Caine Rachel Wampiry z Morganville 05 Pan ciemności

Rachel Caine

PAN CIEMNOŚCI

PROLOG

Co się wydarzyło dotychczas

Claire Danvers wybierała się na Caletch. Albo na MIT. Mogła wybierać między najlepszymi uczelniami, ale ponieważ ma dopiero szesnaście lat, jej rodzice postanowili na rok lub dwa wysłać ją na uniwersytet bliżej domu. Tym uniwersytetem był Texas Prairie, mała uczelnie w Morganville w Teksasie...

Był tylko jeden problem. Morganville nie jest tym, czym się wydaje. Bezpiecznie nie mogą się tu czuć wampiry, a co dopiero ludzie, chodzący do szkoły lub pracy. Wampiry rządzą miastem... i wszystkimi jego mieszkańcami.

I jeszcze drugi problem: Claire zaprzyjaźniła się zarówno z ludźmi, jak i wampirami. Teraz mieszka z Michaelem Glassem (niedawno przemienionym w wampira), Eve Rosse (która zawsze była gotką) i Shane'em Collinsem (którego nieobecny ojciec marzy o karierze łowcy wampirów). Claire jest chyba tą normalną... a przynajmniej byłaby, gdyby nie to, że złożyła przysięgę Założycielce miasta, Amelie, i zaprzyjaźniła się z najbardziej niebezpiecznym, ale i najbardziej wrażliwym z wszystkich wampirów - naukowcem Myrninem.

A teraz do Morganville przybył ojciec Amelie, Bishop, który zaburzył kruchy spokój, skłóciwszy rządzących miasteczkiem i wymusiwszy powstanie nowych sojuszy i partii - jakby dotąd brakowało konfliktów.

Morganville pogrąża się w chaosie, a Claire i jej przyjaciele postanowili stanąć po stronie Założycielki. To jednak może zmusić ich do współpracy z wrogami... albo do walki z przyjaciółmi.

ROZDZIAŁ 1

Wszystko szło źle, a Morganville stało w płomieniach, a przynajmniej część miasta.

Claire wyglądała przez okna Domu Glassów. Migocące płomienie malowały szyby na pomarańczowy kolor. Zawsze widziała stąd gwiazdy nad miasteczkiem. Na Skraju Niczego, w Teksasie, ale nie dziś. Dziś widziała...

- Wydawałoby się, że to koniec świata - powiedział jakiś cichy, chłodny głos za jej plecami.

Claire, zaskoczona, odwróciła się. Amelie - Założycielka i najgorszy wampir w mieście, jeżeli wierzyć opowieściom - była niezwykle blada, nawet jak na wampirzycę. Zmieniła strój, wystąpiła na balu maskowym u Bishopa, co nie było złym pomysłem, biorąc pod uwagę, że tamta suknia miała dziurę o średnicy grubego kołka i cała była zakrwawiona. Jeżeli Claire potrzebowałaby dowodu, że Amelie jest naprawdę twarda, to dzisiejszego wieczoru go otrzymała. Przeżyć próbę zamachu to nie jest byle co.

Założycielka ubrana była teraz w szarości - sweter i spodnie. Claire otworzyła szerzej oczy. Amelie nie nosiła spodni. Nigdy. To byłoby poniżej jej godności.

Claire doszła też do wniosku, że nigdy nie widziała wampirzycy ubranej na szaro.

Koniec świata, coś w tym jest.

- Pamiętam, jak płonęło Chicago - kontynuowała Amelie. - I Londyn. I Rzym. Świat się nie skończy, Claire. Jutro rano ci, co przeżyją, zaczną odbudowywać miasto. Tak jest zawsze. Taka jest ludzka natura.

Claire nie miała ochoty na podnoszące na duchu pogadanki. Chciała wrócić do ciepłego łóżka, naciągnąć poduszkę na głowę i przytulić się do Shane'a.

Żadna z tych rzeczy oczywiście nie miała się zdarzyć. Jej łóżko obecnie zajmowała Miranda, stuknięta nastolatka z problemami, a Shane...

Shane miał zaraz odjechać.

- Dlaczego? - wypaliła. - Dlaczego go tam wysyłasz? Wiesz, co może się stać...

- Wiem o Shanie Collinsie bardzo wiele rzeczy, których ty nie wiesz - ucięła Amelie. - On nie jest dzieckiem, i wiele już przeszedł. Przetrwa i to. Poza tym chce zrobić coś pożytecznego.

Wysyłała Shane'a z kilkoma wybranymi mężczyznami, zarówno ludźmi, jak i wampirami, aby odbili krwiobus, w którym były ostatnie zapasy krwi w Morganville.

To było ostatnie, co Shane chciał robić. I ostatnie, co Claire chciała, żeby robił.

- Bishop nie będzie chciał krwiobusu dla siebie - powiedziała. - On chce go zniszczyć. Dla niego Morganville jest pełne chodzących cystern z krwią. Ale zależy mu na tym, żeby tobie zaszkodzić, prawda?

Zaciśnięte w wąską linię usta Amelie świadczyły, że bardzo nie lubi, gdy komentuje się jej decyzje. Z całą pewnością tego grymasu nie można było nazwać uśmiechem.

- Tak długo, jak Shane ma książkę, Bishop nie zniszczy ich ruchomej stacji w obawie, że straci swój wielki skarb na zawsze.

Co oznacza: Shane jest przynętą. Z powodu ksiązki. Claire nienawidziła tej książki. Miała z jej powodu same kłopoty - od czasu, gdy pierwszy raz o niej usłyszała. Amelie i Oliver, dwoje najpotężniejszych wampirów w mieście, rozpaczliwie próbowali ją odnaleźć, a tymczasem skarb wpadł w ręce Claire. Chciałaby teraz mieć dość odwagi, by wyrwać ją Shane'owi, uciec i wrzucić książkę do pierwszego z brzegu płonącego domu, żeby pozbyć się jej raz na zawsze. Nie wyobrażała sobie, żeby ten „skarb” mógł komukolwiek przynieść coś dobrego, łącznie z Amelią.

Najgorsze było to, że nie mogła jej nawet przeczytać. Książka nie pozwalała na to, przynajmniej nie zwykłym ludziom. Claire wzięła to do siebie. Książki są po to, żeby je czytać, więc nie miała pojęcia, czemu o tę warto się zabijać.

A propos.

- Bishop zabije Shane'a, żeby ją zdobyć - powiedziała.

Amelie wzruszyła ramionami.

- Jestem gotowa się założyć, że Shane'a jest dużo trudniej zabić, niż się wydaje.

- Założyć się, jasne. A stawką ma być jego życie.

Szare oczy Amelie wpatrywały się w nią spokojnie.

- Wyjaśnijmy sobie coś: gram o życie nas wszystkich. Więc bądź mi wdzięczna, dziecko. I strzeż się. Mogę opuścić tę walkę w każdej chwili. Ojciec pozwoli odejść, tylko mnie. Pokonanej. Pozostaję tutaj, ponieważ mam obowiązki wobec was i innych ludzi w tym mieście, którzy byli wobec mnie lojalni. - Zmrużyła oczy. - Nie zmuszaj mnie, żebym zmieniła zdanie.

Claire miała nadzieję, że jej mina nie zdradza wściekłości, którą czuła. Zacisnęła zęby, spuściła wzrok i skinęła głową.

- Przygotuj się. Ruszamy za dziesięć minut - poleciła Amelie.

Nie tylko Shane miał do odwalenia brudną robotę. Wszyscy dostali zadania, które nieszczególnie im się podobały. Claire z Amelie miały uratować innego wampira - Myrnina. I chociaż lubiła Myrnina, i podziwiała go z wielu powodów, to nie zachwycała jej perspektywa ponownego spotkania tego, kto go więził - strasznego Bishopa.

Eve musiała iść do kawiarni z niemal równie strasznym Oliverem, jej byłym szefem. Michael właśnie ruszał na uniwersytet z Richardem Morrellem, synem burmistrza. Claire nie miała pojęcia, jak miał bronić kilku tysięcy zdezorientowanych studentów. Zadumała się przez chwilę nad faktem, że wampiry rzeczywiście mogły sparaliżować całe miasto, jeśli zechciały. Można by się spodziewać, że zatrzymanie studentów w kampusie w tej sytuacji nie będzie możliwe, że będą dzwonić do domów po rodziców albo uciekać własnymi samochodami.

Tyle że w Morganville rządziły wampiry i kontrolowały połączenia telefoniczne, sieci komórkowe, Internet, telewizję i radio. A samochody nagle się psuły, jeśli nie podobał im się kierunek, w którym jedziesz. Tylko kilku osobom udało się opuścić miasto bez zgody rządzących. Shane był jedną z nich. Ale wrócił.

Claire nie potrafiła sobie wyobrazić, na jaką odwagę musiał się zdobyć, by wrócić, biorąc pod uwagę, co tu na niego czekało.

Wróciła do rzeczywistości, gdy stanęła przed nią jej współlokatorka Eve, ze sosem czarnych i czerwonych ubrań, więc na pewno pochodzących z jej szafy. Miała na sobie praktyczny strój: obcisłe czarne dżinsy, obcisłą czarną koszulkę w czerwone czaszki i ciężkie buty na grubych podeszwach, a na szyi wysadzaną ćwiekami skórzaną obrożę, która wydawała się prowokować wszystkie wampiry: „Skosztuj mnie!”.

- Czy to na pewno dobry moment na pranie? - spytała Claire.

Eve przewróciła oczami.

- Niektórzy ludzie nie chcieli umierać w durnych balowych kostiumach, jeżeli wiesz, co mam na myśli. A ty co? Gotowa to z siebie zdjąć?

Claire spojrzała po sobie. Zaskoczyło ją, że wciąż jest w jaskrawym kostiumie arlekina.

- Jasne! Masz coś bez tych, wiesz, czaszek?

- Co jest nie tak z czaszkami? I nie, nie mam. - Eve rzuciła ciuchy na podłogę, wyciągnęła czarną gładką koszulkę i niebieskie dżinsy i podała je Claire. - Dżinsy są twoje. Przepraszam, ale po prostu przejrzałam szafy wszystkich. Mam nadzieję, że odpowiada ci bielizna, którą masz na sobie. Szuflady sobie odpuściłam.

- Bałaś się, że się podniecisz? - zapytał Shane zza jej pleców. - Powiedz „tak”, proszę. - Wziął ze sterty własne spodnie. - I trzymaj się z dala od mojej szafy.

Eve pokazała mu środkowy palec.

- Mogłabym znaleźć tylko pisemka porno, a one mnie nie podniecają. Poza tym masz fatalny gust. - Wzięła koc z kanapy i skinęła na nich oboje. - W całym domu nie ma dzisiaj miejsca, gdzie człowiek miałby odrobinę prywatności, więc urządzimy przebieralnię tutaj.

W Domu Glassów mieścił się sztab Założycielki, przebywało w nim mnóstwo ludzi i wampirów, również takich, których jego mieszkańcy nie wpuściliby za próg w innej sytuacji.

Taka Monica Morrell, na przykład. Córka burmistrza zdjęła szykowny kostium Marii Antoniny i znów była szczupłą, ponętną blondynką, której Claire szczerze nie znosiła.

- O Boże! - zawołała i zazgrzytała zębami. - Czy ona ma na sobie moją bluzkę? - To była jej jedyna porządna bluzka. Jedwabna. Dopiero co ją kupiła. A teraz już nigdy nie będzie mogła jej włożyć. - Przypomnijcie mi, żebym ją spaliła. - Monica dostrzegła jej spojrzenie, chwyciła palcami kołnierzyk i posłała jej złośliwy uśmiech, szepcząc bezgłośnie: „Dziękuję”. - Przypomnijcie mi, żebym spaliła ją dwa razy. I podeptała popioły.

Eve chwyciła Claire za rękę i pociągnęła do zaimprowizowanej przebieralni.

Claire ściągnęła przepocony kostium i odetchnęła z ulgą. Zadrżała z zimna. Czuła się skrępowana, stojąc w bieliźnie, oddzielona tylko kocem od tłumu nieznajomych, z których niejeden pewnie chciałby skosztować jej krwi.

Shane zajrzał za niby - parawan.

- Gotowa?

Dziewczyna pisnęła i rzuciła w niego zmiętym w kulkę kostiumem. Złapał go, odrzucił i posłał jej wymowne spojrzenie.

- Gotowa! - zawołała, gdy zapięła ostatni guzik koszuli.

Eve upuściła koc i uśmiechnęła się ironicznie do Shane'a.

- Twoja kolej, chłoptasiu. Nie obawiaj się, nie narobię ci niechcący wstydu.

Nie, zrobi to z premedytacją, pomyślał Shane. Schował się za kocem. Claire była zbyt niska, by zajrzeć, nie żeby jej nie kusiło, ale kiedy Eve zaczęła powoli opuszczać koc, chwyciła za róg i pociągnęła w górę.

- Nie znasz się na żartach - parsknęła Eve.

- Daj mu spokój. On idzie tam całkiem sam.

Eve spoważniała. Pierwszy raz Claire uświadomiła sobie, że błysk w jej oku to nie złośliwe poczucie humoru, ale oznaka z trudem kontrolowanej paniki.

- Tak, rozdzielamy się. Wolałabym, żebyśmy nie musieli tego robić.

Claire ją objęła. Przyjaciółka pachniała pudrem i jakimiś ciężkimi kwiatowymi perfumami.

- Ej! - zawołał Shane, a dziewczyny zachichotały. Koc opadł, gdy Shane zapinał spodnie. Bardzo szybko zapinał. - To nie było śmieszne - powiedział z urazą. - Facet może sobie zrobić krzywdę w ten sposób.

Teraz bardziej przypominał Shane'a. W skórzanych spodniach wyglądał niepokojąco seksownie. W dżinsach i spranej koszulce z Marilynem Mansonem był znowu sobą, kimś z kim Claire mogła sobie wyobrazić pocałunek.

I wyobraziła sobie. Jej serce, jak zwykle, zaczęło bić szybciej.

- Michael też wychodzi - westchnęła Eve. Tym razem głos jej zadrżał. - Muszę mu powiedzieć...

- Idź - przerwała jej Claire. - Zaraz cię dogonimy.

Eve zaczęła przepychać się do swojego chłopaka i nieoficjalnego szefa ich dziwnej paczki.

Łatwo było go wypatrzeć - był wysokim blondynem o twarzy anioła. Zauważył, że Eve się do niego zbliża, i się uśmiechnął. To był najbardziej wieloznaczny uśmiech, jaki Claire widziała, pełny ulgi, radości, miłości i strachu.

Eve niemal wpadła na niego i zarzuciła mu ramiona na szyję.

Shane zatrzymał Claire.

- Daj im chwilę. Muszą sobie powiedzieć kilka rzeczy - Kiedy odwróciła się do niego, dodał: - Tak samo jak my.

Przełknęła ślinę i skinęła głową. Shane patrzył na nią z uwagą.

- Nie idź tam - poprosił.

To ona zamierzała to powiedzieć!

- Ukradłeś moją paranoję. To ja miałam powiedzieć „Nie idź”. Ale i tak pójdziesz, cokolwiek powiem, prawda?

Trochę zbiło go to z tropu. Tylko trochę.

- Cóż, oczywiście, ale..

- Ale nic. Będę z Amelie, nic mi się nie stanie. A ty? Ty będziesz w największym niebezpieczeństwie, to nie jest to samo. Nie idź - powiedziała błagalnym tonem.

Bez skutku.

Shane się nie odezwał, tylko ją pocałował. To był najsłodszy i najdelikatniejszy z pocałunków. Claire przez chwilę się nie bała. Pocałunek był obietnicą bez słów.

Chłopak dotknął palcem jej warg, jakby chciał się upewnić, że obietnica zostanie dotrzymana.

- Jest coś, co powinnaś wiedzieć. Czekałem na odpowiedni moment.

W domu kręciło się mnóstwo ludzi, w mieście trwała wojna, i oboje mieli marne szanse dożyć następnego dnia. Serce Claire zatrzymało się na moment, a potem zabiło bardzo szybko. On w końcu to powie.

Shane nachylił się i szepnął jej do ucha:

- Moja tata wraca do miasta.

Nie to spodziewała się usłyszeć! Aż odskoczyła, zszokowana, ale Shane przykrył jej usta dłonią.

- Nie. Nic nie mów. Nie możemy o tym teraz rozmawiać. Chciałem tylko, żebyś wiedziała.

Nie mogli o tym rozmawiać, bo ojciec Shane'a był w Morganville wrogiem publicznym numer jeden, a każda rozmowa, zwłaszcza w tym miejscu, mogła zostać podsłuchana przez nieumarłych.

Nie żeby Claire była wielbicielką Collinsa seniora. Był to okrutny mężczyzna, który wykorzystywał Shane'a, i którego chętnie zobaczyłaby za kratkami... gdyby nie to, że Amelie i Oliver nie poprzestaliby na zamknięciu go w więzieniu. W Morganville czekała go śmierć. Śmierć na stosie. I chociaż Claire nie płakałaby po nim, to nie chciała, by Shane musiał przeżyć coś takiego.

- Porozmawiamy o tym - odszepnęła.

Shane chrząknął.

- Masz na myśli, że będziesz krzyczeć? Wierz mi, wiem, co chcesz powiedzieć. Chciałem tylko, żebyś o tym wiedziała, na wypadek...

Na wypadek gdyby coś mu się miało stać.

Claire starała się tak sformułować pytanie, aby ktoś, kto ich podsłuchuje, nie domyślił się, o co chodzi.

- Kiedy mogę się go spodziewać?

- W ciągu kilku dni, najprawdopodobniej. Ale wiesz, jak to z nim jest... - Uśmiech Shane'a był mroczny. Raz tylko sprzeciwił się ojcu, z jej powodu. Claire wątpiła, czy ojciec Shane'a będzie gotów to zapomnieć.

- Dlaczego teraz? Ostatnie, czego potrzebujemy to...

- Pomoc?

- To nie pomoc. To chaos.

Shane wskazał na płonące miasto.

- Czy może być gorzej?

O wiele, pomyślała. Shane, z jakichś powodów, wciąż miał wyidealizowany obraz ojca. Minął już pewien czas, odkąd Frank Collins uciekł z miasta, więc być może chłopak zdołał sam siebie przekonać, że tatuś wcale nie była taki zły. Teraz najwidoczniej liczył na jego pomoc.

Nie ma na co liczyć. Jego ojciec należy do fanatyków, którzy podkładają bomby w samochodach. I nic go nie obchodzi, kto zginie przy okazji.

Nawet jeżeli to będzie jego syn.

- Po prostu... - Claire przygryzła wargę, wpatrując się w Shane'a. - Po prostu przetrwajmy jakoś najbliższy dzień, dobrze? Proszę. Bądź ostrożny. Zadzwoń do mnie.

Wyciągnął z kieszeni telefon, składając jej obietnicę bez słów. Po czym mocno ją przytulił.

- Lepiej się przygotuj. To będzie długi dzień.

ROZDZIAŁ 2

Claire nie była pewna, czy „przygotuj się” oznaczało „zaciśnij zęby”, czy raczej „umyj zęby”, czy może „spakuj tyle broni, ile możesz”, ale poszła za Shane'em, by pożegnać się z Michaelem.

Stał wśród groźnie wyglądających typów, niektórzy z nich byli wampirami; większości z nich Claire nigdy wcześniej nie widziała. Nie wyglądali na takich, którzy lubią grać w obronie, i mieli ten wyraz twarzy - coś tu śmierdzi - który sugerował, że pomoc ludzi, to ostatnie, na co mają ochotę.

Mężczyźni wyglądali na twardzieli, a jednak byli zdenerwowani.

Shane w porównaniu z nimi wyglądał niepozornie, ale nie był mięczakiem. Odepchnął wampira, który zasłaniał mu Michaela. Tamten wyszczerzył kły, ale Shane nawet nie zwrócił na niego uwagi.

Michael zwrócił. Gdy wampir zrobił krok w stronę Shane'a, zastąpił mu drogę. Zmierzyli się wzrokiem.

Michael emanował teraz czymś mrocznym, czymś, co zawsze w nim było, ale teraz, gdy był wampirem, wyczuwało się to bardziej. Wciąż wyglądał jak anioł, ale często jak upadły anioł. Jego uśmiech, gdy odwrócił się do przyjaciół, był jednak ciepły i serdeczny, taki, jaki pamiętała i pokochała.

Wyciągnął rękę do Shane'a, ale przyjaciel jej nie uścisnął - objął Michaela. Poklepali się po plecach. Jeżeli nawet w oczach Michaela pojawił się czerwony błysk, Shane go nie widział.

- Uważaj na siebie, stary - odezwał się Shane po długiej chwili. - Laski z college'u są szalone. Nie daj się namówić na balangi.

- Ty też - odpowiedział Michael. - Bądź ostrożny.

- Jeżdżąc po mieście pełnym wampirów wielkim, widocznym z daleka krwiobusem? Jasne, mógłbym jeszcze zamieścić dużą reklamę „Świeża krew”. - Przełknął ślinę. - Serio...

- Wiem. Ja też.

Claire i Eve przyglądały im się przez chwilę i obie jednocześnie wzruszyły ramionami.

- Co? - zdziwił się Michael.

- To wszystko? To jest wasze wielkie pożegnanie? - zapytała Eve.

- A co jest nie tak?

Claire spojrzała na Eve, zbita z tropu.

- Chyba przydałaby mi się jakaś instrukcja obsługi facetów.

- A czego się spodziewałyście, wierszyków? - parsknął Shane.

Michael uśmiechnął się, ale natychmiast spoważniał.

- Nie pozwólcie, żeby coś wam się stało. Kocham was.

- Ditto - rzucił Shane, co jak na niego było i tak niezwykle wylewne.

Mogliby dodać coś jeszcze, ale jeden z wampirów stojących obok, wyglądający na zdrowo wkurzonego, poklepał Michaela po ramieniu i szepnął mu coś na ucho.

- Czas na nas - westchnął Michael. Przytulił mocno Eve. Musiał ją niemal odepchnąć, żeby go puściła. - Nie ufaj Oliverowi.

- Jakbym sama nie wiedziała. - Jej głos zadrżał. - Michael...

- Kocham cię. - Pocałował ją mocno. Mocno i szybko. - Do zobaczenia wkrótce.

Odszedł w pośpiechu, zabierając ze sobą większość wampirów.

Syn burmistrza, Richard Morrell, wciąż w policyjnym mundurze, choć teraz pomiętym i poplamionym, poprowadził ludzi.

Eve stała jeszcze przez chwilę z ustami lekko rozchylonymi, jakby wciąż czekała na kolejny pocałunek. W końcu odzyskała mowę.

- Czy on właśnie powiedział...?

- Tak, właśnie to powiedział.

- Wow. Więc chyba powinnam postarać się przeżyć.

Do dziewczyn podszedł Oliver. Drugi najwredniejszy wampir w mieście zdjął już balowy kostium i ubrany był w prosty płaszcz z czarnej skóry. Długie siwe włosy miał związane w ciasny węzeł. Wyglądał na gotowego przyłożyć każdemu, człowiekowi czy wampirowi, kto stanie mu na drodze.

- Ty - warknął do Eve. - Chodź.

Odwrócił się na pięcie i odszedł, nie czekając na odpowiedź. To nie był Oliver, którego wszyscy znali - sympatyczny właściciel kawiarni. Nawet odkąd ujawnił, że jest wampirem, nie był taki wredny.

Najwidoczniej już sobie odpuścił udawanie, że lubi ludzi.

Eve popatrzyła za nim, a jej spojrzenie nie było przyjazne. Wzruszyła ramionami.

- No - powiedziała - to będzie ubaw. Na razie, Claire.

- Do zobaczenia. - Przytuliły się. Eve płakała w chwilach takich jak ta. Claire nie umiała. Czuła się, jakby wyrywano jej kawałki ciała, ale oczy miała suche.

A teraz miało pęknąć jej serce, bo Shane'a przywołała już inna grupa gotowa do wyjścia. Skinął im, chwycił ręce Claire i spojrzał głęboko w oczy.

Powiedz to, pomyślała.

Ale nie powiedział. Pocałował tylko jej dłonie, odwrócił się i odszedł.

- Kocham cię - szepnęła. Już to kiedyś powiedziała, ale wtedy zdążył odłożyć słuchawkę, zanim zdobyła się na odwagę, i nie usłyszał. Potem wyznała, że go kocha, gdy leżał nieprzytomny w szpitalu. Teraz też jej nie słyszał, był już za daleko.

Ale przynajmniej ona miała dość odwagi, żeby powiedzieć, co czuje.

Pomachał jej, stojąc w drzwiach, i po chwili zniknął. Nagle poczuła się sama na świecie. I bardzo... młoda. Ci, którzy zostali w Domu Glassów, mieli swoje zajęcia, barykadowali okna i drzwi, rozdzielali broń, a ona tylko zawadzała. Usiadła w foteli Michaela i podciągnęła kolana pod brodę.

Zaaferowani, nie zauważali jej.

Po kilku minutach na schodach pojawiła się Amelie. Za nią szli wampiry i ludzie, w tym dwóch policjantów.

Wszyscy byli uzbrojeni, niektórzy mieli drewniane kołki - policjanci przytoczyli je do pasków, zamiast pałek. Standardowe wyposażenie funkcjonariusza w Morganville, pomyślała Claire i z trudem powstrzymała nerwowy chichot. Może zamiast gazu łzawiącego mają czosnek w sprayu.

Amelie wręczyła jej wąski srebrny nóż i kołek.

- Żeby pokonać wampira, wystarczy wbić mu kołek w serce - wyjaśniła. - Ale zabić go można tylko srebrnym nożem. Kołek w sercu nie powoduje śmierci, chyba że będziesz mieć dużo szczęścia albo światło słoneczne dokończy dzieła, a nawet wtedy im jesteśmy starsi, tym wolniej umieramy. Rozumiesz?

Claire skinęła głową. Mam szesnaście lat, chciała powiedzieć. Nie jestem na to gotowa.

Ale musiała być.

Twarz Amelie złagodniała na moment.

- Nie mogę powierzyć Myrnina nikomu innemu. Kiedy go znajdziemy, ty musisz się nim zająć. On może być... - Amelie przerwała, jakby szukała właściwego słowa. - trudny. Nie chcę, żebyś walczyła, ale cię potrzebuję.

- To dlaczego dajesz mi nóż i kołek?

- Bo może będziesz musiała się bronić. Wtedy nie wolno ci się wahać, dziecko. Chroń siebie i Myrnina za wszelką cenę. Możesz znać niektórych z tych, z którymi przyjdzie nam walczyć. Niech to cię nie powstrzyma. Musimy przeżyć.

Claire starała się udawać, że to tylko gra komputerowa, jak ta, którą lubił Shane, gdzie zabija się setki zombie, ale kiepsko jej to wychodziło. Stała twarzą w twarz z rzeczywistością. Rzeczywistością, w której ludzie umierają.

I ona też może umrzeć.

- Będę uważać - obiecała Amelie.

Wampirzyca zwróciła się do swojej świty:

- Uważajcie przede wszystkim na mojego ojca, ale nie bójcie się z nim zmierzyć. On chce, żebyście się bali. Trzymajcie się razem i pilnujcie się nawzajem. Ochraniajcie mnie i ochraniajcie to dziecko.

- Hm, czy mogłabyś przestać mnie tak nazywać? - zapytała Claire. Lodowate oczy Amelie zwróciły się ku niej z niemal ludzkim wyrazem zdziwienia. - Nie jestem dzieckiem.

Wydawało się, że czas zatrzymał się na dobre sto lat, gdy Amelie wpatrywała się w nią bez słowa. A w każdym razie przynajmniej tyle musiało minąć od chwili, gdy ostatni raz ktoś próbował publicznie zwrócić uwagę Założycielce.

Amelie uniosła lekko kąciki ust.

- Masz rację - przyznała. - Nie jesteś dzieckiem. Ja w twoim wieku wyszłam za mąż i zasiadałam na tronie. Powinnam o tym pamiętać.

Claire zrobiło się gorąco. Świetnie, rumieniła się, a wszyscy się na nią gapili. Amelie się uśmiechnęła.

- Claire słusznie zauważyła, że nie jest już dzieckiem. Ochraniajcie tę młodą damę.

Claire, prawdę mówiąc, młodą damą też się nie czuła, ale nie zamierzała więcej ryzykować. Wampiry wyglądały na zirytowane, a ludzie na nerwowych.

- Chodź - powiedziała Amelie i odwróciła się do ściany, która połyskiwała jak asfaltowa nawierzchnia w letnim upale. Claire zrozumiała, że portal właśnie się otwiera.

Amelie zrobiła krok przez to, co jeszcze przed chwilą było ścianą. Wampiry po krótkim wahaniu podążyły za nią.

- Nie wierzę, że to robimy - szepnął do Claire jeden z policjantów.

- Ja wierzę - odpowiedział drugi. - Tam są moje dzieci. Co innego możemy zrobić?

Claire mocniej ścisnęła drewniany kołek i przeszła przez portal.

Laboratorium Myrnina wyglądało jak zwykle, co zaskoczyło Claire. Spodziewała się, że Bishop je zdemoluje, ale wyglądało na to, że znalazł inne ujście dla swojej energii.

A może po prostu nie udało mu się tu dostać.

Claire niespokojnie rozejrzała się po laboratorium, które rozświetlało tylko kilka olejnych i elektrycznych lamp. Kilka razy próbowała tu sprzątać, ale Myrnin ukrócił jej zapędy, mówiąc, że podoba mu się wszystko tak, jak jest, więc zostawiła w końcu w spokoju sterty książek, stosy szklanych naczyń na półkach, walające się wszędzie papiery. W rogu stała żelazna klatka - zniszczona, bo Myrnin próbował kiedyś z niej uciec.

Wampiry rozmawiały szeptem, ale Claire nie słyszała o czym. Wszyscy byli jednak wyraźnie zdenerwowani.

Amelie w przeciwieństwie do nich, wydawała się spokojna i pewna siebie jak nigdy. Pstryknęła palcami i dwóch wysokich wampirów podeszło do niej.

- Wy będziecie pilnować schodów - oznajmiła. - Wy dwaj - skinęła na policjantów - też tutaj zostaniecie. Pilnujcie wewnętrznych drzwi. Nie sądzę, żeby ktokolwiek zamierzał nimi przejść, ale mój ojciec lubi niespodzianki. Tym razem nie pozwolimy mu się zaskoczyć.

Te rozkazy oznaczały podzielenie grupy. Claire przełknęła ślinę i spojrzała na dwa wampiry i jednego człowieka, kobietę, którzy pozostali z nią i Amelie. Wampiry, które miała okazję już poznać, były osobistymi ochroniarzami Założycielki. Jeden z nich odnosił się do niej zawsze uprzejmie.

Kobieta była potężną Afroamerykanką, z blizną na twarzy, ciągnącą się od lewej skroni przez nos do prawego policzka. Zauważyła, że Claire patrzy na nią i się uśmiechnęła.

- Jestem Hannah Moses - przedstawiła się i wyciągnęła wielką dłoń. - Warsztat samochodowy Mosesa.

Claire niepewni uścisnęła jej dłoń. Kobieta miała muskuły prawie jak mężczyzna.

- Jesteś mechanikiem?

- Jestem wszystkim. Także mechanikiem. Kiedyś byłam w piechocie morskiej.

- O! - Claire była pod wrażeniem.

- Warsztat należał do mojego ojca, aż do jego śmierci. Niedawno wróciłam z Afganistanu i pomyślałam, że przez jakiś czas popracuję w rodzinnej firmie. - Wzruszyła ramionami. - Ale widać kłopoty mam we krwi. Słuchaj, jeśli dojdzie do walki, trzymaj się mnie. Będę cię pilnować.

To było tak wielkie pokrzepienie, że Claire aż westchnęła.

- Dzięki.

- Nie ma problemu. Ile ty masz lat, piętnaście?

- Prawie siedemnaście. - Claire pomyślała, ze powinna to sobie wydrukować na koszulce; nie musiałaby ciągle wyprowadzać ludzi z błędu.

- Jesteś mniej więcej w wieku mojego brata. Ma na imię Leo. Muszę was sobie kiedyś przedstawić.

Kobieta, uświadomiła sobie Claire, wprawdzie rozmawiała z nią, ale koncentrowała się na czymś innym. Nie odrywała wzroku od Amelie.

Hannah wyglądała na kogoś, komu nie umknie nawet najmniejszy ruch.

- Claire - zapytała Amelie - zamknęłaś drzwi, gdy wchodziłaś?

- Nie.

- To ciekawe. Bo ktoś je zamknął.

- Myrnin?

Amelie pokręciła głową.

- Bishop go więzi. Nie wracał tą drogą.

Claire postanowiła nie pytać, skąd Założycielka to wie.

- Kto inny... - zaczęła i już wiedziała. - Jason. - Brat Eve dowiedział się o portalach, które prowadziły do różnych części miasta, może nie o tym, jak działały (Claire też nie była tego pewna), ale na pewno o tym, jak z nich korzystać. Poza Claire, Myrninem i Amelie tylko Oliver potrafił nimi przechodzić, a on od spotkania z Bishopem był cały czas z nimi.

- Tak - zgodziła się Amelie. - Jason staje się problemem.

- To mało powiedziane... - zauważyła Claire, naśladując wbijanie kołka w serce, ale oczywiście nie wykonała tego ruchu w stronę Amelie. To byłoby jak celować z pistoletu w Supermana. Ktoś by tego pożałował i nie byłby to Superman. - To znaczy, chciałam zapytać, czy z tobą....?

- Czy ze mną co?

- Wszystko w porządku? - Przecież całkiem niedawno miała kołek wbity w klatkę piersiową, a poza tym wszystkie wampiry w Morganville cierpiały, czy o tym wiedziały, czy nie, na poważną chorobę, którą Claire potrafiła określić jedynie jako alzheimera.

Ta choroba była śmiertelna.

Większość mieszkańców miasta nie wiedziała, co się dzieje z wampirami, bo Amelie słusznie obawiała się konsekwencji upublicznienia tej informacji. Sama miała pierwsze objawy choroby, ale na razie łagodne.

Claire miała nadzieję, ze jeszcze całe lata Założycielka będzie w dobrej formie, bo choroba rozwijała się powoli.

- Nie, nie sądzę, żeby wszystko było ze mną w porządku. Ale to nie jest chwila, żeby się nad sobą użalać... Potrzebujemy klucza o tych drzwi.

To był problem, bo klucz nie znajdował się tam, gdzie zwykle. Nie było go w odrapanej skrzypiącej szufladzie. Im dłużej Claire przetrząsała laboratorium, tym bardziej była niespokojna. Myrnin trzymał tu najdziwniejsze rzeczy... i książki; jasne, kochała książki, ale sfermentowane preparaty w pojemnikach z alkoholem to już niekoniecznie. Miał też ziemię w słoikach. A przynajmniej miała nadzieję, że to ziemia. Niektóre próbki były czerwone i wyglądały jak zaschnięta krew. Obawiała się, że tym właśnie mogą być.

Klucz zniknął. Podobnie jak kilka innych - ważnych - rzeczy.

Claire z rezygnacją otworzyła szufladę, w której były środki uspokajające i leki Myrnina.

Wszystko zniknęło.

To znaczyło, że jeżeli - kiedy - Myrnin straci panowanie nad sobą, nie będzie mogła polegać na swoim przyjacielu trankwilizatorze.

Co gorsza, nie miała zapasu leków dla niego, tylko kilka małych fiolek, które nosiła przy sobie.

Krótko mówiąc: przerąbane.

- Szkoda czasu, nie znajdziesz klucza - stwierdziła w końcu Amelie i odwróciła się do swojego ochroniarza. - Wiem, że to nie jest łatwe, ale czy mógłbyś?

Skinął głową pokornie, podszedł do drzwi i zaczął mocować się z zamkiem.

Jego dłoń natychmiast stanęła w płomieniach.

- O Boże! - zawołała Claire i odruchowo zakryła usta dłońmi. Wampir nie odrywał ręki od zamka. Jego twarz wykrzywiła się z bólu, ale wciąż szarpał pokryty srebrem zamek, aż w końcu go wyrwał.

Natychmiast upuścił na podłogę. Jego dłoń wciąż płonęła. Claire złapała pierwszą rzecz, jaka wpadła w jej ręce - starą podartą koszulę Myrnina - i ugasiła płomień. Swąd spalonego ciała sprawił, że prawie zemdlała, zwłaszcza, że dłoń ochroniarza wyglądała okropnie. Wampir jednak nie krzyczał z bólu. O mało co, a zrobiłaby to za niego.

- Pułapka - wyjaśniła Amelie. - Robota mojego ojca. Gerard, możesz iść z nami?

Skinął głową, owijając koszulą poparzoną dłoń. Krople potu na jego skroni zaróżowiły się krwią. Claire uświadomiła sobie, że stoi przed nim, niezdolna się poruszyć. Czerwony płomień błysnął w jego oczach.

- Odsuń się - warknął. - Zostań z tyłu. - A potem, po krótkiej pauzie, dodał: - dziękuję.

Hannah chwyciła ją za ramię i pociągnęła do tyłu.

- On jest głodny - szepnęła. - Gerard nie jest złym gościem, ale lepiej zachować bezpieczny dystans. Pamiętaj, że jesteśmy chodzącymi cysternami z krwią.

Claire pokiwała głową. Amelie włożyła dłoń w dziurę, która została po wyrwaniu zamka, i otworzyła drzwi, za którymi zobaczyli tylko... ciemność.

Hannah nic nie powiedziała. Nie puściła ramienia Claire.

Przez długą chwilę nic się nie działo. Potem ciemność zamigotała i zadrżała. Pojawiły się w niej cienie, które szybko ustąpiły innym, a te kolejnym. Claire zrozumiała, że Amelie wybiera punkt docelowej podróży. Wydawało się, że trwa to bardzo długo.

Nagle Amelie cofnęła się o krok.

- Teraz - powiedziała i jej ochroniarze weszli w czarną otchłań. Amelie obejrzała się na Hannah i Claire, a jej źrenice rozszerzyły się gwałtownie, przystosowując do ciemności.

- Trzymajcie się blisko mnie. To będzie niebezpieczne.

ROZDZIAŁ 3

Amelie chwyciła Claire za drugą rękę i zanim dziewczyna zdążyła choćby odetchnąć, została wciągnięta do portalu. Poczuła chłód i miała wrażenie, jakby coś napierało na nią z każdej strony. A potem pogrążyła się w absolutnej ciemności. Gdy wzrok nie mógł się na nic przydać, inne zmysły stały się bardziej wyczulone. Powietrze miało ciężki, stęchły zapach, było zimne i wilgotne jak w jaskini. Amelie mocno ściskała jej ramię lodowatymi palcami, przez co cieplejszy dotyk Hannah z drugiej strony wydawał się bardzo delikatny, choć Claire wiedziała, że taki nie jest.

Słyszała oddechy swój i Hannah, ale wampirów nie zdradzał żaden dźwięk. Kiedy spróbowała coś powiedzieć, Założycielka zakryła jej dłonią usta. Drgnęła i skupiła się na utrzymywaniu równowagi, gdy Amelie - a przynajmniej miała nadzieję, że to wciąż Amelie - pociągnęła ją za sobą.

Zapach zmieniał się co jakiś czas - najpierw czuła zgniliznę, potem jakby zapach winogron. W jej umyśle pojawił się obraz martwego człowieka otoczonego butelkami wina. Co gorsza, Claire wyobraziła sobie, że trup porusza się, czołga w jej stronę i już za moment ją dotknie, a ona zacznie krzyczeć...

To tylko twoja wyobraźnia, przestań.

Przełknęła ślinę i spróbowała się uspokoić. Bez skutku. Shane by nie panikował. Shane... nie dałby się zabić, błąkając się w kompletnej ciemności w towarzystwie wampirów. Tego była pewna.

Wydawało jej się, że idą całą wieczność. W końcu Amelie zatrzymała się o puściła ramię Claire. Straciwszy kontakt z wampirzycą, Claire poczuła się, jakby stała nad brzegiem przepaści. Była naprawdę wdzięczna losowi za obecność Hannah - ręka dziewczyny była jedynym dowodem, że poza nią samą jest jeszcze coś rzeczywistego w tym miejscu. Nie puszczaj mnie, proszę.

I wtedy Hannah ją puściła. Na sekundę zacisnęła mocniej palce na ramieniu Claire i zniknęła.

Oszołomiona Claire została w kompletnej ciemności sama. Własny oddech wydawał jej się głośny jak pociąg w tunelu, ale i tak zagłuszało go bicie jej serca. Rusz się, powiedziała do siebie. Zrób coś!

- Hannah? - szepnęła.

Nagle ktoś ją chwycił. Zatkał jej dłonią usta i uniósł w powietrze. Zaczęła krzyczeć. Przez lodowate palce przedostawało się tylko mamrotanie nie głośniejsze niż brzęczenie pszczoły.

Leciała w ciemności i... wylądowała na kamiennej podłodze. Zobaczyła światło. Słabe, ale zabarwiało na szaro krawędzie przedmiotów, ścian i wejścia do tunelu na końcu podłużnego pomieszczenia.

Claire nie miała pojęcia, gdzie jest.

Szybko podniosła się na nogi i rozejrzała. Amelie, blada jak perła, przeszła przez portal. Za nią pojawili się jej ochroniarze. Gerard zdrową ręką trzymał za ramię Hannah.

Dziewczyna miała krew na skroni, a kiedy Gerard ją puścił, upadła na kolana, ciężko oddychając. Zamglony wzrok zdradzał, że za chwilę straci przytomność.

Amelie odwróciła się szybko, a jej dłoni błysnęło coś srebrnego, czym dźgnęła kogoś lub coś, co właśnie wyłaniało się z ciemności. Powietrze przeszył krzyk. Biała dłoń chwyciła za sweter Założycielki.

Portal zamknął się, odcinając rękę tuż nad łokciem.

Amelie oderwała dłoń wczepioną w sweter, upuściła ją i kopnęła pod ścianę. Kiedy odwróciła się do nich, jej twarz nie zdradzała absolutnie żadnych emocji.

Claire miała ochotę zwymiotować. Nie potrafiła oderwać wzroku od białej dłoni na podłodze.

- Musieliśmy pójść tą drogą - wyjaśniła Amelie. - To było niebezpieczne, ale konieczne.

- Gdzie jesteśmy? - zapytała Claire. Amelie spojrzała na nią wymownie i zignorowała pytanie. Ruszyła w głąb korytarza. To, że tu jestem, jeszcze nie znaczy, że mogę zadawać pytania. Jasne.

- Hannah? Wszystko w porządku?

Hannah machnęła słabo ręką, co miało chyba oznaczać „w porządku”, ale nie była zbyt przekonująca. Gerard dopowiedział za nią:

- Nic jej nie jest. - Jasne, on może spokojnie mówić, mając jedną rękę spaloną do kości. Pewnie powiedziałby, że jemu też nic nie jest. - Pomóż jej. - dodał i pchnął Hannah w stronę Claire. Sam ruszył za Amelie. Drugi ochroniarz - jak on ma na imię? - poszedł natychmiast za nim. Widać było, że pracują razem od dawna.

Hanna całym ciężarem oparła się Claire, ale już po chwili doszła do siebie na tyle, by ustać o własnych siłach.

- Naprawdę w porządku - uspokoiła Claire, na co ta odpowiedziała pokrzepiającym uśmiechem. - Cholera. Nie był to przyjemny spacer w parku.

- Powinnaś poznać mojego chłopaka. Oboje jesteście mistrzami mówienia wprost.

Wydawało jej się, że Hannah chce się roześmiać, ale zamiast tego skinęła tylko głową i poklepała Claire po ramieniu.

- Rozglądaj się. To dopiero początek.

Rozglądać się nie było trudno, skoro szli tunelem. Hannah, jak się okazało, stanowiła straż tylną, i bardzo poważnie traktowała swoje zadanie, mimo że portal wydawał się dobrze zamknięty przez Amelie. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli wracać tą drogą, myślała Claire. Zadrżała na myśl o odciętej ręce, którą zostawili za sobą. Naprawdę, naprawdę mam nadzieję, że nie będziemy tędy wracać.

Przy końcu tunelu Amelie zatrzymała się na chwilę, po czym skręciła w prawo i zniknęła za rogiem. Ochroniarze szli o krok za nią. Hannah i Claire z trudem za nimi nadążali.

Skręcili w kolejny korytarz, tym razem o kwadratowym, a nie łukowatym przekroju. Jego ściany były wyłożone drewnem. Wisiały na nich obrazy, stare obrazy, portrety przedstawiające bladych ludzi oświetlonych blaskiem świec, ubranych w stroje, które musiały ważyć całe tony, w perukach i z twarzami ukrytymi pod grubą warstwą białego makijażu.

Claire zatrzymała się nagle przy jednym z obrazów.

- Co? - wysapała Hannah.

- To ona. Amelie. - To była zdecydowanie Założycielka, ale zamiast tego, co nosiła na co dzień, na obrazie miała na sobie wyszukaną błękitną satynową suknię, z głębokim dekoltem, i dużą białą perukę. Rysy twarzy nie pozostawiały jednak wątpliwości, co było dziwne i straszne zarazem.

- Później będzie czas na oglądanie obrazów, Claire. Musimy iść.

Claire nie zamierzała polemizować, ale wciąż zerkała na inne obrazy. Jeden z nich mógł być portretem Olivera - sprzed jakichś czterystu lat. Inny, bardziej współczesny wydawał się przedstawiać Myrnina. To muzeum wampirów, uświadomiła sobie. To ich historia. W korytarzu przed nimi obrazy ustąpiły szklanym gablotom wypełnionym książkami i dokumentami, biżuterią, strojami i instrumentami muzycznymi. Wszystkie piękne i drogie rzeczy, jakie zgromadzili w czasie swojego długiego, arcydługiego życia.

Przed nimi trójka wampirów nagle się zatrzymała. Hannah chwyciła Claire za ramię i pociągnęła ją pod ścianę.

- Co się dzieje?

- Sprawdzanie referencji.

Claire nie zrozumiała, ale gdy zaryzykowała odsunięcie się od ściany i sprawdzenie, co się dzieje, zobaczyła około setki wampirów. Niektóre siedziały na podłodze i chyba były ranne. Byli tam też ludzie stojący w jednej grupie. Wyglądali na niespokojnych.

Jeżeli to są siły Bishopa, to jesteśmy w niezłych tarapatach.

Amelie rozmawiała zniżonym głosem. Gerard i jego kolega wyraźnie się rozluźnili. To wystarczyło za odpowiedź na pytanie, czy natknęli się na przyjaciół, czy wrogów. Amelie odwróciła się i skinęła głową na Claire. Dziewczyna podeszła, a Hannah podążyła za nią.

- Co się dzieje? - znów zapytała Claire, rozglądając się uważnie. Większość wampirów wciąż miała na sobie kostiumy balowe, ale niektóre były już ubrane w praktyczne stroje - czarne lub moro.

- To punkt zbiórki - wyjaśniła Hannah. - Amelie omawiała strategię, tak myślę. To pewnie jej dowódcy. Żaden z nich nie jest człowiekiem, zauważyłaś?

Claire zauważyła. Nie dodało jej to otuchy.

Amelie wydała krótkie rozkazy. Wampiry kiwały głową, zabierały swoich podwładnych - tym razem wliczając w to ludzi - i odchodziły. Gdy Amelie odprawiła ostatni oddział, w pomieszczeniu zostało tylko około dziesięciu osób, trzymających się w dwóch grupach.

Amelie podeszła do wampirów i skinęła na Claire.

- Claire, to jest Theodosius Goldman. Woli, żeby mówić na niego Theo. A to jego rodzina.

Rodzina? To był szok, bo to była spora rodzina. Theo z wyglądu był w średnim wieku, miał siwiejące kręcone włosy i twarz, która - jeżeli pominąć charakterystyczną bladość policzków - wydawała się całkiem... miła.

- Pozwolę sobie przedstawić moją żonę Patience - powiedział Theo. Miał maniery jak bohaterowie bardzo starych filmów. - A to nasi synowie Virgil i Clarence. Oraz ich żony Ida i Minnie. - Wampiry kłaniały się lub, jak mężczyzna leżący na ziemi z głową na kolanach kobiety, najwyraźniej swojej żony, unosiły dłoń w geście pozdrowienia.

- A to ich dzieci - zakończył Goldman.

Najwyraźniej imiona wnuków nie były na tyle ważne, by je wymieniać. Było ich czworo, dwóch chłopców i dwie dziewczyny, wszyscy równie bladzi, jak pozostali. Wydawali się młodsi od Claire. Najmłodsza dziewczynka wyglądała na jakieś dwanaście lat, najstarszy chłopak - na piętnaście.

Przyglądali się jej, jakby była osobiście odpowiedzialna za wszystko, co działo się wokół. Claire była jednak zbyt pochłonięta myślą o tym, jak cała rodzina, łącznie z dziećmi, mogła zostać ot tak przemieniona w wampiry.

Theo najwyraźniej zobaczył jej zdumienie.

- Zostaliśmy przemienieni bardzo dawno temu, dziecko, przez... - rzucił okiem na Amelie, która lekko skinęła głową - przez jej ojca, Bishopa. Uznał to za dobry żart, że wszyscy mamy być razem przez całą wieczność. - Naprawdę wydaje się miły, pomyślała Claire. Jest coś tragicznego w jego uśmiechu. - Ten żart obrócił się przeciwko niemu. Nie pozwoliliśmy, by przemiana w wampirów nas zniszczyła. Amelie pokazała nam, że nie musimy zabijać, aby przetrwać, więc mogliśmy zachować nasze życie i naszą wiarę.

- Wiarę?

- To bardzo stara wiara. A dziś jest szabat.

- Jesteście Żydami?!

Skinął głową.

- Znaleźliśmy bezpieczną przystań w Morganville. Możemy tutaj żyć w pokoju, w zgodzie z naszą naturą i naszym Bogiem.

- Jesteście gotowi walczyć o tę przystań, Theo? - zapytała Amelie.

Żona Theo wzięła go za rękę, dodając mu otuchy. Była drobną, delikatną kobietą, gładkie czarne włosy miała upięte na czubku głowy.

- Nie dzisiaj.

- Jestem pewna, że Bóg zrozumiałby, gdybyście w tej szczególnej sytuacji nie przestrzegali szabatu.

- Ja również jestem tego pewien. Bóg przebacza. Inaczej nie chodzilibyśmy po tej ziemi. Ale moralność polega na tym, by nie potrzebować jego przebaczenia, jak sądzę. - Pokręcił głową z wyraźnym żalem. - Nie możemy walczyć, Amelie. Nie dzisiaj. I wolelibyśmy nie walczyć wcale.

- Jeżeli myślicie, że możecie pozostać neutralni, to się mylicie. Ja uszanuję waszą wolę. Mój ojciec tego nie zrobi.

- Jeżeli twój ojciec jeszcze raz zagrozi mojej rodzinie, wtedy będziemy walczyć. Ale dopóki po nas nie przyjdzie, dopóki nie pokaże nam obnażonego miecza, nie podniesiemy przeciw niemu ręki.

Gerard parsknął gniewnie. Claire nie zaskoczyła jego reakcja. Wydawał się konkretnym i praktycznym facetem. Amelie tylko pokiwała głową.

- Nie mogę was zmusić i nie chcę tego robić. Ale uważajcie na siebie. Zostańcie tu sami, powinniście być bezpieczni, przynajmniej przez jakiś czas. Jeżeli ktoś z naszych się tu zjawi, skierujcie go do ochrony elektrowni i kampusu. - Jej spojrzenie powędrowało ku grupce ludzi stojących pod dużym malowidłem. - Czy oni są pod twoją Opieką?

Theo wzruszył ramionami.

- Chcieli się do nas przyłączyć.

- Theo.

- Będę ich chronił, jeśli ktoś będzie próbował ich skrzywdzić. - Zniżył głos. - Poza tym możemy ich potrzebować, jeżeli nie znajdziemy zapasów.

Claire przeszył dreszcz. Z miłym uśmiechem Theo mówił o ludziach jak o chodzącym banku krwi.

- Nie chcę tego robić, ale jeśli będzie to konieczne... Rozumiesz, muszę myśleć o swoich dzieciach.

- Rozumiem - powiedziała Amelie. Jej twarz jak zwykle nie zdradzała żadnych uczuć. - Nigdy nie mówiłam wam, co macie robić, i teraz też nie zamierzam. Ale prawo tego miasta stanowi, że jeżeli wziąłeś tych ludzi pod Opiekę, masz wobec nich obowiązki. Wiesz o tym.

Theo znów wzruszył ramionami i rozłożył ręce w bezradnym geście.

- Rodzina jest najważniejsza. Zawsze ci to mówiłem.

- Niektórzy z nas nie mają tyle szczęścia, jeśli chodzi o rodzinę.

Odwróciła się od niego, nie czekając na odpowiedź. Podeszła do wiszącej na ścianie czerwonej skrzynki z napisem „W razie niebezpieczeństwa zbić szybę” i gołą pięścią uderzyła w tę szybę. Szkło posypało się na podłogę. Amelie bez mrugnięcia okiem wydłubała odłamki, które wbiły się w jej skórę.

Sięgnęła do skrzynki i wyciągnęła... Claire zamrugała.

- Czy to jest pistolet do paintballa?!

Amelie podała pistolet Hannah, która chwyciła broń pewnym ruchem, jak przystało na zawodowca.

- Strzela kapsułami wypełnionymi srebrnym pyłem - wyjaśniła Założycielka. - To bardzo groźna broń przeciw wampirom. Celuj rozważnie.

- Zawsze to robię - odpowiedziała Hannah. - Dodatkowe magazynki?

Amelie podała dziewczynie kilka magazynków. Claire zauważyła, że unika kontaktu skóry z amunicją, chwyta ją przez szmatkę.

- W każdym jest dziesięć nabojów. Jeden jest już załadowany, a tu masz kolejne sześć.

- Cóż, problem, którego nie rozwiąże siedemdziesiąt strzałów, pewnie i tak nas zabije.

- Claire - Amelie zwróciła się do niej i podała jej małą zapieczętowaną torebkę - to też jest srebrny pył. Jeśli go rozsypiesz, będzie niebezpieczny zarówno dla twoich przyjaciół, jak i wrogów.

Srebrny pył ma jakieś normalne zastosowania - pokrycie przewodów w komputerach, czy coś, Claire przypuszczała więc, że nie jest tak trudno go dostać, ale nigdy by nie pomyślała, że wampiry mają jego zapasy.

- Spodziewałaś się, że dojdzie do wojny - zauważyła Claire.

