Grabski Andrzej Mieszko I


Andrzej F. Grabski

Mieszko I ok. 930-992

Wydawnictwo MON

W-wa 1973

Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski

Tysiąc lat temu

W Państwowej Bibliotece w Monachium jest rękopis, w którym na

dwóch kartach znajduje się osobliwy tekst przyciągający uwagę

historyków, interesujących się najdawniejszymi dziejami ziem

polskich. Nosi on tytuł: "Opis grodów i terytoriów z północnej

strony Dunaju", uczeni zwą go jednak krócej - Geografem Bawarskim.

Jest to notatka o treści geograficzno-politycznej, dotycząca ludów

i krajów położonych na wschód od Łaby i na północ od Dunaju, a

więc sąsiadujących z najpotężniejszym organizmem politycznym, jaki

istniał wówczas w Europie, z monarchią karolińską. Jej autorem

jest nieznany z imienia zakonnik, być może mnich ze słynnego

klasztoru św. Emerrama w Regensburgu, który żywo interesował się

krajami słowiańskimi. Notatka ta powstała około połowy IX

stulecia. Nie jest wykluczone, że wiąże się ona z politycznymi

aspiracjami państwa wschodnio-frankońskiego, które ukształtowało

się w końcu pierwszej połowy IX wieku w wyniku podziału monarchii

karolińskiej.

W pierwszej części omawianej notatki znalazły się wiadomości o

"ziemiach, które dotykają naszych granic", a więc o krajach

zamieszkiwanych przez Słowian Połabskich, Czechów i Morawian. Dla

nas bardziej interesująca jest druga jej część, w której są

niejasne informacje o plemionach i krajach położonych dalej ku

wschodowi i północy, a więc odnosząca się również i do ziem

polskich. Otóż pośród zamieszkujących te tereny ludów Geograf

Bawarski wymienił np. "Glopeani", w ich kraju miało się znajdować

aż 400 okręgów grodowych. Natomiast o całym tym obszarze mówi, iż

"to taki jest kraj, że z niego pochodzą wszystkie plemiona

słowiańskie i początek (swój), jak powiadają, wywodzą".

Zakonnik spisał wszystko, co kiedykolwiek wyczytał lub usłyszał o

tych terytoriach i zamieszkujących je ludach. Nie miał możności

krytycznego sprawdzenia posiadanych wiadomości, więc oprócz

informacji pewnych, które dziś możemy skonfrontować z innymi

źródłami, znalazły się w jego notatce także najzwyczajniejsze

plotki, a także wieści być może nawet prawdziwe, ale ich

wiarygodności nie sposób dziś już ustalić. Nie ulega jednak

wątpliwości, że wiele informacji, które znalazły się w ostatniej

części zapiski, dotyczy ziem polskich i ich ludności. Historycy

dzielą te dane na dwie kategorie. Pierwsza zawiera nazwy plemion i

ich lokalizacje, które można uznać za prawdziwe, znajdują one

bowiem potwierdzenie w innych źródłach. Odnosi się to do wzmianek

o plemionach Pyrzyczan, Wolinian, Wiślan, Ślężan, Dziadoszan,

Opolan i Gołężyców. Druga kategoria obejmuje informacje, które

zapewne także odnoszą się do plemion polskich, ale ze względu na

najprawdopodobniej znacznie zniekształcone nazwy, są trudne do w

pełni uzasadnionej identyfikacji. Dlatego też o takich plemionach,

jak: "Lendizi", "Lunsizi", "Verizane" i innych napisano do tej

pory bardzo wiele stron uczonych rozpraw i mimo to wcale nie mamy

pewności, czy potrafimy je poprawnie zidentyfikować. Jest jednak

wielce prawdopodobne, że np. pod nazwą "Lendizi" kryje się jedno z

polskich plemion, czasem określane mianem Lędziców, a pod nazwą

"Lunsizi" należałoby się doszukiwać Łużyczan, że wreszcie

wymienieni nieco wcześniej w zapisce "Glopeani", to po prostu

mieszkający opodal jeziora Gopła - Goplanie.

Skrupulatne poszukiwania w dawnych źródłach pisanych, uzupełnione

wynikami badań archeologicznych, pozwalają współczesnemu

historykowi na wcale dokładną rekonstrukcję geografii plemiennej

ziem polskich i obszarów sąsiednich w IX i X wieku. Ujście Odry

zamieszkiwało potężne plemię, zaliczane do grupy plemion Słowian

Połabskich, mianowicie Wolinianie. Natomiast, na ziemi pomorskiej

rozciągały się siedziby Pomorzan. W dolnym biegu Odry, na jej

prawym brzegu, lokalizuje się ziemie Pyrzyczan; nieco w górę

rzeki, na lewym brzegu rozpościerały się tereny zamieszkałe przez

połabskich Lubuszan. Posuwając się dalej w górę Odry, dochodzimy

do obszaru Śląska, gdzie mieszkało podówczas wiele plemion

polskich. Pomiędzy Odrą a Bobrem mieli swoje siedziby

Dziadoszanie. Na terenach biegnących w górę Bobru, między nim a

Kwisą, rozciągało się plemienne terytorium Bobrzan, natomiast na

lewym brzegu Odry, opodal wpadającej do niej rzeki Kaczawy,

znajdowały się plemienne obszary Trzebowian. W środku ziemi

śląskiej zamieszkiwało potężne plemię Ślężan, idąc dalej w górę

Odry znajdujemy plemienne siedziby Opolan, a za nimi Gołężyców.

Rozległa równina, nazwana później Wielkopolską, była kolebką

wielkiego plemienia Polan, sąsiadującego od północnego wschodu ze

słabszymi liczebnie Goplanami, Mazowsze zamieszkiwali Mazowszanie,

a terytorium nazwane później Małopolską - Wiślanie. Ze swoich

pierwotnych siedzib, znajdujących się nad górną Wisłą, potężne

plemię Wiślan rozciągnęło z czasem panowanie daleko ku wschodowi,

dochodząc do Sanu. Najprawdopodobniej w późniejszej

Sandomierszczyźnie, na lewym brzegu Wisły, mieszkało plemię

Lędzian, którego siedziby sięgały do Bugu. Na wschód od nich

lokalizuje się niekiedy niewielkie plemiona Czerwienian, Belżan i

być może także Przemyślan. Jest również bardzo prawdopodobne, że

jakaś mniejsza grupa plemienna zamieszkiwała późniejsze obszary

ziem łęczyckiej i sieradzkiej.

W oparciu o ułomki informacji z IX i X wieku oraz znacznie już

obfitsze wiadomości dotyczące późniejszych podziałów

terytorialnych ziem polskich, uzupełnione danymi archeologicznymi,

możemy również ze znacznym prawdopodobieństwem stwierdzić, że na

dzisiejszych obszarach: Wielkopolski, Małopolski, Polski

środkowej; Kujaw, Mazowsza, Śląska, Pomorza środkowego i

wschodniego, istniały przed tysiącem lat różne organizacje o

charakterze plemienno-politycznym. Podstawą ich formowania się

były sąsiedzkie kontakty między opolami - niewielkimi wspólnotami

terytorialnymi, w których żyła wówczas ludność słowiańska.

Początkowo plemiona liczyły po kilka lub kilkanaście opoli, z

biegiem czasu jednak niektóre z nich, rosnąc w potęgę, obejmowały

po kilkadziesiąt i więcej organizacji opolnych. To właśnie miał na

myśli Geograf Bawarski pisząc o "grodach", znajdujących się we

władaniu poszczególnych plemion. Podając liczby grodów, pragnął on

w ten sposób zilustrować, które plemię było potężne, które zaś

słabe. Jeżeli więc powiadał, iż Ślężanie mają 15 grodów, a

Gołężyce zaledwie 5, oznaczało to, że plemię Ślężan jest znacznie

potężniejsze od Gołężyców, większe zarówno pod względem liczby

ludności, jak zajmowanego obszaru.

Opole było wspólnotą terytorialną, obejmującą kilkanaście i więcej

osiadłych opodal siebie rodzin, rozciągającą się niekiedy na

znacznym obszarze, dochodzącym nawet do kilkuset kilometrów

kwadratowych. Dawno minęły już czasy, kiedy między poszczególnymi

mieszkańcami opola nie było żadnych różnic majątkowych czy

społecznych. Ziemia, która niegdyś była wspólną własnością,

przydzielaną rodzinom w użytkowanie, z biegiem czasu, kiedy ta

sama rodzina uprawiała wciąż te same pola, zaczęła być uważana za

jej własność. Teraz więc zamożność mieszkańców mierzyło się nie

jak kiedyś ilością posiadanej trzody i bydła, ale przede wszystkim

ilością "źrebi" ziemi. Zanik dawnej formy corocznego nadziału

ziemi, tj. przydzielania poszczególnym rolnikom pod uprawę

kawałków gruntu, które już w następnym roku mogły przypaść komu

innemu, i uformowanie się własności ziemi uprawnej, miało doniosłe

następstwa: pogłębiały się procesy zróżnicowania społecznego w

łonie mieszkańców opola. Rola uprawna stanowiła własność zbiorową,

gdyż pozostawała w posiadaniu rodziny i w dyspozycji tego, kto

stał na jej czele. W razie zmiany głowy rodziny, np. na skutek

śmierci, rozporządzał ziemią ten, kto teraz zostawał "ojcem

rodziny". We wspólnym władaniu i eksploatacji całej społeczności

opolnej znajdowały się natomiast pastwiska, wody i okoliczne lasy.

Inaczej musiało się wieść rodzinie, mającej wiele "źrebiów",

piękną chatę, dużo bydła i trzody oraz wszelkiego dobytku niż tej,

która gnieździła się na małym skrawku ziemi. Biednemu już wówczas

niełatwo było się wzbogacić. Wraz z własnością pól uprawnych

pojawiło się nieznane wcześniej w społeczności opola

dziedziczenie, a więc ziemia nie mogła już przypaść komu innemu,

lecz tylko potomkowi, tej rodziny, do której uprzednio należała i

biedak nie mógł już na nią liczyć. Bogatszy i plony miewał

większe, i bardziej się liczono z nim w radzie, a że nie zawsze

mógł już sam ze swą rodziną uprawić własną ziemię, korzystał z

pomocy niewolnych. Człowiek niewolny, a był nim niejednokrotnie

jeniec wojenny, kiedy indziej znowu jakiś włóczęga, który

zawędrował w te strony, nie wiadomo skąd, czasem po prostu

człowiek ukarany przez opole za popełnioną zbrodnię, nie miał

żadnego majątku oprócz tego, co na grzbiecie. Był niewolnym swego

pana, zajmował pozycję podobną do położenia dziecka w jego

rodzinie, musiał wykonywać wszelkie prace i polecenia w zamian za

utrzymanie, słowem pracował na właściciela. Niewolny uprawiał

pańską ziemię, karczował i wypalał las, aby pan mógł rozszerzyć

swe gospodarstwo, pilnował jego trzody.

Wszystkie ważne sprawy wspólnoty rozważano na zebraniach całej

ludności opola. Tutaj rej wodzili starcy, dobrze znający pradawne

obyczaje, cieszący się powszechnym szacunkiem i poważaniem. Oni

też przewodzili w obrzędach kultowych. Kult religijny odgrywał

bowiem niezmiernie istotną rolę w zbiorowym życiu opolnej

społeczności. Ale przecież zebrania takie nie odbywały się często,

trudno było odrywać ludzi od pracy dla byle drobnej sprawy, więc

wyznaczano naczelnika, który miał za zadanie sprawowanie władzy na

co dzień. Któż mógł nim zostać? Któż mógł poświęcać temu swój

czas, niekiedy zaś i środki, nie oglądając się na własne pole,

jeżeli nie ten, kto był możny? Któż mógł zapewnić sobie perswazją

czy podarkiem poparcie innych? Otóż naczelnikami opolnych

społeczności zostawali najczęściej ci, z którymi się najbardziej

liczono, a więc osoby mające niezależną pozycję materialną, słowem

najzamożniejsi. Czy posiadana przez nich władza, choć pochodząca z

woli wspólnoty, nie przyczyniała się również do umocnienia ich

pozycji? W ten sposób kształtowała się niewielka grupka ludzi

możnych, dysponujących majątkiem i cieszących się wzrastającym

autorytetem, który stopniowo przekraczał granice opola, jeśli

wchodziły w rachubę sprawy całego plemienia. Opolni przywódcy byli

bowiem jedynymi reprezentantami społeczności opola na zewnątrz, w

stosunkach z innymi opolami, w sprawach ważnych dla całego

plemienia. Nawiązywali stosunki z naczelnikami innych opoli,

zyskiwali coraz poważniejszy głos w radzie plemienia, zostawali

wodzami w chwilach wojny. Jeśli możny wyrobił sobie pozycję

przekraczającą granice rodzinnej opolnej społeczności, a głos jego

liczył się w całym plemieniu, miał za sobą w razie potrzeby

poparcie licznych swoich współrodowców, bliższych i dalszych

krewniaków, rozrzuconych po całym kraju. Z takich to wybijających

się i zaczynających przewodzić całemu plemieniu naczelników

wywodzili się pierwsi książęta plemion polskich.

Wiec wolnych współplemieńców i książę - oto dwa czynniki plemiennej

władzy, które niejednokrotnie stawały ze sobą w konflikcie.

Wszystkie najważniejsze sprawy plemienia, zwłaszcza zaś

polityczne, wymagały decyzji wiecu, który zwoływano raz na jakiś

czas, w jakimś uświęconym tradycją miejscu, chyba że zaszła

potrzeba nagłego zebrania współplemieńców. Do uczestnictwa w wiecu

mieli prawo wszyscy dorośli i wolni mężczyźni plemienia, ale

ponieważ odbywał się on w miejscu dla wielu z nich odległym, do

którego przybycie wymagałoby opuszczenia na jakiś czas własnej

zagrody, nie wszyscy mogli, bądź chcieli się nań stawić. Poza tym,

jakież to pojęcie miał prosty, ubogi wieśniak o tak ważkich

sprawach, jak: wojna z sąsiadami czy łupieżczy napad na

przejeżdżającą kupiecką karawanę? Nader często więc rola wiecu

ograniczała się do zatwierdzenia decyzji, podjętych już wcześniej

przez księcia i możnych. Chociaż książę piastował najwyższą

godność w plemieniu i górował znaczeniem nad wszystkimi

uczestnikami wiecu, to jednak był od nich zależny. Nie mogło mu

się podobać, że to przecież wiec, nie zaś książęce urodzenie,

stanowi źródło władzy. Nawet jeżeli jego ojciec był również

księciem, a zdarzało się to coraz częściej, nie dziedziczenie, ale

wybór, później zaś w praktyce wybór władcy w ramach książęcej

rodziny (dynastii) decydował o zajęciu przezeń pierwszego

stanowiska w plemieniu. Wiec nie tylko powoływał księcia; mógł go

też złożyć z urzędu, jeżeli uznał, że nie wypełnia on należycie

nałożonych nań obowiązków. Nie chodziło bynajmniej tylko o to, aby

był sprawnym i chytrym wodzem. Prawda, zasługi wojenne ceniono

wielce, ale nie tego tylko wymagano od księcia. Winien on być miły

bogom plemienia i w związku z tym uważano, że jest odpowiedzialny

za pomyślność zbiorów. Jeżeli plony się nie udawały, kraj dotykały

klęski, padała zwierzyna - winien był temu oczywiście książę,

który nie podobał się bogom, więc należało się go pozbyć. W

krajach skandynawskich w takich wypadkach karano księcia śmiercią,

aby jego krew przebłagała urażone bóstwa. Wojenne okoliczności

sprawiały, że do najwyższej godności w plemieniu mógł niekiedy

dojść również człowiek, nie wywodzący się z lokalnej starszyzny,

ba, nawet obcy, który wykazał się nadzwyczajnymi zdolnościami

wojskowo-organizacyjnymi. Jako przykład mogą tu nam posłużyć

dzieje frankońskiego kupca, Samona, który w VII wieku stanął na

czele poważnej organizacji plemion słowiańskich, zbuntowanych

przeciwko ciemiężącym ich Awarom. O tym, że plemienni książęta

cieszyli się niejednokrotnie wielką powagą, która sięgała nieraz i

poza grób, świadczą dwa podkrakowskie kurhany, znane nam wszystkim

jako kopiec Krakusa i mogiła Wandy. Oczywiście nie mają one

żadnego związku z tymi legendarnymi postaciami, są jednak

imponującymi do dzisiaj dowodami czci dawnych Wiślan dla

nieznanych z imienia władców.

Wśród plemion, o których Geograf Bawarski nie potrafił nic więcej

powiedzieć, a jedynie ograniczył się do wymienienia ich nazwy,

znaleźli się, jak pamiętamy, również Wiślanie. Było to plemię, o

którym niebawem będzie coraz głośniej w nielicznych współczesnych

przekazach źródłowych, dotyczących geografii politycznej tych

stron. W pochodzącym z drugiej połowy IX stulecia anglosaskim

opisie Germanii i Słowiańszczyzny znajduje się wiadomość, że "na

wschód od Moraw jest kraj Wiślan" (Visleland). Autor uważał go

najwidoczniej za jakąś całość geograficzną, jeżeli nie polityczną.

Dalsze informacje - tym razem bogatsze - wiążą się z dziejami

państwa wielkomorawskiego.

Na terenie ziem czeskich i morawskich ścierały się w VII wieku

wpływy koczowniczego ludu Awarów i potężnej monarchii

karolińskiej. Klęska Awarów umożliwiła państwu karolińskiemu

głębszą penetrację na tym obszarze. przy czym zadowoliło się ono

zamiast podboju, jedynie uzależnieniem lokalnych, plemiennych

władców. Podczas gdy w Czechach było ich wówczas bardzo wielu, na

Morawach wcześnie ukształtowało się jedynowładztwo i trzej

panujący po sobie książęta: Mojmir, Rościsław i Świętopełk,

rozszerzając granice swego panowania, objęli nim nie tylko Morawy,

ale i Czechy, na południu zaś równinną Panonię. W okresie swego

szczytowego powodzenia państwo wielkomorawskie sięgnęło również na

północną stronę Karpat, ku ziemiom polskim. Był to ogromny,

chociaż krótkotrwały, twór państwowy który utrzymywał stosunki ze

wszystkimi poważniejszymi ośrodkami politycznymi Europy. Właśnie z

polityczną grą, prowadzoną przez księcia Rościsława wiąże się

ambitna próba stworzenia w oparciu o państwo wielkomorawskie

słowiańskiej organizacji kościelnej z własnym arcybiskupem,

hierarchią liturgią i językiem obrzędowym. W tym celu przybyli

tutaj dwaj bizantyjscy misjonarze: Cyryl (Konstanty) i Metody.

Drugi z nich został głową nowo utworzonego arcybiskupstwa, które

objęło swoim zasięgiem cały obszar państwa. Budowanie tej

słowiańskiej organizacji kościelnej dokonywało się w ostrej

rywalizacji z kościołem niemieckim, który zgłaszał pretensje do

tych obszarów. Z osobą Metodego i jego protektora, morawskiego

władcy Świętopełka, wiąże się kolejna wzmianka o plemieniu Wiślan,

zawarta w żywocie arcybiskupa spisanym niebawem po jego śmierci.

Przytoczmy ją w całości: "Miał też Metody dar proroczy i wiele

spełniło się z jego przepowiedni, z których jedną tylko lub dwie

tu wymienimy. Pogański książę, bardzo potężny, siedzący w Wiślech

(w niektórych rękopisach: w Wiśle) urągał chrześcijanom i szkody

im wyrządzał. Posławszy więc do niego (Metody) kazał mu rzec:

Dobrze by było, synu, abyś się ochrzcił dobrowolnie na własnej

ziemi, bo inaczej będziesz wzięty w niewolę i zmuszony przyjąć

chrzest na ziemi cudzej. I wspomnisz moje słowo. Tak się też

stało".

Jest to najstarsza informacja o organizacji plemienno-państwowej

na ziemiach polskich. Zatrzymajmy się więc nad nią. Pierwsze

pytanie, jakie postawimy teraz swemu źródłu brzmi: czy chce ono i

może mówić prawdę? Zacznijmy od końca. To, że może mówić prawdę,

nie ulega najmniejszej wątpliwości, gdyż słowa te zapisał

człowiek, który dobrze znał arcybiskupa, był jego uczniem i

współpracownikiem; pisał niedługo po jego śmierci, a więc zanim

wspomnienia zatarły mu się w pamięci. Czy jednak chciał pisać

prawdę? Przytoczony ustęp pochodzi z dużego utworu, z rodzaju

żywotów świętych, którego bohaterem jest arcybiskup Metody. Autor

tego dzieła postawił sobie za zadanie wykazanie, zgodnie z

systemem wartości przyjmowanym przez swoje środowisko, że Metody

nie był człowiekiem na zwykłą miarę, że był świętym. Dla

współczesnych dowodem świętości były dokonywane przez bohatera

cuda. Interesująca nas opowieść ma właśnie na celu opisanie

jednego z takich cudów, mianowicie przedstawienie niezwykłego daru

prorokowania, który miał ponoć Metody. Czy jednak opowieść ta jest

rzeczywiście tak niezwykła, aby dzisiejszy czytelnik miał prawo

posądzać jej autora o zmyślenie? Bynajmniej. Metody był

człowiekiem o wysokiej pozycji społecznej i politycznej, należał

do bliskiego otoczenia morawskiego władcy, znał arkana polityki

państwa. Czyż nie było dlań sprawą łatwą do przewidzenia, co się

stanie, kiedy wspomniany w opisie książę odrzuci skierowaną doń

ofertę? A więc nie jest to żadna nieprawdopodobna opowieść o

niewiarygodnych dziwach, ale ubrana w szatę cudownego zdarzenia

informacja o konkretnym wydarzeniu.

Jest w niej mowa o bardzo potężnym księciu, siedzącym "w Wiślech".

Współczesny nam historyk polski, krytycznie analizując

tekst, słusznie zauważa, że brak jest podstaw, aby wątpić w

informację autora o potędze owego księcia, chociażby już tylko

dlatego, że przewidywanie upadku jakiegoś władcy, znacznie

słabszego od monarchy morawskiego, nie byłoby przecież przez

ówczesnych potraktowane jako proroctwo. A zatem ów wiślański

władca nie mógł być uważany przez współczesnych za kogoś, kto stał

na czele nieznacznego plemienia i rządził w jakimś malutkim

kraiku. Czy jednak może tutaj chodzić o księcia, który panował nad

całym plemiennym terytorium Wiślan, rozciągającym się na obszarze

późniejszej Małopolski? Czy w ogóle mógł tam wówczas istnieć tak

potężny organizm plemienno-państwowy? Czy nie chodzi tu raczej o

któregoś z lokalnych miejscowych władców, z tym że znaczniejszego

od innych?

Na wszystkie te pytania trudno dziś dać jednoznaczną odpowiedź.

Niektórzy historycy wyrażali pogląd, że plemienno-państwowa

organizacja Wiślan obejmowała cały obszar od Bramy Morawskiej po

dolinę Sanu, inni jednak, bardziej ostrożni, domyślali się, że

chodziło tu o plemienne państwo o mniejszym zasięgu. Jeżeli bowiem

państwo Wiślan było aż tak potężnym organizmem politycznym,

ogarniającym rozległe obszary, czemuż po rychłym upadku państwa

wielkomorawskiego, które je sobie podporządkowało, nie rozrosło

się i nie stało się ważnym czynnikiem politycznym w tej części

Europy?

Z relacji o poselstwie arcybiskupa Metodego dowiadujemy się, że

państwo wiślańskie znalazło się w konflikcie z Wielkimi Morawami.

To właśnie oznaczać mogą słowa żywota, że pogański władca państwa

Wiślan "urągał chrześcijanom i szkody im wyrządzał". Musiało więc

dochodzić co najmniej do starć granicznych, wzajemnych wypadów i

utarczek między pogańskimi poddanymi nieznanego z imienia księcia

wiślańskiego, a chrześcijańskimi mieszkańcami monarchii

morawskiej. Poselstwo, wysłane przez arcybiskupa, rozprawiało na

pewno także o sprawach religii, przede wszystkim jednak musiało

poruszać problemy polityczne. W imieniu władcy Wielkich Moraw

Metody proponował - jak donosi żywociarz - księciu wiślańskiemu

przyjęcie religii chrześcijańskiej na własnej ziemi, tzn. żeby

dopuścił do swego kraju misjonarzy, którzy by doń przybyli z

sąsiednich Moraw, podjęli akcję chrystianizacyjną wśród Wiślan,

poczynając oczywiście od władcy, jego otoczenia oraz możnych.

Jeżeli jednak już w następnym zdaniu żywota czytamy, że w razie

odmowy wiślańskiemu władcy miała grozić niewola, staje się jasne,

iż oferta skierowana doń przez Metodego dotyczyła spraw nie tylko

religijnych, lecz obejmowała również takie, które nie wchodziły

bezpośrednio w zakres kompetencji dostojnika kościelnego. Mamy

wszelkie prawo sądzić, że Metody występował z ramienia

Świętopełka, a sprawy związane z zamierzoną chrystianizacją

stanowiły jedynie część oferty, którą przekazał on władcy Wiślan.

Zawierała ona bowiem najprawdopodobniej propozycję uznania

zwierzchności morawskiej, jeżeli zaś nie zawarcia jakiegoś

politycznego sojuszu morawsko-wiślańskiego. Nie spotkała się ona z

życzliwym przyjęciem. Jak wynika ze zwięzłego opowiadania autora

żywota Metodego, skończyło się na tym, że książę Wiślan został

ujarzmiony przez władcę Wielkich Moraw, znalazł się w niewoli,

gdzie zmuszono go do przyjęcia religii chrześcijańskiej. Oznacza

to, że doszło do wojny, która zakończyła się zwycięstwem

najeźdźców i podporządkowaniem plemiennego państwa Wiślan władcy

wielkomorawskiemu. Gdyby Morawianie żywili zamiar całkowitej

likwidacji państwowo-plemiennej organizacji Wiślan, wówczas nie

chrzciliby pojmanego księcia. Jeżeli jednak tak właśnie uczynili,

to zapewne po to, aby był on wiernym i uległym sojusznikiem

Świętopełka. Naturalnie nie był to sojusz dwóch równych sobie

partnerów. Władca morawski wyraźnie górował nad wiślańskim

sprzymierzeńcem, który nie tylko dostał się do niewoli, ale

wyrzekł się wierzeń swoich przodków i utrzymał władzę z łaski

zwycięskiego Świętopełka.

Również i ta nowa sytuacja polityczna okazała się nietrwała.

Państwo wielkomorawskie toczyło uporczywe walki z Niemcami, które

nie zawsze były zwycięskie. Na domiar złego niemiecki władca

Arnulf sprzymierzył się z innym przeciwnikiem Moraw -

koczowniczymi Węgrami. Niedawno przybyli oni ze wschodu na

naddunajską równinę i stanowili poważne niebezpieczeństwo dla

ludów sąsiednich. Następca Świętopełka, książę Mojmir, nie mógł

już, jak jego poprzednik, skutecznie powstrzymywać naporu

niemieckiego i węgierskiego, kiedy zaś na skutek wewnętrznych

waśni państwo osłabło, Węgrzy zadali ostatni cios jego

politycznemu istnieniu.

I znowu dzieje Wiślan toną w pomroce przeszłości. Nie wiemy

dokładnie, jakie były losy organizacji politycznej tego plemienia

po upadku państwa wielkomorawskiego. Według wszelkiego

prawdopodobieństwa Wiślanie odzyskali niezależność, ich związek

plemienny przetrwał zagrażające mu niebezpieczeństwa. O rozwoiu

organizacji plemienno-państwowej na tym terenie w początku X wieku

świadczą dziś jeszcze potężne grody, nawiązujące do form

morawskich. Zapewne jednak po upadku wielkomorawskiego

zwierzchnika uległa ograniczeniu władza księcia Wiślan na rzecz

plemiennych możnych. Zahamowany został proces centralizacji

państwa, jaki rozpoczął się jeszcze w ubiegłym stuleciu na

obszarach późniejszej Małopolski.

Pamięć o dawnej plemiennej organizacji Wiślan przechowały ułomki

pisanych tekstów oraz w bardzo zniekształconej postaci legenda. W

sławnej legendzie o Kraku, zapisanej zresztą w początkach XIII

stulecia, więcej jest reminiscencji literackich niż okruchów

pamięci o najdawniejszych dziejach południowych ziem polskich.

