecieć, żeby ci z tyłu nie zaczęli wojny klaksonów i
wymysłów), i w ten sposób dojść aż do Taunusa poprze dzającego Dauphinę
dziewczyny, bez przerwy patrzącej na zegarek, i wymienić parę obo jętnych lub kpiących
zdań z dwoma paniami wiozącymi małego blondaska, który w tych to właśnie wyżej
opisanych okolicznościach cudownie się bawił puszczając swój malutki samochodzik po
tylnym siedzeniu Taunusa, albo też wziąć na odwagę i pójść jeszcze da lej (przyjąwszy,
że nic nie wskazuje, aby sa mochody na przodzie miały zamiar ruszyć), i z niejakim
żalem obejrzeć parę staruszków w Citroenie ID, podobnym jakiejś olbrzymiej fiołkowej
wannie, w której pławi się dwoje starych, on wypoczywa opierając ręce na kierownicy z
wyrazem twarzy wyczerpanego pacjenta, ona małymi kęskami je jabłko bar dziej z
obowiązku niż z ochoty.
Wykonawszy to i wszystko obejrzawszy czterykroć, inżynier zdecydował, się nie
wysiadać ze swego wozu i czekać, aż policja w jakikolwiek sposób rozładuje ten korek.
Sierpniowy upał łączył się z czasem mierzonym nagrzaną gumą opon, tworząc jakąś aurę
bezwładu, który sprawiał, że ów bezruch z każdą chwilą stawał się bardziej denerwu
jący. Wszystko było zapachem benzyny, kłó tliwym krzykiem smarkaczy z Simki,
blaskiem słońca odbijającym się w szybach i chromoniklach plus sprzeczne uczucie
zamknięcia w samym sercu dżungli maszyn, stworzonych do pędu. 404 inżyniera
zajmował drugie miej sce w prawym szeregu, licząc od środkowej linii, miał on więc w
ten sposób cztery wozy na prawo od siebie, siedem zaś na lewo, jak kolwiek naprawdę
widzieć mógł tylko osiem samochodów otaczających go oraz ich właści cieli, których
obserwowanie właśnie go znu dziło. Ze wszystkimi już' pogadał, poza chłop cami z
Simki, którzy nie przypadli mu do gustu, pomiędzy jednym a drugim przejecha niem
paru metrów została przedyskutowaną z jak najdrobniejszymi szczegółami i przewa żała
opinia, że do Corbeil-Essones będzie się jechało w obecnym tempie albo nawet i tro chę
wolniej, że natomiast między Corbeil a Juvisy uda się przyśpieszyć, bo do tej po ry
helikoptery i motocykle z pewnością całe to zaczopowanie zlikwidują. Nikt nie wątpił, że
w okolicy zdarzył się jakiś wypadek, rze czywiście, nie było innego wytłumaczenia dla
tak fatalnego zatkania. A Z tym wszystkim rząd, upał, podatki, stan dróg i mostów,
wszystkie katastrofy, trzy metry, nowy banał, pięć metrów, jakieś sentencjonalne zda nie
lub połknięte przekleństwo.
Dwóm zakonnicom z małego Citroenka 2
CV niesłychanie zależało, aby dojechać do
Milly-la-Foret przed ósmą, wiozły bowiem kosz jarzyn dla kucharki. Małżeństwo z Peu
geota 203 za wszelką cenę chciało (zdążyć na audycję sportową w telewizji o 21.30.
Dziew czyna z Dauphine powiedziała inżynierowi, że jest jej wszystko jedno, o której
Znajdzie się w Paryżu, ale że uważa za niedopuszczal ne narzucenie tysiącom ludzi
tempa karawa ny. Przez ostatnich parę godzin (dochodziła piąta i upał ciągle nękał)
zdaniem inżyniera posunęli się około 50 metrów, ale jeden z fa cetów z Taunusa
podśzedł do nich trzymając na ręku chłopaczka z samochodzikiem i iro nicznie wskazał
wzrokiem czubek samotnego płatana, a wtedy dziewczyna z Dauphine zda ła sobie
sprawę, że ten platan (czy też może kasztan) nie poruszył się w stosunku do jej wozu od
tak dawna, że rzeczywiście patrze nie na zegarek czy też gubienie się w niepo trzebnych
obliczeniach jest zupełnie bez sensu.
Wciąż jeszcze nie zmierzchało, operacja słoneczna na asfalcie i karoseriach przyprawia o
niemal o zawrót głowy i mdłości. Więc woda kolońską chusteczki skrapiane,
improwizowa ne środki chroniące uszy od hałasu tłumików przy każdorazowym,
ruszaniu, wciąż wymy ślane, udoskonalane i podawane z ust do ust stawały się tematem
ogólnych rozmów. Inży nier znowu wysiadł, aby rozprostować nogi, zamienił parą słów
z prostawo wyglądającą parą z Ariane, która stała przed małym Ci- troënkiem zakonnic.
Za nim stał Volkswagen, w którym siedzący dziewczyna i żołnierz ro bili wrażenie
małżeństwa dopiero co po ślu bie. Trzeci rząd od brzegu szosy właściwie nie interesował
go, wymagał bowiem zbyt niego oddalenia się od 404. Widział kolory
i kształty, jakiegoś Mercedesa, jakieś ID, 4R, Lancię, Skodę, Morrisa Minor — pełny
kata log. Po lewej stronie szosy rozciągał się inny nieosiągalny busz Renaultów, Anglii,
Peugeo- . tów, Porschów i Volvów. Było to tak mono tonne, że pogadawszy chwilę . z
facetami z Taunusa i spróbowawszy bez powodzenia nawiązać kontakt z samotnikiem z
Caravelle, w końcu powrócił do 404, by rozpocząć tę samą rozmowę na temat godzin,
odległości i filmów z dziewczyną z Dauphine.
Co jakiś czas zjawiał się ktoś obcy, jakiś śmiałek, który przedarł się pomiędzy
samochodami z tamtej strony autostrady • lub też z zewnętrznych szeregów tej strony, z
wiado mością — prawdopodobnie fałszywą — po wtarzaną z auta do auta na przestrzeni
tych wielu nagrzanych kilometrów. Obcy smako wał sukces swoich nowin, trzaśnięcia
drzwiczek kiedy pasażerowie śpieszyli skomentować zdarzenie, ale po chwili rozlegał się
jakiś klakson albo zapuszczenie motoru i odbiegał pędem, widać było, jak zygzakuje
pomiędzy samochodami, by dopaść swojego wozu me wystawiając się na
usprawiedliwioną wście kłość innych. Tym sposobem po południu dowiedziano się o
zderzeniu Floridy z Citroe nem 2CV niedaleko Corbeil (dwoje zabitych
i ranne dziecko), o karambolu (Fiat 1500 ude rzył o kamionetkę Renault, która
przygniotła Austina pełnego angielskich turystów), o przewróceniu się na Orły autokaru
wyładowanego pasażerami przybyłymi z Kopenhagi. Inżynier był przekonany, że
wszystko to, a w najlepszym razie prawie' wszystko, jest fałszywe, jakkolwiek
rzeczywiście coś • po ważnego musiało się zdarzyć w okolicach Corbeil albo i jeszcze
bliżej Paryża, skoro ruch został do tego stopnia sparaliżowany. Wieśniacy z Ariane,
którzy mieli folwark pod Montereau i dobrze znali okolicę, opo wiadali, że w zeszłą
niedzielę cały ruch też został zatrzymany na pięć godzin, co jednak wydawało się
bagatelką teraz, gdy słońce po chylające się już ku lewej stronie drogi zwa lało na każdy
samochód. ostatnie lawiny po marańczowej galaretki, rozpalając metale oślepiając oczy,
teraz gdy żadne korony SHSS Ptecimi i żadne delika tne, zaledwie majaczące w dali
cienie nie zbliżały się, jakby po to, żeby dowieść, że cała kolumna w ogóle się nie
porusza, że zatrzymuje się, znów zapuszcza motor i nagle hamuje, nigdy nie wrzucając
drugiego biegu, w ciągłym rozczarowaniu przechodzenia z pierwszego na luz, hamulec
nożny, hamulec ręczny, stop, i znów to samo i jeszcze, i jesz cze.
W pewnej chwili znużony bezczynnością inżynier, postanowiwszy wykorzystać jakieś
rzeczywiście nie kończące się zatrzymanie, przebiegł raz jeszcze rzędy po lewej stronie i,
zostawiwszy za sobą Dauphine, natknął się na Dekawkę, inne 2CV, Fiata 600, aż
wreszcie zatrzymał się obok De Soto, by wymienić parę zdań z zakłopotanym turystą z
Wa szyngtonu, który prawie nie umiał po fran cusku, ale który koniecznie musiał być
o ósmej na place de 1'Opera, you understand, my wife will be awfully anxious, damn it,
I tak sobie mówili o tym i o owym, kiedy z Dekawki wysiadł gość wyglądający na ko
miwojażera, żeby powiedzieć im, że przed chwilą dotarł do nich ktoś z wiadomością, że
Piver Cub rozbił się na samym środku auto strady i jest wiele ofiar. Piver Cub nie
zainteresował Amerykanina ani też inżyniera, który usłyszawszy chór klaksonów
pośpieszył do swojego 404, po drodze dzieląc się nowiną z dwoma panami w Taunusie i
mał żeństwem w 203. Dla dziewczyny z Dauphine uzupełnił swą relację szczegółami,
podczas gdy samochody powoli posuwały się o parę metrów do przodu (w tej chwili
Dauphine została trochę z tyłu za 404, a potem miało być odwrotnie, w rzeczywistości
jednak wszystkie dwanaście rzędów posuwało się ni by jeden blok, jak gdyby jakiś
ukryty na końcu autostrady policjant nakazywał rów noczesne przyśpieszanie, dbając, by
nikt nie był faworyzowany). Piper Gub to, proszę pa ni, mały, spacerowy samolot. Aha.
Cóż za fa talny pomysł, żeby rozwalić się na autostra dzie w niedzielę po południu. I tak
dalej. Gdyby chociaż nie było tak gorąco w tych przeklętych samochodach, gdyby te
drzewa z prawej znalazły się w końcu za naszymi plecami, gdyby ostatnia cyfra licznika
-wresz cie zdecydowała się zapaść w swoją małą czarną dziurę zamiast bez końca wisieć
ucze piona za ogon.
W jakiejś chwili (powoluteńku zaczynało zmierzchać i horyzont samochodowych da
chów zabarwiał się fioletem) wielki biały mo tyl usiadł na szybie Dauphine, a
dziewczyna i inżynier zachwycili się jego skrzydłami w krótkiej i kompletnej
nieruchomości tego wypoczynku; z tęsknotą zobaczyli, że odlatu je, przefruwa nad
Taunusem, nad fiołkowym ID staruchów, że kieruje się ku już niewi dzialnemu z 404
Fiatowi 600, powraca ku Simce, skąd nieudolna ręka wychyliła się, żeby go schwytać,
przefruwa ponad Ariane wie śniaków, którzy, jak się wydawało, jedzą ja kąś małą
przekąskę, i ginie w oddali po pra wej. O zmierzchu kolumna wykonała pierw szy
poważniejszy skok — około czterdziestu metrów w przód. Kiedy inżynier nieuważnie
rzucił okiem na licznik, połowa szóstki już znikła i z góry wyłaniał się początek siódem
ki. Prawie wszyscy słuchali radia, ci z Simki puścili je na cały regulator i wyśpiewywali
twista wśród wygibasów, które wstrząsały ka roserią. Zakonniczki przesuwały paciorki
ró żańca, dziecko z Taunusa usnęło z twarzą opartą o szybę i samochodzikiem w ręku. W
jakiejś chwili (była już ciemna noc) przy szli inni ludzie z większą porcją wiadomości,
równie sprzecznych, jak poprzednie, już za pomniane. To nie był Piper Cub, tylko szy
bowiec pilotowany przez córkę jakiegoś ge nerała. Rzeczywiście ciężarówką Renault
rąb nęła w Austina, lecz nie w Juvisy, ale na samym wjeździe do Paryża. Któryś z
przyby szów wyjaśnił małżeństwu z 203, że asfalt autostrady pękł w Igny i pięć aut
rozwaliło się wjechawszy przednimi kołami w szparę. Idea jakiejś naturalnej katastrofy
dotarła aż do inżyniera, który wzruszył ramionami bez komentarzy. Potem, myśląc o tych
wczesnych godzinach nocy, podczas których było trochę lżej oddychać, przypomniał
sobie, że w ja kiejś chwili wystawił rękę przez okno, żeby zabębnić w karoserię
Dauphine i obudzić dziewczynę, która zasnęła oparta o kierowni cę i nié zauważyła, że
należy posunąć się
o włos do przodu. Było już chyba koło pół nocy, kiedy jedna z zakonnic nieśmiało ofia
rowała mu kanapkę z szynką, pewnie myśląc, że jest głodny. Inżynier przyjął ją przez
grzeczność (było mu raczej mdło) i poprosił o pozwolenie podzielenia się z dziewczyną z
Dauphine, która pożarła z apetytem zarów no kanapkę, jak i tabliczkę czekolady,
podsuniętą jej przez komiwojażera z Dekawki, jej sąsiada z lewej. Sporo ludzi
powysiadało z rozgrzanych samochodów, bo znowu nastą piły godziny bezruchu.
Zaczynano mieć pra gnienie, gdyż butelki z lemoniadą, coca colą, a nawet winem już
były puste. Pierwsza roz płakała się dziewczynka z 203, więc żołnierz i inżynier opuścili
swoje wozy, aby wraz z jej ojcem udać się na poszukiwanie wody. Przed Simką, dla
której radio było dostatecznym pokarmem, inżynier natknął się na Beaulieu, w którym
siedziała dojrzała kobieta o nie spokojnych oczach. Nie, nie miała wody, ale mogła dać
małej parę cukierków. Małżeństwo z ID przez chwilę porozumiewało się wzro kiem, po
czym stara włożyła rękę do torby i wyciągnęła puszeczkę soku owocowego. Inżynier
podziękował i zapytał, czy nie są cza sem głodni i czy mógłby być im w czym kolwiek
pomocny. Stary odmówił ruchem głowy, ona natomiast przytaknęła bez słowa. Później
dziewczyna z Dauphine wraz z in żynierem wspólnie oddali się eksploracji rzę du na
lewo, nie odchodząc jednak zbyt dale ko, i powrócili z paczką albertów, które za nieśli
starej z ID w samą porę, aby wśród gradu klaksonów kłusem dopaść swych samo
chodów.
Oprócz tych minimalnych odskoków działo się tak niewiele, że godziny, jakkolwiek
nakładały się na siebie, wydawały się we wspo mnieniu jedną i tą samą godziną. W
jakiejś chwili inżynierowi przyszło do głowy, żeby skreślić ten dzień ze swojego
kalendarzyka, i uśmiechnął się, ale dużo później, kiedy roz poczęły się sprzeczne
wyliczenia zakonni- czek, faceta z Taunusa i dziewczyny z Dau phine, doszedł do
wniosku, że rozsądniej było jednak porządnie obliczać czas. Lokalne ra dia zawiesiły już
swoje audycje i tylko ko miwojażer z Dekawki miał aparat łapiący UKF’y, które przez
cały czas podawały noto wania giełdowe. Około trzeciej nad ranem za ogólnym, acz
bezsłownym porozumieniem uznano, że trzeba wypocząć i że kolumna do świtu nie
poruszy się. Chłopcy z Simki wy jęli nadymane materace i ułożyli się obok samochodu.
Inżynier rozłożył przednie sie dzenie i zaofiarował kuszetkę zakonnicom, które
odmówiły. Przed położeniem się pomy ślał chwilę o dziewczynie z Dauphine, spokojnie
siedzącej przy kierownicy, i jakby mimochodem zaproponował jej, żeby do świ to
zamienili się na samochody, ale odrzuciła ofertę mówiąc, że może spać w każdej po
zycji. Przez chwilę rozlegał się płacz dziecka z Taunusa, któremu było widać za gorąco
na tylnym siedzeniu. Zakonnice jeszcze się mo dliły, kiedy inżynier położył się na swojej
kuszetce i zapadł w sen, ale sen ten zbyt był zbliżony do jawy, tak że po chwili zbudził
się niespokojny i zlany potem, nie wiedząc w pierwszym momencie, gdzie się znajduje;
wyprostował się i powoli zaczął się włączać w głosy dobiegające z zewnątrz, zobaczył
cienie przesuwające się między autami i ja kiś kształt, oddalający się ku krawężnikowi
autostrady. Przyczyn domyślił się bez trudno ści, później zresztą nie robiąc hałasu sam
wysiadł z samochodu, aby ulżyć sobie na brzegu szosy. Nie było ani krzaków, ani drzew,
tylko czarne pole, co w bezgwiezdnej nocy wyglądało, jakby abstrakcyjny mur ogradzał
białą wstęgę asfaltu z nieruchomą rzeką pojazdów. Potknął się o wieśniaka z Ariane,
który coś wymamrotał niezrozumia le; zapach benzyny, trzymający się rozgrza nej szosy,
łączył się z kwaśnym ludzkim za pachem i inæynier co szybciej pod¹æy³ do auta. Ma³a z
Dauphine spa³a wsparta o kierownicź z włosami opadającymi na czoło. Zanim wsiadł do
swego 404, inżynier obejrzał w ciemnościach jej profil, odgadując linią niewidocznych
warg, z których niedostrzegal nie wypływał oddech. Z drugiej strony facet z Dekawki
również patrzył na śpiącą dziew czyną, paląc w milczeniu.
Rano niewiele posunęli się do przodu, dość jednak, żeby powziąć nadzieją, że tego
wieczoru dojadą jednak do Paryża. Około dzie wiątej zjawił sią ktoś z dobrymi
wiadomościami: pęknięcia asfaltu zostały wypełnione i niezadługo przywrócony zostanie
normalny ruch. Chłopcy z Simki otworzyli radio, a je den z nich wlazł na dach auta,
śpiewając i krzycząc. Inżynier uznał, że ostatnio do starczona wiadomość była równie
wątpliwa, jak poprzednie, tyle że przybysz skorzystał z radości otaczających, ażeby
wyżebrać po marańczą od małżeństwa z Ariane. Trochę później zjawił się nowy zwiastun
uciekając się do podobnego podstępu, àle nikt już ni czego mu nie dał. Upał wzmagał się
i wszys cy woleli siedzieć w samochodach w oczeki waniu na spełnienie się owych
dobrych wia domości. W południe malutka z 203 znowu zaczęła płakać, a dziewczyna z
Dauphine po szła ją zabawić i zaprzyjaźniła się z jej rodzi cami, którzy rzeczywiście nie
mieli szczęścia: obok stał mruk z Caravelle, obojętny na wszystko, co się wokół niego
działo, z pra wej zaś musieli znosić nie kończące się za pytania kierowcy Floride, który
całe to zdarzenie traktował jako coś osobiście przeciw niemu skierowanego. Kiedy
dziewczynka znowu zaczęła narzekać, że chce jej się pić inżynierowi przyszło do głowy,
żeby pogadać z parą wieśniaków z Ariane, był bowiem przekonany, że mają kupę
zapasów. Niespodziewanie okazali się bardzo uprzejmi, rozu mieli, że w takiej sytuacji
ludzie muszą sobie wzajemnie pomagać, i uważali, że gdyby ktoś podjął się kierowania
całą grupą (kobieta okrągłym gestem objęła jakieś dwanaście otaczających aut), obyłoby
się bez konfliktów do samego Paryża. Inżyniera nie zachwyciła myśl występowania w
roli organizatora tej sprawy, tak że zwrócił się do panów z Taunusa, ażeby i oni wzięli
udział w konferencji z właścicielami Ariane. W chwilę potem kon sultacje całej grupy
były już w toku. Młody żołnierz z Volkswagena od razu się zgodził, a małżeństwo z 203
natychmiast ofiarowało wszystko, co im pozostało z zapasów (dziew czyna z Dauphine
zdobyła szklankę wody z granadiną dla malutkiej, która zadowolona śmiała się i
dokazywała). Jeden z pasażerów Taunusa poszedł się porozumieć z chłopakami z Simki,
którzy trochę kpili, ale przyjęli pro pozycję. Blady pan z Caravelle wzruszył ra mionami i
powiedział, że mu wszystko jedno. Starzy zdecydowanie za dowoleni, jakby poczuli się
pod czyjąś opieką. Kierowcy Floride i Dekawki nie mieli za strzeżeń, zaś Amerykanin z
De Soto spojrzał na nich pełen zdumienia, mówiąc coś o woli boskiej. Inżynier bez
trudności przeprowadził kandydaturę jednego z panów jadących w Taunusie, do którego
czuł instynktownie zaufanie, aby podjął się koordynacji ogólnej działalności. Tymczasem
jedzenia było dość, ale szło o zdobycie wody. Szef, którego chłopcy z Simki już zdążyli
żartem przezwać Taunusem, zwrócił się do inżyniera, do żoł nierza i do któregoś z
chłopaków, żeby spe netrowali dalszą część autostrady, proponując jedzenie w zamian za
picie. Taunus, który bez wątpienia miał dryg organizacyjny, obli czył, że przy
najpesymistyczniejszym zbiegu okoliczności należy maksimum kalkulować na półtora
dnia. Pomiędzy 2CV zakonniczek a Ariane było na ten czas dość zapasów, je żeli więc
wysłannicy powróciliby z wodą, problem byłby rozwiązany. Ale tylko żołnierz wrócił z
pełną bańką, w zamian za którą wła ściciel zażądał wyżywienia dla dwóch osób. Inżynier
nie spotkał nikogo, kto mógłby ofia rować Wodę, ale przechadzka posłużyła mu do
stwierdzenia, że wszędzie naokoło tworzą się podobne komitety: nie opodal właściciel
Alfa-Romeo odmówił mu jakichkolwiek roz mów, prosząc, by zwrócił się do
przedstawiciela ich grupy o pięć samochodów dalej, w tym samym rzędzie. Niedługo
wrócił chłopak, kiedy inżynier właśnie referował dziewczynie z Dauphine swój okrężny
spacer (była pierwsza i słońce dosłownie paliło dachy aut), kiedy przerwała mu szybkim
ruchem wskazując Simkę: w dwóch skokach był przy samocho dzie, w sam czas, by
schwycić za łokieć je dnego z chłopców, który przechylając się na siedzeniu, wypijał
wodę z plastykowej butli, ukrytej pod kurtką. Chłopak chciał się wy rwać, na co inżynier
odpowiedział jeszcze mocniejszym chwytem, wtedy towarzysz tam tego wyskoczył z
auta i rzucił się ną inżynie ra, który cofnął się o dwa kroki. Ale już pod biegł żołnierz, a
krzyki zakonnic zaalarmo wały Taunusa i jego towarzysza. Taunus wy słuchał, co zaszło,
podszedł do młodzieńca z butelką i wyrżnął go dwukrotnie w twarz. Chłopak krzyknął i
zaczął gwałtownie a pła czliwie wypierać się, drugi zaś mamrotał coś pod nosem nie
ośmielając się zbliżyć. Inżynier odebrał mu butelkę i podał ją Taunuso- wi. Rozległy się
klaksony i wszyscy powró- iKS, dochodów, niepotrzebnie zresztą, bo kobiety wędrowały
od jednego auta do drugiego, zabawiając dzieci, żeby trochę odciążyć panów. Nikt nie
narzekał, ale dobry nastrój był raczej sztuczny: wciąż te same dowcipy, żartobliwy
sceptycyzm. Zarówno dla inżyniera, jak i dla dziewczyny z Dauphi ne uczucie brudu i
potu było chyba najprzy- krzejszą stroną całej sprawy. Niemalże wzru szała ich
kompletna obojętność chłopów z Ariane i zapach, który od nich buchał, kie dy tylko
pochylali się, żeby im przekazać jakąś wiadomość z. ostatniej chwili. Pod wie czór
inżynier niechcący rzucił okiem w lu sterko i zobaczył jak zawsze bladą, o ścią gniętych
rysach twarz pana z Caravelle, któ ry podobnie jak i gruby kierowca Floride nie włączył
się do żadnych akcji. Wydało mu się, że rysy jego były jeszcze ostrzejsze, i zasta nowił
się, czy nie jest chory. Kiedy jednak później z okazji rozmowy z żołnierzem i jego żoną
miał okazję spojrzeć na niego z mniej szej odległości, powiedział sobie, że nie, że to nie
choroba, coś innego, coś, co można by nazwać ja&imś odcięciem się, izolacją. Żoł nierz
powiedział mu później, że jego żona cały czas bała się tego milczącego człowieka, który
ani na chwilę nie oderwał się od kie rownicy, jakby śpiąc na jawie. Rodziły się pomysły i
przypuszczenia, wytwarzał się kli mat do walki z bezczynnością. Dzieci Taunusa i 203
zaprzyjaźniły się między sobą, pobiły, po czym znów pochodziły. Rodzice ich skła dali
sobie wizyty, a dziewczyna z Dauphine co jakiś czas chodziła się dowiedzieć, jak się
czuje staruszka z ID i pani z Beaulieu. Kiedy późnym popołudniem zerwał się
gwałtowny wiatr, a zachód przesłoniły chmury, ludzie ucieszyli się, że powietrze się
odświeży. Spa dło parę kropel i równocześnie ruszono do przodu około stu metrów, w
dali mignęła bły skawica, ale upał jeszcze się wzmógł. Atmo sfera była tak naładowana
elektrycznością, że z instynktem, który zachwycił inżyniera. Taunus, w obawie przed
skutkami upału i zmęczenia, całą swą grupę zostawił w spo koju aż do północy. O ósmej
kobiety zajęły się rozdziałem żywności, zadecydowawszy, że należąca do wieśniaków
Ariane będzie cen tralną spiżarnią, zaś mały samochodzik sióstr podręcznym
składzikiem. Taunus poszedł oso biście nawiązać kontakt z grupami czterech czy pięciu
sąsiednich komórek, po czym przy pomocy żołnierza i pana z 203 zanieśli im spo rą ilość
jedzenia w zamian za wodę i trochę wina. Zadecydowano, że chłopaki z Simki od stąpią
swoje wydymane materace staruszce z ID i pani z Beaulieu. Dziewczyna z Dauphi ne
zaniosła im dwa pledy, zaś inżynier oddał do dyspozycji potrzebujących swój samochód,
który ironicznie nazwał wagonem sypialnym. Ku jego zdumieniu dziewczyna z
Dauphine przyjęła ofertę, i tej nocy spała w 404 w to warzystwie jednej z zakonniczek.
Druga z nich poszła spać do 203 razem z matką i córeczką, ojciec bowiem, zawinąwszy
się w koc, ułożył się na asfalcie. Inżynierowi nie chciało się spać, grał więc w kości z
Taunu- sem i jego przyjacielem. W pewnej chwili dołączył do nich chłopek z Ariane i
zaczęli mówić o polityce, popijając paroma łykami wódki, której resztkę chłopek oddał z
rana Taunusowi. Noc nie była najgorsza. Ochło dziło się i pomiędzy chmurami błyskały
gwia zdy.
Nad ranem zmorzył ich sen, owa potrzeba jakiegoś schronienia, która rodzi się wraz ze
świtem. Podczas gdy Taunus zdrzemnął się obok synka, jego przyjaciel i inżynier
przyłożyli się na przednim siedzeniu. Wśród sen nych majaków inżynier dosłyszał krzyki
i ujrzał jakiś dziwny blask. Szef sąsiedniej grupy doniósł, że o trzydzieści aut przed ni mi
wybuchł mały pożar w Estafette; spowo dował go ktoś gotujący w sekrecie jarzyny.
Chodząc od auta do auta, by zbadać, jak jego podopiecznym przeszła noc, Taunus
pokpiwał z tego wydarzenia. Z rana kolumna zerwała się bardzo wcześnie, wśród
rwetesu usiłując znaleźć materace, pledy, koce, ale ponieważ objęło to wszystkich, nikt
się nie niecierpli wił i nie klaksonowano bez potrzeby. W po łudnie posunęli się około 50
metrów, z daleka po prawej stronie zaczął rysować się cień lasu. Zazdroszczono tym,
którzy w tej chwili mogli podejść do brzegu szosy i skorzystać z chłodu cienia. Może był
tam nawet jakiś strumyk albo Jcran z wodą do picia... Dziew czyna z Dauphine zamknęła
oczy, myśląc o prysznicu, o wodzie, która by spływała jej po plecach, po nogach...
Inżynier, patrzący na nią z boku, dostrzegł dwie łzy toczące się po jej policzkach.
Taunus, który posunął się aż do ID, wrócił, aby zwerbować parę młod szych pań, żeby
zajęły się staruszką, która źle się czuła. Szef trzeciej grupy dysponował w jednym z
ostatnich samochodów lekarzem, po którego posłano żołnierza. Inżynier z iro niczną
dobrotliwością śledzący wysiłki chło paków z Simki, żeby przebaczono im ich wy
stępek, uznał, że oto nadeszła chwila, aby mogli się wykazać. Przy pomocy kawałków
materiału chłopcy pozasłaniali okna 404 zmie niając go z wagonu sypialnego na
ambulans, w którym staruszka będzie mogła wypoczy wać we względnym półmroku.
Mąż położył się koło niej i wziął ją za rękę; zostali tylko z lekarzem. Później zajęły się
nią zakonnice, zresztą poczuła się lepiej, inżynier zaś spędził popołudnie na chodzeniu od
samochodu do samochodu, wreszcie, gdy zrobiło się zbyt go rąco, poszedł odpocząć u
Taunusa. Trzy razy tylko zamącił odpoczynek staruszków, żeby posunąć wóz parę
metrów do przodu. Gdy zapadła noc, jeszcze nie dojechali do lasku.
Około drugiej nad ranem temperatura spa dła i właściciele pledów przeżyli chwilę za
dowolenia z powodu ich przydatności. Ponie waż kolumna i tak nie miała ruszyć do
świtu (w jakiś sposób czuło się to w powietrzu, w sięgającym aż po horyzont widoku nie
ruchomych samochodów pośród nocy), inży nier z Taunusem zasiedli, aby pogadać z
wie śniakiem z Ariane i z żołnierzem. Obliczenia Taunusa w tej chwili nie odpowiadały
już rzeczywistości, do czego uczciwie się prży- żnał. Rano będzie trzeba pomyśleć o
nowym zaopatrzeniu. Żołnierz poszedł do szefów są siednich grup, którzy również nie
spali, roz mawiając po cichu, aby nie budzić kobiet. Nawiązali już kontakt z
kierownikami innych, bardziej odległych grup w promieniu 80—100 samochodów i
mieli pewność, że sytuacja jest wszędzie taka sama. Wieśniak, który znał okolicę jak
własną kieszeń, zaproponował, ażeby o świcie wysłać do sąsiednich ferm po dwóch lub
trzech ludzi z każdej grupy po żywność, Taunus zaś miał się w tym czasie zająć
wyszukaniem kierowców, którzy mogli by w razie potrzeby uruchomić czasowo
opuszczone pojazdy. Myśl była dobra i bez żadnych trudności znaleziono konieczne fun
dusze. Zadecydowano, że wieśniak, żołnierz i przyjaciel Taunusa pójdą we trzech, zaopa
trzeni we wszystkie możliwe torby, siatki i naczynia na wodę. Szefowie innych grup
wrócili do siebie, aby organizować podobne ekspedycje, a o świcie przedstawiono sytua
cję kobietom, wszystko w taki sposób, żeby nie zatrzymywać kolumny. Dziewczyna z
Dauphine powiedziała inżynierowi, że sta ruszka czuje się lepiej i że chciałaby już wró
cić do swego ID. O ósmej zjawił się doktor? nie znalazł przeciwwskazań, aby stare
małżeństwo wróciło do swojego wozu. Jednakże Taunus zdecydował, że należy
pozostawić 404 w charakterze ambulansu, a chłopaki dla roz rywki zrobiły chorągiewkę
z czerwonym krzyżem, którą przymocowały do anteny. Już od pewnego czasu ludzie
woleli jak najmniej wysiadać ze swoich samochodów. Oziębiło się, w południe
przelatywały krótkie mżawki, z daleka widać było błyskawico Żona wie śniaka ku
wielkiej uciesze młodziaków z Sim ki zabrała się do łapania wody przy pomocy lejka
włożonego do plastykowego dzbanusz ka. Obserwując to wszystko sponad swojej
kierownicy, na której leżała otwarta, lecz zupełnie nie interesująca go książka, inżynier
zaczął się zastanawiać, dlaczego wysłańcy tak długo nie wracają. Po jakimś czasie
Taunus dyskretnie zawołał go do siebie, a kiedy już byli w samochodzie powiedział, że
wy prawa się nie udała. Przyjaciel Taunusa po dał szczegóły: folwarki albo były
opuszczone, albo ludzie odmawiali sprzedaży powołując się na reglamentację
zabraniającą odstępowania czegokolwiek prywatnym nabywcom (po dejrzewali
zapewne, że wysłannicy są inspek torami, którzy usiłują ich złapać). Mimo to udało im
się zdobyć troszkę wody i mini malną ilość jedzenia, podobno wręcz zrabo wanego przez
żołnierza, który uśmiechał się nie mówiąc ani słowa. Jakkolwiek droga już niedługo
powinna była zostać oczyszczona, tym niemniej to, co pozostawało do jedzenia, w
żadnym razie nie było odpowiednie dla dzieci i starszej pani. Lekarz, który zjawił się
koło wpół do piątej, by zobaczyć chorą, zrobił w pewnej chwili gest zniechęcenia i
zmęczenia; powiedział Taunusowi, że w je go grupie było to samo, co we wszystkich
innych. Wprawdzie przez radio nadano wia domość o energicznej operacji mającej na ce
lu radykalne oczyszczenie autostrady, ale po za jednym helikopterem, który ukazał się,
na krótko zresztą, o zmierzchu, nic innego nie dało się zauważyć. Poza tym robiło się z
każ dą chwilą chłodniej i ludzie wydawali się oczekiwać zapadnięcia nocy, aby
ponakrywać się pledami i przy pomocy snu chociaż o pa rę godzin skrócić oczekiwania.
Ze swojego auta inżynier słyszał konwersację dziewczy ny z Dauphine z komiwojażerem
z Dekawki, który zabawiał ją pełną niedowcipńych do wcipów rozmową. Inżynier
zdziwił się zoba czywszy, że pani z Beaulieu wysiada ze swe go samochodu — przez
prawie cały czas nie opuściła go — i poszedł zapytać, czy jej cze goś nie potrzeba.
Okazało się jednak, że pani chciała po prostu zasięgnąć języka i poroz mawiać z
zakonnicami. Pod wieczór wszyst kich ogarnęła straszliwa depresja; już w koń cu sen
mógł przynieść więcej pociechy niż te coraz to inne wiadomości, sprzeczne, de
mentowane bez przerwy. Przyjaciel Taunusa dyskretnie zawezwał do wozu inżyniera,
żołnierza i właściciela 203, gdzie Taunus oznajmił im, że kierowca Floride nawiał. Je den
z chłopaków z Simki zobaczył pusty samochód i dla zabicia nudy zaczął się zaba wiać
poszukiwaniem jego właściciela. W gruncie rzeczy nikt nie znał grubasa z Flo ride, który
z początku tyle protestował po to, żeby potem zamilknąć, tak jak pasażer Cara velle.
Kiedy o piątej rano nie było już najmniejszych wątpliwości, że Floride, jak go ochrzcili
chłopcy z Simki, zwiał z ręczną wa lizeczką, pozostawiając drugą pełną koszul i bielizny,
Taunus zadecydował, że jeden z chłopców musi się zająć porzuconym sa mochodem,
ażeby nie unieruchamiać kolum ny. Wszystkich w jakiś sposób zdenerwo wało to
zniknięcie w ciemnościach i zasta nawiali się, jak daleko mógł dotrzeć Floride w swojej
ucieczce na przełaj przez pola. W dodatku miała to być noc wielkich wy darzeń:
wyciągnięty na wygodnej kuszetce Peugeota 404 inżynier dosłyszał coś w rodząju jęku.
Z początku myślał, że to żołnierz i jego młoda żona, co ostatecznie nocą było zrozumiałe
nawet w takich okolicznościach. Ale przemyślawszy sprawę raz jeszcze, uchy lił płótna,
które zasłaniało tylne okno. W odległości mniej więcej półtora metra w słabym świetle
gwiazd ujrzał wciąż tę samą przednią szybę Caravelle i przyklejoną do niej pochy loną,
wykrzywioną twarz. Nie robiąc hałasu, aby nie obudzić zakonniczek, wysiadł na lewą
stronę swego auta i podszedł do Caravelle. Potem zawiadomił Taunusa, który bez zwłoki
wysłał żołnierza po doktora. Nie było wątpli wości, że było to samobójstwo ha skutek za
życia trucizny, wystarczyło przeczytać parę linii nabazgranych w notesie i list do nieja
kiej Yvette, która porzuciła go w Vierzon. Na szczęście system układania się do snu w
sa mochodzie wszedł już w zwyczaj (noce były chłodne i nikomu nie przychodziło do
głowy kłaść się na zewnątrz), więc fakt przemyka nia się wśród aut i chodzenie na brzeg
szosy za potrzebą nikogo nie dziwił. Taunus zwołał więc naradę wojskową i wysunął
propozycję, którą poparł doktor. Pozostawienie zwłok na brzegu szosy mogłoby okazać
się dla nad jeżdżających zbyt przykrą niespodzianką. Przeniesienie ich dalej i złożenie
wśród pól zagrażało gwałtownym sprzeciwem tubylców, którzy zeszłej nocy i tak się
odgrażali, a na wet trochę poturbowali chłopca z innej grupy, wysłanego w poszukiwaniu
jedzenia. Wieśniak z Ariane i komiwojażer z Dekawki mieli przy sobie wszystko, co
potrzeba, aże by uszczelnić bagażnik Caravelle. Kiedy za bierali się do roboty,
przyplątała się do nich dziewczyna z Dauphine i drżąc przytuliła się do inżyniera, który
wytłumaczył jej po cichu, co zaszło, trochę uspokoił i odprowadził do auta. Taunus i jego
ekipa włożyli trupa do bagażnika, zaś komiwojażer w świetle latarki żołnierza zabrał się
do pracy przy pomocy skoczą, kleju i tym podobnych utensyliów. Wobec tego, że żona
właściciela 203- umiała prowadzić, Taunus Zadecydował, że jej mąż zajmie się stojącą
na prawo od ich samocho du Caravelle i tym sposobem nad ranem dziewczynka z 203
odkryła, że tatuś dostał drugi samochód, i przez całe przedpołudnie przesiadała się z
jednego do drugiego, prze nosząc również do Caravelle część swoich za bawek.
Po raz pierwszy nawet w dzień było tak chłodno, że nie można było myśleć o chodze niu
„do figury". Zakonnicę i dziewczyna z Dauphine zrobiły spis okryć, którymi gru pa
mogła dysponować. Na dnie walizek zna lazło się kilka swetrów, jakieś szale, jeden
gabardynowy płaszcz, jakiś inny trochę lżej szy. Ustalono kolejność w korzystaniu z
ciepłych rzeczy, rozdzielono je. Znowu jednak brakło wody i Taunus posłał trzech ludzi
(wśród nich inżyniera), aby nawiązali kontakt I z tubylcami. Ale opór tych ostatnich był
je dnomyślny: wystarczyło w jakimkolwiek miejscu zejść z autostrady, ażeby znaleźć się
pod gradem kamieni. W ciemnościach no cy ktoś nawet cisnął kosą, która uderzyła w
dach Dekawki i spadła na ziemię nieda leko Dauphine. Komiwojażer zbladł, ale nie
ruszył się ze swojego auta, natomiast Amery kanin z De Soto (który nie należał do grupy
Taunusa, ale którego wszyscy szanowali za dobry humor i łatwość do śmiechu) podleciał
pędem i podniósłszy kosę z całych sił cisnął ją z powrotem ku wsi, wymyślając na cały
głos. Taunus jednak był zdania, że nie na leży pogłębiać niechęci, żeby nie uniemożli
wiać ewentualnych wypadów po wodę.
Już nikt nie obliczał, czy i ile posunięto się naprzód tego dnia czy raczej tych dni.
Dziewczyna z Dauphine była zdania, że ja kieś 200 do 800 metrów. Inżynier był
mniejszym optymistą, ale bawiło go przedłużanie i zamylanie kalkulacji sąsiadki, co
miało przeciwdziałać uwodzeniu jej przez komiwo jażera, który zabierał się do rzeczy w
sposób dość fachowy.
Tego samego popołudnia chłopak odkomen derowany do Floride przybiegł zawiadomić
Taunusa, że Ford Mercury ofiarowuje wodę po dostępnej cenie. Taunus odmówił, ale
pod wieczór jedna z zakonnic zwróciła się do inżyniera o łyk wody dla staruszki z ID,
która chorowała, cały czas trzymając męża za rę kę, obsługiwana na zmianę przez
zakonnice lub przez dziewczynę z Dauphine. Pozostało pół litra wody i kobiety
przeznaczyły ją dla staruszki i dla pani z Beaulieu. Tej samej no cy Taunus zapłacił z
własnej kieszeni za dwa litry wody. Ford Mercury podjął się dostar czyć nazajutrz
większą ilość po zdwojonej cenie.
Coraz trudniej było zbierać się na narady, było bowiem tak zimno, że nikt nie chciał
opuszczać samochodu, jeżeli nie stanowiło to absolutnej konieczności. Akumulatory wy
czerpywały się i trudno było grzać bez prze rwy. Taunus zadecydował, że dwa najlepiej
wyekwipowane samochody zostaną zarezer wowane na wypadek chorób. Pozawijani w
koce (chłopcy z Simki zerwali pokrycia ze swojego auta, ażeby porobić z nich kami zelki
i czapki, inni zaczynali ich naśladować), usiłowali jak najrzadziej otwierać drzwiczki,
ażeby zachować ciepło. Którejś z takich lo dowatych nocy inżynier usłyszał zdławiony
płacz dziewczyny z Dauphine. Nie robiąc ha łasu uchylił drzwiczek i macając w ciemno
ściach dotknął mokrego policzka. Niemalże bez oporu dziewczyna pozwoliła przeciągnąć
się do 404. Inżynier pomógł jej umościć się na kuszetce, nakrył jedynym pledem i na
rzucił na nią swój płaszcz. W aucie-ambulansie, o zasłoniętych płótnem oknach,
ciemność była zupełna; w jakiejś chwili inżynier opu ścił obie klapki przeciwsłoneczne i
powiesił na nich swoją koszulę i sweter, ażeby zupeł nie uszczelnić samochód. Nad
ranem szepnę ła mu do ucha, że zanim zaczęła płakać, mia ła wrażenie, że w oddali widzi
światła mia sta.