- Nie przewidziałam wszystkiego. Ale życie nauczyło mnie, że zawsze należy być przygotowanym na najgorsze. Gdzieś kiedyś w końcu dojdzie do walki, a pokój zostanie zerwany.

- Amen - powiedział cicho Theo.

ROZDZIAŁ 4

Wyszli z muzeum bocznymi drzwiami. Przebywanie na ulicy w nocy było ryzykowne, ale ponieważ alternatywą był powrót przez portal, nikt nie kwestionował tej decyzji.

- Ostrożnie - ostrzegła Amelie szeptem. - Zebrałam swoje siły. Mój ojciec robi to samo. Wszędzie będą patrole, zwłaszcza tutaj.

Płomienie nie dotarły do placu Założycielki - tam właśnie wyszli, w samym sercu terytorium wampirów. Plac nie był już spokojnym, bardzo zadbanym miejscem, jak Claire pamiętała. Latarnie zgasły, sklepy i restauracje były zamknięte.

Nawet budynki wydawały się przestraszone.

Jedynie na marmurowych schodach siedziby Rady Starszych, gdzie odbywało się przyjęcie Bishopa, dostrzegła ruch. Gerard syknął ostrzegawczo i wszyscy zamarli. Palce Hannah zacisnęły się na ramieniu Claire jak stalowa obręcz.

Przed nimi stały trzy wampiry rozglądające się uważnie.

Straże.

- Idziemy - szepnęła Amelie tak cicho, że niemal bezgłośnie. - Tylko ostrożnie.

Poruszając się bezszelestnie, dotarli do siedziby Rady. Kiedy Claire odetchnęła z ulgą. Amelie, Gerard i trzeci wampir rozbiegli się na różne strony.

Claire przez jeden straszny moment nie wiedziała, co ze sobą zrobić, wtedy Hannah przewróciła ją na trawę. Dziewczyna najadła się chlorofilu, zanim odzyskała oddech. Hannah przyciskała ją do ziemi całym ciężarem ciała.

Ona strzela, pomyślała Claire i uniosła głowę, by zobaczyć do kogo.

- Głowa w dół - syknęła Hannah i jedną rękę przycisnęła twarz Claire z powrotem do ziemi, podczas gdy drugą oddała kolejny strzał. Sądząc po krzykach, które dobiegały z ciemności, trafiła. - Wstawaj! Biegnij!

Claire nie dorównywała szybkością wampirom ani piechocie morskiej, ale Hannah nie pozwoliła jej zostać w tyle, ciągnęła ją za rękę. Claire widziała tylko rozmyte cienie, nieoświetlone budynki, blade twarze i pomarańczową oświatę odległego pożaru.

- Co to? - zawołała.

- Patrole - odkrzyknęła Hannah. Odwracała się co chwilę i oddawała kilka strzałów. Nie strzelała na oślep, mimo że nie zatrzymywała się, celowała precyzyjnie. Sądząc po krzykach i jękach, które rozlegały się za nimi, większość jej strzałów musiała trafić. - Amelie! Potrzebujemy wyjścia, już!

Amelie obejrzała się na nie i skinęła głową.

Wbiegli po schodach następnego budynku przy Placu Założycielki. To chyba był jakiś urząd, z kolumnami i wielkimi kamiennymi lwami pilnującymi schodów. Zatrzymali się pod zamkniętymi drzwiami bez klamki.

Gerard spróbował je wyważyć. Amelie go powstrzymała.

- To nic nie da. Nie można ich otworzyć siłą. Pozwól.

- Chyba nie mamy czasu na dyskusję, pani - zauważył drugi wampir. - Co mamy robić? - Mówił z wyraźnym teksańskim akcentem, czego Claire nigdy wcześniej nie słyszała u wampira.

Mrugnął do niej, co zaskoczyło ją jeszcze bardziej. Wcześniej nawet nie patrzył na nią jak na rzeczywistą osobę.

- Jedną chwilę - mruknęła Amelie.

Teksańczyk pokiwał głową.

- Nie mamy ani jednej, obawiam się.

U dołu schodów zgromadziły się cienie - patrol, do którego strzelała wcześniej Hannah. Wampirów było co najmniej dziesięcioro. Na przedzie stała Ysandre, piękna wampirzyca, której Claire nienawidziła bardziej niż jakiejkolwiek innej istoty na świecie. Ysandre była absolutnie oddana Bishopowi.

Claire nienawidziła jej z powodu Shane'a. Cieszyła się jednak, że wampirzyca jest tutaj, zamiast atakować w tej chwili krwiobus - i dlatego, że nie była pewna, czy Shane by sobie z nią poradził, i dlatego, że sama chciała ją zadźgać.

Własnoręcznie.

- Nie! - krzyknęła Hannah, gdy Claire zrobiła krok do przodu. - Oszalałaś? Schowaj się.

Strzeliła ponad jej ramieniem. Patrol był już prawie poza zasięgiem pistoletu do paintballa, ale Hanna trafiła jednego wampira - to nie była Ysandrem zauważyła z rozczarowaniem Claire - w pierś. Uniosła się zabójcza mgiełka srebrnego pyłu, a pozostałe wampiry się rozbiegły. Ysandre mogła zostać poparzona, ale na pewno nie odniosła poważnych obrażeń.

Ranny wampir upadł na schody. Jego ciało dymiło.

Amelie przycisnęła otwartą dłoń do drzwi i zamknęła oczy. Drzwi otworzyły się z głośnym zgrzytem.

- Do środka - rzuciła, nie tracąc zimnej krwi. Weszła pierwsza, a za nią jej ochroniarze, Claire i Hanna, która zatrzasnęła za nimi drzwi.

- Nie mają zamka - stwierdziła.

Amelie położyła dłoń na ramieniu Hannah i zmusiła ją do opuszczeniu pistoletu.

- Nie będzie potrzeby. Nie wejdą tutaj. - Wydawała się tego najzupełniej pewna, w przeciwieństwie do Hannah, która obejrzała się jeszcze raz na drzwi, jakby chciała zablokować je własnym spojrzeniem. - Tędy. Pójdziemy schodami.

To była duża biblioteka. Na tym piętrze, na którym byli, znajdowały się książki wydane niedawno, z kolorowymi grzbietami i chwytliwymi tytułami. Claire zwolniła nieco, zaskoczona zawartością regałów.

- Macie tu jakieś powieści o wampirach? - zapytała; nie otrzymała jednak odpowiedzi. Amelie prowadziła ich ku szerokim marmurowym schodom. W miarę jak się do nich zbliżali, na pólkach były coraz starsze książki. Minęli dział „Folklor angielski 1870 - 1954”, a potem regały z literaturą niemiecką oraz francuską. Dalej były książki chińskie.

Bogaty księgozbiór, a jak zauważyła Claire, każdy tom miał jakiś związek z wampirami. Czy to jest beletrystyka, czy książki historyczne?

To nie była pora, by się nad tym zastanawiać. Wchodzili na kolejne piętro. Bolały ją mięśnie nóg, oddychała szybko i urywanie na skutek zmęczenia i adrenaliny. Hannah posłała jej współczujący uśmiech.

- Potraktuj to jak trening. Dasz radę? - spytała.

Claire bez słowa skinęła głową.

Kolejne książki, jeszcze starsze. W powietrzu unosił się zapach skóry i kurzu. Pod ścianą stało coś, co wyglądało jak półki w kształcie litery „X”. Na których ludzie przechowują wino w piwnicach. Na tych leżały zwoje papieru, każdy starannie przewiązany tasiemką. Musiały być bardzo stare. Claire miała nadzieję, że będzie mogła im się przyjrzeć z bliska, ale Amelie poprowadziła ich do pustej białej ściany.

Nie, nie całkiem pustej. Wisiał na niej mały obrazek w pozłacanej ramce. Jakiś pejzaż... ale kiedy Amelie wbiła w niego wzrok, zaczął się zmieniać.

Zrobił się ciemniejszy, jakby chmury zakryły niebo nad łąką i pasącymi się owcami.

Po chwili zrobił się czarny. Nic tylko czarne płótno. A potem pojawiły się na nim drobne światełka jak płomienie świec w ciemności...

A potem Claire zobaczyła Myrnina.

Klęczał, skuty srebrnymi łańcuchami, z opuszczoną głową. Wciąż miał na sobie spodnie od kostiumu Pierrota, ale był bez koszuli. Wilgotne włosy kleiły mu się do czoła.

Amelie położyła dłoń na ścianie, na lewo od obrazu, naciskając na coś, co wyglądało jak gwóźdź. Ściana rozsunęła się bezszelestnie.

Ukryte drzwi: wampiry muszą je uwielbiać.

W przejściu nie było widać nic poza ciemnością.

- O nie, cholera - wymamrotała Hannah. - Tylko nie to.

Amelie spojrzała na nią. W oczach miała iskierki rozbawienia.

- To inna ciemność - wyjaśniła. - I niebezpieczeństwo też będzie inne. Sytuacja może się szybko zmieniać. Trzeba się będzie dostosować.

I wkroczyła w mrok, a ochroniarze poszli za nią. Claire i Hannah pozostały same.

Hannah złapała Claire za rękę. Ciemność zamknęła się za nimi jak ciężka aksamitna kurtyna.

Usłyszały trzask zapałki i przed nimi zajaśniał płomień. Amelie, której twarz w blasku migocącego płomienia przybrała kolor kości słoniowej, zapaliła świecę, po czym wyciągnęła jeszcze małą latarkę i zaczęła przeczesywać pomieszczenie wąskim płomieniem światła. Pudła. To był chyba magazyn, dawno nie używany.

- Wszystko w porządku - oceniła. - Gerard, bądź łaskaw.

Silnym uderzeniem zmusił zamek do ustąpienia. Uchylił drzwi na tyle, by dało się przez nie przecisnąć.

Następny korytarz. Claire zaczynała mieć dość korytarzy. Gdzie my jesteśmy tak w ogóle? Budynek wyglądał na hotel, z solidnymi drzwiami z polerowanego drewna. Na mosiężnych tabliczkach zamiast numerów były znaki takie jak na bransoletce Claire. Każdy wampir miał własny symbol, a przynajmniej tak się domyślała. To były ich pokoje? Krypty? Przez chwilę wydawało jej się, że słyszy coś za jednymi z drzwi - stłumione dźwięki, uderzanie, skrobanie. Naprawdę je słyszała, ale chyba nie chciała wiedzieć, co je wydaje.

Amelie zatrzymała się przed skrzyżowaniem z kolejnym korytarzem. Ten też był pusty, Claire nie potrafiła odróżnić jednego przejścia od drugiego. Może powinniśmy upuszczać okruszki, pomyślała. Albo cukierki. Albo krew.

- Myrnin jest w jednym z pokojów w tym korytarzu - oznajmiał Amelie. - To oczywiście pułapka. Na mnie, rzecz jasna. Zostanę z tyłu i zabezpieczę drogę odwrotu. Claire - wbiła lodowaty wzrok w dziewczynę - cokolwiek się stanie, musisz wyprowadzić Myrnina, rozumiesz? Nie pozwól Bishopowi go zatrzymać.

Miała na myśli, że każdego innego wampira czy człowieka mogą stracić. Claire zrobiło się słabo, nie mogła się powstrzymać od spojrzenia na Hannah i nawet na dwóch ochroniarzy. Gerard wzruszył ramionami, tak nieznacznie, że nie była pewna, czy to nie jedynie jej wyobraźnia.

- Jesteśmy żołnierzami - powiedział jednak. - Tak?

Hannah się uśmiechnęła.

- Tak, do cholery.

- Doskonale, będziesz posłuszna moim rozkazom.

- Tak jest, panie kapralu - Hannah zasalutowała z ledwie zauważalnym ironicznym uśmieszkiem.

Gerard zwrócił się do Claire.

- Będziesz trzymać się z tyłu. Zrozumiano?

Skinęła głową. Czuła na przemian fale gorąca i chłodu, zrobiło się jej niedobrze. Drewniany kołek, który ściskała w ręku, nie dawał ani trochę poczucia bezpieczeństwa. Ale nie miała wyboru, Gerard już ruszył korytarzem. Drugi ochroniarz podążył za nim, a Hannah kiwnięciem głowy nakazała jej zrobić to samo.

Zimne palce Amelie musnęły jej ramię.

- Bądź ostrożna.

Claire kiwnęła głową i poszła ratować jednego, szalonego wampira przed innym, złym wampirem.

Gerard kopnięciem rozwalił drzwi w drzazgi. Rozpadły się na kawałki większe od dłoni. Ochroniarz był już w środku pomieszczenia. Pobiegł wzdłuż lewej ściany, podczas gdy jego towarzysz zajął pozycję po prawej stronie. Hannah weszła za nimi i rozejrzała się uważnie na wszystkie strony, trzymając pistolet gotowy do strzału. Skinęła na Claire.

Myrnin wyglądał jak na obrazie. Klęczał na środku pokoju, związany srebrnymi łańcuchami, których końce przyczepiono do uchwytów w podłodze.

Drżał, a jego skórę w miejscach, gdzie stykała się ze srebrem, pokrywały bąble i poparzenia.

Gerard zaklął pod nosem i z całą siłą kopnął w jeden z uchwytów. Metal wygiął się, ale uchwyt wciąż przytrzymywał łańcuch.

Myrnin uniósł głowę. Pod mokrymi od potu włosami Claire ujrzała dzikie oczy i uśmiech, który sprawił, że żołądek podszedł jej do gardła.

- Wiedziałem, że przyjdziecie - syknął. - Głupcy. Gdzie ona jest? Amelie?

- Za nami - odpowiedziała Claire.

- Głupcy.

- Świetny sposób, aby okazać wdzięczność swoim wybawcom - parsknęła Hannah. Claire wiedziała, że z trudem ukrywa zdenerwowanie. - Gerard? Nie podoba mi się to. Za łatwo nam idzie.

- Wiem. - Kucnął i przyjrzał się łańcuchom - Są pokryte srebrem. Nie zerwę ich.

- A uchwyty w podłodze? - zapytała Claire.

Gerard pociągnął za uchwyt. Stal wygięła się jak aluminiowa folia. Jeszcze jedno szarpnięcie i Myrnin odzyskał częściowo swobodę ruchów. Gerard kazał swojemu partnerowi zająć się dwoma uchwytami z tyłu, a sam zabrał się do ostatniego.

- Za łatwo, za łatwo - powtarzała cicho Hannah. - Po co to wszystko, jeżeli Bishop zamierza tak po prostu go wypuścić?

Gdy wszystkie uchwyty zostały wyrwane, Gerard pomógł Myrninowi się podnieść.

W jego oczach błysnęły czerwone płomienie. Odepchnął Gerarda i podszedł do Hannah.

Uniosła pistolet, ale zanim zdążyła wystrzelić, drugi ochroniarz ją odepchnął. Przewracając się, nacisnęła spust, trafiając w ścianę. Srebrna chmura uniosła się w powietrzu, syczące płomyki pojawiły się na skórze wampirów. Gerard i jego partner się cofnęli.

Myrnin złapał Hannah za kark.

- Nie! - zawołała Claire i podbiegła do nich, dając nura pod ramieniem próbującego ją zatrzymać Gerarda. Uniosła kołek.

Myrnin odwrócił się do niej i wyszczerzył kły.

- Sądziłem, że jesteś tu, by mnie ratować, a nie zabić - warknął i zwrócił się znów ku swej ofierze. Hannah miotała się w jego uścisku, próbując wycelować w niego z pistoletu. Z pogardliwym uśmiechem wyrwał go jej.

- Jestem tu, żeby cię uratować - powiedziała naciskiem Claire i zanim zdążyła się zastanowić nad tym, co robi, wbiła kołek w plecy Myrnina, po lewej stronie, tam, gdzie spodziewała się trafić w serce.

Wampir, zaskoczony, zakasłał i się zachwiał. Puścił gardło Hannah, próbował jeszcze przytrzymać się dziewczyny, ale w końcu osunął się na podłogę.

Wyglądało na to, że nie żyje.

Gerard i jego partner spojrzeli na Claire, jakby widzieli ją pierwszy raz. Gerard warknął.

- Co ty...

- Podnieście go - przerwała mu Claire. - Wyciągniemy kołek później. Jest stary. Przeżyje.

Brzmiało to strasznie, ale miała nadzieję, że Myrnin nie umrze. Amelie przecież przeżyła, a Myrnin był także bardzo stary. Sądząc po spojrzeniu, jakim Gerard obrzucił Claire, właśnie zmieniał swoje zdanie o tej słodkiej, delikatnej dziewczynie, którą się opiekował. Niedobrze. Atutem Claire było to, że nikt nie wiedział, na co ją stać.

Nie dawała po sobie niczego poznać, ale trzęsła się ze zdenerwowania. Wprawdzie wbicie kołka było jedynym sposobem na powstrzymanie Myrnina przed rozerwaniem Hannah gardła. ale jakkolwiek by na to patrzeć, właśnie zabiła swojego szefa.

W ten sposób chyba nie robi się kariery.

Amelie pomoże, pomyślała nieco rozpaczliwie, gdy Gerard przerzucał sobie ciało Myrnina przez ramię. Po chwili wszyscy już biegli do czekającej na nich Założycielki.

Gerard zatrzymał się nagle. Hannah i Claire prawie na niego wpadły.

- Co? - szepnęła Hannah, wyglądając ponad ramieniem drugiego ochroniarza.

Amelie była przed nimi. Kilka metrów dalej stał Bishop.

Wpatrywali się w siebie. Założycielka wydała się krucha i słaba w porównaniu z jej ojcem ubranym w biskupie szaty. Ogień w jego oczach przywodził na myśl opowieści o Joannie D'Arc.

Przez dłuższą chwilę żadne z nich się nie poruszyło. Toczyła się między nimi walka, ale Claire nie potrafiła odgadnąć, co się dzieje, ani co to znaczy.

Gerard złapał dziewczyny za ramiona.

- Nie - rzucił ostro. - Nie podchodźcie.

- Ale to jest jedyna droga - odpowiedziała Hannah. - A on jest sam.

Gerard i Teksańczyk spojrzeli na nią z niemal identycznym wyrazem zdumienia na twarzy.

- Tak sądzisz? - zapytał Teksańczyk pogardliwie. - Ludzie! - prychnął.

Amelie cofnęła się o krok, zadrżała i Claire wiedziała, po prostu wiedziała, że to bardzo zły znak.

Na czymkolwiek polegał ich pojedynek, skończył się.

Amelie odwróciła się do nich i krzyknęła:

- Uciekajcie!

Jej głos był przepełniony wściekłością i strachem. Gerard puścił dziewczyny, oddał im Myrnina i pobiegł ze swoim partnerem w stronę Amelie.

Ledwie zdążyli powstrzymać Bishopa przed rozszarpaniem jej gardła. Rzucili się na niego i przycisnęli do ściany. W korytarzu już pojawiły się jednak kolejne wampiry. Żołnierze Bishopa, pomyślała Claire.

Było ich mnóstwo.

Pierwszego, który podbiegł do Amelie, Claire znała z widzenia. Był z Morganville, ale teraz najwidoczniej zwrócił się przeciw Założycielce. I właśnie rzucał się na nią, wyszczerzając kły.

Jednym ruchem Amelie przewróciła go na podłogę. Obejrzała się na Hannah i Claire, wciąż trzymającego Myrnina.

- Wynieście go - krzyknęła. - Ja ich zatrzymam.

- Chodź - powiedziała Hannah i chwyciła mocniej nieprzytomnego wampira. - Uciekamy.

Myrnin był zimny i ciężki jak trup/ Claire z trudem opanowywała mdłości. Zacisnęła zęby i pomogła Hannah na pół nieść, na pół ciągnąć wampira. Z tyłu dochodziły je odgłosy walki. Głównie były to odgłosy upadających ciał. Żadnych krzyków, żadnych jęków.

Wampiry walczą w milczeniu.

- Świetnie - wydyszała Hannah. - Jesteśmy zdane na siebie.

To nie była dobra wiadomość: dwie dziewczyny zagubione Bóg wie gdzie, z ciałem wampira, w samym środku walk.

- Wróćmy do drzwi - zawołała Claire.

- I jak je otworzymy?

- Potrafię to zrobić.

- Ty?

To nie był dobry moment na obrażanie się. Zresztą, czy nie myślała przed chwilą o tym, że bycie niedocenianą to jej atut? No, może nie zawsze.

- Tak, potrafię. Ale lepiej się pośpieszmy.

Amelie i jej ochroniarze, których zostawiły za sobą, nie mieli wielkich szans. Może uda im się zatrzymać pogoń, ale Claire nie wierzyła, żeby mogli wygrać starcie z wampirami Bishopa.

Dotarły do końca korytarza z drzwiami oznaczonymi symbolami. Hannah znalazła te, którymi przeszli. Jak można było się spodziewać, na tabliczce widniał znak Założycielki, ten sam, co na bransoletce Claire.

Hannah spróbowała otworzyć drzwi.

- Cholera! Zamknięte.

Kiedy jednak Claire nacisnęła klamkę, otworzyły się bez trudu. Uchyliła je tylko, by pozwolić Hannah obejrzeć pokój w słabym świetle świecy. Gdy dała znak, że wszystko w porządku, otworzyła drzwi szerzej i wepchnęła Myrnina do środka.

- Przepraszam - szepnęła do niego. - Ale to był jedyny sposób. Mam nadzieję, że nie boli za bardzo.

Nie miała pojęcia, czy wampir ją słyszy. Chciała wyciągnąć mu kołek, ale przypomniała sobie, że Amelie i Samowi kołki usuwały inne wampiry. Może wiedziały o czymś, o czym ona nie wie. Poza tym Myrnin był osłabiony chorobą.

Nie mogła ryzykować. Zresztą, gdyby ocknął się teraz, ranny i wściekły, mogłoby się to skończyć dla nich katastrofą. We dwie nie zdołałyby go powstrzymać.

Hannah sprawdziła magazynek pistoletu i wymieniła go na nowy.

- Co teraz? Chyba musimy wrócić do muzeum?

Claire nie była pewna. Podeszła do przejścia, za którym widać było tylko nieprzeniknione ciemności. Skoncentrowała się w wyobraźni na laboratorium Myrnina. Pojawił się właściwy obraz.

Nie było problemu.

- To chyba była okrężna droga - powiedziała. - Może bezpieczniejsza. Ale skoro Amelie już tu dotarła, zapewniła sobie błyskawiczny powrót. - Odwróciła się. - Czy powinnyśmy czekać?

Hannah wyjrzała za drzwi. Pokręciła głową.

- Spieprzamy. Natychmiast.

Z wysiłkiem pociągnęła Myrnina ku przejściu. Claire złapała go z drugiej strony.

- Czy on się poruszył? - zaniepokoiła się Hannah. - Jeśli się poruszy, zastrzelę go.

- Nie! Nie ruszał się. Wszystko w porządku. Gotowa? Raz, dwa...

I trzy: znalazły się w laboratorium. Claire puściła wampira, odwróciła się, zatrzasnęła drzwi i wbiła wzrok w wyrwany zamek.

- Muszę to naprawić - mruknęła. - Chociaż Amelie zna inne przejścia. Nie musi wracać tędy.

- Dziewczyno, musisz nas stąd wydostać. A w ogóle jakim cudem to potrafisz?

- Miałam dobrego nauczyciela. - Claire nie patrzyła na Myrnina. Nie mogła. Właściwie go zabiła. - Tędy.

Z laboratorium można było się wydostać dwiema drogami - schodami, które prowadziły na ulicę (ale to był raczej kiepski pomysł) i przez portal w przylegającym pokoju. Tamtędy Amelie zwykle wchodziła i wychodziła.

Ale Claire nie potrafiła go otworzyć. Miała w głowie wszystkie potrzebne wspomnienia - Dom Glassów, portal w kampusie, szpital, nawet muzeum, przez które przechodzili wcześniej. Ale to nic nie dawało.

Portal był zamknięty, jakby padła sieć.

Miały szczęście, że udało im się dotrzeć aż tutaj.

Amelie jest w pułapce, uświadomiła sobie Claire. Z Bishopem i jego armią.

Sprawdziła drugie drzwi, te, którymi przybyły przed chwilą.

Nic. To nie była kwestia uszkodzonego portalu, to sieć była wyłączona.

- I co? - zapytała Hannah.

Claire nie mogła się teraz przejmować Amelie. Miała zadanie do wykonania - doprowadzić Myrnina w bezpieczne miejsce. Co znaczyło doprowadzić go do jedynego wampira, co do którego była pewna, że będzie mógł mu pomóc: do Olivera.

- Chyba pójdziemy piechotą - odpowiedziała.

- Jeszcze czego. Nie będę ciągnęła nieprzytomnego wampira przez Morganville. Absolutnie każdy będzie chciał nas zabić.

- Nie możemy go zostawić!

- Nie możemy go zabrać!

Claire zacisnęła zęby.

- W porządku, idź sama. Ja go nie zostawię.

Wiedziała, ze Hannah tłumi trochę ochotę, by złapać ją za włosy i siłą wyciągnąć z laboratorium.

Opanowała się jednak.

- Jest trzecie wyjście. Wezwać posiłki - stwierdziła.

ROZDZIAŁ 5

Zadzwoniły w kilka miejsc i udało im się zorganizować samochód.

- Skręcam w ulicę, na razie droga wolna - powiedział głos Eve w słuchawce. Opisywała przyjaciółce swoją tras zakręt po zakręcie i Claire musiała przyznać, że było to dość przerażające. - Widzę Dom Dayów. Jesteście obok?

- Już wychodzimy - rzuciła Claire. Była spocona i obolała. Ostatkiem sił pomogła Hannah wyciągnąć Myrnina z laboratorium. Dom stojący obok, posiadłość Katherine Day i jej wnuczki - niemal kopia budynku, w którym Claire mieszkała ze swoimi przyjaciółmi - był zamknięty i nie paliły się w nim żadne światła, ale w oknach na górze zasłony się poruszały.

- Tu mieszka siostra mojej babci, ciotka Kathy - powiedziała Hannah. - Wszyscy nazywają ją babunią. Zawsze tak było, o ile pamiętam.

Claire nie była zaskoczona, że Hannah jest spokrewniona z Dayami. Była podobna do Lisy i miała podobny charakter. Kobiety w tej rodzinie były twarde, bystre i samodzielne.

Eve już na nie czekała. Gdy je zauważyła, otworzyła tylne drzwi. Popatrzyła na kołek w sercu Myrnina i rzuciła Claire spojrzenie, które mówiło „Ty chyba żartujesz”, ale pomogła im wciągnąć Myrnina do samochodu.

- Szybko! - zawołała i zatrzasnęła drzwi. - Cholera, lepiej żeby mi nie zakrwawił tapicerki. Claire, myślałam, że miałaś go...

- Wiem. Nie musisz mi przypominać. Miałam go ochraniać.

Eve odpaliła silnik i ruszyła z piskiem opon.

- Kto go zadźgał?

- Ja.

Eve zaniemówiła na chwilę.

- No, ciekawa interpretacja słowa „ochraniać”. Nie było z wami Amelie? - Spojrzała nerwowo w lusterko, jakby spodziewała się, że wampirzyca nagle zmaterializuje się na tylnym siedzeniu.

- Była - odpowiedziała jej Hannah.

- Czy muszę pytać? Zaraz, czy ja w ogóle chcę wiedzieć?

- Zostawiliśmy ją tam - wyjaśniła ponurym głosem Claire. - Bishop zastawił pułapkę. Walczyła z nim, a my musiałyśmy uciekać.

- A co z resztą? Myślałam, że idziecie z całym oddziałem wojska!

- Większość została... - nagle przerwała. Wymieniły spojrzenia z Hannah. - Cholera. Reszta. Zostali w laboratorium, ale nie było ich, kiedy wróciliśmy...

- Zniknęli - przytaknęła Hannah. - Zabrali ich.

- Doskonale. Czyli wygrywamy, co? - Eve starała się mówić tak cynicznie, jak tylko potrafiła, ale jej oczy zdradzały prawdziwy strach. - Rozmawiałam z Michaelem. Jest cały. Są w kampusie. Nic się tam nie dzieje, jak na razie.

- A Shane? - Claire uświadomiła sobie, z poczuciem winy, że nie zadzwoniła do niego. Jeżeli nawet on do niej dzwonił, nie zauważyłaby, wyłączyła dźwięk, kiedy przekradały się przez miasto.

Ale kiedy sprawdziła telefon, okazało się, że nie ma żadnych nieodebranych połączeń.

- Shane'owi nic nie jest - uspokoiła ją Eve, zwalniając na zakręcie. Całe miasto było pogrążone w ciemności, tylko kilka domów oświetlały lampiony, świeczki albo latarki. Większość mieszkańców kryła się w mroku, umierając z przerażenia. - Kilka wampirów próbowało się dostać do krwiobusu, najwidoczniej licząc na darmową przekąskę, ale to nawet nie była prawdziwa walka. Więc na razie wszystko w porządku. - Uścisnęła rękę Claire. - Gorzej z tobą, wyglądasz okropnie.

- Dzięki. Chyba sobie zasłużyłam.

Eve zabrała dłoń i złapała kierownicę przed zakrętem. W blasku reflektorów zobaczyły grupkę mężczyzn na chodniku - nienaturalnie bladych mężczyzn. I nienaturalnie nieruchomych.

- Niech to, patrol straszydeł. Trzymajcie się, będzie ostra jazda.

Gwałtownie dodała gazu, co Claire uznała za niezwykle dobry pomysł, bo wampiry już biegły za nimi. Ścigały ich z obłąkanym entuzjazmem, ale nawet wampiry nie mogły dogonić samochodu prowadzonego przez Eve: zostały z tyłu. Ostatni, najszybszy, niemal złapał się za tylny błotnik, ale potknął się i upadł.

- Pieprzone świry - rzuciła Eve, znów próbując ukryć strach. Wychodziło jej to coraz gorzej. - Hej, Hannah, jak interesy?

- W tej chwili? - Uśmiechnęła się niewesoło. - Nieszczególnie, ale jakoś mnie to nie martwi. Postarajmy się dożyć do rana. Wtedy pomyślę, jak związać koniec z końcem.

- Dożyjemy, spoko - zapewniła Eve. - Już prawie czwarta. Jeszcze kilka godzin i wszystko będzie dobrze.

Claire nie zripostowała: Jeszcze kilka godzin i wszyscy możemy być martwi, ale tak właśnie pomyślała. Co z Amelie? Jak ją uratować?

O ile jeszcze żyje.

Claire bolało całe ciało, oczy ją piekły z braku snu. Marzyła tylko o tym, by zwinąć się w kłębek w ciepłym łóżku, schować twarz w poduszkę i za nic nie odpowiadać.

Marne szanse.

Nie zwracała uwagi na kierunek, w którym jedzie Eve. Zresztą było tak ciemno, że pewnie i tak nie rozpoznałaby okolicy. Samochód zatrzymał się przy krawężniku, przed domem, w którego oknach paliły się świeczki i lampiony.

Dotarły do kawiarni Olivera. I wciąż żyły.

Eve wyskoczyła, otworzyła drzwi i chwyciła Myrnina za ramiona, ciężko stękając. Claire jej pomogła. Gdy wyciągnęły wampira z auta, Hannah złapała go za nogi i we trójkę wniosły do kawiarni.

Dwoje wampirów odepchnęło Claire i złapało Myrnina. Oliver i jakaś kobieta, której Claire nie znała.

- Połóżcie go - polecił. - Nie tu, idiotki, tam, na sofie. Wy tam, zróbcie miejsce. - Ostatnie słowa skierowane były do grupki przestraszonych ludzi siedzących na owej sofie. Wstali natychmiast. Eve dyszała z wysiłku, kiedy kładli Myrnina na kanapie. Jego skóra nabrała koloru fluorescencyjnej żarówki, była bladoniebieska i zimna.

Oliver kucnął, przyglądając się kołkowi sterczącemu w plecach wampira. Spojrzał na Claire.

- Co się stało?

Miała wrażenie, że w jakiś sposób wiedział, że to jej robota. Świetnie.

- Nie miałam wyboru. Rzucił się na nas. - To „nas” było lekką przesadą, w końcu rzucił się tylko na Hannah. Ale Claire wiedziała, że na nią też przyszłaby kolej.

Oliver przez chwilę świdrował ją wzrokiem, ale nic nie powiedział i odwrócił się od Myrnina. Skóra wokół rany wydawała się jeszcze bledsza, niż na reszcie ciała, jakby kołek zasysał wszelki kolor.

- Masz jego lekarstwa? - zapytał Oliver. Claire skinęła głową i sięgnęła do kieszeni. Miała przy sobie trochę kryształków i porcję leku w płynie, ale nie sądziła, że uda jej się podać lek Myrninowi bez walki. Kiedy wpadał w szał, znalezienie się zbyt blisko jego kłów mogło kosztować w najlepszym razie utratę kończyny.

Ale na szczęście teraz nie musiała się o to martwić. Polała fiolki Oliverowi, który obrócił je w palcach, zastanawiając się chwilę, po czym oddał jej kryształki.

- Płyn działa szybciej, jak sądzę.

- Tak. - Miał też nieprzewidywalne skutki uboczne, ale nie czas się teraz tym martwić.

- Co z Amelie?

- Ona... Musiałyśmy ją zostawić. Walczyła z Bishopem. Nie wiem, gdzie teraz jest.

W kawiarni zapadła grobowa cisza. Wampiry spoglądały po sobie - wszystkie poza Oliverem, który wpatrywał się w Myrnina. W jego twarzy nie drgnął żaden mięsień.

- W porządku. Helen, Karl pilnujcie okien i drzwi. Nie sądzę, żeby patrole Bishopa spróbowały nas zaatakować, ale dopóki będę zajęty, musicie być bardziej czujni. Pozostali - spojrzał na ludzi i pokręcił głową - niech nie przeszkadzają.

Otworzył fiolkę.

- Musimy go obrócić - powiedział do Claire i Hannah. Claire posłusznie złapała Myrnina za ramiona, Hannah - za nogi.

Oliver szybkim ruchem wyciągnął kołek.

- Teraz - rzucił.

Kiedy Myrnin leżał na plecach, Oliver gestem nakazał im się odsunąć, rozchylił wampirowi usta i wlał lekarstwo.

Myrnin uniósł powieki. Claire przeszedł dreszcz, bo jego oczy wydawały się zupełnie martwe, jak okna ciemnego, bardzo ciemnego pokoju...

Myrnin odetchnął głęboko i skrzywił się z bólu. Oliver wciąż trzymał dłoń na jego czole. Zamknął oczy w skupieniu. Myrnin próbował się podnieść, ale opadł bezwładnie na poduszki. Jego pierś unosiła się w urywanym oddechu. Skóra przypominała marmur poprzecinany niebieskimi żyłkami. W oczach wampira pojawiła się jednak iskierka życia.

I szaleństwa. I głód.

Przełknął ślinę, odkaszlnął, przełknął jeszcze raz. Powoli ogniki obłędu w oczach przygasły. Wyglądał już tylko na zmęczonego i cierpiącego.

Oliver westchnął głośno i spróbował wstać. Nie udało mu się. Upadł na kolana. Wyglądał, jakby miał się rozpłakać. Claire nie mogła sobie wyobrazić płaczącego Olivera.

Nikt się nie poruszył. Nikt go nie dotknął, chociaż niektóre wampiry wymieniły spojrzenia.

Jest chory, pomyślała Claire. To ta zaraza. Sprawiła, że wampirom coraz trudniej było się skupić, robić te wszystkie rzeczy, które zawsze przychodziły im bez trudu, na przykład przemieniać ludzi w wampiry. Albo wskrzeszać swoich towarzyszy. Nawet Oliver, który nie wierzył w tę chorobę... nawet on stawał się coraz słabszy.

I wiedział o tym.

- Pomóż mi wstać - szepnął tak cicho, że ledwie go usłyszała. Złapała go za rękę. Powoli się podniósł. Poruszał się, jakby miał tysiąc lat i właśnie poczuł ciężar tych lat. Jeden z wampirów podsunął krzesło, Claire pomogła Oliverowi usiąść.

Oparł łokcie na kolanach i ukrył twarz w dłoniach.

- Zostaw mnie - poprosił.

Nie było sensu z nim dyskutować. Claire odwróciła się i podeszła do Myrnina.

Wpatrywał się w sufit. Złożył dłonie na piersi, ale poza tym się nie poruszał.

- Myrnin?

- Obecny - odpowiedział, co sądząc po jego głosie, nie wydawało się do końca prawdą. Zachichotał cicho i natychmiast się skrzywił. - Boli, gdy się śmieję.

- No, tak... Przepraszam.

- Przepraszasz? - Zmarszczył brwi, a po chwili zrozumiał. - A, kołek.

- Ja... no... - Wiedziała, jak zareagowałby Oliver, gdyby jemu zrobiła coś takiego. Nie byłby miły. Nie wiadomo, jak się zachowa Myrnin. Na wszelki wypadek była gotowa do ucieczki.

Zamknął oczy i pokiwał głową. Wyglądał na bardzo starego i wycieńczonego, jak Oliver.

- Jestem pewien, że dobrze zrobiłaś - powiedział. - Może trzeba było nie wyciągać kołka. Może tak byłoby lepiej dla nas wszystkich. Po prostu bym... odszedł. To nie boli tak bardzo jak...

- Nie! - Podeszła do niego. Wampir wydawał się... pokonany. - Myrnin, nie. Potrzebujemy cię.

Nie otworzył oczu, ale kąciki jego ust uniosły się nieznacznie.

- Wiem, że tak sądzisz, ale poradzisz sobie beze mnie. Znalazłem lekarstwo - krew Bishopa. Pozwól mi odejść. Jest już za późno.

- Nie wierzę w to.

Tym razem Myrnin otworzył oczy. Spojrzał na nią uważnie.

- Widzę, że nie wierzysz. Ale czy masz rację. Gdzie ona jest?

Pytał o Amelie. Claire rzuciła okiem na Olivera, wciąż skulonego z bólu i bezradnego. Nachyliła się nad Myrninem, chociaż wiedziała, że pozostałe wampiry i tak ją usłyszą.

- Ona... nie wiem. Rozdzieliliśmy się. Kiedy widziałam ją ostatni raz, walczyła z Bishopem.

Myrnin z trudem usiadł, na twarzy miał grymas bólu. Claire nie mogła na to patrzyć. Chwyciła go za ramię, by mu pomóc. Jego skóra była zimna jak lód, ale już nie wydawała się martwa. Nie potrafiłaby powiedzieć, na czym polegała różnica - może chodziło o mięśnie, teraz znów napięte.

- Musimy ją znaleźć - wyszeptał Myrnin. - Bishop posunie się do wszystkiego, by ją pojmać, jeżeli jeszcze tego nie zrobił. Kiedy byłyście już bezpieczne, ona mogła się wycofać. Jest wprawiona w partyzanckiej wojnie. Nie toczy otwartych bitew, a zwłaszcza nie ze swoim ojcem.

- Nigdzie nie pójdziemy - przerwał mu Oliver, nie podnosząc głowy. - Ty też nie, Myrninie.

- Jesteś jej to winny.

- Zmarłym nie jestem niczego winny. A dopóki nie będę miał dowodu, że ona żyje, nie poświęcę siebie ani kogoś innego w daremnej próbie ratunku.

Myrnin skrzywił się z pogardą.

- Nic się nie zmieniłeś.

- Tak jak ty, głupcze. A teraz zamknij się, głowa mnie boli.

Eve stała za ladą, w długim czarnym fartuchu, podając napoje. Claire podeszła o opadła na jeden ze stołków.

- No proszę - powiedziała. - Jak za starych dobrych czasów.

Eve skrzywiła się, stawiając przed nią filiżankę kawy.

- Nie poprzypominaj mi. Chociaż muszę przyznać, że trochę się stęskniłam za Potworem.

- Potworem?

Eve poklepała z uczuciem wielki błyszczący ekspres do kawy.

- Potworze, poznaj Claire, Claire, poznaj Potwora. Jest słodki, naprawdę, ale trochę humorzasty.

Claire też poklepała maszynę.

- Miło mi cię poznać, Potworze.

- Hej - zawołała Eve, łapiąc ją za nadgarstek. - Skąd te siniaki?

Uścisk Amelie rzeczywiście zostawił sine smugi na ramieniu.

- Spokojnie, nikt mnie nie pogryzł.

- Będę spokojna, jeśli uznam, ze nie mam powodów do niepokoju. Dopóki Michaela nie ma, jestem...

- Moją mamą? - wyzłośliwiła się Claire i natychmiast tego pożałowała. Poczuła się winna, choć z zupełnie innego powodu. - Nie chciałam...

Eve machnęła ręką.

- W taki dzień jak dziś możesz sobie pozwolić. U twojej mamy wszystko w porządku, tak przy okazji. Jak na razie straszydłom od Bishopa nie udało się wyłączyć sieci komórkowej, więc dzwoniłam, do kogo się dało, tym bardziej, że nie mam tu nic do roboty poza taśmową produkcją kawy. Ale linie naziemne odcięli. I Internet. Radio i telewizję też.

Claire spojrzała na zegar. Piąta rano. Dwie godziny do świtu, mniej więcej. Chyba. Wieczność.

- Co robimy rano? - zapytała.

- Dobre pytanie - Eve wytarła kontuar. - Jak coś wymyślisz, daj znać, bo jak na razie chyba nikt nie ma pomysłu.

- Mylisz się, na szczęście - wtrącił się Oliver. Pojawił się ni stąd ni zowąd (Boże, jak Claire tego nienawidziła!) na stołku obok niej. Wyglądał dużo lepiej, mimo że był zmęczony. - Mamy plan. Porażka Amelie to cios dla nas, ale jeszcze nie klęska. Będziemy walczyć, ona by tego chciała.

- Tak? Opowiesz nam? - spytała Eve. W odpowiedzi otrzymała tylko lodowate spojrzenie. - Tak myślałam. Wampiry nie zdradzają swoich planów, chyba że mają w tym jakiś interes.

- Powiem co tyle, ile musisz wiedzieć, wtedy, kiedy będziesz musiała wiedzieć. Przynieś mi jedną torbę z lodówki.

Eve spojrzała wymownie na swój fartuch.

- Przeprasza, gdzie tu jest napisane „Służąca”? Bo chyba zaszła gruba pomyłka.

Claire wstrzymała oddech, bo przez chwilę wyraz twarzy Olivera zdradzał mordercze zamiary.

- Proszę, Eve.

Tego Eve się nie spodziewała. Zamrugała zdumiona, popatrzyła na niego przez chwilę, po czym milcząco skinęła głową i poszła na zaplecze.

- Zastanawiasz się, czy to bolało - powiedział Oliver, nie patrząc jednak na Claire, tylko odprowadzając wzrokiem Eve. - Bolało, zapewniam cię.

- To dobrze. Słyszałam, że cierpienie jest dobre dla duszy.

- Więc rano wszyscy będziemy pogodzeni z Bogiem - Odwrócił się i spojrzał jej prosto w twarz. - Powinienem cię zabić, za to, co zrobiłaś.

- Myrninowi? - Westchnęła. - Wiem. Ale nie miałam wyboru. Odgryzłby mi rękę, gdybym spróbowała mu podać leki. A zanim by podziałały, ja i Hannah już byśmy nie żyły. To był najszybszy i najlepszy sposób, żeby go powstrzymać.

- Mimo to, jako Starszy, mam prawo cię skazać w tej chwili na śmierć za usiłowanie zabójstwa wampira. Rozumiesz to?

Claire podniosła rękę i wskazała na złotą bransoletkę z symbolem Założycielki.

- A to?

- Musiałbym zapłacić odszkodowanie. Stać mnie na to. Amelie wściekłaby się, zakładając, że jeszcze żyje, ale dogadalibyśmy się w końcu. Zawsze się dogadujemy.

Claire nie powiedziała nic na swoją obronę. Czekała.

- W porządku. Postąpiłaś słusznie. Miałaś rację w wielu sprawach, w których nie chciałem tego przyznać. Również co do tego, że niektórzy z nas... - rozejrzał się, po czym zniżył głos tak bardzo, że raczej odczytała ostatnie słowo z jego ust niż je usłyszała - niedomagają.

Niedomagają. Jasne, można to tak ująć. Powstrzymała się od przewrócenia oczami. A może „umierają”? Słyszałeś kiedyś słowo „pandemia”?

Oliver nie czekał na jej odpowiedź.

- Umysł Myrnina... nie funkcjonuje jak zwykle. Gdyby nie leki, mielibyśmy duży problem.

- Czy to znaczy, że teraz nam wierzysz? - Wierzysz w chorobę? Chciała zapytać, ale nie mogła powiedzieć tego głośno. I tak ich rozmawianie o chorobie wampirów było ryzykowne. Wokół było zbyt wiele uszu. A nie dało się przewidzieć, co zrobiliby, gdyby dowiedzieli się o zdradzie. Uciekliby, przypuszczalnie. Miotaliby się po ludzkim świecie, chorowaliby, w końcu by umierali. Trwałoby to lata, może dekady, ale w końcu wszyscy by umarli, jeden po drugim. Choroba Olivera była w bardziej zaawansowanym stadium niż u pozostałych, ale wiek wydawał się spowalniać jej rozwój. On może żyć jeszcze bardzo długo, powoli tracąc siły.

- To znaczy to, co znaczy - odpowiedział niecierpliwie - Mówię o Myrninie. Twoje leki nie uspokoją go na długo, musimy się zabezpieczyć.

Eve wróciła z zaplecza z plastikową torbą pełną wiśniowego syropu. A przynajmniej Claire próbowała sobie wmówić, że to syrop. Gęsty wiśniowy syrop. Eve była roztrzęsiona; rzuciła torbę na kontuar przed Oliverem jak martwego szczura.

- Przygotowałeś to - powiedziała. - Przygotowałeś to na wypadek oblężenia.

Uśmiechnął się lekko.

- Naprawdę?

- Masz tu dość krwi, żeby wyżywić połowę wampirów w mieście przez miesiąc. I dość konserw, żeby ludzi wyżywić nawet na dłużej. Lekarstwa. Wszystko, czego możemy potrzebować. Baterie i generatory. Wodę.

- Powiedzmy, że jestem przewidujący. Wielu z nas nauczyło się tego podczas swoich podróży. - Wziął do ręki torbę i gestem kazał Eve podać kubek. Kiedy postawiła go przed nim, przeciął plastik paznokciem i wycisnął zawartość do naczynia.

- Zachowaj resztę - powiedział, oddając torbę. Eve wyglądała na jeszcze bardziej wstrząśniętą niż przed chwilą. - Nie rób takiej miny. Krew z torby oznacza krew nie z twojej żyły.

Eve wyprostowała rękę, starając się trzymać torbę jak najdalej od siebie. Otworzyła mniejszą lodówkę za barem i włożyła ją tam.

- Dlaczego znowu jestem za barem?

- Bo włożyłaś fartuch.

- Świetnie się bawisz, co?

- Halo! - przerwała im Claire. - Myrnin. Co z nim zrobimy?

Zanim Oliver zdążył odpowiedzieć, Myrnin podszedł do nich. Wyglądał normalnie, o ile kiedykolwiek bywał normalny. Wyprosił od kogoś, pożyczył, albo po prostu ukradł długi czarny płaszcz. Pod nim wciąż miał białe spodnie Pierrota, ciemne buty i goły tors. Poza tym ciemne, błyszczące włosy i dekadencko błyszczące oczy.

Oliver uniósł brwi.

- Wyglądasz, jakbyś uciekł z wiktoriańskiego burdelu. Dość szczególnego burdelu...

W odpowiedzi Myrnin podwinął rękawy płaszcza. Rana na plecach mogła się już zagoić, a w każdym razie się goiła, ale poparzenia na nadgarstkach i dłoniach nie zniknęły. Czerwone bąble połyskiwały srebrzyście.

- Nie takiego, który odwiedzałbym z własnej woli. - parsknął. - Ale może ty lubisz takie rozrywki, Oliverze. - Ich spojrzenia spotkały się i Claire z trudem powstrzymała odruch, by się odsunąć. Przez krótką chwilę myślała, że zaczną szczerzyć na siebie kły... a wtedy Myrnin się uśmiechnął.

- Chyba powinienem ci podziękować.

- To byłoby na miejscu - zgodził się Oliver.

Myrnin zwrócił się do Claire.

- Dziękuję.

Jakoś domyśliła się, że nie tego spodziewał się Oliver. Sama też się tego nie spodziewała. Większość mieszkańców Morganville nie pozwoliłaby sobie na coś takiego, ale Myrnin nie należał do „większości mieszkańców”.

Oliver nie zareagował. Czerwony błysk w jego oku mógł być tylko odbiciem kawiarnianej lampy.

- Em... za co? - zapytała Claire.

- Pamiętam, co zrobiłaś. - Myrnin wzruszył ramionami. - To był właściwy wybór w tamtej chwili. Nie panowałem nad sobą. Ból... bardzo trudno było znieść ten ból.

Claire nerwowo rzuciła okiem na swoje nadgarstki.

- Czy wciąż boli?

- Da się wytrzymać. - Jego ton nie dopuszczał możliwości dyskusji. - Musimy znaleźć portal i odszukać Amelie. Najbliższy jest w kampusie. Potrzebujemy samochodu, jak sądzę, i kierowcy. Jakaś eskorta też by nie zaszkodziła. - Mówił niedbałym tonem, który zdradzał jednak absolutną pewność, że każde jego życzenie zostanie spełnione. Claire znów wyczuła rosnące napięcie między nim a Oliverem.

- Chyba coś przegapiłeś - zauważył ten ostatni. - Nie jesteś już królem, księciem czy czymkolwiek byłeś, zanim zniknąłeś w swojej śmierdzącej dziurze. Jesteś egzotycznym zwierzakiem Amelie i nie wydajesz mi rozkazów. Nie w moim mieście.

- Twoim mieście - wycedził Myrnin, wpatrując się w niego. Jego twarz przybrała miły, spokojny wyraz, ale jego oczy wcale nie wyglądały miło. Claire się odsunęła. - Co za niespodzianka. Myślałem, że to miasto Założycielki!

Oliver się rozejrzał.

- Cóż, Założycielka wydaje się obecnie nieosiągalna, więc to moje miasto, magiku. Usiądź. Nigdzie się nie ruszysz. Jeśli Amelie jest w tarapatach, w co jednak nie wierzę, i trzeba ją ratować, rozważymy wszystkie szanse i zagrożenia.

- I pożytki z nieratowania jej? - dodał Myrnin. - Powiedz mi, staruszku, jak zamierzasz wygrać tę bitwę. Mam nadzieję, ze nie planujesz powtórzyć tu Droghedy.

Claire nie miała pojęcia, co to znaczy, ale Oliver zrozumiał i musiało go to dotknąć. Grymas gniewu wykrzywił jego twarz.

- Nie walczymy tu o Irlandię, a ja nie powtórzę błędów, które raz popełniłem. I nie potrzebuję rad od jakiejś pospolitej wiedźmy.

- To się nazywa purytański duch!

Eve uderzyła pięścią w kontuar.

- Hej! Nie wiem, jakie uprzedzenia chowacie w swoich zakurzonych łbach, ale przestańcie natychmiast. To jest XXI wiek, Stany Zjednoczone Ameryki. Rozpamiętywanie waszych starożytnych dziejów nic nam nie pomoże.

Myrnin uśmiechnął się do niej uwodzicielsko, mrużąc oczy.

- Moja droga - zaczął. - czy mogłabyś podać mi takiego pysznego drinka, jakiego dostał mój przyjaciel? - Wskazał na Olivera, który przypomniał sobie o kubku krwi i wypił go duszkiem. - Może mogłabyś najpierw trochę ogrzać torbę w gorącej wodzie? To obrzydliwe takie zimne.

- Tak, jasne - westchnęła Eve. - Może espresso do tego?

Myrnin się zastanowił. Claire pokręciła gwałtownie głową. Ostatnie, czego potrzebowała, czego wszyscy potrzebowali, w tej chwili, to Myrnin na kofeinie.

Gdy Eve odwróciła się, by podgrzać dla niego krew, Oliver odetchnął głęboko, próbując opanować gniew.

- Zostały mniej niż dwie i pół godziny do świtu. Nawet jeżeli Amelie coś się stało, ale nie jestem tego pewien, to zbyt ryzykowne, żeby jej teraz szukać. Jeżeli Bishop ją dorwał, będzie ją trzymał w miejscu, do którego się nie dostaniemy. Dwie godziny to za mało, a ja nie będę narażał moich ludzi o poranku.

Myrnin rzucił okiem na Claire.

- Nie wszyscy muszą się obawiać poranku.

- Nie wszyscy poradzą sobie z Bishopem - odparował Oliver. - Nie poślę przeciwko niemu ludzi. Nie posłałbym przeciw niemu nawet armii ludzi. No, chyba że zamierzasz odnaleźć jego kryjówkę, idąc śladem trupów.

Przez jedną przerażającą chwilę Myrnin wydawał się to rozważać, ale w końcu pokręcił głową.

- Ukryłby zwłoki - stwierdził z żalem. - Ale to ciekawy pomysł.

Claire nie umiała rozstrzygnąć, czy tylko drwi z Olivera, czy mówi poważnie. Oliver też nie umiał, sądząc po spojrzeniu, jakim obdarzył Myrnina.

Zwrócił się do niej.

- Opowiedz mi wszystko po kolei.

ROZDZIAŁ 6

Godzinę później na niebie pojawił się pierwszy przebłysk dnia, zabarwiając noc na niepokojący błękitny kolor. Claire domyślała się, że w całym mieście wampiry, niezależnie od tego, po której stronie walczą, szukają bezpiecznych kryjówek.

Kawiarnia była taką kryjówką, więc przebywające w niej wampiry najwidoczniej zamierzały tam zostać. Z tego co mówili Oliver i Amelie, było to jedno ze strategicznych miejsc w mieście, które trzeba było koniecznie utrzymać.

Claire niepokoiło jednak to, że niektóre wampiry - w większość jej nieznane, choć według Eve wszystkie były z Morganville - szeptały tajemniczo po kątach.

- Skąd wiemy, że oni są po naszej stronie? - zwróciła się do przyjaciółki prawie bezgłośnie, aby nie zaalarmować wampirów mających wyostrzony słuch.

Nie udało się.

- Nie wiecie - odpowiedział jej Oliver, siedzący kilka metrów od dziewczyn. - To, co prawda, nie wasza sprawa, ale mogę was uspokoić. Wszyscy oni są lojalni wobec mnie, a więc również wobec Amelie. Jeżeli którykolwiek z nich przeszedł na stronę Bishopa, możecie być pewne, że tego pożałuje. - Powiedział to normalnym tonem, więc było go słychać w całej kawiarni.

Wampiry przestały szeptać.

