Robert Sheckley
Idealna ofiara
Tytuł oryginału Victim Prime
Przekład Adam Bukojemski
Łowy otwarte są dla wszystkich, którzy ukończyli osiemnasty rok życia, bez względu na rasę, wyznanie i płeć.
Po przyłączeniu się, należy wziąć udział w dziesięciu Łowach, pięć razy jako Ofiara, pięć razy jako Łowca.
Łowcy otrzymują imię, nazwisko, adres i zdjęcie Ofiary. Ofiara zostaje tylko zawiadomiona, że jest ścigana przez Łowcą.
Każde zabójstwo musi być dokonane osobiście przez Łowcę lub Ofiarę.
Za zabicie niewłaściwej osoby grożą surowe kary.
Ten, kto wyjdzie cało z dziesięciu Łowów, otrzyma niemal nieograniczone prawa: finansowe, polityczne i seksualne.
Od swoich początków, we wczesnych latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, Polowania przeszły znaczną metamorfozą.
Źródłem Polowań była praktyka miła ludzkiemu sercu: zwalczanie zła przemocą.
Z początku każdy chciał być Łowcą czy Łowczynią, i nikt nie pożądał roli Ofiary. Społeczne i psychologiczne zalety statusu Ofiary zostały odkryte później, w okresie przejściowym, kiedy zaczęto wyznaczać pary do poszczególnych Polowań drogą losową, przez komputer.
Przed tym przełomem, z uwagi na przerażenie ogarniające pierwsze Ofiary, Komisja Polowań wybierała Ofiary spośród ludzi, którzy parali się przemocą na co dzień. Najczęściej byli to członkowie oddziałów straceńców i terroryści wszelkich barw politycznych, zawodowi agresorzy, którzy nie ulegali przed żadnymi argumentami negocjatorów ani przed przeważającą siłą zbrojną.
Uznano, że można ich wybierać na Ofiary. Wtedy jeszcze nikt nie przejmował się wprowadzonymi później formalnościami, nie uważano również za stosowne informować ich, że Łowca jest na tropie.
Brak jakiegokolwiek zawiadomienia był niezgodny z etyką Polowań. Ale Komisja, wbrew własnym regułom, świadomie tworzyła „zaangażowanych zabójców”, aby w ogóle znaleźć chętnych do udziału w Polowaniach.
W tamtych czasach Łowcy działali powodowani osobistą potrzebą stosowania przemocy, a społeczne rozumienie dla instytucji Polowań było niewielkie. Nie rozumiano „czystości” Polowań i ich własnej surowej etyki. Dopiero w następnym wieku doceniono Polowania jako specyficzną formę sztuki i zmieniono reguły tak, by osobiste motywy nie miały na nie żadnego wpływu.
Na szczęście obecnie dobrze rozumiemy moralne znaczenie Polowań. Doceniamy ówczesne początki współczesnej świadomości, poszukiwanie czystości doskonałej i świadomą akceptację naszego miejsca w ciągłym następstwie zdarzeń, zmierzających do ostatecznego celu: zabić lub zostać zabitym.
Już w tych zamierzchłych czasach istniała większość współczesnej struktury organizacyjnej Polowań. Nagroda pieniężna pochodziła z funduszy tworzonych przez bogatych liberałów. Zarówno Łowcy, jak i Ofiary wykorzystywali Obserwatorów do lokalizowania przeciwnika. Również w początkowym okresie „sprawiedliwych zabójstw” Komitet Polowań próbował uzyskać pewien poziom bezstronności.
Od początku widoczny był też dalekosiężny cel Polowań: miało to być panaceum na ludzką mentalność, rozmiłowaną w morderczych wojnach. Chodziło o to, by ograniczyć te wojny do dwuosobowych śmiertelnych pojedynków.
Dzisiaj wojny są tak samo nie do pomyślenia, jak instytucja Polowań była nie do pomyślenia w roku 1990.
W okresie pośrednim, w trakcie krótkiego dzikiego rozwoju Polowań na Esmeraldzie, zostały wprowadzone w życie nowe reguły, ale w dalszym ciągu nie obowiązywały bezwzględnie. Być może konieczna była pewna dwuznaczność, gdyż Polowania nie miały jeszcze uniwersalnego charakteru. Były legalne jedynie na Esmeraldzie, w niewielkiej karaibskiej republice, gdzie stanowiły nie tylko powszechną rozrywkę, lecz również niezłe źródło dochodu od turystów, którzy napływali z całego świata. Jedni przybywali na same Polowania, inni byli zainteresowani tym, co się działo wokół nich. Jednak i tym, i tym Polowania dostarczały podświadomą przyjemność ze śmierci innego człowieka. Całe to międzynarodowe towarzystwo przyglądało się haniebnym igrzyskom, kończącym się szokującą Wielką Nagrodą. Patrzcie i bawcie się!
W tym początkowym okresie Łowcy musieli również przezwyciężać niechęć miejscowej ludności, niezbyt przychylnej Polowaniom. Mimo że dla wielu ludzi Polowania stanowiły atrakcję, różne siły prawa i porządku nie uznawały ich i ścigały uczestników. Policja miała tendencję do traktowania Łowców na równi ze zwykłymi kryminalistami.
Po wielu wiekach odkryliśmy ponownie sposób, w jaki Matka Natura utrzymuje w ryzach swoje dzieci. Natura czyni to bardzo staromodnie, po prostu usuwając z tego świata zbędne jednostki.
Literatura dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku zajmowała się często samotnymi ludźmi i wzrastającą liczbą starców, podkreślając ich ubóstwo i samotność. W naszych czasach nic podobnego by się nie zdarzyło. Polowania osiągnęły taki zakres, że starcy nie trwają zbyt długo. Nie są wystarczająco szybcy i zwinni, by usunąć się spod ognia pistoletów, który wypełnia teraz nasze ulice jak niegdyś deszcz.
Z drugiej strony, dzieci z naturalną zręcznością zawsze potrafią zejść z linii strzału.
Nikt już nie mówi:
— Kiedy skończy się to zabijanie?
Teraz wiemy, że zabijanie skończy się dopiero wtedy, gdy skończy się życie.
Na wrześniowej naradzie mieszkańcy Doliny Keene w stanie Nowy Jork przegłosowali przekazanie Haroldowi Erdmanowi najlepszego pistoletu, jaki mieli w mieście, smith & wessona kaliber 44 i wysłanie Harolda na wyspę Esmeraldę, aby wziął udział w Polowaniu.
Wybrano Harolda, bo sam się zgłosił. Nie miał krewnych, był wolny, zdrowy, a ponadto całkiem nieźle strzelał. Był też na tyle uczciwy, żeby dotrzymać tego, do czego się zobowiązał, czyli do odsyłania do Doliny Keene pięćdziesięciu procent pieniędzy, które zdobędzie dzięki nagrodom za udział w Polowaniach. Oczywiście przy założeniu, że przeżyje wystarczająco długo, by zdobyć jakiekolwiek pieniądze.
Aby dostać się do Krainy Polowań, trzeba najpierw przejechać autostopem i autobusami dalekobieżnymi wzdłuż całego wybrzeża aż do Miami. Stamtąd latają samoloty na Esmeraldę, niewielką wysepkę w południowo — wschodnim rogu archipelagu Bahama, gdzie Polowania są legalne.
Wiadomo było, że podróż z Nowego Jorku na Florydę jest niebezpieczna. Mówiono, że na drogach grasują bezwzględni bandyci, ludzie żądni krwi i lubujący się w okrucieństwach. Rozciągały się tam zdewastowane obszary, pełne składowisk materiałów chemicznych, choć teraz już zneutralizowanych. Tajemnicze siły wyrzucały toksyczne gazy pod nogi podróżników, tak jakby sama Ziemia starała się pozbyć ciężaru chemikaliów i odpadów promieniotwórczych. Taki wyrzut gazów mógł zatruć człowieka nagle, w pół kroku, a zanim padłeś, byłeś już martwy. A jeśli udało ci się przejść przez to wszystko, to w dalszym ciągu musiałeś minąć południowe, pełne przemocy miasteczka, czy też inne miejsca, zamieszkane przez półludzkie istoty, które zabijały każdego, kto się pojawił w pobliżu, zabierały jego rzeczy i, nierzadko, zjadały jego ciało. Takie wieści przekazywali sobie podróżnicy z ust do ust, czyli drogą, jaką przekazywane są bajki, plotki, a czasami także fakty.
Harold nie przejmował się specjalnie tymi opowieściami. Był zdecydowany na prawie każde ryzyko, aby tylko wydostać się z tej zamierającej mieściny, wciśniętej w fałdę zanieczyszczonych gór Adirondacks. Chciał coś zrobić ze swoim życiem, a Polowanie było jego jedyną szansą.
Odznaczał się potężną budową, ale poruszał się lekko i o wiele szybciej niżby to wynikało z jego postury. Był to duży, przyjemnie wyglądający wiejski chłopak z okrągłą twarzą, zmyślnym uśmiechem i bystrymi oczami. Czarne potargane włosy opadały mu poniżej kołnierza zużytej kurtki z sukna, na jego twarzy widniał kilkudniowy zarost. Miał dwadzieścia osiem lat i przypominał niedźwiedzia świeżo obudzonego w środku zimowego snu. Był szeroki w barach, na pozór ospały, i na swój sposób sprytny. Jak widać, już z samego wyglądu można wiele wyczytać.
Więc naprawdę jedziesz na Esmeraldę — z lekkim niedowierzaniem stwierdził Allan.
Harold potwierdził. Godzinę temu skończyło się posiedzenie rady miejskiej.
Zjedli razem obiad, a teraz siedzieli na ganku domu Allana, na Wzgórzu Spruce. Słońce zachodziło już za góry.
Allan był najlepszym przyjacielem Harolda. Też chciał jechać na Polowanie, ale był jedynym opiekunem matki i dwóch małych siostrzyczek. Opuszczenie ich w takich czasach oznaczałoby skazanie ich na śmierć. Harold nie miał nikogo. Jego matka umarła na gruźlicę, kiedy miał piętnaście lat. Ojciec, zgorzkniały cichy człowiek, wkrótce po jej śmierci wyjechał na Południe w poszukiwaniu pracy. Nigdy więcej o nim już nie usłyszano.
— Na tych Karaibach jest cały czas gorąco — mówił Allan — przynajmniej tak słyszałem. I mają tam wszystko nowoczesne. Tak jak w tych starych pismach ilustrowanych, które czytaliśmy w szkole. Mają łazienki z bieżącą ciepłą i zimną wodą. W restauracjach jest prawdziwe jedzenie. Wszyscy są dobrze ubrani i zadowoleni.
— Bo jedyne co mają do roboty, to pozabijać się wzajemnie — wyjaśnił Harold.
— To chyba nie jest takie trudne, co?
— Nie wiem. Jeszcze nigdy nikogo nie zabiłem, ale chyba będę potrafił to zrobić.
— Cała sprawa sprowadza się do tego, żeby samemu nie dać się zabić.
— Tak też słyszałem — zgodził się Harold.
— Nora tam jest.
Harold kiwnął głową. Nora Albright wyjechała z Doliny Keene dwa lata temu, kiedy jeszcze chodziły autobusy z Montrealu do Nowego Jorku i zatrzymywały się w Plattsburghu. Wyjechała z czterema innymi dziewczętami, aby szukać pracy. Ładna dziewczyna zawsze łatwiej coś sobie znajdzie niż mężczyzna, chociaż nie zawsze są to miłe prace. Bogaci cudzoziemcy, szczególnie Azjaci, chętnie zatrudniają ładne, młode Amerykanki jako służbę domową, tak jak kiedyś Amerykanie zatrudniali ładne Niemki czy Angielki jako służące czy nianie. Pozostałe dziewczyny z Doliny Keene znalazły pracę na Południu, ale Nora pojechała aż na Esmeraldę, niewielką niezależną wysepkę na Karaibach, gdzie niepodzielnie panowało prawo Polowań. Tylko Nora regularnie przysyłała pieniądze do domu.
— Uważaj na siebie, dobrze?
— Obiecuję.
— I powiedz ode mnie Norze „cześć”.
— Powiem.
Siedzieli chwilę w milczeniu, przyglądając się słońcu zachodzącemu za szczytami gór i ciemniejącemu niebu, wdychając powiew północnego wiatru. W Dolinie Keene wieczór nadchodził majestatycznie. Harold pomyślał, że najprawdopodobniej już nigdy tego nie zobaczy. Zobaczy wiele innych rzeczy, ale nigdy tego.
Harold wyjechał z Doliny Keene następnego ranka z trzydziestoczterostrzałowym smith & wessonem i dwustu siedemdziesięcioma sześcioma dolarami oraz trzydziestoma pięcioma centami, które zdołał zebrać na drogę. Był już wrzesień. W powietrzu czuło się nadchodzącą zimę, która w północnej części stanu Nowy Jork potrafiła przyjść bardzo szybko.
Cały swój dobytek zmieścił w niewielkim plecaku. Smith & wessona trzymał w kaburze na pasie, a naboje w prawej kieszeni spodni, gdzie były pod ręką. Miał na sobie swoje jedyne ubranie, z ciężkiego, niemal niezniszczalnego sukna, które otrzymał od wuja Luke’a, zmarłego zeszłej wiosny na wirusa T.
Popatrzył jeszcze raz na góry. Pierwsze promienie słońca błyszczały na skalistych zboczach i oświetlały nieliczne drzewa. Wrzucił plecak do kabiny ciężarówki Joego Billingsa, usiadł, i nie oglądał się już do tyłu. Ze wszystkimi pożegnał się poprzedniego wieczoru.
Joe Billings jechał aż do wodospadów Glen po części do traktorów dla spółdzielni rolniczej. Coraz trudniej było utrzymać w ruchu stary traktor McCormicka. Plony zbóż były tak marne, że właściwie nie bardzo potrzebowali traktora, ale brakowało również koni i mułów, a nowo wprowadzanych jaków było jeszcze zbyt mało.
W Ameryce ludzka krótkowzroczność zaczęła zbierać swe żniwo w końcu dwudziestego pierwszego wieku. Zniknęły lasy. Zanadto ulepszone zboża prawie nie dawały ziarna. Amerykańskie tereny rolnicze były zatruwane odpadami chemicznymi i promieniotwórczymi, wydostającymi się z licznych składów. Ziemia poddała się, przestała rodzić, i cały wysiłek wkładała w autoregenerację. Nawet powietrze stawało się coraz gorsze. Nie było pracy, bo nikt nie miał pieniędzy. Maszyny i urządzenia kończyły swój żywot i podobnie było z fabrykami maszyn. Co gorsza, zniknęła również wola naprawy sytuacji.
Trwała zimna wojna i od czasu do czasu ktoś czymś tam strzelał, ale od dawna już nikt się tym nie przejmował. Wielu ludzi wolałoby nawet, żeby oni wreszcie rzucili te swoje bomby, bo byłoby nareszcie po wszystkim. Czy można to nazwać życiem? Coś takiego lepiej skończyć od razu, zamiast ciągnąć w nieskończoność. Stara, piękna Ziemia schodziła na psy.
Nie powinni byli wycinać lasów i dżungli. Powinni byli coś zrobić z kwaśnymi deszczami, kiedy jeszcze był na to czas. Harold miał dwadzieścia osiem lat i jeszcze pamiętał dni, kiedy na brązowych zboczach gór Adirondacks było trochę zieleni. Rząd zaczął się na serio interesować ekologią jakieś piętnaście lat temu, ale było już za późno, a poza tym brakowało pieniędzy. Ziemia jest duża i potrafi wydźwignąć się nawet z najgorszych tarapatów, ale tym razem ludzie poszli zdecydowanie za daleko.
Na nagich pustkowiach, na których kiedyś rosły pełne wszelkiej zwierzyny lasy, dziś nie żyło prawie nic. Duże zwierzęta łowne pierwsze zniknęły z Ameryki i Afryki, a potem zaczęła się rozpadać reszta delikatnego ziemskiego ekosystemu.
Wyschły niegdyś żyzne prerie i sawanny, a potem rozwiał je wiatr. To był okres wszechobecnego kurzu. Wszędzie pojawiały się pustynie. Zniszczenie przyrody rozszerzało się lawinowo. W następnej kolejności pojawiły się plagi i epidemie chorób. Ci co przeżyli, gromadzili się w umierającej Ameryce i próbowali jakoś ciągnąć, w nadziei, że może coś się poprawi. Ale czy jeszcze można było liczyć na jakąś poprawę? Nikt w to nie wierzył.
Śmierć panowała niepodzielnie na północnoamerykańskim kontynencie. Śmierć z głodu, z chorób i wszelkich możliwych błędów, jakie człowiek nieustannie popełnia.
A mimo to w dalszym ciągu było więcej ludzi niż Ziemia mogła wyżywić. Człowiek przekroczył granicę, w której jeszcze mógł przeżyć. Powszechne wymieranie wydawało się nieuniknione. Śmierć stała się tak zwyczajna, że pojawienie się takich miejsc, jak Kraina Polowań, było tylko kwestią czasu. W paradoksalnej reakcji na koszmar świata zewnętrznego pochwalano tam śmierć, płacono za udział w śmiertelnych igrzyskach i nagradzano zwycięzców.
Za wodospadami Glen Harold złapał okazję. Zabrał go znany sprzedawca odzieży damskiej samochodem parowym marki New Stanley Steamer. Jechali wzdłuż pól, które kiedyś były uprawne Na zakurzonej ziemi widać było jedynie kamieniste bruzdy. Kiedy odpady chemiczne i promieniotwórcze zamieniły jezioro Champlaina w szambo i zabiły raz na zawsze rzekę Hudson, okoliczne ziemie przestały rodzić plony.
Przed zachodem słońca sprzedawca zostawił Harolda na skrzyżowaniu dróg, na południe od Chestertown, gdzie na ścierniskach rosły tylko karłowate sosny. Harold zdecydował się przeczekać tu noc, gdyż łapanie okazji po zmroku mogło się okazać niebezpieczne. Wieczór był ciepły, a Harold miał ze sobą konserwy wołowe i pojemnik ze zdrową wodą. Znalazł niewielkie zagłębienie chronione przed wiatrem i niewidoczne z drogi. Tutaj nikt go nie zauważy.
Ale jednak ktoś go zauważył. Zapadał już zmierzch, kiedy pojawiło się trzech mężczyzn i pies.
Dwaj byli niewysocy, chudzi, w kapeluszach z szerokim rondem zakrywającym oczy i z gęstym zarostem. Mieli na sobie bezkształtne szaro–brązowe ubrania. Trzeci odznaczał się potężną budową, potężniejszą nawet niż postura Harolda, który przecież nie był ułomkiem. Ubrany był w zużyte dżinsy i wypłowiałą furażerkę w stylu wojny secesyjnej. Twarz wykrzywiał w dziwnym uśmiechu, który nadawał mu niebezpieczny i trochę szalony wygląd.
Pies, z gatunku psów do polowania na ptaki, był czarny z białymi cętkami. Na widok Harolda obnażył zęby, ale nie wydał najcichszego nawet dźwięku.
— Spokojnie, Dilsey — odezwał się mężczyzna w furażerce. — Proszę się nie bać, ona nie ma złych zamiarów. Jest bardzo użyteczna do wystawiania ptaków.
— Ładny pies — pochwalił Harold. Usiadł, opierając plecy o drzewo, z plecakiem przy nogach.
— Nie jesteś stąd, prawda? — spytał ten w furażerce.
— Taa, przyjechałem z pomocy, z okolic Keene.
— Masz zamiar tu zostać?
— Jadę na Południe.
— Nic tam nie znajdziesz. Po ostatnim przejściu wirusa T tamte tereny opustoszały.
— Tak słyszałem — odparł Harold.
Dwaj pozostali usiedli na ziemi z obu stron Harolda, jakieś półtora metra od niego. Ten w furażerce przykucnął na piętach tuż przed Haroldem.
— Może jedziesz na Florydę, popróbować łowienia ryb? — spytał.
— Może — zgodził się Harold.
— Daj sobie spokój. Wszystkie ryby dawno wyzdychały i teraz już tylko śmierdzą. Dalej na południe nie ma co jechać, możesz mi wierzyć. Równie dobrze możesz zatrzymać się tutaj i dołączyć do nas. On nazywa się Carl, to jest jego brat Dave, a ja jestem Tag Sanders.
— Miło pana poznać, panie Sanders. Ja nazywam się Harold Erdman. Bardzo dziękuję za wasze miłe zaproszenie, ale raczej pojadę dalej na południe.
— Jak ci pasuje. Robi się późno, więc jeśli byłbyś tak uprzejmy i opróżnił swój plecak i wywrócił kieszenie, to wzięlibyśmy, co potrzebujemy, i byśmy sobie poszli. Ubranie możesz zatrzymać. To chyba uczciwa propozycja? — powiedział Tag.
— To bardzo miło z pańskiej strony — odparł Harold — ale tak się głupio składa, że mam niewiele i potrzebuję wszystkiego, co mam.
Tag westchnął i pokiwał głową.
— Wszyscy tak mówią. Potrzebują tego, co mają! Ale my też potrzebujemy tego, co wy macie.
— Więc musicie dostać to od kogoś innego.
— Na mój rozum — mówił Tag — nas jest trzech, a ty, chociaż słusznej postawy, jesteś tylko jeden. Sądzę, że bardzo wielkoduszne z naszej strony było pozwolić ci odejść żywym i ubranym. Prawda, chłopaki? Ale ludziom często brakuje manier. A teraz masz dwie możliwości. Możesz grzecznie oddać plecak i opróżnić kieszenie, albo my to zrobimy za ciebie.
Bracia przysunęli się do Taga. Harold wstał. Promienie zachodzącego słońca odbijały się od powierzchni smith & wessona, który nagle znalazł się w jego ręce.
— Nie, ja zatrzymam co moje, a wy weźmiecie to, z czym przyszliście. To jest najlepsza oferta, jaką możecie otrzymać. A teraz wstawajcie i jazda stąd.
Tag i bracia cofnęli się ze dwa kroki. Najwyraźniej broń nie wywarła na nich wielkiego wrażenia.
— Dzisiaj wszyscy mają broń — zauważył Tag — ale nikt nie ma pocisków. A ty Haroldzie, masz pociski do tej zabawki?
— Radzę wam nie sprawdzać.
— Ho, ho, jaki on stanowczy — zaśmiał się Tag. — A im bardziej stanowczy, tym mniej ma amunicji. Dilsey!
Pies skoczył na Harolda. Harold wystrzelił raz i pies padł na ziemię, skowycząc i wijąc się z bólu. Tag ukląkł i składanym nożem przeciął mu gardło.
— Biedna stara Dilsey — narzekał, wycierając ostrze noża o trawę. — Była naszym czujnikiem amunicji. Jesteś pierwszym pielgrzymem, który ma naboje i potrafi ich użyć. Masz jeszcze jakieś pociski do tego cuda, czy to był ostatni?
— Mam wszystko, czego potrzebuję. Tag, robi się już ciemno. A ja nie mam zamiaru dłużej z wami gadać. Nie chciałbym zużyć kul, ale skoro mnie do tego zmuszacie — uniósł pistolet.
— Hej, zaczekaj chwilę!
— W tył zwrot — powiedział beznamiętnie Harold.
— Już się robi, już się stąd zabieramy — zawołał Tag pospiesznie. — Chyba nie będziesz nam strzelał w plecy, co? W porządku chłopaki, robimy spokojnie w rył zwrot i grzecznie sobie idziemy. Okay, Harold?
Tag odwrócił się powoli, tyłem do Harolda i błyskawicznie zrobił drugi półobrót, rzucając się na niego z ustawionym do zabicia nożem. Harold oczekiwał czegoś w tym rodzaju. W pomocnej części stanu Nowy Jork pojawiali się czasami rabusie, nie za wielu, bo zbiory były niewielkie, ale wszyscy wiedzieli, że takiego nie da się odstraszyć. Bandyci byli przekonani, że zwykły człowiek nie zdobędzie się na strzał, nawet mając broń w ręce. Kiedy trafiali na kogoś uzbrojonego, liczyli na ten jeden moment wahania. W chwili, gdy Tag leciał na niego z wrzaskiem, Harold strzelił mu w ramię. Wielka czterdziestkaczwórka stęknęła ciężko. Bracia zawyli, jakby to oni zostali postrzeleni, i rzucili się do ucieczki. Impet pocisku obrócił Taga i zwalił na ziemię. Zerwał się szybko i pobiegł za braćmi.
Harold pozwolił im uciec. Było już za ciemno, żeby strzelać celnie, a przede wszystkim nie chciał nikogo zabijać. Poczeka z zabijaniem do Krainy Polowań, gdzie, jak mówią ludzie, jeszcze za to płacą.
Zebrał swoje rzeczy i zatrzymał się chwilę nad ciałem psa.
— No cóż, Dilsey. Bardzo mi przykro, ale nie dałaś mi wyboru. Teraz muszę znaleźć nowe miejsce na nocleg, bo na pewno nie będę spał tu razem z tobą.
Poszedł z kilometr dalej, znalazł tam inne zagłębienie i ułożył się do snu. W Dolinie Keene mówiło się, że Harold jest twardy jak skała i nie mylono się. Harold był zdecydowany, całkowicie zdeterminowany i nigdy nie rzucał słów na wiatr.
Następnego dnia złapał okazję do Albany. Tam dowiedział się, że autobus na Południe będzie dopiero za cztery dni. Nocleg znalazł w Armii Zbawienia, która przejęła stary dom towarowy i dawała schronienie kilkuset ludziom. Robili co mogli, aby nakarmić wszystkich, ale zupka była naprawdę wodnista. W środku brakowało już miejsca, ale poczęstowali Harolda zupą i powiedzieli, że może spać gdzieś na zewnątrz.
W końcu pojawił się autobus. Był to stary, zużyty Greyhound, wzmocniony dodatkowymi stalowymi płytami ochronnymi wzdłuż boków. Na długich i pustych drogach międzystanowych grasowali bandyci i rabusie. Dyspozytor mówił, że policja panuje nad sytuacją, ale nigdy nie można być zbyt pewnym.
Przeciążony stary autobus spisywał się całkiem nieźle na międzystanowej autostradzie 95. Do Suffern, przy granicy New Jersey, nic się nie działo. Autobus podjechał do zajezdni za miastem. Nikogo nie było widać. Nagle z zajezdni wyskoczył niewielki facet w poszarpanym ubraniu i załomotał do drzwi.
— Otwieraj! — krzyczał. — Kłopoty!
— Jakie kłopoty? — Kierowca otworzył drzwi.
— Ja jestem kłopotem — wyjaśnił gość, wyciągając z kieszeni wielki pistolet automatyczny. — Niech wszyscy położą ręce na głowach i siedzą spokojnie, to nikomu nic się nie stanie.
Podobnie jak inni pasażerowie, Harold położył ręce na głowie. Pistolet miał w plecaku, który położył na półce nad fotelem. Nie widział żadnej możliwości, by szybko go stamtąd wyjąć. Napastnik zawołał coś w obcym języku, chyba po hiszpańsku, i do autobusu weszło dwóch następnych facetów, obaj z automatami. Jeden miał na głowie wielki kapelusz stetsona, niegdyś brązowy, teraz nieokreślonego koloru, jak cała reszta ubrania. Nogę spowijał mu zakrwawiony bandaż. Bez pomocy nie mógł chodzić, musiał się opierać na kumplu.
Wkuśtykał do autobusu, wyszczerzył zęby, zdjął kapelusz i przemówił:
— Dzień dobry państwu. To jest napad. Uprzejmie proszę zrobić to, co powiedzą moi ludzie, a nikt nie zostanie zraniony. Comprende?
Był chudym elegancikiem, brzydkim jak noc, z twarzy podobnym do małpy, tylko mniej zarośniętym. Wyglądał tak, jakby jego ciało zostało zrobione ze szmat. Jedynie uśmiech miał przyjemny.
— Juan Esteban Lopez, znany jako Cwany Kid, do państwa usług — przedstawił się. — Sądzę, że rozumiecie, o co tu chodzi. Moi przyjaciele przejdą teraz przez autobus i dokonają zbiórki. Dawajcie hojnie i dawajcie szybko, moi drodzy, bo chyba nie chcecie nas denerwować. Ty, tam — tym razem zwrócił się bezpośrednio do Harolda.
— O co chodzi? — spytał Harold, zastanawiając się, czy jednak nie byłoby lepiej sięgnąć po pistolet.
— Wstań, amigo, i weź swój plecak. Pójdziesz z nami, ale ja będę trzymał pistolet. — Lopez wypatrzył pistolet Harolda i włożył go do własnej kieszeni.
— Co chcecie ze mną zrobić?
— Nie mam zamiaru do ciebie strzelać. Po prostu potrzebuję pomocy ze względu na tę nogę.
Skończyli rabować autobus i wyszli na zewnątrz, zabierając ze sobą Harolda. Cwany Kid zagwizdał i z zajezdni wyskoczył jeszcze jeden chudzielec.
— Teraz, amigo — Lopez Cwany Kid zwrócił się do Harolda, machając wymownie automatem — wsadź mnie na swoje silne plecy i idziemy stąd.
Harold delikatnie posadził go sobie na karku, ale Lopez Cwany Kid aż wciągnął głęboko powietrze z bólu, kiedy noga mu zachybotała.
— Chato! — zawołał. — Idź do samochodu i włącz silnik. A, ty — zastukał w ramię Harolda — vamos, caballo, jazda, koniu.
Pobiegli na parking. Chato, dzieciak mający może osiemnaście lat, biegł przodem w kierunku steranego buicka, stojącego w pobliżu bramy zajezdni. Kiedy pozostali dobiegli do auta, Chato próbował zastartować silnik, ale bez skutku.
— Nie ma czasu na żarty — odezwał się Lopez Cwany Kid. — Co się dzieje?
— Mówiłem ci o gaźniku — wyjaśniał Chato. — Powiedziałem, że są potrzebne nowe iglice.
— Powiedziałeś, że wytrzyma, aż będziemy mieli nowy samochód.
— Powiedziałem, że sądzę, że wytrzyma.
Starter kręcił coraz wolniej, akumulator był już na wyczerpaniu. Od strony autobusu rozległy się strzały. Wybiegli z niego ludzie. Kilku miało strzelby.
— Lepiej wynośmy się stąd! — krzyknął Lopez. Wszyscy wyskoczyli z auta. Lopez ponownie kazał Haroldowi, by wziął go na plecy. Pobiegli w kierunku niewielkiego wzgórza za parkingiem. Strzały słychać było coraz bliżej.
— Do diabła! — rozzłościł się Lopez. — Esteban, dlaczego nie zauważyłeś tych strzelb? — Potem pouczył Harolda: — Patrz uważnie pod nogi. Nie byłoby dobrze, gdybyś się teraz potknął i upadł.
Harold pędził pełnym galopem w górę zbocza. Wbiegł w gęste zarośla i zaczął torować sobie drogę. Lopez pochylał się, żeby gałęzie nie biły go po oczach. Cienka gałązka wina smagnęła go po głowie i równocześnie inna gałąź wytrąciła mu automat z ręki.
— Hej! — krzyknął.
— Daj sobie z tym spokój. — Harold pędził na wierzchołek pagórka, potem w dół, na łąki po drugiej stronie, i dalej przez drogę do lasu. Wreszcie przeszedł w trucht. Pół kilometra dalej zwolnił i zatrzymał się. Ostrożnie zdjął Lopeza z pleców i posadził na ziemi. Wziął swój rewolwer, wsadził go za pas i spytał:
— Możesz zawołać swoich kumpli?
Lopez kiwnął głową.
— Więc to zrób. Nie sądzę, aby ci ludzie z autobusu ścigali nas aż tak daleko. Pewnie zaczekają na policję stanową. A my powinniśmy się zastanowić, co robić dalej.
Lopez zwinął dłoń przy ustach i wydał przenikliwy krzyk ptaka.
— Sroka. Niezłe, co?
— Mogłoby być, gdyby choć jedna jeszcze latała.
Pozostali trzej nie byli daleko. Przybiegli z pistoletami gotowymi do strzału. Lopez ruchem ręki nakazał im opuścić broń i zwrócił się do Harolda:
— Kiedy automat wypadł mi z ręki, mogłeś po prostu zrzucić mnie z siebie i wrócić do autobusu. Czemu tego nie zrobiłeś?
— Z dwóch powodów. Po pierwsze, pomyślałem sobie, że niezależnie od tego, co robicie, jesteście całkiem porządnymi facetami. Nie mogłem cię zostawić ot tak, bo gdyby ci ludzie z autobusu cię złapali, to zaraz byś wisiał.
— A drugi powód?
— Kiedy ludzie się wściekną, tak jak teraz, krew uderza im do głowy, są żądni zemsty i działają szybciej niż myślą. Mogliby nie pamiętać, że jechałem razem z nimi, a nawet mogliby pomyśleć, że byłem waszą wtyczką.
Lopez popatrzył na niego uważnie.
— Rozsądnie myślisz. Ale i tak ryzykowałeś.
— Życie to ryzykowna sprawa — zgodził się Harold.
— Chcesz jechać z nami?
— Nie miałbym nic przeciwko temu, jeśli jedziecie gdziekolwiek w kierunku Florydy.
Lopez się zaśmiał.
— Oczywiście, że wybieramy się na Południe. Na Pomocy nie ma nic prócz głodu. Jedź z nami. Zdążamy do La Hispanidad. Słyszeliśmy, że ta komuna leży koło jeziora Okeechobee. Jest tam mnóstwo Kubańczyków, zajmą się moją nogą. Musimy zdobyć samochód. Jesteś z nami?
— Dopóki nie zaczniecie strzelać.
— To się zgadzamy. Ja też nie mam zamiaru do nikogo strzelać. Esteban, daj mi broń. No, to w drogę.
Harold posadził go sobie na karku.
— Andale, caballo! — zawołał Lopez, a Harold nie potrzebował słownika, żeby się domyśleć, że to znaczy „ruszaj, rumaku”.