Historyk jednak będzie uporczywie powracał do myśli, czy

legendarny najazd niemiecki, który ponoć nastąpił po śmierci

Kraka, nie jest jakimś odległym echem zmagań morawsko-niemieckich

w końcu IX wieku. Mogły one przecież w jakimś stopniu objąć

również i lud Wiślan. Legenda o Kraku, chociaż już dawno wykazano,

że niewiele ma ona wspólnego z tym wszystkim, co mogło się dziać w

tamtych stronach w odległych wiekach ukazuje jednak potwierdzoną

przez nowoczesne badania archeologiczne znaczną rolę Krakowa, jako

jednego z głównych ośrodków osadniczych plemienia Wiślan. Według

niektórych badaczy z Krakowem wiążą się również ślady wpływów na

ziemie polskie chrześcijaństwa w obrządku słowiańskim, idącego tu

z Moraw.

Ale przecież początki państwowości polskiej wiążą się przede

wszystkim nie z Krakowem i Małopolską, ale z Wielkopolską i

plemieniem Polan. Z niewielkiego obszaru pól gnieźnieńskich

rozszerzyło ono swe siedziby na przyległe krainy obejmując również

terytorium poznańskie, później zaś dolnoodrzańskie i obszar,

którego głównym grodem był Ląd nad Wartą. Związek plemienny, który

władał tak rozległym terytorium, stanowił znaczną siłę z

powodzeniem mógł się oprzeć zarówno ewentualnemu niebezpieczeństwu

zewnętrznemu, jak również sam stwarzał poważne zagrożenie dla

słabszych sąsiadów, zwłaszcza zaś dla mieszkańców okolic

nadgoplańskich. Rychło też znalazły się one pod jego wpływem.

Jest bardzo wątpliwe, aby rozszerzanie się władzy rosnących w siłę

Polan dokonywało się tylko na drodze dobrowolnych sojuszów. Liczne

grody na terenie Wielkopolski, rozbudowywane i przebudowywane w IX

wieku, noszą wyraźne ślady zniszczeń i pożarów, które należałoby

datować właśnie na ten okres. Można to - jak się zdaje - wiązać z

sukcesami Polan w walkach o podporządkowanie sobie coraz

rozleglejszych terytoriów, uzależnienie lokalnych książąt i ich

plemion, hegemonię polańskiego związku plemiennego w centralnej

części ziem polskich.

Proces uzależniania sąsiednich słabszych organizacji plemiennych

dokonywał się w sposób w niczym nie przypominający sielanki. O

tym, jak on przebiegał, mamy obszerne informacje z terenu Rusi i

podobnie działo się na ziemiach polskich. Nie obywało się przy tym

bez gwałtów, zdradzieckich napaści, mordów i przemocy, a wszystko

po to, by broniącą swojej niezależności starszyznę bądź zmusić do

uległości, bądź też zlikwidować. W ślad za utratą niezależności

szło nie tylko ograniczenie władzy lokalnej starszyzny, ale przede

wszystkim uciążliwe obowiązki względem zwierzchnika, w postaci

najróżniejszych danin i powinności. Znaczna część spośród tych

danin i obowiązków, jakie znamy z dziejów wczesnośredniowiecznej

Polski, sięga swymi korzeniami tych najodleglejszych czasów.

Danina - "dań" - była główną, oprócz własnej włości, podstawą

dochodów księcia i nieśli mu ją współplemieńcy od "dymu" czy

"dworu", a więc z każdego gospodarstwa. Jedną z najstarszych form

była danina oddawana w bydle, zwłaszcza zaś w nierogaciźnie. Prócz

tego ściągano daniny w miodzie, wosku, futrach. Nazwa jednej z

tych danin - "narzaz" - mówi wiele o sposobie jej ściągania.

Pochodzi ona bowiem od słowa "rzezać", a to dlatego, że pierwotnie

przy jej zbieraniu posługiwano się szczególnym sposobem rachunku.

Zarówno właściciel "dymu", jak poborca mieli deszczułki lub kije,

na których robili nacięcia, na oznaczenie dostarczonej ilości

bydła lub nierogacizny. Pierwotnie daniny obejmowały to, co było

szczególnie potrzebne dla utrzymania księcia i jego dworu, bądź

to, co nadawało się na korzystny zbyt za granicą, gdzie kupowano

różne artykuły luksusowe i kosztowniejszą broń. Jeżeli jednak z

każdego "dymu" ściągano przeciętnie w roku co najmniej po dwie

świnie, nie mówiąc już o innych rodzajach danin i powinnościach,

nic dziwnego, że ludność musiała to odczuwać coraz dotkliwiej,

zwłaszcza gdy zwiększały się książęce żądania.

Rozwój państwa polańskiego oznaczał dla jego mieszkańców wzrost

danin i powinności na rzecz kształtującej się władzy: księcia,

jego dworu, urzędników, drużyny. Na podbitych obszarach władca

rozmieszczał w grodach załogi zbrojnych wojowników. Miały one za

zada nie nie tylko strzec panowania księcia, ale także bronić

ziemi w razie napadu nieprzyjaciela. Załogi jednak nie siały i nie

orały, utrzymywała je okoliczna ludność, a spora część

zwiększających się stale danin szła właśnie na ich utrzymanie.

Jeżeli wodzowie mniejszych, uzależnionych przez Polan obszarów,

podporządkowywali się dobrowolnie nowej władzy, mogli zatrzymywać

swoje mienie i zachować uprzywilejowaną pozycję społeczną, a nawet

ją umocnić, skoro za cenę uległości uzyskiwali sobie poparcie

silniejszego. Ale kiedy nowe tereny zdobyto w czasie wojny,

wówczas lokalna starszyzna ulegała likwidacji, a jej mienie,

majątki i dobytek przypadały komuś z zaufanych zwycięskiego

księcia, jeżeli nie jemu samemu.

Pod nowym panowaniem część spośród wolnych do niedawna

współplemieńców stawała się niewolnymi, traciła swoje mienie,

niekiedy bywała przesiedlana na inny teren i zmuszana do pracy dla

pana lub księcia. Powstawanie państwa oznaczało więc dla Polan

pogłębianie się zróżnicowania społecznego i wytwarzanie się

struktury klasowej. Prowadziło to do umacniania się pozycji władcy

w polańskiej społeczności, coraz większego uniezależniania się

jego od wiecu i możnych, ugruntowywania się potęgi bogacących się

włodyków (umiejących wykorzystywać dla siebie zwycięskie wojny i

zabory terytorialne), pogłębiania się przedziału między nimi a

resztą ludności kraju. Ta również - niegdyś w większości złożona z

wolnych współplemieńców - różnicowała się i coraz więcej było

niewolnych - jeńców wojennych; osadzonych na pańskiej roli, ludzi

wyznaczonych do określonych przez pana czynności. Książę, jego

rodzina i bliscy, dostojnicy i doradcy, wreszcie wielmoże

stanowili klasę rządzącą, która miała do swej dyspozycji

rozbudowany, ustawicznie rozwijający się i coraz bardziej sprawny

aparat państwowy.

Ale przecież wszystkie te przemiany miały jeszcze i inne oblicze.

Formowanie się silnego państwa polańskiego, aczkolwiek dokonywało

się wielkim kosztem, rozłożonym w niejednakowej mierze na barki

ludności, oznaczało dla wszystkich koniec ustawicznych

międzyplemiennych waśni, ciągłych wojen raz z tym, kiedy indziej z

innym wrogiem, które dotkliwie wyczerpywały zasoby mieszkańców,

przynosiły pożogę, niewolę, a często i śmierć. Postępująca

stabilizacja stosunków, związana z formowaniem się i umacnianiem

organizacji państwowej, była korzystnie odczuwana przez szerokie

kręgi ludności kraju i znalazła odbicie w intensyfikacji

działalności gospodarczej. Jest niezmiernie charakterystyczne, że

- jak to potwierdzają wyniki badań archeologicznych - na IX - X

wiek przypada na ziemiach polskich gwałtowny wzrost gospodarczy,

wyrażający się szybkim rozwojem produkcji rolnej i hodowlanej,

prowadzący do widocznego wzrostu zamożności i spożycia

mieszkańców. Chociaż powstawanie państwa pociągało za sobą znaczne

społeczne i ekonomiczne koszty, to jednak dawało przecież

widoczne, namacalne korzyści. Jedne i drugie były na pewno

nierówne dla wszystkich, ale w ostatecznej konsekwencji możliwe

stało się podniesienie zamożności nawet ubogiej ludności kraju.

Czasy kształtowania się państwa i struktury klasowej - jak trafnie

zauważył współczesny nam historyk polski Stanisław Trawkowski -

"przynosząc wyzysk szerokich mas przez nieliczną grupę rządzącą,

przynosiły jednocześnie tym masom polepszenie warunków bytu. Tylko

dlatego dochodziło do tworzenia się państwa, że wzrost nadwyżek

produkcyjnych ponad istniejący poziom konsumpcji był większy, niż

wprowadzane powinności na rzecz tworzącego się państwa. Część tych

nadwyżek szła na zaspokajanie rosnących potrzeb samych

producentów".

Tworzenie się państwa oznaczało, jak powiedzieliśmy, umacnianie

się pozycji księcia, w konsekwencji zaś prowadziło do powstania

panującej dynastii. Coraz częściej syn obejmował władzę po ojcu,

wprawdzie zawsze za zgodą wiecu, a przede wszystkim możnych, ale

przecież zgodnie z kształtującym się prawem zwyczajowym rodu.

Dynastyczna legenda rodziny Piastów doczekała się w początkach XII

wieku utrwalenia na piśmie w postaci opowieści o Popielu i

Piaście, zanotowanej przez Galla Anonima. Przypomnijmy ją sobie,

gdyż zasługuje ona na uwagę. "Był mianowicie w mieście Gnieźnie,

które po słowiańsku znaczy tyle co gniazdo książe imieniem Popiel,

mający dwóch synów; przygotował on zwyczajem słowiańskim wielką

ucztę na ich postrzyżyny, na którą zaprosił bardzo wielu swych

wielmożów i przyjaciół. Zdarzyło się zaś z tajemnej woli Boga, że

przybyli tam dwaj goście, którzy nie tylko że nie zostali

zaproszeni na ucztę, lecz nawet odpędzeni w krzywdzący sposób od

wejścia do miasta". Udali się tedy na przedmieście, gdzie

napotkali "domek oracza wspomnianego księcia, który urządzał ucztę

dla synów". Ów - zgodnie z gościnnym obyczajem - zaprosił

wędrowców do swej chaty, oni zaś rzekli mu: "cieszcie się zaiste,

iżeśmy przybyli, a może nasze przybycie przyniesie wam obfitość

dobra wszelakiego, a z potomstwa zaszczyt i sławę". "Mieszkańcami

gościnnego domu byli: niejaki Piast, syn Chościska, i żona jego

imieniem Rzepka; oboje oni z całego serca starali się wedle

możności zaspokoić potrzeby gości, a widząc ich roztropność

gotowali się pewien poufny zamysł, jaki mieli, wykonać za ich

doradą. Gdy usiadłszy wedle zwyczaju rozmawiali tak o różnych

rzeczach, a przybysze zapytali, czy mają co do picia", gościnny

oracz postawił im beczułkę piwa, które był przygotował na

postrzyżyny swego syna. I teraz stał się cud, bowiem w miarę, jak

goście popijali napój, jęło go stale przybywać tak, że gospodarze

nie mogli już nastarczyć naczyń. Goście polecili także zabić

prosiaka, którego mięsem napełniono aż dziesięć cebrów. Piast i

jego żona, widząc dokonujące się na ich oczach cuda i przeczuwając

w nich "jakąś ważną wróżbę dla syna", za radą i zachętą gości

zaprosili na biesiadę samego księcia i wszystkich, którzy u niego

gościli, a zaproszony książę wcale nie uważał sobie za ujmę zajść

do swojego wieśniaka. Jeszcze bowiem księstwo polskie nie było tak

wielkie - konkludował kronikarz - ani też książę kraju nie wynosił

się jeszcze taką pychą i dumą i nie występował tak okazale,

otoczony tak licznym orszakiem wasali".

Potem odbyła się uczta, przybysze zaś postrzygli syna gospodarza i

nadali mu imię Siemowit "na wróżbę przyszłych czasów". Chłopiec

"wzrastał w siły i lata" i "rósł w zacności do tego stopnia", że

Opatrzność za powszechną zgodą ustanowiła go księciem, a Popiela i

jego potomstwo "doszczętnie usunęła z królestwa". Ten ostatni

zginął na wygnaniu najhaniebniejszą śmiercią, został bowiem

zjedzony przez myszy.

Oczywiście najmniej wspólnego z dziejową rzeczywistością miało z

tej pięknej legendy to, co było w niej najbardziej efektowne:

opowiadanie o świętych pielgrzymach, podanie o cudownym

rozmnożeniu jadła i napoju, czy wreszcie najsławniejsze - o

zjedzeniu Popiela przez myszy. Pierwsze jest wątkiem

prawdopodobnie pochodzenia francuskiego i ma wiele wspólnego z

opowieściami o św. Germanie, biskupie z Auxerre. Motyw cudownego

rozmnożenia jadła znany jest choćby z Nowego Testamentu (cud w

Kanie Galilejskiej) oraz licznych utworów hagiograficznych

średniowiecza. W zastosowaniu do początków polskiej dynastii miał

uzasadniać, że jej władza pochodzi od samego Boga, a objęcie przez

nią tronu było cudem. Trzeci wreszcie motyw legendarny,

opowiadanie o myszach, jest wędrownym wątkiem literatury

średniowiecznej, pochodzącym prawdopodobnie z Nadrenii.

Najistotniejsze jest jednak zgoła coś innego. Legenda o Popielu i

Piaście dotyczy okoliczności przejęcia władzy przez przodków

dynastii późniejszych władców Polski i usunięcia poprzednio

panującej. Nie sądźmy, jak mniemali niekiedy historycy, by

wynikało z niej, że "państwo Piastów miało być poprzedzone przez

inną, wcześniejszą państwowość o zasięgu lokalizowanym w różnych

wersjach podania na pograniczu Wielkopolski i Kujaw", gdyż może

chodzić wciąż o tę samą organizację plemienno-państwową, którą

dawniej rządziła inna, później zaś piastowska dynastia. W każdym

razie historyk może się doszukiwać w legendzie dalekiego echa

przewrotu politycznego, jaki nastąpił w kształtującym się państwie

polańskim. Oczywiście nie Opatrzność, ale realne siły społeczne

były motorem tego przełomu i dawna dynastia musiała mieć wśród

Polan wielu wrogów, nowo wprowadzona zaś licznych zwolenników.

Wszystkie dalsze przypuszczenia, jakie można by tutaj snuć, są

mało prawdopodobne i musimy przyznać, że właściwie nic nie wiemy,

w jakich okolicznościach doszło do zmiany dynastii i kiedy to się

dokonało. Domyślamy się tylko, że stało się to zapewne w połowie

IX wieku. Legenda o Popielu i Piaście świadczy jednak dowodnie, że

kształtowanie się państwa polskiego dokonywało się w ostrej walce

sił społecznych i politycznych, że dynastia Piastów nie była ani

pierwszą, ani jedyną kandydatką do piastowania książęcej władzy.

Legenda mówi o ludowym, chłopskim pochodzeniu dynastii Piastów.

Czyżby rzeczywiście Polanie, rozgniewani na swego dotychczasowego

księcia, wybrali sobie nowego spośród zwykłych współplemieńców,

nie zaś z ówczesnej społecznej elity? Jest to bardzo mało

prawdopodobne. Polska legenda o chłopskim pochodzeniu panującego

rodu, tak samo jak podobna do niej legenda czeska, ma - jak się

zdaje - nikły związek z rzeczywistym przebiegiem powołania na tron

panującej rodziny i zapewne powstała na skutek mylnej

interpretacji pradawnego słowiańskiego zwyczaju intronizacyjnego,

którego ślady najdłużej przetrwały w Karyntii. Tutaj jeszcze w

późnym średniowieczu przy intronizacji księcia istotną rolę

odgrywał przedstawiciel chłopów. W uroczystym obrzędzie był on

tym, który ustępował miejsca przyszłemu władcy.

Legenda przynosi wreszcie geograficzną lokalizację najdawniejszego

polańskiego ośrodka państwowotwórczego. Zgodnie z jej najstarszym

zapisem, było nim Gniezno, dopiero w późniejszych tekstach pojawia

się Kruszwica. Istotnie, jeżeli mielibyśmy poszukiwać ośrodka

który rozpoczynał budowę polańskiej państwowości, wskazalibyśmy

przede wszystkim na Gniezno. Badania archeologiczne pozwoliły

ustalić, że o ile do VIII wieku istniało tutaj, na Górze Lecha,

osadnictwo rozproszone, skupione najpewniej wokół ośrodka

pogańskiego kultu, to jeszcze w tym stuleciu, najpóźniej zaś w

następnym, w części północnej wzgórza uformował się potężny gród,

okolony solidnym drewniano-ziemnym wałem, o budowie dwuczłonowej.

W części niższej mieścił się zapewne ośrodek władzy, wyższa zaś

była miejscem plemiennego kultu. Współczesny nam archeolog Witold

Hensel podkreśla, że "istnieje duże prawdopodobieństwo, iż wersja

podana przez Galla Anonima, umiejscawiająca schyłkowe lata

panowania Popielidów w Gnieźnie, odpowiada rzeczywistości

historycznej".

Legenda dostarczyła nam wreszcie imion i oznaczyła kolejność

najdawniejszych władców polańskich z rodu, który później został

nazwany dynastią Piastów. Pierwszym, który objął tron książęcy,

był według zapisu Galla Anonima znany nam Siemowit, po jego zgonie

miał panować Lestek, a "po śmierci Lestka nastąpił Siemomysł, jego

syn". Historycy na ogół nieufnie odnoszą się do każdej legendy,

więc wielokrotnie zastanawiali się, jaką wiarygodność może mieć ta

Gallowa genealogia. Zwrócili przy tym uwagę, że polska dynastia,

podobnie jak wiele obcych rodów panujących, posługiwała się

legendą, przenoszącą początki rodu w czasy zamierzchłe, z których

wywodziła swoje prawa do tronu, gdyż w wiekach średnich prawo

starsze miało zawsze pierwszeństwo przed nowym. Nie ulega

wątpliwości, że w czasach Galla Anonima dynastyczna legenda

Piastów miała ważkie znaczenie ideologiczne, co jednak nie

przesądza odpowiedzi na pytanie, czy posługiwała się zmyślonym,

czy też prawdziwym, przechowanym przez pamięć pokoleń katalogiem

imion pierwszych władców. Wszak imiona były zwykle najtrwalszym

elementem tradycji. Jeżeli zaś u niektórych ludów pierwotnych

zachowywano pamięć o przodkach do dwudziestego pokolenia wstecz,

byłoby zastanawiające, dlaczego na polskim dworze na początku XII

stulecia nie miano by pamiętać imion poprzedników panującego

władcy tylko do ósmego pokolenia? Dlatego historycy coraz częściej

są zgodni co do tego, że tradycja zapisana przez kronikarza

zachowała rzeczywiście prawdziwe imiona pierwszych książąt z

dynastii Piastów. Postacie Siemowita, Lestka i Siemomysła -

słusznie podkreśla historyk Karol Buczek - "nie tylko nie

zasługują na to, aby je wyrzucić - jako rzekomo legendarne - na

śmietnik historycznych baśni, lecz wręcz przeciwnie, winny być

otaczane przez naród szczególną czcią. Oni bowiem nie tylko

położyli fundamenty pod gmach państwowości polskiej, ale i wnieśli

pierwsze zręby tego gmachu, a nawet doprowadzili

najprawdopodobniej jego budowę do tego stanu, jaki odkrywa naszym

oczom historia pisana".

Tego jednak, jak owa budowa polańskiej, później zaś polskiej

państwowości przebiegała pod rządami trzech przodków Mieszka I,

możemy się jedynie domyślać. Kronikarz z początku XII wieku

wiedział o nich tylko tyle, że każdy z nich położył wielkie

zasługi, o Siemowicie pisał, iż rozszerzył, jak nikt przed nim,

granice swego księstwa. Są to zwyczajne komunały, jakie zwykło się

w owych czasach prawić o władcach, których z tego czy innego

względu należało pochwalić. Dziejopis wiedział, że trzeba mu było

wydać jak najpochlebniejszą opinię o rządach protoplastów

dynastii, ale poza tym nie miał nic więcej do powiedzenia. A

przecież właśnie na czasy ich panowania musiała przypaść dalsza

ekspansja terytorialna plemienia Polan! Rychło ogarnęła ona

pobliski Poznań, po zajęciu go otwarły się drogi w kierunku

zachodnim i południowym. Z ekspansją tą zapewne należy łączyć

odkrywane dzisiaj przez archeologów ślady zniszczeń w licznych

grodziskach w rejonie Międzyrzeca. Jest wielce prawdopodobne, że

państwo polańskie jeszcze w pierwszej połowie X wieku objęło całe

terytorium środkowo-obrzańskie, natomiast na późniejszy czas

przypadnie zajęcie dolnego biegu rzeki Obry. Ślady zniszczenia

grodów plemiennych w Łęczycy i Szydłowie pozwalałyby się domyślać,

że w pierwszej połowie X stulecia polańska ekspansja terytorialna

rozwinęła się również w kierunku południowo-wschodnim.

Prawdopodobnie należałoby wcześniej datować zajęcie przez Polan

zarówno terytorium tzw. Pałuk (z głównymi grodami Łeknem i

Żninem), jak i Kujaw. Stosunkowo najpóźniej państwo polańskie

podporządkowało sobie rozległe tereny Mazowsza. Być może sięgnęło

też dalej ku południowemu wschodowi.

W stosunkowo szybkim czasie, mniej więcej od drugiej połowy VIII

do początku X wieku, polańskie państwo plemienne rozrosło się do

potężnych rozmiarów, stało się rozwiniętym, sprawnie

funkcjonującym organizmem politycznym o charakterze

ponadplemiennym - przekształciło się w państwo polskie. Jako takie

pojawia się za rządów Mieszka I na kartach pisanej historii.

Pogański książę imieniem Mieszko

Ten zaś Siemomysł spłodził wielkiego i sławnego Mieszka, który

pierwej zwany był innym imieniem, a przez siedem lat od urodzenia

był ślepy. Gdy zaś dobiegała siódma rocznica jego urodzin,

zwoławszy wedle zwyczaju zebranie komesów i innych swoich książąt

urządził obfitą i uroczystą ucztę, a tylko wśród biesiady skrycie

z głębi duszy wzdychał nad ślepotą chłopca, nie tracąc z pamięci

(swej) boleści i wstydu. A kiedy inni radowali się i wedle

zwyczaju klaskali w dłonie, radość dosięgła szczytu na wiadomość,

że ślepy chłopiec odzyskał wzrok. Lecz ojciec nikomu z donoszących

mu o tym nie uwierzył, aż matka, powstawszy od biesiady, poszła do

chłopca i położyła kres niepewności ojca, pokazując wszystkim

biesiadnikom patrzącego już chłopca. Wtedy na koniec radość stała

się powszechna i pełna, gdy chłopiec rozpoznał tych, których

poprzednio nigdy nie widział, i w ten sposób hańbę swej ślepoty

zamienił w niepojętą radość. Wówczas książę Siemomysł pilnie

wypytywał starszych i roztropniejszych z obecnych, czy ślepota i

przewidzenie chłopca nie oznacza jakiegoś cudownego znaku. Oni zaś

tłumaczyli, że ślepota oznaczała iż Polska przedtem była tak jakby

ślepa, lecz odtąd - przepowiadali - ma być przez Mieszka oświeconą

i wywyższoną ponad sąsiednie narody. Tak się też rzecz miała

istotnie, choć wówczas inaczej mogło to być rozumiane. Zaiste

ślepą była przedtem Polska, nie znając ani czci prawdziwego Boga,

ani zasad wiary, lecz przez oświeconego (cudownie) Mieszka i ona

także została oświeconą, bo gdy on przyjął wiarę, naród Polski

uratowany został od śmierci w pogaństwie."

W opisie Galla Anonima tradycja historyczna splotła się w jedną

całość z kościelną interpretacją panowania pierwszego

historycznego władcy Polski. Opowieść o ślepocie i cudownym

przewidzeniu, która wyszła spod pióra zakonnika, wskazywała

czytelnikom, że przez samego Boga został osadzony na tronie Polski

i że to Opatrzność wyznaczyła mu dziejową misję: przyprowadzenie

swego ludu do krynicy wiary chrześcijańskiej. A jeżeli dynastia -

jak tego dowodził Gall Anonim - panuje nad Polakami z wyraźnej,

wielekroć objawianej woli Opatrzności, któż miałby śmiałość jej

się sprzeciwiać? Opowiadanie o ślepocie Mieszka I i jego

przewidzeniu ma więc jednoznaczną funkcję ideologiczną w utworze,

napisanym na początku XII wieku, i wiąże się ze współczesnymi

Gallowi, nie zaś dawnymi, problemami ideologicznymi i

politycznymi. Jest piękną bajką o początkach życia i panowania

Mieszka I.

Przytoczona opowieść zawiera okruchy informacji, które

rzeczywiście można odnieść do Mieszka. Najważniejsze jest dla nas

stwierdzenie, że był on synem Siemomysła, co przyjmujemy za

prawdę, gdyż wiadomość ta oparta jest na polskiej tradycji

dynastycznej. W związku z tym należy postawić dalsze pytania, a

mianowicie: Czy Mieszko był jedynym synem? Kiedy się urodził? Kim

była jego matka? Na pytania te będziemy szukali odpowiedzi w tych

źródłach z X i XI wieku, które przynoszą informacje o państwie

polskim i jego władcy. Niestety nie jest ich wiele i są one na

ogół bardzo małomówne, więc nie w pełni zaspokoimy swą ciekawość.

Ze źródeł tych dowiadujemy się na pewno, że Mieszko I nie był

jedynym synem, że miał co najmniej dwóch braci. O jednym z nich

saski kronikarz z X wieku, Widukind z Korwei, pisze, że poległ w

walce z przeciwnikami Mieszka na początku lat sześćdziesiątych X

wieku. Z opisu Widukinda możemy także wnioskować, że ów nieznany z

imienia książę podlegał wówczas władzy swego brata. Należy więc

przypuszczać, że był on młodszy od Mieszka I. Inny niemiecki

kronikarz, współczesny Bolesławowi Chrobremu Thietmar z

Merseburga, opowiadając o wydarzeniach wojennych z 972 roku, pisze

o śmierci w bitwie brata Mieszkowego imieniem Czcibor. Ponieważ

jednak z całej jego opowieści wynika jasno, że chodziło o wojnę z

Mieszkiem, nie z Czciborem, mamy wszelkie prawo sądzić, że i

Czcibor był młodszym bratem panującego władcy Polski i dlatego w

tej wojnie był jego podkomendnym. Należy więc sądzić, że Mieszko I

był właśnie pierworodnym synem swojego ojca, miał dwóch młodszych

braci, a być może także i siostrę, o której mamy bardzo niepewne,

bałamutne informacje.

Największe trudności sprawia dzisiejszemu historykowi określenie,

choćby tylko przybliżone, czasu narodzin Mieszka I. Thietmar,

który zapisał jego śmierć pod rokiem 992, powiada, że książę

"oddał ducha sędziwy już wiekiem" i nie mamy żadnego powodu, aby

zakwestionować wiarygodność tej informacji. Powstaje jednak od

razu pytanie, co kronikarz uważał za wiek sędziwy. Historycy,

którzy odwołali się tu do naszych współczesnych mniemań, wyrażali

przypuszczenie, że Mieszko zmarł w wieku około siedemdziesięciu

lat. Byłoby to prawdopodobne gdyby nie fakt, że w owych czasach

ludzie żyli na ogół krócej, a średniowieczne kroniki często

prawiły o sędziwych, czcigodnych starcach, którzy dożyli...

pięćdziesiątki. Wreszcie dokładne przyjrzenie się datom zgonów

różnych przedstawicieli dynastii piastowskiej aż do XII wieku

pozwala zauważyć, że większość z nich umierała znacznie przed

siedemdziesiątym rokiem życia. Wprawdzie zdarzali się w tym rodzie

książęta wyjątkowo długowieczni, jak np. Bolesław Wysoki, który

zmarł w wieku osiemdziesięciu jeden lat, ale na ogół umierali oni

około sześćdziesiątego roku życia, niekiedy zaś wcześniej. A zatem

małżeństwo Mieszka, zawarte przezeń około 987 roku, o którym

będzie jeszcze mowa, świadczyłoby pośrednio, że znajdował się on

wówczas w pełni sił męskich, i choć mógł być, według ówczesnych

pojęć, uważany za człowieka starszego wiekiem, nie był przecież -

według naszych pojęć - zramolałym starcem. Wydaje się więc

najbardziej prawdopodobne, że Mieszko I urodził się na początku

lat trzydziestych X wieku, być może około 930-932 roku.

