Andrzej F. Grabski
Mieszko I ok. 930-992
Wydawnictwo MON W-wa 1973
Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowsk
Tysiąc lat temu
W Państwowej Bibliotece w Monachium jest rękopis, w którym na
dwóch kartach znajduje się osobliwy tekst przyciągający uwagę
historyków, interesujących się najdawniejszymi dziejami ziem
polskich. Nosi on tytuł: "Opis grodów i terytoriów z północnej
strony Dunaju", uczeni zwą go jednak krócej - Geografem Bawarskim.
Jest to notatka o treści geograficzno-politycznej, dotycząca ludów
i krajów położonych na wschód od Łaby i na północ od Dunaju, a
więc sąsiadujących z najpotężniejszym organizmem politycznym, jaki
istniał wówczas w Europie, z monarchią karolińską. Jej autorem
jest nieznany z imienia zakonnik, być może mnich ze słynnego
klasztoru św. Emerrama w Regensburgu, który żywo interesował się
krajami słowiańskimi. Notatka ta powstała około połowy IX
stulecia. Nie jest wykluczone, że wiąże się ona z politycznymi
aspiracjami państwa wschodnio-frankońskiego, które ukształtowało
się w końcu pierwszej połowy IX wieku w wyniku podziału monarchii
karolińskiej.
W pierwszej części omawianej notatki znalazły się wiadomości o
"ziemiach, które dotykają naszych granic", a więc o krajach
zamieszkiwanych przez Słowian Połabskich, Czechów i Morawian. Dla
nas bardziej interesująca jest druga jej część, w której są
niejasne informacje o plemionach i krajach położonych dalej ku
wschodowi i północy, a więc odnosząca się również i do ziem
polskich. Otóż pośród zamieszkujących te tereny ludów Geograf
Bawarski wymienił np. "Glopeani", w ich kraju miało się znajdować
aż 400 okręgów grodowych. Natomiast o całym tym obszarze mówi, iż
"to taki jest kraj, że z niego pochodzą wszystkie plemiona
słowiańskie i początek (swój), jak powiadają, wywodzą".
Zakonnik spisał wszystko, co kiedykolwiek wyczytał lub usłyszał o
tych terytoriach i zamieszkujących je ludach. Nie miał możności
krytycznego sprawdzenia posiadanych wiadomości, więc oprócz
informacji pewnych, które dziś możemy skonfrontować z innymi
źródłami, znalazły się w jego notatce także najzwyczajniejsze
plotki, a także wieści być może nawet prawdziwe, ale ich
wiarygodności nie sposób dziś już ustalić. Nie ulega jednak
wątpliwości, że wiele informacji, które znalazły się w ostatniej
części zapiski, dotyczy ziem polskich i ich ludności. Historycy
dzielą te dane na dwie kategorie. Pierwsza zawiera nazwy plemion i
ich lokalizacje, które można uznać za prawdziwe, znajdują one
bowiem potwierdzenie w innych źródłach. Odnosi się to do wzmianek
o plemionach Pyrzyczan, Wolinian, Wiślan, Ślężan, Dziadoszan,
Opolan i Gołężyców. Druga kategoria obejmuje informacje, które
zapewne także odnoszą się do plemion polskich, ale ze względu na
najprawdopodobniej znacznie zniekształcone nazwy, są trudne do w
pełni uzasadnionej identyfikacji. Dlatego też o takich plemionach,
jak: "Lendizi", "Lunsizi", "Verizane" i innych napisano do tej
pory bardzo wiele stron uczonych rozpraw i mimo to wcale nie mamy
pewności, czy potrafimy je poprawnie zidentyfikować. Jest jednak
wielce prawdopodobne, że np. pod nazwą "Lendizi" kryje się jedno z
polskich plemion, czasem określane mianem Lędziców, a pod nazwą
"Lunsizi" należałoby się doszukiwać Łużyczan, że wreszcie
wymienieni nieco wcześniej w zapisce "Glopeani", to po prostu
mieszkający opodal jeziora Gopła - Goplanie.
Skrupulatne poszukiwania w dawnych źródłach pisanych, uzupełnione
wynikami badań archeologicznych, pozwalają współczesnemu
historykowi na wcale dokładną rekonstrukcję geografii plemiennej
ziem polskich i obszarów sąsiednich w IX i X wieku. Ujście Odry
zamieszkiwało potężne plemię, zaliczane do grupy plemion Słowian
Połabskich, mianowicie Wolinianie. Natomiast, na ziemi pomorskiej
rozciągały się siedziby Pomorzan. W dolnym biegu Odry, na jej
prawym brzegu, lokalizuje się ziemie Pyrzyczan; nieco w górę
rzeki, na lewym brzegu rozpościerały się tereny zamieszkałe przez
połabskich Lubuszan. Posuwając się dalej w górę Odry, dochodzimy
do obszaru Śląska, gdzie mieszkało podówczas wiele plemion
polskich. Pomiędzy Odrą a Bobrem mieli swoje siedziby
Dziadoszanie. Na terenach biegnących w górę Bobru, między nim a
Kwisą, rozciągało się plemienne terytorium Bobrzan, natomiast na
lewym brzegu Odry, opodal wpadającej do niej rzeki Kaczawy,
znajdowały się plemienne obszary Trzebowian. W środku ziemi
śląskiej zamieszkiwało potężne plemię Ślężan, idąc dalej w górę
Odry znajdujemy plemienne siedziby Opolan, a za nimi Gołężyców.
Rozległa równina, nazwana później Wielkopolską, była kolebką
wielkiego plemienia Polan, sąsiadującego od północnego wschodu ze
słabszymi liczebnie Goplanami, Mazowsze zamieszkiwali Mazowszanie,
a terytorium nazwane później Małopolską - Wiślanie. Ze swoich
pierwotnych siedzib, znajdujących się nad górną Wisłą, potężne
plemię Wiślan rozciągnęło z czasem panowanie daleko ku wschodowi,
dochodząc do Sanu. Najprawdopodobniej w późniejszej
Sandomierszczyźnie, na lewym brzegu Wisły, mieszkało plemię
Lędzian, którego siedziby sięgały do Bugu. Na wschód od nich
lokalizuje się niekiedy niewielkie plemiona Czerwienian, Belżan i
być może także Przemyślan. Jest również bardzo prawdopodobne, że
jakaś mniejsza grupa plemienna zamieszkiwała późniejsze obszary
ziem łęczyckiej i sieradzkiej.
W oparciu o ułomki informacji z IX i X wieku oraz znacznie już
obfitsze wiadomości dotyczące późniejszych podziałów
terytorialnych ziem polskich, uzupełnione danymi archeologicznymi,
możemy również ze znacznym prawdopodobieństwem stwierdzić, że na
dzisiejszych obszarach: Wielkopolski, Małopolski, Polski
środkowej; Kujaw, Mazowsza, Śląska, Pomorza środkowego i
wschodniego, istniały przed tysiącem lat różne organizacje o
charakterze plemienno-politycznym. Podstawą ich formowania się
były sąsiedzkie kontakty między opolami - niewielkimi wspólnotami
terytorialnymi, w których żyła wówczas ludność słowiańska.
Początkowo plemiona liczyły po kilka lub kilkanaście opoli, z
biegiem czasu jednak niektóre z nich, rosnąc w potęgę, obejmowały
po kilkadziesiąt i więcej organizacji opolnych. To właśnie miał na
myśli Geograf Bawarski pisząc o "grodach", znajdujących się we
władaniu poszczególnych plemion. Podając liczby grodów, pragnął on
w ten sposób zilustrować, które plemię było potężne, które zaś
słabe. Jeżeli więc powiadał, iż Ślężanie mają 15 grodów, a
Gołężyce zaledwie 5, oznaczało to, że plemię Ślężan jest znacznie
potężniejsze od Gołężyców, większe zarówno pod względem liczby
ludności, jak zajmowanego obszaru.
Opole było wspólnotą terytorialną, obejmującą kilkanaście i więcej
osiadłych opodal siebie rodzin, rozciągającą się niekiedy na
znacznym obszarze, dochodzącym nawet do kilkuset kilometrów
kwadratowych. Dawno minęły już czasy, kiedy między poszczególnymi
mieszkańcami opola nie było żadnych różnic majątkowych czy
społecznych. Ziemia, która niegdyś była wspólną własnością,
przydzielaną rodzinom w użytkowanie, z biegiem czasu, kiedy ta
sama rodzina uprawiała wciąż te same pola, zaczęła być uważana za
jej własność. Teraz więc zamożność mieszkańców mierzyło się nie
jak kiedyś ilością posiadanej trzody i bydła, ale przede wszystkim
ilością "źrebi" ziemi. Zanik dawnej formy corocznego nadziału
ziemi, tj. przydzielania poszczególnym rolnikom pod uprawę
kawałków gruntu, które już w następnym roku mogły przypaść komu
innemu, i uformowanie się własności ziemi uprawnej, miało doniosłe
następstwa: pogłębiały się procesy zróżnicowania społecznego w
łonie mieszkańców opola. Rola uprawna stanowiła własność zbiorową,
gdyż pozostawała w posiadaniu rodziny i w dyspozycji tego, kto
stał na jej czele. W razie zmiany głowy rodziny, np. na skutek
śmierci, rozporządzał ziemią ten, kto teraz zostawał "ojcem
rodziny". We wspólnym władaniu i eksploatacji całej społeczności
opolnej znajdowały się natomiast pastwiska, wody i okoliczne lasy.
Inaczej musiało się wieść rodzinie, mającej wiele "źrebiów",
piękną chatę, dużo bydła i trzody oraz wszelkiego dobytku niż tej,
która gnieździła się na małym skrawku ziemi. Biednemu już wówczas
niełatwo było się wzbogacić. Wraz z własnością pól uprawnych
pojawiło się nieznane wcześniej w społeczności opola
dziedziczenie, a więc ziemia nie mogła już przypaść komu innemu,
lecz tylko potomkowi, tej rodziny, do której uprzednio należała i
biedak nie mógł już na nią liczyć. Bogatszy i plony miewał
większe, i bardziej się liczono z nim w radzie, a że nie zawsze
mógł już sam ze swą rodziną uprawić własną ziemię, korzystał z
pomocy niewolnych. Człowiek niewolny, a był nim niejednokrotnie
jeniec wojenny, kiedy indziej znowu jakiś włóczęga, który
zawędrował w te strony, nie wiadomo skąd, czasem po prostu
człowiek ukarany przez opole za popełnioną zbrodnię, nie miał
żadnego majątku oprócz tego, co na grzbiecie. Był niewolnym swego
pana, zajmował pozycję podobną do położenia dziecka w jego
rodzinie, musiał wykonywać wszelkie prace i polecenia w zamian za
utrzymanie, słowem pracował na właściciela. Niewolny uprawiał
pańską ziemię, karczował i wypalał las, aby pan mógł rozszerzyć
swe gospodarstwo, pilnował jego trzody.
Wszystkie ważne sprawy wspólnoty rozważano na zebraniach całej
ludności opola. Tutaj rej wodzili starcy, dobrze znający pradawne
obyczaje, cieszący się powszechnym szacunkiem i poważaniem. Oni
też przewodzili w obrzędach kultowych. Kult religijny odgrywał
bowiem niezmiernie istotną rolę w zbiorowym życiu opolnej
społeczności. Ale przecież zebrania takie nie odbywały się często,
trudno było odrywać ludzi od pracy dla byle drobnej sprawy, więc
wyznaczano naczelnika, który miał za zadanie sprawowanie władzy na
co dzień. Któż mógł nim zostać? Któż mógł poświęcać temu swój
czas, niekiedy zaś i środki, nie oglądając się na własne pole,
jeżeli nie ten, kto był możny? Któż mógł zapewnić sobie perswazją
czy podarkiem poparcie innych? Otóż naczelnikami opolnych
społeczności zostawali najczęściej ci, z którymi się najbardziej
liczono, a więc osoby mające niezależną pozycję materialną, słowem
najzamożniejsi. Czy posiadana przez nich władza, choć pochodząca z
woli wspólnoty, nie przyczyniała się również do umocnienia ich
pozycji? W ten sposób kształtowała się niewielka grupka ludzi
możnych, dysponujących majątkiem i cieszących się wzrastającym
autorytetem, który stopniowo przekraczał granice opola, jeśli
wchodziły w rachubę sprawy całego plemienia. Opolni przywódcy byli
bowiem jedynymi reprezentantami społeczności opola na zewnątrz, w
stosunkach z innymi opolami, w sprawach ważnych dla całego
plemienia. Nawiązywali stosunki z naczelnikami innych opoli,
zyskiwali coraz poważniejszy głos w radzie plemienia, zostawali
wodzami w chwilach wojny. Jeśli możny wyrobił sobie pozycję
przekraczającą granice rodzinnej opolnej społeczności, a głos jego
liczył się w całym plemieniu, miał za sobą w razie potrzeby
poparcie licznych swoich współrodowców, bliższych i dalszych
krewniaków, rozrzuconych po całym kraju. Z takich to wybijających
się i zaczynających przewodzić całemu plemieniu naczelników
wywodzili się pierwsi książęta plemion polskich.
Wiec wolnych współplemieńców i książę - oto dwa czynniki plemiennej
władzy, które niejednokrotnie stawały ze sobą w konflikcie.
Wszystkie najważniejsze sprawy plemienia, zwłaszcza zaś
polityczne, wymagały decyzji wiecu, który zwoływano raz na jakiś
czas, w jakimś uświęconym tradycją miejscu, chyba że zaszła
potrzeba nagłego zebrania współplemieńców. Do uczestnictwa w wiecu
mieli prawo wszyscy dorośli i wolni mężczyźni plemienia, ale
ponieważ odbywał się on w miejscu dla wielu z nich odległym, do
którego przybycie wymagałoby opuszczenia na jakiś czas własnej
zagrody, nie wszyscy mogli, bądź chcieli się nań stawić. Poza tym,
jakież to pojęcie miał prosty, ubogi wieśniak o tak ważkich
sprawach, jak: wojna z sąsiadami czy łupieżczy napad na
przejeżdżającą kupiecką karawanę? Nader często więc rola wiecu
ograniczała się do zatwierdzenia decyzji, podjętych już wcześniej
przez księcia i możnych. Chociaż książę piastował najwyższą
godność w plemieniu i górował znaczeniem nad wszystkimi
uczestnikami wiecu, to jednak był od nich zależny. Nie mogło mu
się podobać, że to przecież wiec, nie zaś książęce urodzenie,
stanowi źródło władzy. Nawet jeżeli jego ojciec był również
księciem, a zdarzało się to coraz częściej, nie dziedziczenie, ale
wybór, później zaś w praktyce wybór władcy w ramach książęcej
rodziny (dynastii) decydował o zajęciu przezeń pierwszego
stanowiska w plemieniu. Wiec nie tylko powoływał księcia; mógł go
też złożyć z urzędu, jeżeli uznał, że nie wypełnia on należycie
nałożonych nań obowiązków. Nie chodziło bynajmniej tylko o to, aby
był sprawnym i chytrym wodzem. Prawda, zasługi wojenne ceniono
wielce, ale nie tego tylko wymagano od księcia. Winien on być miły
bogom plemienia i w związku z tym uważano, że jest odpowiedzialny
za pomyślność zbiorów. Jeżeli plony się nie udawały, kraj dotykały
klęski, padała zwierzyna - winien był temu oczywiście książę,
który nie podobał się bogom, więc należało się go pozbyć. W
krajach skandynawskich w takich wypadkach karano księcia śmiercią,
aby jego krew przebłagała urażone bóstwa. Wojenne okoliczności
sprawiały, że do najwyższej godności w plemieniu mógł niekiedy
dojść również człowiek, nie wywodzący się z lokalnej starszyzny,
ba, nawet obcy, który wykazał się nadzwyczajnymi zdolnościami
wojskowo-organizacyjnymi. Jako przykład mogą tu nam posłużyć
dzieje frankońskiego kupca, Samona, który w VII wieku stanął na
czele poważnej organizacji plemion słowiańskich, zbuntowanych
przeciwko ciemiężącym ich Awarom. O tym, że plemienni książęta
cieszyli się niejednokrotnie wielką powagą, która sięgała nieraz i
poza grób, świadczą dwa podkrakowskie kurhany, znane nam wszystkim
jako kopiec Krakusa i mogiła Wandy. Oczywiście nie mają one
żadnego związku z tymi legendarnymi postaciami, są jednak
imponującymi do dzisiaj dowodami czci dawnych Wiślan dla
nieznanych z imienia władców.
Wśród plemion, o których Geograf Bawarski nie potrafił nic więcej
powiedzieć, a jedynie ograniczył się do wymienienia ich nazwy,
znaleźli się, jak pamiętamy, również Wiślanie. Było to plemię, o
którym niebawem będzie coraz głośniej w nielicznych współczesnych
przekazach źródłowych, dotyczących geografii politycznej tych
stron. W pochodzącym z drugiej połowy IX stulecia anglosaskim
opisie Germanii i Słowiańszczyzny znajduje się wiadomość, że "na
wschód od Moraw jest kraj Wiślan" (Visleland). Autor uważał go
najwidoczniej za jakąś całość geograficzną, jeżeli nie polityczną.
Dalsze informacje - tym razem bogatsze - wiążą się z dziejami
państwa wielkomorawskiego.
Na terenie ziem czeskich i morawskich ścierały się w VII wieku
wpływy koczowniczego ludu Awarów i potężnej monarchii
karolińskiej. Klęska Awarów umożliwiła państwu karolińskiemu
głębszą penetrację na tym obszarze. przy czym zadowoliło się ono
zamiast podboju, jedynie uzależnieniem lokalnych, plemiennych
władców. Podczas gdy w Czechach było ich wówczas bardzo wielu, na
Morawach wcześnie ukształtowało się jedynowładztwo i trzej
panujący po sobie książęta: Mojmir, Rościsław i Świętopełk,
rozszerzając granice swego panowania, objęli nim nie tylko Morawy,
ale i Czechy, na południu zaś równinną Panonię. W okresie swego
szczytowego powodzenia państwo wielkomorawskie sięgnęło również na
północną stronę Karpat, ku ziemiom polskim. Był to ogromny,
chociaż krótkotrwały, twór państwowy który utrzymywał stosunki ze
wszystkimi poważniejszymi ośrodkami politycznymi Europy. Właśnie z
polityczną grą, prowadzoną przez księcia Rościsława wiąże się
ambitna próba stworzenia w oparciu o państwo wielkomorawskie
słowiańskiej organizacji kościelnej z własnym arcybiskupem,
hierarchią liturgią i językiem obrzędowym. W tym celu przybyli
tutaj dwaj bizantyjscy misjonarze: Cyryl (Konstanty) i Metody.
Drugi z nich został głową nowo utworzonego arcybiskupstwa, które
objęło swoim zasięgiem cały obszar państwa. Budowanie tej
słowiańskiej organizacji kościelnej dokonywało się w ostrej
rywalizacji z kościołem niemieckim, który zgłaszał pretensje do
tych obszarów. Z osobą Metodego i jego protektora, morawskiego
władcy Świętopełka, wiąże się kolejna wzmianka o plemieniu Wiślan,
zawarta w żywocie arcybiskupa spisanym niebawem po jego śmierci.
Przytoczmy ją w całości: "Miał też Metody dar proroczy i wiele
spełniło się z jego przepowiedni, z których jedną tylko lub dwie
tu wymienimy. Pogański książę, bardzo potężny, siedzący w Wiślech
(w niektórych rękopisach: w Wiśle) urągał chrześcijanom i szkody
im wyrządzał. Posławszy więc do niego (Metody) kazał mu rzec:
Dobrze by było, synu, abyś się ochrzcił dobrowolnie na własnej
ziemi, bo inaczej będziesz wzięty w niewolę i zmuszony przyjąć
chrzest na ziemi cudzej. I wspomnisz moje słowo. Tak się też
stało".
Jest to najstarsza informacja o organizacji plemienno-państwowej
na ziemiach polskich. Zatrzymajmy się więc nad nią. Pierwsze
pytanie, jakie postawimy teraz swemu źródłu brzmi: czy chce ono i
może mówić prawdę? Zacznijmy od końca. To, że może mówić prawdę,
nie ulega najmniejszej wątpliwości, gdyż słowa te zapisał
człowiek, który dobrze znał arcybiskupa, był jego uczniem i
współpracownikiem; pisał niedługo po jego śmierci, a więc zanim
wspomnienia zatarły mu się w pamięci. Czy jednak chciał pisać
prawdę? Przytoczony ustęp pochodzi z dużego utworu, z rodzaju
żywotów świętych, którego bohaterem jest arcybiskup Metody. Autor
tego dzieła postawił sobie za zadanie wykazanie, zgodnie z
systemem wartości przyjmowanym przez swoje środowisko, że Metody
nie był człowiekiem na zwykłą miarę, że był świętym. Dla
współczesnych dowodem świętości były dokonywane przez bohatera
cuda. Interesująca nas opowieść ma właśnie na celu opisanie
jednego z takich cudów, mianowicie przedstawienie niezwykłego daru
prorokowania, który miał ponoć Metody. Czy jednak opowieść ta jest
rzeczywiście tak niezwykła, aby dzisiejszy czytelnik miał prawo
posądzać jej autora o zmyślenie? Bynajmniej. Metody był
człowiekiem o wysokiej pozycji społecznej i politycznej, należał
do bliskiego otoczenia morawskiego władcy, znał arkana polityki
państwa. Czyż nie było dlań sprawą łatwą do przewidzenia, co się
stanie, kiedy wspomniany w opisie książę odrzuci skierowaną doń
ofertę? A więc nie jest to żadna nieprawdopodobna opowieść o
niewiarygodnych dziwach, ale ubrana w szatę cudownego zdarzenia
informacja o konkretnym wydarzeniu.
Jest w niej mowa o bardzo potężnym księciu, siedzącym "w Wiślech".
Współczesny nam historyk polski, krytycznie analizując
tekst, słusznie zauważa, że brak jest podstaw, aby wątpić w
informację autora o potędze owego księcia, chociażby już tylko
dlatego, że przewidywanie upadku jakiegoś władcy, znacznie
słabszego od monarchy morawskiego, nie byłoby przecież przez
ówczesnych potraktowane jako proroctwo. A zatem ów wiślański
władca nie mógł być uważany przez współczesnych za kogoś, kto stał
na czele nieznacznego plemienia i rządził w jakimś malutkim
kraiku. Czy jednak może tutaj chodzić o księcia, który panował nad
całym plemiennym terytorium Wiślan, rozciągającym się na obszarze
późniejszej Małopolski? Czy w ogóle mógł tam wówczas istnieć tak
potężny organizm plemienno-państwowy? Czy nie chodzi tu raczej o
któregoś z lokalnych miejscowych władców, z tym że znaczniejszego
od innych?
Na wszystkie te pytania trudno dziś dać jednoznaczną odpowiedź.
Niektórzy historycy wyrażali pogląd, że plemienno-państwowa
organizacja Wiślan obejmowała cały obszar od Bramy Morawskiej po
dolinę Sanu, inni jednak, bardziej ostrożni, domyślali się, że
chodziło tu o plemienne państwo o mniejszym zasięgu. Jeżeli bowiem
państwo Wiślan było aż tak potężnym organizmem politycznym,
ogarniającym rozległe obszary, czemuż po rychłym upadku państwa
wielkomorawskiego, które je sobie podporządkowało, nie rozrosło
się i nie stało się ważnym czynnikiem politycznym w tej części
Europy?
Z relacji o poselstwie arcybiskupa Metodego dowiadujemy się, że
państwo wiślańskie znalazło się w konflikcie z Wielkimi Morawami.
To właśnie oznaczać mogą słowa żywota, że pogański władca państwa
Wiślan "urągał chrześcijanom i szkody im wyrządzał". Musiało więc
dochodzić co najmniej do starć granicznych, wzajemnych wypadów i
utarczek między pogańskimi poddanymi nieznanego z imienia księcia
wiślańskiego, a chrześcijańskimi mieszkańcami monarchii
morawskiej. Poselstwo, wysłane przez arcybiskupa, rozprawiało na
pewno także o sprawach religii, przede wszystkim jednak musiało
poruszać problemy polityczne. W imieniu władcy Wielkich Moraw
Metody proponował - jak donosi żywociarz - księciu wiślańskiemu
przyjęcie religii chrześcijańskiej na własnej ziemi, tzn. żeby
dopuścił do swego kraju misjonarzy, którzy by doń przybyli z
sąsiednich Moraw, podjęli akcję chrystianizacyjną wśród Wiślan,
poczynając oczywiście od władcy, jego otoczenia oraz możnych.
Jeżeli jednak już w następnym zdaniu żywota czytamy, że w razie
odmowy wiślańskiemu władcy miała grozić niewola, staje się jasne,
iż oferta skierowana doń przez Metodego dotyczyła spraw nie tylko
religijnych, lecz obejmowała również takie, które nie wchodziły
bezpośrednio w zakres kompetencji dostojnika kościelnego. Mamy
wszelkie prawo sądzić, że Metody występował z ramienia
Świętopełka, a sprawy związane z zamierzoną chrystianizacją
stanowiły jedynie część oferty, którą przekazał on władcy Wiślan.
Zawierała ona bowiem najprawdopodobniej propozycję uznania
zwierzchności morawskiej, jeżeli zaś nie zawarcia jakiegoś
politycznego sojuszu morawsko-wiślańskiego. Nie spotkała się ona z
życzliwym przyjęciem. Jak wynika ze zwięzłego opowiadania autora
żywota Metodego, skończyło się na tym, że książę Wiślan został
ujarzmiony przez władcę Wielkich Moraw, znalazł się w niewoli,
gdzie zmuszono go do przyjęcia religii chrześcijańskiej. Oznacza
to, że doszło do wojny, która zakończyła się zwycięstwem
najeźdźców i podporządkowaniem plemiennego państwa Wiślan władcy
wielkomorawskiemu. Gdyby Morawianie żywili zamiar całkowitej
likwidacji państwowo-plemiennej organizacji Wiślan, wówczas nie
chrzciliby pojmanego księcia. Jeżeli jednak tak właśnie uczynili,
to zapewne po to, aby był on wiernym i uległym sojusznikiem
Świętopełka. Naturalnie nie był to sojusz dwóch równych sobie
partnerów. Władca morawski wyraźnie górował nad wiślańskim
sprzymierzeńcem, który nie tylko dostał się do niewoli, ale
wyrzekł się wierzeń swoich przodków i utrzymał władzę z łaski
zwycięskiego Świętopełka.
Również i ta nowa sytuacja polityczna okazała się nietrwała.
Państwo wielkomorawskie toczyło uporczywe walki z Niemcami, które
nie zawsze były zwycięskie. Na domiar złego niemiecki władca
Arnulf sprzymierzył się z innym przeciwnikiem Moraw -
koczowniczymi Węgrami. Niedawno przybyli oni ze wschodu na
naddunajską równinę i stanowili poważne niebezpieczeństwo dla
ludów sąsiednich. Następca Świętopełka, książę Mojmir, nie mógł
już, jak jego poprzednik, skutecznie powstrzymywać naporu
niemieckiego i węgierskiego, kiedy zaś na skutek wewnętrznych
waśni państwo osłabło, Węgrzy zadali ostatni cios jego
politycznemu istnieniu.
I znowu dzieje Wiślan toną w pomroce przeszłości. Nie wiemy
dokładnie, jakie były losy organizacji politycznej tego plemienia
po upadku państwa wielkomorawskiego. Według wszelkiego
prawdopodobieństwa Wiślanie odzyskali niezależność, ich związek
plemienny przetrwał zagrażające mu niebezpieczeństwa. O rozwoiu
organizacji plemienno-państwowej na tym terenie w początku X wieku
świadczą dziś jeszcze potężne grody, nawiązujące do form
morawskich. Zapewne jednak po upadku wielkomorawskiego
zwierzchnika uległa ograniczeniu władza księcia Wiślan na rzecz
plemiennych możnych. Zahamowany został proces centralizacji
państwa, jaki rozpoczął się jeszcze w ubiegłym stuleciu na
obszarach późniejszej Małopolski.
Pamięć o dawnej plemiennej organizacji Wiślan przechowały ułomki
pisanych tekstów oraz w bardzo zniekształconej postaci legenda. W
sławnej legendzie o Kraku, zapisanej zresztą w początkach XIII
stulecia, więcej jest reminiscencji literackich niż okruchów
pamięci o najdawniejszych dziejach południowych ziem polskich.