Minęli wzgórza i wkrótce dotarli do lokalnej autostrady. Na skraju miasteczka o nazwie Lakeville zobaczyli stacyjkę benzynową i chłopaka tankującego starego forda. Zanim zdążył zapłacić i odjechać, nagle wyrosło wokół niego czterech chudych, niewysokich facetów i piąty, potężnej postury, wszyscy z bronią w ręce. Pracownik stacji w okamgnieniu wskoczył do kantorku i zaryglował drzwi.
— Ten samochód, to twój? — spytał Cwany Kid.
— Nie proszę pana. Należy do pana Billingsa, który ma sklep zbożowy w miasteczku.
— To miły facet?
— Chyba jest okay.
— No, to będzie również okay bez tego pojazdu. Wyłaź, chłopcze i stań z boku.
Chłopak wysiadł, oddał kluczyki Lopezowi i przyglądał się, jak wsiadają. Nagle spytał:
— A mogę pojechać z wami?
— Chyba zwariowałeś. Wiesz, że bandyci nie żyją długo.
— Nikt nie żyje długo. Chciałbym jechać z wami.
— Musisz zaczekać na następną bandę. Ten samochód z ledwością powiezie nas pięciu. — Lopez odwrócił się do Harolda i wyjaśnił: — Mógłbym zebrać całą armię z chłopaków, którzy chcą się do mnie przyłączyć. Zrobiłbym tak, jeśli byłoby po co. Ale tu wkoło są tylko tacy jak on — wskazał na chłopaka. — Ludzie, którzy nadal mają duże pieniądze, chowają je zbyt dobrze, żebyśmy się mogli do nich dostać. Jedyne co nam biedakom zostało, to napadać na innych biedaków.
Wsiedli i odjechali. Chłopak długo patrzył za nimi.
— Hurra! — cieszył się Lopez. — Cwany Kid znowu w drodze. Jestem hiszpańskim Jesse Jamesem. Gdybym tylko nie miał przestrzelonej nogi. Nie szkodzi, gdy dojedziemy na miejsce, znajdziemy jakichś łataczy kości, którzy coś z tym zrobią. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Grubasek nazywany Chato siadł za kierownicą. Lopez miał całą stertę map. Prowadził ich na południowy wschód, po drugorzędnych drogach w kierunku Pensylwanii. Harold spytał, czemu wybrał taką okrężną drogę, skoro Floryda jest prosto na południe.
— To oczywiste, dziecino. Wolę nie zbliżać się zbytnio do tego, co się nazywa Korytarz Północ — Południe. Kręciliśmy się trochę w okolicach Nowego Jorku, New Jersey, Baltimore, Waszyngtonu, Richmond i tym podobnych. Na tamtejszych drogach policja stanowa i patrole paramilitarne zatrzymują i sprawdzają wszystkie samochody. Tego należy unikać. A ponadto, im bliżej wybrzeża, tym więcej skażenia promieniotwórczego od tego co się zdarzyło w New Jersey jeszcze przed moim urodzeniem. Lepiej nie wdepnąć w tę radioaktywność. A już ja, z moimi delikatnymi cojones, na pewno nie mogę sobie na to pozwolić.
Całe dwa dni zajął im przejazd przez Pensylwanię, trzeciego wjechali do Wirginii. Nocami skręcali na stare nieużywane drogi i spali w samochodzie. Pogoda była nadal ładna i nie mieli kłopotów z żywnością. Raz dziennie musieli tankować paliwo i zawsze był to niebezpieczny moment. Nie chodzi o to, że ściga ich policja za kradzież forda, wyjaśniał Lopez. Gliny mają poważniejsze zajęcia niż zajmowanie się drobnymi złodziejami samochodów.
— To o co chodzi? — zdziwił się Harold.
— Chodzi o to, że gliniarze zatrzymują cię na rutynową kontrolę drogową, znajdują u ciebie broń, stwierdzają, że nie jesteś miejscowy, i już po tobie.
— Co masz na myśli mówiąc, że już po mnie? Więzienie?
— Wolą nie trzymać ludzi w więzieniu, bo musieliby ich karmić. Widujesz codziennie ciała wzdłuż dróg. A większość z nich to nie ofiary bandytów.
— Słyszałem takie opowiadania, ale nigdy nie wierzyłem, że policja zabija ludzi.
— Lepiej w to uwierz, dziecino, bo tak jest.
Lopez dużo opowiadał o La Hispanidad, miejscu, do którego zdążali.
— Słyszałem o tym w Union, w stanie New Jersey, skąd pochodzimy. W naszym mieście sporo mówiono o komunie na Florydzie, koło jeziora Okeechobee. Są tam różne komuny, ale ta zrzesza Kubańczyków. Zorganizowana jest jak izraelskie kibuce. Mają radę, w której każdy może zabierać głos. Wszyscy muszą ciężko pracować w dzień, ale nocą się bawią. Wygląda nieźle, co? To coś w sam raz dla mnie!
Trzymając się bocznych dróg, przejechali Wirginię i Północną Karolinę. Tam skręcili na południowy wschód, do wybrzeża. Nie mieli żadnych kłopotów aż do Leesville w Południowej Karolinie.
Zajechali do Leesville, aby coś zjeść. To było zwykłe, niewielkie miasteczko, ze starymi drzewami, z których niektóre jeszcze żyły. Wzięli hamburgery i frytki. Kiedy wrócili do samochodu, zobaczyli przy nim wóz policyjny i grubego gliniarza z dwudniowym zarostem, opartego o zderzak ich forda.
— Czy mógłbym zobaczyć wasze dowody tożsamości? Krajowe dowody tożsamości zostały wprowadzone już jakiś czas temu.
Wszyscy okazali dokumenty. Policjant chwilkę dłużej spoglądał w papiery Lopeza.
— W porządku, chłopaki. Obróćcie się teraz do samochodu, oprzyjcie na nim i rozstawcie szeroko nogi, żebym mógł was przeszukać. — Wyjął swój pistolet, police positive kaliber 38.
— O co chodzi? — spytał Lopez. — Przecież my tylko tędy przejeżdżamy.
— Rób, co mówię. — Policjant miał piskliwy chłopięcy głos. — Wydaje się, że wy albo ktoś wyglądający dokładnie tak jak wy, zrobił robótkę bankową, na północ stąd.
— Nigdy nie obrabowaliśmy żadnego banku! — oburzył się Lopez z godnością.
— No, to nie macie się czego obawiać. Rozstaw nogi i żebym nie musiał tego powtarzać.
— Do diabła! — mruknął Lopez. Trzymał rękę w kieszeni, na swoim pistolecie. Strzelił przez kieszeń. Policjant zachwiał się i upadł z kulą w udzie.
Rozpętało się piekło. Błyskawicznie na ulicy pojawili się uzbrojeni ludzie. Zupełnie, jakby mieszkańcy Leesville nie robili nic innego, tylko siedzieli w domu z bronią w ręku i czekali na kłopoty. Strzelali zewsząd i nie było możliwości ucieczki samochodem.
Harold i pozostali skręcili za róg i zwiewali ile sił w nogach. Harold niósł Lopeza na plecach i biegł w kierunku lasku za miastem. Chato pędził obok niego. W pewnej chwili Chato krzyknął: „Cholera!”, krew chlusnęła mu z ust i upadł. Manolo upadł następny, kiedy już dobiegali do lasku. Harold gnał dając z siebie wszystko, teraz Esteban biegł obok niego. Potem Esteban upadł i Harold biegł już sam, trzymając Lopeza jedną ręką i machając drugą.
Z lasku wybiegł na moczary. Wlókł się dłuższy czas przez brudne bagno, brodząc po kostki. Gdy już nie było słychać żadnych odgłosów pogoni, zatrzymał się.
W pobliżu zobaczył niewielką rzeczkę czy też ślepe odgałęzienie, w każdym razie jakąś wodę, a nad nią pomost z przywiązaną wiosłową łódką. Jak okiem sięgnąć, nikogo nie było widać.
— W porządku, Lopez. Teraz zabawimy się w marynarzy.
Lopez nic nie odpowiedział. Harold przyjrzał mu się uważnie. Oczy Cwanego Kida były martwe, nieruchome. Został trafiony trzykrotnie w plecy, ratując mu w ten sposób życie, chociaż nikt tego tak nie planował.
— Niech to szlag. — Harold delikatnie złożył Lopeza na ziemi. — Niestety, przyjacielu — powiedział — bardzo mi przykro, że nie dojedziesz do swojej La Hispanidad. Ktoś inny będzie cię musiał pochować, bo gdybym tu został choć chwilę dłużej, to z całą pewnością nie zobaczyłbym już Esmeraldy.
Odwiązał łódkę, wziął wiosła i odepchnął się od pomostu.
Iiosłował cały dzień. Woda była zielona, zamulona, gęsta od różnorodnych roślin i gałęzi. Bardzo się różniła od krystalicznie czystej toni, jaką odznaczały się niegdyś jeziora w jego rodzinnych stronach. Harold po raz pierwszy w życiu miał w ręku wiosło, ale wkrótce złapał rytm. Jeśliby rzeczka docierała aż do Florydy, nie próbowałby żadnego autostopu.
Jednak był to bardzo powolny środek komunikacji. Wiosłował z całych sił, ale osiągał zaledwie jakieś pięć kilometrów na godzinę. Potrzebowałby chyba całego roku, żeby tą metodą dotrzeć na Florydę. Z drugiej strony, na pewno lepiej być na wodzie, póki nie oddali się trochę od Leesville.
Na noc przywiązał łódź do drzewa mangrowego i spał w niej. Następnego dnia skończył ostatnią puszkę wołowiny i powiosłował dalej. Płynął prawie do wieczora. Był już bardzo głodny, ale miał tylko resztki żywności. Zjadł wszystko i poszedł spać.
Trzeciego dnia ruszył dalej w drogę, ale wkrótce natrafił na bagno. Wiosłowanie szło ciężej i posuwał się coraz wolniej, tym bardziej, że w wodzie pływało dużo ciał, wyglądających jak do połowy zanurzone kłody. Musiał je omijać. W pewnej chwili zobaczył na brzegu pustą przystań. Przywiązał tam łódkę i ruszył piechotą. Po południu dotarł do ruin miasta. Możliwe, że to było Savannah. Ruiny ciągnęły się kilometrami i chyba nie został tu nikt żywy. Ale zaraz wyczuł, że jednak ktoś jest w pobliżu, skryty na następnej ulicy za rzędem zburzonych domów. Słyszał echo kroków i widział płoszone ptaki.
Harold chwycił rękojeść pistoletu, ale nie wyciągnął go, kiedy człowiek wyszedł spomiędzy spalonych domów. Był to niewysoki, pełen godności, mężczyzna z białą obwódką kręconych siwych włosów na łysej czaszce. Miał na sobie ciemny płaszcz z wieloma kieszeniami. Wyglądał na lekko stukniętego, ale nie niebezpiecznego.
— Czy jesteś przyjacielem?
— Oczywiście, że tak. A pan?
— Jestem bardzo niebezpiecznym facetem, ale tylko w ciętych i ostrych ripostach.
Siedli w pobliżu ruin Dixie Belle Cafe. Mężczyzna przedstawił się jako Profesor. Był wędrującym nauczycielem, i w miastach, przez które przechodził, dawał wykłady na różne tematy. Teraz szedł przed siebie, do następnego miasta.
— A na jakie tematy daje pan wykłady?
— Na wszelkie tematy. Jednym z moich ulubionych jest wykład numer trzydzieści dwa: „Dlaczego rasa ludzka nie potrafiła uzyskać stabilizacji”.
— To brzmi jak dowcip.
— Jesteś inteligentny, młodzieńcze — pochwalił Profesor. — W tym wykładzie udowadniam, że stabilizacja polega na pozbyciu się niepewności. Kiedy człowiek pozbędzie się niepewności, wtedy zrozumie, że jego egzystencja, przynajmniej w zakresie, w jakim sobie ją wyobraża, jest daremna. A daremność jest największym wrogiem gatunku ludzkiego, dużo gorszym niż diabeł tkwiący w duszy każdego z nas. Można dowieść, że wielkie cywilizacje Indian Środkowej i Południowej Ameryki zginęły w wyniku poczucia własnej daremności wobec hiszpańskiej inwazji. W Hiszpanach zobaczyli coś, czego nie tylko nie zdołaliby pokonać, ale nawet nie byliby w stanie zdobyć się na próbę pokonania tego czegoś. W pewnym sensie, który Hiszpanie uczynili rzeczywistością, oni zostali pokonani przed bitwą. Ta daremność podejmowania walki pokonała cywilizację Indian. Dla nich Hiszpanie byli jak bogowie, a nie jak zwykli ludzie, tak więc zostali zwyciężeni przez bogów, a nie przez ludzi.
— Gdy bóg cię zetrze na miazgę, to będziesz starty — zgodził się Harold.
— Pokonała ich zmiana sposobu widzenia świata, wynikająca z wchodzenia w życie nowych technologii. Nowe technologie zmieniły oblicze świata i ukształtowały nową rzeczywistość.
— Profesorze, nie ma pan przypadkiem czegoś do zjedzenia? — zainteresował się Harold.
— Właśnie miałem cię spytać o to samo — brzmiała odpowiedź.
— W takim razie możemy wędrować razem.
— Z pewnością. A w czasie wędrówki zapoznam cię z najciekawszymi fragmentami wykładu numer sześć, o utracie samodzielności.
— Proszę bardzo. Chętnie tego posłucham.
— Ludzie zabawiają się miłością, wojnami i polowaniem oraz wszelkiego rodzaju niecnymi grami i okrucieństwem, żeby tylko ukryć przed sobą fakt, że nie są samodzielni, nie są bogom podobni, lecz stanowią po prostu jedno z ogniw wielkiego łańcucha istot żywych, składającego się z ludzi, ameb, gigantów gazowych i wszystkiego innego. Istnieje mnóstwo dowodów na to, że egocentryczne, indywidualistyczne rasy zachodnie są w stanie upadku jedynie w wyniku błędów w ich sposobie myślenia. Zbytnio wierzą w intelekt, a on się nie sprawdził. Intelekt jest takim ślepym zaułkiem ewolucji.
— Co więc powinni zrobić?
— Nikt tak do końca nie wie co się dzieje. Albo raczej, wiemy dobrze co się dzieje w najbliższym sąsiedztwie, ale nie wiemy, jakie to ma znaczenie, jeśli w ogóle ma jakiekolwiek znaczenie. Przestaliśmy wierzyć w mit mówiący o doskonałości człowieka. Przeciętna długość ludzkiego życia nigdy nie będzie już taka, jak sto lat temu. Za dużo strontu w naszych kościach, za dużo cezu w naszych wątrobach. Nasz wewnętrzny zegar został przestawiony na szybsze tempo. Geniusz człowieka nie potrafił dać sobie z tym rady. Naszą dumą wstrząsnęło to, że zagłada gatunku ludzkiego jest nieuchronna. Nasza sytuacja jest porównywalna z sytuacją pacjenta, który umiera na stole operacyjnym, a jeszcze snuje plany na przyszłość.
— To bardzo przygnębiające. A jakie wnioski można z tego wyciągnąć?
— Nie musisz brać tych słów aż tak poważnie. Ludzie przychodzący na moje wykłady lubią, gdy się ich trochę postraszy.
— Ciekawie pan mówi. Gdy tak pana słucham, w moim umyśle powstają dziwne obrazy. Nigdy sobie nie wyobrażałem, że człowiek jest w stanie myśleć o podobnych sprawach. Dla mnie te rzeczy, o których pan mówi, po prostu nie istnieją.
— A co istnieje?
Harold zastanawiał się chwilę.
— No, wiedzieć więcej lub mniej na temat tego, co mam zrobić, a potem zastanowić się, jak mam to zrobić.
— A czy nie ma w tobie równocześnie świadomości, która przygląda się twoim czynom, komentuje je i być może w końcu zadaje pytania na ich temat?
— Nie, chyba nie.
— Być może jesteś socjopatą, osobą, która nie potrafi odczuwać.
— Co pan, to nie jest prawda — odparł Harold z niezmąconym spokojem. — Odczuwam mnóstwo rzeczy. Tyle że są to po prostu inne odczucia niż te, które pan miewa.
— Może jesteś nowym człowiekiem — powiedział Profesor, jednak z jego tonu nie można było określić, czy mówi żartem, czy serio.
— Może i jestem, ale teraz zajmijmy się poszukaniem czegoś do jedzenia.
— Psychika rozszczepiona bilateralnie. Dzięki Bogu, że jesteś przyjacielski z natury.
Przeszli przez ruiny rafinerii, które ciągnęły się całymi kilometrami. Rafineria była nieczynna już od lat. Rury dawno skorodowały. Ogromne betonowe parkingi miały popękaną nawierzchnię i wielu płyt brakowało. Wyglądało to jak cmentarzysko jakichś gigantycznych maszyn. Harold nie był w stanie wyobrazić sobie, do czego to wszystko kiedyś służyło, albo raczej, dlaczego musiało to być aż tak wielkie.
Po przejściu terenów rafinerii doszli do dwupoziomowego skrzyżowania autostrad w kształcie listka koniczyny, zarośniętego teraz trawą i nawet niewielkimi drzewkami. Po obu stronach zakręcających łukiem jezdni Drogi 95 rosły kolorowe kwiatki. Ukwiecone drogi wyglądały jak ogródek wielkoluda.
Za autostradą weszli na niewysokie zielone wzgórze. Za nim rozciągały się pola, przez które biegła ścieżka, prowadząca do zespołu niskich domów.
— To Maplewood — wyjaśnił Profesor.
W środku był jeden większy budynek, niski i długi, zdolny pomieścić setki, a może nawet tysiące ludzi. Harold nigdy dotąd nie widział czegoś takiego.
— Masz przed sobą centrum handlowe. W swoim czasie był to główny element amerykańskiego stylu życia. Dla Amerykanów stanowił odpowiednik rzymskiego forum czy hiszpańskiej plaza. To było miejsce wielkich zgromadzeń, gdzie realizowano rytuał zakupu żywności, a także umawiano się na romantyczne spotkania z atrakcyjnymi osobami.
— Profesorze, pan naprawdę w przedziwny sposób widzi świat. Chodźmy tam i porozmawiajmy z tymi ludźmi, może uda się nam znaleźć coś do jedzenia.
W mieście rozległ się łoskot bębnów, obwieszczających nadejście obcych. Wiele izolowanych, niewielkich miasteczek używało teraz bębnów na wzór plemiennych bębnów Indian. Nowa rzeczywistość nakazywała białym, czarnym, kolorowym i Latynosom przestrzegać praw plemiennych, a stosowanie się do zwyczajów plemiennych oznaczało używanie bębnów. Jednak nie był to najlepszy środek komunikacji, gdyż w miasteczkach zamieszkałych głównie przez białych, rzadko kto miał poczucie rytmu. Ale ludzie ogarnięci duchem wspólnoty podchodzili do tej sprawy bardzo poważnie.
— O, zjawiliście się akurat na wielkie potakawa — przywitał ich naczelnik miasteczka, który wysunął się przed tłum.
— Bardzo się cieszymy. Ale co to jest potakawa?
— Potakawa to stara indiańska nazwa Dnia Wyprzedaży. Jest to dzień, w którym zgodnie z pradawną tradycją naszego plemienia wszystko jest sprzedawane za pół ceny.
— Jak widzę, przyszliśmy w wyjątkowo korzystnym czasie.
— Cudzoziemscy kupcy są zawsze mile widziani. Przydają naszemu miasteczku splendoru.
— To rzeczywiście bardzo serdeczni ludzie — powiedział Harold do Profesora, kiedy znaleźli się sami w doskonale urządzonym pokoju miejskiego domu gościnnego. Najedli się do syta smacznej potrawki z oposa oraz miejscowej specjalności, jaką jest węgorz z hibiskusem.
Miasto nazywało się Maplewood, a dom gościnny nosił nazwę Maplewood Guest House. Sam pokój, w którym ich umieszczono, też miał nazwę: Maplewood Room.
— Ale to drewno sosnowe — stwierdził Harold, pukając palcem w ścianę.
— To nie ma znaczenia — wyjaśnił Profesor. — Nazwa Maplewood nie ma związku z jakimkolwiek rodzajem drzewa. Mimo że słowo oznacza lasek klonowy, jest tylko i wyłącznie nazwą tego miasta.
— Widzę, że będę się musiał jeszcze wiele w życiu nauczyć. Co będziemy robić teraz?
— Moim zdaniem oni oczekują, że coś kupimy.
— Nic trudnego — z zadowoleniem stwierdził Harold.
— Problem polega na tym, że należy kupić właściwą rzecz. Jeśli kupi się coś niewłaściwego, będą obrażeni.
— Do jakiego stopnia obrażeni? Tak, by zabić?
— Czemu nie? Śmierć to nic nadzwyczajnego. A poza tym, kogo obchodzi los jakichś obcych? — dowodził Profesor.
— No, to idziemy kupić właściwą rzecz. Ma pan pojęcie, co może być właściwe?
— Co roku coś innego — posępnie odparł Profesor.
W tym momencie naczelnik wsunął głowę przez drzwi.
— Już czas coś kupić — powiedział, uśmiechając się promiennie.
Harold i Profesor poszli za naczelnikiem do udekorowanego i jasno oświetlonego supermarketu. Naczelnik miasteczka ubrany był w uroczysty kostium wodza, na który składała się kurtka z wełny od Chardina, spodnie od Homophilii z Hollywood, i buty od słynnego Thoma McAna. Taki ubiór w wielkich miastach nosili niegdyś biznesmeni, kiedy udawali się na swoje tajemnicze wyprawy, z których czerpali moc. Oczywiście, gdy wielkie miasta jeszcze istniały.
Harold i Profesor weszli za naczelnikiem do supermarketu. Półki były puste. Harolda to bardzo zaskoczyło, ale Profesor przypomniał mu, że biorą udział w pewnym rytuale, czyli czymś co zastępuje rzeczywiste zdarzenia. Prawdziwe towary znajdowały się na zewnątrz supermarketu i dopiero tam miał być dokonany wybór między życiem a śmiercią.
Przy zewnętrznej ścianie supermarketu znajdowały się rzędy straganów, zupełnie jak na wschodnim bazarze. Stragany wykonano ze sztucznej skóry jelenia na podobieństwo dawnych namiotów indiańskich i rozbito je na stalowych prętach imitujących drewniane żerdzie. Przed każdym namiotem siedział właściciel, a obok żona i syn czy córka, aby pomóc przy obsłudze klienta. Zgodnie z indiańską tradycją kupujący był świętą osobą.
Towary, które leżały w stosach na niewielkich stolikach przed namiotami, nie przypominały niczego co Harold widział w sklepie wielobranżowym pana Smitha w Dolinie Keene. Pan Smith nie trzymałby u siebie pobitych żarówek, których tu była cała gablota. Na jednym ze straganów sprzedawano kawałki połamanych mebli, w innym fragmenty porcelany, jeszcze inny specjalizował się w skrawkach malowanych płócien i resztkach tkanin, kolejny sprzedawał zardzewiały złom maszyn rolniczych.
Harold zauważył w końcu, że na tym targowisku nie ma w ogóle całych wyrobów ani też nic użytecznego. Wszystko tutaj, jak to nazwał Profesor, było „symboliczne”. Mimo to oczekują, że coś kupi. Ale co?
Zmarszczył czoło w zamyśleniu. Może lepiej niech Profesor pierwszy dokona zakupu? To wykształcony człowiek, który dobrze się zna na takich intelektualnych problemach.
Spojrzał na Profesora i zobaczył wyraz jego twarzy. Oczy Profesora mówiły: „ty to zrób”.
Harold znał ten wyraz twarzy, to było spojrzenie niewolnika błagające: „Jestem tak przerażony, że nie potrafię dokonać żadnego wyboru. Ty zrób to za mnie, za nas obu”.
Harold podszedł zdecydowanie do jednego ze straganów, sięgnął do wnętrza namiotu i wyjął z niego gruby stalowy pręt o długości prawie metra i lekko wygięty.
— Ile za to? — spytał.
Kupiec rozmawiał przez chwilę z naczelnikiem w języku, którego Harold nie znał. To miasteczko wytworzyło już własny slang, chociaż nie zapomniano tu jeszcze obu powszechnie używanych języków: hiszpańskiego i angielskiego.
Po chwili kupiec, z twarzą wykrzywioną w grymasie handlowej usłużności, odezwał się następująco:
— Ponieważ dziś jest Dzień Wyprzedaży, i ponieważ pan jest miłym człowiekiem, to będzie kosztować dwa dolary.
Tłum cisnął się wokół nich i obserwował, jak Harold wyjmuje swój stary portfel z wewnętrznej kieszeni bluzy. Otwierał go powoli, a ludzie tłoczyli się jeszcze bliżej. Można by pomyśleć, że nigdy nie widzieli człowieka kupującego tu cokolwiek, ale dla nich był to prawdziwy obrzęd religijny. Profesor aż wstrzymał oddech, kiedy Harold wręczał pieniądze.
— A teraz — powiedział naczelnik — musi pan odpowiedzieć na pytanie.
— Proszę bardzo — zgodził się Harold. W jego głosie można było wyczuć całkowity spokój i opanowanie.
— Dlaczego kupił pan ten łom?
Harold uśmiechnął się. Był wyższy od nich, jego głowa i ramiona wystawały ponad wszystkich. Trzymał lagę w ręce, a teraz uniósł ją do góry gotową do uderzenia. Tłum się cofnął.
— Kupiłem to, żeby rozwalić kilka czaszek, jeżeli ktoś chciałby mi stanąć na drodze — wyjaśnił miłym głosem.
Nastała cisza.
— A poza tym — dodał Harold — w moich stronach panuje stary zwyczaj, aby kupować coś pożytecznego.
Następną sekundę zajęło zgromadzonym zrozumienie drugiej informacji, a potem zewsząd rozległo się głębokie westchnienie ulgi. Zabrzmiało to jak wielkie: amen. Harold wypowiedział magiczne słowa, które przynajmniej na jakiś czas czyniły z niego duchowego brata. Powiedział im, że pochodzi ze stron, gdzie panują takie same zwyczaje jak w Maplewood.
Po kilku godzinach od opuszczenia miasteczka dotarli do autostrady i skorzystali z autostopu. Dwa dni później przekroczyli granicę Florydy.
Na Florydzie było zupełnie inaczej niż we wszystkich stanach na pomoc od niej. Tutaj kierowcy zatrzymywali się chętnie, bo Harold wyglądał na takiego, co skutecznie pomoże coś załadować czy wyładować w czasie drogi, jeśli zajdzie taka potrzeba. Ponadto na pierwszy rzut oka widać było, że to porządny facet. Niedaleko nieczynnej od dawna bazy Cape Canaveral wziął ich kierowca ciężarówki załadowanej po brzegi kawałkami drewnianych belek i fragmentami stalowych profili, które zamierzał sprzedać lub wymienić na żywność. W ten sposób dojechali aż do Miami.
Miami okazało się bardziej wyniszczone niż się spodziewali. Po wielkich budynkach wzdłuż Flagler Boulevard zostały tylko wypalone, potrzaskane i wypatroszone do cna betonowe szkielety. Okryci łachmanami ludzie byli ponurzy, poruszali się ukradkiem. Wirus T musiał tu zebrać obfite żniwo. Na ulicach leżało sporo ciał. Nawet karłowate palmy potraciły liście i wyglądały tak mizernie, jakby zaraz miały się poddać. Poczuli się przygnębieni tym, że tu, na południu, wcale nie jest lepiej niż na północy, ale nie było na to rady. Znaleźli się tu tylko przejazdem, a Harold zdążał na Esmeraldę, gdzie będzie mógł żyć jak człowiek.
Esmeralda leżała jakieś trzysta kilometrów dalej, za wyspami karaibskimi, na południowo–wschodnim krańcu Bahamów, w pobliżu Kuby i Haiti. Harold rozpytywał się ludzi, jak można tam dotrzeć. Wszyscy rozmówcy kierowali go do doków Dinner Key. Miał nadzieję, że pracą zarobi na podróż, płynąc od wyspy do wyspy. Ale ciemnoskóre załogi łodzi rybackich nie mówiły ani słowa po angielsku i tylko kręcono głowami, kiedy próbował łamanej hiszpańszczyzny. Po trzech dniach prób i noclegów na plaży z bronią w ręce zdecydował, że musi naruszyć swoje dolarowe rezerwy, z których do tej pory nie wydał ani centa. Jedyną możliwością dotarcia do Esmeraldy pozostawał przelot samolotem Flying Cattle Car.
I samolocie wszystkie miejsca były zajęte. Harold zajął miejsce przy przejściu. Po drugiej stronie siedziało trzech mężczyzn w średnim wieku. Dwaj z nich dokuczali trzeciemu, „staremu dobremu Edowi”, że na pewno zamierza udać się na Polowanie, czemu on zawzięcie przeczył. Ed, chudzielec w kraciastym garniturze wojskowego kroju, miał chłopską, osmaganą wiatrem twarz i szopę stalowoszarych włosów. Był nieco starszy od swych przyjaciół. Próbował odnieść się dobrodusznie do ich dowcipów, ale w końcu zaczęły go denerwować.
Gdy Harolda wreszcie znudziło wysłuchiwanie tej gadaniny, poszedł do saloniku. Od chwili wyjazdu z Doliny Keene wydał niewiele pieniędzy, więc postanowił zafundować sobie piwo. Zdążył wypić połowę, kiedy do saloniku wszedł Ed. Spojrzał na Harolda i usiadł obok. Zamówił piwo, pociągnął łyk, posmakował go przez chwilę, a potem zwrócił się do Harolda:
— Mam nadzieję, że nie robimy za dużo hałasu.
— To mi nie przeszkadza — odparł Harold.
— Oni bardzo lubią dowcipkować sobie moim kosztem, ale nie są złośliwi. Znamy się od dzieciństwa, wszyscy mieszkamy w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od Cedar Rapids, w Iowa. Taką przyjaźń należy cenić, nie sądzi pan? Dokuczają mi tak, bo moim hobby jest broń. Zwyciężałem w wielu pojedynkach organizowanych na Środkowym Zachodzie. Oczywiście chodziło o automaty, a nie o prawdziwych przeciwników. Ale myślę, że trzeba dużo więcej niż tylko umieć szybko wyciągać pistolet, jeśli się chce wziąć udział w Polowaniu. To nie dla mnie. Jadę tylko popatrzyć.
W saloniku byli jeszcze inni pasażerowie, którzy zaczęli się włączać do rozmowy. Starszy mężczyzna z twarzą jak zmięta brązowa torba papierowa powiedział, że dzisiaj Polowania stają się marną imitacją tego, co było w starych dobrych czasach, kiedy były legalne również w Stanach Zjednoczonych.
— Wówczas komputer Polowań był jak Bóg. Bezstronny, jednakowo traktował wszystkich. Reguły były proste, dokładne i jasne. Nie tak jak dzisiaj, kiedy się słyszy przedziwne historie o Karcie Zdrady, Karcie Wendety czy podobnych błazeństwach. To wszystko komercjalizm w swojej najgorszej postaci, a rząd Esmeraldy jeszcze zachęca do tego. Nawet słyszałem, że niektóre z tych Polowań są z góry ukartowane.
Inny mężczyzna, wysoki, z wydłużoną opaloną gładką twarzą ocienioną białym stetsonem, spojrzał znad swojego piwa i powiedział:
— Nie sądzę, aby były ukartowane. Nie tak łatwo jest ustalić z góry wynik pojedynku z użyciem broni palnej.
— W dzisiejszych czasach ludzie są gotowi na wszystko — zaoponował Ed i dodał: — Pozwólcie, że się przedstawię. Jestem Ed McGraw z Iowy.
— Tex Draza z Waco, Teksas.
Trzej mężczyźni rozmawiali jeszcze chwilę, potem Harold skończył piwo i wrócił na swoje miejsce. Jego sąsiad, gruby mężczyzna z opaloną twarzą, ubrany w hawajską koszulę, spał od samego Miami. Teraz się obudził.
— Czy już jesteśmy na miejscu?
Właśnie w tym momencie zmęczony życiem steward w pobrudzonym zielonym dresie, zawiadomił przez charczący interkom:
— Szanowni państwo, z prawej strony widać już Esmeraldę.
Przez podrapaną szybę z pleksiglasu pasażerowie mogli oglądać na niebieskim tle morza ciemniejszą wyspę. Powiększała się z minuty na minutę. Już dostrzegali wzgórza porośnięte sosnami i dębami, a także plaże i fale zwieńczone białą pianą. Na granicy widoczności, we mgle, rysowała się linia brzegowa innej, większej wyspy.
— Co to za wyspa, tam dalej? — spytał Harold swojego sąsiada. Grubas skrzywił się i wzruszył ramionami.
— Haiti, a co innego?
Odrzutowiec szybko obniżał lot i skręcał w kierunku portu lotniczego Morgantown, znajdującego się przy brzegu wyspy od strony cieśniny Mouchoir Passage.
Zapaliły się napisy zakazujące palenia i polecające zapiąć pasy, a steward poinformował:
— Szanowni państwo, za kilka minut lądujemy na Esmeraldzie. Proszę zgasić papierosy. Dziękuję. Życzę miłego pobytu w Krainie Polowań.
Port lotniczy był dobrze zaprojektowany i jasno oświetlony słońcem, co wyraźnie kontrastowało z lotniskiem w Miami. W dużych donicach stały palmy, sufit był podwieszony nisko i miał wbudowane panele fluorescencyjne w pastelowych kolorach. Ściany ozdobiono freskami przedstawiającymi karaibskie krajobrazy. Odprawa celna i imigracyjna była dość powierzchowna. Nie zwracano tu większej uwagi na to, kto przyjeżdża. Stare ubranie Harolda, brudne i przepocone, nie zasłużyło nawet na jedno spojrzenie ze strony eleganckich funkcjonariuszy. Machnięciem ręki kazali mu przejść, tak jak i reszcie pasażerów. I tak po prostu, bez żadnych kłopotów, znalazł się w Krainie Polowań.