Może i było tam miasto, ale poranne mgły pozwalały widzieć zaledwie na 20 metrów.
Ciekawe, że tego dnia kolumna posunęła się spory kawałek, jakieś dwieście albo i więcej
metrów. Zbiegło się to z nowymi ogłoszenia mi w radio (którego nikt poza Taunusem ~
ten bowiem czuł się w obowiązku być au courant — nie słuchał). Mówiono z emfazą
o drastycznych środkach, które zostaną uży te dla odblokowania autostrady, i
wspominano o forsownych pracach ekip drogowych i policyjnych. Niespodziewanie
jedna z. za konnic zaczęła bredzić. Podczas gdy towa rzyszka patrzyła na nią z
przerażeniem, zaś dziewczyna z Dauphine nacierała jej skronie resztką perfum,
zakonnica mówiła coś o Ar magedonie, o dziewiątym dniu, o krwi po końskie brzuchy.
Doktor przyszedł dużo póź niej, z trudem torując sobie drogę wśród śniegu, który padał
od południa i powoli za sypywał samochody. Był bardzo zmartwiony brakiem
uspokajających zastrzyków i dora dził przeniesienie zakonnicy do najlepiej
ogrzewanego samochodu. Taunus zainstalo wał ją więc u siebie, dziecko zaś przeniesio
no do Caravelle, gdzie znajdowała się rów nież jego przyjaciółeczka z 203. W świetnych
humorach bawili się samochodzikami, oni je dni bowiem nie byli głodni. I tego dnia, i
następnych śnieg padał bez przerwy, tak że kiedy kolumna mogfa choć trochę ruszyć do
przodu, musiano przedtem improwizowanymi środkami rozgarniać olbrzymie kupy
śniegu, który zbierał się między samochodami.
Nikomu nie przychodziło do głowy zasta nawiać się, jakim cudem jest jeszcze jedzenie i
woda. Taunus administrował resztkami wspólnych zapasów, usiłując jak najkorzyst niej
je wymieniać. Ford Mercury i Porsche zjawiali się co noc z propozycjami jakichś
nowych transakcji. Taunus wraz z inżynie rami rozdzielali to, co dostali, zależnie od fi
zycznego stanu poszczególnych podopiecz nych. Jakkolwiek było tó nie do wiary, stara z
ID ciągle jeszcze żyła, zatopiona w prostra cji, którą inne kobiety starały się jakoś prze
rywać. Pani z Beaulieu, która parę dni przed tem miała mdłości i zawroty głowy, poczuła
się lepiej wraz z nadejściem zimna i poma gała pielęgnować chorą zakonnicę, wciąż sła
bą i niezbyt przytomną. Żony żołnierza i 203 zajmowały się dziećmi. Komiwojażer
godzinami opowiadał im bajki, chcąc pocieszyć się po stracie Dauphine, która || końcu
wybrała inżyniera. Nocami wkraczano w inne życie powściągliwe i prywatne. Drzwiczki
uchylały się bezszelestnie, aby wpuścić lub wypuścić jakąś skostniałą z zimna postać,
nikt nie pa trzył na pozostałych, oczy były tak ślepe, jak ciemność. Pod brudnymi
pledami, z rękami o zbyt długich paznokciach, pośród zapachu stęchlizny i nie
zmienianej bielizny jakieś odpryski szczęścia na chwilę pojawiały się tu i ówdzie.
Dziewczyna z Dauphine nie omyli ła się: w dali rysowało się miasto; teraz przy bliżało
się powolusieńku. Wieczorami mały z Simki wdrapywał się na dach swego samo chodu,
niestrudzony obserwator poowijany w kawałki pokrycia i zielone pakuły. Znu dzony
eksplorowaniem horyzontu, po raz set ny oglądał otaczające go samochody. Z nie jaką
zazdrością odkrył Dauphine u 404, rękę głaszczącą szyję, koniec pocałunku. Dla ka wału,
teraz kiedy już znowu był w dobrych stosunkach z 404, krzyknął, że kolumna rusza:
Dauphine musiała porzucić 404 i wskoczyć do swego auta, ale po chwili z powrotem już
tam była w poszukiwaniu ciepła, zaś mały z Simki kombinował, jak by tu ściągnąć do
swego samochodu jakąś dziewczynę z sąsiedniej grupy, o czym i mowy być nie mogło w
ta kim zimnie, wśród takiego głodu, nie mówiąc już o tym, że grupa przed nimi była w
otwar cie złych stosunkach z Taunusem z powodu pewnej tubki mleka
skondensowanego; poza oficjalnymi stosunkami z Mer ciii ym I z Por-: i schein,
właściwie grupy nie utrzymywały między sobą żadnych stosunków. Mały z Simki
wzdychał ze smutkiem i oddawał się znowu obserwowaniu aż do chwili, gdy mróz i
śnieg zmuszały go do powrotu do auta.
Nieznacznie zimno zaczęło ustępować i po okresie deszczów i wiatrów, które źle
wpłynęły na ogólne morale i jeszcze bardziej utrudniły aprowizację, nastąpiły dni
rześkie J i słoneczne i znowu można było wychodzić z aut, odwiedzać się wzajemnie,
ponawiązy- 1 wać sąsiedzkie stosunki. Szefowie omówili sytuację i postanowili zawrzeć
pokój z grupą na przedzie. Wiele się mówiło o nagłym zni knięciu Forda Mercury, nikt
nie mógł zro zumieć, co się stało, Porsche jednak przycho dził, sam trzymał już teraz w
garści cały czarny rynek. Nigdy nie zdarzyło się, żeby zabrakło zupełnie konserw albo
wodę, jak kolwiek środki nabywcze topniały i Taunus wraz z inżynierem zastanawiali
się, co się stanie, kiedy już nie będzie czym opłacać Porsche. Mówiło się o zamachu, o
uwięzieniu go i wymuszeniu, by zdradził, skąd zdobywa towary, ale w tym okresie
kolumna podje chała spory kawałek i. postanowiono czekać* nie ryzykując fałszywego
kroku, po którym można by utracić wszystko. Dla inżyniera, który popadł w stan
właściwie przyjemnego kompletnego zobojętnienia, nieśmiałe wyznanie Daphine było
pewnego, rodzaju szokiein, ale później' zrozumiał, że i tak nie ma rady, i myśl, że będzie
miał dziecko, wydała mu się równie naturalna, jak nocne rozdzielanie za pasów albo
krótkie wyskoki na brzeg auto strady. Śmierć staruszki z ID również nikogo •nie
zaskoczyła. Znowu trzeba było trochę po pracować nocą, dotrzymać towarzystwa
mężowi, pocieszać go, bo nie mógł się uspokoić. Pomiędzy dwiema grupami stojącymi
na przodzie wywiązała, się bijatyka i Taunus musiał występować w charakterze arbitra.
Ciągle się coś. działo, z tym, że niczego właściwie nie można było przewidzieć.
Najważniejsze zda rzyło się w chwili, gdy już nikt na to nie czekał i pierwszy zdał sobie
z tego sprawę najmniej odpowiedzialny, stojący na dachu Simki wesoły wartownik;
doznał nagle wra żenia, że horyzont się zmienił (pora była po południowa, żółtawe
słońce przesuwało swo je skąpe światło) i że coś zaczyna się dziać o jakieś 500 metrów,
o trzysta, o dwieście pięćdziesiąt. Krzyknął na 404, a 404 coś po wiedział Dauphine,
która szybko przeskoczy ła do swojego samochodu, podczas gdy Tau nus, żołnierz i
wieśniak przybiegli pędem, chłopak zaś na dachu Simki bez przerwy po wtarzał swoją
wiadomość, jakby chcąc same go siebie przekonać, że to, co widzi, jest prawdą. Wtedy
usłyszeli grzmot, coś jakby ciężka, lecz niepowstrzymywalna siła migracyjna budziła się
z nieskończonego odrętwie nia, próbowała swoich sił. Taunus krzykami przynaglał ich,
aby wsiadali do samochodów, Beaulieu, ID, Fiat 600 i De Soto jednocze śnie włączyły
silniki. Teraz ruszyły 2HP, Tau nus, Simca i Ariane, a chłopak z Simki, dum ny z tego,
co było czymś w rodzaju jego pry watnego triumfu, odwrócił się do 404 ma chając ręką,
podczas gdy 404, Dauphine, 2CV zakonniczek i Dekawka także z kolei starto wały.
Kwestią było, jak długo to potrwa. 404 zadawał sobie pytanie niemal mechanicz nie, cały
czas trzymając się obok Dauphine, do której uśmiechał się dodając jej w ten sposób
kurażu. Z tyłu zapuszczały motory Volkswagen, Caravelle, 203 i Floride, kawa łek
pierwszym biegiem, potem drugim, nie skończenie długo drugim, ale już bez sprzę gła,
tak jak stale dotąd, z nogą pewnie przy ciskającą gaz, z nadzieją, że wreszcie uda się
przejść na trzeci. Wyciągnąwszy lewą rękę szukał dłoni Dauphine, zaledwie musnął
czub ki jej palców, zobaczył na jej ustach uśmiech pełny niedowierzania, nadziei i
pomyślał, że dojadą do Paryża, że się wykąpią, że pójdą razem dokądkolwiek, do niej do
domu albo do niego, żeby się wykąpać, coś zjeść i zno wu się kąpać, i jeść, i pić, i że
będą meble, sypialnia z prawdziwymi łóżkami, i łazienka, i piana z mydła, żeby
naprawdę się ogolić, i klozety, jedzenie i klozety, kio,zety i prześcieradła. Paryż był
klozetem, dwoma prze ścieradłami i wodą gorącą spływającą po piersiach i po nogach, i
obcążkami do pazno kci, i białym winem, które będą pili, zanim zaczną się całować i
wąchać się wzajemnie, pachnąc wodą kolońską albo lawendą, zanim poznają się
naprawdę w pełnym świetle, po śród czystych prześcieradeł, i znowu kąpiel, już teraz dla
żartu i pieszczoty, a potem mi łość wśród tych prześcieradeł i piany, i la wendy, a
wszystko to, zanim zaczną myśleć o tym, co będzie, i o synu, i o problemach, i o
przyszłości, wszystko to, o ile się nie za trzymają, o ile kolumna — jakkolwiek cią gle
jeszcze nie można było przejść na trzeci bieg — nie zatrzyma się. Dotykając zderza kiem
Simki, 404 pochylił się na swoim sie dzeniu do tyłu, poczuł, że szybkość rośnie, poczuł,
że spokojnie może przyśpieszyć, tuż za Simką, która ze swej strony także przy śpieszyła
nie ryzykując jednak, że uderzy w jadącą przed nią Beaulieu, a z tyłu jedzie Caravelle i
-wszyscy przyśpieszają coraz bar dziej, i można już przejść na trzeci bieg, i bieg
wskakuje niemalże sam, i staje się płynny i jeszcze szybszy, 404 olśniony i wzru szony
odwrócił się w lewo szukając oczu Dauphine, ale było zupełnie naturalne, że przy takim
tempie rzędy nie trzymały się idealnie równolegle, Dauphine wyprzedziła go już prawie
o metr i 404 widział jej kark i część profilu, gdy się odwracała, ażeby po patrzeć na
niego, i robiła ruch zdziwienia, widząc, że pozostaje w tyle coraz bardziej. Uspokoił ją
uśmiechem i dodał gazu, jednak że prawie na miejscu musiał zahamować, bo wiem otarł
się niemal o Simkę. Zatrąbił, a chłopak z Simki spojrzał na niego w lu sterku i zrobił
ruch, że nie może nic na to poradzić, lewą zaś ręką wskazał na Beaulieu, tuż tuż przed
jego samochodem. Dauphine by ła już o trzy metry w przodzie, na wyso kości Simki, a
obok 404 dziewczynka z 203 machała rączkami i pokazywała mu swoją lalkę. Nieznana
czerwona plama na prawo wytrąciła inżyniera z równowagi. Zamiast 2CV zakonniczek
lub też Volkswagena żoł nierza zobaczył jakiegoś Chevroleta, za któ rym tuż sunęła
Lancia i Renault 8. Po lewej ukazywał mu się ID, który wyprzedzał go metr po metrze,
zanim jednak jego miejsce zajęło 403, 404 dojrzał jeszcze przed sobą 203 zasłaniająca
mu Dauphine. Grupa rozpadała się, przestawała istnieć. Taunus był już o ja kieś 20
metrów przed nim, jadąc przed Dau phine. Równocześnie trzeci rząd z lewej strony
opóźniał się, bo — zamiast Dekawki komi wojażera — 404 widział tył jakiejś czarnej
półciężarówki, może Peugeota albo Citroena. Auta jechały trzecim biegiem,
wyprzedzając się lub pozostawiając w tyle zależnie od ryt mu swojego rzędu, a po
brzegach autostrady drzewa umykały w przedwieczornej mgle, po jawiały się i niknęły
domy. Później pokazały się czerwone światła, które wszyscy zapalili idąc za przykładem
jadących przed nimi aut, noc zapadła nagle. Od czasu do czasu odzy wały się klaksony,
wskaźniki szybkości prze suwały się ciągle wyżej, niektóre rzędy je chały już z
szybkością 70 km, inne 65, inne 60. 404 ciągle miał nadzieję, że przyśpiesza nie i
zwalnianie w poszczególnych rzędach pozwoli mu jeszcze na zrównanie się z Dauphine,
ale z każdą chwilą przekonywał się, że nie było szans, że grupa rozpadła się
definitywnie, że już nie powtórzą się spotkania, małe rytuały codzienności, narady
wojenne w samochodzie Taunusa, pieszczoty Dauphine -w ciszy poranka, chichoty
dzieci bawiących się samochodzikami, obraz zakonnicy przesu wającej paciorki różańca.
Kiedy zapaliły się światła hamulców Simki, 404 zwolnił z absur dalnym uczuciem
nadziei i zaledwie zaciągnął ręczny hamulec, wyskoczył z auta i pobiegł do przodu.
Prócz Simki i Beaulieu nie roz poznał żadnego samochodu. Poprzez nieznajo me szyby
ze zdumieniem i ze zgorszeniem patrzyły na niego twarze, których nie widział nigdy.
Klaksony trąbiły i 404 musiał wracać do swego auta. Mały z Simki przyjaźnie za machał
do niego ręką, jak gdyby zrozumiał, i wskazał ręką w kierunku Paryża. Kolumna ruszyła
znowu, przez parę minut jechała powoli, a potem nabrała takiej szybkości, jakby
autostrada definitywnie była oczyszczona. Po lewej 404 jechał jakiś Taunus i przez,
sekun dę 404 wydało się, że grupa znów się orga nizuje, że wszystko wraca do porządku,
że będzie można jadąc, nadal niczego nie ruj nować. Ale był to Taunus zielony, przy kie
rownicy siedziała kobieta w ciemnych oku larach i nieruchomo patrzyła przed siebie. I
nie pozostawało nic innego, jak poddanie się biegowi, jak automatyczne przystosowanie
się do szybkości otaczających samochodów, jak niemyślenie. W Volkswagenie żołnierza
powinna być jego skórzana kurtka. U Taunu- sa została książka, którą czytał w
pierwszych dniach. Pusta już pewnie buteleczka lawendy w 2CV zakonniczek. A on miał
— dotykał go co chwila prawą ręką — małego pluszo wego niedźwiadka, którego
Dauphine poda rowała mu jako maskotkę. Absurdalnie za troskał się nagle, że o wpół do
dziesiątej trzeba będzie zabrać się do podziału zapa sów, odwiedzić chorych, omówić
sytuację z Taunusem i chłopkiem z Ariane. Później zapadnie noc. Dauphine ostrożnie
wsunie się do jego samochodu, gwiazdy lub chmury, ży cie. Tak, tak musiało być, to
niemożliwe, żeby się to skończyło raz na zawsze. Może żołnierzowi uda się zdobyć
trochę wody, któ rej brakło w czasie ostatnich godzin. W każ dym razie można liczyć na
Porsche, o ile mu
się zapłaci tyle, ile zażąda. Na antenie sa mochodu bezsensownie łopotała bandera
Czerwonego Krzyża i pędziło się 80 km na godzinę ku światłom, które powoli rosły —
właściwie nie wiedząc już, po co ten po śpiech, po co ten nocny wyścig pomiędzy
nieznajomymi samochodami, gdzie nic się nie wie o innych, gdzie każdy uporczywie
patrzy tylko przed siebie, tylko przed siebie, kiedy nieoczekiwanie rozchorowała się
ciotka Clelia, rodzinę ogarnęła panika i przez wiele godzin nikt — nie wy łączając wuja
Roque, który zazwyczaj z każ dej sytuacji umiał znaleźć wyjście — nie wie dział, jaką
należy przyjąć postawę, jaki usta lić plan działania. Cariosa wydzwoniono z biura, Rosa i
Pepa odwołały swoich uczniów solfeżu i muzyki, zaś ciotka Clelia, bardziej przejęta
ewentualną reakcją mamy niż wła sną chorobą, twierdziła, że to chyba nic po ważnego,
że mamie natomiast należy oszczę dzać wszelkich emocji ze względu na ciśnie nie i
cukier? wszyscy pamiętali aż za dobrze, że doktor Bonifaz pierwszy poparł decyzję, a
nawet sam pomagał w ukryciu przed mamą tego, co się stało z Aleksandrem. Tak więc,
skoro ciotka Clelia ma pozostać w łóżku, absolutnie należy w . jakiś sposób wytłuma
czyć mamie, że nie ma to żadnego związku ze zdrowiem. Już i sprawa Aleksandra sama
w sobie jest nie byle orzechem do zgryzie nia, a teraz jeszcze i to... Najmniejsze
potknięcie — i wszystko się wyda. Jakkolwiek dom jest duży, należy mieć na uwadze
zna komity słuch mamy i jej niepokojącą zdol ność odgadywania, gdzie się kto w danej
chwili znajduje.
Telefonem z góry Pepa porozumiała się z doktorem Bonifaz, który kazał uprzedzić ca łą
rodzinę, że przyjdzie, jak tylko będzie mógł; furtkę należało zostawić uchyloną, że by nie
musiał dzwonić. Podczas gdy Rosa i wuj Roque czuwali przy ciotce Clelii, która
dwukrotnie straciła przytomność i skarżyła się na straszliwy ból głowy, Carlos opowiadał
mamie dalsze szczegóły konfliktu dyploma tycznego z Brazylią i czytał jej ostatnie wia
domości. Mama była tego popołudnia w do brym humorze i nie miała bólu krzyża, jak
nieomal co dzień po obiedzie. Pytała wszyst kich, z jakiego powodu są tak nerwowi,
więc zaczęto powoływać się na niskie ciśnienie atmosferyczne i fatalne skutki plam na
słoń cu. W porze podwieczorku wuj Roque przy szedł trochę z mamą porozmawiać, tak
że Carlos w oczekiwaniu na doktora zdołał wziąć prysznic. Ciotce Clelii zrobiło się tro
chę lepiej, ale ciągle nie mogła nawet po ruszyć się na łóżku. W dodatku okazywała
znacznie mniejsze zainteresowanie tym, co wydawało jej się tak ważne po wyjściu z
pierwszego omdlenia. Pepa i Rosa równo cześnie zaproponowawszy jej wodę i herbatę,
na co nie dostały odpowiedzi. Pod wieczór dom uspokoił się trochę i rodzina
zdecydowała, że może rzeczywiście stan ciotki Clelii nie jest aż tak poważny i nazajutrz
będzie już mogła wejść do sypialni mamy jakby ni gdy nic.
Sprawa Aleksandra była nieporównanie trudniejsza, Aleksander bowiem zabił się w
wypadku samochodowym pod samym Mon tevideo, dokąd pojechał odwiedzić
zaprzyjaźnionego inżyniera. Od tego czasu minął już prawie rok, ale całej rodzinie
wydawało się, że to było wczoraj, całej, z wyjątkiem mamy, dla której Aleksander był w
Brazylii, gdzie na zamówienie jakiejś tamtejszej firmy insta lował w Recife
cementownię. To, żeby jakoś przygotować mamę, żeby wspomnieć o naj lżejszym
choćby wypadku, nikomu nie prze szło przez myśl wobec zastrzeżeń doktora Bonifaz.
Nawet Maria Laura, odchodząca od zmysłów w tych pierwszych chwilach, uzna ła, że
nie ma mowy o powiedzeniu mamie choćby słowa. Carlos wraz z jej ojcem poje chali do
Urugwaju po zwłoki, podczas gdy reszta rodziny czuwała przy mamie, która te go dnia
była cierpiąca i jeszcze trudniejsza niż zwykle. Mimo że Związek Inżynierów wystąpił z
propozycją wystawienia ciała u nich w Klubie, Pepa, zawsze najbardziej zajęta przy
mamie, w ogóle nie zdążyła zo baczyć trumny ze zwłokami Aleksandra.
Tymczasem reszta rodziny dyżurowała koło nieprzytomnej z bólu Marii Laury. Jak
zawsze tym, który miał decydować o wszystkim, był wuj Roque. Nad ranem poszedł
porozma wiać z Carlosem, który opłakiwał brata z gło wą wspartą o przykryty zieloną
serwetą stół w jadalni, gdzie tylekroć grali sobie w karty. Potem dołączyła do nich ciotka
Clelia, bo mama zawsze spała całą noc i nie było po wodu o nią się niepokoić. Za cichą
zgodą Rosy i Pepy ustalono, że należy zacząć od za rekwirowania „La Nación" -r-
bowiem od cza su do czasu mamie nagle przychodziła ocho ta na pobieżne przejrzenie
gazety — po czym wszyscy zgodzili się na pomysł wuja Roque, a mianowicie, że jakaś
brazylijska firma za proponowała Aleksandrowi kontrakt na rocz ny pobyt w Recife, tak
korzystny, że zrezy gnował z wakacji u zaprzyjaźnionego inży niera, spakował walizkę i
wskoczył w pierw szy z brzegu samolot. Mama powinna była zrozumieć, że czasy
zmieniają się, że prze mysłowcy nie bawią się w sentymenty, a Ale ksander na pewno
jakoś wykombinuje sobie tydzień wakacji, by w połowie roku skoczyć do Buenos Aires.
Mamie wszystko to wydało się słuszne, jakkolwiek trochę popłakała i trzeba było podać
jej sole. Carlos, któremu zawsze udawało się ją rozśmieszyć, powie dział, że to wstyd,
żeby płakała z powodu pierwszego powodzenia swojego beniaminka;
Aleksander wcale nie byłby zadowolony, gdyby dowiedział się, jakie skutki wywo łała
wiadomość o jego kontrakcie. Wtedy uspokoiła się, a nawet powiedziała, że wy piłaby
naparsteczek malagi za jego zdrowie. Carlos skoczył więc szybko po wino, -ale Ro sa,
nie on, przyniosła je i wypiła wraz z ma mą.
Życie mamy było bardzo ciężkie i jakkol wiek mało się uskarżała, należało robić, co było
można, aby ją rozerwać i dotrzymywać jej towarzystwa. Kiedy w dzień po pogrzebie
Aleksandra wyraziła zdziwienie, że Maria Laura nie przyszła do niej jak w każdy
czwartek z wizytką, Pepa poszła po południu do Novallich, aby ją namówić. O tej samej
porze wuj Roque w kancelarii znajomego ad wokata wyłuszczał całą sytuację. Adwokat
obiecał natychmiast napisać do swego brata mieszkającego w Recife (mając do czynienia
z mamą nie można było wybierać na chybił- trafił), ażeby załatwić sprawę
korespondencji. Doktor Bonifaz wstąpił niby przypadkiem do mamy, zbadał jej oczy, ale
mimo że zna lazł znaczną poprawę, zalecił, by przez parę dni wstrzymała się od
przeglądania gazet. Ciotka Clelia podjęła się trzymać ją au cou- rant najciekawszych
wydarzeń. Na szczęście mama nie lubiła słuchać radia, wiadomości pochodzące stamtąd
były podawane wulgar nie, co chwila przerywane reklamami nowych lekarstw, które
biedni ludzie brali potem na los szczęścia z opłakanym skutkiem.
Maria Laura przyszła w piątek, narzekając, że z powodu zbliżającego się egzaminu z
architektury będzie musiała dużo się teraz uczyć.
— To zrozumiałe, córuchno — powiedziała mama patrząc na nią z czułością — aż
oczy masz zaczerwienione od czytania. Przyłóż so bie kompres z hamamelisu, doprawdy
nie ma nic lepszego.
Na wszelki wypadek Rosa i Pepa czuwały, aby w każdej chwili móc włączyć się w
rozmowę, lecz Maria Laura wytrzymała, a na wet w pewnej chwili udało jej się uśmiech
nąć, kiedy to mama zaczęła mówić o niedo brym narzeczonym, co uciekł tak daleko bez
pożegnania. Ale taka już jest ta nowoczesna młodzież, świat zupełnie oszalał i wszyscy
wiecznie się śpieszą, i tak na nic nie mając czasu. Po czym mama zatonęła w skądinąd
znanych historyjkach o rodzicach i dziad kach, o winie i kawie, później przyszedł Car los
pełen anegdotek i żarcików, a w jakiejś chwili w drzwiach pojawił się ze swą
dobroduszną miną wuj Roque i wszystko przeszło tak, jak było powinno, aż do chwili,
kiedy mama musiała odpocząć.
Rodzina powoli się przyzwyczajała, Marii Laurze szło to trudniej, ale za to widywała
mamę tylko we czwartki. Któregoś dnia przyszedł pierwszy list od Aleksandra (mama
już dwa razy dziwiła się, czemu tak długo nie pi sze) i Carlos przeczytał go jej stojąc w
no gach łóżka. Aleksander był zachwycony Recife, opisywał port, sprzedawców papug,
do skonałe napoje chłodzące, i wszystkim ślinka napłynęła do ust, gdy usłyszeli, że
ananasy są dosłownie za bezcen, a kawa wręcz znako mita... Mama poprosiła, żeby jej
pokazać ko pertę, i powiedziała, że chce ofiarować zna czek małemu Maroldów, który
jest filatelistą, jakkolwiek ona osobiście nie lubi, ,gdy dzieci zbierają znaczki, bo później
nie myją rąk, a znaczki wymacane są przez pół świata.
— Liżą je, kiedy mają je przykleić — ma wiała zawsze — i w ten sposób tylko rozno
szą mikroby; ale daj mu go, już trudno, i tak ma tyle innych...
Nazajutrz mama zawołała Rosę i podykto wała jej list do Aleksandra, w którym pytała,
kiedy będzie mógł wziąć parę dni urlopu i czy podróż nie jest zbyt kosztowna. Opisała
mu, jak się czuje, wspomniała o podwyżce, którą dostał Carlos, i o nagrodzie dla jednej z
uczennic Pepy. Doniosła mu również, że Maria Laura nie opuściła ani jednego czwart ku,
ale że zbyt dużo się uczy, co jest szkodliwe dla wzroku. Kiedy list został skończony,
podpisała go u dołu ołówkiem, po czym wstała pod pretekstem poszukania koperty, zaś
ciotka Clelia wkroczyła z pigułkami, które należało wziąć o piątej, i bukietem kwiatów
do dzban ka na komodzie.
Nie było to wszystko proste, bowiem w ostatnich czasach ciśnienie mamy wzrosło, tak że
rodzima zaczęła zastanawiać się, czy nie było jakiegoś zewnętrznego bodźca, cze goś, co
by mogło wynikać z ich zachowania, z jakiegoś niepokoju czy przygnębienia, któ re —
niezależnie od wszystkich starań i fał szywej wesołości — mogły były zaszkodzić
mamie. Ale nie, to było niemożliwe, bo na skutek udawania, że się śmieją, w końcu rze
czywiście się śmieli, dokuczając sobie przy mamie, poszturchiwali się, nawet kiedy już
nie byli przy niej, i dopiero potem spoglądali na siebie jakby nagle przebudzeni, Pepa
czer wieniła się, Carlos z opuszczoną głową za palał papierosa. Szło przecież tylko o to,
żeby mijał czas i żeby mama nic nie spostrzegła. Wuj Roque mówił z doktorem Bonifaz i
wszy scy byli tego samego zdania, że należy bez końca* grać tę „litościwą komedię", jak
ją nazywała ciotka Clelia. Najtrudniejsze były wizyty Marii Laury, bo mama oczywiście
na prowadzała rozmowę na Aleksandra, pytała, czy mają zamiar pobrać się, gdy tylko
przyjedzie z Recife, czy też ten wariat ma zamiar przyjąć jakiś nowy kontrakt jeszcze
gdzieś dalej albo i na dłużej. Nie było innego spo sobu niż przerywanie tych rozmów,
wchodząc co chwila do pokoju, w którym Maria Laura siedziała niemalże bez ruchu, z
rękami za ciśniętymi aż do bólu, ale pewnego dnia ma ma zapytała ciotkę Clelię,
dlaczego to wszys cy przychodzą do niej właśnie wtedy, kiedy odwiedza ją Maria Laura,
jakby rzeczywiście to była jedyna chwila, kiedy mogą zastać ją u siebie. Ciotka Clelia
roześmiała się i po wiedziała, że to naturalne, że przychodzą, bo w Marii Laurze wszyscy
po trochu odnajdują Aleksandra i dlatego lubią być z nią, kiedy przychodzi z wizytą.
— Masz rację, Maria Laura jest taka ko chana — powiedziała mama. -gg Możesz mi
wierzyć, że ten rozbójnik naprawdę na nią nie zasługuje.
— Patrzcie, kto to mówi — powiedziała ciotka Clelia. — A cała się rozpływasz, jak
pada jego imię...
Mama roześmiała się i powiedziała, że nie długo powinien być list' od Aleksandra. List
przyszedł i wuj Roque przyniósł go razem z popołudniową herbatą. Tyin razem mama sa
ma chciała przeczytać list i poprosiła o oku lary. Czytała pilnie, jakby każde zdanie było
kęskiem, który należy smakować, obracając go wielokrotnie w ustach.
Dzisiejsza młodzież nie wie, co to sza cunek — powiedziała od niechcenia. — No
pewno, że za moich czasów nie było tych maszyn, ale ja nie odważyłabym się na czymś
takim pisać do mojego ojca, a i ty z pew nością nie.
— No pewno — odparł wuj Roque. — Sa ma wiesz, jaki był nasz stary...
Wypraszam sobie to słownictwo, Ro que. Wiesz, że tego nie lubią, mimo to nic cią to nie
obchodzi. Przypomnij sobie, jak to de nerwowało mamusią.
— No, już dobrze. „Stary" to przecież tyl ko sposób mówienia. To nie ma nic
wspólnego z brakiem szacunku.
—
Wiesz, dziwna rzecz — powiedziała ma ma zdejmując okulary i patrząc na rozety
sufitu. — To już piąty czy szósty list od Ale ksandra. A w żadnym nie nazwał mnie...
cho ciaż nie, to nasz sekret. Ale to dziwne... Dla czego ani razu tak mnie nie nazwał?
— Może mu sią to wydaje śmieszne, w pi saniu. Inna rzecz tak do ciebie mówić... Jak
to on mówił?...
— To tajemnica — powiedziała kokieteryj nie mama. — Tajemnica między mną a
nim.
Ani Pepa, ani Rosa nie znały zdrobnienia, a Carlos na zapytanie tylko wzruszył
ramionami.
— Co wujo chce? Nie mogę zrobić nic wię cej niż fałszować podpis. Mama o tym z
pew nością zapomni, nie ma się czym przejmo wać.
W jakieś pięć miesięcy później, po jednym z listów, w którym Aleksander tłumaczył
długo i szeroko, ile ma roboty (mimo że jest zadowolony, bo to naprawdę wyjątkowa
oka zja dla tak młodego inżyniera), mama uznała, że już najwyższy czas, żeby wziął parę
dni zwolnienia i skoczył do Buenos Aires. Rosa, która pisała odpowiedź, miała wrażenie,
że matka dyktuje wolniej niż zazwyczaj, jakby zastanawiała się nad każdym zdaniem.
— Czy aby mu się uda wyrwać? — wtrą ciła Rosa mimochodem. — Byłoby bez sensu
poróżnić się z firmą właśnie teraz, kiedy mu tak dobrze idzie i taki jest. zadowolony.
Mama dyktowała w dalszym ciągu, jakby to do niej w ogóle nie doszło. Zdrowie jej
pozostawiało wiele do życzenia i chciała wi dzieć Aleksandra choćby przez kilka dni.
Aleksander powinien pomyśleć również i o Marii Laurze, nie dlatego, żeby ona uwa żała,
że ją zaniedbuje, ale po prostu dlatego, że czułości nie żywi się pięknymi słówkami
i obietnicami na odległość. Na zakończenie wyrażała nadzieję, że Aleksander do niej
szybko napisze i że te wiadomości będą po myślne. Rosa zauważyła, że mama nie po
całowała arkusika po podpisaniu go, że tyl ko z napięciem patrzyła na ten kawałek
papieru, jakby chcąc wbić go sobie w pamięć. „Biedny Aleksander" — pomyślała Rosa
i przeżegnała się, ale tak szybko, że mama tego nie zauważyła.
— Słuchaj no — zwrócił się wuj Roque do Cariosa, kiedy wieczorem grali we dwóch w
domino — zaczyna mi -się to wszystko nie podobać. Albo uda nam się wymyślić coś
przekonywającego, albo w końcu szydło z worka wylizie.
— A bo ja wiem, wuju. Najlepiej byłoby, żeby Aleksander napisał coś, co by ją uspo
koiło na jakiś czas. Biedáczka jest tak słaba, że nawet trudno wyobrazić sobie, aby...
— Nic podobnego nawet mi przez myśl nie przeszło, chłopcze. Mówię ci tylko, że jak
twoja matka wbije sobie coś do głowy... To zresztą rodzinne.
Mama przeczytała bez komentarzy mało treściwą odpowiedź Aleksandra, że zrobi, co
będzie w jego mocy, aby dostać parę dni urlopu, jak tylko pierwszy sektor fabryki zo
stanie zmontowany. Kiedy tegoż popołudnia przyszła Maria Laura, poprosiła ją o wsta
wienie się do Aleksandra, ażeby chociaż na tydzień wpadł do Buenos Aires.
Maria Laura powiedziała później do Rosy, że mama zwróciła się do niej z tą prośbą w
czasie jedynej chwili, kiedy były sam na sam. Wuj Roque pierwszy wypowiedział to, co
wszyscy już od jakiegoś czasu myśleli, nie odważając się powiedzieć tego głośno, dość,
że gdy mama podyktowała Rosie następny list do Aleksandra domagający się, by
przyjechał, zadecydowano, że nie ma innej rady tylko
spróbować, czy mama będzie w stanie wy trzymać pierwszą niepomyślną wiadomość.
Carlos porozumiał się z doktorem Bonifaz, który doradzał ostrożność i uspokajające
krople. Upłynęło parę dni, po czym «pewnego popołudnia wuj Roque usiadł na mamy
łóżku, podczas gdy Rosa parzyła mate i, niby pa trząc przez balkon, miała pod ręką
stojące na komodzie lekarstwa.
— Wystaw sobie, że teraz zaczynam rozu mieć, dlaczego ten czort mój siostrzeniec
ciągle nie przyjeżdża — powiedział wuj Ro que. — Po prostu wiedząc, że niedobrze się
czujesz, nie chciał ci o tym pisać, żeby cię nie denerwować.
Mama spojrzała na niego, jakby nie zrozu miała.
— Wczoraj dzwonił Novalli. Otóż Maria Laura miała wiadomość od Aleksandra, czuje
się dobrze, ale w ciągu najbliższych paru mie sięcy nie będzie mógł przyjechać.
— Dlaczego nie będzie mógł przyjechać? — zapytała mama.
— Bo coś sobie zrobił w nogę, zdaje się, w kostkę. Trzeba będzie dokładnie wypytać
się Marii Laury, co mu się stało. Stary No valli coś wspomniał o zwichnięciu czy o zła
maniu.
— Złamanie kostki? — powiedziała mama.
Zanim wuj Roque zdążył odpowiedzieć, już
Rosa podawała sole trzeźwiące. Doktor Bonifaz przyjechał od razu i wszystko minęło po
paru godzinach, ale godziny te były długie i doktor Bonifaz pozostał z rodziną do
późnego wieczora. Dopiero w dwa dni później mama poczuła się dość dobrze, ażeby
poprosić Pepę o napisanie listu do Aleksandra. Kiedy Pepa, która niedobrze zrozumiała,
przyszła jak zaw sze z blokiem i długopisem, mama przymknę ła oczy i poruszyła
przecząco głową.
'V— Napisz do niego sama. Powiedz mu, że by na siebie uważał.
Pepa zastosowała się do życzenia, zasta nawiając się, po co właściwie pisze to wszyst ko,
skoro z góry wie, że mama nie będzie chciała przeczytać listu. Tego wieczoru zwie rzyła
się Carlosowi, że przez cały czas, kiedy siedziała Obok mamy, miała absolutną pew ność,
że mama ani nie przeczyta go, ani nie podpisze. Miała oczy zamknięte i otworzyła je
dopiero w porze ziółek. Wydawało się, że w ogóle o tym nie pamięta, że myśli o czym
innym.
Aleksander odpisał z dużą swobodą, tłu macząc, że nie chciał pisać o tym złamaniu, żeby
jej nie denerwować. Z początku lekarze nie poznali się i nałożyli mu gips, który po tem
trzeba było zdjąć i tylko bandażować mocno, ale wszystko jest na dobrej drodze i za parę
tygodni będzie już próbował cho dzić. W sumie ma tego jeszcze na jakieś dwa miesiące,
szkoda tylko, że cała ta sprawa fatalnie opóźniła całe roboty, i to w najmniej
odpowiednim momencie...
Carlos, czytając list na głos, pomyślał, że mama słucha go inaczej niż dawniej. Od cza su
do czasu spoglądała na zegarek, co ozna czało u niej zniecierpliwienie. O siódmej Ro sa
miała jej podać rosołek i lekarstwa, a już było pięć po siódmej.
___W porządku — powiedział Carlos skła dając list. — Jak widzisz, nie ma się czym
niepokoić, nic się chłopakowi nie stało.
— Widzę powiedziała mama. — Bądź no łaskaw powiedzieć Rosie, żeby już mi
przyniosła mój rosół, dobrze?
Kiedy Maria Laura dokładnie opisywała mamie rodzaj złamania, mama słuchała
uważnie, a nawet posunęła się do tego, że poleciła jej nacierania, które w swoim czasie
niesły chanie pomogły jej ojcu, po upadku z konia w Matanzas. Niemalże zaraz potem,
tak jak by to było dalszym ciągiem zdania, zapytała, czy mogłaby dostać trochę kwiatu
pomarań czowego, który zawsze dobrze jej robił na głowę.
Pierwsza powiedziała to Maria Laura jesz cze tego samego popołudnia. Powiedziała to
Rosie w bawialnym pokoju przed samym wyjściem, podczas gdy Rosa stała patrząc na
nią, jakby nie wierzyła własnym uszom.
— Przepraszam cię — powiedziała — ale jak ty możesz wyobrażać sobie coś
podobnego?
— Nic sobie nie wyobrażam, to jest po pro stu prawda — powiedziała Maria Laura. —
I więcej tu nie przyjdę, róbcie co chcecie, moja noga nie przekroczy więcej tego progu.
W gruncie rzeczy nikogo tak bardzo nie zdziwił kaprys Marii Laury, ale ciotka Clelia
wyraziła uczucia wszystkich, mówiąc, że w tym domu obowiązek jest na pierwszym
miejscu. Na Rosę spadło pójście do Noval- lich, ale Maria Laura dostała histerycznego
ataku i nie pozostało nic innego jak ustąpić. Pepa i Rosa jeszcze tego samego wieczoru
zaczęły wtrącać zdania na temat, ile musi się uczyć biedactwo i jaka jest zmordowana.
Ma^ ma nie odpowiedziała ani słowa, ale kiedy nadszedł czwartek, nie zapytała o Marię
Lau rę. Tegoż czwartku mijało dziesięć miesięcy od wyjazdu Aleksandra do Brazylii.
Firma była tak zadowolona z jego pracy, że w parę tygodni później zaproponowano mu
przedłu żenie kontraktu na następny rok, o ile zgodzi się na natychmiastowy wyjazd do
Belén, gdzie ma się montować nową cementownię. Wuj Roque uważał to za niesłychany
sukces dla tak młodego chłopca.
— Aleksander zawsze był najinteligent niejszy ze wszystkich — powiedziała má- ma
— ale Carlos jest wytrwalszy.
— Masz rację — zgodził się wuj Roque za stanawiając się, co za mucha ugryzła wtedy
Marię Laurę. — Jedno jest pewne, siostrzycz ko, dzieci naprawdę ci się udały.
— Nie mogę się skarżyć. Jak cieszyłby się ojciec, gdyby je mógł dzisiaj widzieć już
dorosłe. Obie dziewczynki są takie dobre, a bie dny Carlos podobny do niego jak dwie
kro ple wody...
— A Aleksander... Ten naprawdę ma przed sobą znakomitą przyszłość...
— O, tak! — powiedziała mama.
— Pomyśl tylko. Ten nowy kontrakt... To jest sukces... Krótko mówiąc, jak się będziesz
lepiej czuła, powinnaś do niego napisać. Wyobrażam sobie, że pchły na nim zdychają ze
strachu, że nie będziesz zadowolona z tego, że go podpisał.».
— Och, tak — powtórzyła mama patrząc w sufit. — Powiedz Pepie, żeby do niego
napisała. Już tam ona wie.
Pepa napisała, nie bardzo wiedząc, o czym powinna powiadomić Aleksandra, ale
przekonana, że zawsze dobrze jest wszystko jasno wyłożyć, żeby uniknąć komplikacji w
odpo wiedziach. Ze swej strony Aleksander bardzo się ucieszył, że mama zrozumiała
szansę, któ rą mu dano. Noga była już prawie w porząd ku, jak tylko będzie mógł, to
poprosi o urlop, żeby pobyć z nimi wszystkimi chociaż dwa tygodnie. Mama lekko
kiwnęła głową i zapytała, czy już jest „La Razón", bo chce, żeby Carlos przeczytał jej
telegramy. Kiedy skoń czyły się komplikacje i zdrowie mamy usta liło się bez wielkich
zmian, w domu wszystko wróciło do normy. Dzieci dotrzymywały jej na przemian
towarzystwa, wuj Roque i ciotka Clelia przychodzili i wychodzili co chwila. Carlos
czytywał mamie gazetę Wieczorem, Pepa rano. Rosa i ciotka Clelia zarządzały le
karstwami i kąpielą. Wuj Roque przychodził do mamy wypić mate dwa, trzy razy
dziennie. Mama nigdy nie bywała sama, nigdy też nie pytała o Marię Laurę. Co trzy
tygodnie bez komentarzy przyjmowała listy od Ale ksandra. ,Wtedy mówiła Pepie, żeby
mu od pisała, i zmieniała temat, jak zawsze uważna, uprzejma i z dystansem.