Historyk jednak będzie uporczywie powracał do myśli, czy
legendarny najazd niemiecki, który ponoć nastąpił po śmierci
Kraka, nie jest jakimś odległym echem zmagań morawsko-niemieckich
w końcu IX wieku. Mogły one przecież w jakimś stopniu objąć
również i lud Wiślan. Legenda o Kraku, chociaż już dawno wykazano,
że niewiele ma ona wspólnego z tym wszystkim, co mogło się dziać w
tamtych stronach w odległych wiekach ukazuje jednak potwierdzoną
przez nowoczesne badania archeologiczne znaczną rolę Krakowa, jako
jednego z głównych ośrodków osadniczych plemienia Wiślan. Według
niektórych badaczy z Krakowem wiążą się również ślady wpływów na
ziemie polskie chrześcijaństwa w obrządku słowiańskim, idącego tu
z Moraw.
Ale przecież początki państwowości polskiej wiążą się przede
wszystkim nie z Krakowem i Małopolską, ale z Wielkopolską i
plemieniem Polan. Z niewielkiego obszaru pól gnieźnieńskich
rozszerzyło ono swe siedziby na przyległe krainy obejmując również
terytorium poznańskie, później zaś dolnoodrzańskie i obszar,
którego głównym grodem był Ląd nad Wartą. Związek plemienny, który
władał tak rozległym terytorium, stanowił znaczną siłę z
powodzeniem mógł się oprzeć zarówno ewentualnemu niebezpieczeństwu
zewnętrznemu, jak również sam stwarzał poważne zagrożenie dla
słabszych sąsiadów, zwłaszcza zaś dla mieszkańców okolic
nadgoplańskich. Rychło też znalazły się one pod jego wpływem.
Jest bardzo wątpliwe, aby rozszerzanie się władzy rosnących w siłę
Polan dokonywało się tylko na drodze dobrowolnych sojuszów. Liczne
grody na terenie Wielkopolski, rozbudowywane i przebudowywane w IX
wieku, noszą wyraźne ślady zniszczeń i pożarów, które należałoby
datować właśnie na ten okres. Można to - jak się zdaje - wiązać z
sukcesami Polan w walkach o podporządkowanie sobie coraz
rozleglejszych terytoriów, uzależnienie lokalnych książąt i ich
plemion, hegemonię polańskiego związku plemiennego w centralnej
części ziem polskich.
Proces uzależniania sąsiednich słabszych organizacji plemiennych
dokonywał się w sposób w niczym nie przypominający sielanki. O
tym, jak on przebiegał, mamy obszerne informacje z terenu Rusi i
podobnie działo się na ziemiach polskich. Nie obywało się przy tym
bez gwałtów, zdradzieckich napaści, mordów i przemocy, a wszystko
po to, by broniącą swojej niezależności starszyznę bądź zmusić do
uległości, bądź też zlikwidować. W ślad za utratą niezależności
szło nie tylko ograniczenie władzy lokalnej starszyzny, ale przede
wszystkim uciążliwe obowiązki względem zwierzchnika, w postaci
najróżniejszych danin i powinności. Znaczna część spośród tych
danin i obowiązków, jakie znamy z dziejów wczesnośredniowiecznej
Polski, sięga swymi korzeniami tych najodleglejszych czasów.
Danina - "dań" - była główną, oprócz własnej włości, podstawą
dochodów księcia i nieśli mu ją współplemieńcy od "dymu" czy
"dworu", a więc z każdego gospodarstwa. Jedną z najstarszych form
była danina oddawana w bydle, zwłaszcza zaś w nierogaciźnie. Prócz
tego ściągano daniny w miodzie, wosku, futrach. Nazwa jednej z
tych danin - "narzaz" - mówi wiele o sposobie jej ściągania.
Pochodzi ona bowiem od słowa "rzezać", a to dlatego, że pierwotnie
przy jej zbieraniu posługiwano się szczególnym sposobem rachunku.
Zarówno właściciel "dymu", jak poborca mieli deszczułki lub kije,
na których robili nacięcia, na oznaczenie dostarczonej ilości
bydła lub nierogacizny. Pierwotnie daniny obejmowały to, co było
szczególnie potrzebne dla utrzymania księcia i jego dworu, bądź
to, co nadawało się na korzystny zbyt za granicą, gdzie kupowano
różne artykuły luksusowe i kosztowniejszą broń. Jeżeli jednak z
każdego "dymu" ściągano przeciętnie w roku co najmniej po dwie
świnie, nie mówiąc już o innych rodzajach danin i powinnościach,
nic dziwnego, że ludność musiała to odczuwać coraz dotkliwiej,
zwłaszcza gdy zwiększały się książęce żądania.
Rozwój państwa polańskiego oznaczał dla jego mieszkańców wzrost
danin i powinności na rzecz kształtującej się władzy: księcia,
jego dworu, urzędników, drużyny. Na podbitych obszarach władca
rozmieszczał w grodach załogi zbrojnych wojowników. Miały one za
zada nie nie tylko strzec panowania księcia, ale także bronić
ziemi w razie napadu nieprzyjaciela. Załogi jednak nie siały i nie
orały, utrzymywała je okoliczna ludność, a spora część
zwiększających się stale danin szła właśnie na ich utrzymanie.
Jeżeli wodzowie mniejszych, uzależnionych przez Polan obszarów,
podporządkowywali się dobrowolnie nowej władzy, mogli zatrzymywać
swoje mienie i zachować uprzywilejowaną pozycję społeczną, a nawet
ją umocnić, skoro za cenę uległości uzyskiwali sobie poparcie
silniejszego. Ale kiedy nowe tereny zdobyto w czasie wojny,
wówczas lokalna starszyzna ulegała likwidacji, a jej mienie,
majątki i dobytek przypadały komuś z zaufanych zwycięskiego
księcia, jeżeli nie jemu samemu.
Pod nowym panowaniem część spośród wolnych do niedawna
współplemieńców stawała się niewolnymi, traciła swoje mienie,
niekiedy bywała przesiedlana na inny teren i zmuszana do pracy dla
pana lub księcia. Powstawanie państwa oznaczało więc dla Polan
pogłębianie się zróżnicowania społecznego i wytwarzanie się
struktury klasowej. Prowadziło to do umacniania się pozycji władcy
w polańskiej społeczności, coraz większego uniezależniania się
jego od wiecu i możnych, ugruntowywania się potęgi bogacących się
włodyków (umiejących wykorzystywać dla siebie zwycięskie wojny i
zabory terytorialne), pogłębiania się przedziału między nimi a
resztą ludności kraju. Ta również - niegdyś w większości złożona z
wolnych współplemieńców - różnicowała się i coraz więcej było
niewolnych - jeńców wojennych; osadzonych na pańskiej roli, ludzi
wyznaczonych do określonych przez pana czynności. Książę, jego
rodzina i bliscy, dostojnicy i doradcy, wreszcie wielmoże
stanowili klasę rządzącą, która miała do swej dyspozycji
rozbudowany, ustawicznie rozwijający się i coraz bardziej sprawny
aparat państwowy.
Ale przecież wszystkie te przemiany miały jeszcze i inne oblicze.
Formowanie się silnego państwa polańskiego, aczkolwiek dokonywało
się wielkim kosztem, rozłożonym w niejednakowej mierze na barki
ludności, oznaczało dla wszystkich koniec ustawicznych
międzyplemiennych waśni, ciągłych wojen raz z tym, kiedy indziej z
innym wrogiem, które dotkliwie wyczerpywały zasoby mieszkańców,
przynosiły pożogę, niewolę, a często i śmierć. Postępująca
stabilizacja stosunków, związana z formowaniem się i umacnianiem
organizacji państwowej, była korzystnie odczuwana przez szerokie
kręgi ludności kraju i znalazła odbicie w intensyfikacji
działalności gospodarczej. Jest niezmiernie charakterystyczne, że
- jak to potwierdzają wyniki badań archeologicznych - na IX - X
wiek przypada na ziemiach polskich gwałtowny wzrost gospodarczy,
wyrażający się szybkim rozwojem produkcji rolnej i hodowlanej,
prowadzący do widocznego wzrostu zamożności i spożycia
mieszkańców. Chociaż powstawanie państwa pociągało za sobą znaczne
społeczne i ekonomiczne koszty, to jednak dawało przecież
widoczne, namacalne korzyści. Jedne i drugie były na pewno
nierówne dla wszystkich, ale w ostatecznej konsekwencji możliwe
stało się podniesienie zamożności nawet ubogiej ludności kraju.
Czasy kształtowania się państwa i struktury klasowej - jak trafnie
zauważył współczesny nam historyk polski Stanisław Trawkowski -
"przynosząc wyzysk szerokich mas przez nieliczną grupę rządzącą,
przynosiły jednocześnie tym masom polepszenie warunków bytu. Tylko
dlatego dochodziło do tworzenia się państwa, że wzrost nadwyżek
produkcyjnych ponad istniejący poziom konsumpcji był większy, niż
wprowadzane powinności na rzecz tworzącego się państwa. Część tych
nadwyżek szła na zaspokajanie rosnących potrzeb samych
producentów".
Tworzenie się państwa oznaczało, jak powiedzieliśmy, umacnianie
się pozycji księcia, w konsekwencji zaś prowadziło do powstania
panującej dynastii. Coraz częściej syn obejmował władzę po ojcu,
wprawdzie zawsze za zgodą wiecu, a przede wszystkim możnych, ale
przecież zgodnie z kształtującym się prawem zwyczajowym rodu.
Dynastyczna legenda rodziny Piastów doczekała się w początkach XII
wieku utrwalenia na piśmie w postaci opowieści o Popielu i
Piaście, zanotowanej przez Galla Anonima. Przypomnijmy ją sobie,
gdyż zasługuje ona na uwagę. "Był mianowicie w mieście Gnieźnie,
które po słowiańsku znaczy tyle co gniazdo książe imieniem Popiel,
mający dwóch synów; przygotował on zwyczajem słowiańskim wielką
ucztę na ich postrzyżyny, na którą zaprosił bardzo wielu swych
wielmożów i przyjaciół. Zdarzyło się zaś z tajemnej woli Boga, że
przybyli tam dwaj goście, którzy nie tylko że nie zostali
zaproszeni na ucztę, lecz nawet odpędzeni w krzywdzący sposób od
wejścia do miasta". Udali się tedy na przedmieście, gdzie
napotkali "domek oracza wspomnianego księcia, który urządzał ucztę
dla synów". Ów - zgodnie z gościnnym obyczajem - zaprosił
wędrowców do swej chaty, oni zaś rzekli mu: "cieszcie się zaiste,
iżeśmy przybyli, a może nasze przybycie przyniesie wam obfitość
dobra wszelakiego, a z potomstwa zaszczyt i sławę". "Mieszkańcami
gościnnego domu byli: niejaki Piast, syn Chościska, i żona jego
imieniem Rzepka; oboje oni z całego serca starali się wedle
możności zaspokoić potrzeby gości, a widząc ich roztropność
gotowali się pewien poufny zamysł, jaki mieli, wykonać za ich
doradą. Gdy usiadłszy wedle zwyczaju rozmawiali tak o różnych
rzeczach, a przybysze zapytali, czy mają co do picia", gościnny
oracz postawił im beczułkę piwa, które był przygotował na
postrzyżyny swego syna. I teraz stał się cud, bowiem w miarę, jak
goście popijali napój, jęło go stale przybywać tak, że gospodarze
nie mogli już nastarczyć naczyń. Goście polecili także zabić
prosiaka, którego mięsem napełniono aż dziesięć cebrów. Piast i
jego żona, widząc dokonujące się na ich oczach cuda i przeczuwając
w nich "jakąś ważną wróżbę dla syna", za radą i zachętą gości
zaprosili na biesiadę samego księcia i wszystkich, którzy u niego
gościli, a zaproszony książę wcale nie uważał sobie za ujmę zajść
do swojego wieśniaka. Jeszcze bowiem księstwo polskie nie było tak
wielkie - konkludował kronikarz - ani też książę kraju nie wynosił
się jeszcze taką pychą i dumą i nie występował tak okazale,
otoczony tak licznym orszakiem wasali".
Potem odbyła się uczta, przybysze zaś postrzygli syna gospodarza i
nadali mu imię Siemowit "na wróżbę przyszłych czasów". Chłopiec
"wzrastał w siły i lata" i "rósł w zacności do tego stopnia", że
Opatrzność za powszechną zgodą ustanowiła go księciem, a Popiela i
jego potomstwo "doszczętnie usunęła z królestwa". Ten ostatni
zginął na wygnaniu najhaniebniejszą śmiercią, został bowiem
zjedzony przez myszy.
Oczywiście najmniej wspólnego z dziejową rzeczywistością miało z
tej pięknej legendy to, co było w niej najbardziej efektowne:
opowiadanie o świętych pielgrzymach, podanie o cudownym
rozmnożeniu jadła i napoju, czy wreszcie najsławniejsze - o
zjedzeniu Popiela przez myszy. Pierwsze jest wątkiem
prawdopodobnie pochodzenia francuskiego i ma wiele wspólnego z
opowieściami o św. Germanie, biskupie z Auxerre. Motyw cudownego
rozmnożenia jadła znany jest choćby z Nowego Testamentu (cud w
Kanie Galilejskiej) oraz licznych utworów hagiograficznych
średniowiecza. W zastosowaniu do początków polskiej dynastii miał
uzasadniać, że jej władza pochodzi od samego Boga, a objęcie przez
nią tronu było cudem. Trzeci wreszcie motyw legendarny,
opowiadanie o myszach, jest wędrownym wątkiem literatury
średniowiecznej, pochodzącym prawdopodobnie z Nadrenii.
Najistotniejsze jest jednak zgoła coś innego. Legenda o Popielu i
Piaście dotyczy okoliczności przejęcia władzy przez przodków
dynastii późniejszych władców Polski i usunięcia poprzednio
panującej. Nie sądźmy, jak mniemali niekiedy historycy, by
wynikało z niej, że "państwo Piastów miało być poprzedzone przez
inną, wcześniejszą państwowość o zasięgu lokalizowanym w różnych
wersjach podania na pograniczu Wielkopolski i Kujaw", gdyż może
chodzić wciąż o tę samą organizację plemienno-państwową, którą
dawniej rządziła inna, później zaś piastowska dynastia. W każdym
razie historyk może się doszukiwać w legendzie dalekiego echa
przewrotu politycznego, jaki nastąpił w kształtującym się państwie
polańskim. Oczywiście nie Opatrzność, ale realne siły społeczne
były motorem tego przełomu i dawna dynastia musiała mieć wśród
Polan wielu wrogów, nowo wprowadzona zaś licznych zwolenników.
Wszystkie dalsze przypuszczenia, jakie można by tutaj snuć, są
mało prawdopodobne i musimy przyznać, że właściwie nic nie wiemy,
w jakich okolicznościach doszło do zmiany dynastii i kiedy to się
dokonało. Domyślamy się tylko, że stało się to zapewne w połowie
IX wieku. Legenda o Popielu i Piaście świadczy jednak dowodnie, że
kształtowanie się państwa polskiego dokonywało się w ostrej walce
sił społecznych i politycznych, że dynastia Piastów nie była ani
pierwszą, ani jedyną kandydatką do piastowania książęcej władzy.
Legenda mówi o ludowym, chłopskim pochodzeniu dynastii Piastów.
Czyżby rzeczywiście Polanie, rozgniewani na swego dotychczasowego
księcia, wybrali sobie nowego spośród zwykłych współplemieńców,
nie zaś z ówczesnej społecznej elity? Jest to bardzo mało
prawdopodobne. Polska legenda o chłopskim pochodzeniu panującego
rodu, tak samo jak podobna do niej legenda czeska, ma - jak się
zdaje - nikły związek z rzeczywistym przebiegiem powołania na tron
panującej rodziny i zapewne powstała na skutek mylnej
interpretacji pradawnego słowiańskiego zwyczaju intronizacyjnego,
którego ślady najdłużej przetrwały w Karyntii. Tutaj jeszcze w
późnym średniowieczu przy intronizacji księcia istotną rolę
odgrywał przedstawiciel chłopów. W uroczystym obrzędzie był on
tym, który ustępował miejsca przyszłemu władcy.
Legenda przynosi wreszcie geograficzną lokalizację najdawniejszego
polańskiego ośrodka państwowotwórczego. Zgodnie z jej najstarszym
zapisem, było nim Gniezno, dopiero w późniejszych tekstach pojawia
się Kruszwica. Istotnie, jeżeli mielibyśmy poszukiwać ośrodka
który rozpoczynał budowę polańskiej państwowości, wskazalibyśmy
przede wszystkim na Gniezno. Badania archeologiczne pozwoliły
ustalić, że o ile do VIII wieku istniało tutaj, na Górze Lecha,
osadnictwo rozproszone, skupione najpewniej wokół ośrodka
pogańskiego kultu, to jeszcze w tym stuleciu, najpóźniej zaś w
następnym, w części północnej wzgórza uformował się potężny gród,
okolony solidnym drewniano-ziemnym wałem, o budowie dwuczłonowej.
W części niższej mieścił się zapewne ośrodek władzy, wyższa zaś
była miejscem plemiennego kultu. Współczesny nam archeolog Witold
Hensel podkreśla, że "istnieje duże prawdopodobieństwo, iż wersja
podana przez Galla Anonima, umiejscawiająca schyłkowe lata
panowania Popielidów w Gnieźnie, odpowiada rzeczywistości
historycznej".
Legenda dostarczyła nam wreszcie imion i oznaczyła kolejność
najdawniejszych władców polańskich z rodu, który później został
nazwany dynastią Piastów. Pierwszym, który objął tron książęcy,
był według zapisu Galla Anonima znany nam Siemowit, po jego zgonie
miał panować Lestek, a "po śmierci Lestka nastąpił Siemomysł, jego
syn". Historycy na ogół nieufnie odnoszą się do każdej legendy,
więc wielokrotnie zastanawiali się, jaką wiarygodność może mieć ta
Gallowa genealogia. Zwrócili przy tym uwagę, że polska dynastia,
podobnie jak wiele obcych rodów panujących, posługiwała się
legendą, przenoszącą początki rodu w czasy zamierzchłe, z których
wywodziła swoje prawa do tronu, gdyż w wiekach średnich prawo
starsze miało zawsze pierwszeństwo przed nowym. Nie ulega
wątpliwości, że w czasach Galla Anonima dynastyczna legenda
Piastów miała ważkie znaczenie ideologiczne, co jednak nie
przesądza odpowiedzi na pytanie, czy posługiwała się zmyślonym,
czy też prawdziwym, przechowanym przez pamięć pokoleń katalogiem
imion pierwszych władców. Wszak imiona były zwykle najtrwalszym
elementem tradycji. Jeżeli zaś u niektórych ludów pierwotnych
zachowywano pamięć o przodkach do dwudziestego pokolenia wstecz,
byłoby zastanawiające, dlaczego na polskim dworze na początku XII
stulecia nie miano by pamiętać imion poprzedników panującego
władcy tylko do ósmego pokolenia? Dlatego historycy coraz częściej
są zgodni co do tego, że tradycja zapisana przez kronikarza
zachowała rzeczywiście prawdziwe imiona pierwszych książąt z
dynastii Piastów. Postacie Siemowita, Lestka i Siemomysła -
słusznie podkreśla historyk Karol Buczek - "nie tylko nie
zasługują na to, aby je wyrzucić - jako rzekomo legendarne - na
śmietnik historycznych baśni, lecz wręcz przeciwnie, winny być
otaczane przez naród szczególną czcią. Oni bowiem nie tylko
położyli fundamenty pod gmach państwowości polskiej, ale i wnieśli
pierwsze zręby tego gmachu, a nawet doprowadzili
najprawdopodobniej jego budowę do tego stanu, jaki odkrywa naszym
oczom historia pisana".
Tego jednak, jak owa budowa polańskiej, później zaś polskiej
państwowości przebiegała pod rządami trzech przodków Mieszka I,
możemy się jedynie domyślać. Kronikarz z początku XII wieku
wiedział o nich tylko tyle, że każdy z nich położył wielkie
zasługi, o Siemowicie pisał, iż rozszerzył, jak nikt przed nim,
granice swego księstwa. Są to zwyczajne komunały, jakie zwykło się
w owych czasach prawić o władcach, których z tego czy innego
względu należało pochwalić. Dziejopis wiedział, że trzeba mu było
wydać jak najpochlebniejszą opinię o rządach protoplastów
dynastii, ale poza tym nie miał nic więcej do powiedzenia. A
przecież właśnie na czasy ich panowania musiała przypaść dalsza
ekspansja terytorialna plemienia Polan! Rychło ogarnęła ona
pobliski Poznań, po zajęciu go otwarły się drogi w kierunku
zachodnim i południowym. Z ekspansją tą zapewne należy łączyć
odkrywane dzisiaj przez archeologów ślady zniszczeń w licznych
grodziskach w rejonie Międzyrzeca. Jest wielce prawdopodobne, że
państwo polańskie jeszcze w pierwszej połowie X wieku objęło całe
terytorium środkowo-obrzańskie, natomiast na późniejszy czas
przypadnie zajęcie dolnego biegu rzeki Obry. Ślady zniszczenia
grodów plemiennych w Łęczycy i Szydłowie pozwalałyby się domyślać,
że w pierwszej połowie X stulecia polańska ekspansja terytorialna
rozwinęła się również w kierunku południowo-wschodnim.
Prawdopodobnie należałoby wcześniej datować zajęcie przez Polan
zarówno terytorium tzw. Pałuk (z głównymi grodami Łeknem i
Żninem), jak i Kujaw. Stosunkowo najpóźniej państwo polańskie
podporządkowało sobie rozległe tereny Mazowsza. Być może sięgnęło
też dalej ku południowemu wschodowi.
W stosunkowo szybkim czasie, mniej więcej od drugiej połowy VIII
do początku X wieku, polańskie państwo plemienne rozrosło się do
potężnych rozmiarów, stało się rozwiniętym, sprawnie
funkcjonującym organizmem politycznym o charakterze
ponadplemiennym - przekształciło się w państwo polskie. Jako takie
pojawia się za rządów Mieszka I na kartach pisanej historii.
Pogański książę imieniem Mieszko
Ten zaś Siemomysł spłodził wielkiego i sławnego Mieszka, który
pierwej zwany był innym imieniem, a przez siedem lat od urodzenia
był ślepy. Gdy zaś dobiegała siódma rocznica jego urodzin,
zwoławszy wedle zwyczaju zebranie komesów i innych swoich książąt
urządził obfitą i uroczystą ucztę, a tylko wśród biesiady skrycie
z głębi duszy wzdychał nad ślepotą chłopca, nie tracąc z pamięci
(swej) boleści i wstydu. A kiedy inni radowali się i wedle
zwyczaju klaskali w dłonie, radość dosięgła szczytu na wiadomość,
że ślepy chłopiec odzyskał wzrok. Lecz ojciec nikomu z donoszących
mu o tym nie uwierzył, aż matka, powstawszy od biesiady, poszła do
chłopca i położyła kres niepewności ojca, pokazując wszystkim
biesiadnikom patrzącego już chłopca. Wtedy na koniec radość stała
się powszechna i pełna, gdy chłopiec rozpoznał tych, których
poprzednio nigdy nie widział, i w ten sposób hańbę swej ślepoty
zamienił w niepojętą radość. Wówczas książę Siemomysł pilnie
wypytywał starszych i roztropniejszych z obecnych, czy ślepota i
przewidzenie chłopca nie oznacza jakiegoś cudownego znaku. Oni zaś
tłumaczyli, że ślepota oznaczała iż Polska przedtem była tak jakby
ślepa, lecz odtąd - przepowiadali - ma być przez Mieszka oświeconą
i wywyższoną ponad sąsiednie narody. Tak się też rzecz miała
istotnie, choć wówczas inaczej mogło to być rozumiane. Zaiste
ślepą była przedtem Polska, nie znając ani czci prawdziwego Boga,
ani zasad wiary, lecz przez oświeconego (cudownie) Mieszka i ona
także została oświeconą, bo gdy on przyjął wiarę, naród Polski
uratowany został od śmierci w pogaństwie."
W opisie Galla Anonima tradycja historyczna splotła się w jedną
całość z kościelną interpretacją panowania pierwszego
historycznego władcy Polski. Opowieść o ślepocie i cudownym
przewidzeniu, która wyszła spod pióra zakonnika, wskazywała
czytelnikom, że przez samego Boga został osadzony na tronie Polski
i że to Opatrzność wyznaczyła mu dziejową misję: przyprowadzenie
swego ludu do krynicy wiary chrześcijańskiej. A jeżeli dynastia -
jak tego dowodził Gall Anonim - panuje nad Polakami z wyraźnej,
wielekroć objawianej woli Opatrzności, któż miałby śmiałość jej
się sprzeciwiać? Opowiadanie o ślepocie Mieszka I i jego
przewidzeniu ma więc jednoznaczną funkcję ideologiczną w utworze,
napisanym na początku XII wieku, i wiąże się ze współczesnymi
Gallowi, nie zaś dawnymi, problemami ideologicznymi i
politycznymi. Jest piękną bajką o początkach życia i panowania
Mieszka I.
Przytoczona opowieść zawiera okruchy informacji, które
rzeczywiście można odnieść do Mieszka. Najważniejsze jest dla nas
stwierdzenie, że był on synem Siemomysła, co przyjmujemy za
prawdę, gdyż wiadomość ta oparta jest na polskiej tradycji
dynastycznej. W związku z tym należy postawić dalsze pytania, a
mianowicie: Czy Mieszko był jedynym synem? Kiedy się urodził? Kim
była jego matka? Na pytania te będziemy szukali odpowiedzi w tych
źródłach z X i XI wieku, które przynoszą informacje o państwie
polskim i jego władcy. Niestety nie jest ich wiele i są one na
ogół bardzo małomówne, więc nie w pełni zaspokoimy swą ciekawość.
Ze źródeł tych dowiadujemy się na pewno, że Mieszko I nie był
jedynym synem, że miał co najmniej dwóch braci. O jednym z nich
saski kronikarz z X wieku, Widukind z Korwei, pisze, że poległ w
walce z przeciwnikami Mieszka na początku lat sześćdziesiątych X
wieku. Z opisu Widukinda możemy także wnioskować, że ów nieznany z
imienia książę podlegał wówczas władzy swego brata. Należy więc
przypuszczać, że był on młodszy od Mieszka I. Inny niemiecki
kronikarz, współczesny Bolesławowi Chrobremu Thietmar z
Merseburga, opowiadając o wydarzeniach wojennych z 972 roku, pisze
o śmierci w bitwie brata Mieszkowego imieniem Czcibor. Ponieważ
jednak z całej jego opowieści wynika jasno, że chodziło o wojnę z
Mieszkiem, nie z Czciborem, mamy wszelkie prawo sądzić, że i
Czcibor był młodszym bratem panującego władcy Polski i dlatego w
tej wojnie był jego podkomendnym. Należy więc sądzić, że Mieszko I
był właśnie pierworodnym synem swojego ojca, miał dwóch młodszych
braci, a być może także i siostrę, o której mamy bardzo niepewne,
bałamutne informacje.
Największe trudności sprawia dzisiejszemu historykowi określenie,
choćby tylko przybliżone, czasu narodzin Mieszka I. Thietmar,
który zapisał jego śmierć pod rokiem 992, powiada, że książę
"oddał ducha sędziwy już wiekiem" i nie mamy żadnego powodu, aby
zakwestionować wiarygodność tej informacji. Powstaje jednak od
razu pytanie, co kronikarz uważał za wiek sędziwy. Historycy,
którzy odwołali się tu do naszych współczesnych mniemań, wyrażali
przypuszczenie, że Mieszko zmarł w wieku około siedemdziesięciu
lat. Byłoby to prawdopodobne gdyby nie fakt, że w owych czasach
ludzie żyli na ogół krócej, a średniowieczne kroniki często
prawiły o sędziwych, czcigodnych starcach, którzy dożyli...
pięćdziesiątki. Wreszcie dokładne przyjrzenie się datom zgonów
różnych przedstawicieli dynastii piastowskiej aż do XII wieku
pozwala zauważyć, że większość z nich umierała znacznie przed
siedemdziesiątym rokiem życia. Wprawdzie zdarzali się w tym rodzie
książęta wyjątkowo długowieczni, jak np. Bolesław Wysoki, który
zmarł w wieku osiemdziesięciu jeden lat, ale na ogół umierali oni
około sześćdziesiątego roku życia, niekiedy zaś wcześniej. A zatem
małżeństwo Mieszka, zawarte przezeń około 987 roku, o którym
będzie jeszcze mowa, świadczyłoby pośrednio, że znajdował się on
wówczas w pełni sił męskich, i choć mógł być, według ówczesnych
pojęć, uważany za człowieka starszego wiekiem, nie był przecież -
według naszych pojęć - zramolałym starcem. Wydaje się więc
najbardziej prawdopodobne, że Mieszko I urodził się na początku
lat trzydziestych X wieku, być może około 930-932 roku.