Za oknem niebo rozjaśniało się w alarmująco szybkim tempie.

- Rozumiecie, co macie robić? - spytał Oliver.

Eve pokiwała głową i udała, że salutuje.

- Tak jest, panie generale!

- Eve - Oliver tracił cierpliwość - powtórz moje instrukcje.

Eve nie lubiła przyjmować rozkazów od nikogo, a zwłaszcza od niego. Claire wyręczyła ją pospiesznie.

- Zaniesiemy walkie - talkie do każdego z domów Założycielki, do kampusu i do osób z listy. Wszystkie rozkazy będziemy przekazywać tą drogą, a nie przez komórki albo policyjne radio.

- Pamiętajcie, żeby podać im kod - przypomniał Oliver.

Każdy radiotelefon miał klawiaturę jak zwykły telefon, tyle że należało najpierw wpisać szyfr, żeby połączyć się z kanałem, na którym mieli się komunikować. Bardzo nowoczesna technologia, ale Oliver lubił nowinki techniczne (mimo swojego wieku). - Wysyłam z wami Hannah jako eskortę. Wysłałbym kogoś z moich, ale...

- Świt, tak, wiemy - przerwała mu Eve. Przybiła piątkę z Hannah. - Dziewczyno, prawdziwy Rambo z ciebie.

- Błagam cię, Rambo był w zielonych beretach. W armii zjadaliśmy takich jak on na śniadanie - parsknęła Hannah.

Co nie było najrozsądniejszym zdaniem, jakie można powiedzieć w pokoju pełnym wygłodniałych wampirów. Claire odchrząknęła.

- Powinnyśmy...

Hannah skinęła głową i podała Claire plecak, w którym zamiast książek były walkie - talkie.

- Muszę mieć swobodę ruchów. Eve siedzi za kierownicą. Ty pilnujesz dostaw. W plecaku masz listę, więc możesz skreślać kolejne nazwiska.

Myrnin siedział z boku, milcząc tajemniczo. Wciąż był spokojny, ale Claire ostrzegła Olivera, że nie można mu ufać. Naprawdę nie można.

- Nie przyszłoby mi to do głowy - uspokoił ja Oliver. Znam go od wielu stuleci i nigdy mu nie ufałem.

Większość wampirów wycofała się na zaplecze, gdzie nie były narażone na światło słoneczne. Za oknami wciąż jednak nie było wiele widać. Pożary same wygasały albo zostały ugaszone. Czasem przejeżdżał jakiś samochód, zwykle radiowóz albo wóz strażacki, ale jeżeli pojawiał się jakiś pieszy, szedł bardzo szybko i trzymał się w cieniu.

- Co oni robią? - zapytała Claire, poprawiając plecak na ramieniu. Właściwie nie spodziewała się, że Oliver odpowie.

Zaskoczył ją.

- Umacniają pozycje. Nie będziemy walczyć w dzień. Ani w otwartym polu. My zajęliśmy pozycje, oni zajęli swoje. Może przyślą tu jakiś patrol ludzi, których zwerbowali, ale sami nie przyjdą. Nie w świetle dnia.

- Zwerbowali? - powtórzyła za nim Hannah. - Chyba zmusili do udziału w walce. Większość ludzi wolałaby mieć święty spokój.

- Niekoniecznie. W Morganville jest mnóstwo ludzi, którzy nie kochają ani nas, ani panujących w mieście porządków. Niektórzy mogą sądzić, że Bishop zapewni im lepszą przyszłość. Inni przyłączyli się do ojca Amelie ze strachu, by chronić swoich bliskich. On wie, jak ich przekonać. A potrzebne mu ludzkie mięso armatnie.

- Tak jak tobie - odparowała Hannah.

Przez chwilę wpatrywali się w siebie wrogo. W końcu Oliver spuścił wzrok.

- Jeśli tak uważasz.

- Tak uważam i nie podoba mi się to. Ale przywykłam do wojny. Z tym że po innych nie możesz się tego spodziewać.

Claire nie potrafiła nic odczytać z wyrazu twarzy Olivera.

- Być może nie - odpowiedział. - Ale jak na razie nasi wrogowie się przegrupowują. My też powinniśmy.

Hannah odwróciła się do dziewczyn, kończąc potyczki słowne z Oliverem.

- Wychodzę pierwsza, potem ty, Eve. Trzymaj kluczyki w dłoni. Nie wahaj się, biegnij do samochodu najszybciej jak potrafisz i otwórz go. Przeprowadzę Claire do drzwi od strony pasażera.

Eve skinęła głową, wyraźnie roztrzęsiona. Wyciągnęła kluczyki z kieszeni. Wybrała właściwy i zacisnęła na nim palce.

- Jeszcze jedno - zatrzymała ją Hannah. - Masz latarkę?

Eve włożyła rękę do drugiej kieszeni i wyciągnęła z niej malutką latarkę. Świeciła zaskakująco mocno.

- Zanim wsiądziesz do samochodu, upewnij się, że nikogo w nim nie ma. Będę cię stąd osłaniać.

Wszystkie trzy podeszły do drzwi. Hannah chwyciła klamkę.

- Bądźcie ostrożne - powiedział Oliver, co zaskoczyło je w miły sposób. Ale tylko na chwilę, bo potem dodał. - Te radiotelefony muszą dotrzeć na miejsce.

Nie martwił się o nie, jasne. Claire z trudem się powstrzymała, żeby nie pokazać mu środkowego palca.

Eve się nie powstrzymała.

Hannah otworzyła drzwi i wyszła. Nie wyglądało to jak w filmach; żadnego dramatyzmu, po prostu wyszła na zewnątrz i odwróciła się powoli, rozglądając się uważnie po ulicy, z pistoletem gotowym do strzału. Dała znak Eve. Dziewczyna wybiegła z kawiarni i w mgnieniu oka była przy samochodzie. Claire zobaczyła blask latarki i po chwili jej przyjaciółka siedziała już za kierownicą i odpalała silnik, a ona sama, pchnięta przez Hannah, wsiadała z drugiej strony.

Drzwi kawiarni zatrzasnęły się za nimi z hukiem. Kiedy Claire się obejrzała, zobaczyła stalowe rolety zasłaniające okna.

Świt był tuż - tuż.

Dostały się do samochodu bez problemu, ale Claire i tak dyszała ciężko, a serce biło jej jak szalone.

- Wszystko w porządku? - zapytała Eve. Claire pokiwała głową, wciąż nie mogąc złapać oddechu. - Powinni robić takie rozgrzewki na aerobiku. Nigdy się tak nie pocisz, jak wtedy gdy jesteś przerażona. Można by ten pomysł sprzedać.

Claire roześmiała się i od razu poczuła się lepiej.

- No, zuch dziewczyna - pochwaliła ją Eve. - Zamki. I pasy, proszę. Możemy gwałtownie hamować. Wolałabym, żeby żadna z was nie zawierała znajomości z przednią szybą.

Morganville tuż przed świtem wyglądało niesamowicie. Było takie... ciche. Trasa, którą zaznaczyły na mapie, miała omijać najbardziej niebezpieczne rejony, ale szybko musiały z niej zboczyć, bo na środku ulicy były zaparkowane samochody.

Stały z otwartymi drzwiami, a w środku paliło się światło.

Eve zjechała na chodnik i ominęła je powoli.

- Widzicie coś? Jakieś ciała?

Samochody były puste, ale silniki pracowały, a kluczyki tkwiły w stacyjkach. Claire miała wrażenie, że są jakieś inne, ale nie potrafiła tego sprecyzować...

- To samochody wampirów - stwierdziła Hannah. - Dlaczego je tak zostawili?

Och, już wiem, co jest inne. Przyciemniane szyby.

- Musieli zrobić siku? - zapytała Eve.

- Dziwne. - Hannah przyglądała się samochodom uważnie. - Może chcieli komuś pomóc.

Albo na kogoś zapolować. Claire zadrżała.

Claire nie znała ludzi, którym dostarczyły pierwszy radiotelefon, ale Eve tak. Szybko wytłumaczyła im, o co chodzi, podała kod, i już siedziały w samochodzie i jechały dalej. Dwie minuty, jak przy napadzie na bank.

- Nieźle, dziewczyny. - Hannah pokiwała głową z uznaniem. - Mogłybyście się ścigać z niektórymi z moich kolegów z woja.

- Wiesz, jak jest, Hannah. W Morganville na co dzień jest jak na wojnie. - Eve i Hannah spróbowały przybić piątkę, ale niezupełnie im wyszło, bo Eve nie odrywała wzroku od drogi przed nimi, a Hannah od drogi za nimi.

- Więcej samochodów - zauważyła Claire.

Auta stały po obu stronach ulicy, z włączonymi silnikami i światłami, z otwartymi drzwiami.

Puste.

Przejechały powoli obok nich. Wszystkie miały przyciemniane szyby. To były takie same samochody jak ten, który dostał Michael, gdy został wampirem.

- Co tu się dzieje, do cholery? - rzuciła Eve. Głos drżał jej ze zdenerwowania. Claire się jej nie dziwiła. Sama była potwornie zdenerwowana. - Zaraz będzie świt, więc wampiry nic powinny wysiadać z samochodów. W ogóle nie powinni być na ulicy. Oliver mówił, że Bishop i Amelie planują przegrupowanie, ale to wygląda raczej jak atak paniki.

Claire musiała się z nią zgodzić, ale nie miała pomysłu, jak In wyjaśnić. Wyciągnęła z plecaka walkie - talkie, wpisała kod, k lory podał jej Oliver, i nacisnęła przycisk.

- Oliver? Odbiór.

- Słyszę cię, mów.

- Dzieje się coś dziwnego. Widzimy auta porzucone przez wampiry, silniki są włączone. - Cisza po drugiej stronie. - Oliver?

- Informujcie mnie na bieżąco - odezwał w końcu. - Policzcie samochody. Spiszcie numery rejestracyjne, jeżeli możecie.

- E... coś jeszcze? Czy mamy wrócić?

- Nie, rozwieźcie radiotelefony zgodnie z planem.

Koniec rozmowy. Claire chciała jeszcze coś powiedzieć, nie wyłączył się albo ją ignorował. Nacisnęła „reset”, żeby zakodować kanał. Spojrzała na Eve, która tylko wzruszyła ramionami.

Zatrzymały się przed kolejnym domem Założycielki.

- Róbmy swoje - rzuciła Eve. - Niech wampiry troszczą się o wampiry.

To wydawało się rozsądne, ale Claire obawiała się, że... wcale nie jest.

Z trzech domów Założycielki zostały tylko zgliszcza, straż pożarna jeszcze gasiła jeden z nich. Eve minęła je, nawet nie zwalniając. Robiło się coraz jaśniej, a wciąż miały kilka miejsc do odwiedzenia.

- W porządku tam z tyłu? - spytała Eve. Claire rozpoznała okolicę, w której się znalazły.

- W porządku - odpowiedziała Hannah. - Jedziemy do Dayów?

- Tak, to kolejny punkt na liście.

- Świetnie, zobaczę kuzynkę Lisę.

Eve zatrzymała samochód przed Domem Dayów. We wszystkich oknach paliły się światła, zupełnie inaczej niż w sąsiednich pogrążonych w ciemności budynkach. Gdy zaparkowała, frontowe drzwi otworzyły się i strumień cytrynowego światła zalał utrzymany w nienagannej czystości ganek. Bujany fotel babuni Day kołysał się lekko na wietrze.

Drzwi otworzyła Lisa - wysoka kobieta podobna do Hannah. Patrzyła, jak wysiadają. Na piętrze uchyliło się kilka okien i wysunęły się przez nie lufy strzelb.

- Oni są w porządku - zawołała Lisa, ale nie wyszła za próg. - Claire, prawda? I Eve? Cześć, Hannah.

- Cześć. Możemy wejść do środka? Nie podoba mi się ta cisza na ulicach.

Gdy znalazły się w przedpokoju, Lisa zamknęła drzwi na kilka solidnych zamków i zasunęła żelazny rygiel, który z obu stron wsuwał się we framugę. Hannah patrzyła na to zaskoczona.

- Spodziewałaś się wojny? - zapytała.

- Wiedziałam, że wcześniej czy później tak się stanie. Przygotowałam się na to, broń trzymałam w piwnicy. Trzeba było tylko zainstalować zamki. Babci nie podobał się ten pomysł, ale przekonałam ją jakoś. Chociaż wciąż krzyczy na mnie, że zrobiłam dziury w drewnie.

- Cała babunia. - Hannah uśmiechnęła się szeroko. - Niech nas Bóg broni przed zrobieniem w czasie wojny bałaganu w jej domu.

- Skoro już o tym mowa, powinniście tu zostać, tu będziecie bezpieczne.

Eve i Claire wymieniły spojrzenia.

- Nie możemy, naprawdę. Ale dzięki.

- Jesteście pewne? Sądzimy, że wampiry tym razem wybiją się nawzajem i że powinniśmy się trzymać razem. My, ludzie. Dać sobie spokój z bransoletkami i kontraktami.

Eve zamrugała.

- Serio? Po prostu dać im się pozabijać?

- Czemu nie? Co to dla nas za różnica, kto wygra? - Lisa uśmiechnęła się gorzko. - I tak źle na tym wyjdziemy. Może trzeba, żeby wreszcie tym miastem zaczął rządzić człowiek, & wampiry znalazły sobie własne miejsce.

To niebezpieczne, pomyślała Claire. Bardzo niebezpieczne. Hannah wpatrywała się w swoją kuzynkę w napięciu. Pokiwała głową.

- Dobra, ty rób, co chcesz, Liso, tylko bądź ostrożna.

- Jesteśmy cholernie ostrożni, same zobaczcie.

W drzwiach dużego salonu Eve i Claire stanęły jak wryte.

- Ożeż ty!... - wymamrotała Eve.

Ludzie byli uzbrojeni - w pistolety, noże i kołki. Wampiry, które zostały przydzielone do ochrony tego budynku, siedziały przywiązane do krzeseł, przewiązane sznurami tyle razy, że Claire przyszła na myśl pętla stryczka. Pomyślała, że to pewnie niegłupi pomysł, jeśli chcesz naprawdę powstrzymać wampira, ale...

- Co wy, do cholery, robicie? - wypaliła Eve. Niektóre związane i zakneblowane wampiry wcześniej były w domu Michaela albo walczyły u boku Amelie na bankiecie. Niektóre szarpały się, ale większość siedziała spokojnie.

Niektóre były chyba nieprzytomne.

- Nic im nie jest - wyjaśniła Lisa. - Nie chciałam tylko, żeby wchodziły mi w drogę, na wypadek gdyby zrobiło się gorąco...

- To bardzo ryzykowne posunięcie, Liso - przerwała jej Hannah. - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.

- Dbam o swoje bezpieczeństwo. Wy też powinnyście.

- Chodźmy - powiedziała Hannah do Claire i Eve.

- A co z...

- Nie. Żadnego walkie - talkie, nie tutaj.

Lisa zastąpiła im drogę, ze strzelbą w rękach.

- Już wychodzicie?

Claire na moment zapomniała o oddychaniu. Wampiry w napięciu wpatrywały się w nie. Może czekają na ratunek?

- Nie chcesz tego robić - mówiła Hannah. - Nie jesteśmy twoimi wrogami.

- Stoicie po stronie wampirów, prawda?

Nie owijała w bawełnę. Claire przełknęła ślinę.

- Próbujemy wydostać nas wszystkich żywych z tego piekła. I ludzi, i wampiry.

Lisa nie odrywała wzroku od swojej kuzynki.

- To się nie uda, więc lepiej opowiedzcie się po którejś ze stron.

Hannah stanęła tuż przed Lisa. Po pełnej napięcia sekundzie jej kuzynka odsunęła się na bok.

- Już wybrałyśmy - rzuciła Hannah. Skinęła na Claire i Eve.

- Chodźmy.

W samochodzie przez kilkanaście sekund milczały. Ponura mina Hannah nie zachęcała do podjęcia rozmowy. W końcu odezwała się Eve.

- Lepiej powiedz o tym Oliverowi. Powinien wiedzieć.

Claire wstukała kod i spróbowała się z nim połączyć.

- Oliver, odbiór. Oliver, tu Claire. Mam ważną informację. Oliver!

Cisza i trzaski.

- Może cię ignoruje. Wcześniej wydawał się zirytowany.

- Ty spróbuj. - Claire podała jej walkie - talkie. Na darmo.

Oliver nie odpowiadał. Próbowały połączyć się z kimkolwiek innym w kawiarni, aż w końcu odezwał się jakiś głos, którego Claire nie rozpoznawała.

- Halo?

Eve westchnęła z ulgą.

- Kto mówi?

- Quentin Barnes.

- Tin - Tin! Co u was?

- No, w porządku. - Tin - Tin, kimkolwiek był, wydawał się spięty. - Oliver jest zajęty. Próbuje powstrzymać kilku naszych przed odejściem.

- Odejściem? - Eve otworzyła szeroko oczy. - O czym ty mówisz?

- Niektóre wampiry próbują wyjść. Świt jest zbyt blisko. Część z nich musiał zamknąć.

Robiło się coraz dziwniej. Eve nacisnęła przycisk mikrofonu.

- Jest problem w Domu Dayów. Lisa związała wampiry Zamierza przeczekać całą tę awanturę. Sądzę... sądzę, że współpracuje z innymi ludźmi, próbują zawiązać trzecią frakcje. Ludzką frakcję.

- Pięknie - westchnął Tin - Tin. - Właśnie teraz potrzebujemy gangu łowców wampirów. Dobra, przekażę Oliverowi. Coś jeszcze?

- Więcej porzuconych samochodów. Myślisz, że czują jakiś przymus jak wampiry, które chcą wyjść z kawiarni? Coś ich gdzieś ciągnie?

- Możliwe. Uważajcie na siebie.

- Jasne. Bez odbioru.

Hannah poruszyła się na siedzeniu.

- Jedźmy dalej.

- Przykro mi - powiedziała Claire. - Wiem, że to twoja rodzina.

- Lisa zawsze twierdziła, że moglibyśmy przejąć miasto, gdybyśmy trzymali się razem. Może uznała, że to właściwy moment, żeby przejść do czynów. - Hannah pokręciła głową. - Idiotka. Jedyne, co osiągnie, to więcej trupów.

Claire może i nie była sztabowcem, ale wiedziała, że walczenie na dwóch frontach i dzielenie sił nie jest najlepszym pomysłem.

- Musimy znaleźć Amelie.

- Gdziekolwiek jest - rzuciła Eve. - O ile wciąż...

- Przestań - szepnęła Claire. Uparcie pocierała złotą bransoletkę, aż odcisnęła sobie ślad na skórze. - Potrzebujemy jej.

Bardziej niż kiedykolwiek.

Zanim dotarły do przedostatniego miejsca z listy - ich własnego domu, w którym przebywały obecnie grupa przerażonych ludzi i kilkoro wampirów, które nie poczuły jeszcze przymusu sprawiającego, że porzucały wszystko i szły, nie wiadomo gdzie, zrobiło się całkiem jasno. Niebo na horyzoncie przybrało błękitny kolor, rozświetlony gdzieniegdzie czerwonymi i złotymi akcentami. Claire przekazała radiotelefon, podała kod i ostrzegła zarówno ludzi, jak i wampiry.

- Musicie pilnować wampirów - powiedziała z naciskiem. - Nie pozwólcie im wyjść. Nie w ciągu dnia.

Monica Morrell spojrzała na nią drwiąco, stukając czubkiem czerwonego paznokcia w walkie - talkie.

- A jak niby mamy to zrobić, twoim zdaniem? Dać im ostrzeżenie na piśmie i pouczyć? Daj spokój.

- Jeżeli pozwolicie im wyjść, słońce je spali - powtórzyła Hannah. Wzruszyła ramionami i się uśmiechnęła. - To nie są moi ziomale, ale możemy ich potem potrzebować. A tobie się może oberwać za zaniedbanie.

Monica zmarszczyła brwi, ale chyba nie miała ochoty dyskutować z Hannah. Nikt nie miał. W tej młodej kobiecie było coś takiego, jakaś pewność siebie, która jednak wcale nie wydawała się arogancją.

- Świetnie - parsknęła w końcu Monica. - Cudownie. Jakbym nie miała dość kłopotów. Swoją drogą, Claire, do dupy ten twój dom. Nie podoba mi się tu.

Tym razem to Claire się uśmiechnęła.

- Przypuszczalnie ty też mu się nie podobasz. Na pewno to jakoś ogarniesz, w końcu jesteś urodzoną przywódczynią, prawda?

- Ugryź się. Któregoś razu twojego chłopaka nie będzie pod ręką, żeby... - Monica uniosła brwi. - Zaraz! Przecież teraz go nie ma. I już nigdy nie będzie. Przypomnij mi, żebym wysłała kwiaty na pogrzeb.

Eve złapała Claire za ramię.

- Malutka, uspokój się. Musimy jechać dalej. Chętnie bym zobaczyła, jak jej wydrapujesz oczy, ale trochę się nam spieszy.

Claire potrzebowała chwili, żeby się opanować, ale w końcu głęboko odetchnęła. Bolały ją wszystkie mięśnie. Uświadomiła sobie, że wszystkie, co do jednego, są napięte jak struna. Spróbowała się rozluźnić. Rozprostowała palce - niemal zaskrzypiały, tak mocno dotąd zaciskała pięści.

- Do zobaczenia - zawołała Monica, zatrzaskując za nimi drzwi. - Chociaż nie, to się chyba nie uda, I tak przy okazji, fatalne te ciuchy!

Ostatnie słowa częściowo zagłuszył zgrzyt zamykanych zamków, ale dało się je zrozumieć.

- Chodźmy - powiedziała Hannah i poprowadziła je w stronę furtki.

Ulicą, kierując się mniej więcej na północ, szedł wampir.

- O cholera - syknęła Eve, ale wampir nie wydawał się nimi przejmować. Wyglądało na to, że w ogóle ich nie zauważył. Był w policyjnym mundurze. Claire go pamiętała: jeździł czasem z Richardem Morrellem. Nie wyglądał na groźnego, pomijając to, że był wampirem.

- To inspektor O'Malley. Panie O'Malley! Proszę poczekać.

Zignorował ją i się nie zatrzymał.

Claire spojrzała na niebo. Słoneczna łuna coraz mocniej je rozświetlała. Słońce już wschodziło nad horyzontem.

- Musimy go zatrzymać. Zaprowadzić w jakieś bezpieczne miejsce.

- I co, będziemy go pilnować przez resztę dnia? O'Malley to nie Myrnin - zauważyła Eve. - Nie możesz go potraktować kołkiem. Nie jest tak stary. Ma siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt lat. Jest co najwyżej trochę starszy od Sama.

- Możemy go przejechać - zaproponowała Hannah. - To go nie zabije.

- Słucham? Moim samochodem?

- Potrzebujemy czegoś niezabójczego. To jedyne, co mi teraz przychodzi do głowy. Gołymi rękami nawet we trójkę nie powstrzymamy wampira.

Claire pobiegła w jego stronę, nie zważając na ich krzyki. Obejrzała się. Hannah biegła za nią i doganiała ją szybko.

Udało jej się jednak pierwszej dotrzeć do O'Malleya. Zasępiła mu drogę.

Zatrzymał się, przyjrzał jej się, po czym odsunął ją na bok. Delikatnie, ale stanowczo.

I ruszył dalej.

- Musi się pan schować! - krzyknęła Claire i znów stanęła przed nim. - Proszę pana! Musi pan się schować, natychmiast. Proszę.

Znów ją odsunął, tym razem nieco mniej delikatnie. Nie odezwał się ani słowem.

- Boże - szepnęła Hannah. - Za późno.

Pierwsze promienie dotarły do zaparkowanych samochodów... i pleców inspektora O'Malleya.

- Dajcie koc! - zawołała Claire. Dostrzegła dym, który zaczął unosić się z jego ciała jak poranna mgła. - Zróbcie coś!

Eve pobiegła do samochodu. Hannah złapała Claire i odciągnęła ją na bok.

O'Malley się nie zatrzymał. Słońce wznosiło się coraz wyżej, a jego promienie stawały się coraz silniejsze. Po kilku kolejnych krokach plecy wampira stanęły w płomieniach.

Po kolejnych kilku się przewrócił.

Eve podbiegła do niego, ściskając w rękach koc.

- Pomóżcie mi!

Przykryły go, ale płomienie nie zgasły, natomiast koc się zajął.

Hannah znów odciągnęła Claire od palącego się O'Malleya.

- Zostaw. Już za późno.

Na twarzy Claire malowała się wściekłość, próbowała się wyrwać.

- Wciąż możemy...

- Nie możemy. Nic już nie możemy zrobić. On umiera. Starałaś się, ale on umiera. I nie przyjmie naszej pomocy. Spójrz, wciąż próbuje się czołgać. Ogień go nie zatrzymał.

Miała rację. Widok był okropny. Claire odwróciła wzrok i przytuliła się do Hannah.

Kiedy spojrzała znowu, O'Malley był już tylko kupką dymiącego popiołu.

- Michael! - szepnęła. Spojrzała na słońce. - Musimy znaleźć Michaela!

- Chodźmy więc.

ROZDZIAŁ 7

Brama kampusu była zamknięta, stali przed nią mężczyźni w czarnych paramilitarnych strojach. Uzbrojeni. Eve po­woli podjechała do nich i opuściła szybę.

- Przesyłka dla Michaela Glassa - zawołała. - Albo dla Richarda Morrella.

Strażnik, który podszedł do nich, był wielki, umięśniony i miał bardzo groźną minę - dopóki nie zobaczył na tylnym siedzeniu Hannah. Wtedy rozpromienił się jak dzieciak, który do - stał szczeniaka.

- Hannah Montana!

Obrzuciła go wściekłym spojrzeniem.

- Nigdy więcej mnie tak nie nazywaj, Jessup, albo urwę ci jaja.

- Wysiądź i mnie powstrzymaj, dziecinko. No, słyszałem, że wróciłaś. Jak ci było w marines?

- Lepiej niż tobie w rangersach.

- Co ty powiesz? - Nagle jego uśmiech zniknął. - Przepraszam, Han, ale rozkazy to rozkazy. Kto cię przysłał? I kim są te dziewczyny?

- Przysłał mnie Oliver. Powinieneś znać Eve Rosser. A to jest Claire Danvers.

- Naprawdę? Hm. Myślałem, że będzie większa. Cześć, Eve, nie poznałem cię. Kopę lat. - Jessup skinął drugiemu żoł­nierzowi, który zawiesił karabin na ramieniu i wstukał kod na panelu wmontowanym w kamienne ogrodzenie. Ciężka żelazna brama rozsunęła się powoli. - Uważaj na siebie, Han. To jest jak Afganistan, to, co dzieje się w tym mieście.

Za bramą, pomijając strażników patrolujących teren, w kampusie uniwersytetu Texas Prairie wszystko wydawało się dziwnie normalne. Ptaki śpiewały do wschodzącego słońca Studenci - studenci! - zmierzali na poranne zajęcia, jakby nie stało się nic złego. Rozmawiali i się śmiali.

- Co jest, cholera? - zdziwiła się Eve. - Wiem, że mieli trzy­mać wszystko w tajemnicy, ale to jest jakiś absurd. Gdzie jest biuro dziekana?

Claire wskazała kierunek. Eve podjechała na parking przed budynkiem administracji. Stały na nim dwa radiowozy i kilka czarnych dżipów, poza tym kilka prywatnych samochodów.

Kiedy wchodziły po schodach, Claire zauważyła, że przy drzwiach stoją kolejni dwaj żołnierze. Tych Hannah nie znała, ale gdy podały swoje nazwiska i powołały się na Olivera - i zo­stały przeszukane - żołnierze je wpuścili.

Ostatni raz gdy Claire była tutaj, by zmienić plan zajęć, ko­rytarze były pełne zrzędliwych urzędników i studentów; wszy­scy gdzieś się spieszyli. Teraz panował spokój. Nie było studen­tów, a pracownicy wydawali się albo znudzeni, albo zirytowani. W długim holu na ścianach wisiały portrety poprzednich dzie­kanów oraz sponsorów uczelni.

Kilku z nich, uświadomiła sobie Claire, mogło być wam­pirami, sądząc po bladej cerze. A może byli po prostu starzy. Trudno powiedzieć.

Na końcu korytarza znalazły nie żołnierza, ale sekretarkę - wyglądała równie groźnie, jak uzbrojeni mężczyźni na ze­wnątrz. Siedziała za biurkiem, które wyglądało na cenny antyk i na którym nie było ani drobiny kurzu. Było zresztą prawie pu­ste, nie licząc kartki papieru na samym środku, prostopadle do niej ułożonego pióra i wymyślnego czarnego telefonu stacjonar­nego. Claire nie zauważyła komputera - a nie, tam jest, ukryty na wysuwanej z boku półeczce.

Podłogę w pokoju przykrywał gruby dywan, w którym sto­py zapadały się na co najmniej dwa palce. Claire miała wrażenie, że chodzi po gęstej pianie. Boazeria z ciemnego drewna. Obrazy i przytłumione światło. W oknach ciężkie aksamitne za - tlony i muzyka - klasyczna, oczywiście. Claire nie potrafiła so­lne wyobrazić, że ktoś tutaj puszcza rocka.

- Anna Nance - przedstawiła się kobieta, wstając i wycią­gając rękę do każdej z nich. Nie zawahała się nawet wobec Eve, która większość ludzi wprawiała w lekkie zakłopotanie. Pani Nance była wysoka i szczupła, miała na sobie dobrze skrojony szary garnitur i bluzkę w nieco jaśniejszym odcieniu szarości. jej popielate włosy układały się w nienaganne fale. Claire nie widziała jej butów, ale mogłaby się założyć, że są szare, modne i zarazem praktyczne. - Jestem kierowniczką biura dziekana. Czy są panie umówione?

- Muszę się zobaczyć z Michaelem - powiedziała Eve.

- Przepraszam? Nie wydaje mi się, żebym znała kogoś ta­kiego.

Eve wbiła w nią wzrok, w którym Claire dostrzegła narastający strach.

Hannah też to zauważyła.

- Skończmy z tym pieprzeniem, pani Nance. Gdzie jest Michael Glass?

Sekretarka zmrużyła oczy. Miały bladoniebieski kolor, nie lak jasny jak oczy Amelie, ale przytłumiony jak dżinsy wyblakłe na słońcu.

- Pan Glass jest na spotkaniu z dziekanem. Obawiam się, że muszą panie...

W tej chwili otworzyły się drzwi i pojawił się w nich Mi­chael. Pod Claire niemal ugięły się nogi z ulgi. Nic mu nie jest. Michaelowi nic nie jest.

Poza tym że zamknął za sobą drzwi i przeszedł obok, nie zwracając na nie najmniejszej uwagi.

Minął Eve, która stała z szeroko otwartymi oczami i rozchy­lonymi ustami, gotowa krzyczeć ze strachu.

- Michael! - zawołała Claire. Nie zatrzymał się. - Musimy go powstrzymać!

- Świetnie - rzuciła Hannah i wszystkie trzy pobiegły za nim.

Całe szczęście, że on nie biegł, po prostu szedł zdecydowanym krokiem. Claire i Eve wyprzedziły go na korytarzu i zastąpiły mu drogę.

Mimo otwartych oczu z całą pewnością ich nie widział Wyczuł jednak przeszkodę i stanął.

- Michael - zaczęła Claire. Do diabła, dlaczego nie mam leków usypiających? Dlaczego? - Michael, nie możesz wyjść na zewnątrz. Jest już dzień. Umrzesz.

- On cię nie słucha - zauważyła Hannah. Miała rację, na­słuchał. Próbował je wyminąć. Eve położyła dłoń na jego piersi.

- Michael? To ja. Poznajesz mnie, prawda? Prawda? Wpatrywał się w nią pustym wzrokiem. Odepchnął ją.

Brutalnie.

Hannah posłała Claire krótkie, rozkazujące spojrzenie.

- Ściągnij pomoc. Natychmiast. Spróbuję go zatrzymać. Claire zawahała się, ale Hannah z pewnością miała większe szanse, żeby powstrzymać Michaela - zwłaszcza że mógł byt agresywny. Odwróciła się i pobiegła, mijając zdumionych urzęd­ników. Zatrzymała się przed jednym ze strażników w czarnych mundurach.

- Richard Morrell - wypaliła. - Jest mi potrzebny. Natych­miast.

Strażnik nie wahał się ani chwili. Chwycił radio, które miał przypięte do ramienia.

- Administracja do Morrella.

- Tu Morrell.

Odpiął radio i podał je Claire. Było cięższe niż walkie - talkie.

- Pan Morrell? Tu Claire. Mamy duży problem. Musimy za­trzymać Michaela i każdego innego... - Jak miała powiedzieć „wampira”, żeby nie użyć tego słowa? - ...każdego innego z alergią na promienie słoneczne przed wyjściem.

- Dlaczego mieliby...

- Nie wiem! Ale wychodzą! - Stanął jej przed oczami obraz palącego się inspektora O'Malleya. Z trudem złapała oddech. - Potrzebujemy pomocy. Oni wychodzą na słońce.

- Oddaj radio - rozkazał Morrell. Podała je posłusznie strażnikowi. - Idź z tą dziewczyną i pomóż jej. Żadnych pytań.

- Tak jest. - Wyłączył radio i spojrzał na Claire. - Prowadź.

Kiedy znaleźli się w korytarzu, w którym było biuro dzieka­na, usłyszeli brzęk pękającego szkła. Hannah upadła na podło - gę tuż przed nimi.

Eve trzymała Michaela za ramię, ale ją odepchnął.

- Nie może wyjść na zewnątrz! - zawołała Claire. Próbowała go chwycić, ale równie dobrze mogłaby starać się zatrzymać po - ciąg towarowy. Zapomniała, że Michael jest teraz nadludzko silny.

- Z drogi - rzucił strażnik i wyciągnął broń.

- Nie!

Urzędnicy rozbiegli się i pochowali pod biurkami. Kubki z kawą upadły na dywan.

Żołnierz wycelował pistolet w pierś Michaela i oddał trzy strzały. Zamiast głośnego huku, którego Claire się spodziewała, rozległy się tylko trzy ciche syknięcia.

Trzy strzałki wbiły się tuż nad sercem Michaela.

Mimo to zrobił jeszcze kilka kroków, zanim upadł na kola­na, a potem na twarz.

- Sytuacja opanowana - oznajmił strażnik przerażonym urzędnikom. Podszedł do Michaela, odwrócił go na plecy i wy­ciągnął strzałki. - Będzie nieprzytomny przez jakąś godzinę, nie dłużej. Zanieśmy go do biura dziekana.

Hannah otarła kroplę krwi z kącika ust, odkaszlnęła i wsta­ła. Zaniosły Michaela do biura pani Nance.

Sekretarka na ich widok podeszła szybko do drzwi ozna­czonych nierzucającą się w oczy miedzianą tabliczką „Dziekan Wallace”. Zastukała, po czym od razu je otworzyła, żeby mogły wnieść nieprzytomnego Michaela.

Dziekan Wallace była kobietą, co zaskoczyło Claire. Spo­dziewała się zobaczyć krępego faceta w średnim wieku, tym - czasem zobaczyła wysoką, szczupłą, elegancką kobietę, która w dodatku była znacznie młodsza, niż można się było spodzie­wać. Miała proste brązowe włosy sięgające do ramion i skromny Czarny garnitur, który wyglądał niemal jak negatyw stroju pani Nance, poza tym że był trochę swobodniejszy. Wyglądał jakoś... żywiej.

Wallace otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Zamiast te­go skinęła w stronę skórzanej kanapy.

- Połóżcie go tam. - Miała brytyjski akcent. Dziewczyna z Teksasu to ona nie jest. - Co się stało?

- Wszystkie wampiry się tak zachowują - wyjaśniła Han­nah, gdy układały nieprzytomnego Michaela na kanapie. - Po prostu wychodzą. Nie zwracają uwagi na słońce. Coś ich wzy­wa i po prostu za tym idą.

Wallace zastanowiła się przez chwilę, po czym wcisnęła gu­zik na biurku.

- Pani Nance? Trzeba nadać komunikat przez radiowęzeł. Wszystkie wampiry w kampusie trzeba natychmiast zamknąć lub uśpić. Bez wyjątków. To bardzo ważne. - Gdy otrzymała potwierdzenie, zmarszczyła brwi i spojrzała na swoich gości. - Michael wydawał się rozsądny. Nic nie wskazywało na to, że zrobi coś takiego. Pomyślałam po prostu, że musi gdzieś pójść. Nie zauważyłam nic dziwnego, przynajmniej na początku.

- Ilu jest wampirów w kampusie? - zapytała Hannah.

- Część profesorów, oczywiście, ale w tej chwili tu ich nie ma, bo uczą w nocy. Nikt ze studentów, rzecz jasna. Poza tymi, którzy przyszli z Michaelem i Richardem, może z pięciu znajdu­je się teraz na terenie kampusu. Wcześniej było ich więcej, ale przed świtem się rozeszli. - Dziekan wydawała się bardzo spo­kojna w tej sytuacji. - Czy ty jesteś Claire Danvers?

- Tak, proszę pani - odpowiedziała Claire i uścisnęła dłoń Wallace.

- Rozmawiałam ostatnio z Amelie o twoich postępach w nauce. Pomimo... wyzwań bardzo dobrze sobie radzisz.

To głupie, ale Claire poczuła dumę. Zarumieniła się.

- To chyba nie ma teraz większego znaczenia.

- Przeciwnie, sądzę, że to bardzo ważne.

Eve kucała obok kanapy, trzymając Michaela za rękę. Wyglą­dała na zdruzgotaną. Hannah opierała się o ścianę. Wskazała żoł­nierza, który właśnie wychodził z gabinetu pani dziekan.

- W kampusie jest połowa armii amerykańskiej, a studenci nie wpadli w panikę, jakim cudem?

- Powiedzieliśmy im i ich rodzicom, że uniwersytet bie­rze udział w rządowym programie przygotowania obronnego i że oczywiście nie mamy ostrej broni. Co zresztą jest prawdą, /utrzymanie ich na terenie uczelni nie było łatwe. Na razie się udało; wytłumaczyliśmy, że to ćwiczenia w ramach programu. Ale długo tak nie może być. To kwestia czasu, kiedy ci, któ­rzy nie są stąd, zorientują się, że trzymamy ich w kampusie, nie pozwalając skontaktować się z krewnymi ani przyjaciółmi. Monitorujemy Internet i telefony, wiadomo. - Dziekan Wallace pokręciła głową. - Ale to mój problem, nie wasz, a wasz jest pilniejszy. Nie uśpimy wszystkich wampirów w całym mieście, a już na pewno nie na cały dzień.

- Nie ma lekko na tym świecie - zgodziła się Hannah. - Albo musimy powstrzymać to u źródła, albo zejść im z drogi.

Usłyszeli ciche pukanie do drzwi. Weszła pani Nance.

- Richard Morrell - oznajmiła.

Brat Moniki wyglądał jak po pięćdziesięciu kilometrach wy­cieczki w bardzo trudnym terenie - wyczerpany, z zaczerwie­nionymi oczami, blady, wyraźnie napędzany już tylko kofeiną i adrenaliną. Jak my wszyscy, pomyślała Claire. Kiedy sekretar­ka bezszelestnie zamknęła za nim drzwi, Richard zapytał:

- Jest nieprzytomny?

- Śpi snem sprawiedliwych - mruknęła Hannah. - O ile sprawiedliwi biorą środki usypiające. Claire, walkie - talkie.

Och, zapomniała o plecaku przewieszonym przez ramię. Wyjęła ostatni radiotelefon i podała Richardowi, opowiadając, co się dzieje.

- Sytuacja wygląda nieciekawie, musimy się naradzić. - Richard przysunął krzesło do kanapy, na której leżał Michael. Hannah i Claire też usiadły, ale Eve się nie poruszyła, jakby nie chciała puścić ręki Michaela nawet na moment.

Dziekan Wallace zajęła miejsce za biurkiem, złożyła dłonie i przyglądała się im ze spokojnym zainteresowaniem.

- Mam wstukać kod, tak? - Zrobił to, zanim Claire zdą­żyła odpowiedzieć. Krótki sygnał potwierdził, że połączył się z właściwym kanałem. - Richard Morrell, kampus, odbiór.

Po kilku sekundach odpowiedział jakiś głos.

- Witam, Richard. No to wszyscy się już zameldowali Czekaj na komunikat.

Przez moment słychać było tylko trzaski, aż w końcu ocli zwał się inny głos:

- Tu Oliver. Pilne rozkazy dla wszystkich. Za wszelką ce­nę zatrzymać każdego wampira, który jest po naszej stronic, przed wyjściem na słońce. Użyć takich środków, jakie będą konieczne - zamknąć, skuć łańcuchami, podać środki usypiające, cokolwiek macie pod ręką. Dopóki nie wyjaśnimy, co się dzieje z nieumarłymi, musimy zachować najwyższą ostrożność prze/ cały dzień. Wygląda na to, że niektórzy z nas są odporni na ten zew, a inni zupełnie niewrażliwi, ale to w każdej chwili może się zmienić. Bądźcie czujni. Od tej chwili będziecie co godzinę składać raport. Kampus, raport.

Richard wcisnął guzik.

- Michael Glass i pozostałe wampiry z naszej grupy zo­stały powstrzymane. Studentów na razie trzymamy w kampu­sie, ale długo się tak nie da. Najdalej jutro rano będziemy mu­sieli otworzyć bramy. Nawet przy zablokowanych komórkach i Internecie, ktoś w końcu się czegoś dowie.

- Realizujemy plan - odezwał się Oliver. - Nadajniki sieci komórkowej zdemontujemy w ciągu dziesięciu minut. Linie na­ziemne są już odcięte. Odtąd możliwa będzie tylko komunika­cja przez radio. Potrzebujecie jeszcze czegoś?

- Bicza i krzesła? Nie. Radzimy sobie. Nie sądzę, żeby kto­kolwiek spróbował ataku w dzień, nie przy tylu żołnierzach, ilu tu mamy. - Richard zawahał się, po czym jeszcze raz wcisnął guzik. - Oliver, dochodzą mnie niepokojące słuchy. Myślę, że w mieście tworzą się jakieś frakcje. Ludzkie frakcje. To może wszystko skomplikować.

Oliver milczał przez chwilę.

- Tak, rozumiem. Zajmiemy się tym w odpowiedniej chwili.

Oliver poprosił o złożenie raportu grupę przebywają­cą w Domu Glassów. Zgłosiła się Monica, co było irytujące. Claire musiała się powstrzymać od zgrzytania zębami. Raport na szczęście był krótki: jedne z wampirów reagowały na to, co ich przyzywało, inne - nie. A w każdym razie jeszcze nie. Richard Morrell jeszcze raz nawiązał łączność z Oliverem.

- Oliver, tu Richard. Co się stanie, jeżeli ty też zamienisz u, w zombie?

- To się nie stanie.

- Jeżeli jednak. Pożartujmy sobie. Kto przejmuje dowo­dzenie?

Oliver ewidentnie nie miał ochoty o tym myśleć. Claire za­uważyła ledwie tłumiony gniew w jego głosie.

- Ty - powiedział. - Nie obchodzi mnie, jak to zorganizujesz. Jeżeli mamy przekazać obronę Morganville zwykłym ludziom, to już przegraliśmy. Następny raport za godzinę. Bez odbioru.

Richard wyłączył radiotelefon.

- Poszło nieźle - zauważyła dziekan Wallace. - Zostałeś dziedzicem Apokalipsy. Gratulacje.

- Tak, nie ma to jak awans. - Richard wstał. - Musimy gdzieś przenieść Michaela.

- W piwnicach są magazyny, ze stalowymi drzwiami, bez okien. Tam zabiorą pozostałe wampiry.

- Na razie wystarczy. Musimy go przenieść do magazynu jak najszybciej i zamknąć też inne wampiry.

Claire spojrzała na Eve, a potem na pogrążonego we śnie Michaela. Wyobraziła go sobie w celi - bo jak inaczej można to było nazwać? Zamkniętego jak Myrnin.

Myrnin. Ciekawe, czy on też czuje ten zew, a jeżeli tak, to czy udało im się go zatrzymać. Pewnie nie, jeżeli naprawdę Chciał uciec. Myrnin to żywioł i jeżeli nie trafił na kogoś, kto jest w stanie mu się przeciwstawić...

Westchnęła i pomogła znieść Michaela do jego tymczaso­wego aresztu.

O dziwo, życie toczyło się dalej. Życie ludzi, oczywiście - wychodzili z domów, sprzątali ulice, ratowali co się da ze zglisz­czy. Policja zaczęła przywracać porządek.

Ale coś się działo. Ludzie zbierali się w kilkuosobowe gru­py, dyskutowali, kłócili się.

Claire to niepokoiło. Wiedziała, że Eve i Hannah też się to nie podoba.

Mijały godziny. Przez jakiś czas krążyły po mieście, zdając Oliverowi raporty o wszystkim, co widziały. Największa grupa ludzi zebrała się w parku, liczyła prawie sto osób. Jakiś mężczy­zna, którego Claire nie znała, przemawiał przez głośnik.

- Sal Manetti - wyjaśniła Hannah. - Zawsze były z nim kłopoty. Woli strzelać, niż gadać.

Niedobrze. Podwójnie niedobrze, że zgromadziło się wokół niego tylu ludzi.

Eve wróciła do kawiarni.

Hannah odwoziła Claire do domu, po tym jak rozwiozły skrzynię toreb z krwią z zapasów uniwersyteckich, kiedy ode­zwało się radio. Claire wpisała kod. Usłyszała hałas.

Padło imię Olivera, ale nie była pewna. Nikt nie odpowie­dział na pytania, które wykrzyczała do mikrofonu. Wyglądało na to, że ktoś przypadkiem włączył radio podczas walki.

I nagle zapadła cisza.

Claire i Hannah wymieniły spojrzenia.

- Chyba lepiej...

- Żebyśmy wróciły do kawiarni? Jedziemy.

Najpierw Claire zauważyła potłuczone szyby. Rolety były podniesione, szkło z rozbitych okien leżało na ulicy. Było zupełnie cicho.

- Eve?! - krzyknęła i pobiegła, zanim Hannah zdążyła ją powstrzymać.

Drzwi były zamknięte na klucz.

- Poczekaj, do cholery! - rzuciła Hannah i chwyciła ją za ramię, gdy próbowała wejść do środka przez jedno z rozbitych okien. - Pokaleczysz się. Stój.

Za pomocą pistoletu usunęła z framug tkwiące w nich jesz­cze odłamki szkła i zanim Claire zdołała się wyrwać, zastąpiła jej drogę i weszła pierwsza.

- Ożeż ty... - szepnęła Hannah. Większość stołów i krzeseł była poprzewracana. Na podłodze leżały potłuczone naczynia.

A między nimi ludzie, nieruchome ciała. Hannah podeszła do każdego po kolei, szybko oceniając ich stan. Było ich pięciu. Nad dwoma Hannah z żalem pokręciła głową. Pozostali trzej żyli, ale byli ranni.

W kawiarni nie było wampirów. Ani Eve.

Claire zajrzała na zaplecze. Ślady walki. Żadnych ciał. Wstrzymała oddech i otworzyła ogromną lodówkę. Była pełna toreb z krwią.

- Jak tam wygląda? - zapytała Hannah.

- Nikogo nie ma. Ale nie zabrali krwi.

- Dziwne. Spodziewałabym się, że na tym najbardziej im będzie zależeć. Po co atakować, skoro nie bierze się łupów? - Hannah się rozejrzała. - Szkło leży na zewnątrz. Nie ma żadnych śladów wskazujących, że ktoś dostał się przez drzwi, ani frontowe, ani od zaplecza. To chyba nie był atak z zewnątrz, Claire.

Serce podeszło Claire do gardła. Zamknęła lodówkę.

- Masz na myśli, że wampiry chciały się wydostać?

- Tak, tak sądzę.

- Oliver też.

- Oliver, Myrnin, wszyscy. Cokolwiek ich wzywa, ktoś to podkręcił na maksa.

- A gdzie jest Eve? Hannah pokręciła głową.

- Nie mam pojęcia. Musimy się czegoś dowiedzieć. - Wyjrzała na zewnątrz. - Jeżeli wyszli stąd, większość z nich przetrwała jakiś czas na słońcu, ale muszą być ciężko poparze­ni. A część na pewno tego nie przeżyła.

Jak policjant, który zamienił się w popiół? - zapytała bar­dzo cicho.

- Mam nadzieję.

- Co?

- Bo jeżeli nie, to znaczy, że wydarzyło się coś dużo gor­szego.

ROZDZIAŁ 8

Trzy godziny później wciąż nic nie wiedzieli, poza tym że wampirów nie dato się powstrzymać, jeżeli się ich nie uśpiło i nie zamknęło w celi. Próba wyśledzenia tych, którzy uciekli, również się nie powiodła.

Zwolennicy Amelie zebrali się w Domu Glassów, który wydawał się do tego najlepszym miejscem - znajdował się w centrum miasta i blisko ratusza. Przyjechał Richard Morrell z kilkoma ludźmi.

Przywieźli zapasy. Claire właśnie zastanawiała się, co zrobić, żeby wszystkich nakarmić, kiedy usłyszała pukanie do drzwi.

To była babunia Day. Starsza pani o dumnej postawie opierała się na lasce i wpatrywała w Claire.

- Nie zostanę z moją wnuczką - oświadczyła. - Nie chcę brać w tym udziału.

- Jak się tu pani dostała? - zapytała Claire, zamykając za nią drzwi.

- Piechotą. Umiem jeszcze korzystać ze swoich nóg. Nikt mnie nie zatrzymywał. - Nikt by się nie ośmielił, pomyślała Claire. - Richardzie? Jesteś tutaj?

- Tak, proszę pani. - Richard wyszedł z kuchni. Wyglądał znacznie młodziej niż kiedykolwiek. Babunia Day robiła z ludźmi coś takiego. - Co pani tu robi?

- Moja wnuczka oszalała. Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Odsuń się, chłopcze. Zrobię wam lunch. - Weszła do kuchni i natychmiast zaczęła narzekać. Claire stanęła przy niej, niepewna, czy powinna się bać, czy raczej się roześmiać. Starsza pani zaczęła nią komenderować i już po chwili wszyscy siedzieli przy stole, na którym zmaterializował się wielki talerz kanapek i dzbanek mrożonej herbaty. Babunia poszła się położyć. Claire zajęła miejsce przy stole, zachęcona przez Richarda. Byli tam też detektywi Joe Hess i Travis Lowe, którzy z wdzięcznością przyjęli poczęstunek. Claire była wycieńczona, ale oni wyglądali znacznie gorzej. Wysoki, chudy Joe Hess trzy­mał rękę na temblaku - najwidoczniej ją złamał. Zarówno on, jak i jego partner mieli obrażenia, które świadczyły o tym, że brali udział w walkach.

- Wiemy, dokąd wampiry uciekają? - zapytał Hess.

- Nie. Śledziliśmy ich, ale niestety zgubiliśmy - wyjaśnił Richard.

- Mogą się poruszać na słońcu? - zdziwiła się Claire. - To znaczy...

- Zaczynają się dymić, a potem nawet palić - powiedział Travis Lowe, gryząc kanapkę z indykiem. - Starsze jakoś sobie radzą, a poza tym nie wybiegają tak, jak stoją. Wkładają kapelusze i płaszcze, okrywają się kocami. Widziałem nawet jedne­go owiniętego dywanikiem z dziecięcego pokoju, takim z namalowanymi ulicami. Serio. Ale młodsze wampiry mają kłopot. Niektórym nie udaje się dotrzeć do cienia.

Claire pomyślała o Michaelu i żołądek podszedł jej do gardła. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Richard zauważył jej minę.

- Z Michaelem wszystko w porządku. Sam o to zadbałem.

Jest zamknięty razem z pozostałymi wampirami, które zdążyliśmy złapać. Michael nie jest tak silny jak niektórzy starsi. Nie wygnie stali gołymi rękami. A przynajmniej jeszcze mu się nie udało.

- Czy wiadomo cokolwiek... - Claire zawahała się, ale Richard nie pozwolił jej dokończyć.

- Nic nie wiemy o Eve. Nie odezwała się. Próbowałem wyśledzić jej komórkę przez GPS, ale musielibyśmy odpalić sieć, a to teraz zbyt niebezpieczne. Powiedziałem ludziom, których mamy na ulicy, żeby się za nią rozglądali, ale mamy teraz zbyt dużo problemów, Claire.

- Wiem. Ale... - Nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Wiedziała tylko, że Eve gdzieś tam ma kłopoty i że muszą ją znaleźć.

- Czy to jest aktualna sytuacja? - zapytał Joe Hess, stając przed mapą Morganville zawieszoną na ścianie. Pokrywały ją kolorowe kropki: niebieskie oznaczały miejsca zajęte przez ludzi lojalnych wobec Amelie, czerwone - okupowane przez Bishopa, czarne - budynki spalone albo z innych powodów niezdatne do użytku - były to trzy domy Założycielki, szpital i Centrum Krwiodawstwa.

- Mniej więcej - odpowiedział Richard. - Nie wiemy, czy wampiry Bishopa też uciekają, ale wiemy, że się okopują. Sprawdziliśmy nasze pozycje i wampiry uciekły już z prawie wszystkich.

- Gdzie ich ostatnio widziano?

Richard zajrzał do notatek i zaczął dodawać żółte kropki na mapie. Claire natychmiast zrozumiała, w jaki wzór się układają.

- To portale - mruknęła. - Myrnin w jakiś sposób uruchomił portale. Przechodzą nimi. Hess i Lowe nie odezwali się, ale Richard pokiwał głową:

- Tak, wiem o tym. To ma sens. Ale dokąd przechodzą? Bezradnie wzruszyła ramionami.

- Nie mam pojęcia. Nie znam nawet wszystkich miejsc, do których prowadzą portale. Może Myrnin albo Amelie je znają, ale chyba nikt poza nimi. - Jednak odetchnęła z ulgą, że wampiry nie błąkają się po mieście w świetle dnia, wcześniej lub później zamieniając się w popiół. Nie chciała, żeby ktokolwiek z nich tak skończył... nawet Oliver.

Czasem życzyła mu śmierci, owszem. Ale nie tym razem.

Trzej mężczyźni wrócili do analizowania sytuacji. Claire skończyła kanapkę i poszła do salonu, gdzie babunia Day siedziała w fotelu, z nogami na podnóżku, i rozmawiała z Hannah.

- Witaj, młoda damo, usiądź z nami.