Mniej więcej w tym okresie wuj Roque za czął czytywać jej wiadomości o wzrastającym
napięciu w Brazylii. Początkowo notował je sobie na brzegu gazety, ale mama nie
zwracała uwagi na płynność tej lektury, tak że po paru dniach przyzwyczaił się do
wymyśla nia ich na poczekaniu. Z początku uzupełniał niepokojące depesze
komentarzami na temat komplikacji, które sytuacja ta mogła ozna czać dla Aleksandra i
innych Argentyńczy ków przebywających w Brazylii, ale widząc, że mama mało się tym
przejmuje, przestał o tym mówić, jakkolwiek co parę dni za ostrzał nieco obraz sytuacji.
W listach Aleksandra pojawiły się wzmianki o możliwości zerwania stosunków
dyplomatycznych, jak kolwiek będąc w zasadzie optymistą wierzył, że władze dojdą
jakoś do porozumienia.
Mama wstrzymywała się od komentarzy, pewnie dlatego, że i tak było jeszcze daleko do
chwili, w której Aleksander będzie mógł prosić o urlop, ale pewnego wieczoru nagle
zapytała doktora Bonifaz, czy rzeczywiście sytuacja w Brazylii jest aż tak napięta, jak to
podają gazety.
— W Brazylii?... Rzeczywiście nie idzie tam najlepiej I—powiedział doktor. —
Miejmy na dzieję, że zdrowy rozsądek ludzi na stanowi skach...
Mama popatrzyła na niego, jakby zdumio na tym, że odpowiedział jej bez wahania.
Westchnęła lekko i zmieniła temat rozmowy. Tego wieczoru była jakaś bardziej ożywio
na, tak że doktor Bonifaz wyszedł zadowolo ny. Nazajutrz rozchorowała się ciotka
Clelia. Mimo że omdlenia mogły być czymś przej ściowym, niemniej doktor Bonifaz po
rozmowie z wujem Roque nakazał przewiezienie jej do szpitala. Mamie, której Carlos
właśnie czy tał wieczorne wiadomości z Brazylii, powie dziano, że ciotka Clelia ma
migrenę i nie powinna ruszać się z łóżka. Całą noc przemyśliwali nad tym, jak i co
zrobić, ale wuj Ro que zupełnie był wykończony diagnozą doktora Bonifaz, i cała
decyzja spadła na dziewczęta i Carlosa. Rosa zaproponowała, żeby zwalić to na potrzebą
świeżego powietrza i wyjazd na ąuintą Manolity Valle. Kolega z biura Carlosa ofiarował
się, że zawiezie ją swoim samochodem, jako że pociąg nie jest wskazany przy migrenie.
Ciotka Clelia sama upomniała się o pożegnanie z mamą; Carlos
i wuj Roque wzięli ją pod ręce i krok za kro kiem zaprowadzili do mamy, która prosiła
ją, by uważała na siebie, nie przeziębiła się w. aucie i na wieczór nie zapominała o prze
czyszczeniu i jedzeniu świeżych owoców.
— Clelia miała wypieki — powiedziała po południu do Pepy. — Nie zrobiła na mnie
do brego wrażenia.
— Och, parę dni na quincie i na pewno wszystko jej minie. Była ostatnio trochę zmę
czona. Manolita już parę razy proponowała jej, żeby ją odwiedziła.
— Tak? Jakoś nigdy mi o tym- nie wspo mniała.
— Może uważała, że nie warto zawracać ci głowy.
— Jak długo ma zamiar tam zostać, có reczko?
Pepa nie wiedziała, ale obiecała zapytać doktora Bonifaz, który zalecił ciotce zmianą
powietrza. Mama wróciła do tego tematu do piero parę dni później (ciotka Clelia miała w
szpitalu zapaść, Rosa i wuj Roque czuwali przy niej bez przerwy).
— Zastanawiam się, kiedy też Clelia wró ci — powiedziała.
— Kiedy już raz wreszcie biedula zdecydo wała się na parę dni rozstania z tobą, ma-
teńko, niechże się trochę przewietrzy...
— Mówiliście przecież, że nic jej nie jest.
— Nic jej nie jest, ale niech zostanie tro chę po prostu dla przyjemności, żeby dotrzy
mać towarzystwa Manolicie. Przecież wiesz, jak się kochają.
— Zadzwoń na quintę i dowiedz się, kiedy ma zamiar wrócić — zadysponowała mama.
Pepa zadzwoniła na quintę, gdzie jej po wiedziano, że ciotka Clelia dużo lepiej się czuje,
ale jeszcze jest osłabiona, tak że ko rzysta z pobytu, żeby trochę poleniuchować. W
dodatku cudowna pogoda w Ollavaria.
— Wcale mi się to nie podoba — oznaj miła mama. — Clelia już powinna była wró
cić.
— Słuchaj, mateńko, naprawdę nie przej muj się, kiedy nie ma czym. Dlaczego nie
dbasz o siebie? Wtedy i ty mogłabyś popra wić się na tyle, żeby pojechać na quintę i
pobyć trochę na słońcu z Clelią i Manolitą.
— Ja? — powiedziała mama i spojrzała na Carlosa ze zdumieniem, ze zgorszeniem, z
obrazą. Carlos wybuchnął śmiechem, żeby jakoś pokryć to, co czuł (właśnie zadzwo niła
Pepa, że stan ciotki jest beznadziejny)1,
i cmoknął ją w policzek jak przekorne dzie cko.
—
Mateńka, głuptaseczek — powiedział usiłując o niczym nie myśleć.
Tej nocy mama źle spała i od samego rana zaczęła pytać o Clelię, tak jakby już o tej
porze można było mieć jakieś wiadomości z quinty. (Ciotka Clelia przed chwilą umarła,
zdecydowano, że nie będzie się przenosiło ciała, tylko że rodzina będzie czuwała przy
niej w kostnicy.) O ósmej zadzwoniono na ąuintę telefonem z bawialnego, żeby mama
mogła słyszeć rozmowę; na szczęście noc była dobra, niemniej lekarz Manolity nalegał,
że by została jeszcze, póki jest tak ładnie. Carlos był zadowolony, że biuro będzie
nieczyn ne przez parę dni z powodu bilansu, i w pi żamie przyszedł wypić z mamą mate i
poga dać z nią chwilę.
— Słuchaj no — odezwała się mama. —Mam wrażenie, że powinno się napisać do
Aleksandra, żeby przyjechał zobaczyć się z ciocią. Zawsze był jej pupilkiem i należy jej
się, żeby teraz przyjechał.
— Ależ cioci naprawdę nic nie jest. Jeżeli Aleksander nie mógł przyjechać, żeby
zobaczyć się z tobą, mateńko, to jakim cudem...
— Daj spokój — powiedziała mama. — Masz napisać, że Clelia jest chora i że jego
obowiązkiem jest przyjechać zobaczyć się z nią.
— Ileż razy mamy ci powtarzać, że ciotce naprawdę nic nie jest?
— Tym lepiej. Ale nic nie kosztuje na pisać.
Napisano do niego jeszcze tegoż popołu dnia i przeczytano mamie cały list. Właśnie
kiedy powinna była przyjść jego odpowiedź (ciotka Clelia zupełnie dobrze się czuła, ale
doktor Manolity nalegał, żeby o ile może ko rzystała dalej z dobrego powietrza na
quincie), stosunki dyplomatyczne z Brazylią jesz cze się pogorszyły i Carlos powiedział
ma mie, że wcale się nie zdziwi, jeżeli listy Ale ksandra będą dłużej teraz szły.
—Jak na złość — powiedziała mama. — Zobaczysz, że przyjechać także nie będzie
mógł.
Żadne z nich nie mogło się zdecydować na przeczytanie mamie odpowiedzi Aleksandra.
Zebrani w stołowym, patrzyli na puste miej sce ciotki Clelii, a potem na siebie, nie wie
dząc, co począć.
—To nie ma sensu — powiedział wreszcie Carlos* — Przecież już tak przyzwyczailiśmy
się do tej komedii, że jedna scena więcej...
—To zanieś jej — powiedziała Pepa z oczami pełnymi łez, które obcierała ser wetką.
—Jakoś to wszystko źle teraz idzie. Ile ra zy wchodzę do pokoju mamy; oczekuję ja kiejś
niespodzianki, prawie jakiejś pułapki.
-To wina Marii Laury — powiedziała Ro sa. — Wbiła nam to w głowę i już nie umie my
zachowywać się swobodnie. A na doda tek ciotka Clelia...
— Wiesz, przychodzi mi teraz do głowy, żeby pogadać z Marią Laurą — powiedział
wuj Roque. — Będzie zupełnie naturalne, je żeli .wkrótce po egzaminach, przyjdzie
poroz mawiać z mamą i przyniesie jej wiadomość, że Aleksander nie może przyjechać.
— Ale czy to nie jest mrożące krew w ży łach, że mama nigdy nie zapytała o Marię
Laurę, mimo że Aleksander wspomina o niej w listach?
- Tu nie chodzi o temperaturę naszej krwi — przerwał wuj Roque. — Jak się coś robi,
trzeba to robić do końca.
Wprawdzie Rosa przez całe dwie godziny musiała przekonywać Marię Laurę, ale w
końcu ją przekonała, bo była jej najlepszą przy jaciółką i bo Maria Laura kochała bardzo
całą rodzinę, nawet mamę, mimo że jej się bała. Przygotowano więc nowy list i Maria
Lau ra przyniosła go wraz z bukietem kwiatów i pastylkami o mandarynkowym smaku,
które mama bardzo lubiła. Tak, na szczęście już było po najcięższych egzaminach, i
będzie teraz mogła pojechać na parę tygodni do San Vicente.
— Dobrze ci zrobi trochę wiejskiego po wietrza —. powiedziała mama. — Natomiast
co do Clelii... Dzwoniłaś na ąuintę, Pepa? Ach, tak, przypominam sobie, mówiłaś... To
już prawie trzy tygodnie, jak Clelia wyjecha ła, a jakoś ciągle...
Maria Laura i Rosa wypowiedziały odpo wiednie komentarze, przyniesiono herbatę
i Maria Laura przeczytała mamie niektóre ustępy z listu Aleksandra, z zawiadomieniem
o prowizorycznym izolowaniu wszystkich cu dzoziemskich techników; było to bardzo
zabawne, ulokowano go bowiem w niesłycha nie eleganckim hotelu na koszt rządu, w
ocze kiwaniu, aby konflikt został jakoś rozwiąza ny. Mama nie zrobiła żadnej uwagi,
wypiła filiżankę rumianku i zaczęła drzemać. Dziew częta poszły pogadać do
bawialnego', z tro chę lżejszym sercem. Maria Laura już była na wychodnym, kiedy
przyszło jej do głowy to na temat telefonu i napomknęła o tym Rosie. Rosa powiedziała,
że jej zdaniem Carlos tak że już o tym myślał, a potem wspomniała o tym wujowi, który
wzruszył ramionami. Na takie pomysły można tylko wzruszyć ramio nami i wrócić do
czytania gazety. Rosa i Pepa poruszyły sprawę także z Carlosem; i on nie znajdował
innej odpowiedzi niż przyjęcie do wiadomości tego, czego nikt przyjąć nie chciał.
— Zobaczymy — powiedział. — Może jesz cze wpadnie na to sama i poprosi nas... W
tym wypadku...
Ale mamie nigdy nie przyszło do głowy poprosić o telefon, aby osobiście mogła
porozmawiać z Clelią. Co rano wypytywała o wiadomości z quinty, po czym zapadała w
swoje milczenie, w którym czas wydawał się odmierzany kroplami, pastylkami i
naparami z ziół. Nie przeszkadzało jej, gdy wuj Roque zjawiał się z gazetą, aby jej
przeczy tać ostatnie wiadomości na temat konfliktu z Brazylią, ale też nie robiło jej
najmniejszej różnicy, kiedy gazeta przychodziła późno lub wuj Roque zasiedział się na
partii szachów. Rosa i Pepa doszły do wniosku, że mamie było obojętne, czy czytano jej
prasę, czy dzwoniono na quintę, czy przychodził list od Aleksandra. Chociaż to także nie
było pewne, bo od czasu do czasu podnosiła głowę i pa trzyła na nie swoim dawnym,
głębokim spoj rzeniem, w którym nie było żadnej zmiany, żadnej zgody. Rutyna powoli
obejmowała ich w swoje posiadanie, i dla Rosy telefonowa nie w pustkę na końcu drutu
stało się rzeczą tak prostą i codzienną, jak dla wuja Roque odczytywanie z ogłoszeń o
licytacjach lub meczach futbolowych nie istniejących tele gramów lub dla Cariosa
opowiastki o jego wizytach w Ollavaria i skrzynkach owoców, które im przysyłały
Manolita i ciotka Clelia.
Nawet w ostatnich miesiącach życia mamy nie zmieniono tych przyzwyczajeń, jakkol
wiek nie miało to już wielkiego znaczenia.
Doktor Bonifaz upewnił ich, że na szczęście mama nie cierpi i że zgaśnie, sama nie wie
dząc kiedy. Ale mama zachowała przytom ność do samego końca, aż do chwili, gdy ota
czające ją dzieci nie były już w stanie ukry wać tego, co czuły.
— Tacy dobrzy byliście dla mnie — po wiedziała mama. — Cała ta praca, którą wzię
liście na siebie, żeby mi oszczędzić cierpień...
Wuj Roque siedział koło niej i jowialnie gładząc jej rękę, nazywał ją głuptaskiem. Pe pa i
Rosa, udające, że czegoś szukają w ko modzie, spojrzały na siebie. Wiedziały już, że
Maria Laura miała rację. Wiedziały to, co w pewien sposób wiedziały przez cały czas.
— Tyle opieki... — powiedziała mama i Pe pa ścisnęła Rosę za rękę, bo w sumie te dwa
słowa nadawały wszystkiemu jakiś sens, usprawiedliwiały konieczność całej tej kome
dii. Ale Carlos stojący w nogach łóżka pa trzył na mamę, jakby czując, że powie coś
więcej.
— Teraz odpoczniecie — powiedziała ma ma. — Już nie będziecie mieli z nami tyle
roboty.
Wuj Roque chciał zaprotestować, powie dzieć coś, ale Carlós podszedł do niego
i gwałtownie ścisnął go za ramię. Mama po woli zapadała w odrętwienie, lepiej było nie
przeszkadzać jej.
W trzy dni po pogrzebie przyszedł ostatni list od Aleksandra, w którym jak zawsze
zapytywał o zdrowie mamy i ciotki Clelii. Ode brała go Rosa, rozerwała kopertą i zacząła
bezmyślnie czytać, a kiedy podniosła oczy, które nagle zaszły łzami, zdała sobie sprawą,
że czytając, równocześnie zastanawia się, w jaki sposób będzie należało zawiadomić
Aleksandra o śmierci mamy.
Przypomniałem sobie stare opo wiadani e Jacka Londona, którego bohater, wsparty o
pień drzewa, przygotowuje się, aby godnie za kończyć życie.
ERNESTO „CHE" GUEVARA: Wzgórza I równiny,
Hawana 1961.
Rzeczywiście nie mogło być gorzej, tyle że nie byliśmy już w tej przeklętej ło dzi, wśród
rzygowin, wody morskiej i rozmokłych sucharów, wśród cekaemów i śliny, utytłani po
uszy, pocieszając się, gdy było można, resztkami nie zamokłego tyto niu, bo Luis (nie
nazywał się Luis, ale po przysięgliśmy sobie nie pamiętać naszych imion, dopóki nie
nadejdzie Dzień) wpadł na genialny pomysł wsypania go do puszki, którą za każdym
razem otwieraliśmy z większą ostrożnością, niż gdyby była pełna skorpio nów. Ale co
tam tytoń czy nawet łyk rumu w tej przeklętej łodzi huśtającej się przez pięć dni jak
pijany żółw, stawiającej opór północnemu wiatrowi, który chłostał ją bez litośnie, i hajda
w górę, i hajda w dół, i ku bły raniące nam ręce, ja z tą piekielną astmą, I cała reszta tak
zmarnowana, tak pozgina- na wpół od wymiotów, jakby mieli się przełamać. Drugiej
nocy nawet Luis porzygał się zieloną żółcią, co w końcu odjęło mu ocho tę do żartów, to
i ten północny wicher, który nie pozwalał nam dojrzeć morskiej latarni na przylądku
Cruz, katastrofa przechodząca wszelkie wyobrażenia. I nazywać to ekspe dycją w celu
lądowania, nie, znowu zbierało się na rzyganie, ale tym razem to już z sa mego żalu.
Zresztą wszystko jedno, cokol wiek, byle wyleźć wreszcie z tej łodzi, niech by nawet to,
co nas oczekuje na ziemi — wie dzieliśmy przecież, co nas tam oczekuje, więc to już nie
miało takiego znaczenia — i po goda, która nagle zmienia się w najgorszym momencie,
ciach — i już pojawia się zwia dowcza awionetka, nie ma rady, jazda w ba- gniska czy w
cokolwiek, co to jest, ale jazda w to po pas, aby szukać schronienia w zamo kłej, brudnej
trawie, w mangowych krzakach, ja jak ten kretyn z moim przeciwastmatycz- nym
rozpylaczem w ręku, bez którego nie uszedłbym ani kroku, za mną Robert, który, niesie
mój prawdziwy rozpylacz, żeby mi ja koś pomóc, i pchamy się w te bagna (jeżeli to były
bagna, bo wielu z nas już myślało, że śmy zmylili kierunek i że zamiast na lądzie
znaleźliśmy się na jakiejś błotnistej mieliźnie na morzu, o dwadzieścia mil od wyspy)...
I wszystko tak, i źle pomyślane, i jeszcze go rzej brzmiące, w absolutnym pomieszaniu
działań i wiadomości, w połączeniu najbardziej niepojętej wesołości i wściekłości na to,
co nam spuszczały na łeb samoloty, i na to, co jeszcze czekało na nas koło szosy, jeżeli
kiedykolwiek dojdziemy do szosy, jeżeli w ogóle jesteśmy na przybrzeżnych mocza rach,
a nie kręcimy się w kółko jak ogłu piałe cyrkowe konie, kompletni frajerzy ba- brzący się
w tym wszystkim ku rozrywce Pawiana.
I nawet nikt nie orientował się, jak długo to trwało, czas mierzyliśmy jasnymi smugami
trawy, gołymi przestrzeniami, gdzie mogli ostrzelać nas z zasadzki, okrzykiem, który
nagle rozległ się na lewo ode mnie, daleko, i wydało mi się, że to Roque (jego mogę już
nazwać prawdziwym imieniem, ten biedny szkielet pośród ropuch i lian), bo ze wszyst
kiego, co zamierzyliśmy, nie pozostało już nic prócz ostatecznego celu: dojść do gór i po
łączyć się z Luisem, jeżeli jemu również uda się tam dojść; wszystko inne przepadło w
pół nocnym wietrze, w improwizowanym lądo waniu, w bagnach. Chociaż bądźmy
sprawie dliwi: coś jednak zsynchronizowało się z na szymi działaniami: ataki
nieprzyjacielskich samolotów; były przewidziane, sprowokowa ne i nie zawiodły. I
dlatego, mimo że jeszcze boleśnie brzmiał mi w uszach skowyt Roque, mój złośliwy
sposób odbierania świata poma gał mi gdzieś pod spodem z tego wszystkiego się śmiać
(wskutek czego coraz bardziej się dusiłem, chociaż Robert targał Springfielda, żebym
mógł wpryskiwać sobie w nos tą adre naliną, w wodzie po szyją i z gębą pełną bło ta), bo
skoro były samoloty, to znaczy, że nie pomyliliśmy plaży, że w sumie oddaliliśmy sią od
właściwego miejsca najwyżej o parę mil, że bez wątpienia szosa znajdowała się za
pastwiskami, a za szosą równina i trochę na północ pierwsze kotliny. Miało to swoistą
wymowę, że właśnie nieprzyjaciel powiado mił nas z powietrza, że wylądowaliśmy tam,
gdzie należało.
E, skąd tam można wiedzieć, ile czasu to trwało, później zapadła noc i w sześciu
umieściliśmy się pod jakimiś marnymi drzewkami, po raz pierwszy w prawie że suchym
miejscu, żując mokry tytoń i nędzne resztki sucharów. Po Luisie, Lucasie, Pablu ani
śladu. Roz pierzchnięci, pewnie martwi, w najlepszym razie równie zbłąkani i
przemoczeni jak my. Ale z przyjemnością czułem, że na zakończe nie tej żabiej dniówki
myśli zaczynają mi się jakoś układać, i śmierć, prawdopodobniej sza niż kiedykolwiek,
już nie ma być przy padkową kulą trafiającą mnie wśród mocza rów, tylko suchą,
dialektyczną operacją, zna komicie zorkiestrowaną z resztą partytury. Cóż, szosa z
pewnością jest w ręku wojska, które otoczyło bagna czekając, aż się będzie- my wyłaniać
po dwóch, po trzech, wykończe ni przez błoto, robactwo i głód. Teraz wszystko było
jasne, z powrotem miałem nasze za łożenia w kieszeni i bawiło mnie, że taki je stem
rześki i taki przytomniak na samej kra wędzi epilogu. Niewymownie bawiło mnie, że
szlak trafiał Roberta, kiedy prosto w ucho re cytowałem mu wiersze starego Pancha,
które uważał za świństwo. „Żebyśmy chociaż mogli oskrobać się z tego błota" —
wzdychał Po rucznik. — „Albo coś przyzwoitego zapalić" (ktoś trochę bardziej na lewo,
już nie wiem kto, ktoś, kto zresztą zgubił się nam o świ cie). Organizacja zdychania:
trzymać wartę, dyżurować przez noc, żuć tytoń, mamlać su chary nabrzmiałe jak gąbki.
Nikt nie wspo minał Luisa, przerażenie, że mogli go zabić, było naszym jedynym
realnym wrogiem, bo potwierdzenie tej Wiadomości wykończyłoby nas dużo bardziej niż
pościg, niż brak broni, niż odparzenia nóg. Wiem, że chwilę zdrze mnąłem się, podczas
kiedy Roberto czuwał, ale przedtem pomyślałem, że wszystko, co robiliśmy w ostatnich
dniach, było zbyt bez sensowne, żeby tak, z niczego, nagle dopuścić' do siebie myśl o
śmierci Luisa. W jakiś nie określony sposób bezsens powinien był trwać do samego
końca, do końca, który mógł by być zwycięstwem, bo w tej grze, w któ rej absurd
doprowadziliśmy aż do uprzedze nia nieprzyjaciela o naszym nadejściu, nie wchodziła w
grę strata Luisa. Zdaje się, że pomyślałem również, że jeżelibyśmy wygrali,
jeżeli udałoby nam się raz jeszcze połączyć z Luisem, dopiero wtedy zaczęłaby się jakaś
prawdziwa gra, jakaś zapłata za taką porcję koniecznego, oszalałego i groźnego roman
tyzmu. Zanim zasnąłem, miałem coś w rodza ju wizji: Luis, pod drzewem, otoczony
przez nas wszystkich, powoli podnosił rękę do twa rzy i zdejmował ją, jakby była maską.
Z twa rzą w ręku zbliżał się do swojego brata Pa bla, do mnie, do Porucznika, do Roque,
pro sząc nas gestem, aby któryś z nas ją przyjął, aby ją sobie nałożył. Ale odmawialiśmy
mu jeden po drugim, ja także mu odmówiłem, śmiejąc się do łez, i wtedy Luis z
powrotem nałożył sobie twarz, na której zobaczyłem nieludzkie zmęczenie, wzruszył
ramionami i z kieszeni wiatrówki wyciągnął cygaro. Szu kając fachowych określeń,
należałoby zakwa lifikować te majaczenia jako półsenne halu cynacje w gorączce, nie
przedstawiające tru dności interpretacyjnych. Ale jeżeli rzeczy wiście zabili Luisa w
czasie lądowania? Kto zechce piąć się na wzgórza Sierry z jego twa rzą? Każdy będzie
usiłował się piąć, ale nie znajdzie się nikt, kto by mógł lub też chciał przyjąć na siebie
twarz Luisa. „Diadocho- wie — pomyślałem zasypiając. — A przecież przez diadochów
wszystko poszło w diabły".
Jakkolwiek to, co tu opowiedziałem, zda rzyło się już dość dawno temu, pozostały w
pamięci strzępy i momenty sfotografowane
tak, że można o nich mówić tylko w czasie teraźniejszym, tak jakby raz jeszcze leżało się
na wznak na pastwisku, pod drzewem osłania jącym nas trochę z góry. Jest to trzecia noc,
ale tego dnia o świcie mimo jeepów i kara binów maszynowych przekroczyliśmy szosę.
Teraz trzeba czekać następnego świtu, bo nam zabili przewodnika i jesteśmy jak ta baka
w rogu; trzeba by rozfejrzeć się za ja kimś tubylcem, który by nas zaprowadził w
miejsce, gdzie można by coś kupić, a jak mówię: kupić, to mi się zbiera na śmiech i
znowu łapie mnie astma, ale zarówno w tym, jak we wszystkim innym nie przychodziło
nam do głowy, by nie posłuchać Luisa, a Luis mówił, że za żarcie trzeba płacić i
przedtem wytłumaczyć ludziom, kim jesteśmy i dla czego robimy to, co robimy. Gęba
Roberta w opuszczonym szałasie na wzgórku, kiedy pod talerzem zostawiał pięć pesów
w zamian za znalezione tam resztki żarcia, które wy dały się nam kolacją u Ritza, jeżeli
przyjąć, że u Ritza dobrze się jada. Mam taką go rączkę, że aż mi zelżała astma, nie ma
tego złego, co by na dobre nie wyszło, ale znowu przypomina mi się gęba Roberta, jak
zosta wiał te pięć pesów w pustym szałasie, i wy bucham śmiechem, od którego kurwa
mać znowu chwyta mnie ta cholerna astma. Po winno by się pospać, Tinti stoi na warcie,
chłopaki leżą opierając się jedni o drugich,
ja odszedłem trochę dalej, bo mam uczucie, że im przeszkadzam kaszlem i tym
świszczącym oddechem, a w dodatku robię to, czego nie powinienem robić, a
mianowicie parę ra zy w ciągu nocy konstruuję sobie abażur z liści, wsadzam pod niego
głowę i żeby choć troszkę pogodzić się z życiem, ostrożnie, po wolutku zapalam cygaro.
W sumie jedynym pozytywnym zdarzeniem tego dnia było, że nie dowiedzieliśmy się nic
o Luisie, reszta —: jedna klęska, z osiemdzie sięciu zaciukali nam co najmniej
pięćdziesię ciu, jeżeli nie sześćdziesięciu. Javier poszedł jeden z pierwszych,
Peruwiańczykowi wy strzelili oko i konał trzy godziny, a ja nic nie mogłem poradzić,
nawet nie mogłem go do bić, kiedy nikt nie patrzył. Cały dzień bali śmy się, że któryś z
łączników (było ich trzech, dzikie ryzyko, dosłownie pod nosem nieprzyjaciela)
przyniesie nam wiadomość o śmierci Luisa. W sumie już lepiej nic nie wiedzieć,
wyobrażać sobie, że żyje, jeszcze mieć nadzieję. Na zimno obliczam szanse i do chodzę
do wniosku, że musieli go zabić, zna- my go przecież wszyscy i wiemy, że ten stra ceniec
potrafi wyskoczyć na odkryte pole z pistoletem w ręku i każdy, kto jest z tyłu, ma go jak
na widelcu. Chociaż nie, Lopez po winien nad nim czuwać, nikt nie umie lepiej go
nabrać, dosłownie jak dzieciaka, przeko nać go, że musi zrobić coś przeciwnego od
tego, na co by w danej chwili miał ochotę. Ale jeżeli i Lopez... E, co będę sobie psuł
krew, nie ma przesłanek do najlżejszych na wet przypuszczeń, w dodatku rzadki jest taki
spokój, wypoczynek twarzą ku niebu, tak jakby wszystko było w porządku, jakby
wszystko miało się spełnić (idiotycznie po myślałem „skonsumować") zgodnie z naszy
mi planami. Może to gorączka, może zmęcze nie, a może to, że wykończą nas wszystkich
jak żaby przed wschodem słońca. Ale w tej chwili trzeba skorzystać z tego absurdalnego
momentu, dać się ponieść leniwemu ogląda niu rysunku gałązek odcinających się od ja
śniejszego nieba, nieba z resztą gwiazd, wieść oczami za tym przypadkowym rysunkiem
ga łązek i liści, w takt jakichś rytmów, które zbiegają się, galopują razem, a potem roz
dzielają się, od czasu do czasu zmieniając tempo, gdy gorący podmuch wiejącego od
moczarów wiatru przepływa między ich koro nami. Myślę o moim synu, jest daleko, o
ty siące kilometrów stąd, w kraju, w którym ciągle jeszcze sypia się w łóżkach, obraz
jego wydaje mi się nierealny, rozłazi się i niknie pośród liści, ale nagle robi mi się
przyjemnie, bo wraca do mnie pewien temat Mozarta, z którym właściwie nigdy się nie
rozstawa łem, początkowe mouvement kwartetu „Polo wanie", skrzypce łagodnie
naśladują tratatata rogów, transponując dziki obrzęd w jasną, intelektualną rozkosz.
Myślą go, powtarzam, nucą w pamięci i czują, jak równocześnie me lodia i rysunek
korony drzewa na niebie zbli żają się do siebie, zawierają przyjaźń, doty kają się raz i
drugi aż do chwili, w której rysunek podporządkowuje się oczywistej obe cności melodii,
rytm, który wychodzi z ja kiejś gałęzi położonej nisko, gdzieś na wyso kości mojej
głowy, podchodzi wyżej i otwie ra się jak wachlarz pąków, podczas gdy dru gie skrzypce
to ta cieńsza gałązka, która już się nastawia, aby połączyć swe liście z ja kimś punktem
po prawej stronie ku finałowi frazy i pozwolić jej skończyć się, aby oko, powoli
schodzące po pniu drzewa, mogło — jeśliby miało ochotą — powtórzyć melodią raz
jeszcze. I to wszystko to także jest nasz bunt, to, co robimy. Mimo że Mozart i drze wo
nic o tym nie wiedzą, my także na nasz sposób chcemy przetransponować tępotą woj ny
w coś, co nadałoby jej sens, usprawiedliwiło ją i w ostatecznym rozrachunku powio dło
do zwycięstwa, które byłoby jakby restytucją melodii, po tylu, tylu latach schry pniętych
rogów myśliwskich, jakby końco wym allegro, które następuje po adagio niby spotkanie
z jasnością. Jakby się ubawił Luis, gdyby wiedział, że w tej chwili porównywam go do
Mozarta, z wolna nadającego ład temu całemu bezsensowi, wznoszącemu go ku jego
pierwotnej racji, która jest tak oczywista i tak absolutna, że niweczy wszystkie inne
rozsądne, na krótką metę działające racje. I Ale jakże to gorzkie, jakże rozpaczliwe być]
muzykiem ludzi, i ponad bagno, ponad kara-j bin, ponad smród wznosić ten śpiew, który
dotąd wydawał się nam niemożliwy, śpiew, I który wiedzie do przyjaźni z koronami
drzew, I do zwrócenia ziemi jej prawowitym synom. Tak, to gorączka. I jakby się tym
ubawił Luis, mimo że (coś mi się, tak wydaje) on także lubi Mozarta.
Ech, w końcu chyba jakoś zasnę, ale przed tem zdążę sobie zadać pytanie, czy nastanie
taki dzień, kiedy uda nam się przejść z tej części kwartetu, w której jeszcze słychać my
śliwską trąbkę, do pełni adagio, a stamtąd do końcowego allegro, które nucę
ćwierćgłosem, czy kiedykolwiek będziemy zdolni osiągnąć prawdziwe porozumienie z
tym wszystkim, co dla nas jeszcze pozostało żywe. Musieli byśmy być tacy jak Luis, nie
naśladować go — być takimi jak on, nieodwracalnie po rzucić nienawiść i zemstę, tak
patrzyć na wrogów, jak na nich patrzy Luis, z nieubła ganą wielkodusznością, która
tylekroć w mo jej pamięci wywoływała (jakże komukolwiek do tego się przyznać?) obraz
Pantokratora, sędziego, który zaczyna od tego, że jest oskarżonym i świadkiem, i który
nie sądzi, który po prostu oddziela lądy od wód, po to aby wreszcie o rozedrganym
świcie, na krawędziach innego, czystszego czasu narodziła się ojczyzna ludzi.
Ale gdzie tam adagio, skóro o pierwszym brzasku wsiedli nam na łby ze wszystkich stron
i musieliśmy zrezygnować z marszu na północo-wschód i wpakować się na jakieś
nieznane bezdroża, marnując resztki amuni cji, podczas gdy Porucznik i jeszcze jakiś
towarzysz zasadzili się za wybrzuszeniem i stamtąd hamowali ich rozpęd, pozwalając
mnie i Robertowi zabrać Tintiego, który był ranny w udo, i poszukać jakiegoś trochę
choćby zasłoniętego miejsca na nocleg. Oni nigdy nie atakują nocami, nawet gdy mają
rakiety i reflektory, łapie ich jakiś strach i pomimo tej całej kupy broni czują się nie dość
bezpieczni. Ale do nocy brakowało jeszcze całego dnia i było nas zaledwie pięciu
przeciw tylu walecznym młodzieńcom, którzy pędzili za nami, aby przypodobać się
Pawia nowi, że nie wspomnę samolotów, które. co chwila pikowały ku polankom,
samymi po dmuchami niszcząc dziesiątki palm.
Po pół godzinie Porucznik zaprzestał ognia i doszlusował do nas, którzy zaledwie
odrobinę go wyprzedziliśmy. Nikomu nie przyszło do głowy, aby porzucić Tintiego, bo
znaliśmy aż za dobrze los jeńców, więc postanowili śmy, że tu na tym - zboczu, w tym
gąszczu wystrzelimy nasze ostatnie naboje. Dziwne było, że oni wstrzeliwują się w
zbocze leżące stosunkowo bardziej na wschód, widać zmy leni przez pomyłkę
samolotów, wobec tego zaczęliśmy się wspinać po wręcz diabelskiej ścieżynce i w dwie
godziny doleźliśmy na niemalże gołą skarpę, gdzie któryś z kolegów przyuważył
zarośniętą pieczarę, więc usado wiliśmy się sapiąc, uprzednio wybadawszy szansę
ewentualnej ucieczki prosto na pół noc, ze skały na skałę, niebezpiecznie — ale prosto na
północ, w kierunku Sierry, gdzie może, w najlepszym razie, oczekiwał nas Luis.
Podczas kiedy opatrywałem zemdlonego Tintiego, Porucznik opowiadał, że o świcie, na
chwilę przed atakiem regularnych wojsk, gdzieś z zachodu usłyszał strzały z automa tów
i pistoletów. Mógł to być Pablo z chło pakami, ale mógł to być i Luis. Mieliśmy
przekonanie, że wszyscy, co pozostali przy życiu, podzielili się na trzy grupy i że grupa
Pabla może być niedaleko od nas. Porucznik pytał, czy moim zdaniem nie warto by po
zapadnięciu nocy spróbować nawiązać łącz ności.
— Skoro o to pytasz, to znaczy, że masz na to ochotę — powiedziałem. Ułożyliśmy
Tintiego na łożu ż suchych traw, w najchło dniejszej części pieczary, i odpoczywając
zapaliliśmy. Reszta towarzyszy stała zewnątrz na warcie.
— Kochany — bokiem spojrzał na mnie Porucznik — a cóż rozkoszniejszego niż tego
rodzaju wycieczki...
W tym duchu pogwarzyliśmy chwilką, włącznie do dowcipasów na temat Tintiego, który
chyba majaczył, a kiedy już Porucznik zabierał się do wyjścia, zjawił się Roberto z
jakimś góralem i ćwiartką upieczonego ko źlęcia. Nie, to było nie do uwierzenia,
pożarliśmy je tak, jak się pożera zjawę, nawet Tinti zjadł kawałek, który w dwie godziny
później oddał Bogu wraz z duszą. Góral przy niósł nam wiadomość o śmierci Łuisa; nie
przestaliśmy z tego powodu jeść, ale było to zbyt wiele goryczy jak na tak małą porcję
mięsa, on sam wprawdzie nie widział go, ale jego najstarszy syn, który przyczepił się do
nas z jakąś starą flintą, był w grupie, która pomagała Luisowi i jego pięciu towarzyszom
w przejściu rzeki pod ogniem cekaemów, i był pewien, że Luis został trafiony, kiedy
wynurzał się z wody, zanim jeszcze dopadł pierwszych krzaków. Nocą górale poprowa
dzili dwóch chłopaków z grupy Luisa w Sier rę, którą znali jak mało kto, biorąc
pozostałą broń i resztę zapasów.
Porucznik zapalił następne cygaro i wy szedł, aby zorganizować nocleg i poznać się z
nowymi. Ja pozostałem z Tintim, który wy kańczał się powoli, niemalże bezboleśnie.
Czyli że Luis nie żył, że koźlę było wprost palce lizać, że tej nocy będzie nas dziewięciu
czy może dziesięciu i że będziemy mieli dość amunicji, żeby rąbać dalej. Tyle
wiadomości. To było coś w rodzaju zimnego szaleństwa: teraźniejszość, która,
podpierając nas za po mocą zasobów i ludzi, równocześnie przekre ślała całą naszą
przyszłość; bezsens docho dzący do zenitu przy pomocy jednej wiado mości i smaku
pieczonego koźlęcia. W ciem nościach pieczary, jak najwolniej paląc cy garo, poczułem,
że w tej chwili nie stać mnie na luksus przyjęcia do wiadomości śmierci Luisa, że mogę
tylko operować nią jak jesz cze jedną daną pośród innych danych, słu żących mi do
planowania kampanii, tym wię cej że jeżeli i Pablo zginął, z woli Luisa ja zostawałem
szefem, o czym wiedzieli i Porucz nik, i wszyscy inni towarzysze, i nie było innego
wyjścia jak podjąć się dowództwa i dojść do Sierry, i dalej walić naprzód jak by nigdy
nic. Chyba zamknąłem oczy, i wspo mnieniem obrazu, który mi się przedtem ma jaczył,
był ten sam obraz i przez sekundę wydało mi się, że Luis rozstaje się ze swą twarzą, że
mi ją podaje, a ja osłaniam moją rękami, mówiąc: „Nie, nie, proszę cię, Luis, nie" — a
kiedy otworzyłem oczy, Porucznik już był z powrotem i patrzył na Tintiego, który
oddychał charcząc, i usłyszałem, jak mówi, że dołączyły do nas chłopaki z gór, co
wiadomość, to lepsza, tabory i pieczone bataty, apteczka, wróg błąkający się po
wschodnich stokach wzgórz, rozkoszne źródełko nie dalej jak o pięćdziesiąt metrów. Ale
nie pa trzył mi w oczy, żuł cygaro i wydawał się czekać, żebym coś powiedział, żebym ja
pierwszy wymienił imię Luisa.
- Później jest tylko jakaś splątana próżnia, krew, która uszła z Tintiego i z nas
wszystkich, górale, którzy podjęli się pochować go; zostałem w pieczarze, mimo że
śmierdziało tam rzygowinami i zimnym potem, i nie wia domo skąd przypomniał mi się
mój najlepszy przyjaciel z dawnych lat, sprzed tej cezury w mym życiu, która wyrwała
mnie z mego kraju, by cisnąć mnie o tysiące kilometrów, do Luisa, do lądowania na
wyspie, do tej pieczary. Wyliczyłem sobie, biorąc pod uwagę różnicę czasu, że w tej
chwili, we środę, wchodziłby do swego gabinetu, wieszał kape lusz na wieszaku i
zabierał się do przeglądania poczty. To nie było przywidzenie, wy starczyło pomyśleć o
tych czasach, kiedy żyliśmy tak blisko, dzieląc się polityką, kobie tami, książkami,
spotykając się codziennie w szpitalu; każdy jego ruch był mi znany, przy czym te ruchy
nie były tylko jego ru chami, obejmowały cały mój ówczesny świat, mnie, moją żonę,
mego ojca, moją wielostro nicową gazetę, moją kawę w południe z dy żurującymi
lekarzami, moje lektury, moje fil my i ideały. Zastanowiłem się, co by też mój przyjaciel
myślał o tym wszystkim, o Luisie, o mnie, i to było tak, jakbym zobaczył odpo wiedź
zarysowującą się na jego twarzy (więc chyba jednak gorączka, trzeba by zażyć chi niny),
twarzy, która mówiła sama za siebie, twarzy wypasionej wygodnym życiem, dobry mi
wydawnictwami i rezultatami słynnego chirurgicznego noża. Nawet ust nie potrze bował
otworzyć, żeby powiedzieć mi: wiesz, ja myślę, że ta cała twoja rewolucja to je dno...
Nie, to wcale nie było potrzebne, mu siało tak być, ten typ ludzi nie mógł akcep tować
zmian, które by dewaluowały prawdzi we przyczyny ich łatwego, planowego miło
sierdzia, ich dekoltowanej, reglamentowanej litości, ich dobrodusznej zasady „równi
wśród równych", ich salonowego antyrasizmu, prze cież nie chcesz chyba, żebym ją
wydał za Mulata, ich katolicyzmu przynoszącego dy widendy i efemeryd na ustrojonych
chorą gwiami placach, ich literatury z tapioki, ich ludowości w ponumerowanych
egzempla rzach, ich mate pitego przez rurkę ze srebrną skuwką, tych ich zebrań
uniżonych dygnita rzy, tej nieuniknionej, kretyńskiej agonii na raty dłuższe lub krótsze
(chinina, chinina i znowu astma). Biedny mój przyjaciel, żal mi go było, że jak idiota
broni wartości kompletnie fałszywych, które skończą się wraz 1 nim, a już w najlepszym
razie wraz z jego dziećmi, że broni feudalnych praw do wła sności i nie kończących się
bogactw, mając
tylko gabinet lekarski i nieźle położony dom że broni zasad kościoła, kiedy
małomieszczański katolicyzm jego własnej żony posłu żył mu tylko do szukania
pociechy w ko chankach, że broni rzekomej wolności je dnostki, kiedy policja zamyka
uniwersytety, cenzuruje publikacje, że broni ze strachu, z lęku przed zmianami, ze
sceptycyzmu i nie ufności, które są jedynymi realnymi bogami w jego biednym,
zaprzepaszczonym kraju. Właśnie myślałem O tym wszystkim, kiedy pędem wpadł
Porucznik wrzeszcząc, że Luis żyje, że złapali łączność z północą, że Luis żyje jak
cholera i jak najjaśniejszy gwint, że doleźli ma szczyt Sierry, z pięćdziesięcioma guajiros
i całą kupą broni, którą zabrali bata lionowi żołnierzy po odcięciu ich w głębokim
parowie, i rzuciliśmy się sobie na szyję jak idioci, i wykrzyczeliśmy wszystko to, o co
później na nie wiem jak długo pozostaje wściekłość i wstyd, i cudowny zapach, bo to, i
jedzenie pieczonego koźlęcia, i. walenie na przód, to jedno tylko miało sens, to jedno się
liczyło i rosło, podczas gdy my, nie śmiąc na siebie spojrzeć, zapalaliśmy cygara od tej
samej głowni, z oczami uważnie w nią wbi tymi, obcierając łzy, które wyciskał nam dym
zgodnie z jego znanymi, wywołującymi łza wienie właściwościami.