Żadne natomiast nawet najsubtelniejsze domysły i rozważania nie
pozwolą nam dowiedzieć się, kim była matka Mieszka I, a żona
Siemomysła. Wszystkie przypuszczenia, wypowiedziane w tej sprawie,
prowadzą do bardzo ogólnego wniosku, że musiała nią być kobieta
wysokiego rodu, lecz jakiego - o tym się pewnie nigdy nie dowiemy.
W Gallowej opowieści o młodych latach Mieszka I zwraca uwagę
wiadomość, że pierwej zwał się on innym imieniem. Co prawda takie
właśnie brzmienie tekstu kroniki nie jest całkowicie pewne i
uznalibyśmy je za wątpliwe, gdyby nie okoliczność, że dotrwało do
naszych czasów świadectwo, w którym Mieszko występuje pod innym
imieniem. Jest to wciąż kryjący w sobie wiele zagadek dokument,
nazywany od dwóch pierwszych wyrazów Dagome judex, co po polsku
oznacza Dagome sędzia. Owym "Dagome" nie jest jednak nikt inny,
lecz... Mieszko. Identyczność tych dwóch postaci nie ulega
wątpliwości, pozostaje więc do wyjaśnienia, dlaczego władcy Polski
nie nazwano tu imieniem, którym się zwykle posługiwał. Przez
pewien czas uczeni gotowi byli przychylić się do mało
prawdopodobnego poglądu, że zagadkowe imię "Dagome" jest tylko
zniekształconym zapisem imienia Mieszko. Musiano jednak z tej
koncepcji zrezygnować, skoro znawcy dawnego pisma wykluczyli
możliwość tego rodzaju deformacji. Jeżeli "Dagome" jest
zniekształconym brzmieniem jakiegoś imienia, nie może to być imię
Mieszko. Chodziłoby tu więc zapewne o owo drugie nieznane nam imię
polskiego władcy, imię, o którym coś jeszcze wiedział Gall Anonim.
Dwuimienność władców nie należała ani w tych, ani w późniejszych
czasach do rzadkości i spotykamy się z nią w wielu krajach u
różnych dynastii, w tym także u polskich Piastów. Np. Mieszko II
miał na drugie imię Lambert, Kazimierz Odnowiciel - Karol,
Władysław - Herman. Szczególnie często używali dwojga imion
neofici, którzy przyjęli wiarę chrześcijańską, jedno imię
otrzymywali oni podczas chrztu. Tak też było zapewne i w przypadku
Mieszka I. Jedno z jego dwóch imion byłoby imieniem chrzestnym.
Tylko które? W tej sprawie brak wśród uczonych jednomyślności.
Jedni uważają, że owym imieniem otrzymanym na chrzcie jest właśnie
zagadkowe "Dagome", inni dopatrują się w nim... imienia
pogańskiego, które władca Polski używał jeszcze przed przyjęciem
nowej religii. Wszyscy jednak badacze, niezależnie od tego, za
którą możliwością się opowiedzieli, zgadzają się, że zachowane w
źródle brzmienie zagadkowego imienia "Dagome" jest zniekształcone.
Stąd biorą się liczne propozycje jego korygowania.
Za imię pogańskie uważali więc "Dagome" przede wszystkim uczeni
niemieccy, dowodzący - zresztą całkiem bezpodstawnie -
normańskiego pochodzenia dynastii Piastów. Normanin Dago, zgodnie
z tymi pomysłami, przybyłby na ziemie słowiańskie, a
zorganizowawszy tutaj państwo, miałby z czasem przyjąć nowe,
słowiańskie już imię: Mieszko. Polski historyk - Jerzy Dowiat,
wysunął ostatnio wielce interesującą koncepcję, według której w
słowie "Dagome" należałoby się doszukiwać pierwotnego,
słowiańskiego imienia, znanego w Polsce jeszcze w XII wieku, w
formie "Digama" czy też "Dagoma", co brzmiałoby najpewniej
"Dzigoma". Także i ci uczeni, którzy w "Dagome" woleliby upatrywać
nie pierwotne, lecz dopiero chrzestne imię naszego księcia, mają
swoje racje i ogłaszają interesujące próby rozwiązania zagadki.
Najciekawszą z nich - i naszym zdaniem najbardziej uzasadnioną -
jest próba wiązania nazwy "Dagome" z imieniem Dagobert, które
rzekomo Mieszko otrzymał na chrzcie. Inni w "Dagome" doszukują się
imienia Tagino, znanego z terenu Bawarii. We wszystkich jednak
wypadkach uważa się imię Mieszko za słowiańskie, używane przez
władcę Polski jeszcze w czasach pogańskich. Przypuszczano, że
pochodzi ono od zdrobniałej nazwy niedźwiedzia, lecz wysuwano i
inne propozycje, wśród nich zaś bardzo prawdopodobną, że imię
Mieszko wywodzi się od jednego ze znanych innych imion
słowiańskich - Miecława, Miecisława czy Mścisława. Wspomniany już
historyk Jerzy Dowiat wystąpił z całkiem odmienną od
dotychczasowych próbą skomplikowanego uzasadnienia, że Mieszko -
jego zdaniem pierwotnie Mieszka, Miszko, Miszek - jest
przekształceniem... chrześcijańskiego imienia Michał, które władca
Polski miałby otrzymać na chrzcie.
Przedstawiłem tu Czytelnikowi najważniejsze jak mi się zdawało, z
propozycji, wysuwanych przez uczonych w sprawie imienia "Dagome",
aby uświadomić Mu, jak wielce rozbieżne są zdania
najwybitniejszych nawet specjalistów. Z konkurujących ze sobą
koncepcji naukowych każda ma właściwie za sobą jakieś racje, ale i
w każdej można się doszukać licznych niejasności. Osobiście nie
jestem przekonany, aby koncepcja, według której "Dagome" jest
zniekształconym imieniem pogańskim, a Mieszko zdeformowanym
imieniem Michał, była ostatecznym rozwiązaniem tego historycznego
rebusu. Znacznie więcej argumentów przemawia - mimo wszystkich
zastrzeżeń - za dawniejszym wyjaśnieniem, że "Dagome" jest
zniekształconym zapisem imienia, które książę otrzymał na chrzcie
(może: Dagobert) i tylko go z rzadka od tej pory używał, Mieszko
zaś jest przekręconym (zdrobniałym?) słowiańskim, pierwotnym
imieniem polskiego władcy.
Snując swoją opowieść o sprawionym przez wyrok Opatrzności
przewidzeniu Mieszka, kronikarz podał, że nastąpiło ono podczas
uroczystości postrzyżyn młodego chłopca. I chociaż wiemy, że nie
dokonał się wówczas żaden cud, to jednak nie wątpimy, że Mieszko,
podobnie jak wszyscy chłopcy z plemienia Polan w tamtych czasach,
wychowywany był początkowo pod opieką matki. Kiedy zaś miał siedem
lat, dostąpił aktu postrzyżyn, wyrażającego przejście chłopca pod
opiekę ojca, który odtąd sprawował pieczę nad jego dalszym, męskim
już wychowaniem. Uroczystość postrzyżyn połączona była z huczną
ucztą i zjazdem przyjaciół, rodziny, możnych panów, którzy
świadkowali obrzędowi obcięcia włosów książęcemu synowi. Od tej
pory młody Mieszko zaczął się zaprawiać do przyszłych męskich
zajęć.
Kronikarz powiada, że Siemomysł "w podeszłym wieku rozstał się ze
światem". Nie wiemy, kiedy to nastąpiło i od kiedy rozpoczęło się
panowanie Mieszka. Możemy się tylko domyślać, że młody książę
objął władzę po swoim ojcu za przyzwoleniem wiecu i możnowładców,
a mogło się to stać na przełomie lat pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych X stulecia.
Gall Anonim nie miał nam nic do powiedzenia o początkowym okresie
panowania Mieszka I. Wiedział, że dobry władca to taki, który
odznacza się zaletami umysłu i ciała, prowadzi zwycięskie wojny.
Napisał więc o Mieszku, że zaraz po objęciu tronu "zaczął dawać
dowody zdolności umysłu i sił cielesnych i coraz częściej
napastować ludy (sąsiednie) dookoła". Czy Gall Anonim wiedział coś
o owych wojnach, jakie wtedy prowadził Mieszko I, dążąc do
rozszerzenia granic swojego państwa? Trudno mówić na ten temat.
Niewiele wspólnego z prawdą ma także powiastka Gallowa o tym,
jakoby książę wówczas "wedle swego zwyczaju siedmiu żon zażywał".
Przecież plemiona polskie, tak jak Słowianie w ogóle, od dawna
wprowadziły już u siebie jednożeństwo i nie jest prawdopodobne,
aby książę, człowiek stojący na szczycie plemiennej drabiny
społecznej, nie podporządkował się powszechnie akceptowanej normie
obyczajowej. Jeżeli miał żonę, to w każdym razie jedną, ale możemy
wątpić, czy ją w ogóle miał. Jeśli jednak był żonaty, to
najprawdopodobniej nie miał z tej żony potomstwa, nic bowiem nie
słychać o nim w źródłach, odnoszących się do tych i późniejszych
czasów.
Zapewne za panowania Mieszka I pierwotne państwo polskie,
rozszerzając swoje siedziby daleko poza plemienne terytorium
Polan, sięgnęło do rejonu środkowej, a później także dolnej Odry.
Ten kierunek ekspansji i związane z nią zdobycze zwróciły na
państwo polskie uwagę sąsiedniej potęgi politycznej - Niemiec,
które w tym czasie zaczęły zgłaszać pretensje najpierw tylko do
ziem położonych na zachód od Odry, później zaś także i do
obszarów, leżących po drugiej stronie rzeki. Wcześniej czy później
musiało więc dojść do zetknięcia się państwa Mieszka z Niemcami,
jeżeli nie do skrzyżowania się sprzecznych interesów politycznych
obu stron. W związku z tym nastąpiło niebawem pojawienie się
Polski na arenie wielkiej polityki europejskiej.
Od krajów niemieckich oddzielały ziemie polskie obszary,
zamieszkałe przez plemiona zachodniosłowiańskie. Ich siedziby
rozciągały się od Łaby po Odrę i Bóbr. Na północy, między Sprewą i
Bałtykiem z jednej, a Warnawą, Eldą, Rzędową i dolną Odrą - z
drugiej strony mieszkało kilkanaście plemion wieleckich. W walce z
zagrożeniem, jakim była dla nich wschodnia ekspansja panów
saskich, już w X wieku uformował się tu plemienny związek
wielecki, którego trzonem były plemiona Redarów, Dołężan,
Czrezpienian i Chyczan. Prawdopodobnie było to - jak sądzi Gerard
Labuda - "luźne porozumienie, działające od wypadku do wypadku,
podtrzymywane przede wszystkim autorytetem grupy kapłanów przy
świątyni Swarożyca"; każde z plemion związku zachowywało autonomię
ustrojową. Na zachód od obszarów plemion wieleckich rozciągały się
siedziby plemion obodrzyckich, których trzonem byli Obodryci
mieszkający w dolinie Drawy. Najbardziej ku zachodowi wysunięte
były ziemie Wagrów; oprócz nich do grupy plemion obodrzyckich
zaliczamy Warnów, Bytyńców, Smolińców i Połabian. Po lewej stronie
Łaby mieszkali Drzewianie, szybko uzależnieni od Niemców i w
związku z tym nie utrzymujący politycznych związków z pokrewnymi
im plemionami. Już od IX stulecia ludy te stawiały opór wschodniej
ekspansji Niemców, często musiały ulegać ich przemocy. Dopiero w X
wieku zaczęła się tu kształtować wspólna, międzyplemienna
organizacja polityczna, której ośrodkiem byli Obodryci, mający
własną dynastię.
Na południe od plemion połabskich mieszkały plemiona serbskie.
Było ich między Łabą i Salą kilkanaście i tworzyły one związek
międzyplemienny, który w wieku X był zalążkiem organizacji
państwowej. Do najsilniejszych plemion serbskich należeli
Głomacze, mieszkający w okolicach Miśni i Drezna, którzy już w
latach dwudziestych X stulecia przewodzili innym plemionom w
walkach z Sasami i Turyngami. Doprowadziło to do zaciętej wojny,
jaką podjął przeciwko nim władca niemiecki Henryk I. Po podbiciu
przez Niemców kraju Głomaczów przyszła kolej na krainę Milczan.
Wówczas główny ośrodek oporu plemion serbskich przesunął się ku
wschodowi, do Łużyczan, Słubian, następnie zaś Stodoran.
Germańska ekspansja na ziemie słowiańskie leżące między Łabą i
Odrą rozwijała się jeszcze w czasach karolińskich, wzmogła się
jednak z chwilą wstąpienia na tron niemiecki monarchy z dynastii
Ludolfingów, znanej pod nazwą dynastii saskiej. Wówczas to
początkowo luźnym i nieskoordynowanym wyprawom wojennym ku
wschodowi nadano nowe formy. Nie chodziło już bowiem tylko o
podporządkowanie sobie miejscowych książąt plemiennych czy też
uzyskanie jak największych łupów, celem stało się teraz trwałe
zajęcie wschodnich terenów, włączenie ich do własnego państwa,
uczynienie z miejscowej ludności swoich poddanych. Na zajmowanych
obszarach budowano grody, które obsadzano mocnymi załogami
zbrojnymi, tworzono osobne, wyspecjalizowane oddziały do walki z
pogańskimi plemionami słowiańskimi. Były to utworzone za panowania
Henryka I "legiony łotrów", składające się z najrozmaitszego
autoramentu zabijaków i warchołów, którymi dysponowali
margrabiowie, sprawujący z ramienia niemieckiego władcy panowanie
na zagrabionych ziemiach i odgrywający rolę organizatorów
niemieckiej wschodniej ekspansji. Tuż za rycerzem pojawiał się na
tych ziemiach chrześcijański duchowny, jak bowiem głoszono wszem i
wobec, nie chodziło przecież panom niemieckim o żaden podbój, ale
o nawrócenie pogańskich "barbarzyńców" na wiarę chrześcijańską.
Jednak nawet dla postronnych obserwatorów z terenu Niemiec, było
aż nazbyt widoczne, że owa dbałość o rozszerzenie religii
chrześcijańskiej jest dla panów wschodnioniemieckich jedynie
pozorem i że czyny ich niewiele mają wspólnego z działalnością
misyjną. Adam z Bremy, dziejopis z XI wieku, zapisał nękające go
wątpliwości. "Słyszałem - notował - jak bardzo prawdomówny król
Duńczyków (Swen Estrydsen) w rozmowie to ujawniał, że ludy
słowiańskie już dawno z największą łatwością mogły być nawrócone
na wiarę chrześcijańską, gdyby na przeszkodzie nie stawała była
chciwość Sasów. Tym - jak powiada - umysł bardziej skłania się do
pobierania danin niż do nawracania pogan. Nieszczęśnicy -
moralizował kronikarz - nie spodziewają się, jak wielkim
niebezpieczeństwem zapłacą za swoją pożądliwość ci, którzy pierwsi
przez chciwość zakłócili chrześcijaństwo w Słowiańszczyźnie, a
następnie przez okrucieństwo zmusili swych poddanych do buntu i
teraz gwoli zdobycia pieniędzy pogardzają zbawieniem tych, którzy
chcieli uwierzyć". To jakże ostre oskarżenie kierował Adam z Bremy
przeciwko panom saskim. Nieco późniejszy, inny kronikarz
niemiecki, również przedstawiciel duchowieństwa, Helmold, któremu
szczerze leżały na sercu sprawy krzewienia wiary chrześcijańskiej,
zdobył się na podobne słowa krytyki pod adresem postępowania
własnych rodaków. Zarzucał mianowicie Sasom, że "zawsze bardziej
skłonni są do powiększania daniny niż do jednania dusz Bogu.
Chwała bowiem religii chrześcijańskiej od dawna by przy pomocy
kapłanów mocy w ziemi słowiańskiej nabyła - pisał - gdyby temu na
zawadzie chciwość Sasów nie stawała".
Po podbiciu ziemi Głomaczów i zdobyciu ich głównego grodu Gany
Sasi założyli własny silny punkt umocniony - gród w Miśni. W
oparciu o niego przedsiębrali niebawem dalsze podboje, które
objęły plemienne terytorium Milczan (zwane Milskiem), rozciągające
się po obu stronach górnej Sprewy, dochodzące do Nysy Łużyckiej.
Po opanowaniu tych terenów rozpoczęli Niemcy walkę z plemieniem
Łużyczan, zdobywając ich ważny gród Lubuszę. Podbój ten
kontynuowano za rządów kolejnego władcy niemieckiego, Ottona I, w
oparciu o zorganizowaną na wschodzie państwa marchię, na której
czele stanął słynny z okrucieństwa margrabia Gero. Metody walki,
jakimi się posługiwał, ilustrować może opowiadanie jednego z
kronikarzy niemieckich o tym, jak Gero zaprosił na ucztę
trzydziestu książąt i naczelników plemion słowiańskich, aby ich
wszystkich upoić winem, a następnie podstępnie wymordować. Po
zdobyciu stołecznego grodu Stodoran - Brenny, władzy margrabiego
poddały się inne plemiona słowiańskie, zamieszkujące na zachód od
Odry. W roku 963 pod wodzą Gerona dokonano ostatecznego podboju
Łużyczan i Słubian, plemienia, którego siedziby rozciągały się
między środkową Sprewą a Odrą i Nysą, na północ od ziemi
łużyckiej.
Z wyprawą, zorganizowaną przez margrabiego Gerona przeciw
Łużyczanom w 963 roku, wiąże się pierwsza, zapisana przez
niemieckiego kronikarza Widukinda z Korwei, wzmianka o Mieszku I i
jego państwie. Dziejopis zainteresował się bowiem przygodami
saskiego wielmoży, grafa Wichmana, który zbuntował się przeciwko
swojemu władcy, cesarzowi Ottonowi I, i uciekł z Niemiec przed
zasłużoną karą. Znalazł schronienie u Wieletów. Za wstawiennictwem
Gerona, który poprzysiągł, że komes nie będzie już więcej
wichrzył, monarcha zgodził się w końcu na powrót Wichmana do
kraju. Jednak krótko "prowadził się spokojnie, dopóki liczył na
przybycie cesarza", rychło bowiem zaczął nawiązywać bliskie
stosunki z królem duńskim, planując nowe wystąpienie przeciwko
panom saskim. Dzięki informacjom uzyskanym przez jakiegoś kupca,
sprawa ta się wydała, część spośród spiskowców dostała się do
więzienia i za zdradę została ukarana stryczkiem. Sam Wichman zaś
wraz ze swoim bratem Ekbertem ledwo się wymknął i znalazł na jakiś
czas schronienie u życzliwego mu Gerona. Kiedy ten jednak
dowiedział się o czynach Wichmana i przekonał się, że udzielanie
pomocy buntownikowi mogłoby się i dla niego - Gerona - źle
skończyć, "odstawił go do barbarzyńców, od których go był
odebrał". W ten sposób Wichman na powrót znalazł się u Wieletów,
którzy powitali zbuntowanego pana saskiego bardzo życzliwie.
"Chętnie przez owych przyjęty, częstymi napadami trapił głębiej
mieszkających barbarzyńców" - powiadał o nim kronikarz. Brał więc
Wichman czynny udział w wojnach jakie Wieleci toczyli podówczas
na północy, zapewne z Rugijczykami i Pomorzanami. Czyż nie jest to
dziwne, że Słowianie, nieufni w stosunku do panów niemieckich, tak
chętnie przyjęli komesa Wichmana do siebie? Był on na pewno
doskonałym rycerzem i dowódcą, za swego poprzedniego pobytu u
Wieletów wyrobił sobie wśród nich autorytet, wreszcie - Słowianie
wiedzieli, że jest skłócony ze swoim władcą i nie może liczyć na
rychły powrót do ojczyzny.
W opisie mnicha Widukinda z Korwei znajduje się zdanie, nad którym
przyjdzie nam się dłużej zatrzymać. Relacjonując dzieje Wichmana,
który znalazł się u Wieletów, kronikarz napisał: "króla Mieszka, w
którego władzy byli Słowianie, którzy nazywają się Licicaviki, za
dwoma razami pokonał, brata jego zabił i wielki od niego wydobył
łup". Jest to owa słynna, pierwsza wzmianka o państwie Mieszka,
której tyle uwagi poświęciły pokolenia historyków polskich.
Najłatwiej jest określić czas opisanych przez kronikarza wydarzeń.
Już bowiem w następnym zdaniu podał on, że wszystko to stało się
wówczas, kiedy margrabia Gero rozgromił Łużyczan. Skądinąd dobrze
wiadomo, że nastąpiło to w roku 963. Ponieważ jednak zdarzenia, o
których mówi Widukind, mianowicie dwie wojny, jakie Wichman
prowadził z Mieszkiem, mogły trwać dłuższy okres, niekoniecznie
zaś musiały być stoczone w tym samym roku, uzasadnione jest,
jeżeli umieścimy je blisko tej daty. Przemawia za tym także i
początek następnego zdania relacji kronikarza: zwrot "w tym
czasie" oznacza bowiem raczej przybliżoną niż ścisłą zbieżność
chronologiczną walk Wichmana z Mieszkiem - z bojami Gerona na
Łużycach.
Znacznie trudniej będzie nam odpowiedzieć na kolejne pytania,
jakie nasuwa interesujący nas lapidarny tekst Widukinda o Mieszku
I i jego państwie. Dowiadujemy się zeń o istnieniu w połowie lat
sześćdziesiątych X wieku zbrojnego konfliktu między Mieszkową
Polską a Wieletami. Czyżby chodziło tu o jakąś ekspansję tego
plemienia w kierunku ziem polskich? Nic podobnego. Wieleci nie
znajdowali się wówczas w sytuacji, która sprzyjałaby prowadzeniu
przez nich jakiejkolwiek działalności ekspansywnej, przeciwnie,
sami byli celem ekspansji niemieckiej. Przecież nie tak dawno
ponieśli w boju nad rzeką Reknicą wielką klęskę w starciu z
potężną armią niemiecką Ottona I. Jeżeli więc nie Wieleci zbliżyli
się do krajów Mieszka, to musimy przyjąć, że było odwrotnie:
władca Polski rozszerzył swe panowanie, tak że stał się możliwy
konflikt z plemieniem Słowian Połabskich. To właśnie polska
ekspansja terytorialna została potraktowana przez Wieletów jako
nowe, poważne zagrożenie ich własnych interesów i ta sytuacja
stała się zarzewiem zbrojnego konfliktu.
Stwierdzenie, że Polska sięgnęła wówczas po obszary znajdujące się
w bliskim sąsiedztwie Wieletów, nie jest tylko wnioskiem z
informacji o konflikcie Mieszka z tym ludem. Potwierdza je
podróżnik arabski, który mniej więcej w owym czasie bawił w
Niemczech i starał się zebrać informacje o tym państwie i krajach
sąsiednich. Ibrahim ibn Jakub, bo o niego tutaj chodzi, opowiadał
więc o ludzie "Weltaba", który identyfikujemy właśnie z Wieletami,
a następnie potwierdził wiadomość Widukinda o konflikcie
wielecko-polskim. "Wojują oni z Mieszko - pisał o Wieletach - a
ich siła bojowa jest wielka". Rzeczywiście nie mogła być nikła,
skoro - jak donosi niemiecki kronikarz - Wieleci pod wodzą komesa
Wichmana dwukrotnie pobili wojska Mieszkowe.
Jeżeli konflikt polsko-wielecki, do którego doszło w związku z
ekspansją państwa Mieszka I, stał się rzeczywistością, jeżeli
władztwo pierwszego "historycznego" księcia Polski istotnie
znalazło się w latach sześćdziesiątych X stulecia w niedalekim
sąsiedztwie połabskiego plemienia, należy przyjąć, że panowanie
polskie sięgało już wówczas nadodrzańskiej części Pomorza.
Terytorialna ekspansja państwa polskiego rozwijała się w kierunku
Ziemi Lubuskiej, a następnie w dół Odry, ku jej ujściu, posuwając
się dawnymi szlakami komunikacyjnymi, jakie istniały na tym
terenie. Dlatego też można sądzić, że do zbrojnego zatargu Mieszka
z Wieletami doszło podczas walk, prowadzonych przez Polaków o
ujście Odry, które zakończyły się być może zajęciem Szczecina.
Wieleci udzielili wówczas zbrojnej pomocy plemieniu Pomorzan. Nie
wiemy dokładnie, w jakich warunkach i gdzie doszło do owych dwóch
starć zbrojnych, o których opowiadał Widukind, można się tylko
domyślać, że walka toczyła się przypuszczalnie w rejonie
nadodrzańskim, może w okolicach Pyrzyc albo Szczecina. Nie były to
małe, niewiele znaczące potyczki z jakimiś drobnymi polskimi
oddziałami. Na ich czele nie mógłby bowiem stać brat panującego
księcia. Jeżeli jednak w walkach tych poległ brat Mieszka I, a
Wieleci zdobyli na Polakach wielkie łupy, należy sądzić, że nie
chodziło tu o niewielkie starcie na pograniczu, ale o prawdziwą
wojnę, podczas której doszło do dwóch bitew. Zakończyły się one
przegraną Polaków. Krwawa musiała być bowiem walka Polski
Mieszkowej o ujście Odry.
Niemiecki dziejopis mówi o "królu" Mieszku, pod którego władzą
znajdowali się Słowianie o przedziwnej nazwie "Licicaviki". Nie
jest czymś nadzwyczajnym, że kronikarz użył na oznaczenie
polskiego władcy miana król; tak nazywano wówczas nie tylko
koronowanych monarchów, ale w ogóle udzielnych władców państw.
Natomiast jest zagadką nazwa użyta przez kronikarza na oznaczenie
poddanych Mieszka. Próba jej identyfikacji z konkretną
rzeczywistością plemienną ziem polskich przypomina zabawę w
rozszyfrowywanie nierozwiązalnego rebusu. Niegdyś przypuszczano,
że nazwa ta odnosi się do niewielkiego plemienia, mieszkającego
ponoć w okolicach Pyrzyc, w widłach Odry i dolnej Warty. I choć
niechybnie można tam umieścić jakieś plemię, to jednak nie ma
żadnego powodu mniemać, że akurat tak się ono nazywało. Najbliższy
prawdy jest domysł, że chodzi tu o jakąś, zapewne zachodnią, nazwę
na oznaczenie plemienia czy plemion polskich. Żywot jej był
krótkotrwały w związku z wejściem w niedalekiej już przyszłości do
szerokiego użytku nazw Polska i Polacy. Terminów tych jednak
Widukind z Korwei nie mógł jeszcze znać, gdyż pojawiają się one
dopiero około roku tysiącznego. Jeszcze i wtedy, kiedy określenia
te staną się już stosunkowo dobrze znane, niektórzy zachodni
autorzy będą mieli spore kłopoty z nazwaniem ziem polskich i ich
mieszkańców. Często mówiono więc o Polsce jako o
"Słowiańszczyźnie", o ludziach zaś bardzo różnie, jako o
Słowianach lub o... Wandalach. Nie tylko więc Widukind miał
trudności z tym, jak właściwie nazwać ludzi, którymi rządził
Mieszko.
Mniej więcej w tym czasie, kiedy na północy toczyła się wojna
polsko-wielecka, państwo niemieckie, realizując podbój ostatnich
plemion słowiańskich mieszkających na zachód od środkowej Odry,
znalazło się w bezpośrednim sąsiedztwie ziem polskich.
Właśnie wtedy, kiedy margrabia Gero opanowywał kraje Łużyczan i
Słubian, władztwo Mieszka I, który podporządkował sobie Lubuszan,
oparło się o środkowy bieg Odry. Czy w związku z zetknięciem się
obu państw - polskiego i niemieckiego - doszło wówczas do jakiegoś
ułożenia wzajemnych stosunków?