Przez zatłoczoną salę pasażerską przepychał się do taksówek lub autobusów dowożących do miasta. Na przystanku czekała kolejka, ze sto osób. Harold zarzucił plecak i ruszył piechotą, szukając jakiejś okazji, ale był również gotowy przejść całą drogę piechotą. Obszedł już z pół budynku, kiedy zatrzymał się koło niego odkryty sportowy samochód.
— Jeśli udaje się pan do Esmeraldy, to idzie pan w niewłaściwym kierunku.
— O, do diabła. A może mnie pan podwieźć?
Kierowca otworzył drzwiczki. Był to mężczyzna mocnej budowy, prawie tak wysoki jak Harold, ale znacznie przystojniejszy. Miał klasyczne włoskie rysy twarzy, oliwkową cerę, jasnobrązowe oczy, na starannie ogolonej twarzy kładł się już cień czarnego zarostu. Ubrany był w marynarkę z wielbłądziej wełny i jasnoniebieski szeroki krawat z delikatnym deseniem.
— Przyjechał pan, aby wziąć udział w Polowaniu? — spytał, gdy już jechali.
— Zastanawiałem się nad tym — odparł Harold.
— Pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się Mike Albani. Wszyscy mnie tu znają. Jestem doskonałym Obserwatorem.
— Obserwator? A co to takiego?
— Myślałem, że każdy wie, kim jest Obserwator. Jesteśmy tym, co można by nazwać przednią czujką Łowcy. Dostarczamy wszystko, czego Łowca potrzebuje: samochody, broń, amunicję i wszelkie możliwe informacje. Organizujemy całe zabójstwo albo ustalamy, kto poluje na pana, kiedy przypada pańska kolej, żeby zostać Ofiarą.
— Ile pan za to bierze?
— Cały koszt wynosi ćwierć pańskiej premii wypłacanej przez Krainę Polowań, plus koszty. Może mi pan wierzyć, to się opłaca. Co pan zrobi sam? Kupi książkę telefoniczną, komplet map i będzie próbował rozeznać się w sytuacji? Kto zapewni panu ochronę i rozszyfruje sposób ochrony przeciwnika? To moja praca. Znam się na niej. Jeśli zdecyduje się pan wziąć udział w Polowaniu, to polecam swoje usługi. Może mnie pan zatrudnić na godziny, dni albo na cały czas Polowania.
— Dziękuję za te informacje. Będę o tym pamiętał.
— Może chce pan obejrzeć nasze słynne atrakcje turystyczne? Organizuję również wycieczki i udział w nocnych rozrywkach.
— Czy wyglądam na człowieka, który wybiera się do nocnego klubu? — roześmiał się Harold.
Albani spojrzał na tanie ubranie z ciężkiego surowego sukna i niezdarne robocze buty, ciągle jeszcze utytłane w czerwonym błocie Georgii.
— Sądziłem, że może pan być ekscentrykiem. Wielu z nich to bardzo bogaci ludzie.
— Gdybym był bogatym ekscentrykiem, nosiłbym się tak jak pan.
— Jeszcze może pan się wzbogacić. Tu nigdy nic nie wiadomo. Na Polowaniu można zrobić duże pieniądze. Gdzie pana podwieźć?
— Sam nie wiem. — Harold chciał pojechać od razu do domu Nory, ale pomyślał, że może lepiej nie. Od tygodnia się nie golił, i był tak samo brudny jak jego ubranie. — Są tu jakieś tanie hotele?
— Polecam Estrella del Sur, w samym centrum. Może jest troszkę droższy niż hotele w Południowych Dokach, ale za to nikt nie obrabuje pańskiego pokoju. W każdym razie, nie wtedy, kiedy będzie pan u siebie — zaproponował Albani.
— Dziękuję, dobrze to wiedzieć — odparł Harold.
Jechali czteropasmową autostradą przecinającą równinę. Mijali sklepiki z pamiątkami i fabryki o płaskich dachach. Wielkie tablice ogłoszeniowa reklamowały hotele, restauracje, olejki do opalania i papierosy. Rosnące po obu stronach szosy palmy przypominały, że to są Karaiby. Widać było, że panuje tu dobrobyt, który Harold do tej pory znał tylko z ekranu telewizora. Telewizja od czasu do czasu pokazywała, jak żyło się w Ameryce zanim załamała się gospodarka i Matka Natura wreszcie postawiła tamę marnotrawstwu.
Po krótkiej jeździe znaleźli się w mieście. Harold był zaskoczony czystością ulic i brakiem żebraków.
— Ludzie wyglądają tu dostatnio.
— Mamy turystów przez okrągły rok. Esmeralda jest bardzo popularna w Europie, a teraz zaczynają przyjeżdżać również Azjaci. To napędza gospodarkę.
— I wszyscy chcą wziąć udział w Polowaniu?
— O nie, większość przyjeżdża po to, by się przyglądać. Nie mają zamiaru nikogo zabijać. Chcą tylko zobaczyć tę wielką wyspę, gdzie ludzie noszą broń, pojedynkują się i polują na siebie nawzajem. Pragną to oglądać, siedząc bezpiecznie za kuloodpornymi szybami naszych kawiarni i restauracji. Tak mówią. Ale ciekawe, że tak wielu z nich w końcu jednak przystępuje do Polowań. Może jest tu coś takiego w powietrzu, co ich zachęca. Ale my na tym też korzystamy. Gdyby nie napływ nowych Łowców, na wyspie w ciągu roku zaczęłoby brakować ludzi. Przyrost naturalny jest u nas niewielki. Nikt nie przyjeżdża tu po to, aby zakładać rodziny.
Albani zatrzymał się przed czteropiętrowym budynkiem, pamiętającym lepsze dni. Wyblakły szyld informował, że to Estrella del Sur.
— Życzę miłego pobytu — powiedział. — A jeśli pan zdecyduje się wziąć udział w Polowaniach, każdy panu powie, gdzie mnie szukać. Proszę pamiętać: jestem najlepszy i biorę tanio.
Esmeralda, płaska wyspa o wydłużonym kształcie, leży w pobliżu Wielkiej Inaguy, w południowo — wschodnim krańcu Wysp Bahama, i tak blisko Haiti, że można ją stamtąd zobaczyć. W roku 2021 zbankrutowany rząd Bahamów sprzedał ją na wyłączną własność grupie międzynarodowych inwestorów z Berna w Szwajcarii. Z punktu widzenia bahamskiego rządu generała Lazaro Rufo, który stosunkowo niedawno objął władzę w wyniku zamachu stanu, było to rozsądne posunięcie, gdyż rozpaczliwie potrzebowali pieniędzy w twardej walucie. Jakie znaczenie mogła mieć jedna wysepka, tak nieciekawa pod względem krajobrazowym, a na dodatek jałowa, kiedy jest jeszcze siedemset innych? Cena była właściwa, a wyspa bezwartościowa.
Jednak okazało się, że ma ogromną wartość dla Korporacji Polowań, międzynarodowego konsorcjum bogatych ludzi zainteresowanych dużym profitem i szybkim zwrotem pieniędzy. Morderstwo było idealnym towarem, nawet lepszym niż narkotyki, gdyż tutaj wszystkiego dostarczał sam klient: dawał swoje życie, swoją broń i swoją śmierć.
Morderstwo, jeśli dokonywano je w sposób uporządkowany, zgodnie z regułami biznesu i jedynie między zainteresowanymi stronami, było akceptowane również przez społeczeństwo. No i miało wielką szansę stać się wspaniałym sportem dla ludzi, którzy próbowali już wszystkiego innego.
Mimo że wiele rządów wyraziło gotowość przyjęcia Polowań na swoje terytorium, dyrektorzy korporacji zdecydowali, że najkorzystniej będzie uruchomić interes na własnym terenie. Najlepszym sposobem na uniknięcie nieporozumień z innymi rządami jest rządzić samemu. No i biorąc pod uwagę przyszłe inwestycje, znacznie przyjemniej jest zbierać opłaty i podatki niż je płacić.
Krainę Polowań od pierwszej chwili projektowano z rozmachem i nie szczędząc funduszy. Stolica wyspy, nędzna mieścina Morgantown, została zrównana z ziemią. W wyjątkowo krótkim czasie sporządzono plan architektoniczny zupełnie nowego miasta i natychmiast przystąpiono do prac budowlanych. Nowa stolica Esmeraldy nie jest typowym zbiorem stalowo–szklanych klatek dla królików, które współczesny świat utworzył w wyniku długotrwałych prób uwolnienia się od wszelkich śladów dobrego smaku. Plan miasta wzorowano na urbanistycznych koncepcjach zaczerpniętych aż ze średniowiecza. Na przykład, nie przewidywano tam żadnego pasażu handlowego. Co najmniej połowę domów zbudowano z jasnego wapienia, pochodzącego z kamieniołomów na wyspie. Ale główne budynki, jak na przykład Akademia Polowań i Koloseum, zostały wykonane z importowanego wapienia i włoskiego marmuru. Od samego początku stolica Esmeraldy wyglądała jak stare pełne wdzięku miasto kolonialne, o europejskich wpływach w architekturze, jak renesansowe miasto wyrastające na podobieństwo fatamorgany z płaskiej powierzchni wyspy.
Spokojna wysepka w tropikach, z pięknie zaprojektowanym miasteczkiem, od pierwszej chwili stanowiła ogromną atrakcję turystyczną już sama w sobie, nawet bez dodatku tego pieprzyku, jakim jest zalegalizowane morderstwo. Można było przyjechać na Esmeraldę i rozkoszować się blaskiem przeszłości, nie rezygnując ani na chwilę z współczesnych rozrywek.
Kraina Polowań oferowała jednak nie tylko rozrywkę i niebezpieczeństwo w oprawie naturalnego piękna. Było to również miejsce idealnie sprzyjające zdobywaniu wiedzy. Tutaj znajdowało się słynne na cały świat muzeum antycznej sztuki asyryjskiej i hetyckiej, zakupione od bankrutującej Anglii i przewiezione na Esmeraldę, aby dodać trochę klasy całemu przedsięwzięciu. Zbudowano tu doskonale wyposażony Instytut Oceanograficzny, rywalizujący skutecznie z podobnym instytutem z Monaco, a turyści mogli zatrzymywać się w tak słynnych hotelach jak Rockefeller Hilton, Holiday Ford, Dorada del Sur, Castillo czy Cantinflas, a także korzystać z pól golfowych, kortów tenisowych, niezrównanych akwenów do rybołówstwa podmorskiego, no i z kuchni pięciu kontynentów.
Jeśli przypadkiem zasoby twojego elektronicznego konta bankowego nie wystarczały na wakacje pierwszej klasy, to miałeś tu do dyspozycji DeLancy Beach, tańsze miasteczko nieustającego karnawału, znajdujące się na południowym cyplu wyspy. To tutaj właśnie odbywały się co roku Saturnalia, coś w rodzaju miejscowej wersji nowoorleańskiego Mardi Gras czy weneckiego karnawału.
Ale główną przyprawę tej mikstury stanowiło Polowanie, szczególna gra, w której przy minimum obowiązujących reguł, człowiek stawiał własne życie przeciw życiu przeciwnika. Polowanie było czymś w rodzaju kontrolowanego bezprawia, wyzwalaniem złych emocji. To, czego można było legalnie dokonać w czasie Polowania, było dokładnie tym, co cały świat próbował wyplenić ze swego życia od początków pisanej historii, oczywiście bez sukcesu.
Mimo że większość świata była w podłym stanie, Kraina Polowań kwitła w najlepsze. Ludzie zjeżdżali zewsząd, aby podziwiać upadek moralności i cud, jakim była opłacalność tego biznesu. Morderstwo zawsze było dobrym interesem. Kraina Polowań zajmowała się również seksem i narkotykami, co uzupełniało portfel inwestycyjny o sprawy miłe człowiekowi.
W reszcie świata ludzie bali się zmian i uciekali od nowości. Zniknęła moda. Sztuka stała się prawie wyłącznie interpretacyjna, rezygnując z innowacyjności. Ludzie mieli tendencję do tego, by wyglądać byle jak, i działać też byle jak. Jedyną modą, jaka panowała powszechnie, był konformizm. Nauka przeżywała upadek. Przeminęły faustowskie dni nauk medycznych z dwudziestego wieku. Lekarze nie próbowali już podtrzymywać w nieskończoność każdego ludzkiego życia. Obecnie celem było globalne ratowanie malejącej populacji schorowanej ludzkości.
W fizyce teoretycznej od ponad stu lat nie stworzono nowej teorii kosmologicznej. W ciągu ostatnich trzydziestu lat nie odkryto żadnych nowych subatomowych cząstek. Nauka popadła w stagnację z powodu braku funduszy i powszechnego na całym świecie braku zainteresowania nią. Ludzie uważali, że lepiej przyhamować naukę na jakiś czas, bo jest niebezpieczna. To w końcu nauka stworzyła bomby atomowe i wszystkie inne kłopoty, które wyskoczyły z puszki Pandory ukrywającej wspaniałe idee. Może lepiej dać sobie spokój z tymi nowymi pomysłami, skończyć z ciągłym ulepszaniem, a może nawet skończyć z wszelką nauką. Nadszedł czas, kiedy raczej nie należało już sięgać do gwiazd, lecz skromnie spuścić głowę i starać się przeżyć.
Ten stan zastoju w świecie był rezultatem wojny jądrowej między Brazylią i Południową Afryką w 2019 roku. Kto mógł przypuszczać, że spór na temat praw do połowu na południowym Atlantyku stanie się przyczyną wojny, w której bezpośrednio i pośrednio zginie około dwudziestu milionów ludzi na obu kontynentach, i która zepchnie cały świat w otchłań samozniszczenia? Obecny okres stagnacji datuje się od ogłoszenia stanu wojny między Federacją Południowej Ameryki, dziecięciem błyskotliwego, lecz zmarłego młodo genialnego ideologa Carlosa Estebana de Saenza, i Wielką Południową Afryką, pod przywództwem Charlesa Graatza.
Rybia Wojna, jak ją później nazwano, skończyła się drugiego czerwca 2021 roku, z chwilą nagłej i do dziś niewyjaśnionej śmierci Saenza. Śmierć dyktatora, tuż po drugiej bitwie nuklearnej stoczonej przez oba narody, wprowadziła rząd Ameryki Południowej w stu — por. W oczekiwaniu na wybór nowego szefa państwa zaniechano od dawna planowanego uderzenia na dorzecze Zambezi. To stworzyło wyjątkową okazję dla Południowej Afryki.
Ale nastąpiły zupełnie nieoczekiwane zdarzenia. W sytuacji, kiedy siły przeciwnika czasowo wycofano z walki i kiedy istniała szansa zdobycia przewagi, Charles Graatz z Południowej Afryki zadziwił wszystkich. Zamiast korzystać z okazji, jednostronnie odwołał stan wojny i zadeklarował całkowity brak zainteresowania dyskusją nad prawami do połowów.
— Dążenie do uzyskania przewagi w takiej sytuacji — powiedział — jest szaleństwem. Zniszczyć świat z powodu kłótni o ryby? Jeśli żadna ze stron nie ustąpi ani nie zostanie pokonana, ta wojna nigdy się nie skończy. W imieniu moich zuluskich wyborców, a także w imieniu białych, czarnych, kolorowych i orientalnych mniejszości, oświadczam: jeśli Południowym Amerykanom tak na tym zależy, to niech sobie wezmą te ryby.
Jednak Południowi Amerykanie, pod przewodnictwem nowo wybranego generała Retorio Torresa, byli dumnym narodem. Torres stwierdził, że spór o ryby był sporem o zasady, a nie o ryby, jednak honor jest wartością najwyższą, ważniejszą niż wszelkie zasady. Nie będąc jednak pozbawiony zwykłego rozsądku, dodał, że może by Organizacja Narodów Zjednoczonych rozstrzygnęła spór.
Kryzys skończył się tak szybko i niespodziewanie, że gdy pewnego ranka świat się obudził, dowiedział się, że żadnego kryzysu nie ma i wobec tego brak uzasadnienia dla jakiejkolwiek wojny. Nie było również żadnego innego państwa gotowego do wypełnienia kryzysowej luki, jak zaczęto nazywać ten stan. Mimo wszelkich oczekiwań zapanował pokój.
Ludzie byli zmęczeni długim okresem napięcia, życiem na krawędzi unicestwienia. Zasadnicze zawsze pytania o naród, rasę, religię, politykę, teorie społeczne i władzę, stały się nieistotne wobec nowego światowego imperatywu: nie wywracać naszej Arki.
Znajdując się, zupełnie zresztą przypadkowo, w stanie pokoju, bezprecedensowego od samego początku cywilizacji, cały świat doszedł do wniosku, że najlepiej będzie zostawić sytuację w takim stanie, w jakim jest. Że to najlepszy czas na powstrzymanie się od walki o najcenniejsze narodowe interesy, a także na doprowadzenie do tego, by radioaktywne odpady, które zbierały się przez niespokojny dwudziesty wiek, przynajmniej częściowo się zneutralizowały drogą naturalnego rozpadu, bez dodawania świeżych warstw.
To był czas, kiedy ziemska atmosfera mogła wreszcie odetchnąć. Czas, kiedy planeta i wszystko, co na niej żyje, mogło wreszcie zaznać trochę spokoju, czas, kiedy można było wreszcie i po prostu żyć.
Ten okres pokoju zwano również Rozejmem z Wyczerpania, Okresem Wielkiej Stagnacji, albo Początkiem Nowych Wieków Ciemności.
Niespodziewanie pojawiło się nowe zjawisko. Okazało się, że ludzie, a zwłaszcza młodzi mężczyźni, którzy nareszcie przestali ginąć w kwiecie wieku w takiej czy innej bezsensownej wojnie, zaczęli szukać nowych dróg prowadzących do gwałtownej śmierci. Miało się wrażenie, że część populacji uznała za konieczne częściowe, okresowe przerzedzanie się. Jeśli nie z tego powodu, to z innego, albo zupełnie bez powodu.
Było to irracjonalne ale nieuniknione. Zresztą, jak inaczej można by wyjaśnić wielką popularność Krainy Polowań?
I chwili, gdy Harold wchodził do hotelu, rozległy się strzały i odgłos biegu. Rozejrzał się i zobaczył mężczyznę pędzącego w jego kierunku. Ze dwadzieścia kroków za nim biegł drugi mężczyzna z pistoletem w ręce.
Ten drugi podniósł broń i wystrzelił właśnie wtedy, kiedy pierwszy przebiegał koło Harolda. Harold przywarł do ściany. Usłyszał gwizd pocisku przelatującego tuż koło jego ucha i twarde uderzenie w ścianę. Uciekający i ścigający przelecieli pędem przez ulicę i pobiegli dalej.
Harold wszedł do hotelu. Ciemnoskóry, siwy recepcjonista, w brudnawych szortach i podkoszulku, podniósł głowę znad gazety.
— Pięć dolarów za noc, z góry. Łazienka jest w holu.
— O mało mnie nie zabili przed drzwiami.
— Trzeba uważać. Na ulicach panuje duży ruch.
— Ale to była kula!
— Ach, ci Łowcy. — Recepcjonista machnął rękaw geście, który mógł znaczyć: „Chłopcy zawsze pozostaną chłopcami”. — Życzy pan sobie pokój? Proszę podpisać tutaj.
Pokój był niewielki, z białymi zasłonami, dość czysty. Miał jedno łóżko i umywalkę. Francuskie okno wychodziło na brukowany placyk ze statuą na środku.
Harold zdjął plecak i poszedł do łazienki w holu. Wyszorował się do czysta, ogolił i wyprał ubranie. Włożył dżinsy i niebieską koszulę roboczą. W pokoju znalazł wieszaki, więc rozwiesił wyprane rzeczy.
W pokoju znajdował się telefon. Harold wyjął z portfela kartkę z telefonem Nory i poprosił hotelową centralkę o połączenie. Trwało to strasznie długo, ale w końcu je uzyskał.
— Nora? Czy to ty?
— Kto mówi?
— Zgadnij.
— Nie mam zamiaru bawić się w jakieś zgadywanki. Czy to Frank?
— Do diabła, nie poznajesz mnie?
— Harold? To naprawdę ty? Przyjechałeś do Krainy Polowań?
— Tak, to ja, i jestem tutaj.
— Ale w jaki sposób… nieważne. Potem mi o wszystkim opowiesz. Przyjdziesz do mnie na drinka?
Harold z radością przyjął zaproszenie.
Na ulicach było tłoczno. W powietrzu unosił się zapach gotowanego oleju i przypraw, pieczonego mięsa, słodko — kwaśnego wina, a także ostry zapach prochu. Ludzie poprzebierani byli w najdziwniejsze stroje: futra, kostiumy kąpielowe, tuniki greckie, togi rzymskie, renesansowe nakrycia głowy, indiańskie przepaski na biodra, tureckie szaty… Niektórych ubiorów Harold nawet nie był w stanie zidentyfikować. Co za zabawne miejsce! Ale i nieprawdopodobnie bogate. Nigdy w życiu nie widział niczego, co by aż tak lśniło czystością. Wzdłuż chodników rosły wszędzie drzewa. Przyjemnie było na nie popatrzeć. Słyszał, że na wyspie jest prawdziwy las. Miał nadzieję, że go zobaczy.
Kilka razy pytał o kierunek, ale w końcu doszedł na placyk z fontanną, który opisała mu Nora. Wejście do jej domu zwieńczał kamienny łuk. Po kamiennych schodach wszedł na drugie piętro i stanął przed pierwszymi drzwiami z lewej. Zadzwonił. Nora otworzyła.
— Wejdź — poprosiła go do środka.
Nora była tak samo ładna, jak dwa lata temu, kiedy Harold widział ją ostatni raz. Niewysoka, zgrabna, z miłą twarzą i krótkimi blond włosami. Jej apartamencik był mały, ale urządzony bardzo przyjemnie. Nalała mu piwa.
— Dlaczego tu przyjechałeś? Miałeś przecież dobrą robotę w tej fabryce syntetycznego mięsa. Nie przypuszczałam, że zechcesz ją rzucić.
Harold był najlepszym marmurkowcem mięsa, jaki kiedykolwiek pracował u starego Claymore’a. Taką robotę wykonywało się ręcznie, bo wszystkie maszyny w zakładzie były zużyte lub połamane, a automatyczny marmurkownik od początku nie działał dobrze. Naprawa okazała się niemożliwa, bo najbliższy sklep z częściami i maszynami znajdował się dopiero w Albany. Harold stał u wylotu linii produkcyjnej i cały dzień ręcznie marmurkował zamrożone bloki mięsa. W chwili, kiedy podchodziły do niego na tacach upstrzonych muchami, miały wymiary piętnaście centymetrów na siedem i pół. Każdy blok ważył dokładnie jeden kilogram i wszystkie były różowe. Kiedy przeszły przez ręce Harolda, szły dalej do teksturowania.
— Tak naprawdę, to nie ja porzuciłem robotę, lecz ona mnie porzuciła. Byłem najlepszym marmurkownikiem w fabryce, ale stary Claymore postanowił spróbować nie marmurkować swoich syntetycznych steków i zobaczyć, czy ktoś zaprotestuje. Marmurkowanie tych zamrożonych bloków prawdziwym tłuszczem kosztowało sporo pieniędzy, chociaż dodawało im trochę smaku. Tak czy inaczej, straciłem pracę. A jak wiesz, w okolicach Doliny Keene nie znalazłbym nic innego.
— Tak, wiem — potwierdziła Nora. — Przed wyjazdem urzędowałam dwanaście godzin dziennie u Simmonsa w Lake Placid i zaledwie wystarczało mi to na życie.
— Fred Simmons nie żyje. W jakiś sposób wpadł do jednego ze starych kamieniołomów. Teraz jego siostra prowadzi sklep.
— Nikomu nie życzę śmierci, ale on był złym człowiekiem. Harold, czemu tu przyjechałeś?
— Ojcowie miasta poprosili, abym się tobą zaopiekował.
— Bądź poważny!
— Potrzebują więcej pieniędzy, żeby jakoś przetrwać zimę. Zaproponowałem, że przyjadę na Esmeraldę i zobaczę, czy uda się trochę zarobić.
— Polowanie?
— Chyba że rabowanie banków jest łatwiejsze.
— Z tym pomysłem lepiej od razu się pożegnaj. Morderstwo jest tutaj legalnym zajęciem, natomiast obrabowanie banku uważa się za coś gorszego niż zdrada.
— Żartowałem. Z rabowaniem banków, oczywiście. Zapomniałem ci jeszcze powiedzieć, że Sama Kanzile’a, tego, który chodził z córką Bergera, zaatakowało jedno z tych stad dzikich psów i pięknie rozerwało na strzępki.
— Zawsze przyjemnie posłuchać aktualnych plotek z rodzinnych stron. A czym tam się zabawialiście?
— Zachód słońca jest prawie taki sam, jak wtedy, gdy byłaś z nami. Można jeszcze pić kawę w barze pani Simpson. Czasami, kiedy byłem w naprawdę lekkomyślnym nastroju, wspinałem się na tę starą górę szlaki za miastem, którą zostawili nam górnicy. Jest to doskonałe miejsce dla mężczyzny. Siedzieć tak sobie na szczycie góry odpadków, którą on sam i jego sąsiedzi zbudowali własnymi rękami.
— Podobno ta szlaka jest radioaktywna?
— Do diabła, całe miasto jest takie. Ostatnio mówiło się, że nas wykończy, jeżeli wcześniej nie wykończy nas coś innego.
— Faktycznie macie tam mnóstwo radochy. Właśnie dlatego wyjechałam z Doliny Keene. Nigdy nie można się było dobrze zabawić, a ludzie zawsze wydawali się przygnębieni.
— Czy śmierć to taka przygnębiająca sprawa? Mnie się wydaje, że raczej wprost przeciwnie, jest zabawna, bo inaczej nie powstałaby przecież Kraina Polowań.
— O, nie. Śmierć jest czymś strasznym, chociaż tutaj, wyjątkowo, jest na swój sposób przyjemna. Chcesz jeszcze piwa?
— Wiesz dobrze, moja słodka.
Zaśmiała się i poszła do kuchni. Harold rozejrzał się. Na ścianach wisiało wiele fotografii. Zdjęcia jej rodziców, obrazek Ausable Chasm, obok Lakę Placid. Było również zdjęcie jakiegoś faceta, którego nie znał. Wysoki, szeroki w barach, w średnim wieku, łysy, opalony, beztrosko uśmiechający się do kamery.
— Kto to? — spytał, kiedy wróciła.
— To Johnson.
— Tak, oczywiście, Johnson. Powinienem się domyślić. Nora, do diabła, powiedz, kto to jest Johnson.
Nora zaśmiała się.
— To facet, z którym żyłam. Spotkałam go w Miami i przyjechaliśmy tu razem. To jest, a raczej był jego apartament.
— Czym się zajmuje?
— Był Łowcą, i to dobrym. A jego ostatnie zabójstwo sprawiło wszystkim sporo frajdy. On był wówczas Ofiarą, a jego Łowcą był Hindus. Wyobrażasz to sobie? Oni podobno są przeciwni wszelkiej przemocy. Niski, brązowy grubasek z turbanem na głowie. Z turbanem! Johnson powiedział, że gdyby wiedział, że jego Łowca będzie paradował w turbanie, to by oszczędził sobie kosztów Obserwatora.
— Miał humor, ten Johnson.
— Naprawdę potrafił być wesoły. Tu są jego trofea.
Harold podszedł do ściany. Wisiały tam cztery plakietki z brązu, oprawione w politurowany mahoń. Każda stanowiła oficjalne potwierdzenie zabójstwa.
— A gdzie jest teraz ten słynny Johnson?
— Na Wzgórzu Rekrutów, zaraz za miastem. Dostał go taki facecik w okularach, z Portland w Oregonie. Nigdy nie wiadomo, co człowieka spotka.
— Tak, nigdy nie wiadomo. Słuchaj, Nora, może w pobliżu jest jakiś sklep spożywczy? Mam pieniądze, mogę coś kupić.
— Możemy zrobić coś lepszego. Znam tu naprawdę miłą restauracyjkę, a jej właściciel jest mi coś winien.
— Ciekawe, czym mu się tak zasłużyłaś?
— Nie zadawaj głupich pytań. Każdy urządza sobie życie najlepiej jak potrafi. Nagle podbiegła i objęła go. — Och, Harold, jak miło cię znów widzieć!
Restauracja znajdowała na końcu krętej brukowanej uliczki, z której szło się jeszcze alejką, a potem po trzech schodkach w dół. Podawali tu jodłujący kelnerzy w krótkich skórzanych spodenkach, a grał trzyosobowy cygański zespół. Na środku urządzono niewielki krąg taneczny, oświetlony ostrym różowym światłem punktowym. Atmosfera była nastrojowa, gęsta od dymu cygar i urozmaicona ożywionymi rozmowami w kilku językach. Właściciel na powitanie mrugnął do Nory, dał im stolik obok kręgu tanecznego i przesłał drinka „od firmy”.
Harold był zbyt głodny, żeby podtrzymywać konwersację. Dopiero kiedy pochłonął pierwsze danie, marynowaną rybę o nazwie seviche, cholernie dobrą, a potem stek z prawdziwego mięsa, był już w stanie nieco zwolnić tempo i zacząć zbierać informacje.
— Słuchaj, Nora, ile płacą za udział w Polowaniu?
— Dwa tysiące dolarów na wstępie, niezależnie od tego, czy zostaniesz zakwalifikowany jako Łowca, czy jako Ofiara. Kiedy wykonasz zabójstwo, dostajesz kolejne trzy tysiące. To za pierwsze Polowanie.
— A za następne?
— Po każdym następnym zabójstwie dostajesz więcej pieniędzy.
— Istnieje możliwość wyboru między rolą Ofiary i Łowcy?
— Nie. O tym decyduje komputer. Premie są identyczne.
— A jak ktoś cię dopadnie?
— Rząd pochowa cię na Wzgórzu Rekrutów, bezpłatnie.
— Pięć tysięcy dolarów to kupa forsy.
— Pewnie, że tak. A jeśli cię zabiją, to na zawsze.
— To też prawda. Ale zginąć można w każdej chwili, również bez zobowiązania, że się zabije kogokolwiek, i nie widząc nigdy pięciu tysięcy dolarów, nawet z daleka.
— Nie myśl, że to łatwy zarobek — ostrzegła go Nora. — Płacą tak dużo za udział w Polowaniu, bo ono przyciąga pieniądze turystów i daje bogactwo Krainie Polowań. Ale Polowanie przeżywa niewielu. Tylko zawodowcy na tym zarabiają.
— Ale zawodowiec też kiedyś musiał brać udział po raz pierwszy jak ja teraz.
— Oczywiście, masz rację.
— Słyszałem, że przyjeżdżają tu ludzie z całego świata, żeby zabić ludzi, których nigdy nie widzieli. Czy to prawda?
— Tak. Dziwne, co? W jakimś czasopiśmie znalazłam wyjaśnienie tego zjawiska. Nazwali je syndromem, czy też mentalnością Krainy Polowań, cokolwiek to znaczy. Mówili, że to ogólne podświadome pragnienie śmierci, będące odpowiedzią na przeludnienie.
— To nie ma sensu. Przecież świat jest wyludniony czy odludniony, czy może ma to jeszcze jakąś inną nazwę.
— Oczywiście, w porównaniu do liczby ludności sprzed stu lat. Ale w dalszym ciągu jest za dużo ludzi w stosunku do tego, co pozostało. Każdego roku ubywa dóbr. Wszystko się rozpada. Nikt nie produkuje nowych rzeczy, nikt nie ma pieniędzy, nawet złodzieje. Chyba jedynym wyjątkiem są Łowcy.
— Pięć tysięcy to niezła sumka, ale nie zabiłbym nikogo tylko po to, by je zdobyć. Chyba że ktoś przystępuje do tej zabawy z własnej i nieprzymuszonej woli, jak ja.
— A jeśli on zabije ciebie?
— No, to jest coś w rodzaju ryzyka zawodowego.
— Jak możesz to nazywać pracą?
— Bo to jest praca. Zabijanie ludzi. Pięć tysięcy od łebka. Albo on cię dopadnie. To jest całkiem niezła umowa.
Skończyli obiad i Harold odprowadził Norę do domu. Przy drzwiach spytała:
— Chciałbyś zamieszkać u mnie?
— Myślałem, że nigdy tego nie powiesz.
— Jeżeli musiałyś płacić za hotel przez dłuższy czas, pieniądze szybko by ci się skończyły. Tu z tyłu jest pokoik, możesz się w nim rozgościć. Dam ci klucze i będziesz mógł przychodzić i wychodzić niezależnie ode mnie.
— Bardzo ci dziękuję. W hotelu zapłaciłem za jedną noc i pójdę tam popilnować swoich rzeczy i wykąpać się jeszcze raz, a jutro wprowadzę się do ciebie.
— Wejdź na chwilę. — Dała mu klucz. — Harold, ja nie jestem już taka święta. Wiesz, jak to jest.
— Nie przejmuj się mną. Nie będę cię osądzał, niezależnie od tego, co zrobiłaś. Ja sam, w drodze na Esmeraldę zabiłem psa, potem zrobiłem dziurę w ramieniu pewnego faceta, a wkrótce będę polował na ludzi. Tak to już jest.
— Nie zabieraj się do tego zbyt szybko. Naprawdę niewielu przeżywa swoje pierwsze Polowanie.
— Ale kiedyś trzeba zacząć.
— To też prawda — zgodziła się Nora z gorzkim uśmiechem.
Mike Albani zaparkował swój kabriolet lamborghini, przywitał się z ładną sąsiadką wiozącą w wózku trzyletniego malucha, i podszedł do swoich drzwi. W ramach zwykłej ostrożności rozejrzał się na boki, gdyż zdarzały się przypadki, że rodziny zastrzelonych Ofiar mściły się na Obserwatorze, mimo że takie działanie było sprzeczne zarówno z kodeksem cywilnym, jak i moralnym. Nie stwierdziwszy w pobliżu niczego podejrzanego, szybko przekręcił klucz i wszedł do mieszkania.