Claire nerwowo pocierała jedną dłoń o drugą. Shane. Shane powinien tu wkrótce być. Richard Morrell powiedział, że ktoś zmieni Shane'a za kierownicą krwiobusu, co znaczy, że wróci do domu odpocząć.

Bardzo go potrzebowała. Babunia Day spojrzała na nią współczującym wzrokiem.

- Martwisz się? - zapytała, uśmiechając się ciepło. - Pewnie masz powód.

- Mam? - Claire była zaskoczona. Większość dorosłych wciąż powtarzała, że wszystko będzie dobrze.

- Oczywiście, skarbie. Wampiry rządziły Morganville od bardzo dawna i nie zawsze zachowywały się przyzwoicie. Ludzie cierpieli albo ginęli bez powodu. To nie służy wzajemnym stosunkom. - Staruszka skinęła w stronę regału. - Podaj mi tę czerwoną książkę.

To była encyklopedia. Babunia otworzyła ją i przerzuciła kilka kartek. Oddała Claire otwartą na haśle „Zamieszki w Nowym Jorku, 1863”. Zdjęcia przedstawiały rozwścieczony tłum i pożar. I inne, gorsze rzeczy. Dużo, dużo gorsze.

- Ludzie zapominają. Zapominają, co się może stać, gdy gniew wymknie się spod kontroli. Nowojorczycy protestowali przeciwko przymusowemu poborowi do wojska podczas wojny domowej. Jak myślisz, na kim skupił się ich gniew? Głównie na czarnych. Na tych, którzy nie mogli się bronić. Spalili nawet sierociniec i zabili wszystkie dzieci, które udało im się złapać.

- Pokręciła głową z wyrazem obrzydzenia na twarzy. - To samo stało się w Tulsa w 1921. Nazwano te wydarzenia „zamieszkami w Greenwood”. Ludzie mówili, że czarni zabierają im pracę. We Francji podczas rewolucji ścinano głowy arystokratom.

Może sobie na to zasłużyli, a może nie. Zawsze jest tak samo: ludzi ogarnia gniew, zrzucają na kogoś winę za wszelkie zło i wymierzają mu karę, niezależnie od tego, czy rzeczywiście był winny. To się powtarza i będzie się powtarzać. Claire przeszedł dreszcz.

- Co pani ma na myśli?

- Powinnaś pamiętać o Francji, dziecko. Wampiry długo panowały w Morganville, jak we Francji arystokracja. A przynajmniej mieszkańcy Morganville tak o tym myślą. Od pokoleń chowają urazy i rozpamiętują krzywdy. Nikt nimi nie dowodzi. Myślisz, że to może nie skończyć się źle?

Claire zaniemówiła, gdy wyobraziła sobie, co może się stać. Przypomniała sobie ojca Shane'a. Fanatyzm i nienawiść w jego oczach. On będzie jednym z tych, którzy poprowadzą wściekły tłum do ataku. Którzy będą wyciągać ludzi z domów, oskarżać ich o kolaborację lub zdradę i wieszać na latarniach.

Hannah poklepała lufę strzelby, którą trzymała na kolanach. Zrezygnowała już z pistoletu do paintballa - nie był teraz przydatny, skoro wampiry zniknęły.

- Nie dostaną się tutaj. Nie będzie tu drugiego Greenwood.

- Nie boję się tak bardzo o ciebie czy o mnie. Ale boję się o Morrellów. Przyjdą po nich, wcześniej lub później. Ta rodzina jest chodzącym symbolem dotychczasowego porządku. Claire zastanawiała się, czy Richard ma tego świadomość. Pomyślała też o Monice. Nie żeby ją lubiła - Boże broń! - ale jednak. Podziękowała babuni Day i wróciła do kuchni. Policjanci wciąż rozmawiali, stojąc przy mapie.

- Babunia Day uważa, że będą kłopoty - powiedziała. - Nie z wampirami. Z ludźmi, tymi, którzy byli w parku. Może też z Lisa Day. Sądzi, że powinieneś uważać na swoją rodzinę, Richard. Richard pokiwał głową.

- Przewidzieliśmy to. Mama i tata są w ratuszu, Monica już tam jedzie. - Przerwał i się zastanowił. - Masz rację, powinienem się upewnić, że dojedzie bezpiecznie. - Jego mina zdradzała to, czego nie było słychać w jego głosie: strach. Raczej uzasadniony, biorąc pod uwagę, co Claire usłyszała przed chwilą od babuni Day. Joe Hess i Travis Lowe wymienili spojrzenia, pewnie myśląc o tym samym. Zasłużyła sobie, pomyślała Claire. Cokolwiek stanie się Monice Morrell, zasłużyła sobie na to.

Ale wciąż miała przed oczami przerażające zdjęcia z encyklopedii.

Frontowe drzwi otworzyły się z hukiem. Usłyszała głos Hannah - na szczęście nie był to alarm, tylko powitanie. Odwróciła się, ruszyła do pokoju... i wpadła prosto na Shane'a, który ją złapał.

- Tu jesteś - powiedział i przytulił ją tak mocno, że niemal zgniótł żebra. - Nie ułatwiasz mi życia, Claire. Cały dzień się o ciebie boję. Najpierw słyszę, że kręcisz się gdzieś w samym centrum dzielnicy wampirów, potem, że służycie z Eve za przynętę...

- I kto tu mówi o przynęcie - parsknęła Claire i odsunęła się nieco, by spojrzeć mu w twarz. - Jesteś cały?

- Ani jednej rysy. - Uśmiechnął się. - Jak na ironię, bo przecież to ja zwykle jestem najbardziej poharatany, nie? Najgorsze, co mi się przytrafiło, to to, że musiałem się zatrzymać i wypuścić kilka wampirów, bo inaczej przewierciłyby się zębami przez ściany samochodu. Byłabyś ze mnie dumna. Nawet odprowadziłem ich do cienia. - Uśmiech zniknął z jego ust, ale ciepło w oczach pozostało. - Wyglądasz na zmęczoną.

- Tak? - Złapała się na ziewnięciu. - Przepraszam.

- Powinniśmy odpocząć chwilę, póki możemy. - Rozejrzał się. - Gdzie Eve?

Nikt mu nie powiedział. Claire otworzyły usta, ale nie mogła wydusić ani słowa. Łzy stanęły jej w oczach. Nie ma jej, chciała powiedzieć. Zniknęła. Nikt nie wie, co się z nią stało. Ale gdyby powiedziała to na głos, gdyby powiedziała to Shane'owi, musiałaby ostatecznie przyznać, że to prawda.

- O co chodzi? - zapytał Shane, głaszcząc ją po włosach. - Gdzie ona jest?

- Była w Common Grounds - wykrztusiła w końcu Claire. - Nie... Shane znieruchomiał.

- Nie wiadomo, co się z nią stało. - Claire musiała to w końcu powiedzieć głośno. Ogarnęła ją rozpacz. - Zniknęła. Tylko tyle wiem.

- Przed domem stoi jej samochód.

- Przywiozłyśmy go. - Claire skinęła w stronę Hannah, która stała za Shane'em.

- Spokojnie. Michael jest bezpieczny, ty jesteś bezpieczna, ja też. Teraz musimy znaleźć Eve.

- To nie jest dobry pomysł - ostrzegł go Richard Morrell. Shane odwrócił się do niego, a jego mina mogłaby wystraszyć wampira.

- Spróbujesz mnie zatrzymać, Dick? Richard wpatrywał się w niego przez chwilę.

- Jeżeli chcecie iść, idźcie. My tu mamy dość roboty. Mamy całe miasto ludzi, których trzeba bronić. Eve to tylko jedna dziewczyna.

- Ale to nasza dziewczyna - odparował Shane. Złapał Claire za rękę. - Chodźmy.

- Będzie wam przeszkadzała strzelba? - zapytała Hannah.

- A skąd.

Na ulicy było dziwnie cicho, ale w powietrzu wyczuwało się napięcie. Grupki ludzi wciąż się zbierały. Większość sklepów była zamknięta, ale Claire zauważyła z niepokojem, że otwarte są bary. I sklep z bronią. Niedobrze.

Kilka osób wyszło z kampusu na przepustkę. Claire domyśliła się, że wciąż podtrzymują tam opowieść o ćwiczeniach.

- O rany - mruknął Shane, kiedy skręcili w jedną z ulic prowadzących do centrum miasta i placu Założycielki, do dzielnicy wampirów. Było tu więcej rozgorączkowanych ludzi. - Nie podoba mi się to. Jest nawet Sal Manetti. Był kiedyś kumplem od kielicha mojego ojca.

- Policji też się to nie podoba. - Hannah wskazała kilka radiowozów stojących w poprzek ulicy. Policjanci stali przed nimi w szeregu, gotowi na wszystko. - To się może źle skończyć, w każdej chwili. Wystarczy, że ktoś zapali zapałkę i wszystko stanie w płomieniach.

Claire przypomniała sobie, jak Shane powiedział jej, że jego ojciec przyjedzie do miasta. Wiedziała, że on teraz o tym myśli. Pokręcił głową.

- Musimy się zastanowić, gdzie może być Eve. Jakieś pomysły?

- Może zostawiła nam gdzieś wskazówki - zastanawiała się Claire. - W kawiarni. Powinniśmy tam zacząć jej szukać.

W Common Grounds było pusto. Ktoś spuścił stalowe rolety i zamknął frontowe drzwi na klucz. Objechali budynek dokoła. Z tyłu stały tylko kosze na śmieci i...

- Co to jest, do cholery? - Shane zatrzymał samochód, wyskoczył z niego i podniósł coś z ziemi. Był to biały cukierek z czaszką na papierku.

- Rzucała miętówki, żebyśmy poszli ich śladem - domyśliła się Claire.

- Na to wygląda. Musimy iść piechotą.

Hannah nie była zachwycona tym pomysłem, ale Shane nie zamierzał z nią dyskutować. Zaparkowali samochód w uliczce za kawiarnią i ruszyli na poszukiwanie małych miętowych czaszek.

- Tutaj! - zawołała Hannah przy końcu ulicy. - Wygląda na to, że upuszczała je na zakrętach. Sprytnie. Poszła tędy.

Miętówki były łatwo widoczne. Claire zauważyła, że leżą zwykle w zacienionych miejscach, co było zrozumiałe, jeżeli Eve szła z Myrninem albo innymi wampirami. Dlaczego nie została? Może nie miała wyboru.

Ślad urwał się po kilku przecznicach. Znaleźli się w okolicy, w której Claire nigdy wcześniej nie była. Budynki wyglądały w większości na porzucone, zamieniały się w ruinę.

- I gdzie teraz? - zapytała Claire, rozglądając się. Na początku nie dostrzegała żadnej wskazówki, ale potem zauważyła coś błyszczącego za przewróconym koszem na śmieci. Sięgnęła i wyciągnęła czarną obrożę wysadzaną srebrnymi ćwiekami.

Eve miała taką. Bez słowa Claire pokazała ją Shane'owi, który wpatrywał się w opuszczone budynki.

- Eve - westchnął - daj nam jakąś wskazówkę. Cokolwiek.

- Urwał. - Słyszycie to?

Hannah przechyliła głowę. Stała na końcu uliczki, trzymając strzelbę w obu rękach, od niechcenia i superprofesjonalnie.

- Co?

- Nie słyszysz?

Claire słyszała. Dzwonek telefonu.

- Myślałam, że nie ma łączności - powiedziała i wyciągnęła swój telefon.

Nie. Sieć jest. Czy Richard ją włączył, czy stracili kontrolę nad nadajnikami? Jedno i drugie wydawało się możliwe.

Znaleźli telefon, zanim zamilkł. To była komórka Eve - czerwona, z czaszką zawieszoną na łańcuszku. Leżała w bramie jednego z budynków.

- Kto dzwonił? - zapytała Claire. Shane sprawdził połączenia.

- Richard. Widocznie jednak jej szukał.

Telefon Claire zabrzęczał krótko. SMS. Przeczytała go. Przyszedł od Eve, wysłany kilka godzin temu. Widać sieć dostarczała dopiero teraz zaległe wiadomości. „911 German's”. Claire pokazała to Shane'owi.

- O co chodzi?

- Dziewięć jeden jeden. To numer alarmowy. German's... - Obejrzał się na Hannah, która do nich podeszła.

- Fabryka opon German's - powiedziała. - Niedobrze. Teren ma rozmiar kilku boisk piłkarskich, co najmniej.

- Musimy powiadomić Richarda - zdecydowała Claire. Wykręciła numer, ale był zajęty. A potem sieć znowu padła.

- Nie będziemy czekać - rzucił Shane. - Wracamy do samochodu.

ROZDZIAŁ 9

Fabryka opon znajdowała się niedaleko starego szpitala. Na myśl o nim Claire przeszedł dreszcz - zbyt dobrze pamiętała ten opuszczony budynek. Był totalnie przerażający, a poza tym o mało w nim nie zginęli, ona i Shane. Zaskoczyło ją, że szpital wciąż stoi.

- Czy nie mieli go zburzyć? - Taka decyzja została podjęta, a jeżeli jakiś budynek powinien zostać rozebrany, to właśnie ten.

- Podobno konserwator zabytków ma jakieś zastrzeżenia - odpowiedział Shane, myśląc przypuszczalnie o tym samym co ona. - Chociaż jestem pewien, że gdyby kiedyś zdarzyło mu się być tam w środku i walczyć o życie, na pewno nie miałby nic przeciwko rozbiórce.

Claire wyjrzała przez okno. Zdewastowany szpital wyglądał jak żywcem wyjęty z jednej z ulubionych gier Shane'a z zombie.

- Nie chowaj się tam - szepnęła. - Proszę, Eve, nie chowaj się w tym szpitalu. - Bo jeżeli Eve i Myrnin byli w środku, to wcale nie była pewna, czy wystarczy jej odwagi, żeby ich tam szukać.

- Jest fabryka. - Hannah wskazała budynek po drugiej stronie ulicy. Claire nie zauważyła jej poprzednim razem, gdy tu była; wtedy musiała walczyć o życie.

Fabryka była bardzo duża, miała cztery piętra, szyby w oknach były powybijane lub zamalowane.

- Byłaś kiedyś w środku? - spytał Shane Hannah, która uważnie przyglądała się budynkowi.

- Wiele lat temu. Chowaliśmy się tam czasem, jak uciekliśmy z lekcji. Chyba każdemu się to zdarzało. Straszna ruina i śmietnik. Wszędzie leżą jakieś graty, ściany się rozpadają, sufity też nie wzbudzają zaufania. Jeżeli wejdziecie na drugie piętro, musicie uważać. Podłogi mogą się zapaść, trzeba też uważać na schody.

- Wchodzimy do środka? - zapytała Claire.

- Ty nigdzie nie wchodzisz - zdecydował Shane. Zostajesz tutaj i próbujesz się dodzwonić do Richarda i powiedzieć mu, gdzie jesteśmy. Ja i Hannah pójdziemy szukać Eve.

Nie miała szans zaprotestować. On i Hannah wyskoczyli z samochodu, dali jej znak, żeby zamknęła zamki w drzwiach i pobiegli do dziury w zardzewiałym ogrodzeniu.

Claire odprowadziła ich wzrokiem, aż zniknęli za rogiem. Uświadomiła sobie, że palce drętwieją jej od kurczowego ściskania telefonu. Odetchnęła głęboko i wystukała numer do Richarda.

Cisza. Brak sygnału. Telefony znów nie działają.

Walkie - talkie słabo łapało fale, ale spróbowała się połączyć. Ktoś jej odpowiedział, ale trzaski go zagłuszyły. Podała swoją pozycję, z nadzieją, że ktoś ją usłyszy mimo zakłóceń.

Krzyknęła i, gdy ktoś zaczął walić w szybę samochodu.

Rozpoznała jedwabną bluzkę - swoją jedwabną bluzkę - zanim rozpoznała Monice Morrell. Bo Monica zdecydowanie nie wyglądała jak Monica. Z trudem łapała oddech, była spocona, włosy miała potargane, makijaż rozmazany.

Płakała; bluzka była brudna i zakrwawiona. Monica trzymała się za lewe ramię, wykrzywiając twarz w grymasie bólu.

- Otwórz drzwi! - wołała, wciąż waląc w szybę. - Wpuść mnie!

Claire się obejrzała.

W ich stronę szło kilkadziesiąt osób. Niektórzy byli uzbrojeni w kije bejsbolowe, gazrurki i deski.

Zobaczyli Monice i zaczęli krzyczeć. Claire przeszedł dreszcz - ich głosy nie wydawały się ludzkie, przypominały raczej ryk jakiejś bestii, wściekłej i głodnej.

Claire po raz pierwszy widziała na twarzy Moniki wyraz takiej bezradności i rozpaczy. Dziewczyna przycisnęła dłoń do szyby.

- Proszę, pomóż mi.

Ale gdy Claire sięgnęła do zamka, Monica odwróciła się i zaczęła biec.

Claire przecisnęła się na siedzenie kierowcy. Kluczyki były w stacyjce. Uruchomiła silnik i wrzuciła bieg, zbyt mocno wcisnęła gaz i niemal uderzyła w latarnię. Dogoniła Monice. Minęła ją, zahamowała z piskiem opon i sięgnęła do drzwi pasażera.

- Wsiadaj! - krzyknęła, otwierając je. Monica wślizgnęła się do środka i zatrzasnęła drzwi. Gdy Claire ruszała, coś ciężkiego uderzyło z tyłu w samochód - kamień lub cegła. Sekundę później usłyszała kolejne uderzenia. Ruszając i skręcając gwałtownie omal nie straciła panowania nad kierownicą, ale już po chwili wyprostowała się i jechała dalej z większą pewnością. Serce waliło jej jak młotem, a ręce pociły się na kierownicy.

- Wszystko w porządku? Monica z trudem złapała oddech. Rzuciła Claire gniewne spojrzenie.

- Oczywiście, że nie w porządku! - warknęła, drżącą ręką odgarniając włosy z czoła. - Niewiarygodne. Co za głupie pytanie. Ale czego spodziewać się po kimś takim... Claire zatrzymała samochód i wbiła w nią wzrok. Monica zamilkła.

- Albo zaczniesz zachowywać się, jakbyś rzeczywiście była istotą ludzką, albo radź sobie sama - powiedziała Claire. - Zrozumiano? Monica spojrzała do tyłu.

- Zbliżają się!

- Widzę. Więc jak, rozumiemy się?

- Tak, tak, w porządku! Jak chcesz. - Monica jeszcze raz z przerażeniem obejrzała się na nadciągający tłum. Kolejne kamienie dosięgły samochodu. Jeden trafił w tylną szybę na tyle mocno, że Claire aż podskoczyła. - Zabierz mnie stąd! Proszę!

- Trzymaj się, nie jestem za dobrym kierowcą.

To mało powiedziane. Samochód Eve był wielki, ciężki i humorzasty, a Claire nie zdążyła opuścić siedzenia, dlatego z trudem sięgała do pedałów. Jedyne, co dobrego można było powiedzieć o jej prowadzeniu, to to, że jechała mniej więcej prosto i dosyć szybko. Zostawiły więc w tyle rozwścieczony tłum. Tylko dwa razy zahaczyła o krawężnik.

Kiedy nawet najwytrwalsi z prześladowców zniechęcili się, Claire przypomniała sobie, że musi oddychać. Zatrzymała samochód za kolejnym zakrętem. Okolica wydawała się wyludniona, ale w końcu na tamtej ulicy też nikogo nie widziała, dopóki nie pojawiła się Monica ze swoim fanklubem. Za szybą mignęła im fabryka - beton i puste okna wydawały się ciągnąć całymi kilometrami. Claire zaparkowała po drugiej stronie ulicy, przed opuszczonym, walącym się magazynem.

- Chodź - powiedziała.

- Co? - zapytała Monica, patrząc, jak Claire wysiada z samochodu i zabiera kluczyki. - Gdzie ty idziesz? Musimy uciekać! Oni chcieli mnie zabić!

- Pewnie wciąż chcą. Wysiądź lepiej z samochodu, chyba że wolisz tu na nich poczekać.

Monica powiedziała coś, czego Claire udała, że nie słyszy - nie było to miłe - i wysiadła. Claire zamknęła samochód. Miała nadzieję, że wściekły tłum go nie zniszczy, ale obawiała się, że sam fakt, że Monica przez chwilę w nim siedziała, będzie wystarczającym pretekstem. Przy odrobinie szczęścia wszyscy pomyślą, że dziewczyny schowały się w magazynie - na to Claire liczyła.

Tymczasem poprowadziła Monice w przeciwnym kierunku, do fabryki opon. Zauważyła dziurę w ogrodzeniu, którą zasłaniało drzewo. Przecisnęła się przez nią i odciągnęła siatkę na bok, by pomóc Monice.

- Idziesz? - spytała, gdy dziewczyna się zawahała. - Bo wiesz co? Nie zależy mi szczególnie, jeżeli cię to interesuje.

Monica nie odpowiedziała i przeszła przez dziurę. Claire puściła siatkę. Nie powinna wzbudzać podejrzeń ścigających ich ludzi.

Drzewo rzucało cień na parking. Stało na nim kilka zardzewiałych ciężarówek. Claire poprowadziła Monice tak, by samochody zakrywały je od strony ulicy, chociaż nie przypuszczała, by pościg był już na tyle blisko. Monica milczała. Claire pomyślała, że zagrożenie życia nauczyło ją trochę pokory. Być może.

- Czekaj - odezwała się jednak Monica, gdy Claire zamierzała wejść przez jedno z wybitych okien do fabryki. - Co ty robisz?

- Szukam moich przyjaciół. Są w środku.

- Ja tam nie wejdę. - Monica próbowała mówić wyniosłym tonem. Uzyskałaby zamierzony efekt, gdyby nie była tak zmęczona i spocona. - Jechałam do ratusza, kiedy ci bandyci zastąpili mi drogę i przebili opony. Muszę się dostać do moich rodziców. - Mówiła takim tonem, jakby spodziewała się, że Claire zasalutuje i powie: Tak jest.

- To radzę ci ruszać w drogę. To długi spacer - powiedziała.

- Ale... ale...

Claire nie czekała aż dziewczyna wyartykułuje słowa protestu. Odwróciła się i chwyciła framugi okna, podciągnęła i spróbowała się rozbujać, by wskoczyć do środka.

- Czekaj! - Monica podbiegła do niej. - Nie możesz mnie tu zostawić! Widziałaś ich!

- Oczywiście.

- Och, świetnie się bawisz, co?

- Nie najgorzej. - Claire wskoczyła do środka, lądując pewnie na betonowej podłodze. Latarnia uliczna oświetlała tylko niewielki fragment pomieszczenia przy oknie, dalej wszystko kryła ciemność. - Idziesz?

Monica wbiła w nią wściekły wzrok. Claire uśmiechnęła się i ruszyła w głąb budynku. Klnąc pod nosem, Monica poszła za nią.

- Nie jestem złym człowiekiem - mówiła, albo raczej skamlała, Monica. Claire żałowała, że nie ma pod ręką kija, żeby jej przyłożyć. Chociaż zauważyła kilka poręcznych rurek walających się na podłodze. Tyle że nie miała ochoty nikogo bić. Uważała to zresztą za swoją wadę.

- Owszem, jesteś złym człowiekiem - stwierdziła tylko i zanurkowała pod wiszącymi nisko kablami, które wyglądały jak scenografia do horroru. Takimi kablami psychopatyczny morderca może cię na przykład udusić. Wszystko tu zresztą świetnie nadawało się na scenografię do horroru, od głębokiej ciemności po złowrogie rdzewiejące maszyny. Graffiti na ścianach, świadczące o rozwoju różnorodnych stylów w tej sztuce w ciągu ostatnich paru dekad, pojawiały się w rzadkich snopach światła jak plamy krwi. Jeden z artystów namalował przerażającego klauna, któremu za oczy służyły okna, a za usta wielkie, otwarte na oścież drzwi. O nie, tam na pewno nie idziemy, pomyślała Claire. Chociaż wyglądało na to, że chyba będą musiały.

- Dlaczego tak mówisz?

- Jak mówię? - Claire niezbyt uważnie przysłuchiwała się pojękiwaniu Moniki.

- Że jestem złym człowiekiem!

- Och, nie wiem. Może dlatego, że próbowałaś mnie zabić? I chciałaś, żeby mnie zgwałcili na przyjęciu? Nie wspominając...

- Należało ci się - odpowiedziała Monica. - Poza tym to nie było na serio.

- Jasne, świetnie. Słuchaj, możemy to sobie odpuścić? Mam teraz inne zmartwienia. Naprawdę. Ciiii. - To ostatnie miało powstrzymać Monice od wygłoszenia kolejnego peanu na swoją cześć. Claire przecisnęła się obok stosu pudeł i kawałków metalu. Miała wrażenie, że gigantyczny klaun ją obserwuje. Przerażające to mało powiedziane. Starała się też nie patrzeć pod nogi. Na podłodze leżały szczątki zwierząt, które tu zakończyły swój żywot. Poza tym puszki, plastikowe opakowania, mnóstwo różnych śmieci zostawionych przez dzieciaki szukające kryjówki. Miejsce wydawało się... nawiedzone.

Monica złapała ją za ramię, dokładnie w miejscu, gdzie miała sińce po uścisku Amelie. Claire się skrzywiła.

- Słyszałaś to? - spytała nerwowym szeptem. - O Boże! Coś tu jest!

- To może być wampir - powiedziała Claire. Monica pociągnęła nosem.

- Ich się nie boję. - Potrząsnęła wymyślną srebrną bransoletką, którą nosiła na nadgarstku. - Nikt nie podskoczy Oliverowi.

- Chcesz to wytłumaczyć temu tłumowi, który próbował cię rozszarpać? Bo chyba do nich nie dotarło.

- Mam na myśli, że żaden wampir nie zrobi mi krzywdy. Jestem pod ochroną Olivera. - Monica powiedziała to takim tonem, jakby nie dało się wątpić w prawdę tych słów. Ziemia jest okrągła, słońce jest gorące, a żaden wampir jej nie skrzywdzi, ponieważ zaprzedała swoje ciało i duszę Oliverowi. Jasne.

- To mam dla ciebie wiadomość. Oliver zniknął. Amelie zniknęła. W ogóle większość wampirów gdzieś zniknęła, co sprawia, że te bransoletki są może i ładnym gadżetem, ale bardziej przydałaby ci się kamizelka kuloodporna.

Monica chciała coś odpowiedzieć, ale Claire gniewnie zmarszczyła brwi i wskazała w kierunku, z którego wcześniej słyszały jakiś hałas. To było coś jak westchnięcie, zwielokrotnione przez echo. Brzmiało jakby ktoś przeszedł przez usta klauna. Oczywiście.

Claire sięgnęła do kieszeni. Wciąż miała fiolkę ze srebrnym proszkiem, którą dała jej Amelie, ale wiedziała, że to może na nic się nie przydać. Jeżeli jej przyjaciele wampiry wymieszali się z wampirami wrogami, srebro nie pomoże w żaden sposób. Podobnie jeśli zagraża im człowiek...

Shane i Hannah są gdzieś tutaj. I Eve, miejmy nadzieję.

Claire ominęła rozwalającą się kanapę, śmierdzącą kotami i pleśnią, i ogromnego szczura, który zupełnie nie przejął się jej obecnością. Siedział i obserwował ją bystrymi oczkami.

Monica zauważyła go i pisnęła. Zrobiła krok do tyłu i wpadła na stertę kartonów, która przewróciła się na nią razem z zawartością w postaci śmieci. Claire pomogła jej wstać, ale dziewczyna wciąż otrzepywała sobie ramiona i głowę, sarkając i pojękując.

- Boże, czy siedzą na mnie? Pająki? Czy to pająki? Claire miała nadzieję, że tak i że ją pogryzą.

- Nie - rzuciła krótko. Właściwie to rzeczywiście były pająki, ale bardzo małe. Strzepnęła je z pleców Moniki. - Zamknij się w końcu!

- Żartujesz? Widziałaś tego szczura? Jest wielki jak Godzilla!

Dość, zdecydowała Claire. Monica może dalej iść sama, krzycząc do woli o szczurach i pająkach, aż coś ją wreszcie zje. Cokolwiek. Odeszła ledwie ze trzy metry, zanim dobiegł ją bardzo cichy szept.

- Proszę, nie zostawiaj mnie. - To było coś nowego! Całkiem inna Monica. Bardzo młoda, bardzo przestraszona dziewczyna. - Claire, proszę.

Przypuszczalnie i tak już było za późno, żeby być cicho, a jeżeli w fabryce były wampiry, to już na pewno je zlokalizowały i nawet rozpoznały ich grupę krwi. Ostrożność nie była więc może aż tak ważna. Claire złożyła dłonie wokół ust i zaczęła krzyczeć:

- Shane! Eve! Hannah! Ktokolwiek!

Hałas obudził nietoperze gdzieś nad nimi. Załopotały dziesiątki skrzydeł. Echo jej głosu odbijało się od każdej powierzchni i wracało do niej jak potworne szyderstwo. W grobowej ciszy, która zapadła, Monica odezwała się nieśmiało.

- Wow, myślałam, że się chowamy czy coś. Mój błąd.

Claire miała już syknąć w odpowiedzi coś naprawdę niemiłego, ale nagle dobiegł ją inny głos. Głos Shane'a.

- Claire?

- Tutaj!

- Nie ruszaj się! I bądź cicho!

Jego głos brzmiał tak groźnie, że Claire pożałowała, że nie zachowywały absolutnego milczenia. Monica podeszła do niej i położyła ręce na jej ramionach. Wstrzymała oddech. Gdy Claire zobaczyła, o co chodzi, również zamarła. Coś wchodziło przez usta klauna, coś białego, widmowego, unoszącego się jak dym.

To miało twarz. Kilka twarzy, bo było grupą postaci wyglądających jak wampiry. Wszystkie były bardzo blade i bardzo ciche. I zmierzały w ich kierunku.

Claire zdecydowała, że pozostawanie w miejscu i czekanie na Shane'a nie jest dobrym pomysłem. Postanowiła uciekać. Pociągnęła za sobą Monice.

Wampiry cicho chichotały, dziwnie syczały, wydawały z siebie różne dźwięki znane Claire z horrorów, które sprawiały, że poczuła, jakby coś lodowatego spływało po jej plecach. Przyspieszyła, w jednej dłoni trzymając fiolkę ze srebrem, przeskakując nad stertami śmieci, które zdecydowanie były dla niej poważniejszą przeszkodą niż dla wampirów. Monica jakimś cudem wciąż nadążała za nią, chociaż Claire słyszała jej ciężki oddech.

Coś bladego wylądowało przed nimi, niemal bezszelestnie, jak pająk opuszczający się na nitce. Claire dostrzegła białą jak kreda twarz, czerwone oczy, szeroko otwarte usta i połyskujące kły. Zamachnęła się, by rzucić fiolką... i uświadomiła sobie, że to Myrnin.

Wahanie było błędem. Ktoś uderzył ją z tyłu; upadła na podłogę, upuszczając fiolkę. Usłyszała brzęk szkła. Chmurka srebrnego pyłu uniosła się w powietrzu. Monica krzyknęła tak głośno, że znów sprowokowała obłąkany trzepot przestraszonych skrzydeł gdzieś pod sufitem. Claire zobaczyła jak dziewczyna odsuwa się od Myrnina.

Wampir stał poza zasięgiem pyłu, ale to nie on był teraz problemem. Pozostałe wampiry, te, które wybiegły z ust klauna, biegły do niej, przeskakując nad stertami gruzu, wabione zapachem świeżej, ciepłej krwi.

Zbliżały się bardzo szybko.

Claire chwyciła garść srebrnego proszku. Podniosła się na kolana. Odwróciła się i rzuciła pył w powietrze, pomiędzy siebie i Monice a wampiry. Utworzył połyskującą mgiełkę. Gdy opadła na wampiry, każda drobinka zapłonęła.

To był piękny i okropny widok zarazem. Claire skrzywiła się, słysząc ich krzyki i syk płomieni pożerających skórę. Nie była pewna, czy to zabije wampiry, ale na pewno je powstrzymało. Chwyciła Monice i przyciągnęła do siebie.

Myrnin wciąż stał przed nimi, na stercie drewnianych palet. Nie wyglądał przyjaźnie, ani trochę. Aż nagle zamrugał, czerwone światło w jego oczach zgasło, a kły się schowały. Oblizał wargi.

- Claire? - zapytał ze zdziwieniem. Poczuła ulgę tak wielką, że omal nie ugięły się pod nią kolana.

- Tak, to ja.

- Och. - Gdy zeskoczył ze sterty, zauważyła, że wciąż ubrany jest w to samo co w Common Grounds - długi, czarny aksamitny płaszcz i białe spodnie od kostiumu. Powinien wyglądać śmiesznie, w tych spodniach, bez koszuli, ale jednak wyglądał... tak, jak powinien.

- Nie powinno cię tu być, Claire. Tu jest bardzo niebezpiecznie.

- Wiem...

Poczuła chłód na karku. Monica krzyknęła. Claire odwróciła się gwałtownie i zobaczyła tuż przed sobą wściekłego wampira, z którego skóry wciąż unosił się dym. Myrnin wydał z siebie potężny, pełen furii okrzyk i wampir cofnął się zszokowany. Po czym razem z towarzyszami wycofał się w mrok.

- Dzięki - szepnęła. Myrnin wzruszył ramionami.

- Nauczono mnie, że noblesse oblige. Poza tym mam u ciebie dług. Masz może moje leki? Podała mu ostatnią porcję lekarstwa, które trzymało go przy zdrowych zmysłach. To były czerwone kryształki, a nie płyn. Myrnin wysypał kilka na otwartą dłoń i połknął je, po czym westchnął z wyraźną ulgą.

- Znacznie lepiej - powiedział, chowając buteleczkę do kieszeni. - Co tutaj robicie?

Claire oblizała wargi. Słyszała, że Shane - albo ktoś inny - zbliża się do nich, dostrzegła kogoś w ciemności za Myrninem. To nie wampiry, pomyślała, więc pewnie Hannah.

- Szukamy mojej przyjaciółki Eve. Pamiętasz ją?

- Eve - powtórzył Myrnin i się uśmiechnął. - Tak. Ta dziewczyna, która poszła za mną. Oczywiście. Claire najpierw się ucieszyła, a potem przestraszyła.

- Co się z nią stało?

- Nic. Śpi - odpowiedział. - Tu było dla niej zbyt niebezpiecznie. Na razie umieściłem ją w bezpiecznym miejscu. Shane wreszcie dotarł do nich. Zatrzymał się na widok Myrnina, ale nie wydawał się zaniepokojony.

- To też twój przyjaciel - powiedział wampir, spoglądając na chłopaka. - Ten, na którym tak ci zależy. - Nigdy nie rozmawiała z Myrninem o Shanie, a w każdym razie na pewno nie mówiła mu nic takiego. Zdziwienie musiało odmalować się na jej twarzy, bo wampir uśmiechnął się szerzej. - Twoje ubranie nim pachnie. A jego tobą.

- Ech - skrzywiła się Monica. Myrnin zwrócił ku niej wzrok przenikliwy jak promienie lasera.

- A kim jest ta słodka osóbka? Claire wywróciła oczami.

- Monica. Córka burmistrza.

- Monica Morrell. - Wyciągnęła rękę, którą Myrnin uścisnął i skłonił się szarmancko. Claire domyśliła się, że sprawdza bransoletkę na nadgarstku dziewczyny.

- Oliver - powiedział. - Niezmiernie mi miło, drogie dziecko. - Wciąż nie puszczał jej ręki. - Pewnie nie zechciałabyś poratować spragnionego, biednego wędrowca paroma łykami? Uśmiech zniknął z twarzy Moniki.

- Ja... cóż...

Gwałtownie pociągnął ją ku sobie. Dziewczyna krzyknęła i spróbowała się wyrwać, ale była to beznadziejna próba. Claire odetchnęła głęboko.

- Myrnin. Proszę. Wyglądał na poirytowanego.

- proszę co?

- Nie możesz tak po prostu jej skonsumować. Puść ją. - Nie wyglądał na przekonanego. - Naprawdę. Puść ją. Puścił.

Monica odsunęła się od niego, obejmując szyję obiema dłońmi. Usiadła na najbliższej belce, ciężko oddychając.

- Wiesz, gdy byłem młody, kobiety ustawiały się w kolejce, by oddać mi taką przysługę. Chyba powinienem się czuć dotknięty.

- Wszyscy mamy ciężki dzień - powiedziała Claire. - Shane, Hannah, to jest Myrnin. Jakby mój szef. Shane podszedł bliżej.

- Ten, który zabrał cię na bal? A potem zostawił, żebyś umarła?

- No... no, tak.

- Tak myślałem.

Uderzył wampira w twarz. Myrnin, zaskoczony, zatoczył się i wpadł na metalowe skrzynki. Warknął. Shane wyjął z tylnej kieszeni drewniany kołek i się zamachnął.

- Nie! - Claire wskoczyła pomiędzy nich, machając rękami. - Nie, naprawdę, to nie tak. Uspokójcie się wszyscy, proszę.

- Właśnie - dodał Myrnin. - Mam dość dźgania na jeden dzień. Rozumiem twoją potrzebę, by ją pomścić, chłopcze, ale Claire potrafi sama bronić swojej czci.

- Sama bym tego lepiej nie ujęła. Proszę, Shane. Przestań. Myrnin jest nam potrzebny.

- Tak? Do czego?

- Bo może wie, co się dzieje z wampirami.

- Ach, o to chodzi - rzucił Myrnin tonem, który sugerował, że wszyscy, którzy jeszcze na to nie wpadli, są skończonymi idiotami. - Zostali wezwani. To sygnał, który przyzywa do ciebie wszystkie wampiry, które zaprzysięgły ci lojalność poprzez wymianę krwi. Kiedyś tak się zbierało armię na wojnę.

- Och - wykrztusiła Claire zdumiona. - Więc... dlaczego na ciebie to nie działa? I na pozostałe wampiry w tym budynku?

- Wygląda na to, że twoje leki mnie uodparniają. Czuję ten zew, oczywiście, ale nie mam wrażenia, że dotyczy mnie osobiście. To dość interesujące. Pamiętam, jakie to jest wrażenie, jak atak paniki. A jeżeli chodzi o tamtych, to cóż, oni nie wymienili krwi.

- Nie?

- Nie. To istoty gorszego gatunku. Nieudany eksperyment, prawdę mówiąc. - Odwrócił wzrok. W głowie Claire pojawiło się potworne podejrzenie.

- Czy to są ludzie? Zwyczajni ludzie?

- Nieudany eksperyment - powtórzył. - Claire, jesteś naukowcem. Wiesz, że nie wszystkie eksperymenty się udają.

Myrnin im to zrobił, szukając lekarstwa na chorobę wampirów. Zmienił ich w coś pośredniego między wampirem a człowiekiem. Nie należeli do żadnej społeczności. Nic dziwnego, że się tu ukrywają.

- Nie patrz tak na mnie. To nie moja wina, że proces nie przebiegł do końca tak, jak powinien. Nie jestem potworem. Claire pokręciła głową.

- Czasem jesteś. Eve była cała - zmęczona i roztrzęsiona, ale cała.

- Nie zrobił tego, wiecie - powiedziała i przyłożyła dwa palce do gardła. - Jest właściwie miły, jak już się przyzwyczaisz do jego obłędu. Chociaż to nie takie łatwe.

Claire wiedziała, że do tego się nie da przyzwyczaić. Do końca się nie da. Ale musiała przyznać, że Myrnin zachowywał się bardziej szarmancko, niż można by się spodziewać.

Noblesse oblige. Może rzeczywiście czuł się zobligowany.

Pomieszczenie, w którym umieścił Eve, było kiedyś magazynem. Miało solidne ściany i tylko jedne drzwi, które zablokował zgiętą rurą. Shane'owi nie podobało się to wszystko.

- A gdyby coś ci się stało? - zapytał, gdy Myrnin odginał rurę, jakby to był lut, a nie żelazo. - Zostałaby tu zamknięta, sama, bez możliwości ucieczki. Umarłaby z głodu.

- To - stwierdził Myrnin - mało prawdopodobne. Pragnienie zabiłoby ją w ciągu czterech dni, jak sądzę. Nie miałaby szans umrzeć z głodu. - Zauważył wzrok Claire i uniósł brwi. - Co?

- Chyba nie zrozumiałeś.

Monica cały czas trzymała się Claire, co było dość irytujące. Co rusz rzucała nerwowe spojrzenia na Shane'a, a Myrnin wyraźnie wzbudzał w niej strach, co chyba było zasadne. Ale przynajmniej się zamknęła i nawet pojawienie się kolejnego szczura, równie wielkiego i w dodatku albinosa, nie sprowokowało jej do krzyku.

Eve nie była jednak zadowolona z jej widoku.

- Chyba żartujecie - rzuciła, patrząc najpierw na nią, a potem na Shane'a. - I ty się na to godzisz?

- „Godzisz się” to za dużo powiedziane. Toleruję. - Hannah, która stała obok niego, się roześmiała. - Tak długo, jak się nie odzywa, mogę udawać, że jej tu nie ma.

- Tak? Ja nie mogę. - Eve spojrzała na Monice. Córka burmistrza odwzajemniła spojrzenie. - Claire, powinnaś przestać zbierać odpadki. Nie wiesz, gdzie to wcześniej było.

- I kto tu mówi o odpadkach - odgryzła się Monica. - Sama jesteś społecznym marginesem.

- Lepsze to niż być zdzirą.

- Dziwka!

- Chcesz wrócić do swoich nowych przyjaciół? - warknął Shane. - Tych bardzo bladych i wygłodniałych? Bo wierz mi, że rzucę im twój kościsty tyłek na pożarcie, jeżeli się zaraz nie zamkniesz, Monica.

- Nie boję się ciebie, Collins! Hannah wywróciła oczami i uniosła lekko lufę strzelby.

- A mnie?

To definitywnie zakończyło sprzeczkę. Myrnin, oparty o ścianę, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, z zainteresowaniem przyglądał się całej scenie.

- Twoi przyjaciele - zwrócił się do Claire - są tacy... barwni. Pełni energii.

- Odczep się od moich przyjaciół. - Nie żeby to dotyczyło Moniki, ale co tam.

- Och, nie miałem na myśli nic złego. - Wampir położył dłoń na sercu i jakoś zdołał przez chwilę wyglądać jak niewiniątko, co nie było łatwe, biorąc pod uwagę jego strój a la lord Byron na popijawie. - Po prostu tak długo przebywałem z dala od ludzi. Powiedz, czy wasze spotkania zawsze są takie... natchnione?

- Nie zawsze - westchnęła. - Monica jest wyjątkowa. - Ostatnie słowo wymówiła w taki sposób, że nie zostawiało wątpliwości, co miała na myśli: „psychicznie chora” w najlepszym razie. Zresztą nie miała ochoty wyjaśniać teraz Myrninowi zawiłości relacji między Eve i Shane'em a Monica. - Kiedy mówiłeś, że ktoś wzywa wampiry na wojnę, czy miałeś na myśli Bishopa?

- Bishopa? - Myrnin wyglądał na autentycznie zdziwionego. - Nie, oczywiście, że nie. To Amelie ich wzywa. Zbiera siły, umacnia pozycje. Wszystko zmierza bardzo szybko ku konfrontacji, jak sądzę. Właśnie tego Claire nie chciała usłyszeć.

- Czy wiesz, kto odpowiedział na wezwanie?

- Każdy w Morganville, kogo łączą z nią więzy krwi. Oprócz mnie, oczywiście. Ale to obejmuje niemal każdego wampira w mieście, poza tymi, którzy składali przysięgę Oliverowi. Ale i tak zobowiązanie Olivera wobec Amelie ich też w jakiś sposób wiąże, ponieważ on przysięgał jej lojalność, kiedy się tu osiedlał. Mogli odczuwać wezwanie nieco słabiej, ale na pewno je czuli.

- Więc w jaki sposób Bishop zbiera swoją armię? Czy nie wszyscy w mieście należą do Amelie?

- Ugryzł tych, których chciał zatrzymać po swojej stronie. - Myrnin wzruszył ramionami. - Przejął ich. Niektórych po dobroci, innych siłą, ale teraz muszą mu służyć - wszyscy ci, których zdołał przejąć, a to znaczna liczba, jak mi się wyda je. - Zrobił krótką pauzę. - Sygnał nie ustał podczas dnia. Co z Michaelem?

- W porządku. Zamknęli go w celi.

- A Sam?

Claire pokręciła głową. Zaraz po Michaelu jego dziadek Sam był najmłodszym wampirem w mieście. Claire nie widziała go od czasu, gdy opuścił Dom Glassów, długo przed innymi wampirami. Amelie wysłała go z jakąś misją: ufała mu bardziej niż większości swoich ludzi, nawet tych, których znała od stuleci. Claire sądziła, że to dlatego, że wiedziała, co Sam do niej czuje. To była miłość jak z bajki, taka, która ignoruje wszelkie przeszkody, nigdy się nie zmienia i nie umiera.

Mimowolnie zerknęła na Shane'a. Odwzajemnił spojrzenie i się uśmiechnął.

Miłość jak z bajki.

Chyba była na to za młoda, ale to wydawało się tak silne, tak prawdziwe...

A Shane nawet nie miał dość odwagi, by powiedzieć jej, że ją kocha.

Przestała myśleć o miłości, wróciła do rzeczywistości.

- Co teraz zrobimy? - zapytała. - Myrnin?

Milczał przez chwilę, po czym podszedł do jednego z zamalowanych okien i otworzył je. Słońce już zachodziło. Wkrótce zapadnie zmrok.

- Powinniście wracać do domu. Ludzie na razie kontrolują sytuację, ale tworzą się frakcje i stronnictwa. Dziś w nocy będzie się toczyć walka o władzę, i nie tylko Bishop i Amelie wezmą w niej udział.

Shane obejrzał się na Monice, której obrażenia były namacalnym dowodem, że sprawy wymknęły się spod kontroli.

- A ty co zrobisz? - zwrócił się do Myrnina.

- Zostanę tutaj. Z moimi przyjaciółmi.

- Przyjaciółmi? Masz na myśli te... nieudane eksperymenty.

- Tak właśnie. Traktują mnie trochę jak ojca. Poza tym ich krew jest równie dobra, jak każda inna, w niewielkich ilościach.

- Dzięki, to dużo więcej niż chciałem wiedzieć. - Shane skinął na Hannah. - Idziemy.

- Jestem z tobą, Shane.

- Pilnuj Claire i Eve. Ja pójdę przodem.

- A co ze mną? - jęknęła Monica.

- Naprawdę chcesz wiedzieć? - Shane rzucił dziewczynie spojrzenie, od którego powinny ugiąć się pod nią kolana.

- Bądź wdzięczna, że nie zostawiam cię Myrninowi na deser. Wampir nachylił się do ucha Claire.

- Chyba podoba mi się ten twój młodzieniec - szepnął. Gdy zauważył jej zdumienie, pokręcił głową i się uśmiechnął. - Nie w ten sposób, kochana. Wydaje się po prostu godny zaufania. Szybko zmieniła temat.

- Poradzisz sobie tutaj? Na pewno?

- Na pewno? Na razie tak. Ale mamy dużo do zrobienia, Claire. Bardzo dużo do zrobienia. I bardzo mało czasu. Nie mogę się długo ukrywać. Wiesz, że stres przyspiesza rozwój choroby, a ta sytuacja wszystkich nas stresuje. Więcej wampirów będzie chorować, nie wiedząc nawet, co się dzieje. Musimy zacząć pracę nad antidotum tak szybko, jak to możliwe.

- Postaram się jutro zabrać cię z powrotem do laboratorium.

Gdy wychodzili, Myrnin stał obok rdzewiejącej kraty, wysokiej na trzy piętra. Blade, strachliwe ptaki krążyły nad jego głową.

Ranne i wściekłe nieudane eksperymenty czaiły się w cieniu, być może szykując się do ataku na swojego stwórcę. Claire nie radziłaby im próbować.

Ulica była pusta, ale rozwścieczony tłum zajął się samochodem, gdy tylko go znalazł. Eve zakrztusiła się na widok wgnieceń i popękanych szyb, ale przynajmniej wciąż miał cztery całe opony, a uszkodzenia były drobne. Silnik odpalił bez problemu.

- Biedactwo - powiedziała Eve i z uczuciem poklepała kierownicę. - Naprawimy cię. Prawda, Hannah?

- A ja się właśnie zastanawiałam, co będę jutro robić - odpowiedziała Hannah, zajmując, oczywiście, miejsce dla strzelca. - No to już wiem. Będę wyklepywać wgniecenia naszej „Queen Mary” i wymieniać szyby.

Na tylnym siedzeniu, między Shane'em a Monicą, Claire czuła się jak Szwajcaria pomiędzy państwami w stanie wojny. Atmosfera była napięta, ale nikt się nie odzywał.

Zachodzące słońce czerwieniło się nad horyzontem. Normalnie na ulicach Morganville już za chwilę pojawiłyby się wampiry. Ale raczej nie dziś, o czym przekonali się, gdy tylko opuścili dzielnicę fabryczną i dojechali do centrum.

Ludzie wciąż gromadzili się na ulicach. O zmierzchu.

Gniewni ludzie.

- Cudnie - rzuciła Eve, gdy mijali grupę zgromadzoną wokół faceta stojącego na drewnianej skrzyni, krzyczącego coś do tłumu. Miał drewniane kołki, które rozdawał słuchającym go ludziom. - To naprawdę nie wygląda dobrze.

- Co ty nie powiesz? - Monicą skuliła się na siedzeniu, próbując się ukryć. - Próbowali mnie zabić! A nawet nie jestem wampirem.

- Ale jesteś sobą, a to wystarczy. - Eve zwolniła. - Korek.

Korek? W Morganville? Claire pochyliła się do przodu i zobaczyła sześć samochodów przed nimi. Pierwszy stał bokiem, blokując drogę drugiemu - dużemu vanowi, który próbował się cofać, ale zablokowało go inne auto.

Unieruchomiony samochód wyglądał na należący do wampirów. Blokowały go stare poobijane sedany, jakimi jeździli wyłącznie ludzie.

- Ten, który stoi bokiem, to samochód Lexa Perry'ego - powiedziała Hannah. - W trzecim siedzą chyba bracia Nunally. To kumple Sala Manettiego.

- Manettiego, podżegacza tłumów?

- Tak właśnie.

Ludzie otoczyli vana, próbując go rozkołysać.

Udawało im się. Koła kręciły się w miejscu, ale nie mógł ruszyć. W końcu przewrócił się. Tłum wdrapał się na auto i zaczął rozbijać szyby.

- Powinniśmy coś zrobić - westchnęła Claire.

- Tak? - spytała Hannah. - Na przykład co?

- Wezwać policję? - Tyle że policja już tu była. Dwa radiowozy. Nie mogli nic poradzić na to, co się działo. Nie wyglądali zresztą, jakby im na tym zależało.

- Jedźmy - powiedział cicho Shane. - Nic tu nie zdziałamy. Eve w milczeniu wrzuciła wsteczny i ruszyła.

- Co wy robicie? Nie możemy tak po prostu... - zaprotestowała Claire.

- Przyjrzyj się dobrze - odpowiedziała ponuro Eve. - Jeżeli ktoś zobaczy z nami księżniczkę Morrell, wszyscy mamy przerąbane. Jeżeli ją chronimy, jesteśmy kolaborantami. A ty masz bransoletkę Założycielki. Nie możemy ryzykować. Claire opadła na siedzenie, podczas gdy Eve zmieniła bieg i skręciła. Pojechali inną ulicą, jak na razie wolną.

- Co się dzieje? - zapytała Monicą. - Co się dzieje z naszym miastem?

- Francja - powiedziała Claire, przypominając sobie słowa babuni Day. - Witamy w czasie rewolucji. W domach zapalały się światła, podobnie jak uliczne latarnie. Samochody - było ich naprawdę sporo - włączały reflektory i trąbiły, jakby miejscowa szkoła właśnie wygrała mecz. Jakby to było jedno wielkie przyjęcie.

- Chcę jechać do domu - jęknęła Monicą. - Proszę. Eve popatrzyła na nią w lusterku i w końcu skinęła głową.

Ale kiedy skręcili w ulicę, przy której stał dom Morrellów, Eve gwałtownie wcisnęła hamulec i natychmiast wrzuciła wsteczny.

Posiadłość burmistrza wyglądała jak podczas jednej z niesławnych imprez Moniki, które zawsze wymykały się spod kontroli.... z tym że nieproszeni goście tym razem nie przyszli tylko po darmową wódkę.

- Co oni robią? - zawołała Monica. Jacyś mężczyźni wynosili przez frontowe drzwi duży plazmowy telewizor. - Kradną! Okradają nas!

Ludzie rabowali wszystko - materace, meble, dzieła sztuki. Claire dostrzegła nawet kilka osób wyrzucających pościel przez okno. Inni zbierali ją na dole.

A potem ktoś podbiegł do budynku i rzucił w jedno z okien butelkę pełną jakiegoś płynu, z wetkniętą w szyjkę zapaloną szmatą. Buchnęły płomienie.

- Nie! - wrzasnęła Monica i chwyciła klamkę od drzwi, ale Eve zdążyła zablokować zamek. Claire złapała dziewczynę za ręce.

- Zabierz nas stąd! - krzyknęła.

- Moi rodzice mogą tam być!

- Nie ma ich tam. Richard mówił, że są w ratuszu.

Monica wciąż próbowała się wyrwać, nawet gdy Eve odjeżdżała od płonącego domu, a potem nagle... przestała.

Zaczęła płakać. Claire chciała pomyśleć „Zasługujesz na to”, ale nie potrafiła być tak okrutna. Shane potrafił.

- Masz farta - powiedział. - Nie ma tam twojej młodszej siostry. Monica zaczęła płakać głośniej.

Gdy dotarli do ulicy, przy której znajdował się ich Dom Glassów, opanowała się trochę, otarła twarz drżącymi dłońmi i poprosiła o chusteczkę, którą Eve wyciągnęła ze schowka.

- Co myślisz? - zwróciła się Eve do Shane'a. Ulica wydawała się spokojna. W większości budynków, włącznie z ich domem, paliły się światła. Jacyś ludzie stali przed wejściem, ale nie wyglądali na skorych do rozróby.

- Wygląda w porządku. Chodźmy. Ustalili, że Monica pójdzie pomiędzy nimi, osłaniana przez Hannah. Eve ruszyła pierwsza.

Udało im się dostać do środka bez zwracania na siebie uwagi. Monice nie tak łatwo teraz rozpoznać, pomyślała Claire. Wyglądała jak ktoś, kto próbował się za nią przebrać, ale mu nie wyszło. Równie dobrze mogłaby być facetem.