Już niewiele zostaje do dodania, o świcie jeden z naszych górali zaprowadził Porucznika
i Roberta na miejsce, gdzie siedział z trzema towarzyszami Pablo, i Porucznik na ręce
wziął Pabla, który kompletnie sobie po haratał nogi w bagnach. Więc już nas było
dwudziestu, pamiętam, jak Pablo wyściskał mnie w swój szybki i sprawny sposób,
gadając z cygarem w gębie: „Jeżeli Luis żyje, jeszcze możemy zwyciężyć" — i ja
bandażu jący mu nogi że proszę siadać, i chłopaki kpiące z niego, że założył tenisowe
pantofle, i przygadujące mu, że brat go obsztorcuje, jak zobaczy tak wyrafinowany
luksus. „To niech mnie obsztorcuje — chichotał Pablo zaciągając się jak szalony — do
tego, żeby kogoś obsztorcować, trzeba żyć, a on żyje, żyje jak wszyscy diabli, lepiej jak
krokodyl, i walmy już do czorta na górę, ależeś mi po zakładał bandaże, niech cię szlag
trafi"... Ale to było zbyt piękne, by mogło trwać, wraz ze wschodem ołów zaczął lecieć
ze wszystkich stron, pocisk drasnął mnie w ucho, a żeby wycelował o dwa centymetry
wyżej, to ty, synu, który (przypuśćmy) w tej chwili to czy tasz, nie dowiedziałbyś się już
nigdy, jak skończył twój stary. Z powodu krwi i bólu, i strachu wszystko naokoło zaczęło
mi się wydawać jak w stereoskopie, każdy obraz jakby osobny i wypukły, w kolorach,
które zapewne miały wyrażać moją chęć życia, a w dodatku nic mi właściwie nie było,
pod wiązać chustką i szorować dalej. Gdzieś za nami zostało dwóch górali i pomagier
Pabla z gębą, z której pocisk kalibru 45 zrobił lejek. Z takich chwil pozostają głupstwa,
które wbi jają się w pamięć człowieka na zawsze. Przy pominam sobie grubasa, też z
grupy Pabla, który w chwili najgorętszej walki nagle po stanowił ukryć się za trzciną,
ustawiał się za nią bokiem, klękał za nią, a najlepiej pamię tam, jak nagle zaczął
wrzeszczeć, że trzeba się poddać, i głos, który mu odpowiedział między dwiema seriami
Thompsona, głos Po rucznika, dosłownie ryk ponad hukiem strza łów: „Tu się do kurwy
nędzy nie poddaje nikt!".— aż wreszcie drobniejszy z tych dwóch górali, dotąd taki cichy
i nieśmiały, uprzedził mnie, że o sto metrów wyżej jest ścieżka skręcająca ku górze na
lewo, a ja to krzyknąłem Porucznikowi, i zaczęliśmy robić szpicę z góralami, którzy szli
za mną strze lając jak czorty wcielone wśród pełnego ognia, a szczęśliwi, że rozkosz była
na nich patrzeć, i wreszcie zaczęliśmy się gromadzić pod seibą, dokładnie tam, gdzie
zaczynała się ścieżka, i góralik zaczął się drapać pod górę, a my za nim, ja z astmą, która
dosłownie mnie dusiła, i z karkiem utytłanym we krwi jak zarzynany prosiak, ale z
przekonaniem, że dzisiaj także nam się uda, i nie wiedzieć czemu z absolutąą pewnością,
że tej nocy po łączymy się z Luisem.
Właściwie to nigdy nie wiadomo, jak gubisz tego, co cię ściga, po trosze rzednie ogień,
pojawiają się arcyznane wymysły w stylu „śmierdziele, znowu uciekają zamiast
walczyć” i nagle robi się cisza, drzewa, które niespodziewanie znów pojawiają się jak
coś żywego, jak przyjaciele, nierówności terenu, rany, które należy opatrzyć, podawana z
ust do ust manierka wody z trochą rumu, wes tchnienia, jakaś skarga, odpoczynek i
cygaro, i naprzód, ciągle pod górę, choćby płuca miały wyjść uszami, i Pablo mówiący:
słu chaj, byku, zrobiłeś mi na numer czterdzieści dwa, kiedy ja noszę czterdzieści trzy, i
śmiech, i grzbiet góry, i szałas, w którym jakiś chłop miał trochę bulionu z yukki i
świeżutką wodę, i Roberto, skarbnik i pedancik, wyjmujący swoje cztery peziaki, że by
mu zapłacić, i my wszyscy włącznie z chłopem śmiejący się do rozpuku, i on
namawiający nas w samo południe do sjesty, z której musieliśmy zrezygnować,
dosłownie jakby wypuścić z rąk przecudną dziewczynę i tylko patrzyć jej na nogi, kiedy
odchodzi.
Pod wieczór ścieżka zrobiła się węższa i bardziej stroma, zaczęło być cholernie tru dno
nią iść, ale oblizywaliśmy się na myśl o pozycji, którą wybrał Luis, żeby na nas czekać,
tu nie wdrapałaby się nawet łania. „Będziemy jak w kościele — mówił obok mnie Pablo
— mamy nawet organy" — i zer kał na mnie, podczas gdy wypuszczałem z płuc coś w
rodzaju Passacaglii, która tylko jego śmieszyła. Nie pamiętam dobrze tych ostatnich
godzin, zmierzchało, kiedy mijali śmy gęsiego ostatniego wartownika mówiąc mu, kim
jesteśmy, i biorąc odpowiedzialność za górali, aż wreszcie doszliśmy do polany między
drzewami, gdzie stał oparty o pień drzewa Luis w swojej odwiecznej czapce z za długim
daszkiem i z cygarem w ustach. Ko sztowało mnie życie, że nie poleciałem przo dem, że
przepuściłem Pabla, żeby pierwszy przywitał się z bratem, i jeszcze poczekałem, żeby
Porucznik i inni także podeszli i wyściskali go, a potem postawiłem na ziemi aptecz kę i
Springfielda i z rękami w kieszeniach podszedłem bliżej, i stanąłem patrząc na nie go,
wiedząc, że powtórzy swój nieodmienny żarcik.
- Patrzcie go, jak wygląda w tych bino klach — powiedział Luis.
— A ty w tym okularze — odpowiedzią-- łem i ryknęliśmy śmiechem, i jego szczęka
tuż obok mojej twarzy uraziła mnie w ranę, i poczułem ból, ale był to ból, który byłbym
chciał przedłużyć do końca moich dni.
— Tak, że się zjawiłeś, che — powiedział Luis.
Naturalnie źle użył tego che.
— A tyżeś co myślał — odpowiedziałem równie niegramatycznie i znowu ryknęliśmy
jak para idiotów, a za nami wszyscy inni, choć nie wiedzieli nawet, z czego się
śmiejemy. Przynieśli wodę i wiadomości, otoczy liśmy kołem Luisa i dopiero wtedy
zdaliśmy sobie sprawę, jaki był wychudzony i jak mu błyszczały oczy za tym przeklętym
okula rem.
Gdzieś tam poniżej już słychać było strze laninę, ale nasze obozowisko tymczasem było
bezpieczne. Można było opatrzyć rannych, wykąpać się w źródle, wyspać się, przede
wszystkim się wyspać, nawet Pablo, który tak chciał nagadać się z bratem. Ale ponieważ
astma jest moją kochanką i nauczyła mnie, jak należy korzystać z nocy, więc zostałem z
Luisem oparłszy się jak i on o pień drze wa, paląc i oglądając rysunek liści odcinają cych
się na tle nieba, i opowiadaliśmy sobie urywkowo to, co się każdemu zdarzyło od chwili
wylądowania, ale przede wszystkim mówiliśmy o przyszłości, o tym, jak to bę dzie,
kiedy nadejdzie Dzień i kiedy będziemy musieli zamienić karabiny na gabinety z te
lefonami na biurkach, a góry — na miasto, i wtedy przypomniały mi się myśliwskie rogi
i miałem ochotę opowiedzieć Luisowi o tym, o czym myślałem tamtej nocy, ot tak, tylko
po to, żeby go rozśmieszyć. W końcu nie opowiedziałem mu nic, ale czułem, że powoli
wkraczamy w adagio kwartetu, w niepewną pełnię tych paru godzin, która przecież była
jednak pewnością, znakiem, którego nie zapomnimy. Ileś tam myśliwskich rogów
jeszcze było przed nami, iluś tam naszych jeszcze zostawi swe kości, jak Roque, jak
Tinti, jak Peruwiańczyk. Ale wystarczało popatrzeć na koroną drzewa, aby poczuć, że
wola po raz nie wiem który porządkuje swój chaos, na rzuca mu rysunek adagia, który
jakiegoś dnia osiągnie końcowe allegro, rzeczywistość go dną tej nazwy. I podczas gdy
Luis opowiadał mi różne międzynarodowe wiadomości i mó wił o tym, co się dzieje w
stolicy i na pro wincji, ja widziałem, jak liście i gałęzie ukła dały się jedne za drugimi
tak, jak tego pra gnąłem, jak stawały się moją melodią, melo dią Luisa, który wciąż
mówił i mówił, odle gły od moich majaczeń, a potem zobaczyłem, jak gwiazda wpisała
się w sam środek rysun ku, maleńka gwiazda, ale bardzo niebieska, i jakkolwiek nie mam
pojęcia o astronomii i nie byłbym nawet w stanie powiedzieć, czy to była gwiazda, czy
też planeta, w jakiś spo sób poczułem pewność, że nie był to ani Mars, ani Merkury,
zanadto błyszczała w sa mym centrum adagia, w samym centrum słów Luisa, aby
ktokolwiek mógł wziąć ją za Mar sa lub też za Merkurego. Faktycznie co za porządki,
żeby mi nie dali zostać z Bobusiem, taka droga klinika, pojedynczy pokój, ostatecznie
jestem przecież jego matką i doktor Luisi osobiście mnie polecał dyrektorowi. Mogliby
wstawić jakąś wersalką i pobyłabym z nim, zanim się przyzwyczai, taki był
¡bledziuteńki, biedaczek, jakby już mieli go operować, pew nie trochę także i z tego
szpitalnego zapachu, bo nawet tatek był zdenerwowany i tylko patrzył na zegarek, żeby
już iść, ale ja ocią gałam się, bo ciągle liczyłam, że jednak mi pozwolą zostać. Przecież
Bobuś ma dopiero piętnaście lat, a i na to nie wygląda i zawsze był przy mnie, chociaż od
czasu tych długich spodni odstawia dorosłego. Strasznie się zde nerwował, jak się
dowiedział, że mi nie po zwalają zanocować, dzięki Bogu, że tatko się' zorientował i
zagadał go jakoś, żeby rozbierał się, kładł piżamę i tak dalej. A wszystko przez tę
smarkatą pielęgniarkę, faktycznie ciekawa jestem, czy to rzeczywiście zakaz lekarza, czy
tylko ona tak się uparła. Dobrze, że tak ją obcięłam, tak zaznaczyłam, czy ona aby jest
zupełnie pewna, że mi nie wolno zo stać. Wystarczy spojrzeć; żeby wiedzieć, co za
jedna, wygląda jak lafirynda — fartuszek wprost oblepiony, paskudna gówniara, myśli,
że może tu rządzić. Ale co jej powiedziałam, to jej powiedziałam, Bobuś taki delikatny,
nie wiedział, gdzie się schować, a tatek uda wał, że nie rozumie, a przy okazji tylko pa
trzył jej na nogi, to samo co zawsze. Pocie szam się tylko, że ogólna atmosfera jest sym
patyczna, widać, że to przyzwoita klinika, Bobuś ma nowoczesną nocną lampkę, jakby
chciał czytać swoje magazyny, tatek na szczęście nie zapomniał kupić mu cukierków
miętowych, które tak mu smakują. Szkoda mówić, jutro z samego rana zadzwonię do
doktora Luisi, żeby osadził tę zarozumiałą smarkatą. Czy aby wystarczy mu jedna koł
derka, może lepiej poproszę, żeby na wypa dek miał drugą pod ręką. Ależ tak; najzupeł
niej mi wystarczy, dzięki Bogu, że już wresz cie się wynieśli, dla mamy mam wiecznie
pięć lat i wstawia mnie w niemożliwe sytua cje. Pielęgniarka z pewnością będzie teraz
uważała, że sam nie jestem w stanie o nic poprosić, jak mama tak na nią krzyczała, to
spojrzała na mnie w sposób... Jak nie można zostać, to nie można, trudna rada, już chyba
jestem dosyć duży, żebym. mógł spać sam.
Dobrze mi będzie w tym łóżku, o tej porze tak tu jest cicho, tylko czasem daleki szum
windy, przypomina mi to ten film, co też się dział w jakiejś klinice i o północy
powolutku otwierały się drzwi do pokoju tej sparaliżo wanej i ukazywał się jej człowiek
w białej masce...
Ta pielęgniarka jest dosyć sympatyczna, jeszcze raz przyszła o wpół do siódmej z ja
kimiś papierami, pytała o moje dane, wiek, te tam. Zaraz schowałem pod poduszkę ko-
miksa, bo jakoś lepiej czytać książkę, a nie oglądać takie historie w obrazkach; ona to
chyba zauważyła, ale nic nie powiedziała, pewnie jeszcze ma pretensje o to, co jej ma ma
nagadała, i wyobraża sobie, że jestem ta ki sam i że też jej zacznę wydawać jakieś głupie
rozkazy. Zapytała, czy mnie boli ślepa kiszka, powiedziałem jej, że nie, że dzisiaj dobrze
się czuję. „Muszę zmierzyć puls” — powiedziała, a potem zanotowała coś na mo jej
karcie i powiesiła ją w nogach łóżka. „Głodny jesteś?" — zapytała i chyba się za
czerwieniłem, bo nie spodziewałem się, że będzie mi mówiła po imieniu, sama jest taka
młodziutka, że to mnie wkurzyło. Powiedzia łem, że nie, chociaż to była nieprawda, o tej
porze zawsze chce mi się jeść. „Dziś dosta niesz bardzo lekką kolację” — powiedziała i
zanim się zorientowałem, już mi zabrała te miętowe drażetki i poszła. Nawet już nie
wiem, czy zaprotestowałem, chyba nie, ale byłem wściekły, że postąpiła ze mną jak z
dzieckiem, mogła powiedzieć, że mam nie jeść, a nie zaraz zabierać... Z pewnością
wściekła jest na mamą i mści sią na mnie za to wszystko. Ale jak sobie poszła, to ta cała
złość mi przeszła, jeszcze chciałem sią na nią złościć, ale już mi nie wychodziło. Taka
mło dziutka, chyba nie ma nawet dziewiętnastu lat, pewno dopiero co skończyła szkołą
pie lęgniarską. Może mi'przyniesie kolacją. Wte dy zapytam ją, jak jej na imią, bo jeżeli
ona będzie mnie pielęgnowała, to powinienem wiedzieć, jak się nazywa. Ale nie,
przyszła inna, też. bardzo miła w niebieskim fartuszku, przyniosła mi rosół i grzanki i
kazała mi wziąć jakieś zielone pigułki. Ona także za pytała, jak mi na imię i jak się czuję,
mó wiła, że w tym pokoju na pewno będę dobrze spał, bo to jeden z lepszych w klinice, i
nie skłamała, bo spałem prawie do ósmej; potem obudziła mnie jakaś taka drobna,
podobna do małpy, ale bardzo uprzejma, powiedziała mi, że mogę .wstać i umyć się,
tylko żebym przedtem założył sobie termometr, tak jak się to robi w klinice, ale ja nie
zrozumiałem, bo w domu zawsze kładłem go pod pachę, więc wytłumaczyła mi i poszła
sobie. Po chwili przyszła mama i jak to świetnie, że tak do brze się czujesz, a ja sobie
wyobrażałam, że nie zmrużysz oka, biedny Bobuśku, ale cóż,
dzieci są właśnie takie, spią, gdzie przyłożą głową, nawet jak są bez mamusi, która ze
zdenerwowania zupełnie nie spała. Doktor Luisi przyszedł zbadać małego, więc wyszłam
na chwilę na korytarz, bo to już przecież du ży chłopaczek, myślałam, że może natknę się
na tę wczorajszą i będę mogła tak na nią spojrzeć, żeby zrozumiała, co do niej należy, ale
nikogo nie było. Doktor Luisi wyszedł do mnie bardzo szybko, powiedział, że operacja
odbędzie się jutro, że mały czuje się dobrze, że jest silny i że w jego wieku ślepa kiszka
to głupstwo. Podziękowałam mu i skorzysta łam z okazji, żeby napomknąć, jak byłam
zdziwiona impertynencją jednej z pielęgnia rek, tej, co ma służbę po południu, tak mu
powiedziałam na wszelki wypadek, bo nie mam życzenia, żeby mi zaniedbała dziecko.
Potem poszłam do pokoju dotrzymać towa rzystwa Bobusiowi, który przeglądał swoje
rysunkowe nowelki, już wiedział, że jutro operacja. Patrzy na mnie, jakby rzeczywiście
to był koniec świata, nie umrę, mamo, nie ma strachu, przestańże już raz, jak cię trzeba
prosić. Markowi wycięli ślepą kiszkę w zwy czajnym szpitalu i po sześciu dniach już
chciał grać z nami w futbol. Idź no już do domu, naprawdę dobrze się czuję i niczego mi
nie brak. Tak, mamo, tak, i tak «przez dziesięć minut, czy to mnie boli, nie? To może
tamto, dzięki Bogu, że w domu jest Ala i że będzie się musiała nią zająć, no, wreszcie
poszła, skończę sobie tę historię rysunkową, co za cząłem wczoraj wieczór.
Popołudniowa pielęgniarka nazywa się sio stra Cora. Spytałem o to tę drobniutką, jak mi
przyniosła obiad. Niedużo mi dali do je dzenia i znowu te zielone pigułki i jakieś krople
o miętowym smaku. Te krople są chy ba nasenne, bo wszystko leciało mi z rąk i śniła mi
się szkoła, że jechaliśmy na jakiś piknik z dziewczynami z ogólniaka, tak jak w zeszłym
roku, i że tańczyliśmy na brzegu basenu, było fajnie. Obudziłem się koło wpół do piątej i
zacząłem myśleć o operacji, nie żebym się bał, doktor Luisi też mówi, że to jest
głupstwo, ale samo usypianie musi być dziwaczne i że cię tak krają, kiedy śpisz. Ma rek
mówił, że najgorsze jest przebudzenie, boli i rzyga się, i nawet ma się gorączkę.
Maminsynek już nie taki chojrak jak wczo raj, widać mu po nosie, że trochę się boi, taki
dzieciak jeszcze, aż mi go żal. Jak weszłam, usiadł na łóżku i zaczął chować swoje
komik sy pod poduszkę. W pokoju było chłodno, więc mu otworzyłam kaloryfer, a
potem mu podałam termometr. „Wiesz, jak to się wkła da?" — zapytałam, i zrobił się
czerwony jak piwonia. Pokiwał głową, że wie, i wyciągnął się na łóżku, a ja zasunęłam
mu firanki i za paliłam lampkę nocną. Kiedy podeszłam, żeby wziąć termometr, ciągle
był taki czerwony, w końcu zachciało mi się śmiać, takie już są dzieci w tym wieku, nie
mogą się do tego wszystkiego przyzwyczaić. I jeszcze mi się patrzy prosto w oczy, tak że
zupełnie nie mogę wytrzymać, ostatecznie to jednak ko bieta, jak wyciągnąłem spod
kołdry termo metr i podałem jej, patrzyła na mnie i- tak jakby się uśmiechała, a po mnie
od razu wi dać, jak się zaczerwienię, i nie mam na to sposobu. Później zanotowała
temperaturę na tej karcie, co'wisi w nogach łóżka i poszła bez słowa. Starzy przyszli koło
szóstej. Już nie pamiętam, o czym z nimi mówiłem. Ale nie zostali długo, bo siostra Cora
powiedziała im, że musi przygotować mnie do operacji i że lepiej będzie, jeżeli będę
odpoczywał przez cały wieczór. Już, już myślałem, że ma ma z czymś wyjedzie, ale tylko
ją zmierzyła od stóp do głów i tata także, ale inaczej, te spojrzenia starego to ja już znam,
są z in nej parafii. Jak mama wychodziła, to jednak zasunęła do siostry Cory: „byłabym
wdzięcz na, żeby pani zechciała dobrze się nim zająć, to jeszcze dziecko, zawsze był
bardzo rozpieszczony w domu" — czy inny idiotyzm w tym stylu i mało nie pękłem z
wściekłości, nawet nie usłyszałem, co jej siostra Cora odpowiedziała, ale jestem
przekonany, że jej to nie poszło w smak, jeszcze gotowa pomy śleć, że się skarżyłem na
nią albo coś ta kiego.
I Wróciła koło wpół do siódmej z takim stoliczkiem na kółkach, pełnym różnych
flaszeczek i waty, i nie wiem dlaczego, ale nagle mnie obleciał strach, może nie strach,
ale tak jakoś zacząłem patrzeć na to, co stoi na tym stoliku, takie różne buteleczki różowe
i nie bieskie, gaza i szczypczyki, i plastry, mały I zdaje się jest trochę przerażony bez tej
ma- muni wystrojonej jak papuga na niedzielę, „byłabym wdzięczna, żeby pani zechciała
do brze się nim zająć, już mówiłam o tym z do ktorem Luisim", „ależ tak, proszę pani,
będę go traktowała jak oczko w głowie". Ładny jest ten pani Bobuś, z policzkami, na
które bije łuna, jak tylko wchodzę do pokoju. Kie dy zdjęłam z niego kołdrę, zrobił ruch,
jakby z powrotem chciał się nakryć, zdaje się, że zorientował się, że bawi mnie jego
wstydli- wość. „Spuść spodnie od piżamy" — powie działam nie patrząc na niego.
„Spodnie?" — i głos mu się nagle załamał jak kogutowi. „Tak, spodnie" powtórzyłam,
więc zaczął rozwiązywać tasiemkę i odpinać guziki pal cami, które odmawiały mu
posłuszeństwa. Musiałam sama spuścić mu spodenki do po łowy ud. „O, już jesteś duży
chłopaczek — powiedziałam.! zaczęłam mydlić pędzel, cho ciaż niewiele tam było do
golenia — powiedz mi, jak cię nazywają w domu?" — spytałam, goląc mu te dziecinne
włoski. „Pablo po wiedział żałośliwym głosikiem, zupełnie złamany przez wstyd. „A
jakoś to zdrabnia ją?" — ale przerwałam, bo zlękłam się, że się rozpłacze. „Nie? Nie
masz żadnego innego zdrobnienia? Tylko Bobuś, tak po dziecinne mu?..." Skończyłam
golenie i pozwoliłam mu się nakryć, pośpieszył się tak, że zanim wsta łam, już mu tylko
nos było widać. „Pablo to ładne imię” — powiedziałam, chciałam go ja koś pocieszyć,
żal mi było, że tak strasznie się wstydzi, ja także nigdy jeszcze nie mia łam do czynienia
z takim młodziutkim i wstydliwym chłopcem, ale coś mnie w nim drażni, coś, co na
pewno ma w sobie po mamie, coś, co nie ma nic wspólnego z jego wiekiem i co mi się
nie podoba, co mnie nawet jakoś pe szy, to, że jest taki ładny, taki rozwinięty na swoje
lata, szczeniak, który już uważa się za mężczyznę i który w jakiejś chwili byłby go tów
nagle wyskoczyć z jakimś komplemen tem czy zaczepką.
Zaciskałem oczy, tylko tak mogłem jakoś od tego wszystkiego się schować, ale i to nie
pomagało, bo właśnie wtedy dodała: „Nie? Nie masz żadnego zdrobnienia? Tylko Bobuś,
tak po dziecinnemu?..." — a ja chciałem umrzeć albo złapać ją za gardło i udusić, a jak
otworzyłem oczy, zobaczyłem jej kasztanowate włosy prawie że na twarzy, bo pochyliła
się, żeby obmyć mnie z resztek mydła, i pachniała szamponem migdałowym, tym, co go
używa nasza rysowniczka, czy jakimiś innymi perfumami, i nie wiedziałem,
GO
dowiedzieć, i jedyne, co mi przyszło do głowy, to „A pani ma na imię Córa, prawda?"
Spojrzała na mnie tak jakby ironicznie, tymi oczami, co już mnie obejrzały od stóp do
głów, i powiedziała: „Siostra Córa". Tak po wiedziała, żeby mi dokuczyć, tak samo jak
wtedy: „Już jesteś duży chłopaczek", tylko tak, żeby mnie wyśmiać. Mimo że byłem
wściekły, że widać, jak się czerwienię (ale na to nie mam sposobu, to jest /najgorsze ze
wszystkiego), jednak odważyłem się i powie działem: „Pani jest taka młoda, że... Zresztą
mniejsza z tym... Cora to ładne imię." Wcale nie to chciałem powiedzieć. Chciałem jej
po wiedzieć zupełnie co innego, ale mam wra żenie, że jakoś się tego domyśliła i że jej
się to nie spodobało, teraz już jestem pewien, że jest na mnie zła o mamę, ja chciałem
tylko powiedzieć, że jest taka młodziutka, więc że wolałbym mówić do niej po prostu
„Cora", ale wtedy, kiedy właśnie zaczynałem to mówić, czułem, jak się rozzłościła i
zabrała swój stoliczek na kółkach, a mnie się nagle za chciało płakać, to jest taka druga
rzecz, nad którą nie mogę zapanować, głos mi się łamie i widzę wszystko jak przez mgłę,
akurat w ta kiej chwili, kiedy powinienem umieć jasno wytłumaczyć to, co myślę. Już,
już miała wyjść, ale od samych drzwi odwróciła się, tak jakby chciała sprawdzić, czy
niczego nie zapomniała, a ja chciałem jej powiedzieć to, co myślałem, ale nie mogłem
znaleźć słów i tylko na jedno się zdecydowałem, że pokazałem jej tę filiżankę z mydłem,
usiadł na łóżku, odchrząknął i powiedział: „Zapomniała pani filiżanki z mydłem", ale
powiedział to poważnie, zupełnie jak dorosły. Wróciłam po filiżankę i żeby go uspokoić,
pogładziłam go po policzku: „Nie przejmuj się, Pablito — po wiedziałam — wszystko
pójdzie dobrze, taka operacja to głupstwo”. Kiedy go dotknęłam, rzucił głową w tył,
jakby obrażony, a po tem zsunął się tak nisko, że nawet usta scho wał pod kołdrę. I
stamtąd powiedział: „Ale ja mogę na panią mówić tylko Cora, praw da?” Za dobra ja
jestem, żal mi się go zrobiło i tej wstydliwości, która jakoś szuka sobie ujścia, ale
rozumiałam, że nie powinnam ustą pić, bo później trudno by mi było jakoś go opanować,
chorego trzeba krótko trzymać, bo jak nie, to się źle kończy, takie historie jak Marii
Luisy z tym spod czternastki, i pre tensje doktora Luisa on ma cholerny węch na takie
rzeczy. „Siostra Cora" *— powiedziałam biorąc filiżankę i odchodząc. Ogarnęła mnie
wściekłość, miałem ochotę ją uderzyć, wy skoczyć z łóżka i walić ją pięściami albo... Już
nie wiem, jak wydukałem: „Żebym nie był chory, toby pani traktowała mnie inaczej”.
Udała, że nie słyszy, nawet nie odwró ciła głowy i zostałem sam, ale mi się czytać
nie chciało, w gruncie rzeczy, to chciałem, żeby się rozgniewała i żebym mógł ją
przepraszać, bo właściwie to wcale nie to jej chciałem powiedzieć, gardło miałem takie
ściśnięte, że nawet nie wiem, jak te słowa mi [się z niego wydobyły, tak jej powiedziałem
tylko ze złości, ale to nie było to, niby to, ale jakoś inaczej.
Ech, zawsze z nimi jest to samo, człowiek podchodzi życzliwie, mówi jakieś uprzejme
zdanie, a tu nagle z takiego szkraba wyłazi mężczyzna. Nie chcą zrozumieć, że jeszcze
nie są dorośli. Muszę to opowiedzieć Manolowi, ubawi go to, a jak jutro go będzie
widział na stole operacyjnym, to się uśmieje, taki delikatny, biedulek, z tą buźką w
kolorach, te przeklęte rumieńce, na które nie ma ratunku, co robić, żeby to jakoś
powstrzy mać, może gdyby wziąć głęboki oddech przez zaczęciem zdania... sam już nie
wiem. Poszła, zdaje się, obrażona, przecież na pewno doskonale słyszała, sam nie wiem,
po co jej to powiedziałem, mam wrażenie, że jak zapyta łem, czy mogę do niej mówić
Córa, nie po gniewała się, powiedziała mi to, że „siostra", bo tak powinna była
powiedzieć, ale się nie pogniewała, przecież jeszcze wróciła i pogła skała mnie po
twarzy. Chociaż nie, to było odwrotnie, najpierw mnie pogłaskała, a po tem ja
powiedziałem to, że Cora, i zaprzepa ściłem wszystko. W sumie jest jeszcze gorzej,
niż było i teraz już nie usnę, nawet żeby mi dali całą tubkę tych nasenniaków. Co jakiś
czas boli mnie w brzuchu, dziwaczne, jak się tam dotknąć, wszystko takie gładkie,
najgorzej, że mam to ciągle na myśli i ten mi gdałowy zapach, i głos Córy, jak na taką
młodą i ładną dziewczynę to ma bardzo po ważny głos, takie głosy mają śpiewaczki bo
lero, głos, który pieści, nawet jak ona sdę gniewa. Jak usłyszałem kroki w korytarzu,
położyłem się i zamknąłem oczy, nie chcia łem jej widzieć, nic mi na tym nie zależało,
niech mnie najlepiej zostawi w spokoju, czu łem, że wchodzi i że zapala górne światło,
udawał, że śpi, jak aniołek ręką nakrywał sobie twarz, i nie otworzył oczu aż do chwili,
kiedy stanęłam przy łóżku. Jak zobaczył, z czym przyszłam, zrobił się tak purpurowy, że
znowu mi się go zrobiło żal, a trochę i za chciało mi się śmiać, to była rzeczywiście
idiotyczna sytuacja. „Proszę opuścić spodnie i położyć się na brzuchu", i ta wściekłość,
gdyby był teraz z mamą, wrzeszczałby i kopał jak pięcioletni dzieciak, i schowałby się
pod kołdrę i krzyczałby, że nie, ale biedak nic z tego nie mógł zrobić, więc tylko patrzył
na ten nieszczęsny, irygator, a potem na mnie, i nagle odwrócił się na brzuch i pod kołdrą
coś tam majdrował, ale nie udawało mu się, ja przez ten czas powiesiłam irygator w
głowach łóżka i kazałam mu trochę się unieść,
żeby mu podłożyć ręcznik. „Unieś trochę no gi, tak, dobrze, połóż się trochę na boku,
rozumiesz? Przekręć się bardziej, tak, do brze". Był tak oicho, że to było prawie jak
krzyk, a mnie wprawdzie bawiło oglądanie pupci mojego młodocianego adoratora, ale
jednocześnie było mi go żal, to wyglądało zu pełnie, jakbym go przyszła ukarać za to, co
powiedział. „Powiedz, gdyby była za gorą ca" — uprzedziłam, ale nie odpowiedział,
chyba gryzł sobie ręce, nie chciałam na nie go patrzeć, więc usiadłam na brzegu łóżka i
czekałam, aż coś powie, ale chociaż to była duża porcja, wytrzymał bez słowa aż do
końca, a kiedy skończyłam, powiedziałam (i to rzeczywiście powiedziałam mu za tamto
zda nie): „Bardzo dobrze. Zupełnie jak dorosły pan" — i nakryłam go, przykazując
równo cześnie, żeby zatrzymał wodę, jak tylko bę dzie mógł najdłużej. „Chcesz, żebym
ci zga siła, czy też wolisz mieć światło, jak będziesz wstawał?" — zapytała mnie od
drzwi. Nie wiem, jakim cudem udało mi się odpowie dzieć jej, że wszystko jedno, i
usłyszałem, że drzwi się zamknęły, i wtedy nakryłem się z głową i nie zwracając uwagi
na to, jak mnie kręciło w brzuchu, zacząłem ryczeć i ryczałem, i ryczałem, i ryczałem, i
przeklina łem ją, i obrażałem ją, i wbijałem jej gwóźdź w piersi raz i dziesięć razy, i sto
razy, prze klinałem ją za każdym razem, i rozkoszowałem się' tym, że cierpi, i że mnie
błaga, że bym jej przebaczył to, co mi zrobiła.
Cholera, zawsze to samo, kolego Suarez, człowiek kraje, otwiera i takie niespodzianki!
No pewno, że jego . wiek jest tu dużym plusem, ale mimo to muszę zupełnie jasno
porozmawiać z ojcem, nie mam najmniejszej ochoty mieć z tego powodu kłopotów.
Może reakcja będzie dobra, ale jasne, że coś tu nie gra, pomyślcie choćby o tym, co
zaszło przy narkozie. Niewiarygodne, w tym wieku. By łem u niego w dwie godziny
potem i rela tywnie nieźle go znalazłem, jeżeli wziąć pod uwagę, ile czasu to wszystko
trwało. Kiedy wszedł doktor Luisi, wycierałam biedakowi usta, wymiotował bez
przerwy, ale mimo to doktor go zbadał i, prosił, żebym nie zosta wiała go ani na chwilę,
dopóki kompletnie nie odzyska przytomności. Rodzice czekają w pokoju obok, widać, że
mamunia nie jest przyzwyczajona do takich rzeczy, z punktu opadły z niej te wszystkie
fasony, a stary wy gląda jak szmata. No, jazda, Pablito, wymio tuj sobie, wymiotuj, jęcz
sobie, synku, ile wlezie, siedzę tu koło ciebie, siedzę, bie dactwo śpi, ale mnie ściska za
rękę, jakby tonął. Chyba myśli, że to mama, wszyscy oni zawsze tak myślą, to aż
monotonne, Pablito, nie kręć się, kochany, spokojnie, bo cię bę dzie bardziej bolało, nie,
ręce przy sobie, nie wolno tam się dotykać. Bidulek, nie może się
przebudzić. Coś się tam dziwnego stało, oka zały się jakieś komplikacje, czasem ślepa
kiszka bywa tak położona, że jej nie widać, zapytam dziś wieczór Manola. Ależ tak,
jestem tu, synku, jęcz sobie, ile ci się tylko zachce, ale nie kręć się tak, może zmoczę mu
usta kawałkiem lodu zawiniętym w gazę, to mu zmniejszy pragnienie. Tak, kochany,
wymiotuj sobie, to ci ulży. Ale ma silne ręce, narobi mi siniaków. Popłacz, Pablito,
popłacz sobie, to także przynosi ulgę, płacz i jęcz, i tak to wszystko przez sen i myślisz,
że je stem twoją mamą. Ładny chłopaczek jesteś, wiesz, z tym noskiem trochę zadartym i
rzęsami jak firanki, jak jesteś taki blady, wy glądasz na starszego. Już teraz nie uda ci się
zaczerwienić, prawda, biedaku? Boli mnie, mamo, tu mnie boli, zdejmij ten ciężar, co ani
położyli na brzuchu, powiedz siostrze, że by mi go zdjęła. Tak, synku, przejdzie ci,
przejdzie, ale nie kręć się, tak, leż spokojnie, ale jesteś silny, widzę, że będę musiała
zawołać Marię Luisę do pomocy. Słuchaj, Pablito, spokojnie, bo naprawdę się
pogniewam, będzie cię o wiele więcej bolało, jak się bę dziesz tak kręcił. No, jakoś
zaczynasz mnie słyszeć, tak mnie boli, siostro Coro, tak mnie boli, niech siostra coś
zrobi, och, tak mnie boli, niech siostra mnie nie trzyma za ręce,... och, nie mogę więcej,
och, siostro Coro, już nie mogę, już nie mogę.
Dzięki Bogu, że usnęło moje biedactwo ko chane, pielęgniarka przyszła po mnie o wpół
do trzeciej i powiedziała, żebym chwilę go przypilnowała, że już mu lepiej, ale jest taki
bledziutki, musiał stracić wiele krwi, chociaż doktor Luisi zapewnił mnie, że wszystko
do brze poszło. Pielęgniarka była aż spocona, tak się z nią mocował, nie rozumiem,
dlacze go mnie wcześniej nie zawołała, w tej klinice są zanadto surowi. Już prawie
wieczór, Bobuś spał cały czas, widać, że jest wyczerpany, ale tak jakby troszeńkę lepiej
wyglądał, bu zia już nie taka blada. Jeszcze chwilami po jękuje, ale już nie szarpie
bandaży i oddy cha spokojnie, mam nadzieję, że będzie w no cy spał. Zupełnie jakbym
nie wiedziała, co powinnam robić: zaledwie przeszedł jej strach, już znowu wyjechała z
tymi swoimi fumami, „prosiłabym, żeby dziecko miało ♦w nocy jak najlepszą opiekę" •
— i tak dalej. Gdyby nie było mi cię żal, stara idiotko, inaczej bym ci odpowiedziała.
Znam ja was, cholery, myślicie, że za pomocą sutego na piwku ostatniego dnia już
wszystko załatwi cie. A czasem ten cały napiwek nawet i nie jest suty, e, o czym tam
będę myślała, już się wyniosła i spokój. Manolo, zostań ze mną trochę, nie widzisz, że
mały zasnął, opowiedz mi, co to było rano. Dobra, jak się śpieszysz, to zostawmy to na
później. Nie, uważaj, prze cież może wejść Maria Luisa, tutaj nie, Manolo. Już ci
mówiłam, żebyś mnie nie całował przy chorych, to nie ma sensu. Tak jakbyśmy nie mieli
przed sobą całej nocy, żeby się całować, głuptasku. No idź już, mówię ci, idź, bo się
rozgniewam. Tak, kochany, niedługutko. Ależ tak, no pewno że tak. Bardzo.
Ciemno jest, ale wolę to, nie mam nawet ochoty otworzyć oczu. Prawie mnie już nie boli,
dobrze jest tak leżeć, oddychać głęboko i żeby nie mdliło. Tak cicho naokoło,
przypominam sobie, że widziałem mamę, coś tam mówiła, ale ja tak źle się czułem... Na
sta rego prawie nie patrzyłem, stał w nogach łóżka i mrugał na mnie, biedny stary,
zawsze te same numery. Trochę mi zimno, chciałbym jeszcze jedną kołdrę. Siostro Coro,
chciał bym jeszcze jedną kołdrę. Tak, była, zale dwie otworzyłem oczy, zobaczyłem ją,
sie działa koło okna i ćzytała gazetę. Zaraz po deszła i okryła mnie, nic nie musiałem mó
wić, sama wiedziała. Teraz przypominam so bie, że chyba dziś po południu brałem ją za
mamę, a ona mnie uspokajała... Może zresztą to mi się śniło. Śniło mi się, siostro Coro?
Pani mnie trzymała za ręce, prawda? Jakieś głupstwa gadałem, ale to dlatego, że mnie
bolało i miałem mdłości... Przepraszam... To okropny zawód być pielęgniarką... Tak,
siostra się śmieje, ale ja sam wiem, pewno wszystko naokoło pobrudziłem. Dobrze, już
nie będę gadał. Nie, dobrze, już mi nie zimno. Nie, już mnie prawie nie boli, tylko
troszeczkę. Czy już późno, siostro Coro? Cćć, już teraz proszę być cichutko, ciesz się, że
cię nie boli, i leż spokojnie. Nie jest późno, dopiero siódma. Zamknij oczy i śpij. Tak,
teraz już śpij.
Chcę usnąć, ale to nie tak łatwo. Chwilami już prawie usypiam, ale wtedy w ranie jakby
coś mnie nagle szarpnęło albo zaczyna mi się przewracać wszystko w głowie, albo muszę
otworzyć oczy i popatrzeć na mią, siedzi na fotelu koło okna, zasłoniła lampkę, żeby nie
raziło mnie światło. Dlaczego zostaje tak dłu go? Ma przepiękne włosy, które błyszczą
przy każdym poruszeniu głowy. I taka jest młoda, nie do wiary, że pomyliłem ją dzi siaj
z mamą. Sam nie wiem, co tam jej naplotłem, pewno znowu śmiała się ze mnie. Ale
chłodziła mi usta lodem, to było cudowne, teraz przypominam sobie, nacierała mi czoło
wodą kolońską, skraplała nią włosy i trzy mała mnie za ręce, żebym nie ściągał bandaży.
Już się na mnie nie gniewa, może mama przeprosiła ją albo coś takiego, bo teraz już
całkiem inaczej na mnie spojrzała, kiedy mi mówiła: „teraz już śpij". Lubię, jak tak na
mnie patrzy, wprost nie mogę uwierzyć, że tego pierwszego dnia po prostu zabrała mi
karmelki. Chciałbym powiedzieć jej, że taka jest śliczna i że chcę, żeby właśnie ona
opiekowala się mną w nocy, a nie ta malutka. Może by mi znowu skropiła włosy wodą
kolońską. Chciałbym, żeby mnie przeprosiła i... [żeby mi powiedziała, że mogę mówić
do niej Cora".