Teresa, jego żona, siedziała w pokoju „florydzkim” i oglądała telewizję. Bardzo lubiła Dziennik marsjańskiej kolonii, który codziennie transmitowano bezpośrednio ze stacji na Marsie do anteny naziemnej i dalej po sieci kablowej. Teresę fascynowały szczegóły życia w egzotycznych miejscach. Była bardzo cierpliwą osobą. Mogła godzinami siedzieć nieruchomo w ogródku i przyglądać się, jak rosną pomidory. Mike nie znał nikogo, kto odznaczałby się większą cierpliwością.
— Jak ci dzisiaj poszło?
Albani opadł na fotel. Wyparowała z niego cała pewność siebie i zadowolenie z życia, które okazywał na zewnątrz.
— Podwiozłem faceta z lotniska. Być może zgłosi się do Polowań i jeśli tak, to może zatrudni mnie jako Obserwatora.
— To wspaniale. A co z tym, dla którego prowadzisz teraz obserwację?
— Jeffries? — Mike na chwilę ożył. — Zrobił sobie dziś dzień przerwy. Twierdzi, że nie może polować, bo jest zaziębiony. Ale na jutro przygotowałem zasadzkę. Dostaniemy jego Ofiarę, zobaczysz!
— Czy ten Jeffries jest dobry?
— Ma na koncie jedno zabójstwo jako Ofiara. Ale powiedział, że to był czysty przypadek. Trafił gościa rykoszetem.
— Będziesz dla niego dalej pracował, prawda?
— To nie ja zdobyłem Jeffriesa, lecz on mnie znalazł. Muszę dla niego pracować do chwili, kiedy zatrudnię się u kogoś, kto dokona ładnego zabójstwa. Wówczas dostaniemy trochę więcej pieniędzy. Ale nie martw się tym, dobrze?
Teresa nic nie odpowiedziała. Albani nalał sobie kieliszek wina. Był w naprawdę poważnych kłopotach, wszystko szło coraz gorzej i całe jego życie waliło się w gruzy.
Mike Albani miał trzydzieści sześć lat. Pochodził z Dorchester w Massachusetts. Jego ojciec, Giancarlo, wyemigrował do Stanów z Castellammare we Włoszech. Przed sprowadzeniem się do Dorchester pracował jako mechanik w Providence. Maria, jego żona, pracowała obecnie w pralni na Neponset Avenue. Giancarlo i Maria Albani mieli sześcioro dzieci. Do dzisiaj przeżyło czworo, ale rozproszyli się po całym kontynencie. Natomiast jeśli chodzi o dwóch już nieżyjących synów, Angelo został zastrzelony w czasie próby napadu na bank w Cheyenne, Wyoming, a Tito zginął w wypadku samochodowym za Sioux Falls.
Mike już jako dziecko ujawnił wielki talent w organizowaniu drobnych przestępstw. Wiodło mu się bardzo dobrze w Dorchester oraz w południowej części Bostonu do chwili, kiedy jeden z jego ludzi został złapany w czasie napadu na sklep z obuwiem sieci Thoma McAna w Brooklinie i zgodził się zeznawać pod przysięgą w zamian za osobistą nietykalność. Mike usłyszał o tym od swoich opłaconych informatorów na tyle wcześnie, że zdążył zwiać z miasta. Do Krainy Polowań przybył w 2081 roku.
Gdy wykazał się talentem wykonując rozmaite drobne zlecenia, przyjął go na naukę Luigi Vanilli, cwany, stary Obserwator pochodzący z Sycylii. Kiedy Vanilli został śmiertelnie postrzelony w czasie sprzeczki z sąsiadem na temat gruszy, która rosła na terenie sąsiada, ale wiele gałęzi przechodziło na stronę posiadłości Vanillego, jego córka Teresa odziedziczyła listę klientów, białe lamborghini i dom. Teresa i Mike już wcześniej mieli się ku sobie, więc Wkrótce wzięli ślub.
Pierwszy rok pracy Mike’a jako Obserwatora był pasmem wspaniałych sukcesów. Drugie zabójstwo, przy którym pracował, odnotowano nawet w księdze rekordów. W ciągu dwóch lat od przyjazdu na Esmeraldę Albani zdobył wszystko, o czym może marzyć mężczyzna.
I wtedy zatrudnił go niedościgły zabójca, Julio Sanchez z Kostaryki. Ale Sanchez został zabity. To zdarza się wcześniej czy później nawet najlepszym. Od tego momentu szło coraz gorzej. W mieście mówiło się, że Albani stracił wyczucie, fantazję i błyskotliwość, które czyniły jego zasadzki tak interesującymi. Sugerowano, że stracił zmysł obserwacji. Nikt nie chciał pracować z niefartownym Obserwatorem. Upadł tak nisko, że musiał szukać ewentualnych klientów na lotnisku, wśród żółtodziobów.
W Krainie Polowań fortunę można zdobyć bardzo szybko, ale jeszcze szybciej ją stracić. Albani próbował ze wszystkich sił ponownie wydostać się na szczyty. Jedynym jego klientem był teraz Jeffries, nie budzący wielkich nadziei ekscentryczny Anglik.
Albani straszliwie potrzebował sukcesu. Podobnie jak Łowca i Ofiara, Obserwator również jest opłacany od Polowania, po połowie przez klienta i państwo. Ale jeśli jego klient zostanie zabity, Obserwator płaci grzywnę w wysokości swojej premii, plus dziesięć procent na koszta sądowe. Ostatni trzej klienci Albaniego mieli pecha, a każda kolejna śmierć klienta wiąże się z większą grzywną. Teraz już stał na krawędzi finansowej ruiny. Jeśli Jeffries wykona swoje zabójstwo, Albani będzie w stanie nieco oddalić krach. Ale jeżeli przegra, Albani zapłaci następną zwiększoną grzywnę, zbliżając się nieuchronnie do kresu.
Kres w Krainie Polowań oznacza poddanie delikwenta oficjalnemu rytuałowi pozbawienia praw i uznanie go za niewolnika. Cały jego majątek przejmuje państwo, a on sam zostaje przypisany do pracy wybranej przez rząd, na przykład przy usuwaniu nawozu na świńskiej farmie lub czegoś w tym rodzaju.
Nagle Teresa przerwała milczenie.
— Michelangelo, wracajmy do Dorchester.
— Tam nadal obowiązuje list gończy za mną.
— A co powiesz na jakiekolwiek inne miejsce w Ameryce?
— I umierać z głodu na raty? Daj sobie z tym spokój. Po prostu potrzebne mi jest jedno dobre Polowanie. Gdybym tylko mógł znaleźć drugiego Sancheza!
— Sanchez był bardzo dobry. Masz rację. Sanchez miał klasę i ty miałeś klasę, kiedy pracowałeś dla niego. Ale został zabity. A po nim był Antonelli.
— Nie przypominaj mi go.
— Mike, więc co zrobimy?
— Jefrries wykona swoje zabójstwo i zacznę odzyskiwać pozycję. Albo ten nowy facet, Harold, zatrudni mnie, i dzięki jego talentowi znowu osiągniemy sukces.
— A jeśli nie?
— Jeśli wszystko zawiedzie, skorzystam z Możliwości Samobójstwa, a premię zapiszę na ciebie.
— Wielkie gadanie. Zawsze straszysz samobójstwem, kiedy jesteś w depresji.
— Tym razem tak zrobię. — Albani wstał. — Zaraz pójdę wszystko załatwić. A gdy już to się stanie, nie będziesz miała nikogo, komu mogłabyś wiercić dziurę w brzuchu.
Teresa wiedziała, że to tylko blef, ale mimo to przestraszyła się.
— Nie, Mike — powiedziała drżącym głosem. — Nawet nie bierz pod uwagę Możliwości Samobójstwa. Jakoś damy sobie radę.
— W porządku. — Albani usiadł. — Chciałem tylko, abyś wiedziała, że myślę o tobie.
Drogi Allanie, jestem w tej Krainie Polowań i nieomal zostałem zabity już pierwszego dnia. Poza tym nie widziałem jeszcze nic z tego, z czego ta kraina słynie. Myślałem, że zobaczę tu ludzi ganiających się wkoło po ulicach, jak w tym starym filmie Dziesiąta ofiara, który nakręcono zanim jeszcze Polowania zostały zalegalizowane. Tak jak się spodziewałem, od czasu do czasu słychać strzelaninę, ale bardzo niewyraźnie. Może po prostu nie bywam we właściwych miejscach, we właściwym czasie.
Dziś po południu byłem u jednego faceta, z którym leciałem samolotem z Miami. Nazywa się Tex Draza. Nosi się jak kowboj. Tylko że nawet w Teksasie, skąd on pochodzi, chyba nie ma już ani jednej krowy. Poszliśmy razem do saloonu o nazwie Sloppy Joe. Tam nas zapewniano, że to prawdziwy Sloppy Joe, chociaż ja w dalszym ciągu nie wiem, co to ma znaczyć. To bardzo przyjemny lokal, znajduje się prawie przy końcu Ulicy Głównej. Na ścianach wisi pełno fotografii słynnych ludzi, którzy tu bywali. Wypiliśmy zombie, drink o starodawnej recepturze, aż z dwudziestego wieku. Składa się z mieszaniny wszelkich rodzajów rumów i niewielkich ilości rozmaitych chemikaliów. Człowieku, smakował fantastycznie!
Zastanawiałem się nad wszystkimi nowymi budowami, które są prowadzone tu, w mieście, nad flagami, banderami i podobnymi rzeczami wiszącymi wszędzie. Okazuje się, że przyjechałem niemal w przeddzień wielkiego święta Esmeraldy, zwanego tu Saturnalia. Na to święto wszyscy ubierają się w wymyślne kostiumy i panuje wówczas całkowita swoboda seksualna. Draza korzystał z tego w pełni, ja wolałem tylko się przyglądać.
Draza powiedział, że w czasie Saturnaliów odbywają się najróżniejsze popisy, rewie, parady, pokazy wodne, zawody sportowe, turnieje taneczne i temu podobne, a także gra zwana: podaj plamkę.
Plamką jest niewielki cylinder z brązu, z namalowaną czerwoną plamką z boku. W środku znajduje się bomba. Mała, ale wystarczająco mocna bomba, żeby zabić wszystkich w promieniu pół metra. W czasie podawania cały czas pracuje mechanizm zegarowy zapalnika bomby, ale nikt nie wie, na kiedy jest ustawiony wybuch. Wiadomo tylko, że eksplozja nastąpi w trakcie Saturnaliów.
I wyobraź sobie Allan, że oni podają sobie bez przerwy tę plamkę z rąk do rąk. Zupełnie jak w rosyjskiej ruletce, tylko że tu jest bomba zamiast pistoletu. Każdy, kto przez chwilę trzyma tę bombę pokazuje, że ma charakter, i dopiero gdy to udowodni, oddaje ją kolejnej osobie. Turyści nie muszą jej trzymać w rękach, ale mimo to wielu z nich to robi. Zachowują się jak ci cudzoziemcy w Hiszpanii, którzy biegają za bykami po ulicach Pampeluny, jak to opisywał Hemingway.
Wczoraj wieczorem widziałem się z Norą. Wygląda wspaniale. Mieszka w malowniczej okolicy, niedaleko śródmieścia. Posiedziałem u niej trochę i potem wróciłem do hotelu. W jej okolicy uliczki są wąskie, kręte i zakazany jest ruch samochodowy. Cała dzielnica wygląda na bardzo starą, bo domy są zbudowane z cegieł i ustawione pod różnymi kątami względem siebie tak, że zapomina się, że wcale nie są stare. Większość miasta zbudowano w ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat.
Podoba mi się tutaj. Przyjemnie patrzeć, jak wszystko tu jest w ruchu, kręci się, wierci i kipi życiem. Zawsze dzieje się coś interesującego. To wesołe miejsce. Dziwnie jest tak mówić o miejscu przeznaczonym do zabijania, ale to prawda.
Rozeznałem się trochę co do tych Polowań i sprawa prezentuje się całkiem nieźle. Napiszę do ciebie, gdy tylko będę wiedział więcej. Powiedz Calebowi i innym, że prześlę im trochę pieniędzy, jak tylko coś zdobędę.
Piszę to wszystko z baru. Jest tu fajnie. Właśnie zobaczyłem człowieka, który podwiózł mnie z lotniska, kiedy tu przyleciałem. Nazywa się Mike Albani i jest Obserwatorem. Następnym razem napiszę ci więcej.
Albani siedział na wysokim, wyłożonym czerwonym pluszem stołku barowym i popijał białe wino. Miał na sobie ładnie skrojoną niebieską kurtkę, luźne spodnie z szarej flaneli i czarne mokasyny, wypolerowane do połysku. Stroju dopełniał niebieski jedwabny krawat o szerokich końcach, zawiązany na świeżutkiej białej koszuli. Na widok Harolda na jego oliwkowej przystojnej twarzy pojawił się miły uśmiech.
— Harold! Cieszę się, że cię widzę. Mam nadzieję, że czas na naszej wysepce upływa ci przyjemnie?
— Tak, dziękuję. Tu jest naprawdę wspaniale.
— Co myślisz o Polowaniach?
— Wygląda to na interesujący sposób zarabiania, jeśli tylko uda się uniknąć kulki.
— Dobry Obserwator może ci w tym pomóc. Napijesz się czegoś?
— Chętnie. Proszę to samo, co ty.
— Charlie, jeszcze jedno białe wino.
Harold wspiął się na stołek obok Albaniego.
— Nie masz dziś żadnej roboty? — spytał.
— Nie. Dzisiaj wszędzie panuje gorączka przed Saturnaliami. Większości tych ludzi nie interesuje wyrafinowana sztuka Polowań. Im wystarczy upić się, poderwać kobietę, narobić mnóstwo hałasu, żeby potem móc opowiadać, jak dziko sobie tu poczynali. Oczywiście nic w tym złego i wcale ich za to nie potępiam. Ale czasami brakuje mi dobrych starych czasów.
— A jak było dawniej?
Albani uśmiechnął się w zamyśleniu. Ze srebrnej papierośnicy wyciągnął papierosa ze złotym ustnikiem, zapalił, wypuścił kłąb dymu, potem zaoferował papierosa Haroldowi.
— Spróbuj jednego. To mieszanina tytoniów Virginia i Yenidje, wzbogacona Uptime 32, stymulatorem łagodnego nastroju. Nic halucynogennego, po prostu podnosi na duchu.
Harold wziął papierosa, zapalił, ostrożnie się zaciągnął, zakaszlał, spróbował zaciągnąć się jeszcze słabiej i tym razem już wytrzymał. Dym miał dziwny ostro–słodki zapach, bardzo nieprzyjemny w pierwszej chwili, ale już po kilku pociągnięciach można się było przyzwyczaić.
— Nie musisz przetrzymywać dymu. Nawet go nie wdychaj. Aktywne składniki przenikają do krwi przez błonę śluzową ust. To legalne papierosy. Są zupełnie nieszkodliwe i nie uzależniają. Ale pytałeś mnie o dawne czasy. Jeszcze dwadzieścia lat temu Polowanie było czymś w rodzaju świętego rytuału. Każda głowa rodziny brała w nim udział przynajmniej raz w roku. Ludzie mieli wówczas zwyczaj wynajmowania całych rodzin Obserwatorów, bo o pieniądze było znacznie łatwiej. Obserwatorzy należeli do twojej drużyny, byli czymś więcej niż zwykłymi pracownikami. Traktowano ich jak członków rodziny, mimo że oczywiście płaciło się im. Przypominało to trochę zwyczaje z epoki renesansu, kiedy każdy bogaty człowiek miał grono zależnych od siebie klientów.
— To bardzo ciekawe.
Albani skinął głową. Jego lśniące, brązowe oczy patrzyły w zamyśleniu.
— W tamtych czasach dobry Obserwator miał więcej pracy niż mógł wykonać. Czasami nawet chronił swojego klienta do tego stopnia, że sam wchodził do Polowania.
— Czy to bardzo kosztowne zajęcie? Myślałem, że po prostu wystarczy broń?
— Samo Polowanie nie jest takie drogie. Ale sprawa ma się tak, że jeżeli traktujesz Polowania serio, to z czasem całkowicie się im poświęcasz. Tylko nieliczni Łowcy podejmują jakąś pracę zarobkową, bo zabiera to cenny czas, który można by poświęcić na zabijanie, wdraża cię do codziennej rutyny i przytępia twoją wrażliwość, niezbędną dla uniknięcia pułapki czy ataku z zaskoczenia. Praca jest złym pomysłem. Tu, w świecie Polowań, raczej się tym nie zajmujemy.
— Więc z czego żyjecie?
— Każdemu zarejestrowanemu Łowcy czy Łowczyni rząd wypłaca roczne stypendium. Jako podstawa jego naliczania służy ocena odpowiedniego urzędnika, który szacuje, ile dana osoba by zarobiła, gdyby nie poświęcała całego swego czasu Polowaniom. Jest to bardzo popularna rzecz i nazywamy ją antypodatkiem od dochodów. Do tego dochodzi oczywiście premia za każde zarejestrowane zabójstwo.
— W jaki sposób rząd jest w stanie wypłacać tyle pieniędzy? Przecież to dotyczy chyba połowy ludności.
— O, wszystko jest starannie wyliczone. Polowania są naszą największą atrakcją turystyczną i głównym źródłem dochodów. Sprawiają, że pieniądze napływają z zewnątrz i rząd, we własnym interesie, część tych pieniędzy poświęca na utrzymanie Łowców i Obserwatorów. Niestety nie są to wystarczające sumy. Wiem to z własnego doświadczenia.
— Ty? Wyglądasz na takiego, któremu nic nie brakuje.
— Nie można się załamywać byle czym, ale tak naprawdę, to mi zaledwie wystarcza na życie. Bardzo dużo straciłem w moim drugim po Polowaniach zajęciu, może nawet jeszcze bardziej niebezpiecznym. Mówię o królu nałogów, hazardzie.
— Nie potrafisz się powstrzymać?
— Niestety nie. Nasze przepisy dotyczące hazardu są jedyne w swoim rodzaju. Hazard nie tylko jest tutaj całkowicie legalny, ale czasami nawet obowiązkowy.
— Rząd czyni z was hazardzistów?
— Większość z nas nie potrzebuje zachęty. Ryzykanctwo jest najistotniejszym elementem charakteru Esmeraldczyków.
— Co się dzieje z tymi, którzy przegrywają?
— Jeśli przegrają dużo, stają się bankrutami.
— I co wtedy?
— Ci, którzy stali się absolutnymi bankrutami, spadli na dno, spłukali się całkowicie, nie mają żadnych pieniędzy i nigdzie nie są już w stanie pożyczyć, zostają niewolnikami rządu.
— Niewolnikami?! Niemożliwe! Przecież we współczesnym świecie nie istnieje niewolnictwo.
— Nie istnieje? — Albani zwrócił się do barmana. — Charles, opowiedz panu Erdmanowi o niewolnictwie.
— Proszę bardzo — przyjaźnie odezwał się barman. Był to rosły mężczyzna, z okrągłą twarzą, dużym brzuchem, łysy. Wytarł czerwone ręce w poplamiony biało–niebieski fartuch. — Mogę panu o tym opowiedzieć jako bezpośrednio zainteresowany. — Wyciągnął jedną rękę. — Widzi pan ten pierścień? To pierścień rządowego niewolnika.
Był to zwykły czarny pierścionek na małym palcu, wykonany z jakiejś błyszczącej substancji, może z ebonitu, z jednym skrzącym się kamieniem.
— Tej wiosny miną trzy lata, odkąd jestem niewolnikiem rządowym. Moją zgubą stał się pięciokartowy poker. Na sezon turystyczny zostałem wypożyczony do hotelu, a przez resztę roku pracuję jako celnik.
Harold nie wiedział, co powiedzieć. Chyba nie byłoby zbyt uprzejme spytać niewolnika, jak mu się wiedzie w tej roli. Ale to przy założeniu, że w niewolnictwie jest coś upokarzającego. Charles nie sprawiał w najmniejszym stopniu wrażenia upokorzonego, a w zachowaniu Albaniego nie było żadnego wywyższania się.
— Niewolnictwo jest u nas niezbędne — wyjaśniał Albani. — Nasi obywatele spędzają cały czas na rozrywkach i szukaniu silnych wrażeń. Brakuje ludzi do wykonywania koniecznych prac i utrzymywania całego tego cyrku w ruchu. Są nawet kłopoty ze znalezieniem ludzi do pracy w urzędach, więc większość urzędników to niewolnicy. Niewolnictwo jest jedyną metodą zdobycia pracowników do takich robót jak oczyszczanie miasta czy remonty budynków.
— Dziwne — stwierdził Harold.
— Niewolnictwo to całkiem niezły system — kontynuował Charles. — Możesz odważać się na każde ryzyko i prowadzić podniecające życie bez obawy, że stanie ci się coś złego poza tym, że możesz zostać zabity. Najgorsze, co cię może spotkać to to, że stracisz wszystkie pieniądze i będziesz musiał zarabiać na życie.
— I nawet wówczas — teraz Albani podjął wątek — nie zostajesz niewolnikiem na zawsze. Zaczynasz oczywiście od najniższego poziomu, od czyszczenia chlewni czy pracy w kopalni soli. Ale przy odrobinie szczęścia możesz wspiąć się nawet na wyższe szczeble administracji. Rządowi niewolnicy pracujący w administracji państwowej są opłacani zupełnie nieźle, bo to oni w końcu stanowią rząd i oni ustalają swoje własne płace. Taki rządowy niewolnik w niezbyt długim czasie jest w stanie wykupić się na wolność.
— To wszystko jest bardzo dziwne, chociaż faktycznie niektóre rzeczy wydają się sensowne. Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego ludzie, którzy nie potrzebują pieniędzy, ryzykują życie w Polowaniach.
— To wynika z pewnego sposobu myślenia — wyjaśnił Albani. — Być może będziesz musiał tu trochę pomieszkać, zanim zdasz sobie sprawę, na czym polega atrakcyjność Polowań. Wielu ludzi czuje, że być dobrym Łowcą jest znacznie lepiej niż być dobrym w czymkolwiek innym.
— Co czyni z człowieka dobrego Łowcę?
— Panowanie nad nerwami i szczęście. Bardzo niewielkie znaczenie ma doświadczenie z bronią czy umiejętność szybkiego jej wyciągnięcia, zręczność w ukrywaniu się w tłumie lub w terenie, czy jakiekolwiek inne pseudomilitarne talenty. Istotą Polowania jest umiejętność prowadzenia normalnego życia pośród niebezpieczeństwa.
— Musicie tu mieć dużo naprawdę agresywnych facetów.
— Ani trochę. — Albani był urażony. — Polowanie faworyzuje raczej zdolności do subtelnego wczucia się w sytuację.
— Nie wiem, czy mnie przekonałeś — stwierdził Harold — ale z całą pewnością mam się nad czym zastanawiać.
Na końcu baru zadzwonił telefon. Barman podniósł słuchawkę i zawołał Albaniego. Albani rozmawiał krótko i wrócił do Harolda.
— Bardzo chętnie posiedziałbym tu jeszcze z tobą, ale niestety obowiązki wzywają. — Spojrzał na zegarek. — Za dwadzieścia minut muszę być przy zasadzce. Mogę cię podwieźć, jeśli jedziesz w tamtym kierunku.
— Gdzie jest ta zasadzka? — Harold palił kolejnego papierosa Albaniego. Czuł się lekko i zupełnie beztrosko.
— Po drugiej stronie miasta, w kierunku Pałacu Tulipanów, na Wzgórzu Quatranango, niedaleko zoo. Bardzo ładna okolica, jeśli jeszcze tam nie byłeś.
— No to jedziemy — zgodził się Harold.
Słońce, otoczone purpurowymi chmurami, stało nisko nad horyzontem. Różowa poświata kładła się na śnieżnobiałe budynki Esmeraldy, a liście palm rosnących wzdłuż Bulwaru Oceanicznego klekotały w wieczornej bryzie.
Kiedy we wspaniałe złote popołudnie, jedziesz bulwarem obrzeżonym palmami, raczej nie wdajesz się we wnikliwe rozważanie nad tym, co się będzie działo, kiedy dojedziesz na miejsce przeznaczenia. Sama jazda jest już ucztą dla ducha, niezależnie od tego, czy jedziesz na stypę, czy na wesele.
Ostra bryza wiejąca znad morza niosła ze sobą zapach soli i jodu oraz lekki smrodek wodorostów leżących w stertach na plaży. Albani prowadził pewnie, ale bez zbędnego pośpiechu. Jechali na zachód wśród białoróżowych, zdobnych stiukami domów Maldorado i Inchburgu, przedmieść stolicy. Tuż za miastem skręcili na drugorzędną drogę i zaczęli się wspinać na wyżynę Lansir. Minęli drogowskaz do zoo oraz miniaturowy las deszczowy. Powietrze stawało się coraz chłodniejsze. W pewnej chwili roztoczyła się w dole panorama Esmeraldy, z punkcikami farm i pastwisk opadających ku brzegowi lśniącego morza. Albani podjechał do wejścia do zoo.
— Mogę cię tutaj zostawić. Sądzę, że to jest całkiem niezły ogród zoologiczny. Poza nim, nigdzie na Karaibach nie ma dzikich zwierząt. Stąd jeździ autobus do miasta.
— Chętnie zobaczę to zoo, ale niekoniecznie teraz. Czy będzie ci przeszkadzało, jeśli pojadę dalej z tobą? Nigdy nie byłem w żadnej zasadzce.
— Proszę bardzo, chętnie wezmę cię z sobą.
Albani wrócił na szosę, potem skręcili w las i jechali przecinką. Nisko zawieszony samochód zaczął szorować dnem po krawędziach kolein i uderzać o kamienie. Albani zjechał na bok, zaparkował i zaciągnął ręczny hamulec.
— Został jeszcze kawałek na piechotę.
Poprowadził wąską ścieżyną. Przedzierali się przez gęste zarośla, aż doszli do sosnowego lasu. Kawałek dalej stok opadał do głównej drogi, przechodzącej ze trzydzieści metrów niżej. Na samej krawędzi zobaczyli konstrukcję w kształcie litery „V”, wykonaną z bali drzewnych i załadowaną głazami. Górna jej część spoczywała na platformie, pod którą znajdowała się maszyneria z kołami zębatymi.
— Kiedy pokręcę korbą, zrzucę całą tę stertę głazów na drogę. Niezłe, co? Wykonanie tego zleciłem już parę miesięcy temu. Zwykli ludzie polują w przewidywalny sposób, ale dobry Obserwator wyprzedza ich o kilka kroków.
— I co się tu będzie działo?
— Wkrótce tą drogą przejedzie samochód, a prowadzić go będzie Ofiara, pan Draza z Teksasu.
— O! Leciałem z nim samolotem.
— On co roku przylatuje na Esmeraldę. To jego szóste Polowanie, i mam nadzieję, że ostatnie. Kiedy samochód minie ten słupek drogowy, tuż przed jego nosem zrzucę głazy na drogę i zablokuję mu przejazd. Pan Draza wyjdzie z samochodu sprawdzić, co się stało. Wtedy zastrzeli go jego Łowca a mój pracodawca, pan Scott Jeffries, czekający na punkcie obserwacyjnym, we właściwym miejscu drogi.
— Dość skomplikowana sprawa. Czy nie można załatwić faceta w prostszy sposób?
— Bez wątpienia istnieje mnóstwo sposobów. Ale zasadzki tego rodzaju mają tradycję, a także tę zaletę, że dają pracę Obserwatorowi. Muszę się teraz upewnić, czy wszystko jest w porządku.
Albani wyjął z kieszeni malutkie radio i wyciągnął długą, giętką antenę.
— Panie Jeffries, jest pan na pozycji?
Radio zatrzeszczało i rozległ się słaby męski głos.
— Tak jestem na pozycji, gotowy do akcji. Czy on już jedzie?
Albani spojrzał na drogę.
— Tak, jest punktualny.
Z tej wysokości srebrzysty samochód wyglądał jak zabawka. Albani pochylił się z ręką na dźwigni zwalniającej mechanizm zrzucający głazy. Harold stał ze dwa kroki za nim, przyglądając się całej scenie. Nagle kątem oka pochwycił jakiś błysk. Pochodził z zalesionego wzgórza, z prawej strony. Harold obrócił głowę. Ponowny błysk światła, i równocześnie Harold zobaczył jakąś sylwetkę przesuwającą się między drzewami.
Oczywiście nie wiedział, kto to jest, ani o co chodzi, ale w okamgnieniu cały jego organizm znalazł się w stanie alarmu, puls przyspieszył.
— Padnij! — krzyknął i zwalił Albaniego z nóg. Ułamek sekundy później w dźwignię mechanizmu, którą przed chwilą trzymał Albani, uderzył pocisk i równocześnie rozległ się huk strzału wielkokalibrowej strzelby.
Harold zaczął się podnosić, ale Albani ściągnął go z powrotem w dół. W równych odstępach nastąpiły cztery dalsze strzały. Potem słychać było słaby szum silnika samochodu, który się wzmógł i ponownie osłabł w miarę, jak samochód mijał zasadzkę i odjeżdżał.
— Co robimy? — spytał Harold.
— Zaczekamy. Gdzieś tu w lesie jest Obserwator. Nikt nie strzelałby do nas bez powodu. To nie jest zwyczajne postępowanie i wyraźnie widzę tu brak profesjonalnej uprzejmości.
— Możesz strzelić do niego?
— Obserwatorzy nie noszą broni. A nawet, gdybym ją miał, to nie będę naruszał reguł tylko dlatego, że jakiś niedouczony gbur tak robi. Zaczekamy. Jeffries będzie tu za chwilę, a ten Obserwator sobie pójdzie.
— Nie będzie próbował zabić Jeffriesa?
— Z pewnością nie. Obserwatorowi nie wolno zabijać Łowcy.
Kilka minut później Jeffries wdrapał się na górę ze strzelbą gotową do strzału. Był niski, skórę miał koloru kości słoniowej, wypomadowane czarne włosy, mały wąsik i brązowy pieprzyk nad górną wargą.
— Panie Albani, nic się panu nie stało?
— Wszystko w porządku, ale najwyraźniej obserwowano mnie. Co gorsza, przewidziano moje działania. Moje! Albaniego! Szczerze mówiąc, jestem upokorzony.
— Niech pan się tym tak bardzo nie przejmuje, drogi przyjacielu. Każdy miewa czasami gorszy dzień.
— Ale zrujnowałem pańskie zabójstwo. — Albani załamał ręce.
— Proszę się tym nie martwić. Tak naprawdę, to nie byłem dziś w nastroju. Jestem trochę głodny. Mój lekarz powiedział mi, że ostatnio wąchałem za dużo prochu. Nieważne. Kto to jest?
— To mój przyjaciel, pan Harold Erdman z Ameryki. Uratował mi życie.
— Moje gratulacje. Nie chcę pana narażać, Albani, więc lepiej od razu się wycofam. Miło było pana poznać, panie Erdman. Dostaniemy gościa następnym razem, co, Albani?
— Może pan na mnie liczyć!
— Proszę dać znać, kiedy przygotuje pan coś nowego. Najchętniej w mieście. Nie lubię łazić po skałach. Do zobaczenia, panie Erdman. — Jeffries odwrócił się i zaczął schodzić ze stoku.
W drodze powrotnej do miasta Albani milczał. Odezwał się dopiero, gdy już byli przed hotelem:
— Haroldzie, przyniosłeś mi szczęście. Skąd wiedziałeś, że ten facet tam jest?
— Przez błysk światła odbitego od jego lunety na strzelbie.
— Ale jak z tej odległości mogłeś wiedzieć, że to luneta strzelby? Nieważne. Jesteś szybki. Potrafisz grać w naszą grę. Słuchaj, może przyjdziesz jutro wieczorem na przyjęcie?
— A kto je urządza?
— To Bal Łowcy. Odbywa się raz do roku, tuż przed Saturnaliami, wyłącznie za imiennymi zaproszeniami. Są tam zawsze wszyscy najlepsi Łowcy i Łowczynie, gwiazdy telewizji, kina i muzyki, senatorowie i tego rodzaju ludzie. Miałbyś potem o czym opowiadać swoim znajomym.
— Chętnie przyjdę. Nie mam żadnych planów na jutro. Czy mógłbym przyprowadzić znajomą?
— Nie ma sprawy. — Albani wyjął z aktówki wytłaczane zaproszenie na dwie osoby. — Bal odbywa się w Akademii Polowań. Przyjdź o dziesiątej, wtedy na sali zaczyna się już coś dziać.
Lot numer 461 z Atlanty był spóźniony prawie godzinę. Louvaine Daubray gotował się ze złości. Był w środku męczącego Polowania, a tu kuzynka Jacinth Jones, będąca na dyplomowym roku w Bennington, w ostatniej chwili zdecydowała, że chce z nim spędzić przerwę międzysemestralną.
Jacinth zawsze wybierała nieodpowiedni moment na odwiedziny. W zeszłym roku też zdecydowała się na przyjazd w ostatniej chwili. Louvaine był pewien, że cała ta gadanina o osobnym pokoju dla niej była tylko zasłoną dymną, ale i tak wytrąciła go z rytmu, przez co morderstwo wykonał tak marnie, że krytykowały go nie tylko gazety, lecz również na ogół przyjazny Show Krainy Polowań. Prezenter Gordon Philakis stwierdził, że była to mimowolna wiwisekcja i dodał, że Louvaine pokazał grację konia potykającego się o kretowiska.
Jednak prawdą było, że tegoroczna Ofiara nosiła silne okulary i że próba rozcięcia nieszczęśnika mieczem z konia powiodła się jedynie dlatego, że konia poniosło i zadeptał biedaka kopytami. Louvaine niezbyt chętnie wracał do tego myślami. Chyba zaczynała się zła passa.