Przybliżenie się Niemców do odrzańskiej granicy stwarzało poważne
niebezpieczeństwo dla młodego polskiego organizmu państwowego. Nie
trzeba było bowiem mieć wielkiej politycznej przenikliwości, aby
dostrzec, że państwo niemieckie nie zadowoli się ziemiami na
zachód od Odry. Dotychczasowe sukcesy w zdobywaniu krajów
słowiańskich, w ujarzmianiu ich mieszkańców, mogły tylko zachęcać
Sasów do dalszego marszu na wschód. Tutaj jednak, na wschód od
Odry, stosunki społeczno-polityczne ulegały szybkim zmianom, które
nie rokowały Niemcom rychłej realizacji ich zamiarów. Dotychczas
bowiem Niemcy ujarzmili plemiona, które nie zdołały jeszcze
wytworzyć silniejszej organizacji państwowej i osiągnąć
odpowiedniego stopnia organizacji społeczeństwa, umożliwiającego
im skupienie sił i stawienie skutecznego oporu potężnemu
przeciwnikowi. Na ziemiach polskich zaś z chaosu skłóconych
plemion wyłoniło się państwo rozwijające się dynamicznie, dobrze
zorganizowane, obejmujące wciąż nowe obszary, dysponujące coraz
znaczniejszym, o wysokiej wartości militarnej potencjałem obronnym
oraz rosnącymi, jakże niezbędnymi doświadczeniami politycznymi i
wojskowymi.
Zaangażowany w walkach w rejonie nadodrzańskim, Mieszko I musiał z
najwyższą uwagą śledzić wszystko, co działo się po drugiej stronie
Odry. Nie mógł więc ujść jego uwagi fakt ujarzmienia sąsiednich
ludów słowiańskich przez margrabiego Gerona. Nie wiadomo z czyjej
inicjatywy - saskiej czy polskiej - około 963 roku lub niewiele
później, doszło wreszcie do nawiązania wzajemnych stosunków. O
okolicznościach tego doniosłego wydarzenia politycznego wiemy
jednak bardzo mało. Nie zanotował go bowiem żaden z ówczesnych
dziejopisów. Dopiero na początku XI stulecia wspomniał o tym
wydarzeniu mimochodem znany z niezbyt życzliwego stosunku do
Mieszka i jego syna Bolesława Chrobrego kronikarz
wschodnioniemiecki, biskup merserburski Thietmar. Wątpliwe, czy
zanotował on tylko prawdę, gdyż z jego słów zdaje się wynikać, że
przy tej okazji pofolgował swym politycznym tęsknotom. Cóż więc
takiego napisał? Oto jego słowa: "Margrabia Marchii Wschodniej
Gero podporządkował zwierzchnictwu cesarza Łużyczan, Słubian, a
także Mieszka wraz z jego poddanymi".
Gdyby Thietmar żył w czasie opisywanych zdarzeń i był autorem
dobrze poinformowanym o tym, co się wtedy działo, wartość tego
zdania byłaby bardzo duża. Tymczasem kronikarz streszczał
właściwie to, co zapisał jego poprzednik Widukind z Korwei.
Wprawdzie jest u niego mowa o niemieckiej ekspansji ku wschodowi,
ale nie pojawia się w związku z nią imię Mieszka. Byłoby to więc
kłamstwo Thietmara? Bynajmniej, jesteśmy jak najdalej od
przypisywania mu świadomego pisania nieprawdy, mimo że znana jest
jego niechęć do polskiej dynastii i aprobata, jakiej udzielał
niemieckiej ekspansji na wschodzie. Wzmianka o podporządkowaniu
Mieszka przez Gerona cesarskiej władzy wyraża swego rodzaju
pobożne życzenie dziejopisa. Jest jego kombinacją, polegającą na
połączeniu w całość innych, nieco późniejszych informacji o tym,
co wyczytał z Widukinda o zdobyciu przez Gerona krajów Łużyczan i
Słubian, i uzupełnieniem ich własnym wnioskiem.
Otóż Widukind z Korwei w swej kronice dwukrotnie nazwał władcę
Polski Mieszka I "przyjacielem cesarza". Thietmar zaś,
relacjonując wydarzenia, które nastąpiły później, wspomni o
Mieszku, że "był wierny cesarzowi i płacił trybut aż po rzekę
Wartę". Wynika z tego, że mniej więcej w latach sześćdziesiątych X
wieku, być może właśnie około 963 roku, w, każdym razie nie
wcześniej, monarchia Ottona I nawiązała stosunki z państwem
polskim. Nie musiało to jednak nastąpić akurat w wyniku wojny, jak
wnioskował Thietmar, który kazał Geronowi walczyć nie tylko ze
Słowianami łużyckimi, lecz także z władcą Polski. O takiej wojnie
nic nam nie wiadomo. Na tym polega własny wniosek biskupa
Thietmara: nienawidząc Polaków, nie mógł sobie wyobrazić, by
nawiązanie przez nich dobrych stosunków z Niemcami dokonało się
nie inaczej, jak tylko na drodze zwycięskiej, wygranej przez
stronę niemiecką kampanii wojennej.
Potwierdzony przez kronikarza Widukinda przyjazny układ między
księciem Polski a cesarzem wskazuje, że doszło do niego na drodze
pokojowej. Gdyby bowiem zawarto go w wyniku zbrojnego sukcesu
wojsk, dowodzonych przez margrabiego Gerona, wówczas Mieszko nie
byłby partnerem cesarza, ale jego poddanym. Jest nieprawdopodobne,
aby był on wtedy partnerem równym cesarzowi. Pogański władca nie
mógł stawać jak równy z równym do rozmów z cesarzem rzymskim,
opiekunem Kościoła i chrześcijaństwa, uważanym za naturalnego
zwierzchnika wszystkich panujących. O tym, że Mieszko nie był
równoprawnym partnerem w sojuszu z cesarzem, dowodnie świadczy
wspomniana, nieco późniejsza, informacja o trybucie, jaki on
płacił z określonego terytorium.
Zapewne więc w wyniku pokojowych pertraktacji, chociaż nie możemy
wykluczyć groźby zbrojnej interwencji, Mieszko uznał się zależnym,
ale nie od Gerona, lecz od samego imperatora Ottona. Państwo
polskie zostało zmuszone do częściowego zrezygnowania ze swej
politycznej suwerenności, uznania zwierzchnictwa cesarskiego i
płacenia corocznego trybutu. Nie musiał to być akt potwierdzony
zawartym na piśmie układem, próżno by więc poszukiwać takiego
dokumentu.
Zapewne nie jest przypadkiem, że jakiś zakonnik z dalekiej Fuldy,
gdy będzie pisał później o śmierci Mieszka, określi go mianem
"margrabiego". Oczywiście nie należy przywiązywać większego
znaczenia do wypowiedzi zakonnika nie zorientowanego w
polityczno-prawnych stosunkach polsko-niemieckich, ale fakt
takiego właśnie tytułowania Mieszka jest wielce znamienny.
Nazwanie bowiem księcia margrabią więc nie samodzielnym, zależnym
władcą jakiegoś pogranicznego obszaru, aczkolwiek bardzo
nieścisłe, daje nam przecież jakieś pojęcie o tym, jak współcześni
w Niemczech odczuwali zależność polskiego władcy od imperium
cesarskiego.
Za cenę uległości i trybutu uzyskał jednak Mieszko to, że
cesarstwo uznało go za władcę tych obszarów, nad którymi panował,
że przestało je traktować jako ziemię niczyją. Symbolizował tę
zależność trybut, płacony "aż po rzekę Wartę", nie z całej Polski,
ale najpewniej ze świeżo przyłączonego do niej Pomorza, bądź też -
co także prawdopodobne - z Ziemi Lubuskiej. W każdym razie
terytorium trybutarnym musiały być ziemie, do których Niemcy
żywili jakieś pretensje. Uznanie przez Mieszka cesarskiej
zwierzchności stanowiło zarazem usankcjonowanie polskich praw do
tych terenów.
Porozumienie polityczne, w którym obie strony nie były sobie
równe, prócz niewątpliwie niekorzystnego ograniczenia suwerenności
państwowej Polski, miało także i inne znaczenie. Mieszko stając
się "przyjacielem cesarza", księciem, uznającym zwierzchnictwo
Ottona I, uzyskiwał tym samym imperialną sankcję swojego
panowania. Nie mogło to Mieszka nie obchodzić, skoro panowie
wschodnioniemieccy najchętniej potraktowaliby go tak samo, jak
lokalnych, plemiennych książąt ziem, które właśnie zdobyli. Fakt
nawiązania przez Polskę stosunków z cesarstwem oznaczał bowiem
polityczne uznanie istnienia państwa polskiego przez Ottona I.
Miało to tym donioślejsze znaczenie, że Mieszko i jego poddani
wciąż jeszcze byli poganami, więc w mniemaniu panów niemieckich
takimi samymi "barbarzyńcami", jak inni Słowianie, jak ci
słowiańscy przywódcy, których Gero kazał wymordować podczas uczty.
Nie oznacza to jednak, aby ten nowy układ stosunków nie stwarzał
poważnych niebezpieczeństw dla dalszego rozwoju państwowości
polskiej.
U źródeł polskiej wojskowości
Przedstawiając kształtowanie się i rozwój polańskiej państwowości,
mówiliśmy często o ekspansji terytorialnej plemienia Polan, o
uzależnianiu przez nie innych plemion polskich oraz
podporządkowywaniu sobie coraz rozleglejszych obszarów. Była to
niezliczona ilość aktów przemocy silniejszego plemienia nad
słabszymi, wiele orężnych starć, wojen i bitew, które były
środkiem do realizacji ambitnych zamierzeń politycznych,
przyświecających władcom polańskim. Powstawanie państwa polskiego
oznaczało bowiem zwycięstwo i panowanie dla jednych, klęskę i
uległość dla drugich i wiązało się nie tylko z szybkim i
dynamicznym kształtowaniem polańskiej organizacji
społeczno-politycznej, lecz również z rozwojem jej wojskowości.
Sukcesy polityczne, jakie stały się udziałem Polan pod rządami ich
pierwszych władców, były możliwe w znacznej mierze dzięki
odnoszonym przez nich zwycięstwom militarnym. Jak więc
przedstawiała się wojskowość polska w dobie kształtowania się
państwa polskiego?
Najdawniejszą, pierwotną formą organizacji ludów słowiańskich,
znaną nam z czasów ich wdzierania się w VI wieku na obszary
imperium bizantyjskiego, była demokracja wojenna. Wówczas wojsko
oznaczało po prostu wszystkich ludzi, zdolnych do noszenia broni i
sposobnych do walki. Wprawdzie bizantyjscy obserwatorzy uważali,
że Słowianie "będąc anarchicznego usposobienia (...) nie znają
szyku bojowego i nie lubią walczyć w zwartych oddziałach", to
jednak nie ulega wątpliwości, że ówczesne wojsko słowiańskie nie
stanowiło bezładnego tłumu, lecz było zorganizowane według systemu
dziesiętnego. Dziesiątka była najmniejszą formowaną doraźnie
jednostką wojska, dziesięć dziesiątek składało się na setkę i tak
dalej. Ale szybki rozkład ustroju rodowego i kształtowanie się
różnic społecznych, co - jak wiemy - w znacznej mierze wiązało się
z wojną, prowadziło również do upadku tej pierwotnej organizacji
wojskowej, w której wszyscy byli w zasadzie równi. Nie mamy
dokładniejszych informacji, które pozwoliłyby nam prześledzić, jak
proces ten dokonywał się u Słowian, znamy go jednak stosunkowo
dobrze z dziejów ludów germańskich. Już z opowieści Cezara
dowiadujemy się, że w wypadku organizowania wyprawy wojennej bądź
obrony przed najazdem tworzono doraźnie oddziały zbrojnych, o
charakterze drużynniczym. Kiedy zaistniała potrzeba zorganizowania
obrony bądź podjęcia wyprawy na nieprzyjaciela, naczelnik
plemienia lub kto inny, wyznaczony przez wiec, obejmował obowiązki
wodza. Skupiał on wówczas w okół siebie gromadę znanych sobie i
skorych do wojaczki młodzieńców, do których żywił przyjaźń i miał
zaufanie i oni to zaczęli stanowić jego drużynę. Niebawem władza
wodza - naczelnika utrwalała się również na czas pokoju; zaufani
wojownicy po zakończeniu wojny nie musieli go już opuszczać, ale
pozostawali w otoczeniu wodza, stanowiąc jego zbrojne ramię. Taki
stały oddział dobrze wyposażonych, zdyscyplinowanych i oddanych
wodzowi ludzi był bardzo potrzebny. Sprawy wojny bowiem wymagały
nieraz błyskawicznego stawienia oporu nieprzyjacielowi, natomiast
pospolite ruszenie współplemieńców, w miarę jak ludzie coraz
bardziej oddawali się rolnictwu i kolonizowali nowe tereny,
musiało mieć więcej czasu na zebranie się w wyznaczonym miejscu w
gotowości bojowej. Drużyna zaczynała więc coraz bardziej górować
nad resztą ludności plemienia lepszym wyposażeniem, a później i
uzbrojeniem, doskonalszym wyszkoleniem, zdyscyplinowaniem i
organizacją. Początkowo żyła ona z wojennej zdobyczy, potem z tego
co jej wyznaczał książę ze swych dochodów, z danin ściąganych
przez władcę, a więc na koszt współplemieńców. Z doraźnie
utworzonego oddziału młodych wojowników drużyna coraz wyraźniej
przekształcała się w zbrojną podstawę władzy naczelnika plemienia.
Im potężniejsze było plemię, im więcej wojennych zwycięstw
odnosiło w bojach z sąsiadami, tym liczniejsza była drużyna jego
naczelnika. Niechybnie też do najsilniejszych organizacji
drużynniczych na ziemiach polskich musiały należeć drużyny władców
polańskich w VIII-IX wieku. Jednak rozwój państwowości plemiennej
prowadził z biegiem czasu do dalszych zmian w łonie drużyny. Jeśli
początkowo w plemieniu dysponował nią jedynie jego naczelnik -
książę, to w miarę jak kształtowała się organizacja państwa i do
coraz większego znaczenia zaczęli dochodzić różni dostojnicy,
pełniący odpowiedzialne funkcje, oprócz drużyny władcy powstawały
także i inne, drużyny dostojników. Mieli je więc synowie i krewni
księcia, otaczali się swymi drużynnikami ludzie pełniący wysokie
funkcje państwowe, naczelnicy okręgów czy wreszcie przywódcy
plemion, podporządkowanych władcy Polan. Ale nie koniec na tym.
W łonie pierwotnie jednolitej drużyny książęcej zaczęły się
dokonywać poważne zmiany. Otóż w związku z organizowaniem się
aparatu państwowego wyodrębniła się w niej grupa starszych,
najbliższych doradców i współpracowników księcia, którym
niejednokrotnie powierzał on ważne sprawy państwowe. Mieli oni
własne dobra ziemskie, dochody, ba, niekiedy nawet - jak
powiedzieliśmy - również swoje drużyny. Należeli do ścisłego kręgu
osób sprawujących władzę w państwie. Jednakże prócz nich -
dostojników - do drużyny władcy zaliczali się wciąż owi bitni
młodzieńcy, coraz częściej wywodzący się z możnych rodów, jako że
powstawał wśród nich zwyczaj oddawania synów na służbę książęcą,
którą uważano nie tylko za wielce intratną, lecz i zaszczytną.
Oczywiście potrzeby państwa sprawiały, że tylko część spośród tych
drużynników mogła przebywać stale przy boku władcy, wielu z nich
bowiem musiał on lokować po grodach, polecając strzec ich przed
nieprzyjacielem i utrzymywać w posłuchu okoliczną ludność.
Nie mamy żadnych źródeł pisanych, które pozwoliłyby nam dokładniej
prześledzić proces tworzenia się i rozwoju drużyny na ziemiach
polskich. Zachowała się jednak bezcenna relacja, stosunkowo
dokładnie omawiająca polską drużynę w jej końcowym stadium
rozwojowym, za panowania Mieszka I. Ibrahim ibn Jakub, który w
latach sześćdziesiątych X wieku bawił w Niemczech, zebrał dość
dokładne informacje o państwie Mieszka. Dzieło jego nie zachowało
się w tej postaci, w jakiej zostało napisane, znamy je w dwóch
przeróbkach: starszej, sprzed 1094 r., dokonanej przez
al-Bekriego, oraz młodszej, XIII-wiecznej, której autorem jest
geograf arabski al-Kazwini. Opis drużyny Mieszka I, sporządzony
przez Ibrahima ibn Jakuba, został w każdej z nich streszczony w
sposób nieco odmienny, tak że pragnąc poznać to, co zanotował
podróżnik z X stulecia, musimy posłużyć się obydwoma tekstami
jednocześnie.
Cóż się z nich dowiadujemy o drużynie Mieszka I? Otóż uzyskujemy
stosunkowo dokładne informacje o jej liczebności i organizacji. W
starszym przekazie czytamy bowiem o księciu, że "ma on trzy
tysiące pancernych (podzielonych na) oddziały, a setka ich znaczy
tyle, co dziesięć secin innych (wojowników)". Książę nie miał ani
potrzeby, ani możliwości utrzymywania wszystkich tych wojów na
swoim dworze, zresztą zważywszy, że mieli oni rodziny, nie
wystarczyłby do tego nawet największy gród. Pomyślmy bowiem: trzy
tysiące osób, z których przynajmniej większość ma kilkuosobową
rodzinę, a więc w sumie kilkanaście tysięcy ludzi! A jakież
kłopoty byłyby z ich wyżywieniem i zaopatrzeniem! Dlatego też,
chociaż nie tylko - jak wiemy - z tego powodu, znaczna część
drużyny musiała być przez księcia rozmieszczona po grodach,
rozrzuconych na obszarze państwa. Owe oddziały, o których mówi
arabski autor, były po prostu garnizonami, rozlokowanymi przez
Mieszka w ważniejszych grodach państwa polskiego. Zrozumiałe, że
nie odnosiło się to do wszystkich, zwłaszcza do najbliższych
doradców władcy, ale do drużynników szeregowych.
Drużynnicy pozostawali na całkowitym utrzymaniu księcia. W
starszej przeróbce relacji Ibrahima ibn Jakuba czytamy, że na nich
to właśnie szły świadczenia ludności, al-Kazwini zaś notuje, że
swym drużynniczym "oddziałom" władca "daje co miesiąc żołd, w
razie potrzeby daje im konie, siodła, uzdy, broń i wszystko, czego
potrzebują". Al-Bekri dorzuca do tej listy jeszcze odzież. Nie na
tym koniec świadczeń władcy na rzecz drużyny. Książę opiekował się
rodzinami swoich wojowników tak, jak gdyby był ich ojcem. "Kiedy
któremuś z nich urodziło się dziecko, polecał mu wypłacać żołd od
chwili urodzenia, czy będzie płci męskiej czy żeńskiej. A gdy
(dziecię) dorośnie, to jeżeli jest mężczyzną, żeni go i wypłaca za
niego dar ślubny ojcu dziewczyny, jeżeli zaś jest płci żeńskiej,
wydaje ją za mąż i płaci dar ślubny jej ojcu. A dar ślubny (jest)
u Słowian znaczny..." Dzieci drużynników wstępowały w związki
małżeńskie nie według własnego uznania, ale zgodnie z wyborem,
dokonanym przez samego księcia; on też zapewne ponosił koszty
wesela. Opieka nad rodzinami drużynników, troska o ich domowe
ogniska, świadczy, że między drużynnikami a władcą istniały silne
więzy osobiste. Zawdzięczając wszystko księciu drużynnicy byli mu
bezwzględnie oddani w każdej sytuacji, a ich los całkowicie
zależał od władcy. Stopień uzależnienia drużynników od księcia był
bardzo duży, ale przecież nie dla wszystkich jednakowy. Książę
zawsze musiał się liczyć z głosem swoich doradców, natomiast
drużynników szeregowych nie pytał o zdanie i kierował ich tam,
gdzie uważał za stosowne. Czasami zdarzało się nawet, że część
spośród nich oddawał w rozporządzenie któremuś z obcych władców.
Niewątpliwie podstawowy trzon drużynników polańskich stanowili
współplemieńcy, ale książę przyjmował niekiedy do drużyny także i
obcych, przybyszów z dalekich krajów.
Istnienie stałej siły zbrojnej, jaką była drużyna, wpłynęło na
zmianę znaczenia i organizacji pospolitego ruszenia ludności
kraju. Jeśli dawniej na zew księcia szli na wojnę wszyscy zdolni
do walki, to teraz coraz częściej powoływano do służby wojskowej
tylko niektórych z danego osiedla czy rodziny. Oczywiście w
wypadku poważnego zagrożenia można było, niekiedy zaś wręcz
trzeba, powoływać pod broń wszystkich zdolnych do jej noszenia z
danego terytorium i zdarzało się to dosyć często nie tylko w X,
ale w XI i XII wieku. Częściej jednak na książęce wezwanie ruszał
na wojnę nie każdy, lecz co piąty lub co szósty ojciec rodziny.
Oczywiście do służby wojskowej zawsze bywali pociągani także ci,
którzy otrzymali od władcy majątki ziemskie.
Państwo polskie na przełomie X i XI wieku mogło, w razie
potrzeby, wystawić wcale potężną armię. Książę dysponował
oddziałami liczącymi po kilkuset wojowników, a nawet więcej. W
czasach Bolesława Chrobrego państwo mogło wystawić co najmniej
kilkanaście tysięcy zbrojnych, natomiast w działaniach wojennych
brało bezpośredni udział na raz po kilka tysięcy wojów. Było to
bardzo dużo, jeżeli uprzytomnimy sobie, jak nieliczne, w
porównaniu z późniejszymi czasami, były ówczesne armie, uważane
wtedy za wielkie. Przecież olbrzymia, jak na owe czasy, armia, z
którą Wilhelm Zdobywca podbił Anglię (1077), liczyła zaledwie
siedem tysięcy ludzi!
Mobilizacja wojska dokonywała się zwykle w wyznaczonych miejscach.
Oczywiście szybko i łatwo zbierał książę tych wojów, którzy
znajdowali się na jego dworze, a więc część swoich drużynników.
Innych, zwłaszcza zaś ludzi z załóg grodowych oraz szeregowych
wojowników spośród ludności kraju, należało możliwie szybko
powiadomić o wezwaniu. W tym celu używano tzw. wici, mianowicie
puszczano w obieg umówiony znak: kij, pęk powrozów czy gałązek,
który przekazywano z osiedla do osiedla, niekiedy zaś rozpalano
ogniska na widocznych z oddali miejscach. Był to odwieczny, ale
zawsze skuteczny sposób sygnalizowania niebezpieczeństwa.
Dopóki informacje o uzbrojeniu wojsk polskich w czasach
najdawniejszych czerpaliśmy jedynie ze źródeł pisanych, nasza
wiedza w tej dziedzinie była niezmiernie fragmentaryczna. Uczeni
snuli najprzeróżniejsze przypuszczenia, często bardzo dziwaczne;
na przykład na serio usiłowali dowodzić, że w X czy XI wieku nie
znano u nas... konnicy. Zdezaktualizowały się one całkowicie,
odkąd dysponujemy odkryciami archeologicznymi. Wynikom badań
archeologicznych ostatnich dwudziestu lat zawdzięczamy, że możemy
dziś powiedzieć stosunkowo wiele o uzbrojeniu i wyposażeniu wojska
polskiego w czasach Mieszka I. W dobie poprzedzającej
kształtowanie się na ziemiach polskich ustroju klasowego, w
okresie demokracji wojskowej wojsko składało się w przeważającej
mierze z piechurów, uzbrojonych we włócznie, oszczepy, niekiedy
także i w miecze. Włócznia była zaopatrzona w ostro zakończony
grot, osadzany na stosunkowo długim, bo liczącym około dwóch
metrów drzewcu. Używano jej w zasadzie przy walce wręcz, można
jednak było nią również miotać, choć na niezbyt dużą odległość.
Ręczną bronią miotającą polańskich wojowników były przede
wszystkim oszczepy, których groty czasem zaopatrywano w zadziory,
utrudniające wyrwanie grotu z ciała lub tarczy. Była to broń łatwa
do sporządzenia, którą mógł wówczas posiadać każdy. Inaczej było z
mieczami. Chociaż używano ich znacznie częściej, niż to dawniej
przypuszczano, to jednak można mieć poważne wątpliwości, czy były
one bronią dla wszystkich dostępną. Ówczesny miecz służył w
zasadzie do rąbania przy walce wręcz.
Jedynym rodzajem uzbrojenia ochronnego, jaki znajdował się wtedy w
powszechniejszym użyciu, była kolistego kształtu tarcza,
sporządzona z drewna, niekiedy obciągnięta skórą. Wojownik trzymał
ją w ręce za znajdujący się po wewnętrznej stronie uchwyt (imacz).
Na środku tarczy, od strony zewnętrznej, znajdował się stożkowaty
metalowy guz, tzw. umbo.
To stosunkowo proste uzbrojenie w większości wykonywali sami
wojownicy. Jedynie bardziej skomplikowane jego części, takie jak
miecz, wymagały rąk specjalistów, ale i one były na ogół
produkowane na miejscu. Wzrastająca polaryzacja społeczeństwa,
wyrażająca się również w zróżnicowaniu sił zbrojnych, znalazła
odzwierciedlenie w rozwoju i różnorodności uzbrojenia, z jakim
spotykamy się w późniejszych czasach.
W X-XII stuleciach istniały w Polsce zasadniczo dwa rodzaje
wojska: konnica i piechota. Ich uzbrojenie, jak przyjmujemy na
podstawie badań archeologicznych, nielicznych przekazów pisanych i
zabytków ikonograficznych, przedstawiało się mniej więcej
następująco. Najlepiej uzbrojoną kategorią wojska byli
ciężkozbrojni jeźdźcy, tzw. pancerni, którzy rekrutowali się z
najzamożniejszych kręgów ludności kraju. Ich wyposażenie składało
się z jednej lub dwóch włóczni, przy czym jedna mogła być
specjalnie przeznaczona do miotania, miecza, topora bojowego, łuku
lub maczugi, natomiast jako uzbrojenia ochronnego pancerni używali
hełmu (szłom), pancerza i tarczy - (szczyt). Niewiele gorsze było
uzbrojenie jeźdźców lekkozbrojnych, którzy jednak nie mieli
pancerzy. Znaczna część konnych używała ostróg, konie zaś miały
rzędy. Podstawowa masa ludności kraju dostarczała na wypadek wojny
przede wszystkim piechurów. Nie wszyscy oni byli jednakowo
uzbrojeni. Jedni z nich - tarczownicy - mieli włócznie, miecze lub
topory, łuki i tarcze; drudzy - łucznicy - nie używali tarczy,
natomiast posługiwali się łukami, może także włóczniami albo
oszczepami. Niektórzy z piechurów mieli również noże i proce. Te
rodzaje broni, które były używane dawniej, uległy teraz pewnym
zmianom. Rozwój uzbrojenia ochronnego warunkował udoskonalenie
miecza. Miecze stosowane w Polsce w X-XI wieku były dłuższe niż
dawniej, dochodziły do siedemdziesięciu pięciu centymetrów, były
bronią kosztowną i dostępną tylko nielicznym spośród wojowników.
Niewielkim zmianom uległa także włócznia. Sporego znaczenia nabrał
topór bojowy, czasem osadzany na długim drzewcu. Szeroko
rozpowszechniony łuk podobny był do używanego dziś łuku sportowego
i wykonywano go z twardego, sprężystego drewna. Prócz łuku
prostego znajdował się również w użyciu łuk refleksyjny,
zapożyczony od ludów koczowniczych. W porównaniu z czasami
dawniejszymi najbardziej rozwinęło się uzbrojenie ochronne. Tylko
niewielkim modyfikacjom uległa konstrukcja tarczy, która wciąż
była kolista. Wszedł w użycie pancerz; znano ich dwa rodzaje.
Najkosztowniejszym, najbardziej precyzyjnym i najtrudniejszym do
wykonania uzbrojeniem ochronnym była kolczuga, pleciona z
niewielkich żelaznych kółek. Prostszy i tańszy był pancerz,
sporządzany ze skóry, wzmocnionej przez umocowane na niej
gwoździe, metalowe płytki układane jak łuska lub kółka. Głowę
wojownika okrywał hełm. Najzamożniejsi posługiwali się pięknymi
stożkowatymi hełmami, wzorowanymi na ruskich, pokrytymi miedzianą,
złoconą blachą, opatrzonymi na górze tulejką na pióropusz.
Biedniejsi wojownicy zadowalali się prostszymi hełmami
stożkowatymi lub półkolistymi.
Jeźdźcy używali najczęściej koni miejscowego chowu, niewielkich i
niezbyt szybkich, ale za to bardzo wytrzymałych na wszelkie trudy
i sprawnych w najgorszych nawet warunkach terenowych.
Archeologowie stwierdzili jednak, że z rzadka wprawdzie, lecz
występowały w ówczesnej Polsce także i konie większe, których
chętnie używała ciężkozbrojna konnica.