Shane umarłby ze śmiechu, gdyby powiedziała to na głos. Patrząc na zapłakaną twarz dziewczyny, postanowiła jednak tego nie robić.

Kiedy Shane zatrzasnął, zamknął na klucz i zaryglował drzwi, Claire poczuła, że dom wita ich ciepło.

Usłyszała okrzyki dobiegające z salonu, więc to nie było tylko złudzenie. Dom naprawdę zareagował i to entuzjastycznie na przybycie trojga z czterech jego mieszkańców.

Claire oparła się o ścianę i ją pocałowała.

- Miło cię widzieć - szepnęła i przycisnęła policzek do gładkiej powierzchni. O mały włos, a uwierzyłaby, że dom odwzajemnia uścisk.

- Ej, mała, to jest ściana - rzucił Shane. - Przytul kogoś, kto coś czuje. Tak zrobiła, rzucając się w jego ramiona. Miała wrażenie, jakby Shane nigdy jej nie puścił, nawet na sekundę. Podniósł ją i na długą, bezcenną chwilę oparł głowę na jej ramieniu. Potem delikatnie postawił na podłodze.

- Zobaczmy lepiej, kto tu jest - powiedział i pocałował ją lekko. Claire odsunęła się, ale nie puściła jego dłoni, aż weszli do salonu pełnego ludzi. Nie wampirów. Tylko ludzi.

Część z nich znała, przynajmniej z widzenia - właściciela sklepu muzycznego, w którym pracował Michael; kilka pielęgniarek, które widziała w szpitalu, wciąż ubranych w służbowe fartuchy. Pozostałych zupełnie nie kojarzyła, ale jedno ich łączyło - wszyscy byli przerażeni. Jakaś starsza kobieta złapała ją za ramiona.

- Dzięki Bogu, że wróciliście! - krzyknęła i ją uściskała. Claire zaniemówiła z zaskoczenia i posłała pytające spojrzenie Shane'owi, który tylko wzruszył ramionami. - Ten dom nas nie lubi. Światła ciągle gasną, drzwi się nie chcą otwierać, jedzenie w lodówce się psuje - tak jakby chciał nas wypłoszyć!

Pewnie tak właśnie było. Dom mógł ich wyrzucić w każdej chwili, ale najwidoczniej nie był pewien, czego życzą sobie jego prawowici mieszkańcy, więc na wszelki wypadek tylko utrudniał życie intruzom.

Claire zauważyła, że po ich wejściu do salonu włączyła się klimatyzacja. Gdzieś na górze otworzyły się drzwi, w ciemnych pomieszczeniach zabłysły światła.

- Hej, Celia - przywitał się Shane, gdy kobieta wreszcie puściła Claire. - Co cię tu sprowadza? Spodziewałbym się, że w waszym barze będzie tłoczno dziś wieczorem.

- No, pewnie tak, tylko że przyszły jakieś dupki i powiedziały, że skoro noszę bransoletkę, to mam ich obsłużyć za darmo, bo jestem jakimś sympatykiem czy coś. Zapytałam, jakim sympatykiem, to jeden z nich próbował mnie uderzyć.

- Co zrobiłaś?

- Użyłam regulatora. - Kobieta wskazała kij bejsbolowy oparty o ścianę. To był stary model, z twardego drewna, zadbany i wypolerowany. - Miałam kilka dobrych trafień, ale nie czekałam na dalszy rozwój meczu, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli. Pewnie teraz wykańczają moje zapasy. Powiem ci, że jak o tym pomyślę, mam ochotę pozbyć się tej bransoletki. Gdzie są te cholerne wampiry, kiedy ich potrzebujemy?

- Nie zdjęłaś bransoletki? Nawet gdy dali ci taką szansę? - Shane był zaskoczony.

- Nie. Nie złamię słowa, dopóki nie będę musiała. Na razie nie musiałam.

- Jeżeli zdejmiesz ją teraz, być może nigdy więcej nie będziesz musiała jej nosić. Celia uniosła palec.

- Słuchaj, Collins, wiem o tobie i twoim ojcu. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. W Morganville było dobrze, tak jak było. Pod warunkiem że przestrzegałeś zasad i trzymałeś się z dala od kłopotów, czyli chyba tak jak wszędzie indziej. A wy chcieliście rozróby. No i macie. Ludzie są bici, sklepy obrabowywane, domy palone. Jasne, za niedługo się uspokoi, ale co będzie dalej? Niekoniecznie ułoży się tak, żeby żyło mi się tu lepiej.

Odwróciła się od niego, zabrała kij i odeszła, żeby pogadać z grupką ludzi mniej więcej w jej wieku. Shane zauważył spojrzenie Claire i wzruszył ramionami.

- Tak - westchnął. - Wiem. Ma trochę racji. Ale skąd mamy wiedzieć, czy nie będzie lepiej, jeżeli wampiry...

- Wampiry co, Shane? Umrą? A co z Michaelem, pomyślałeś o nim? Albo z Samem? - Odwróciła się na pięcie.

- Dokąd idziesz?

- Po colę!

- Czy mogłabyś...

- Nie!

Wzięła butelkę z lodówki, która znów była pełna, chociaż pamiętała, że zostawili ją pustą. Kolejny objaw życzliwości domu, pomyślała, ale nie miała pojęcia, w jaki sposób zrobił zakupy.

Zimny słodki napój smakował jak ambrozja, ale zamiast dodać jej energii, sprawił, że poczuła się jeszcze słabsza. Opadła na krzesło przy kuchennym stole i schowała głowę w dłoniach.

Nie potrafiła tego wszystkiego ogarnąć.

Amelie wzywała wampiry, prawdopodobnie po to, żeby stoczyć ostateczną walkę z Bishopem.

Morganville się rozpadało. I nic nie można było zrobić.

No, poza jedną rzeczą.

Wyjęła z lodówki cztery butelki coli i zaniosła je Hannah, Eve, Shane'owi i - ponieważ byłoby naprawdę podle ją pominąć - Monice.

Dziewczyna spojrzała na zroszoną butelkę takim wzrokiem, jakby podejrzewała, że Claire dodała do niej trucizny.

- Co to?

- A na co wygląda? Pij albo nie, jak chcesz, wszystko mi jedno. - Claire postawiła colę na stole przed Monicą i usiadła na kanapie, obok Shane'a. Sprawdziła komórkę. Znów miała zasięg, przynajmniej w tej chwili. Miała mnóstwo wiadomości głosowych. Większość pochodziła od jej chłopaka, więc zostawiła je na później. Dwie od Eve usunęła, bo były to instrukcje, gdzie jej szukać. Ostatnia była od matki. Na dźwięk jej głosu w oczach Claire stanęły łzy. Mama była jednak spokojna, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie.

Claire, skarbie, wiem, że nie powinnam się martwić, ale się martwię. Kochanie, zadzwoń do nas. Słyszałam jakieś straszne rzeczy o tym, co się dzieje. Ludzie mówią o walkach i rabunkach. Jeżeli wkrótce nie zadzwonisz... cóż, nie wiem, co zrobię, ale twój ojciec oszaleje. Proszę, zadzwoń. Kochamy cię. Pa”.

Claire postarała się uspokoić oddech, powtarzając sobie, że musi mówić spokojnie i pewnie, żeby powstrzymać swoich rodziców przed wpadnięciem w obłęd.

- Cześć, mamo - udało jej się powiedzieć i nie wybuchnąć płaczem. - Dostałam twoją wiadomość. Wszystko u was w porządku?

- U nas? Claire, ty się nie martw o nas. Wszystko jest okej! Ale czy u ciebie wszystko dobrze? Na pewno?

- Tak, w porządku, naprawdę. Wszystko... - Nie mogła powiedzieć, że wszystko gra, bo oczywiście nie była to prawda. Co najwyżej chwilowo panuje spokój. - Shane jest obok mnie, i Eve. - Claire przypomniała sobie, że jej mama polubiła Monice. Ech, najważniejsze to ją uspokoić. - Jest tu też ta dziewczyna, Monica.

- A, Monica, pamiętam ją. To dobrze. - To chyba rzeczywiście zadziałało, chociaż nie świadczyło zbyt pochlebnie o umiejętności pani Danvers oceny ludzkich charakterów. - Jej brat był u nas jakąś godzinę temu, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. To miły chłopiec. Claire nie bardzo wyobrażała sobie, jak można nazwać Richarda „chłopcem”, ale nie zaprzątała sobie tym głowy.

- On teraz właściwie reprezentuje władze miasta - powiedziała. - Macie radiotelefon, prawda? Ten, który wcześniej podrzuciłyśmy?

- Tak, mamy. Robimy, oczywiście, wszystko, co nam mówią. Ale, kochanie, naprawdę wolałabym, żebyś przyjechała tutaj. Chcemy, żebyś była w domu, z nami.

- Wiem. Wiem, mamo. Ale muszę zostać tu. To ważne. Postaram się wpaść jutro, dobrze?

Rozmawiały jeszcze chwilę, o niczym szczególnym - zwykła pogawędka, żeby życie choć przez chwilę wyglądało normalnie. Mama jakoś się trzymała. Claire słyszała drżenie w jej głosie, niemal widziała łzy w kącikach jej oczu. Pani Danvers opowiadała, że musiała przenieść większość rzeczy do piwnicy, żeby zrobić miejsce dla całego towarzystwa - towarzystwa? - i jak się boi, że rzeczy Claire zawilgną, a potem mówiła o zabawkach w pudłach i o tym, jak Claire je lubiła, gdy była mała. Normalne mamine gadanie.

Claire jej nie przerywała. Rozmowa z mamą jej pomagała i wiedziała, że mamie też pomaga. W końcu mama doszła do rodzicielskich ostrzeżeń i Claire wielokrotnie obiecała, że będzie ostrożna i ubierze się ciepło.

Pożegnanie wydawało się w pewien sposób ostateczne. Claire siedziała jeszcze przez chwilę w milczeniu, wpatrując się w telefon.

Pod wpływem impulsu spróbowała zadzwonić do Amelie. W słuchawce słyszała sygnał za sygnałem, Amelie nie odbierała. Nie włączyła się poczta głosowa.

W salonie Shane organizował warty. Ludzi kładli się do snu na podłodze. Claire slalomem wyminęła leżących i dała Shane'owi znak, że idzie na górę. Skinął głową, nie przerywając rozmowy z dwoma facetami. Odprowadził ją jednak spojrzeniem.

Eve była już w swojej sypialni, na której drzwiach wisiała kartka „Nie pukaj albo cię zabiję. Mam na myśli ciebie, Shane”. Claire zastanowiła się, czy nie zapukać, ale była zbyt zmęczona, żeby uciekać. W jej własnej sypialni nie paliło się światło. Gdy wychodziła przed świtem, spała tu Miranda, przyjaciółka Eve, ale teraz zniknęła, a łóżko było starannie zaścielone. Claire usiadła na brzegu, wyglądając przez okno, po czym wyciągnęła z szafy świeżą bieliznę i ostatnią parę czystych dżinsów oraz obcisłą czarną koszulkę, którą Eve pożyczyła jej w zeszłym tygodniu. Prysznic był czystą rozkoszą. I nawet tym razem nie zabrakło ciepłej wody. Wytarła się, pomajstrowała chwilę z włosami i włożyła czyste ciuchy. Wyszła z pokoju i stanęła na schodach, nasłuchując, ale Shane już skończył rozmawiać. Albo czuwał w milczeniu, albo poszedł już do łóżka. Zatrzymała się pod jego drzwiami, żałując, że nie ma odwagi zapukać, i w końcu wróciła do siebie. Shane siedział na jej łóżku. Spojrzał na nią, gdy weszła.

- Powinienem iść - powiedział, ale się nie ruszył.

Claire usiadła przy nim. Zachowywali się nienagannie, oboje byli ubrani, ale jakoś czuła, że są na krawędzi, za którą czeka nieznane. To było podniecające, i straszne, i zakazane.

- Więc co ci się dzisiaj przydarzyło? - zapytała. - To znaczy w krwiobusie?

- Nic szczególnego. Dojechaliśmy na skraj miasta i tam zaparkowaliśmy, tak żeby widzieć każdego, kto będzie nadjeżdżał.

Pojawiła się grupka wampirów, ale poradziliśmy sobie z nimi bez problemu. Bishopa nie widzieliśmy. Kiedy straciliśmy kontakt z bazą, postanowiliśmy pokręcić się po mieście i zobaczyć, co się dzieje. Prawie zatrzymała nas banda pijanych idiotów w pikapach, a potem wampiry, które były z nami, oszalały - to musiało być to wezwanie. Wysadziłem ich przy dźwigu zbożowym - to największy rzucający cień obiekt, jaki znalazłem.

Samochód przekazałem Cesarowi Mercado. Ma dziś w nocy pojechać do Midland, pod warunkiem że drogi nie są zablokowane. Nic więcej nie można zrobić.

- Co z książką? Została w samochodzie?

Shane sięgnął do torby i wyciągnął mały tom oprawiony w skórę. Amelie zamontowała na nim zamek, więc wyglądał trochę jak pamiętnik. Claire spróbowała go nacisnąć, ale oczywiście się nie otworzył.

- Chyba nie powinnaś się tym bawić - zauważył Shane.

- Pewnie masz rację. - Spróbowała nieco rozchylić okładki, żeby zajrzeć do środka. Zauważyła tylko, że pismo było ręczne, a papier stary. Powąchała go - pachniał chemią.

- Co ty robisz? - Na twarzy Shane'a malowało się zarazem oburzenie i fascynacja.

- Ktoś chyba konserwował papier - odpowiedziała. - Tak jak robią z drogimi starymi książkami. Z komiksami czasem też. Pokrywają papier jakimiś chemicznymi środkami, żeby spowolnić starzenie i go wybielić.

- Fascynujące. Oddaj. - Zabrał jej książkę. Kiedy sięgnęła po nią, powstrzymał ją i jakoś tak się stało, że nagle on leżał na łóżku wznak, a ona leżała na nim. Spróbowała się zsunąć, ale znów ją zatrzymał.

- Och - westchnęła. - Nie powinniśmy...

- Zdecydowanie nie.

- Więc powinieneś...

- Powinienem.

Ale żadne z nich się nie poruszyło. Patrzyli tylko na siebie, a potem ona go pocałowała. Pocałunek był słodki, cudowny. Wydawał się trwać wiecznie. Wydawał się też trwać zbyt krótko. Dłonie Shane'a przesuwały się po plecach Claire. Przytulił ją mocniej.

- Czerwone światło - powiedział nagle. Nie puścił jej, ale odsunął twarz. Claire drżała, krew pulsowała w jej skroniach, zalewała ją fala ciepła.

- Wszystko w porządku - szepnęła. - Przysięgam. Zaufaj mi.

- Hej, czy to nie mój tekst?

- Nie tym razem.

Całowanie Shane'a było nagrodą za przetrwanie długiego, potwornego dnia. Jego ramiona wydawały się promieniami księżyca unoszącymi ją ku niebu. Zsunęła buty i w ubraniu wsunęła się pod koc. Shane się zawahał.

- Zaufaj mi - powtórzyła. - A jeżeli nie ufasz, to możesz zostać w ubraniu.

Spali już w jednym łóżku wcześniej, ale jakoś nigdy nie było to tak... intymne. Claire odwróciła się tyłem do Shane'a, a on ją objął. Było im ciepło i tak rozkosznie.

Przełknęła ślinę i próbowała sobie przypomnieć te wszystkie grzeczne intencje, jakie miała przed chwilą. Czuła na karku jego oddech, a potem jego wargi dotknęły jej skóry.

- Nie jest dobrze - wymamrotał. - Zabijasz mnie, wiesz.

- Nieprawda.

- W tej sprawie ty musisz zaufać mnie. - Jego westchnienie przyprawiło ją o dreszcze. - Nie wierzę, że przywiozłaś tu Monice.

- Daj spokój. Nie zostawiłbyś jej tam samej. Znam cię, Shane. Eve jest...

- Wcieleniem szatana?

- Może i tak, ale nie wyobrażam sobie, że ty pozwoliłbyś im dorwać Monice i ją... skrzywdzić. - Claire obróciła się do niego. - Co teraz będzie? Wiesz?

- A co ja jestem? Miranda nastoletnie medium? Nie wiem.

Wiem tylko, że kiedy jutro się obudzimy, wampiry będą tu z powrotem albo ich nie będzie. I wtedy będziemy musieli zdecydować, co robimy dalej.

- Może nie powinniśmy nic robić. Może powinniśmy czekać.

- Jedno, co wiem na pewno, Claire, to to, że nie możemy zostać w tym samym miejscu nawet przez jeden dzień. Musimy być w ruchu. Może to właściwy kierunek, może nie, ale musimy być w ruchu. Sytuacja zmienia się w każdej chwili, czy nam się to podoba, czy nie. Przyjrzała się uważnie jego twarzy.

- Czy twój tata jest w mieście? Już? Skrzywił się.

- Szczerze? Nie mam pojęcia. Nie zdziwiłbym się. Na pewno uznałby, że to dobry czas, żeby wkroczyć i przejąć dowodzenie, jeżeli tylko ma taką możliwość. A Manetti to jego kumpel sprzed lat. Mam wrażenie, że mój ojciec może być w to już ja­koś zamieszany.

- Ale jeżeli on przejmie dowodzenie, co się stanie z Michaelem? I z Myrninem? Z innymi wampirami?

- Naprawdę chcesz, żebym to powiedział? Claire pokręciła głową.

- On każe ludziom zabijać wampiry, a potem weźmie się do Morrellów i każdego innego, kogo wini za to, co się stało waszej rodzinie. Prawda?

- Przypuszczalnie.

- I ty na to wszystko pozwolisz.

- Tego nie powiedziałem.

- Nie powiedziałeś też, że nie. Tylko nie mów mi, że to skomplikowane, bo to nie jest skomplikowane. Albo bronisz tego, co uważasz za słuszne, albo się poddajesz. Sam tak mi kiedyś powiedziałeś i miałeś rację. - Wtuliła się mocniej w jego ramiona. - Shane, miałeś wtedy rację. Pamiętaj o tym także teraz.

Dotknął jej twarzy. Głaskał jej policzki i usta. Nigdy wcześniej nie widziała w jego oczach takiego wyrazu. W niczyich oczach, prawdę mówiąc.

- W całym tym popieprzonym mieście, jesteś jedyną rzeczą, o której zawsze pamiętam - szepnął. - Kocham cię, Claire.

- Przez najkrótszą chwilę widziała w jego rysach strach, który jednak natychmiast zniknął. - Nie wierzę, że to mówię, ale to prawda. Kocham cię.

Mówił jeszcze coś, ale tego już nie usłyszała. Widziała, że jego wargi się poruszają, ale w uszach dźwięczały jej ciągle tylko słowa: „Kocham cię”.

Shane sprawiał wrażenie, jakby zupełnie go to zaskoczyło, jakby wcześniej nie rozumiał do końca, co czuje i teraz wreszcie z radością i zdumieniem to pojął.

Claire wydawało się, że widzi go po raz pierwszy w życiu. Był taki piękny. Piękniejszy niż jakikolwiek mężczyzna, jakiego spotkała.

Cokolwiek mówił, przerwała mu pocałunkiem. Wieloma pocałunkami. Kiedy w końcu się odsunął, by spojrzeć jej w oczy... Ten wzrok, to obezwładniające pragnienie w jego wzroku - to także było nowe.

I podobało jej się.

- Kocham cię - powtórzył i pocałował ją tak mocno, że niemal odebrał jej dech. Było w tym pocałunku więcej pasji niż kiedykolwiek, pośpiech... więcej wszystkiego. Poczuła się, jakby porwała ją morska fala i unosiła gdzieś hen, daleko. Pomyślała, że już nigdy nie zobaczy brzegu, ale dobrze było tak tonąć, na zawsze zanurzyć się w głębinach oceanu.

Czerwone światło, krzyczała jakaś część jej, no, już, koniec, co wy robicie? Nie rozumiała, dlaczego ten głos się po prostu nie zamknie.

- Ja też cię kocham - wyszeptała. Jej głos drżał, podobnie jak jej dłonie na jego piersi. Pod podkoszulkiem wyczuwała napięte mięśnie, poruszające się przy każdym oddechu.

- Zrobiłabym dla ciebie wszystko.

To miało być zaproszenie, ale Shane nie skorzystał, natomiast odzyskał rozsądek. Zamrugał gwałtownie.

- Wszystko - powtórzył. - Tak, rozumiem. Zły pomysł, Claire. Bardzo, bardzo zły.

- Dzisiaj? - roześmiała się nieco nerwowo. - Wszystko jest dzisiaj szalone. Dlaczego my też nie możemy być szaleni? Ten jeden raz?

- Bo złożyłem pewną obietnicę - przypomniał jej. Objął ją i przyciągnął bliżej. Poczuła, jak drży. - Twoim rodzicom, samemu sobie, Michaelowi. Tobie, Claire. Nie mogę złamać słowa. Nic innego nie mam na tym świecie.

- Ale... co jeżeli...

- Przestań - szepnął jej do ucha. - Proszę, przestań. To już wystarczająco trudne. Pocałował ją jeszcze raz, ale tym razem pocałunek smakował łzami. I pożegnaniem.

- Naprawdę cię kocham. - Pogładził jej policzki. - Ale nie mogę tego zrobić. Nie teraz.

Zanim zdążyła go zatrzymać, wyślizgnął się spod koca, włożył buty, wstał i ruszył do drzwi. Usiadła, okrywając się kocem, jakby była pod nim naga. Shane zawahał się, z jedną ręką na klamce.

- Proszę, zostań. Shane... Pokręcił głową.

- Jeżeli zostanę, stanie się coś, co nie powinno się stać. Wiesz o tym i ja o tym wiem. Nie możemy tego zrobić. Wszystko wokół się rozpada, ale... - Odetchnął głęboko. - Nie. Cichy odgłos drzwi zamykających się za nim przeszył jej serce jak nóż.

Odwróciła się na bok i wtuliła twarz w poduszkę, która pachniała jego włosami. Czuła jeszcze jego ciepło. Pomyślała, że się rozpłacze. A potem pomyślała o tym cudownym wyrazie jego oczu, gdy mówił „Kocham cię”.

Nie, to nie był powód do płaczu.

Kiedy w końcu zasypiała, czuła się bezpiecznie.


ROZDZIAŁ 10

Następnego dnia wampiry zniknęły. Bez śladu. Claire spraw­dziła portale, ale o ile mogła to stwierdzić, nie działały. Z braku konkretnego zajęcia postanowiła pomóc w domu - sprzątała i załatwiała drobne sprawunki. Richard Morrell wpadł sprawdzić, co słychać. Wyglądał nieco lepiej, dzięki paru godzi­nom snu, ale nie oznaczało to jeszcze, że wyglądał dobrze.

Eve, która przywlokła się nieco później, była w równie złej formie. Nie zadała sobie trudu, by poprawić gotycki makijaż, a czarne włosy zwisały jej smętnie. Nalała Richardowi kawy z włączonego na okrągło ekspresu.

- I co z Michaelem? - spytała, podając mu kubek. Richard podmuchał na gorący płyn, nie podnosząc wzroku.

- Jest w ratuszu. Przenieśliśmy wszystkie wampiry do wię­zienia. Dla ich bezpieczeństwa.

Eve się skrzywiła. Shane położył jej rękę na ramieniu. Dziewczyna zaczerpnęła powietrza, szlochając.

- W porządku - powiedziała w końcu. - Chyba mieliście ra­cję, to najlepsze, co dało się zrobić. - Upiła łyk kawy z poobija­nego kubka. - I jak tam jest? - „Tam” oznaczało świat poza Lot Street, na której panowała niepokojąca cisza.

- Nie za dobrze - wychrypiał Richard, jakby wykrzyczał z siebie cały głos. - Połowa sklepów jest zamknięta. Niektóre zostały spalone albo obrabowane. Brakuje nam policji i ochot­ników. Paru właścicieli uzbroiło się i sami pilnują swoich lokali. Nie podoba mi się to, ale chyba nie ma lepszego wyjścia, dopóki wszyscy się nie uspokoją i nie otrzeźwieją. Wprawdzie wszyscy nie poszaleli, ale bardzo wiele osób już od dawna tłumiło agre­sję. Słyszeliście, że napadli na Barflya?

- Owszem - odparł Shane.

- To był tylko początek. Ktoś włamał się do Dolores Thompson. A potem wdarli się do magazynów i znaleźli skład alkoholi. Ci, którzy w trudnej sytuacji sięgają po alkohol, mieli niezłe używanie.

- Widzieliśmy wściekły tłum - powiedziała Eve, zerkając najpierw na Claire, a potem na Richarda. - Posłuchaj, jeśli cho­dzi o twoją siostrę...

- Dzięki, że się nią zajęłaś. Jeździć po mieście czerwonym kabrioletem w czasie zamieszek może tylko moja siostra kretynka. Ma szczęście, że jej nie zabili.

Claire była pewna, że to prawda.

- Pewnie zabierzecie ją ze sobą...?

- Nie najlepiej wam się razem mieszka? - domyślił się Ri­chard.

Monica właściwie zachowywała się bardo spokojnie. Claire znalazła ją zawiniętą w koc na kanapie, pogrążoną w głębo­kim śnie. Była blada, zmęczona i posiniaczona. Wyglądała jak dziecko.

- Między nami wszystko w porządku. Ale pewnie wolałaby być ze swoją rodziną.

- Jej rodzina jest w ratuszu pod kluczem, dla bezpieczeń­stwa. Mojego taty omal nie porwała jakaś banda prymitywów wykrzykujących coś o podatkach. A moja mama... - Richard pokręcił głową, jak gdyby chciał odpędzić natrętne obrazy. - W każdym razie nie sądzę, żeby Monice się tam spodobało, chy­ba że lubi być zamknięta w czterech ścianach. A wiecie, jaka jest Monica, kiedy coś jej się nie podoba...

- ...wtedy nikomu nie jest zbyt przyjemnie - dokończył Shane. - Ja chcę, żeby się stąd wyniosła. Przykro mi, ale speł­niliśmy już swój obowiązek i takie tam. W domu przyjmujemy tylko przyjaciół. A ona, jak wiesz, nigdy naszą przyjaciółką nie będzie.

- W takim razie zabieram ją stąd. - Richard odstawił ku­bek. - Dzięki za kawę. Chyba tylko dzięki niej jeszcze funkcjo­nuję.

- Richard, jak tam jest? Tak naprawdę? - Eve także wstała. - Co teraz będzie?

- Przy odrobinie szczęścia pijacy wytrzeźwieją albo stracą przytomność, a ci, którzy uganiali się po mieście w poszukiwa­niu kogoś, kogo mogliby ukarać, dorobią się odcisków i zakwa­sów, po czym wrócą do domu odpocząć.

- Jak dotąd szczęście raczej nam nie sprzyja - powiedział Shane.

- Niestety - przyznał Richard. - Ale nie możemy po prostu wszystkiego pozamykać. Ludzie muszą pracować, dzieci cho­dzić do szkoły. Potrzebujemy chociaż namiastki normalnego ży­cia. I nad tym właśnie pracujemy. Są już prąd i woda, a nawet telefony. Telewizja i radio znów nadają. Mam nadzieję, że to trochę uspokoi ludzi. Policja patroluje miasto. W ciągu dwóch minut możemy dotrzeć wszędzie. Problem tylko w tym, że me­teorolodzy zapowiadają złą pogodę. Podobno zbliża się do nas jakaś wielka burza. Nie podoba mi się to, ale może przynajmniej część świrów będzie wolała zostać w domu. Nawet wściekły tłum nie lubi deszczu.

- A co z uniwerkiem? - spytała Claire. - Funkcjonuje?

- Owszem, zajęcia się odbywają, chociaż wydaje się to nie­wiarygodne. Wcisnęliśmy studentom bajeczkę, że zamieszki to nie zamieszki, tylko ćwiczenia na wypadek katastrofy. Podobno niektórzy nam uwierzyli.

- Ale o wampirach nic nie wiadomo?

- Niezupełnie.

- Co masz na myśli?

- Przed świtem znaleźliśmy ciała - odparł. - Wampirów. Wszystkie zginęły od srebra albo dekapitacji. Niektóre... nie­których z nich znałem. Rzecz w tym, że moim zdaniem to nie Bishop pozabijał ich wszystkich. Wygląda na to, że ludzie pozabijali te wampiry.

Claire wstrzymała oddech. Eve zasłoniła usta.

- Kto...

- Bernard Tempie. Sally Christien. Tien Ma. I Charles Effords.

- Charles Effords? - Eve opuściła dłoń. - Charles od Miran­dy? Jej patron?

- Tak. Sądząc ze stanu ciał, to on był głównym obiektem ataku. Nikt nie lubi pedofili.

- Nikt oprócz Mirandy - odparła Eve. - Teraz chyba trochę się wystraszy.

- Skoro już o tym rozmawiamy... - Richard zawahał się na moment. - Miranda zniknęła - dokończył.

- Zniknęła?

- Wyparowała. Zarządziliśmy poszukiwania. Jej rodzice zgłosili zaginięcie już wczoraj wieczorem. Mam nadzieję, że nie była z Charlesem, kiedy dopadł go tłum. Jeśli się na nią na­tkniesz, daj znać, dobrze?

Usta Eve wymówiły bezgłośnie słowo „zgoda”, ale dziew­czyna nie zdołała wydobyć z siebie głosu.

- Muszę lecieć. - Richard zerknął na zegarek. - Standardo­wy tekst: zamykajcie drzwi, sprawdzajcie dokumenty wszyst­kich gości. W razie kontaktu z jakimkolwiek wampirem lub wie­ści na ich temat natychmiast nas powiadomcie. Kontaktujcie się za pomocą radiotelefonów, nie zwykłych telefonów. I uwa­żajcie na siebie.

Eve przełknęła ślinę.

- Tak jest. Czy mogę zobaczyć się z Michaelem? Richard nie odpowiadał przez chwilę, jak gdyby wcześniej nie przyszło mu to do głowy.

- Chodź - odparł w końcu, wzruszając ramionami.

- Wszyscy pojedziemy - powiedział Shane.

Jazda do ratusza, przy którym mieściło się więzienie, by­ła mało komfortowa, bo w radiowozie Richard, Monica, Eve, Shane i Claire z trudem się zmieścili. Monica zajęła przed­nie siedzenie, obok brata, a Claire z przyjaciółmi stłoczyli się z tyłu.

Nikt nie powiedział słowa, nawet wtedy gdy mijali spalone i zdemolowane domy i sklepy. Teraz panował względny spokój.

Richard przejechał przez policyjną barykadę wokół ratusza i zjechał na podziemny parking.

- Zabiorę Monicę do rodziców - powiedział. - Wy idźcie do cel. Zaraz do was wrócę.

Pięcioro wampirów przetrzymywano w części więzienia o wzmocnionych zabezpieczeniach, z dala od światła dnia. Claire naszły nieprzyjemne wspomnienia o więzieniu, w któ­rym zamykano Myrnina, dla jego własnego dobra. Czy ktoś kar­mił te wampiry? Albo chociaż próbował?

Claire znała dwa wampiry z pięciorga.

- Sam! - wykrzyknęła, rzucając się do krat.

Dziadek Michaela leżał na pryczy, przykrywając oczy bladą dłonią. Wstał, słysząc swoje imię. Claire dostrzegała teraz wy­raźne podobieństwo między dziadkiem a wnukiem, różnili się tylko kolorem włosów - Michaela były złociste, a Sama - rude.

- Wyciągnij mnie stąd - poprosił Sam, ruszając w stronę drzwi, po czym gwałtownie potrząsnął kratami. Claire odsko­czyła, otwierają usta ze zdziwienia. - Otwórz to! Wypuść mnie, Claire! Natychmiast!

- Nie słuchaj go - powiedział Michael, który przyglądał się im ze swojej celi. - Hej. Przynieśliście mi wytrych w ciastku czy coś w tym rodzaju?

- Ciastko przyniosłem, ale zżarłem po drodze. Takie czasy.

- Shane wyciągnął rękę, a Michael uścisnął ją przez kraty.

Eve usiłowała przytulić się do Michaela przez kraty. Chociaż wyglądało to bardzo dziwnie, Claire widziała, ile znaczył dla Michaela ten uścisk. Ucałował Eve. Claire odwróciła się, bo by­ła to bardzo intymna scena.

- Claire, otwórz mi! - ryknął znowu Sam. - Muszę się stąd wydostać. Amelie!

Policjant, który eskortował ich do cel, zainterweniował:

- Panie Glass, proszę się uspokoić. Nigdzie pan nie pójdzie i doskonale pan o tym wie. - Odwrócił się do Shane'a i Claire.

- Od początku tak się zachowuje. Już dwa razy musieliśmy go kłuć, bo robił sobie krzywdę, kiedy za wszelką cenę usiłował się wydostać. Reszta jakoś lepiej to znosi, już się uspokoili. Ale on wariuje.

Sam rzeczywiście był niespokojny. Na oczach Claire usiło­wał wyłamać zamek, ale nie dał rady.

- Muszę stąd wyjść - wymamrotał, opadając na pryczę. - Amelie mnie potrzebuje.

Claire spojrzała na Michaela.

- Przepraszam, że pytam, ale czy ty też się tak czujesz? Tak... jak Sam?

- Nie - odparł Michael, nie otwierając oczu. - Przez dłuższy czas dręczył mnie ten... zew. Ale trzy godziny temu ustąpiło.

- W takim razie czemu Sam...

- To nie zew - odparł Michael. - Sam po prostu nie może znieść, że Amelie ma kłopoty, a on nie może jej pomóc.

Sam ukrył twarz w dłoniach. Przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy.

Claire wymieniła spojrzenia z Shane'em.

- Co się dzieje, Sam? - spytała. - Co wiesz?

- Ludzie umierają, tyle się dzieje - odparł. - A Amelie jest w niebezpieczeństwie. Muszę do niej iść! Nie mogę tak tu sie­dzieć.

Znów rzucił się na kraty i kopnął w nie tak mocno, że aż zadzwoniły.

- A jednak będzie pan tu siedział - oznajmił policjant, ale współczującym tonem. - Jeśli wyjdzie pan na światło słonecz­ne, to nie pomoże pan Amelie, prawda?

- Mogłem wyruszyć wiele godzin, przed świtem - warknął Sam. - Wiele godzin temu!

Policjant uśmiechnął się złośliwie, a Sam spłonął rumieńcem. Nikt poza tym się nie odezwał, a Sam przestał się miotać. Położył się na pryczy i odwrócił plecami do gości.

- Trochę się denerwuje, nie? - szepnął Shane.

Policjant - a także Richard, który w tym czasie wrócił - wy­tłumaczył im, że początkowo wszystkie wampiry zachowywały się równie agresywnie. Teraz wściekał się już tylko Sam. Jak twierdził Michael, to nie wezwania Amelie tak go rozjuszały, tylko troska o nią. Miłość.

- Proszę się odsunąć - powiedział policjant do Eve, która popatrzyła najpierw na niego, a potem na Michaela.

Po chwili jeszcze raz pocałowała swojego chłopaka i po­słusznie odstąpiła od krat, choć tylko o maleńki krok.

- Czyli... czujesz się dobrze? Na pewno?

- Jasne. Nie jest to może Ritz, ale dajemy radę. Wiem, że nie trzymają nas tutaj, żeby robić nam krzywdę. - Michael wy­ciągnął palec i przytknął do jej ust. - Niedługo wrócę.

- Oby - odparła Eve, całując palec Michaela. - Jeszcze tro­chę i zacznę chodzić z jakimś innym facetem.

- Zawsze mogę wynająć komuś innemu twój pokój.

- A ja sprzedać twoją konsolę na eBayu.

- O nie - zaprotestował Shane. - To już byłoby podłe!

- Sam rozumiesz, Michael. Musisz wrócić do domu, bo jak nie, to grozi nam jakiś totalny chaos. - Eve zniżyła głos, ale nie zaczęła szeptać. - Poza tym tęsknię za tobą. Brakuje mi ciebie. Każdej minuty...

- Ja też tęsknię. Tęsknię za wami wszystkimi.

- Pewnie, pewnie - mruknął Shane. - Mam tylko nadzieję, że nie w taki sam sposób...

- Zamknij się, koleś, albo wyjdę tam do ciebie...

- On chyba ma się nieźle - powiedział Shane, odwracając się do policjanta.

- Bardziej martwię się o was - wyznał Michael. - W domu wszystko w porządku?

- Muszę spalić bluzkę, bo Monica ją sobie pożyczyła - powiedziała Claire. - Ale poza tym wszystko gra.

Usiłowali rozmawiać dłużej, ale widok pleców uparcie mil­czącego Sama nie pozwalał prowadzić normalnej konwersacji. Sam naprawdę cierpiał, a Claire nie wiedziała, jak mu pomóc, nie wypuszczając go na spacer w promieniach południowego słońca. Nie wiedziała, gdzie jest Amelie, i nie umiałaby nawet zacząć jej szukać przy zamkniętych portalach.

Amelie zebrała armię złożoną ze wszystkich, których Bishop nie zdążył zwerbować wcześniej. Claire nie wiedziała tylko, do czego Amelie zamierzała tej armii użyć.

Uściskała zatem Michaela, powiedziała Samowi, że wszyst­ko będzie dobrze i opuścili więzienie.

- Jeżeli przesiedzą spokojnie cały dzień, to wieczorem ich wypuszczę - obiecał Richard. - Ale trochę się boję, jak skończą, kiedy pozwolę im włóczyć się po mieście. To, co przytrafiło się Charlesowi i tamtym innym, może także ich spotkać. Kiedyś przynajmniej wiedzieliśmy, z kim walczymy, ale teraz trudno powiedzieć, kto się na nas czai i co zamierza. Nie możemy li­czyć na to, że wampiry obronią się same.

- Tata powiedziałby, że najwyższy czas, by karta się odwró­ciła - stwierdził Shane.

- Ty też tak uważasz? - spytał Richard, przeszywając go długim spojrzeniem.

Shane spojrzał najpierw na Michaela, a potem na Sama.

- Nie. Już nie.

Dzień minął spokojnie. Claire usiłowała się uczyć, ale nie mogła opanować gonitwy myśli. O kilka minut sprawdzała e - mail i telefon, licząc na jakikolwiek znak od Amelie. Nie mo­żesz nas tak zostawić. Nie wiemy, co robić.

Wiadomo tylko, że trzeba iść naprzód. Shane miał rację, nie mogli siedzieć bezczynnie. Ziemia wciąż się kręciła.

Po południu Eve odwiozła Claire do domu rodziców, którzy nakarmili ją ciastem i napoili mrożoną herbatą. Matka uraczyła ją porcją pocieszeń, a ojciec wyglądał na zmęczonego i chore­go, więc Claire zaczęła się martwić o jego serce. Ale jego głos brzmiał normalnie, gdy mówił, że ją kocha, że się martwi. I że chce, żeby wróciła do domu.

A myślała, że ten temat już został zamknięty...

Claire zerknęła na Eve.

- Pomówimy o tym, kiedy sytuacja wróci do normy, do­brze? - Jak gdyby w Morganville sytuacja kiedykolwiek była normalna. - W przyszłym tygodniu?

Tata przytaknął.

- W porządku. Ale nie zmienię zdania. Lepiej ci będzie w domu.

Claire nie wiedziała, jakie zaklęcie pan Bishop rzucił na jej ojca, ale działało bez zarzutu - gdy w grę chodził pobyt Claire w Domu Glassów, tata nie przyjmował żadnych argu­mentów. A może to wcale nie było zaklęcie, tylko instynkt rodzicielski.

Claire zatkała sobie usta ciastem i, udając, że nie słyszała tej uwagi, spytała mamę o nowe zasłony. W ten sposób mia­ły o czym rozmawiać kolejne dwadzieścia minut. Wtedy wypa­dało już, żeby Eve zasugerowała, że muszą wracać do domu. Wkrótce wsiadły do samochodu.

- Nieźle - powiedziała Eve, włączając silnik. - I co, zamie­rzasz się zgodzić? Wprowadzisz się do nich?

Claire bezradnie wzruszyła ramionami.

- Nie wiem. Nie wiem, czy dożyjemy wieczoru! Trochę trudno mi robić plany. - Claire naprawdę nie zamierzała mówić nic więcej, ale słowa same cisnęły się jej na usta: - Shane powiedział, że mnie kocha - wypaliła wreszcie, gdy Eve wyprowa­dziła samochód na ulicę.

Eve nacisnęła hamulec tak mocno, że szczęknęły klamry od pasów bezpieczeństwa.

- Shane co? Co powiedział?

- Shane powiedział, że mnie kocha.

- W porządku. Pierwsza myśl: cudownie, wspaniale, mia­łam nadzieję, że to właśnie mówiłaś... - Eve odetchnęła głębo­ko i zwolniła hamulec, kierując samochód z powrotem na ulicę. - Druga myśl: hm... mam nadzieję, że będziecie... jak to ująć... uważać.

- Masz na myśli, że nie będziemy uprawiać seksu? Nie, nie będziemy - zapewniła Claire nieco szorstkim tonem. - Nawet gdybyśmy chcieli, to Shane złożył mi obietnicę, której nie zła­mie, choćbym ja zmieniła zdanie.

- Aha... Aha... - Eve otworzyła szeroko oczy i obrzuciła Claire spojrzeniem zdecydowanie zbyt długim jak na kierowcę na drodze. - Ty żartujesz! Czekaj, nie, chyba mówisz poważnie. Wyznał, że cię kocha, a potem powiedział, że...

- Nie - odparła Claire. - Powiedział „nie”.

- Aha. - Zadziwiające, jak wiele znaczeń miewały wes­tchnienia Eve, tym razem zabrzmiało bardzo współczująco. - Wiesz, to znaczy, że Shane jest...

- Wielki? Niewiarygodnie cudowny? Tak, wiem. Ja po prostu... - Claire uniosła ręce. - Ja po prostu go chcę, rozu­miesz?

- Ale za parę miesięcy wciąż tu będzie. W wieku siedemna­stu lat nie jest się już dzieckiem, przynajmniej w Teksasie.

- Widzę, że przemyślałaś już tę sprawę.

- Nie ja... - odparła Eve, patrząc na Claire przepraszająco.

- Shane? Rozmawiał o tym z tobą?

- Potrzebował rady. Poważnie podchodzi do sprawy. O wie­le poważniej niż się spodziewałam. I chce zachować się jak trze­ba. To chyba dobrze. Większości facetów jest wszystko jedno.

Claire zacisnęła zęby.

- Nie wierzę, że mówił ci to wszystko!

- Przecież sama też mi powiedziałaś.

- Ale on jest facetem!

- Pewnie cię zaskoczę, ale faceci też czasem coś mówią po­za „podaj piwo” i „włączymy sobie pornola?” - Eve skręciła za róg. Minęły kilka przecznic. Na szkole podstawowej widniał napis „Zamknięte do odwołania”. - Chyba nie prosiłaś mnie o radę, ale i tak ją dostaniesz. Pewnie myślisz, że już do tego dojrzałaś, ale daj sobie czas. Nie masz daty ważności.

Claire roześmiała się mimo irytacji.

- W tej chwili czuję się trochę przeterminowana.

- Ach te hormony!

- A ile ty miałaś lat?

- Za mało. I mówię z doświadczenia, młoda. - Eve spoważ­niała. - Żałuję, że nie zaczekałam na Michaela.

Z jakiegoś powodu Claire była zaskoczona tym wyznaniem. Poczuła się niezręcznie.

- Uhm... czy Brandon...? - Brandon był Opiekunem rodzi­ny Eve, potwornym typem. Claire nie wyobrażała sobie nic gor­szego niż pierwszy raz z kimś takim.

- Nie. Nie to, że nie chciał, ale nie, nie Brandon.

- A kto?

- Sorry. Prywatna sprawa.

Claire zamrugała. Eve niewiele spraw uważała za naprawdę prywatne.

- Serio?

- Serio. A morał? Skoro Shane twierdzi, że cię kocha, to kocha i kropka. Nie rzuca takich słów na wiatr. To nie jest fa­cet, który będzie ci wciskał to, co chcesz usłyszeć. Masz wielkie szczęście i powinnaś o tym pamiętać.

Claire naprawdę bardzo się starała, ale od czasu do czasu przed oczami stawała jej tamta scena. Moment, gdy spojrzał jej w twarz i wypowiedział te słowa, a ona dostrzegła w jego oczach niesamowite światło. Chciała ujrzeć je znów. I jeszcze raz, i jeszcze raz. A tymczasem zobaczyła, jak odchodzi.

Było to bardzo romantyczne. Ale także frustrujące - nigdy wcześniej nie zaznała takiego uczucia. Teraz doszło do niego coś nowego: wątpliwości. A może to moja wina. Może powin­nam była zrobić coś, dać mu jakiś znak.

Eve łatwo rozszyfrowała minę Claire.

- Wszystko będzie dobrze - zapewniła. - Daj mu trochę czasu. To drugi prawdziwy dżentelmen, którego poznałam w życiu. To nie znaczy, że nie ma ochoty cisnąć cię na łóżko i zabrać do rzeczy. Po prostu nie zamierza tego robić od razu. I musisz przyznać, że to dość podniecające.

Claire przyznała.

Pod wieczór Richard zadzwonił z informacją, że wypuszcza Michaela. Znów wyruszyli do ratusza. Barykady były już pra­wie usunięte. Radio i telewizja donosiły, że dzień minął spokoj­nie. Właściciele sklepów, a przynajmniej wszyscy oprócz wam­pirów, planowali otworzyć je następnego dnia rano. Szkoły także wznawiały zajęcia.

Zycie toczyło się dalej. Oczekiwano, że burmistrz Morrell wy­głosi przemówienie, chociaż nikt naprawdę nie zamierzał słuchać.

- Sama także wypuszczają? - spytała Claire, gdy Eve par­kowała samochód.

- Richard niespecjalnie może trzymać kogokolwiek dłużej. Jakieś miejskie prawo. To chyba oznacza, że zapanuje porzą­dek. W dodatku myślę, że Richard boi się, czy Sam nie zrobi sobie krzywdy, jeśli dłużej posiedzi w zamknięciu. Może myśli, że Sam doprowadzi go do Amelie. - Eve rozejrzała się po par­kingu. Stało tam kilka samochodów z przyciemnianymi szyba­mi, ale, no cóż, zawsze tam stały. Reszta aut prawdopodobnie należała do ludzi. - Widzicie coś?

- Co na przykład? Jakiś wielki napis treści „To pułapka”? - Shane otworzył drzwi, wysiadł i podał rękę Claire. Gdy już sta­nęła obok niego, nie puścił jej dłoni. - Nie sądzę jednak, żeby niektórzy nasi obywatele nie byli zdolni do wywieszenia czegoś podobnego. Ale nie, nie widzę nic niepokojącego.

Gdy dotarli do więzienia, Michael właśnie wychodził z ce­li, więc wymienili uściski dłoni i przytulili się na powitanie. Pozostałe wampiry nie miały nikogo, kto mógłby im pomóc, więc były trochę zdezorientowane.

Wszystkie, oprócz Sama.

- Zaczekaj! - Michael szarpnął dziadka za ramię, by go za­trzymać. Claire znów uderzyło podobieństwo między nimi. To podobieństwo było im dane już na zawsze, skoro żaden nie miał się zestarzeć. - Nie możesz w pojedynkę rzucać się jej na ratu­nek. Nie wiesz nawet, gdzie jest. Jeśli pogalopujesz do niej na białym rumaku, możesz najwyżej dać się zabić.

- Jeśli nic nie zrobię, ona może zginąć. A na to nie pozwo­lę, Michael. Jeśli Amelie umrze, nic nie będzie już miało sen­su. - Sam strząsnął dłoń Michaela. - Nie proszę, byś pobiegł ze mną. Po prostu nie wchodź mi w drogę.

- Dziadku...

- Właśnie. Rób, co ci każę. - Sam zniknął, zanim Claire zdołała zrozumieć, co mówi. Wyglądał jak oddalający się wir trąby powietrznej.

- No to tyle zostało z naszych nadziei, że dowiemy się, gdzie jej szukać - podsumował Shane. - Chyba że twój samo­chód porusza się z prędkością światła, Eve.

Michael popatrzył za dziadkiem z mieszaniną gniewu, żalu i smutku. Potem uścisnął mocniej Eve i pocałował ją w czubek głowy.

- Rodziny się nie wybiera, są gorsze niż moja...

- Owszem - przytaknęła Eve. - Podsumujmy. Mój ojciec był tyranem i draniem...

- Mój też - dodał Shane, unosząc dłoń.

- Dziękuję. Mój brat jest psychopatycznym mordercą...

- O moim ojcu nie ma co mówić - stwierdził Shane.

- Słusznie. Widzisz, że twoja rodzina jest po prostu rewe­lacyjna w porównaniu z naszą. Może i trochę krwiożercza. Ale całkiem fajna.

Michael westchnął.

- W tej chwili trudno mi o niej myśleć w ten sposób.

- Ale będzie łatwiej. - Eve nagle spoważniała. - Shane i ja już nigdy tego nie doświadczymy. Teraz ty jesteś naszą rodziną.

- Wiem - odparł Michael. - Jedźmy do domu.

ROZDZIAŁ 11

Dom znów należał do nich, ale wyglądał jak pobojowisko. „Goście” wprawdzie nie starali się umyślnie brudzić, ale pokoje, przez które przewinęło się tyle osób, nie mogły wyglą­dać lepiej. Claire wzięła worek na śmieci i zaczęła zgarniać do niego papierowe talerze, styropianowe kubki z resztkami kawy, zwinięte opakowania od batonów i gazety. Shane włączył grę wideo - najwyraźniej miał ochotę powalczyć trochę z zombie. Michael wyciągnął gitarę z futerału i próbował ją nastroić, ale co chwila wyglądał przez okno, niespokojny i zmartwiony.

- I co? - spytała Eve. Podgrzała spaghetti i podała Michaelowi talerz. - Widzisz coś?

- Nic - odparł, z trudem zdobywając się na przelotny uśmiech. Nie jestem głodny, przepraszam - dodał i machnął ręką.

- Świetnie, więcej dla mnie. - Shane chętnie wziął talerz, położył go sobie na kolanach i wepchnął solidną porcję spa­ghetti do buzi. - A poważnie, dobrze się czujesz? Nigdy nie od­mawiałeś jedzenia.

Michael nie odpowiedział. Wbił wzrok w ciemność za oknem.

- Martwisz się o Sama - domyśliła się Eve.

- O Sama i innych. To szaleństwo. Co tu się dzieje... - Michael niemal bezwiednie sprawdził, czy okno jest dobrze zamknięte. - Czemu Bishop nie przejął władzy? Co on robi? Czemu nie jesteśmy świadkami walki?

- Może Amelie właśnie skopała mu tyłek gdzieś tam, w mroku. - Shane dalej pochłaniał spaghetti.

- Nie. Czułbym to. Myślę... Myślę, że się ukrywa. Z resztą swoich zwolenników, mam na myśli wampiry.

- A wyczuwasz, gdzie się ukrywają? - Shane przestał na chwilę przeżuwać.

- Nie... wydaje mi się tylko... - Michael pokręcił głową. - Nie, nic już nie czuję. Przepraszam, ale chyba coś się zmienia. Niebawem coś się wydarzy.

Claire właśnie wzięła sobie talerz makaronu, kiedy rozleg­ły się kroki. Wszyscy najpierw popatrzyli do góry, a potem po sobie. Nikt niczego nie powiedział. Michael wyciągnął palec i wskazał najpierw na siebie, później na schody. Pozostali przy­taknęli. Eve wyciągnęła szufladę, z której wyjęła trzy zaostrzo­ne kołki. Jeden rzuciła Shane'owi, drugi Claire, a trzeci uchwy­ciła tak mocno, że zbielały jej knykcie.

Michael bezszelestnie wspiął się na schody.

I nie wrócił. Zamiast niego pojawił się natomiast czar­ny płaszcz i białe szerokie spodnie z nogawkami wciśniętymi w czarne buty. Myrnin przechylił się przez poręcz.

- Zbiórka na górze. Potrzebuję was wszystkich.

- Yy... - Eve spojrzała na Shane'a. Shane na Claire. Claire poszła za Myrninem.

- Uwierzcie, lepiej róbcie, co mówi.

Michael czekał w korytarzu, w pobliżu sekretnych drzwi, które stały teraz otworem. Poprowadził ich na górę.

Claire spodziewała się wszystkiego, ale z pewnością nie tłu­mu, a to właśnie ujrzała w pokoju na trzecim piętrze. Zaskoczona wbiła wzrok w wielką gromadę ludzi, po czym wycofała się, by zrobić miejsce Shane'owi, Eve i Michaelowi.

Myrnin nadszedł ostatni.

- Znasz już Theo Goldmana i jego rodzinę, prawda Claire? - spytał.

Claire odzyskała ostrość widzenia. Rzeczywiście, kiedyś już ich spotkała, w muzeum, kiedy próbowali ocalić Myrnina. Theo Goldman rozmawiał wówczas z Amelie, powiedział jej, że nie będą walczyć.

Ale Claire wydawało się, że ci ludzie jednak walczyli. Wampir nie może być posiniaczony, ale może mieć podarte ubranie i smugi krwi na skórze. Wszyscy zebrani byli wyczer­pani i dziwnie... pozbawieni energii. Najgorzej wyglądał Theo. Jego twarz składała się z samych zmarszczek, jak gdyby w ciągu paru dni postarzał się o sto lat.

- Przepraszam, ale nie mieliśmy dokąd pójść... - odezwał się. - Myślałem, że znajdziemy tu Amelie, że udzieli nam schro­nienia. Próbowaliśmy już wszędzie.

Claire przypomniała sobie, że oprócz Amelie zaginęły jesz­cze co najmniej dwie osoby, człowiek i wampir.

- Co się stało? Myślałam, że jesteście bezpieczni.

- Byliśmy - odparł Theo. - A potem zrobiło się niebezpiecz­nie. Tak bywa na wojnie. Nie ma dobrych kryjówek. Ktoś wie­dział, gdzie się schowaliśmy, albo przynajmniej podejrzewał. Wczoraj o świcie do naszego mieszkania włamało się kilkoro wściekłych ludzi. Jochen... - Theo spojrzał na żonę, która po­chyliła głowę. - Nasz syn Jochen oddał życie, by ich zatrzymać. Z nim zginął nasz przyjaciel, człowiek, William. Potem ukrywa­liśmy się, uciekaliśmy z miejsca na miejsce, myśląc tylko o tym, by nie wygoniono nas na słońce.

- Jak się tu dostaliście? - spytał Michael. Wydawał się nie­ufny, a Claire nie miała mu tego za złe.