Wolałby wysłać na lotnisko Souzera, swojego Obserwatora, ale wiedział, że Jacinth poczułaby się obrażona i poskarżyłaby się jego matce. Matka Louvaine’a, Sara, od śmierci męża mieszkała samotnie w Sharon, Connecticut, i to ona zarządzała pozostawionym przez niego majątkiem, z którego wypłacała Louvaine’owi pensję.
Sara Daubray była przeciwniczką Polowań. Wielokrotnie mówiła, że tylko biedacy mogą się nawzajem zabijać, bo ludzie bogaci są zbyt cenni, aby ich poświęcać. Natomiast Louvaine był liberałem. Uważał, że każdy ma prawo zabić każdego, bogatego czy biednego.
Jacinth była córką siostry Sary, Ellen Jones. A jeżeli kuzynka powie w domu, że Louvaine był tak zajęty zabijaniem jakiegoś człowieka, że nawet nie mógł się pokazać na lotnisku… może nawet nic by się nie stało, ale w sprawach tak ważnych jak pieniądze raczej nie należy postępować lekkomyślnie.
I dlatego Louvaine siedział teraz na tarasie widokowym lotniska paląc papierosa za papierosem, aż wreszcie zobaczył samolot zniżający lot pod błękitnym niebem Karaibów.
Jacinth wyszła z sali odpraw. Była szczupła i średniego wzrostu, miała dwadzieścia lat, starannie ułożone krótkie czarne włosy, ładną twarz i cienkie karmazynowe wargi.
— Louvaine, kochany, jak to miło cię znów zobaczyć!
Jacinth nie przepadała za Louvaine’em, przepadała za to za wakacjami w Krainie Polowań, zwłaszcza w czasie Saturnaliów, a Louvaine miał wspaniały apartament niedaleko Placu Centralnego.
— Jacinth, cudownie, że przyjechałaś. — Zawsze zwracał się do niej pełnym imieniem, bez zdrobnień. — Skarbie, jeśli nie masz nic przeciwko temu, pojedziemy od razu do domu. Akurat jestem w trakcie Polowania, więc chyba nie będziesz mi tego miała za złe. Zaraz zawołam kogoś, żeby wziął twoje bagaże.
Louvaine Daubray niedawno skończył trzydzieści cztery lata, był średniego wzrostu, miał popielatoblond włosy i brwi tak delikatne, że prawie niewidoczne. Jego ojciec odnosił wielkie sukcesy jako makler giełdowy w New Haven, Connecticut, a po zakończeniu kariery zawodowej zdobył sławę jako Łowca w Krainie Polowań na Esmeraldzie. Miał na swym koncie aż dwanaście zabójstw, kiedy turecki Łowca, przebrany za kelnera, rozwalił go ze stena.
Sara, matka Louvaine’a, kobieta z towarzystwa, dumna ze swojej jednej ósmej krwi Irokezów, przybyła do Sharon w Connecticut, aby zarządzać rodzinnym funduszem powierniczym oraz kupować i sprzedawać sklepy z antykami, co było jej ulubionym hobby. Louvaine miał duży i piękny apartament w śródmieściu Esmeraldy oraz niewielką willę poza miastem. Posiadał wszystko, o czym może marzyć mężczyzna, z wyjątkiem satysfakcji z dobrze wykonywanej pracy.
Zaprowadził Jacinth do pokoju gościnnego, potem poszedł do salonu i usiadł przy stole roboczym. Uwielbiał bawić się swoją bronią, w największą dumę wprawiały go trzy pistolety, webley–martin 303, dwulufowa beretta derringer 44 oraz długolufowy pistolet sportowy 22. Oprócz nich na stole leżało też kilka innych pistoletów, które rozłożył na części, a na ścianie, na hebanowych wieszakach wisiały pistolety gotowe do użycia. W powietrzu unosił się delikatny zapach oleju maszynowego.
Po jakimś czasie do salonu przyszła Jacinth. Ułożyła się na tapczanie z nogami w górze, jej papieros wypalał się w popielniczce na stoliku obok kanapy. Ze swego miejsca Louvaine widział tylko jej czarne włosy i stopy podskakujące przy oglądaniu magazynu mody, który wzięła z samolotu.
Zadzwonił telefon. Louvaine sięgnął po słuchawkę, ale Jacinth podniosła drugą, z aparatu stojącego na stoliku.
— Sally? Kochanie, jak się masz? Tak, właśnie przyleciałam, czy to nie wspaniałe? Oczywiście, idę na Bal Łowcy. Co zamierzasz włożyć?
Louvaine wykonywał gwałtowne gesty w kierunku telefonu i groźne miny w kierunku Jacinth.
— Chyba zadzwonię do ciebie później. Louvaine potrzebuje telefonu. Do zobaczenia. — Odłożyła słuchawkę i spytała: — Zadowolony?
— Bardzo przepraszam, ale oczekuję wiadomości od mojego Obserwatora.
— Jesteś teraz Ofiarą czy Łowcą?
— Łowcą. Moją Ofiarą jest Fred C. Harris.
— Nigdy o nim nie słyszałam.
— Pochodzi z New Jersey. To jego trzecie Polowanie. Bardzo szybki, niewysoki facet ze srebrnymi włosami. Chyba ma jakiś związek z przemysłem filmowym. Z tego co wiem, zrobił kilka niezłych filmów.
— Czy w dalszym ciągu zatrudniasz przy obserwacji Ottona Spanglera?
— Nie. Otto zginął w zeszłym miesiącu w wypadku samochodowym, spełniając swój Obowiązek Lekkomyślnej Jazdy.
— Nigdy nie byłam w stanie zrozumieć sensu tego zwyczaju.
— Nie wszystkie zwyczaje muszą mieć sens.
— Więc kto teraz pracuje dla ciebie?
— Ed Souzer. Może go kiedyś spotkałaś? Grubasek z głową jak melon, pochodzi z Key West.
— Nie kojarzy mi się ani znajomo, ani interesująco. Czemu nie korzystasz z usług Toma Dreymore’a? Zawsze wyrażałeś się o nim bardzo pozytywnie.
— W tym tygodniu jest zajęty.
— Zbyt zajęty dla ciebie? Trudno mi w to uwierzyć, biorąc pod uwagę, ile płacisz.
— Tom na razie nie potrzebuje pracy. Ostatnio miał wiele sukcesów. Próbowałem go złapać, ale nigdy nie było go w domu i nigdy nie odpowiadał na moje telefony. Sądzę, że mnie unika.
— Ale dlaczego?
— Nie było cię tutaj i nie wiesz, co się stało podczas mojego ostatniego Polowania.
— Właśnie przygotowywałeś się do niego, kiedy wyjeżdżałam do Bennington. Co się stało? Załatwiłeś faceta, prawda?
— Oczywiście, inaczej przecież nie byłoby mnie tutaj.
— Więc o co chodzi?
— Sędzia Polowania uznał, że to było nieeleganckie zabójstwo. Wszystko dlatego, że musiałem dobić faceta ze strzelby.
— Przecież przepisy tego nie zabraniają.
— Oczywiście, że nie. To jest całkowicie legalne. Ale oni byli wściekli, bo rozwaliłem faceta na frontowej ścianie szpitala, właśnie wtedy, kiedy przechodziła grupa turystów. Potem odwołano sporo wycieczek. Ale czego oni chcą ode mnie? Albo raczej, czego oczekują? Jeśli ludzie są tacy wrażliwi, to nie powinni tu w ogóle przyjeżdżać. Przecież wszyscy dobrze wiedzą, co się tu dzieje.
— A czy jest jakaś kara za nieeleganckie zabójstwo?
— Nie. Kodeks Krainy Polowań wyraźnie stwierdza, że możesz uśmiercić swojego przeciwnika dowolną metodą. Natomiast istnieją nagrody. Przyznaje się punkty za styl, tytuł Wojownika Roku za najlepsze zabójstwo, ale najważniejsza jest Wielka Nagroda. Nigdy nie dostałem żadnej z nich.
— Biedny Louvaine.
— Nie ma z czego żartować. Nie było cię tu w czasie mojego pierwszego zabójstwa. Ludzie mówili, że nigdy nie widzieli czegoś podobnego. Używałem wówczas tylko pistoletu sportowego kaliber 22, i strzelałem z obu rąk. Facet nawet nie wiedział, co go załatwiło. Wszyscy przewidywali, że dostanę najwyższą nagrodę. Czasopisma pisały o mnie bez przerwy, a wywiady w telewizji nadawano jeden za drugim. Ale potem nagle coś się popsuło. Na strzelnicy szło mi tak samo dobrze jak przedtem, natomiast w prawdziwej walce byłem spięty. Nie trafiałem ani w głowę, ani w serce. Do diabła, o mało sam się nie postrzeliłem. Strasznie mnie to martwi. I nawet nie chodzi już o mnie, lecz o honor rodziny, nazwiska.
— Może następnym razem pójdzie ci lepiej.
— Bardzo tego potrzebuję. Myślałem już, żeby pójść do psychiatry. Do tej pory nikomu o tym nie mówiłem. Czasami boję się, że może jestem już za stary.
— Stary? W trzydziestym czwartym roku życia? Nie bądź śmieszny! — Pomyślała, że Louvaine faktycznie utracił coś ze swojego młodzieńczego wyglądu, ale zachowała tę opinię dla siebie.
— Nie czuję się staro, ale…
W tym momencie zadzwonił telefon. Louvaine złapał słuchawkę i słuchał przez chwilę.
— Dobrze, Souzer — powiedział tylko i zaraz przerwał połączenie. Potem włożył swoją specjalną kamizelkę z wieloma kieszeniami na broń. — Muszę już iść — oznajmił.
— Mogę iść z tobą?
— Nie. Zobaczymy się później.
— Och, Louvaine, zgódź się. Tak długo mnie tu nie było. Gdybym mogła zobaczyć twoje zabójstwo czułabym, że naprawdę wróciłam. A może przyniosę ci szczęście?
— W żadnym wypadku. Na Polowaniu kobiety zawsze przynoszą pecha. Opowiem ci o wszystkim, jak wrócę.
Pobiegł do drzwi. Jacinth nigdy nie widziała Louvaine’a tak zdenerwowanego. Miała nadzieję, że tym razem mu się poszczęści. Mógł wpaść w okropny nastrój, gdyby znowu dokonał niechlujnego zabójstwa. Mężczyźni czasami bywają tacy przewrażliwieni.
Louvaine spotkał się z Souzerem w kawiarni Blake’a, niedaleko akwarium. Souzer przepraszał za opóźnienie, ale Ofiara, pan Fred C. Harris, siedział przy lunchu dłużej niż to było przewidziane, a potem wrócił jeszcze do hotelu na drzemkę. Przed chwilą właśnie pojawił się ponownie, wypoczęty i świeżo ogolony, wesoły, niski człowieczek ze starannie przyciętymi wąsami, lekko już posiwiałymi.
— Gdzie on teraz jest?
— Po drugiej stronie ulicy, w księgarni. Chodzi tam codziennie, ale chyba tylko raz kupił książkę.
— Jaką?
Souzer wyjął notatnik z kieszeni na biodrze i sprawdził.
— Biblia strzelecka, wydanie z dwa tysiące dziewięćdziesiątego pierwszego.
— Też coś. Jak jest uzbrojony? Souzer odwrócił stronę w notatniku.
— Ruger redhawk DA magnum kaliber 44, w skórzanej meksykańskiej kaburze pod pachą. Taurus model 85 kaliber 38 w kaburze biodrowej, oraz replika noża bowie w pochwie przy lewej nodze.
— Jesteś dokładny. Muszę ci to przyznać. Może przypadkiem wiesz, jakiego koloru bieliznę nosi?
Souzer przerzucał kartki notatnika.
— Chyba gdzieś to miałem.
— Nieważne. Czy udało ci się ustalić, jak zachowuje się przy strzelaniu?
— Zamyka oczy i naciska spust.
— Miło to słyszeć — powiedział Louvaine, ale potem zmarszczył brwi. — Tylko że strzelający na oślep często mają szczęście.
— Ale nie on. Chodzi jak ślepa kura, jak samobójca, który tylko czeka, żeby go ktoś przetrącił. Proponuję plan A, bezpośrednie zbliżenie. Iść za nim od chwili, kiedy wyjdzie z księgarni. Pozwolić, aby cię zobaczył, kiedy dojdziesz do Fairfax. Wtedy on skręci w tę alejkę między Sofrito i Main, która przechodzi na tyłach restauracji Shultza. Będzie myślał, że właśnie tam cię dostanie. Ale to ty go tam dopadniesz.
— To musi być ładne morderstwo — Louvaine powiedział to raczej do siebie niż do Souzera.
— Wszystko działa na twoją korzyść — kontynuował Souzer. — Wąskie alejki, punktowe światło, które ustawiłem, żeby świeciło mu w oczy, i ta specjalna niespodzianka, którą napotka przy drzwiach restauracji. To będzie naprawdę piękna zasadzka. Jakiej broni użyjesz?
— Widleya. — Z kabury pod pachą Louvaine wyjął pistolet automatyczny. — To ciężki pistolet, prawie półtora kilo, z piętnastocentymetrową lufą i wybrzusza mi marynarkę, ale jest bardzo celny, w magazynku mieści się aż czternaście pocisków.
— Jakich pocisków użyjesz?
— Dziewięciomilimetrowych winchester magnum. Mam również na wszelki wypadek smith & wessona model 59.
— Tak, dobrze jest mieć dodatkowe zabezpieczenie. O! Właśnie idzie! — wykrzyknął Souzer.
Fred C. Harris wyszedł z księgarni i szybko pomaszerował Main. Louvaine wyjął widleya z kabury, wyszedł z kawiarni i ruszył za Harrisem. W odległości sześciu metrów za nim zwolnił. Widley dobrze leżał mu w ręce, solidna broń, skuteczna, precyzyjnie zadająca śmierć. Odbezpieczył pistolet i wprowadził nabój do komory. Harris był tuż przed nim. Kuszący cel, ale Louvaine nie mógł jeszcze strzelać. Na ulicy było dużo ludzi, a za zabicie postronnej osoby stosowano bardzo ostre kary.
Harris go zauważył, wyciągnął swoją broń, ale znajdował się w niedogodnej pozycji. Wycofywał się przerażony, zaczął biec, włosy falowały mu na wietrze. Pilnował, by między nim a Louvainem zawsze byli jacyś ludzie. Louvaine też już biegł, serce biło mu szybko od wysiłku i podniecenia przed walką. Wpadł w trans Łowcy, kiedy to cały świat zaczyna poruszać się w zwolnionym tempie, a ty wiesz, że nigdy nie umrzesz.
Harris skręcił w alejkę, dokładnie tak jak przewidywał Souzer. Harris chciał ściągnąć Louvaine’a do tej alejki, a samemu wśliznąć się do restauracji Shultza przez tylne drzwi. Drzwi były stalowe, ale miały niewielki wizjer, akurat pasujący do lufy pistoletu. Harris wyobrażał sobie, że będzie miał Louvaine’a wystawionego jak na strzelnicy, a sam ukryje się za stalowymi drzwiami. Tylko jakiś zidiociały Obserwator mógł mu doradzić taki plan. Takie są skutki, kiedy oszczędza się na Obserwatorze.
W chwili, kiedy Louvaine skręcał w alejkę, Harris dobiegł do tylnych drzwi restauracji, szarpnął za klamkę, ale drzwi były zamknięte. Souzer maczał w tym palce. Gdy Harris szarpnął za klamkę, włączył się bardzo silny reflektor, również przygotowany przez Souzera. Ostry strumień światła trafił prosto w oczy Harrisa, który zrozumiał, że dostał się w pułapkę. Na ślepo próbował wycelować w Louvaine’a, albo raczej w kierunku, gdzie spodziewał się, że jest Louvaine. Natomiast Louvaine stanął prosto, wziął pistolet w obie ręce i zaczął naciskać spust.
Harris oddał tylko jeden strzał, a potem cofając się potknął się o pojemnik na śmiecie i upadł na plecy.
Louvaine, będąc nadal w transie, strzelał przez czas, który wydawał się nieskończony. Znając siebie, wiedział, że może celuje za wysoko. Obniżył nieco lufę i strzelał dalej. Nagle rozległ się tylko suchy klik. W tym piekielnym zapale wystrzelał wszystkie czternaście pocisków.
Nerwowo przeszukiwał kieszeń, gdzie powinien być drugi magazynek. Nie mógł uwierzyć, że wystrzelał wszystkie kule ot, tak. Teraz Harris mógłby go bez trudu sprzątnąć. Wystarczyłoby, żeby ten mały klaun wystawił swój pistolet zza pojemnika na śmiecie i raz wystrzelił.
Ale Harris się nie ruszał. Zanim jeszcze Louvaine wygrzebał z kieszeni drugi magazynek i wsunął go do pistoletu, stało się jasne, że Harris jest martwy, i że Louvaine rozwalił sporo okien po obu stronach alejki.
Tak więc jeszcze raz zwyciężył. Zamknął oczy i stanął nieruchomo, aby pozwolić ujść napięciu walki. Kiedy otworzył oczy, w alejce ktoś był. Chwilę zajęło Louvaine’owi rozpoznanie czapki khaki oraz niebieskiej emaliowanej odznaki Kontrolera Zabójstw.
Kontroler pochylił się nad pojemnikiem na śmiecie. Miał przygotowany notes i pióro, by zanotować najistotniejsze dane dotyczące kolejnego zabójstwa dokonanego w ramach Polowania.
— Ile razy go trafiłem? — spytał Louvaine.
— Ani razu. Na ciele nie ma żadnych śladów.
— Pan żartuje. Przecież jest martwy.
— Tak, jest martwy. Ale pan go nie zabił. Proszę spojrzeć.
Louvaine spojrzał. Fred C. Harris miał ten dziwny wyraz spokoju, który często gości na twarzy Łowcy w ostatniej chwili życia.
— Proszę spojrzeć, jak on upadł — dodał kontroler. — Uderzył w pojemnik i złamał kark. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak łatwo można złamać kark, kiedy się pada do tyłu na cylindryczny przedmiot. Muszę to odnotować jako śmierć z powodów naturalnych.
— Chwileczkę, nie może pan tak napisać.
— Dlaczego nie mogę?
— Bo wtedy nie dostanę premii za zabójstwo.
— Piszę tylko to, co widzę. — Kontroler przytknął koniec pióra do ust.
Louvaine schował pistolet do kabury. Ręka przesunęła mu się do drugiej kieszeni i wyszła na wierzch z inną potężną bronią, pieniędzmi. Kontroler spojrzał na nie pożądliwie, ale pokręcił głową.
— Nie mogę napisać, że pan go zastrzelił. Nie ma żadnej krwi. Ktoś mógłby to zauważyć i wtedy miałbym poważne kłopoty.
— Krew to żaden problem — zaśmiał się Louvaine. Wyciągnął widleya i skierował na Harrisa. — To już nie zrobi mu wielkiej różnicy.
— Za późno — powiedział kontroler. — Mamy towarzystwo.
Starszy mężczyzna w bermudach i siwowłosa kobieta, pewnie jego żona, w przeraźliwie kolorowej sukni w stylu Matki Hubbard, stali kilka kroków z tyłu z wycelowanymi kamerami. Najpierw sfilmowali ciało, potem Louvaine’a, kontrolera, a na końcu siebie.
— Turyści — skomentował kontroler — są strasznie kłopotliwi, ale co byśmy bez nich zrobili.
Louvaine patrzył na nich do chwili, aż zniknęli za rogiem. Potem wcisnął kilka banknotów w rękę kontrolera.
— Niech pan spróbuje chociaż ująć to jakoś korzystniej dla mnie.
Kontroler skinął głową, schował pieniądze, myślał przez chwilę, a potem zapisał: „Zgon w wyniku rozerwania stosu pacierzowego w czasie próby ucieczki przed pewną śmiercią z ręki Łowcy, pana Louvaine’a Daubraya”.
Tekst nie był wspaniały, ale wystarczył do standardowego przyznania zwycięstwa w Polowaniu. Louvaine dostanie też regulaminową premię, ale odczuwał zniechęcenie i niezadowolenie z siebie. Po powrocie do domu zobaczył, że Jacinth gdzieś wyszła. Siadł w salonie nie zapalając światła — wystarczyły mu promienie zachodzącego słońca wpadające przez okno — i ponuro się zamyślił. Jak mógł nie trafić strzelając aż czternaście razy?
Włączył wieczorne wiadomości z Polowań. Gordon Philakis z Showu Krainy Polowań omawiał dzisiejsze zabójstwa. Kiedy doszedł do Louvaine’a, skomentował to następująco:
— Dopóki Ofiara pana Louvaine’a śpi, nikt nie zauważa, że pan Louvaine też śpi. Może następnym razem okaże się, że jego Łowca nie będzie taki uprzejmy.
To była ohydna podłość ze strony Philakisa i Louvaine z wściekłością wyłączył telewizor. Do diabła z nim, jestem tak dobry jak zawsze, a nawet lepszy. Po prostu miałem zły dzień. Postanowił, że w następnym Polowaniu udowodni swoją klasę raz na zawsze, dokonując zabójstwa w niezrównanym stylu. Przygotuje to tak, że nie będzie żadnej pomyłki. Potrafi zmierzyć się z najlepszymi. Trzeba tylko znaleźć odpowiedniejszą Ofiarę.
Egzaminy na Łowców odbywały się codziennie od dziewiątej do szesnastej w niskim betonowym budynku, znajdującym się na tyłach Akademii Polowań. Nora odprowadziła Harolda aż do samych drzwi.
— Harold, czy jesteś całkiem pewien, że chcesz brać udział w Polowaniach? Gdy zdasz egzamin, jesteś już Łowcą i nie możesz się wycofać. Komputer prześle ci nazwisko twojego pierwszego przeciwnika w ciągu kilku dni. Nie pozwolą ci opuścić wyspy, zanim go nie zabijesz, albo on… no, wiesz.
— Wiem, Nora. Ale przyjechałem tu, żeby brać udział w Polowaniach i zarobić trochę pieniędzy.
— Mam w Esmeraldzie znajomych. Mogłabym załatwić ci pracę barmana. Napiwki są niezłe. Wyjdziesz na swoje.
— Nie przebyłem całej tej drogi tylko po to, żeby zostać barmanem.
— Nie chcę, żeby cię zabili! — Przytuliła się do niego, w niebieskich oczach zabłysły łzy. Harold uścisnął ją.
— Wracaj do domu. Ja po egzaminach też zaraz tam przyjdę. I pamiętaj, że wieczorem idziemy na przyjęcie.
— Jakie przyjęcie?
— Albani powiedział, że dziś odbywa się Jubileuszowy Bal Łowcy. Podobno ma to być coś ekstra.
— Bal Jubileuszowy? Przecież to wydarzenie roku! Och, Harold, cudownie! — Ale zaraz jej entuzjazm opadł. — Tylko że nie mam co na siebie włożyć.
— Coś znajdziesz. Do zobaczenia po południu. — Pocałował ją w policzek i wszedł do budynku.
Urzędnik o nazwisku Baxter pomógł Haroldowi wypełnić formularze. Baxter był bardzo gruby i wyglądał tak, jakby zaraz miał urodzić melona. Miał kędzierzawe czarne włosy i nosił okulary w metalowych błyszczących oprawkach. Kiedy Harold uporał się z formularzami, Baxter poprowadził go korytarzem do drzwi z napisem „Sala Egzaminacyjna”, za którymi znajdował się duży pokój oświetlony lampami jarzeniowymi. Na przeciwległej ścianie były drugie jaskrawo pomalowane drzwi z wyraźnym napisem: „Sala egzaminacyjna”.
— Teraz proszę iść przez tamte drzwi, prosto przed siebie, korytarzem. Nie zgubi się pan, bo tam jest tylko jedna droga. Ale uprzedzam, po przejściu przez te drzwi nie będzie pan już mógł się wycofać.
— Co mam robić, gdy już tam będę?
— Wszystko, co trzeba, żeby się obronić. To się panu przyda. — Ze stojaka obok wyciągnął ciężki młot kowalski z długą rękojeścią i wręczył go Haroldowi. — Gdy już przejdzie pan przez cały korytarz, zakładając, że nic się panu po drodze nie stanie, będę czekał na pana.
Harold skinął głową, chwycił mocno młot i spojrzał na drzwi.
— Czego mogę się tam spodziewać?
— Różnych rzeczy. Nic więcej nie mogę powiedzieć.
— I to jest moja jedyna broń?
— Tak.
— Kiedy otrzymam premię Łowcy?
— Zaraz po zdaniu egzaminu. Jeśli zostanie pan ranny w czasie próby, ale w stopniu nadającym się do leczenia, pieniądze zostaną przeznaczone na pokrycie kosztów szpitala. Jeśli zostanie pan zabity, pieniądze zostaną przekazane uposażonemu, czyli osobie, którą pan wskazał w formularzu.
Jako osobę uposażoną Harold wpisał Norę.
— Jak często ludzie giną w czasie egzaminu?
— Tak często, jak sobie tego życzymy.
— Słucham?
— Oczywiście, w sensie statystycznym. Nigdy nie manipulujemy przy konkretnych egzaminach.
— To jak należy rozumieć ten statystyczny sens?
— Powinien pan był przeczytać broszurę. Rada Krainy Polowań ustala liczbę Łowców i Ofiar, którzy w danym czasie mogą bezpiecznie działać w mieście. Gdybyśmy dopuścili do jednoczesnej walki zbyt dużej liczby ludzi, powstałby niewyobrażalny chaos. Liczbę walczących kontrolujemy drogą regulacji stopnia trudności egzaminu, stosownie do zapotrzebowania lub braku zapotrzebowania na Łowców i Ofiary.
— Rozumiem. A jaki jest obecnie stopień trudności?
— Zero siedem dwa pięć.
— Czy to wysoko?
— Niezbyt, jeżeli porównać z sytuacją sprzed trzech lat.
— To dobrze.
— Ale wyżej niż w następnych latach. Pańskie przejście będzie rejestrowane na taśmie. Jeżeli się panu powiedzie, będzie pan mógł obejrzeć swoje dokonania dziś w wieczornych wiadomościach. Powinien pan już iść.
Harold otworzył drzwi i wszedł na egzaminacyjny korytarz. Tuż po wejściu zatrzymał się na chwilę, żeby oczy przywykły do prawie całkowitej ciemności, rozjaśnionej tylko słabą poświatą idącą od ścian. Za jego plecami drzwi zamknęły się z trzaskiem. Oparł się o nie. Jak się tego spodziewał, zostały automatycznie zaryglowane.
Gdzieś nad sobą słyszał szum pracującej kamery. Korytarz wiódł prosto kilka metrów i skręcał w lewo. Słyszał coś jakby ochrypły chichot. Szybko uświadomił sobie, że to odgłos kamer.
Szedł powoli do przodu, ściskając mocno rękojeść młota. Dlaczego dali mu akurat młot?
Za sobą, z góry, usłyszał szum skrzydeł. Instynktownie uskoczył w bok. Coś, co miało szerokie, krótkie skrzydła i długi dziób przeleciało tuż za nim, zawróciło i zapikowało. Był to jakiś mechaniczny ptak z pulsującymi czerwienią oczami oraz stalowym dziobem i szponami. Zmyślne, ale niezdarne. Rąbnął ptaka młotem i zgniótł nogą. Rozległ się dźwięk rozdzieranej blachy.
Ruszył dalej. Po chwili doszedł go z ciemności odgłos szurania, zupełnie jakby kroki niedźwiedzia. To było oczywiście niemożliwe, bo niedźwiedzie żyły już tylko w ogrodach zoologicznych. Znowu jakaś mechaniczna zabawka.
Kiedy minął zakręt, zobaczył stworzenie z ciałem kozła, głową lwa i ogonem w kształcie węża. Dopiero później dowiedział się, że to była rekonstrukcja mitologicznej Chimery.
Pokonanie Chimery okazało się trudniejsze niż zniszczenie ptaka. Jej mikrokomputerowy mózg miał chyba trochę więcej obwodów, czy coś podobnego. Chimera wymykała się, rzucała i zionęła prawdziwym ogniem. Harold cofnął się nieco, przewidując jednak, że za plecami mogą go czekać nowe kłopoty. I nie pomylił się. Od tyłu zbliżał się monstrualny skorpion, coś takiego, co pokazywano w starych japońskich filmach science fiction.
Harold uderzył skorpiona młotem, uskakując równocześnie na bok. Uderzenie było nie za mocne. Nie chciał zniszczyć skorpiona, lecz jedynie trochę uszkodzić, akurat tyle, żeby go posłać na Chimerę. Dwie wielkie zabawki rzuciły się na siebie. Grzmociły się i gryzły, a Harold obszedł je bokiem.
Następnie były sztuczne szczury i nietoperze, nieprzyjemne, ale niezbyt groźne. Wyrąbał sobie drogę między nimi bez specjalnego kłopotu, waląc gdzie popadnie.
Teraz czuł się już pewniej. Może trochę zbyt pewnie. Kolejna rzecz prawie go załatwiła. Mechaniczny rycerz, ubrany na czarno od stóp do głów, bezszelestnie spłynął z sufitu tuż przed nim. Harold się cofnął, ale stwór niemal ściął mu głowę szerokim mieczem. Harold złapał równowagę i zamachnął się młotem. Miał na tyle szczęścia, że uderzył w koniec miecza, obracając maszynę twarzą do ściany. Zanim rycerz zamachnął się ponownie, Harold zdążył go rozwalić na kawałki. Rozgrzany walką i wściekły, skręcił za kolejny róg korytarza, tym razem gotowy na odparcie każdego ataku. Ale przed sobą zobaczył światło dzienne i pana Baxtera, zapisującego coś w notatniku. Doszedł więc do końca trasy.
— No i jak, zdałem?
— Tak. Ale dziś było łatwo. W tym roku próg trudności jest ustawiony wyjątkowo nisko.
— To dlaczego tak mnie pan straszył na początku?
— Żeby sprawdzić pana odporność nerwową. Nie chcemy, żeby podczas Polowań Łowcę choćby przez chwilę kusiło, by się wycofać.
— Zdarzają się tacy ludzie?
— Oczywiście. Niektórzy myślą, że mogą się zgłosić, wziąć pieniądze i szybko zniknąć.
— A co ich przed tym powstrzymuje?
— Nasza policja. Nikt, kto się zgłosił, nie może opuścić Esmeraldy przed zakończeniem Polowania.
Poszli do biura. Tam pan Baxter dał Haroldowi plakietkę identyfikacyjną, którą należało nosić cały czas. Na plakietce był podany status Harolda jako pełnoprawnego Łowcy. Baxter poinformował, że wkrótce Harold otrzyma powiadomienie o swoim pierwszym Polowaniu. Zawiadomienie zostanie wysłane w ciągu tygodnia, może nawet kilku dni, jeżeli komputer znowu się nie zawiesi. Pan Baxter chciał mu dać również na dobry początek replikę lugera P38, ale Harold podziękował. Jego smith & wesson całkowicie wystarczy. Doskonale pasował mu do ręki i Harold był do niego przyzwyczajony.
Otrzymał również czek na dwa tysiące dolarów. Kiedy go podpisał, pan Baxter zamienił go na plik dwudziestu studolarówek. Po wyjściu z budynku Harold udał się prosto na pocztę, skąd wysłał telegraficznie tysiąc dolarów do Caleba Otta w Dolinie Keene, stan Nowy Jork. Potem poszedł do Nory, aby się przygotować do balu.
Albani spotkał się z Jeffriesem, swoim Łowcą, w kiosku z papierosami obok sądu. Jeffries wydawał się bardziej nerwowy niż zwykle. A to oznaczało, że był gotowy do akcji.
— Moi informatorzy powiedzieli, że pańska Ofiara codziennie tędy przechodzi — oznajmił mu Albani. — Również lunch jada zawsze w tym samym miejscu, tam, po drugiej stronie ulicy, w Alamo Chili House. Podobno to jest jedyne jedzenie, jakie może strawić.
— Co to za jedzenie? — spytał Jeffries.
— Fasola w gorącym sosie i gruby befsztyk.
— I on jest w stanie to zjeść?
— Facet jest z Teksasu. Teksańczycy są inni, nie potrafią długo wytrzymać bez swojej ojczystej kuchni.
— Jak mam go dopaść?
— Ten facet jest sprytny. Po lunchu wychodzi z Alamo, zawsze z wykałaczką w zębach, i idzie w tamtą stroną, na piwo do baru pod Długim Rogiem.
— I co tam pije?
— To takie istotne?
— W ten sposób mogę się czegoś dowiedzieć o jego charakterze.
— Importowany sudecki pilsner.
— A, to może znaczyć, że nie jest taki prostacki, na jakiego wygląda. Albani, udzielił mi pan bardzo istotnej informacji. Opracował pan jakiś plan?
— Po wypiciu piwa pańska Ofiara wraca prosto do hotelu. Nosi trikowe okulary przeciwsłoneczne, przez które widzi do tyłu.
— To niedobrze — zmartwił się Jeffries.
— Nie, to dobrze. Okulary dają mu fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Wyliczyłem, że gdy dojdzie do rogu Northrup i Mall, w chwili kiedy będzie skręcał w Sedgwick, zostanie oślepiony przez promienie popołudniowego słońca.
— Jak wielki jest ten obszar oślepienia?
— Wystarczająco duży, żeby się pan mógł tam swobodnie zmieścić. Znajdzie się pan za nim, po jego lewej. Facet nosi broń z lewej strony, by chwytać ją prawą ręką. Przejdzie w odległości trzech metrów od pana. To będzie łatwy strzał.
— Na razie wygląda to całkiem dobrze. Jak jest uzbrojony?
— Colt 357 magnum w kaburze podramiennej oraz H&R model 6B6 5,5 cala, w kaburze na łydce.
— Potężna siła ognia!
— Cała rzecz sprowadza się do tego, żeby nie zdążył jej użyć.
— Jest pan pewien co do tego obszaru oślepienia?
— Całkowicie. Zrobiłem na chodniku znak kredą. Proszę stanąć dokładnie w tym miejscu, to nie zobaczy pana, kiedy będzie przechodził.