Żadne natomiast nawet najsubtelniejsze domysły i rozważania nie

pozwolą nam dowiedzieć się, kim była matka Mieszka I, a żona

Siemomysła. Wszystkie przypuszczenia, wypowiedziane w tej sprawie,

prowadzą do bardzo ogólnego wniosku, że musiała nią być kobieta

wysokiego rodu, lecz jakiego - o tym się pewnie nigdy nie dowiemy.

W Gallowej opowieści o młodych latach Mieszka I zwraca uwagę

wiadomość, że pierwej zwał się on innym imieniem. Co prawda takie

właśnie brzmienie tekstu kroniki nie jest całkowicie pewne i

uznalibyśmy je za wątpliwe, gdyby nie okoliczność, że dotrwało do

naszych czasów świadectwo, w którym Mieszko występuje pod innym

imieniem. Jest to wciąż kryjący w sobie wiele zagadek dokument,

nazywany od dwóch pierwszych wyrazów Dagome judex, co po polsku

oznacza Dagome sędzia. Owym "Dagome" nie jest jednak nikt inny,

lecz... Mieszko. Identyczność tych dwóch postaci nie ulega

wątpliwości, pozostaje więc do wyjaśnienia, dlaczego władcy Polski

nie nazwano tu imieniem, którym się zwykle posługiwał. Przez

pewien czas uczeni gotowi byli przychylić się do mało

prawdopodobnego poglądu, że zagadkowe imię "Dagome" jest tylko

zniekształconym zapisem imienia Mieszko. Musiano jednak z tej

koncepcji zrezygnować, skoro znawcy dawnego pisma wykluczyli

możliwość tego rodzaju deformacji. Jeżeli "Dagome" jest

zniekształconym brzmieniem jakiegoś imienia, nie może to być imię

Mieszko. Chodziłoby tu więc zapewne o owo drugie nieznane nam imię

polskiego władcy, imię, o którym coś jeszcze wiedział Gall Anonim.

Dwuimienność władców nie należała ani w tych, ani w późniejszych

czasach do rzadkości i spotykamy się z nią w wielu krajach u

różnych dynastii, w tym także u polskich Piastów. Np. Mieszko II

miał na drugie imię Lambert, Kazimierz Odnowiciel - Karol,

Władysław - Herman. Szczególnie często używali dwojga imion

neofici, którzy przyjęli wiarę chrześcijańską, jedno imię

otrzymywali oni podczas chrztu. Tak też było zapewne i w przypadku

Mieszka I. Jedno z jego dwóch imion byłoby imieniem chrzestnym.

Tylko które? W tej sprawie brak wśród uczonych jednomyślności.

Jedni uważają, że owym imieniem otrzymanym na chrzcie jest właśnie

zagadkowe "Dagome", inni dopatrują się w nim... imienia

pogańskiego, które władca Polski używał jeszcze przed przyjęciem

nowej religii. Wszyscy jednak badacze, niezależnie od tego, za

którą możliwością się opowiedzieli, zgadzają się, że zachowane w

źródle brzmienie zagadkowego imienia "Dagome" jest zniekształcone.

Stąd biorą się liczne propozycje jego korygowania.

Za imię pogańskie uważali więc "Dagome" przede wszystkim uczeni

niemieccy, dowodzący - zresztą całkiem bezpodstawnie -

normańskiego pochodzenia dynastii Piastów. Normanin Dago, zgodnie

z tymi pomysłami, przybyłby na ziemie słowiańskie, a

zorganizowawszy tutaj państwo, miałby z czasem przyjąć nowe,

słowiańskie już imię: Mieszko. Polski historyk - Jerzy Dowiat,

wysunął ostatnio wielce interesującą koncepcję, według której w

słowie "Dagome" należałoby się doszukiwać pierwotnego,

słowiańskiego imienia, znanego w Polsce jeszcze w XII wieku, w

formie "Digama" czy też "Dagoma", co brzmiałoby najpewniej

"Dzigoma". Także i ci uczeni, którzy w "Dagome" woleliby upatrywać

nie pierwotne, lecz dopiero chrzestne imię naszego księcia, mają

swoje racje i ogłaszają interesujące próby rozwiązania zagadki.

Najciekawszą z nich - i naszym zdaniem najbardziej uzasadnioną -

jest próba wiązania nazwy "Dagome" z imieniem Dagobert, które

rzekomo Mieszko otrzymał na chrzcie. Inni w "Dagome" doszukują się

imienia Tagino, znanego z terenu Bawarii. We wszystkich jednak

wypadkach uważa się imię Mieszko za słowiańskie, używane przez

władcę Polski jeszcze w czasach pogańskich. Przypuszczano, że

pochodzi ono od zdrobniałej nazwy niedźwiedzia, lecz wysuwano i

inne propozycje, wśród nich zaś bardzo prawdopodobną, że imię

Mieszko wywodzi się od jednego ze znanych innych imion

słowiańskich - Miecława, Miecisława czy Mścisława. Wspomniany już

historyk Jerzy Dowiat wystąpił z całkiem odmienną od

dotychczasowych próbą skomplikowanego uzasadnienia, że Mieszko -

jego zdaniem pierwotnie Mieszka, Miszko, Miszek - jest

przekształceniem... chrześcijańskiego imienia Michał, które władca

Polski miałby otrzymać na chrzcie.

Przedstawiłem tu Czytelnikowi najważniejsze jak mi się zdawało, z

propozycji, wysuwanych przez uczonych w sprawie imienia "Dagome",

aby uświadomić Mu, jak wielce rozbieżne są zdania

najwybitniejszych nawet specjalistów. Z konkurujących ze sobą

koncepcji naukowych każda ma właściwie za sobą jakieś racje, ale i

w każdej można się doszukać licznych niejasności. Osobiście nie

jestem przekonany, aby koncepcja, według której "Dagome" jest

zniekształconym imieniem pogańskim, a Mieszko zdeformowanym

imieniem Michał, była ostatecznym rozwiązaniem tego historycznego

rebusu. Znacznie więcej argumentów przemawia - mimo wszystkich

zastrzeżeń - za dawniejszym wyjaśnieniem, że "Dagome" jest

zniekształconym zapisem imienia, które książę otrzymał na chrzcie

(może: Dagobert) i tylko go z rzadka od tej pory używał, Mieszko

zaś jest przekręconym (zdrobniałym?) słowiańskim, pierwotnym

imieniem polskiego władcy.

Snując swoją opowieść o sprawionym przez wyrok Opatrzności

przewidzeniu Mieszka, kronikarz podał, że nastąpiło ono podczas

uroczystości postrzyżyn młodego chłopca. I chociaż wiemy, że nie

dokonał się wówczas żaden cud, to jednak nie wątpimy, że Mieszko,

podobnie jak wszyscy chłopcy z plemienia Polan w tamtych czasach,

wychowywany był początkowo pod opieką matki. Kiedy zaś miał siedem

lat, dostąpił aktu postrzyżyn, wyrażającego przejście chłopca pod

opiekę ojca, który odtąd sprawował pieczę nad jego dalszym, męskim

już wychowaniem. Uroczystość postrzyżyn połączona była z huczną

ucztą i zjazdem przyjaciół, rodziny, możnych panów, którzy

świadkowali obrzędowi obcięcia włosów książęcemu synowi. Od tej

pory młody Mieszko zaczął się zaprawiać do przyszłych męskich

zajęć.

Kronikarz powiada, że Siemomysł "w podeszłym wieku rozstał się ze

światem". Nie wiemy, kiedy to nastąpiło i od kiedy rozpoczęło się

panowanie Mieszka. Możemy się tylko domyślać, że młody książę

objął władzę po swoim ojcu za przyzwoleniem wiecu i możnowładców,

a mogło się to stać na przełomie lat pięćdziesiątych i

sześćdziesiątych X stulecia.

Gall Anonim nie miał nam nic do powiedzenia o początkowym okresie

panowania Mieszka I. Wiedział, że dobry władca to taki, który

odznacza się zaletami umysłu i ciała, prowadzi zwycięskie wojny.

Napisał więc o Mieszku, że zaraz po objęciu tronu "zaczął dawać

dowody zdolności umysłu i sił cielesnych i coraz częściej

napastować ludy (sąsiednie) dookoła". Czy Gall Anonim wiedział coś

o owych wojnach, jakie wtedy prowadził Mieszko I, dążąc do

rozszerzenia granic swojego państwa? Trudno mówić na ten temat.

Niewiele wspólnego z prawdą ma także powiastka Gallowa o tym,

jakoby książę wówczas "wedle swego zwyczaju siedmiu żon zażywał".

Przecież plemiona polskie, tak jak Słowianie w ogóle, od dawna

wprowadziły już u siebie jednożeństwo i nie jest prawdopodobne,

aby książę, człowiek stojący na szczycie plemiennej drabiny

społecznej, nie podporządkował się powszechnie akceptowanej normie

obyczajowej. Jeżeli miał żonę, to w każdym razie jedną, ale możemy

wątpić, czy ją w ogóle miał. Jeśli jednak był żonaty, to

najprawdopodobniej nie miał z tej żony potomstwa, nic bowiem nie

słychać o nim w źródłach, odnoszących się do tych i późniejszych

czasów.

Zapewne za panowania Mieszka I pierwotne państwo polskie,

rozszerzając swoje siedziby daleko poza plemienne terytorium

Polan, sięgnęło do rejonu środkowej, a później także dolnej Odry.

Ten kierunek ekspansji i związane z nią zdobycze zwróciły na

państwo polskie uwagę sąsiedniej potęgi politycznej - Niemiec,

które w tym czasie zaczęły zgłaszać pretensje najpierw tylko do

ziem położonych na zachód od Odry, później zaś także i do

obszarów, leżących po drugiej stronie rzeki. Wcześniej czy później

musiało więc dojść do zetknięcia się państwa Mieszka z Niemcami,

jeżeli nie do skrzyżowania się sprzecznych interesów politycznych

obu stron. W związku z tym nastąpiło niebawem pojawienie się

Polski na arenie wielkiej polityki europejskiej.

Od krajów niemieckich oddzielały ziemie polskie obszary,

zamieszkałe przez plemiona zachodniosłowiańskie. Ich siedziby

rozciągały się od Łaby po Odrę i Bóbr. Na północy, między Sprewą i

Bałtykiem z jednej, a Warnawą, Eldą, Rzędową i dolną Odrą - z

drugiej strony mieszkało kilkanaście plemion wieleckich. W walce z

zagrożeniem, jakim była dla nich wschodnia ekspansja panów

saskich, już w X wieku uformował się tu plemienny związek

wielecki, którego trzonem były plemiona Redarów, Dołężan,

Czrezpienian i Chyczan. Prawdopodobnie było to - jak sądzi Gerard

Labuda - "luźne porozumienie, działające od wypadku do wypadku,

podtrzymywane przede wszystkim autorytetem grupy kapłanów przy

świątyni Swarożyca"; każde z plemion związku zachowywało autonomię

ustrojową. Na zachód od obszarów plemion wieleckich rozciągały się

siedziby plemion obodrzyckich, których trzonem byli Obodryci

mieszkający w dolinie Drawy. Najbardziej ku zachodowi wysunięte

były ziemie Wagrów; oprócz nich do grupy plemion obodrzyckich

zaliczamy Warnów, Bytyńców, Smolińców i Połabian. Po lewej stronie

Łaby mieszkali Drzewianie, szybko uzależnieni od Niemców i w

związku z tym nie utrzymujący politycznych związków z pokrewnymi

im plemionami. Już od IX stulecia ludy te stawiały opór wschodniej

ekspansji Niemców, często musiały ulegać ich przemocy. Dopiero w X

wieku zaczęła się tu kształtować wspólna, międzyplemienna

organizacja polityczna, której ośrodkiem byli Obodryci, mający

własną dynastię.

Na południe od plemion połabskich mieszkały plemiona serbskie.

Było ich między Łabą i Salą kilkanaście i tworzyły one związek

międzyplemienny, który w wieku X był zalążkiem organizacji

państwowej. Do najsilniejszych plemion serbskich należeli

Głomacze, mieszkający w okolicach Miśni i Drezna, którzy już w

latach dwudziestych X stulecia przewodzili innym plemionom w

walkach z Sasami i Turyngami. Doprowadziło to do zaciętej wojny,

jaką podjął przeciwko nim władca niemiecki Henryk I. Po podbiciu

przez Niemców kraju Głomaczów przyszła kolej na krainę Milczan.

Wówczas główny ośrodek oporu plemion serbskich przesunął się ku

wschodowi, do Łużyczan, Słubian, następnie zaś Stodoran.

Germańska ekspansja na ziemie słowiańskie leżące między Łabą i

Odrą rozwijała się jeszcze w czasach karolińskich, wzmogła się

jednak z chwilą wstąpienia na tron niemiecki monarchy z dynastii

Ludolfingów, znanej pod nazwą dynastii saskiej. Wówczas to

początkowo luźnym i nieskoordynowanym wyprawom wojennym ku

wschodowi nadano nowe formy. Nie chodziło już bowiem tylko o

podporządkowanie sobie miejscowych książąt plemiennych czy też

uzyskanie jak największych łupów, celem stało się teraz trwałe

zajęcie wschodnich terenów, włączenie ich do własnego państwa,

uczynienie z miejscowej ludności swoich poddanych. Na zajmowanych

obszarach budowano grody, które obsadzano mocnymi załogami

zbrojnymi, tworzono osobne, wyspecjalizowane oddziały do walki z

pogańskimi plemionami słowiańskimi. Były to utworzone za panowania

Henryka I "legiony łotrów", składające się z najrozmaitszego

autoramentu zabijaków i warchołów, którymi dysponowali

margrabiowie, sprawujący z ramienia niemieckiego władcy panowanie

na zagrabionych ziemiach i odgrywający rolę organizatorów

niemieckiej wschodniej ekspansji. Tuż za rycerzem pojawiał się na

tych ziemiach chrześcijański duchowny, jak bowiem głoszono wszem i

wobec, nie chodziło przecież panom niemieckim o żaden podbój, ale

o nawrócenie pogańskich "barbarzyńców" na wiarę chrześcijańską.

Jednak nawet dla postronnych obserwatorów z terenu Niemiec, było

aż nazbyt widoczne, że owa dbałość o rozszerzenie religii

chrześcijańskiej jest dla panów wschodnioniemieckich jedynie

pozorem i że czyny ich niewiele mają wspólnego z działalnością

misyjną. Adam z Bremy, dziejopis z XI wieku, zapisał nękające go

wątpliwości. "Słyszałem - notował - jak bardzo prawdomówny król

Duńczyków (Swen Estrydsen) w rozmowie to ujawniał, że ludy

słowiańskie już dawno z największą łatwością mogły być nawrócone

na wiarę chrześcijańską, gdyby na przeszkodzie nie stawała była

chciwość Sasów. Tym - jak powiada - umysł bardziej skłania się do

pobierania danin niż do nawracania pogan. Nieszczęśnicy -

moralizował kronikarz - nie spodziewają się, jak wielkim

niebezpieczeństwem zapłacą za swoją pożądliwość ci, którzy pierwsi

przez chciwość zakłócili chrześcijaństwo w Słowiańszczyźnie, a

następnie przez okrucieństwo zmusili swych poddanych do buntu i

teraz gwoli zdobycia pieniędzy pogardzają zbawieniem tych, którzy

chcieli uwierzyć". To jakże ostre oskarżenie kierował Adam z Bremy

przeciwko panom saskim. Nieco późniejszy, inny kronikarz

niemiecki, również przedstawiciel duchowieństwa, Helmold, któremu

szczerze leżały na sercu sprawy krzewienia wiary chrześcijańskiej,

zdobył się na podobne słowa krytyki pod adresem postępowania

własnych rodaków. Zarzucał mianowicie Sasom, że "zawsze bardziej

skłonni są do powiększania daniny niż do jednania dusz Bogu.

Chwała bowiem religii chrześcijańskiej od dawna by przy pomocy

kapłanów mocy w ziemi słowiańskiej nabyła - pisał - gdyby temu na

zawadzie chciwość Sasów nie stawała".

Po podbiciu ziemi Głomaczów i zdobyciu ich głównego grodu Gany

Sasi założyli własny silny punkt umocniony - gród w Miśni. W

oparciu o niego przedsiębrali niebawem dalsze podboje, które

objęły plemienne terytorium Milczan (zwane Milskiem), rozciągające

się po obu stronach górnej Sprewy, dochodzące do Nysy Łużyckiej.

Po opanowaniu tych terenów rozpoczęli Niemcy walkę z plemieniem

Łużyczan, zdobywając ich ważny gród Lubuszę. Podbój ten

kontynuowano za rządów kolejnego władcy niemieckiego, Ottona I, w

oparciu o zorganizowaną na wschodzie państwa marchię, na której

czele stanął słynny z okrucieństwa margrabia Gero. Metody walki,

jakimi się posługiwał, ilustrować może opowiadanie jednego z

kronikarzy niemieckich o tym, jak Gero zaprosił na ucztę

trzydziestu książąt i naczelników plemion słowiańskich, aby ich

wszystkich upoić winem, a następnie podstępnie wymordować. Po

zdobyciu stołecznego grodu Stodoran - Brenny, władzy margrabiego

poddały się inne plemiona słowiańskie, zamieszkujące na zachód od

Odry. W roku 963 pod wodzą Gerona dokonano ostatecznego podboju

Łużyczan i Słubian, plemienia, którego siedziby rozciągały się

między środkową Sprewą a Odrą i Nysą, na północ od ziemi

łużyckiej.

Z wyprawą, zorganizowaną przez margrabiego Gerona przeciw

Łużyczanom w 963 roku, wiąże się pierwsza, zapisana przez

niemieckiego kronikarza Widukinda z Korwei, wzmianka o Mieszku I i

jego państwie. Dziejopis zainteresował się bowiem przygodami

saskiego wielmoży, grafa Wichmana, który zbuntował się przeciwko

swojemu władcy, cesarzowi Ottonowi I, i uciekł z Niemiec przed

zasłużoną karą. Znalazł schronienie u Wieletów. Za wstawiennictwem

Gerona, który poprzysiągł, że komes nie będzie już więcej

wichrzył, monarcha zgodził się w końcu na powrót Wichmana do

kraju. Jednak krótko "prowadził się spokojnie, dopóki liczył na

przybycie cesarza", rychło bowiem zaczął nawiązywać bliskie

stosunki z królem duńskim, planując nowe wystąpienie przeciwko

panom saskim. Dzięki informacjom uzyskanym przez jakiegoś kupca,

sprawa ta się wydała, część spośród spiskowców dostała się do

więzienia i za zdradę została ukarana stryczkiem. Sam Wichman zaś

wraz ze swoim bratem Ekbertem ledwo się wymknął i znalazł na jakiś

czas schronienie u życzliwego mu Gerona. Kiedy ten jednak

dowiedział się o czynach Wichmana i przekonał się, że udzielanie

pomocy buntownikowi mogłoby się i dla niego - Gerona - źle

skończyć, "odstawił go do barbarzyńców, od których go był

odebrał". W ten sposób Wichman na powrót znalazł się u Wieletów,

którzy powitali zbuntowanego pana saskiego bardzo życzliwie.

"Chętnie przez owych przyjęty, częstymi napadami trapił głębiej

mieszkających barbarzyńców" - powiadał o nim kronikarz. Brał więc

Wichman czynny udział w wojnach jakie Wieleci toczyli podówczas

na północy, zapewne z Rugijczykami i Pomorzanami. Czyż nie jest to

dziwne, że Słowianie, nieufni w stosunku do panów niemieckich, tak

chętnie przyjęli komesa Wichmana do siebie? Był on na pewno

doskonałym rycerzem i dowódcą, za swego poprzedniego pobytu u

Wieletów wyrobił sobie wśród nich autorytet, wreszcie - Słowianie

wiedzieli, że jest skłócony ze swoim władcą i nie może liczyć na

rychły powrót do ojczyzny.

W opisie mnicha Widukinda z Korwei znajduje się zdanie, nad którym

przyjdzie nam się dłużej zatrzymać. Relacjonując dzieje Wichmana,

który znalazł się u Wieletów, kronikarz napisał: "króla Mieszka, w

którego władzy byli Słowianie, którzy nazywają się Licicaviki, za

dwoma razami pokonał, brata jego zabił i wielki od niego wydobył

łup". Jest to owa słynna, pierwsza wzmianka o państwie Mieszka,

której tyle uwagi poświęciły pokolenia historyków polskich.

Najłatwiej jest określić czas opisanych przez kronikarza wydarzeń.

Już bowiem w następnym zdaniu podał on, że wszystko to stało się

wówczas, kiedy margrabia Gero rozgromił Łużyczan. Skądinąd dobrze

wiadomo, że nastąpiło to w roku 963. Ponieważ jednak zdarzenia, o

których mówi Widukind, mianowicie dwie wojny, jakie Wichman

prowadził z Mieszkiem, mogły trwać dłuższy okres, niekoniecznie

zaś musiały być stoczone w tym samym roku, uzasadnione jest,

jeżeli umieścimy je blisko tej daty. Przemawia za tym także i

początek następnego zdania relacji kronikarza: zwrot "w tym

czasie" oznacza bowiem raczej przybliżoną niż ścisłą zbieżność

chronologiczną walk Wichmana z Mieszkiem - z bojami Gerona na

Łużycach.

Znacznie trudniej będzie nam odpowiedzieć na kolejne pytania,

jakie nasuwa interesujący nas lapidarny tekst Widukinda o Mieszku

I i jego państwie. Dowiadujemy się zeń o istnieniu w połowie lat

sześćdziesiątych X wieku zbrojnego konfliktu między Mieszkową

Polską a Wieletami. Czyżby chodziło tu o jakąś ekspansję tego

plemienia w kierunku ziem polskich? Nic podobnego. Wieleci nie

znajdowali się wówczas w sytuacji, która sprzyjałaby prowadzeniu

przez nich jakiejkolwiek działalności ekspansywnej, przeciwnie,

sami byli celem ekspansji niemieckiej. Przecież nie tak dawno

ponieśli w boju nad rzeką Reknicą wielką klęskę w starciu z

potężną armią niemiecką Ottona I. Jeżeli więc nie Wieleci zbliżyli

się do krajów Mieszka, to musimy przyjąć, że było odwrotnie:

władca Polski rozszerzył swe panowanie, tak że stał się możliwy

konflikt z plemieniem Słowian Połabskich. To właśnie polska

ekspansja terytorialna została potraktowana przez Wieletów jako

nowe, poważne zagrożenie ich własnych interesów i ta sytuacja

stała się zarzewiem zbrojnego konfliktu.

Stwierdzenie, że Polska sięgnęła wówczas po obszary znajdujące się

w bliskim sąsiedztwie Wieletów, nie jest tylko wnioskiem z

informacji o konflikcie Mieszka z tym ludem. Potwierdza je

podróżnik arabski, który mniej więcej w owym czasie bawił w

Niemczech i starał się zebrać informacje o tym państwie i krajach

sąsiednich. Ibrahim ibn Jakub, bo o niego tutaj chodzi, opowiadał

więc o ludzie "Weltaba", który identyfikujemy właśnie z Wieletami,

a następnie potwierdził wiadomość Widukinda o konflikcie

wielecko-polskim. "Wojują oni z Mieszko - pisał o Wieletach - a

ich siła bojowa jest wielka". Rzeczywiście nie mogła być nikła,

skoro - jak donosi niemiecki kronikarz - Wieleci pod wodzą komesa

Wichmana dwukrotnie pobili wojska Mieszkowe.

Jeżeli konflikt polsko-wielecki, do którego doszło w związku z

ekspansją państwa Mieszka I, stał się rzeczywistością, jeżeli

władztwo pierwszego "historycznego" księcia Polski istotnie

znalazło się w latach sześćdziesiątych X stulecia w niedalekim

sąsiedztwie połabskiego plemienia, należy przyjąć, że panowanie

polskie sięgało już wówczas nadodrzańskiej części Pomorza.

Terytorialna ekspansja państwa polskiego rozwijała się w kierunku

Ziemi Lubuskiej, a następnie w dół Odry, ku jej ujściu, posuwając

się dawnymi szlakami komunikacyjnymi, jakie istniały na tym

terenie. Dlatego też można sądzić, że do zbrojnego zatargu Mieszka

z Wieletami doszło podczas walk, prowadzonych przez Polaków o

ujście Odry, które zakończyły się być może zajęciem Szczecina.

Wieleci udzielili wówczas zbrojnej pomocy plemieniu Pomorzan. Nie

wiemy dokładnie, w jakich warunkach i gdzie doszło do owych dwóch

starć zbrojnych, o których opowiadał Widukind, można się tylko

domyślać, że walka toczyła się przypuszczalnie w rejonie

nadodrzańskim, może w okolicach Pyrzyc albo Szczecina. Nie były to

małe, niewiele znaczące potyczki z jakimiś drobnymi polskimi

oddziałami. Na ich czele nie mógłby bowiem stać brat panującego

księcia. Jeżeli jednak w walkach tych poległ brat Mieszka I, a

Wieleci zdobyli na Polakach wielkie łupy, należy sądzić, że nie

chodziło tu o niewielkie starcie na pograniczu, ale o prawdziwą

wojnę, podczas której doszło do dwóch bitew. Zakończyły się one

przegraną Polaków. Krwawa musiała być bowiem walka Polski

Mieszkowej o ujście Odry.

Niemiecki dziejopis mówi o "królu" Mieszku, pod którego władzą

znajdowali się Słowianie o przedziwnej nazwie "Licicaviki". Nie

jest czymś nadzwyczajnym, że kronikarz użył na oznaczenie

polskiego władcy miana król; tak nazywano wówczas nie tylko

koronowanych monarchów, ale w ogóle udzielnych władców państw.

Natomiast jest zagadką nazwa użyta przez kronikarza na oznaczenie

poddanych Mieszka. Próba jej identyfikacji z konkretną

rzeczywistością plemienną ziem polskich przypomina zabawę w

rozszyfrowywanie nierozwiązalnego rebusu. Niegdyś przypuszczano,

że nazwa ta odnosi się do niewielkiego plemienia, mieszkającego

ponoć w okolicach Pyrzyc, w widłach Odry i dolnej Warty. I choć

niechybnie można tam umieścić jakieś plemię, to jednak nie ma

żadnego powodu mniemać, że akurat tak się ono nazywało. Najbliższy

prawdy jest domysł, że chodzi tu o jakąś, zapewne zachodnią, nazwę

na oznaczenie plemienia czy plemion polskich. Żywot jej był

krótkotrwały w związku z wejściem w niedalekiej już przyszłości do

szerokiego użytku nazw Polska i Polacy. Terminów tych jednak

Widukind z Korwei nie mógł jeszcze znać, gdyż pojawiają się one

dopiero około roku tysiącznego. Jeszcze i wtedy, kiedy określenia

te staną się już stosunkowo dobrze znane, niektórzy zachodni

autorzy będą mieli spore kłopoty z nazwaniem ziem polskich i ich

mieszkańców. Często mówiono więc o Polsce jako o

"Słowiańszczyźnie", o ludziach zaś bardzo różnie, jako o

Słowianach lub o... Wandalach. Nie tylko więc Widukind miał

trudności z tym, jak właściwie nazwać ludzi, którymi rządził

Mieszko.

Mniej więcej w tym czasie, kiedy na północy toczyła się wojna

polsko-wielecka, państwo niemieckie, realizując podbój ostatnich

plemion słowiańskich mieszkających na zachód od środkowej Odry,

znalazło się w bezpośrednim sąsiedztwie ziem polskich.

Właśnie wtedy, kiedy margrabia Gero opanowywał kraje Łużyczan i

Słubian, władztwo Mieszka I, który podporządkował sobie Lubuszan,

oparło się o środkowy bieg Odry. Czy w związku z zetknięciem się

obu państw - polskiego i niemieckiego - doszło wówczas do jakiegoś

ułożenia wzajemnych stosunków?

Przybliżenie się Niemców do odrzańskiej granicy stwarzało poważne

niebezpieczeństwo dla młodego polskiego organizmu państwowego. Nie

trzeba było bowiem mieć wielkiej politycznej przenikliwości, aby

dostrzec, że państwo niemieckie nie zadowoli się ziemiami na

zachód od Odry. Dotychczasowe sukcesy w zdobywaniu krajów

słowiańskich, w ujarzmianiu ich mieszkańców, mogły tylko zachęcać

Sasów do dalszego marszu na wschód. Tutaj jednak, na wschód od

Odry, stosunki społeczno-polityczne ulegały szybkim zmianom, które

nie rokowały Niemcom rychłej realizacji ich zamiarów. Dotychczas

bowiem Niemcy ujarzmili plemiona, które nie zdołały jeszcze

wytworzyć silniejszej organizacji państwowej i osiągnąć

odpowiedniego stopnia organizacji społeczeństwa, umożliwiającego

im skupienie sił i stawienie skutecznego oporu potężnemu

przeciwnikowi. Na ziemiach polskich zaś z chaosu skłóconych

plemion wyłoniło się państwo rozwijające się dynamicznie, dobrze

zorganizowane, obejmujące wciąż nowe obszary, dysponujące coraz

znaczniejszym, o wysokiej wartości militarnej potencjałem obronnym

oraz rosnącymi, jakże niezbędnymi doświadczeniami politycznymi i

wojskowymi.