Produkcją uzbrojenia na potrzeby drużyny oraz hodowlą koni dla
księcia i jego ludzi trudnili się mieszkańcy tzw. wsi służebnych,
niewolna ludność książęca, która zajmowała się określoną z góry
pracą wytwórczą. Zachowane po dziś dzień nazwy, takie jak:
Szczytniki, Grotniki, Kobylniki, Koniary i tym podobne świadczą,
że niegdyś w tych wsiach służebnych sporządzano szczyty (tarcze),
groty i bełty, hodowano konie. W razie potrzeby książęce zasoby
uzbrojenia i koni mogły posłużyć nie tylko władcy i jego drużynie,
lecz również innym wojom, ciągnącym z rozkazu księcia na wojnę. Na
cele wojenne przeznaczano także wyprodukowane przez inne wsie
służebne zapasy żywności.
W działaniach wojennych w dobie kształtowania się państwa
polskiego i później duże znaczenie miały umocnienia, zarówno
polowe, jak stałe. Sztuka ich budowy znajdowała się wówczas w
Polsce na bardzo wysokim poziomie, poznajemy ją dzięki badaniom
archeologów. Najpowszechniejszą formą umocnień stałych były grody,
budowane przy szlakach i przeprawach, często na wzniesieniach lub
w trudno dostępnych miejscach. Przebywały w nich garnizony
wojskowe. Grody stanowiły ośrodki administracji państwowej i
składy wszelkiego rodzaju zapasów. W grodach, skupiała się znaczna
część życia gospodarczego kraju. Najdawniejszą formą umocnienia
grodowego była palisada - ostrokół, sporządzona z drewnianych
bali, wbitych pionowo w ziemię, jeden obok drugiego, zaostrzonych
w górnej części.
Konstrukcja palisadowa, nieraz bardzo kunsztowna, znana była na
naszych ziemiach mniej więcej do początku X wieku, później wyparły
ją konstrukcje wałowe, mające większe walory obronne. Wraz z
rozkładem wspólnoty rodowej z krajobrazu ziem polskich zaczęły
znikać gródki palisadowe, a na ich miejsce pojawiały się
silniejsze grody, umocnione z daleka widocznymi, potężnymi wałami.
Najdawniejsze grody o konstrukcji wałowej nie były jeszcze zbyt
wielkie, miały powierzchnię kilkudziesięciu arów. W ówczesnej
Polsce spotykamy się z dwoma zasadniczymi sposobami budowy wałów:
skrzyniowym i rusztowym. Pierwszy z nich prawdopodobnie znany był
nieco wcześniej i polegał na tym, że wał budowano z drewnianych
skrzyń, wypełnionych kamieniami, piaskiem lub drewnem. Konstrukcja
rusztowa (przekładkowa) była bardziej skomplikowana. Na podłożu
układano obok siebie poziomo, zazwyczaj poprzecznie do kierunku
wału, bierwiona drzewa, które z kolei przykrywano inną ich
warstwą, ułożoną poprzecznie do poprzedniej, na nią nakładano
kolejną i tak dalej, aż do uzyskania żądanej wysokości.
Z biegiem czasu budowano coraz obszerniejsze grody, o bardziej
skomplikowanej i silniejszej konstrukcji. Te, które miały
największe znaczenie dla obrony kraju lub jako ośrodki władzy,
zaczęto otaczać kilkoma koncentrycznymi pasami wałów,
przedzielonych fosami, częstokroć wypełnionymi wodą. Główny wał
takiego grodu miewał niejednokrotnie do kilkunastu metrów
wysokości, natomiast jego grubość u podstawy dochodziła do
dwudziestu i więcej metrów. Do rozwoju grodów przyczyniały się
przemiany natury politycznej i społeczno-gospodarczej, jakie
dokonywały się w kraju. W pobliże siedzib władcy i wyższych
dostojników państwowych coraz chętniej ściągali różni kupcy i
rzemieślnicy, słusznie spodziewając się znaleźć tu lepszy niż
gdzie indziej zarobek, a jednocześnie i ochronę przed rozbójnikami
lub najeźdźcą. Osiedlali się oni w niższej części grodu, na
podgrodziu, gdzie mieszkała służba grodowa i wszyscy ci, których
zadaniem było dostarczanie załodze niezbędnych jej produktów
żywnościowych, paszy dla koni itd. Niższą część grodu - podgrodzie
- otaczało słabsze umocnienie, natomiast najpotężniejsze wały
strzegły bezpieczeństwa wyższego grodu, w którym znajdował się
ośrodek miejscowej władzy.
Oprócz grodów znano również w Polsce X-XI wieku inne umocnienia
stałe o charakterze ciągłym. Wielkie budowle ziemne, takie jak
Wały Śląskie lub wały znajdujące się na pograniczu
kujawsko-pomorskim, na granicy prusko-mazowieckiej i inne
umocnienia ciągłe, obsadzone wojskiem, skutecznie broniły
nieprzyjacielowi dostępu do kraju. Znacznie częściej jeszcze
stosowano proste polowe (choć należałoby raczej powiedzieć: leśne)
umocnienia ciągłe, mianowicie przesieki. Budowano je w lasach,
których było wówczas bardzo wiele. Układano na ziemi ścięte drzewa
w ten sposób, aby korony znajdowały się w kierunku, z którego
spodziewano się nadejścia nieprzyjaciela, następnie wykarczowywano
przed nimi las. Wojowie, znajdujący się za taką przeszkodą, z
łatwością mogli obserwować przedpole, sami zaś byli niewidoczni.
Zarzucali oni nieprzyjaciela strzałami, gdy tylko wkroczył on na
wykarczowany teren. Przesieka była niezmiernie trudna do przebycia
zwłaszcza dla wojsk konnych. By ją pokonać, nieprzyjaciel musiał
sobie torować drogę toporem. Przesieki budowano na wiodących przez
lasy szlakach, opodal przepraw przez rzekę. W dobie kształtowania
się państwa polskiego istniały stałe wielkie przesieki, zbudowane
przez plemię Polan, jedna nad Obrą i Baryczą, druga nad Wełną;
które przez jakiś czas odgrywały rolę granicy plemiennych
terytoriów.
Wszystkie te umocnienia budowała okoliczna ludność z polecenia
księcia lub występującego w jego imieniu urzędnika.
Prócz obowiązku udziału w wojnie ludność kraju pełniła także
rozmaite powinności wojskowe. Można je podzielić na dwie
zasadnicze grupy. Pierwsza obejmowała powinności związane
bezpośrednio z działaniami wojennymi, a więc tzw. pogoń, czyli
obowiązek ścigania i wyłapywania nieprzyjaciela na terenie własnej
osady w wypadku, gdyby się tam znalazł; także dostarczanie konia z
wozem, samego konia lub wozu. Drugą grupę stanowiły obowiązki,
związane z koniecznością stałego utrzymywania wysokiego stanu
obronności. Na pierwszy plan wysuwała się tu stróża, czyli
obejmujący początkowo całą ludność kraju obowiązek pełnienia
straży przy grodach, a także przy przeprawach, zwłaszcza w rejonie
pogranicznym. Oprócz stróży istniał jeszcze powszechny obowiązek
nie tylko pilnowania wszelkiego rodzaju umocnień, lecz także ich
budowy - jeżeli była po temu potrzeba - oraz stałej konserwacji,
następnie budowy i utrzymywania w dobrym stanie dróg, mostów itd.
Wprawdzie te ostatnie powinności tylko częściowo można uznać za
związane z potrzebami wojska i wojny, nie ulega jednak dla nas
wątpliwości, że miały one zasadnicze znaczenie dla pomyślnego
przebiegu działań bojowych, których nie brakowało w tamtych
odległych czasach.
Religia i polityka
W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych X wieku stanęły na
przeciw siebie: potężna monarchia Ludolfingów i młode państwo
polskie. Oznaczało to zetknięcie się dwóch ekspansywnych,
nierównej mocy organizmów politycznych, pogańskiej Polski i świata
chrześcijańskiego. Ideologia chrześcijańska, tak jak ją wówczas
pojmowano, zawierała nakaz nawracania niewiernych i sankcjonowała
wszystkie metody misyjne: pokojowe przekonywanie, przymuszanie
siłą, zabór ziem pogańskich oraz wyniszczenie tych, którzy w
obliczu miecza i pożogi nie chcieli się zaprzeć swoich pradawnych
wierzeń. Na szerokim froncie ekspansji wschodniej Niemiec
chrześcijaństwo stało się orężem politycznego panowania
niemieckich możnych i ujarzmiania plemion słowiańskich. W
ówczesnym państwie polskim zdawano sobie sprawę, że ułożenie
stosunków z potężnym sąsiadem, nawet za cenę uznania jego
politycznej zwierzchności, nie powstrzyma na dłuższą metę dążeń
panów niemieckich. Pretensje niemieckiego duchowieństwa sięgały
daleko poza ziemie polskie, patrzyło ono bowiem z wielkim
zainteresowaniem również i na to, co działo się na Rusi. Jeszcze
pod koniec lat pięćdziesiątych X wieku władczyni tego państwa,
księżna Olga, która sama była chrześcijanką ochrzczoną w
Konstantynopolu, zastanawiała się nad zaproszeniem niemieckiej
misji chrystianizacyjnej. Niemieckie duchowieństwo uważało tereny
leżące na wschód od Odry za obszar, który niebawem winien się
znaleźć pod cesarskim panowaniem i zostać wchłonięty przez
niemiecką organizację kościelną. Czyniło już ono po temu
odpowiednie przygotowania.
Tuż po koronacji powrócił Otto I do ulubionej myśli utworzenia dla
ziem słowiańskich osobnego arcybiskupstwa w Magdeburgu. Jednakże
waśnie zagrożonych w swych interesach przedstawicieli wysokiego
duchowieństwa, którzy musieliby odstąpić kościelną władzę (a zatem
i płynące stąd dochody) z części podlegających im terytoriów, gdyż
zostałyby one oddane nowemu arcybiskupstwu, sprawiły, że cesarski
plan doczekał się realizacji dopiero w 968 roku. Z tego jednak,
jak go wówczas zrealizowano i jak zostały nakreślone granice nowej
kościelnej metropolii oraz z późniejszych pretensji Magdeburga do
kościelnego zwierzchnictwa nad Polską, możemy wysnuć uzasadniony
wniosek, że w pierwotnych zamierzeniach cesarza leżało, aby
arcybiskupstwo magdeburskie objęło swą władzą także ziemie
położone na wschód od Odry. Papież Jan XII, człowiek dobrze
wtajemniczony w plany Ottona I, w dokumencie z lutego 962 roku
wyraźnie stwierdzał, że imperatorowi i jego synowi przysługuje
prawo zakładania ile tylko zechcą biskupstw w krajach
słowiańskich, przy czym, wszystkie one miały podlegać
zwierzchnictwu Magdeburga. Zmiana sytuacji politycznej i
kościelnej na ziemiach polskich sprawiła, że zakładając w 968 roku
nowe arcybiskupstwo musiano już mniej ambitnie i nie tak
zachłannie, jak pierwotnie zamierzano, określić zakres jego
kościelnej władzy na wschodzie.
Polityczna ekspansja Niemiec uwieńczona opanowaniem Łużyc i Milska
stała się przedmiotem żywego zaniepokojenia nie tylko w ówczesnej
Polsce. Losy Słowian serbskich mieszkających na Łużycach żywo
obchodziły również i państwo czeskie, które co najmniej od połowy
stulecia znajdowało się w podobnym położeniu politycznym względem
swego niemieckiego sąsiada, jak Polska w połowie lat
sześćdziesiątych. Ottonowi I udało się bowiem zmusić władcę Czech
do uległości i uznania swego zwierzchnictwa, którego symbolem był
trybut, opłacany przez Czechów corocznie z całego obszaru ich
państwa, a nie jego części, jak to było w przypadku Polski. Władza
księcia Czech sięgnęła niedawno na północ od Karpat i objęła
południową część ziem polskich, mianowicie późniejszą Małopolskę
oraz Śląsk. Po zajęciu Łużyc i Milska przez Gerona ziemie śląskie
w pierwszej kolejności narażone były na niebezpieczeństwo
niemieckiego podboju. Wojskowe sukcesy margrabiego oznaczały
wreszcie dla Czechów likwidację ich silnych dotychczas wpływów
wśród słowiańskich plemion, zamieszkałych między Odrą i Łabą. Dla
Bolesława I Srogiego, księcia Czech, stanowiły one ważny czynnik
polityczny w dążeniu do utrzymania choćby tylko względnej
niezależności od potężniejszego, niemieckiego sąsiada. Panowanie
czeskiej dynastii książęcej - Przemyślidów - na Śląsku przybliżyło
wreszcie granice jej władztwa do rozwijającego się państwa
polskiego. Oparcie granic Polski o pogranicze
śląsko-wielkopolskie, a następnie zajęcie Ziemi Lubuskiej przez
Polan uczyniły Bolesława I i Mieszka I bezpośrednimi sąsiadami.
Sytuacja polityczna, jaka ukształtowała się w połowie lat
sześćdziesiątych X wieku, postawiła Mieszka I i jego doradców
przed trudnym do rozstrzygnięcia dylematem. Czy licząc na trwałość
tego układu stosunków polsko-niemieckich, jaki został niedawno
ustalony, należy kontynuować dzieło jednoczenia wszystkich ziem
polskich, z których tylko część zachowała dawną niezależność
plemienną, pozostałe zaś dostały się pod obce, czeskie panowanie?
Czy też lepiej na razie zrezygnować z pełnej realizacji tak
ambitnego zamierzenia, odłożyć je na później, kiedy powstaną
bardziej sprzyjające warunki, teraz zaś przede wszystkim umocnić
to, co już zostało zdobyte, i ugruntować swą pozycję względem
potężnego i groźnego niemieckiego sąsiada? Dobrze świadczy o
politycznej dojrzałości ówczesnych kierowników państwa polskiego,
że wybrali drugie z tych rozwiązań. Umocnienie pozycji Polski,
zabezpieczenie się przed groźbą agresji prowadzonej w imię krzyża
- oznaczało podjęcie decyzji o przyjęciu wiary chrześcijańskiej.
Było to jedno z najdonioślejszych postanowień, jakie kiedykolwiek
przyszło podejmować Mieszkowi I i jego doradcom. Skoro najwyższe
względy polityczne przemawiały za tym, aby przyjąć chrześcijaństwo
jako religię państwową, należało się poważnie zastanowić nad
wyborem ośrodka, o który można by było oprzeć wykonanie tego
zamierzenia. Nie po to przecież decydowano się na chrzest, aby
przyjąć go z rąk niemieckich biskupów, myślących o ekspansji na
ziemie słowiańskie. Świadomość zagrożenia niemieckiego kierowała
uwagę Mieszka I i jego otoczenia w stronę Pragi. Za takim wyborem
przemawiał jeszcze jeden, dodatkowy wzgląd. Otóż właśnie na lata
sześćdziesiąte X wieku przypada nie tylko znany nam konflikt
polsko-wielecki, lecz również polityczne porozumienie
czesko-wieleckie, wymierzone oczywiście przeciwko ekspansji
niemieckiej, ale mimo to, gotowe kiedyś się obrócić także przeciw
Polsce. Ewentualne zbliżenie polsko-czeskie - rozumowano na dworze
Mieszka I - prowadziłoby więc do rozerwania sojuszu
niebezpiecznego dla losów polskiego panowania nad ujściem Odry, do
osłabienia potencjału przeciwnika, który wiązał sporą część
polskich sił zbrojnych. Połączenie sprawy przyjęcia
chrześcijaństwa jako religii państwowej z politycznym zbliżeniem
polsko-czeskim wydawało się więc najlepszym rozwiązaniem.
Zobaczmy teraz jak z perspektywy początku XII wieku
charakteryzowano u nas przyjęcie chrześcijaństwa przez Mieszka I.
"Władca ów - czytamy u Galla Anonima - dotychczas jednak w takich
pogrążony był błędach pogaństwa, że wedle swego zwyczaju siedmiu
żon zażywał. W końcu zażądał w małżeństwo jednej bardzo dobrej
chrześcijanki z Czech, imieniem Dobrawka. Lecz ona odmówiła
poślubienia go, jeśli nie zarzuci owego zdrożnego obyczaju i nie
przyrzeknie zostać chrześcijaninem. Gdy zaś on (na to) przystał,
że porzuci ów zwyczaj pogański i przyjmie sakramenta wiary
chrześcijańskiej, pani owa przybyła do Polski z wielkim orszakiem
(dostojników) świeckich i duchownych, ale nie pierwej podzieliła z
nim łoże małżeńskie, aż powoli a pilnie zaznajamiając się z
obyczajem chrześcijańskim i prawami kościelnymi, wyrzekł się
błędów pogaństwa i przeszedł na łono matki - Kościoła".
Mamy tu oczywiście do czynienia z legendą, ale jest ona bardzo
wymowna. Nie dziwi nas niewiarygodna opowieść o siedmiu żonach,
mająca ilustrować przerażającą dla naszego dziejopisa ohydę
pogańskiej zdrożności. Możemy również mieć wątpliwości, czy
portret czeskiej oblubienicy polskiego władcy taki, jaki nam
przekazał Gall Anonim, był zgodny z rzeczywistością.
Najdawniejsze roczniki polskie bardzo niewiele zanotowały o tych
sprawach. Zachowały się tylko dwie enigmatyczne wzmianki.
Pierwsza, oznaczona datą 965, brzmi: "Dobrawka przybywa do
Mieszka", druga umieszczona pod następnym rokiem, jest równie
lakoniczna - "Mieszko, książę Polski, chrzci się". Znacznie więcej
napisał Thietmar, z uwagą śledzący wydarzenia na ziemiach
polskich. W swej kronice zamieścił on obszerną relację o przyjęciu
chrześcijaństwa przez władcę Polski.
"W czeskiej krainie - pisał - pojął on za żonę szlachetną siostrę
Bolesława Starszego, która okazała się w rzeczywistości taką, jak
brzmiało jej imię. Nazywała się bowiem po słowiańsku Dobrawa, co w
języku niemieckim wykłada się: dobra. Owa wyznawczyni Chrystusa,
widząc swego małżonka pogrążonego w wielorakich błędach pogaństwa
zastanawiała się usilnie nad tym, w jaki sposób mogłaby go
pozyskać dla swojej wiary. Starała się go zjednać na wszystkie
sposoby, nie dla zaspokojenia trzech żądz tego zepsutego świata,
lecz dla korzyści wynikających z owej chwalebnej i przez
wszystkich wiernych pożądanej nagrody w życiu przyszłym. Umyślnie
postępowała ona przez jakiś czas zdrożnie, aby później móc długo
działać dobrze. Kiedy mianowicie po zawarciu wspomnianego
małżeństwa nadszedł okres wielkiego postu i Dobrawa starała się
złożyć Bogu dobrowolną ofiarę przez wstrzymywanie się od jedzenia
mięsa i umartwianie swego ciała, jej małżonek namawiał ją słodkimi
obietnicami do złamania postanowienia. Ona zaś zgodziła się na to
w tym celu, by z kolei móc tym łatwiej zyskać u niego posłuch w
innych sprawach. Jedni twierdzą, że jadła ona mięso w okresie
jednego wielkiego postu, inni zaś, że w trzech takich okresach.
Dowiedziałeś się przed chwilą, Czytelniku, o jej przewinie, zważ
teraz, jaki owoc wydała jej zbożna intencja. Pracowała więc nad
nawróceniem swego małżonka i wysłuchał jej miłościwy Stwórca. Jego
nieskończona łaska sprawiła, iż ten, który Go tak srogo
prześladował, pokajał się i pozbył na ustawiczne namowy swej
ukochanej małżonki jadu przyrodzonego pogaństwa, chrztem świętym
zmywając plamę grzechu pierworodnego. I natychmiast w ślad za
głową i swoim umiłowanym władcą poszły ułomne dotąd członki
spośród ludu i w szatę godową przyodziane, w poczet synów
Chrystusowych zostały zaliczone. Ich pierwszy biskup Jordan ciężką
miał z nimi pracę, zanim niezmordowany w wysiłkach, nakłonił ich
słowem i czynem do uprawiania winnicy Pańskiej. I cieszył się
wspomniany mąż i szlachetna jego żona z ich legalnego już związku,
a wraz z nimi radowali się wszyscy ich poddani, iż z Chrystusem
zawarli małżeństwo".
Tyle najbardziej wymowny ze wszystkich autorów, którzy pisali o
przyjęciu wiary chrześcijańskiej przez władcę Polski. Czegoż to
historyk dowiaduje się z jego obszernej oraz innych, znacznie
uboższych w słowa i informacji, niezupełnie zgodnych ze sobą
opowieści?
Zarówno Gall Anonim, jak i niemiecki kronikarz przypisali wyłączną
zasługę ochrzczenia Mieszka I jego żonie Dobrawce. Takie ujęcie
sprawy zgodne było ze znaną obu dziejopisom kościelną tradycją
nawracania za pośrednictwem kobiet. Wszystko przemawia za tym, że
w obu interesujących nas opisach, ujmujących postać Dobrawki jako
niemal świętą, napotykamy sztuczną kościelną koncepcję, nie mającą
wiele wspólnego z realnym przebiegiem wydarzeń, o których pisali
kronikarze. Jeżeli Mieszko I zwrócił się do Czech z propozycją
poślubienia kobiety z rodziny panującego władcy, musiały się z tym
wiązać jakieś dalsze oferty; w owych czasach bowiem żaden książę
nie żenił się tylko dlatego, że mu się oblubienica podobała.
Zresztą Mieszko swojej przyszłej żony dotąd wcale nie znał, w
dodatku nie była ona osobą ani pierwszej młodości, ani o zbyt
pociągającej powierzchowności. W pamięci Czechów zachowała się o
niej nie najbardziej pochlebna opinia, zanotowana na początku XII
wieku przez Kosmasa z Pragi. Pisze on, że Dobrawka, "ponieważ była
nad miarę bezwstydna, kiedy poślubiała księcia polskiego będąc już
kobietą podeszłego wieku, zdjęła ze swej głowy zawój i nałożyła
panieński wianek, co było wielkim głupstwem tej kobiety". Być może
były jeszcze dodatkowe racje, dla których dziejopis czeski
wypowiedział się tak niechętnie o księżniczce, niemniej jednak w
tej bardzo tendencyjnej wzmiance ukryte jest sporo prawdy. Nawet
gdyby oblubienica Mieszkowa była - jak się to zwykle powiada w
bajkach - piękna i młoda, nikomu ze współczesnych nie przyszłoby
na myśl, aby jedynie jej osobiste zalety miały decydować o
poślubieniu jej przez władcę udzielnego państwa. Jeżeli Mieszko
prosił księcia Czech o rękę jego córki lub siostry - w takich
wypadkach często nie określano bliżej osoby oblubienicy - to w
języku dyplomatycznym epoki oznaczało, że pragnie zawrzeć z nim
jakieś poważne porozumienie polityczne, a małżeństwo byłoby jego
potwierdzeniem. Skoro w końcu doszło do tego, że panujący wówczas
Bolesław I Srogi wydał za Mieszka swoją córkę, a siostrę księcia,
który miał być przyszłym władcą Czech, czyli osobę ze swej
najbliższej rodziny, owo porozumienie musiało być zrealizowane
pomyślnie dla obu stron.
Nie wiemy dokładnie, kiedy ono nastąpiło, możemy jednak
przypuszczać, że po 963 roku. Wówczas to zapewne rozważono
definitywnie sprawę przyjęcia wiary chrześcijańskiej przez
Mieszka. Wprawdzie rocznikarze podają rok 965 jako datę przybycia
Dobrawki do Polski, jest to jednak chyba tylko dedukcja,
wyprowadzona ze znanej im daty chrztu księcia, to jest roku 965.
Skoro żyjący na przełomie X i XI wieku, wielce interesujący się
sprawami polskimi, Thietmar miał wątpliwości, czy czeska
księżniczka bawiła na pogańskim dworze polskiego władcy przez rok
czy nawet dłużej, nie jest wykluczone, iż przybyła ona do Polski
nawet przed 965 rokiem. Za takim właśnie przypuszczeniem
przemawiały m.in. oskarżenia Dobrawki przez zacietrzewionych
duchownych o brak wstrzemięźliwości, do czego okazją było jej
małżeństwo z księciem, który wciąż jeszcze tkwił w błędach
pogaństwa. Można się spytać, dlaczego przyjęcie nowej wiary przez
Mieszka I nie nastąpiło równocześnie z jego małżeństwem, czemu
zwlekano z nim przez jakiś czas? Otóż wcale tak nie było. Sprawa
przyjęcia chrześcijaństwa jako religii państwowej nie była taka
prosta i łatwa do zrealizowania, jak ochrzczenie jednego księcia.
Wymagała bowiem odpowiednich przygotowań, przede wszystkim zaś
nawiązania przez stronę chętną do przyjęcia nowej wiary kontaktów
nie tylko z jakimś ośrodkiem kościelnym, który podjąłby się akcji
misyjnej, lecz przede wszystkim z głową Kościoła - papieżem.
Przysłanie do Polski pełnoprawnej misji chrystianizacyjnej, w
której skład wchodziłaby znaczna grupa odpowiednio przygotowanych
duchownych, należało do kompetencji papieża i dlatego do niego
winien był się Mieszko zwrócić. Przypuszczamy, że zaraz po
zawarciu porozumienia z Czechami, zapewne jeszcze przed przybyciem
Dobrawki do Polski, za pośrednictwem swego czeskiego sojusznika i
przyszłego teścia Bolesława I Srogiego, a być może i przy pomocy
jego córki Mlady, zakonnicy przebywającej w Rzymie, skierował
Mieszko I upełnomocnione poselstwo do papieża. Przybyło ono jednak
w czasie jak najmniej odpowiednim do podejmowania poważnych
decyzji. W Wiecznym Mieście wrzała walka stronnictw politycznych,
z których każde popierało swego pretendenta do tiary, śmierć zaś
papieża Leona VIII rozpoczęła okres kilkumiesięcznego wakansu na
stolicy Piotrowej. Nie wiadomo kiedy - choć najpewniej w 965 roku
- przybyli do Rzymu polscy wysłannicy, nie wiemy też czy i co z
kim zdołali wówczas ustalić. W każdym jednak razie wolno
przypuszczać, że najwyższe władze kościelne aprobowały polskie
plany, chociaż nie wydaje się, aby udzieliły jakiejś wydatniejszej
pomocy. Nie pozwalało na to ówczesne położenie papiestwa.
Zapewne już w otoczeniu przybywającej do Polski Dobrawki
znajdowali się chrześcijańscy duchowni, których zadaniem było
przygotowanie podstaw do przyszłej akcji chrystianizacyjnej. Ale
mówić o niej można będzie dopiero później, w 966 roku - data ta
dobrze jest poświadczona w źródłach - kiedy dokonany zostanie
chrzest Mieszka. Chrzest księcia, czy też - jak się
niejednokrotnie powiada - chrzest Polski? Według ówczesnych pojęć
było to właściwie jedno i to samo. Kraj uważany był za
chrześcijański, gdy jego władca był chrześcijaninem, a wiara
chrześcijańska oficjalnie przyjętą religią państwową. To, czy
rzeczywiście jej zasady dotarły pod strzechy, do wsi i sadyb, nie
wszystkich znów tak bardzo interesowało. Jeżeli mówimy o
wydarzeniach 966 roku w Polsce, zdajemy sobie sprawę, że nową
wiarę przyjęli z rąk przybyłych duchownych: książę, jego rodzina,
nieco możnych i rycerzy. To właśnie oznacza zwrot niemieckiego
kronikarza, że za swym władcą poszły "ułomne dotąd członki spośród
ludu". Nie chodziło tu jednak o lud w całym tego słowa znaczeniu.
Aby wiara chrześcijańska dotarła rzeczywiście do polskiego ludu,
trzeba było zbudować organizację kościelną, utworzyć biskupstwa,
wybudować świątynie, dysponować licznymi zastępami duchowieństwa.
Wszystko to wymagało nie tylko środków, ale i czasu. Dlatego też
rzeczywisty chrzest Polski - w znaczeniu przyjęcia chrześcijaństwa
przez ogół Polaków - jest długotrwałym procesem, za którego
początkową datę przyjmujemy rok 966. Proces ten nie zakończył się
ani za panowania Mieszka I, ani za rządów jego pierwszych
następców. Nie przeszkadzało to jednak uważać Polski od czasu
chrztu Mieszka za kraj chrześcijański.