- Ja ich tu przyprowadziłem - oświadczył Myrnin. - Usi­łowałem odnaleźć wszystkich tych, którzy pozostali. - Ukląkł przed małą dziewczynką i pogłaskał ją po włosach. Uśmiechnęła się, ale był to wystraszony uśmiech. - Na razie mogą tu zostać. Niewiele osób wie o istnieniu tego pomieszczenia. Zostawiłem portal na strychu na wypadek, gdyby musieli uciekać, ale to je­dyna droga i prowadzi wyłącznie na zewnątrz. Ostatnia deska ratunku.

- A gdzie reszta? - spytała Claire. - Bardzo niewiele wampirów pozostało neutralnych. Większość dołączyła albo do Amelie, albo do Bishopa. Niektórzy... Myrnin rozłożył ręce. - Po prostu zniknęli.

- Co oni robią? Amelie i Bishop?

- Przesuwają siły. Usiłują znaleźć dogodny teren do walki, szukają sposobu, żeby zyskać przewagę. To długo nie potrwa. - Myrnin wzruszył ramionami. - Wcześniej czy później w końcu się ze sobą zmierzą. Jeszcze tej nocy. Ktoś wygra, ktoś przegra. A rano Morganville pozna swój los.

To zabrzmiało groźnie. Naprawdę groźnie. Claire zadrżała i popatrzyła na pozostałych. Nikt się nie odezwał.

- Claire, rozmawiałaś już z tym doktorem? - spytał Myrnin.

- Próbowałam, ale nie mogłam się z nim połączyć. Czy ty... czy ty się dobrze czujesz?

- Na razie jeszcze tak - odparł charakterystycznym tonem, który przybierał, gdy leki powoli przestawały działać. - Wkrótce nie będę już bezpieczny dla otoczenia, muszę przyjąć kolejną dawkę. Możesz ją dla mnie zdobyć?

- W laboratorium nic już nie zostało...

- Byłem tam. Bishop mnie uprzedził. Będę potrzebował sporo naczyń i nowej biblioteki. - Myrnin powiedział to lek­ko, ale Claire dostrzegła napięcie w jego twarzy i cień, kryjący się w ciemnych oczach. - Usiłował zniszczyć portale, odciąć Amelie. Zdołałem jakoś to sklecić z powrotem, ale muszę na­uczyć cię, jak to się robi, na wypadek...

Nie musiał kończyć. Claire powoli pokiwała głową.

- Musisz iść - powiedziała. - Czy więzienie jest bezpiecz­ne? To, w którym trzymacie najciężej chorych?

- Nie ma tam niczego interesującego dla Bishopa, więc my­ślę, że jeszcze przez jakiś czas będzie omijał to miejsce. Sam się tam zamknę, do czasu gdy zdobędziesz lek. - Myrnin nachylił się nad Claire. - Musimy ulepszyć lek - powiedział z naciskiem. - I rozdawać go wszystkim. Stres, walki... to wszystko przyspie­sza rozwój choroby. Zauważyłem już pierwsze objawy u Theo, a nawet u Sama. Jeżeli nie zadziałamy, wkrótce niepokój i strach zaczną zbierać kolejne ofiary. Nie będą nawet zdolni do obrony.

- Zajmę się tym - obiecała Claire.

Myrnin wziął ją za rękę i ucałował jej dłoń. Jego wargi były suche jak pył, ale ich dotyk wciąż przyprawiał Claire o łaskotki w koniuszkach palców.

- Wierzę w ciebie, moja mała. A teraz wróćmy do twoich przyjaciół.

- Jak długo oni będą musieli tu zostać? - spytała Eve. W jej tonie nie było nieżyczliwości, ale napięcie. Claire pomyśla­ła właśnie, że w ich domu znalazło się sporo zupełnie obcych wampirów. - Nasze zapasy krwi są nieduże...

Theo się uśmiechnął. Claire przypomniała sobie, z ukłu­ciem niepokoju, co powiedział do Amelie w muzeum. Zupełnie nie podobał jej się ten uśmiech.

- Nie potrzebujemy wiele - powiedział Theo. - Sami się wykarmimy.

- Chodzi mu o to, że mogą poczęstować się krwią znajo­mych ludzi - powiedziała Claire. - To takie danie na wynos. Ale nie, w naszym domu tak się nie robi.

- Chyba nie czas teraz na... - zaczął Myrnin, marszcząc brwi.

- Owszem, to jest właśnie ten czas i doskonale o tym wiesz. Czy ktokolwiek ich pytał, czy zechcą wystąpić w charakterze przekąsek? Nie słyszałam.

Dwie kobiety niebędące wampirzycami miały przerażone miny.

- To nasza sprawa - odparł Theo niezmieszany. - Nie zrobimy im krzywdy.

- Nie wiem, skąd ta pewność. Chyba że pobieracie plazmę przez osmozę.

- A czego ty właściwie oczekujesz? - W oczach Theo zamigotał ogień. - Mamy się zagłodzić? Dzieci też?

- Wiem, gdzie są duże zapasy krwi - wtrąciła się Eve, odchrząkując. - Tylko ktoś musi tam ze mną pójść.

- Nie ma mowy - odparł Shane. - Nikt nie będzie się wtó­rzył po ciemku. Poza tym to miejsce jest zamknięte.

Eve sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej pęk kluczy. Po chwili wyłowiła jeden klucz, który chwyciła za czubek.

- Nie oddałam go - odparła. - Kiedyś to ja byłam odpowiedzialna za zamykanie i otwieranie kawiarni.

Myrnin popatrzył na nią w zamyśleniu.

- Nie ma portalu prowadzącego do Common Grounds. Znalazła się poza siecią, co znaczy, że wampiry mogą zostać zamknięte w pułapce, aż zabije je świt.

- Nieprawda. Są podziemne tunele, sama je widziałam. Oliver przy mnie wysłał tą drogą sporo osób. - Eve uśmiechnęła się cierpko. - Proponuję, żeby przenieść tam naszych przyjaciół. Proponuję też kawę. Lubicie kawę, prawda? Wszyscy lubią kawę.

Theo zignorował Eve i spojrzał na Myrnina.

- Czy to dobra oferta?

- Tam będzie łatwiej się bronić - przyznał Myrnin. - Są sta­lowe okiennice. Jeśli to prawda z tymi podziemnymi tunelami, to tam lepiej będzie stworzyć bazę. - Myrnin zwrócił się do Eve. - Potrzebujemy cię w charakterze kierowcy.

Powiedział to takim tonem, jak gdyby to Eve była jego po­mocnicą. Na twarzy Claire wystąpiły rumieńce gniewu.

- Słucham? A może byś tak wtrącił „proszę”, skoro potrze­bujesz przysługi?

Oczy Myrnina zrobiły się prawie czarne i lodowate.

- Chyba zapomniałaś, że to ja cię zatrudniam, Claire. W pewnym sensie jesteś moją własnością. Nie muszę prosić i dziękować ani tobie, ani twoim przyjaciołom, ani jakiemukol­wiek innemu człowiekowi. - Przerwał i po chwili zaczął się za­chowywać jak Myrnin, którego znała. - Jednak rozumiem two­je zastrzeżenie. Dobrze. Zatem, bardzo proszę, czy zechciała­byś zawieźć nas do Common Grounds, młoda damo? Byłbym ogromnie, niezmiernie wręcz zobowiązany.

Omal nie pocałował Eve w rękę, więc trudno się było dzi­wić, że wyraziła zgodę.

Claire ograniczyła się do tak gwałtownego przewrócenia oczami, że rozbolała ją głowa.

- Wszyscy się nie pomieścicie do jednego samochodu - za­uważyła.

- Poza tym Eve sama nie pojedzie - dodał Michael. - Mój samochód jest w garażu. Zabiorę resztę. Shane i Claire...

- Zostaną tutaj, nie będą zajmować miejsca w samocho­dzie - dokończył Shane. - To brzmi rozsądnie. Słuchajcie, skoro jacyś ludzie szukają tych wampirów, to trzeba szybko ich prze­nieść. Zadzwonię do Richarda. Może podesłać paru gliniarzy do ochrony.

- Nie - odparł Myrnin. - Żadnej policji. Nie możemy jej ufać.

- Dlaczego nie?

- Niektórzy współpracowali z Bishopem albo z grupami wandali. Mam na to dowody. Nie wolno nam ryzykować.

- Ale Richard... - zaczęła Claire, jednak na widok spojrze­nia Myrnina urwała. - W porządku. Dobra. Chcecie być sami, rozumiem.

Eve nie chciała dać się w to wciągnąć, ale specjalnie nie protestowała. Być może z uwagi na ilość kłów w pomieszcze­niu. Gdy Goldmanowie, Myrnin, Eve i Michael ruszyli na dół, Shane odciągnął Claire na stronę.

- Musimy wykombinować, jak odciąć ten dom. Tak na wszelki wypadek - powiedział.

- Masz na myśli... - Claire machnęła ręką w kierunku wam­pirów. Shane przytaknął. - Ale skoro Michael tu mieszka i my tu mieszkamy, nie możemy się tak po prostu zabarykadować. Z tego co zrozumiałam, trzeba to robić stopniowo. I uprzedza­jąc twoje pytanie, nie wiem jak. Nie wiem też, jak się omija taką blokadę, chyba tylko Amelie ma klucze.

Shane był wyraźnie rozczarowany.

- A może zamkniemy te dziwne drzwi, przez które wpadają Amelie i Myrnin?

- Mogę nad tym popracować. Co nie znaczy, że potrafię je otwierać i zamykać.

- Wspaniale. - Shane usiadł na starej wiktoriańskiej kana­pie. - W takim razie robimy za główną stację przesiadkową dla nieumarłych. Jakoś mnie to nie zachwyca. Czy Bishop może się tu dostać?

Claire także się nad tym zastanawiała i konieczność wypo­wiedzenia swoich myśli na głos przyprawiła ją o dreszcz.

Nie wiem. Może tak. Ale Myrnin twierdzi, że ustawił drzwi tak, by można było przez nie tylko wychodzić. W takim razie proponuję po prostu zaczekać...

Z braku możliwości do dokonywania bohaterskich, lub choćby pożytecznych czynów, Claire postanowiła jeszcze raz podgrzać spaghetti. Zjedli je z Shane'em, gapiąc się bezmyślnie w telewizor. Każdy hałas sprawiał, że wyostrzała się ich czuj­ność i sięgali po broń. Gdy niemal godzinę później drzwi do kuchni otworzyły się z trzaskiem, Claire potrzebowała trans­plantacji serca. Na szczęście rozległ się ryk Eve.

- Jesteśmy! O rany, spaghetti, umieram z głodu.

Eve wkroczyła do pokoju z talerzem w ręku, już po drodze wpychając sobie do ust makaron. Tuż za nią szedł Michael.

- Wszystko poszło gładko? - spytał Shane. Eve przytaknęła, przeżuwając spaghetti.

- Chyba sobie poradzą. Nikt nie widział, kiedy wchodzili­śmy i nikt tam się nie wybiera przed Oliverem.

- A co z Myrninem?

Eve omal się nie udławiła. Michael poklepał ją po plecach, za co podziękowała mu promiennym uśmiechem.

- Myrnin? A tak, zamienił się w Batmana i odleciał w mrok. Co jest nie tak z tym gościem? Gdyby był superbohaterem, na­zywałby się Człowiek o Dwóch Obliczach...

Brakowało lekarstwa. Claire musiała je zdobyć i popraco­wać nad serum, które wynalazł Myrnin. To było nawet ważniej­sze od innych spraw... oczywiście o ile jakiekolwiek wampiry miały ocaleć.

Zjedli kolację. Przynajmniej udało im się usiąść we czworo przy stole i porozmawiać przez chwilę tak jak dawniej - chociaż wiedzieli, że nie jest. Shane zachowywał się szczególnie nerwo­wo, a nigdy wcześniej mu się to nie zdarzało.

Claire była potwornie zmęczona strachem i kiedy poszła na górę, zasnęła od razu, gdy tylko znalazła się w łóżku.

Ale sen nie przyniósł ani odpoczynku, ani ukojenia.

Śniło jej się, że Amelie, ukrywająca się w nieznanym miej­scu, rozgrywała partię szachów, przesuwając figury z prędko­ścią światła po czarno - białej szachownicy. Bishop siedział po drugiej stronie i uśmiechał się, ukazując zbyt wiele zębów. Gdy zbił wieżę Amelie, figura zmieniła się w miniaturową postać Claire. Nagle oba wampiry stały się ogromne, a ona była taka malutka i bezradna.

Bishop podniósł ją i ścisnął w bladej dłoni, aż na białe pola szachownicy spadło kilka kropel krwi.

Amelie patrzyła na to ze zmarszczonym czołem. Czubkiem palca dotknęła kropel. Claire wyrywała się, krzycząc.

Amelie posmakowała jej krwi. Uśmiechnęła się z zadowo­leniem.

Claire obudziła się, drżąc. Za oknem wciąż było ciemno, ale niebo już się przejaśniało. W domu panował spokój.

Telefon przy łóżku wibrował, podniosła go i zobaczyła, że przy­szła wiadomość od uniwersyteckiego systemu elektronicznego.

Dziś od godz. 7.00 zajęcia odbywają się według starego planu”.

Szkoła wydawała się teraz odległa o miliony kilometrów, należała do innego świata, który nic już dla Claire nie znaczył. Ale zajęcia były dobrym pretekstem, by pojechać do kampu­su, a tam miała wiele spraw do załatwienia. Claire przejrzała listę kontaktów, by odnaleźć doktora Roberta Millsa. Nie ode­brał telefonu. Zerknęła na zegarek, skrzywiła się, widząc, jak jest wcześnie, ale wyskoczyła z łóżka i otworzyła szafę. Dzisiaj jeszcze miała w co się ubrać, ale pranie stało się sprawą prio­rytetową.

Ponownie wybrała numer Millsa.

- Halo? - głos mężczyzny brzmiał, jak gdyby Claire wybudziła go z głębokiego i prawdopodobnie miłego snu. Millsowi zapewne nie śnił się Bishop wyciskający z niego krew na sza­chownicę.

- Tu Claire - powiedziała. - Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie...

- Jest wcześnie? Ach tak. Nie spałem całą noc, dopiero za­snąłem. - Ziewnął. - Cieszę się, że nic ci nie jest, Claire.

- Jest pan w szpitalu?

- Nie. Szpital jest zdewastowany. - Mills znów ziewnął rozdzierająco. - Przykro mi. Jestem w kampusie, na wydziale nauk o życiu. Laboratorium numer 17. Mamy tu kilka łóżek.

- My?'

- Zabrałem żonę i dzieci, nie chciałem ich zostawiać sa­mych.

Claire zupełnie się nie dziwiła.

- Mam do pana prośbę. I potrzebuję więcej lekarstwa. To może być bardzo ważne. Będę za dwadzieścia minut, dobrze?

- W porządku. Tylko nie przychodź tutaj, dzieci jeszcze śpią. Spotkajmy się gdzieś indziej.

- Może w kafejce? Tej w Centrum Uniwersyteckim.

- Wiem, którą masz na myśli, wierz mi. Claire ruszyła w stronę drzwi.

We wszystkim pokojach było cicho, więc Claire doszła do wniosku, że jej współlokatorzy wciąż śpią twardo, nieprzytom­ni z wyczerpania. Nie wiedziała, czemu sama nie śpi. Wibrujący, z trudem tłumiony lęk podpowiadał jej, że jeśli od razu nie za­cznie działać, może się stać coś bardzo złego.

Po szybkim prysznicu, ubrana w ostatnie czyste, niezbyt re­prezentacyjne ubranie, chwyciła plecak i przepakowała rzeczy. Do pistoletu na strzałki brakowało jej amunicji, więc zostawiła go w domu. Próbki krwi Bishopa przygotowane przez Myrnina włożyła do pudełka. Instynkt podpowiedział jej, by zapakować jeszcze kilka kołków i srebrny nóż od Amelie.

I książki.

Claire szła pieszo po Morganville po raz pierwszy od po­czątku zamieszek. Czuła się dziwnie. Miasto znów było bardzo spokojne, ale szyby w sklepach były porozbijane, niektóre zabi­te deskami. Z niektórych budynków zostały tylko zgliszcza. Na chodnikach walały się potłuczone butelki. Zauważyła też ciem­ne plamy, które wyglądały jak krew.

Claire szła szybko, obojętnie mijając nawet miejsce, gdzie za stalowymi roletami skrywali się jej wczorajsi goście. Nic nie wskazywało, by w środku ktokolwiek był. Claire wyobraziła so­bie Theo, obserwującego ją z ukrycia. Pomachała więc samymi koniuszkami palców.

Nie spodziewała się odpowiedzi.

Bramy uniwersytetu stały otworem, ochroniarze już ich nie pilnowali. Zbliżając się do centralnego kompleksu budynków, Claire spotykała coraz więcej ludzi, w tym policjantów.

Studenci nie zauważali niczego. Claire nie po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać, czy psychiczna sieć stworzona przez Amelie nie odcięła także ludzi z uniwersytetu od wszelkich in­formacji.

Nie chciała wierzyć, że są po prostu takimi idiotami. A jed­nak, gdy przypominała sobie studenckie imprezy...

Centrum Uniwersyteckie zostało otwarte dopiero kilka minut wcześniej. Obsługa w kafejce dopiero zestawiała krze­sła ze stołów. O tej porze zazwyczaj można tu było spotkać Eve w służbowym fartuszku, ale tym razem pracował tam jakiś pracownik uniwersytetu, prawdopodobnie oddelegowa­ny ze stołówki. Nie miał zachwyconej miny. Claire starała się być uprzejma i w końcu udało jej się wykrzesać z niego odrobinę entuzjazmu. Z uśmiechem podał jej mokkę i wydał resztę.

- W życiu bym się nie zgodził tu teraz być, ale do końca ty­godnia płacą nam potrójne stawki - wyznał.

- Naprawdę? Super. Powiem Eve, kasa jej się przyda.

- O tak, ściągnij ją tu. Nie najlepiej sobie radzę. Zaparzenie dobrego espresso nie jest łatwe.

Claire spróbowała swojej mokki i musiała przyznać chłopa­kowi rację, rzeczywiście niezbyt dobrze radził sobie z ekspre­sem. Usiadła w miejscu, z którego mogła obserwować wejście.

Z trudem rozpoznała doktora Millsa. Naturalnie Claire nie zdziwiła się, że nie ma na sobie kitla, ale i tak nie spodziewa­ła się zobaczyć go w bluzie z kapturem, obcisłych spodniach i adidasach. Mills pasował raczej do garniturów i krawatów. Zamówił najzwyklejszą kawę - mądry wybór - po czym przy­siadł się do jej stolika.

Doktor Mills był przeciętny pod każdym względem, dzięki czemu odnajdował się zarówno w szpitalu, jak i na uniwersyte­cie. Znakomicie sprawdziłby się jako szpieg, pomyślała Claire. Miał niczym niewyróżniającą się twarz, która wydawała się młoda pod pewnym kątem, a nieco starsza pod innym - i której nie dało się właściwie zapamiętać.

Ale Claire lubiła jego sympatyczny, dodający otuchy uśmiech. Pomyślała, że to wielka zaleta lekarza.

- Dzień dobry - przywitał się, przełykając kawę. Miał prze­krwione, podkrążone oczy. - Potem pójdę do szpitala, trzeba oszacować szkody. Poza tym uruchamiamy ostry dyżur i inten­sywną terapię kardiologiczną. Muszę się jeszcze zdrzemnąć. Nie ma nic gorszego od zmęczonego chirurga.

Claire poczuła jeszcze większe wyrzuty sumienia, że go obudziła.

- Postaram się nie zająć panu zbyt wiele czasu - obieca­ła, po czym otworzyła plecak i wyjęła z niego pudełko, któ­re popchnęła w kierunku Millsa. - W środku są próbki od Myrnina.

Mills zmarszczył brwi.

- Mam już setki próbek od Myrnina. Po co...

- Te są inne - przerwała mu Claire. - Proszę mi wierzyć. Ta z literką B jest bardzo ważna.

- Dlaczego taka ważna?

- Nie chcę o tym mówić. Wolałabym, żeby najpierw się jej pan przyjrzał. - Claire wiedziała, że w nauce najlepiej jest za­chować bezstronność, przeprowadzać eksperymenty bez nad­miernych oczekiwań. Doktor Mills także zdawał sobie z tego sprawę, więc przytaknął i wziął pudełko. - Skoro chce się pan przespać, może nie powinien pan pić kawy?

Doktor Mills się uśmiechnął.

- Lekarz, ucząc się zawodu, nabiera odporności na wszel­kie możliwe paskudztwa, w tym kofeinę - powiedział. - Możesz mi wierzyć, zasypiam z chwilą, gdy dotykam głową poduszki, choćbym miał podłączoną kroplówkę z kawą. Znam sporo ludzi, którzy zapłaciliby za to fortunę. Mam na myśli kroplówkę. Cieszę się, że jesteś w dobrej formie. Martwiłem się o ciebie. Jesteś taka młoda... za młoda, żeby wdawać się w takie sprawy.

- Nic mi się nie stało. No i nie jestem już...

- ...taka młoda, wiem, wiem. Ale pozwól staruszkowi tro­chę się podenerwować. Mam dwie córki. - Mills zgniótł kubek, rzutem za dwa punkty trafił do kosza, po czym wstał. - Tylko tyle lekarstwa udało mi się zebrać. Przepraszam, że nie jest tego zbyt wiele, ale nowa partia będzie gotowa za kilka dni.

Podał jej brzęczącą torbę pełną małych buteleczek. Claire zerknęła do środka.

- To chyba sporo.

Chyba że będzie musiała podawać lek wszystkim w Morganville. Ale w takim wypadku i tak wszystko by przepadło.

- Przepraszam, że tak w biegu, ale...

- Musi pan iść, wiem. Dziękuję, panie doktorze. - Wy­ciągnęła dłoń, którą Mills uścisnął z powagą.

Wokół jego nadgarstka srebrzyła się bransoletka z symbo­lem Amelie. Mills spojrzał na nią, po czym przeniósł wzrok na złotą bransoletkę Claire. Wzruszył ramionami.

- Chyba jeszcze nie czas, by je zdejmować - powiedział. - leszcze nie.

Pan przynajmniej może zdjąć swoją, pomyślała Claire, ale nie wypowiedziała tych słów na głos. Mills podpisywał umowy i kontrakty, a takie dokumenty miały w Morganville wiążącą moc. Claire zgodziła się jednak na układ, w którym stała się własnością Amelie. Ona, jej dusza i ciało. Bransoletka Claire nie miała zapięcia, była jak kajdanki niewolnika.

Od czasu do czasu wciąż przyprawiało to Claire o dreszcze.

Zbliżały się pierwsze zajęcia. Podnosząc plecak, Claire za­częła się zastanawiać, kto się na nich zjawi. Pewnie sporo lu­dzi. Profesorowie, z tego co o nich wiedziała, mogli uznać, że to znakomity dzień na zrobienie testu niespodzianki.

Miała rację, jednak nie wpadła w panikę, w przeciwień­stwie do kolegów na pierwszych i trzecich zajęciach. Claire nigdy nie panikowała z powodu testów, o ile nie był to kosz­mar senny, w którym uzyskanie dobrej oceny wymagało tań­czenia w chodakach i wymachiwania maczugami od gimna­styki artystycznej. Pytania zresztą nie były trudne, nawet te z fizyki.

Coraz bardziej rzucało jej się w oczy, że wiele osób nie no­siło już bransoletek. Mieszkańcy Morganville nosili je niegdyś bez przerwy, więc teraz, gdy je zdjęli, zostały im na nadgars­tkach białe ślady. Wyglądało to niemal jak odwrócony tatuaż.

Koło południa zobaczyła Monicę Morrell, Ginę i Jennifer.

Dziewczyny szły szybko z opuszczonymi głowami. Wyglą­dały inaczej niż zwykle. Claire przeważnie widywała je kroczą­ce dumnie przez kampus jak okrutne, pewne siebie tygrysice. Wygrywały każdy pojedynek na spojrzenia i czy się chciało to przyznać, czy nie, były królowymi mody. Zawsze prezentowały się niezwykle efektownie.

Ale nie dziś.

Monica, największa gwiazda z całej trójki, wyglądała okrop­nie. Jej włosy były przyklapnięte i potargane, jak gdyby nawet ich nie przeczesała, nie wspominając o odżywkach i papilotach. Claire widziała tylko fragment jej twarzy, ale nie dostrzegła śla­dów makijażu. Monica miała na sobie workowaty sweter z nie­zbyt twarzowym wzorem i powyciągane dżinsy. Claire zawsze sądziła, że takie ciuchy Monica mogłaby włożyć najwyżej do sprzątania - o ile oczywiście ta dziewczyna kiedykolwiek zniża­ła się do podobnych czynności.

Gina i Jennifer także nie olśniewały. Wszystkie dziewczyny miały porażkę wypisaną na twarzy.

Claire poczuła malutkie, maciupeńkie, podłe ukłucie sa­tysfakcji... Ale po chwili zobaczyła jak patrzą na nie inni stu­denci. Mieszkańcy Morganville, którzy pozbyli się już swoich bransoletek, gapili się na Monicę oraz jej świtę z nieskrywaną wrogością. Niektórzy nie ograniczali się do nieprzyjemnych spojrzeń. Na oczach Claire jakiś wielki mięśniak w poliestro­wej kurtce umyślnie wpadł na Jennifer i wytrącił jej książki z ręki. Nawet na niego nie spojrzała. Po prostu schyliła się, by je podnieść.

- Czego chcesz, niezgrabna dziwko? - Gdy Jennifer chciała się podnieść, chłopak cisnął ją z powrotem na ziemię, ale to nie ona stanowiła cel jego ataku. Po prostu znalazła się między nim a Monicą. - Witaj, Morrell. Co tam u tatusia?

- Wszystko w porządku - odparła Monica, patrząc mu pro­sto w oczy. - Zapytałabym o twojego, ale niestety go nie znasz...

Mięśniak podszedł bardzo blisko dziewczyny. Nie drgnęła, ale Claire widziała, że Monica z trudem panuje nad sobą. Wokół jej oczu i ust pojawiły się zmarszczki, świadczące o napięciu. Dłoń, w której trzymała książki, zacisnęła tak mocno, że zbielały jej knykcie.

- Całe życie byłaś królową suk - powiedział chłopak. - Pamiętasz Annie? Annie McFarlane? Nazywałaś ją grubą kro­wą. Śmiałaś się z niej w szkole. Zrobiłaś jej zdjęcia w łazience i umieściłaś w sieci. Pamiętasz?

Monica nie odpowiedziała.

- O tak, pamiętasz - wycedził mięśniak. - To była fajna dziewczyna. Lubiłem ją.

- A jednak lubiłeś ją zbyt mało, by stanąć w jej obronie. Prawda, Clark? Wolałeś się do mnie dobierać, niż nalegać, że­bym była miła dla twojej grubej przyjaciółki. Nie moja wina, że rozwaliła się samochodem gdzieś pod miastem. Może to jed­nak twoja wina? Może nie mogła znieść przebywania w jednym mieście z facetem, który ją rzucił?

Clark wytrącił jej książki z ręki i cisnął o pobliskie drzewo. Bardzo mocno.

- Mam coś dla ciebie, suko. - Sięgnął do kieszeni i wydobył z niej kwadratową naklejkę długości dziesięciu centymetrów. Wyglądało to jak wielki identyfikator, ale zamiast nazwiska widniał na niej obrazek przedstawiający trochę zastraszoną, ale sympatyczną nastolatkę, która dzielnie usiłowała uśmiechnąć się do aparatu.

Clark przykleił ją do piersi Moniki i mocno potarł, żeby na­klejka przywarła do swetra.

- A teraz to noś - powiedział. - Noś zdjęcie Annie. Jeśli zobaczę, że je zdjęłaś, to przysięgam, zrobię ci coś takiego, że koszmar, który zgotowałaś Annie w liceum będzie przy tym jak wakacje pod palmami.

Pod zdjęciem Annie widniał napis „Zamordowana przez Monicę Morell”.

Monica zerknęła na naklejkę, przełknęła ślinę i poczerwie­niała, by po chwili zblednąć. Znów podniosła dumnie brodę.

- Skończyłeś? - spytała, wbijając wzrok w Clarka. . - Na razie. Pamiętaj, jeśli ośmielisz się to zdjąć...

- Jasne, Clark. Dosyć jasno postawiłeś sprawę. Wyobraź sobie, że rozumiem. Myślisz, że się przejęłam?

Clark uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Nie, myślę, że nie. Jeszcze nie. Miłego dnia, królewno. Odszedł, machając po drodze swoim kolegom.

Monica z obrzydzeniem spojrzała na naklejkę na swoim swetrze. W tej samej chwili podeszła do niej jedna z dziewczyn z Morganville, która zdjęła bransoletkę. Monica nie zauważyła, że się zbliża, dopóki dziewczyna nie stanęła przed nią.

Ta nie chciała nawet nic mówić. Zerwała papier z innej naklejki i przykleiła ją do swetra Moniki, obok zdjęcia Annie McFarlane. Napis głosił „Morderczyni”.

Dziewczyna bez słowa ruszyła dalej.

Monica chciała zerwać z siebie naklejkę, ale Clark wciąż ją obserwował.

- Pasuje do ciebie - oświadczył, po czym wskazał dłonią najpierw swoje oczy, a potem Monicę. - Będziemy cię obserwo­wać przez cały dzień. Dostaniesz jeszcze wiele etykietek.

Monicę Morrell czekał naprawdę długi, zły dzień. Nawet Gina i Jennifer zaczęły się od niej odsuwać, zostawiając kole­żankę samotną na placu boju.

Spojrzenie Moniki padło na Claire. W oczach byłej królowej zabłysł strach, potem wstyd, a na końcu szczery ból.

W końcu zebrała się w sobie.

- I na co się tak gapisz, kretynko? - warknęła.

- Chyba na sprawiedliwość. - Claire wzruszyła ramionami. - Czemu nie zostałaś w domu? - spytała po chwili, marszcząc brwi.

- Nie twój interes. - W rozwścieczonych oczach Moniki na moment błysnęła słabość. - Tata chciał, żebyśmy wrócili do nor­malnego życia. Pokażemy ludziom, że niczego się nie boimy.

- I jak idzie?

Monica zbliżyła się o krok, po czym przycisnęła książki do piersi, by zakryć przynajmniej część naklejek i pośpiesznie ode­szła.

Nie pokonała nawet kilku metrów, a już dopadł ją kolej­ny nieznajomy, który przykleił jej na plecach zdjęcie szczupłej dziewczynki stojącej w towarzystwie starszego chłopca w wieku około piętnastu lat. Słowa pod obrazkiem głosiły „Morderczyni Allysy”.

Claire z dreszczem uświadomiła sobie, że zdjęcie przedsta­wia Shane'a. A także jego siostrę Alyssę, która zginęła w poża­rze wznieconym przez Monicę.

- Sprawiedliwość - powtórzyła szeptem Claire. Było jej trochę niedobrze. Sprawiedliwość nie miała wiele wspólnego z litością.

Zanim postanowiła, co robić dalej, rozległ się dzwonek te­lefonu.

- Wracaj już - powiedział Michael Glass. - Dostaliśmy sy­gnał alarmowy z ratusza, od Richarda.

ROZDZIAŁ 12

Sygnał nadszedł przez kodowaną sieć, o której Claire sądziła, że już dawno nie działa, skoro to Oliver się nią zajmował. Ale Richard potrafił z niej korzystać. Gdy Claire stanęła zady­szana w drzwiach, usłyszała Michaela i Eve. Cisnęła plecak na podłogę i poszła do salonu.

- Co mnie ominęło?

- Ćśś... - powiedzieli jednocześnie.

Michael, Eve i Shane siedzieli przy stole, wpatrując się z uwagą w stojące na środku walkie - talkie. Michael przysunął krzesło dla Claire. Usiadła najciszej jak potrafiła.

Richard właśnie nadawał komunikat.

- Trudno powiedzieć, czy burza uderzy prosto na nas, czy przejdzie bokiem, ale meteorolodzy pokazują właśnie, że znaj­dujemy się w epicentrum. Będzie tu za parę godzin, pewnie akurat o zmroku. Trochę wcześnie jak na tornado. Twierdzą, że prawdopodobnie czekają nas poważne kłopoty. To niezbyt dobre wieści, biorąc pod uwagę, ile mamy innych zmartwień. Ogłaszam alarm dla wszystkich służb ratunkowych i patroli obywatelskich. Jeżeli tornado tu dotrze, udajcie się do wyzna­czonych schronów.

- Do wyznaczonych schronów? - wyszeptała bezgłośnie Claire do Michaela.

- Gdybyście znaleźli się w pobliżu ratusza, przyjdźcie tu, mamy schron w piwnicy. Ci, którzy należą do straży obywa­telskiej, niech przejdą się po okolicznych domach i powiedzą ludziom, że zbliża się tornado i co mają robić. Nadamy komunikat w telewizji i w radiu. Uniwersytet także się przygo­tuje.

- Richard, tu Hector, z domu Millerów. Jakieś wieści o za­machu? Wszyscy o tym gadają.

- Dotarły do nas plotki, ale nie wiemy niczego konkretnego odparł Richard. - Podobno w mieście mówi się mnóstwo o od­bijaniu ratusza, ale nie mamy pojęcia, gdzie ci ludzie się zbierają ani nawet, kim są. Mogę ci tylko powiedzieć, że wzmocnili­śmy obronę budynku. Na Founder's Square wciąż stoją baryka­dy, o ile w czymś to w ogóle może pomóc. Ktokolwiek znajdzie się w miejscu wyznaczonym do ochrony musi być dziś czuj­ny. Zgłaszajcie mi wszelkie wydarzenia, które mogą świadczyć o tym, że nadciąga atak. Cokolwiek by to było. Postaramy się wysłać do was wsparcie.

Michael wymienił spojrzenia z pozostałymi, po czym pod­niósł walkie - talkie i nacisnął guzik.

- Tu Michael Glass. Sądzisz, że to Bishop za tym stoi?

- Myślę, że Bishop chciałby, żeby to ludzie odwalili za niego brudną robotę, a potem posprząta po rozróbie i zostanie pa­nem i władcą na zgliszczach - odparł Richard. - To w jego stylu. Daj mi Shane'a.

Michael podał Shane'owi radiotelefon. Shane przyjrzał mu się nieufnie, jak gdyby urządzenie gryzło, po czym nacisnął gu­zik „mów”.

- Tu Shane.

- Mamy dwa niepotwierdzone doniesienia, że widziano w mieście twojego ojca. Wiem, że to niełatwe dla ciebie, ale muszę zapytać: czy Frank Collins wrócił do Morganville?

Shane popatrzył Claire prosto w oczy.

- Nawet jeśli tak, to nic mi nie mówił.

Shane skłamał. Claire otworzyła usta i z trudem powstrzy­mała się, by nie wykrzyknąć sprzeciwu, ale po prostu nie mogła znaleźć właściwych słów.

- Shane - szepnęła tylko. Pokręcił głową.

- Richard, słuchaj, jeśli złapiecie mojego ojca, wtrąćcie go do najgłębszej nory, jaką macie - dodał Shane. - Jeśli wrócił do Morganville, to ma pewnie swój plan, ale na sto procent nie bę­dzie pracował ani dla wampirów, ani z nimi. Zresztą i tak nic nie wie.

- W porządku. Jeśli się do ciebie odezwie...

- Będę wiedział, do kogo dzwonić. Tak jest. - Shane od­stawił nadajnik na środek stołu. Claire wciąż na niego patrzy­ła, czekając, by powiedział coś więcej, cokolwiek, ale Shane milczał.

- Nie rób tego. Nie stawiaj mnie w takiej sytuacji - po­prosiła.

- Nie stawiam - odparł Shane. - Nie skłamałem. Ojciec powiedział, że się tu wybiera, ale nie, że już tu jest. Nie widzia­łem go i nie chcę go widzieć. Z chęcią wydam go na pastwę Dicka i jego ludzi. Nie chcę mieć z ojcem nic wspólnego. Nic więcej.

Claire nie do końca mu wierzyła, ale nie posądzała go też o kłamstwo. Prawdopodobnie mówił szczerze. Claire jednak są­dziła, że bez względu na to, jak bardzo Shane nie chciałby kon­taktować się z ojcem, wystarczyłoby, by Frank Collins kiwnął palcem, a on poleciałby w ułamku sekundy.

Niedobrze.

Richard odpowiadał teraz na kolejne pytania, ale Michael już go nie słuchał. Skupił się na Shanie.

- Ty wiedziałeś, że twój ojciec wraca? I nie ostrzegłeś mnie? Shane poruszył się niespokojnie.

- Posłuchaj...

- Nie, ty posłuchaj. To ja oberwałem nożem, po czym od­cięli mi głowę i pochowali w ogródku. I zrobili jeszcze kilka innych rzeczy. Całe szczęście, że już wcześniej byłem duchem.

- Kogo miałem ostrzegać? - spytał Shane, spuszczając wzrok. - Wampiry? Nie żartuj.

- Mnie!

- Ale ty też jesteś wampirem - odparł Shane. - Przypomi­nam, na wypadek gdybyś ostatnio rzadko spoglądał w lustro.

Michael wstał, gwałtownie odpychając krzesło, które prze­sunęło się o pół metra po śliskiej podłodze i zahamowało. Oparł się o stół i nachylił nad Shane'em.

- Spoglądam - powiedział. - Sprawdzam codziennie. A ty? Przyglądałeś się ostatnio swojemu odbiciu? Bo ja muszę przy­znać, że z trudem cię poznaję.

Shane podniósł wzrok z grymasem bólu na twarzy.

- Nie chciałem...

- Być może jestem ostatnim wampirem w okolicy - prze­rwał mu Michael. - Inni może już nie żyją. Albo wkrótce zgi­ną. Znalazłem się między opętanym żądzą mordu tłumem i Bishopem, dążącym do władzy po trupach. Do szczęścia bra­kowało mi tylko twojego tatusia.

- On na pewno nie...

- Już raz mnie zabił. Zrobiłby to jeszcze raz, bez mrugnię­cia okiem. I ty o tym wiesz, Shane. Wiesz dobrze! On uważa mnie za zdrajcę ludzkiej rasy. To mnie pierwszego będzie ścigał.

Shane nic już nie odpowiedział. Michael wziął radiotelefon ze stołu i wcisnął do kieszeni spodni. Lśnił teraz złotym świat­łem, które wyostrzało rysy jego bladej twarzy. Shane odwrócił wzrok.

- Jeśli postanowisz pomóc tatusiowi wytłuc trochę wampi­rów, to wiesz, gdzie mnie szukać.

Michael poszedł na górę. Wydawało się, jak gdyby w pokoju nagle zabrakło powietrza. Claire z trudem oddychała.

Eve utkwiła ciemne, szeroko otwarte oczy w Shanie, który powoli wstał.

- Eve - zaczął, po czym wyciągnął do niej rękę. Odsunę­ła się.

- Nie wierzę ci - powiedziała. - Czy widziałeś, żebym ja biegła po pocieszenie do mamusi? Nie. A ona nie jest nawet morderczynią.

- Morganville potrzebuje zmian.

- Shane, pobudka! Zmiany już się dokonały. Miesiące te­mu. Na twoich oczach. Wampiry i ludzie zaczęli współpraco­wać. Ufać sobie nawzajem. Przynajmniej próbują. Jasne, nie jest łatwo, ale wampiry mają powody, by się nas bać. A ty prze­kreślasz to wszystko, bo chcesz pomóc tacie zbudować gilotynę na placu Założycielki czy co? Wal się.

- Ja nic nie...

Eve zostawiła ich samych. Shane przełknął ślinę.

- No, nie poszło mi zbyt dobrze - usiłował zażartować. - Claire wstała. - Claire? Nie, tylko nie ty. Nie odchodź. Proszę.

- Powinieneś był powiedzieć Richardowi prawdę. Nie wie­rzę, że skłamałeś. To twój przyjaciel, a przynajmniej tak sądzi­łam do tej pory.

- Dokąd idziesz?

Claire zaczerpnęła głęboko powietrza.

- Pakuję się. Postanowiłam wrócić do rodziców.

Jednak nie zaczęła się pakować. Poszła tylko na górę, zamk­nęła drzwi od pokoju i wyciągnęła z szuflad swoje rzeczy. Prawie wszystkie ubrania były do prania. Claire usiadła na łóż­ku, patrząc na brudy. Była samotna, zagubiona i trochę zdegu­stowana. Zastanawiała się, czy demonstruje swoje stanowisko, czy po prostu ucieka jak mała dziewczynka. Teraz, z tą stertą rzeczy na podłodze, czuła się głupio.

Wszystko wyglądało żałośnie.

Nie od razu odpowiedziała na pukanie. Wiedziała, że to Shane, mimo że chłopak się nie odezwał. Odejdź, pomyślała do niego, ale Shane wciąż słabo radził sobie z czytaniem myśli. Zapukał jeszcze raz.

- Nie jest zamknięte.

- Ale nie jest też otwarte - powiedział cicho Shane przez drzwi. - Chyba uważasz mnie za ostatnią szuję.

- Owszem.

- No dobra, może i masz rację. Czasem. - Zamilkł na chwi­lę, a Claire usłyszała, że podłoga zaskrzypiała, widać przestąpił z nogi na nogę. - Claire?

- Wejdź.

Zamarł na widok rzeczy czekających na zapakowanie.

- Ty mówiłaś poważnie?

- Owszem.

- Zamierzasz po prostu zebrać się i pojechać?

- Przecież wiesz, że rodzice chcą, bym wróciła do domu. Shane długo nic nie odpowiadał. Na koniec sięgnął do tyl­nej kieszeni i wyciągnął z niej czarne pudełko wielkości dłoni.

- W takim razie proszę. Zamierzałem dać ci to później, ale chyba lepiej od razu, skoro zamierzasz nas porzucić.

|ego głos brzmiał normalnie, ale gdy dotknęła jego palców, biorąc pudełko, poczuła lodowaty chłód. Na jego twarzy wid­niał wyraz, którego jeszcze nie znała.

Pudełko było pokryte skórą i miało zawiasy na sprężynki. Claire odetchnęła, po czym odchyliła górną część, która odsko­czyła ze szczękiem.

- Och.

W środku krył się przepiękny krzyż z delikatnego srebra. Wokół drzewca wiły się roślinne ornamenty, a srebrny łańcuszek, na którym wisiał, wydawał się tak cienki jakby nawet od­dech mógł go przerwać. Claire niemal nie poczuła jego ciężaru, gdy go dotknęła.

- Ja... - Nie wiedziała, co powiedzieć ani co czuć. Doznała dziwnego wstrząsu. - Jest piękny.

- Wiem, że nie działa na wampiry - powiedział Shane. - No, w porządku, nie wiedziałem tego, kiedy ci go kupowałem. Ale to wciąż srebro, a srebro trochę działa, więc mam nadzieję, że ci się przyda.

To nie był skromny prezent. Shane nie cierpiał na nadmiar gotówki; od czasu do czasu podejmował dorywcze prace, bar­dzo oszczędzał. A krzyż nie wyglądał jak tania posrebrzana bły­skotka - był piękny, z prawdziwego srebra.

- Nie mogę przyjąć tak drogiego podarunku. - Serce Claire mocno biło. Bezskutecznie starała się zebrać myśli. Nie wiedzia­ła, co powinna czuć, robić. Nagle coś kazało jej odłożyć krzyż do pudełka. Zatrzasnęła je i podała Shane'owi. - Naprawdę nie mogę.

Chłopak uśmiechnął się smutno.

- To nie jest pierścionek ani nic w tym stylu. Zatrzymaj go. Poza tym nie pasuje mi do oczu.

Wsadził ręce w kieszenie i zgarbiony wyszedł z pokoju.

Claire z szeroko otwartymi oczami ścisnęła pudełko w spo­conej dłoni. Po chwili znów je otworzyła. Piękny krzyż błysz­czał na tle czarnego aksamitu, a po chwili rozmazał się w jedną jasną plamę, gdy łzy napłynęły jej do oczu.

Teraz coś czuła. Coś obezwładniającego, zbyt wielkiego, by mogła się z tym uporać.

- O Boże - szepnęła.

To nie był zwykły prezent. Shane włożył w jego zdobycie mnóstwo czasu i wysiłku. W tym krzyżu kryła się miłość, praw­dziwa miłość.

Claire założyła łańcuszek na szyję i drżącymi palcami spró­bowała zacisnąć zapięcie. Udało jej się dopiero za drugim ra­zem. Potem wyszła na korytarz i bez pukania otworzyła drzwi do pokoju Shane'a. Stał przy oknie, wyglądając na ulicę. Wydawał się odmieniony. Starszy. Smutniejszy.

Odwrócił się i utkwił wzrok w srebrnym krzyżu na jej szyi.

- Jesteś kretynem - powiedziała Claire. Shane przez chwilę nic nie mówił.

- Owszem. Przeważnie - przyznał w końcu.

- I w dodatku musisz wyczyniać te wszystkie cuda...

- Wiem. Powiedziałem przecież, że tylko przeważnie.

- W zasadzie masz dobre momenty. Nie uśmiechnął się.

- Czyli jednak ci się podoba. Claire dotknęła krzyża.

- W końcu go założyłam, prawda?

- Ale to nie znaczy, że my...

- Powiedziałeś, że mnie kochasz - odparła Claire. - Na­prawdę tak powiedziałeś.

Shane zamknął usta, przez chwilę przypatrywał się jej w milczeniu, po czym pokiwał głową. Było widać, że zaraz się zarumieni.

No cóż. Ja też cię kocham. Ale i tak jesteś kretynem. Przeważnie.

Nie zaprzeczę. - Skrzyżował ręce na piersiach. Claire usiłowała nie skupiać uwagi na tym, jak bardzo napinał mięśnie ani na jego spojrzeniu, które zdradzało tak wielki ból. - Zamierzasz się wyprowadzić?

- Powinnam - powiedziała cicho. - Tamtej nocy...

- Claire, proszę, mów bez ogródek. Wyprowadzasz się? Claire wciąż dotykała krzyża, który rozgrzał się już od jej palców.

- Nie mogę - odparta. - Najpierw muszę zrobić pranie, a to mogłoby zabrać z miesiąc. Sam widziałeś tę stertę.

Shane roześmiał się i w tej samej chwili opuściły go resztki sil. Ciężko usiadł na łóżku. Claire podeszła i usiadła obok niego. Shane ją objął.

- Moja mama zawsze mawiała, że życie jest jak niekończą­ce się zadanie. A ja robię za złotą rączkę. Wiem o tym.

Claire westchnęła i pozwoliła sobie cieszyć się jego blis­kością.

- Dobrze się składa, że lubię majsterkowiczów. Właśnie miał ją pocałować - nareszcie - gdy oboje usłyszeli jakiś dźwięk dochodzący z góry.

Ale na górze przecież nic nie było. Oprócz strychu.

- Słyszałaś to? - spytał Shane.

- Owszem. Brzmiało jak kroki.

- Wspaniale. A mnie się wydawało, że przez tamte drzwi można tylko wychodzić... - Shane sięgnął pod łóżko i wyciąg­nął kołek. - Idź po Michaela i Eve. Masz. - Podał jej drugi ko­łek, ze srebrnym czubkiem. - To jest cadillac wśród broni na wampiry. Nie wygnij mi go.

- Ty jesteś kompletnie nienormalny...

Wzięła jednak kotek i pobiegła do pokoju po srebrny nóż od Amelie. Nie miała gdzie go schować, ale wyrwała dziurę w kie­szeni spodni, by zmieścić tam ostrze. Dżinsy były na tyle ob­cisłe, by utrzymać nóż na miejscu, ale nie eksponowały go za bardzo.

Claire zbiegła na dół, nasłuchując. Pokój Eve był pusty, ale gdy zapukała do Michaela, usłyszała stłumiony krzyk, który bardzo przypominał jej głos.

- O co chodzi? - zapytał Michael.

- Kłopoty - odparła Claire. - Chyba. Na strychu. Teraz. Michael wydawał się równie zachwycony, jak Shane.

- Zaraz tam będziemy.

Claire usłyszała stłumioną rozmowę, a potem szelest. Była ciekawa, czy Michael właśnie się ubiera, ale usiłowała błyska­wicznie odsunąć od siebie tę myśl. Nie dlatego, że jej nie pod­niecała... Jednak to był Michael, a poza tym miała ważniejsze sprawy na głowie.

Na przykład co hałasowało na strychu.

Czy raczej: kto.

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Eve wybiegła zarumienio­na, ze zmierzwionymi włosami i we wciąż rozpiętej koszuli.

- To nie tak jak myślisz... - zaczęła. - My po prostu... A zresztą, dobra, niech ci będzie, to dokładnie tak jak myślisz. Ale co teraz?

Tuż nad ich głowami jakiś przedmiot upadł na podłogę i przetoczył się kawałek dalej. Claire w milczeniu wskazała pal­cem sufit. Eve podążyła za jej wzrokiem, wytężając oczy, jak gdyby mogła przejrzeć przez drewno i gips. Podskoczyła, gdy Michael położył dłoń na jej ramieniu. On także w pośpiechu włożył niezapiętą koszulę. Przytknął palec do ust.

Shane wyszedł z pokoju z dwoma kołkami w dłoniach. Jeden podał Michaelowi.

- A gdzie mój? - wyszeptała bezgłośnie Eve.

- Weź własny - odparł tak samo Shane. Eve przewróciła oczami i pobiegła do pokoju, po chwili wróciła z czarną tor­bą przewieszoną przez ramię jak mandolina. Claire pomyślała, że w środku musi być mnóstwo kołków. Eve pogrzebała w niej chwilę i wyciągnęła swój osobisty kołek, z wygrawerowanymi inicjałami.

- Zajęcia z rękodzieła - wyszeptała. - Widzicie? A jednak nawet ja nauczyłam się czegoś w szkole.

Michael nacisnął guzik, by odblokować ukryte drzwi, po czym bezszelestnie je otworzył. Claire zobaczyła, że na górze nie pali się światło. Schody tonęły w ciemnościach.

Wszyscy milcząco zgodzili się, by Michael, jako wampir obdarzony wyjątkowymi zmysłami, poszedł przodem. Za nim ru­szyli Shane, potem Eve, a tyły zamykała Claire. Usiłowała poru­szać się najciszej jak potrafiła, chociaż schody i tak skrzypiały pod ciężarem czworga osób. U szczytu schodów Eve zatrzymała się tak nagle, że Claire na nią wpadła.

- Co jest? - spytała szeptem.

W odpowiedzi Eve ścisnęła jej dłoń.

- Michael czuje krew - odparła. - Cicho.

Michael zapalił światło. Wszystko wyglądało zwyczajnie, nie widzieli nic oprócz mebli, które zawsze tam stały. Nic nie wskazywało na to, by ktokolwiek odwiedził to miejsce od cza­su, gdy byli tam Goldmanowie i Myrnin.

- Jak się dostać na strych? - spytał Shane.

Michael nacisnął ukryte bolce i na końcu pokoju otworzyły się kolejne drzwi, których przedtem niemal nie dało się zauwa­żyć. Claire dobrze je pamiętała. Myrnin pokazał jej to przej­ście, gdy przygotowywali się do wyprawy na powitalną ucztę Bishopa.

- Zostańcie tu - powiedział Michael, po czym przekroczył próg i wtopił się w ciemną przestrzeń za nim.

- Jasne, jasne - odparł Shane, ruszając za nim. Po chwili się odwrócił. - Wy dwie nie. Siedźcie tu.

- Czy on nie zachowuje się trochę seksistowsko? - spytała Eve. - Ci faceci!

- Naprawdę wolałabyś iść pierwsza?

- Jasne, że nie. Ale chciałabym mieć szansę odmówić. Czekały w napięciu, nasłuchując. Claire długo słyszała kro­ki Shane'a, ale nic poza tym. Nagle rozległ się jego głos.

- Michael, rany, chodź tu... - W tonie Shane'a brzmiało na­pięcie, ale nic nie wskazywało, że szykuję się do ciosu.

Eve i Claire wymieniły spojrzenia.

- A niech tam - powiedziała w końcu Eve i ruszyła do góry.

Claire poszła za nią, ściskając cadillaka wśród kołków. Miała nadzieję, że nie zostanie zmuszona do użycia tej broni.

Shane klęczał za stertą przykurzonych walizek, obok niego stał Michael. Na widok tego, co przykuło ich uwagę, Eve gwałtow­nie zaczerpnęła powietrza i wyciągnęła rękę, by zatrzymać Claire.

Claire oczywiście nie zamierzała się zatrzymywać, póki nie zobaczyła, kto leży na podłodze. Chociaż gdyby nie siwy kucyk i skórzana kurtka i tak nie zdołałaby go rozpoznać...

- To Oliver - szepnęła.

Eve wpatrzyła się w dawnego szefa i zacisnęła wargi.

- Co się stało?

- Załatwili go srebrem - odparł Michael. - Srebro przeżera skórę wampirów jak kwas. Ale i tak nie powinien wyglądać aż tak źle. Chyba że... - Urwał, widząc, że blade, przypalone po­wieki leciutko drgają. - On wciąż żyje.

- Niełatwo jest zabić wampira - szepnął Oliver. Jego głos brzmiał jak ciche skrzypienie, które na koniec przeszło nieomal w szloch - Jesu. Boli.

Michael wymienił spojrzenia z Shane'em.

- Znieśmy go na dół. Claire, przynieś krew z lodówki, coś powinno jeszcze być.

- Nie - wycharczał Oliver, siadając. Krew sączyła się przez jego białą koszulę, jak gdyby pod spodem nie miał już skóry. - Nie ma czasu. Dziś wieczór atak na ratusz. Bishop. Żeby od­wrócić uwagę... - Oczy Olivera rozszerzyły się, potem wywró­ciły, ukazując białka.

Oliver opadł na ziemię, ale Michael zdążył go podtrzymać.

Razem z Shane'em zanieśli go na kanapę.

Claire nagle usłyszała skrzypienie drewna tuż za sobą.

Oliver nie przybył tu sam.

Z ciemności wyłonił się czarny cień, chwycił ją i uderzył czymś ciężkim w głowę.

Musiała krzyknąć, może coś przewróciła, bo usłyszała, że Shane z niepokojem woła jej imię. Zobaczyła jego cień w kory­tarzu, zanim wszystko utonęło w mroku.

Po chwili i ona utonęła.

ROZDZIAŁ 13

Claire oprzytomniała. Była sponiewierana i zmarznięta. Ktoś walił ją w tył głowy kijem do krykieta, a przynajmniej tak jej się wydawało. Kiedy spróbowała się poruszyć, cały świat za­wirował.