Zaangażowany w walkach w rejonie nadodrzańskim, Mieszko I musiał z

najwyższą uwagą śledzić wszystko, co działo się po drugiej stronie

Odry. Nie mógł więc ujść jego uwagi fakt ujarzmienia sąsiednich

ludów słowiańskich przez margrabiego Gerona. Nie wiadomo z czyjej

inicjatywy - saskiej czy polskiej - około 963 roku lub niewiele

później, doszło wreszcie do nawiązania wzajemnych stosunków. O

okolicznościach tego doniosłego wydarzenia politycznego wiemy

jednak bardzo mało. Nie zanotował go bowiem żaden z ówczesnych

dziejopisów. Dopiero na początku XI stulecia wspomniał o tym

wydarzeniu mimochodem znany z niezbyt życzliwego stosunku do

Mieszka i jego syna Bolesława Chrobrego kronikarz

wschodnioniemiecki, biskup merserburski Thietmar. Wątpliwe, czy

zanotował on tylko prawdę, gdyż z jego słów zdaje się wynikać, że

przy tej okazji pofolgował swym politycznym tęsknotom. Cóż więc

takiego napisał? Oto jego słowa: "Margrabia Marchii Wschodniej

Gero podporządkował zwierzchnictwu cesarza Łużyczan, Słubian, a

także Mieszka wraz z jego poddanymi".

Gdyby Thietmar żył w czasie opisywanych zdarzeń i był autorem

dobrze poinformowanym o tym, co się wtedy działo, wartość tego

zdania byłaby bardzo duża. Tymczasem kronikarz streszczał

właściwie to, co zapisał jego poprzednik Widukind z Korwei.

Wprawdzie jest u niego mowa o niemieckiej ekspansji ku wschodowi,

ale nie pojawia się w związku z nią imię Mieszka. Byłoby to więc

kłamstwo Thietmara? Bynajmniej, jesteśmy jak najdalej od

przypisywania mu świadomego pisania nieprawdy, mimo że znana jest

jego niechęć do polskiej dynastii i aprobata, jakiej udzielał

niemieckiej ekspansji na wschodzie. Wzmianka o podporządkowaniu

Mieszka przez Gerona cesarskiej władzy wyraża swego rodzaju

pobożne życzenie dziejopisa. Jest jego kombinacją, polegającą na

połączeniu w całość innych, nieco późniejszych informacji o tym,

co wyczytał z Widukinda o zdobyciu przez Gerona krajów Łużyczan i

Słubian, i uzupełnieniem ich własnym wnioskiem.

Otóż Widukind z Korwei w swej kronice dwukrotnie nazwał władcę

Polski Mieszka I "przyjacielem cesarza". Thietmar zaś,

relacjonując wydarzenia, które nastąpiły później, wspomni o

Mieszku, że "był wierny cesarzowi i płacił trybut aż po rzekę

Wartę". Wynika z tego, że mniej więcej w latach sześćdziesiątych X

wieku, być może właśnie około 963 roku, w, każdym razie nie

wcześniej, monarchia Ottona I nawiązała stosunki z państwem

polskim. Nie musiało to jednak nastąpić akurat w wyniku wojny, jak

wnioskował Thietmar, który kazał Geronowi walczyć nie tylko ze

Słowianami łużyckimi, lecz także z władcą Polski. O takiej wojnie

nic nam nie wiadomo. Na tym polega własny wniosek biskupa

Thietmara: nienawidząc Polaków, nie mógł sobie wyobrazić, by

nawiązanie przez nich dobrych stosunków z Niemcami dokonało się

nie inaczej, jak tylko na drodze zwycięskiej, wygranej przez

stronę niemiecką kampanii wojennej.

Potwierdzony przez kronikarza Widukinda przyjazny układ między

księciem Polski a cesarzem wskazuje, że doszło do niego na drodze

pokojowej. Gdyby bowiem zawarto go w wyniku zbrojnego sukcesu

wojsk, dowodzonych przez margrabiego Gerona, wówczas Mieszko nie

byłby partnerem cesarza, ale jego poddanym. Jest nieprawdopodobne,

aby był on wtedy partnerem równym cesarzowi. Pogański władca nie

mógł stawać jak równy z równym do rozmów z cesarzem rzymskim,

opiekunem Kościoła i chrześcijaństwa, uważanym za naturalnego

zwierzchnika wszystkich panujących. O tym, że Mieszko nie był

równoprawnym partnerem w sojuszu z cesarzem, dowodnie świadczy

wspomniana, nieco późniejsza, informacja o trybucie, jaki on

płacił z określonego terytorium.

Zapewne więc w wyniku pokojowych pertraktacji, chociaż nie możemy

wykluczyć groźby zbrojnej interwencji, Mieszko uznał się zależnym,

ale nie od Gerona, lecz od samego imperatora Ottona. Państwo

polskie zostało zmuszone do częściowego zrezygnowania ze swej

politycznej suwerenności, uznania zwierzchnictwa cesarskiego i

płacenia corocznego trybutu. Nie musiał to być akt potwierdzony

zawartym na piśmie układem, próżno by więc poszukiwać takiego

dokumentu.

Zapewne nie jest przypadkiem, że jakiś zakonnik z dalekiej Fuldy,

gdy będzie pisał później o śmierci Mieszka, określi go mianem

"margrabiego". Oczywiście nie należy przywiązywać większego

znaczenia do wypowiedzi zakonnika nie zorientowanego w

polityczno-prawnych stosunkach polsko-niemieckich, ale fakt

takiego właśnie tytułowania Mieszka jest wielce znamienny.

Nazwanie bowiem księcia margrabią więc nie samodzielnym, zależnym

władcą jakiegoś pogranicznego obszaru, aczkolwiek bardzo

nieścisłe, daje nam przecież jakieś pojęcie o tym, jak współcześni

w Niemczech odczuwali zależność polskiego władcy od imperium

cesarskiego.

Za cenę uległości i trybutu uzyskał jednak Mieszko to, że

cesarstwo uznało go za władcę tych obszarów, nad którymi panował,

że przestało je traktować jako ziemię niczyją. Symbolizował tę

zależność trybut, płacony "aż po rzekę Wartę", nie z całej Polski,

ale najpewniej ze świeżo przyłączonego do niej Pomorza, bądź też -

co także prawdopodobne - z Ziemi Lubuskiej. W każdym razie

terytorium trybutarnym musiały być ziemie, do których Niemcy

żywili jakieś pretensje. Uznanie przez Mieszka cesarskiej

zwierzchności stanowiło zarazem usankcjonowanie polskich praw do

tych terenów.

Porozumienie polityczne, w którym obie strony nie były sobie

równe, prócz niewątpliwie niekorzystnego ograniczenia suwerenności

państwowej Polski, miało także i inne znaczenie. Mieszko stając

się "przyjacielem cesarza", księciem, uznającym zwierzchnictwo

Ottona I, uzyskiwał tym samym imperialną sankcję swojego

panowania. Nie mogło to Mieszka nie obchodzić, skoro panowie

wschodnioniemieccy najchętniej potraktowaliby go tak samo, jak

lokalnych, plemiennych książąt ziem, które właśnie zdobyli. Fakt

nawiązania przez Polskę stosunków z cesarstwem oznaczał bowiem

polityczne uznanie istnienia państwa polskiego przez Ottona I.

Miało to tym donioślejsze znaczenie, że Mieszko i jego poddani

wciąż jeszcze byli poganami, więc w mniemaniu panów niemieckich

takimi samymi "barbarzyńcami", jak inni Słowianie, jak ci

słowiańscy przywódcy, których Gero kazał wymordować podczas uczty.

Nie oznacza to jednak, aby ten nowy układ stosunków nie stwarzał

poważnych niebezpieczeństw dla dalszego rozwoju państwowości

polskiej.

U źródeł polskiej wojskowości

Przedstawiając kształtowanie się i rozwój polańskiej państwowości,

mówiliśmy często o ekspansji terytorialnej plemienia Polan, o

uzależnianiu przez nie innych plemion polskich oraz

podporządkowywaniu sobie coraz rozleglejszych obszarów. Była to

niezliczona ilość aktów przemocy silniejszego plemienia nad

słabszymi, wiele orężnych starć, wojen i bitew, które były

środkiem do realizacji ambitnych zamierzeń politycznych,

przyświecających władcom polańskim. Powstawanie państwa polskiego

oznaczało bowiem zwycięstwo i panowanie dla jednych, klęskę i

uległość dla drugich i wiązało się nie tylko z szybkim i

dynamicznym kształtowaniem polańskiej organizacji

społeczno-politycznej, lecz również z rozwojem jej wojskowości.

Sukcesy polityczne, jakie stały się udziałem Polan pod rządami ich

pierwszych władców, były możliwe w znacznej mierze dzięki

odnoszonym przez nich zwycięstwom militarnym. Jak więc

przedstawiała się wojskowość polska w dobie kształtowania się

państwa polskiego?

Najdawniejszą, pierwotną formą organizacji ludów słowiańskich,

znaną nam z czasów ich wdzierania się w VI wieku na obszary

imperium bizantyjskiego, była demokracja wojenna. Wówczas wojsko

oznaczało po prostu wszystkich ludzi, zdolnych do noszenia broni i

sposobnych do walki. Wprawdzie bizantyjscy obserwatorzy uważali,

że Słowianie "będąc anarchicznego usposobienia (...) nie znają

szyku bojowego i nie lubią walczyć w zwartych oddziałach", to

jednak nie ulega wątpliwości, że ówczesne wojsko słowiańskie nie

stanowiło bezładnego tłumu, lecz było zorganizowane według systemu

dziesiętnego. Dziesiątka była najmniejszą formowaną doraźnie

jednostką wojska, dziesięć dziesiątek składało się na setkę i tak

dalej. Ale szybki rozkład ustroju rodowego i kształtowanie się

różnic społecznych, co - jak wiemy - w znacznej mierze wiązało się

z wojną, prowadziło również do upadku tej pierwotnej organizacji

wojskowej, w której wszyscy byli w zasadzie równi. Nie mamy

dokładniejszych informacji, które pozwoliłyby nam prześledzić, jak

proces ten dokonywał się u Słowian, znamy go jednak stosunkowo

dobrze z dziejów ludów germańskich. Już z opowieści Cezara

dowiadujemy się, że w wypadku organizowania wyprawy wojennej bądź

obrony przed najazdem tworzono doraźnie oddziały zbrojnych, o

charakterze drużynniczym. Kiedy zaistniała potrzeba zorganizowania

obrony bądź podjęcia wyprawy na nieprzyjaciela, naczelnik

plemienia lub kto inny, wyznaczony przez wiec, obejmował obowiązki

wodza. Skupiał on wówczas w okół siebie gromadę znanych sobie i

skorych do wojaczki młodzieńców, do których żywił przyjaźń i miał

zaufanie i oni to zaczęli stanowić jego drużynę. Niebawem władza

wodza - naczelnika utrwalała się również na czas pokoju; zaufani

wojownicy po zakończeniu wojny nie musieli go już opuszczać, ale

pozostawali w otoczeniu wodza, stanowiąc jego zbrojne ramię. Taki

stały oddział dobrze wyposażonych, zdyscyplinowanych i oddanych

wodzowi ludzi był bardzo potrzebny. Sprawy wojny bowiem wymagały

nieraz błyskawicznego stawienia oporu nieprzyjacielowi, natomiast

pospolite ruszenie współplemieńców, w miarę jak ludzie coraz

bardziej oddawali się rolnictwu i kolonizowali nowe tereny,

musiało mieć więcej czasu na zebranie się w wyznaczonym miejscu w

gotowości bojowej. Drużyna zaczynała więc coraz bardziej górować

nad resztą ludności plemienia lepszym wyposażeniem, a później i

uzbrojeniem, doskonalszym wyszkoleniem, zdyscyplinowaniem i

organizacją. Początkowo żyła ona z wojennej zdobyczy, potem z tego

co jej wyznaczał książę ze swych dochodów, z danin ściąganych

przez władcę, a więc na koszt współplemieńców. Z doraźnie

utworzonego oddziału młodych wojowników drużyna coraz wyraźniej

przekształcała się w zbrojną podstawę władzy naczelnika plemienia.

Im potężniejsze było plemię, im więcej wojennych zwycięstw

odnosiło w bojach z sąsiadami, tym liczniejsza była drużyna jego

naczelnika. Niechybnie też do najsilniejszych organizacji

drużynniczych na ziemiach polskich musiały należeć drużyny władców

polańskich w VIII-IX wieku. Jednak rozwój państwowości plemiennej

prowadził z biegiem czasu do dalszych zmian w łonie drużyny. Jeśli

początkowo w plemieniu dysponował nią jedynie jego naczelnik -

książę, to w miarę jak kształtowała się organizacja państwa i do

coraz większego znaczenia zaczęli dochodzić różni dostojnicy,

pełniący odpowiedzialne funkcje, oprócz drużyny władcy powstawały

także i inne, drużyny dostojników. Mieli je więc synowie i krewni

księcia, otaczali się swymi drużynnikami ludzie pełniący wysokie

funkcje państwowe, naczelnicy okręgów czy wreszcie przywódcy

plemion, podporządkowanych władcy Polan. Ale nie koniec na tym.

W łonie pierwotnie jednolitej drużyny książęcej zaczęły się

dokonywać poważne zmiany. Otóż w związku z organizowaniem się

aparatu państwowego wyodrębniła się w niej grupa starszych,

najbliższych doradców i współpracowników księcia, którym

niejednokrotnie powierzał on ważne sprawy państwowe. Mieli oni

własne dobra ziemskie, dochody, ba, niekiedy nawet - jak

powiedzieliśmy - również swoje drużyny. Należeli do ścisłego kręgu

osób sprawujących władzę w państwie. Jednakże prócz nich -

dostojników - do drużyny władcy zaliczali się wciąż owi bitni

młodzieńcy, coraz częściej wywodzący się z możnych rodów, jako że

powstawał wśród nich zwyczaj oddawania synów na służbę książęcą,

którą uważano nie tylko za wielce intratną, lecz i zaszczytną.

Oczywiście potrzeby państwa sprawiały, że tylko część spośród tych

drużynników mogła przebywać stale przy boku władcy, wielu z nich

bowiem musiał on lokować po grodach, polecając strzec ich przed

nieprzyjacielem i utrzymywać w posłuchu okoliczną ludność.

Nie mamy żadnych źródeł pisanych, które pozwoliłyby nam dokładniej

prześledzić proces tworzenia się i rozwoju drużyny na ziemiach

polskich. Zachowała się jednak bezcenna relacja, stosunkowo

dokładnie omawiająca polską drużynę w jej końcowym stadium

rozwojowym, za panowania Mieszka I. Ibrahim ibn Jakub, który w

latach sześćdziesiątych X wieku bawił w Niemczech, zebrał dość

dokładne informacje o państwie Mieszka. Dzieło jego nie zachowało

się w tej postaci, w jakiej zostało napisane, znamy je w dwóch

przeróbkach: starszej, sprzed 1094 r., dokonanej przez

al-Bekriego, oraz młodszej, XIII-wiecznej, której autorem jest

geograf arabski al-Kazwini. Opis drużyny Mieszka I, sporządzony

przez Ibrahima ibn Jakuba, został w każdej z nich streszczony w

sposób nieco odmienny, tak że pragnąc poznać to, co zanotował

podróżnik z X stulecia, musimy posłużyć się obydwoma tekstami

jednocześnie.

Cóż się z nich dowiadujemy o drużynie Mieszka I? Otóż uzyskujemy

stosunkowo dokładne informacje o jej liczebności i organizacji. W

starszym przekazie czytamy bowiem o księciu, że "ma on trzy

tysiące pancernych (podzielonych na) oddziały, a setka ich znaczy

tyle, co dziesięć secin innych (wojowników)". Książę nie miał ani

potrzeby, ani możliwości utrzymywania wszystkich tych wojów na

swoim dworze, zresztą zważywszy, że mieli oni rodziny, nie

wystarczyłby do tego nawet największy gród. Pomyślmy bowiem: trzy

tysiące osób, z których przynajmniej większość ma kilkuosobową

rodzinę, a więc w sumie kilkanaście tysięcy ludzi! A jakież

kłopoty byłyby z ich wyżywieniem i zaopatrzeniem! Dlatego też,

chociaż nie tylko - jak wiemy - z tego powodu, znaczna część

drużyny musiała być przez księcia rozmieszczona po grodach,

rozrzuconych na obszarze państwa. Owe oddziały, o których mówi

arabski autor, były po prostu garnizonami, rozlokowanymi przez

Mieszka w ważniejszych grodach państwa polskiego. Zrozumiałe, że

nie odnosiło się to do wszystkich, zwłaszcza do najbliższych

doradców władcy, ale do drużynników szeregowych.

Drużynnicy pozostawali na całkowitym utrzymaniu księcia. W

starszej przeróbce relacji Ibrahima ibn Jakuba czytamy, że na nich

to właśnie szły świadczenia ludności, al-Kazwini zaś notuje, że

swym drużynniczym "oddziałom" władca "daje co miesiąc żołd, w

razie potrzeby daje im konie, siodła, uzdy, broń i wszystko, czego

potrzebują". Al-Bekri dorzuca do tej listy jeszcze odzież. Nie na

tym koniec świadczeń władcy na rzecz drużyny. Książę opiekował się

rodzinami swoich wojowników tak, jak gdyby był ich ojcem. "Kiedy

któremuś z nich urodziło się dziecko, polecał mu wypłacać żołd od

chwili urodzenia, czy będzie płci męskiej czy żeńskiej. A gdy

(dziecię) dorośnie, to jeżeli jest mężczyzną, żeni go i wypłaca za

niego dar ślubny ojcu dziewczyny, jeżeli zaś jest płci żeńskiej,

wydaje ją za mąż i płaci dar ślubny jej ojcu. A dar ślubny (jest)

u Słowian znaczny..." Dzieci drużynników wstępowały w związki

małżeńskie nie według własnego uznania, ale zgodnie z wyborem,

dokonanym przez samego księcia; on też zapewne ponosił koszty

wesela. Opieka nad rodzinami drużynników, troska o ich domowe

ogniska, świadczy, że między drużynnikami a władcą istniały silne

więzy osobiste. Zawdzięczając wszystko księciu drużynnicy byli mu

bezwzględnie oddani w każdej sytuacji, a ich los całkowicie

zależał od władcy. Stopień uzależnienia drużynników od księcia był

bardzo duży, ale przecież nie dla wszystkich jednakowy. Książę

zawsze musiał się liczyć z głosem swoich doradców, natomiast

drużynników szeregowych nie pytał o zdanie i kierował ich tam,

gdzie uważał za stosowne. Czasami zdarzało się nawet, że część

spośród nich oddawał w rozporządzenie któremuś z obcych władców.

Niewątpliwie podstawowy trzon drużynników polańskich stanowili

współplemieńcy, ale książę przyjmował niekiedy do drużyny także i

obcych, przybyszów z dalekich krajów.

Istnienie stałej siły zbrojnej, jaką była drużyna, wpłynęło na

zmianę znaczenia i organizacji pospolitego ruszenia ludności

kraju. Jeśli dawniej na zew księcia szli na wojnę wszyscy zdolni

do walki, to teraz coraz częściej powoływano do służby wojskowej

tylko niektórych z danego osiedla czy rodziny. Oczywiście w

wypadku poważnego zagrożenia można było, niekiedy zaś wręcz

trzeba, powoływać pod broń wszystkich zdolnych do jej noszenia z

danego terytorium i zdarzało się to dosyć często nie tylko w X,

ale w XI i XII wieku. Częściej jednak na książęce wezwanie ruszał

na wojnę nie każdy, lecz co piąty lub co szósty ojciec rodziny.

Oczywiście do służby wojskowej zawsze bywali pociągani także ci,

którzy otrzymali od władcy majątki ziemskie.

Państwo polskie na przełomie X i XI wieku mogło, w razie

potrzeby, wystawić wcale potężną armię. Książę dysponował

oddziałami liczącymi po kilkuset wojowników, a nawet więcej. W

czasach Bolesława Chrobrego państwo mogło wystawić co najmniej

kilkanaście tysięcy zbrojnych, natomiast w działaniach wojennych

brało bezpośredni udział na raz po kilka tysięcy wojów. Było to

bardzo dużo, jeżeli uprzytomnimy sobie, jak nieliczne, w

porównaniu z późniejszymi czasami, były ówczesne armie, uważane

wtedy za wielkie. Przecież olbrzymia, jak na owe czasy, armia, z

którą Wilhelm Zdobywca podbił Anglię (1077), liczyła zaledwie

siedem tysięcy ludzi!

Mobilizacja wojska dokonywała się zwykle w wyznaczonych miejscach.

Oczywiście szybko i łatwo zbierał książę tych wojów, którzy

znajdowali się na jego dworze, a więc część swoich drużynników.

Innych, zwłaszcza zaś ludzi z załóg grodowych oraz szeregowych

wojowników spośród ludności kraju, należało możliwie szybko

powiadomić o wezwaniu. W tym celu używano tzw. wici, mianowicie

puszczano w obieg umówiony znak: kij, pęk powrozów czy gałązek,

który przekazywano z osiedla do osiedla, niekiedy zaś rozpalano

ogniska na widocznych z oddali miejscach. Był to odwieczny, ale

zawsze skuteczny sposób sygnalizowania niebezpieczeństwa.

Dopóki informacje o uzbrojeniu wojsk polskich w czasach

najdawniejszych czerpaliśmy jedynie ze źródeł pisanych, nasza

wiedza w tej dziedzinie była niezmiernie fragmentaryczna. Uczeni

snuli najprzeróżniejsze przypuszczenia, często bardzo dziwaczne;

na przykład na serio usiłowali dowodzić, że w X czy XI wieku nie

znano u nas... konnicy. Zdezaktualizowały się one całkowicie,

odkąd dysponujemy odkryciami archeologicznymi. Wynikom badań

archeologicznych ostatnich dwudziestu lat zawdzięczamy, że możemy

dziś powiedzieć stosunkowo wiele o uzbrojeniu i wyposażeniu wojska

polskiego w czasach Mieszka I. W dobie poprzedzającej

kształtowanie się na ziemiach polskich ustroju klasowego, w

okresie demokracji wojskowej wojsko składało się w przeważającej

mierze z piechurów, uzbrojonych we włócznie, oszczepy, niekiedy

także i w miecze. Włócznia była zaopatrzona w ostro zakończony

grot, osadzany na stosunkowo długim, bo liczącym około dwóch

metrów drzewcu. Używano jej w zasadzie przy walce wręcz, można

jednak było nią również miotać, choć na niezbyt dużą odległość.

Ręczną bronią miotającą polańskich wojowników były przede

wszystkim oszczepy, których groty czasem zaopatrywano w zadziory,

utrudniające wyrwanie grotu z ciała lub tarczy. Była to broń łatwa

do sporządzenia, którą mógł wówczas posiadać każdy. Inaczej było z

mieczami. Chociaż używano ich znacznie częściej, niż to dawniej

przypuszczano, to jednak można mieć poważne wątpliwości, czy były

one bronią dla wszystkich dostępną. Ówczesny miecz służył w

zasadzie do rąbania przy walce wręcz.

Jedynym rodzajem uzbrojenia ochronnego, jaki znajdował się wtedy w

powszechniejszym użyciu, była kolistego kształtu tarcza,

sporządzona z drewna, niekiedy obciągnięta skórą. Wojownik trzymał

ją w ręce za znajdujący się po wewnętrznej stronie uchwyt (imacz).

Na środku tarczy, od strony zewnętrznej, znajdował się stożkowaty

metalowy guz, tzw. umbo.

To stosunkowo proste uzbrojenie w większości wykonywali sami

wojownicy. Jedynie bardziej skomplikowane jego części, takie jak

miecz, wymagały rąk specjalistów, ale i one były na ogół

produkowane na miejscu. Wzrastająca polaryzacja społeczeństwa,

wyrażająca się również w zróżnicowaniu sił zbrojnych, znalazła

odzwierciedlenie w rozwoju i różnorodności uzbrojenia, z jakim

spotykamy się w późniejszych czasach.

W X-XII stuleciach istniały w Polsce zasadniczo dwa rodzaje

wojska: konnica i piechota. Ich uzbrojenie, jak przyjmujemy na

podstawie badań archeologicznych, nielicznych przekazów pisanych i

zabytków ikonograficznych, przedstawiało się mniej więcej

następująco. Najlepiej uzbrojoną kategorią wojska byli

ciężkozbrojni jeźdźcy, tzw. pancerni, którzy rekrutowali się z

najzamożniejszych kręgów ludności kraju. Ich wyposażenie składało

się z jednej lub dwóch włóczni, przy czym jedna mogła być

specjalnie przeznaczona do miotania, miecza, topora bojowego, łuku

lub maczugi, natomiast jako uzbrojenia ochronnego pancerni używali

hełmu (szłom), pancerza i tarczy - (szczyt). Niewiele gorsze było

uzbrojenie jeźdźców lekkozbrojnych, którzy jednak nie mieli

pancerzy. Znaczna część konnych używała ostróg, konie zaś miały

rzędy. Podstawowa masa ludności kraju dostarczała na wypadek wojny

przede wszystkim piechurów. Nie wszyscy oni byli jednakowo

uzbrojeni. Jedni z nich - tarczownicy - mieli włócznie, miecze lub

topory, łuki i tarcze; drudzy - łucznicy - nie używali tarczy,

natomiast posługiwali się łukami, może także włóczniami albo

oszczepami. Niektórzy z piechurów mieli również noże i proce. Te

rodzaje broni, które były używane dawniej, uległy teraz pewnym

zmianom. Rozwój uzbrojenia ochronnego warunkował udoskonalenie

miecza. Miecze stosowane w Polsce w X-XI wieku były dłuższe niż

dawniej, dochodziły do siedemdziesięciu pięciu centymetrów, były

bronią kosztowną i dostępną tylko nielicznym spośród wojowników.

Niewielkim zmianom uległa także włócznia. Sporego znaczenia nabrał

topór bojowy, czasem osadzany na długim drzewcu. Szeroko

rozpowszechniony łuk podobny był do używanego dziś łuku sportowego

i wykonywano go z twardego, sprężystego drewna. Prócz łuku

prostego znajdował się również w użyciu łuk refleksyjny,

zapożyczony od ludów koczowniczych. W porównaniu z czasami

dawniejszymi najbardziej rozwinęło się uzbrojenie ochronne. Tylko

niewielkim modyfikacjom uległa konstrukcja tarczy, która wciąż

była kolista. Wszedł w użycie pancerz; znano ich dwa rodzaje.

Najkosztowniejszym, najbardziej precyzyjnym i najtrudniejszym do

wykonania uzbrojeniem ochronnym była kolczuga, pleciona z

niewielkich żelaznych kółek. Prostszy i tańszy był pancerz,

sporządzany ze skóry, wzmocnionej przez umocowane na niej

gwoździe, metalowe płytki układane jak łuska lub kółka. Głowę

wojownika okrywał hełm. Najzamożniejsi posługiwali się pięknymi

stożkowatymi hełmami, wzorowanymi na ruskich, pokrytymi miedzianą,

złoconą blachą, opatrzonymi na górze tulejką na pióropusz.

Biedniejsi wojownicy zadowalali się prostszymi hełmami

stożkowatymi lub półkolistymi.

Jeźdźcy używali najczęściej koni miejscowego chowu, niewielkich i

niezbyt szybkich, ale za to bardzo wytrzymałych na wszelkie trudy

i sprawnych w najgorszych nawet warunkach terenowych.

Archeologowie stwierdzili jednak, że z rzadka wprawdzie, lecz

występowały w ówczesnej Polsce także i konie większe, których

chętnie używała ciężkozbrojna konnica.