I Pospał sobie z godzinkę, koło ósmej musiałam obudzić go, żeby mu zmierzyć gorączkę
przed wizytą doktora Luisi. Lepiej wyglądał, pobrze mu zrobił ten sen. Jak tylko
zobaczył termometr, wyciągnął rękę spod kołdry, ale kazałam mu leżeć spokojnie. Nie
patrzyłam pa niego, żeby mu nie robić przykrości, ale tak się zaczerwienił i zaczął mi
tłumaczyć, że może świetnie zrobić to sam. Był tak zde nerwowany, że musiałam w
końcu mu powie dzieć: „Słuchaj, Pablito, przecież już jesteś duży chłopak, nie będziemy
się o to szamo tali za każdym razem, prawda?" Ale jak zaw sze, w takich wypadkach
osłabienie zmieniło się w łzy, udawałam, że tego nie widzę, za notowałam temperaturę i
poszłam przygoto wać wszystko do zastrzyku. Jak wróciła, już wytarłem oczy w
prześcieradło, ale byłem tak wściekły na siebie, że byłbym dał nie wiem co, żeby móc
powiedzieć, że nic mnie to wszystko nie obchodzi, że nic mnie to nie obchodzi, tylko tak
jakoś nie mogę nad sobą zapanować. „To nic nie boli — powiedziała już ze strzykawką
w ręku. — To po to, żebyś dobrze spał w nocy". Odkryła mnie i znowu uczułem te.
przeklęte rumieńce, ale ona uśmiechnęła się i zaczęła mi pocierać udo watą. „Wcale nie
boli" — powiedziałem, że by coś powiedzieć, bo nie mogłem tak mil czeć i żeby ona na
mnie patrzyła. „No wi dzisz — powiedziała wyjmując igłę i znowu pocierając watą — no
widzisz, że to głup stwo. Nic cię nie powinno teraz boleć, Pabli- to". Zakryła mnie i
pogłaskała mnie ręką po twarzy. Zamknąłem oczy i wolałbym nie żyć, nie żyć i żeby ona
głaskała mnie po twarzy, i żebym mógł płakać.
Już nieraz nie wiedziałem, o co chodzi Corze, ale tym razem to rzeczywiście przesoliła.
W sumie to nie ważne, czy się rozumie kobiety, idzie o to, żeby człowieka kochały. Jak
wpadną w nerwy — robią awantury o byle głupstwo. Dobra, Laluniu, daj buzi i niech
będzie zgoda. Furt jest za świeża, dużo czasu potrzeba będzie, żeby jakoś się ustawiła do
tego cholernego zawodu. W nocy wyszła do mnie z dziwną miną i straciłem pół godziny,
zanim ją jakoś rozerwałem. Ciągle jeszcze nie bardzo umie podejść do niektórych
chorych, jak jej się to zdarzyło z tą starą spod dwudziestki, to myślałem że się czegoś
nauczyła, ale nieprawda, teraz znowu to samo ze smarkaczem. W nocy piliśmy u mnie
mate, potem poszła dać mu zastrzyk, a jak wróciła, to nie ta sama, zła, o niczym już
słyszeć nie chciała. Nawet jej z tym ła dnie, jak się tak nadmie, tak zasmuci, powoli
się jakoś rozchmurzała, w końcu zaczęła się śmiać i coś tam gadać, uwielbiam rozbierać
ją nad ranem i czuć, że drży, jakby jej było zimno. Już późno, Manolo. Tak? To mogę
zostać jeszcze trochę, następny zastrzyk ma
0 wpół do szóstej, Maria Inez przychodzi do piero o szóstej. Nie gniewaj się, Manolo,
wa riatka ze mnie, żeby tak się przejmować tym dzieciakiem, w końcu jakoś sobie z nim
ra dzę, ale drugą ręką żal mi go, w tym wieku ma się tyle wrażliwości, tyle dumy,
gdybym mogła, poprosiłabym doktora Suareza, żeby mi dał inny dyżur, na drugim jest
dwoje ope rowanych, dorosłych ludzi, człowiek spokoj nie może się zapytać o stolec,
podać basen, umyć jak należy — to zupełnie naturalne
1 każdy jest na swoim miejscu, rozumiesz mnie, Manolo, a tu... Wiem, na pewno i do
tego się przyzwyczaję, na pewno będę miała jeszcze wiele dzieciaków w jego wieku,
ale... Masz rację, wszystko kwestia techniki. Tak, kochany, no pewno, że tak. Ale to
jakoś od początku źle się zaczęło z powodu jego ma tki, tak jakoś zaciążyło, od pierwszej
chwili było jakieś nieporozumienie, niedomówienie, a mały jest dumny i cierpi, tym
więcej, że na początku nie wyobrażał sobie dobrze, co i jak, i rżnął dorosłego. I teraz już
jakoś mi trudno zapytać go, czy nie potrzebuje, a jest taki uparty, że byłby gotów
wstrzymywać przez całą noc, gdybym nie wyszła z pokoju.
Wczoraj chciał mi powiedzieć, że potrzebuje,
i nie mógł się na to zdobyć, w końcu sama mu podałam kaczkę, zamknął oczy i widać
było, że chce rozpłakać się albo zwymyślać mnie, ale nie może ani tego, ani tego, prze
cież to dzieciak jeszcze, a ta wariatka wy chowała go na głuptasa, Bobuś tu, Bobuś tam,
kapelusiki z rondkiem, dopasowane kurtecz ki, dzidziulek i pocieszka mamusi. Że to
wła śnie musiało przypaść mnie, kiedy byłoby mu idealnie z Marią Luisą, podobną jak
dwie krople wody do jego cioci, która mogłaby go myć od stóp do głów bez tych
nieszczęsnych rumieńców. Oj, nie mam ja szczęścia.
Kiedy zapaliła światło, śniła mi się lekcja francuskiego, od razu zobaczyłem jej włosy,
zawsze je widzę od razu, bo ciągle pochyla się nade mną, żeby mi zrobić zastrzyk albo
jakieś inne paskudztwo, więc jej włosy tuż koło mojej twarzy (raz mnie nawet połasko
tały), a tak cudownie pachnie i zawsze się uśmiecha, kiedy pociera mi udo watą, ale dziś
potarła na długo przed zastrzykiem, a ja patrzyłem na jej rękę, na pewność, z jaką
naciskała strzykawkę, i na ten żółty płyn, który powoli niknął i bolał mnie. „Nie, nic
mnie nie boli”. Nigdy nie będę jej mógł po wiedzieć: „Nie, nic mnie nie boli, Córa”. Ależ
też nigdy nie powiem „siostro Coro", nie, nigdy tak do niej nie powiem. W ogóle będę
mówił jak najmniej i nie powiem do
niej „siostro Coro", nawet żeby mnie błagała na kolanach. „Nie, nic mnie nie boli". —
„Nie, dziękują, dobrze się czuję, będę dalej spał, dziękuję bardzo".
Na szczęście już nie jest taki bladziutki, ale jeszcze jest bardzo słaby, ledwo mnie po
całował, a na ciocię Esther nawet nie spoj rzał, mimo że mu przyniosła komiksy i prze
piękny krawat, żeby miał, jak go będziemy zabierali do domu. Ta ranna pielęgniarka, co
to za anioł, taka skromniutka, aż miło z nią pogadać, mówiła, że Bobuś spał do ósmej, że
wypił trochę mleczka, teraz mają zacząć go odżywiać, muszę uprzedzić doktora Suareza,
że kakao mu szkodzi, może tatko już mu po wiedział, bo chwilę rozmawiali. A teraz
prze prosimy panią na momencik, zbadamy nasze go chorego. Pan może zostać, panie
Moran,- bandaże to widok nie dla mamy. Pokaż no mi się, kolego. Tutaj boli? Tak, tu
musi bo leć. A tutaj boli, czy też tylko jest wrażli we? No, dobrze jest; wszystko w
porządku, mój mały przyjacielu. I tak przez pięć minut, a czy tu boli, a czy tu wrażliwe, a
stary tak mi oglądał brzuch, jakby go widział pierw szy raz w życiu. Wolę, jak już sobie
idą, bie dne wapniaki, takie zmarnowane. Co tu ga dać, drażnią mnie, cały czas mówią
to, co nie potrzeba, na szczęście ta drobna chyba jest głucha i wytrzymuje wszystko z
miną cze kającą na napiwek. Po licha to zawracanie
głowy z kakao, jakbym sam nie umiał mó wić. Chciałbym tylko spać, przez pięć dni od
rana do nocy spać i nie oglądać nikogo, a już specjalnie Córy, i obudzić się dopiero, jak
po mnie przyjdą, żeby mnie zabrać do domu. Może to potrwa trochę dłużej, panie Moran,
już panu mówił Luisi, że operacja była bar dziej skomplikowana, niżeśmy przypuszczali.
Cóż, czasem bywają takie niespodzianki. Tak, jest silny i mam nadziśję, że wszystko pój
dzie jak najlepiej, ale może pan jednak uprzedzi żonę, że to nie będzie kwestia ty godnia,
jak się z początku wydawało. Na ten temat to już będzie pan łaskaw porozmawiać z
administracją kliniki. To ich sprawy. Sam powiedz, Manolo, jakie ja mam szczęście, do
piero dzisiaj w nocy ci o tym opowiadałam, a teraz się okazuje, że to będzie trwało dużo
dłużej, niż myślałam. Tak, wiem, ale mógł byś być trochę wyrozumialszy w stosunku do
mnie, sam wiesz, że denerwuje mnie pielę gnowanie tego małego,’ nie mówiąc o tym, jak
denerwuje jego. Nie masz co tak na mnie patrzyć, bo to nie ma nic wspólnego z lito ścią.
No, nie patrz tak na mnie. Nie zabronili mi czytać, ale wszystko leci mi z rąk, nawet nie
mogę skończyć tego ostatniego komiksu (zostały mi już tylko dwa rozdziały), a do tego,
co dostałem od ciotki Esther, w ogóle nie zajrzałem. Pali mnie twarz, chyba mam
gorączkę, i może gorąco jest w pokoju, po
proszę Corę, żeby trochę uchyliła okno i zdję ła ze mnie tę drugą kołdrę. Chciałbym spać,
i żeby ona siedziała sobie tutaj z jakimś pismem, a ja bym spał i nie widziałbym jej,
nawet nie wiedziałbym, że tu sobie siedzi, ale już nie będzie u mnie siedziała w nocy,
naj gorsze minęło i mogę być sam. Trochę sobie spałem, od trzeciej do czwartej, a o
piątej przyszła z jakimś nowym lekarstwem, jakieś krople gorzkie jak piołun. Ona tak
wygląda, jakby dopiero co wyszła z wanny, taka świe ża i zawsze pachnąca
perfumowanym tal kiem. „Wiem, to paskudne lekarstwo" — po wiedziała i uśmiechnęła
się, żeby dodać mi ducha. „Nie, trochę gorzkie i tyle" — powie działem. „No, jak ci
minął dzień?" — zapytała strząsając termometr. Powiedziałem, że do brze, że trochę
drzemałem, że doktor Suarez znalazł poprawę, że prawie już nie boli. „No, to popracuj
trochę" — powiedziała i podała mi termometr. Nie wiedziałem, co mam odpo wiedzieć,
ale ona podeszła do okna i zaczęła zaciągać firanki, a potem porządkować le karstwa na
nocnym stoliku, dopóki nie zmie rzyłem gorączki. Nawet zdążyłem spojrzeć na
termometr, zanim po niego przyszła. „Ale mam gorączkę” — powiedział jakby przera
żony. Pewno, że musiało się tak skończyć, nigdy niczego się nie nauczę; żeby mu
oszczę dzić przykrego momentu, sama mu pozwalam wyjąć termometr, no i to są skutki:
on nie
traci czasu i dowiaduje się, że ma wysoką temperaturę. „Pierwsze cztery dni tak musi
być" — powiedziałam, ale bardziej byłam zła na siebie niż na niego. Spytałam go, czy
miał wypróżnienie, ale nie miał. Był spocony, umy łam mu twarz i przetarłam wodą
kolońską. Zamknął oczy, zanim mi odpowiedział, i nie otwierał ich przez cały czas,
kiedy mu zcze- sywałam włosy z czoła, żeby mu nie prze szkadzały. 39.9 —
rzeczywiście dużo. „Posta raj się trochę podrzemać" — powiedziałam myśląc, kiedy uda
mi się zawiadomić o tym Suareza. Nie otwierając oczu zrobił ruch jak by
zniecierpliwienia i dokładnie wymawiając każde słowo powiedział: „Niedobra jest pani
dla mnie, Coro". Nie odpowiedziałam mu nic, zostałam przy nim aż do chwili, gdy
otworzył oczy i spojrzał na mnie rozgorączkowanym, pełnym smutku wzrokiem.
Nieświadomie wy ciągnęłam rękę, żeby go pogładzić po czole, ale odsunął mnie i coś go
widocznie zabolało, bo cały się skrzywił. Zanim się zorientowa łam, powiedział bardzo
cicho: „Nie byłaby pani ze mną taka, gdyby pani mnie poznała w innych
okolicznościach". O mało się nie roześmiałam; powiedzenie czegoś podobnego,
i to z oczami pełnymi łez, było właściwie tak nieprawdopodobne, że równocześnie
rozzło ściłam się, zlękłam i poczułam się zupełnie bezradna w stosunku do tego
zarozumiałego smarkacza. Przemilczałam to (to zawdzięczam
Manolowi, uczy mnie i uczy, jak należy się opanowywać, i coraz lepiej mi to idzie), wy
prostowałam się jakby nigdy nic, powiesiłam ręcznik na wieszaku, zamknęłam wodę
koloń- ską, przynajmniej teraz wiadomo, czego się trzymać: pielęgniarka i chory. W
sumie to
i lepiej. Niech mu mama naciera czółko wo dą kolońską, ja mam co innego do roboty
i będę to robiła nie tracąc czasu na głupstwa. Zostałam chwileczkę dłużej, niż należało.
Jak to opowiadałam Manolowi, powiedział, że do brze, że powinnam była dać mu okazję
do przeproszenia mnie. Bo ja wiem, może to by ło to, a może co innego, może zostałam
dłu żej, żeby miał okazję nagadać mi nowych impertynencji, żeby sprawdzić, jak daleko
byłby w stanie zajechać. Ale nie otworzył oczu, pot spływał mu po czole i policzkach,
miałem uczucie, jakby mnie wsadzono w ukrop, kiedy zaciskałem oczy, żeby nie
spojrzeć na nią, bo wiedziałem, że jeszcze ciągle jest w pokoju, widziałem plamy czer
wone i lila i byłbym dał nie wiem co za to, żeby jeszcze raz pochyliła się i wytarła mi
czoło, tak jak gdyby nic nie zaszło, jak gdy bym nie był tego powiedział, ale przepadło,
wiedziałem, że wyjdzie bez słowa i że kiedy otworzę oczy, zobaczę już tylko noc,
lampkę, pusty pokój, poczuję resztkę perfum i będę sobie powtarzał dziesięć razy, sto
razy, że dobrze zrobiłem, że jej to powiedziałem, żeby
raz wreszcie zrozumiała, żeby nie traktowała mnie jak dzieciaka, żeby nie odchodziła.
Zaczynają zawsze o tej samej porze, mię dzy szóstą a siódmą, to musi być parka, która
mieszka gdzieś na gzymsie na patio, gołąb grucha, gołębica mu odpowiada, po jakimś
czasie mają dosyć, opowiadałem o tym tej drobniutkiej pielęgniarce, która mnie myje
i przynosi mi śniadanie, wzruszyła ramionami
i powiedziała, że już wielu chorych skarżyło się na gołębie, ale że dyrektor nie kazał ich
wyganiać. Nawet nie wiem, od kiedy je sły szę, z początku byłem zbyt senny i obolały,
żeby na cokolwiek zwracać uwagę, ale od trzech dni przeszkadzają mi i smutno mi jest,
wolałbym już być w domu i słyszeć szczeka nie Milorda, i ciotkę Esther, jak wstaje, żeby
iść na mszę. Przeklęta gorączka, nie chce mi spaść, będą mnie tu trzymali do sądnego
dnia, muszę zapytać o to doktora Suareza, mógł bym z równym powodzeniem być w
domu. Muszę być szczery z panem, panie Moran, nie bardzo mi się podoba to wszystko,
obraz jest raczej skomplikowany. Nie, siostro Coro, wo lałbym, żeby pani do końca
zajmowała się tym chorym, a to dlatego, że... No, sam wi dzisz, Manolo... Chodź no tu
do mnie, zro bię ci mocnej kawy, oj, dzieciak z oiebie, że trudno uwierzyć. Słuchaj mnie
uważnie: mówiłem z Suarezem, zdaje się, też ten ma ty...
Na szczęście potem milkną, może odtru wają stąd i lecą gdzieś za miasto, szczęśliwe
ćjołębie. Co za nie kończący się ranek, ucie szyłem się, jak starzy wreszcie się zabrali, od
kiedy mam tę gorączkę, to przyłażą bez prze rwy. Trudno, jeżeli tu trzeba zostać o parę
dni dłużej, nie ma rady. Pewno, że w domu byłoby lepiej, ale gorączkę miałbym także
tam i chwilami czułbym się równie marnie. Pomyśleć, że nawet nie mogę żadnego pisma
wziąć do ręki, jestem tak słaby, jakbym nie miał ani kropli krwi. To wszystko z gorączki,
tak mi powiedział wczoraj wieczór doktor Luisi, a doktor Suarez to samo mi powtórzył
dzisiaj rano, oni przecież wiedzą. Spię i śpię, ale czas jakoś nie upływa, ciągle dochodzi
trzecia, tak jakby mi nie było wszystko je dno, czy to trzecia, czy piąta. Chociaż nie,
o trzeciej zabiera się ta drobna pielęgniarka, a szkoda, bo dobrze mi z nią. Gdybym
potem mógł jednym ciągiem spać aż do północy, byłoby o wiele lepiej. Pablo, to ja,
siostra Córa, znowu przychodzę z tym bolesnym za strzykiem. Wiem, wiem, że ciebie
nie boli, tylko tak sobie żartuję. Spij sobie dalej, już po wszystkim. Powiedział
„dziękuję" nie otwierając oczu, mógł był przecież je otwo rzyć, wiem, że z tamtą gadał
całe przedpo łudnie, mimo że mu nie wolno dużo mówić. Przed samym wyjściem nagle
odwróciłam się, patrzył na mnie, poczułam, że przez cały czas,
kiedy stałam do niego plecami, patrzył na mnie. Wróciłam i usiadłam koło łóżka, wzię
łam go za rękę, żeby zobaczyć puls, naciąga łam mu prześcieradła, bo ciągle je gniecie
rozgorączkowanymi ruchami. Patrzył na moje włosy, potem spuszczał oczy, ale unikał
mo jego spojrzenia. Poszłam po wszystko, co po trzeba, żeby go przygotować, i pozwolił
mi zrobić wszystko bez słowa, z oczami wbitymi w okno, jakby mnie nie było. Przyjdą
go za brać punkt o wpół do szóstej, jeszcze trochę mógłby się zdrzemnąć, rodzice czekają
na do le, bo zrobiłoby to na nim wrażenie, gdyby ich zobaczył o takiej porze. Doktor
Suarez ma przyjść chwilę przedtem, żeby wytłuma czyć mu, że jeszcze muszą coś
dodatkowo zoperować, powie mu cokolwiek, żeby go uspokoić. Widać posłali po
Manola, bo wszedł niespodziewanie, ale dał mi znak ręką, że^ bym się nie ruszała, i
zatrzymał się w nogach łóżka oglądając wykres temperatury, aż do chwili gdy Pablo
przyzwyczaił się do jego obecności. Zaczął z nim żartować, gadać tak, jak to on umie, że
zimno na dworze, że w po koju ciepło, przyjemnie, a mały patrzył na niego bez słowa,
jakby czekając, a mnie było tak jakoś dziwnie, byłabym wolała, żeby Ma- nolo wyszedł i
żebym mogła z nim zostać sa ma, umiałabym chyba powiedzieć mu to le piej niż
ktokolwiek inny, chociaż może i nie, pewno nie. Tak, panie doktorze, już wiem, że
będę jeszcze raz operowany, to pan mnie usy piał wtedy, prawda, nie ma rady, lepsze to
niż leżenie w łóżku z taką gorączką. Wie działem, że tak się skończy, z powrotem od
wczoraj zaczęło mnie bardzo boleć, ale ina czej, jakoś tak. bardziej w środku. A pani
niech nie robi takich min, niech się pani nie uśmiecha, jakby mnie pani miała zabrać do
kina. Niech sobie pani z nim idzie i niech się pani z nim całuje na korytarzu, nie byłem aż
taki senny tamtego wieczoru, kiedy się pani na niego obraziła, że zaczął panią całować
tuż koło mojego łóżka.
No, słuchaj, bracie, trzeba już to wreszcie załatwić na fest, za długo się to wszystko cią
gnie, ile czasu masz zamiar zajmować nam tutaj łóżko? Licz sobie powolutku raz, dwa,
trzy, dobrze, jeszcze, jeszcze, spokojnie licz dalej, a za tydzień będziesz już wcinał sobie
w domu befsztyki. Kwadrans chodzili na rzę sach i dawaj, zeszywali z powrotem. Trzeba
było ci widzieć gębę Luisiego, jednak czło wiek nigdy nie może się przyzwyczaić. Ale
skorzystałem z tego i prosiłem Suareza, żeby cię zmienili, powiedziałem, że jesteś
wyczer pana, że taki ciężki przypadek. Może przenio są cię na drugie, tylko musisz
jeszcze sama poprosić. Dobrze, jak sobie chcesz, nie było po co tyle gadać, skoro wolisz
bawić się w sa marytankę. Nie masz się czego złościć, prze cież chciałem jak najlepiej
dla ciebie. Pewno,
że chciał jak najlepiej dla mnie, ale mógł się nie fatygować, zostanę z nim na tę noc i na
wszystkie inne. Zaczął się budzić koło wpół do dziewiątej, rodzice od razu wyszli, lepiej
było, żeby ich nie oglądał z takimi twarzami, a potem przyszedł doktor Suarez, po cichu
zapytał mnie, czy chcę, żeby mnie zastąpiła Maria Luisa, ale potrząsnęłam głową, że nie,
i poszedł sobie. Maria Luisa pomogła mi tro chę, musiałyśmy go przywiązać, żeby się
uspokoił, ale potem przestał się rzucać, zu pełnie się uspokoił i prawie nie wymiotował.
Jest tak słaby, że do dziesiątej właściwie cały czas drzemał. Tak, to gołębie, widzisz,
mamo, i gruchają jak co rano, nie wiem, dla czego nie przegonią ich na inne drzewa. Weź
mnie za rękę, mamo, tak mi zimno. Ach, to widocznie mi się śniło, wydawało mi się, że
to już ranek i gołębie. Przepraszam, wziąłem panią za moją mamę. Znowu odwracał
oczy, zagłębiał się w swoich żalach, znowu całą winę zwalał na mnie. Pielęgnowałam go,
jak bym nie widziała, że wciąż jest obrażony, usiadłam obok niego i chłodziłam mu
lodem usta. Kiedy mu zmoczyłam czoło i skropiłam włosy wodą kolońską, spojrzał na
mnie, a ja przybliżyłam się do niego i uśmiechnęłam. „Mów do mnie Cora —
powiedziałam. — Wiem, że na początku nie mogliśmy się jakoś porozumieć, ale
zobaczysz, że zostaniemy przyjaciółmi, Pablo". Patrzył na mnie mil-
cząc. „No, powiedz: dobrze, Coro". Ciągle patrzył na mnie. „Siostro Coro" — powiedział
wreszcie i zamknął oczy. „Nie, Pablo, nie
prosiłam go, całując w policzek niedaleko ust. — Dla ciebie chcę być Cora, ale pamię taj,
że tylko dla ciebie" — rzuciłam się w tył, ale i tak musiałam obcierać twarz. Wymyłam
go, wytarłam, podtrzymałam mu głowę, żeby mógł wypłukać usta, i znowu go pocałowa
łam, coś mu szeptałam do ucha. „Przepra szam — szepnął tchnieniem już raczej niż
głosem — nie udało mi się powstrzymać’ Powiedziałam mu, żeby nie był niemądry, że
przecież jestem tu od tego, aby go pielęgno wać, że może sobie wymiotować, ile ma
ocho ty, byleby mu to przyniosło ulgę. „Chciałbym, żeby tu przyszła mama" ¡¡f|
powiedział, puste oczy patrzyły w inną stronę. Pogłaskałam go jeszcze po włosach,
poprawiłam kołdrę, my ślałam, że może się chociaż odezwie, ale był daleko i czułam, że
moja obecność sprawia mu już tylko cierpienie. Od drzwi jeszcze za wróciłam, oczy miał
szeroko otwarte, patrzył w sufit. „Pablito ~ powiedziałam — proszę cię, proszę cię,
kochanie..." Zawróciłam do łóżka, pochyliłam się, żeby go pocałować — poprzez wodę
kolońską pachniał zimnem, wy miotami, eterem. Jeżeli jeszcze chwilę zosta nę,
wybuchnę płaczem, przy nim, przez niego. Pocałowałam go i zbiegłam na dół po matkę,
po Marię Luisę. Dopóki matka u niego będzie,
nie chcę tam wracać, ale wiem, że potem nie będzie już po co wracać, że Manolo i Maria
Luisa zajmą się wszystkim aż do chwili, gdy pokój znów będzie wolny.
WYSPA W POŁUDNIE
larini ujrzał wyspą po raz pierwszy, gdy uprzejmie pochylony nad którymś |z siedzeń po
lewej stronie, umocowy wał plastykowy stolik, aby ustawić na nim tacą ze śniadaniem.
Pasażerka spojrzała na niego parą razy, kiedy chodził tam i na po wrót roznosząc pisma i
whisky. Właśnie bez zainteresowania zastanawiał sią, czy warto by odpowiedzieć na
uporczywe spojrzenia pasażerki, przeciętnej Amerykanki, kiedy w błękitny owal okienka
wsunęła się wy spa, łagodne wzgórza przechodzące w opusto szały, smutny płaskowyż.
Przesuwając, źle stojącą szklankę, Marini uśmiechnął się do pasażerki. „Greckie wyspy"
— powiedział. „Oh, yes, Greece" ff* odpowiedziała Amery kanka z udanym
zainteresowaniem. Rozległ się krótki dźwięk dzwonka i steward wypro stował się;
profesjonalny uśmiech trwał jesz cze na jego ustach o wąskich wargach. Po szedł po sok
pomidorowy dla jakiegoś syryj skiego małżeństwa, lecz w tyle samolotu za trzymał się
na sekundę, żeby raz jeszcze spoj rzeć w dół; wyspa była maleńka i samotna,
otaczające ją Morze Egejskie intensywnym błękitem podkreślało olśniewającą i jak gdy
by skamieniałą wypustkę bieli, która tam w dole była pianą rozbijającą się o skały pod
wodne w zatoczkach. Marini zauważył, że na północy i zachodzie wyspy biegną
bezludne plaże, reszta zaś jest górą prostopadle wcho dzącą w morze. Wyspa była
skalista i bezlu dna, jakkolwiek ołowiana plama niedaleko północnej plaży mogła być
domem lub nawet skupiskiem jakichś prymitywnych domków. Zabrał się do otwierania
puszki z sokiem, a kiedy wyprostował się, wyspy już nie było w okienku. Pozostało tylko
morze, nie koń czący się zielonkawy horyzont. Nie wiedząc dlaczego, spojrzał na
zegarek: była dokładnie dwunasta w południe.
Marini był zadowolony, że wyznaczono go na linię Rzym—Teheran, bo widoki były
mniej ponure niż na północnych liniach, a dziewczęta zawsze wydawały się zadowo lone
z tego, że jadą na Wschód albo do Włoch. W cztery dni później, podnosząc ły żeczkę
upuszczoną przez dziecko, «które z roz paczą wskazywało mu nie naruszony talerzyk z
deserem, znowu zobaczył brzeg wyspy. By ło osiem minut różnicy, ale kiedy zbliżył się
do jednego z okienek w tyle samolotu, stra cił wszelkie wątpliwości; kształt wyspy był
jedyny w swoim rodzaju, wyglądała jak żółw, zaledwie wydobywający z wody łapki. Pa-
trzył na nią aż do chwili, gdy go odwołano, tym razem już przekonany, że ołowiana pla
ma była grupą domków. Udało mu się odróż nić rysunek nielicznych, przylegających do
plaży pól. W czasie postoju w Bejrucie zaj rzał do atlasu stewardessy i doszedł do wnio
sku, że to chyba Horos. Radiotelegrafista, znudzony Francuz, był zaskoczony jego za
interesowaniem. „Wszystkie te wyspy są do siebie podobne, od dwóch lat robią tę linią i
nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Po każ no mi ją następnym razem". Ale to nie była
Horos, to była Xiros, jedna z wielu wy sepek znajdujących się poza szlakiem tury
stycznym. „Nie potrwa to nawet pięciu lat powiedziała stewardessa, kiedy w Rzymie po
szli na drinka. — Spiesz się, jeżeli się tam wybierasz, hordy zwalą się na nią lada chwi
la. Dżengis-Cook czuwa". Lecz Marini w dal szym ciągu myślał o wyspie, spoglądając
na nią, gdy o tym pamiętał i gdy znajdował się w pobliżu okienka, a w końcu — zawsze
wzruszając ramionami. Jakiż to wszystko miało sens? Przelatywać trzy razy na tydzień w
południe nad wyspą Xiros było równie nie realne, jak śnić trzy razy na tydzień w po
łudnie, że przelatuje się nad wyspą Xiros. Wszystko było sfałszowane w tej wizji wła
ściwie zbędnej, lecz powracającej: wszystko, może z wyjątkiem chęci powtarzania jej,
rzu cania okiem na zegareik około dwunastej,
krótkiego przeszywającego kontaktu z olśnie wającą białą grzywą u brzegu niemalże
czar nego lazuru i domów, gdzie rybacy zaledwie wznoszą oczy, ażeby śledzić przelot tej
innej nierealności.
W jakieś osiem, a może dziewięć tygodni potem zaproponowano mu linię nowojorską, ze
wszystkimi z tego płynącymi korzyściami. Marini powiedział sobie, że czas skończyć z
tą manią niewinną, ale drażniącą. W kie szeni miał książeczkę, w której jakiś niezna ny
geograf o lewantyńskim nazwisku podawał na temat wyspy Xiros trochę więcej szcze
gółów, niż zazwyczaj bywa w przewodnikach. Odmówił, słysząc siebie samego jakby z
da leka, i wprawiwszy w zgorszone zdumienie dyrektora i dwie sekretarki poszedł coś
prze trącić do kantyny, gdzie czekała na niego Carla. Rozczarowanie Carli nie
zaniepokoiło go. Południowe wybrzeże Xiros nie nadawało się do mieszkania, ale od
strony zachodniej istniały ślady kolonii lidyjskiej czy może kretomiceńskiej, a profesor
Goldmann znalazł tam dwa pokryte hieroglifami kamienie, na które teraz rybacy
zarzucali liny przy ma lutkim molo. Carlę bolała głowa, tak że od razu sobie poszła.
Ośmiornice były głównym pożywieniem garstki mieszkańców, co pięć dni zawijał statek,
który zabierał połów, a zo stawiał pożywienie i inne towary. W biurze podróży
powiedziano mu, że należy wynająć
na wyspie Rynos łódź, chyba żeby się trafiła barka łowiąca ośmiornice, ale o tym będzie
mógł zasięgnąć informacji dopiero na miej scu, na wyspie Rynos, bo biuro nie ma tam
swojego agenta. W ¿każdym razie postanowił, że parę dni ich czerwcowych wakacji
spędzą na wyspie. W najbliższych tygodniach musiał zastąpić White'a na linii
tunezyjskiej, a po tem zaczął się strajk i Carla pojechała do swojej rodziny do Palermo.
Marini przeniósł się do hotelu obok Piazza Navona, gdzie mieszczą się antykwariaty; bez
większego en tuzjazmu oddał się poszukiwaniom książek
o Grecji, od czasu do czasu zaglądał nawet do samouczka greckiego. Spodobało mu się
słowo kalimera i wypróbował je na jakiejś rudej; poszedł z nią do łóżka, dowiedział się,
że jej dziadek mieszka w Odos, ona zaś mie wa niewytłumaczalne bóle gardła. W Rzy
mie zaczęły się deszcze, w Bejrucie jak zaw sze czekała na niego Tania i inne historie
o krewnych i chorobach. Potem znów była Linia Teherańska i wyspa w południe. Marini
tyle czasu spędzał przy okienku, że nowa stewardessa powiedziała, że jest niekoleżeń-
ski, i wyliczyła mu, ile taceik musiała za nie go podać. Tego wieczora Marini zaprosił ją
na kolację do Firuz Kuh i niewiele go koszto wało, żeby mu przebaczyła to,- co miało
miej sce z rana. Lucy poradziła mu, żeby sobie obciął włosy „na amerykankę", on chwilę
opowiadał jej o Xiros, ale szybko zrozumiał, że woli wódkę z limem w Hiltonie. Tak to
mijał mu czas, wśród fnie kończących się ta cek z posiłkami, podawanych — każda z na
leżnym pasażerowi uśmiechem. W podróżach powrotnyęh samolot przelatywał nad
Xdros
o ósmej rano; w okienkach po lewej stronie odbijało się słońce, tak że złoty żółw był za
ledwie dostrzegalny. Marini wolał czekać na południowe przeloty w tamtą stronę, wie
dząc, że wtedy będzie mógł dłuższą chwilę popatrzeć, podczas gdy Lucy (a potem Felisa)
zastąpi go z półironicznym uśmiechem. Pew nego dnia zrobił zdjęcie Xiros, ale wyszło
za mazane. Już wiedział coś niecoś o wyspie, popodkreślał sobie te nieliczne wiadomości
w książkach. Felisa powiedziała mu, że piloci między sobą nazywali go „wariatem z wy
spy", i dała mu spokój. Carla właśnie do niego napisała, że zdecydowała się nie mieć
dziecka, i Marini posłał jej dwie pensje, po myślawszy, że to, co zostało, nie wystarczy
mu na wakacje. Carla przyjęła forsę i przez wspólną znajomą dała mu znać, że pewnie
wyjdzie za mąż za dentystę w Treviso. Wszystko to tak niewiele znaczyło w połu dnie w
poniedziałki, czwartki i soboty (dwa razy na miesiąc w niedziele).
Z czasem zdał sobie sprawę, że jedynie Felisa choć trochę go rozumie: powstało mię dzy
nimi milczące porozumienie, mocą któ
rego w południe ona zajmowała się pasaże rami, on zaś sadowił się w ogonie samolotu
koło okna. Wyspę było widać przez parę mi nut zaledwie, lecz przejrzystość powietrza
by ła tak wielka, a morze odcinało się z wy razistością tak okrutną, że najdrobniejsze
szczegóły dopasowywały się z nieubłaganą dokładnością do obrazu z poprzedniego prze
lotu: zielona plama północnego przylądka, ołowiane domki, sieci suszące się na piasku.
Brak sieci Marini odczuwał jak jakieś osobi ste zubożenie, niemal zniewagę. Myślał o
sfil mowaniu przelotu nad wyspą, ażeby móc wra cać do tego obrazu w hotelu, ale
doszedł do wniosku, że lepiej zaoszczędzić pieniądze, które musiałby wydać na kamerę,
bo już nie wiele czasu pozostawało do urlopu. Nie liczył dni: czasem to była Tania w
Bejrucie, czasem Felisa w Teheranie, prawie zawsze jego młod szy brat w Rzymie,
wszystko trochę zamaza ne, łatwe i serdeczne, i jak gdyby zastępu jące coś innego, po
prostu wypełnienie go dzin między lotami; w czasie lotu wszystko także było zamazane,
łatwe i idiotyczne aż do chwili przytknięcia twarzy do okienka w tyle samolotu, poczucia
chłodu szyby niby granicy akwarium, w którym powoli porusza się złotawy żółw w
zawiesistym szafirze.
Tego dnia sieci rysowały się wyraźnie na piasku i Marini mógł był przysiąc, że czarny
punkt po lewej stronie morza to rybak pa-
trzący na samolot. Kalimera — pomyślał ab surdalnie. Nie miało sensu czekać dłużej.
Ma rio Merolis pożyczy mu brakujące pieniądze, w ciągu niespełna trzech dni znajdzie
się na Xiros. Z wargami przylepionymi do szyby uśmiechnął się, myśląc, że wdrapie się
na zie loną plamę przylądka, że nagi wejdzie do pół nocnych zatoczek, że będzie łowił
ośmiornice porozumiewając się z ludźmi uśmiechami i na migi. Kiedy już raz coś
zdecydować, staje się to łatwe? nocny pociąg, pierwszy statek, dru gi stateczek stary i
brudny, zawinięcie do Ry- nos, nie kończące się pertraktacje z kapita nem barki, noc na
pokładzie, z oczami utkwio nymi w gwiazdach, zapach anyżku i baraniny, , świt pośród
wysp. Wysiadł o pierwszym brza sku. Kapitan przedstawił go jakiemuś stare mu, który
wyglądał na patriarchę. Klaios wziął go za lewą rękę i zaczął z wolna coś mówić, patrząc
mu w oczy. Przyszły dwie dziewczyny i Marini zrozumiał, że to jego córki. Kapitan
barki wyczerpał już zapasy swojej angielszczyzny: dwadzieścia mieszkań cy, ośmiornice,
łowić, pięć domów, włoski tu rysta płacić mieszkanie Klaios. Dziewczyny śmiały się,
kiedy Klaios operował drachmami. Śmiał się i Marini, już przyjaciel młodych, i patrzył
ńa słońce wyłaniające się z morza, stąd mniej ciemnego niż z powietrza; pokoik schludny
i biedniuśki, dzbanek wody, zapach szałwii i garbowanych skór.
Zostawili go samego i poszli ładować bar kę, a on zrzuciwszy z siebie podróżne ubra nie,
w slipkach tylko i w sandałach, ruszał w wyspę. Jeszcze nie było widać nikogo, słońce z
wolna nabierało rozpędu, a z krze wów wznosił się subtelny, kwaśnawy zapach,
zmieszany z jodem d wiatrem. Było koło dzie siątej, kiedy doszedł do północnego
przyląd ka i rozpoznał największą zatoczkę. Właści wie byłby chętniej wykąpał się na
piaskowej plaży, ale wolał być sam. Wyspa pochłaniała go, dając uczucie jakiejś
intymnej rozkoszy, wykluczającej myślenie czy też wybór. Kiedy rozebrał się, aby
skoczyć ze skałki do mo rza, skóra szczypała go od słońca i wiatru. Woda była chłodna,
orzeźwiła go, pozwolił ponieść się podstępnym prądom aż do wej ścia do groty, z
powrotem wypłynął na mo rze, położył się na wznak, przyjmując wszyst ko w jakimś
akcie zgody, która obejmowała i przyszłość. Bez najmniejszych wątpliwości wiedział, że
nie wyjedzie z wyspy, że na całe życie zostanie na wyspie. Z przymusem pomyślał o
bracie, o Felisie, o ich twarzach, kiedy dowiedzą się, że został, aby żyć z ry bołówstwa
na bezludnych skałach. Już o nich # nie pamiętał, kiedy zawrócił, aby płynąć w kierunku
brzegu.
Słońce wysuszyło go natychmiast i poszedł ku domkom? dwie kobiety popatrzyły na nie
go ze zdumieniem, a potem pobiegły, aby za
ryglować się u siebie. Ukłonił się w próżnię i poszedł w kierunku sieci. Jeden z synów
Klaiosa czekał na niego na plaży; Marini ge stem zaproszenia wskazał mu ręką morze.
Chłopak zawahał się, zerkając na płócienne spodnie i czerwoną koszulę, a potem pędem
poleciał do jednego z domków i wrócił pra wie nagi. Razem wskoczyli do wody, już wła
ściwie letniej, oślepiającej pod południowym słońcem.
Susząc się na piasku, Jonasz wymieniał mu greckie nazwy różnych rzeczy. Kalimera —
powiedział Marini, a mały skręcił się ze śmie chu. Potem Marini uczył się wymawiać
nowe słowa, a na benefis Jonasza powiedział kilka wyrazów po włosku. Poranna barka,
gdzieś na horyzoncie, wyglądała jak mały punkt. Marini poczuł, że teraz jest naprawdę
sam na wyspie z Klaiosem i jego rodziną. Parę dni poleniuchuje, zapłaci za pokój,
nauczy się jeździć na połów; któregoś popołudnia, kiedy już się będą dobrze znali, powie
im o tym, że chce zostać i pracować z nimi. Wstał i po dawszy rękę Jonaszowi, sam
powoli ruszył w kierunku wzgórza. Zbocze było dość ostre; podchodził w górę
rozkoszując się każdym wzniesieniem, odwracając się co jakiś czas, żeby spojrzeć na
leżące na plaży sieci, na sylwetki kobiet z ożywieniem coś mówiących do Klaiosa i
Jonasza, i spoglądających ku niemu ze śmiechem. Kiedy doszedł do zielo
nej plamy, znalazł się w świecie, gdzie za pach tymianku i szałwii łączy się w jedną
całość z ogniem słońca i powiewem morza. Marini spojrzał na zegarek, po czym nie
cierpliwym gestem zerwał go z ręki i schował do kieszonki w slipach. Niełatwo będzie
za bić dawnego siebie, ale tu, wysoko, nałado wany słońcem i przestrzenią, poczuł, że to
przedsięwzięcie nie jest wykluczone. W koń cu znajdował się na Xiros, a przecież tylo
krotnie już był zwątpił o tym, że kiedykol wiek uda mu się tu dobrnąć. Rzucił się pleca
mi na gorące kamienie, niebaczny na ich ostre kanty i rozgrzane wypukłości, i spojrzał
prosto w niebo; z daleka dobiegł go warkot motoru.