- Zamknij się i przestań jęczeć. I nie waż się wymiotować albo każę ci to zjeść.

Głos chyba należał do Jasona Rossera, szalonego brata Eve. Claire przełknęła ślinę i leciutko uniosła powieki, próbując zo­baczyć coś w ciemnościach. Tak, to musiał być Jason: oślizgły, obmierzły, zwariowany. Claire spróbowała odsunąć się od nie­go, ale uderzyła się o ścianę. Była drewniana, ale Claire nie są­dziła, by wciąż znajdowała się na strychu w Domu Glassów.

Jason gdzieś ją zabrał, prawdopodobnie przez portal. I nikt z jej przyjaciół nie mógł podążyć tu za nią, bo nikt nie wiedział­by jak.

Claire miała związane ręce i nogi. Zamrugała, walcząc o od­zyskanie przytomności. Trochę zepsuło jej to humor, bo wraz z ja­snością myśli przyszła świadomość tego, w jak fatalnym położe­niu się znalazła. Jason Rosser naprawdę był szaleńcem. Śledził Eve. Ponoć zabijał dziewczyny w mieście. Z całą pewnością zranił Shane'a i zaatakował na balu Amelie, gdy ta starała się mu pomóc.

Nikt w Domu Glassów nie wiedziałby, jak jej pomóc. Dla nich po prostu... zniknęła.

- Czego chcesz? - spytała zachrypniętym i wystraszonym głosem.

Jason wyciągnął rękę i odgarnął jej włosy z twarzy. Claire otrząsnęła się z obrzydzenia. Nie podobał jej się ten dotyk.

- Wyluzuj, mała, nie jesteś w moim typie - wycedził. - Ja tylko wypełniam polecenia. Kazano mi cię tu przyprowadzić, to cię przyprowadziłem.

- Kazano?

Ciszę zakłócił wibrujący, jedwabisty śmiech. Jason obejrzał się przez ramię. Osoba, która ich obserwowała, do tej pory nie­widoczna, teraz pokazała się w kręgu wątłego światła.

Ysandre, blada dziewczyna Bishopa. Piękna, owszem. Deli­katna jak kwiat jaśminu, o wielkich, błyszczących jak woda oczach i uroczo zaokrąglonej twarzy.

Była jak trucizna zamknięta w pięknej butelce.

- No proszę - powiedziała, przyklękając obok Claire - ko­go my tu mamy? - Ysandre przesunęła paznokciem po policzku Claire, raniąc ją do krwi. - I gdzie twój śliczny chłopiec, panno Claire? Ja jeszcze z nim nie skończyłam. Nawet dobrze nie za­częłam.

Claire czuła strach i gniew, co całkiem rozstroiło jej osła­biony żołądek.

- On także jeszcze z tobą nie skończył - odparowała, usi­łując się uśmiechnąć równie lodowato, jak potrafili Amelie czy Oliver. - Może rozejrzyj się za nim, z pewnością bardzo się ucieszy na twój widok.

- Kiedy się spotkamy, nie omieszkam zapewnić mu odpo­wiedniej rozrywki - zamruczała Ysandre. - A teraz pogadajmy sobie jak dwie przyjaciółki, prawda, jakie to miłe?

Niespecjalnie. Claire usiłowała oswobodzić się z więzów, ale Jason dobrze się spisał. Tylko otarła sobie ręce. Ysandre chwy­ciła ją za ramię i cisnęła mocno o ścianę. Przez sekundę wyda­wało się, że czerwone, pełne usta Ysandre zawisły uśmiechnięte w powietrzu jak u wampirycznej wersji kota z Cheshire.

- Milusie - wycedziła Ysandre. - Szkoda, że nie ma wśród nas pana Shane'a, ale mój drogi pomocnik trochę się martwi spotkaniem z tym panem. Tyle złej krwi. - Zaśmiała się cicho. - No cóż, jakoś sobie poradzimy. Z tego co wiem, Amelie cię lubi i masz na sobie tę śliczną złotą bransoletkę, więc poradzisz sobie znakomicie.

- Z czym?

- Niczego ci nie zdradzę, skarbie. - Uśmiech Ysandre był naprawdę przerażający. - Miasto czeka szalona noc. Naprawdę dzika. A ty zobaczysz wszystko z bliska. Musisz przyglądać się uważnie.

Eve natychmiast miałaby celną ripostę, ale Claire musia­ła się zadowolić wściekłym spojrzeniem. Marzyła, by wreszcie przestała ją boleć głowa. Czym on ją uderzył? Autobusem? Nie wierzyła, że Jason był zdolny do tak potężnego ciosu.

Nie próbuj mnie szukać, Shane. Nie. Ostatnie, czego prag­nęła, to zobaczyć, jak Shane biegnie jej na ratunek i staje oko w oko z facetem, który go zranił i wampirzycą, która kiedyś miała nad nim władzę.

O nie, musiała sama się z tego wykaraskać.

Krok pierwszy: ustalić, gdzie jest. Claire nie przerywała Ysandrze monologu, w którym wampirzyca opisywała z lubo­ścią najróżniejsze plany. Claire wolała sobie ich nie wyobrażać, zwłaszcza że plany te dotyczyły jej... Zamiast tego próbowała zi­dentyfikować otoczenie. Nie wyglądało znajomo, ale to nie stano­wiło jeszcze żadnej wskazówki. Claire mieszkała w Morganville od niedawna. W wielu miejscach jeszcze nigdy nie była.

Chwila.

Claire skoncentrowała się na pudle, na którym siedział Jason. Widniał na nim jakiś stempel. W półmroku trudno było odczytać napis, ale Claire doszła do wniosku, że głosi on „Bricks - kawa hurt”. Teraz uświadomiła sobie, że wokół roznosił się zapach ka­wy silniejszy niż woń brudu i mokrego drewna.

A potem przypomniała sobie, jak Eve śmiała się z Olivera, że kupuje kawę od firmy, która nazywa się Ceglarnia. Faktycznie smakuje jak zmielone cegły, powiedziała Eve. Kiedy zamawiasz smakową, dodają zaprawy.

W mieście były tylko dwie kafejki: Common Grounds Olivera i bar uniwersytecki. To miejsce nie wyglądało jak kampusowa kawiarnia, która nie była ani stara, ani drewniana.

To znaczy... że znalazła się w Common Grounds? Ale jakim cudem, przecież tam nie prowadził żaden portal?

Może Oliver ma magazyn. Claire uznała tę myśl za rozsąd­ną, bo wampiry zarządzały wieloma magazynami w dzielni­cy graniczącej z placem Założycielki. Tam właśnie znaleziono zwłoki Brandona, zastępcy Olivera.

W takim razie może i Claire się tam znalazła?

Ysandre zacisnęła zimne palce na podbródku Claire.

- Czy ty mnie słuchasz, kochanie?

- Prawdę mówiąc, nie - odparła Claire. - Przynudzasz. Jason roześmiał się, po czym zaczął udawać, że kaszle.

- Wychodzę, bo zdaje się, że teraz potrzebujecie chwili in­tymności - powiedział.

Claire chciała wrzasnąć za nim, by nie odchodził, ale przy­gryzła język i wydała z siebie bezgłośny jęk. Kroki Jasona uci­chły w ciemnościach. Po chwili w oddali ukazał się prostokącik światła.

To musiały być drzwi, ale Claire nie zdołałaby do nich do­trzeć.

- Już myślałam, że nigdy sobie nie pójdzie - powiedzia­ła Ysandre, przykładając zimne, bardzo zimne wargi do szyi Claire. Nagle wrzasnęła z przerażenia i zakryła usta dłonią. - Ty suko!

Ysandre nie zauważyła delikatnego srebrnego wisiorka na szyi. Na jej pełnych wargach zaczęły się formować pęcherze, które po chwili popękały, tryskając krwią.

W oczach Ysandre błysnęła furia. Zabawa się skończyła.

Claire zaczęła się rozpaczliwie czołgać, wampirzyca szła za nią leniwym krokiem. Otarła sparzone wargi i z obrzydzeniem spojrzała na strużkę własnej krwi.

- Smakuje jak srebro. Paskudne. Zepsułaś mi humor, mała. Czołgając się, Claire poczuła, że coś ostrego wbija jej się w nogę. Nóż. Znaleźli kołek, ale pewnie nie przeszukiwali jej zbyt dokładnie. Jason był wariatem, a Ysandre w swojej arogan­cji traciła czasem rozsądek.

Ale nóż w spodniach nie mógł jej pomóc, chyba że...

Ysandre nagle rzuciła się na nią jak błyskawica rozświetla­jąca mrok. Claire wykręciła się, wykrzywiając biodro pod nie­naturalnym kątem.

Nóż zmienił pozycję i przeciął materiał dżinsów. Wystawało zaledwie kilka centymetrów ostrza, ale tyle wystarczyło. Ostrze wbiło się w rękę Ysandry do kości.

Wampirzyca wrzasnęła z bólu i odskoczyła. Nie wyglądała już tak pięknie. Gdy znów zwróciła się ku Claire, tym razem z bezpiecznej odległości, wyszczerzyła kły i zasyczała. Oczy, dzikie i przekrwione, lśniły jak rubiny.

Claire znów się przekręciła. Udało jej się przyłożyć węzeł na nadgarstkach do ostrza noża, ale nie miała wiele czasu: efekt zaskoczenia nie trwałby dłużej niż kilka sekund.

Ale trudno jest przecinać srebrnym nożem sznur. To mogło trochę potrwać... Claire nie miała tyle czasu.

Rozpaczliwie piłując węzeł, udało jej się odrobinę poluzo­wać ucisk. Nieomal dałaby radę włożyć rękę do kieszeni...

Nieomal...

Ysandre chwyciła ją za włosy.

- Doigrałaś się. Teraz cię zniszczę.

Ból głowy był oślepiający. Claire czuła się tak, jak gdyby wampirzyca zdzierała z niej skalp.

Claire poluzowała sznur na tyle, by wcisnąć obolałą dłoń do kieszeni i chwycić nóż. Wciąż była związana, ale niech się dzie­je, co chce. Nie zamierzała przestać walczyć. Nigdy.

Ysandre zawyła i zwolniła uścisk. Umysł Claire, zdezorien­towany i otępiały z bólu, nie potrafił tego ogarnąć. Przecież jeszcze jej nie zraniłam. A może? Nie chciała nikogo zabijać, nawet Ysandre, chciała tylko...

Ale co właściwie się stało?

Ysandre upadła z hukiem na podłogę. Claire nabrała powie­trza i odsunęła się instynktownie... ale wampirzyca leżała twa­rzą w dół, bezwładnie.

Gdzieś z powietrza wynurzyła się niewysoka kobieta ubra­na na szaro. Jasne włosy wiły się wokół jej ramion. Kobieta po­stawiła stopę obutą w nieskazitelnie piękne szare czółenko na karku Ysandre i przytrzymała wampirzycę w miejscu.

- Claire? - Kobieta spojrzała na nią.

Claire musiała kilka razy zamrugać, zanim ją rozpoznała.

Amelie. A właściwie ktoś zupełnie inny. Na pewno nie spo­kojna, zdystansowana Założycielka. Ta kobieta emanowała dzi­ką, wściekłą energią, której Claire nigdy w niej nie dostrzegła. I wyglądała młodo.

- Nic mi nie jest - powiedziała słabym głosem, zastanawia­jąc się, czy ta nowa wersja Amelie naprawdę przed nią stoi, czy też mózg jej płata figle. W końcu uznała, że na początek naj­lepiej będzie uwolnić ręce i nogi, a potem zastanawiać się nad innymi sprawami.

Wyswobadzanie się z więzów zajęło jej długie minuty. Amelie (czyżby?) zaciągnęła w tym czasie szlochającą Ysandre do kąta i przykuła jej nadgarstki łańcuchem do stropu. Claire uświadomiła sobie, że łańcuchy leżały tam od początku. Uroczo. Widać wylądowała na placu zabaw albo w jakimś magazynie. Prawdopodobnie należącym do Olivera. Claire niecierpliwie przeżynała sznur tępym nożem, aż wreszcie wyswobodziła dło­nie. Były czerwone i spuchnięte. Przynajmniej odzyskała czu­cie. Gwałtownie powracające krążenie paliło jak ogień.

Skoncentrowała się teraz sznurze, którym miała związane stopy, ale jeszcze bardziej stępione ostrze stawało się coraz bar­dziej bezużyteczne.

- Pomogę ci. - Amelie schyliła się i przerwała sznur jednym ruchem.

To było naprawdę upokarzające, Claire tyle się namęczy­ła, a jej zajęło to sekundę. Wampirzyca przyjrzała się Claire uważnie.

- Jesteś ranna w głowę - stwierdziła, świdrując Claire szarymi oczami. - Ale na szczęście lekko. Skończy się na zawro­tach. - Amelie puściła podbródek Claire. - Spodziewałam się ciebie spotkać, ale przyznaję, że nie tutaj.

Amelie wyglądała znakomicie. Nie jak więźniarka. Nie była nawet draśnięta. Claire prezentowała się znacznie gorzej, a to nie ją pojmał ostatnio Bishop...

Chwileczkę...

- Myśleliśmy, że Bishop cię dopadł? Ale chyba mu się nie udało?

Amelie uniosła jedną brew.

- Najwyraźniej nie.

- W takim razie gdzie byłaś? - Claire miała ochotę wyłado­wać na Amelie całą wściekłość, zburzyć ten nienaturalny spokój. - Czemu to zrobiłaś? Zostawiłaś nas samych! Wywołałaś wam­piry z kryjówki... - Głos odmówi jej posłuszeństwa na wspo­mnienie O'Malleya i innych, o których słyszała. - Niektórzy przez ciebie zginęli.

Amelie nie odpowiedziała. Miała kamienny wyraz twarzy.

- Powiedz mi, dlaczego to zrobiłaś - nalegała Claire.

- Plany się zmieniają - odparła Amelie. - Bishop zmienia koncepcję, więc ja muszę zmienić moją. Stawka jest zbyt wy­soka, by ryzykować. Straciłam już połowę wampirów z Morganville. Nie mam już nad nim przewagi. Musiałam jakoś przy­ciągnąć wampiry opowiadające się po mojej stronie, dla ich własnego bezpieczeństwa.

- Wampiry też zginęły, nie tylko ludzie. Wiem, że ludzie nic dla ciebie nie znaczą, ale myślałam, że chodzi ci o to, by ocalić swoich!

- Owszem. Chcę ocalić tyle wampirów, ile się da. To się nazywa atak pozorowany - odwraca uwagę od ruchu ważniej­szych figur. Ty zajęłaś się Myrninem i znów wprowadziłaś go do gry. Ta sprawa właśnie była najważniejsza. Wszystkie moje ważne figury muszą być gotowe.

- Na przykład Oliver? - Claire potarła dłonie, usiłując po­zbyć się irytującego wrażenia igiełek. - A wiesz, że został ran­ny? Może nawet umiera?

- Spełnił swoje zadanie. - Amelie odwróciła się do Ysandre, która zaczynała się wiercić. - Czas teraz zbić wieżę Bishopa.

Claire ścisnęła mocniej srebrny nóż.

- Czy ja też jestem tylko pionkiem, którego można poświęcić? To znów przykuło uwagę Amelie.

- Nie - odparła, nieco zdziwiona. - Nie do końca. Ja też coś czuję, Claire. Ale na wojnie nie można czuć zbyt wiele. To paraliżuje zdolność do działania. - Lśniące oczy wampirzycy znów zwróciły się ku Ysandre. - Czas na ciebie, Claire. Chyba nie spodoba ci się to, co zaraz nastąpi. Nie będziesz mogła tu wrócić, zamykam portale. Gdy skończę, będzie można się prze­dostać tylko w dwie strony. Do mnie albo do Bishopa.

- A gdzie on jest?

- Nie wiesz? - Amelie znów się zdziwiła. - Zajął oczywi­ście najbezpieczniejsze miejsce. Ratusz. O zmroku przybędę, by się z nim zmierzyć. Dlatego właśnie cię szukałam. Musisz przekazać tę wiadomość Richardowi. Powiedz mu, żeby ewaku­ował z budynku wszystkich, którzy nie mogą walczyć.

- Ale on nie może tego zrobić. Ratusz pełni rolę schronu. Zapowiadają tornado.

- Posłuchaj mnie, Claire. Jeśli jacyś niewinni ludzie ukryją się w tym budynku, zostaną zabici. Ja nie mogę ich już chronić. Nie ma miejsca na litość. - Amelie znów spojrzała na Ysandre.

- Nie mówiłabyś tego wszystkiego przy mnie, gdybyś są­dziła, że wyjdę stąd żywa, prawda? - spytała Ysandre. Jej głos brzmiał teraz bardzo spokojnie. I cicho.

- Nie - odparła Amelie. - Gratuluję spostrzegawczości. Nie mówiłabym.

Amelie zwróciła się do Claire:

- Liczę na ciebie. Idź już, powiedz Richardowi, że takie są moje rozkazy.

Zanim Claire zdążyła wypowiedzieć choćby słowo, poczu­ła, że powietrze przed nią się rozrzedza, a ona upada... prosto na zakurzony bagaż na strychu w Domu Glassów Tam, gdzie leżał Oliver. Niezgrabnie wspięła się na kufer, po czym przetur­lała się na krawędź i z hukiem stanęła na nogi.

Machnęła dłonią, szukając migocącego, rozgrzanego powie­trza w miejscu, w którym był otwarty portal, ale niczego nie znalazła.

Zamykam portale, powiedziała Amelie.

To z pewnością zamknęła.

- Claire? - głos Shane'a dochodził z drugiego końca stry­chu. Chłopak przedarł się przez pudła i stare meble. - Co się stało? Gdzie byłaś?

- Później ci opowiem - odparła i nagle uświadomiła sobie, że wciąż ściska zakrwawiony nóż. Ostrożnie schowała go do kieszeni. Nóż był tak stępiony, że Claire nie sądziła, by mógł jeszcze kiedykolwiek coś przeciąć, ale czuła się lepiej, gdy miała go przy sobie. - Co z Oliverem?

- Niedobrze. - Shane dokładnie obejrzał jej rany. - Wszys­tko w porządku?

- Zdefiniuj „wszystko”. Albo lepiej zdefiniuj „w porząd­ku”. - Claire pokręciła głową sfrustrowana. - Muszę dostać się do radiotelefonu. Mam wiadomość dla Richarda.

Richard nie odbierał.

- Jest na spotkaniu z burmistrzem - powiedział mężczyzna, który odebrał. Przedstawił się chyba jako Sullivan, ale Claire nie słuchała go zbyt uważnie. - Macie kłopoty?

- Nie, panie oficerze. Ale wy będziecie mieli - odparła. - Mu­szę natychmiast porozumieć się z Richardem. To bardzo ważne!

- Wszyscy chcą gadać z Richardem - marudził Sullivan. - Na pewno się do was odezwie. Ale teraz jest zajęty. Skoro to nie jest to pilne wezwanie...

- Jest, jest pilne! Bardzo!

- W takim razie wysyłam do was wsparcie. Dom Glassów, tak?

- Nie... - Claire miała ochotę roztrzaskać walkie - talkie. - l<> nie ma być wezwanie do nas... Proszę po prostu przekazać Richardowi, że musi jak najszybciej ewakuować wszystkich z ratusza.

- To niemożliwe - odparł Sullivan. - Mamy tu centrum do­wodzenia, a także główny schron. Zbliża się tornado. Musi mi pani podać naprawdę dobry powód.

- W porządku... Chodzi o to, że... Michael wyrwał jej radiotelefon i wyłączył go. Claire zaniemówiła.

- Co ty wyprawiasz? - wydusiła w końcu.

- Jeśli Amelie twierdzi, że Bishop zainstalował się w ratuszu, to na pewno ktoś o tym wie. Nie wiemy, kto gra w jego drużynie - powiedział Michael. - Nie znam dobrze tego Sullivana, ale wiem, że nigdy nie był zachwycony tym, jak spra­wy się mają w tym mieście. Myślę, że mógłby uwierzyć w obiet­nice Bishopa, że zwróci miasto ludziom i tak dalej. To samo da się powiedzieć o wszystkich pozostałych, może z wyjątkiem Joego Hessa i Travisa Lowe'a. Musimy wiedzieć, z kim rozma­wiamy, zanim zaczniemy opowiadać, co się dzieje.

- Wydaje mi się, że Sullivan celowo uniemożliwiał ci kon­takt z Richardem - poparł Michaela Shane.

Eve, Shane i Claire siedzieli przy kuchennym stole, a Mi­chael przechadzał się tam i z powrotem, co chwila zerkając na kanapę, na której leżał Oliver. Claire pomyślała, że śpi albo stra­cił przytomność. Nie mogli już nic więcej zrobić. Przemyli mu rany i okryli czystym kocem. Michael twierdził, że obrażenia Olivera zaczęły się goić, ale powoli.

Kiedy się przebudził, wydawał się zdezorientowany.

I wystraszony.

Claire dała mu lekarstwo, które dostała od doktora Millsa. Surowica działała, ale skoro Oliver zachorował, to znaczyło, że spełnia się koszmarny sen Myrnina.

Wkrótce to samo mogło spotkać Amelie. A co by się wtedy stało z nimi?

- Co robimy? - spytała Claire. - Amelie kazała mi poin­formować Richarda. Cywile muszą opuścić ratusz i to jak naj­szybciej.

- Problem w tym, że sama słyszałaś, jakie instrukcje wydał obronie cywilnej. Kazał kierować wszystkich do ratusza, jeśli nie znajdą miejsca w innym schronie. Radio i telewizja także o tym trąbią. Cholera, pewnie pół miasta już tam siedzi.

- Może jednak tego nie zrobi - powiedziała Eve. - Nie po­zabija wszystkich? Nawet jeśli sądzi, że pracują dla Bishopa?

- Chyba nie może sobie już pozwolić na litość - odparła Claire. - Nie wiem, czy ma jakikolwiek wybór.

- Zawsze jest jakiś wybór.

- Nie w szachach - odparła Claire. - Chyba że wybierasz śmierć.

Jedynym sposobem, by przekazać wiadomość właściwej osobie, było po prostu wsiąść w samochód i pojechać do ra­tusza. Claire z przerażeniem spojrzała w niebo - miało barwę grafitu, a chmury poruszały się tak szybko, jak podczas pro­gnozy pogody w telewizji. Krawędzie chmur wydawały się zie­lonkawe, a to w tej części kraju nigdy nie zwiastowało niczego dobrego.

Jedynym plusem było to, że Michael nie musiał się martwić o oparzenia słoneczne. Na wszelki wypadek zabrał ze sobą blu­zę z kapturem i koc, ale było pochmurno, a mrok gęstniał z każ­dą chwilą. Przedwczesny zachód słońca.

Krople deszczu wielkości monet pięćdziesięciocentowych smagały chodnik. Gdy trafiły Claire w ramię, poczuła się tak, jak gdyby ktoś postrzelił ją w paintballu. Spojrzała w górę. Błyskawica właśnie rozdarła niebo. Zagrzmiało tak potężnie, że poczuła drganie w podeszwach butów.

- Szybciej! - wrzasnęła Eve, włączając silnik. Claire usia­dła obok Shane'a. Zanim zdążyła zapiąć pasy, Eve już ruszyła. Michael, włącz radio!

Radio nie odbierało żadnych sygnałów, tylko echa fal z in­nych miast. Z Morganville nie dochodziło nic, może dlatego, że wampiry wprowadziły blokadę.

Nagle złapali sygnał. W kółko powtarzano ten sam komu­nikat:

Uwaga, mieszkańcy Morganville. Komunikat służb pub­licznych. Meteorolodzy ostrzegają, że do Morganville zbliża się tornado. Przy obecnej prędkości szacuje się, że dotrze do mia­sta o godzinie szóstej dwadzieścia siedem. Niszczy wszystko, co napotka. Tornada pochłonęły już wiele ludzkich istnień. Od dziesiątej wieczorem w Morganville i okolicach ogłasza się stan wyjątkowy. Na dźwięk syreny alarmowej należy niezwłocznie udać się do wyznaczonego schronu albo, jeśli jest to niemożli­we, znaleźć najbezpieczniejsze miejsce w swoim domu. Uwaga, mieszkańcy Morganville...”

Michael wyłączył radio. Nie było sensu słuchać tego jeszcze raz, nie należało liczyć na lepsze nowiny.

- Ile jest tych wyznaczonych schronów? - spytał Shane. - Jeden jest w akademiku, drugi w centrum uniwersyteckim...

- Dwa są na placu Założycielki - dodał Michael. - Ale teraz nikt się tam nie dostanie. Zostały zamknięte.

- Biblioteka.

- I kościół. Ojciec Joe otworzy pewnie piwnice, tam pomie­ści się sporo ludzi.

Ale wszyscy inni musieli skierować się do ratusza.

Zaczęła się ulewa. Początkowo deszcz rozbryzgiwał się o przednią szybę, później jednak zaczął zalewać ją potężnymi strugami. Stare wycieraczki nie radziły sobie z nawałnicą, na­wet przy dużej prędkości. Claire cieszyła się, że to nie ona pro­wadzi. Nie była najlepszym kierowcą.

Inne samochody kierowały się w tę samą stronę. Claire zer­knęła na zegarek w komórce.

Wpół do szóstej.

Tornado miało dotrzeć za niecałą godzinę.

- Ups - powiedziała Eve, hamując po ostatnim skręcie. Utonęli w morzu czerwonych świateł hamulcowych. Claire usłyszała wściekłe klaksony zagłuszające grzmoty i bębnienie deszczu. Samochody posuwały się naprzód bardzo powoli.

- Kontrola aut przy barykadzie. Nie wierzę.

Coś chyba się wydarzyło, bo czerwone światła zaczęły ga­snąć i samochody ruszyły śmielej naprzód. Eve ustawiła się w kolejce i przejechała obok dwóch policyjnych wozów, które wciąż miały włączone światła hamowania. W czerwono - niebiesko - czerwonym blasku Claire zobaczyła, że policjanci usuwają bramkę i przepuszczają wszystkich jak leci.

- To szaleństwo! - stwierdziła. - Ludzie nie zdołają się szyb­ko ewakuować. A przynajmniej nie dość szybko. Musielibyśmy po pierwsze powstrzymać ich od przyjeżdżania tutaj, a po dru­gie znaleźć im inny schron.

- Ja tu wysiadam - oświadczył Michael. - Szybciej dotrę na piechotę. Dostanę się do Richarda, nie ośmielą się mnie po­wstrzymać.

Pewnie miał rację, jednak Eve i tak zaprotestowała.

- Michael, nie...

Nie powstrzymało go to przed skokiem w ulewę. W błysku pioruna zobaczyli, jak przemyka między samochodami, tonąc w kałużach.

Naprawdę poruszał się szybciej niż oni.

Eve wymamrotała pod nosem coś, co brzmiało jak „uparty kretyn, nigdy więcej wampira na chłopaka”, po czym zaczęła przedzierać się w kierunku ratusza.

Ni z tego, ni z owego z bocznej uliczki wyjechała ciężarów­ka, która zatrzymała się dokładnie przed nimi. Eve z krzykiem nacisnęła pedał hamulca, ale ten nawet przy najlepszej pogo­dzie nie działał zbyt dobrze. Teraz koła były mokre i samochód wpadł w poślizg, nabierając prędkości.

Dobrze, że zapięłam pas, pomyślała Claire, dziwiąc się, że laka refleksja naszła ją akurat w chwili, gdy samochód wbił się w ciężarówkę. Shane wyciągnął rękę, by ją przytrzymać - od­ruch, pomyślała Claire - a potem, zgodnie z prawami fizyki, po­czuła silne uderzenie.

Prawa fizyki bywają bolesne.

Claire oparła obolałą głowę o okno. Szyba pękła, ale się nie rozbiła. Shane odpiął pas, pytając, czy nic jej nie jest. Machnęła ręką i wymamrotała coś pod nosem w nadziei, że to wystarczy. Nie miała sił na elokwencję.

Eve otworzyła drzwi i wygramoliła się z samochodu.

- Hej! - ryknął Shane, wyskakując na ulicę. Claire także szarpnęła za swoją klamkę, ale jej zamek był zablokowany. Z trudem wymacała zapięcie od pasów i przeczołgała się na stronę Shane'a.

Gdy wydostała się z auta na zaskakująco ciepły deszcz, zro­zumiała, że teraz naprawdę znaleźli się w opałach. Człowiekiem, który przystawiał właśnie Eve nóż do gardła, był nie kto inny jak Frank Collins, ojciec Shane'a. Pierwszy prześladowca wam­pirów i agresywny wariat. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapa­miętała - twardziel z tatuażami, w skórzanych ciuchach.

Wykrzykiwał coś do Eve, ale z powodu grzmotów Claire nie słyszała co. Shane rzucił się naprzód i próbował wyrwać ojcu nóż.

Frank uderzył go łokciem w twarz. Shane się zachwiał. Claire sięgnęła po srebrny nóż, ale odkryła, że wypadł jej z kie­szeni. Na szczęście Shane'owi udało się odsunąć nóż ojca na tyle, by Eve mogła uwolnić się i uciec do Claire.

Frank cisnął synem o maskę samochodu, wymierzając w niego broń. Na chwilę zamarł w tej pozycji, a deszcz spływał mu z twarzy jak siwa broda, prosto na czubek ostrza.

- Nie! - wrzasnęła Claire. - Nie rób mu krzywdy!

- Gdzie jest wampir? - odkrzyknął Frank. - Gdzie Michael Glass?

- Nie ma go tu - odparł Shane. Zakrztusił się deszczem. - Tato, on już poszedł. Nie ma go tu. Tato!

Frank po raz pierwszy naprawdę popatrzył na syna.

- Shane?

- Owszem, to ja. Możesz mnie puścić? - Shane pilnował się, by cały czas pokazywać ojcu wnętrze dłoni w geście podda­nia. - Pokój.

Zadziałało.

Frank odstąpił o krok i opuścił nóż.

- Szukałem cię, chłopcze. - I wtedy nagle go uścisnął. Shane wciąż trzymał ręce w górze i nie dotykał ojca. Claire wzdrygnęła się na widok jego twarzy.

- Ja też się cieszę, że cię widzę - powiedział. - A teraz od­suń się. Przypominam ci, że nie jesteśmy kochającą się rodzin­ką, bo chyba zapomniałeś.

- Nadal jesteś moim synem - odparł Frank, popychając Shane'a w kierunku ciężarówki, która niemal nie ucierpiała w zderzeniu z autem Eve. - Wsiadaj.

- Po co?

- Bo ja ci tak każę! - krzyknął Frank. Shane tylko spojrzał na niego. - Do cholery, raz w życiu zrób, co ci mówię!

- Przez większość życia spełniałem twoje polecenia - od­parł Shane. - Zdradzałem moich przyjaciół. Więcej nie popełnię tego błędu.

Frank otworzył usta z zaskoczenia. Po chwili opanował się i wybuchnął śmiechem.

- Niezła mówka. - Kiedy pokręcił głową, krople wody po­leciały we wszystkich kierunkach, ginąc w spływającej z nieba srebrnej fali deszczu. - Po prostu wsiadaj. Próbuję uratować ci życie. Nie powinieneś tam jechać.

Frank Collins, co dziwne, mówił właściwie do rzeczy. Praw­dopodobnie tylko kierowały nim niewłaściwe powody.

- Musimy się tam przedostać. - Claire usiłowała przekrzy­czeć ulewę. Drżała z zimna, przemoknięta do szpiku kości. - To ważne. Od tego zależy ludzkie życie!

- O tak, wielu ludzi dziś umrze - przyznał Collins. - Taka bajka.

Raczej gra, pomyślała Claire. Nie wiedziała tylko, po któ­rej stronie Frank Collins właściwie gra i czy zdaje sobie sprawę z tego, że stał się pionkiem.

- Mam plan - oznajmił Frank Shane'owi. - W tym zamie­szaniu nikt nie patrzy na twarze. Wyłączyli też wykrywacze me­talu. Możemy przejąć kontrolę nad budynkiem, wziąć tych dra­ni za mordy i zaprowadzić porządek. Damy radę.

- Tato, wszyscy, którzy znajdą się w tym budynku, zginą - powiedział Shane. - Trzeba wydostać stamtąd ludzi, a nie zaganiać ich do środka. Jeżeli choć trochę zależy ci na tych idiotach, którzy kupują twoje rewolucyjne bzdury, to lepiej odwołaj swoją akcję.

- Odwołać? - powtórzył Frank, jak gdyby nic nie rozumiał, juk gdyby Shane mówił w obcym języku. - Teraz, kiedy jesteśmy tak blisko? Kiedy możemy wygrać? Niech cię cholera, Shane. Ty też w to wierzyłeś. Ty też...

- Owszem. Kiedyś wierzyłem. Obudź się! - Shane odsunął ojca i podszedł do Eve i Claire. - Ostrzegłem cię. Nie rób tego. Nie dziś. Nie doniosę na ciebie, ale powtarzam, że jeśli się nie wycofasz, zginiesz.

- Nie cofam się pod wpływem gróźb - odparł Frank. - Zwłaszcza twoich.

- Jesteś kretynem - stwierdził Shane. - No, ale przynaj­mniej próbowałem.

Wsiadł do samochodu, zajmując miejsce przy kierowcy, tam, gdzie przedtem siedział Michael. Eve wślizgnęła się za kie­rownicę, Claire usiadła z tyłu.

Eve wycofała.

Frank wyszedł na drogę przed nimi. Wyglądał przerażająco, w czarnych skórzanych spodniach i kurtce, z mokrymi, długimi włosami przyklejonymi do twarzy. I z długim nożem myśliw­skim w ręku. Brakowało tylko muzyki z horrorów.

Eve zwolniła.

- Nie - zaprotestował Shane, naciskając pedał gazu. - Jedź. On chce, żebyś się zatrzymała.

- Przestań! Nie wyminę go! Nie...

Ale było już za późno. Frank stał dokładnie naprzeciwko maski, patrzył w reflektory. Samochód zbliżał się do niego nie­ubłaganie.

Ojciec Shane'a uskoczył dosłownie w ostatniej sekundzie. Eve rozpaczliwie skręciła kierownicę w przeciwnym kierunku i w ten sposób, jakimś cudem, Frank Collins jednak nie zginął.

- Co ty, do cholery, wyprawiasz? - wrzasnęła Eve. Cała się trzęsła, podobnie jak Shane. - Jeśli chcesz go przejechać, na­stępnym razem zrób to osobiście. Rany!

- Spójrz za siebie - szepnął Shane.

Ktoś ich gonił. I nie był to jeden człowiek, tylko cały tłum. Claire pomyślała, że pewnie przedtem grupa ukrywała się w alej­ce. Ci ludzie mieli pistolety i właśnie otworzyli ogień. Samochód zadrżał, tylna szyba najpierw pokryła się siecią pajączków, a po chwili rozprysła się w drobny mak, na szyję Claire.

- Chodź tu! - Shane podał Claire rękę i wciągnął ją na przednie siedzenie. - Schyl głowę!

Eve skuliła się na siedzeniu kierowcy, ledwo wystawiając głowę ponad deskę rozdzielczą. Dyszała. Kolejne kule zagrze­chotały na karoserii wozu. Coś uderzyło w przednią szybę, po­wodując kolejne pęknięcia.

- Jedź szybciej! - wrzasnął Shane. Eve docisnęła pedał ga­zu i błyskawicznie wyminęła jadącą wolniej półciężarówkę. - Już rozumiesz czemu zabroniłem ci się zatrzymywać?

- W porządku, teraz to już na pewno nie dam twojemu ta­cie prezentu pod choinkę - krzyknęła Eve. - O rany, patrz, co się dzieje z moim wozem!

Shane roześmiał się smutno.

- Jasne - przyznał. - To nasz największy problem.

- Lepiej myśleć o tym niż o tym, co się stało - odparła Eve. Gdyby był z nami Michael...

Claire pomyślała o wściekłym tłumie, o którym mówił Richard i o wampirach, które zginęły. Zrobiło jej się niedobrze.

- Dopadliby go. Zabili.

Michael miał rację w kwestii taty Shane'a, ale Claire już wcześniej nigdy w to nie wątpiła. Shane także zgadzał się z tą opinią, o ile mogła sądzić z jego umęczonego wyrazu twarzy. Otarł oczy, ale niewiele to pomogło. Wszyscy ociekali wodą od czubka głowy po palce u nóg.

- Dostańmy się jakoś do budynku - powiedział Shane. - Nic nie zdziałamy, dopóki nie znajdziemy Richarda.

Ale wejście do ratusza nie było takie proste. Podziemny parking pękał w szwach, samochody stały niebezpiecznie bli­sko siebie, pod wszelkimi możliwymi kątami. Eve wolniutko to­czyła się przez alejki, poszukując skrawka miejsca, ale w końcu pokręciła głową.

- Nawet jeśli przekonamy ludzi, by się stąd wynieśli, nie dadzą rady odjechać. Wszyscy się nawzajem pozastawiali. Jedna wielka porażka.

Claire miała wrażenie, że przynajmniej niektóre samocho­dy celowo zostały zaparkowane tak, by blokować przejazd, nie z powodu paniki.

- W porządku - powiedziała w końcu Eve. - Stanę przy tej ścianie i obyśmy tylko dali radę wyjechać, kiedy będzie trzeba.

Winda była już wyłączona. Miała otwarte drzwi, ale nie działało ani światło, ani przyciski. Pobiegli zatem schodami.

Drzwi wiodące na pierwsze piętro wydawały się zamknię­te, ale gdy Shane pchnął je mocniej, ustąpiły. Rozległ się głośny szmer protestów.

W westybulu roiło się od ludzi.

Ratusz Morganville nie był duży. Sporo miejsca zajmowała klatka schodowa, cała w marmurach i polerowanym drewnie. Przy jednej ścianie stały gabloty. Biuro wydawania dokumentów znajdowało się po prawej. Obok każdego okienka widniała ta­bliczka informująca o rodzaju dokumentów, które w nim wy­dawano: „Zameldowania, rejestracje samochodowe, podania o zmianę strefy, specjalne zezwolenia, wykroczenia drogowe, grzywny, podatki, służby miejskie”.

Dziś jednak okienka były zamknięte.

Ludzie tłoczyli się w holu. Były głównie rodziny, rodzice z dziećmi, sporo niemowląt. Claire nie wypatrzyła ani jedne­go wampira, Michael też gdzieś przepadł. Na końcu koryta­rza błyszczał żółty znak obrony cywilnej, wskazujący, że drzwi za nim wiodą do schronu. Jakiś policjant usiłował uspokoić tłum przez megafon - bezskutecznie. Wszyscy przepychali się i wrzeszczeli na siebie.

- Wszystkie miejsca w schronie są już zajęte! Proszę zacho­wać spokój!

- Niedobrze - mruknął Shane. Nigdzie nie było widać Richarda, chociaż naliczyli co najmniej dziesięciu umunduro­wanych policjantów walczących z tłumem. - Idziemy na górę?

- Chodźmy - przytaknęła Eve.

Przedarli się z powrotem na schody i wbiegli na piętro. Szyld na klatce głosił, że na tym poziomie znajduje się biuro burmistrza, biuro szeryfa, pokoje rady miasta i archiwum.

Drzwi były zamknięte. Shane szarpał klamkę i walił pięścia­mi w drzwi, ale nikt nie otworzył.

- Chyba powinniśmy iść wyżej.

Na trzecim piętrze zamiast szyldów był wielki symbol Założycielki, taki sam jak ten na bransoletce Claire. Shane na­cisnął klamkę. Znów nie udało mu się otworzyć drzwi.

- Nie wierzyłam, że zablokują wejście ze schodów przeciw­pożarowych - powiedziała Eve.

- Zawołaj jakiegoś gliniarza. - Shane przyjrzał się scho­dom. - Zostało nam tylko jedno piętro i dach, ale dach nie wy­daje mi się najlepszym pomysłem.

- Zaczekaj. - Claire przypatrywała się przez chwilę zna­kowi Założycielki, po czym wzruszyła ramionami i wyciągnęła rękę w stronę klamki.

Coś szczęknęło i drzwi stanęły przed nią otworem.

- Jak to zrobiłaś?

Claire podniosła dłoń, pokazując im bransoletkę.

- Pomyślałam, że warto spróbować. W końcu mam złoty znak...

- Jesteś genialna. Wchodzimy!

Drzwi zamknęły się za nimi, po czym rozległ się trzask za­mykanego zamka. Korytarz wydawał się bardzo ciemny w porównaniu z zalanymi fluorescencyjnym światłem schodami.

Claire przypomniała sobie korytarz, w którym ratowali Myrnina. Tu nie było jednak tak wielu drzwi. Shane - oczy­wiście - ruszył przodem. Mogli otworzyć wiele drzwi, ale pro­wadziły one tylko do zwykłych biur, nie kryły niczego specjal­nego.

Na końcu korytarza ukazały im się jednak drzwi z symbolem Założycielki wyrytym na wypolerowanej, mosiężnej gałce. Shane bezskutecznie spróbował ją przekręcić, po czym pokręcił głową i skinął na Claire.

Otworzyła je bez trudu.

W środku znajdowało się... mieszkanie? Pokoje? Claire nie wiedziała, jak nazwać kompleks pomieszczeń zorganizowa­nych wokół jednej centralnej przestrzeni.

Czuli się tak, jak gdyby przestąpili próg innego świata. Claire pomyślała, że niegdyś pokój ten musiał być bajko­wo piękny. Jego ściany pokrywała pewnie delikatna satyna, na podłodze leżały perskie dywany, wokół stały meble z biało - złotymi zdobieniami.

- Michael? Panie majorze? Richard?

Była to komnata godna królowej, jednak teraz wyglądała jak pobojowisko. Meble leżały powywracane albo porozbijane. z luster pozostały kupki rozbitego szkła, z tkanin - strzępy.

Claire zamarła.

Na pięknej sofie, która ocalała z pogromu, spoczywał François, wampir, lojalny kumpel Bishopa. Przybył niegdyś do Morganville wraz z Ysandre i resztą towarzystwa. Wampir wydawał się zrelaksowany. Leżał z nogami skrzyżowanymi w kostkach, pod głową miał satynową poduszkę. Na piersiach trzymał duży kryształowy kielich z ciemnoczerwonym płynem. Na ich widok zachichotał i wzniósł toast krwią.

- Witajcie przyjaciele - powiedział. - Nie spodziewaliśmy się waszej wizyty, ale chętnie was przyjmiemy. Wkrótce skończą nam się zapasy.

- Wychodzimy - powiedział Shane, popychając Eve w stro­nę drzwi.

Te jednak zatrzasnęły się, zanim zdążyli do nich dotrzeć. Nagle w pokoju pojawił się Bishop, wciąż ubrany w te same fio­letowe szaty, w których wystąpił na balu. Z boku materiał był rozdarty - to tam Myrnin trafił go nożem.

Biły od niego tak wielki chłód i dystans, że Claire zaschło w ustach.

- Gdzie ona jest? - spytał. - Widzę, że widziałaś się z moją córką. Czuję na tobie jej zapach.

- Aj - mruknęła Eve. - Chyba dowiedzieliśmy się więcej, niż chcieliśmy.

Bishop nie odwrócił wzroku od twarzy Claire, wskazał tylko Eve palcem.

- Zamknij się albo ja cię uciszę. Kiedy będę ciekaw twojego zdania, powróżę sobie z twoich wnętrzności.

Eve posłusznie zamilkła. François jednym ruchem opuścił stopy na podłogę i usiadł wyprostowany. Wypił resztę krwi z kie­licha, po czym wypuścił naczynie z rąk. Resztki czerwonego płynu rozprysły się po jasnym dywanie. Trochę krwi zostało wampirowi na palcach, więc oblizał je i wytarł o satynowe ściany.

- Proszę, powiedz coś jeszcze. - François puścił oczko do Eve, mrugając długimi rzęsami. - Uwielbiam wnętrzności.

Eve skuliła się pod ścianą. Nawet Shane nic nie mówił, cho­ciaż Claire czuła, że usiłuje pociągnąć ją w bezpieczne miejsce. Nie możesz mnie teraz ochronić, pomyślała z mocą. Nie próbuj.

- Nie wiesz, gdzie jest Amelie? - spytała Bishopa. - Czyżby jakiś kłopot z twoim genialnym planem?

- Och, plan realizujemy bez problemów - odparł Bishop. - Oliver nie żyje. Myrnin... No cóż, oboje wiemy, że Myrnin to wariat nawet w swoich dobrych chwilach, a w jeszcze lepszych również morderca. Nawet mam nadzieję, że przybędzie ci na ra­tunek i od razu zapomni, kim jesteś. To byłoby bardzo zabawne i typowe dla niego. - Bishop świdrował Claire wzrokiem tak in­tensywnie, że poczuła się osaczona. - Gdzie jest Amelie?

- Nigdy jej nie znajdziesz.

- Znakomicie. Niech kryje się w mroku, dopóki nie za­bije jej głód albo ludzie. Nie musimy doprowadzać do bitwy. Równie dobrze może to być wojna na wyniszczenie. Ja zająłem lepsze pozycje. - Bishop wskazał zdewastowane pomieszcze­nie. - Poza tym mam wszystkich w garści, choć jeszcze o tym nie wiedzą.

Claire nie słyszała, kiedy François się poruszył. Nagle po­czuła jego zimne palce na karku. Gdy ją uścisnął, zadrżała.

- O tak - powiedział Bishop. - Właśnie tak ich trzymam. - Skinął na François . - Jeśli ją chcesz, to bierz, mnie już zwie­rzątka Amelie nie interesują. Tamtych też możesz wziąć, chyba że wolisz zostawić sobie na później.

- Nie - szepnął Shane. Claire usłyszała rozpacz w jego głosie i w tej samej chwili François wykręcił jej ramię i odsłonił szyję.

Poczuła jego wargi na skórze. Paliły jak lód.

- Ach ty! - François nagle się od niej oderwał. - Ty mała świnio. - Chwycił łańcuszek przez materiał jej bluzki i rozerwał go jednym szarpnięciem.

Claire złapała krzyż.

- Trzymaj go sobie, niech cię pocieszy, dziecino - powie­dział Bishop z uśmiechem.

I wtedy François ją ugryzł.

- Claire? - Z oddali dochodził głos płaczącej Eve. - Dobry Boże, Claire, słyszysz mnie? Proszę, proszę cię, oprzytomniej... |Jesteś pewien, że wyczuwasz puls?

- Tak. - Ten głos Claire także rozpoznawała. To był Richard Morrell. Ale co on tu robił? Kto wezwał policję? Przypominała sobie wypadek z ciężarówką... ale nie, to chyba zdarzyło się wcześniej...

Bishop.

Claire powoli otworzyła oczy. Świat wydawał się nieco nie­wyraźny. Claire usłyszała, że Eve wypuszcza z siebie powietrze, a po nim potok słów, których nie sposób było zrozumieć.

Mam puls.

To wydawała się ważna informacja.

Boli mnie szyja.

Została ugryziona przez wampira.

Claire powoli uniosła lewą dłoń i przytknęła ją do szyi. Wymacała materiał, prawdopodobnie czyjąś koszulę.

- Nie dotykaj - powiedział Richard, odsuwając jej dłoń. - Rana dopiero się zasklepia. Nie powinnaś poruszać szyją jesz­cze przez co najmniej godzinę. Zaczekaj, aż to się zagoi.

- Ugryzł mnie - szepnęła Claire. - On mnie ugryzł. - Nagle oślepiła ją świadomość, jak wielki czerwony nóż przecinający mgłę. - Nie pozwólcie mi się przemienić.

- Spokojnie - powiedziała Eve. Siedziała do góry nogami, nie, to Claire leżała z głową na jej kolanach. Eve pochyliła się z troską i Claire poczuła, że na twarz spadła jej ciepła łza. - Oj, kochana... Wszystko będzie dobrze, prawda? - Nawet widziana z tej perspektywy, Eve wydawała się mocno spanikowana, gdy zadawała to pytanie Richardowi.

- Nic ci nie będzie - odparł Richard. Rozpacz malująca się na jego twarzy pasowała do samopoczucia Claire. - Muszę się zająć ojcem. - Richard wstał, ktoś go zastąpił.

Shane. Ciepłe palce chłopaka zacisnęły się na jej dłoni Claire zadrżała, uświadamiając sobie, jak bardzo zmarzła, więc Eve nieco okryła ją aksamitnym pledem.

Shane nic nie mówił.

- Gdzie mój krzyżyk...? - zapytała Claire. Miała go w dłoni, ale nie wiedziała, gdzie jest teraz. - Zerwał mi łańcuszek, tak mi przykro...

Shane odgiął jej palce i położył na dłoni krzyżyk wraz z łańcuszkiem.

- Podniosłem go. Pomyślałem, że będziesz chciała go odzyskać. - Shane ewidentnie czegoś jej nie mówił. Claire popatrzyła na Eve, by zorientować się, o co chodziło, ale Eve, akurat ucichła. W każdym razie wyzdrowiejesz. Mamy szczęście. François nie był głodny. - Shane zacisnął palce na krzyżyku. Drżały mu dłonie.

- Shane?

- Przepraszam - szepnął. - Nie mogłem się ruszyć. Po prostu stałem tam i patrzyłem.

- Nieprawda - odparła Eve. - Cisnął Frannym na drugi ko­niec pokoju i pewnie zaciukałby go nogą od krzesła, gdyby nie Bishop.

Claire niemal widziała Shane'a w akcji.

- Jesteś ranny? - spytała Claire.

- Niezbyt poważnie. Eve uniosła brwi.

- No cóż...

- Nic mi nie jest, Claire - zapewnił Shane. Claire musiała to kupić, bo nie miała siły dopytywać się, jak jest naprawdę.

- Która godzina?

- Piętnaście po szóstej - odparł Richard. Claire zgadywała, że znaleźli się w czymś w rodzaju garderoby Amelie. Większość ubrań leżała w strzępach na podłodze. Ktoś powybijał też wszystkie lustra w toaletce.

François najwyraźniej bawił się także w tym pokoju.

- Nadciąga tornado - powiedziała Eve. - Michael nie dotarł do Richarda, ale skontaktował się z Joem Hessem. Ewakuowali ludzi ze schronu. Bishop wpadł w furię, bo liczył na wielu zakładników.

- W takim razie zostaliśmy tylko my? - Tak. My i część ekipy Bishopa. Oraz nasz niezastąpiony Frank Collins wraz ze swoją bandą. Wparowali do holu i teraz chyba myślą, że wygrali jakąś bitwę. - Eve przewróciła oczami i przez chwilę znów była sobą. - My kontra czarne charaktery. Czy to znaczyło, że Richard... Nie, Claire nie mogłaby w to uwierzyć. Jeśli ktokolwiek w Morganville naprawdę starał się zrobić co trzeba, to właśnie Richard Morrell. Eve podążyła za wzrokiem Claire.

- A, o to ci chodzi. Jego tata został ranny. Usiłował po­wstrzymać Bishopa przed przejęciem parteru. Nawiasem mó­wiąc, słusznie podejrzewaliśmy Sullivana. To zdrajca. Niech ży­je intuicja. Szkoda, że teraz moja intuicja milczy na temat tego, jak się stąd wydostać.

- Nie ma wyjścia? - spytała Claire.

- Nie ma nawet okna - odparła Eve. - Jesteśmy tu zamknię­ci. Trudno powiedzieć, gdzie znikli Bishop i François. Pewnie szukają Amelie. Chciałabym, żeby wreszcie się pozabijali i dali nam święty spokój.

Eve nie myślała tak naprawdę, ale Claire rozumiała ją.

- Co się dzieje na zewnątrz?

- Nie wiem. Nie działają radiotelefony. Zabrali nam komór­ki. Zdaje się... - W tym momencie światła zamigotały i zgasły, co pogrążyło pomieszczenie w całkowitej ciemności. - Zdaje się, że mamy przechlapane - dokończyła Eve. - O rany, nie po­winnam była tego mówić, co?

- Chyba nie ma prądu w całym budynku - stwierdził Richard. - Pewnie z powodu burzy.

Albo dlatego, że wampiry dla czystej satysfakcji wywaliły korki. Claire nie powiedziała tego głośno, ale była tego prawie pewna.

Shane wciąż trzymał ją za rękę.

- Shane?

- Jestem przy tobie. Nie ruszaj się.

- Przepraszam cię. Naprawdę bardzo mi przykro.

- Za co mnie przepraszasz?

- Nie powinnam była tak się na ciebie wściekać z powodu taty...

- To nieważne - odparł bardzo cicho. - Nie przejmuj się. Odpoczywaj.

Odpoczywać? Nie potrafiłaby odpoczywać w takiej chwili. Rzeczywistość brutalnie przypominała jej o sobie, o bólu, stra­chu, a co najważniejsze: o czasie.

Z zewnątrz dochodził dziwny, jękliwy głos jak zawodzenie duchów. I z każdą chwilą przybierał na sile.

- Co to? - spytała Eve, po czym zanim ktokolwiek się ode­zwał, sama sobie odpowiedziała. - Syreny alarmowe. Jedna jest na dachu.

Wycie wzmogło się, a wraz z nim rozległ się nieco inny dźwięk... przypominający szum wody, albo...

- Musimy się gdzieś schronić - powiedział Richard. Zapalił latarkę i oświetlił najpierw bladą twarz Eve, potem Shane'a, a na końcu Claire. - Przynieście ją tutaj, tu jest bezpieczniej. Tamta ściana jest od ulicy.

Claire usiłowała wstać, ale Shane podniósł ją i bez trudu uniósł. Posadził dziewczynę plecami do ściany, po czym wsunął się pod koc obok niej. Eve usiadła obok. Światło latarki jeszcze raz prześlizgnęło się po nich, a potem po pokoju. Claire uchwy­ciła kątem oka sylwetkę burmistrza Morrella. Nie przypominał burmistrza, którego znała. Wydawał się starszy, skulony i bar­dzo chory.

- Co mu jest? - szepnęła Claire.

- Atak serca - szept Shane'a poruszył jej wilgotne kosmyki wokół twarzy. - Tak przynajmniej podejrzewa Richard. Źle to wygląda.

Naprawdę, wyglądało fatalnie. Burmistrz opierał się o ścia­nę o parę metrów od nich i z trudem walczył o oddech. Jego żo­na, którą Claire do tej pory widywała tylko na zdjęciach, klepała go po ramieniu i mamrotała coś do ucha. Twarz burmistrza po­szarzała, a usta zsiniały. W oczach widać było panikę.

Richard wrócił z kolejnym grubym kocem i poduszkami.

- Niech wszyscy się przykryją - polecił. - Schylcie głowy. - Okrył rodziców, po czym przysiadł obok nich.