Produkcją uzbrojenia na potrzeby drużyny oraz hodowlą koni dla

księcia i jego ludzi trudnili się mieszkańcy tzw. wsi służebnych,

niewolna ludność książęca, która zajmowała się określoną z góry

pracą wytwórczą. Zachowane po dziś dzień nazwy, takie jak:

Szczytniki, Grotniki, Kobylniki, Koniary i tym podobne świadczą,

że niegdyś w tych wsiach służebnych sporządzano szczyty (tarcze),

groty i bełty, hodowano konie. W razie potrzeby książęce zasoby

uzbrojenia i koni mogły posłużyć nie tylko władcy i jego drużynie,

lecz również innym wojom, ciągnącym z rozkazu księcia na wojnę. Na

cele wojenne przeznaczano także wyprodukowane przez inne wsie

służebne zapasy żywności.

W działaniach wojennych w dobie kształtowania się państwa

polskiego i później duże znaczenie miały umocnienia, zarówno

polowe, jak stałe. Sztuka ich budowy znajdowała się wówczas w

Polsce na bardzo wysokim poziomie, poznajemy ją dzięki badaniom

archeologów. Najpowszechniejszą formą umocnień stałych były grody,

budowane przy szlakach i przeprawach, często na wzniesieniach lub

w trudno dostępnych miejscach. Przebywały w nich garnizony

wojskowe. Grody stanowiły ośrodki administracji państwowej i

składy wszelkiego rodzaju zapasów. W grodach, skupiała się znaczna

część życia gospodarczego kraju. Najdawniejszą formą umocnienia

grodowego była palisada - ostrokół, sporządzona z drewnianych

bali, wbitych pionowo w ziemię, jeden obok drugiego, zaostrzonych

w górnej części.

Konstrukcja palisadowa, nieraz bardzo kunsztowna, znana była na

naszych ziemiach mniej więcej do początku X wieku, później wyparły

ją konstrukcje wałowe, mające większe walory obronne. Wraz z

rozkładem wspólnoty rodowej z krajobrazu ziem polskich zaczęły

znikać gródki palisadowe, a na ich miejsce pojawiały się

silniejsze grody, umocnione z daleka widocznymi, potężnymi wałami.

Najdawniejsze grody o konstrukcji wałowej nie były jeszcze zbyt

wielkie, miały powierzchnię kilkudziesięciu arów. W ówczesnej

Polsce spotykamy się z dwoma zasadniczymi sposobami budowy wałów:

skrzyniowym i rusztowym. Pierwszy z nich prawdopodobnie znany był

nieco wcześniej i polegał na tym, że wał budowano z drewnianych

skrzyń, wypełnionych kamieniami, piaskiem lub drewnem. Konstrukcja

rusztowa (przekładkowa) była bardziej skomplikowana. Na podłożu

układano obok siebie poziomo, zazwyczaj poprzecznie do kierunku

wału, bierwiona drzewa, które z kolei przykrywano inną ich

warstwą, ułożoną poprzecznie do poprzedniej, na nią nakładano

kolejną i tak dalej, aż do uzyskania żądanej wysokości.

Z biegiem czasu budowano coraz obszerniejsze grody, o bardziej

skomplikowanej i silniejszej konstrukcji. Te, które miały

największe znaczenie dla obrony kraju lub jako ośrodki władzy,

zaczęto otaczać kilkoma koncentrycznymi pasami wałów,

przedzielonych fosami, częstokroć wypełnionymi wodą. Główny wał

takiego grodu miewał niejednokrotnie do kilkunastu metrów

wysokości, natomiast jego grubość u podstawy dochodziła do

dwudziestu i więcej metrów. Do rozwoju grodów przyczyniały się

przemiany natury politycznej i społeczno-gospodarczej, jakie

dokonywały się w kraju. W pobliże siedzib władcy i wyższych

dostojników państwowych coraz chętniej ściągali różni kupcy i

rzemieślnicy, słusznie spodziewając się znaleźć tu lepszy niż

gdzie indziej zarobek, a jednocześnie i ochronę przed rozbójnikami

lub najeźdźcą. Osiedlali się oni w niższej części grodu, na

podgrodziu, gdzie mieszkała służba grodowa i wszyscy ci, których

zadaniem było dostarczanie załodze niezbędnych jej produktów

żywnościowych, paszy dla koni itd. Niższą część grodu - podgrodzie

- otaczało słabsze umocnienie, natomiast najpotężniejsze wały

strzegły bezpieczeństwa wyższego grodu, w którym znajdował się

ośrodek miejscowej władzy.

Oprócz grodów znano również w Polsce X-XI wieku inne umocnienia

stałe o charakterze ciągłym. Wielkie budowle ziemne, takie jak

Wały Śląskie lub wały znajdujące się na pograniczu

kujawsko-pomorskim, na granicy prusko-mazowieckiej i inne

umocnienia ciągłe, obsadzone wojskiem, skutecznie broniły

nieprzyjacielowi dostępu do kraju. Znacznie częściej jeszcze

stosowano proste polowe (choć należałoby raczej powiedzieć: leśne)

umocnienia ciągłe, mianowicie przesieki. Budowano je w lasach,

których było wówczas bardzo wiele. Układano na ziemi ścięte drzewa

w ten sposób, aby korony znajdowały się w kierunku, z którego

spodziewano się nadejścia nieprzyjaciela, następnie wykarczowywano

przed nimi las. Wojowie, znajdujący się za taką przeszkodą, z

łatwością mogli obserwować przedpole, sami zaś byli niewidoczni.

Zarzucali oni nieprzyjaciela strzałami, gdy tylko wkroczył on na

wykarczowany teren. Przesieka była niezmiernie trudna do przebycia

zwłaszcza dla wojsk konnych. By ją pokonać, nieprzyjaciel musiał

sobie torować drogę toporem. Przesieki budowano na wiodących przez

lasy szlakach, opodal przepraw przez rzekę. W dobie kształtowania

się państwa polskiego istniały stałe wielkie przesieki, zbudowane

przez plemię Polan, jedna nad Obrą i Baryczą, druga nad Wełną;

które przez jakiś czas odgrywały rolę granicy plemiennych

terytoriów.

Wszystkie te umocnienia budowała okoliczna ludność z polecenia

księcia lub występującego w jego imieniu urzędnika.

Prócz obowiązku udziału w wojnie ludność kraju pełniła także

rozmaite powinności wojskowe. Można je podzielić na dwie

zasadnicze grupy. Pierwsza obejmowała powinności związane

bezpośrednio z działaniami wojennymi, a więc tzw. pogoń, czyli

obowiązek ścigania i wyłapywania nieprzyjaciela na terenie własnej

osady w wypadku, gdyby się tam znalazł; także dostarczanie konia z

wozem, samego konia lub wozu. Drugą grupę stanowiły obowiązki,

związane z koniecznością stałego utrzymywania wysokiego stanu

obronności. Na pierwszy plan wysuwała się tu stróża, czyli

obejmujący początkowo całą ludność kraju obowiązek pełnienia

straży przy grodach, a także przy przeprawach, zwłaszcza w rejonie

pogranicznym. Oprócz stróży istniał jeszcze powszechny obowiązek

nie tylko pilnowania wszelkiego rodzaju umocnień, lecz także ich

budowy - jeżeli była po temu potrzeba - oraz stałej konserwacji,

następnie budowy i utrzymywania w dobrym stanie dróg, mostów itd.

Wprawdzie te ostatnie powinności tylko częściowo można uznać za

związane z potrzebami wojska i wojny, nie ulega jednak dla nas

wątpliwości, że miały one zasadnicze znaczenie dla pomyślnego

przebiegu działań bojowych, których nie brakowało w tamtych

odległych czasach.

Religia i polityka

W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych X wieku stanęły na

przeciw siebie: potężna monarchia Ludolfingów i młode państwo

polskie. Oznaczało to zetknięcie się dwóch ekspansywnych,

nierównej mocy organizmów politycznych, pogańskiej Polski i świata

chrześcijańskiego. Ideologia chrześcijańska, tak jak ją wówczas

pojmowano, zawierała nakaz nawracania niewiernych i sankcjonowała

wszystkie metody misyjne: pokojowe przekonywanie, przymuszanie

siłą, zabór ziem pogańskich oraz wyniszczenie tych, którzy w

obliczu miecza i pożogi nie chcieli się zaprzeć swoich pradawnych

wierzeń. Na szerokim froncie ekspansji wschodniej Niemiec

chrześcijaństwo stało się orężem politycznego panowania

niemieckich możnych i ujarzmiania plemion słowiańskich. W

ówczesnym państwie polskim zdawano sobie sprawę, że ułożenie

stosunków z potężnym sąsiadem, nawet za cenę uznania jego

politycznej zwierzchności, nie powstrzyma na dłuższą metę dążeń

panów niemieckich. Pretensje niemieckiego duchowieństwa sięgały

daleko poza ziemie polskie, patrzyło ono bowiem z wielkim

zainteresowaniem również i na to, co działo się na Rusi. Jeszcze

pod koniec lat pięćdziesiątych X wieku władczyni tego państwa,

księżna Olga, która sama była chrześcijanką ochrzczoną w

Konstantynopolu, zastanawiała się nad zaproszeniem niemieckiej

misji chrystianizacyjnej. Niemieckie duchowieństwo uważało tereny

leżące na wschód od Odry za obszar, który niebawem winien się

znaleźć pod cesarskim panowaniem i zostać wchłonięty przez

niemiecką organizację kościelną. Czyniło już ono po temu

odpowiednie przygotowania.

Tuż po koronacji powrócił Otto I do ulubionej myśli utworzenia dla

ziem słowiańskich osobnego arcybiskupstwa w Magdeburgu. Jednakże

waśnie zagrożonych w swych interesach przedstawicieli wysokiego

duchowieństwa, którzy musieliby odstąpić kościelną władzę (a zatem

i płynące stąd dochody) z części podlegających im terytoriów, gdyż

zostałyby one oddane nowemu arcybiskupstwu, sprawiły, że cesarski

plan doczekał się realizacji dopiero w 968 roku. Z tego jednak,

jak go wówczas zrealizowano i jak zostały nakreślone granice nowej

kościelnej metropolii oraz z późniejszych pretensji Magdeburga do

kościelnego zwierzchnictwa nad Polską, możemy wysnuć uzasadniony

wniosek, że w pierwotnych zamierzeniach cesarza leżało, aby

arcybiskupstwo magdeburskie objęło swą władzą także ziemie

położone na wschód od Odry. Papież Jan XII, człowiek dobrze

wtajemniczony w plany Ottona I, w dokumencie z lutego 962 roku

wyraźnie stwierdzał, że imperatorowi i jego synowi przysługuje

prawo zakładania ile tylko zechcą biskupstw w krajach

słowiańskich, przy czym, wszystkie one miały podlegać

zwierzchnictwu Magdeburga. Zmiana sytuacji politycznej i

kościelnej na ziemiach polskich sprawiła, że zakładając w 968 roku

nowe arcybiskupstwo musiano już mniej ambitnie i nie tak

zachłannie, jak pierwotnie zamierzano, określić zakres jego

kościelnej władzy na wschodzie.

Polityczna ekspansja Niemiec uwieńczona opanowaniem Łużyc i Milska

stała się przedmiotem żywego zaniepokojenia nie tylko w ówczesnej

Polsce. Losy Słowian serbskich mieszkających na Łużycach żywo

obchodziły również i państwo czeskie, które co najmniej od połowy

stulecia znajdowało się w podobnym położeniu politycznym względem

swego niemieckiego sąsiada, jak Polska w połowie lat

sześćdziesiątych. Ottonowi I udało się bowiem zmusić władcę Czech

do uległości i uznania swego zwierzchnictwa, którego symbolem był

trybut, opłacany przez Czechów corocznie z całego obszaru ich

państwa, a nie jego części, jak to było w przypadku Polski. Władza

księcia Czech sięgnęła niedawno na północ od Karpat i objęła

południową część ziem polskich, mianowicie późniejszą Małopolskę

oraz Śląsk. Po zajęciu Łużyc i Milska przez Gerona ziemie śląskie

w pierwszej kolejności narażone były na niebezpieczeństwo

niemieckiego podboju. Wojskowe sukcesy margrabiego oznaczały

wreszcie dla Czechów likwidację ich silnych dotychczas wpływów

wśród słowiańskich plemion, zamieszkałych między Odrą i Łabą. Dla

Bolesława I Srogiego, księcia Czech, stanowiły one ważny czynnik

polityczny w dążeniu do utrzymania choćby tylko względnej

niezależności od potężniejszego, niemieckiego sąsiada. Panowanie

czeskiej dynastii książęcej - Przemyślidów - na Śląsku przybliżyło

wreszcie granice jej władztwa do rozwijającego się państwa

polskiego. Oparcie granic Polski o pogranicze

śląsko-wielkopolskie, a następnie zajęcie Ziemi Lubuskiej przez

Polan uczyniły Bolesława I i Mieszka I bezpośrednimi sąsiadami.

Sytuacja polityczna, jaka ukształtowała się w połowie lat

sześćdziesiątych X wieku, postawiła Mieszka I i jego doradców

przed trudnym do rozstrzygnięcia dylematem. Czy licząc na trwałość

tego układu stosunków polsko-niemieckich, jaki został niedawno

ustalony, należy kontynuować dzieło jednoczenia wszystkich ziem

polskich, z których tylko część zachowała dawną niezależność

plemienną, pozostałe zaś dostały się pod obce, czeskie panowanie?

Czy też lepiej na razie zrezygnować z pełnej realizacji tak

ambitnego zamierzenia, odłożyć je na później, kiedy powstaną

bardziej sprzyjające warunki, teraz zaś przede wszystkim umocnić

to, co już zostało zdobyte, i ugruntować swą pozycję względem

potężnego i groźnego niemieckiego sąsiada? Dobrze świadczy o

politycznej dojrzałości ówczesnych kierowników państwa polskiego,

że wybrali drugie z tych rozwiązań. Umocnienie pozycji Polski,

zabezpieczenie się przed groźbą agresji prowadzonej w imię krzyża

- oznaczało podjęcie decyzji o przyjęciu wiary chrześcijańskiej.

Było to jedno z najdonioślejszych postanowień, jakie kiedykolwiek

przyszło podejmować Mieszkowi I i jego doradcom. Skoro najwyższe

względy polityczne przemawiały za tym, aby przyjąć chrześcijaństwo

jako religię państwową, należało się poważnie zastanowić nad

wyborem ośrodka, o który można by było oprzeć wykonanie tego

zamierzenia. Nie po to przecież decydowano się na chrzest, aby

przyjąć go z rąk niemieckich biskupów, myślących o ekspansji na

ziemie słowiańskie. Świadomość zagrożenia niemieckiego kierowała

uwagę Mieszka I i jego otoczenia w stronę Pragi. Za takim wyborem

przemawiał jeszcze jeden, dodatkowy wzgląd. Otóż właśnie na lata

sześćdziesiąte X wieku przypada nie tylko znany nam konflikt

polsko-wielecki, lecz również polityczne porozumienie

czesko-wieleckie, wymierzone oczywiście przeciwko ekspansji

niemieckiej, ale mimo to, gotowe kiedyś się obrócić także przeciw

Polsce. Ewentualne zbliżenie polsko-czeskie - rozumowano na dworze

Mieszka I - prowadziłoby więc do rozerwania sojuszu

niebezpiecznego dla losów polskiego panowania nad ujściem Odry, do

osłabienia potencjału przeciwnika, który wiązał sporą część

polskich sił zbrojnych. Połączenie sprawy przyjęcia

chrześcijaństwa jako religii państwowej z politycznym zbliżeniem

polsko-czeskim wydawało się więc najlepszym rozwiązaniem.

Zobaczmy teraz jak z perspektywy początku XII wieku

charakteryzowano u nas przyjęcie chrześcijaństwa przez Mieszka I.

"Władca ów - czytamy u Galla Anonima - dotychczas jednak w takich

pogrążony był błędach pogaństwa, że wedle swego zwyczaju siedmiu

żon zażywał. W końcu zażądał w małżeństwo jednej bardzo dobrej

chrześcijanki z Czech, imieniem Dobrawka. Lecz ona odmówiła

poślubienia go, jeśli nie zarzuci owego zdrożnego obyczaju i nie

przyrzeknie zostać chrześcijaninem. Gdy zaś on (na to) przystał,

że porzuci ów zwyczaj pogański i przyjmie sakramenta wiary

chrześcijańskiej, pani owa przybyła do Polski z wielkim orszakiem

(dostojników) świeckich i duchownych, ale nie pierwej podzieliła z

nim łoże małżeńskie, aż powoli a pilnie zaznajamiając się z

obyczajem chrześcijańskim i prawami kościelnymi, wyrzekł się

błędów pogaństwa i przeszedł na łono matki - Kościoła".

Mamy tu oczywiście do czynienia z legendą, ale jest ona bardzo

wymowna. Nie dziwi nas niewiarygodna opowieść o siedmiu żonach,

mająca ilustrować przerażającą dla naszego dziejopisa ohydę

pogańskiej zdrożności. Możemy również mieć wątpliwości, czy

portret czeskiej oblubienicy polskiego władcy taki, jaki nam

przekazał Gall Anonim, był zgodny z rzeczywistością.

Najdawniejsze roczniki polskie bardzo niewiele zanotowały o tych

sprawach. Zachowały się tylko dwie enigmatyczne wzmianki.

Pierwsza, oznaczona datą 965, brzmi: "Dobrawka przybywa do

Mieszka", druga umieszczona pod następnym rokiem, jest równie

lakoniczna - "Mieszko, książę Polski, chrzci się". Znacznie więcej

napisał Thietmar, z uwagą śledzący wydarzenia na ziemiach

polskich. W swej kronice zamieścił on obszerną relację o przyjęciu

chrześcijaństwa przez władcę Polski.

"W czeskiej krainie - pisał - pojął on za żonę szlachetną siostrę

Bolesława Starszego, która okazała się w rzeczywistości taką, jak

brzmiało jej imię. Nazywała się bowiem po słowiańsku Dobrawa, co w

języku niemieckim wykłada się: dobra. Owa wyznawczyni Chrystusa,

widząc swego małżonka pogrążonego w wielorakich błędach pogaństwa

zastanawiała się usilnie nad tym, w jaki sposób mogłaby go

pozyskać dla swojej wiary. Starała się go zjednać na wszystkie

sposoby, nie dla zaspokojenia trzech żądz tego zepsutego świata,

lecz dla korzyści wynikających z owej chwalebnej i przez

wszystkich wiernych pożądanej nagrody w życiu przyszłym. Umyślnie

postępowała ona przez jakiś czas zdrożnie, aby później móc długo

działać dobrze. Kiedy mianowicie po zawarciu wspomnianego

małżeństwa nadszedł okres wielkiego postu i Dobrawa starała się

złożyć Bogu dobrowolną ofiarę przez wstrzymywanie się od jedzenia

mięsa i umartwianie swego ciała, jej małżonek namawiał ją słodkimi

obietnicami do złamania postanowienia. Ona zaś zgodziła się na to

w tym celu, by z kolei móc tym łatwiej zyskać u niego posłuch w

innych sprawach. Jedni twierdzą, że jadła ona mięso w okresie

jednego wielkiego postu, inni zaś, że w trzech takich okresach.

Dowiedziałeś się przed chwilą, Czytelniku, o jej przewinie, zważ

teraz, jaki owoc wydała jej zbożna intencja. Pracowała więc nad

nawróceniem swego małżonka i wysłuchał jej miłościwy Stwórca. Jego

nieskończona łaska sprawiła, iż ten, który Go tak srogo

prześladował, pokajał się i pozbył na ustawiczne namowy swej

ukochanej małżonki jadu przyrodzonego pogaństwa, chrztem świętym

zmywając plamę grzechu pierworodnego. I natychmiast w ślad za

głową i swoim umiłowanym władcą poszły ułomne dotąd członki

spośród ludu i w szatę godową przyodziane, w poczet synów

Chrystusowych zostały zaliczone. Ich pierwszy biskup Jordan ciężką

miał z nimi pracę, zanim niezmordowany w wysiłkach, nakłonił ich

słowem i czynem do uprawiania winnicy Pańskiej. I cieszył się

wspomniany mąż i szlachetna jego żona z ich legalnego już związku,

a wraz z nimi radowali się wszyscy ich poddani, iż z Chrystusem

zawarli małżeństwo".

Tyle najbardziej wymowny ze wszystkich autorów, którzy pisali o

przyjęciu wiary chrześcijańskiej przez władcę Polski. Czegoż to

historyk dowiaduje się z jego obszernej oraz innych, znacznie

uboższych w słowa i informacji, niezupełnie zgodnych ze sobą

opowieści?

Zarówno Gall Anonim, jak i niemiecki kronikarz przypisali wyłączną

zasługę ochrzczenia Mieszka I jego żonie Dobrawce. Takie ujęcie

sprawy zgodne było ze znaną obu dziejopisom kościelną tradycją

nawracania za pośrednictwem kobiet. Wszystko przemawia za tym, że

w obu interesujących nas opisach, ujmujących postać Dobrawki jako

niemal świętą, napotykamy sztuczną kościelną koncepcję, nie mającą

wiele wspólnego z realnym przebiegiem wydarzeń, o których pisali

kronikarze. Jeżeli Mieszko I zwrócił się do Czech z propozycją

poślubienia kobiety z rodziny panującego władcy, musiały się z tym

wiązać jakieś dalsze oferty; w owych czasach bowiem żaden książę

nie żenił się tylko dlatego, że mu się oblubienica podobała.

Zresztą Mieszko swojej przyszłej żony dotąd wcale nie znał, w

dodatku nie była ona osobą ani pierwszej młodości, ani o zbyt

pociągającej powierzchowności. W pamięci Czechów zachowała się o

niej nie najbardziej pochlebna opinia, zanotowana na początku XII

wieku przez Kosmasa z Pragi. Pisze on, że Dobrawka, "ponieważ była

nad miarę bezwstydna, kiedy poślubiała księcia polskiego będąc już

kobietą podeszłego wieku, zdjęła ze swej głowy zawój i nałożyła

panieński wianek, co było wielkim głupstwem tej kobiety". Być może

były jeszcze dodatkowe racje, dla których dziejopis czeski

wypowiedział się tak niechętnie o księżniczce, niemniej jednak w

tej bardzo tendencyjnej wzmiance ukryte jest sporo prawdy. Nawet

gdyby oblubienica Mieszkowa była - jak się to zwykle powiada w

bajkach - piękna i młoda, nikomu ze współczesnych nie przyszłoby

na myśl, aby jedynie jej osobiste zalety miały decydować o

poślubieniu jej przez władcę udzielnego państwa. Jeżeli Mieszko

prosił księcia Czech o rękę jego córki lub siostry - w takich

wypadkach często nie określano bliżej osoby oblubienicy - to w

języku dyplomatycznym epoki oznaczało, że pragnie zawrzeć z nim

jakieś poważne porozumienie polityczne, a małżeństwo byłoby jego

potwierdzeniem. Skoro w końcu doszło do tego, że panujący wówczas

Bolesław I Srogi wydał za Mieszka swoją córkę, a siostrę księcia,

który miał być przyszłym władcą Czech, czyli osobę ze swej

najbliższej rodziny, owo porozumienie musiało być zrealizowane

pomyślnie dla obu stron.

Nie wiemy dokładnie, kiedy ono nastąpiło, możemy jednak

przypuszczać, że po 963 roku. Wówczas to zapewne rozważono

definitywnie sprawę przyjęcia wiary chrześcijańskiej przez

Mieszka. Wprawdzie rocznikarze podają rok 965 jako datę przybycia

Dobrawki do Polski, jest to jednak chyba tylko dedukcja,

wyprowadzona ze znanej im daty chrztu księcia, to jest roku 965.

Skoro żyjący na przełomie X i XI wieku, wielce interesujący się

sprawami polskimi, Thietmar miał wątpliwości, czy czeska

księżniczka bawiła na pogańskim dworze polskiego władcy przez rok

czy nawet dłużej, nie jest wykluczone, iż przybyła ona do Polski

nawet przed 965 rokiem. Za takim właśnie przypuszczeniem

przemawiały m.in. oskarżenia Dobrawki przez zacietrzewionych

duchownych o brak wstrzemięźliwości, do czego okazją było jej

małżeństwo z księciem, który wciąż jeszcze tkwił w błędach

pogaństwa. Można się spytać, dlaczego przyjęcie nowej wiary przez

Mieszka I nie nastąpiło równocześnie z jego małżeństwem, czemu

zwlekano z nim przez jakiś czas? Otóż wcale tak nie było. Sprawa

przyjęcia chrześcijaństwa jako religii państwowej nie była taka

prosta i łatwa do zrealizowania, jak ochrzczenie jednego księcia.

Wymagała bowiem odpowiednich przygotowań, przede wszystkim zaś

nawiązania przez stronę chętną do przyjęcia nowej wiary kontaktów

nie tylko z jakimś ośrodkiem kościelnym, który podjąłby się akcji

misyjnej, lecz przede wszystkim z głową Kościoła - papieżem.

Przysłanie do Polski pełnoprawnej misji chrystianizacyjnej, w

której skład wchodziłaby znaczna grupa odpowiednio przygotowanych

duchownych, należało do kompetencji papieża i dlatego do niego

winien był się Mieszko zwrócić. Przypuszczamy, że zaraz po

zawarciu porozumienia z Czechami, zapewne jeszcze przed przybyciem

Dobrawki do Polski, za pośrednictwem swego czeskiego sojusznika i

przyszłego teścia Bolesława I Srogiego, a być może i przy pomocy

jego córki Mlady, zakonnicy przebywającej w Rzymie, skierował

Mieszko I upełnomocnione poselstwo do papieża. Przybyło ono jednak

w czasie jak najmniej odpowiednim do podejmowania poważnych

decyzji. W Wiecznym Mieście wrzała walka stronnictw politycznych,

z których każde popierało swego pretendenta do tiary, śmierć zaś

papieża Leona VIII rozpoczęła okres kilkumiesięcznego wakansu na

stolicy Piotrowej. Nie wiadomo kiedy - choć najpewniej w 965 roku

- przybyli do Rzymu polscy wysłannicy, nie wiemy też czy i co z

kim zdołali wówczas ustalić. W każdym jednak razie wolno

przypuszczać, że najwyższe władze kościelne aprobowały polskie

plany, chociaż nie wydaje się, aby udzieliły jakiejś wydatniejszej

pomocy. Nie pozwalało na to ówczesne położenie papiestwa.

Zapewne już w otoczeniu przybywającej do Polski Dobrawki

znajdowali się chrześcijańscy duchowni, których zadaniem było

przygotowanie podstaw do przyszłej akcji chrystianizacyjnej. Ale

mówić o niej można będzie dopiero później, w 966 roku - data ta

dobrze jest poświadczona w źródłach - kiedy dokonany zostanie

chrzest Mieszka. Chrzest księcia, czy też - jak się

niejednokrotnie powiada - chrzest Polski? Według ówczesnych pojęć

było to właściwie jedno i to samo. Kraj uważany był za

chrześcijański, gdy jego władca był chrześcijaninem, a wiara

chrześcijańska oficjalnie przyjętą religią państwową. To, czy

rzeczywiście jej zasady dotarły pod strzechy, do wsi i sadyb, nie

wszystkich znów tak bardzo interesowało. Jeżeli mówimy o

wydarzeniach 966 roku w Polsce, zdajemy sobie sprawę, że nową

wiarę przyjęli z rąk przybyłych duchownych: książę, jego rodzina,

nieco możnych i rycerzy. To właśnie oznacza zwrot niemieckiego

kronikarza, że za swym władcą poszły "ułomne dotąd członki spośród

ludu". Nie chodziło tu jednak o lud w całym tego słowa znaczeniu.

Aby wiara chrześcijańska dotarła rzeczywiście do polskiego ludu,

trzeba było zbudować organizację kościelną, utworzyć biskupstwa,

wybudować świątynie, dysponować licznymi zastępami duchowieństwa.

Wszystko to wymagało nie tylko środków, ale i czasu. Dlatego też

rzeczywisty chrzest Polski - w znaczeniu przyjęcia chrześcijaństwa

przez ogół Polaków - jest długotrwałym procesem, za którego

początkową datę przyjmujemy rok 966. Proces ten nie zakończył się

ani za panowania Mieszka I, ani za rządów jego pierwszych

następców. Nie przeszkadzało to jednak uważać Polski od czasu

chrztu Mieszka za kraj chrześcijański.