Przyjęcie nowej wiary przez księcia i nieliczną na razie grupę
spośród polańskiej elity władzy dokonało się w nieznanych nam
bliżej okolicznościach. Uważa się zwykle, że ten uroczysty akt
odbył się w Polsce, ostatnio jednak niektórzy zaczęli dopuszczać
możliwość, że doszło do niego na obcej ziemi. Nie wydaje się to w
pełni uzasadnione. Nie wiemy, czy uda się nam kiedyś rzucić nieco
światła na mrok, który spowija wypadki 966 roku w Polsce. Nie
wiemy też właściwie, kim byli duchowni, którzy dokonali chrztu
księcia i jego otoczenia. Wolno nam jedynie przypuszczać, że ten,
który udzielił chrztu władcy, był najdostojniejszym spośród
kapłanów, przybyłych do Polski wraz z Dobrawką lub później, i miał
prawo do nawracania. Wówczas to, podczas chrztu nadano Mieszkowi
drugie, chrześcijańskie imię, które dziś sprawia historykom tyle
kłopotów. Nie znamy też dokładniejszej daty tego zdarzenia,
chociaż przypuszczamy, że mogło ono nastąpić 14 kwietnia 966 roku.
Niewiele prawdy kryje się w opowieściach o długotrwałej pracy
małżonki księcia Polski (czy jakiegokolwiek z duchownych), która
miała na celu przekonanie monarchy do nowej religii i
wtajemniczenie go w jej zasady. Wówczas katechizacja ograniczała
się do powierzchownej informacji o potędze nowej religii i
wypływających z niej obowiązkach.
Rychło po przyjęciu chrztu Mieszko wysłał kolejne poselstwo do
Rzymu. Udało się ono do papieża Jana XIII i zapewne do cesarza
Ottona, który przebywał właśnie we Włoszech. Książę oznajmił
papieżowi o swoim chrzcie i zwrócił się z prośbą o wyznaczenie
biskupa, który stanąłby na czele mającej się rozpocząć akcji
chrystianizacyjnej. Na początku 968 roku wyznaczono misyjnego
biskupa dla Polski, którym został Jordan. Nie podlegał on władzy
żadnej z sąsiadujących z Polską diecezji, lecz bezpośrednio
papieżowi. Kim był Jordan, dokładnie nie wiadomo. Nie jest
wykluczone, że był to jeden z tych duchownych, którzy znaleźli się
w Polsce wraz z Dobrawką. Może właśnie Jordan chrzcił Mieszka, a
teraz z rekomendacji nowo nawróconego władcy miał otrzymać sakrę
biskupią, dającą mu pełnię kościelnej władzy, niezbędnej do
prowadzenia działalności misyjnej. w każdym razie nosił on imię
nie niemieckie, lecz raczej romańskie bądź nawet irlandzkie i
wątpliwe jest, aby przedtem podlegał władzy któregokolwiek z
niemieckich biskupów. Jordan został wyświęcony jako biskup
misyjny, nie mający określonej siedziby. Jego jurysdykcja
rozciągała się na cały obszar państwa Mieszkowego. Dopiero w
przyszłości miano utworzyć w Polsce zwyczajną organizację
kościelną na wzór istniejącej w innych krajach. Oparciem dla
działalności biskupa Jordana był Poznań, gdzie rychło, jeszcze w
latach sześćdziesiątych, zapewne na gruzach ośrodka pogańskiego
kultu, wybudowano piękną, murowaną katedrę, której bezpieczeństwa
strzegł potężny gród. Stąd nowa wiara promieniowała na obszar
Wielkopolski, aby następnie sięgnąć również do pozostałych części
kraju. Biskup nie działał oczywiście sam, wraz z nim przystąpili
do akcji misyjnej inni duchowni, których książę ściągnął do
Polski.
W swej pochwale działalności biskupa Jordana Thietmar opowiadał o
wielkich trudach, jakie podjął on w związku z pracą misyjną w
Polsce. Była to praca zakrojona na szeroką skalę, ale bynajmniej
nie polegała na przekonywaniu ludności, aby sama, drogą swobodnej
decyzji przyjęła nową wiarę. Wprowadzenie religii chrześcijańskiej
w Polsce odbywało się pod patronatem księcia. Najpierw chodziło o
zlikwidowanie praktyk pogańskich, co osiągano nie tylko na drodze
zakazów, lecz również przez fizyczne niszczenie dawnych
sanktuariów. Jak się to wówczas odbywało ilustruje opowieść
latopiśca ruskiego o likwidacji pogańskich bóstw przez
Włodzimierza Wielkiego. Kiedy ów książę powrócił do swojej stolicy
- pisał ruski mnich - "rozkazał bałwany wywracać, owe rozsiekać, a
inne na ogień wydać. Peruna zaś kazał przywiązać koniowi do ogona
i wlec z góry przez Boryczewo do Ruczaju, dwunastu mężów
przystawił bić (go) kijami. To zaś nie dlatego, by drzewo było
czujące, jeno na urągowisko biesowi, który zwodził tym obrazem
ludzi, niechże więc odpłatę przyjmie od ludzi. (...) Gdy zaś
wlekli go Ruczajem ku Dnieprowi, płakali po nim niewierni ludzie,
jeszcze bowiem nie byli przyjęli świętego chrztu".
Zgodnie z ówczesnymi przekonaniami sakralna moc chrzcielnego
obrządku miała sama sprawić, że ludzie, którzy się ochrzcili,
własnowolnie odrzucali wiarę w dawne bałwany i uznawali je za
symbole złych, nieczystych sił diabelskich.
Książę osobiście doglądał, aby pogański bożek został wrzucony do
rzeki, ustawił po brzegach ludzi, którym surowo przykazał: "Jeśli
gdzie przybije, odpychajcie go od brzegu, dopokąd progów nie
minie, a wtedy zostawcie go". Kiedy już posąg spłynął rzeką,
monarcha kazał ogłosić przez gońców całej ludności miasta rozkaz,
aby w dniu następnym stawiła się nad rzeką. "Jeśli nie przyjdzie
kto jutro nad rzekę, czy bogaty, czy ubogi, czy biedak czy
niewolnik - przeciwnikiem mi będzie" - brzmiał rozkaz książęcy.
Nazajutrz zeszło się więc ludzi bez liku, wszyscy "wleźli do wody
i stali owi po szyję, a drudzy po piersi, młodsi zaś brodzili,
popi zaś stojąc odprawiali modlitwy. I była radość na niebie i na
ziemi widzieć tyle dusz zbawionych, a diabeł stękając mówił: Biada
mi, oto stąd wygnan jestem. Następnie książę rozkazał budować
chrześcijańskie świątynie i stawiać je tam, gdzie dotąd stały
pogańskie bałwany. "I poczęli stawiać cerkwie po grodach i
ustanawiać popów, i ludzi do chrztu przywodzić po wszystkich
grodach i siołach".
W pierwszej fazie akcji chrystianizacyjnej przy czynnym poparciu
władzy państwowej niszczono obiekty pogańskiego kultu. Nie
wątpimy, że należało to do obowiązków biskupa Jordana. Jeździł on
po kraju w otoczeniu książęcych wojów, którzy stanowili zbrojną
podporę jego działalności. Wieść o burzeniu pogańskich świątyń i
obalaniu bóstw musiała wielce niepokoić mieszkańców kraju,
przywiązanych do pradawnych wierzeń i można sądzić, że pewnie
nigdzie działalność biskupa i towarzyszących mu drużynników nie
spotykała się z życzliwością.
Wprowadzanie nowej wiary dokonywało się więc w Polsce w ten sam
sposób, jak to bywało w innych krajach, mianowicie w oparciu o
aparat państwa. Nie należy sądzić, aby akcja misyjna od razu
ogarnęła szerokie kręgi ówczesnego społeczeństwa polskiego.
Zasługę chrystianizacji ludności ziem polskich na początku XI
stulecia przypisywano częściej nie Mieszkowi, lecz jego następcy,
Bolesławowi Chrobremu. Wiadomo także o wprowadzonych przez tego
monarchę surowych rygorach (np. wyłamanie zębów za
nieprzestrzeganie kościelnego postu) i karach, jakie groziły jego
poddanym w razie nie podporządkowania się kościelnym normom. To o
stosunkach, jakie panowały dopiero za Bolesława Chrobrego,
Thietmar pisze, że "prawo Boże, świeżo w tym kraju wprowadzone,
większej nabiera mocy przez (...) przymus, niż przez post
ustanowiony przez biskupów".
"W ogóle nie zdajemy sobie dostatecznie jasno sprawy z tego, z
jakimi trudnościami walczono wtedy, w X wieku, jeżeli chodzi o
wprowadzenie do jakiegoś chrystianizującego się kraju potrzebnej
ilości duchownych - pisał przed wieloma laty wybitny polski
historyk Stanisław Kętrzyński. - Znajdowano tu i ówdzie po
klasztorach mnichów skłonnych i chętnych do przeniesienia się
indywidualnie czy w grupach po kilku w inne strony dla misji i
ewangelizacji. Ale wymagało to wysłańców, ajentów, korespondencji
i dużego nakładu pieniężnego, jeżeli taka grupa zwerbowanych
mnichów (świeckie duchowieństwo, żonate, do tego rodzaju pracy nie
nadawało się) miała przebyć daleką drogę i przywieźć ze sobą to
wszystko, co do pracy kościelnej było potrzebne, zatem naczynia
kościelne i księgi, szaty liturgiczne, relikwie, książki do
nauczania, nawet wino do mszy. Wszystko to musiało być nabyte, tak
jak i zapewnione warunki życia w kraju, który ich wzywał. W tej
sytuacji nie mógł być przypływ takich duchownych bardzo liczny,
zwiększał się on w miarę postępu czasu i pewnego rozgłosu, który
to czy inne środowisko zyskuje. Duchowni tacy po przybyciu do
obcego kraju przez dłuższy czas walczyli z trudnością języka,
który musieli poznać. Narybek zaś między miejscową ludnością
rekrutowany także zwiększał się powoli, a w dużej mierze nie
nadawał się jeszcze do piastowania wyższych godności kościelnych".
Ponadto wydaje się, że Mieszko, aczkolwiek bez wątpienia gorliwie
zabiegał wokół sprawy wprowadzenia w swym państwie nowej wiary,
starannie unikał zaostrzenia się wewnętrznych konfliktów, jakie
musiały powstawać w związku z akcją chrystianizacyjną.
Mówiliśmy, że wprowadzenie chrześcijaństwa w Polsce było
spowodowane przede wszystkim racjami natury politycznej. Przyjęcie
nowej wiary spowodowało także daleko idące zmiany w wewnętrznym
życiu państwa i społeczeństwa polskiego. Były one jednak zgodne z
interesami zarówno rządzącej społecznej elity, jak i dynastii.
Wprawdzie możnowładcy ponosili straty w związku z koniecznością
choćby częściowego podporządkowania się kościelnemu zakazowi
sprzedawania chrześcijańskich niewolników w ręce "niewiernych", co
było bardzo zyskowne dla niektórych możnych, to jednak w pewnej
mierze pokrywali koszty akcji misyjnej. Należy stwierdzić, że były
one niewspółmierne w stosunku do uzyskiwanych - nie zawsze
bezpośrednio - korzyści. Nie chodzi tu o doraźne zyski, wyrażające
się w dobrach materialnych. Nowa religia skutecznie przyczyniała
się do likwidacji pozostałości plemiennego ustroju, niszczyła
kadrę pogańskiego kultu, kapłanów, którzy stali na straży
przedpaństwowych tradycji, oddziaływała jako jeszcze jeden ważki
czynnik jednoczeniowy, zlepiający w całość powiązane z sobą
niedawno plemiona, podporządkowane władzy księcia. Władca, którego
polityczni przeciwnicy mogli dotąd traktować jako równego sobie,
zgodnie z ideologią chrześcijańską stawał się boskim pomazańcem,
jego panowanie zyskiwało nową sakralną, nadprzyrodzoną sankcję.
Umacniało to pozycję księcia w państwie, sprzyjało ugruntowaniu
jego przewagi nad innymi możnymi w kraju, nad plemiennymi
dynastiami i ich potomkami, powiększało przedział między monarchą
a resztą ludności Polski. Znaczenie przyjęcia chrześcijaństwa jako
religii państwowej miało doniosłe znaczenie zarówno dla
wewnętrznego życia państwa polskiego, jak i dla jego stosunków
międzynarodowych. Nowa religia niosła umocnienie młodej polskiej
państwowości.
Na zachodniej granicy
Umocnienie pozycji państwa polskiego na arenie międzynarodowej,
osiągnięte w wyniku zawartych układów politycznych oraz przyjęcia
chrześcijaństwa jako religii państwowej, umożliwiło kontynuację
podjętych już wcześniej zamierzeń, przede wszystkim zaś walki o
przyłączenie Pomorza. Tutaj, jak pamiętamy, polskie aspiracje
polityczne krzyżowały się z interesami Wieletów, którzy teraz, na
wieść o chrzcie Mieszka i towarzyszących temu wydarzeniu
okolicznościach, nie zwlekając postanowili uprzedzić ewentualną
polską akcję wojskową i sami pod wodzą Wichmana wystąpili zbrojnie
przeciwko Polsce. Widocznie Mieszko I zawczasu dowiedział się o
przygotowaniach do wojny, do której Wieleci starali się wciągnąć
również plemię Wolinian, gdyż nie udało się go zaskoczyć. Już
wcześniej uzyskał od swego teścia posiłki: dwa szyki konnicy,
czyli co najmniej dwustu jezdnych. Ponieważ władca Polski zwrócił
się o pomoc wojskową do Bolesława I Srogiego, przeto nie
lekceważył on niebezpieczeństwa i przywiązywał dużą wagę do
wyników przyszłych zmagań.
Organizatorem i wodzem wyprawy wielecko-wolińskiej przeciwko
państwu Mieszka I był komes Wichman. Udało mu się zebrać na
wyprawę sporą liczbę wojska. Polacy także dysponowali znacznymi
siłami zbrojnymi, które składały się z wojów pospolitego ruszenia
- piechurzy - i konnicy: drużynnicy, możni, posiłkowe oddziały
czeskie. Armia Mieszka liczyła pewnie około trzech tysięcy ludzi,
co w owych czasach nie było wcale mało.
Działania wojenne rozpoczęli Wieleci i Wolinianie. Wyruszyli oni
ze swych siedzib i posuwali się w górę Odry. Trudno powiedzieć,
czy podążali po jej prawym, czy też lewym brzegu, gdyż po obu
stronach rzeki znajdowały się dogodne drogi. Nie wykluczone, że
cała ta armia kierowała się ku południowemu wschodowi, w stronę
pogranicza wielkopolsko-pomorskiego, w każdym razie zdołała się
wedrzeć w głąb obszaru państwowego Polski i przedzierała się przez
lasy. Nie wiadomo dokładnie gdzie, zapewne jednak na północ od
ujścia Warty do Odry, zagrodziły, najeźdźcom drogę oddziały
dowodzone przez samego Mieszka.
Doszło do walnej bitwy 21 września 967 roku. Dzięki informacjom,
które saski kronikarz Widukind otrzymał od jednego z towarzyszy
Wichmana, możemy dziś stosunkowo dokładnie opisać przebieg walki.
Wojska wielecko-wolińskie składały się w większości z piechoty,
która gdy zobaczyła, że Polacy zagradzają jej drogę, uformowała
się w szyk bojowy, stanowiący - jak zwykle w podobnych wypadkach -
prostą kolumnę. Składało się na nią kilka szeregów wojowników,
stojących jeden za drugim. Taki prosty sposób uszykowania wojska
był podówczas powszechnie stosowany przez piechotę i miał ten
walor, że umożliwiał nie tylko odparcie silnego czołowego natarcia
nieprzyjaciela, lecz również uderzenie czołowe na wojska
przeciwnika. Charakteryzowała go jednak niewielka zdolność
przeprowadzenia manewru i mała elastyczność, ponadto szyk ten był
narażony na niebezpieczeństwo w przypadku okrążenia go przez
wojsko nieprzyjaciela. Aby temu zapobiec, starano się ubezpieczyć
tyły przez rozłożenie dobrze strzeżonego obozu. Wojsko polskie
wraz z posiłkowymi oddziałami czeskimi zostało uszykowane przez
Mieszka w sposób bardziej skomplikowany. W centrum książę
zgrupował oddziały pieszych wojowników, wysuwając je nieco ku
przodowi, w stosunku do pozostałych części armii, natomiast na
prawym i lewym skrzydle, zapewne nieco w tyle, rozmieścił oddziały
konnicy. W trudnych warunkach terenowych, w lesie, przez jakiś
czas były one niewidoczne dla przeciwnika. W porównaniu z szykiem
przeciwników ugrupowanie wojsk polskich zapewniało im łatwość
manewrowania i znacznie większą operatywność. Bitwa rozpoczęła się
od czołowego uderzenia armii dowodzonej przez Wichmana na
znajdujące się naprzeciw zwarte szyki polskiej piechoty. Mieszko
wydał jej rozkaz, aby związała walką wojowników nieprzyjaciela i
powoli ustępowała pod jego naporem po to, by odciągnąć Wieletów i
Wolinian od ich obozu.
"Gdy Wichman wyprowadził przeciwko niemu wojsko - pisał o Mieszku
I Widukind - (ów) najpierw nasłał na niego piechotę. I gdy ci z
polecenia księcia z wolna uciekali przed Wichmanem, (komes) został
dość daleko odciągnięty od obozu..." Wszystko stało się zgodnie z
przewidywaniami polskiego wodza. Wojsko nieprzyjacielskie zostało
odcięte od własnego obozu, nie mogło się już doń wycofać i
nadeszła chwila, w której do walki wkroczyła polska i czeska
konnica.
Kiedy armia Wichmana oddaliła się już znacznie od obozu, a jej
szyk się rozluźnił, Mieszko "nasławszy na niego od tyłu konnicę,
na dany znak wezwał uciekających do przeciwnatarcia na wroga. Gdy
tak z naprzeciwka i od tyłu nań naciskano, spróbował Wichman się
wycofać".
Skomentujmy lapidarne słowa kronikarza. Otóż w drugiej fazie bitwy
umieszczone na skrzydłach oddziały konnicy polskiej i czeskiej
uderzyły niespodzianie na tyły nieprzyjaciela, podczas gdy
piechota na dany znak rozpoczęła kontrnatarcie. Wojska Wichmana
zostały otoczone, odcięte od własnego obozu, zmuszone do walki z
dwóch stron naraz i rozerwania bitewnego szyku. Komes Wichman
szybko zorientował się w sytuacji i nie czekając końca bitwy
szukał ocalenia w ucieczce. Dostrzegli to jednak wodzowie wieleccy
i wolińscy, zatrzymali go i zmusili do przyjęcia walki pieszo. Na
wynik bitwy nie trzeba było długo czekać, w tej sytuacji musiała
się ona zakończyć zwycięstwem Polaków.
Wichman - czytamy w opowiadaniu Widukinda - "posądzony (został)
przez swych towarzyszy o niegodziwość, bo sam namówił ich do
walki, że mógłby zawierzając koniowi uciec łatwo, gdyby zaszła
potrzeba. Przeto przymuszony zsiadł z konia i pieszo razem z
towarzyszami wdał się w bitwę. I tego dnia mężnie walcząc, bronił
się orężem. Wyczerpany postem i długą drogą, jaką przebył z bronią
przez całą noc, już nad ranem dobił się do jakiegoś zabudowania z
garstką towarzyszy. Przedniejsi zaś z wrogów, gdy go odnaleźli, z
broni poznali, że mają przed sobą męża wybitnego. Wypytywany przez
nich, kim jest, wyznał, że jest Wichmanem. I ci wezwali go do
złożenia broni i zaklinali się, że go całego odstawią swojemu
księciu i to u niego wyjednają, aby go nietkniętego odstawił
cesarzowi, ów jednak, choć doprowadzony do ostateczności i baczny
na swe starodawne szlachectwo i męstwo, wzgardził podać takim
dłoń, prosił jednak, aby donieśli o nim Mieszkowi: przed nim chce
złożyć broń, jemu podać rękę. W czasie gdy ci podążali do Mieszka,
otoczył go niezliczony tłum i ostro go zaatakował. On zaś, choć
wyczerpany, powaliwszy wielu z nich, wyciągnął wreszcie miecz i
przekazał go przedniejszemu z wrogów z tymi słowami: Weź, powiada,
ten miecz i zanieś panu twemu, niech go trzyma na znak zwycięstwa
i niech go przekaże przyjacielowi (swemu) cesarzowi, aby,
dowiedziawszy się o tym, mógł natrząsać się z poległego
przeciwnika lub raczej opłakiwać powinowatego. I to rzekłszy
zwrócony ku wschodowi, jak potrafił, błagał Pana w ojczystym
języku i duszę przepełnioną wielu biedami i udrękami wyzionął na
łono Stwórcy wszechrzeczy. Taki był koniec Wichmana, taki prawie
wszystkich, którzy podnieśli broń na cesarza, ojca swego" -
podsumowywał swe dydaktyczno-historyczne rozważania Widukind.
Dzisiejszemu historykowi trudno powstrzymać się od poczynienia
kilku uwag na marginesie tej opowieści. Władca Polski występuje tu
cały czas jako "przyjaciel cesarza", a jego wojownicy, którzy
skłaniają Wichmana do poddania się, oznajmiają mu, że skoro odda
się w ręce księcia, ów niechybnie wyda go w ręce imperatora. Nie
sposób przypuszczać, by polscy wojowie, którzy spotkali w lesie
saskiego rycerza, działali na własną rękę. Czy słowa, które
wówczas wypowiedzieli, nie odzwierciedlały rozkazów ich wodza?
Można więc chyba sądzić, że Mieszko działał istotnie w
porozumieniu z cesarzem Ottonem I, który udzielił mu politycznego
poparcia, w zamian za co książę zobowiązał się, w razie pojmania
buntowniczego rycerza, do odstawienia go cesarzowi. Osłabienie
siły Wieletów i Wolinian, jakie musiało nastąpić w wyniku
zwycięstwa Polaków nad armią Wichmana, leżało podówczas również w
żywotnych interesach cesarstwa, umacniającego swe wpływy na
ziemiach Słowian Połabskich i zmierzającego do podboju tych
plemion, które zachowały jeszcze niezależność. Istotnie władca
Polski jeszcze tego samego roku odesłał oręż poległego grafa
bawiącemu w Italii Ottonowi.
Przebieg bitwy z wojskami wielecko-wolińskimi pozwala nam
zastanowić się przez chwilę nad mechanizmem procesu jednoczenia
ziem polskich pod jedną, Mieszkową władzą. Zbrojna konfrontacja z
silnym, chociaż pozostającym na nieco niższym stopniu społecznego
zorganizowania przeciwnikiem, którego wojskami dowodził wytrawny
saski rycerz, w 967 roku wykazała, w jakiej mierze Polacy zdołali
udoskonalić swoją sztukę wojenną, do jak wysokiego poziomu
doprowadzili organizację wojska, jego dowodzenie i taktykę. Były
to wojskowe czynniki zjednoczenia ziem polskich i umocnienia
potęgi młodej polskiej państwowości nad Wisłą i Odrą.
Politycznym rezultatem zwycięstwa, odniesionego nad połączonymi
siłami Wieletów i Wolinian, było zakończenie przez Mieszka podboju
terytoriów leżących u ujścia Odry. Udało się opanować je w
niedługim czasie, rozciągając władzę Polski na Wolin, a być może
również Uznam i Wołogoszcz.
Wojnę 967 roku wygrał Mieszko I nie wbrew Ottonowi I, ale w
porozumieniu z nim, występował w niej bowiem jako "przyjaciel
cesarza". Nie oznacza to jednak, by polska ekspansja polityczna w
rejonie dolnej Odry budziła w Niemczech entuzjazm, by nie czuli
się nią zaniepokojeni ambitni panowie wschodnioniemieccy,
spoglądający na te obszary jako na ziemie, które pragnęliby
chętnie widzieć pod swym panowaniem. Nie bardzo interesowali się
politycznymi ambicjami swego władcy, który kazał im tracić czas i
siły we Włoszech. Niepokoiło ich natomiast umacnianie się potęgi
państwa, na którego czele stał do niedawna pogański jeszcze
książę, teraz mieniący się dumnie cesarskim przyjacielem.
Upatrywali w nim, nie bez powodu, zagrożenie własnych planów i
nadziei panowania na ziemiach słowiańskich.
Sytuacja ta niepokoiła nie tylko władcę Polski, ale i... cesarza.
Nie można się temu dziwić, że zabiegając o umocnienie swego
panowania, o środki dla realizacji własnych politycznych ambicji,
starał się możliwie skutecznie okiełznać lokalnych możnowładców we
wszystkich częściach państwa i zmusić ich do podporządkowania się
władzy centralnej. Dlatego też, kiedy stary Gero rozstał się z tym
światem w 965 roku, Otto I podjął wysiłki celem zreformowania
organizacji wschodnich rubieży państwa. Olbrzymią Marchię
Wschodnią, która znajdowała się we władaniu Gerona, podzielił Otto
na kilka części, każdą oddał pod władzę innego pana. Część
północną, która później stanowić będzie Marchię Północną,
przekazał Otto komesowi Dytrykowi, jego też uczynił zwierzchnikiem
wszystkich margrabiów w tych stronach. Obszar Łużyc stanowił
osobną Marchię Łużycką, która znalazła się we władaniu margrabiego
Hodona, ponadto utworzono także inne, mniejsze jednostki
organizacyjne: marchię komesa Thietmara oraz okręgi grafów -
Guntera, Wigberta i Wizzera. W ten sposób cały ten olbrzymi
obszar, którym do niedawna władał jeden człowiek, został oddany
kilku wielmożom, nie zawsze zgodnym między sobą, podporządkowanym
zwierzchnictwu jednego z nich. W nowym układzie stosunków żaden ze
sprawujących władzę panów nie mógł dojść do takiej potęgi, jaką
kiedyś osiągnął Gero, tym bardziej że cesarstwo nie zaniechało
wprowadzania tu dalszych zmian organizacyjnych. W ich wyniku pod
koniec X stulecia na obszarach między Łabą i Odrą uformowały się
trzy niemieckie marchie: północna, wschodnia i miśnieńska, z
którymi państwo polskie będzie się niejednokrotnie stykało.
Reformy administracyjne na wschodzie nie usunęły jednak
niebezpieczeństwa niesubordynacji miejscowego możnowładztwa w
stosunku do władzy centralnej, tak jakby sobie tego życzył cesarz.
Państwo niemieckie było bowiem wówczas stosunkowo luźnym zlepkiem
feudalnych księstw, na których czele stali miejscowi panowie
ustawicznie kłócący się między sobą, i z największym trudem
udawało się cesarzowi utrzymywać ich w ryzach. Gdy tylko Otto I
oddalił się w inne strony, znów wybuchały dawne waśnie, rodziły
się nowe ambicje i konflikty. Kiedy więc Otto I przebywał w
dalekiej Italii, jeden z margrabiów wschodnich, mianowicie Hodo,
sprawujący władzę na Łużycach, zaniepokojony wzrostem potęgi
państwa polskiego, a zwłaszcza rozwijaną przez nie ekspansją
terytorialną, postanowił działać na własną rękę. Chciał on
powściągnąć polityczne ambicje Mieszka, a kto wie, czy nie dokonać
istotnej zmiany w układzie stosunków polsko-niemieckich.
Zorganizował więc wojenną wyprawę przeciw Polsce. Było to w 972
roku. I znów szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że wiemy o
niej stosunkowo wiele. Stało się tak dlatego, że dzieje tej wojny
zaciekawiły kronikarza merseburskiego Thietmara. Jego ojciec wziął
w niej udział. Mamy więc informacje pochodzące od jednego z tych
panów wschodnioniemieckich, którzy pociągnęli na wojnę z Mieszkiem
I pod wodzą margrabiego.
Pociągnęli, ale dokąd? Znowu musimy wkroczyć na śliski grunt
domysłów, na jakie skazany jest każdy historyk, zajmujący się tymi
czasami. Wiadomo, że armia margrabiego dotarła do miejscowości,
którą zapisano w łacińskiej kronice jako "Cidini". Jest to
niewątpliwie miejscowa nazwa słowiańska. Na razie odłóżmy tę
sprawę, o jaką nazwę mogłoby tu chodzić. Wiemy, że w wyprawie
przeciw Mieszkowi wzięli udział oprócz margrabiego Hodona także
graf Zygfryd z Walbeck, ojciec dziejopisa Thietmara oraz inni
panowie, którzy nie są znani z imienia, więc muszą pozostać
anonimowi. Władztwo Hodona obejmowało terytorium saskiej Marchii
Wschodniej, której głównym trzonem były Łużyce, i dochodziło do
Odry w jej środkowym biegu. Gdyby nie to, że wiemy coś niecoś o
grafie Zygfrydzie, moglibyśmy wnioskować, że margrabia ściągnął
wojsko z terenu, który podlegał jego władzy, skierował się ku
polskiej granicy i szedł przez własne ziemie. Kierunek uderzenia
wiódłby zatem w stronę nadodrzańskiego Krosna. Biegł tędy prastary
szlak, wielokrotnie wykorzystywany w X-XI wiekach w zmaganiach
polsko-niemieckich. Wówczas winnibyśmy poszukiwać miejscowości o
nazwie "Cidini", jak to czynili niektórzy historycy, albo na Ziemi
Lubuskiej, albo w północno-wschodniej części Śląska.