— Wygląda to nieźle. Tak, zupełnie nieźle. Myślę, że tym razem wszystko pójdzie właściwie. — Jeffries sprawdził, czy nabój jest wprowadzony do komory jego mossberga abilene magnum 44. — Jestem gotowy.
— Proszę zaczekać, aż wyjdzie z Alamo. Jest! Naprzód!
Jeffries przygładził włosy, wsunął mossberga do kieszeni i wyszedł na ulicę, gdzie skręcił za róg i stanął w zaplanowanym miejscu. Ofiara, łatwa do zauważenia w kowbojskim kapeluszu i butach na podwyższonych obcasach, wyszła z Alamo, skręciła w lewo i ruszyła chodnikiem, tak jak to przewidywał Albani. Następnie, również zgodnie z przewidywaniami, Ofiara skręciła tuż obok Jefrriesa, który dopiero po jej przejściu wyciągnął broń i zrobił wykrok. W tym momencie chodnik pod Jeffriesem eksplodował.
Albani rzucił się naprzód. Nie mógł w to uwierzyć. Co się stało? Jeffries, albo raczej to, co z niego zostało, został wprost rozmazany na rozwalonym chodniku. Człowiek, który miał być Ofiarą, wyciągnął z kieszeni długie czarne cygaro, odgryzł koniec i zapalił. Rozległ się dźwięk syreny. Nadjechał samochód oznakowany godłem Krainy Polowań i wysiadł z niego Kontroler Zabójstw.
— Pana nazwisko? — zwrócił się do Ofiary.
— Tex Draza.
— Ale narobił pan bałaganu. Czym pan potraktował tego faceta?
— Indywidualną miną podchodnikową.
— To nie jest dozwolone — wykrzyknął Albani. — Prawo Krainy Polowań zabrania używania urządzeń zabijających w sposób przypadkowy.
— To nie była mina działająca na przypadkowe osoby. Nastawiłem ją na parametry ciała tego człowieka.
— Nigdy o czymś takim nie słyszałem — stwierdził Kontroler. — Ale skąd pan wiedział, że właśnie on był pańskim Łowcą?
— Ludzie się zdradzają na wiele różnych sposobów, również na pierwszy rzut oka niewidocznych — odparł Draza i mrugnął. — Kontroler wiedział, że niektóre Ofiary bez skrupułów płacą duże łapówki urzędnikom, aby dostać nazwisko i informacje o swoim Łowcy. To im znacznie ułatwia sprawę. Oczywiście, nie miał na to dowodów. Gdyby miał, kosztowałoby to Drazę naprawdę bardzo dużą łapówkę.
— Nie widzę tu żadnych nieprawidłowości — stwierdził.
— Protestuję! — Albani nie dawał za wygraną.
— Uważam, że wszystko odbyło się zgodnie z przepisami — oznajmił Kontroler. — Pan był Obserwatorem tego człowieka? — Ręką wskazał na rozwalony chodnik.
— Tak — odparł Albani — byłem. I usiłowałem go przekonać, że taka zasadzka to nie najlepszy pomysł, ale ten „Pan Wiem Wszystko” uparł się, że będzie działał po swojemu. Nie mogę brać za to odpowiedzialności.
— Może się pan zwrócić do Sądu Polowań — pouczył go Kontroler. — Jednak według mnie zabójstwo zostało wykonane zgodnie z przepisami.
Zrozpaczony Albani odszedł. Czuł się okropnie. Nienawidził obcych, co to przyjeżdżają tutaj z jakimiś nowomodnymi pomysłami i zmieniają cały charakter Polowań. Władze powinny coś z tym zrobić. Teraz czeka go kolejna grzywna. Ten dzień okazał się zupełnie do niczego. Dzięki Bogu, dziś jeszcze jest Bal Jubileuszowy. Najlepiej będzie się upić i zapomnieć o wszystkim.
Harold opowiedział Norze, jak mu poszło w czasie egzaminu. Była uszczęśliwiona. Bardzo się cieszyła, że chłopak z jej rodzinnych stron daje sobie tak dobrze radę. No i pieniądze też się przydadzą. Mimo jej protestów, Harold wcisnął jej dwieście dolarów.
— Odłóż to na procent. Nie bój się, będą następne wypłaty. Przecież po pierwszym zabójstwie znów dostanę premię.
— Ale to niełatwy sposób na zarabianie.
— Wcale nie jest taki trudny. Jeśli coś pójdzie nie tak, to po prostu wszystko może się nagle urwać. Mimo tego i tak tu jest lepiej niż tam, w domu. Słuchaj Nora, pracowałem ciężko, a teraz chciałbym się zabawić. Co z tym Balem Jubileuszowym?
— Daj mi tylko chwilę na przebranie się.
Trwało to trochę dłużej niż chwilę, ale kiedy wyszła ze swojego pokoju, wyglądała cudownie w białej wieczorowej sukni, etoli ze sztucznego futra i z fantazyjnie upiętymi włosami.
— Jak wyglądam?
— O pani, jesteś wspaniała. A przy okazji, co to jest ten Bal Jubileuszowy?
— Jest to najważniejsze wydarzenie towarzyskie na Esmeraldzie. Bal Jubileuszowy rozpoczyna sezon Saturnaliów.
— Ha, zabawa jest zawsze fajna — zgodził się Harold.
— Ta jest specjalna. Dają doskonałe jedzenie, a także wszelkie rodzaje alkoholi i narkotyków.
— Narkotyki mnie nie interesują. Lubię tylko od czasu do czasu zapalić zwykłe cygaro.
— Nie musisz ich zażywać. Tylko mówiłam, co tam dają.
— To dobrze. Czy powinienem sobie kupić nowe ubranie? — Jego ubranie z sukna zostało wyprane i wyprasowane, ale widać było, że to nie jest strój wizytowy.
— Mam w dalszym ciągu rzeczy Johnsona. On był troszkę niższy niż ty, ale tak samo szeroki w klatce piersiowej. Koszule i marynarka powinny pasować. A spodnie może uda się wypożyczyć.
— Do diabła, czemu po prostu nie pójść i nie kupić jakiegoś garnituru?
— Lepiej oszczędzić pieniądze — zbeształa go wesoło Nora. — Będziesz ich potrzebował na nową broń i Obserwatora.
— Wszędzie tu widać mnóstwo wspaniałej broni, ale mój smith & wesson całkowicie mi wystarczy. A jeśli chodzi o Obserwatora, to spotkałem faceta o nazwisku Albani, który powiedział, że jest naprawdę dobry w tym fachu. Sprawiał wrażenie, jakby szukał roboty. Może weźmie mniej.
Bal Jubileuszowy odbywał się w ratuszu, obok Akademii Polowań. Umundurowani ludzie obsługi odprowadzali samochody gości na parking i otwierali drzwi taksówek. Wszystkie okna pałacowego budynku ratusza były rzęsiście oświetlone.
Wysiedli z taksówki i poszli do głównego wejścia. Harold czuł się trochę nieswojo w białym smokingu Johnsona, chociaż niepotrzebnie, bo dzięki swojej potężnej sylwetce wyglądał imponująco.
Nora znała tu wielu ludzi i wkrótce już zagarnęli ją przyjaciele. Harold przechadzał się sam, skrępowany smokingiem, ale w dobrym nastroju. Przechodzący obok kelner, zaoferował mu drinka. Harold wziął szklankę. Napój był zielony, ale nie miał smaku mięty. Znacznie później dowiedział się, że to był Zielony Diabeł, mieszanina soku z orzechów kokosowych i ananasów, zaprawiona hiszpańską amfetaminą z zapachem cynamonu. Środek poprawiający samopoczucie zaczął działać natychmiast i Harold poczuł się wprost doskonale.
Salę wypełniali elegancko ubrani ludzie, przygrywało kilka orkiestr, liczne bufety kusiły pysznymi potrawami, a kelnerzy, których musiało tu być całe mrowie, roznosili na tacach drinki w najdziwniejszych kolorach. Harold wziął jeszcze jednego Zielonego Diabła i podziwiał nagie ramiona kobiet, opromienione światłem z żyrandoli. Słuchał gwaru rozmów, ale niewiele z tego rozumiał. Ludzie mieli tu dziwny sposób opowiadania o sobie.
Potem zorientował się, że rozmawia z bardzo ładną brunetką. Miała na sobie czerwoną obcisłą suknię, odkrywającą wspaniałe ramiona i podkreślającą niewielkie krągłe piersi. Nazywała się Jacinth.
— Polowania są zaworem bezpieczeństwa dla całego świata — mówiła. — Nierozładowane emocje zawsze prowadzą do kłopotów. I to podstawowe prawo psychologii jest wystarczającym uzasadnieniem istnienia Krainy Polowań.
— Całkowicie się z tym zgadzam.
— Nie zgrywaj głupka — skarciła go. — Doskonale wiadomo, że emocje, które prowadzą do takich działań jak polowanie, zabijanie, obrona i podobne, wymagają ciągłej stymulacji dla uzyskania zdrowego życia osobistego i społecznego. Wszyscy to wiedzą.
— No, pewnie.
— Jest oczywiste, że u współczesnego człowieka emocje ulegają atrofii. Przez wiele stuleci polowanie na zwierzynę było substytutem przemocy wobec innych ludzi. Ale potem liczba ludzi wzrosła, miasta powiększyły się i zagęściły. Wybito wszystkie zwierzęta, wojny się skończyły. Człowiek nie miał gdzie rozładować swojego instynktu przemocy. Kraina Polowań wypełniła tę niebezpieczną lukę.
— To ciekawe. Gdzie się nauczyłaś tego wszystkiego?
— W Bennington.
— To musi być niezłe miejsce.
Bal rozkręcił się już na dobre. Salę zasnuwał niebieski i żółty dym z rozmaitych substancji narkotycznych. Muzyka waliła z gigantofonów, tak głośna, że Harold czuł ją w całym ciele. Mieszkańcy Esmeraldy klasyfikowali przyjęcia według stopnia głośności i według tego, iloma szaleństwami można sobie było zaszkodzić.
W tej drugiej konkurencji Harold wolał nie stawać. Nigdy nie pił dużo, a teraz wiedział, że po sporej dawce narkotyków musi się pilnować. Tak więc trzymał się w ryzach, mimo że w głowie mu się kręciło. Musiał się mocno pochylić, żeby słyszeć Jacinth. Jego ucho znajdowało się tuż przy jej pięknie wykrojonych usteczkach. Czuł dotyk jej kształtnych piersi.
Potem nagle ktoś oderwał Jacinth od niego i Harold zobaczył przed sobą młodego, może trzydziestoletniego mężczyznę. Był to szczupły, dumnej postawy przystojny blondyn z szarymi oczami.
— Jacinth, już prawie na wylot wylizałaś mu ucho. Tom i Mandy zarezerwowali dla nas stolik na drugim poziomie.
— Właśnie referowałam mu niektóre najnowsze teorie dotyczące Polowań. Harold, to mój kuzyn Louvaine.
— Miło mi poznać — powiedział Harold, wyciągając rękę.
Louvaine spojrzał na tę rękę tak, jakby Harold oferował mu zgniłą rybę, a potem zmierzył go spojrzeniem od stóp do głów.
— Jeśli już skończyłeś ocierać się o Jacinth, to pójdziemy w naszą stronę, a ty wracaj w swoją bez wątpienia dobrze zasłużoną anonimowość.
Harold wpatrywał się w niego, niezbyt pewien, czy się śmiać, czy dać mu w szczękę. W końcu zdecydował się na rozwiązanie pośrednie.
— O, jakiż to ty jesteś mocny w gębie! A może jest to próbka powszechnie znanej uprzejmości mieszkańców Esmeraldy? Przyjmę twoje słowa jako dowcip, bo gdyby ktoś się do mnie tak odezwał na serio, musiałbym go tłuc tak długo, aż by się nauczył grzeczności.
Równocześnie Harold uśmiechał się uprzejmie, ale niestety zepsuł efekt, bo stracił równowagę i wpadł na kelnera, wytrącając mu tacę z napojami. Louvaine złapał Harolda za ramię i pomógł mu stanąć prosto.
— Miło było cię poznać. Wszystko na wesoło, co? Ale musisz uważać na kołysanie. Chodź, Jacinth.
Jacinth posłała jeszcze Haroldowi pocałunek i odeszła z Louvainem. A Harold poskrobał się w głowę i poszedł poszukać Nory.
Zauważyłam, że Harold nie przypadł ci do gustu — powiedziała Jacinth. Wyszli już z balu i w małej restauracyjce koło doków, zgodnie ze starym zwyczajem Esmeraldzian, jedli omółki i pili piwo.
— Dlaczego tak sądzisz? Bardzo go lubię. Jest naprawdę doskonały.
— W czym?
— Będzie doskonałą Ofiarą. Ta jego niezdarność budzi moją szczerą sympatię.
Jacinth zamyśliła się.
— On wyglądał tak, trochę… naiwnie. Właśnie przeszedł egzamin i zgłosił się do Polowań. Wiedziałeś o tym?
— To świetnie! Będzie idealnym celem, nieprawdaż? Tak, przy okazji, zgłosiłem się do następnego Polowania.
— Tak szybko? Dopiero co skończyłeś poprzednie.
— Ostatnie nie wyszło mi zbyt ładnie, więc muszę pokazać całemu światu, że w dalszym ciągu jestem w pełnej formie.
— Byłoby ciekawie, gdyby komputer wylosował ciebie i Harolda.
— O, tak. Chciałbym, żeby twoje życzenie się spełniło.
— To raczej mało prawdopodobne.
Louvaine kiwnął głową i rozmowa zeszła na inne tematy. Ale myśleć o tym nie przestał. Był oszołomiony wspaniałością swojej wizji: poluje na Harolda, a cel jest szeroki i wystarczająco wysoki, bo Louvaine ma tendencję do wysokich strzałów…
Rankiem następnego dnia Louvaine pojechał do wujka Ezry. Wziął swój miejski samochód, buicka triceratopsa z kuloodpornymi szybami, oponami odpornymi na przebicie, wyścielonym kompaktowym wnętrzem chroniącym w przypadku kolizji, oraz instalacją tlenową na wypadek ataku z użyciem gazów. Na Esmeraldzie ludzie lubią, by ich samochody potrafiły sprostać wymaganiom codziennego życia. Buick miał silnik V–24, z podwójnym wałem korbowym, trzydziestolitrowy, o mocy dwóch tysięcy koni mechanicznych. Taki samochód, opancerzony blachą stalową o grubości dwudziestu pięciu milimetrów, potrzebuje sporej mocy.
Jednak cały ten pancerz uniemożliwiał osiąganie większych szybkości, nie było też mowy o oszczędnym zużyciu paliwa, ale w Krainie Polowań był niezbędny. Tutaj zawsze mógł się trafić jakiś narwaniec, czujący nieodparte pragnienie podrzucenia granatu pod jadący samochód.
Istniał jeszcze jeden powód opancerzania samochodu. Mieszkańcy Esmeraldy mieli tendencję do szybkiego, lekkomyślnego prowadzenia, a nie przepadali za kursami na prawo jazdy. Zderzeń tu było mnóstwo, natomiast żadnych ubezpieczeń, gdyż Kraina Polowań i wszystkie jej instytucje zostały ocenione przez samego Lloyda z Londynu jako zbyt ryzykowne.
A ponadto zawsze istniała możliwość zderzenia z kierowcą, który akurat wypełniał Obowiązek Lekkomyślnej Jazdy.
Louvaine wjechał w ustawicznie zatłoczone śródmiejskie ulice, gdzie ruch odbywał się w zwolnionym tempie, zwłaszcza w okolicach Ministerstwa Polowań. Przód buicka w kształcie sztyletu ułatwiał mu wciskanie się i torowanie sobie drogi między innymi samochodami, słabszymi i wykonanymi mniej funkcjonalnie. Takiej jeździe towarzyszył drażniący nerwy dźwięk trących się blach, ale do dźwiękoszczelnego wnętrza dochodził tylko słabiutki odgłos.
Zaparkował na trzeciego w zabronionej strefie bezpieczeństwa przy hydrancie i wbiegł na marmurowe schody Ministerstwa Polowań, strasząc gołębie i rozgniatając w tym pośpiechu jakiejś dziewczynce kanapkę z masłem kokosowym i galaretką.
Urzędnik poinformował go, że wuj Ezra jest nieobecny. Prawdopodobnie poszedł do Koloseum, by nadzorować przygotowania do walk z okazji Saturnaliów.
Louvaine wrócił do samochodu i popędził do Koloseum. Po drodze, bardziej przypadkowo niż rozmyślnie, rozjechał kalekę w wózku inwalidzkim napędzanym gazem, kiedy doładowarka w silniku faceta zawiodła w decydującym momencie. To dawało Louvaine’owi sto punktów do tytułu Kierowcy Roku więc, mimo że naprawdę spieszyło mu się do wuja Ezry, zatrzymał się i zaczekał na przyjazd Kontrolera Drogowego, który musiał odnotować morderstwo.
Potem ruszył dalej. Ten incydent, w końcu nieistotny, bardzo go podniósł na duchu. Może wreszcie sprawy zaczną się znowu toczyć właściwym torem. Niech tylko wuj Ezra da się przekonać do zrobienia dla niego jednej prostej rzeczy.
Louvaine zaparkował przy wschodnim wejściu do Koloseum i wbiegł do środka. Gigantyczny amfiteatr był zaprojektowany na wzór oryginalnego Koloseum w Rzymie. Przeszedł przez bramę w zewnętrznym murze, wysokim na cztery piętra, z koryncką kolumnadą, potem bramę wewnętrznego muru, i wszedł na arenę.
Wokół areny wysoko w górę wznosiły się trybuny. Właśnie montowano płócienne dachy do ochrony przed ostrymi promieniami słońca. Na samej arenie panował kontrolowany chaos. Oświetleniowcy, dźwiękowcy, kamerzyści, wykonawcy i agenci pracowali pośród plątaniny kabli i nie dokończonych jeszcze estrad. Chaos pogłębiali dostawcy kanapek i napojów.
Louvaine zobaczył wujka po drugiej stronie areny. Ezra był drobnym mężczyzną. Nad uszami rosły mu kępki siwych włosów, miał różowe policzki i różową czaszkę oraz mały spłaszczony nos i imponujące brwi. Siedział przy stole zarzuconym planami i odbitkami, które przycisnął wianuszkiem rewolwerów.
Wuj Ezra zasiadał w Radzie Starszych Krainy Polowań. Doszedł do tego stanowiska w wyniku znacznych osiągnięć w niejawnych operacjach finansowych w Londynie i Paryżu. Potem zjechał do Krainy Polowań, przywożąc ze sobą spory majątek. Był jednym z ludzi, którzy tworzyli politykę Krainy. Teraz z zacięciem pracował nad ostatnimi przygotowaniami do wręczania Wielkiej Nagrody, które odbędzie siew końcu tygodnia, stanowiąc początek sezonu Saturnaliów.
Saturnalia były najważniejszym świętem na Esmeraldzie. Podobnie jak podczas Mardis Gras czy karnawału w innych częściach świata, w czasie Saturnaliów bawiono się na ulicach. Miasto popadało w szaleństwo. Po morzu pływały najdziwniejsze rzeczy z prawie nagimi, ślicznymi dziewczynami, które rzucały kwiatki do wody. Restauratorzy podawali specjalności niedozwolone poza sezonem. Wszystko to nadawało świętu tak wyjątkowy charakter.
Częścią pracy wuja Ezry jako Starszego było przygotowanie i wystawienie różnego rodzaju przedstawień odbywających się na arenie: pojedynków, potyczek, masakry i walk na śmierć i życie oraz, oczywiście, bardzo popularnych Klaunów Samobójców.
Przynajmniej pod jednym względem Igrzyska na Esmeraldzie były wyraźnie lepsze niż walki gladiatorów w starożytnym Rzymie, które do tej pory stanowiły wzorzec prymitywnej i bezsensownej rzezi. Starożytni Rzymianie nie znali silnika spalinowego i dlatego nie byli w stanie stworzyć poprawnie działającego wozu bojowego. Chociaż bezsprzecznie, cztery wozy jeden na drugim, w pełnym pędzie, nawet bez silnika, to widok, który zawsze warto zobaczyć.
W odróżnieniu od Rzymu, na Esmeraldzie nie było żadnych walk ze zwierzętami. Nikt nie chciał oglądać śmierci zwierzęcia. Na Ziemi pozostało już niewiele dużych zwierząt, nawet w ogrodach zoologicznych. Natomiast każdy chętnie oglądał śmierć człowieka, tego ssaka z dużym mózgiem, który doprowadził Ziemię do dzisiejszego stanu.
Co roku Igrzyska były dość podobne do tych z poprzedniego roku, ale jednak troszeczkę inne, tak więc organizatorów nie można było oskarżać o brak oryginalności. Ezra spędzał dużo czasu na rozmowach z dekoratorami śmierci, konsultantami zderzeń, sprzedawcami pomysłów uśmiercania i innymi.
A szczytowym punktem był dzień Wielkej Nagrody. Jedna para, Łowca i Ofiara, wybrana spośród wszystkich uczestników Polowań, kończyła swoją walkę na oczach tłumu szczelnie wypełniającego Koloseum. Było to główne wydarzenie Igrzysk. Nikt nie wiedział, jaka broń i jakie warunki zostaną ustalone dla tej walki.
Louvaine zawsze chciał wystąpić w Wielkiej Nagrodzie. Wygrany czy przegrany, zdobyłby nieśmiertelną sławę. Ale wuj Ezra nie miał żadnego wpływu na wybór uczestników. Wielka Nagroda była zawsze przygotowywana przez Show Krainy Polowań, a walczącą parę wybierał osobiście Gordon Philakis, wspaniały i powszechnie lubiany mistrz ceremonii.
— Witaj, wujku Ezra — powiedział Louvaine, gdy już przeszedł na drugą stronę areny.
— A, Louvaine, co słychać? Wczoraj wieczorem w Nocnych Wiadomościach z Polowań widziałem twoje ostatnie zabójstwo. Muszę powiedzieć, że było bardzo zabawne.
— Ja tego tak nie odbieram.
— No, chyba rzeczywiście nie. Ale świetnie się ubawiłem. Twoja Ofiara wywraca się o pojemnik na śmiecie i łamie kark, a ty rozwalasz wszystkie okna w okolicy.
— Słuchaj, czy moglibyśmy porozmawiać o czymś innym?
— Oczywiście, mój drogi. A o czym chciałbyś porozmawiać?
— Zgłosiłem się do nowego Polowania.
— Doskonale. Ale czy nie uważasz, że może najpierw dobrze byłoby odbyć kurs Skutecznego Celowania?
— Nie mam żadnych problemów z celowaniem. Po prostu tym razem przydarzył mi się niefart.
— Każdemu się to zdarza. I przechodzi.
— Wiem już, jak uwolnić się od złej passy.
— Doskonałe podejście.
— Ale potrzebuję twojej pomocy.
Ezra spojrzał na niego surowo.
— Jeśli chodzi o zorganizowanie czyjejś śmierci, to mówiłem ci ostatnim razem, że nigdy więcej czegoś takiego nie zrobię.
— Nie, nie chodzi o to. Sam sobie bez kłopotu dam radę z zabiciem przeciwnika.
— To na czym polega problem?
— Pewnie się z tym zgodzisz, że aby mieć dobrą walkę, trzeba mieć dobrego przeciwnika. Tak się mówiło w dawnych czasach, kiedy istniały jeszcze walki byków.
— Na pewno coś w tym jest. Ale co to ma wspólnego ze mną? Jeśli chcesz, żebym ci zaaranżował walkę z bykiem, to…
— Nie, nie. Wszystko pomieszałeś. Chcę, żebyś mi pomógł w bardzo prostej sprawie. Do miasta przyjechał facet o nazwisku Harold Erdman. Właśnie się zapisał na swoje pierwsze Polowanie.
— Nic nadzwyczajnego. Cały czas przybywają nowi.
— Chciałbym, żebyś zaaranżował to tak, aby komputer wybrał mnie jako Ofiarę dla niego.
— Ale to jest wbrew przepisom.
— Oczywiście — przyznał Louvaine. — I właśnie dlatego proszę cię, byś mi to załatwił.
— Drogi chłopcze, w tym mieście mam reputację człowieka honoru.
— Ale przecież nikomu o tym nie powiemy. A poza tym takie postępowanie jest niezgodne z literą prawa, ale nie z jego duchem.
— Jak doszedłeś do takich dziwnych wniosków?
— Celem przepisów jest doprowadzenie do dobrej walki. Jeśli zestawisz mnie z tym facetem, to mogę ci zagwarantować naprawdę wspaniały pojedynek.
— A co jest takiego specjalnego w tym człowieku? Ma złamaną nogę, czy co?
— Och, nie, jest całkowicie zdrowy. Ale to nowicjusz. Taki trochę powolny, niezdarny, i niezbyt rozgarnięty.
— Spróbuję to zaaranażować, bo rzeczywiście wygląda na doskonałą Ofiarę.
— I oczywiście fakt, że on nie będzie wiedział, że ja wiem o nim, bardzo mi pomoże.
— Owszem, zyskasz całkiem niezłą przewagę.
— Ja to robię dla dobra showbiznesu, a także dla honoru rodziny, żeby ludzie znów się nie śmiali, kiedy zobaczą wieczorne relacje z Polowań — oburzył się Louvaine.
— Nie lubię naginać przepisów, ale nie możemy też pozwolić, żeby ludzie nas wyśmiewali, nawet jeśli twoje ostatnie Polowanie było naprawdę śmiechu warte.
— Wujku, zrobisz to dla mnie?
Wuj Ezra mrugnął do niego.
— Zobaczymy. A teraz zjeżdżaj, jestem zajęty.
Kilka dni później Harold poszedł na spacer. Chciał zwiedzić targowisko niedaleko portu. Przed epoką Krainy Polowań tam właśnie stał ratusz. Było to malownicze miejsce z mnóstwem straganów wypełnionych po brzegi odzieżą, żywnością i kwiatami. Całą halę przykrywał dach z blachy falistej pomalowanej w biało–różowe pasy. Można tam było znaleźć towary z całego świata i nawet trochę specjałów importowanych z kolonii na Marsie.
Harold czuł się doskonale. Z pieniędzy, które zostały mu jeszcze z wpisowego, kupił sobie kilka nowych ubrań i naboje do swojego smith & wessona oraz wynajął niewielki umeblowany apartament na starym mieście, niedaleko od Nory.
Przy stoisku z kwiatami zobaczył dziewczynę, którą poznał na Balu Jubileuszowym. Jacinth wyglądała zachwycająco w prostej białej sukience. Co za niezwykłe, egzotyczne stworzenie z tymi stylowo przyciętymi czarnymi włosami i prowokującymi karmazynowymi ustami, niepodobne do żadnych dziewcząt, które dotąd znałem, pomyślał.
Jacinth spytała, czy mu się podoba w Krainie Polowań.
— To najwspanialsze miejsce na świecie! — wykrzyknął.
— Musisz pochodzić z jednego z tych rejonów nędzy, których teraz nie brakuje. Nie potrafiłabym żyć w ten sposób. Dzięki Bogu moja rodzina jest bogata.
Ojciec Jacinth był właścicielem sieci sklepów rzeźniczych o zasięgu ogólnokrajowym. Popyt na prawdziwe mięso był zawsze duży, a podaż ograniczona, więc ceny osiągały astronomiczne liczby. Jacinth nigdy nie musiała kłopotać swojej pięknej główki tym, czy będzie ją stać na przejazd pierwszą klasą do domu czy na wakacje. Cieszyła się z tego, bo gdyby musiała się martwić pieniędzmi, na pewno wprawiłoby ją to w zły humor i zaszkodziło urodzie.
Harold i Jacinth zjedli lunch w jednej z uroczych niewielkich kafejek obok targowiska. Potem Harold zaproponował, że pokaże jej swój nowy apartamencik. Było to jednopokojowe mieszkanie ze zwykłymi, stalowymi okiennicami i systemem alarmowym. Kiedy wchodzili, w skrzynce znalazł list z pieczęcią Krainy Polowań: dwa skrzyżowane rewolwery na tle dwóch skrzyżowanych mieczy.
— Na pewno zawiadamiają cię o Polowaniu! Jakie to podniecające!
Tak więc oficjalnie rozpoczęło się pierwsze Polowanie Harolda. Otworzył kopertę. Jego Ofiarą był mężczyzna, Louvaine Daubray.
Jacinth przeczytała nazwisko i jej piękne zielone oczy rozszerzyły się ze zdziwienia.
— Louvaine? Będziesz walczył z Louvaine’em?
— To zwykły przypadek. Szkoda, że muszę zabić jednego z niewielu ludzi, których tu znam, ale z drugiej strony, my się znów tak bardzo nie lubimy.
Jacinth przez cały czas wizyty była zamyślona, i szybko wyszła. Dręczyło ją to, że ze wszystkich możliwych kombinacji, komputer Krainy Polowań wybrał właśnie Louvaine’a na pierwszą Ofiarę dla Harolda. Słyszała, że zawsze istnieje dwadzieścia pięć tysięcy czy też dwieście pięćdziesiąt tysięcy możliwych kombinacji par Łowca–Ofiara. W przyszłym roku jej program studiów obejmie wykłady z arytmetyki, a wtedy będzie mogła obliczyć prawdopodobieństwo wylosowania właśnie tej jednej pary.
Zadzwonił dzwonek. Teresa poszła otworzyć drzwi.
— Ktoś do ciebie — zawołała do męża.
— Kto?
— Powiedział, że nazywa się Harold.
Albani leżał na szezlongu, spędzając leniwe popołudnie ze Światową Encyklopedią Komiksów. Chętnie łączył naukę z przyjemnością. Skoczył teraz na równe nogi, zacisnął ściślej poły bladobrązowego dopasowanego szlafroka, wyprostował ramiona, przywołał uśmiech na twarz i poszedł przywitać gościa.
— Harold, jak miło cię widzieć! Proszę, wejdź. — Teresie dał sygnał, żeby wyciągnęła wino i ciasteczka i poprowadził Harolda do saloniku. — Dobrze się tu u nas bawisz?
— Nie mam powodów do narzekań. — Harold miał przyjemny, budzący zaufanie głos.
— Oby dalej szło tak samo. — Albani zabobonnie skrzyżował palce i zrobił specjalną minę. — Proszę, siadaj, ten fotel jest najwygodniejszy. Masz szczęście, że przyjechałeś właśnie teraz. Sezon Saturnaliów jest zawsze bardzo wesoły. Nie ma lepszego miejsca na śmierć niż Kraina Polowań w czasie Saturnaliów. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że przyjechałeś tu po to, aby umrzeć, ale tak też może się zdarzyć. Czy dostałeś już zawiadomienie o swoim Polowaniu?
Harold skinął głową i wyjął z kieszeni list. Albani przeczytał go i zmarszczył czoło ze zdziwienia.
— Louvaine? Będziesz walczył z Louvaine’em Daubrayem? Niezwykłe!
— Dlaczego?
— To się raczej nie zdarza, żeby dla kogoś, kto jest dopiero od kilku dni na wyspie i zna zaledwie parę osób, komputer wybrał na pierwsze Polowanie właśnie jedną z nich.
— Jacinth też tak uważa. Ale, u diabła, jest jak jest. On się zgłosił, żeby zabić albo zostać zabitym, dokładnie tak jak ja. Ale nie będę udawał żalu, że to właśnie jego przeznaczone jest mi zabić. Prawdę mówiąc, zrobię to chętnie i wolę to mieć jak najszybciej za sobą. Dlatego właśnie przyszedłem do ciebie. Mike, chciałbym, żebyś był moim Obserwatorem.
Teresa właśnie weszła z winem i ciasteczkami.
— Harold chce, żebym był jego Obserwatorem — poinformował ją Albani.
— Nie mogłeś znaleźć lepszego człowieka — odpowiedziała lojalnie.
— To prawda, nawet jeśli miałoby to wyglądać na samochwalstwo. — Potem zwrócił się do Teresy. — On ma walczyć z Louvaine’em.
— Słyszałam o nim. Byle jaki facet, byle jaki zabójca.
— Bardzo marny. Jego najnowsze Polowanie zakończyło się tym, że Ofiara zmarła, łamiąc sobie przypadkowo kark. Trudno o większą bylejakość — potwierdził Albani.
— Jestem nowicjuszem w Polowaniach, ale mogę ci powiedzieć jedną rzecz. Nie jestem byle jaki — stanowczo stwierdził Harold.
— Zasadnicze pytanie brzmi: czy jesteś szczęściarzem? Louvaine jest byle jaki, ale ma szczęście. To razem daje mieszaninę nie do pokonania.
— Myślę, że ja też mam szczęście. — Harold powiedział to wpół do siebie.
— Zobaczymy — podsumował Albani. Spojrzał na Teresę, która dyskretnie opuściła pokój. Obaj mężczyźni popijali wino i pogryzali ciasteczka. Po chwili Albani przystąpił do rzeczy.
— Jestem dość zajęty. W czasie Saturnaliów wszystko zwala mi się na głowę. Ale myślę, że znajdę dla ciebie czas.
— Cieszę się. Sądzę, że razem stworzymy bardzo dobrą kombinację.
— Pokładam w tym wielką nadzieję. No dobrze, zacznijmy od początku. Pierwsza jest sprawa mojego wynagrodzenia.
— To jedyny problem — oznajmił Harold.
— Dlaczego? Przecież dopiero co dostałeś swoje wpisowe. Prawda?
— Tak, ale już je wydałem i nie dostanę nic więcej, zanim nie wykonam zabójstwa.
— Do diabła — skomentował Albani. — Tak się nie robi interesów, chociaż, niestety zachowałeś się typowo.
— Dostaniesz całą należność plus niezłą premię, naprawdę dobrą, natychmiast po tym, jak załatwię Louvaine’a.
— To przyzwoita propozycja, ale co zrobię, jeżeli nie będzie żadnego „po tym”?
— Myślę, że z takim Obserwatorem jak ty, nie ma się czego obawiać.