Przyjęcie nowej wiary przez księcia i nieliczną na razie grupę

spośród polańskiej elity władzy dokonało się w nieznanych nam

bliżej okolicznościach. Uważa się zwykle, że ten uroczysty akt

odbył się w Polsce, ostatnio jednak niektórzy zaczęli dopuszczać

możliwość, że doszło do niego na obcej ziemi. Nie wydaje się to w

pełni uzasadnione. Nie wiemy, czy uda się nam kiedyś rzucić nieco

światła na mrok, który spowija wypadki 966 roku w Polsce. Nie

wiemy też właściwie, kim byli duchowni, którzy dokonali chrztu

księcia i jego otoczenia. Wolno nam jedynie przypuszczać, że ten,

który udzielił chrztu władcy, był najdostojniejszym spośród

kapłanów, przybyłych do Polski wraz z Dobrawką lub później, i miał

prawo do nawracania. Wówczas to, podczas chrztu nadano Mieszkowi

drugie, chrześcijańskie imię, które dziś sprawia historykom tyle

kłopotów. Nie znamy też dokładniejszej daty tego zdarzenia,

chociaż przypuszczamy, że mogło ono nastąpić 14 kwietnia 966 roku.

Niewiele prawdy kryje się w opowieściach o długotrwałej pracy

małżonki księcia Polski (czy jakiegokolwiek z duchownych), która

miała na celu przekonanie monarchy do nowej religii i

wtajemniczenie go w jej zasady. Wówczas katechizacja ograniczała

się do powierzchownej informacji o potędze nowej religii i

wypływających z niej obowiązkach.

Rychło po przyjęciu chrztu Mieszko wysłał kolejne poselstwo do

Rzymu. Udało się ono do papieża Jana XIII i zapewne do cesarza

Ottona, który przebywał właśnie we Włoszech. Książę oznajmił

papieżowi o swoim chrzcie i zwrócił się z prośbą o wyznaczenie

biskupa, który stanąłby na czele mającej się rozpocząć akcji

chrystianizacyjnej. Na początku 968 roku wyznaczono misyjnego

biskupa dla Polski, którym został Jordan. Nie podlegał on władzy

żadnej z sąsiadujących z Polską diecezji, lecz bezpośrednio

papieżowi. Kim był Jordan, dokładnie nie wiadomo. Nie jest

wykluczone, że był to jeden z tych duchownych, którzy znaleźli się

w Polsce wraz z Dobrawką. Może właśnie Jordan chrzcił Mieszka, a

teraz z rekomendacji nowo nawróconego władcy miał otrzymać sakrę

biskupią, dającą mu pełnię kościelnej władzy, niezbędnej do

prowadzenia działalności misyjnej. w każdym razie nosił on imię

nie niemieckie, lecz raczej romańskie bądź nawet irlandzkie i

wątpliwe jest, aby przedtem podlegał władzy któregokolwiek z

niemieckich biskupów. Jordan został wyświęcony jako biskup

misyjny, nie mający określonej siedziby. Jego jurysdykcja

rozciągała się na cały obszar państwa Mieszkowego. Dopiero w

przyszłości miano utworzyć w Polsce zwyczajną organizację

kościelną na wzór istniejącej w innych krajach. Oparciem dla

działalności biskupa Jordana był Poznań, gdzie rychło, jeszcze w

latach sześćdziesiątych, zapewne na gruzach ośrodka pogańskiego

kultu, wybudowano piękną, murowaną katedrę, której bezpieczeństwa

strzegł potężny gród. Stąd nowa wiara promieniowała na obszar

Wielkopolski, aby następnie sięgnąć również do pozostałych części

kraju. Biskup nie działał oczywiście sam, wraz z nim przystąpili

do akcji misyjnej inni duchowni, których książę ściągnął do

Polski.

W swej pochwale działalności biskupa Jordana Thietmar opowiadał o

wielkich trudach, jakie podjął on w związku z pracą misyjną w

Polsce. Była to praca zakrojona na szeroką skalę, ale bynajmniej

nie polegała na przekonywaniu ludności, aby sama, drogą swobodnej

decyzji przyjęła nową wiarę. Wprowadzenie religii chrześcijańskiej

w Polsce odbywało się pod patronatem księcia. Najpierw chodziło o

zlikwidowanie praktyk pogańskich, co osiągano nie tylko na drodze

zakazów, lecz również przez fizyczne niszczenie dawnych

sanktuariów. Jak się to wówczas odbywało ilustruje opowieść

latopiśca ruskiego o likwidacji pogańskich bóstw przez

Włodzimierza Wielkiego. Kiedy ów książę powrócił do swojej stolicy

- pisał ruski mnich - "rozkazał bałwany wywracać, owe rozsiekać, a

inne na ogień wydać. Peruna zaś kazał przywiązać koniowi do ogona

i wlec z góry przez Boryczewo do Ruczaju, dwunastu mężów

przystawił bić (go) kijami. To zaś nie dlatego, by drzewo było

czujące, jeno na urągowisko biesowi, który zwodził tym obrazem

ludzi, niechże więc odpłatę przyjmie od ludzi. (...) Gdy zaś

wlekli go Ruczajem ku Dnieprowi, płakali po nim niewierni ludzie,

jeszcze bowiem nie byli przyjęli świętego chrztu".

Zgodnie z ówczesnymi przekonaniami sakralna moc chrzcielnego

obrządku miała sama sprawić, że ludzie, którzy się ochrzcili,

własnowolnie odrzucali wiarę w dawne bałwany i uznawali je za

symbole złych, nieczystych sił diabelskich.

Książę osobiście doglądał, aby pogański bożek został wrzucony do

rzeki, ustawił po brzegach ludzi, którym surowo przykazał: "Jeśli

gdzie przybije, odpychajcie go od brzegu, dopokąd progów nie

minie, a wtedy zostawcie go". Kiedy już posąg spłynął rzeką,

monarcha kazał ogłosić przez gońców całej ludności miasta rozkaz,

aby w dniu następnym stawiła się nad rzeką. "Jeśli nie przyjdzie

kto jutro nad rzekę, czy bogaty, czy ubogi, czy biedak czy

niewolnik - przeciwnikiem mi będzie" - brzmiał rozkaz książęcy.

Nazajutrz zeszło się więc ludzi bez liku, wszyscy "wleźli do wody

i stali owi po szyję, a drudzy po piersi, młodsi zaś brodzili,

popi zaś stojąc odprawiali modlitwy. I była radość na niebie i na

ziemi widzieć tyle dusz zbawionych, a diabeł stękając mówił: Biada

mi, oto stąd wygnan jestem. Następnie książę rozkazał budować

chrześcijańskie świątynie i stawiać je tam, gdzie dotąd stały

pogańskie bałwany. "I poczęli stawiać cerkwie po grodach i

ustanawiać popów, i ludzi do chrztu przywodzić po wszystkich

grodach i siołach".

W pierwszej fazie akcji chrystianizacyjnej przy czynnym poparciu

władzy państwowej niszczono obiekty pogańskiego kultu. Nie

wątpimy, że należało to do obowiązków biskupa Jordana. Jeździł on

po kraju w otoczeniu książęcych wojów, którzy stanowili zbrojną

podporę jego działalności. Wieść o burzeniu pogańskich świątyń i

obalaniu bóstw musiała wielce niepokoić mieszkańców kraju,

przywiązanych do pradawnych wierzeń i można sądzić, że pewnie

nigdzie działalność biskupa i towarzyszących mu drużynników nie

spotykała się z życzliwością.

Wprowadzanie nowej wiary dokonywało się więc w Polsce w ten sam

sposób, jak to bywało w innych krajach, mianowicie w oparciu o

aparat państwa. Nie należy sądzić, aby akcja misyjna od razu

ogarnęła szerokie kręgi ówczesnego społeczeństwa polskiego.

Zasługę chrystianizacji ludności ziem polskich na początku XI

stulecia przypisywano częściej nie Mieszkowi, lecz jego następcy,

Bolesławowi Chrobremu. Wiadomo także o wprowadzonych przez tego

monarchę surowych rygorach (np. wyłamanie zębów za

nieprzestrzeganie kościelnego postu) i karach, jakie groziły jego

poddanym w razie nie podporządkowania się kościelnym normom. To o

stosunkach, jakie panowały dopiero za Bolesława Chrobrego,

Thietmar pisze, że "prawo Boże, świeżo w tym kraju wprowadzone,

większej nabiera mocy przez (...) przymus, niż przez post

ustanowiony przez biskupów".

"W ogóle nie zdajemy sobie dostatecznie jasno sprawy z tego, z

jakimi trudnościami walczono wtedy, w X wieku, jeżeli chodzi o

wprowadzenie do jakiegoś chrystianizującego się kraju potrzebnej

ilości duchownych - pisał przed wieloma laty wybitny polski

historyk Stanisław Kętrzyński. - Znajdowano tu i ówdzie po

klasztorach mnichów skłonnych i chętnych do przeniesienia się

indywidualnie czy w grupach po kilku w inne strony dla misji i

ewangelizacji. Ale wymagało to wysłańców, ajentów, korespondencji

i dużego nakładu pieniężnego, jeżeli taka grupa zwerbowanych

mnichów (świeckie duchowieństwo, żonate, do tego rodzaju pracy nie

nadawało się) miała przebyć daleką drogę i przywieźć ze sobą to

wszystko, co do pracy kościelnej było potrzebne, zatem naczynia

kościelne i księgi, szaty liturgiczne, relikwie, książki do

nauczania, nawet wino do mszy. Wszystko to musiało być nabyte, tak

jak i zapewnione warunki życia w kraju, który ich wzywał. W tej

sytuacji nie mógł być przypływ takich duchownych bardzo liczny,

zwiększał się on w miarę postępu czasu i pewnego rozgłosu, który

to czy inne środowisko zyskuje. Duchowni tacy po przybyciu do

obcego kraju przez dłuższy czas walczyli z trudnością języka,

który musieli poznać. Narybek zaś między miejscową ludnością

rekrutowany także zwiększał się powoli, a w dużej mierze nie

nadawał się jeszcze do piastowania wyższych godności kościelnych".

Ponadto wydaje się, że Mieszko, aczkolwiek bez wątpienia gorliwie

zabiegał wokół sprawy wprowadzenia w swym państwie nowej wiary,

starannie unikał zaostrzenia się wewnętrznych konfliktów, jakie

musiały powstawać w związku z akcją chrystianizacyjną.

Mówiliśmy, że wprowadzenie chrześcijaństwa w Polsce było

spowodowane przede wszystkim racjami natury politycznej. Przyjęcie

nowej wiary spowodowało także daleko idące zmiany w wewnętrznym

życiu państwa i społeczeństwa polskiego. Były one jednak zgodne z

interesami zarówno rządzącej społecznej elity, jak i dynastii.

Wprawdzie możnowładcy ponosili straty w związku z koniecznością

choćby częściowego podporządkowania się kościelnemu zakazowi

sprzedawania chrześcijańskich niewolników w ręce "niewiernych", co

było bardzo zyskowne dla niektórych możnych, to jednak w pewnej

mierze pokrywali koszty akcji misyjnej. Należy stwierdzić, że były

one niewspółmierne w stosunku do uzyskiwanych - nie zawsze

bezpośrednio - korzyści. Nie chodzi tu o doraźne zyski, wyrażające

się w dobrach materialnych. Nowa religia skutecznie przyczyniała

się do likwidacji pozostałości plemiennego ustroju, niszczyła

kadrę pogańskiego kultu, kapłanów, którzy stali na straży

przedpaństwowych tradycji, oddziaływała jako jeszcze jeden ważki

czynnik jednoczeniowy, zlepiający w całość powiązane z sobą

niedawno plemiona, podporządkowane władzy księcia. Władca, którego

polityczni przeciwnicy mogli dotąd traktować jako równego sobie,

zgodnie z ideologią chrześcijańską stawał się boskim pomazańcem,

jego panowanie zyskiwało nową sakralną, nadprzyrodzoną sankcję.

Umacniało to pozycję księcia w państwie, sprzyjało ugruntowaniu

jego przewagi nad innymi możnymi w kraju, nad plemiennymi

dynastiami i ich potomkami, powiększało przedział między monarchą

a resztą ludności Polski. Znaczenie przyjęcia chrześcijaństwa jako

religii państwowej miało doniosłe znaczenie zarówno dla

wewnętrznego życia państwa polskiego, jak i dla jego stosunków

międzynarodowych. Nowa religia niosła umocnienie młodej polskiej

państwowości.

Na zachodniej granicy

Umocnienie pozycji państwa polskiego na arenie międzynarodowej,

osiągnięte w wyniku zawartych układów politycznych oraz przyjęcia

chrześcijaństwa jako religii państwowej, umożliwiło kontynuację

podjętych już wcześniej zamierzeń, przede wszystkim zaś walki o

przyłączenie Pomorza. Tutaj, jak pamiętamy, polskie aspiracje

polityczne krzyżowały się z interesami Wieletów, którzy teraz, na

wieść o chrzcie Mieszka i towarzyszących temu wydarzeniu

okolicznościach, nie zwlekając postanowili uprzedzić ewentualną

polską akcję wojskową i sami pod wodzą Wichmana wystąpili zbrojnie

przeciwko Polsce. Widocznie Mieszko I zawczasu dowiedział się o

przygotowaniach do wojny, do której Wieleci starali się wciągnąć

również plemię Wolinian, gdyż nie udało się go zaskoczyć. Już

wcześniej uzyskał od swego teścia posiłki: dwa szyki konnicy,

czyli co najmniej dwustu jezdnych. Ponieważ władca Polski zwrócił

się o pomoc wojskową do Bolesława I Srogiego, przeto nie

lekceważył on niebezpieczeństwa i przywiązywał dużą wagę do

wyników przyszłych zmagań.

Organizatorem i wodzem wyprawy wielecko-wolińskiej przeciwko

państwu Mieszka I był komes Wichman. Udało mu się zebrać na

wyprawę sporą liczbę wojska. Polacy także dysponowali znacznymi

siłami zbrojnymi, które składały się z wojów pospolitego ruszenia

- piechurzy - i konnicy: drużynnicy, możni, posiłkowe oddziały

czeskie. Armia Mieszka liczyła pewnie około trzech tysięcy ludzi,

co w owych czasach nie było wcale mało.

Działania wojenne rozpoczęli Wieleci i Wolinianie. Wyruszyli oni

ze swych siedzib i posuwali się w górę Odry. Trudno powiedzieć,

czy podążali po jej prawym, czy też lewym brzegu, gdyż po obu

stronach rzeki znajdowały się dogodne drogi. Nie wykluczone, że

cała ta armia kierowała się ku południowemu wschodowi, w stronę

pogranicza wielkopolsko-pomorskiego, w każdym razie zdołała się

wedrzeć w głąb obszaru państwowego Polski i przedzierała się przez

lasy. Nie wiadomo dokładnie gdzie, zapewne jednak na północ od

ujścia Warty do Odry, zagrodziły, najeźdźcom drogę oddziały

dowodzone przez samego Mieszka.

Doszło do walnej bitwy 21 września 967 roku. Dzięki informacjom,

które saski kronikarz Widukind otrzymał od jednego z towarzyszy

Wichmana, możemy dziś stosunkowo dokładnie opisać przebieg walki.

Wojska wielecko-wolińskie składały się w większości z piechoty,

która gdy zobaczyła, że Polacy zagradzają jej drogę, uformowała

się w szyk bojowy, stanowiący - jak zwykle w podobnych wypadkach -

prostą kolumnę. Składało się na nią kilka szeregów wojowników,

stojących jeden za drugim. Taki prosty sposób uszykowania wojska

był podówczas powszechnie stosowany przez piechotę i miał ten

walor, że umożliwiał nie tylko odparcie silnego czołowego natarcia

nieprzyjaciela, lecz również uderzenie czołowe na wojska

przeciwnika. Charakteryzowała go jednak niewielka zdolność

przeprowadzenia manewru i mała elastyczność, ponadto szyk ten był

narażony na niebezpieczeństwo w przypadku okrążenia go przez

wojsko nieprzyjaciela. Aby temu zapobiec, starano się ubezpieczyć

tyły przez rozłożenie dobrze strzeżonego obozu. Wojsko polskie

wraz z posiłkowymi oddziałami czeskimi zostało uszykowane przez

Mieszka w sposób bardziej skomplikowany. W centrum książę

zgrupował oddziały pieszych wojowników, wysuwając je nieco ku

przodowi, w stosunku do pozostałych części armii, natomiast na

prawym i lewym skrzydle, zapewne nieco w tyle, rozmieścił oddziały

konnicy. W trudnych warunkach terenowych, w lesie, przez jakiś

czas były one niewidoczne dla przeciwnika. W porównaniu z szykiem

przeciwników ugrupowanie wojsk polskich zapewniało im łatwość

manewrowania i znacznie większą operatywność. Bitwa rozpoczęła się

od czołowego uderzenia armii dowodzonej przez Wichmana na

znajdujące się naprzeciw zwarte szyki polskiej piechoty. Mieszko

wydał jej rozkaz, aby związała walką wojowników nieprzyjaciela i

powoli ustępowała pod jego naporem po to, by odciągnąć Wieletów i

Wolinian od ich obozu.

"Gdy Wichman wyprowadził przeciwko niemu wojsko - pisał o Mieszku

I Widukind - (ów) najpierw nasłał na niego piechotę. I gdy ci z

polecenia księcia z wolna uciekali przed Wichmanem, (komes) został

dość daleko odciągnięty od obozu..." Wszystko stało się zgodnie z

przewidywaniami polskiego wodza. Wojsko nieprzyjacielskie zostało

odcięte od własnego obozu, nie mogło się już doń wycofać i

nadeszła chwila, w której do walki wkroczyła polska i czeska

konnica.

Kiedy armia Wichmana oddaliła się już znacznie od obozu, a jej

szyk się rozluźnił, Mieszko "nasławszy na niego od tyłu konnicę,

na dany znak wezwał uciekających do przeciwnatarcia na wroga. Gdy

tak z naprzeciwka i od tyłu nań naciskano, spróbował Wichman się

wycofać".

Skomentujmy lapidarne słowa kronikarza. Otóż w drugiej fazie bitwy

umieszczone na skrzydłach oddziały konnicy polskiej i czeskiej

uderzyły niespodzianie na tyły nieprzyjaciela, podczas gdy

piechota na dany znak rozpoczęła kontrnatarcie. Wojska Wichmana

zostały otoczone, odcięte od własnego obozu, zmuszone do walki z

dwóch stron naraz i rozerwania bitewnego szyku. Komes Wichman

szybko zorientował się w sytuacji i nie czekając końca bitwy

szukał ocalenia w ucieczce. Dostrzegli to jednak wodzowie wieleccy

i wolińscy, zatrzymali go i zmusili do przyjęcia walki pieszo. Na

wynik bitwy nie trzeba było długo czekać, w tej sytuacji musiała

się ona zakończyć zwycięstwem Polaków.

Wichman - czytamy w opowiadaniu Widukinda - "posądzony (został)

przez swych towarzyszy o niegodziwość, bo sam namówił ich do

walki, że mógłby zawierzając koniowi uciec łatwo, gdyby zaszła

potrzeba. Przeto przymuszony zsiadł z konia i pieszo razem z

towarzyszami wdał się w bitwę. I tego dnia mężnie walcząc, bronił

się orężem. Wyczerpany postem i długą drogą, jaką przebył z bronią

przez całą noc, już nad ranem dobił się do jakiegoś zabudowania z

garstką towarzyszy. Przedniejsi zaś z wrogów, gdy go odnaleźli, z

broni poznali, że mają przed sobą męża wybitnego. Wypytywany przez

nich, kim jest, wyznał, że jest Wichmanem. I ci wezwali go do

złożenia broni i zaklinali się, że go całego odstawią swojemu

księciu i to u niego wyjednają, aby go nietkniętego odstawił

cesarzowi, ów jednak, choć doprowadzony do ostateczności i baczny

na swe starodawne szlachectwo i męstwo, wzgardził podać takim

dłoń, prosił jednak, aby donieśli o nim Mieszkowi: przed nim chce

złożyć broń, jemu podać rękę. W czasie gdy ci podążali do Mieszka,

otoczył go niezliczony tłum i ostro go zaatakował. On zaś, choć

wyczerpany, powaliwszy wielu z nich, wyciągnął wreszcie miecz i

przekazał go przedniejszemu z wrogów z tymi słowami: Weź, powiada,

ten miecz i zanieś panu twemu, niech go trzyma na znak zwycięstwa

i niech go przekaże przyjacielowi (swemu) cesarzowi, aby,

dowiedziawszy się o tym, mógł natrząsać się z poległego

przeciwnika lub raczej opłakiwać powinowatego. I to rzekłszy

zwrócony ku wschodowi, jak potrafił, błagał Pana w ojczystym

języku i duszę przepełnioną wielu biedami i udrękami wyzionął na

łono Stwórcy wszechrzeczy. Taki był koniec Wichmana, taki prawie

wszystkich, którzy podnieśli broń na cesarza, ojca swego" -

podsumowywał swe dydaktyczno-historyczne rozważania Widukind.

Dzisiejszemu historykowi trudno powstrzymać się od poczynienia

kilku uwag na marginesie tej opowieści. Władca Polski występuje tu

cały czas jako "przyjaciel cesarza", a jego wojownicy, którzy

skłaniają Wichmana do poddania się, oznajmiają mu, że skoro odda

się w ręce księcia, ów niechybnie wyda go w ręce imperatora. Nie

sposób przypuszczać, by polscy wojowie, którzy spotkali w lesie

saskiego rycerza, działali na własną rękę. Czy słowa, które

wówczas wypowiedzieli, nie odzwierciedlały rozkazów ich wodza?

Można więc chyba sądzić, że Mieszko działał istotnie w

porozumieniu z cesarzem Ottonem I, który udzielił mu politycznego

poparcia, w zamian za co książę zobowiązał się, w razie pojmania

buntowniczego rycerza, do odstawienia go cesarzowi. Osłabienie

siły Wieletów i Wolinian, jakie musiało nastąpić w wyniku

zwycięstwa Polaków nad armią Wichmana, leżało podówczas również w

żywotnych interesach cesarstwa, umacniającego swe wpływy na

ziemiach Słowian Połabskich i zmierzającego do podboju tych

plemion, które zachowały jeszcze niezależność. Istotnie władca

Polski jeszcze tego samego roku odesłał oręż poległego grafa

bawiącemu w Italii Ottonowi.

Przebieg bitwy z wojskami wielecko-wolińskimi pozwala nam

zastanowić się przez chwilę nad mechanizmem procesu jednoczenia

ziem polskich pod jedną, Mieszkową władzą. Zbrojna konfrontacja z

silnym, chociaż pozostającym na nieco niższym stopniu społecznego

zorganizowania przeciwnikiem, którego wojskami dowodził wytrawny

saski rycerz, w 967 roku wykazała, w jakiej mierze Polacy zdołali

udoskonalić swoją sztukę wojenną, do jak wysokiego poziomu

doprowadzili organizację wojska, jego dowodzenie i taktykę. Były

to wojskowe czynniki zjednoczenia ziem polskich i umocnienia

potęgi młodej polskiej państwowości nad Wisłą i Odrą.

Politycznym rezultatem zwycięstwa, odniesionego nad połączonymi

siłami Wieletów i Wolinian, było zakończenie przez Mieszka podboju

terytoriów leżących u ujścia Odry. Udało się opanować je w

niedługim czasie, rozciągając władzę Polski na Wolin, a być może

również Uznam i Wołogoszcz.

Wojnę 967 roku wygrał Mieszko I nie wbrew Ottonowi I, ale w

porozumieniu z nim, występował w niej bowiem jako "przyjaciel

cesarza". Nie oznacza to jednak, by polska ekspansja polityczna w

rejonie dolnej Odry budziła w Niemczech entuzjazm, by nie czuli

się nią zaniepokojeni ambitni panowie wschodnioniemieccy,

spoglądający na te obszary jako na ziemie, które pragnęliby

chętnie widzieć pod swym panowaniem. Nie bardzo interesowali się

politycznymi ambicjami swego władcy, który kazał im tracić czas i

siły we Włoszech. Niepokoiło ich natomiast umacnianie się potęgi

państwa, na którego czele stał do niedawna pogański jeszcze

książę, teraz mieniący się dumnie cesarskim przyjacielem.

Upatrywali w nim, nie bez powodu, zagrożenie własnych planów i

nadziei panowania na ziemiach słowiańskich.

Sytuacja ta niepokoiła nie tylko władcę Polski, ale i... cesarza.

Nie można się temu dziwić, że zabiegając o umocnienie swego

panowania, o środki dla realizacji własnych politycznych ambicji,

starał się możliwie skutecznie okiełznać lokalnych możnowładców we

wszystkich częściach państwa i zmusić ich do podporządkowania się

władzy centralnej. Dlatego też, kiedy stary Gero rozstał się z tym

światem w 965 roku, Otto I podjął wysiłki celem zreformowania

organizacji wschodnich rubieży państwa. Olbrzymią Marchię

Wschodnią, która znajdowała się we władaniu Gerona, podzielił Otto

na kilka części, każdą oddał pod władzę innego pana. Część

północną, która później stanowić będzie Marchię Północną,

przekazał Otto komesowi Dytrykowi, jego też uczynił zwierzchnikiem

wszystkich margrabiów w tych stronach. Obszar Łużyc stanowił

osobną Marchię Łużycką, która znalazła się we władaniu margrabiego

Hodona, ponadto utworzono także inne, mniejsze jednostki

organizacyjne: marchię komesa Thietmara oraz okręgi grafów -

Guntera, Wigberta i Wizzera. W ten sposób cały ten olbrzymi

obszar, którym do niedawna władał jeden człowiek, został oddany

kilku wielmożom, nie zawsze zgodnym między sobą, podporządkowanym

zwierzchnictwu jednego z nich. W nowym układzie stosunków żaden ze

sprawujących władzę panów nie mógł dojść do takiej potęgi, jaką

kiedyś osiągnął Gero, tym bardziej że cesarstwo nie zaniechało

wprowadzania tu dalszych zmian organizacyjnych. W ich wyniku pod

koniec X stulecia na obszarach między Łabą i Odrą uformowały się

trzy niemieckie marchie: północna, wschodnia i miśnieńska, z

którymi państwo polskie będzie się niejednokrotnie stykało.

Reformy administracyjne na wschodzie nie usunęły jednak

niebezpieczeństwa niesubordynacji miejscowego możnowładztwa w

stosunku do władzy centralnej, tak jakby sobie tego życzył cesarz.

Państwo niemieckie było bowiem wówczas stosunkowo luźnym zlepkiem

feudalnych księstw, na których czele stali miejscowi panowie

ustawicznie kłócący się między sobą, i z największym trudem

udawało się cesarzowi utrzymywać ich w ryzach. Gdy tylko Otto I

oddalił się w inne strony, znów wybuchały dawne waśnie, rodziły

się nowe ambicje i konflikty. Kiedy więc Otto I przebywał w

dalekiej Italii, jeden z margrabiów wschodnich, mianowicie Hodo,

sprawujący władzę na Łużycach, zaniepokojony wzrostem potęgi

państwa polskiego, a zwłaszcza rozwijaną przez nie ekspansją

terytorialną, postanowił działać na własną rękę. Chciał on

powściągnąć polityczne ambicje Mieszka, a kto wie, czy nie dokonać

istotnej zmiany w układzie stosunków polsko-niemieckich.

Zorganizował więc wojenną wyprawę przeciw Polsce. Było to w 972

roku. I znów szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że wiemy o

niej stosunkowo wiele. Stało się tak dlatego, że dzieje tej wojny

zaciekawiły kronikarza merseburskiego Thietmara. Jego ojciec wziął

w niej udział. Mamy więc informacje pochodzące od jednego z tych

panów wschodnioniemieckich, którzy pociągnęli na wojnę z Mieszkiem

I pod wodzą margrabiego.

Pociągnęli, ale dokąd? Znowu musimy wkroczyć na śliski grunt

domysłów, na jakie skazany jest każdy historyk, zajmujący się tymi

czasami. Wiadomo, że armia margrabiego dotarła do miejscowości,

którą zapisano w łacińskiej kronice jako "Cidini". Jest to

niewątpliwie miejscowa nazwa słowiańska. Na razie odłóżmy tę

sprawę, o jaką nazwę mogłoby tu chodzić. Wiemy, że w wyprawie

przeciw Mieszkowi wzięli udział oprócz margrabiego Hodona także

graf Zygfryd z Walbeck, ojciec dziejopisa Thietmara oraz inni

panowie, którzy nie są znani z imienia, więc muszą pozostać

anonimowi. Władztwo Hodona obejmowało terytorium saskiej Marchii

Wschodniej, której głównym trzonem były Łużyce, i dochodziło do

Odry w jej środkowym biegu. Gdyby nie to, że wiemy coś niecoś o

grafie Zygfrydzie, moglibyśmy wnioskować, że margrabia ściągnął

wojsko z terenu, który podlegał jego władzy, skierował się ku

polskiej granicy i szedł przez własne ziemie. Kierunek uderzenia

wiódłby zatem w stronę nadodrzańskiego Krosna. Biegł tędy prastary

szlak, wielokrotnie wykorzystywany w X-XI wiekach w zmaganiach

polsko-niemieckich. Wówczas winnibyśmy poszukiwać miejscowości o

nazwie "Cidini", jak to czynili niektórzy historycy, albo na Ziemi

Lubuskiej, albo w północno-wschodniej części Śląska.