Zamknąwszy oczy twardo postanowił, że nie spojrzy na samolot, że nie pozwoli sobie na
zarażenie się tym, co w nim było najgor sze, a co raz jeszcze będzie przelatywało nad
wyspą. Ale w cieniu powiek wyobraził sobie Felisę, właśnie w tym momencie
roznoszącą tacki, i swego zastępcę, może Giorgia, a mo że jakiegokolwiek chłopaka z
innej linii, ko goś, kto tak jak on uśmiecha się, podając wi no lub kawę. Niezdolny do
oparcia się takie mu szmatowi przeszłości, otworzył oczy i usiadł. W tej samej chwili
usłyszał zmianę rytmu silników, zobaczył prawe skrzydło sa molotu niemalże nad swą-
głową dziwacznie się przechylające, prawie pionowy upadek
w morze. Całym pędem zbiegł ze wzgórza uderzając się o skały, kalecząc ramiona
0 ciernie. Wyspa zasłaniała mu miejsce upad ku, ale zboczył, zanim dobiegł nad brzeg
morza, skrótem minął pierwszy załom wzgór ka i wypadł na małą plażę. O sto metrów od
niego, w absolutnej ciszy zatapiał się ogon samolotu. Marini wziął rozbieg i rzucił się do
wody, myśląc, że samolot jeszcze się wy nurzy; ale nic — widać było tylko miękką linię
fal, kartonowe pudełko absurdalnie uno szące się na wodzie niedaleko miejsca upad ku;
niemal w ostatniej chwili, kiedy już nie miało sensu płynąć dalej, dojrzał rękę ster czącą
z wody, zaledwie przez mgnienie, tyle, by zmieniwszy kierunek znurkować i złapać za
włosy człowieka, który uczepił się go
1 charcząc wciągnął powietrze. Z wysiłkiem ciągnąc go za sobą, Marini dotaszczył go do
brzegu, wziął na ręce biało ubrane ciało, zło żył je na piasku i spojrzał na twarz pokrytą
pianą, na której już wyryta śmierć wypom powywała fale krwi przez olbrzymią ranę na
szyi. Bezcelowe było sztuczne oddychanie, bo przy każdym skurczu rana otwierała się
jesz cze szerzej, stawała się jakby ohydnymi usta mi, które wołały Mariniego, wyrywały
go z jego małego szczęścia tak niewielu godzin na wyspie, wśród bulgotu wykrzykiwały
coś, czego on nie mógł już teraz usłyszeć. Pędem nadbiegli synowie Klaiosa, trochę za
nimi ko
biety. Kiedy nadszedł Klaios, chłopcy ota czali wyciągnięte na piasku zwłoki mężczyz
ny, nie mogąc pojąć, skąd wziął siły, ażeby tak krwawiąc dopłynąć do lądu, dowlec się
aż tu. „Zamknij mu oczy" — powiedziała je dna z kobiet. Klaios odwrócił głowę w stro
nę morza, patrząc, czy nikt więcej nie ocalał. Ale jak zawsze byli sami na wyspie i tylko
trup o otwartych oczach był czymś nowym pomiędzy nimi a morzem.
Peterowi Brookowi
dyby wrócić myślą do tego później — na ulicy, w pociągu, idąc przez pola — wszystko
to wydałoby się absurdem, ale teatr nie jest przecież niczym więcej jak paktem z
absurdem, jego luksusowym i sku tecznym zastosowaniem. Rice'owi, który nu dził się
podczas jesiennego weekendu w Lon dynie i wszedł do Aldwych nie obejrzawszy
dokładnie programu, pierwszy akt sztuki wy dał się przede wszystkim przeciętny; absurd
rozpoczął się w czasie przerwy, kiedy szaro ubrany mężczyzna zbliżył się do jego fotela i
uprzejmie, bardzo cicho, poprosił, żeby ze chciał towarzyszyć mu za kulisy. Bez spe
cjalnego zdziwienia pomyślał, że prawdopo dobnie dyrekcja teatru robi jakieś wywiady,
jakąś tam ankietę w celach reklamowych. „Jeżeli idzie o moją opinię — powiedział —
pierwszy akt wydał mi się słaby, oświetlenie zaś..." Szaro ubrany mężczyzna uprzejmie
przytaknął, lecz ręka jego nadal wskazywała boczne wyjście, przy czym Rice usłyszał, że
chodzi o to, aby wstał i o nic nie pytając udał się za nim. „Wolałbym filiżankę herba ty"
— pomyślał dając się prowadzić po paru schodkach do bocznego korytarza, trochę
roztargniony, a trochę zirytowany. Nieocze kiwanie natknął się na dekoracje przedsta
wiające mieszczańską bibliotekę. Dwóch pa nów o znudzonych minach ukłoniło mu się
tak, jakby jego wizyta była przewidziana, a nawet z góry ustalona. „Rzeczywiście na daje
się pan znakomicie" — powiedział ten wyższy. Drugi przytaknął głową z wyrazem
twarzy niemego. „Nie mamy zbyt wiele cza su — powiedział wysoki — ale postaram się
w dwóch słowach wyjaśnić panu jego rolę”. Mówił mechanicznie, jak gdyby nie brał pod
uwagę rzeczywistej obecności Rice'a i ogra niczał się do wykonywania monotonnego
obo wiązku. „Nie rozumiem'1' ^.¿powiedział Rice i cofnął się o krok. „To może i lepiej
— po wiedział wysoki. — W tych wypadkach ana lizowanie jest raczej szkodliwej
zobaczy pan, że zaledwie przyzwyczai się pan do reflekto rów, zacznie to pana bawić.
Już pan zna pier wszy akt, tak, wiem, nie podobał się panu. Nikomu się nie podoba.
Dopiero od następ nego sztuka może okazać się lepsza. Zresztą, to zależy". — „Oby —
powiedział Rice, któ remu wydało się, że źle zrozumiał. — W każ dym razie już czas,
żebym wracał na salę". Ponieważ cofnął się o krok, nie zaskoczył go
miękki opór szarego, który wymamrotał prze proszenie nie usuwając się jednak. „Mam
wrażenie, że nie rozumiemy się — powiedział wysoki — a szkoda, bo już tylko cztery
mi nuty do drugiego aktu. Niech pan będzie ła skaw uważnie mnie słuchać. Pan jest Ho-
wellem, mężem Ewy. Już pan widział, że Ewa zdradza Howella z Michaelem i że Howell
prawdopodobnie wie o tym, jakkolwiek woli- milczeć z powodów, które jeszczę nie są
wy jaśnione. Niech się pan nie rusza, proszę, to tylko peruka''. Ale uwaga ta była raczej
zbę dna, albowiem szary i niemowa wzięli go pod ręce, a wysoka, szczupła dziewczyna,
która się nagle zjawiła, nakładała mu coś ciepłego na głowę. „Chyba nie chcecie,
państwo, że bym zaczął krzyczeć i zrobił wam tu w tea trze awanturę?" — powiedział
Rice usiłując opanować drżenie głosu. Wysoki wzruszył ra mionami. „Przecież nie zrobi
-pan tego — mruknął zmęczonym głosem. — To byłoby tak nieelegancko... Nie, z
pewnością pan tego nie zrobi. W dodatku wspaniale panu w tej pe ruce, ma pan w sobie
coś z typu ludzi rudo włosych". Czując, że nie powinien tego mó wić, Rice powiedział:
„Przecież ja nie jestem aktor". Wszyscy wraz z dziewczyną uśmiech nęli się zachęcająco.
„Właśnie dlatego — po wiedział wysoki. — Sam pan widzi, jaka to różnica. Pan nie jest
aktor, pan jest Howell. Kiedy pan wyjdzie na scenę, Ewa będzie sie-
147
działa w salonie pisząc list do Michaela. Pan niby nie zauważy, że chowa papier i
usiłuje . pokryć zmieszanie. Od tej chwili niech pan
robi, co pan chce. Okulary, Ruth". _ Co
chcą?" — zapytał Rice usiłując uwolnić sią od trzymających go ramion, podczas gdy
Ruth nakładała mu na nos okulary w szyl- kretowej oprawie. „No, o to właśnie cho dzi”
— niechętnie mruknął wysoki i Rice'owi nagle przyszło do głowy, że tamten znużony
jest powtarzaniem tego samego có wieczór. Rozległ sią dzwonek wzywający publiczność
na salą, a Rice dostrzegł na scenie ruch ma szynistów, jakieś zmiany światełj Ruth nagle
znikła. Ogarnąło go oburzenie gorzkie raczej, niżeli gwałtowne, które mimo to wydało
mu' sią nie na miejscu. „Co za idiotyczna far sa... — powiedział usiłując uwolnić sią. —
Uprzedzam panów, że..." — „Bardzo mi przy kro — wymruczał wysoki — szczerze
mówiąc spodziewałem sią po panu czegoś innego. Ale skoro tak pan to bierze..." Nie
była to w do kładnym tego słowa znaczeniu pogróżka, a je dnak wszyscy trzej otaczali go
w sposób narzucający posłuch lub otwartą walką? Ri- ce’owi przemknął o przez myśl, że
obydwie te rzeczy są równie absurdalne. „Teraz Howell wchodzi — powiedział wysoki
ukazując mu .wąskie przejście miądzy kulisami. — Potem niech pan robi, co pan chce,
ale byłoby nam niezmiernie przykro, gdybyśmy..." Mówił
uprzejmie, nie zakłócając nagłej ciszy sali; z szelestem aksamitu kurtyna poszła w górę
posyłając im falę letniego powietrza. „Na turalnie, trzeba to robić z sensem — dodał
wysoki z wyraźnym zmęczeniem. — A teraz proszę iść”. Popchnąwszy nie popychając,
wszyscy trzej doprowadzili go do miejsca, gdzie zaczynają się dekoracje. Oślepiło go
fiołkowe światło. Przed nim była przestrzeń, która wydała mu się bezkresna, po lewej zaś
odgadywał olbrzymią kawernę, coś jak jedno wielkie wstrzymanie oddechu, to coś, co w
końcu było prawdziwym światem, w któ rym z wolna zaczynały zarysowywać się bia łe
gorsy i może kapelusze lub też wysokie koafiury. Zrobił krok naprzód, czując, że nogi
odmawiają mu posłuszeństwa, i już chciał od wrócić się, aby uciec pędem, kiedy
podniósł szy się Ewa pośpiesznie podeszła ku niemu z wyciągniętą dłonią, która
wydawała się za wieszona w fioletowym świetle na końcu bar dzo białego, długiego
ramienia. Dłoń ta była lodowata i Rice odniósł wrażenie, że lekko skurczyła się w jego
dłoni. Pozwalając pod prowadzić się ku środkowi sceny, wysłuchał nieuważnie
wyjaśnień Ewy na temat bólu głowy i jej chęci pozostania w półmroku i ci szy biblioteki,
i czekał, aż umilknie, ażeby wysunąć się na proscenium i w dwóch sło wach powiedzieć,
że ich nabierają. Ale Ewa wydawała się czekać, żeby usiadł na kanapie
(w równie wątpliwym guście, jak treść sztu ki i jej dekoracje)’, i Rice zrozumiał, że jest
niemożliwe, niemalże groteskowe stać, pod czas gdy .ona wyciągając doń powtórnie
rękę, ponawia zaproszenie ze znużonym uśmie chem. Z kanapy lepiej dojrzał pierwsze
rzędy parteru, przedzielane od sceny tylko światłem przechodzącym z fiołkowego w
żółto-poina- rańczowe, ale — nie wiadomo dlaczego —- stamtąd łatwiej mu było
zwracać się do Ewy, wytrzymywać jej spojrzenie, które jeszcze bardziej wiązało go z
całym tym absurdem, tylko odwlekając jedyne dopuszczalne zała twienie sprawy, chyba
żeby przyjąć ten obłęd, poddać się całemu temu oszukaństwu. „Nie mają końca jesienne
popołudnia" po wiedziała Ewa szperając pośród książek i pa pierów rozrzuconych na
niskim stoliku, by wyjąć metalowe pudełko i poczęstować go papierosem.
Automatycznie Rice. wyjął zapal niczkę, z każdą chwilą czując się bardziej groteskowo
w tej peruce i okularach, ale maleńki rytuał zapalania papierosa i pierw szego
zaciągnięcia się stał się jakby zawie szeniem broni, pozwolił mu wygodniej usiąść,
rozluźnić straszliwe napięcie mięśni ciała czu jącego na sobie wzrok niewidocznych,
zim nych konstelacji. Słyszał swoje odpowiedzi na to, co mówiła Ewa, jedne słowa
wyda wały się wywoływać następne niemal bez wysiłku; nie mówiło się właściwie o
niczym
konkretnym; dialog domków z kart, które go kruche ściany wznosiła Ewa, zaś Rice z
łatwością ustawiał własne karty i domek rósł oblany pomarańczowym światłem aż do
chwili, gdy na zakończenie starannego wyja śnienia, w którym padło imię Michaela („już
pan widział, że Ewa zdradza Howella z Mi- chaelem") oraz parę innych imion i miejsc,
po herbacie, w której brała udział matka Michaela (może zresztą matka Ewy) oraz po
trwożnych, na progu łez tłumaczeniach, Ewa ruchem lękliwej nadziei pochyliła się ku Ri-
ce'owi, jakby chcąc go objąć lub też czeka jąc, że on weźmie ją w objęcia, i dokładnie po
ostatnim zdaniu wygłoszonym czystym głosem, w samo ucho Rice'a szepnęła: „Nie
pozwól im mnie zabić”, po czym bez przejścia wróciła do zawodowego głosu, żaląc się
nad opuszczeniem swym i samotnością. Rozległo się pukanie do drzwi w głębi i Ewa
zagryzła wargi, jakby chcąc jeszcze coś dodać (może to zresztą wydało się Rice’owi,
zbyt wstrzą śniętemu, żeby szybko reagować), i wstała, aby powitać Michaela, który
wchodził z głu pim uśmiechem, nie opuszczającym go od pierwszego aktu. Jakaś
czerwono ubrana da ma, jakiś starzec; wkrótce scena zaludniła się ludźmi
wymieniającymi ukłony, kwiaty, wia domości. Rice uścisnął wyciągające się ku niemu
ręce i co prędzej powrócił na sofę, chroniąc się za drugim papierosem; obecnie
akcja wydawała się doskonale obywać bez niego, publiczność zaś z zadowolonym po
mrukiem przyjmowała serie błyskotliwych replik Michaela i innych aktorów, podczas
gdy Ewa zajmowała się herbatą i wydawa niem dyspozycji służącemu. Kto wie, czy nie
był to moment, by wysunąć się ku przodowi sceny, upuścić papierosa i zadeptawszy go
na czas nogą, oznajmić: „Szanowna publiczno ści.. ." Może jednak wytworniej (nie
pozwól im mnie zabić) było poczekać aż do chwili opuszczenia kurtyny i wtedy, nagle
wystą piwszy naprzód, wyjawić całe oszustwo. W tym wszystkim było coś z ceremonii,
co posiadało swój styl; w oczekiwaniu odpowie dniej chwili Rice dał się wciągnąć w
dialog narzucony mu przez starszego «pana, przyjął szklankę herbaty, którą podała mu
Ewa nie patrząc na niego otwarcie, jakby wiedziała, że jest obserwowana przez Michaela
i czer woną damę. Wszystko polegało na tym, żeby kontrować, przeciwstawiać się
napięciu, żeby okazać się silniejszym niż tępa koalicja chcą ca zrobić z niego manekin.
Zauważył, że zda nia, które do niego kierowali (czasem Mi- chael, czasem dama w
czerwieni, prawie już nigdy Ewa), zawierały w sobie wynikającą z treści odpowiedź;
manekin odpowie to, co jest przewidziane, i sztuka będzie toczyła się dalej. Rice
pomyślał, że gdyby miał trochę więcej czasu, by opanować sytuację, zabawą
byłoby odpowiadanie im pod włos, robienie aktorom na przekór, stawiając ich w kropce.
Ale nie zgadzali się na to, jego pozorna wol ność działania dopuszczała tylko otwarty
bunt, skandal. Nie pozwól im mnie zabić — powiedziała Ewa; w niezrozumiały sposób,
równie absurdalny jak wszystko inne, Rice czuł, że lepiej jest zwlekać. Kurtyna zapadła
nad jakąś sentencjonalną i pełną goryczy re pliką damy w czerwieni, a Rice'owi aktorzy
wydali się jak postacie, które nagle zstąpiły
0 jakiś niewidoczny stopień w dół: skurcze ni, obojętni (Michael wzruszył ramionami
1 odwracając się tyłem wyszedł), opuszczali scenę nie patrząc wzajemnie na siebie, ale
Rice zauważył, że Ewa dawała mu głową jakieś znaki, podczas gdy dama w czerwieni i
starszy pan uprowadzali ją, uprzejmie trzy mając pod ręce, ku prawej kulisie. Pomyślał,
żeby pójść za nią, przez głowę przemknęła mu jakaś nieokreślona nadzieja: garderoba,
chwila rozmowy. „Znakomicie — powiedział wysoki klepiąc go po ramieniu. — Bardzo
dobrze. Wywiązał się pan z tego doskonale". Wskazywał na kurtynę, zza której
dobiegały ostatnie oklaski. „Naprawdę im się podobało. Chodźmy, napijemy się czegoś".
Tamci dwaj trzymali się trochę bardziej z tyłu i uśmie chali się uprzejmie, tak że Rice
zrezygno wał z pójścia za Ewą. Wysoki otworzył drzwi w głębi pierwszego korytarza i
znaleźli się
w małym salonie, gdzie stały jakieś wyran- żerowane fotele, szafka, napoczęta butelka
whisky. Rice zauważył przepięknie rżnięte kryształowe kieliszki. „Doskonale pan to zro
bił — raz jeszcze podkreślił wysoki, podczas gdy sadowili się wokół Rice'a. — Z lodem,
prawda? No, każdemu zaschłoby w gardle”. Rice podziękował, a szary natychmiast podał
mu pełną szklankę. „Trzeci akt jest trochę trudniejszy, ale równocześnie bardziej intere
sujący dla Howella — powiedział wysoki. — Już się pan zorientował, jak się odkrywają
karty". Żywo i bez żadnych wahań zaczął mu tłumaczyć wątek sztuki. „W pewien sposób
pan skomplikował sprawę — powiedział. Si Nie wyobrażałem sobie, że będzie pan tak
bierny w stosunku do swojej żony? ja był bym reagował inaczej". — „Jak?" — zapytał
sucho Rice. „O nie, przyjacielu, o to nie na leży pytać. Moje zdanie mogłoby wpłynąć na
pańskie decyzje, a pan ma już zapewne jakiś określony plan. A może nie ma go pan?” A
ponieważ Rice nie odpowiadał, do dał: „Mówię to, bo właśnie nie należy mieć z góry
ustalonych planów. Jesteśmy wszyscy zbyt zadowoleni, żeby ryzykować zepsucie
końcowego efektu". Rice pociągnął spory łyk whisky. „Ale przecież przed‘drugim aktem
mówił mi pan, że mogę robić, co chcę —- zauważył. Szary roześmiał się, lecz wysoki
spojrzał na niego i tamten szybko usprawie
dliwił się jakimś gestem. „No, zawsze jest jakiś margines dla przypadku czy też przygo
dy, jak pan woli to nazwać — powiedział wysoki. — Od tej chwili prosiłbym, żeby się
pan stosował do moich wskazówek, natural nie zachowując całkowitą swobodę w szcze
gółach". Trzymając prawą dłoń wewnętrzną stroną do góry, wpatrzył się w nią intensyw-
r nie i wskazującym palcem lewej ręki puknął w nią parę razy. Pomiędzy dwoma łykami
(znowu dolali mu do pełna) Rice słuchał in strukcji dla Johna Howella. Pod wpływem
alkoholu i czegoś, co było jakby powolnym powrotem ku własnemu ja, a co napełniało
go zimną wściekłością, bez trudu odkrywał sens tych instrukcji, przygotowywanie kon
fliktu, którego rozwiązanie miało nastąpić w ostatnim akcie. „Mam nadzieję, że to ja sne"
— powiedział wysoki, palec na dłoni poruszał się obrotowym ruchem. „Zupełnie jasne
— odparł podnosząc się Rice — chciał bym tylko jeszcze wiedzieć, czy w czwart- tym
akcie..." — „Unikajmy komplikacji, dro gi przyjacielu — powiedział wysoki. — W
czasie następnej przerwy wrócimy do te go tematu, teraz jednak polecałbym panu
skoncentrować się wyłącznie na trzecim akcie. Ale, ale*, proszę podać ubranie..." Rice
poczuł, że niemowa odpina mu kurtkę; szary wyjął | szafy tweedowy garnitur i parę rę
kawiczek. Mechanicznie przebierał się wśród
aprobujących spojrzeń wszystkich trzech pa nów. Wysoki otworzył drzwi, czekał. Z dale
ka rozległ się dzwonek. „Gorąco w tej prze klętej peruce" — pomyślał Rice, jednym ły
kiem dopijając whisky. Czując uprzejmy na cisk czyjejś ręki na swój łokieć, niemalże na
tychmiast znalazł się wśród nowych dekora cji. „Jeszcze nie — usłyszał za vsobą głos
wy sokiego. — I niech pan pamięta, że w parku jest chłodno. Może byłoby lepiej
podnieść kołnierz kurtki... Proszę, już pan wchodzi". Z ławki stojącej przy ścieżce
podchodził ku niemu Michael witając go jakimś głupim dwuznacznikiem. Należało
odpowiedzieć nija ko, i rozwieść się nad pięknem jesieni w Re gent's Parku, w
oczekiwaniu na powrót Ewy i damy w czerwieni, które poszły karmić ła będzie. Po raz
pierwszy — przy czym jego samego zaskoczyło to w tym samym stopniu, co pozostałych
— Rice zrobił jakąś aluzję do sytuacji, co spodobało się publiczności, ale nie
Michaelowi, który znalazł się w defensy wie; aby jakoś wybrnąć, musiał uciec się do
dość widocznych zawodowych sztuczek. Niby chcąc zasłonić się od wiatru, aby zapalić
pa pierosa, Rice stanął tyłem i wtedy, patrząc ponad okularami, zobaczył w kulisie trzech
mężczyzn, ramię wysokiego poruszało się ostrzegawczym gestem. Uśmiechnął się za za
ciśniętymi zębami (był trochę pijany, w do datku sytuacja bawiła go: to poruszające się
ramię .wydało mu się niesłychanie śmieszne), po czym odwrócił się i oparł rękę na
ramie niu Michaela. „Niesłychane rzeczy widuje się w londyńskich ogrodach —
powiedział. — Doprawdy nie pojmuję, jak można tracić czas na łabędzie czy też
kochanków, kiedy czło wiek znajduje się w parku”. Publiczność zno wu roześmiała się
szczerzej aniżeli Michael, wybitnie zajęty oczekiwaniem na Ewę i damę w czerwieni.
Nie wahając się, Rice w dal szym ciągu szedł pod prąd, coraz bardziej od chylając się od
wskazówek w jakiejś absur dalnej i okrutnej szermierce ze zręcznością aktorów, którzy
wysilali się, aby nawrócić go ku jego roli, i czasami to osiągali, ale znowu im umykał
chcąc w jakiś sposób pomóc Ewie, sam nie wiedząc czemu, ale mówiąc sobie (śmieszyło
go to zresztą, z pewnością było to whisky), że wszystko to, co teraz zmieni, bez
wątpienia będzie miało wpływ na ostatni akt (nie pozwól im mnie zabić). Tamci zdali so
bie sprawę z jego założenia, wystarczało po nad okularami rzucić okiem ku lewym kuli
som, ażeby widzieć grożące gesty wysokie go; zarówno na scenie, jak i poza sceną wal
czono przeciw niemu i Ewie, przeszkadzano im porozumieć się, nie chciano, aby zdołała
cokolwiek mu szepnąć, teraz nadchodził star szy pan, a zaraz za nim ponury szofer, była
chwila spokoju (Rice pamiętał wskazówki: pauza, potem rozmowa na temat kupna akcji,
kluczowe, wszystko wyjaśniające zdanie da my w czerwieni, kurtyna) i w tej przerwie, w
czasie której dama w czerwieni i Michael powinni byli odsunąć się na bok, aby starszy
pan mógł porozmawiać z Ewą i Howellem na temat transakcji giełdowych (rzeczywiście,
w tej sztuce niczego nie brakło!), przyjem ność popsucia jeszcze trochę zamierzonego
biegu akcji napełniła Rice'a czymś, co było niemal szczęściem. Z gestem, który bez naj
lżejszych wątpliwości ukazywał jego pogar dę dla ryzykownych spekulacji, wziął Ewę
pod rękę, uniknął przewidzianego manewru rozpływającego się w uśmiechach rozwście
czonego starszego pana i zaczął się z nią przechadzać mając za plecami ścianę pomy
słowych replik, które go nie dotyczyły, jako wymyślone wyłącznie na użytek publiczno
ści, natomiast od strony Ewy krótki jak mgnienie ruch letniego powietrza koło lewe go
policzka, niedosłyszalny szept jej praw dziwego głosu: „Zostań ze mną aż do koń ca”,
przełamany przez odruch, który nakazy wał jej odpowiedzieć na zapytanie damy w
czerwieni >i pociągnąć z sobą Howella po to, by prosto w twarz usłyszał owo kluczowe
zdanie. Natychmiast po tym zdaniu, bez mini malnej nawet przerwy, kiedy mógłby wci
snąć jedno chociaż słowo, które może zmie niłoby bieg mających nastąpić zdarzeń, zo
baczył zapadającą kurtynę. „Kretyn" — po
wiedziała dama w czerwieni. „Odejdź, Flo ro" — rozkazał wysoki, stojący tuż tuż; Rice
uśmiechał się zadowolony. „Kretyn" — po wtórzyła dama w czerwieni, biorąc pod rękę
Ewę, która pochyliła głowę i wydawała się jakby nieobecna. Mocne popchnięcie wska
zało kierunek Rice'owi; czuł się niewypowie dzianie zadowolony. „Kretyn" —
powiedział od siebie teraz wysoki. Pociągnięcie za głowę było niemalże brutalne,
pomimo to Rice sam zdjął okulary i podał je wysokiemu. „Whisky nie było złe... —
oznajmił. — Jeżeli chce mi pan dać wskazówki na temat osta tniego aktu..." Kułak pod
żebro niemalże przewrócił go na podłogę, wyprostował się czując lekkie mdłości,
popędzany kuksańca mi szedł przez jakąś źle oświetloną galerię. Wysoki znikł, pozostali
ściskali go między sobą, popychając w przód samym ciężarem ciał. Jakieś drzwi z
umieszczoną nad nimi po marańczową żarówką. „Przebieraj się" — po wiedział szary
podając mu jego własne ubra nie. Nie dając mu czasu na poprawienie kurt ki, kopniakiem
otworzył drzwi. Nowy kuksa niec wypchnął go na chodnik, potknął się, poczuł chłód
pachnącej Odpadkami uliczki. „Sukinsyny, jeszcze przez nich dostanę za palenia płuc”
— pomyślał Rice macając się rękami po kieszeniach. Na drugim końcu uliczki zobaczył
światło, stamtąd dochodził odgłos ruchu ulicznego. Na pierwszym rogu
(nie zabrali mu ani papierów, ani pieniędzy) poznał wejście do teatru. Ponieważ nic nie
stało na przeszkodzie, aby ze swego miejsca dosłuchał przedstawienia do końca, wszedł
do ciepłego foyer, do dymu, gwaru, ludzi stoją cych przy barze. Starczyło mu czasu na
jesz cze jedno whisky, ale nie czuł się zdolny do zebrania myśli. Na chwilę przed
podniesie niem kurtyny zastanowił się, kto też będzie grał Howella w ostatnim akcie, czy
jakiś in ny nieszczęśnik przechodzi teraz przez uprzej mości, groźby i okulary. Ale żart
kończył się prawdopodobnie każdego wieczoru w ten sam sposób, bo natychmiast poznał
aktora z pier wszego aktu, który czytał list w swoim gabi necie i podawał go Ewie
pobladłej i szaro ubranej. „To skandal-— pochylił się Rice ku sąsiadowi po lewej. — Jak
można pozwolić na zmienianie aktora w połowie sztuki?" Są siad westchnął, zmęczony.
„Trudno się zo rientować z tymi młodymi autorami — po wiedział. — U nich to
wszystko są same symbole". Rice rozsiadł się w fotelu, z roz koszą stwierdzając, że
reszta publiczności szemrała, zdecydowana mniej łagodnie niż jego sąsiad przyjmować
przemiany fizyczne Howella. Ale złudzenie, jakie daje teatr, szybko wzięło nad nimi
górę, aktor był świe tny i akcja płynęła w kierunku, który zasko czył nawet Rice'a,
zagubionego w jakimś mi łym niebycie. List był od Michaela, donosił
w nim o swoim wyjeździe do Anglii. Ewa przeczytała go i zwróciła w milczeniu. Czuło
się, że powstrzymuje łzy. Zostań ze mną aż do końca — powiedziała Ewa. Nie daj im
mnie zabić — niezrozumiale powiedziała Ewa. Z bezpieczeństwa parteru było nie do po
myślenia, że mogłoby ją spotkać coś złego w tej chałowatej scenerii} wszystko było je
dnym nie kończącym się oszustwem, długie godziny peruk i malowanych drzew.
Natural nie, nieodzowna dama w czerwieni przerwała melancholijny spokój gabinetu, w
którym przebaczenie, niemalże mdłość Howella były prawie wyczuwalne w jego
milczeniach, w pełnym roztargnienia ruchu, z jakim po darł list i wrzucił go do ognia.
Wydawało się nieuniknione, że dama w czerwieni wtrąci mimochodem, że wyjazd
Michaela jest tylko manewrem, a także to, że Howell okaże jej swą pogardę, a mimo to
uprzejmie zatrzyma ją na herbacie. Na chwilę rozśmieszyło Rice'a wejście służącego z
tacą: herbata wydawała się jednym z głównych rekwizytów tego dra maturga, specjalnie
zabawna w tej chwili, kiedy dama w czerwieni operowała dość spo rym zapasikiem
melodramatycznego roman tyzmu, światła zaś przygasały w sposób abso lutnie
niestosowny do gabinetu londyńskiego adwokata. Nastąpił telefon, który Howell ode brał
bez drgnienia powiek (najprawdopodo bniej była to wiadomość o spadku akcji lub
jakikolwiek inny trik nieodzowny dla roz wiązania sytuacji); filiżanki krążyły z rąk do
rąk wśród obowiązujących uśmiechów — do bry ton zazwyczaj poprzedzający
katastrofę. Rice'owi wydał się niemal nie na miejscu gest Howella w chwili, w której
Ewa podnosiła filiżankę do ust, jego szybki ruch i herbata wylewająca się na jej szarą
sukienkę. Ewa siedziała nieporuszona, prawie groteskowa. W tym chwilowym
zawieszeniu postaw (Rice wyprostował się nie wiedzieć czemu, z tyłu rozległo się
zniecierpliwione psykanie) pełen zgorszenia okrzyk damy w czerwieni nałożył się na
rękę Howella podnoszącą się jakby po to, aby coś obwieścić, na lekki trzask, na Ewę,
która odwracała głowę patrząc ku pu bliczności, jakby nie chciała wierzyć, a póź niej
bezsilnie pochylała się coraz niżej i ni żej, aż do upadku na sofę, jakby w przedłu żeniu
ruchu, który Howellowi został narzu cony, a na który zareagował nagłą ucieczką za
prawą kulisę, ucieczką, której Rice nie zo baczył, bo sam również biegł już głównym
przejściem, jakkolwiek żaden z widzów nie poruszył się jeszcze. Zeskakując po dwa
schody, zdołał oddać swój numerek w szatni i złapać palto; kiedy dobiegał do drzwi, do
słyszał pierwsze odgłosy końca sztuki, okla ski i gwar na sali, czyjeś szybkie kroki po
schodach. Uciekał w kierunku Kean Street, przecinając uliczkę, dojrzał jakiś nieforemny
cień posuwający się wzdłuż muruj drzwi, przez które go wyrzucono, były uchylone, ale
Rice nie zarejestrował wzrokiem tych wszyst kich obrazów, bo już biegł po oświetlonej
ulicy i zamiast oddalać się od teatru, znowu ulicą Kingsway zbliżał się do niego, przewi
dując, że nikomu nie przyjdzie do głowy szu kać go tak blisko. Biegł przez Sfcrańd (pod
niósł kołnierz palta i szedł szybko z rękami w kieszeniach) aż do chwili, gdy z ulgą, któ
rej sam nie rozumiał, zobaczył, że znajduje się w sieci wąskich uliczek biorących począ
tek od Chancery Lane. Opierając się o ścianę (dyszał i czuł, że koszulę ma przylepioną
do ciała) zapalił papierosa i po raz pierwszy za dał sobie pytanie jasno i używając do tego
wszystkich potrzebnych wyrazów, dlaczego ucieka. Zbliżające się kroki wbiły się klineifi
między niego a odpowiedź, której szukał. Biegnąc dalej pomyślał, że jeżeli uda mu się
znaleźć po drugiej stronie rzeki (już był nie daleko mostu Blackfriars), poczuje się bez
pieczny. Schronił się do sieni, z dala od la tarni oświetlającej wyjście ku Watergate. Coś
sparzyło mu usta; gwałtownym ruchem wy darł z nich niedopałek, o którym zapomniał, a
który zerwał mu skórę z warg. W otacza jącej ciszy próbował powtórzyć sobie pyta nie,
które pozostało bez odpowiedzi, lecz iro nicznie przesłaniała je myśl, że będzie bez
pieczny, dopiero gdy będzie za rzeką. To by-
ło nielogiczne, kroki mogły przecież iść za ■¡nim i przez most, i każdą uliczką tamtego
brzegu. Niemniej zdecydował się na most, biegł wspomagany przez wiatr, który pozwo
lił mu pozostawić rzeką za sobą i zgubić się w labiryncie, którego nie znał, a którym do
szedł do jakiejś źle oświetlonej części miasta. Kiedy po raz trzeci tej nocy zatrzymał sią
w głębokim i-wąskim pasażyku bez wyjścia, stanął wreszcie twarzą w twarz z jedynym
ważnym pytaniem i zrozumiał, że nie potrafi na to pytanie dać odpowiedzi. Nie pozwól
im mnie zabić, powiedziała Ewa, zrobił przecież, co mógł, niezręcznie i nędznie, ale i tak
za bito ją, w każdym razie w sztuce zabito ją, a on musiał uciekać, bo było niemożliwe,
że by sztuka tak się kończyła, żeby szklanka herbaty niewinnie rozlewała sią na jej su
kienką i żeby od tego Ewa ześlizgiwała się, a wreszcie całkiem upadła na kanapę. Zda
rzyło się coś innego, a jego nie było, by temu zapobiec, zostań ze mną do końca, błagała
go Ewa, ale wyrzucili go z teatru, odseparowali go od tego, co musiało nastąpić, a on,
idio tycznie rozwalony w swoim fotelu, oglądał to wszystko nie rozumiejąc albo też
rozumie jąc jakby inną częścią samego siebie, tą, gdzie był lęk i ucieczka, a teraz —
lepiące się niby pot, który spływał mu po brzuchu — obrzydzenie do siebie samego. „Ale
ja nie mam z tym nic wspólnego — pomyślał.
i nic się nie stało. To niemożliwe, żeby działy się takie rzeczy". Powtarzał to gorliwie: to
nieprawda, że przyszli po niego, że propono wali mu ten bezsens, że uprzejmie grozili;
zbliżające się kroki należały do jakiegokol wiek przechodnia, jakiekolwiek, nie pozosta
wiające śladów kroki. Człowiek o rudych włosach, który zatrzymał się tuż koło niego,
prawie na niego nie patrząc, i który nerwo wym ruchem zdjął z oczu okulary po to, żeby
z powrotem je włożyć po otarciu ich o klapę kurtki, był po prostu kimś podobnym do
Ho wella, do aktora, który grał rolę Howella i który wylał filiżankę herbaty na suknię
Ewy. „Niech pan ściągnie tę perukę — po wiedział Rice — poznają pana wszędzie". —
„To nie peruka" — powiedział Howell (Smith czy też Rogers, Rice nie pamiętał już
nawet nazwiska, które figurowało w programie). „Jakiż jestem niemądry" — powiedział
Rice. Oczywiście posiadali dokładną kopię włosów Howella, tak jak i okulary były
dokładną kopią okularów Howella. „Zrobił pan, co pan mógł — powiedział Rice —
siedziałem w krze słach i widziałem. Wszyscy będą mogli świad czyć na pana korzyść".
Howell drżał oiparty
o ścianę. „Nie o to chodzi — powiedział. — Jakie to ma znaczenie, skoro mimo
wszystko postawili na swoim". Rice pochylił głowę. Czuł niewypowiedziane zmęczenie.
„Ja także chciałem ją uratować — powiedział — ale nie
pozwolili mi grać dalej". Howell spojrzał na
niego z pretensją. „Zawsze tak się dzieje
powiedział jakby do siebie.. — Typowe dla amatorów, myślą, że mogą być lepsi niż ci
inni; w rezultacie do niczego to nie służy". Podniósł kołnierz kurtki, włożył rące w kie
szenie. Rice miał ochotę zapytać go: „Dlacze go zawsze tak się dzieje? A skoro tak jest,
to dlaczego uciekamy?”
Gwizdek, który ich szukał, rozlał się po wą skiej uliczce. Długą chwilę biegli obok
siebie, wreszcie zatrzymali się w zaułku pachnącym naftą, stojącą wodą. Za kupą jakichś
pak odetchnęli chwilę, Howell dyszał jak pies, Rice'a złapał skurcz w łydce' Potarł ją
opie rając się o skrzynie, z trudnością utrzymując równowagę na jednej nodze. „Może to
nie jest aż tak poważne — wyszeptał. — Pan po wiedział, że zawsze tak się dzieje...”
Howell położył mu rękę na ustach, już słychać było na zmianę dwa gwizdki. „Każdy w
swoją stronę — powiedział Howell. — Może chociaż jednemu uda się zbiec”. Rice
zrozumiał, że ma rację, ale chciał, żeby Howell przedtem odpowiedział na jego pytanie.
Przytrzymał go mocno za ramię. „Niech mi pan nie każe tak odcłiodzić — błagał. — Nie
mogę wiecznie uciekać, nie wiedząc”. Poczuł smołowy za pach pak, swą rękę jakby
nagle wydrążoną. Jakieś kroki oddalały się pędem. Rice po chylił się, żeby nabrać
rozbiegu, i ruszył
w przeciwnym kierunku. W świetle latarnii zobaczył obojętną nazwę Rose Alley. Dalej
była rzeka, jakiś most. Nie brakowało mo stów ani ulic, którymi można by uciekać.
aki będzie kiedyś jego pomnik, myśli ironicznie prokonsul, wznosi ramię [i zatrzymując
je gestem powitania, ka mienieje pośród owacji tłumu, którego nie zdołały zmęczyć dwie
godziny cyrku i upału. Oto moment obiecanej niespodzianki. Prokon sul opuszcza ramię i
spogląda na żonę, która odwzajemnia mu się pozbawionym wyrazu, uroczystościowym
uśmiechem. Wprawdzie Irena nie wie, co będzie dalej, ale jest to tak, jakby wiedziała,
nawet nieoczekiwane zmie nia się w przyzwyczajenie, kiedy człowiek nauczył się znosić
z obojętnością, której pro konsul nienawidzi, kaprysy właściciela. Nie odwracając się w
stronę areny, przewiduje los już rzucony, okrutną i monotonną kolej ność zdarzeń. Likas,
hodowca wina, i jego żona Urania pierwsi wykrzykują imię, które tłum podchwytuje i
powtarza. „To właśnie miało być dla ciebie niespodzianką — mówi prokonsul. —
Zapewniono mnie, że cenisz styl tego gladiatora". Strażniczka własnych uśmiechów,
Irena pochyla głowę w podzięce.
„Skoro zaszczycasz nas swym towarzystwem, mimo że męczą cię igrzyska — dodaje
pro- konsul — moim obowiązkiem jest dać ci to, co najbardziej ci się podoba". — „Jesteś
solą ziemi — krzyczy Likas. — Ściągasz blask Marsa na naszą biedną, prowincjonalną
are nę!" — „A dopiero widziałeś połowę" — mówi prokonsul zanurzając wargi w
kielichu wina i częstując nim żonę. Irena pije duży haust wina, którego lekka woń zdaje
się od ganiać ciężki i gęsty zapach krwi i gnoju. W nagłej ciszy oczekiwania, w którym
widać go z niebywałą precyzją, Marco idzie ku przodowi areny; jego krótki sztylet lśni w
słońcu, tam gdzie stary płócienny dach przepuszcza skośne promienie, a tarcza z brą zu
niedbale zwisa u lewej ręki. „Czy dajesz mu za przeciwnika zwycięzcę ze Smyrny?" —
pyta podniecony Likas. „Mam coś lepszego — mówi prokonsul. — Chciałbym, żeby
dzięki tym igrzyskom zapamiętała mnie twoja pro wincja i żeby moja żona chociaż raz
się nie nudziła". Urania i Likas klaszczą w oczeki waniu na odpowiedź Ireny, lecz ta w
milcze niu zwraca kielich niewolnikowi, obca wrza skom witającym wejście drugiego
gladiatora. Nieruchomy, Marco również wydaje się obo jętnie słuchać owacji ku czci
przeciwnika; końcem sztyletu lekko dotyka swych złoco nych nagolenników.
„Halo" — mówi Roland Renoir, biorąc pa
pierosa, co jest nieodzownym następstwem gestu zdjęcia słuchawki. Na linii słychać
szmery jakichś splątanych połączeń, ktoś dyktuje cyfry, nagle cisza jeszcze ciemniej sza
w ciemności, którą telefon wlewa w oko słuchu. „Halo" — powtarza Roland, opierając
papierosa o brzeg popielniczki i szukając za pałek w kieszeni szlafroka. „To ja" — mówi
głos Jeanne. Roland przymyka oczy, zmęczo ny, i układa się wygodniej. „To ja” — nie
potrzebnie powtarza Jeanne. A ponieważ Ro land nie odpowiada, dorzuca: „Sonia przed
chwilą stąd wyszła".
Jego obowiązkiem jest patrzeć na cesarską lożę, wykonywać odwieczny gest pozdrowie
nia. Wie, że musi to zrobić i że zobaczy żonę prokonsula, która — może — uśmiechnie
się do niego tak, jak na ostatnich igrzyskach. Nie potrzebuje myśleć, prawie nie umie
my śleć, ale instynkt mówi mu, że ta arena jest zła,' olbrzymie oko z brązu, na którym
brona i palmowe liście naznaczyły swe zygzakowa te ścieżki, zniekształcone przez jakieś
ślady poprzednich walk. Tej nocy śniła mu się ryba, śniła mu się samotna droga pośród
po trzaskanych kolumn; kiedy wkładał zbroję, ktoś mruknął, że tym razem konsul nie za
płaci mu złotymi monetami. Marco nie pofa tygował się zapytać, a tamten, nim się odda
lił, wybuchnął złośliwym śmiechem; potem ktoś inny powiedział mu, że był to brat gla-
diatora, którego zabił w Massilii, ale już po pychano go ku galeriom, ku okrzykom z ze
wnątrz. Upal jest nie do zniesienia, ciąży mu hełm, który odbija promienie słońca ku płó
ciennemu dachowi, ku schodom. Ryba, po trzaskane kolumny, niejasny sen z lukami
zapomnienia w miejscach, w których mógłby go zrozumieć. A ten, co mu nakładał
zbroją, powiedział, że prokonsul nie zapłaci mu zło tymi monetami; może żona
prokonsula nie uśmiechnie się do niego dzisiaj. Wrzaski nie robią na nim wrażenia, bo
teraz wrzeszczą na cześć tamtego, oklaskują go mniej niż przed chwilą jego, ale do
oklasków dołączają się okrzyki zdumienia; podnosi głowę i pa trzy ku loży, gdzie Irena
odwróciła się, żeby rozmawiać z Uranią, gdzie prokonsul nie dbale daje jakiś znak, i całe
ciało Marka krzepnie, a ręka zaciska się na głowicy szpa dy. Wystarcza spojrzenie na
galerię naprze ciwko; nie tamtędy nadejdzie jego rywal; podniesiono kraty ciemnego
wyjścia, który mi wypuszcza się dzikie zwierzęta, i Marco widzi zarysowującą się
olbrzymią sylw;etkę nubijskiego sieciarza, do tej pory niewidocz ną na tle omszałego
kamienia. Teraz, nieza leżnie od wszelkiego rozumowania, wie już, że prokonsul nie
zapłaci mu złotymi moneta mi, odgaduje sens ryby i potrzaskanych ko lumn.