Albani widział, że jest przyparty do muru. To mu się nie podobało. Bardzo nie lubił pracować za pieniądze, które dostanie dopiero po Polowaniu. Ale potrzebował tej pracy. Jeśli Harold wykona ładne zabójstwo, to on sam wydźwignie się z najgorszych kłopotów.
— No cóż, ponieważ nie mam żadnego wyboru, przyjmuję twoją ofertę.
— Miałem nadzieję, że tak będzie.
Uścisnęli sobie ręce i Albani zawołał Teresę.
— Zabierz jego wino i przynieś mu szklankę wody — poprosił, a potem wyjaśnił Haroldowi: — Teraz musisz przejść na reżim treningowy. Wybierzemy ci jakąś broń i zaczniemy ćwiczyć.
— A nie mógłbym po prostu stąd wyjść, znaleźć Louvaine’a i załatwić sprawę?
— Już niedługo, ale podoba mi się twój duch walki.
Albani zabrał Harolda do Centrum Treningowego, które rząd Esmeraldy udostępniał bezpłatnie wszystkim Łowcom i Ofiarom. Były tam sale do koszykówki i siatkówki, basen pływacki i cały zestaw przyrządów do ćwiczeń siłowych. Przeszli przez salę z podium do pojedynków, gdzie jacyś ludzie fechtowali się floretem i pałaszem, a obok dwóch walczyło na sztylety. Dalej inni toczyli pojedynki różnego rodzaju pałkami, maczugami, siekierami i podobnymi instrumentami. W sąsiedniej części były łazienki i pokoje do masażu.
— Strzelnice są tam — powiedział Albani, wskazując ręką kierunek.
— Nie chciałbym okazać się naiwny, ale po co ci wszyscy ludzie trenują walki wręcz? Dla przyjemności, czy też z potrzeby? Nie wyobrażam sobie, by jakikolwiek z tych gadżetów mógł się przeciwstawić broni palnej.
— I tu się właśnie mylisz. Niektórzy z naszych wielkich Łowców nigdy nie nosili broni palnej. Walczyli gołymi rękami albo nożem.
— Z człowiekiem uzbrojonym w broń palną?
— Broń palna też ma swoje ograniczenia. Jeśli nie położysz przeciwnika pierwszym strzałem, możesz popaść w kłopoty. Raniony przeciwnik może być bardzo groźny, szczególnie jeśli jest pod wpływem berserikum.
— Co to takiego?
— Berserikum jest jednym z naszych narkotyków specjalnego przeznaczenia. Wielu ludzi bierze go przed Polowaniem. Nie czujesz jego działania aż do chwili, kiedy zostaniesz zraniony, albo znajdziesz się w wielkim stresie. Wtedy ten narkotyk daje ci potężnego kopa energii i zamienia cię w potężną maszynę do zabijania. Jednak działa tylko przez kilka minut, a potem jesteś kompletnie wypluty.
— Czy Louvaine zna te różne rodzaje walk wręcz?
— On ma jakiś stopień w kung–fu, umie walczyć nożem, maczugą, szablą i chyba jeszcze czymś innym. Mam wrażenie, że ćwiczył również zapasy.
— No, nieźle.
Albani niósł niewielki skórzany kuferek z narożnikami z brązu.
— Tu masz wyposażenie do walki. Ale potem chcę je dostać z powrotem. — Otworzył kuferek. W środku na wyściółce z czerwonego atłasu leżał SSK 45–70 z długą trzydziestopięciocentymetrową lufą. — Weź go do ręki, zobacz jak pięknie jest wyważony.
Ciężki pistolet dobrze pasował do wielkiej dłoni Harolda. To była śmiercionośna precyzyjna maszyna, z niebieskawą stalową powierzchnią i polerowanym nakładkami z drzewa orzechowego. Harold podniósł go, obejrzał z podziwem i odłożył na miejsce.
— Rzeczywiście jest doskonały i piękny, ale ja zostanę przy swoim smith & wessonie.
Albani popatrzył na niego z powątpiewaniem.
— Nie chciałbym dyskredytować twojego pistoletu, ale na pierwszy rzut oka widać, że jest stary i prawdopodobnie nie był należycie utrzymywany. W jakim stanie jest zaczep języka spustowego, i co z iglicą? Chyba powinieneś wziąć SSK.
— Nie chciałbym okazać się niewdzięczny, ale ponieważ to ja mam naciskać na spust, więc chyba ja powinienem wybrać sobie broń.
— Z tym nie mogę się już spierać. No, to chodźmy postrzelać. Zobaczymy, jak ci pójdzie.
Harold najpierw potrenował strzelanie na sucho, aż uzyskał zręczność, która zadowoliła Albaniego. Potem przeszli na strzelnicę. Harold udowodnił, że ma dobre oko i pewnie trzyma pistolet. Pierwsze strzały trafiły w brzeg tarczy, ale szybko zaczął ładować kolejne pociski w cel.
— Reakcje masz naprawdę błyskawiczne. Jesteś zupełnie niezły.
— A jak strzela Louvaine?
— Kiedy jest w formie, strzela jak snajper. Ale ty też doszedłbyś do takiej perfekcji po kilku miesiącach treningu, może nawet szybciej.
— Tylko że nie mam tyle czasu, prawda?
— W ogóle nie masz czasu do stracenia. A teraz chodź ze mną. Porozmawiamy z moim przyjacielem, który może ci udzielić cennych rad.
Zaprowadził Harolda do niewielkiego biura przy strzelnicy. Siedział tam bardzo stary Chińczyk z wąsami jak miotełka. Kapelusz z wywiniętym rondem upodabniał go do Charlie Chana ze starych filmów. Chińczyk miał przed sobą monitor, na którym widział strzelnicę.
— Panie Chang, to jest mój dobry przyjaciel i klient, Harold Erdman.
— Miło mi pana poznać. — Chang mówił z silnym brytyjskim akcentem. — Widziałem pański popis strzelecki.
— Pan Chang jest specjalistą w zakresie morderstw i przeżycia. Jeśli ktokolwiek jest w stanie ci pomóc, to tylko on.
— Chciałbym chwilę porozmawiać z panem Erdmanem w cztery oczy — powiedział Chińczyk. Albani tylko się ukłonił i wyszedł z biura. Kiedy zostali sami, Chang zaoferował Haroldowi krzesło i nalał herbaty do filiżanki z delikatnej porcelany.
— Co pan sądzi o swoich szansach? — spytał.
— Wszystko będzie dobrze.
— Na czym pan opiera to przekonanie?
— Nie wiem. Po prostu tak sądzę.
— A gdybym panu poradził natychmiast stąd uciekać, póki jeszcze jest pan żywy?
— To bym odpowiedział, żeby taką radę przekazał pan mojej Ofierze.
— Lubi pan intensywną akcję?
— Tak, lubię. Jestem tym trochę zdenerwowany, ale to przejdzie, kiedy już się zacznie.
— W takim razie nie ma co tracić czasu na treningi w jakiejkolwiek sztuce wojennej. Natomiast wystarczy czasu na nauczenie pana jednej rzeczy. Proszę słuchać uważnie. W chwili niebezpieczeństwa można uzyskać przewagę tylko wtedy, gdy zrobi się coś niespodziewanego.
— Już kiedyś o tym słyszałem.
— Najgłębsza prawda jest zwykle oczywista. Nie chodzi tu o to, co pan wie, chodzi o to, czy potrafi pan wybrać właściwy moment na działanie. Pańską Ofiarą jest ten Louvaine?
Harold potwierdził.
— W takim razie sugeruję, aby go pan dopadł jak najszybciej. Albani!
— Tak, panie Chang? — Albani wszedł do biura.
— Ten chłopak jest ciężki, ale ma stalowe nerwy. Im szybciej będzie miał swoją pierwszą walkę za sobą, tym lepiej. Nie bawcie się w kotka i myszkę z Ofiarą. Dopadnijcie go najszybciej jak się da. To wszystko, co mogę wam powiedzieć. Życzę szczęścia.
Obaj podziękowali i wyszli z biura. Kiedy pakowali swoje rzeczy i wychodzili z Centrum, Albani nad czymś rozmyślał.
— Co teraz? — spytał Harold.
— Ja ustalę, gdzie jest Louvaine, a ty go załatwisz.
— Tak po prostu?
— Owszem. I ufam w Bogu, że ci się uda.
Powiedz, jaki jest ten twój nowy klient? Teresa zawsze pytała męża o sprawy zawodowe, kiedy wracał wieczorem do domu. Dzięki temu on mógł się przed kimś pochwalić, a ona miała przynajmniej pojęcie o tym, co nowego sfuszerował w ich wspólnym życiu. Tego nauczyła ją matka; była to jedna z zasad Pradawnej Mądrości.
— Potrafi się skoncentrować na tym, co robi, i jest bardzo zdeterminowany.
— A jak strzela?
— Ma dobre oko i ręka mu nie drży, kiedy naciska spust — odparł Albani, choć już nie wykazywał aż tak wielkiego zadowolenia. — Ale brakuje mu praktyki. Jednak za pół roku mógłby zostać najlepszym strzelcem w mieście.
— Czy szybko wyciąga broń?
— Nie, jeszcze nie. Ale za jakiś czas…
— Mike — Teresa zaczęła się niepokoić. — On nie ma „jakiegoś” czasu, nie ma w ogóle czasu. Polowanie już się zaczęło.
Albani skinął głową i poszedł do lodówki po piwo. Wrócił do pokoju nucąc pod nosem. Teraz Teresa była już pewna, że coś jest nie tak, coś, czego jej nie powiedział.
Położyła na kolanach narzutkę, którą właśnie robiła na drutach.
— Znów ci się trafił nieudacznik. Prawda, Michelangelo?
— Ależ nie. Ten chłopak to prawdziwy „naturszczyk”.
— Co to znaczy?
— Każdy się rodzi z jakimiś zdolnościami. Są urodzeni malarze i urodzeni mechanicy samochodowi. Urodzeni drwale i urodzeni pływacy. Może być urodzony Obserwator, tak jak ja. To właśnie znaczy być naturszczykiem.
— Uważasz, że jest urodzonym Łowcą? — upewniła się Teresa.
— Znacznie lepiej. Uważam, że Harold jest urodzonym zabójcą.
— Ale przecież każdy Łowca jest zabójcą. — Teresa była zaskoczona.
— Każdy Łowca zabija, oczywiście. Ale to nie czyni ich zabójcami, nie czyni ich profesjonalistami. Wielu z nich zachowuje się jak dzieci. Bawią się i nie zmienia tego fakt, że pociski są prawdziwe. Bang, bum i jesteś trup. Ale nie Harold. On się nie bawi. Harold jest trzeźwo myślącym młodym zabójcą i zajdzie daleko. Nie tylko ja tak myślę. Chang przyglądał mu się na strzelnicy i sądzi, że ma szansę wybicia się.
— Miło słyszeć, że on ma szansę, a ty jesteś jego Obserwatorem.
— Wszyscy poza Changiem i mną myślą, że Haroldowi się nie uda. Bookmacherzy oferują dwadzieścia do jednego przeciw niemu. Czy słyszałaś kiedyś o takich zakładach?
Teresa była zaniepokojona. Czuła, że zbliża się coś złego.
— Notowania są niezwykłe, a Chang czuje to samo co ja. Postawiłem na Harolda.
Teresa wstała. Narzutka zsunęła się na podłogę.
— Postawiłeś? Ależ Mike, nie mamy pieniędzy. Nie próbuj mi wmawiać, że bookmacherzy przyjmują zakłady na kredyt!
— Nie, nie przyjmują. Przyjął zakład pod zastaw naszego domu.
— Nie zrobiłeś tego! To jest w ogóle wszystko, co mamy!
— Posłuchaj. Jaki byłby ze mnie Obserwator, gdybym się bał postawić na własnego klienta? A ponadto miałem do wyboru albo wypełnić swój Obowiązek Hazardzisty, albo ryzykować przekroczenie przepisów Ustawy o Lekkomyślności Finansowej.
— Mike, nie powinieneś zastawiać domu. Jeśli Harold przegra, to będzie oznaczać niewolnictwo dla nas obojga. Wiesz, że rząd nie toleruje ludzi śpiących na ulicy.
— Ale Harold wygra. Jestem tego pewien. Nigdy niczego nie byłem bardziej pewien. Dlatego też zdecydowałem się postawić wszystko na jedną kartę.
— Lepiej by było, żebyś najpierw mnie spytał. Albani wziął głęboki oddech.
— Prawdę mówiąc, postawiłem również dodatkowe dziesięć tysięcy u Grubego Freddy’ego dając mu w zastaw moje ruchomości, a konkretnie, ciebie. Ale przecież on nigdy tego nie dostanie. Harold…
— Czy ja dobrze słyszę? Dałeś mnie w zastaw, żeby móc postawić na tę niezdarną, głupkowatą fujarę?
— Tak właśnie zrobiłem. Jeżeli Harold przegra, ja stanę się niewolnikiem i prawdopodobnie pójdę pracować w chlewie. Natomiast ty będziesz nową szczebiotką Grubego Freddy’ego, co nie jest takie złe, biorąc pod uwagę inne ewentualności. Nie możesz powiedzieć, że nie dbam o ciebie.
— Och, Albani — lamentowała Teresa.
— Nie bój się. On wygra.
Teresa wzięła się w garść. W mgnieniu oka zdecydowała, co zrobi. Oszczędzi Albaniemu pracy w świńskim gównie, zabijając go zaraz po przegranej Harolda. A jeśli chodzi o nią, Gruby Freddy nie jest taki straszny, jeśli nie będzie się zwracać uwagi na jego twarz. Poza tym ma reputację hojnego.
— No cóż, może wiesz lepiej. Mam tylko nadzieję, że to wszystko wyjdzie.
— Praktycznie, wygraną mamy w kieszeni. — Albani nie pierwszy raz gratulował sobie rozsądku, dzięki któremu znalazł wyrozumiałą żonę. Każda inna kobieta całymi dniami złorzeczyłaby, gdyby postawiono ją w zakładzie na nieznanego i niesprawdzonego Łowcę. Ale nie Teresa.
Teresa poszła do kuchni zrobić obiad, befsztykoidy w pikantnym pseudopomidorowym sosie, ulubione danie Albaniego. Jakie to dziwne, pomyślała, może wkrótce będę gotowała dla Grubego Freddy’ego. Któraś z jego przyjaciółek opowiadała, że Freddy nie znosi befsztykoidów w żadnej formie, natomiast przepada za zapiekaną nibycielęciną i pieczoną supersymulantką wieprzowiny. Jeżeli Harold przegra, to ona już nigdy nie usmaży befsztykoidów. Życie jest dziwne.
Nora siedziała z podkulonymi nogami przy oknie i wpatrywała się gdzieś w dal. Wyglądała naprawdę ślicznie, z aureolą promieni słonecznych okalających jej czysty profil i nadających wyjątkowe lśnienie jej kręconym blond włosom.
— Harold, jak się nazywała ta komuna?
— Jaka komuna?
— Ta, o której mi opowiadałeś, do której jechał Cwany Kid.
— Ach, ta. La Hispanidad, chyba taką nazwę wymieniał. Gdzieś w okolicach jeziora Okeechobee, jak mówił.
— I wydaje ci się, że przyjemnie by się tam żyło?
— Chyba tak, przynajmniej on tak myślał.
— A co to w ogóle jest „komuna”?
— To tylko taka wymyślna nazwa gospodarstwa rolnego — zaśmiał się Harold. — Widziałem ich mnóstwo.
— Ale tam musi być inaczej. Tam wszyscy pracują razem, dla wspólnego dobra.
— I radośnie śpiewają hiszpańskie piosenki? Do diabła, Nora, wszystko jedno, przez jakie różowe okulary popatrzysz, i tak jest to zwykła robota na roli.
— A ty skończyłeś z rolnictwem?
— Na razie tutaj mi się podoba. Do życia w mieście można się w końcu przyzwyczaić. Masz zamiar jechać do tej komuny na Florydzie?
Potrząsnęła głową i wstała.
— Po prostu naszła mnie taka chwila fantazji. Tu, na Esmeraldzie, jest mi dobrze, a już zwłaszcza teraz, odkąd ty tu przyjechałeś.
— Bardzo miło usłyszeć coś takiego — odparł Harold.
Jacinth jadła lunch z wujem Ezrą w prywatnym gabinecie Klubu ^Łowcy. Podano im prawdziwą żywność, nic z tych syntetycznych wyrobów, które nieustannie wypluwały z siebie dotowane fabryki na całym świecie. Jacinth nie przepadała za prawdziwą żywnością. W szkole żyła na zeroburgerach: zero kalorii i zero węglowodanów. Ale wiedziała, że prawdziwa żywność jest droga, więc postanowiła ją polubić. Na studiach nauczono ją, że można polubić smak każdej drogiej rzeczy, jeśli tylko będzie się tego chciało odpowiednio mocno.
Siedzieli na tarasowym dachu najwyższego budynku w Esmeraldzie. Wprawdzie miał tylko dwadzieścia dwa piętra, ale roztaczał się stąd piękny widok na całą wyspę.
Stał tu również gigantyczny monitor, na którym można było oglądać Show Krainy Polowań. Po ekranie przesuwały się obrazy zaułków wypełnionych ciekawskim tłumkiem, wpatrującym się w postacie leżące w kałużach krwi i przykryte płachtami. Czasami krew miała intensywny zielony kolor, co wynikało z automatycznego dostrojenia barw w tych warunkach atmosferycznych. Znajomy głos komentował:
— Witajcie, drodzy przyjaciele, tu Gordon Philakis. Zobaczmy, co ciekawego zdarzyło się podczas dzisiejszych Polowań. Wczesnym popołudniem Luther Fabius z Berlinsbergu, Niemcy, zaliczył czyste zabójstwo Biffa Edmonsona z Calgary, Kanada. Jeśli ogląda nas jakiś znajomy czy krajan Biffa, mogę go pocieszyć, że Biff zmarł szybką śmiercią, robiąc to, co chciał robić. Al McTaggart z Boise, Idaho, trzykrotny zwycięzca Polowań, wyeliminował Hernana Ibaneza z Buenos Aires, który triumfował w pięciu Polowaniach. A teraz wiadomość z ostatniej chwili: Al Smith z Lansing, Michigan, pokonał Edvarda Griega z Oahu, Hawaje, ale dostał dziesięć punktów karnych, kiedy zaciął się jego pistolet maszynowy i zranił kilka osób z tłumu. Drogi Alu, jeżeli nadal będziesz tak postępował, nigdy nie zostaniesz Łowcą Roku…
I jeszcze coś na lżejszą nutę. Maxwell Santini, kelner w hotelu Broń Bohatera, mieszczącym się w śródmieściu Esmeraldy, dziś po południu został trafiony nożem w pierś, kiedy otwierał drzwi do pokoju pana V.S. Mikklestone z Londynu, Anglia, niosąc na tacy szynkę i ser szwajcarski z ryżem. Mikkleston utrzymuje, że Santini nie zapukał do drzwi, lecz wszedł bez żadnego sygnału ostrzegawczego i stał się przypadkową tarczą, zamiast prawdziwej, wiszącej na drzwiach, na której Mikkleston właśnie ćwiczył rzucanie starym sztyletem. Związek kelnerów oskarża Mikklestona o osobistą zemstę na Santinim (zamówiony ryż był już spóźniony ponad godzinę) i podał go do sądu. W czasie rozprawy, która odbyła się dziś po południu, sędzia uniewinnił Łowcę, stwierdzając: Jeden kelner więcej czy mniej, jakie to ma znaczenie?
Jacinth podniosła rękę, co wyłączyło ekran. Zniknął dźwięk i obraz Show Krainy Polowań skurczył się do niewielkiej błyszczącej plamki, która też po chwili zgasła.
— Od tego przesłodzonego głosu boli mnie głowa. Louvaine też się na to skarży.
— Hę? — Wuj Ezra skorzystał z uniwersalnego słówka, które na Esmeraldzie jest zarezerwowane dla starszych. — Ale mam nadzieję, że ogólnie dobrze się czuje.
— Chyba tak. Do tej pory nic się wydarzyło. Śmieszne, że komputer wylosował właśnie ich obu. Dobór par jest zupełnie przypadkowy, prawda?
Ezra tylko się uśmiechnął i puścił oczko.
— Wujku, czy miałeś z tym coś wspólnego?
— Niewiele. Poprosiłem tylko główny komputer o drobną uprzejmość. On wie, kto mu smaruje obwody, że tak powiem.
— Myślałam, że komputery nie potrafią robić takich rzeczy.
— Potrafią, jeśli zostaną nafaszerowane „Programem Nadawania Nadrzędnego Priorytetu Życzeniom Operatora Wpisywanym Bezpośrednio”.
— Oszukiwałeś, żeby Louvaine walczył z Haroldem! Ty stary łotrze!
Ezra promieniał. Bardzo lubił, gdy śliczne młode dziewczyny nazywały go starym łotrem.
— Louvaine mnie o to prosił. Chłopak potrzebuje łatwego morderstwa, czegoś, co by go podtrzymało na duchu. Do niedawna był dobry, wprost doskonały. Był najlepszym zabójcą, jakiego widziano w tym mieście od bardzo drugiego czasu. I, przy odrobinie pomocy, może odzyskać swój poprzedni poziom.
— Ale tak czy inaczej, to oszustwo — nie ustępowała Jacinth.
— Jakie znaczenie ma niewielkie oszustwo, jeśli popełnia się je dla dobra rodziny?
Jacinth wróciła do apartamentu Louvaine’a rozmyślając nad tą sprawą tak poważnie, jak rzadko się to jej zdarzało. Miała do rozwiązania prawdziwy dylemat: nie była do końca pewna, czy oszustwo, nawet popełniane dla dobra rodziny, jest moralnie uzasadnione. A już zwłaszcza dręczyło ją to, że miało doprowadzić do śmierci Harolda, młodego mężczyzny, który okazał się bardzo atrakcyjny, i z którym zamierzała umówić się na randkę, gdy tylko znajdzie sposób na to, by ją poprosił.
Im więcej myślała, tym bardziej niewłaściwe wydawało jej się to, co zrobili Louvaine i Ezra. Zaczęła się więc zastanawiać, co ona powinna teraz zrobić? Niestety, nic jej nie przychodziło do głowy. To było bardzo nieprzyjemne. Chciała nawet rzucić monetą, by w ten sposób podjąć jakąś decyzję, ale w końcu uśpiła problem, biorąc tabletkę nasenną.
Harold był u siebie i właśnie miał zamiar uciąć sobie drzemkę, kiedy zadzwonił telefon. To był Albani.
— Harold? Musisz natychmiast do mnie przyjść.
— Co się stało?
— Coś ważnego. Bądź tu zaraz. Nie zapomnij pistoletu — i przerwał połączenie.
Harold był ubrany. Musiał jedynie włożyć mokasyny i wziąć smith & wessona. Poprzednio Albani nalegał, żeby rusznikarz sprawdził pistolet. Okazało się, że trzeba wymienić lufę i wszystkie ruchome części. Potem Harold stwierdził, że faktycznie, pistolet strzela celniej, ale co najważniejsze, w ręce czuł go tak jak dawniej.
Kiedy przyszedł do Albaniego, Teresa zaprowadziła go do piwnicy, gdzie Albani miał biuro. Ściany były zawieszone szczegółowymi mapami miasta Esmeraldy i całej wyspy. Na stole stał nadajnik krótkofalowy, a obok wielokanałowy odbiornik. Na biurku Harold zobaczył małą replikę z brązu rzeźby Rodina „Myśliciel”. Była to słynna Nagroda Mistrza Śmierci dla najlepszego Obserwatora roku. Ale figurka miała już pięć lat. Pochodziła z czasów, kiedy żył jeszcze Sanchez.
Albani jadł jedną z miniaturowych pizz Teresy i rozmawiał z kimś przez telefon. Ręką wskazał Haroldowi krzesło. Harold odsunął na bok stos starych magazynów „Zabójca” i usiadł.
— Tak — mówił Albani — tak, rozumiem… tak… tak…
— Podać panu pizzę? — zaproponowała Teresa.
— Tak, proszę pani, chętnie.
— Mam dwa rodzaje. Z pepperoni i z sardelą. Jaką pan woli?
— Jaką pani wybierze — odparł Harold, mając ochotę na obie. Teresa widocznie to wyczuła, bo spełniła jego niewypowiedziane życzenie, przyniosła mu też szklankę piwa.
— Żadnego piwa dla niego. On jest w akcji — zwrócił jej uwagę Albani i znowu mówił w słuchawkę: — Tak… tak…
— Są pyszne — pochwalił Harold.
— To według przepisu mojej matki. Z Sycylii.
— W porządku — powiedział Albani do telefonu. — Ruszamy. Potem połączę się z tobą przez radio na kanale piątym. — Odłożył słuchawkę i zwrócił się do Harolda: — Chyba go mamy.
— Louvaine’a?
— A o kim innym mógłbym mówić? O Zasu Pittsie? Tak, Louvaine’a. We własnej, paskudnej osobie. Właśnie poszedł do kawiarni La Petite Moue w Dzielnicy Łacińskiej i zamówił mrożone truskawkowe daiquiri. Siedzi jak głupek w ulicznym ogródku, więc możemy go od razu przygwoździć.
— Teraz?
— Do diabła, przecież nie mówię o przyszłym czwartku. Masz pistolet? Naładowany? Pokaż.
— Daj spokój — obruszył się Harold.
— Do moich obowiązków jako twojego Obserwatora należy również pilnowanie drobiazgów. — Albani obejrzał pistolet Harolda. — W porządku. Ruszamy.
— Czemu on tak sobie siedzi w ogródku? — zastanawiał się Harold. — Jak sądzisz, może nie dostał jeszcze powiadomienia o Polowaniu?
— Nie masz co na to liczyć. To byłaby zupełnie niezwykła sytuacja, chociaż czasami i takie rzeczy się zdarzają.
— Ale wydaje mi się, że nie byłoby uczciwie zabić go, jeśli on nawet nie wie, że ktoś na niego poluje.
— To całkiem uczciwe — uspokoił Harolda Albani. — Wyjaśnię ci to później. — Zdjął ze ściany karabin myśliwski z lunetą na podczerwień, sprawdził naboje i włożył do futerału.
— A to po co?
— Na wypadek, gdyby Bóg w swej nieskończonej dobroci dał nam czysty strzał z odległości większej niż zasięg pistoletu.
— Michelangelo, nie powinieneś bluźnić — upomniała Teresa.
— Tu nikt nie bluźni. Modlę się. Chodźmy, Harold. Nie będzie tam siedział w nieskończoność, nawet nad podwójnym mrożonym truskawkowym daiquiri.
Od strony chodnika Cafe La Petite Moue miała przeszklony fronton. Albani z Haroldem przyglądali się temu przez mocną lornetkę z zacienionego wejścia do baru, znajdującego się po drugiej stronie ulicy.
— To on, zobacz.
Harold wziął lornetkę i zobaczył znajomy profil Louvaine’a, z długim nosem pochylonym nad bardzo kolorowym drinkiem.
— Miałeś rację biorąc karabin. Będę go mógł załatwić stąd.
— Nie będziesz mógł. Ta szyba jest kuloodporna. Ale popatrz w lewo. Boczne drzwi kawiarni są otwarte. Obejdziesz budynek dookoła i podejdziesz tam z drugiej strony. W ten sposób znajdziesz się za jego plecami. Gdy miniesz skrzynkę pocztową, będziesz mógł strzelić przez otwarte drzwi. Do ostatniej chwili musisz trzymać broń w ukryciu. Lepiej, żeby ludzie nic nie widzieli, bo inaczej on zauważy zamieszanie i zrozumie, że coś się dzieje. Pojąłeś to wszystko?
— Tak, oczywiście — potwierdził Harold.
— No, to do roboty.
Harold na chwilę zastygł w miejscu. Albaniemu aż zrobiło się słabo na myśl, że to ze strachu. Tylko tego brakowało: Łowca zamurowany na amen. Powinien był nalegać na zapłatę przed Polowaniem. Ale właśnie gdy o tym pomyślał, Harold skinął mu głową i spokojnie wyszedł z baru. Albani patrzył, jak wypełnia ich wspólny plan i zaczęła go zalewać fala emocji. Ten chłopak będzie dobry.
Louvaine zastanawiał się, czemu u diabła zamówił podwójne mrożone truskawkowe daiquiri. Być może dlatego, że było wystarczająco duże i kolorowe, by mógł je zobaczyć ten tępak Albani i jego pomagierzy. Pociągnął łyczek. Jak zwykłe, za słodkie. Skrzywił się kiedy w uchu zaskrzeczało mu radio. To Souzer. Krył się na dachu i informował:
— Przyjechali. Albani i Erdman. Stoją w drzwiach baru po drugiej stronie ulicy. Patrzą na ciebie przez lornetkę i omawiają plan akcji.
— Wolałbym, żeby się pospieszyli — odpowiedział Louvaine, posługując się prawie niewidocznym laryngofonem. — Od tego daiquiri zaraz mnie zemdli.
— Harold wychodzi. Idzie dookoła budynku, tak jak przewidywałem. Jesteś przygotowany?
Louvaine skinął głową, ale przypomniał sobie, że Souzer nie może go zobaczyć przez dzielące ich pięć pięter.
— Tak, jestem przygotowany.
— Lustro działa dobrze?
— Tak, wszystko pięknie widać.
Souzer umieścił nad miejscem Louvaine’a niewielkie lusterko skierowane tak, by Louvaine widział uliczkę, którą miał nadejść Harold. W ręce trzymał mininadajnik zamaskowany jako paczka papierosów, służący do zwolnienia spustu strzelby, ukrytej w skrzynce pocztowej. Miał nacisnąć przycisk nadajnika w momencie, kiedy Harold pojawi się w lustrze. Podwójny strzał z odległości trzech metrów powinien załatwić sprawę.
Plan był całkiem niezły, szczególnie że przygotowano go w pośpiechu. A Albani okazał się na tyle głupi, że dał się na to złapać. Louvaine miał tylko nadzieję, że nikt postronny nie znajdzie się obok skrzynki w momencie, kiedy będzie miał Harolda na celowniku. Kilka Polowań temu wuj Ezra miał trochę kłopotów z wyciszeniem sprawy. Louvaine rzucił wtedy granatem w swoją Ofiarę, znajdującą się w zatłoczonym domu towarowym, załatwiając nie tylko przeciwnika, lecz i kilka dodatkowych osób. Jak na ironię, akurat tego dnia trwała wyprzedaż kuloodpornych kamizelek.
— Skręca za róg — donosił Souzeri — Uwaga, jeszcze trzy metry do skrzynki, teraz…
— Co, co się stało? — zaniepokoił się Louvaine.
— Zatrzymał się.
— Jak to: zatrzymał się? Przecież nie może się zatrzymywać! Co się dzieje?
— Ktoś z nim rozmawia. O, Boże!
— Co jest! Z kim rozmawia?
— Rozmawia z tym cholernym Gordonem Philakisem!
W Krainie Polowań istniało siedem kanałów telewizyjnych. Sześć retransmitowało przez satelitę program ze Stanów. Siódmy, przeznaczony wyłącznie dla tematyki Polowań, nazywał się Show Krainy Polowań, a jego najsławniejszym prezenterem był Gordon Philakis.
Philakis miał kanciastą opaloną twarz, wydatne szczęki, i był ostrzyżony najeża. Mówił płynnie i z ogromną szybkością i nigdy mu nie brakowało słów, nawet jeśli nie miał nic do powiedzenia, co w pracy reporterskiej zdarza się dość często.
— Witajcie drodzy przyjaciele! Tu Gordon Philakis i Show Krainy Polowań, nadawany na żywo ze stolicy zabójstw, dobrej starej Esmeraldy na słonecznych Karaibach. Moi drodzy, oglądacie swój ulubiony program o morderstwach. Niektóre rządy próbują zakazać emisji naszego programu, bo sądzą, że należy was chronić przed prawdziwymi żywymi zbrodniami, a w zamian chcą was uszczęśliwiać pokazywaniem sztucznych zbrodni, które nieustannie produkowane są w studiach filmowych. Ale wy nie pozwalacie im na to, za co chylę przed wami czoło. Kiedy próbowano skazać nas na banicję, postępowaliście właściwie, kupując nasze kasety spod lady, bo wiedzieliście, że nie ma nic złego w oglądaniu scen prawdziwej przemocy tak długo, jak długo odgrywają się one jedynie między dorosłymi ludźmi, którzy świadomie wyrazili na to zgodę.
Proszę państwa, nasz zespół kamerzystów znów przemierza ulice Esmeraldy, przekazując wam wywiady z Łowcami początkującymi w sztuce zabijania i dostarczając wam dreszczyku emocji ze wspaniałego świata przemocy.
— Przepraszam pana, sądząc z identyfikatora jest pan Łowcą. Ten pistolet to smith & wesson?
— Słucham? A, tak. Jeśli pan wybaczy… — Harold próbował się wykręcić od rozmowy.
— Ile Polowań już pan odbył, panie…?
— Erdman. Harold Erdman. To jest moje pierwsze.
— Pierwsze łowy! Co wy na to, ludzie? Skąd pan pochodzi, Haroldzie?
— Proszę pana, bardzo chętnie porozmawiam z panem kiedy indziej, ale właśnie teraz…
Philakis uśmiechnął się ze zrozumieniem.
— Ach, spieszy się panu? A może odczuwa pan tremę przed udzieleniem wywiadu?
— Nie, nic takiego.
— To proszę nam powiedzieć, na czym polega kłopot. Jesteśmy zwykłymi ludźmi, wszystko zrozumiemy. Pędzisz na randkę z jakąś ślicznotką?
— No cóż, jeśli musi pan wiedzieć. Właśnie miałem kogoś zabić.
— O, jesteś w trakcie Polowania! Powinieneś powiedzieć o tym od razu! Teraz już jest trochę za późno. Ale nie martw się, jeszcze znajdziesz swoją Ofiarę. Chyba nie masz do mnie o to pretensji, co Harold?