Tak byłoby wtedy, gdybyśmy mieli pewność, iż wyprawa margrabiego

Hodona była jego indywidualnym przedsięwzięciem

wojskowo-politycznym, podjętym bez porozumienia z panami spoza

jego marchii i bez poparcia kogokolwiek z zewnątrz, gdyby została

zmontowana tylko w oparciu o siły Hodonowej marchii. Ale tak

przecież nie było. Świadczy o tym osoba grafa Zygfryda. Otóż

"grabstwo" pana z Walbeck wcale nie podlegało władzy Hodona, nie

znajdowało się bowiem na obszarze jego marchii, lecz leżało gdzie

indziej. Rozciągało się na terenie pozostającym pod bezpośrednią

władzą margrabiego Dytryka, tego samego, który sprawował

zwierzchnictwo nad wszystkimi margrabiami na wschodzie. Czyż

byłoby możliwe, aby graf Zykfryd oraz ci nieznani z imienia

znakomici rycerze, którzy pociągnęli na pomoc Hodonowi, władcy

sąsiedniej marchii, działali wbrew swemu własnemu zwierzchnikowi,

margrabiemu Dytrykowi? Gdyby tak było, spotkałaby ich za to

niechybnie surowa kara, przynajmniej tych, którzy by wynieśli

głowę z wojny. Tymczasem nic takiego się nie stało. Wolno się nam

więc domyślać, że wprawdzie wyprawę przeciwko Mieszkowi I

zorganizował Hodo i uczynił to nie oglądając się na cesarza, ale

przecież nie gotował się do niej zupełnie sam. Udział w tej wojnie

grafa Zygfryda z Walbeck wskazuje, że została ona zorganizowana

przy chociażby milczącym, jeżeli nie jawnym, poparciu margrabiego

Dytryka. Ponieważ z marchii Dytrykowej tylko jeden pan wyruszył ze

swoimi na wyprawę, wynika z tego, że Dytryk - sprawujący władzę

zwierzchnią we wszystkich marchiach w tej części państwa

niemieckiego - nie myślał się w nią oficjalnie angażować. W

wypadku Hodona odrzuciliśmy domysł, jakoby to była oficjalna

ekspedycja, zorganizowana przezeń w porozumieniu z zastępcą

cesarza na niemieckim wschodzie - margrabią Dytrykiem. W naszym

przekonaniu bardziej udokumentowane jest przypuszczenie, że

wyprawę tę podjął Hodon za milczącą zgodą Dytryka. Byłby to więc

jeszcze jeden z tak licznych w tych czasach przykładów

niesubordynacji panów wschodnioniemieckich w stosunku do linii

politycznej ich własnego monarchy. Wykorzystali oni okoliczność,

że cesarz znajdował się daleko i podjęli próbę podporządkowania

sobie niewygodnego i rosnącego w potęgę władcy sąsiedniego

państwa. Przywykłym do odnoszenia zwycięstw w walkach ze

Słowianami panom wschodnioniemieckim niełatwo było pogodzić się z

myślą, że tuż za Odrą rządzi niedawny poganin, teraz zaś

"przyjaciel cesarza", nie ktoś z nich lub przez nich ustanowiony.

"Tymczasem dostojny margrabia Hodo - czytamy w kronice Thietmara z

Merseburga - zebrawszy wojsko, napadł z nim na Mieszka, który był

wierny cesarzowi i płacił trybut aż po rzekę Wartę. Na pomoc

margrabiemu pospieszył wraz ze swoimi tylko mój ojciec, graf

Zygfryd, podówczas młodzieniec i jeszcze nieżonaty. W dzień św.

Jana Chrzciciela (24 czerwca) starli się z Mieszkiem, odnieśli

zrazu zwycięstwo, lecz potem w miejscowości zwanej Cidini, brat

jego Czcibor zadał im klęskę, kładąc trupem wszystkich najlepszych

rycerzy z wyjątkiem wspomnianych grafów".

Relację Thietmara uzupełnia informacja Brunona z Kwefurtu, że

Mieszko "sztuką zwyciężył" margrabiego Hodona.

Postarajmy się najpierw zlokalizować teren, na którym rozgrywały

się te wydarzenia. Historycy identyfikują "Cidini" z Cedynią

położoną na wysokim, prawym brzegu Odry, na północ od ujścia

Warty, silnym grodem strzegącym drogi, która wiodła z Pomorza na

Magdeburg. Gród w Cedyni - jak podkreśla jego badacz Władysław

Filipowiak - "ulokowany w największym wygięciu Odry ku zachodowi,

ubezpieczał zachodnie skrzydło polskiego uderzenia ku północy od

strony niemieckiej. Tędy bowiem przechodziła najkrótsza droga ze

środkowych Niemiec. Grodzisko w Cedyni położone jest na wysokim

brzegu pradoliny Odry, którędy przebiegała droga wiodąca od

przeprawy w Osinowie. Usytuowanie grodziska obok traktu wiodącego

wzdłuż jego wałów pozwalało na każdorazowe zamknięcie komunikacji

w razie potrzeby. Wyjazd z pradoliny w innych miejscach był bardzo

utrudniony".

Najpewniej tym właśnie szlakiem, wiodącym z Niemiec na Osinów i

Cedynię, wtargnęły na ziemie polskie wojska, prowadzone przez

Hodona, które prawdopodobnie wyruszyły znad środkowej Łaby.

Zapewne nieco na południowy zachód od grodu w Cedyni nastąpiło

pierwsze starcie wojsk nieprzyjacielskich z czołowymi oddziałami

polskimi. Tą właśnie, wysuniętą ku przodowi częścią swej armii

dowodził osobiście Mieszko. Na czele drugiej, pozostającej nieco w

tyle, części polskich oddziałów stał brat książęcy Czcibor.

Najpierw nastąpiło starcie wojsk niemieckich z czołowymi

oddziałami polskimi, które - podobnie jak w bitwie z 967 roku -

zaczęły powoli ustępować pod naporem nieprzyjaciela, zmuszając go

do rozciągnięcia się i rozluźnienia szyków. To właśnie oznacza

sformułowanie kronikarza, że w walce tej Niemcy odnieśli zrazu

zwycięstwo. Gdy najeźdźcy byli o tym przekonani, niespodziewanie

dla nich wkroczyły do walki odwodowe oddziały polskie dowodzone

przez Czcibora. Uderzyły one na Niemców z boku, podczas gdy

ustępujące dotąd szyki Mieszka przeszły do kontrnatarcia. Bitwa

zakończyła się druzgocącą klęską Niemców, którzy zostali wybici

niemal do nogi. Uszli z życiem tylko margrabia Hodo i graf

Zygfryd. Nawet Niemcy doszli do przekonania, że zostali pokonani

sztuką wojenną Polaków, skoro taki pogląd doszedł do uszu Brunona

z Kwerfurtu. Ponieważ w bitwie tej wzięli bezpośredni udział

zarówno władca Polski, jak jego brat, niebezpieczeństwo uznano za

bardzo poważne. Bitwa, stoczona przez wojsko polskie pod Cedynią

24 czerwca 972 roku, dobitnie świadczy o wartości ówczesnego

polskiego żołnierza i polskiej sztuki wojennej.

"Cesarz poruszony do żywego wieścią o tej klęsce - zapisał

Thietmar - wysłał czym prędzej gońców, nakazując Hodonowi i

Mieszkowi, aby pod rygorem utraty jego łaski zachowali pokój do

czasu, gdy przybędzie na miejsce i osobiście zbada sprawę". Miało

to nastąpić niebawem, wiosną następnego roku, kiedy Otto I wraz ze

swoim świeżo koronowanym synem - imiennikiem podążył do wschodnich

prowincji państwa. W drugiej połowie marca stanął w Kwedlinburgu,

dokąd zwołał wielki zjazd polityczny. Prócz mnóstwa innych ważnych

spraw miał wówczas cesarz rozstrzygnąć konflikt, jaki powstał

między panami wschodnioniemieckimi a władcą Polski. Jak pragnął go

zażegnać? Otóż zgoła inaczej, niż byśmy się tego spodziewali. Otto

nie myślał przyznać racji Mieszkowi. Dlaczego? Dla cesarza

najważniejszą sprawą było niedopuszczenie, żeby na wschodzie

rozpętała się jakakolwiek nowa wojna. A przecież parli do niej

panowie z tych części królestwa, z których zdaniem Otto musiał się

liczyć. Układ układem, ale nie mogło się Ottonowi podobać, że jego

polski "przyjaciel" zadaje dotkliwe ciosy wprawdzie

niesubordynowanym, ale zawsze niemieckim panom. Niepokoił wreszcie

cesarza - podobnie jak panów niemieckich - polityczny i wojskowy

sojusz Polski z Czechami. Dlatego też podjął Otto I starania,

które miały na celu osłabienie pozycji państwa polskiego, bez

naruszania dotychczasowego stanu prawnych stosunków między Polską

a cesarstwem. Wymógł na Mieszku, aby przysłał mu jako zakładnika

swego pierworodnego syna, zrodzonego z Dobrawki - Bolesława, czym

krępował jego ewentualne nieprzyjazne kroki względem siebie lub w

stosunku do panów wschodnioniemieckich. Jednocześnie Otto zapewnił

sobie życzliwość nowego władcy Czech, księcia Bolesława II

Pobożnego, udzielając mu zezwolenia na utworzenie w Pradze

biskupstwa. Liczył na silniejsze powiązanie Czech z Niemcami, na

osłabienie sojuszu czesko-polskiego, zwłaszcza zaś na to, że

Mieszko I nie będzie już mógł uzyskać pomocy południowego sąsiada.

Stosunki polsko-niemieckie, które formalnie nie ulegały żadnej

zmianie, stawały się więc coraz bardziej napięte. Mieszko miał

powody, by być bardziej nieufnym do Ottona I. Cesarz też mu już

nie dowierzał. Władca Polski stawał się coraz ostrożniejszy w

stosunkach z cesarzem. Świadczy o tym znamienny fakt, że właśnie w

czasie, kiedy był zmuszony wysłać swego syna na dwór Ottona,

ofiarował kosmyk jego włosów papieżowi Benedyktowi VI.

Symbolizowało to oddanie Bolesława w papieską opiekę. Miała go ona

ustrzec przed niebezpieczeństwami, jakie mogłyby nań czekać, na

cesarskim dworze. Nie wiadomo, jak ułożyłyby się stosunki między

obu sąsiadującymi z sobą państwami, gdyby nie niespodziewana

śmierć cesarza Ottona I podczas uczty 7 maja 973 roku w

niewielkiej miejscowości Memleben, niedaleko od Merseburga.

Stworzyła ona nową sytuację polityczną w Niemczech.

Cesarstwo - Niemcy - Polska

Mimo wszystkich zabiegów i starań, podjętych na długo przed

śmiercią, nie udało się Ottonowi uchronić państwa od wewnętrznych

waśni, które zaczęły się po jego zgonie. Najbliższe otoczenie

zmarłego monarchy potwierdziło jego pragnienia i obwołało królem

syna, który jeszcze za życia ojca został koronowany na cesarza

rzymskiego jako Otton II. Mimo to znalazła się spora grupa

zawiedzionych w swych nadziejach panów południowo-niemieckich,

którzy mieli własnego kandydata do tronu. Był nim władca Bawarii,

przedstawiciel bocznej, młodszej linii panującej dynastii, wnuk

Henryka I Ptasznika i stryjeczny brat Ottona II, książę Henryk II

Kłótnik. Zgłosił on teraz pretensje do korony. Zdołał skupić wokół

siebie sporą gromadkę zwolenników z biskupem z Freising na czele,

starał się też o nawiązanie przyjaznych stosunków z władcami

sąsiednich krajów słowiańskich: Bolesławem II Pobożnym - władcą

Czech - i Mieszkiem I. Rychło doszło do zawarcia formalnego

porozumienia politycznego między przywódcami opozycji bawarskiej a

książętami Czech i Polski celem, jak powiadano, obalenia Ottona II

i wprowadzenia na tron niemiecki księcia Henryka. W Niemczech

zanosiło się na wojnę domową, w której opozycja mogła liczyć na

pomoc sąsiadów.

Czyżby okoliczność, że Mieszko I udzielił poparcia opozycji

bawarskiej, oznaczała, że zmienił on swoją politykę względem

Niemiec, że przestał go obowiązywać dotychczasowy układ stosunków

polsko-niemieckich? I tak, i nie. Zmienił o tyle, że władca

Polski, mając przykre doświadczenie w związku ze stanowiskiem

zajętym przez Ottona I w jego konflikcie z panami

wschodnioniemieckimi, poczuł się najwyraźniej rozczarowany do

"przyjaźni", jaka wiązała go z cesarzem. Upatrując w Ottonie II

kontynuatora polityki ojca, bacznie obserwował rosnący w otoczeniu

cesarza wpływ niechętnych mu panów niemieckich. Kiedy w Niemczech

zaczęła się organizować opozycja, Mieszko zdecydował się udzielić

jej poparcia w nadziei, że w ten sposób wytarguje od sąsiada

korzystniejsze dla siebie warunki. Zdawał też sobie sprawę, że

między nim a panami bawarskimi, którzy stanowili trzon stronnictwa

popierającego księcia Henryka, nie ma najmniejszych powodów do

konfliktów. Dotychczasowe stosunki Polski z Bawarią, tak

kościelne, jak polityczne dobrze się układały. Rachuby polityczne

Mieszka I sprowadzały się więc do nadziei na możliwość

rozluźnienia w przyszłości zależności swego państwa od zachodniego

sąsiada. Pod koniec panowania Ottona I zależność ta stawała się

dla Polski coraz bardziej krępująca. Jednakże rachuby te nie miały

się sprawdzić.

Opozycja bawarska nie zdołała sobie zapewnić przewagi w Niemczech

i stronnicy Ottona II niebawem pojmali jej przywódcę, księcia

Henryka, i osadzili go w więzieniu. Do planowanego powstania więc

nie doszło. Nowy cesarz, umocniwszy się na tronie, przygotowywał

się do rozprawy z zagranicznymi sprzymierzeńcami zbuntowanego

księcia. W wyniku trzech zbrojnych wypraw na Czechy zdołał Otto II

zmusić Bolesława II Pobożnego do uległości, przyjęcia cesarskiej

zwierzchności i podporządkowania się jego władzy.

Co czynił Mieszko w tym czasie, kiedy imperator siłą rozprawiał

się ze swymi przeciwnikami wewnętrznymi i z władcą czeskim?

Zapewne Mieszko nie był tak mocno zaangażowany w knowania opozycji

jak Bolesław II, nie on przecież dawał schronienie księciu

bawarskiemu, gdy ów musiał uchodzić z kraju. W każdym jednak razie

dobrze wiedziano, że i Mieszko sprzyjał przeciwnikowi imperatora.

Należało się więc spodziewać, że teraz, po upokorzeniu władcy

Czech, wyruszy Otto II na czele wojska przeciw Polsce.

I zapewne tak właśnie stałoby się, gdyby nie niepokoje, jakie

powstały w zachodnich prowincjach państwa niemieckiego, mianowicie

niebezpieczny najazd Francuzów na Akwizgran. Sprawił on, że cesarz

zaprzestał wszelkich poważniejszych akcji politycznych i

wojskowych na wschodzie i zorganizował wyprawę odwetową przeciw

Francji. Dopiero po jej zakończeniu, w roku 979, szykował się do

wojny z Mieszkiem I. Władca Polski miał więc sporo czasu na

poczynienie odpowiednich przygotowań, to bowiem, że Otto II nosi

się z zamiarem zorganizowania zbrojnej wyprawy przeciw niemu, - nie

było dlań od dawna żadną tajemnicą. Okazuje się, że przygotowania,

jakie podjął wówczas Mieszko I, były nie tylko natury wojskowej,

lecz również politycznej.

W końcu 979 roku pociągnął więc Otto II z wojskiem ku wschodowi,

zapewne szlakiem wiodącym przez górne Łużyce. Z powodu

niesprzyjających warunków atmosferycznych zmuszony był jednak

zawrócić z drogi. Było już zbyt późno na prowadzenie większej

kampanii wojennej, należało ruszyć na nią raczej wcześniej,

bezpośrednio po zakończeniu zbiorów zbóż, kiedy nie rozpoczęły się

jeszcze jesienne szarugi, które zamieniały drogi w nieprzebyte

błoto. Nie wiemy, czy wojska cesarskie znalazły się w pobliżu

państwowych granic Polski. Być może zaledwie do nich doszły.

Doświadczenia zmagań Ottona II z Bolesławem II Pobożnym

wskazywały, że należy się jak najpoważniej liczyć z możliwością

nowej wyprawy wojennej przeciw Polsce, gdy tylko nastaną lepsze

warunki. Mieszko I i jego doradcy doskonale zdawali sobie sprawę,

że wojna ta będzie stanowić bardzo poważne niebezpieczeństwo dla

państwowości polskiej. Dlatego też prócz wszystkich koniecznych

przygotowań do odparcia spodziewanego najazdu postanowiono podjąć

kroki polityczne, które zmieniłyby dotychczasowy układ stosunków

polsko-niemieckich na korzystniejszy. Zdecydowano się więc

rozpocząć pertraktacje z tymi siłami politycznymi w Niemczech,

które były dotychczas rzecznikiem napięcia, jakie panowało między

obu państwami. Na podstawie doświadczeń ze stosunków

polsko-niemieckich za panowania Ottona I polskie koła rządzące

przekonały się, że płonne jest wiązanie nadziei na spokój na

zachodniej granicy państwa jedynie z "przyjaźnią" z cesarzem. Były

one zdania, że należy wejść w porozumienie nie tylko z monarchą,

lecz przede wszystkim z tymi panami niemieckimi, którzy mieli

decydujący wpływ na wschodnią politykę państwa. Stało się to

koniecznością chwili zwłaszcza teraz, ponieważ zaczęły się rysować

ciemne chmury na horyzoncie stosunków polsko-czeskich.

Jeszcze w 977 roku zmarła Dobrawka, władca Polski mógł myśleć o

nowym małżeństwie, takim, które byłoby dlań najbardziej korzystne

ze względów politycznych. Sytuacja, w jakiej znalazło się państwo

polskie, spowodowała, że wystąpił on z propozycją poślubienia

córki najpotężniejszego z panów wschodnioniemieckich, margrabiego

Dytryka, którego pozycja polityczna była dobrze znana na polskim

dworze. Do wstępnych pertraktacji przystąpiono zapewne niedługo po

nieudanej cesarskiej wyprawie i prowadzono je w pośpiechu.

Oblubienica Mieszkowa, Oda, była podówczas zakonnicą w klasztorze

w Kalbe nad Muldą. Aby mogła, zgodnie ze wszystkimi kościelnymi

zwyczajami, opuścić klasztorne mury i wyjść za mąż; musiała

uzyskać od odpowiednich władz kościelnych zwolnienie ze ślubów

zakonnych. Było już sprawą margrabiego Dytryka, jak najbardziej

zainteresowanego w połączeniu córki z udzielnym władcą potężnego

państwa, aby ślub ten jak najszybciej doszedł do skutku mimo

wszelkich przeszkód. Margrabia nie bardzo wziął sobie do serca

sprzeciwy duchownych, decyzję swą motywował najwyższymi racjami

politycznymi i w rezultacie małżeństwo Mieszka z Odą zostało

zawarte. Niechętny księciu Polski biskup Thietmar nie omieszkał

wyrazić przy tej okazji swego niezadowolenia.

"Kiedy matka Bolesława (Chrobrego) umarła - czytamy w kronice

Thietmara - jego ojciec poślubił bez zezwolenia Kościoła mniszkę z

klasztoru w Kalbe, która była córką margrabiego Dytryka. Oda było

jej imię i wielką była jej przewina. Albowiem wzgardziła

oblubieńcem dając pierwszeństwo przed nim człowiekowi wojny, co

spotkało się z potępieniem ze strony wszystkich dostojników

Kościoła (...). Z uwagi jednak na dobro ojczyzny i konieczność

zapewnienia jej pokoju, nie przyszło z tego powodu do zerwania

stosunków, lecz znaleziono właściwy sposób przywrócenia zgody.

Albowiem dzięki Odzie powiększył się zastęp wyznawców Chrystusa,

powróciło do ojczyzny wielu jeńców, zdjęto skutym okowy, otwarto

bramy więzień przestępcom".

Tyle Thietmar reprezentujący w tej sprawie stanowisko niemieckiego

Kościoła. Z okazji zawarcia małżeństwa ogłoszono powszechną

amnestię, Mieszko zaś zwolnił jeńców, którzy się u niego

znajdowali. Byli to ludzie pojmani w różnych wojnach i starciach

granicznych. Informacja o zasługach Ody dla krzewienia wiary

chrześcijańskiej wskazywałaby, że przybyła ona do Polski w

otoczeniu duchowieństwa, które przystąpiło na miejscu do

działalności misyjnej.

Zawarcie małżeństwa przez Mieszka I z Odą spowodowało zwrot w

polityce państwa polskiego względem Niemiec. Władca Polski

opuszczał bowiem otwarcie szeregi stronników bawarskiego

pretendenta do korony i przez nawiązanie bliskich, rodzinnych

stosunków z panami wschodnioniemieckimi, wiernymi cesarzowi,

przechodził do obozu ottoniańskiego. Jest także więcej niż

prawdopodobne, że w tym czasie uległy dalszemu pogorszeniu

stosunki Mieszka z Bolesławem II Pobożnym.

Nie można wykluczyć, że niezależnie od kryzysu w stosunkach z

cesarstwem do tego tak gwałtownego zwrotu w polityce państwa

polskiego przyczyniła się także sytuacja, jaka powstała na

północno-zachodnim skraju państwa polskiego. Na przełomie lat

sześćdziesiątych i siedemdziesiątych X wieku pojawił się u ujścia

Odry nowy konkurent - królestwo duńskie. W tym samym czasie, kiedy

rodziło się porozumienie polsko-saskie, oddziały Duńczyków coraz

częściej pojawiały się w tych okolicach, nie wykluczone nawet, że

zajęły wyspę Wolin. Dania zaczęła zagrażać na równi interesom

polskim, jak wschodnioniemieckim.

Thietmar, któremu duchowne dostojeństwo nie pozwoliło przymknąć

oka na naruszenie kościelnych przepisów przy okazji polskiego

małżeństwa Ody, powiedział, że zostało ono zawarte dla dobra jego

ojczyzny i w celu zapewnienia pokoju. Biskup wyraził pogląd tych

panów saskich, którzy ze zrozumieniem i aprobatą przyjęli decyzję

margrabiego Dytryka. Dla nich rzeczywiste interesy niemieckie

leżały na wschodzie i północy, nie zaś za Alpami, w Italii, do

której wyprawił się Otto II. Niechętnie słuchali cesarskich wezwań

do dostarczenia pomocy, gdyż cała ich uwaga musiała się skupić na

wydarzeniach, które nie mogły ich nie interesować. Chodziło o

najazd duński na Saksonię oraz o wielkie powstanie Słowian

Połabskich, które wybuchło latem 983 roku. Wzniecili je Wieleci,

ci sami, którzy jeszcze niedawno byli wojennymi przeciwnikami

Mieszka I. Powstanie zagroziło istnieniu marchii margrabiego

Dytryka, objęło lwią część jego władztwa, podcięło organizację

kościelną na tych terenach. Zmusiło panów wschodnioniemieckich do

zorganizowania obrony, następnie zaś do mającej się ciągnąć przez

długie lata walki o przywrócenie niemieckiego panowania na

ziemiach słowiańskich.

Polityczną sytuację państwa niemieckiego skomplikowała dodatkowo

niespodziewana śmierć cesarza Ottona II we Włoszech 7 grudnia 983

roku. Jego syn, nieletni Otto III, wprawdzie już koronowany na

króla rzymskiego, jednak z powodu swego wieku nie był zdolny do

objęcia władzy, oddano go więc w opiekę najbliższego męskiego

krewnego. Tym zaś był przetrzymywany do niedawna w więzieniu,

ambitny książę bawarski Henryk II Kłótnik. Postanowił on

wykorzystać nadarzającą się okazję i sięgnąć po władzę w

Niemczech. Z chwilą objęcia opieki nad Ottonem III podjął więc

energiczne kroki celem pozyskania sobie zwolenników, którzy byliby

gotowi poprzeć jego kandydaturę do tronu. Rozpoczęły się

długotrwałe przetargi polityczne i wiele wskazywało, że tym razem

uda się księciu osiągnąć cel. Wszystko zależało jednak od

stanowiska, jakie zajmą panowie z poszczególnych prowincji państwa

niemieckiego. Wiele mieli też do powiedzenia władcy sąsiednich,

uzależnionych od cesarstwa państw.

"Henryk - pisze kronikarz - wyjechawszy z Magdeburga, spędził

najbliższe święta Wielkanocne (23 III 984) w Kwedlinburgu wśród

radosnych uroczystości. Zjechało się tu mnóstwo książąt państwa,

ci zaś, którzy nie chcieli przyjechać, wydelegowali posłów z

poleceniem, by pilnie na wszystko baczyli. Podczas tych

uroczystości zebrani obwołali go królem i śpiewali na jego cześć

hymny pochwalne. Przybyli tam także wśród wielu innych książąt

Mieszko, Mściwój (książę obodrzycki) i Bolesław (II Pobożny) i

przyrzekli mu pod przysięgą poparcie jako królowi i władcy. Wielu

z książąt nie odważyło się jednak złamać przyrzeczonej (Ottonowi

III) wierności i z obawy przed gniewem Boga. Ci mianowicie

wymknęli się powoli i pospieszyli do grodu Asselburg, gdzie już

inni tacy, jak oni, zbierali się w jawnym spisku przeciwko

księciu".

Ogólnoniemiecki zjazd panów w Kwedlinburgu nie zaspokoił

politycznych pragnień ambitnego pretendenta do tronu. Wprawdzie,

tak jak sobie tego życzył, został obwołany królem, ale nie

opowiedzieli się za nim wszyscy możni liczący się w kraju. Wielu

panów, których z niepokojem oczekiwano, w ogóle nie przybyło do

Kwedlinburga, co gorsza zaś, niektórzy z nich udali się wprost do

Asselburga, inni cichaczem się tam przemykali.

Dlaczego w tej sytuacji zarówno władca Czech, jak książę Polski

udzielili poparcia Henrykowi II Bawarskiemu? Uczynili to zresztą

- jak pamiętamy - nie po raz pierwszy, gdyż opowiedzieli się po

jego stronie już raz, po zgonie Ottona I. Motywy, którymi kierował

się książę Bolesław II, były następujące: chciał rozluźnić

zależność swego państwa od potężnego niemieckiego sąsiada, a

jednocześnie osłabić pozycję Niemiec na ziemiach słowiańskich

między Łabą i Odrą, w związku z pretensjami państwa czeskiego do

obszaru Miśni. Bolesław II od wielu lat prowadził, w miarę swoich

możliwości, politykę antysaską. Jego związanie się z opozycją

bawarską było więc zrozumiałe. Jak jednak wyjaśnić stanowisko

Mieszka I? Przecież polityka władcy Polski w stosunku do Niemiec

różniła się od polityki prowadzonej przez Bolesława II. Wprawdzie

i on poparł niegdyś Henryka II Kłótnika przeciwko Ottonowi II, ale

później dokonał reorientacji swej polityki, i poszukał gwarancji

pokoju i bezpieczeństwa z innej strony, wiążąc się z

możnowładztwem saskim. Dlatego też podczas zjazdu w Kwedlinburgu

zajął on postawę mniej jednoznaczną w porównaniu ze stanowiskiem

Bolesława II. Chociaż podobnie jak on udzielił poparcia Henrykowi,

to jednak nie myślał zrywać dobrych stosunków z potężnym

stronnictwem panów wschodnioniemieckich, którzy tradycyjnie już

opowiadali się po stronie Ottonów. Czyżby więc stanowisko Mieszka

I wobec Niemiec było wówczas dwuznaczne?

Bynajmniej. Nie zapominajmy, że Mieszko otrzymał wezwanie do

przybycia na zjazd kwedlinburski od księcia Henryka II

Bawarskiego, ale nie jako pretendenta do tronu, lecz jako prawego

opiekuna nieletniego monarchy. Ze stosunku zależności od cesarstwa

wynikało, że Mieszko winien się stawić na takie wezwanie. Tak też

uczynił. Nie był panem niemieckim i kierował się przede wszystkim

interesami własnego państwa, kiedy więc zobaczył, jak wielu

spośród możnowładców Niemiec opowiada się za Henrykiem, do którego

on sam nie mógł mieć żadnych pretensji i zastrzeżeń, także go

poparł. Oznaczało to, że chętnie uzna Henryka za prawego władcę

Niemiec, skoro ów obejmie tron. Jednocześnie Mieszko starał się

zacieśnić dobre stosunki z najbliższymi sąsiadami zza Odry

podkreślając tym samym, iż nie myśli zmienić tej linii

politycznej, którą obrał poślubiając Odę. Co więcej, postarał się

o jej umocnienie.