Równocześnie i mało go obchodzi to, co nastąpi pomiędzy nim a sieciarzem (to jest
zawód i przeznaczenie), i mięśnie jego kurczą się jakby ze strachu, coś w jego ciele
zastana wia się, dlaczego sieciarza wypuszczono wyj ściem dla zwierząt, o to samo
zresztą dopytuje się pośród owacji publiczność, i Likas pyta
0 to prokonsula, który bez słów uśmiechem podkreśla niespodziankę, a Likas protestuje
1śmiejąc się czuje się w obowiązku postawić na Marka. Zanim jeszcze usłyszy słowa,
które za chwilę zostaną wymówione, Irena wie, że prokonsul podwoi swą stawkę na
Nubijczyka i że później spojrzy na nią uprzejmie i roz każe podać jej mrożone wino. A
ona wypije wino wymieniając z Uranią komentarze na temat postawy i dzikości
nubijskiego siecia rza. Każdy ruch jest przewidziany, jakkol wiek samemu nie wie się o
tym, jakkolwiek może zabraknąć czary wina lub ruchu ust Uranii podziwiającej tors
olbrzyma. Wtedy Likas, ekspert w niezliczonych przepychach cyrku, zwróci im uwagę,
że hełm Nubijczyka dotyka szczytu krat zamykających dzikie zwierzęta, wznoszących
się o dwa metry po nad ziemię, i będzie wychwalał swobodę, z ja ką ten zarzuca na lewe
ramię łuski sieci. Tak jak zawsze, tak jak i w czasie tej już odle głej nocy poślubnej Irena
kurczy się, kurczy się do najgłębszej wewnętrznej granicy, na zewnątrz pobłażliwa, pełna
uśmiechów, pra wie rozbawiona; w ukrytej jałowej swobo dzie przeczuwa znak śmierci,
który prokon-
ko po to, żeby słuchać, notować i milczeć), nie wierząc właściwie, że ręka, która wzięła,
a potem odłożyła tubkę proszków, jest jej ręką, że głos, który powtarza „to ja", jest jej
głosem na granicy przepaści. Zachować go dność i zamilknąć, delikatnie odłożyć słu
chawkę na widełki, pozostać przezroczyście samą. „Sonia właśnie stąd wyszła" — mówi
Jeanne i granica zostaje przekroczona, gro teska zaczyna się, małe, wygodne piekiełko.
„Och" — mówi Roland pocierając zapałkę. Jeanne dokładnie to słyszy, jakby widziała
twarz Rolanda, gdy wciąga dym, lekko prze chylając się w tył z przymkniętymi oczami.
Rzeka błyszczącej łuski wychlustuje z rąk czarnego olbrzyma, a Marco ma dokładnie
określony czas, aby ugodzić człowieka z sie cią. Zazwyczaj — prokonsul to wie i
odwraca głowę tylko po to, aby Irena zobaczyła, że się uśmiecha — wykorzystywał tę
sekundę, która jest słabym punktem każdego sieciarza, by — zapobiegłszy przy pomocy
tarczy groź bie długiego trójzębu — rzucić się całym im petem na odkrytą pierś. Ale
Marco trzyma- się trochę zbyt daleko, nogi wygięte, jakby napinał się do skoku, a
tymczasem Nubij czyk błyskawicznie ściąga sieć, gotując się do nowego ataku. „Jest
zgubiony" — myśli Irena nie patrząc na prokonsula wybierają cego słodycze z tacy, którą
mu podsuwa Ura nia. „Nie ten sam" — myśli Likas żałując ża
sul ukrył pod formą wesołej rozrywki pu blicznej, znak, który tylko ona 1 może Marco
mogą zrozumieć, choć Marco nie zrozumie go, straszliwy, milczący jak machina, i jego
cia ło, którego pragnęła tamtym razem w cyrku (i tego domyślił się prokonsul, domyślił
się sam, bez pomocy swoich magów domyślił się, jak zawsze od pierwszej chwili),
zapłaci cenę wyłącznie za imaginację, za niepotrzebne dwukrotne spojrzenie na zwłoki
Traka, zabi tego jednym zręcznym ruchem, którym Marco poderżnął mu gardło.
Przed nakręceniem numeru Rolanda ręka Jeanne przesunęła się po kartkach żurnalu mód,
po tubce uspokajających proszków, po grzbiecie zwiniętego na kanapie kota. Póź niej
głos Rolanda powiedział „halo", jego głos jakby trochę senny, i nieoczekiwanie Jeanne
odczuła komizm sytuacji, świadomość, że to, co chce powiedzieć Rolandowi,
automatycz nie włączy ją w galerię telefonicznych pła czek z jedynym ironicznym
świadkiem, po błażliwie, w ciszy palącym papierosa. „To ja” — mówi Jeanne, ale
powiedziała to raczej do siebie niż do tej ciszy, na której tle, jak na tle kurtyny, tańczą
iskierki dźwięków. Pa trzy na rękę, która nieuważnie pogładziła kota przed nakręceniem
numeru (ale czyż nie dychać jakichś cyfr w telefonie, jakiegoś od ległego głosu, który
dyktuje numery komuś, kto nie odpowiada, komuś, kto jest tam tyl-
kładu. Marco wygiął się trochę, w ślad za obrotowym ruchem Nubijczyka. Jest jedy nym,
który jeszcze nie wie tego, oo prze czuwają wszyscy, jest tylko czymś, co przy czajone
czyha na następną okazję, żałując, że nie zrobił tego, co reguły sztuki mu na kazywały.
Trzeba by mu więcej czasu, tych ponurych godzin, które następują po trium fach, żeby
pojąć przyczynę, dla której pro- konsul nie zapłaci mu złotymi monetami. Po sępny
oczekuje drugiego korzystnego momen tu; może po wszystkim, z nogą na piersiach
martwego sieciarza, po raz drugi napotka uśmiech żony prokonsula; ale tego nie myśli
on, a ten, kto to myśli, już nie wietrzy, żeby stopa Marka stanęła na piersiach Nubijczyka
z poderżniętym gardłem.
„Zdecyduj się — mówi Roland — chyba że chcesz, abym całe popołudnie wysłuchi wał
tego faceta, co diabeł wie komu dyktuje swoje cyfry. Słyszysz go?" ?— „Tak" — mó wi
Jeanne — słychać go jakby z daleka, trzy sta pięćdziesiąt cztery, dwieście czterdzieści
dwa. Przez chwilę jest tylko ten monoton ny, daleki głos. „W każdym razie —- mówi
Roland — ten używa telefonu do celów prak tycznych". Odpowiedzią mogłaby być ocze
kiwana pierwsza skarga, ale Jeanne milczy jeszcze przez parę sekund i powtarza: „Sonia
właśnie stąd wyszła". Waha się i dodaje: „Prawdopodobnie już jest blisko twojego do-
mu". Rolanda dziwi to: Sonia nie ma powodu go odwiedzać. „Nie kłam" — mówi
Jeanne, a kot wymyka jej się z rąk, patrzy na nią obrażony. „To nie jest kłamstwo —
mówi Roland. — Mówię o porze, a nie o fakcie, czy odwiedza mnie, czy też nie. Sonia
wie! że o tej porze nie lubię wizyt ani telefonów"! Osiemset pięć, dyktuje z daleka głos,
cztery sta szesnaście, trzydzieści dwa. Jeanne za mknęła oczy czekając na pierwszą
przerwę w tym anonimowym głosie, aby powiedzieć to jedno, co jej pozostawało do
powiedzenia. Jeżeli Roland przerwie rozmowę, zawsze po zostanie jej ten głos w głębi
sieci, będzie mogła zatrzymać słuchawkę przy uchu i ob suwając się coraz to niżej na
sofie, bawiąc się tubką proszków, słuchać cyfr tak długo, aż i tamten głos się zmęczy i
nie pozostanie nic, zupełnie nic, tylko słuchawka już ciążąca jej palcom, martwy
przedmiot, który będzie na leżało odrzucić nie patrząc. Sto czterdzieści pięć, mówi głos.
Gdzieś, jeszcze dalej, niby delikatny rysunek ołówkiem, ktoś, kto mógł by być nieśmiałą
kobietą, pyta między dwo ma trzaskami: „Czy to Gare du Nord?"
Po raz drugi udało mu się umknąć sieoi, ale źle wymierzył odskok wstecz i pośliznął się
na wilgotnej plamie piasku. Z wysiłkiem, który wywołuje dreszcz emocji wśród tłumu,
odrzuca sieć młynkiem szpady, otrzymując równocześnie w tarczę, trzymaną na wycią
gniętym ramieniu, dźwięczące uderzenie trój- zęba. Prokonsul pogardliwie nie zauważa
pod nieconych komentarzy Likasa i odwraca gło wę ku Irenie, która siedzi
¡nieporuszona. „Te raz albo nigdy” — mówi prokonsul. „Ni gdy" — odpowiada Irena.
„Nie ten sam! — powtarza Likas. — Będzie go to drogo koszto wało, Nubijczyk nie da
mu więcej okazji, wystarczy na niego popatrzeć". W pewnej odległości od nich, niemal
nieruchomy, Mar co wydaje się rozumieć popełniony błąd; z podniesioną tarczą
uporczywie patrzy na sieć już ściągniętą, na trójząb, hipnotyzujący go nie dalej niż o dwa
metry od jego oczu. „Masz rację, nie jest ten sam — stwierdza prokonsul. — Postawiłaś
na niego, Ireno?" Przyczajony, gotów do skoku Marco czuje w skórze, w głębi żołądka,
że publiczność opuszcza go. Gdyby miał chwilę spokoju, mógłby przeciąć ten węzeł,
który go parali żuje, ten niewidzialny łańcuch, którego po czątek jest gdzieś daleko za
nim (ale on nie wie, gdzie), a który w jakimś momencie staje się życzeniem konsula,
obietnicą wielkiej za płaty, a także snem, w którym jest ryba, i to, co czuje teraz, kiedy
już na nic nie ma czasu, jest dokładnie obrazem tego snu, wcieleniem się weń na wprost
sieci, która tańczy mu przed oczami i wydaje się łowić każdy pro mień słońca wciskający
się poprzez rozdarcia rozpiętego nad amfiteatrem płótna. Wszystko
jest łańcuchem, .pułapką. Prostując się z groź ną gwałtownością wzbudzającą aplauz pu
bliczności, podczas gdy sieciarz po raz pierw szy cofa się o krok, Marco wybiera jedyną
drogę, zamieszanie, pot i zapach krwi, śmierć przed sobą, którą należy zgnieść; ktoś
myśli to poprzez uśmiechniętą maskę, ktoś, kto po żądał jego ciała ponad ciałem
konającego Traka. „Trucizna — mówi sobie Irena. — Kie dyś znajdzie się trucizna, ale
teraz przyjmij od niego czarę wina, bądź silniejsza, czekaj swojej godziny". Pauza
wydłuża się tak, jak wydłuża się zdradliwa czarna galeria, z któ rej dobiega
nieprzerwanie głos powtarzający cyfry. Jeanne zawsze wierzyła, że to, co na prawdę się
liczy, w jakimś momencie uchwyt- niejsze jest od wszelkich słów. Może te cyfry
powiedzą więcej, będą czymś więcej dla uważnego słuchacza niż jakiekolwiek prze
mówienie, tak jak dla niej perfumy Soni, dotknięcie jej dłoni na ramieniu chwilę przed
odejściem znaczyły o tyle więcej niż jej wszystkie słowa. Ale było jasne, że Sonia nie
zadowoli się pośrednictwem cyfrowym, że będzie chciała powiedzieć to jak najdokład
niej, litera po literze, rozkoszując się sma kiem każdej z nich. „Rozumiem,■ że to dla
ciebie' bardzo ciężkie \— powtarzała Sonia ale nienawidzę oszukaństwa i ukrywania
i wolę powiedzieć ci prawdę". Pięćset czter dzieści sześć, sześćset sześćdziesiąt dwa,
dwieście osiemdziesiąt dziewięć. „Jest mi obojętne, czy odwiedza cię, czy nie — mówi
Jeanne. — Teraz właściwie wszystko mi jest już obojętne”. Zamiast cyfry następuje
długa cisza. „Jesteś?” — pyta Jeanne. „Tak” — mówi Roland odkładając niedopałek na
po pielniczkę i rozglądając się bez pośpiechu za butelką koniaku. „Czego nie mogę
zrozu mieć...” — zaczyna Jeanne. „Przepraszam cię, kochanie, ale w tych wypadkach
mało kto co rozumie, a w dodatku rozumienie czegokol wiek do niczego nie służy.
Bardzo mi przykro, że Sonia tak się pośpieszyła, nie jej rzeczą było z tobą mówić. Niech
go szlag trafi, uspo koi się wreszcie z tymi numerami?" Maleńki, jak ze świata mrówek
głos ponawia swoje dokładne dyktando na podkładzie ciszy bliż szej jakby i gęstszej.
„Ale ty — mówi absur dalnie Jeanne — ty..." Roland popija trochę koniaku. Zawsze
oszczędzał słów, unikał zbędnych dialogów. Jeanne powtórzy dwa, trzy razy każde
zdanie, akcentując je za każ dym razem inaczej. Niech mówi, niech po wtarza, przez ten
czas on przygotuje jakieś minimum sensownych odpowiedzi, które by wprowadziły choć
trochę ładu w ten pełen napięcia chaos. Biorąc głęboki oddech, pro stuje się po uniku i
bocznym wysunięciu się do przodu. Coś mu mówi, że tym razem Nu bijczyk zmieni
porządek ataku, że trójząb poprzedzi wyrzucenie sieci. „Uważaj — tłu
maczy żonie Likas — widziałem, jak to robił w Apta Julia, zawsze ich tym zaskakuje".
Nie osłonięty, nie zważając na ryzyko wej ścia w zasięg sieci, Marco rzuca się do przo du
i dopiero wtedy podnosi w górę tarczę, aby broniła go przed błyszczącą rzeką, która
wystrzela niby promień z ręki czarnego. Roz rywa brzeg sieci, ale trójząb celuje w dół
i krew tryska z uda Marka, podczas gdy zbyt krótki sztylet niepotrzebnie odbija się
o drzewce. „A nie mówiłem!" — woła Likas. Protkonsul z uwagą patrzy na draśnięte
udo, na krew spływającą w złocony nagolennik. Myśli niemal z żalem, że Irena chętnie
przy tuliłaby się do tego uda, poszukałaby kon taktu z nim, jego ciepła, jęcząc tak, jak
umie jęczeć, kiedy on przytula ją, by zrobić jej krzywdę. Powie jej to jeszcze dziś w
nocy; będzie interesujące obserwować wyraz jej twarzy, szukać słabego punktu na masce
tej twarzy, udającej obojętność do samego koń ca, tak jak w tej chwili udaje obiektywne
za interesowanie walką, która wywołuje wycie plebsu, nagle podnieconego zbliżającym
się końcem. „Szczęście opuściło go — mówi pro- konsul do Ireny. — Czuję się prawie
winny, że go ściągnąłem na tę prowincjonalną arenę. Coś z niego pozostało w Rzymie, to
widocz ne". — „A reszta pozostanie tutaj, wraz z pie niędzmi, które na niego postawiłem
śmie je się Likas. „Słuchaj, daj spokój — mówi
Roland — to -nonsens rozmawiać przez tele fon, kiedy możemy zobaczyć się dziś wie
czór. Powtarzam: Sonia pośpieszyła się, ja chciałem jakoś oszczędzić ci tego ciosu".
Mrówka zaprzestała dyktowania swoich cyfr
i słychać bardzo wyraźnie słowa Jeanne. W jej głosie nie czuć łez, co zaskakuje Ro
landa, który przygotował swoje odpowiedzi w oczekiwaniu lawiny .wyrzutów. „Oszczę
dzić mi ciosu? — mówi Jeanine. — Kłamiąc, no naturalnie, oszukując mnie jeszcze raz".
Roland wzdycha, odrzuca odpowiedzi, które mogłyby przedłużyć aż do ziewania ten nu
dny dialog. „Przykro mi, ale jeżeli masz za miar rozmawiać ze mną w ten sposób, wolę
przerwać — mówi i po raz pierwszy słychać w jego głosie uprzejmość. — Lepiej będzie,
jeżeli jutro rano przyjdę do ciebie, w końcu jesteśmy przecież ludźmi cywilizowanymi,
co jest u licha". „Nie przychodź — mówi Jeanne
i zabawne jest słyszeć, jak słowa jej mie szają się z cyframi, nie osiemset, przychodź
osiemdziesiąt osiem, nigdy więcej nie przy chodź, Roland". Dramat, potrząsanie
samobój stwem, nuda jak z Marie Josée, .jak z tymi wszystkimi, które biorą to tragicznie.
„Nie bądź głupia — doradza Roland — jutro zrozu miesz to wszystko, tak będzie lepiej
dla nas obojga". Jeanne milknie, mrówka dyktuje okrągłe cyfry: sto, czterysta, tysiąc.
„Dobra, no to do jutra" — mówi Roland oglądając
sukienkę Soni, która właśnie otworzyła drzwi
i zatrzymała się w nich z pytająco-ironicznym wyrazem twarzy. „Ale się pośpieszyła z
tele fonem" — mówi Sonia odkładając torebkę
i tygodnik. „Do jutra, Jeanne" — powtarza Roland. Cisza w słuchawce napina się niby
łuk, aż ją przecina sucho jakaś daleka cyfra, dziewięćset cztery. „Dosyć tych bzdurnych
numerów!" — krzyczy Roland na cały głosj przed odłożeniem słuchawki słyszy jeszcze
trzask na drugim końcu, łuk wysyłający swą niewinną strzałę. Sparaliżowany, niezdolny
do uniknięcia sieci, która za chwilę go zagar nie, Marco stawia czoła gigantycznemu Nu
bijczykowi, zbyt krótki sztylet jest niby nie ruchome przedłużenie wyciągniętego ramie
nia. Nubijczyk popuszcza sieci raz, drugi, zbiera ją szukając dogodniejszej pozycji, jesz
cze nią kręci, jakby chcąc przedłużyć wrzaski tłumu, który go podnieca do wykończenia
rywala, i opuszcza trójząb rzucając się rów nocześnie w bok, aby dodać uderzeniu siły.
Marco idzie na spotkanie sieci wznosząc tar czę, wieża zwala się na czarną masę, sztylet
grzęźnie w czymś, co gdzieś, ponad nim wyje. Piasek włazi mu w usta, w oczy, sieć
niepo trzebnie spada na duszącą się rybę.
Obojętnie- przyjmuje pieszczoty, niezdolny odczuć, że ręka Jeanne jest drżąca i coraz
zimniejsza. Kiedy palce ześlizgują się po jego boku zatrzymując się w chwilowym
skurczu,
niesforny kot miauczy, potem przewraca się na plecy i macha łapkami w oczekiwaniu, że
rozśmieszy Jeanne, ale nie, ręka jej dalej leży na nim nieruchomo, już tylko któryś z jej
palców szuka ciepła jego futerka, prze biega po nim szybko przed ponownym za
trzymaniem się na jego letnim boku i na tub ce pastylek, która potoczyła się aż tutaj.
Ugo dzony w sam żołądek Nubijczyk wyje, rzuca jąc się do tyłu, i w tym ostatnim
momencie, kiedy ból jest jak płomień nienawiści, cała umykająca z jego ciała siła
koncentruje się w jego ramieniu wbijającym trójząb w plecy leżącego twarzą do ziemi
przeciwnika. Pada na ciało Marka, w drgawkach przewalając się na bok; Marco powoli
rusza ramieniem przy gwożdżony do ziemi niby olbrzymi połyskli wy owad.
„To nieczęste — zwraca się prokonsul do Ireny — żeby gladiatorzy tej klasy wzajem nie
się pozabijali. Możemy sobie powinszo wać, że byliśmy świadkami tak rzadkiego wy
darzenia. Dziś wieczorem opiszę to memu bratu, będzie to dla niego rozrywką w nudzie
jego małżeństwa".
Irena widzi poruszające się ramię Marka, powolny i niepotrzebny ruch, którym jakby
chciał wyrwać trójząb wbity w krzyż. Wyo braża sobie nagiego prokonsula na piasku,
I tym samym trójzębem wbitym aż po ręko jeść. Ale prokonsul nie ruszałby ręką w tym
ostatnim pełnym godności geście? wrzeszczał by wierzgając nogami jak zając, błagałby o
li tość zgorszoną publikę. Przyjmując rękę, któ rą podaje mąż, żeby pomóc jej podnieść
się, przytakuje raz jeszcze. Ramię przestaje się ruszać, jedyne, co można zrobić, to
uśmie chać się, schronić się we własną inteligencję. Kot nie wydaje się zadowolony z
bezwładu Jeanne, znowu wywraca się na grzbiet ocze kując pieszczot; później, jakby mu
przeszka dzał ten palec dotykający jego boku, urażo ny miauczy i odwraca się, aby
odejść, już zapomniany i senny.
„Przebacz mi, że przyszłam o tej porze — mówi Sonia. ^—Zobaczyłam twoje auto przed
bramą, pokusa była za duża. Dzwoniła do cie bie, prawda?" Roland rozgląda się za
papiero sem. „Żle zrobiłaś — mówi. — Już tak się utarło, że tego rodzaju obowiązki
należą do mężczyzn, w końcu byłem przeszło dwa łatą z Jeanne, to porządna
dziewczyna". — „Ale to frajda... — mówi Sonia nalewając sobie kieliszek koniaku. —
Nie mogłam jej daro wać tej naiwności, nie ma rzeczy, która by mnie bardziej
denerwowała. Jeżeli ci po wiem, że z początku się śmiała, taka była pewna, że żartuję"...
Roland spogląda na tele fon, myśli o mrówce. Teraz Jeanne zadzwoni drugi raz, będzie
niewygodnie, bo Sonia usia dła tuż i głaszcze go po włosach, przeglądając tygodnik
literacki tak, jakby w nim szukała
ilustracji. „Żle zrobiłaś" — powtarza Roland przyciągając ją do siebie. „Że przyszłam o
tej porze?" — śmieje się Sonia ustępując rękom, bezmyślnie szukającym jakiegoś zamka.
Fioł kowy welon okrywa ramiona Ireny, która od wraca się tyłem do publiczności,
przeczeku jąc ostatnie ukłony prokonsula. Do owacji dołącza się już rumor wstającego
tłumu, szyb ki bieg tych, którzy spieszą ku wyjściu i dol nym galeriom. Irena wie, że
niewolnicy wy wloką trupy, i nie odwraca się. Jest zadowo lona, że prokonsul przyjął
zaproszenie Lika- sa i że pójdą wieczerzać do jego willi nad brzegiem jeziora, gdzie
nocne powietrze po może jej zapomnieć o zapachu tłuszczy, osta tnich krzykach, o ręce
poruszającej się wol no, jakby chciała gładzić ziemię. Nietrudno zapomnieć, jakkolwiek
prokonsul biczuje ją szczegółowym wspominaniem niepokojącej go przeszłości;
pewnego dnia Irena znajdzie sposób, aby on także zapomniał o tym na zawsze i aby
ludzie myśleli, że po prostu umarł. „Zobaczysz, co wymyślił nasz ku charz — mówi żona
Likasa. — Mojemu mę żowi powrócił apetyt i wieczorem..." Likas śmieje się i pozdrawia
przyjaciół, czekając, aż prokonsul pierwszy ruszy ku galeriom po ostatnim pozdrowieniu,
z którym zwleka, jak by bawiło go patrzenie na arenę, gdzie przy- traczają i ciągną trupy.
„Taka jestem szczę śliwa — mówi Sonia opierając policzek
Dla wszystkich ten sam ogleA
185
0 piersi zasypiającego Rolanda. „Nie mów tego — mruczy. — Człowiek zawsze ma
uczu cie, że to z uprzejmości". — „Nie wierzysz mi?" — śmieje się Sonia. „Wierzę, ale
nie mów tego teraz. Zapalmy". Po omacku szuka na niskim stoliku papierosów, jeden
wkłada w usta Soni, przybliża swój, zapala je równo cześnie. Senni, niemal na siebie me
patrzą Roland macha zapałką i kładzie ją na stoliku jest tam gdzieś popielniczka. Sonia
zasypia pierwsza, on delikatnie wyjmuje jej papiero sa z ust i razem ze swoim odkłada na
stolik, przytulając się do niej w ciężkim, pozbawio nym obrazów śnie. Gazowy szalik
żarzy się bez płomienia na brzegu popielniczki, ogień powoli go ogarnia, aż spada na
dywan obok ich rzeczy i kieliszka koniaku. Część publicz ności wrzeszczy i gromadzi się
na niższych stopniach. Prokonsul pozdrawia tłum raz je szcze i daje znak gwardii, żeby,
mu zrobiła przejście. Pierwszy zrozumiał Likas i poka zuje mu płat starego płótna
tworzącego dach, które pęka, podczas gdy deszcz iskier spada na publiczność,
rozpaczliwie tłoczącą się do wyjść. Rozkazując coś podniesionym głosem, prokonsul
popycha Irenę, ciągle odwróconą
1stojącą nieruchomo. „Prędzej, zanim zapcha ją dolne galerie" — wrzeszczy Likas
wyprze dzając żonę. Irena pierwsza czuje zapach wrzącej oliwy: płoną ipodziemne
składy. Płó cienny dach spada na plecy splątanej masy
ludzkich ciał, która w walce o przejście zatka ła zbyt wąskie galerie. Dziesiątkami skaczą
na arenę szukając innych wyjść, ale oliwny dym zamazuje obrazy, strzęp materiału
jeszcze się trzyma, jedzony przez płomienie, odrywa się
i spada na plecy prokonsula, w chwili gdy był już niemal w przejściu prowadzącym do
cesarskiej galerii. Na jego krzyk Irena od wraca się, zrywa z niego płonącą szmatę, bio
rąc ją delikatnie w dwa palce. „Nie uda się nam wyjść — mówi. — Jesteśmy stłoczeni tu
na dole jak zwierzęta". Wtedy Sonia zry wa się, chcąc rozerwać płonący uścisk, któ rym
jest owinięta, jakby jeszcze to był sen, jej pierwszy okrzyk łączy się z wrzaskiem
Rolanda, który nadaremnie usiłuje wstać, dła wiony przez czarny dym. Jeszcze krzyczy,
ale już coraz słabiej, kiedy strażacki wóz całym gazem wjeżdża w ulicę pełną gapiów.
„Dzie siąte piętro — mówi porucznik. — Nie będzie łatwo, wiatr z północy, cholera. No,
jazda, chłopaki".
Ces yeux l’appartiennent pas... où les as-lu pris?
....................................................IV, S
zasem zdarzało mi się myśleć, że
dzić od jednej rzeczy do drugiej. Mówię „zdarzało mi się myśleć", jakkolwiek jakaś
idiotyczna nadzieja chciałaby wierzyć, że jeszcze mi się to zdarzy. I pomimo że bie ganie
w kółko po mieście wydaje się skan dalicznym bezsensem dla kogoś, kto ma ro dzinę i
dom, chwilami znów sobie mówię, że czas wrócić do mojej ulubionej dzielnicy,
zapomnieć o zajęciach (jestem agentem gieł dowym), przy odrobinie szczęścia spotkać
Jo siane i pozostać z nią aż do następnego ranka.
Kto wie, jak dawno powtarzam sobie to wszystko, a to przykre, bo był czas, że tym
więcej zdarzeń spotykało mnie, im mniej
o nich myślałem, czas, gdy żyłem zaledwie popychając ramieniem byle skrawek powie
trza. W każdym razie wystarczało włączyć się w wesoły prąd obywateli dających się po
nosić swym ulubionym ulicznym rozrywkom,
wszystko ustępuje, mięknie, wycofu je się, bez oporu pozwalając przecho-
a niemal zawsze spacer mój kończył się w dzielnicy krytych galerii, pewnie dlatego, że
kryte pasaże i galerie były od zawsze mo ją utajoną ojczyzną. Przykładem niech będzie
pasaż Giiemes, dwuznaczne terytorium, gdzie już tak dawno temu zrzuciłem z siebie
dzie ciństwo niby zniszczone ubranie. Koło roku 28 pasaż Giiemes był pieczarą skarbów,
w której rozkosznie mieszała się wizja grze chu i pastylek miętowych, gdzie wywrzaski-
wano tytuły południowych gazet pełnych zbrodni na każdej stronie i jarzyły się światła u
wyjścia z sutereny, w której wyświetlano zakazane filmy. Josiany owych dni musiały
patrzeć na mnie z pomieszanymi uczuciami macierzyństwa i rozbawienia, na mnie z pa
roma grosikami w kieszeni, ale zachowujące go się jak mężczyzna, w podgiętym sombre
ro, z rękami w kieszeniach, palącego % papie rosa marki Commander, tylko dlatego, że
zdaniem ojca ślepło się z powodu palenia ja snego tytoniu. Przypominam sobie przede
wszystkim zapachy i dźwięki, coś jakby ocze kiwanie i niepokój, kiosk, w którym kupo
wało się magazyny ze zdjęciami gołych ko biet i ogłoszeniami pseudomanikurzystek; już
wtedy byłem wrażliwy na to niebo fałszy wych stiuków i brudnych lufcików, na tę
sztuczną noc, ignorującą głupotę dnia i słoń ca, tam na zewnątrz. Z udawaną obojętnością
podchodziłem do tych drzwi pasażu, gdzie
rozpoczynało się ostatnie. wtajemniczenie- niepewne windy, które mogłyby wieźć do ga
binetów lekarzy chorób wenerycznych lub domniemanego raju na najwyższych piętrach,
z kobietami wątpliwej moralności i lekkich obyczajów, jak je nazywano w gazetach, z
napitkami (przeważnie zielonkawymi) po dawanymi w rżniętych kieliszkach, z jedwab
nymi dezabilami i fiołkowymi kimonami, a ich mieszkania miałyby ten sam zapach, ja ki
wydzielał się ze sklepów, w moim pojęciu eleganckich, które roziskrzały półcień pasażu
nieosiągalnymi wystawami pełnymi kryszta łowych flaszek i pudełek, i pudrów „rachel",
i różowych puszków, i szczotek o przezręczy- stych rączkach.
Jeszcze dzisiaj nie mogę przejść przez pa saż Giiemes bez półironicznego wzruszenia nad
wspomnieniem niedorosłości na progu upadku. Dawna fascynacja ciągle trwa i dla tego
pewnie lubię włóczyć się bez określo nego celu, wiedząc, że w każdej chwili mogę
znaleźć się w dzielnicy krytych galerii, gdzie byle ponury zakurzony sklepik pociąga
mnie bardziej niż oświetlone gabloty reklamowe wystawione na impertynencję otwartych
ulic. Galeria Vivienne na przykład lub Passage des Panoramas z ich odgałęzieniami, z ich
skró tami wychodzącymi na jakiś antykwariat książkowy lub tajemnicze biuro podróży,
w którym chyba nikt nigdy nie kupił kole-
jowego biletu, ten świat, który opowiedział się za bliższym niebem brudnych szyb i stiu-
ków pełnych alegorycznych figur, wyciągają cych ręce, aby ofiarowywać girlandy, ta
Ga lerie Vivienne o krok od dziennej potworno ści rue Réaumur i Giełdy (pracuję na
Gieł dzie), ileż z tej dzielnicy zawsze należało do mnie, na długo przedtem, nim
zacząłem to podejrzewać, należało do mnie już wtedy, gdy stojąc w pasażu Güemes i
licząc moje stu denckie grosze, rozważałem problem, czy wy dać je w barze
automatycznym, czy kupić książkę, czy mieszane kwaskowe landrynki w przezroczystej
torebce; w ustach papieros, który mglił mi wzrok, a w kieszeni (w której palce dotykały
jej od czasu do czasu) ko perta z prezerwatywą, kupioną z sztuczną pe wnością siebie w
aptece obsługiwanej wy łącznie przez mężczyzn, prezerwatywą, której nie będę miał
najmniejszej szansy zużytko wać mając tak mało pieniędzy i tak dziecinną twarz...
Moja narzeczona, Irma, nie może zrozu mieć, że lubię włóczyć się nocą po śródmie ściu
lub południowych dzielüicach, a gdyby znała moją słabość do pasażu Güemes, byłaby
zgorszona. Dla niej, tak jak i dla mojej matki, nie ma lepszego spędzania czasu niż sofa
w salonie, w którym odbywa się tak zwana konwersacja, kawa i likier anyżkowy. Irma
jest najlepszą i najfajniejszą dziewczyną, ni
gdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy mó wić z nią o tym, co rzeczywiście mnie inte
resuje, i tym sposobem kiedyś staną się do brym mężem i ojczulkiem, którego dzieci bę
dą przy okazji wymarzonymi wnusiami mo jej matki. Przypuszczam, że z tych to powo
dów w końcu poznałem się z Josiane, ale chyba nie tylko dlatego, bo przecież mogłem
spotkać ją na Boulevard Poissonnière czy na ulicy Notre-Dame-des-Victoires, a jednak
po raz pierwszy spojrzeliśmy na siebie w samej głębi galerii Vivienne pod figurami z
gipsu, drżącymi w płomieniu gazowych lamp (po ruszały się girlandy trzymane w
palcach przez zakurzone muzy) i bardzo szybko do wiedziałem się, że Josiane pracowała
w tej dzielnicy i że nietrudno było ją spotkać, je żeli było się bywalcem kafejek lub
przyja cielem concierge'ów. Mógł to być przypadek, ale fakt, że właśnie tam ją
spotkałem, pod czas gdy na innym świecie, tym, gdzie z wy sokiego, pozbawionego
girland ulicznego nie ba padał deszcz, wydał mi się jakimś zna kiem, było to coś więcej
niż zwykłe spotka nie z którąkolwiek z prostytutek tej dzielni cy. Później dowiedziałem
się, że wtedy" Jo siane nie oddalała się od galerii, była to bo wiem epoka, kiedy mówiono
wyłącznie
o zbrodniach Laurenta i biedaczka żyła w pa nice. Coś z tej paniki zmieniało się we
wdzięk, w płochliwość gestów, w zwykłą żą
dzę. Pamiętam jej sposób patrzenia na mnie, coś pomiędzy pragnieniem a nieufnością, jej
pytania udające obojętność, mój niedowierza jący zachwyt, gdy się dowiedziałem, że
mie szka w galerii na piętrze, moje nalegania, żeby iść do niej na facjatkę zamiast do ho
telu przy ulicy Sentier (gdzie miała przyjaciół i czuła się bezpieczna). A później jej
zaufa nie. Boże, jak strasznie uśmieliśmy się tej nocy na samą myśl, że ja miałbym być
Lau- rentem, i jaka śliczna, jaka pełna słodyczy była Josiane na swojej facjatce z
powieści dla ubogich, pełna lęku przed dusicielem krę cącym się po Paryżu, i ten jej
sposób coraz mocniejszego przytulania się do mnie, kie dy przypominaliśmy .sobie
wszystkie zbrodnie Laurenta.
Mama zawsze wie, kiedy nie nocuję w do mu, i chociaż nic nie mówi, to już byłoby zbyt
absurdalne, przez parę dni patrzy na mnie pół zastraszona, a pół obrażona. Wiem, że
nawet nie przychodzi jej na myśl, żeby powiedzieć o tym Irmie, ale mimo to złości mnie
zawziętość tych matczynych uprawnień, których już nic nie usprawiedliwia, przede
wszystkim zaś złości mnie fakt, że to ja w końcu zjawiam się z pudełkiem pomadek czy z
jakąś rośliną do ustawienia na patio i że ten gest w sposób bardzo dokładny ozna cza
koniec wybryków i powrót do normal nego życia syna, który ciągle jeszcze mieszka
z matką. Jasne, że Josiane była szczęśliwa, kiedy jej opowiadałem tego rodzaju historie,
które, przeniesione do dzielnicy galerii, sta wały się częścią naszego życia z równą pro
stotą, co ich bohater. Josiane miała bardzo żywe uczucia rodzinne i pełna była szacunku
dla instytucji i pokrewieństw. Nie jestem amatorem zwierzeń, ale skoro musieliśmy
0 czymś mówić, zaś to, co ona opowiedziała mi o swym życiu, już zostało przedyskuto
wane, niemal nieuchronnie wracaliśmy do moich kawalerskich problemów. Było jeszcze
coś, co nas zbliżyło (i w tym również miałem szczęście), to że Josiane lubiła kryte
galerie, może dlatego, że w jednej z nich mieszkała, a może dlatego, że chroniły ją przed
zimnem
1 deszczem (poznałem ją w początku zimy w okresie przedwczesnych śnieżyc, o których
istnieniu galerie i ich mieszkańcy w ogóle nie mieli pojęcia). Przyzwyczailiśmy się spa
cerować razem, kiedy miała trochę wolnego czasu, kiedy ktoś — nie lubiła wymawiać
jego imienia — był w dość dobrym humo rze, aby pozwolić jej na trochę rozrywki z
przyjaciółmi. O tym kimś mówiliśmy nie wiele, gdy już zadałem kilka nieuniknionych
zapytań, ona zaś odpowiedziała mi kilkoma nieuniknionymi we wszelkich stosunkach
handlowych kłamstwami. Było jasne, że cho dzi o opiekuna, który jednak miał dość do
brego smaku, by pozostawać w cieniu. Do
szedłem do wniosku, że nie robiło mu różni cy, kiedy od czasu do czasu odprowadzałem
Josiane, bo groźba Laurenta bardziej niż kie dykolwiek ciążyła nad dzielnicą po jego
osta tniej zbrodni przy ulicy d'Aboukir i biedacz ka nie miała odwagi oddalać sią po
zmroku od galerii Vivienne. W rezultacie właściwie powinienem był być wdzięczny
Laurentowi i opiekunowi, cudzy strach umożliwiał mi to warzyszenie Josiane po ulicach
i kawiar niach, przekonując mnie, że potrafię być prawdziwym przyjacielem dziewczyny,
z któ rą nie łączy mnie nic głębszego; Z całkowitej ufności tej przyjaźni zdawaliśmy
sobie spra wę powoli, poprzez jakieś milczenia, jakieś żarty. Na przykład jej mieszkanie,
mała czy ściutka facjatka, która dla mnie była po pro stu tylko częścią galerii. Wszedłem
na górę z powodu Josiane, ale ponieważ nie miałem dość pieniędzy, by zapłacić jej za
całą noc, a ktoś czekał na zdanie przez nią rachunków, właściwie nic tam nie widziałem i
dopiero
o wiele później, już prawie zasypiając w mo im nędznym pokoiku, gdzie ilustrowany ka
lendarz i srebrny kubek do picia mate były jedynymi luksusami, zacząłem myśleć o tej
facjatce, ale nie mogłem jej sobie przypo mnieć, bo widziałem tylko Josiane, i żeby
usnąć, wystarczało mi pomyśleć, że znowu mam ją w ramionach. Lecz przyjaźń dała mi
pewne prerogatywy, może jakieś ciche przy
zwolenie opiekuna, dość, że nieraz udało się Josiane tak wykombinować, że spędzała ze
mną noc, a jej pokoik zaczął wypełniać luki w naszym dialogu, który nie zawsze był ła
twy: każda lalka, każdy sztych, każda ozdo ba wryły się w moją pamięć i pomagały mi
żyć, kiedy nadchodził czas powrotu do domu lub rozmowy z matką i Irmą o polityce czy
też chorobach w rodizinie.
Później nastąpiły różne rzeczy, między in-. nymi zarysowała się niewyraźna sylwetka te
go, którego Josiane nazywała Argentyńczy kiem, lecz z początku wszystko skupiało się
wokół postrachu dzielnicy, podsycanej tym, co któryś z dziennikarzy nazwał sagą Lau-
renta-dusiciela. Jeżeli czasem chcę wyobrazić sobie Josiane, to po to, ^by widzieć ją, jak
u mego boku wchodzi do kawiarni przy ulicy des Jeûneurs, jak siada na bankietce z wi
śniowego welwetu, z sąsiadami wymienia ukłony, wymienia zdania, które już po chwili
dotyczą Laurenta, bo w dzielnicy Giełdy mó wi się właściwie tylko o nim i ja, który pra
cuję cały dzień bez przerwy i między dwoma kotowaniàmi giełdowymi znoszę
komentarze kolegów i klientów na temat ostatniej zbro dni Laurenta, zastanawiam się,
czy ten ponu ry koszmar kiedykolwiek się skończy, a rZe- czy wrócą do stanu, w jakim
— wyobrażam sobie — mogły być przed sprawą Laurenta, czy też będziemy musieli
znosić jego ma
kabryczne wybryki do końca naszych dni. Najbardziej irytujące (opowiadam to Josiane,
uprzednio zamówiwszy grog, którego potrze bę tak się odczuwa wśród zimna i śniegu)
jest to, że nawet nie znamy jego imienia, dzielnica nazywa go „Laurent", bo jakaś wróżka
z placu Clichy zobaczyła w kryszta łowej kuli, jak morderca skrwawionym pal cem pisał
swoje imię, a reporterzy usiłują schlebiać gustom publiczności. Josiane nie jest głupia, a
przecież nikt nie przekonałby jej, że zbrodniarz nie nazywa się Laurent, i nie warto
walczyć z obłędnym strachem, jaki widzę w jej niebieskich oczach, teraz z
roztargnieniem patrzących na młodego czło wieka, wysokiego i trochę przygarbionego,
który wszedł i oparł się o kontuar, z nikim się nie witając.
— Może być — mówi Josiane zgadzając się na jakąś uspokajającą uwagę, którą wy
myśliłem na poczekaniu. — Ale tymczasem, jak idę po schodach, boję się, że gdyby
wiatr zdmuchnął mi między piętrami świecę... Już myśl o tym, że mogłabym znaleźć się
sama po ciemku i że może...
— Nieczęsto wchodzisz sama — roześmia łem się.
— Łatwo ci się śmiać, ale czasem, jak pa da deszcz albo śnieg i marnie mi idzie, wra
cam koło drugiej nad ranem...