Tak byłoby wtedy, gdybyśmy mieli pewność, iż wyprawa margrabiego
Hodona była jego indywidualnym przedsięwzięciem
wojskowo-politycznym, podjętym bez porozumienia z panami spoza
jego marchii i bez poparcia kogokolwiek z zewnątrz, gdyby została
zmontowana tylko w oparciu o siły Hodonowej marchii. Ale tak
przecież nie było. Świadczy o tym osoba grafa Zygfryda. Otóż
"grabstwo" pana z Walbeck wcale nie podlegało władzy Hodona, nie
znajdowało się bowiem na obszarze jego marchii, lecz leżało gdzie
indziej. Rozciągało się na terenie pozostającym pod bezpośrednią
władzą margrabiego Dytryka, tego samego, który sprawował
zwierzchnictwo nad wszystkimi margrabiami na wschodzie. Czyż
byłoby możliwe, aby graf Zykfryd oraz ci nieznani z imienia
znakomici rycerze, którzy pociągnęli na pomoc Hodonowi, władcy
sąsiedniej marchii, działali wbrew swemu własnemu zwierzchnikowi,
margrabiemu Dytrykowi? Gdyby tak było, spotkałaby ich za to
niechybnie surowa kara, przynajmniej tych, którzy by wynieśli
głowę z wojny. Tymczasem nic takiego się nie stało. Wolno się nam
więc domyślać, że wprawdzie wyprawę przeciwko Mieszkowi I
zorganizował Hodo i uczynił to nie oglądając się na cesarza, ale
przecież nie gotował się do niej zupełnie sam. Udział w tej wojnie
grafa Zygfryda z Walbeck wskazuje, że została ona zorganizowana
przy chociażby milczącym, jeżeli nie jawnym, poparciu margrabiego
Dytryka. Ponieważ z marchii Dytrykowej tylko jeden pan wyruszył ze
swoimi na wyprawę, wynika z tego, że Dytryk - sprawujący władzę
zwierzchnią we wszystkich marchiach w tej części państwa
niemieckiego - nie myślał się w nią oficjalnie angażować. W
wypadku Hodona odrzuciliśmy domysł, jakoby to była oficjalna
ekspedycja, zorganizowana przezeń w porozumieniu z zastępcą
cesarza na niemieckim wschodzie - margrabią Dytrykiem. W naszym
przekonaniu bardziej udokumentowane jest przypuszczenie, że
wyprawę tę podjął Hodon za milczącą zgodą Dytryka. Byłby to więc
jeszcze jeden z tak licznych w tych czasach przykładów
niesubordynacji panów wschodnioniemieckich w stosunku do linii
politycznej ich własnego monarchy. Wykorzystali oni okoliczność,
że cesarz znajdował się daleko i podjęli próbę podporządkowania
sobie niewygodnego i rosnącego w potęgę władcy sąsiedniego
państwa. Przywykłym do odnoszenia zwycięstw w walkach ze
Słowianami panom wschodnioniemieckim niełatwo było pogodzić się z
myślą, że tuż za Odrą rządzi niedawny poganin, teraz zaś
"przyjaciel cesarza", nie ktoś z nich lub przez nich ustanowiony.
"Tymczasem dostojny margrabia Hodo - czytamy w kronice Thietmara z
Merseburga - zebrawszy wojsko, napadł z nim na Mieszka, który był
wierny cesarzowi i płacił trybut aż po rzekę Wartę. Na pomoc
margrabiemu pospieszył wraz ze swoimi tylko mój ojciec, graf
Zygfryd, podówczas młodzieniec i jeszcze nieżonaty. W dzień św.
Jana Chrzciciela (24 czerwca) starli się z Mieszkiem, odnieśli
zrazu zwycięstwo, lecz potem w miejscowości zwanej Cidini, brat
jego Czcibor zadał im klęskę, kładąc trupem wszystkich najlepszych
rycerzy z wyjątkiem wspomnianych grafów".
Relację Thietmara uzupełnia informacja Brunona z Kwefurtu, że
Mieszko "sztuką zwyciężył" margrabiego Hodona.
Postarajmy się najpierw zlokalizować teren, na którym rozgrywały
się te wydarzenia. Historycy identyfikują "Cidini" z Cedynią
położoną na wysokim, prawym brzegu Odry, na północ od ujścia
Warty, silnym grodem strzegącym drogi, która wiodła z Pomorza na
Magdeburg. Gród w Cedyni - jak podkreśla jego badacz Władysław
Filipowiak - "ulokowany w największym wygięciu Odry ku zachodowi,
ubezpieczał zachodnie skrzydło polskiego uderzenia ku północy od
strony niemieckiej. Tędy bowiem przechodziła najkrótsza droga ze
środkowych Niemiec. Grodzisko w Cedyni położone jest na wysokim
brzegu pradoliny Odry, którędy przebiegała droga wiodąca od
przeprawy w Osinowie. Usytuowanie grodziska obok traktu wiodącego
wzdłuż jego wałów pozwalało na każdorazowe zamknięcie komunikacji
w razie potrzeby. Wyjazd z pradoliny w innych miejscach był bardzo
utrudniony".
Najpewniej tym właśnie szlakiem, wiodącym z Niemiec na Osinów i
Cedynię, wtargnęły na ziemie polskie wojska, prowadzone przez
Hodona, które prawdopodobnie wyruszyły znad środkowej Łaby.
Zapewne nieco na południowy zachód od grodu w Cedyni nastąpiło
pierwsze starcie wojsk nieprzyjacielskich z czołowymi oddziałami
polskimi. Tą właśnie, wysuniętą ku przodowi częścią swej armii
dowodził osobiście Mieszko. Na czele drugiej, pozostającej nieco w
tyle, części polskich oddziałów stał brat książęcy Czcibor.
Najpierw nastąpiło starcie wojsk niemieckich z czołowymi
oddziałami polskimi, które - podobnie jak w bitwie z 967 roku -
zaczęły powoli ustępować pod naporem nieprzyjaciela, zmuszając go
do rozciągnięcia się i rozluźnienia szyków. To właśnie oznacza
sformułowanie kronikarza, że w walce tej Niemcy odnieśli zrazu
zwycięstwo. Gdy najeźdźcy byli o tym przekonani, niespodziewanie
dla nich wkroczyły do walki odwodowe oddziały polskie dowodzone
przez Czcibora. Uderzyły one na Niemców z boku, podczas gdy
ustępujące dotąd szyki Mieszka przeszły do kontrnatarcia. Bitwa
zakończyła się druzgocącą klęską Niemców, którzy zostali wybici
niemal do nogi. Uszli z życiem tylko margrabia Hodo i graf
Zygfryd. Nawet Niemcy doszli do przekonania, że zostali pokonani
sztuką wojenną Polaków, skoro taki pogląd doszedł do uszu Brunona
z Kwerfurtu. Ponieważ w bitwie tej wzięli bezpośredni udział
zarówno władca Polski, jak jego brat, niebezpieczeństwo uznano za
bardzo poważne. Bitwa, stoczona przez wojsko polskie pod Cedynią
24 czerwca 972 roku, dobitnie świadczy o wartości ówczesnego
polskiego żołnierza i polskiej sztuki wojennej.
"Cesarz poruszony do żywego wieścią o tej klęsce - zapisał
Thietmar - wysłał czym prędzej gońców, nakazując Hodonowi i
Mieszkowi, aby pod rygorem utraty jego łaski zachowali pokój do
czasu, gdy przybędzie na miejsce i osobiście zbada sprawę". Miało
to nastąpić niebawem, wiosną następnego roku, kiedy Otto I wraz ze
swoim świeżo koronowanym synem - imiennikiem podążył do wschodnich
prowincji państwa. W drugiej połowie marca stanął w Kwedlinburgu,
dokąd zwołał wielki zjazd polityczny. Prócz mnóstwa innych ważnych
spraw miał wówczas cesarz rozstrzygnąć konflikt, jaki powstał
między panami wschodnioniemieckimi a władcą Polski. Jak pragnął go
zażegnać? Otóż zgoła inaczej, niż byśmy się tego spodziewali. Otto
nie myślał przyznać racji Mieszkowi. Dlaczego? Dla cesarza
najważniejszą sprawą było niedopuszczenie, żeby na wschodzie
rozpętała się jakakolwiek nowa wojna. A przecież parli do niej
panowie z tych części królestwa, z których zdaniem Otto musiał się
liczyć. Układ układem, ale nie mogło się Ottonowi podobać, że jego
polski "przyjaciel" zadaje dotkliwe ciosy wprawdzie
niesubordynowanym, ale zawsze niemieckim panom. Niepokoił wreszcie
cesarza - podobnie jak panów niemieckich - polityczny i wojskowy
sojusz Polski z Czechami. Dlatego też podjął Otto I starania,
które miały na celu osłabienie pozycji państwa polskiego, bez
naruszania dotychczasowego stanu prawnych stosunków między Polską
a cesarstwem. Wymógł na Mieszku, aby przysłał mu jako zakładnika
swego pierworodnego syna, zrodzonego z Dobrawki - Bolesława, czym
krępował jego ewentualne nieprzyjazne kroki względem siebie lub w
stosunku do panów wschodnioniemieckich. Jednocześnie Otto zapewnił
sobie życzliwość nowego władcy Czech, księcia Bolesława II
Pobożnego, udzielając mu zezwolenia na utworzenie w Pradze
biskupstwa. Liczył na silniejsze powiązanie Czech z Niemcami, na
osłabienie sojuszu czesko-polskiego, zwłaszcza zaś na to, że
Mieszko I nie będzie już mógł uzyskać pomocy południowego sąsiada.
Stosunki polsko-niemieckie, które formalnie nie ulegały żadnej
zmianie, stawały się więc coraz bardziej napięte. Mieszko miał
powody, by być bardziej nieufnym do Ottona I. Cesarz też mu już
nie dowierzał. Władca Polski stawał się coraz ostrożniejszy w
stosunkach z cesarzem. Świadczy o tym znamienny fakt, że właśnie w
czasie, kiedy był zmuszony wysłać swego syna na dwór Ottona,
ofiarował kosmyk jego włosów papieżowi Benedyktowi VI.
Symbolizowało to oddanie Bolesława w papieską opiekę. Miała go ona
ustrzec przed niebezpieczeństwami, jakie mogłyby nań czekać, na
cesarskim dworze. Nie wiadomo, jak ułożyłyby się stosunki między
obu sąsiadującymi z sobą państwami, gdyby nie niespodziewana
śmierć cesarza Ottona I podczas uczty 7 maja 973 roku w
niewielkiej miejscowości Memleben, niedaleko od Merseburga.
Stworzyła ona nową sytuację polityczną w Niemczech.
Cesarstwo - Niemcy - Polska
Mimo wszystkich zabiegów i starań, podjętych na długo przed
śmiercią, nie udało się Ottonowi uchronić państwa od wewnętrznych
waśni, które zaczęły się po jego zgonie. Najbliższe otoczenie
zmarłego monarchy potwierdziło jego pragnienia i obwołało królem
syna, który jeszcze za życia ojca został koronowany na cesarza
rzymskiego jako Otton II. Mimo to znalazła się spora grupa
zawiedzionych w swych nadziejach panów południowo-niemieckich,
którzy mieli własnego kandydata do tronu. Był nim władca Bawarii,
przedstawiciel bocznej, młodszej linii panującej dynastii, wnuk
Henryka I Ptasznika i stryjeczny brat Ottona II, książę Henryk II
Kłótnik. Zgłosił on teraz pretensje do korony. Zdołał skupić wokół
siebie sporą gromadkę zwolenników z biskupem z Freising na czele,
starał się też o nawiązanie przyjaznych stosunków z władcami
sąsiednich krajów słowiańskich: Bolesławem II Pobożnym - władcą
Czech - i Mieszkiem I. Rychło doszło do zawarcia formalnego
porozumienia politycznego między przywódcami opozycji bawarskiej a
książętami Czech i Polski celem, jak powiadano, obalenia Ottona II
i wprowadzenia na tron niemiecki księcia Henryka. W Niemczech
zanosiło się na wojnę domową, w której opozycja mogła liczyć na
pomoc sąsiadów.
Czyżby okoliczność, że Mieszko I udzielił poparcia opozycji
bawarskiej, oznaczała, że zmienił on swoją politykę względem
Niemiec, że przestał go obowiązywać dotychczasowy układ stosunków
polsko-niemieckich? I tak, i nie. Zmienił o tyle, że władca
Polski, mając przykre doświadczenie w związku ze stanowiskiem
zajętym przez Ottona I w jego konflikcie z panami
wschodnioniemieckimi, poczuł się najwyraźniej rozczarowany do
"przyjaźni", jaka wiązała go z cesarzem. Upatrując w Ottonie II
kontynuatora polityki ojca, bacznie obserwował rosnący w otoczeniu
cesarza wpływ niechętnych mu panów niemieckich. Kiedy w Niemczech
zaczęła się organizować opozycja, Mieszko zdecydował się udzielić
jej poparcia w nadziei, że w ten sposób wytarguje od sąsiada
korzystniejsze dla siebie warunki. Zdawał też sobie sprawę, że
między nim a panami bawarskimi, którzy stanowili trzon stronnictwa
popierającego księcia Henryka, nie ma najmniejszych powodów do
konfliktów. Dotychczasowe stosunki Polski z Bawarią, tak
kościelne, jak polityczne dobrze się układały. Rachuby polityczne
Mieszka I sprowadzały się więc do nadziei na możliwość
rozluźnienia w przyszłości zależności swego państwa od zachodniego
sąsiada. Pod koniec panowania Ottona I zależność ta stawała się
dla Polski coraz bardziej krępująca. Jednakże rachuby te nie miały
się sprawdzić.
Opozycja bawarska nie zdołała sobie zapewnić przewagi w Niemczech
i stronnicy Ottona II niebawem pojmali jej przywódcę, księcia
Henryka, i osadzili go w więzieniu. Do planowanego powstania więc
nie doszło. Nowy cesarz, umocniwszy się na tronie, przygotowywał
się do rozprawy z zagranicznymi sprzymierzeńcami zbuntowanego
księcia. W wyniku trzech zbrojnych wypraw na Czechy zdołał Otto II
zmusić Bolesława II Pobożnego do uległości, przyjęcia cesarskiej
zwierzchności i podporządkowania się jego władzy.
Co czynił Mieszko w tym czasie, kiedy imperator siłą rozprawiał
się ze swymi przeciwnikami wewnętrznymi i z władcą czeskim?
Zapewne Mieszko nie był tak mocno zaangażowany w knowania opozycji
jak Bolesław II, nie on przecież dawał schronienie księciu
bawarskiemu, gdy ów musiał uchodzić z kraju. W każdym jednak razie
dobrze wiedziano, że i Mieszko sprzyjał przeciwnikowi imperatora.
Należało się więc spodziewać, że teraz, po upokorzeniu władcy
Czech, wyruszy Otto II na czele wojska przeciw Polsce.
I zapewne tak właśnie stałoby się, gdyby nie niepokoje, jakie
powstały w zachodnich prowincjach państwa niemieckiego, mianowicie
niebezpieczny najazd Francuzów na Akwizgran. Sprawił on, że cesarz
zaprzestał wszelkich poważniejszych akcji politycznych i
wojskowych na wschodzie i zorganizował wyprawę odwetową przeciw
Francji. Dopiero po jej zakończeniu, w roku 979, szykował się do
wojny z Mieszkiem I. Władca Polski miał więc sporo czasu na
poczynienie odpowiednich przygotowań, to bowiem, że Otto II nosi
się z zamiarem zorganizowania zbrojnej wyprawy przeciw niemu, - nie
było dlań od dawna żadną tajemnicą. Okazuje się, że przygotowania,
jakie podjął wówczas Mieszko I, były nie tylko natury wojskowej,
lecz również politycznej.
W końcu 979 roku pociągnął więc Otto II z wojskiem ku wschodowi,
zapewne szlakiem wiodącym przez górne Łużyce. Z powodu
niesprzyjających warunków atmosferycznych zmuszony był jednak
zawrócić z drogi. Było już zbyt późno na prowadzenie większej
kampanii wojennej, należało ruszyć na nią raczej wcześniej,
bezpośrednio po zakończeniu zbiorów zbóż, kiedy nie rozpoczęły się
jeszcze jesienne szarugi, które zamieniały drogi w nieprzebyte
błoto. Nie wiemy, czy wojska cesarskie znalazły się w pobliżu
państwowych granic Polski. Być może zaledwie do nich doszły.
Doświadczenia zmagań Ottona II z Bolesławem II Pobożnym
wskazywały, że należy się jak najpoważniej liczyć z możliwością
nowej wyprawy wojennej przeciw Polsce, gdy tylko nastaną lepsze
warunki. Mieszko I i jego doradcy doskonale zdawali sobie sprawę,
że wojna ta będzie stanowić bardzo poważne niebezpieczeństwo dla
państwowości polskiej. Dlatego też prócz wszystkich koniecznych
przygotowań do odparcia spodziewanego najazdu postanowiono podjąć
kroki polityczne, które zmieniłyby dotychczasowy układ stosunków
polsko-niemieckich na korzystniejszy. Zdecydowano się więc
rozpocząć pertraktacje z tymi siłami politycznymi w Niemczech,
które były dotychczas rzecznikiem napięcia, jakie panowało między
obu państwami. Na podstawie doświadczeń ze stosunków
polsko-niemieckich za panowania Ottona I polskie koła rządzące
przekonały się, że płonne jest wiązanie nadziei na spokój na
zachodniej granicy państwa jedynie z "przyjaźnią" z cesarzem. Były
one zdania, że należy wejść w porozumienie nie tylko z monarchą,
lecz przede wszystkim z tymi panami niemieckimi, którzy mieli
decydujący wpływ na wschodnią politykę państwa. Stało się to
koniecznością chwili zwłaszcza teraz, ponieważ zaczęły się rysować
ciemne chmury na horyzoncie stosunków polsko-czeskich.
Jeszcze w 977 roku zmarła Dobrawka, władca Polski mógł myśleć o
nowym małżeństwie, takim, które byłoby dlań najbardziej korzystne
ze względów politycznych. Sytuacja, w jakiej znalazło się państwo
polskie, spowodowała, że wystąpił on z propozycją poślubienia
córki najpotężniejszego z panów wschodnioniemieckich, margrabiego
Dytryka, którego pozycja polityczna była dobrze znana na polskim
dworze. Do wstępnych pertraktacji przystąpiono zapewne niedługo po
nieudanej cesarskiej wyprawie i prowadzono je w pośpiechu.
Oblubienica Mieszkowa, Oda, była podówczas zakonnicą w klasztorze
w Kalbe nad Muldą. Aby mogła, zgodnie ze wszystkimi kościelnymi
zwyczajami, opuścić klasztorne mury i wyjść za mąż; musiała
uzyskać od odpowiednich władz kościelnych zwolnienie ze ślubów
zakonnych. Było już sprawą margrabiego Dytryka, jak najbardziej
zainteresowanego w połączeniu córki z udzielnym władcą potężnego
państwa, aby ślub ten jak najszybciej doszedł do skutku mimo
wszelkich przeszkód. Margrabia nie bardzo wziął sobie do serca
sprzeciwy duchownych, decyzję swą motywował najwyższymi racjami
politycznymi i w rezultacie małżeństwo Mieszka z Odą zostało
zawarte. Niechętny księciu Polski biskup Thietmar nie omieszkał
wyrazić przy tej okazji swego niezadowolenia.
"Kiedy matka Bolesława (Chrobrego) umarła - czytamy w kronice
Thietmara - jego ojciec poślubił bez zezwolenia Kościoła mniszkę z
klasztoru w Kalbe, która była córką margrabiego Dytryka. Oda było
jej imię i wielką była jej przewina. Albowiem wzgardziła
oblubieńcem dając pierwszeństwo przed nim człowiekowi wojny, co
spotkało się z potępieniem ze strony wszystkich dostojników
Kościoła (...). Z uwagi jednak na dobro ojczyzny i konieczność
zapewnienia jej pokoju, nie przyszło z tego powodu do zerwania
stosunków, lecz znaleziono właściwy sposób przywrócenia zgody.
Albowiem dzięki Odzie powiększył się zastęp wyznawców Chrystusa,
powróciło do ojczyzny wielu jeńców, zdjęto skutym okowy, otwarto
bramy więzień przestępcom".
Tyle Thietmar reprezentujący w tej sprawie stanowisko niemieckiego
Kościoła. Z okazji zawarcia małżeństwa ogłoszono powszechną
amnestię, Mieszko zaś zwolnił jeńców, którzy się u niego
znajdowali. Byli to ludzie pojmani w różnych wojnach i starciach
granicznych. Informacja o zasługach Ody dla krzewienia wiary
chrześcijańskiej wskazywałaby, że przybyła ona do Polski w
otoczeniu duchowieństwa, które przystąpiło na miejscu do
działalności misyjnej.
Zawarcie małżeństwa przez Mieszka I z Odą spowodowało zwrot w
polityce państwa polskiego względem Niemiec. Władca Polski
opuszczał bowiem otwarcie szeregi stronników bawarskiego
pretendenta do korony i przez nawiązanie bliskich, rodzinnych
stosunków z panami wschodnioniemieckimi, wiernymi cesarzowi,
przechodził do obozu ottoniańskiego. Jest także więcej niż
prawdopodobne, że w tym czasie uległy dalszemu pogorszeniu
stosunki Mieszka z Bolesławem II Pobożnym.
Nie można wykluczyć, że niezależnie od kryzysu w stosunkach z
cesarstwem do tego tak gwałtownego zwrotu w polityce państwa
polskiego przyczyniła się także sytuacja, jaka powstała na
północno-zachodnim skraju państwa polskiego. Na przełomie lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych X wieku pojawił się u ujścia
Odry nowy konkurent - królestwo duńskie. W tym samym czasie, kiedy
rodziło się porozumienie polsko-saskie, oddziały Duńczyków coraz
częściej pojawiały się w tych okolicach, nie wykluczone nawet, że
zajęły wyspę Wolin. Dania zaczęła zagrażać na równi interesom
polskim, jak wschodnioniemieckim.
Thietmar, któremu duchowne dostojeństwo nie pozwoliło przymknąć
oka na naruszenie kościelnych przepisów przy okazji polskiego
małżeństwa Ody, powiedział, że zostało ono zawarte dla dobra jego
ojczyzny i w celu zapewnienia pokoju. Biskup wyraził pogląd tych
panów saskich, którzy ze zrozumieniem i aprobatą przyjęli decyzję
margrabiego Dytryka. Dla nich rzeczywiste interesy niemieckie
leżały na wschodzie i północy, nie zaś za Alpami, w Italii, do
której wyprawił się Otto II. Niechętnie słuchali cesarskich wezwań
do dostarczenia pomocy, gdyż cała ich uwaga musiała się skupić na
wydarzeniach, które nie mogły ich nie interesować. Chodziło o
najazd duński na Saksonię oraz o wielkie powstanie Słowian
Połabskich, które wybuchło latem 983 roku. Wzniecili je Wieleci,
ci sami, którzy jeszcze niedawno byli wojennymi przeciwnikami
Mieszka I. Powstanie zagroziło istnieniu marchii margrabiego
Dytryka, objęło lwią część jego władztwa, podcięło organizację
kościelną na tych terenach. Zmusiło panów wschodnioniemieckich do
zorganizowania obrony, następnie zaś do mającej się ciągnąć przez
długie lata walki o przywrócenie niemieckiego panowania na
ziemiach słowiańskich.
Polityczną sytuację państwa niemieckiego skomplikowała dodatkowo
niespodziewana śmierć cesarza Ottona II we Włoszech 7 grudnia 983
roku. Jego syn, nieletni Otto III, wprawdzie już koronowany na
króla rzymskiego, jednak z powodu swego wieku nie był zdolny do
objęcia władzy, oddano go więc w opiekę najbliższego męskiego
krewnego. Tym zaś był przetrzymywany do niedawna w więzieniu,
ambitny książę bawarski Henryk II Kłótnik. Postanowił on
wykorzystać nadarzającą się okazję i sięgnąć po władzę w
Niemczech. Z chwilą objęcia opieki nad Ottonem III podjął więc
energiczne kroki celem pozyskania sobie zwolenników, którzy byliby
gotowi poprzeć jego kandydaturę do tronu. Rozpoczęły się
długotrwałe przetargi polityczne i wiele wskazywało, że tym razem
uda się księciu osiągnąć cel. Wszystko zależało jednak od
stanowiska, jakie zajmą panowie z poszczególnych prowincji państwa
niemieckiego. Wiele mieli też do powiedzenia władcy sąsiednich,
uzależnionych od cesarstwa państw.
"Henryk - pisze kronikarz - wyjechawszy z Magdeburga, spędził
najbliższe święta Wielkanocne (23 III 984) w Kwedlinburgu wśród
radosnych uroczystości. Zjechało się tu mnóstwo książąt państwa,
ci zaś, którzy nie chcieli przyjechać, wydelegowali posłów z
poleceniem, by pilnie na wszystko baczyli. Podczas tych
uroczystości zebrani obwołali go królem i śpiewali na jego cześć
hymny pochwalne. Przybyli tam także wśród wielu innych książąt
Mieszko, Mściwój (książę obodrzycki) i Bolesław (II Pobożny) i
przyrzekli mu pod przysięgą poparcie jako królowi i władcy. Wielu
z książąt nie odważyło się jednak złamać przyrzeczonej (Ottonowi
III) wierności i z obawy przed gniewem Boga. Ci mianowicie
wymknęli się powoli i pospieszyli do grodu Asselburg, gdzie już
inni tacy, jak oni, zbierali się w jawnym spisku przeciwko
księciu".
Ogólnoniemiecki zjazd panów w Kwedlinburgu nie zaspokoił
politycznych pragnień ambitnego pretendenta do tronu. Wprawdzie,
tak jak sobie tego życzył, został obwołany królem, ale nie
opowiedzieli się za nim wszyscy możni liczący się w kraju. Wielu
panów, których z niepokojem oczekiwano, w ogóle nie przybyło do
Kwedlinburga, co gorsza zaś, niektórzy z nich udali się wprost do
Asselburga, inni cichaczem się tam przemykali.
Dlaczego w tej sytuacji zarówno władca Czech, jak książę Polski
udzielili poparcia Henrykowi II Bawarskiemu? Uczynili to zresztą
- jak pamiętamy - nie po raz pierwszy, gdyż opowiedzieli się po
jego stronie już raz, po zgonie Ottona I. Motywy, którymi kierował
się książę Bolesław II, były następujące: chciał rozluźnić
zależność swego państwa od potężnego niemieckiego sąsiada, a
jednocześnie osłabić pozycję Niemiec na ziemiach słowiańskich
między Łabą i Odrą, w związku z pretensjami państwa czeskiego do
obszaru Miśni. Bolesław II od wielu lat prowadził, w miarę swoich
możliwości, politykę antysaską. Jego związanie się z opozycją
bawarską było więc zrozumiałe. Jak jednak wyjaśnić stanowisko
Mieszka I? Przecież polityka władcy Polski w stosunku do Niemiec
różniła się od polityki prowadzonej przez Bolesława II. Wprawdzie
i on poparł niegdyś Henryka II Kłótnika przeciwko Ottonowi II, ale
później dokonał reorientacji swej polityki, i poszukał gwarancji
pokoju i bezpieczeństwa z innej strony, wiążąc się z
możnowładztwem saskim. Dlatego też podczas zjazdu w Kwedlinburgu
zajął on postawę mniej jednoznaczną w porównaniu ze stanowiskiem
Bolesława II. Chociaż podobnie jak on udzielił poparcia Henrykowi,
to jednak nie myślał zrywać dobrych stosunków z potężnym
stronnictwem panów wschodnioniemieckich, którzy tradycyjnie już
opowiadali się po stronie Ottonów. Czyżby więc stanowisko Mieszka
I wobec Niemiec było wówczas dwuznaczne?