Najstarszy syn Mieszkowy Bolesław, który jeszcze jako dziecko

otarł się o wielką politykę, gdy przed jedenastoma laty znalazł

się jako zakładnik na cesarskim dworze, dawno ukończył czternasty

rok życia i według ówczesnych pojęć był już dojrzałym mężczyzną.

Od jakiegoś też czasu sposobił się pod okiem ojca do pracy

państwowej, towarzyszył mu w wyprawach wojennych i pertraktacjach

dyplomatycznych. Właśnie teraz, w 984 roku, Mieszko postanowił

poszukać dlań żony i znalazł ją w osobie córki margrabiego Miśni

Rykdaga.

Doszło do zawarcia politycznego - jak wszystkie wówczas - związku

małżeńskiego, który umacniał więzi polskiej dynastii ze

wschodnioniemieckim możnowładztwem.

Ono zaś wciąż jeszcze się wahało, po której stronie ma się

opowiedzieć. Dochowanie wierności młodocianemu Ottonowi III

oznaczałoby bowiem dla panów wschodnioniemieckich ryzyko regencji,

która - w wypadku gdyby miała ją sprawować cesarzowa - matka, tj.

Teophano - mogłaby spowodować wzrost znaczenia spraw włoskich w

polityce imperium, natomiast uszczerbek dla interesów na wschodzie

i północy. Ale czy kandydatura Henryka była gwarancją, że nowy

władca zaangażuje się czynnie w walkę ze zbuntowanymi Słowianami,

zagrażającymi ziemi saskiej i Turyngii, nie mówiąc już o

marchiach? Przecież nie darmo poparł go książę Obodrzyców, ów

potencjalny, jeżeli nie faktyczny, potężny przeciwnik panów

saskich! Gdyby więc Henryk II Bawarski sięgnął po koronę, czyż nie

stałoby się tak, że ludzie z jego księstwa objęliby najwyższe

stanowiska w państwie, a interesy Bawarii zaczęłyby przeważać w

polityce państwa?

Wybór nie był łatwy i realne interesy wschodnioniemieckiego

możnowładztwa przesądziły o tym, że po dłuższym wahaniu

opowiedziało się ono po stronie Ottona III. Do Asselburga, dokąd

zjeżdżali się zwolennicy tej kandydatury, przybyła spora grupa

panów z księciem saskim Bernardem na czele, stawił się tam też i

margrabia Dytryk. Prawa Ottona III poparł również potężny

arcybiskup moguncki Willigis oraz liczni panowie z zachodnich

prowincji państwa. W takich okolicznościach doszło w Niemczech do

wojny domowej. Książę czeski odsłonił teraz swoje zamiary:

korzystając z zamieszania zajął podstępnie gród miśnieński.

Nic jednak nie wiadomo, aby do walk tych włączył się Mieszko I. Do

zgody doszło na kolejnym zjeździe panów niemieckich w

Kwedlinburgu, na Wielkanoc 985 roku, kiedy to Henryk II Bawarski

podporządkował się ostatecznie władzy Ottona III i otrzymał na

powrót lenno bawarskie. Na zjazd przybyli również przedstawiciele

Mieszka I przynosząc młodemu cesarzowi dary i zapewniając go o

wierności księcia Polski. Nastąpił więc powrót do tego układu

stosunków między Polską a cesarstwem, jaki istniał za rządów

Ottona II. Przy okazji zjazdu kwedlinburskiego załatwiono jeszcze

inną sprawę. Świeżo zawarte małżeństwo syna Mieszka - Bolesława z

córką margrabiego miśnieńskiego przestało już odpowiadać

politycznym interesom władcy Polski. Miśnia znajdowała się we

władaniu Czechów, margrabia Rykdag nie żył, nic nie stało na

przeszkodzie, by Bolesław Chrobry odesłał swą żonę do jej kraju.

Nie troszczono się o kościelne unieważnienie tego związku. Nie

zmieniło to jednak w niczym dobrych stosunków państwa polskiego z

panami wschodnioniemieckimi.

Winniśmy sobie postawić pytanie, dlaczego Mieszko I od dłuższego

już czasu z takim uporem trwał przy swej prosaskiej polityce?

Dlaczego tak zważał, by jego stosunki z panami

wschodnioniemieckimi nie zostały zamącone przez jakikolwiek

incydent? Na spokoju zależało Mieszkowi na pewno nie dlatego, by

sądził, iż nie potrafiłby go sobie zapewnić w inny sposób, na

przykład na drodze wojennej. Spokój na zachodzie był mu potrzebny

dla realizacji ważnych zamierzeń politycznych, zarówno tych

najbliższych, jak bardziej długofalowych. Przypominamy sobie, że

polska ekspansja w kierunku ujścia Odry napotykała opór nie tylko

ze strony Wieletów, lecz także Duńczyków. Najprawdopodobniej

właśnie w celu przeciwstawienia się ambicjom duńskim w rejonie

nadbałtyckim mniej więcej w początkach lat osiemdziesiątych X

wieku Mieszko nawiązał bliższe stosunki z władcą szwedzkim i wydał

zań swą córkę. Nie znamy bliżej okoliczności zawarcia owego

sojuszu polsko-szwedzkiego, nie możemy też wiele powiedzieć o tym,

jakie były jego polityczne rezultaty. W każdym razie był on

skierowany przeciw ekspansji duńskiej w rejonie ujścia Odry i

wiązał się z umacnianiem polskiego panowania na Pomorzu.

Wystąpienie państwa polskiego przeciw aspiracjom duńskim na

południowym pobrzeżu Bałtyku było oczywiście jak najbardziej na

rękę panom wschodnioniemieckim.

Nie tylko jednak sprawy północno-zachodniego obszaru państwa

wymagały od Polski zachowywania jak najlepszych stosunków z

Niemcami. Młode państwo polskie rozpoczęło wówczas nowy etap walki

o zjednoczenie wszystkich ziem polskich. Ekspansja polityczna

Polski skierowała się bowiem ku Małopolsce i Śląskowi, co wiązało

się z konfliktem z Czechami. Wreszcie ze wschodu do granic państwa

Mieszka I zbliżało się potężne księstwo kijowskie, przeżywające

bujny rozkwit pod rządami Włodzimierza Wielkiego. W 981 roku

sięgnęło ono po pograniczny obszar Grodów Czerwieńskich. Było więc

wiele racji po temu, aby się wystrzegać jak ognia możliwości

konfliktu z najsilniejszym i najbardziej niebezpiecznym ze

wszystkich - zachodnim sąsiadem państwa polskiego.

Ostatnie lata

W zamian za poparcie Ottona III i odrzucenie pretensji Henryka II

Bawarskiego panowie wschodnioniemieccy wymogli na władcy, a

właściwie na występującej w jego imieniu matce, cesarzowej

Teophano, zobowiązanie jak najszybszego podjęcia kroków celem

zmuszenia do posłuchu zbuntowanych Słowian Połabskich. Już wówczas

- gdy w Kwedlinburgu książęta i panowie składali swemu władcy hołd

i zapewniali go o wierności - przygotowywano wyprawę wojenną

przeciw Wieletom, którzy dwa lata temu ośmielili się zrzucić

jarzmo niemieckiego panowania. Miała to być jednak ekspedycja nie

ogólnoniemiecka, lecz lokalna, gromadząca tylko wojsko panów

saskich, nie udało się bowiem pozyskać rycerstwa z innych stron

państwa. Zawezwano na wyprawę także Mieszka I.

"A w tym roku Sasi najechali Słowiańszczyznę - pisał na kartach

rocznika zakonnik z Kwedlinburga - a przyszedł im z pomocą Mieszko

z wielkim wojskiem: pustoszyli oni całą tę ziemię pożarami i

rzezią". W rok później nasz mnich zanotuje jeszcze, że "król Otto,

choć młodzieniaszek, przybywa z wielkim wojskiem Sasów do

Słowiańszczyzny. I tamże przybył do niego Mieszko I z wielkimi

zastępami i przywiódł mu jednego wielbłąda i wiele innych podarków

i siebie samego oddał pod władzę jego: ci razem maszerując

spustoszyli całą tę ziemię pożarami i wyludnieniem".

Udział władcy Polski i jego oddziałów w dwóch kolejnych wyprawach

niemieckich przeciwko Wieletom w latach 985 i 986 jest w pełni

uzasadniony. Zobowiązywał do niego stan zależności Polski od

imperium, z którego wypływał między innymi obowiązek stawiania się

na wezwanie cesarza na organizowaną przezeń wyprawę wojenną.

Wynikał też ze stosunków, jakie książę utrzymywał z panami

wschodnioniemieckimi, którzy byli faktycznymi inspiratorami tej

wojny. Ponadto dawniejsze doświadczenia polityczne wskazywały, że

Mieszko I nie miał najmniejszego powodu, aby spoglądać na Wieletów

inaczej niż jak na swoich politycznych przeciwników i konkurentów

do panowania nad ujściem Odry. Wszystkie te racje, sprawiły, że

władca Polski nie tylko osobiście pociągnął na obie kolejne

wyprawy, lecz że ruszył na nie ze znaczną ilością wojska,

ściągając na wojnę najlepszych drużynników. Manifestował w ten

sposób własne zainteresowanie powodzeniem tego przedsięwzięcia.

Jednakże wyłącznie militarnymi przesłankami nie dałoby się

wytłumaczyć faktu przywiezienia przez Polaków wspaniałych darów

dla młodego władcy niemieckiego, wśród nich zaś egzotycznego

zwierzęcia - wielbłąda. Podarki - im bardziej osobliwe, tym wyżej

cenione - należały już nie do wojennego, ale do dyplomatycznego

obyczaju tych czasów. Mieszko ofiarował je cesarzowi dlatego, że

przy okazji udziału obu monarchów we wspólnym przedsięwzięciu

wojennym doszło do ich osobistego spotkania oraz odnowienia

politycznych układów. Nie mamy żadnych podstaw, by podejrzewać, że

w czymkolwiek zmienił się wówczas prawny stan stosunków między obu

państwami. Nie ulegał on też żadnej zmianie w związku z

ceremonialnym spotkaniem Mieszka z Ottonem III podczas ekspedycji

przeciw Wieletom w 986 roku. Dotychczas potwierdzenia dawnego

układu stosunków między Polską a Niemcami dokonywali

upełnomocnieni posłowie. Teraz uczynił to sam władca, jak tego

wymagał średniowieczny obyczaj polityczny.

Zbieżność politycznych interesów regencji, sprawującej władzę w

Niemczech w imieniu Ottona III, oraz Mieszka, nie polegała jednak

w tym czasie jedynie na wspólnym zainteresowaniu w pokonaniu

zbuntowanych Słowian Połabskich. W połowie lat osiemdziesiątych

był to bowiem ważny, ale mimo wszystko już margines polityki

państwa polskiego, które w coraz większym stopniu orientowało się

na południe i zachód. Podjęta właśnie przez Mieszka ekspansja na

Małopolskę i Śląsk miała na celu trwałe związanie tych ziem z

resztą polskiego obszaru państwowego. Prowadziło to do

nieuchronnego skrzyżowania się interesów Polski i Czech, z którymi

już od jakiegoś czasu utrzymywano nie najlepsze stosunki. Młody

Bolesław Chrobry z polecenia ojca zawarł teraz nowe małżeństwo,

tym razem z nieznaną z imienia Węgierką, być może córką władcy

Węgier Gejzy. Świadczy to, że Polska poszukiwała wówczas

sojusznika na południu, aby mieć w nim oparcie w razie konfliktu z

sąsiadem czeskim. Ale przeciwnikami Bolesława II Pobożnego byli

nie tylko władcy Polski i Węgier. Zagarnięcie przez Bolesława II

Miśni musiało doprowadzić do poważnego napięcia w stosunkach

czesko-niemieckich. Cesarzowa Teophano, gdy tylko udało jej się

opanować sytuację wewnątrz kraju, zaczęła montować silną koalicję

przeciw Czechom, w której skład - oprócz Niemiec - weszła Polska,

sprzymierzone z nią Węgry, a być może i przymuszony do poparcia

swego władcy, niedawny sojusznik księcia Bolesława II Czeskiego,

Henryk II Kłótnik. W latach 986 i 987 nastąpiły więc dwie

niemieckie wyprawy wojenne przeciw państwu czeskiemu, podczas gdy

Polacy wypierali Czechów z obszarów Małopolski i Śląska.

Zasób informacji, jakim dysponujemy o tych wydarzeniach, jest

niestety odwrotnie proporcjonalny do ich znaczenia. Żaden z

duchownych, działających w Polsce, nie opisał przebiegu konfliktu

polsko-czeskiego, natomiast dziejopisarze obcy zwracali uwagę na

inne sprawy. Tak więc walki Mieszka I o przyłączenie do swego

państwa Małopolski i Śląska pozostały dla nas w szczegółach nie

znane. Trochę światła rzuciły na nie wydarzenia nieco późniejsze,

które były konsekwencją zajęcia przez państwo polskie obszarów

znajdujących się do niedawna we władaniu Czechów. Mianowicie

Bolesław II Pobożny, który poniósł dotkliwe klęski w walkach z

Niemcami i Polakami, utracił Miśnię, Małopolskę i Śląsk, rychło

zaczął próbować rewindykacji choćby części utraconych ziem.

Wiedział o zaangażowaniu znacznych sił niemieckich w walki z

Połabianami i dlatego nie spodziewał się teraz jakichkolwiek

działań niemieckich przeciwko sobie. Podjął więc próbę wyparcia

Mieszka I ze zdobytych przezeń niedawno obszarów. W tym celu

zapewnił sobie pomoc wieleckich sojuszników i zorganizował wyprawę

wojenną. Mieszko, skoro tylko dowiedział się o niebezpieczeństwie,

zwrócił się o pomoc do cesarzowej Teophano, która przysłała mu

niewielki oddział zbrojnych, z arcybiskupem magdeburskim Gizylerem

na czele. Mianowanie tak wysokiego dostojnika dowódcą małego

oddziału posiłkowego, miało na celu pokazanie, jak wielką wagę

przywiązuje dwór niemiecki do przyjacielskich stosunków z

Mieszkiem. Na większą jednak pomoc Mieszko nie miał co liczyć,

gdyż panowie wschodnioniemieccy toczyli uporczywe boje na północy

swego kraju.

Bolesław II Pobożny rozpoczął działania wojenne w lipcu, kiedy

panowały dogodne warunki atmosferyczne. Wyruszył z Czech ku

północy, wychodząc na przeciw spodziewanym posiłkom wieleckim,

planując następnie, po połączeniu się obu wojsk, wspólne uderzenie

na Polskę od zachodu. Wiódł swe oddziały przez obce ziemie,

znajdujące się we władaniu niemieckim, spokojnie, nie wszczynając

niepokojów, i w ten sposób dotarł do kraju Słubian, położonego na

Dolnych Łużycach. Oddajmy teraz głos biskupowi Thietmarowi,

któremu zawdzięczamy dokładny opis wydarzeń, oparty na relacji

jego ojca, uczestnika wojny. "W tym czasie Mieszko i Bolesław

(czeski) popadli w spór i wielce na się nawzajem nastawali.

Bolesław przyzwał na pomoc Luciców (tj. Wieletów; Lucice to druga

nazwa Wieletów), którzy zawsze byli wierni zarówno jemu, jak jego

przodkom, Mieszko zaś zwrócił się o pomoc do cesarzowej.

Cesarzowa, która podówczas znajdowała się w Magdeburgu, wysłała

tam arcybiskupa Gizylera i następujących grafów: Ekkeharda

(późniejszego margrabię Miśni), Ezykona, Binizona (panów

merseburskich), mojego ojca i jego imiennika Zygfryda (z

Northeim), Brunona (z Brunszwiku), Udona (grafa z rodu Stade) oraz

wielu innych. Ci, wyruszywszy w sile zaledwie czterech oddziałów,

przybyli do kraju Słubian i tam rozbili obóz nad jeziorem, przez

które przerzucony był długi most. I oto wśród ciszy nocnej zjawił

się jeden z rycerzy Wilona, który poprzedniego dnia wyjechał

naprzód, aby obejrzeć swoje posiadłości, i został schwytany przez

Czechów, a teraz zdołał się im wymknąć. Pierwszą rzeczą, którą

uczynił, było donieść grafowi Binizonowi o grożącym...

niebezpieczeństwie. Zaalarmowani przezeń nasi zerwali się szybko i

zaczęli się gotować do boju, po czym, kiedy jeszcze szarzało,

wysłuchali mszy świętej, jedni stojąc, drudzy siedząc na koniu: O

wschodzie słońca opuścili obóz pełni niepokoju co do wyniku

zbliżającej się bitwy".

Sasi mieli powody do niepokoju, kiedy spotkali wielekroć

przeważające wojska czeskie. Rzeczywiście też, 13 lipca,

nadciągnął w te strony Bolesław II Pobożny wraz z całym swym

wojskiem. Gdy obie armie stanęły na przeciw siebie, wymieniono

posłów, jak tego wymagał obyczaj. Władca Czech starał się za

wszelką cenę uzyskać informacje o liczebności i uzbrojeniu

oddziałów niemieckich, aby przekonać się, "czy może się z nimi

zmierzyć, czy raczej nie". Jego doradcy namawiali go ponoć, by nie

pozwolił ujść z życiem żadnemu z napotkanych niemieckich rycerzy.

Każdy bowiem, kto uszedłby z życiem z tego spotkania, byłby dla

Czechów niechybnym zwiastunem wojny z Niemcami.

Wysłany na przeszpiegi rycerz Słopan zaczął jednak odradzać swemu

władcy wszczynanie walki z oddziałami Sasów. "Wojsko to jest słabe

co do ilości - przekonywał Bolesława - lecz doskonałe co do

jakości i całe okryte żelazem. Możesz się z nim zmierzyć, lecz

jeśli nawet przypadnie ci zwycięstwo w dniu dzisiejszym, to

będziesz tak wyczerpany, że z trudem tylko lub wcale nie ujdziesz

przed następującym ci na pięty twoim wrogiem Mieszkiem. Narazisz

się również na wieczną nieprzyjaźń Sasów. Jeżeli zaś ulegniesz w

walce, koniec będzie z tobą, i całym należącym do ciebie państwem.

Nie ma bowiem nadziei, abyś mógł stawić opór otaczającym cię

zewsząd wrogom".

Władca czeski zaniechał zamiaru rozgromienia oddziałów niemieckich

i wystąpił do stojących na ich czele wielmożów saskich z

propozycją, "aby ci, którzy przeciwko niemu tu ściągnęli, udali

się wraz z nim do Mieszka i pomogli mu przez swe wstawiennictwo u

tegoż w odzyskaniu zabranych posiadłości".

"Nasi przystali na to - kontynuuje biskup merseburski. - Jakoż

ruszyli razem z nim w drogę arcybiskup Gizyler oraz grafowie:

Ekkehard, Ezyko i Binizo, podczas gdy inni powrócili w spokoju do

domu. Kiedy nadszedł wieczór, odebrano naszym broń, którą jednak

zwrócono im zaraz, gdy tylko potwierdzili przysięgą umowę.

Bolesław przybył razem z nimi nad Odrę i wyprawił posła do Mieszka

z wiadomością, że ma w swoim ręku jego sprzymierzeńców. Jeżeli

Mieszko zwróci mu zabraną część państwa, pozwoli im odejść cało, w

przeciwnym wypadku zgładzi ich wszystkich. Lecz Mieszko tak mu na

to odpowiedział: Jeżeli król chce ratować swoich ludzi lub śmierć

ich pomścić, niechaj to czyni! Jeżeli jednak to nie nastąpi, to

on, Mieszko, nie myśli z ich powodu ponosić jakiejkolwiek straty.

Gdy te słowa doszły do Bolesława, wypuścił wszystkich naszych,

lecz złupił i spalił, co tylko mógł, w okolicy".

Panowie niemieccy, którzy spotkali na swej drodze oddziały

czeskie, nie wykonali rozkazu cesarzowej i nie przyszli z pomocą

Mieszkowi. Nie uczynili tego ze względu na wojskową przewagę

księcia Czech. Bolesław II napotkawszy na ziemi łużyckiej

niewielką armię, dowodzoną przez najprzedniejszych

wschodnioniemieckich dostojników, zorientował się, że podjęcie z

nimi walki byłoby wprawdzie łatwe, ale doprowadziłoby go do wojny

z Niemcami, czego wolał uniknąć. Nie tylko strona niemiecka, ale i

czeska poszły więc tutaj na ustępstwa. I tak Czesi zawarli pokój z

panami wschodnioniemieckimi, co oznaczało rezygnację z czeskich

pretensji do Miśni. Oferta wykorzystania mediacji Niemców w

konflikcie z Mieszkiem oznacza, że Bolesław II w sytuacji, w

jakiej się znalazł, wolał także zrezygnować z pierwotnego planu

rozstrzygnięcia zatargu z Polską jedynie na drodze wojennej.

Trudno się dziwić panom niemieckim, że się tej mediacji podjęli,

nie sposób też ganić Mieszka za to, że odrzucił czeskie

propozycje, które były zwyczajnym politycznym szantażem. Groźba

zamordowania Gizylera i innych panów była - o czym dobrze wiedział

zarówno Bolesław II, jak i Mieszko I - tylko czczą przechwałką i

nie moralne, lecz polityczne względy nie pozwalały Czechom na jej

spełnienie. Zbyt dobrze wiedział o tym Bolesław II, aby się o to

pokusić.

Okoliczność, że posłowie tak szybko i łatwo odnaleźli Mieszka,

wskazuje, iż władca Polski znajdował się w bezpośrednim

sąsiedztwie miejsca, w którym spodziewano się przekroczenia

granicy Odry przez Czechów. Najprawdopodobniej było to w rejonie

Krosna. Jest niezmiernie charakterystyczne, że Czesi, skoro

zorientowali się, że Polacy są dobrze przygotowani do obrony, nie

próbowali nawet przekroczenia rzeki lub zdobycia jakiegoś

pogranicznego terytorium. Ograniczyli się tylko do złupienia i

spalenia tego, co się dało, w najbliższej okolicy, w czym pomogli

im ich wieleccy sojusznicy. Po niepowodzeniu pertraktacji z

Mieszkiem Czesi rozpoczęli odwrót. Zdobyli wówczas jeden z

pogranicznych grodów, być może Niemczę Łużycką, który wydali na

pastwę swym pogańskim sojusznikom. Ci uczynili bogom ofiarę z

dowódcy grodu, następnie postanowili powrócić do swych siedzib.

"Tymczasem Bolesław - pisze Thietmar - wiedząc dobrze, że bez jego

pomocy nasi nie będą mogli ujść cało do domu przed Lucicami,

wypuścił ich następnego dnia o świcie, przynaglając do pośpiechu.

Lucicy dowiedziawszy się o tym, chcieli zaraz urządzić pościg z

dużym doborowym wojskiem. Z trudem wielkim uspokoił ich Bolesław

następującą przemową: Skoro przybyliście tutaj mnie na pomoc,

baczcie, byście spełnili do końca podjęty przez was dobry uczynek.

Bądźcie pewni, że póki życia mego nie dopuszczę do tego, by stała

się dzisiaj jakakolwiek krzywda tym, których przyjąłem pod swoją

opiekę i odpuściłem w pokoju. Honor i roztropność nie pozwalają

nam czynić jawnych wrogów z dotychczasowych przyjaciół. Wiem, że

wielka jest nieprzyjaźń między wami, lecz przyjdzie stosowniejsza

pora dla waszej zemsty".

Tymi słowami zdołał Bolesław ułagodzić Wieletów, którzy jeszcze

dwa dni pozostali na miejscu. Po wymianie pożegnań i odnowieniu

politycznego przymierza, wyruszyli oni w powrotną drogę. Mimo

próśb Bolesława wdali się oni w walkę z Niemcami.

Próba militarnego pokonania Mieszka, podjęta w 990 roku przez

Bolesława II Pobożnego, zakończyła się więc niepowodzeniem.

Przygotowana przez władcę Czech wyprawa wojenna nie dotknęła

właściwie ziem polskich, z wyjątkiem niewielkiego, północnego

skraju Śląska. "Zabrana część państwa", którą starał się odzyskać

książę Bolesław, mianowicie Śląsk, a być może także i Małopolska,

pozostała pod panowaniem polskim. W ten sposób zakończył się

długoletni proces jednoczenia ziem polskich pod jedną polityczną

władzą.

Sojusz czesko-wielecki, w którym tak wielką nadzieję pokładał

książę Bolesław II, okazał się zbyt nikłą podstawą do

zrealizowania planu wydarcia Polakom ziem, niedawno przez nich

włączonych do swego państwa. Polityczna sytuacja Polski nie uległa

jednak po wojnie 990 roku, większej zmianie: konflikt z Czechami

nie został zażegnany, podobnie jak nie zanosiło się na zakończenie

konfliktu ze Słowianami Połabskimi. Polskie oddziały będą więc

nadal brały udział w niemieckich wyprawach przeciw zbuntowanym

ludom słowiańskim, w bojach, które w latach 991-992 toczyły się o

Brennę. Stosunki polsko-niemieckie nie uległy - jak dotąd - żadnej

zmianie. Czy jednak okoliczność, że Mieszko I przyłączył do swego

państwa obszary, które do niedawna znajdowały się we władaniu

czeskim, nie zawierała w sobie przesłanki dla ich ewentualnej

zmiany? Przecież tereny te w oczach dworu cesarskiego stanowiły

część lenna czeskiego wasala, którego podległość imperium była

znacznie większa niż zależność Mieszka. A zatem, czyż nie mogła

powstać obawa, że cesarstwo upomni się kiedyś o swoje lenne prawa

do Małopolski i Śląska, a nawet, że będzie się starało o

ogarnięcie nimi całości państwa polskiego? Obawy te nie były

bezzasadne.

Terytorialnej integracji państwa polskiego zagrażały jednak nie

tylko czynniki zewnętrzne, takie jak: pretensje czeskie, możliwość

wysunięcia roszczeń przez Niemcy, zagrożenie wieleckie czy

duńskie. Zjednoczenie ziem polskich pod jedną władzą, dokonane

ostatecznie przez Mieszka I, wiązało się z przezwyciężaniem

plemiennych separatyzmów, lokalnych ambicji, z przyłączeniem do

polańskiego ośrodka coraz to nowych obszarów, organizowaniem na

nich władzy. Polskie koła rządzące, książę i jego doradcy

doskonale zdawali sobie sprawę, jak ważne jest umocnienie słabych

i młodych wciąż więzi, spajających niezależne do niedawna

plemienne terytoria w jedno dobrze zorganizowane państwo.

Troska o integralność państwa polskiego była motywem jednej z

ostatnich wielkich politycznych decyzji, jaką Mieszko I podjął pod

koniec swego panowania. Aby zapobiec pretensjom sąsiadów oraz

ewentualnym wewnętrznym dążeniom odśrodkowym, uciekł się on do

stosowanego w owych czasach politycznego sposobu, mianowicie

poddania całości państwa pod opiekę papiestwa. Nazywało się to

wówczas darowaniem go św. Piotrowi. Wszelkie obce zamachy na

całość państwa polskiego stawałyby się odtąd uszczupleniem

papieskiej własności i jako takie musiałyby się spotkać z

potępieniem Kościoła. Co więcej, skoro Polska stawała się lennem

stolicy apostolskiej, nie można już było sprawić, aby była

kiedykolwiek lennem cesarskim. A zatem władca Polski zyskiwał nowy

oręż ułatwiający mu przeciwstawienie się ewentualnym zakusom

imperium.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
do mieszkaniowe00go Model
Jak znalezc i kupic mieszkanie(1)
D20010027L o spoldzielniach mieszkaniowych
Scenariusz zabaw andrzejkowej dla przedszkolaków, pomoce do pracy z dziećmi
Święty Andrzeju, Przedszkole, Andrzejki
Solpicowo - centrum polszczyzny. O roli etykiety w życiu mieszkańców Soplicowa, opracowania, romanty
Andrzejki, PRZEDSZKOLE, Andrzejki Scenariusze,Wróżby
Andrzejki z rodzicami scenariusz
scenariusze lekcji-Polis i jej mieszkancy, Testy, sprawdziany, konspekty z historii

więcej podobnych podstron