Następuje opis Laurenta zaczajonego na po
deście albo jeszcze gorzej — czekającego na nią w jej własnym pokoju, gdzie się dostał
otwierając drzwi niezawodnym wytrychem. Przy sąsiednim stoliku Kiki demonstracyjnie
się wstrząsa i wydaje małe okrzyczki prze rażenia, powielające się w lustrach. My męż
czyźni niebywale się bawimy tymi teatralny mi przerażeniami, które podnoszą w cenie
na szą opiekuńczość w stosunku do dziewcząt. Przyjemnie jest palić fajkę w kafejce o
po rze, w której zmęczenie pracą zaczyna roz wiewać się wśród alkoholu i tytoniu, zaś
ko biety porównują swe kapelusze i boa chi chocząc z niczego; przyjemnie jest całować
w* usta Josiane, w zamyśleniu obserwującą mężczyznę —niemalże chłopca — który od
wrócony do nas tyłem popija swój absynt małymi łykami, łokciem oparty o bar. To za
bawne; pierwsze wspomnienie Josiane, które jest zawsze wspomnieniem tego wieczoru,
gdy siedziała na bankietce kafejki, wieczoru pełnego śniegu i pełnego Laurenta, łączy się
nieodzownie z tym, którego nazywała Argen tyńczykiem, popijającym swój absynt,
odwró conym do nas plecami. Ja także nazywam go Argentyńczykiem, ho Josiane
zapewniła mnie, że nim jest, co wiedziała od Rydej, która poszła z nim do łóżka (lub
prawie), przy czym wszystko to stało się, zanim jesz cze Josiane pobiła się z Rudą z
powodu miej sca na rogu i godzin, czego obie teraz pół-
słówkami żałowały, bo kiedyś były najlepszy- ? mi przyjaciółkami. Według Rudej facet
sam jej powiedział, że jest Argentyńczykiem, jak kolwiek mówił po francusku zupełnie
bez cu dzoziemskiego akcentu; powiedział jej to, kiedy szli do łóżka (właśnie
rozwiązywał sznurowadła), po prostu może po to, żeby
0 czymś mówić.
— No, ten tam, dzieciak prawie... Czy nie wygląda na wyrośniętego uczniaka? No do
bra, posłuchaj, co o nim mówi Ruda.
Josiane miała zwyczaj załamywania rąk, rozdzielania ich i ponownego ich załamywa nia,
ilekroć mówiła o czymś pasjonującym. Wytłumaczyła mi życzenie Argentyńczyka, w
sumie nic specjalnie oryginalnego, zdecy dowaną odmowę Rudej, wyjście urażonego
klienta. Zapytałem ją, czy Argentyńczyk kie dykolwiek ją zaczepił. No więc nie, pewnie
wiedział, że ona i Ruda były przyjaciółkami. Znał je dobrze, mieszkał w okolicy, a kiedy
Josiane to powiedziała, spojrzałem na niego z większym zainteresowaniem i zobaczyłem,
że rzucając drobne na cynowy talerzyk płaci za absynt, ślizgając się po nas — a było to
tak, jak gdybyśmy na jakiś nieokreślony czas przestawali istnieć — spojrzeniem
odległym
1 przedziwnie nieruchomym, z twarzą kogoś, kto zastygł w jakiejś chwili snu i nie chce
zrobić jednego kroku, który by mógł go wró cić do rzeczywistości. W końcu tego typu
wy
raz twarzy, mimo że młodzieniec był właści wie niedorostkiem o bardzo pięknych rysach
mógł niejako za rękę prowadzić do koszmaru otaczającego Laurenta. Nie omieszkałem
po wiedzieć tego Josiane.
— Laurent? Zwariowałeś... Przecież Laurent jest...
I Niestety, nikt nic o nim nie wiedział, jak kolwiek Kika i Albert przysiedli się do nas i
dla rozrywki wzięli udział w omawianiu hipotez. Cała ta teoria upadła jednak, kiedy
patron, który tajemniczym sposobem słyszał dosłownie wszystko, o czym była mowa w
je go kafejce, przypomniał nam, że jednak było coś, co się wiedziało na temat Laurenta, a
mianowicie to, że miał siłę, dzięki której dusił swoje ofiary jedną ręką. Podczas kiedy ten
chłopak... ej, panowie... Było zresztą póź no i należało wracać do domu. Ja samiuteń- ki,
bo tej nocy Josiane była zajęta z kimś, kto już czekał na nią na facjatce, z kimś, kto z
natury rzeczy był posiadaczem klucza, tak że doprowadziłem ją do pierwszego pię tra,
żeby się nie bała, gdyby świeca zgasła jej w połowie drogi, i ogarnięty jakimś na głym
zmęczeniem patrzyłem, jak wchodzi, może i zadowolona, jakkolwiek powiedziała mi coś
wręcz odwrotnego, a potem ^ wysze dłem na ulicę zaśnieżoną i lodowatą i zaczą łem
chodzić tam i na powrót bez celu, aż do chwili gdy — jak mi się to zazwyczaj zda-
rżało — znalazłem drogę prowadzącą ku mo jej dzielnicy, ku ludziom czytającym
wieczor ne gazety i patrzącym przez szyby tramwa jów, jakby rzeczywiście było coś do
zoba czenia o tej porze i na tych ulicach.
Nie zawsze było łatwo dotrzeć do dzielnicy galerii i akurat trafić na wolną chwilkę Jo-
siane. Ileż razy zdarzało mi się samemu w roz czarowaniu przemierzać pasaże, aż do
chwili jakiegoś połączenia się z nocą, poczucia, że i ona jest moją kochanką. W porze, w
której zapalano lampy gazowe, ożywiało się nasze królestwo, kawiarnie stawały się
miejscami zadowolenia i wypoczynku, wielkimi łykami spijało się koniec dnia pełnego
pracy, tytuły gazet, politykę, Prusaków, Laurenta, wyścigi. Lubiłem wypić jeden
kieliszek tu, drugi tro chę dalej, bez zdenerwowania oczekując chwili, kiedy na zakręcie
jakiejś galerii lub przy jakimś barze zobaczę sylwetkę Josiane. Jeżeli już była w
towarzystwie, dawała mi znak mówiący, kiedy będzie wolna i gdzie będę mógł spotkać
ją samą. Innym razem ograniczała się do przesłania mi uśmiechu, a wtedy reszta czasu
pozostawała mi na włó czenie się po galeriach. Były to godziny po święcone na
zwiedzanie i tym sposobem za poznałem się z najstarszymi zaułkami naszej dzielnicy, z
Galerią Sainte-Foy na przykład lub z prastarymi zakątkami Passage du Caire, ale
jakkolwiek każdy z nich bardziej mnie
Inne niebo
201
pociągał niż otwarte ulice (a tyle ich było dziś to był Passage des Princes, kiedy indziej
Passage Verdeau i tak w nieskończoność), na zakończenie długiego krążenia, którego
sam nie byłbym w stanie zrekonstruować, zawsze wracałem do Galerie Vivienne, nie tyle
przez wzgląd na Josiane, jakkolwiek i to miało zna czenie, ile do opiekuńczych krat, do
starych alegorycznych rzeźb, do cieni w Passage des Petits-Péres, do tego dziwnego
świata, gdzie nie musiało się myśleć o Irmie, gdzie można było żyć bez określonych
godzin, na los szczęścia, na los przypadkowych spotkań. Przy tak skąpej ilości zdarzeń
właściwie nie mogę obliczyć, ile czasu minęło, zanim bez powodu zaczęliśmy znów
mówić o Argentyń czyku. Kiedyś wydało mi się, że widzę, jak wychodzi z bramy pasażu
Saint-Marc, owi nięty w jedną z tych obszernych czarnych peleryn, które tak były modne
pięć lat temu, wraz z cylindrami o zbyt wysokich główkach, i miałem ochotę podejść do
niego i zapytać, skąd naprawdę pochodzi. Przeszkodziła temu myśl o zimnej złości, z
jaką ja sam przyjął bym indagacje w tym stylu, ale Josiane do szła później do wniosku,
że zrobiłem głup stwo, może dlatego, że Argentyńczyk intere sował ją w jakiś jej tylko
wiadomy sposób, mający w sobie coś z zawodowej obrazy po łączonej ze sporą dozą
ciekawości. Przypo mniała sobie, że któregoś wieczoru widziała
¡iÓS
go z daleka w Pasażu Vivienne, w którym zasadniczo nie bywał.
— Nie podoba mi się sposób, w jaki na nas patrzy — powiedziała Josiane. — Przed tem
nie przejmowałam się tym, ale od kiedy wspomniałeś wtedy o Laurent...
— Josiane, kiedy zrobiłem ten żart, byli śmy z Kiki i z Albertem. Przecież wiesz, że
Albert jest kapusiem. Wyobrażasz sobie, że wypuściłby taką gratkę z rąk, gdyby był w
tym chociaż cień prawdopodobieństwa? Głowa Laurenta jest dużo warta, kochanie.
— Nie podobają mi się jego oczy — upie rała się Josiane. — W dodatku nie patrzy na
ciebie, przekłuwa cię tymi oczami, ale nie patrzy. Gdyby mnie któregoś dnia zaczepił,
uciekałabym jak zmyta, przysięgam ci na ten krzyżyk.
— Boisz się szczeniaka. A może nas wszys tkich, pochodzących z Południowej
Ameryki, bierzesz zà orangutanów?
Z góry wiadomo, jak kończą się takie dia logi. Więc szliśmy na grog do kafejki na rue
des Jeûneurs, więc przebiegaliśmy galerie i bulwarowe teatrzyki, wdrapywaliśmy się na
facjatkę, śmieliśmy się ile sił. Bywały tygo dnie — trudno liczyć czas, kiedy jest się
szczęśliwym — że śmieliśmy się dosłownie ze wszystkiego, nawet z tępych kawałków
Ba- dingueta i strachu przed wiszącą nad nami wojną. Niełatwo jest przyznać, że coś tak
marnego jak Laurent przyczyniło się do zdu szenia naszej wesołości, a jednak tak było,
Laurent znowu zabił kobietę na rue Beau- regard — właściwie o krok — w kawiarni
siedzieliśmy jak na mszy, gdy Marta, która pędem wbiegła z tą nowiną, wybuchnęła hi
sterycznym szlochem, co w jakiś sposób po mogło każdemu z nas do przełknięcia kuli,
siedzącej w gardle. Tej*samej nocy policja przeczesała wszystkich najgęstszym grzebie
niem, od kafejki do hotelu i od hotelu do kafejki. Josiane poszła poszukać opiekuna, a ja
pozwoliłem jej iść, rozumiejąc, że po trzebuje oparcia silniejszego niż wszystkie
dotychczasowe. Ale ponieważ w rezultacie tego typu zdarzenia smucą mnie — galerie
nie służą do tego, nie powinny służyć do tego — zacząłem popijać z Kiki, a później z
Rudą, która poszukiwała mnie jako pomo stu, żeby pogodzić się z Josiane. Niewąsko się
piło w naszej kafejce, a w tej ciepłej mgiełce głosów i kieliszków wydało mi się
właściwie słuszne, że o północy Argentyń czyk usadowił się przy stoliku w głębi i po
prosił o swój absynt ze zwykłym wyrazem twarzy, uroczym i dalekim, i nieobecnym. Na
pierwszą aluzję Rudej powiedziałem, że wiem i że w końcu chłopak nie jest ślepy i jego
gusta nie powinny budzić aż tyle zgorszenia; w każdym razie uśmieliśmy się z
fałszywego oburzenia Rudej, kiedy Kiki przyznała, że
bywała w jego pokoju. Zanim Ruda wbiła w nią dziesięć pazurów pytania, które łatwo
sobie wyobrazić, ja zainteresowałem się, jaki jest ten pokój. „Eh, co tam pokój" —
pogar dliwie wydęła usta Ruda, ale Kiki już zabie rała się zakasawszy rękawy do tej
mansardy na rue Notre-Dame-des-Victoires, jak kuglarz z przedmieścia wyciągając
szarego kota, ja kieś zabazgrane papiery, zbyt wiele miejsca zajmujący fortepian, ale
przede wszystkim papiery i na zakończenie znowu szarego ko ta, który w sumie był,
zdaje się, najlepszym wspomnieniem Kiki.
Pozwalałem jej mówić, patrząc przez cały czas na stolik w głębi i mówiąc sobie, że w
końcu byłoby to zupełnie naturalne, gdy bym podszedł do Argentyńczyka i powiedział
do niego parę zdań po hiszpańsku. Już-już chciałem to zrobić, a teraz jestem jednym wię
cej z tych, którzy zastanawiają się, dlaczego w pewnej chwili nie zrobili tego, na co mieli
ochotę. Natomiast zostałem z Rudą i z Kiki i zabrawszy się do nowej fajki postawiłem
raz jeszcze kolejkę białego wina. Nie pamię tam, co odczułem rezygnując z mojego im
pulsu, ale było to coś jakby zakaz, wrażenie, że przekroczywszy go znalazłbym się na
nie pewnym terenie. A jednak myślę, że zrobiłem źle, że byłem o krok od czegoś, co
mogło -było mnie zbawić. Zbawić, od czego? — py tam. Otóż po prostu od tego, że
dzisiaj nie
Inne niebo
205
mogę już robić nic innego, jak zadawać sobie to pytanie, i że nie ma innej odpowiedzi,
tylko tytoniowy dym i ta zwiewna, zbędna nadzieja, która chodzi za mną po ulicach jak
parszywy pies.
Oà sonl-ils pastis, les becs de gaz? Que sont-elles devenues les vendeuses d'amourt
...............V, |
Powoli dochodziłem do wniosku, że nastały złe czasy i że dopóki będziemy się tak przej
mowali Laurentem i groźbami Prusaków, ży cie w galeriach nie będzie już tym, czym
było przedtem. Matka uznała widocznie, że źle wy glądam, bo zaleciła mi jakieś
uspokajające leki, a rodzice Irmy, którzy mieli willę na je dnej z wysp na Paranie,
zaprosili mnie, abym spędził u nich parę tygodni} wypoczynek i higieniczne życie.
Poprosiłem o piętnaście dni urlopu i bez ochoty pojechałem na wy spę, z góry
uprzedzony do słońca i komarów. W pierwszą sobotę pod byle jakim pozorem wróciłem
do miasta i jak po nierównej ziemi, chodziłem po ulicach, na których obcasy za głębiały
się w rozpalony asfalt. Z tej głupiej włóczęgi pozostało mi krótkie, rozkoszne
wspomnienie: pewnego razu wstąpiłem do pa sażu Güemes i natychmiast ogarnięty
zosta
łem wonią kawy, gwałtownością już zapo mnianą tego zapachu, bo zazwyczaj w gale
riach kawa była słaba i zagotowywana. Wy piłem dwie filiżaneczki, bez cukru, smakując
i wąchając równocześnie, parząc się i rozko szując. Wszystko, co nastąpiło w dalszym
ciągu tego popołudnia, pachniało inaczej, wil gotne powietrze śródmieścia miało w sobie
chmury zapachów (wróciłem do domu piecho tą, zdaje się, że obiecałem mamie zjeść z
nią kolację), a w każdej chmurze zapachy były jakby bardziej surowe, bardziej
intensywne, szare mydło, kawa, czarny tytoń, farba dru karska, yerba mate, wszystko
miało mocny zapach, a nawet niebo i słońce były twardsze jakieś i bardziej podniecające.
Na parę go dzin z głuchą pretensją zapomniałem o dziel nicy galerii, ale kiedy znowu
przeszedłem przez pasaż Guemes (czy było to na pewno w czasie wyspy? Może mieszam
dwa różne okresy tego samego sezonu, zresztą jakie to ma znaczenie?), nadaremnie
usiłowałem od naleźć wesoły wstrząs kawy, zapach jej wy dał mi się zwykłym jej
zapachem, natomiast odnalazłem tę słodkawą i odrzucającą miesza ninę wiórów z
przestałym piwem, które wy daje się parować ze wszystkich barów w śródmieściu, ale
może było tak dlatego, że znowu pragnąłem odnaleźć Josiane i prawie wierzyłem, że
Wielki Terror i śnieżyce już minęły.
Chyba w tym okresie zacząłem podejrze wać, ze pragnienie nie wystarcza już jak
dawniej, żeby wszystko działo się zgodnie z życzeniami i że nie prowadzi mnie już samo
na którąś z ulic wiodących ku Galerie Vi vienne, ale również możliwe jest, że po pro stu,
jak baranek, zgodziłem się na willę na wyspie, by nie martwić limy i nie pozwolić jej na
domysł, że mój jedyny prawdziwy wy poczynek jest gdzie indziej. W końcu nie mogłem
już dłużej wytrzymać, wróciłem do miasta i z koszulą przyklejoną do grzbietu
spacerowałem aż do zmęczenia, zatrzymując się w barach na szklankę piwa, czekając nie
wiem już na co. A kiedy wychodząc z osta tniego baru zorientowałem się, że wystarczy
obejść róg, by znaleźć się w mojej dzielnicy, radość pomieszała się we mnie ze zmęcze
niem i z jakimś niejasnym przeczuciem fia ska, bo dość było rzucić okiem na ludzkie
twarze, aby zrozumieć, że Wielki Terror na dal trwa, wystarczyło spojrzeć w oczy Jo-
siane na jej rogu, rogu ulicy d'Uzes, i usły szeć, jak się skarży, że opiekun we własnej
osobie zdecydował się strzec jej przed ewen tualnym atakiem; przypominam sobie, że
po między dwoma pocałunkami udało mi się doj rzeć jego sylwetkę we wnęce jakiejś
bramy, osłaniającego się od burzy długą, szarą pele ryną.
,
. .
Josiane nie należała do osób wymawiają
cych nieobecność i zastanawiam się, czy w ogóle zdawała sobie sprawę z upływu czasu.
Wróciliśmy pod rękę do Galerie Vi vienne, wspięliśmy się na facjatkę, lecz póź niej
zrozumieliśmy, że nie jesteśmy tak szczę śliwi jak dawniej, składając to na karb
wszystkiego, co gnębiło całą dzielnicę; będzie wojna, to nieuniknione, mężczyźni będą
mu sieli zaciągać się do szeregów (ona takich właśnie wyrażeń używała z głupim,
rozkosz nym szacunkiem), ludzie boją się i rozpa czają, policja nie jest w stanie wytropić
Lau- renta. Pocieszają się gilotynując innych, na wet tego ranka mieli wykonać wyrok na
tru cicielu, o którym tak wiele mówiliśmy w ka fejce na rue des Jeûneurs podczas całego
je go procesu. Terror jednak nadal swobodnie chodził po galeriach i pasażach, nic się nie
zmieniło od czasu mego ostatniego spotkania z Josiane, nawet nie przestał padać śnieg.
Na pociechę poszliśmy na spacer, nie bo jąc się zimna, bo Josiane miała płaszcz, któ ry
musiała pokazać na różnych rogach i w wielu bramach, gdzie przyjaciółki jej oczekiwały
klientów chuchając w dłonie lub chowając ręce w futrzane mankiety. Nieczę sto
chodziliśmy tak dużo po bulwarach i w końcu zacząłem podejrzewać, że przede
wszystkim czujemy się chronieni przez oświe tlone kasety reklamowe; zapuszczanie się
w sąsiednie uliczki (bo i Liliane powinna
była obejrzeć płaszcz, i trochę dalej Francine) powoli napełniało nas przerażeniem, tak że
gdy tylko płaszcz został już dostatecznie po kazany, zaproponowałem naszą kafejkę, do
kąd pobiegliśmy przez rue du Croissańt aż do rogu i naokoło całego bloku, by schronić
się wśród ciepła i przyjaźni.
Na szczęście dla wszystkich o tej porze myśl o wojnie ulatniała się z pamięci, niko- |mu
nie przychodziło do głowy ordynarne wy grażanie Prusakom, tak dobrze się siedziało
przy pełnym kieliszku, w cieple piecyika, przypadkowi klienci już poszli i zostaliśmy
tylko my, przyjaciele patrona, stałe kółko, no i dobra wiadomość, że Ruda przeprosiła Jo-
siane i że się pogodziły wśród pocałunków i łez. Wszystko to miało w sobie coś z gir
landy (jakkolwiek bywają girlandy, które śą jak pogrzebowe wieńce, ale to zrozumiałem
później), a ponieważ na zewnątrz był śnieg i Laurent, siedzieliśmy jak najdłużej w ka
fejce, a o północy dowiedzieliśmy się, że patron właśnie święci pięćdziesięciolecie
swojej pracy za tymże kontuarem, co bez wątpienia należało oblać, jeden kwiat splatał
się z drugim, na stołach wyrosły butelki, te raz już stawiał patron i nie było mowy o po
gardzeniu zarówno przyjaźnią, jak takim od daniem się pracy, dość że około wpół do
czwartej Kiki, kompletnie pijana, wyśpiewy wała nam arie z najmodniejszych operetek,
-podczas gdy Josiane i Ruda obejmowały się pełne szczęścia i absyntu, a Albert,
niemalże nie zwracając na to uwagi, wplatał jeszcze jeden kwiat do girlandy proponując,
by za kończyć noc na La Roquette, gdzie punktual nie o szóstej rano mieli ściąć
truciciela, i pa tron pełen wzruszenia stwierdzał, że tego ty pu zakończenie jego święta
byłoby piękną apoteozą pięćdziesięciu lat uczciwej pracy, i podejmował się, ściskając
każdego po kolei i wspominając swoją świętej pamięci zmarłą w Languedoc małżonkę,
postawić całej eks pedycji dwie dorożki.
A potem znowu wino i wspominanie matek i najważniejszych zdarzeń z dzieciństwa, i
zupa cebulowa po mistrzowsku wykonana w kawiarnianej kuchence przez Josiane i Ru
dą, podczas gdy patron, Albert i my wszyscy przysięgaliśmy sobie wieczystą przyjaźń, a
śmierć Prusakom. Zupa i ser ukoiły jakoś nasze podniecenie, tak że byliśmy cisi i chy ba
nawet speszeni, gdy nadeszła pora zamy kania kafejki, wśród niewiarygodnego szczę ku
barier i łańcuchów i wsiadania do doro żek, w których wydawało się oczekiwać nas
zimno świata. Byłoby się lepiej opłaciło je chać wszystkim razem, żeby jakoś wzajemnie
się rozgrzewać, ale patron miał na temat koni humanitarne zasady i wsiadł do pierwszej
do rożki z Rudą i Albertem, mnie polecając Kiki i Josiane, które — oznajmił — są dla
niego
jak cónki. Po odpowiednim uczczeniu powyż szego zdania wraz z dorożkarzami wrócił
nam duch, gdy niby na wyścigach mknęliśmy w stronę Popincourt wśród sapania i strza
łów z bata. Patron upierał się, żebyśmy wy siedli w pewnej odległości, powołując się na
delikatność uczuć, co trudno przyszło mi zro zumieć, i wziąwszy się pod rękę, by nie
śliz gać się zbytnio na zmarzniętym śniegu, po deszliśmy ulicą La Roquette, słabo
oświetloną przez rzadkie latarnie, pośród ruchomych cieni, które nagle zamieniały się w
cylindry, w jadące dorożki i mrukliwe grupy zbiera jące się na wprost miejsca, gdzie
ulica roz szerzała się, pod innym cieniem, wyższym i czarniejszym cieniem więzienia.
Podziemny świat trącał się łokciami, podawał sobie z rąk do rąk butelki, powtarzał jakiś
dowcip, który obiegał pośród wybuchów śmiechu i zduszo nych pisków, po czym nagle
zapadała cisza, twarze przez chwilę rozjaśniały się od zapa łek, a my z trudem
posuwaliśmy się, stara jąc się nie pogubić, tak jakby każde wie działo, że tylko zbiorowa
wola mogła uspra wiedliwić naszą obecność w tym miejscu. Ma szyna stała na swoich
pięciu kamiennych stopniach, i cały aparat sprawiedliwości cze kał niepocruszony na
małej przestrzeni pomię dzy nią a plutonem wojska z bronią u nogi i bagnetami. Josiane
wpijała mi się paznok ciami w ramię i tak drżała, że zaproponowa
łem jej pójście do kawiarni, ale nie było ka wiarni w zasięgu oka, ona zaś upierała się, że
zostanie. Uczepiona mnie i Alberta, podska kiwała od czasu do czasu, żeby lepiej wi
dzieć maszynę, znów wpijała we mnie pa znokcie, w końcu zmusiwszy mnie, bym tak
pochylił głowę, żeby spotkały się nasze usta, i ugryzła mnie histerycznie, mrucząc słowa,
które rzadko u niej słyszałem, a które wbiły mnie w taką dumę, jak gdybym ja choć na
chwilę został opiekunem. Ale jedynym spo śród nas prawdziwym amatorem tego widoku
okazał się Albert. Z papierosem w zębach, zabijał czas porównując ceremonie, przewi
dując zachowanie skazańca w ostatnich mi nutach, etapy, jakie w tym właśnie momen cie
przechodził w więzieniu, a które znał z przyczyn, nad którymi nie miał zamiaru się
rozwodzić. Z początku słuchałem go z chci wością, chcąc poznać jak najdokładniej
szcze góły obrządku, aż do chwili, w której po woli, jakby z dala od niego i z dala od
Josiane, i z dala od obchodu rocznicowego zacząłem pogrążać się w coś w rodzaju
odrętwienia, w nieokreślone uczucie, że to wszystko powinno było dziać się inaczej, że
— we mnie samym — coś zagraża światu galerii i pasaży, a może, co jeszcze gorzej, że
moje szczęście na tym świecie jest mylą cym preludium, pułapką z kwiecia, jakby je dna
z figur podała mi skłamaną, niepraw
dziwą girlandę (a tej nocy myślałem, że wszystko splata się jak kwiaty w girlandzie),
powoli stając się Laurentem, powoli z nie winnego rauszu galerii Vivienne i przyjaciel
skiej facjatki przechodząc do grożącej nie uniknionej wojny, do pięćdziesięciolecia pa
trona, do dorożek w brzasiku, do sztywnego ramienia Josiane, która obiecywała sobie, że
nie będzie patrzyła, i już szukała na moich piersiach miejsca, na które złoży głowę w
końcowym momencie. Wydało mi się (a w tej właśnie chwili kraty zaczęły się otwierać i
dobiegła nas komenda dyżurnego oficera), że w jakiś sposób to było końcem, nie
wiedziałem czego, bo przecież ostatecznie ja miałem dalej żyć, pracować na giełdzie,
widywać od czasu do czasu Josiane, Alberta i Kiki, która właśnie zaczynała histerycznie
walić mnie w ramię, i pomimo że nie chcia łem odwrócić oczu od krat, które właśnie już
całkowicie się otwarły, musiałem na chwilę zwrócić na nią uwagę, i idąc za jej spojrze
niem pół zaskoczonym, a pół kpiącym, za uważyłem niemal tuż obok patrona trochę
przygarbioną sylwetkę Argentyńczyka otu loną w czarną pelerynę i z ciekawością po
myślałem, że i to także w jakiś sposób włą czało się w girlandę, i że to było trochę tak,
jakby jakaś ręka wplotła w nią kwiat, który zmieni ją w wieniec- jeszcze przed świtem.
Ale już nie myślałem więcej, bo Josiane
przytuliła się do mnie jęcząc, i w cieniu, któ ry dwie przymocowane u wejścia latarnie
poruszały nie płosząc go, wyrosła biała pla ma koszuli, płynąca pomiędzy dwiema czar
nymi sylwetkami, ukazując się i niknąć za każdym razem, gdy trzeci cień, wielki cień
pochylał się nad nią tak, jakby ją obejmował lub karcił, lub szeptał ooś do ucha, lub po
dawał coś do pocałowania, aż do chwili gdy usunął się na bok, a biała plama znalazła się
bliżej, otoczona grupą czarno ubranych ludzi w cylindrach, i coś jakby przyspieszone ru
chy żonglerów, jakby porwanie białej plamy przez dwie postacie, które od tej chwili wy
dawały się częścią maszyny, rućh zrywania z ramion już niepotrzebnego okrycia, szybki
marsz do przodu, zduszony krzyk, mogący pochodzić skądkolwiek, od Josiane wpartej
we mnie konwulsyjnie, od białej plamy, któ ra jakby wśliznęła się pod ramię i od której
coś się oderwało z równoczesnym chrzęstem i wstrząsem. Wydało mi się, że Josiane
mdle je, cały ciężar jej ciała obsuwał się na mnie tak, jak tamto ciało obsuwało się w
nicość, i pochyliłem się, by ją podtrzymać, podczas gdy olbrzymi skurcz wszystkich
gardeł roz luźniał się w finale mszy z organami dźwię czącymi gdzieś w górze (lecz to
był koń, który rżał czując zapach krwi), i odpływ po rywał nas wśród krzyków i
rozkazów woj skowych. Ponad kapeluszem Josiane, która
żałośliwie płakała wbita w mój żołądek, doj rzałem zemocjonowanego patrona i
uszczęśli wionego Alberta, i profil Argentyńczyka za gubionego w pełnej przeszkód
kontemplacji maszyny, którą plecy żołnierzy i krzątanie się funkcjonariuszy
sprawiedliwości częściowo odsłaniało mu jako poszczególne plamy, jako sekundowe
prześwity pomięćtey paltami i ra mionami, i ogólny pęd do ruszenia się i pój ścia na
poszukiwania grzanego wina i snu, jak i my potem, stłoczeni w dorożce, wracali śmy do
naszej dzielnicy, komentując to, co każdy widział, a co nie było takie samo, co nigdy nie
było takie samo, i przez to więcej znaczyło, bo pomiędzy ulicą La Roquette a dzielnicą
Giełdy znalazło się dość czasu, by zrekonstruować całą ceremonię, omówić ją, zadziwić
się nad różnicami spostrzeżeń, przechwalać się lepszym wzrokiem lub moc niejszymi
nerwami, wywołując w końcu za chwyt naszych lękliwych towarzyszek.
| Cóż, nie było w tym właściwie nic dziwne go, że w tym okresie matka lamentowała nad
moim mizernym wyglądem i nad obojętno ścią, która przyprawiała o cierpienia mą bie
dną narzeczoną, wróżąc, że wszystko to od dali ode mnie przyjaciół mego nieboszczyka
ojca, którzy udzielali mi swego poparcia na Giełdzie. Na takie zdania odpowiedzieć mo-
giem tylko milczeniem, a w parę dni póź niej zjawić się z nową ozdobną rośliną lub
bonem na wełnę w motkach po zniżonej ce nie. Irma była wyrozumialsza, może po
prostu wierzyła, że małżeństwo w końcu wróci mnie biurokratycznej codzienności,
zresztą ostatni mi czasy byłem właściwie na granicy przy znania jej racji, ale nie mogłem
zrezygnować z nadziei, że Wielki Terror w naszej galerii wreszcie się skończy i mój
powrót do domu nie będzie podobny ucieczce, poszukiwaniu jakiegoś oparcia, nadziei,
która znikała, gdy tylko matka zaczynała spoglądać na mnie pośród westchnień, Irma zaś
podawała mi fili- żaneczkę kawy z uśmiechem narzeczonych- -pajęczyc. Żyliśmy w
owym okresie w reżi mie pełnej dyktatury wojskowej, jednej z nie kończącej się serii, ale
ludzie pasjonowali się przede wszystkim zbliżającym się rozstrzy gnięciem światowej
wojny i prawie co dzień urządzano w śródmieściu manifestacje na do wód radości z
postępów aliantów i kolejnego wyzwalania stolic europejskich; podczas gdy policja
szarżowała na studentów i kobiety, sklepy pośpiesznie zapuszczały metalowe ża luzje, a
ja, siłą włączony do jakiejś grupy czytającej tablice z przylepionymi egzempla rzami „La
Prensa", zastanawiałem się, jak dłu go będę w stanie opierać się konsekwentne mu
uśmiechowi biednej Irmy i wilgoci przy lepiającej mi na plecach koszulę pomiędzy
jedną a drugą turą notowań giełdowych Nie jasno czułem, że dzielnica galerii już nie iest
tak jak dawniej, kresem jakiegoś pragnienia' kiedy to wystarczało połazić po
jakiejkolwiek ulicy, żeby na -którymś z rogów wszystko za czynało wirować, popychając
mnie bez wy- siłku ku placowi des Victoires, gdzie talk miło łaziło się po zaułkach
pełnych sklepików i za kurzonych zakamarków, by o najkorzystniej szej porze wejść do
Galerie Vivienne w po szukiwaniu Josiane, chyba żebym dla kapry su zaczął 'Od Passage
des Panoramas lub Pas sage des Princes, po perwersyjnym okrąże niu wracając od strony
Giełdy. Natomiast teraz, nie mając nawet tej pociechy, by — jaJc owego ranka — poczuć
uporczywy za pach kawy -w pasażu Güemes (pachniało tro cinami, praniem), zacząłem
skądś .jakby z bar dzo daleka czuć, że dzielnica galerii nie jest już tą przystanią
odpoczynku, jakkolwiek jeszcze wierzyłem w możliwość uwolnienia się od mojej pracy i
od Irmy, w możliwość odnalezienia bez wysiłku rogu Josiane. Co chwila porywała mnie
chęć powrotu: na wprost tablic, gdzie wystawiano gazety, po śród przyjaciół, na patio
mego domu, specjal nie zaś o zmroku, porze, gdy tam zapalają gazowe latarnie. Ale coś
zmuszało mnie do pozostania wraz z matką i Irmą, jakaś nie jasna pewność, że w
dzielnicy galerii już nie oczekują mnie taik jak dawniej, że Wielki
Terror okazał się mocniejszy. Jak automat wchodziłem do banków, do domów handlo
wych, znosząc codzienny obowiązek kupowa nia i sprzedawania akcji i słuchania kopyt
koni policyjnych szarżujących na ludność, święcącą triumfy aliantów, i tak mało już
miałem nadziei, że uda mi się uwolnić raz jeszcze z tego wszystkiego, że kiedy dotar łem
w końcu do dzielnicy galerii, odczułem niemal lęk, poczułem się obcy i inny, tak jak
nigdy dotąd, schroniłem się w bramie, pozwa lając mijać czasowi i ludziom, po raz
pierw szy zmuszony do przyjmowania jakby z ze wnątrz tego, co kiedyś naprawdę
wydawało się moim, ulic i pojazdów, ubrań i rękawi czek, śniegu na podwórzach i
głosów w skle pikach. Aż wreszcie raz jeszcze olśnienie, raz jeszcze spotkanie z Josiane
w Galerie Colbert
i między pocałunkami wiadomość, że już nie ma Laurenta, że dzielnica noc w noc świę
ci zakończenie koszmaru i wszyscy pytają
0 mnie, i że łaska boska, że w końcu Laurent,
1 gdzie też się podziewałem, że o niczym nie miałem pojęcia, i tyle rozmaitości, i tyle po
całunków. Nigdy nie pragnąłem jej bardziej
i nigdy nie kochaliśmy się wymyślniej pod sufitem jej pokoiku, który z łóżka dotykałem
ręką. Pieszczoty, plotki, rozkoszne sprawo zdanie z minionych dni, podczas gdy zmrok
ogarniał facjatkę. Laurent? Marsylczyk o krę conych włosach, nędzny tchórz, który
obwa-
Inne niebo
219
rował się na strychu domu, gdzie jeszcze raz zabił kobietę, i który, podczas gdy policia
wyłamywała drzwi, rozpaczliwie błagał o ła skę. I nazywał się Paul, potwór, jeszcze i to
coś podobnego, i właśnie załatwił się ze swo ją dziesiątą ofiarą, i zaciągnęli go do
więzien nej karetki, podczas kiedy wszystkie siły dru giego arondissement, wbrew
przekonaniu, broniły go przed tłumem, który byłby go roz szarpał. Josiane już miała czas
się przyzwy czaić, ¡pogrzebać Laurenta w swojej pamięci, która niewiele zatrzymywała
obrazów, ale dla mnie to było za dużo, nie byłem w stanie całkowicie w to uwierzyć,
dopiero jej weso łość przekonała mnie, że naprawdę nie ma już Laurenta, że znowu
można włóczyć się po pasażach d ulicach, nie bojąc się każdej bra my. Postanowiliśmy
wyjść, by crazem jaikoś uczcić wyzwolenie, a ponieważ już nie padał śnieg, Josiane
zachciało się iść do Rotonde du Palais Royal, gdzie nigdy nié chodziliśmy za czasów
Laurenta. Kiedy śpiewając scho dziliśmy ulicą des Petits Champs, obiecałem sobie, że
tejże nocy zabiorę Josiane do kilku kabaretów na bulwarach i zakończymy wie czór w
naszej kafejce, gdzie za pomocą bia łego wina postaram się o przebaczenie za równo
nieobecności mej, jak niewdzięczności.
Przez parę krótkich godzin chłonąłem do dna szczęśliwe czasy galerii i doszedłem o
przekonania, że koniec epoki Terroru powra
cał mnie zdrowym i całym mojemu niebu sthików i girland; tańcząc w Rotundzie z Jo-
siane, zrzuciłem z siebie ostatni ciężar tego niepewnego bezkrólewia, drugi raz narodzi
łem się do tego, co było mym lepszym ży ciem, bardzo daleko od salonu Irany, od do
mowego patia, od mizernej pociechy pasażu Guemes. Nawet kiedy później, gadając o
tylu rzeczach z Kiki i z Josiane, i patronem, do wiedziałem się o końcu Argentyńczyka,
na wet wtedy nie podejrzewałem, że przeżywam odroczenie, ostatnie chwile łaski. W
dodatku one mówiły o Argentyńczyku z kpiącą obo jętnością, jak o byle dziwaku z
dzielnicy, służącym do wypełniania dziur w rozmowie, w której za chwilę poruszy się
pasjonujące tematy, i to, że Argentyńczyk dopiero co umarł w jakimś hotelowym pokoju,
było czymś zaledwie o włos istotniejszym od przy padkowej informacji, i Kiki już
rozwodziła się nad uroczystościami, które przygotowy wały się w Moulin de la Butte, i
niełatwo było mi przerwać jej, poprosić o jakieś szcze góły, choć właściwie sam nie
wiedziałem, dla czego o nie proszę. Od Kiki dowiedziałem się paru drobiazgów,
nazwiska Argentyńczy ka, które w końcu okazało się nazwiskiem o francuskim
brzmieniu i które zaraz zapo mniałem, o jego nagłej chorobie przy ulicy du Faubourg
Montmartre, gdzie Kiki miała przyjaciela, który jej to opowiedział: samo-
tnośc, nędzna gromnica na konsoice pełnei książek i papierów, szary kot, którego przy.
garnął jej przyjaciel, wściekłość właściciela hotelu, któremu zrobiono coś podobneąo w
chwili, kiedy oczekiwał wizyty teściów, anonimowy pogrzeb, zapomnienie, uroczysto ści
w Moulin de la Butte, zatrzymanie Paula- -Marsylczyka, podłość Prusaków, którzy za
sługiwali na porządną lekcję... I z tego wszystkiego wydzielałem, jak gdybym odry wał
zeschłe kwiaty od wieńca, te dwie śmier ci, które chciałem w jakiś sposób z sobą po
łączyć, Argentyńczyk i Laurent, jeden w swym hotelowym pokoju i drugi rozpły wający
się w nicości, aby ustąpić miejsca Paulowi-Marsylczykowi, i była to niemal ta sama
śmierć, coś, co na zawsze ulatniało się z pamięci dzielnicy. Tej nocy mogłem jeszcze
myśleć, że to wszystko będzie toczyło się na dal jak .przed okresem Wielkiego Terroru,
Josiane raz jeszcze była moją na swojej fa cjatce, żegnając się obiecywaliśmy sobie za
bawy i wycieczki, gdy nadejdzie lato. Ale na ulicach był mróz, a komunikaty wojenne
wymagały mojej obecności na Giełdzie
o dziewiątej rano. Z wysiłkiem, który wtedy wydał mi się zasługą, zabroniłem sobie my
ślenia o mym odzyskanym niebie i, po naha- rowaniu się do mdłości, zjadłem obiad z
ma tką i byłem jej wdzięczny za to, że znalazła mnie w lepszej formie. Cały ten tydzień
spę-
dziłem borykając się ciężko z giełdowymi transakcjami, na nic nie mając czasu, pędząc
do domu, żeby wziąć prysznic i zmienić mo krą- koszulę na drugą, która po chwili była
jeszcze bardziej mokra. Bomba spadła na Hi roszimę i klienci zupełnie potracili głowy,
musiałem toczyć długie walki, żeby ocalić najbardziej zagrożone walory i znaleźć wła
ściwy kierunek w tym świecie, w którym każdy dzień był nową klęską nazi i urażoną,
próżną reakcją dyktatury przeciw nieodwra calnemu. Kiedy Niemcy poddali się, a tłum
wyległ na ulice Buenos Aires, pomyślałem, że będę mógł trochę wypocząć, ale każdego
ranka oczekiwały mnie nowe problemy, w tym okresie ożeniłem się z Inną, bo matka
o mały włos nie dostała ataku sercowego,
o co — może i słusznie — cała rodzina mnie winiła. Nie jeden raz pytałem siebie,
dlacze go, skoro okres Wielkiego Terroru skończył się w dzielnicy galerii, nie
nadchodziła godzi na mojec^M^iAnia z Josiane, abyśmy ra zem mcj^nizecMkać się pod
naszym gipso wym
PrzyBkEczam, że praca i obo wiązki ro<H|^MBiyC2pniły się do
uniemo żliwienia mi teg^^PHn tylko, że w wolnych chwilach na pociechę spacerowałem
po pasa żu Guemes, niepewnie spoglądając w górę, pijąc kawę i myśląc z coraz
mniejszym prze konaniem o popołudniach, kiedy mi wystar czało chwilę powłóczyć się
bez celu, ażeby
dojść do mojej dzielnicy i o zmierzchu na jakimkolwiek rogu spotkać Josiane. Nigdy nie
chciałem uznać, że końce girlandy defini tywnie połączyły się, że stała się wieńcem
i że nie spotkam już Josiane w pasażach ani na bulwarach. Czasami zdarza mi się myśleć
0 Argentyńczyku i w tym niechętnym prze żuwaniu dochodzę do wniosku, jak gdyby to
mogło być pociechą, że to on swoją śmiercią zabił i Laurenta, i mnie. Na trzeźwo mówię
sobie, że nie, że to przesada i że któregokol wiek dnia powrócę do dzielnicy galerii i spo
tkam Josiane, zaskoczoną, że tak długo mnie nie było. I tak, między tym i owym, siedzę
sobie w domu popijając mate, słuchając ga dania Irany, która spodziewa się w grudniu,
1 bez nadmiernego entuzjazmu zastanawiam się, czy podczas wyborów będę głosował na
Perona, czy na Taboriniego, czy oddam białą kartkę, czy też może po prostu zostanę w
do mu popijając mate, patrząc na Irinę i na ro śliny na patio.