Wiatr na zewnątrz zaczynał już wyć. Claire słyszała różne przedmioty trafiające w mury - stłumione, dudnienia jak od uderzeń piłkami do bejsbola. Hałas potężniał z sekundy na sekundę.

- To cegły z zawalonych domów - domyślił się Richard. Może także grad.

Syreny nagle ucichły, ale wycie jeszcze się wzmogło, przy­pominało ludzki krzyk. Nagle w przeraźliwym gwiździe zabrzmiał jakiś niższy ton.

- Prawie jak pociąg - powiedziała drżącym głosem Eve. - Cholera, miałam nadzieję, że z tym pociągiem to tylko bujdy...

- Schylcie głowy! - wrzasnął Richard, bo cały budynek za­drżał w posadach. Claire czuła, jak drży podłoga. Widziała pęk­nięcia na ścianach.

Wycie przeszło w ogłuszający ryk. Ściana pękła i trysnęła fontanną cegieł. Podarta satyna na ścianach zerwała się do lotu jak stado spłoszonych ptaków.

Burza szalała. Połamane meble i odłamki szkła zawirowały w powietrzu i zaczęły uderzać o ściany i ich koce.

Nagle Claire usłyszała niski jęk. Podniosła wzrok i zobaczy­ła, że dach się zarwał. Chwyciła Shane'a za rękę.

Claire nie wiedziała, jak długo trwała nawałnica. Wydawało się, że minęła cała wieczność.

Potem jednak powoli wszystko się uspokoiło. Znów lunął rzęsisty deszcz. Woda spłynęła Claire po policzku - i tylko dzię­ki temu zorientowała się, że zaczęło padać.

Shane pogłaskał ją po ramieniu i wstał. Z jego koca zsunął się gruz. Mieli wiele szczęścia, że dach nie zawalił się całkiem, więżąc ich w pułapce.

- Eve? - Claire chwyciła przyjaciółkę za rękę. Eve miała zamknięte oczy. Po twarzy ciekła jej krew. Była jeszcze bledsza niż zwykle.

W końcu Eve zakaszlała i zamrugała.

- Mama? - Niepewność w jej głosie omal nie doprowadziła Claire do łez. - Rany boskie, co się stało, Claire?

- Żyjemy - oświadczył Shane z pewnym zdziwieniem.

- Richard?

- Tu jestem. Tato? Tato!

Latarka gdzieś przepadła - pod gruzem albo po prostu po­rwana przez wiatr. Strzeliła błyskawica, która na moment roz­świetliła niebo jak słońce w południe. Claire zobaczyła, że tor­nado wciąż przetacza się przez Morganville, miażdżąc budynki i unosząc w powietrze tony odłamków.

Wyglądało to nierealnie.

Shane pomógł jej ściągnąć deskę z nóg Eve - na szczęście nie były złamane, tylko posiniaczone - po czym przeczołgał się w stronę Richarda, który właśnie wyciągał matkę spod gruzu. Płakała, ale chyba nic jej się nie stało.

Ale ojciec Richarda...

- Nie - szepnął Richard, układając tatę na wznak. Natychmiast zaczął go reanimować. Richard miał poranioną twarz, ale nie przejmował się niczym, myślał tylko o ojcu. - Shane! Zrób mu sztuczne oddychanie!

Po chwili wahania Shane przechylił głowę burmistrza.

- Tak będzie dobrze?

- Ja to zrobię - powiedziała Eve. - Ukończyłam kurs pierw­szej pomocy. - Przeczołgała się w ich stronę i zaczerpnęła głęboki oddech, po czym wdmuchnęła powietrze w usta burmi­strza, czekając, aż poruszy się jego klatka piersiowa. Wydawało się, że kosztuje ją to wiele wysiłku. Podobnie jak to, co robił Richard - masaż mostka, bezustanne naciskanie i puszczanie. Eve przez chwilę powoli odliczała, po czym dmuchnęła jeszcze raz. A potem znów.

- Sprowadzę pomoc - odezwała się Claire. Nie była pewna, czy to jest wykonalne, ale musiała coś zrobić. Ale gdy próbowa­ła wstać, zakręciło się jej w głowie. Przypomniała sobie to, co mówił Richard: masz dziury w szyi, straciłaś wiele krwi. - Nie będę szła szybko.

- Idę z tobą - oświadczył Shane.

- Nie! Potrzebuję cię tutaj. - Richard pokazał Shane'owi, jak ma trzymać dłonie na mostku burmistrza, po czym wyciągnął zza paska walkie - talkie i podał je Claire. - Idź. Ściągnij tu ratowników - polecił i upadł.

Claire dopiero wtedy zauważyła, że z boku Richarda wystaje kawał metalu. Zamarła z przerażenia, po czym błyskawicznie wstukała kod.

- Halo? Jest tam kto?

Cisza. Nawet, jeśli ktokolwiek odebrał, nie słyszała go z po­wodu zakłóceń i szumu ulewy.

- Muszę iść! - wrzasnęła do Shane'a. Podniósł wzrok.

- Zostań!

Ale nie mógł jej zatrzymać, chyba że przestałby reanimować ojca Richarda. Popatrzył na Claire bezradnie.

Nie było śladu ani François , ani Bishopa. Już wcześniej po­koje wydawały się zdewastowane, teraz były ruiną. Zniknęła większa część budynku. Po prostu zniknęła. Drzwi wciąż trzy­mały się zawiasów, ale gdy za nie pociągnęła, część framugi od­leciała od ściany.

Korytarz był nietknięty - brakowało tylko dachu i, jak za­łożyła Claire, wyższego piętra. Ten korytarz stanął przed burzą otworem. Ruszyła szybkim krokiem, ciesząc się, że błyskawice oświetlają jej drogę.

Schody przeciwpożarowe przetrwały tornado. Claire minę­ła przerażonych ludzi.

- Potrzebujemy pomocy! - powiedziała. - Na górze są ran­ni... Proszę państwa?

Wtedy piętro niżej rozległy się krzyki, mnóstwo ludzi zaczę­ło wrzeszczeć w tym samym momencie. Ci, którzy siedzieli na schodach, zerwali się i ruszyli w stronę Claire.

- Nie! - wrzasnęła. - Tam nie wolno iść!

Tłum odepchnął ją z drogi i skierował się na górę. Nie miała pojęcia, dokąd ci ludzie się wybierali.

Co gorsza, bała się, że pod ich ciężarem zapadnie się ko­lejna część budynku - ta, w której znaleźli się Eve, Shane i Morrellowie.

- Claire? - Michael wyskoczył niespodziewanie zza drzwi wiodących na pierwsze piętro i zanim zdążyła zaprotestować porwał ją w ramiona.

- Chodź, muszę cię stąd wydostać!

- Nie, nie, na górze jest Shane, potrzebują pomocy. Idź na górę, zostaw mnie tu!

- Nie mogę - odparł, patrząc w dół. Podążyła za jego wzrokiem.

Wampiry kotłowały się na schodach - walczyły, gryzły, szar­pały i tłukły się nawzajem. A każdy człowiek, który dostał się w oko cyklonu, spadał ze schodów z krzykiem.

- W tej sytuacji faktycznie idę na górę - powiedział.

Claire poczuła, że zrywają się do lotu i po chwili z kocią lek­kością wylądowali na trzecim piętrze.

- Co się dzieje? - Claire wykręciła szyję, by zerknąć w dół, ale nic z tego nie rozumiała. Widziała tylko wściekły tłum. Nie sposób było osądzić, kto jest po czyjej stronie i czemu wszyscy walczą z taką furią.

- Tam jest Amelie - wyjaśnił Michael. - Bishop usiłuje ją dopaść, ale szybko traci zwolenników. Zaatakowała go w cza­sie burzy.

- A co z ludźmi, tymi żywymi, niewampirami? Gdzie tata Shane'a i jego ekipa, która próbowała przejąć władzę?

Michael kopniakiem otworzył drzwi na trzecie piętro, teraz pozbawione dachu. Ludzie, który poprzednio wyminęli Claire, teraz tłoczyli się w korytarzu, bełkocząc coś bez ładu i składu. Michael wyszczerzył na nich kły, więc rozproszyli się, poszuku­jąc jakiegokolwiek schronienia.

Michael ruszył dalej.

- To tu? - spytał, stawiając Claire leciutko na ziemi. Wbił wzrok w jej szyję. - Ktoś cię ugryzł.

- Nic mi nie jest - uspokoiła go Claire, usiłując zakryć ra­nę. - Naprawdę wszystko w porządku.

- Nie wydaje mi się - odparł.

Podmuch wiatru odsłonił szyję Michaela. Claire zobaczyła ślady kłów.

- Michael! Czy ty też zostałeś ugryziony?

- Sama twierdzisz, że to nic takiego. Teraz nie czas o tym gadać. Najpierw znajdźmy naszych przyjaciół. Potem pierwsza pomoc.

Claire otworzyła drzwi, przestąpiła próg...

I podłoga nagle się pod nią zawaliła.

Pewnie krzyknęła, ale słyszała tylko potwornie głośny szczęk pękających ścian obok niej i pod nią. Budynek się roz­padał. Zawróciła w stronę Michaela, który zamarł w bezruchu, oświetlony białym światłem błyskawic.

Wyciągnął rękę i chwycił Claire w ostatnim momencie. Dziewczyna na chwilę zawisła w powietrzu, czując podmuch wiatru i pyłu, a kawał podłogi usunął się jej spod stóp i spadł na ziemie. Michael pociągnął Claire mocniej, tak, że nieomal przy­frunęła prosto w jego ramiona.

- Dzięki - szepnęła słabo.

Przez chwilę przytulał ją w milczeniu.

- Jest jakaś inna droga? - zapytał w końcu.

- Nie wiem.

Wycofali się i weszli do najbliższego pokoju po prawej. Na ścianach były podejrzane pęknięcia, a podłoga wydała się Claire niestabilna. Michael ustawił Claire za swoimi plecami.

- Zasłoń oczy - polecił, po czym zaczął wyburzać ścianę mię­dzy tym pomieszczeniem a mieszkaniem Amelie. Gdy dotarł do warstwy cegieł, zaczął w nie uderzać. Zostawał z nich tylko pyl.

- Teraz ten budynek rozsypie się już do końca! - wrzasnęła Claire.

- Wiem, ale musimy ich wydostać!

Po chwili wyłupał na tyle dużą dziurę, że dało się przez nią przejść. Gdy gramolił się na drugą stronę, przystanął na chwi­lę. Cały ratusz zadrżał, jak gdyby przestępował z nogi na nogę.

- Z podłogą wszystko w porządku - powiedział Michael. - Ty zostań, ja pójdę.

- Za tymi drzwiami na lewo! - krzyknęła za nim Claire. Claire nagle zastanowiła się, dlaczego Michael nie walczył na dole u boku Amelie.

Minęło kilka pełnych napięcia minut. Claire wpatrywała się w dziurę, ale nic się właściwie nie działo. Nie słyszała ani Michaela, ani Shane'a, ani też nikogo innego.

Po chwili jednak coś usłyszała. Za sobą, w korytarzu. Wampiry! - pomyślała, po czym błyskawicznie wyjrzała przez drzwi.

Ktoś natychmiast na nie skoczył, a siła uderzenia odrzuciła ją do tyłu. To był François. Claire usiłowała na powrót zamknąć drzwi, ale jego splamiona krwią biała dłoń już uchwyciła krawędź.

François w niczym nie przypominał już człowieka. Wydawał się natomiast całkiem zdesperowany, jak ktoś, kto jest gotów na wszystko, byle przetrwać. I bardzo, bardzo potrzebuje poży­wienia.

Claire powoli zaczęła się cofać, aż dotknęła plecami drugiej ściany. Nie widziała tu żadnej przydatnej broni, z wyjątkiem biurka i garści ołówków w kubku..

François zaśmiał się i zawarczał.

- Myślicie, że wygrywacie? Mylicie się.

- Chyba to ty jednak powinieneś się martwić - wycedził Michael. Przeszedł przez dziurę, niosąc burmistrza Morrella. Shane i Eve szli za nim, podtrzymując bezwładne ciało Ri­charda. Pochód zamykała pani Morrell. - Odejdź stąd. Nie będę cię gonił.

Oczy Françoisa zalśniły jak rubiny. Rzucił się na Michaela, który miał zajęte ręce.

Wtedy Claire chwyciła ołówek z biurka i dźgnęła go w plecy. Odwrócił się zdziwiony... po czym upadł.

- Nie zginie od takiego ciosu - stwierdził Michael.

- Trudno - powiedziała Eve. - To było fantastyczne! Claire wzięła wampira pod ramiona i usunęła go z przejścia, bardzo uważając, by nie poruszyć ołówka. Nie wiedziała, jak głęboko udało jej się go wbić, a gdyby wysunął się z serca wam­pira, wszyscy mieliby poważny kłopot.

Michael obszedł François i wyjrzał przez drzwi.

- Nikogo nie widać - oznajmił. - Przynajmniej na razie. Chodźmy.

Ich buty plaskały o przemoczony dywan. W pokojach cho­wali się ludzie, którzy mieli nadzieję, że nikt ich tu nie znaj­dzie.

- Wstańcie, ruszcie się - powiedziała Eve. - Trzeba się stąd wynosić, zanim budynek się zawali!

Na schodach wciąż toczyła się walka - słychać było syki, wrzaski, uderzenia i dudnienie. Claire nie śmiała nawet spoj­rzeć. Michael poprowadził ich w stronę zamkniętego wyjścia na drugie piętro. Tak mocno pociągnął za gałkę, że została mu w ręku, ale drzwi wciąż nie chciały się otworzyć.

- Ej, Mike, tędy nie przejdziemy - westchnął Shane.

- Wiem!

- Poza tym czas już...

- Wiem, Shane! - Michael zaczął kopać w drzwi, ale były pancerne; Claire jeszcze nigdy w życiu nie widziała czegoś tak solidnego. Wygięły się, ale nie otworzyły.

Aż nagle stanęły otworem. Ktoś odemknął je od środka. Za nimi stał Myrnin, ubrany w elegancki, choć znoszony czarny aksamit.

- Tędy - powiedział. - Pospieszcie się.

Wrażenie spadania było dla Claire oznaką, że właśnie prze­chodzi przez portal, ale nie miała czasu dzielić się tą obserwa­cją. Inni musieli się zatem mocno zdziwić, gdy nagle przestąpili próg laboratorium Myrnina. Michael jednak się nie zatrzymał; zepchnął ze stołu potłuczone probówki i położył na nim bur­mistrza. Przytknął palce do gardła chorego. Nie wykrył pulsu, więc znów rozpoczął reanimację. Eve pospieszyła pomóc mu przy sztucznym oddychaniu.

Myrnin nawet nie drgnął, gdy grupka ocalonych minęła go, wchodząc do laboratorium. Stał ze skrzyżowanymi rękami, lek­ko unosząc brwi.

- Kim są ci wszyscy ludzie? - zapytał. - Nie prowadzę tu gospody.

- Zamknij się - odparła Claire. Nie miała teraz cierpliwości do Myrnina. - Nic mu nie jest? - spytała Shane'a, który kładł właśnie Richarda pod ścianą.

- Nie licząc tego wielkiego kawałka metalu wbitego w bok? Nie mam pojęcia. Przynajmniej oddycha.

Reszta uciekinierów wyłaniała się z portalu. Większość nie miała pojęcia, co się dzieje i to cieszyło Claire. Nawet jeśli na­leżeli wcześniej do grupy Franka i zamierzali przejąć władzę w Morganville, to z pewnością im przeszło. Teraz byli zwykły­mi, bardzo wystraszonymi ludźmi.

- Idźcie na górę, wydostaniecie się stąd - powiedziała Claire.

Większość popędziła do wyjścia. Claire miała nadzieję, że do­trą do domu, albo przynajmniej do jakiegoś bezpiecznego miejsca. I że w ogóle stały jeszcze jakieś domy.

Myrnin zmierzył ją płomiennym wzrokiem.

- Pamiętasz jeszcze, że to jest tajne laboratorium? Połowa Morganville wie teraz, gdzie się znajduje!

- Ja nie otworzyłam tych drzwi, ty to zrobiłeś - położyła mu rękę na ramieniu. - Dziękuję - dodała, patrząc mu w oczy.

- Ocaliłeś nam życie.

- Naprawdę? - zdziwił się.

- Wiem, czemu ty nie wziąłeś udziału w walce. Leki cię po­wstrzymały. Ale... Michael?

Myrnin podążył za jej wzrokiem. Eve i Michael wciąż po­chylali się nad nieruchomym ciałem burmistrza.

- Amelie go zwolniła - wyjaśnił. - Na razie. W każdej chwi­li znów może go wezwać, ale chyba domyśliła się, że potrzebu­jecie pomocy. - Myrnin wyciągnął ręce i podszedł do Michaela.

- To na nic - powiedział. - Pachnie śmiercią. Ty też musisz go wyczuwać. Nie przywrócisz go do życia.

- Nie! - krzyknęła pani Morrell, rzucając się na ciało męża.

- Błagam, spróbujcie!

- Próbowali - odparł Myrnin. - Ja pewnie bym się tak nie wysilał. - Skinął na Richarda. - Ten przeżyje, ale potrzebujecie chirurgisty do usunięcia tego metalu.

- Masz na myśli chirurga? - spytała Claire.

- Chirurga, oczywiście - warknął Myrnin z czerwonym bły­skiem w oczach. - Wiem, że chcesz wzbudzić we mnie współ­czucie dla twoich przyjaciół, ale to nie w moim stylu. Zależy mi tylko na osobach, które znam, a i to nie za bardzo. Obcy nic dla mnie nie znaczą. - Myrnin najwyraźniej czuł się gorzej i pod­dawał fali gniewu.

Claire w milczeniu pogrzebała w kieszeniach. Miała tam szklaną fiolkę, która jakimś cudem się nie potłukła. Myrnin wściekłym gestem wytrącił jej fiolkę z ręki.

- Nie potrzebuję tego!

Claire z sercem w gardle patrzyła, jak fiolka toczy się po de­skach z turkotem.

- Owszem, potrzebujesz. I doskonale o tym wiesz. Proszę, nie mam teraz czasu na twoje wariactwa. Po prostu weź lekarstwo.

Nie sądziła, że Myrnin się zgodzi, ale po chwili prychnął, schylił się, odłamał zakrętkę i połknął płyn z fiolki.

- Zadowolona? - Zmiażdżył szkoło w palcach. Jego oczy poczerwieniały jeszcze mocniej. - Dumna z siebie? Lubisz wy­dawać mi rozkazy?

- Myrnin...

Zacisnął jej dłonie na gardle. Nie poruszyła się. Ręka Myrnina zwiotczała.

Czerwony blask stopniowo zanikał, a w jego miejsce poja­wił się wstyd. Myrnin odstąpił o krok, spuszczając głowę.

- Nie wiem, gdzie znaleźć lekarza - powiedziała Claire, jak gdyby nic się nie stało. - Może szpital działa, albo...

- Nie - wymamrotał Myrnin. - Sprowadzę pomoc. Nie po­zwól nikomu grzebać w moich rzeczach. I obserwuj Michaela.

Przytaknęła. Myrnin otworzył portal w ścianie i wskoczył do środka. Nie wiedziała, gdzie się kierował. Claire sądziła, że Amelie zamknęła wszystkie wyjścia, ale gdyby to była prawda, to jak znaleźliby się w laboratorium Myrnina?

Myrnin jako jedyny potrafił sam otwierać i zamykać portale.

Michael i Eve odsunęli się od burmistrza. Pani Morrell po­chyliła się nad ciałem męża i zalała się łzami.

- Co możemy zrobić? - spytał rozpaczliwie Shane. W ca­łym tym zamieszaniu kompletnie przegapił starcie Claire z Myrninem i Claire trochę to cieszyło.

- Nic - odparł Michael. - Tylko czekać.

Gdy drzwi portalu otworzyły się ponownie, stali w nich Myrnin i Theo Goldman ze staromodną torbą lekarską w rę­ku. Theo rozejrzał się po laboratorium, kłaniając się Claire, po czym podszedł do Richarda, który leżał na dywanie z głową na kolanach matki.

- Proszę się odsunąć - powiedział Theo, klękając przy cho­rym. - Myrnin, zabierz ją do drugiego pokoju. Matka nie powin­na tego oglądać.

Wyjął narzędzia i poukładał je na czystym, białym ręczni­ku. Claire patrzyła mu na ręce, a Myrnin zabrał panią Morrell i posadził ją na krześle w kącie. Matka Richarda wydawała się oszołomiona, prawdopodobnie nie wiedziała, co się dzieje. Jej krzesło było jedyną rzeczą w całym laboratorium, która nie zo­stała zniszczona - aparatura została roztrzaskana, stoły leżały poprzewracane, świece połamane.

Książki zebrano w kącie i spalono. Zostały z nich strzępy skóry i czarny popiół. Całe pomieszczenie mocno cuchnęło che­mikaliami i dymem.

- Jak możemy pomóc? - spytał Michael, klękając po dru­giej stronie Richarda. Theo wyciągnął kilka par lateksowych rękawiczek i podał Michaelowi jedną z nich. Drugą włożył sam.

- Możesz być moim instrumentariuszem - powiedział. - Zabrałbym żonę, która ma wiele lat praktyki, ale nie chciałem zostawiać dzieci samych. I tak bardzo się boją.

- Ale są bezpieczne? - spytała Eve. - Nikt was nie nękał?

- Nikt nawet nie zapukał do drzwi - odparł Theo. - Mamy naprawdę świetną kryjówkę. Dziękuję.

- Chyba teraz najlepiej nam się odwdzięczasz. Czy możesz go ocalić?

- Wszystko w rękach Boga, nie moich. - W oczach Theo błyszczał optymizm, gdy przyjrzał się kawałkowi metalu w bo­ku Richarda. - Dobrze, że jest nieprzytomny, niestety, może obudzić się w trakcie zabiegu. W torbie mam chloroform. Ty się nazywasz Michael, prawda? No więc Michael, proszę umocz w nim kawałek płótna i bądź gotów, by na mój znak zakryć Richardowi usta i nos.

Pod Claire ugięły się nogi, gdy Theo zacisnął palce na ka­wałku metalu. Eve otulała panią Morrell kocem.

- Gdzie moja córka? - spytała. - Monica powinna tu być. Nie chcę, by włóczyła się gdzieś sama.

Eve spojrzała na Claire z uniesionymi brwiami. Najwyraź­niej sama zastanawiała się, gdzie może być Monica.

- Ostatni raz widziałam ją na uniwersytecie - powiedziała Claire. - Ale jeszcze przedtem, zanim do mnie zadzwoniliście. Nic nie wiem, może jest w schronie przy akademiku? - Claire zer­knęła na swoją komórkę. Ani jednej kreseczki, żadnej sieci. W la­boratorium Myrnina często nie było zasięgu, ale jednak czasem udawało się zadzwonić. - Chyba tornado zniszczyło nadajniki.

- To bardzo możliwe. Ewa dyskretnie wskazała Theo: - Myślisz, że słusznie postąpiliśmy? Przecież nawet nie znamy tego faceta.

Claire wcale nie była pewna, ale wciąż chciała ufać Theo, podobnie jak chciała lubić Myrnina, choćby wbrew zdrowemu rozsądkowi.

- Chyba jest w porządku. No i nie dałoby się teraz załatwić wizyty domowej kogoś innego.

Operacja, bo była to prawdziwa operacja, trwała kilka go­dzin. W końcu Theo wyprostował się, zdjął rękawiczki i wes­tchnął z satysfakcją.

- I gotowe - oznajmił. - Puls się ustabilizował. Richard stracił trochę krwi, ale chyba wydobrzeje, o ile nie dojdzie do zakażenia. Ale w XXI wieku macie tyle cudownych antybioty­ków... Więc nie jest źle. - Theo niemal promieniał. - Muszę powiedzieć, że od lat nie miałem okazji operować. Bardzo mnie to ożywia, chociaż niestety pobudza także apetyt.

Claire była dziwnie pewna, że Richard wolałby nie usłyszeć tego wyznania. Ona w każdym razie by wolała.

- Dziękuję - powiedziała pani Morrell, wstając z krzesła. Złożyła koc i odłożyła go pod ścianę, po czym podeszła i uści­snęła Theo dłoń. - Zadbam, by mąż zrewanżował się panu za tę uprzejmość.

Wszyscy wymienili spojrzenia. Michael zaczął coś mówić, ale Theo pokręcił głową.

- Nie trzeba, droga pani. Bardzo się cieszę, że mogłem po­móc. Sam niedawno straciłem syna i wiem, czym jest żałoba.

- Och, bardzo mi przykro, że takie nieszczęście pana spot­kało - powiedziała pani Morrell takim tonem, jak gdyby nie zdawała sobie sprawy, że jej mąż jest martwy.

Claire zobaczyła, że w oczach Theo zabłysły łzy, ale wampir zamrugał i uśmiechnął się z wysiłkiem.

- Dziękuję, jest pani bardzo dobra dla starego człowieka powiedział, delikatnie poklepując ją po dłoni. - Zawsze lu­biliśmy mieszkać w Morganville, bo spotkaliśmy tu mnóstwo życzliwych ludzi.

- Ludzie z Morganville zabili twojego syna - powiedział Shane.

Theo popatrzył na niego.

- Nie ma pokoju bez przebaczenia. Mówię wam to, kieru­jąc się wieloma wiekami doświadczeń. Mój syn oddał życie. Nie odpowiem na to gniewem, nawet wobec tych, którzy go zabili. Ci sami biedni, smutni ludzie obudzą się jutro i będą opłaki­wać własne straty. O ile przeżyją. Jak nienawiść mogłaby mnie uzdrowić?

- Zawstydzasz mnie, Theo - wymamrotał Myrnin, który do tej pory siedział w milczeniu.

- Nie chciałem - odparł Theo, po czym wzruszył ramiona­mi. - Cóż, teraz powinienem wracać do rodziny. Życzę wam wszystkiego dobrego.

Myrnin wstał i podszedł wraz z Theo do bramy portalu. Wszyscy popatrzyli za nim. Oczy pani Morrell przybrały dziw­ny, promienny wyraz.

- Jakie to dziwne - powiedziała. - Szkoda że mój mąż nie mógł się z nim spotkać.

Mówiła tak, jak gdyby burmistrz był właśnie na jakimś służ­bowym potkaniu, a nie leżał nieżywy przykryty prześcieradłem. Claire zadrżała.

- Niech pani spojrzy na Richarda - powiedziała Eve, biorąc żonę burmistrza pod rękę.

- Żałuję, że to nie takie proste, jak Theo twierdzi - syknął Shane. - Przestać nienawidzić. - Przełknął ślinę, patrząc na pa­nią Morrell. - Naprawdę żałuję.

- Przynajmniej chciałbyś, by było, a to już jakiś początek - powiedział Michael.

Zostali na noc w laboratorium, głównie z powodu burzy, która trwała do świtu. Padał deszcz i grad i nie było sensu wy­biegać na ulicę. Claire co chwila sprawdzała telefon. Eve znala­zła w stercie śmieci radiotelefon i regularnie nasłuchiwała, czy nikt nie nadaje wiadomości.

Około trzeciej udało im się wychwycić komunikat na awa­ryjnej częstotliwości.

Do wszystkich mieszkańców Morganville i okolic: do go­dziny siódmej rano obowiązuje stan alarmowy w związku z gwałtownymi nawałnicami, silnym wiatrem i zagrożeniem po­wodziowym. W ratuszu, który został częściowo zniszczony przez tornado, prowadzona jest już akcja ratunkowa. Burza zniszczyła wiele budynków. Nadchodzą doniesienia o rannych. Proszę zachować spokój. Brygady ratunkowe już patrolują mia­sto w poszukiwaniu poszkodowanych osób. Proszę nie zmie­niać miejsca pobytu. Proszę nie wychodzić na ulice”.

Komunikat powtarzano, a Eve uniosła brwi i spojrzała na Myrnina.

- Czego oni nam nie mówią? - spytała.

- Zgaduję, że ich nagłe pragnienie, by ludzie siedzieli w do­mach wynika z kłopotów. Widać mają większe zmartwienie niż tornado. - Ciemne oczy Myrnina na chwilę zasnuła mgła, ale po chwili spojrzenie znów się wyostrzyło. - Ibid nic.

- Co takiego? - Eve pomyślała, że się przesłyszała.

- Ibid nic, Carlo. Ja nie robię sprawiedliwy.

Myrnin znów mówił bez sensu, co oznaczało, że leki wkrót­ce przestaną działać. Claire się zmartwiła, że lekarstwo działa tak krótko.

- W porządku, wciąż nic nie rozumiem - powiedziała Eve, posyłając Claire zaniepokojone spojrzenie.

Claire położyła Eve dłoń na ramieniu.

- Może sprawdź, jak się czuje pani Morrell? Ty też, Shane. Wcale mu się to nie podobało, ale posłusznie wyszedł.

Przekraczając próg, skinął siedzącemu przy Richardzie Michaelowi, który podniósł się z miejsca i spokojnym krokiem podszedł do Claire.

- Musisz mnie posłuchać - powiedziała Claire do Myrnina. - Chyba lek znów przestaje działać.

- Nic mi nie jest. - Stawał się coraz bardziej podnieco­ny. Claire dostrzegła leciutki rumieniec i błysk w oczach. - Martwisz się o notes.

Nie było sensu tłumaczyć mu objawów; nigdy ich nie za­uważał.

- Musimy sprawdzić, co się dzieje w więzieniu, czy wszyst­ko w porządku.

Myrnin się uśmiechnął.

- Usiłujesz wziąć mnie podstępem. - Oczy zaczęły mu ciemnieć, a uśmiech stał się dziwnie krzywy. - O, mała Claire nie wiesz jak to jest, przebywać tutaj w towarzystwie tylu go­ści... - Odetchnął głęboko. - Tyle krwi... - Jego wzrok skoncen­trował się na szyi Claire i zabandażowanej ranie po ugryzieniu. - Wiem, że on tam jest. Twój znak. Powiedz, czy François...

- Przestań. Przestań! - Claire wbiła sobie palce w dłonie. Myrnin podszedł bliżej. Z najwyższym trudem powstrzymała się od zrobienia kroku w tył. Znała go. Wiedziała, co usiłuje zrobić. - Nie skrzywdzisz mnie. Jestem ci potrzebna!

- Potrzebna? - Znów odetchnął głęboko. - Ależ tak, ow­szem. Jesteś taka promienna. Czuję twoją energię. Wiem ile przyjemności sprawi mi, gdy... - Zamrugał, po czym przez jego twarz przemknął grymas przerażenia. - Co ja mówiłem, Claire? Co ja mówiłem?

Nie mogła mu tego powtórzyć.

- Nic takiego. Nie martw się. Ale teraz musimy iść do celi, dobrze? Proszę!

Myrnin miał zrozpaczoną minę. To było najgorsze w tym wszystkim, pomyślała Claire. Wahania nastrojów. Myrnin bar­dzo się starał i pomógł, na ile potrafił, ale nie wytrzymałby dłu­żej. Widziała, jak z sekundy na sekundę rozsypuje się na ka­wałki.

Znowu.

Michael poprowadził Myrnina w stronę portalu.

- Chodźmy - powiedział. - Claire, poradzisz sobie?

- Jeśli mnie nie zaatakuje. - Przypomniała sobie pewne po­południe, gdy Myrnina ogarnęła paranoja i ilekroć usiłowała przejść przez portal, zrywał połączenie, bo bał się, że po drugiej stronie coś na niego czyha.

- Szkoda, że nie mamy usypiacza.

- Trudno - odparł Myrnin. - Wiesz, że nie lubię, jak mnie dźgacie igłami. Będę grzeczny. - Zaśmiał się cicho. - No, w mia­rę możliwości.

Claire otworzyła drzwi portalu, ale przejście do więzienia pojawiło się na moment, po czym rozpłynęło się bez śladu.

- Myrnin! Przestań!

- Nic nie zrobiłem! - Zaprotestował, teatralnie rozkłada­jąc ręce.

Spróbowała jeszcze raz. Połączenie zostało zaburzone i za­nim zdołała je naprawić, na celowniku znalazło się inne miejsce docelowe.

Przez drzwi wypadł Theo Goldman.

- Theo! - Myrnin chwycił go w locie. Zdziwienie go otrzeź­wiło, przynajmniej na chwilę. - Nic ci nie jest? - spytał, sadza­jąc wampira pod ścianą.

- Nie, nie, nie. - Theo dyszał, chociaż Claire wiedziała, że nie potrzebował powietrza, przynajmniej nie tak jak ludzie. Stracił oddech z emocji, nie z wyczerpania. - Proszę, musisz mi pomóc. Błagam cię. Proszę, pomóż mojej rodzinie...

Myrnin ukląkł, żeby spojrzeć Theo w oczy.

- Co się stało?

Dobra twarz Theo była we łzach.

- Bishop uwięził moją rodzinę. Mówi, że chce Amelie i książkę, a jak nie dostanie, to wszystkich pozabija.

ROZDZIAŁ 14

Theo nie przybył bezpośrednio z Common Grounds, Bishop przeniósł go siłą przez któryś z otwartych portali - nie wie­dział przez który.

Michael chciał do niego podejść, ale Theo zatrzymał wam­pira gestem dłoni.

- Nie, nie ty. Bishop chce tylko Amelie i książkę. A ja nie pozwolę, by polała się krew. Twoja czy moja. Myrnin, pro­szę cię, wiem, że możesz ją znaleźć. Ty jesteś z nią związa­ny węzłem krwi, ja nie. To nie jest nasza wojna, tylko spra­wa rodzinna, między ojcem a córką. Powinni stanąć twarzą w twarz.

Myrnin bardzo długo wpatrywał się w twarz Theo, po czym przekrzywił głowę.

- Chcesz, żebym ją zdradził - stwierdził w końcu. - Wydał ojcu.

- Nie, nie proszę o to. Tylko... po prostu powiedz jej, co się stanie... Amelie sama do niego pójdzie. Wiem.

- Nie pójdzie, bo jej na to nie pozwolę - odparł Myrnin. Theo krzyknął z rozpaczy, a Claire przygryzła wargę.

- Nie możesz mu pomóc? - spytała. - Musi być jakiś sposób!

- Owszem, jest - powiedział Myrnin. - Oczywiście, że jest. Ale nie spodoba ci się. Nie będzie ani miło, ani łatwo. Znów bę­dziesz musiała wykazać się odwagą.

- Zrobię to!

- Nie, nie zrobisz - odparli Shane i Michael nieomal jed­nym głosem. - Ledwo trzymasz się na nogach - ciągnął Michael. - Nigdzie nie pójdziesz, a przynajmniej nie beze mnie.

- I mnie - dodał Michael.

- Cholera... - westchnęła Eve. - To chyba oznacza, że ja też idę. Czego mogę ci nigdy nie wybaczyć, nawet jeśli nie zginę w strasznych mękach.

- Wszyscy pójdziecie... Wszyscy... - Myrnin uśmiechnął się jak szaleniec. - Świetne z was kukiełki, bawić się wami to musi być wielka frajda.

Zapadło milczenie.

- W porządku, wszyscy mamy już gęsią skórkę, a niektórzy jeszcze wysypkę. Nie wiem jak wy, ja zmieniam zdanie.

W oczach Myrnina nagle pojawiła się rozpacz, którą Claire widziała już tyle razy.

- Atak się zbliża - powiedział. - Boję się, że zaraz mnie do­padnie. Nie wiem, co robić.

Claire podała mu rękę.

- Proszę, spróbuj nad tym zapanować. Potrzebujemy cię! Wytrzymasz?

Przytaknął, ale przypominało to bardziej konwulsje niż po­twierdzenie.

- W szufladzie przy czaszkach jest jeszcze jedna dawka - powiedział. - Schowałem ją tam.

Myrnin bez przerwy chował różne rzeczy i przypominał sobie o nich w najbardziej niespodziewanych momentach. Czasem nigdy. Claire zaczęła otwierać kolejne szuflady w ko­modach stojących pod czaszkami, które Myrnin poprzybijał do ściany. Zarzekał się, że żadna z nich nie należała do jego ofiary, ale Claire nie do końca mu wierzyła.

W ostatniej szufladzie, skrytej za starożytnymi zwojami pergaminu i szkieletem nietoperza, znalazła dwie flaszeczki, obie z brązowego szkła. Claire otworzyła zatyczki i w jednej zo­baczyła czerwone kryształki.

W drugiej znajdował się srebrny proszek.

Wsadziła sobie fiolkę ze srebrem do kieszeni spodni (tej bez dziury) i przyniosła Myrninowi czerwone kryształki.

Kiwnął głową, wsuwając flaszeczkę do wewnętrznej kiesze­ni płaszcza.

- Nie zażyjesz ich?

- Jeszcze nie - odparł, co, prawdę mówiąc, przeraziło Claire. - Jeszcze chwilę wytrzymam. Obiecuję.

- Jaki jest plan? - spytał Michael.

- Taki.

Claire poczuła, że tuż za nią nagle pojawił się portal, wy­raźny jak uderzenie błyskawicy. Myrnin szarpnął ją za bluzkę, odwrócił i brutalnie popchnął do przejścia.

Bardzo długo spadała, ale w końcu uderzyła o ziemię i prze­turlała się kawałek.

Gdy otworzyła oczy, zobaczyła tylko ciemność i poczuła za­pach zgnilizny zmieszanej ze starym winem.

Nie.

Znała to miejsce.

Usiłowała się podnieść, gdy coś uderzyło ją w plecy. Sądząc po przekleństwach, był to Shane. Odwróciła się i zatkała mu dłonią usta. Zamilkł w pół słowa.

- Cicho - syknęła najciszej jak potrafiła. Oczywiście wypa­dając z portalu, narobili już mnóstwo hałasu.

Niech cię szlag, Myrnin.

Lodowata dłoń chwyciła ją za nadgarstek i odciągnęła od Shane'a. Gdy Claire usiłowała w nią uderzyć, natrafiła na aksa­mitny mankiet.

Myrnin. Shane także usiłował wstać.

- Rozumiesz już, Michael? - Głos Myrnina wydawał się bardzo spokojny.

- Chyba tak. - Głos Michaela wręcz przeciwnie.

- Więc biegnij, do jasnej cholery! Ja się nimi zajmę! - Myrnin posłuchał własnej rady i pociągnął za sobą Claire, omal nie wyłamując jej ręki ze stawu. Słyszała, że Shane, zdyszany, biegnie za nimi.

Coś chwyciło Claire za kostkę. Tym razem wrzasnęła głoś­no. Wydawało jej się, że ma na stopie żelazną pętlę, ale kiedy próbowała ja strząsnąć, poczuła palce, cienkie, kościste i pazu­ry ostre jak szpony.

Myrnin zatrzymał się, odwrócił i tupnął. Niewidoczny w ciemnościach stwór wydał z siebie wściekły wrzask i puścił Claire.

- Biegnij! - ryknął Myrnin, ale nie do niej, tylko do Mi­chaela.

Claire zobaczyła nad sobą błysk czegoś, co nie wyglądało jak zwykłe światło. Może był to portal?

Myrnin puścił jej rękę i pchnął naprzód.

Znów upadła, tym razem lądując na Michaelu.

Shane z kolei przydusił ją do ziemi, pozbawiając dostępu powietrza. Przez chwilę miotali się, po czym zaczęli wstawać. Michael pomógł Eve.

- Znam to miejsce - powiedziała Claire. - To tu Myrnin... Myrnin przestąpił próg portalu i zamknął go.

- Nie będziemy tu wracać - powiedział. - Wychodźcie. Tylko prędko, nie mamy wiele czasu.

Ruszył przodem, poły czarnego płaszcza powiewały. Claire nawet z pomocą Shane'a z trudem za nim nadążała. Kiedy jed­nak zwolnił, by ją podnieść, machnęła ręką.

- Poradzę sobie! - wydyszała. Shane nie był taki pewien. Na końcu długiego korytarza skręcili w lewo, kierując się w dół ciemnego tunelu. Claire pamiętała to miejsce. Bez zatrzy­mywania minęli drzwi prowadzące do celi, w której niegdyś sie­dział Myrnin skuty łańcuchami. Nawet nie zwolnił.

- Dokąd idziemy? - spytała Eve, również z trudem oddy­chając. - Rany, szkoda, że nie wzięłam wygodniejszych bu­tów...

Zamilkła w pól zdania, bo Myrnin właśnie się zatrzymał przed wielkimi drewnianymi drzwiami w średniowiecznym stylu, z grubymi, metalowymi okuciami i wyrytym znakiem Założycielki.

Myrnin nawet się nie spocił. Claire oczywiście musiała za­machać rękami jak wiatrakami, żeby się zatrzymać. Wpadła na ścianę, walcząc o oddech.

- Nie powinniśmy mieć jakiejś broni? - spytała Eve. - Zazwyczaj na misję ratunkową nie idzie się bez broni. Taka ob­serwacja.

- Nie podoba mi się to wszystko - powiedział Shane. Myrnin nie spuszczał wzroku z Claire. Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń.

- Ufasz mi? - zapytał.

- Zaufam ci, jeśli połkniesz kilka kryształków - powie­działa.

Pokręcił głową.

- Nie mogę. Mam swoje powody, mała. Uwierz mi, proszę, muszę usłyszeć, że mi wierzysz.

Shane kręcił głową, na twarzy Michaela malowała się nie­pewność, a Eve... - Eve wyglądała tak, jakby najchętniej ru­szyła biegiem w przeciwną stronę, gdyby tylko wiedziała, że można zrobić cokolwiek innego, niż rzucić się znowu w ciem­ność.

- Wierzę - powiedziała Claire. Myrnin się uśmiechnął.

- W takim razie powinienem cię przeprosić. Bo zaraz za­wiodę twoje zaufanie.

Puścił rękę Claire, chwycił Shane'a za koszulę i kopniakiem otworzył drzwi.

Przeskoczył próg, ciągnąc Shane'a za sobą. Drzwi zatrzas­nęły się z powrotem, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Nawet Michael spóźnił się i mógł tylko bezsilnie walić pięścia­mi w drewno. Te drzwi zostały tu postawione z myślą o tym, by nie przepuszczać wampirów, pomyślała Claire. I Michael nie miał szans się przez nie przedrzeć.

- Shane! - wykrzyczała jego imię, rzucając się na drzwi. - Shane, nie! - Raz za razem waliła otwartą dłonią w znak Założycielki. - Myrnin, sprowadź go z powrotem. Proszę, nie rób tego. Oddaj go...

- Trzymajcie się mnie - powiedział Michael do Eve i Claire. Claire obejrzała się i zobaczyła, że wzdłuż korytarza otwierają się kolejne drzwi, jak gdyby ktoś nacisnął guzik.

Zza drzwi zaczęli się wyłaniać ludzie i wampiry.

Wszyscy mieli na szyi rany po ukąszeniu, takie same jak Claire.

Takie same jak Michael...

W jego zachowaniu było coś nienaturalnego. Stał tak cicho, tak spokojnie...

A potem nagle odszedł, kierując się w stronę wampirów.

- Michael! - Eve rzuciła się za nim, ale Claire ją powstrzy­mała.

Gdy Michael dotarł do pierwszego wampira, Claire oczeki­wała, że zacznie z nim walczyć... że cokolwiek się wydarzy... Ale Michael tylko spojrzał na tamtego. Mężczyzna skinął mu głową.

- Witaj, bracie - powiedział.

- Witaj - szepnął inny wampir. Po nim odezwał się jakiś człowiek.

Gdy Michael się odwrócił, jego oczy zmieniły barwę z błę­kitnych na szkarłatne.

- O cholera... - szepnęła Eve. - To się nie dzieje napraw­dę... To niemożliwe...

Za nimi otworzyły się drzwi. Prowadziły do wielkiego kory­tarza jak w średniowiecznych zamkach. Stał też tam drewniany tron, który Claire pamiętała z uczty powitalnej. Był przykryty czerwonym aksamitem.

A na tronie siedział Bishop.

- Witajcie - powiedział. Claire i Eve popatrzyły po sobie. Shane leżał na podłodze, Myrnin przyciskał jego twarz do zie­mi. - Wejdźcie. Koniec zabawy. Wygrałem.

Claire poczuta się tak, jak gdyby przestąpiła przez krawędź świata. Wszystko... zniknęło. Myrnin unikał jej wzroku. Stał przed Bishopem z pochyloną głową.

Eve skoncentrowała się na Michaelu, który do nich pod­chodził.

Ale zupełnie nie wyglądał jak Michael, którego znały.

- Puść Shane'a - powiedziała Claire drżącym głosem. Bishop podniósł tylko palec i Michael rzucił się na Eve, chwycił ją za gardło i obnażył kły.

- Nie! - krzyknęła Claire.

- Nie rozkazuj mi, dziecko - powiedział Bishop. - Powinnaś już nie żyć. Właściwie to jestem pod wrażeniem. A powtórz swoją prośbę. Warto będzie użyć słowa „proszę”.

Claire oblizała wargi. Poczuła słony smak potu.

- Proszę. Proszę, puść Shane'a. Proszę, nie rób krzywdy Eve. Bishop przez chwilę rozważał odpowiedź.

- Nie potrzebuję tej dziewczyny. - Skinął na Michaela, któ­ry natychmiast puścił Eve. Wycofała się, patrząc na niego z nie­dowierzaniem. Obejmowała dłońmi szyję. - Mam już, czego chciałem. Prawda, Myrnin?

Myrnin pociągnął Shane'a za koszulę. Za paskiem, na ple­cach była ukryta książka.

Nie!

Myrnin wyciągnął książkę, pozwolił Shane'owi wstać i pod­szedł do Bishopa. Za chwilę zawiodę twoje zaufanie, powie­dział do Claire. Aż do tej chwili mu nie wierzyła.

- Zaczekaj - powiedział Myrnin, gdy Bishop wyciągnął rę­kę. - W zamian obiecałeś mi rodzinę Thea Goldmana.

- Kogo? Ach tak. - Bishop uśmiechnął się szeroko. - Będą bezpieczni.

- I nic im się nie stanie - dodał Myrnin.

- Czyżbyś dodawał kolejne warunki do umowy? - spy­tał Bishop. - W porządku. Będą wolni i w dobrym zdrowiu. Przy świadkach ogłaszam, że ani ja, ani moi ludzie nie skrzyw­dzą Theo Goldmana i jego rodziny, ale nie są mile widziani w Morganville. Mają się stąd wynieść.

Myrnin się skłonił. Przykląkł na jedno kolano przed tronem i uniósł księgę nad głową w ofiarnym geście. Bishop zacisnął palce na zdobyczy.

- Nareszcie - westchnął chrapliwie. Myrnin złożył ręce na kolanie, ale nie wstawał.

- Powiedziałeś, że potrzebujesz również Amelie. Czy mogę zasugerować kogoś w zamian? - zapytał.

- Owszem, w tej chwili jestem dość łaskawie do ciebie na­stawiony.

- Ta dziewczyna ma znak Amelie. To jedyna osoba w mie­ście, która zgodnie z dawnym prawem i obyczajem nosi jej złoty pierścień. To czyni ją częścią Amelie, ciałem z jej ciała, krwią z jej krwi.

Claire straciła oddech. Wszystkie głowy obróciły się w jej stronę, wszystkie spojrzenia utkwiły w niej. Shane chciał po­dejść, ale został zatrzymany.

Michael zerwał się i powalił swojego dawnego przyjaciela na posadzkę, szczerząc kły. Gdy wampir przytrzymał Shane'a w tej pozycji, Myrnin wstał i podszedł do Claire, podając jej dłoń.

W jego oczach nie widziała szaleństwa.

I właśnie dlatego wiedziała, że nigdy mu nie przebaczy. To nie choroba przez niego przemawiała.

Tylko sam Myrnin.

- Chodź - powiedział. - Zaufaj mi, Claire. Proszę.

Nie dotknęła jego ręki i sama podeszła do tronu Bishopa.

- I co teraz? - spytała. - Na co czekasz? Zabij mnie.

- Zabić cię? - powtórzył Bishop zdziwiony. - A po co miał­bym robić coś tak głupiego? Myrnin ma rację. Nie ma sensu cię zabijać. Potrzebuję cię, żebyś pomogła mi rządzić maszynami w Morganville. Richard Morrell zajmie się ludźmi. Myrninowi przypadnie w udziale honor zajmowania się tymi wampirami, które postanowią zostać w moim królestwie i przyrzekną mi lojalność.

Myrnin się skłonił.

- Jestem głęboko wdzięczny za tę łaskę, panie.

- Jeszcze jeden drobiazg - powiedział Bishop. - Chcę gło­wy Olivera.

Tym razem Myrnin się uśmiechnął.

- Wiem, gdzie jej szukać, panie.

- W takim razie ruszaj po nią.

Myrnin złożył ukłon, dodając do niego tak dworny gest rę­ki, że w oczach Claire wyglądało to prawie jak szyderstwo. Prawie.

- Rób, co ci każe - wyszeptał do niej Myrnin.

I po chwili zniknął, odchodząc, jak gdyby to wszystko nie miało dla niego żadnego znaczenia.

Eve usiłowała go kopnąć, ale odsunął się ze śmiechem i po­groził jej palcem.

Wszyscy patrzyli, jak odchodzi.

- Albo mnie puść albo ugryź - powiedział Shane do Michaela. - Na coś musisz się zdecydować.

- Nie - zaprotestował Bishop, pstrykając palcami. - Ten chłopiec może mi być potrzebny, żebym mógł kontrolować jego ojca. Zamknijcie ich razem w klatce.

- Znajdę cię, Claire - zdążył powiedzieć Shane, zanim wzięto go pod ramię i wyprowadzono.

- Ja znajdę cię wcześniej - przyrzekła.

Bishop złamał zapięcie księgi, którą wręczył mu Myrnin, i przekartkował ją, jak gdyby szukał czegoś konkretnego. W końcu wyrwał jedną stronę i przycisnął do siebie krawędzie kartki, by uformować walec, pokryty drobnym pismem.

- Załóż to na ramię - powiedział, ciskając obręcz w stronę Claire.

Zawahała się. Bishop westchnął.

- Włóż to, albo ktoś z zakładników zginie. Rozumiesz? Od twojego dobrego sprawowania zależy życie twojej matki, ojca, przyjaciół, znajomych, zupełnie obcych ludzi. Nie jesteś Myrninem. Nie pogrywaj ze mną.

Claire wsunęła obręcz na ramię, czując się dość głupio. Nie miała jednak wyboru.

Papier był dziwny w dotyku, a po chwili przyssał się do skó­ry jak żywe stworzenie. Claire w panice usiłowała go zerwać, ale przywarł tak ściśle, że nie mogła uchwycić krawędzi.

Nagle przeszył ją ból, który potrwał kilka sekund, po czym papier sam opadł na podłogę.

Kartka, która sfrunęła na ziemię, była pusta. Litery zostały na skórze Claire - a właściwie pod skórą, jak tatuaż.

Znaki się poruszały. Claire z obrzydzeniem odwróciła wzrok. Nie miała pojęcia, co oznaczają napisy, ale czuła, że coś się w niej dzieje...

Przestała czuć strach i gniew.

- Przysięgnij mi wierność - zażądał Bishop. - W dawnym języku.

Claire uklękła i wypowiedziała słowa przysięgi w języku, którego nawet nie znała. Ani przez chwilę nie wątpiła, że po­stępuje słusznie. Czuła się wręcz szczęśliwa. Coś w niej krzy­czało: To on cię zmusza do tego! - ale nie była w stanie się tym przejąć.

- Co mam zrobić z twoimi przyjaciółmi? - spytał Bishop.

- Wszystko mi jedno. - Nie obchodziło jej nawet to, że Eve zaczęła płakać.

- Pewnego dnia znów się o nich zatroszczysz. Tyle mogę ci obiecać. W każdym razie Eve może odejść, nie jest mi potrzebna.

- Wszystko mi jedno - powtórzyła Claire, wzruszając ra­mionami.

Wcale nie było jej wszystko jedno, wiedziała o tym, ale jakoś nie potrafiła się zmusić, by to poczuć.

- Odejdź. - Bishop uśmiechnął się zimno do Eve. - Biegnij. Znajdź Amelie i powiedz jej, że przejąłem władzę w mieście oraz wszystko, co było dla niej cenne. Powiedz też, że mam książkę. Jeśli chce ją odzyskać, musi sama po nią przyjść.

Eve z wściekłością otarła łzy z oczu.

- Przyjdzie. - Wbiła gniewne spojrzenie w Bishopa. - A ja przyjdę wraz z nią. Jeszcze nie wygrałeś. To nasze miasto i za­mierzamy cię stąd wyrzucić, choćbyśmy mieli zginąć.

Wszystkie wampiry wybuchnęły śmiechem.

- W takim razie czekam - powiedział Bishop. - Wszyscy bę­dziemy czekać, prawda, Claire?

- Owszem - zgodziła się i usiadła u jego stóp. - Wszyscy będziemy czekać.

Bishop pstryknął palcami.

- W takim razie czas rozpocząć uroczystość. A rano po­mówimy o tym, jak zarządzać Morganville. Według mojej woli.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Caine Rachel Wampiry z Morganville 05 Pan ciemnosci
Caine Rachel Wampiry z Morganville 05 Pan złych rzadów
Caine Rachel Wampiry z Morganville 05 Pan złych rządów [cała] 2
Caine Rachel Wampiry z Morganville 05 Pan złych rządów [cała]
Caine Rachel Wampiry z Morganville 05 pan zlych rzadow
Caine Rachel Wampiry z Morganville 5 Pan złych rządów [rozdz 7]
Caine Rachel Wampiry z Morganville 5 Pan złych rządów [rozdz 4]
Caine Rachel Wampiry z Morganville 5 Pan złych rządów (rozdział 1 4)
Caine Rachel Wampiry z Morganville 5 Pan złych rządów [rozdz 3]
Caine Rachel Wampiry z Morganville 5 Pan złych rządów [rozdz 1]
Caine Rachel Wampiry z Morganville 5 Pan złych rządów [rozdz 1]
Caine Rachel Wampiry z Morganville 02 Bal umarłych dziewczyn
Caine Rachel Wampiry z Morganville 04 Maskarada szaleńców
Caine Rachel Wampiry z Morganville 3 Nocna aleja
Caine Rachel Wampiry z Morganville 10 Pojedynek
Caine Rachel Wampiry z Morganville 3 Nocna aleja [roz 1 8]
Caine Rachel Wampiry z Morganville 1 Przeklęty dom
Caine Rachel Wampiry z Morganville 04 Maskarada Szaleńców
Caine Rachel Wampiry z Morganville 08 Pocałunek Śmierci 2

więcej podobnych podstron