Bynajmniej. Nie zapominajmy, że Mieszko otrzymał wezwanie do
przybycia na zjazd kwedlinburski od księcia Henryka II
Bawarskiego, ale nie jako pretendenta do tronu, lecz jako prawego
opiekuna nieletniego monarchy. Ze stosunku zależności od cesarstwa
wynikało, że Mieszko winien się stawić na takie wezwanie. Tak też
uczynił. Nie był panem niemieckim i kierował się przede wszystkim
interesami własnego państwa, kiedy więc zobaczył, jak wielu
spośród możnowładców Niemiec opowiada się za Henrykiem, do którego
on sam nie mógł mieć żadnych pretensji i zastrzeżeń, także go
poparł. Oznaczało to, że chętnie uzna Henryka za prawego władcę
Niemiec, skoro ów obejmie tron. Jednocześnie Mieszko starał się
zacieśnić dobre stosunki z najbliższymi sąsiadami zza Odry
podkreślając tym samym, iż nie myśli zmienić tej linii
politycznej, którą obrał poślubiając Odę. Co więcej, postarał się
o jej umocnienie.
Najstarszy syn Mieszkowy Bolesław, który jeszcze jako dziecko
otarł się o wielką politykę, gdy przed jedenastoma laty znalazł
się jako zakładnik na cesarskim dworze, dawno ukończył czternasty
rok życia i według ówczesnych pojęć był już dojrzałym mężczyzną.
Od jakiegoś też czasu sposobił się pod okiem ojca do pracy
państwowej, towarzyszył mu w wyprawach wojennych i pertraktacjach
dyplomatycznych. Właśnie teraz, w 984 roku, Mieszko postanowił
poszukać dlań żony i znalazł ją w osobie córki margrabiego Miśni
Rykdaga.
Doszło do zawarcia politycznego - jak wszystkie wówczas - związku
małżeńskiego, który umacniał więzi polskiej dynastii ze
wschodnioniemieckim możnowładztwem.
Ono zaś wciąż jeszcze się wahało, po której stronie ma się
opowiedzieć. Dochowanie wierności młodocianemu Ottonowi III
oznaczałoby bowiem dla panów wschodnioniemieckich ryzyko regencji,
która - w wypadku gdyby miała ją sprawować cesarzowa - matka, tj.
Teophano - mogłaby spowodować wzrost znaczenia spraw włoskich w
polityce imperium, natomiast uszczerbek dla interesów na wschodzie
i północy. Ale czy kandydatura Henryka była gwarancją, że nowy
władca zaangażuje się czynnie w walkę ze zbuntowanymi Słowianami,
zagrażającymi ziemi saskiej i Turyngii, nie mówiąc już o
marchiach? Przecież nie darmo poparł go książę Obodrzyców, ów
potencjalny, jeżeli nie faktyczny, potężny przeciwnik panów
saskich! Gdyby więc Henryk II Bawarski sięgnął po koronę, czyż nie
stałoby się tak, że ludzie z jego księstwa objęliby najwyższe
stanowiska w państwie, a interesy Bawarii zaczęłyby przeważać w
polityce państwa?
Wybór nie był łatwy i realne interesy wschodnioniemieckiego
możnowładztwa przesądziły o tym, że po dłuższym wahaniu
opowiedziało się ono po stronie Ottona III. Do Asselburga, dokąd
zjeżdżali się zwolennicy tej kandydatury, przybyła spora grupa
panów z księciem saskim Bernardem na czele, stawił się tam też i
margrabia Dytryk. Prawa Ottona III poparł również potężny
arcybiskup moguncki Willigis oraz liczni panowie z zachodnich
prowincji państwa. W takich okolicznościach doszło w Niemczech do
wojny domowej. Książę czeski odsłonił teraz swoje zamiary:
korzystając z zamieszania zajął podstępnie gród miśnieński.
Nic jednak nie wiadomo, aby do walk tych włączył się Mieszko I. Do
zgody doszło na kolejnym zjeździe panów niemieckich w
Kwedlinburgu, na Wielkanoc 985 roku, kiedy to Henryk II Bawarski
podporządkował się ostatecznie władzy Ottona III i otrzymał na
powrót lenno bawarskie. Na zjazd przybyli również przedstawiciele
Mieszka I przynosząc młodemu cesarzowi dary i zapewniając go o
wierności księcia Polski. Nastąpił więc powrót do tego układu
stosunków między Polską a cesarstwem, jaki istniał za rządów
Ottona II. Przy okazji zjazdu kwedlinburskiego załatwiono jeszcze
inną sprawę. Świeżo zawarte małżeństwo syna Mieszka - Bolesława z
córką margrabiego miśnieńskiego przestało już odpowiadać
politycznym interesom władcy Polski. Miśnia znajdowała się we
władaniu Czechów, margrabia Rykdag nie żył, nic nie stało na
przeszkodzie, by Bolesław Chrobry odesłał swą żonę do jej kraju.
Nie troszczono się o kościelne unieważnienie tego związku. Nie
zmieniło to jednak w niczym dobrych stosunków państwa polskiego z
panami wschodnioniemieckimi.
Winniśmy sobie postawić pytanie, dlaczego Mieszko I od dłuższego
już czasu z takim uporem trwał przy swej prosaskiej polityce?
Dlaczego tak zważał, by jego stosunki z panami
wschodnioniemieckimi nie zostały zamącone przez jakikolwiek
incydent? Na spokoju zależało Mieszkowi na pewno nie dlatego, by
sądził, iż nie potrafiłby go sobie zapewnić w inny sposób, na
przykład na drodze wojennej. Spokój na zachodzie był mu potrzebny
dla realizacji ważnych zamierzeń politycznych, zarówno tych
najbliższych, jak bardziej długofalowych. Przypominamy sobie, że
polska ekspansja w kierunku ujścia Odry napotykała opór nie tylko
ze strony Wieletów, lecz także Duńczyków. Najprawdopodobniej
właśnie w celu przeciwstawienia się ambicjom duńskim w rejonie
nadbałtyckim mniej więcej w początkach lat osiemdziesiątych X
wieku Mieszko nawiązał bliższe stosunki z władcą szwedzkim i wydał
zań swą córkę. Nie znamy bliżej okoliczności zawarcia owego
sojuszu polsko-szwedzkiego, nie możemy też wiele powiedzieć o tym,
jakie były jego polityczne rezultaty. W każdym razie był on
skierowany przeciw ekspansji duńskiej w rejonie ujścia Odry i
wiązał się z umacnianiem polskiego panowania na Pomorzu.
Wystąpienie państwa polskiego przeciw aspiracjom duńskim na
południowym pobrzeżu Bałtyku było oczywiście jak najbardziej na
rękę panom wschodnioniemieckim.
Nie tylko jednak sprawy północno-zachodniego obszaru państwa
wymagały od Polski zachowywania jak najlepszych stosunków z
Niemcami. Młode państwo polskie rozpoczęło wówczas nowy etap walki
o zjednoczenie wszystkich ziem polskich. Ekspansja polityczna
Polski skierowała się bowiem ku Małopolsce i Śląskowi, co wiązało
się z konfliktem z Czechami. Wreszcie ze wschodu do granic państwa
Mieszka I zbliżało się potężne księstwo kijowskie, przeżywające
bujny rozkwit pod rządami Włodzimierza Wielkiego. W 981 roku
sięgnęło ono po pograniczny obszar Grodów Czerwieńskich. Było więc
wiele racji po temu, aby się wystrzegać jak ognia możliwości
konfliktu z najsilniejszym i najbardziej niebezpiecznym ze
wszystkich - zachodnim sąsiadem państwa polskiego.
Ostatnie lata
W zamian za poparcie Ottona III i odrzucenie pretensji Henryka II
Bawarskiego panowie wschodnioniemieccy wymogli na władcy, a
właściwie na występującej w jego imieniu matce, cesarzowej
Teophano, zobowiązanie jak najszybszego podjęcia kroków celem
zmuszenia do posłuchu zbuntowanych Słowian Połabskich. Już wówczas
- gdy w Kwedlinburgu książęta i panowie składali swemu władcy hołd
i zapewniali go o wierności - przygotowywano wyprawę wojenną
przeciw Wieletom, którzy dwa lata temu ośmielili się zrzucić
jarzmo niemieckiego panowania. Miała to być jednak ekspedycja nie
ogólnoniemiecka, lecz lokalna, gromadząca tylko wojsko panów
saskich, nie udało się bowiem pozyskać rycerstwa z innych stron
państwa. Zawezwano na wyprawę także Mieszka I.
"A w tym roku Sasi najechali Słowiańszczyznę - pisał na kartach
rocznika zakonnik z Kwedlinburga - a przyszedł im z pomocą Mieszko
z wielkim wojskiem: pustoszyli oni całą tę ziemię pożarami i
rzezią". W rok później nasz mnich zanotuje jeszcze, że "król Otto,
choć młodzieniaszek, przybywa z wielkim wojskiem Sasów do
Słowiańszczyzny. I tamże przybył do niego Mieszko I z wielkimi
zastępami i przywiódł mu jednego wielbłąda i wiele innych podarków
i siebie samego oddał pod władzę jego: ci razem maszerując
spustoszyli całą tę ziemię pożarami i wyludnieniem".
Udział władcy Polski i jego oddziałów w dwóch kolejnych wyprawach
niemieckich przeciwko Wieletom w latach 985 i 986 jest w pełni
uzasadniony. Zobowiązywał do niego stan zależności Polski od
imperium, z którego wypływał między innymi obowiązek stawiania się
na wezwanie cesarza na organizowaną przezeń wyprawę wojenną.
Wynikał też ze stosunków, jakie książę utrzymywał z panami
wschodnioniemieckimi, którzy byli faktycznymi inspiratorami tej
wojny. Ponadto dawniejsze doświadczenia polityczne wskazywały, że
Mieszko I nie miał najmniejszego powodu, aby spoglądać na Wieletów
inaczej niż jak na swoich politycznych przeciwników i konkurentów
do panowania nad ujściem Odry. Wszystkie te racje, sprawiły, że
władca Polski nie tylko osobiście pociągnął na obie kolejne
wyprawy, lecz że ruszył na nie ze znaczną ilością wojska,
ściągając na wojnę najlepszych drużynników. Manifestował w ten
sposób własne zainteresowanie powodzeniem tego przedsięwzięcia.
Jednakże wyłącznie militarnymi przesłankami nie dałoby się
wytłumaczyć faktu przywiezienia przez Polaków wspaniałych darów
dla młodego władcy niemieckiego, wśród nich zaś egzotycznego
zwierzęcia - wielbłąda. Podarki - im bardziej osobliwe, tym wyżej
cenione - należały już nie do wojennego, ale do dyplomatycznego
obyczaju tych czasów. Mieszko ofiarował je cesarzowi dlatego, że
przy okazji udziału obu monarchów we wspólnym przedsięwzięciu
wojennym doszło do ich osobistego spotkania oraz odnowienia
politycznych układów. Nie mamy żadnych podstaw, by podejrzewać, że
w czymkolwiek zmienił się wówczas prawny stan stosunków między obu
państwami. Nie ulegał on też żadnej zmianie w związku z
ceremonialnym spotkaniem Mieszka z Ottonem III podczas ekspedycji
przeciw Wieletom w 986 roku. Dotychczas potwierdzenia dawnego
układu stosunków między Polską a Niemcami dokonywali
upełnomocnieni posłowie. Teraz uczynił to sam władca, jak tego
wymagał średniowieczny obyczaj polityczny.
Zbieżność politycznych interesów regencji, sprawującej władzę w
Niemczech w imieniu Ottona III, oraz Mieszka, nie polegała jednak
w tym czasie jedynie na wspólnym zainteresowaniu w pokonaniu
zbuntowanych Słowian Połabskich. W połowie lat osiemdziesiątych
był to bowiem ważny, ale mimo wszystko już margines polityki
państwa polskiego, które w coraz większym stopniu orientowało się
na południe i zachód. Podjęta właśnie przez Mieszka ekspansja na
Małopolskę i Śląsk miała na celu trwałe związanie tych ziem z
resztą polskiego obszaru państwowego. Prowadziło to do
nieuchronnego skrzyżowania się interesów Polski i Czech, z którymi
już od jakiegoś czasu utrzymywano nie najlepsze stosunki. Młody
Bolesław Chrobry z polecenia ojca zawarł teraz nowe małżeństwo,
tym razem z nieznaną z imienia Węgierką, być może córką władcy
Węgier Gejzy. Świadczy to, że Polska poszukiwała wówczas
sojusznika na południu, aby mieć w nim oparcie w razie konfliktu z
sąsiadem czeskim. Ale przeciwnikami Bolesława II Pobożnego byli
nie tylko władcy Polski i Węgier. Zagarnięcie przez Bolesława II
Miśni musiało doprowadzić do poważnego napięcia w stosunkach
czesko-niemieckich. Cesarzowa Teophano, gdy tylko udało jej się
opanować sytuację wewnątrz kraju, zaczęła montować silną koalicję
przeciw Czechom, w której skład - oprócz Niemiec - weszła Polska,
sprzymierzone z nią Węgry, a być może i przymuszony do poparcia
swego władcy, niedawny sojusznik księcia Bolesława II Czeskiego,
Henryk II Kłótnik. W latach 986 i 987 nastąpiły więc dwie
niemieckie wyprawy wojenne przeciw państwu czeskiemu, podczas gdy
Polacy wypierali Czechów z obszarów Małopolski i Śląska.
Zasób informacji, jakim dysponujemy o tych wydarzeniach, jest
niestety odwrotnie proporcjonalny do ich znaczenia. Żaden z
duchownych, działających w Polsce, nie opisał przebiegu konfliktu
polsko-czeskiego, natomiast dziejopisarze obcy zwracali uwagę na
inne sprawy. Tak więc walki Mieszka I o przyłączenie do swego
państwa Małopolski i Śląska pozostały dla nas w szczegółach nie
znane. Trochę światła rzuciły na nie wydarzenia nieco późniejsze,
które były konsekwencją zajęcia przez państwo polskie obszarów
znajdujących się do niedawna we władaniu Czechów. Mianowicie
Bolesław II Pobożny, który poniósł dotkliwe klęski w walkach z
Niemcami i Polakami, utracił Miśnię, Małopolskę i Śląsk, rychło
zaczął próbować rewindykacji choćby części utraconych ziem.
Wiedział o zaangażowaniu znacznych sił niemieckich w walki z
Połabianami i dlatego nie spodziewał się teraz jakichkolwiek
działań niemieckich przeciwko sobie. Podjął więc próbę wyparcia
Mieszka I ze zdobytych przezeń niedawno obszarów. W tym celu
zapewnił sobie pomoc wieleckich sojuszników i zorganizował wyprawę
wojenną. Mieszko, skoro tylko dowiedział się o niebezpieczeństwie,
zwrócił się o pomoc do cesarzowej Teophano, która przysłała mu
niewielki oddział zbrojnych, z arcybiskupem magdeburskim Gizylerem
na czele. Mianowanie tak wysokiego dostojnika dowódcą małego
oddziału posiłkowego, miało na celu pokazanie, jak wielką wagę
przywiązuje dwór niemiecki do przyjacielskich stosunków z
Mieszkiem. Na większą jednak pomoc Mieszko nie miał co liczyć,
gdyż panowie wschodnioniemieccy toczyli uporczywe boje na północy
swego kraju.
Bolesław II Pobożny rozpoczął działania wojenne w lipcu, kiedy
panowały dogodne warunki atmosferyczne. Wyruszył z Czech ku
północy, wychodząc na przeciw spodziewanym posiłkom wieleckim,
planując następnie, po połączeniu się obu wojsk, wspólne uderzenie
na Polskę od zachodu. Wiódł swe oddziały przez obce ziemie,
znajdujące się we władaniu niemieckim, spokojnie, nie wszczynając
niepokojów, i w ten sposób dotarł do kraju Słubian, położonego na
Dolnych Łużycach. Oddajmy teraz głos biskupowi Thietmarowi,
któremu zawdzięczamy dokładny opis wydarzeń, oparty na relacji
jego ojca, uczestnika wojny. "W tym czasie Mieszko i Bolesław
(czeski) popadli w spór i wielce na się nawzajem nastawali.
Bolesław przyzwał na pomoc Luciców (tj. Wieletów; Lucice to druga
nazwa Wieletów), którzy zawsze byli wierni zarówno jemu, jak jego
przodkom, Mieszko zaś zwrócił się o pomoc do cesarzowej.
Cesarzowa, która podówczas znajdowała się w Magdeburgu, wysłała
tam arcybiskupa Gizylera i następujących grafów: Ekkeharda
(późniejszego margrabię Miśni), Ezykona, Binizona (panów
merseburskich), mojego ojca i jego imiennika Zygfryda (z
Northeim), Brunona (z Brunszwiku), Udona (grafa z rodu Stade) oraz
wielu innych. Ci, wyruszywszy w sile zaledwie czterech oddziałów,
przybyli do kraju Słubian i tam rozbili obóz nad jeziorem, przez
które przerzucony był długi most. I oto wśród ciszy nocnej zjawił
się jeden z rycerzy Wilona, który poprzedniego dnia wyjechał
naprzód, aby obejrzeć swoje posiadłości, i został schwytany przez
Czechów, a teraz zdołał się im wymknąć. Pierwszą rzeczą, którą
uczynił, było donieść grafowi Binizonowi o grożącym...
niebezpieczeństwie. Zaalarmowani przezeń nasi zerwali się szybko i
zaczęli się gotować do boju, po czym, kiedy jeszcze szarzało,
wysłuchali mszy świętej, jedni stojąc, drudzy siedząc na koniu: O
wschodzie słońca opuścili obóz pełni niepokoju co do wyniku
zbliżającej się bitwy".
Sasi mieli powody do niepokoju, kiedy spotkali wielekroć
przeważające wojska czeskie. Rzeczywiście też, 13 lipca,
nadciągnął w te strony Bolesław II Pobożny wraz z całym swym
wojskiem. Gdy obie armie stanęły na przeciw siebie, wymieniono
posłów, jak tego wymagał obyczaj. Władca Czech starał się za
wszelką cenę uzyskać informacje o liczebności i uzbrojeniu
oddziałów niemieckich, aby przekonać się, "czy może się z nimi
zmierzyć, czy raczej nie". Jego doradcy namawiali go ponoć, by nie
pozwolił ujść z życiem żadnemu z napotkanych niemieckich rycerzy.
Każdy bowiem, kto uszedłby z życiem z tego spotkania, byłby dla
Czechów niechybnym zwiastunem wojny z Niemcami.
Wysłany na przeszpiegi rycerz Słopan zaczął jednak odradzać swemu
władcy wszczynanie walki z oddziałami Sasów. "Wojsko to jest słabe
co do ilości - przekonywał Bolesława - lecz doskonałe co do
jakości i całe okryte żelazem. Możesz się z nim zmierzyć, lecz
jeśli nawet przypadnie ci zwycięstwo w dniu dzisiejszym, to
będziesz tak wyczerpany, że z trudem tylko lub wcale nie ujdziesz
przed następującym ci na pięty twoim wrogiem Mieszkiem. Narazisz
się również na wieczną nieprzyjaźń Sasów. Jeżeli zaś ulegniesz w
walce, koniec będzie z tobą, i całym należącym do ciebie państwem.
Nie ma bowiem nadziei, abyś mógł stawić opór otaczającym cię
zewsząd wrogom".
Władca czeski zaniechał zamiaru rozgromienia oddziałów niemieckich
i wystąpił do stojących na ich czele wielmożów saskich z
propozycją, "aby ci, którzy przeciwko niemu tu ściągnęli, udali
się wraz z nim do Mieszka i pomogli mu przez swe wstawiennictwo u
tegoż w odzyskaniu zabranych posiadłości".
"Nasi przystali na to - kontynuuje biskup merseburski. - Jakoż
ruszyli razem z nim w drogę arcybiskup Gizyler oraz grafowie:
Ekkehard, Ezyko i Binizo, podczas gdy inni powrócili w spokoju do
domu. Kiedy nadszedł wieczór, odebrano naszym broń, którą jednak
zwrócono im zaraz, gdy tylko potwierdzili przysięgą umowę.
Bolesław przybył razem z nimi nad Odrę i wyprawił posła do Mieszka
z wiadomością, że ma w swoim ręku jego sprzymierzeńców. Jeżeli
Mieszko zwróci mu zabraną część państwa, pozwoli im odejść cało, w
przeciwnym wypadku zgładzi ich wszystkich. Lecz Mieszko tak mu na
to odpowiedział: Jeżeli król chce ratować swoich ludzi lub śmierć
ich pomścić, niechaj to czyni! Jeżeli jednak to nie nastąpi, to
on, Mieszko, nie myśli z ich powodu ponosić jakiejkolwiek straty.
Gdy te słowa doszły do Bolesława, wypuścił wszystkich naszych,
lecz złupił i spalił, co tylko mógł, w okolicy".
Panowie niemieccy, którzy spotkali na swej drodze oddziały
czeskie, nie wykonali rozkazu cesarzowej i nie przyszli z pomocą
Mieszkowi. Nie uczynili tego ze względu na wojskową przewagę
księcia Czech. Bolesław II napotkawszy na ziemi łużyckiej
niewielką armię, dowodzoną przez najprzedniejszych
wschodnioniemieckich dostojników, zorientował się, że podjęcie z
nimi walki byłoby wprawdzie łatwe, ale doprowadziłoby go do wojny
z Niemcami, czego wolał uniknąć. Nie tylko strona niemiecka, ale i
czeska poszły więc tutaj na ustępstwa. I tak Czesi zawarli pokój z
panami wschodnioniemieckimi, co oznaczało rezygnację z czeskich
pretensji do Miśni. Oferta wykorzystania mediacji Niemców w
konflikcie z Mieszkiem oznacza, że Bolesław II w sytuacji, w
jakiej się znalazł, wolał także zrezygnować z pierwotnego planu
rozstrzygnięcia zatargu z Polską jedynie na drodze wojennej.
Trudno się dziwić panom niemieckim, że się tej mediacji podjęli,
nie sposób też ganić Mieszka za to, że odrzucił czeskie
propozycje, które były zwyczajnym politycznym szantażem. Groźba
zamordowania Gizylera i innych panów była - o czym dobrze wiedział
zarówno Bolesław II, jak i Mieszko I - tylko czczą przechwałką i
nie moralne, lecz polityczne względy nie pozwalały Czechom na jej
spełnienie. Zbyt dobrze wiedział o tym Bolesław II, aby się o to
pokusić.
Okoliczność, że posłowie tak szybko i łatwo odnaleźli Mieszka,
wskazuje, iż władca Polski znajdował się w bezpośrednim
sąsiedztwie miejsca, w którym spodziewano się przekroczenia
granicy Odry przez Czechów. Najprawdopodobniej było to w rejonie
Krosna. Jest niezmiernie charakterystyczne, że Czesi, skoro
zorientowali się, że Polacy są dobrze przygotowani do obrony, nie
próbowali nawet przekroczenia rzeki lub zdobycia jakiegoś
pogranicznego terytorium. Ograniczyli się tylko do złupienia i
spalenia tego, co się dało, w najbliższej okolicy, w czym pomogli
im ich wieleccy sojusznicy. Po niepowodzeniu pertraktacji z
Mieszkiem Czesi rozpoczęli odwrót. Zdobyli wówczas jeden z
pogranicznych grodów, być może Niemczę Łużycką, który wydali na
pastwę swym pogańskim sojusznikom. Ci uczynili bogom ofiarę z
dowódcy grodu, następnie postanowili powrócić do swych siedzib.
"Tymczasem Bolesław - pisze Thietmar - wiedząc dobrze, że bez jego
pomocy nasi nie będą mogli ujść cało do domu przed Lucicami,
wypuścił ich następnego dnia o świcie, przynaglając do pośpiechu.
Lucicy dowiedziawszy się o tym, chcieli zaraz urządzić pościg z
dużym doborowym wojskiem. Z trudem wielkim uspokoił ich Bolesław
następującą przemową: Skoro przybyliście tutaj mnie na pomoc,
baczcie, byście spełnili do końca podjęty przez was dobry uczynek.
Bądźcie pewni, że póki życia mego nie dopuszczę do tego, by stała
się dzisiaj jakakolwiek krzywda tym, których przyjąłem pod swoją
opiekę i odpuściłem w pokoju. Honor i roztropność nie pozwalają
nam czynić jawnych wrogów z dotychczasowych przyjaciół. Wiem, że
wielka jest nieprzyjaźń między wami, lecz przyjdzie stosowniejsza
pora dla waszej zemsty".
Tymi słowami zdołał Bolesław ułagodzić Wieletów, którzy jeszcze
dwa dni pozostali na miejscu. Po wymianie pożegnań i odnowieniu
politycznego przymierza, wyruszyli oni w powrotną drogę. Mimo
próśb Bolesława wdali się oni w walkę z Niemcami.
Próba militarnego pokonania Mieszka, podjęta w 990 roku przez
Bolesława II Pobożnego, zakończyła się więc niepowodzeniem.
Przygotowana przez władcę Czech wyprawa wojenna nie dotknęła
właściwie ziem polskich, z wyjątkiem niewielkiego, północnego
skraju Śląska. "Zabrana część państwa", którą starał się odzyskać
książę Bolesław, mianowicie Śląsk, a być może także i Małopolska,
pozostała pod panowaniem polskim. W ten sposób zakończył się
długoletni proces jednoczenia ziem polskich pod jedną polityczną
władzą.
Sojusz czesko-wielecki, w którym tak wielką nadzieję pokładał
książę Bolesław II, okazał się zbyt nikłą podstawą do
zrealizowania planu wydarcia Polakom ziem, niedawno przez nich
włączonych do swego państwa. Polityczna sytuacja Polski nie uległa
jednak po wojnie 990 roku, większej zmianie: konflikt z Czechami
nie został zażegnany, podobnie jak nie zanosiło się na zakończenie
konfliktu ze Słowianami Połabskimi. Polskie oddziały będą więc
nadal brały udział w niemieckich wyprawach przeciw zbuntowanym
ludom słowiańskim, w bojach, które w latach 991-992 toczyły się o
Brennę. Stosunki polsko-niemieckie nie uległy - jak dotąd - żadnej
zmianie. Czy jednak okoliczność, że Mieszko I przyłączył do swego
państwa obszary, które do niedawna znajdowały się we władaniu
czeskim, nie zawierała w sobie przesłanki dla ich ewentualnej
zmiany? Przecież tereny te w oczach dworu cesarskiego stanowiły
część lenna czeskiego wasala, którego podległość imperium była
znacznie większa niż zależność Mieszka. A zatem, czyż nie mogła
powstać obawa, że cesarstwo upomni się kiedyś o swoje lenne prawa
do Małopolski i Śląska, a nawet, że będzie się starało o
ogarnięcie nimi całości państwa polskiego? Obawy te nie były
bezzasadne.
Terytorialnej integracji państwa polskiego zagrażały jednak nie
tylko czynniki zewnętrzne, takie jak: pretensje czeskie, możliwość
wysunięcia roszczeń przez Niemcy, zagrożenie wieleckie czy
duńskie. Zjednoczenie ziem polskich pod jedną władzą, dokonane
ostatecznie przez Mieszka I, wiązało się z przezwyciężaniem
plemiennych separatyzmów, lokalnych ambicji, z przyłączeniem do
polańskiego ośrodka coraz to nowych obszarów, organizowaniem na
nich władzy. Polskie koła rządzące, książę i jego doradcy
doskonale zdawali sobie sprawę, jak ważne jest umocnienie słabych
i młodych wciąż więzi, spajających niezależne do niedawna
plemienne terytoria w jedno dobrze zorganizowane państwo.
Troska o integralność państwa polskiego była motywem jednej z
ostatnich wielkich politycznych decyzji, jaką Mieszko I podjął pod
koniec swego panowania. Aby zapobiec pretensjom sąsiadów oraz
ewentualnym wewnętrznym dążeniom odśrodkowym, uciekł się on do
stosowanego w owych czasach politycznego sposobu, mianowicie
poddania całości państwa pod opiekę papiestwa. Nazywało się to
wówczas darowaniem go św. Piotrowi. Wszelkie obce zamachy na
całość państwa polskiego stawałyby się odtąd uszczupleniem
papieskiej własności i jako takie musiałyby się spotkać z
potępieniem Kościoła. Co więcej, skoro Polska stawała się lennem
stolicy apostolskiej, nie można już było sprawić, aby była
kiedykolwiek lennem cesarskim. A zatem władca Polski zyskiwał nowy
oręż ułatwiający mu przeciwstawienie się ewentualnym zakusom
imperium.