— Może to nawet i lepiej, że tak się stało. — Harold uśmiechnął się szeroko. — Jakoś nie miałem dobrych przeczuć.
— Instynkt Łowcy. — Philakis z pełnym zrozumieniem skinął głową. — Wszyscy dobrzy Łowcy go mają. Haroldzie, kto jest twoim Obserwatorem?
— Mike Albani.
— No tak. Jeden z dobrze znanych i bardzo lubianych starych Obserwatorów. Ostatnio miał pecha, ale ty to zmienisz, prawda?
— Zrobię co tylko będę mógł.
— Słuchaj, Haroldzie, czuję się trochę winny, że ominęło cię to, co mogło być dobrą szansą na zabójstwo. Spróbuję ci to jakoś wynagrodzić. Jadłeś już obiad?
— Nie.
— Doskonale! Może zechcesz być gościem Show w Restauracji Krainy Polowań? Chodź, program w restauracji zaczyna się już niedługo. Dostaniesz tam najwspanialszy obiad na wyspie i będziemy się mogli trochę pośmiać.
Philakis wziął pod ramię Harolda i poszli z orszakiem kamerzystów i dźwiękowców oraz, jak zwykle, ludzi mających nadzieję, że uda się im dostać przed kamerę i później zobaczyć siebie w wieczornych wiadomościach.
Szybko doszli do restauracji Le Morganthau. Philakis i Harold razem, z całym tłumkiem kamerzystów, oświetleniowców, sekretarek planu, asystentów i rekwizytorów wcisnęli się do holu, gdzie powitały ich cudowne zapachy i niski, przerażony właściciel w białym smokingu.
— Och, witaj Gordon.
— Witaj Tom, postanowiliśmy odwiedzić dziś twoją restaurację.
— O, mój Boże!
— Przyprowadziliśmy ze sobą naszego przyjaciela. Tom, poznaj pana Harolda Erdmana. Przybył na naszą słoneczną wyspę niedawno, a już został pełnoprawnym Łowcą i dziś jest twoim gościem na obiedzie. Harold, wszystko co musisz robić to jeść i mówić, jak ci smakuje.
Tom zaprowadził Harolda do stolika, a oświetleniowcy od razu ustawili lampy. Natychmiast pojawiła się srebrna zastawa i lniane serwetki. Przyniesiono czerwone wino z oryginalną francuską etykietką, butelkę odkorkowano i nalano. Harold podniósł kieliszek do ust, popróbował z namysłem i przełknął.
— No i jak, Haroldzie? Co o nim myślisz? — spytał Philakis i mrugnął.
Harold zrozumiał. Czasami w życiu człowieka przychodzą takie chwile, kiedy instynkt musi pomóc mu przezwyciężyć nawyki przyzwoitości i uczciwej gry, do których był wdrażany od dzieciństwa.
Harold dostroił się do wymogów sytuacji.
— No cóż, moim zdaniem jest całkiem niezłe…
Philakis rzucił mu jednoznaczne spojrzenie: „spieprzyłeś robotę”.
— …do mycia podłóg. Philakis był zachwycony.
Potem Harold dyskredytował szyderczo danie po daniu, starając się za wszelką cenę, żeby to nie brzmiało z wiejska. Niektóre z jego pomysłów były wprost oryginalne, jak na przykład nazwanie zupy żółwiowej „bajorkiem stęchłej wody”, a przecież musiał je wymyślać na poczekaniu.
Philakis dawał mu od czasu do czasu chwilę wytchnienia, wyśmiewając samemu dekoracje, kelnerów, obsługę, orkiestrę, właściciela, jego żonę, a nawet jego cocker spaniela.
Kiedy to wszystko w najlepsze się rozgrywało, terroryści z Show Krainy Polowań — czterech osiłków w dwuczęściowych kostiumach kąpielowych z kijami baseballowymi — demolowali metodycznie calutką restaurację, z wyjątkiem miejsca, gdzie Harold kończył crepes Suzette, które określił jako słodką, zimną zupę na cienkim placku, dobrą może tylko dla świni.
Gdy na koniec Harold wypluł swoje espresso, wszyscy zaczęli go oklaskiwać.
Wreszcie, kiedy nie było już nic do wyszydzenia czy zniszczenia, Gordon Philakis otoczył przyjaźnie ramieniem właściciela i powiedział, że okazał się on naprawdę dobrym sportowcem. Oczywiście otrzyma zapłatę za wszystkie szkody, a w nagrodę za tak miłe podejście do sprawy, Gordon dał mu w prezencie bilety do loży na Igrzyska.
— Tobie, Haroldzie, też dziękuję za piękną grę i za to, że od razu zrozumiałeś „ducha” zabawy. Z przyjemnością zobaczę cię wkrótce, może przy okazji sprawozdania z twojego pierwszego zabójstwa.
Albani wszedł do domu i gniewnym gestem rzucił na krzesło płaszcz z wielbłądziej wełny. Teresa, nie odrywając wzroku od ekranu telewizora, spytała:
— No, jak poszło?
— Zdarzyło się prawdziwe nieszczęście. Prawie już mieliśmy Ofiarę na muszce, kiedy napatoczył się ten przeklęty Gordon Philakis i jego głupi Show Krainy Polowań. Oni zrobili wywiad, a my straciliśmy doskonałą zasadzkę.
— Nie szkodzi, kochanie. Zabije następnym razem.
— Mam nadzieję. Ale następnym razem nie będzie tak łatwo.
— Jak Harold daje sobie radę?
— Zupełnie nieźle. Myślę, że wreszcie mamy dobrego zabójcę. Bardzo tego potrzebujemy.
— Czy zdoła poprawić naszą sytuację? — spytała Teresa z nadzieją.
— Chyba tak. Może mi się bardzo przysłużyć. Od jakiegoś czasu właściwie nikt już nie proponuje mi pracy. Chodziły nawet plotki — nie próbuj temu zaprzeczać — że zaczynam się staczać.
— Jak śmieli! — oburzyła się Teresa.
— Mówiło się, że ostatnie, nieudane zasadzki, jakie zastawiałem dowodzą spadku moich umiejętności zarówno analizy, jak i działania.
— Wiesz, może nawet mieli trochę racji. Była sprawa tego Jeffriesa…
Albani skrzywił się.
— I ten twój poprzedni klient. Jak on się nazywał?
— Antonelli. Och, Boże, nie przypominaj mi o nim. — Albani zdjął marynarkę i rozluźnił krawat. — To był naprawdę hojny facet. Chciałem, żeby miał coś ekstra. Przygotowałem zabójstwo bardzo starannie, wszystko było dopracowane do ostatniego szczegółu. A tu napatoczyła się szesnastoletnia dziewczyna, wyobrażasz sobie? Jeszcze dziewica! Można by rzec, że straciła je na swoim pierwszym Polowaniu.
— Dzisiejsza młodzież chce mieć od razu wszystko — powiedziała Teresa.
— To było takie proste. Antonelli miał ją na muszce. Jedyna rzecz, którą musiał zrobić, to nacisnąć cyngiel. A on czekał, cholerny sybaryta. Już miał ją praktycznie martwą, ale zaczął rozkoszować się jej śmiercią. To prawda, że dziewczyna nie miała na sobie zupełnie nic. Antonelli myślał, że jest bezpieczny. W zasięgu wzroku nie było żadnej broni. Ona liczyła na moment zawahania i dostała ten ułamek sekundy, którego potrzebowała, żeby go udusić własnymi włosami.
— W jaki sposób ona uzyskała pozwolenie na tego rodzaju broń?
— To nieważne. Natomiast ważne jest, że nie przewidziałem czegoś takiego. To jeszcze jedna plama na mojej opinii. Jak myślisz, czyja naprawdę się staczam?
— Tamto nie było twoją winą. Ale teraz musisz lepiej pilnować interesu. Czy ten Harold ma szansę?
— Kto wie? Kto się tym przejmuje? — Albani podkreślił te słowa dramatycznym gestem. — Nie, nie ma najmniejszej cholernej szansy. Ale musi zwyciężyć. Postaram się to jakoś zaaranżować, bo od tego zależy nasze przetrwanie i to jest ważniejsze niż czyjeś głupie życie, prawda?
— Kochanie, masz całkowitą rację. Na pewno coś wymyślisz. A teraz chodź na obiad.
Po powrocie do domu Louvaine oddał się rozmyślaniom. Strasznie szkoda, że przepadła murowana szansa na załatwienie Harolda. Przyszła Jacinth i zastała go przy stole roboczym. Przebrała się i wyszła ponownie. Wieczorem Louvaine zrobił sobie lekką kolację, grzanki z zapiekanymi kawałkami homara.
Później przyszedł Souzer, nalał sobie drinka i usiadł w metalowym krześle wyłożonym skórą. Czekał, aż Louvaine zwróci na niego uwagę.
Louvaine miotał się po całym pokoju. Podszedł do biurka, odszukał notes z adresami. Zaczął go przeglądać, wreszcie coś znalazł, zastanowił się, zacisnął usta i powoli kiwnął głową z aprobatą.
— Souzer.
— Tak, szefie?
— Znasz Hortona Foote’a, prawda?
— Pewnie.
— Wiesz, gdzie teraz jest?
— Myślę, że zalewa robaka w barze Clancy’ego koło Trocadero.
— Chciałbym, żebyś poszedł po niego i przyprowadził go tutaj. Natychmiast.
— Już się robi, szefie. Ale pan wie, że Foote przynosi pecha. Jest też największym wrogiem, jakiego ma pan na wyspie.
— Dlatego w tej sytuacji idealnie mi się nada.
— Rozumiem — odparł Souzer, chociaż oczywiście niczego nie rozumiał, ale teraz nie miało sensu wypytywać. Szef lubił zachowywać swoje drobne sekrety dla siebie. Ruszył do drzwi.
— Ach, jeszcze jedno — zatrzymał go Louvaine.
— Tak?
— Po drodze powiedz portierowi, żeby przygotował mój samochód. Mercedesa tym razem, nie buicka.
Souzer chciał spytać jaki jest plan, ale wiedział, że to bezcelowe. Louvaine sam mu powie, jeśli będzie chciał.
Następnie Louvaine spędził przy telefonie prawie całą godzinę. Dzwonił do przyjaciół w mieście. Zdążył obdzwonić wszystkich, zanim przyszedł Foote.
Foote był niewysoki, miał niecałe czterdzieści lat i brązową pobrużdżoną twarz. Ubrany był w znoszony biały garnitur, kapelusz fedora z popękanym rondem i sandały.
— Proszę siadać i nalać sobie jakiegoś drinka. Pewnie się pan zastanawia, dlaczego go zaprosiłem tutaj.
— To jedyny powód, dla którego tutaj przyszedłem. — Foote nalał sobie najlepszego bourbona, jakiego miał Louvaine.
— Wiem, że pan mnie nienawidzi. Myśli pan, że zabiłem niehonorowo pańskiego brata w Polowaniu dwa lata temu.
— A co? Nie zrobił pan tego?
— Skoro już mówimy w cztery oczy: tak, zrobiłem to.
Foote’a zatkała ta bezpośrednia odpowiedź. Kiwnął głową | j stwierdził:
— Tak właśnie myślałem — ale nie czuł wściekłości.
— O ile sobie przypominam, pan niezbyt lubił brata, prawda?
— Nienawidziłem tego skurwysyna i życzyłem mu nagłej śmierci! — wykrzyknął Foote z wściekłością. — Ale to nie ma znaczenia. Nie mogę pozwolić, żeby obcy wybijali po kolei członków mojej rodziny. Jak by to wyglądało?
— No cóż, zaprosiłem tu pana, mając nadzieję, że uda mi się nieco załagodzić sprawę.
— I jaką ma pan propozycję? — warknął Foote.
— Dam panu dwie rzeczy, których pan pożąda najbardziej.
— To znaczy?
— Jedną są pieniądze.
— Pieniądze! — To słowo było jak miód w jego ustach. — Proponuje mi pan pieniądze jako rekompensatę? — Jego twarz pojaśniała.
— Oczywiście, że nie. To byłoby dla pana uwłaczające.
— Tak, oczywiście, ma pan rację — przyznał gorzko Foote.
— Ale proponuję panu dobry zarobek.
— Och! — Foote był rozczarowany.
— Miałby pan okazję dopełnić drugiej z dwóch rzeczy, które najbardziej pan kocha.
— To znaczy?
— Zdrady.
Foote odchylił się w fotelu. Mimo wszystko, życie nie jest beznadziejne. Czasami zdarzają się dni, kiedy sprawy zaczynają układać się lepiej, a szczęście przychodzi z najmniej spodziewanej strony.
— Skąd pan mnie tak dobrze zna?
— Pan naprawdę potrzebuje zdrady, prawda? Potrzebuje jej pan jak ryba wody. Bez niej czuje się pan źle.
— Jest pan bardzo spostrzegawczy, skoro się pan tego domyślił. Mój psychiatra mówi, że po to, by zachować równowagę emocjonalną, muszę nieustannie zdradzać. Powiedział też, że dobrze mi zrobi mordowanie z zimną krwią. Ale nie mogę się z tym zgodzić. Przecież próbując tego rodzaju sztuczek samemu można zostać zabitym. Ale bez obrazy. Nie piję do pana.
— Tak też to zrozumiałem. Proponuję panu pięć tysięcy dolarów za coś, co uzna pan za dobrą zabawę.
— Niech będzie dziesięć i będę się tym bawił jeszcze lepiej.
— No, zgódźmy się na siedem i pół, bo mimo wzajemnej nienawiści jesteśmy starymi przyjaciółmi. Zgoda?
— Dobra. Kogo mam zdradzić? Jedną osobę, czy może kilka?
— Jednego z twoich przyjaciół. Michelangela Albaniego.
— Albani?! Ależ to mój naprawdę bliski przyjaciel. Zdradzenie go to brzydka sprawa.
— No, to jak? Na tym właśnie polega zdrada, nieprawdaż?
— Chyba tak. Jak widzę, lubisz nazywać rzeczy po imieniu.
Louvaine wzruszył ramionami i przytaknął głową.
Foote głęboko się zamyślił.
— To będzie bardzo niekorzystne dla Albaniego. Jeśli tym razem też przegra, to chyba nic go już nie uchroni przed bankructwem. Wiesz, co to oznacza?
— Pozwól mi zwrócić ci uwagę na fakt, że w przeciwnym przypadku jego klient zabije mnie, co da Albaniemu premię i rozgłos, które mu są bardzo potrzebne. Czy naprawdę bardzo się przejmiesz, gdy Albani w końcu zbankrutuje?
— Jeżeli on zostanie rządowym niewolnikiem, ja będę miał szansę zdobyć Teresę. Widziałeś ją? Nigdy nie wypuszcza jej z domu, taki zazdrosny. A ona jest najsłodszą…
Louvaine przerwał mu niecierpliwym machnięciem umanikiurowanej dłoni.
— Nie ściągnąłem cię tutaj po to, by organizować ci randkę. Rozmawiamy o pieniądzach i zdradzie.
— W porządku. Jestem do usług. Co mam zrobić?
Louvaine podszedł do ściany, gdzie wisiały jego nagrody i trofea oprawione w szkło i srebrne ramki. Zdjął jedno, wyjął z ramki arkusz i odwiesił pustą ramkę na miejsce.
— Wiesz, co to jest, prawda?
— To Karta Zdrady. Nigdy nie widziałem tego z bliska, ale oczywiście wiem, co to jest.
— Słuchaj uważnie. Chcę, żebyś wziął tę Kartę…
Następnego ranka Albani dowiedział się ze swoich źródeł, że Louvaine wziął swojego wielkiego, opancerzonego mercedesa, zebrał kilku bliskich przyjaciół i wyjechał do willi na wsi. Zamierzał urządzić tam przyjęcie przed Saturnaliami. Albani połączył się z informacją dla Obserwatorów i kazał sobie przysłać przez posłańca plan willi i mapy okolicy. Tak jak się obawiał, willa była dobrze i dokładnie strzeżona.
Zastanawiał się, jak można by się do niej dostać, kiedy zadzwonił jeden z jego informatorów z ciekawą wiadomością. Horton Foote zdobył gdzieś Kartę Zdrady i chciał ją sprzedać.
Karta Zdrady! To było coś, co przyda się teraz najbardziej.
Albani zadzwonił do Foote’a, ale jego telefon był wyłączony. Potem obdzwonił jego przyjaciół. Jeden z nich powiedział, że niedaleko zoo widziano ponurą postać w długim czarnym płaszczu przeciwdeszczowym, zakładanym w chwilach najgłębszej depresji.
Według tego przyjaciela, Foote wyglądał na tak zdesperowanego, że chyba miał chęć rzucić się lwom do pyska. Powstrzymywała go jedynie myśl, że czułby się jeszcze gorzej, gdyby te bestie go wypluły. Inny przyjaciel widział Foote’a opartego o pachołek cumowniczy w południowych dokach i wpatrzonego w pływające śmiecie. Bez wątpienia rozważał możliwość dołączenia do nich.
— Wygląda na to, że jest naprawdę w marnej formie — powiedział Haroldowi Albani. — Ogarnął go samobójczy nastrój. To dobrze dla nas, bo będziemy mogli dostać tę Kartę po rozsądnej cenie.
— Nie rozumiem. Co to takiego ta Karta Zdrady?
— Rząd wydaje ją przypadkowym osobom i w bardzo ograniczonych ilościach. Mając Kartę, możesz każdego zmusić, by postąpił całkowicie wbrew podstawowym zasadom lojalności. Dzięki tej Karcie dostaniesz się niepostrzeżenie do willi Louvaine’a.
— A potem?
— Potem go oczywiście rozwalisz. — Albani spojrzał na zegarek. — Już trzecia? Musimy się spieszyć. Zabawa jest dziś wieczorem. Zgodnie z moimi informacjami, Louvaine wraca jutro rano do miasta, żeby się przygotować do Saturnaliów. Musisz dostać się do willi dziś w nocy, i załatwić go z zaskoczenia. Jeśli przegapimy tę szansę, potem wszystko może pójść na opak.
— W porządku, jedziemy.
— Najpierw musimy znaleźć Foote’a. Rozdzielimy się. Ja zobaczę, czy jest w zoo, a ty pojedziesz do doków. Gdy tylko zdobędziemy Kartę, wyruszymy załatwić Louvaine’a ostatecznie.
Albani jechał swoim białym lamborghini do zoo w bardzo marnym nastroju. To było coś więcej niż lekka depresja. Zaczynał podejrzewać, że znowu postawił na przegranego, że wszystko co mu jeszcze pozostało postawił na człowieka, który nie jest wystarczająco inteligentny, żeby się bać i nie potrafi działać odpowiednio szybko, kiedy nadarza się okazja.
Jednak często się zdarzało, że nowicjusze zdumiewająco dobrze walczyli z doświadczonymi Łowcami. Po dłuższym czasie atmosfera codziennego ryzyka panująca na Esmeraldzie sprawia, że Łowcy przyzwyczajają się do wszechobecnego niebezpieczeństwa i stają się beztroscy i nieostrożni.
Wbrew tej powszechnej tendencji, Louvaine był ostrożny i pełen pomysłów. Jedno z jego pierwszych zabójstw było prawdziwym majstersztykiem.
Przebrany za chirurga, zastrzelił swoją Ofiarę na sali operacyjnej Szpitala Sióstr Miłosierdzia, nie dając przeciwnikowi zawiniętemu w białe prześcieradła żadnej możliwości otwarcia ognia z dwulufowej protezy. Jak Harold da sobie radę, gdy dojdzie do zwarcia? Raczej nie można było oczekiwać od takiego hreczkosieja zabójstwa w pięknym stylu. Ale jeśli dostanie Kartę Zdrady, to może jeszcze będzie miał szansę.
Albani był tak zamyślony, że prowadził automatycznie, zwracając jedynie uwagę na ważniejsze znaki drogowe. Zrozumiał swój błąd, kiedy usłyszał za sobą syrenę. Skręcił szybko w bok, ale samochód policyjny skręcił za nim i dogonił go. Z samochodu wyszedł policjant w porządnie wyprasowanym mundurze khaki, wypolerowanych czarnych butach, okularach przeciwsłonecznych i z pasem Sam Browne, z którego zwieszały się w olstrach dwa pistolety magnum 44.
— Chyba trochę za wolno się jechało, co? — powiedział policjant zwodniczo słodkim głosem. — Nie patrzy pan już na znaki drogowe?
— Patrzyłem, tam był znak „niebezpieczny zakręt, zwiększyć szybkość”. I naprawdę chciałem zwiększyć szybkość, tylko noga ześliznęła mi się z pedału gazu i nacisnąłem niechcący hamulec. To się może zdarzyć każdemu.
— Obserwowałem pana. Cały czas jechał pan piętnaście kilometrów poniżej dolnej granicy dopuszczalnej w mieście. Jak mam to rozumieć? Urządza pan sobie drwiny z naszych Przepisów Lekkomyślnej Jazdy?
— Ależ skąd! Jestem jednym z najdzikszych kierowców na wyspie.
Policjant spojrzał na niego z politowaniem. Już nie raz słyszał takie zapewnienia. Obszedł samochód, sprawdzając w jakim jest stanie.
Niestety Albani miał pecha, bo nie utrzymywał go w sposób należyty, przynajmniej z punktu widzenia Esmeraldzian. Policjant stwierdził, że wszystkie światła działają poprawnie, nawet migacze. Było to wyraźne pogwałcenie Ustawy o Niebezpiecznej Jeździe.
— No, tak. Muszę postąpić zgodnie z przepisami o Obowiązku Lekkomyślnej Jazdy.
Albani daremnie się poniżał, kiedy policjant podłączał specjalne urządzenie do komputera sterującego lamborghini. Błagał o odroczenie i oferował nawet sporą łapówkę. Ale miał wyraźny niefart, bo trafił na Bezłapówkowy Czwartek.
Kiedy urządzenie było na miejscu, policjant upewnił się jeszcze, że pas nie jest zapięty.
— Życzę szczęścia, przyjacielu. Kara będzie trwała jedynie dziesięć minut, a ruch dzisiaj nie jest zbyt duży.
Policjant usunął się z drogi. Urządzenie zadziałało, wciskając do dechy pedał gazu. Samochód rzucił się do przodu z piskiem, zostawiając za sobą swąd palonej gumy.
Wiadomość o Obowiązku Lekkomyślnej Jazdy rozchodzi się lotem błyskawicy. Samochody osobowe, ciężarówki i autobusy zjeżdżały natychmiast na chodnik czy pobocze. Przechodnie chowali się, gdzie kto mógł, a wyjące lamborghini przelatywało obok nich jak tornado.
Albaniemu udało się wykonać ostry skręt w lewo, na główną autostradę wyjazdową z miasta. Przyspieszenie wgniatało go w siedzenie, kiedy wyprzedzał samochody raz z lewa, raz z prawa. Włączyło się sterowanie kierownicą, puszczając samochód zygzakiem po autostradzie, potem na pole i w końcu na drogę drugorzędną. Albani siłował się z kierownicą, jakby walczył z pytonem, wciskając cały czas hamulec, ale tak, żeby go nie spalić.
Najgorsze przyszło, kiedy ze sto metrów przed sobą zobaczył samochody stojące w korku na całej szerokości jezdni. Przestał walczyć z niepokonanymi urządzeniami i zamknął oczy.
Właśnie w tym momencie upłynął dziesięciominutowy okres Jazdy Obowiązkowej i pedał gazu wyskoczył do góry. Albani natychmiast wcisnął wyrzutnik spadochronu i urządzenia bezpieczeństwa, w które wyposażone są wszystkie samochody na Esmeraldzie. Udało mu się zatrzymać kilka metrów przed zatłoczonym skrzyżowaniem.
Po tym przeżyciu do zoo jechał już noga za nogą. Jako nagrodę za przeżycie Obowiązku Lekkomyślnej Jazdy, kierowca otrzymywał zezwolenie na dwadzieścia cztery godziny tak ostrożnej jazdy, jaką sobie tylko życzył. W przypadku Albaniego było to trzydzieści kilometrów na godzinę i ani krztyny więcej.
Portier w zoo zastanawiał się długi czas i dopiero po otrzymaniu pięciodolarowego banknotu przypomniał sobie człowieka, który wyglądał jak Horton Foote, który długi czas przyglądał się pawianom. Facet odjechał pół godziny temu.
Albani popędził do miasta łamiąc wszelkie przepisy bezpieczeństwa, co zadowoliłoby najbardziej nawet wymagającego policjanta. Równocześnie Harold zdążał w kierunku wybrzeża. Foote miał zwyczaj kręcić się w pobliżu miejsca zwanego Salon Ostatniej Szansy Mulligana & Noclegi. Była to wysoka, wąska budowla w pobliżu doków.
— Foote? — upewniał się właściciel. — Taki chudy facet w długim czarnym płaszczu? Tak, czasami tu przychodzi. Ale nie wiem, gdzie jest teraz.
— Muszę go znaleźć — powiedział Harold.
— Na pańskim miejscu szukałbym go w pobliżu portu rybackiego, na rogu Lakehurst i Viande. Foote czasami pracuje przy czyszczeniu ryb, kiedy nadziewalnia wieprzy jest zamknięta.
Harold pojechał do portu. Przybijały tu kutry z Kuby, Haiti i Bahamów. Mewy zataczały koła na wodą w poszukiwaniu resztek ze statków. Kutry, poruszane lekką bryzą, kołysały się na cumach, maszty wydawały trzaski i pojękiwania. Wiele z tych statków udekorowano już na pierwszą noc Saturnaliów. Dziś wieczorem odbędzie się pokaz. Przez port przedefilują udekorowane łodzie, będą ognie sztuczne i kolorowe reflektory.
Na nadbrzeżnym pachołku siedział stary obdartus. Wpatrywał się w morze.
— Foote? — upewnił się. — Horton Foote? Jeśli pan zna ścieżki porannej mgły, to wie pan, gdzie jego posterunek.
— Słucham?
— Kipling — wyjaśnił staruszek. — Bardzo panu zależy na znalezieniu go?
— Tak, bardzo.
— Aż tak, by to było warte dwudziestu dolców?
Harold zapłacił, a starzec poprowadził go przez ciemniejące uliczki Esmeraldy w labirynt zakrętów i zaułków starego miasta. Było to miejsce, gdzie śmieci gniją w rynsztokach, gdzie bezpłodne szpaki walczą ze szczurami o smakowite kąski. Z jakiegoś balkonu dochodził kobiecy głos, śpiewający rzewną ludową piosenkę, starą jak piramidy, o smutku codziennej przepierki, kiedy mąż nie wróci już nigdy do domu i nie da jej rzeczy do prania.
Miejscy włóczędzy, niektórzy o nie ogolonych, leniwych twarzach, inni o wąskich czołach i lubieżnych rysach, leżeli na schodkach domów z rękami w kieszeniach i fajkami w ustach, zupełnie jakby czekali na Holbeina, by namalował ich portrety. Zapaliły się lampy gazowe. Każdą lampę otaczał gorejący nimb. Architekci Esmeraldy skopiowali to ze starego filmu Lairda Cregara. Pieśń zamilkła i niebieski zmierzch przeszedł w pełną dźwięków noc.
— On jest tam — starzec machnął ręką w głąb uliczki.
Harold spojrzał we wskazanym kierunku. Po drugiej stronie jezdni zobaczył kawiarenkę. Jasne światło i lustra we wnętrzu stwarzały wrażenie, że jest znacznie większa. W środku zauważył mężczyznę w długim czarnym płaszczu przeciwdeszczowym. Siedział przy stoliku pod ścianą i pił coś, co przy bliższym spojrzeniu okazało się whisky z cytryną. Osobą siedzącą przy nim był sam Michelangelo Albani, popijający negroni.
— O, Harold! Dołącz do nas. Przyszedłem tu przed chwilą. Horton, to mój przyjaciel, Harold Erdman. Jego również nie interesuje zakup tej twojej Karty Zdrady.
Albani rzucił Haroldowi jednoznacznie wymowne spojrzenie: „potwierdź to”.
— To prawda, nie potrzebuję Karty Zdrady — przyznał Harold, a następnie zwrócił się do Albaniego: — Co u ciebie słychać?
— Wyobraź sobie, po południu wpakowali mi Obowiązek Lekkomyślnej Jazdy. A na dodatek dziś jest Bezłapówkowy Czwartek. Cholerny pech. No cóż, czasami się wygrywa, czasami przegrywa. A co u ciebie?
— Hej, dajcie spokój. Myślicie, że nie mam swoich źródeł informacji? Przecież wiem, jak bardzo potrzebujecie mojej Karty Zdrady — przerwał im tę lekką rozmówkę Foote.
— Przejrzałeś mnie na wskroś. Masz rację, Foote. Chcę ją kupić. Nie teraz oczywiście, lecz za tydzień, dwa, może za miesiąc. Wtedy będę mógł ci złożyć bardzo atrakcyjną ofertę.
— Nie mogę tak długo czekać — warknął Foote.
— A, to ciekawe — skomentował Albani.
— Jestem jednak pewien, że wy również nie możecie czekać.
Harold z wrażenia przełknął ślinę. Wdepnęli w sytuację bez wyjścia. Niestety nie potrafił utrzymać kamiennej twarzy tak jak Albani. Foote, niski, brzydki facet z brązowo–czerwonym znamieniem w kształcie latającej ryby pod lewą pachą, potarł nos.
— Ile chcesz za Kartę? — spytał Albani.
— Dwieście dolarów.
— Załatwione — zgodził się Harold.
Albani rzucił mu karcące spojrzenie, ale Harold już wręczał pieniądze.
Kiedy odeszli dość daleko, Albani powiedział:
— Mógłbym to zbić do pięćdziesięciu.
— Może i tak, ale robi się późno.
Albani spojrzał na zegarek. Potem zorientował się, że zapadł już zmierzch.
— Do diabła! Powinniśmy się pospieszyć, jeśli mamy dotrzeć do willi Louvaine’a jeszcze tej nocy. A przecież musimy najpierw pojechać po kostiumy!
Jacinth z fasonem zahamowała swoim ślicznym sportowym samochodem przed domem Louvaine’a. Wieczór był tak piękny, że powinno się wyjść na spacer, albo nawet pojechać na wycieczkę. Jednak uroki przyrody nie robiły wrażenia na tej młodej damie. Jej ciemnogranatowe oczy skrzyły się gniewem.
Gwałtownie zatrzasnęła drzwi auta i energicznie poszła do wejścia. Wyglądała uroczo w sukience mini i dopasowanym bolerku. Nie musiała dzwonić. Kluczem, który Louvaine dał jej w najbardziej obiecującym okresie ich stosunków, otworzyła drzwi apartamentu i weszła.
— Louvaine? — zawołała. Z głębi ciemnych pomieszczeń nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Zapaliła światło i weszła do garderoby Louvaine’a. Brakowało jego zamszowej kurtki i tweedowej czapki, a także broni. A więc prawdą było to, co mówili jego znajomi. Pojechał do swojej willi na wsi i nie tylko jej nie zaprosił, lecz nawet nie zostawił wiadomości. I lepiej niech się potem nie tłumaczy wymogami Polowania! Ona zna co najmniej dziesięć osób, które zostały zaproszone na dzisiejsze przyjęcie. A jej nie zaprosił!
Mimo że była wściekła, nie przestawała myśleć. Próbowała zrozumieć, dlaczego Louvaine tak nagle postanowił zorganizować to przyjęcie i dlaczego jej nie zaprosił, niezależnie od wszystkich osobistych powodów.
Siadła na jednym ze zbyt mocno wyściełanych krzeseł i zapaliła lekko narkotyzowanego papierosa. Przypomniała sobie, co Louvaine mówił o Haroldzie. Idealna Ofiara. Tak go określał.
A potem, patrzcie i podziwiajcie! Komputer Polowań, mając do wyboru tysiące różnych kombinacji, wybiera właśnie tę jedną jedyną najbardziej pożądaną. Zadziwiające! I czemu on teraz poleciał na ubaw z przyjaciółmi, ale bez niej?
W porządku, zastanówmy się. Chyba Louvaine urządził to przyjęcie po to, aby przyciągnąć Harolda za sobą. I Harold, z tym swoim Obserwatorem Albanim mogą być na tyle głupi, żeby tam pojechać. A Harold nie powinien jechać w rejon, gdzie Louvaine jest znany, bo wiadomo, że chętnie płaci każdemu i ludzie go bardzo lubią.
Ale coś tu jednak nie pasowało. Brakowało jakiegoś ważnego kawałka układanki. Brakowało jej jakiejś istotnej informacji, tylko nie wiedziała, jakiej. Zaczęła chodzić po pokoju, tam i z powrotem. Prześliznęła się wzrokiem po ścianie zawieszonej trofeami i pamiątkami z Polowań. Podeszła i przyjrzała się dokładniej. Tak, jedna ramka jest pusta. Niewielka ramka, ozdobiona srebrnym cyzelowaniem. Co tu było? Nie mogła sobie przypomnieć. Miała już dać sobie spokój z tym wszystkim, kiedy odruchowo obróciła ramkę. Na odwrocie, wyraźnym, pochyłym pismem Louvaine’a, wypisane były słowa: „Tę Kartę Zdrady odziedziczyłem po wuju Oswaldzie, niech spoczywa w pokoju”.
Louvaine zabrał swoją Kartę Zdrady! Ciekawe. Ale wobec kogo chciał jej użyć, skoro wszyscy są po jego stronie? Teraz tajemnica stała się jeszcze bardziej niezgłębiona. Jacinth musiała się napić.
Podeszła do barku. Na barku stał telefon, a przy nim leżał otwarty notatnik z jakimś zapiskiem: numerem telefonu i nazwiskiem: Horton Foote. Jeden z wrogów Louvaine’a!
I znów nic nie miało sensu. Czemu Louvaine miałby dzwonić do człowieka, który go nienawidzi?
Usiadła i zaciągnęła się papierosem. Odpowiedź przyszła sama. Louvaine, ze swoją zdolnością do intryg, ściągnął tego człowieka, bo nikt nie będzie nawet przypuszczał, że zgodziłby się dla niego pracować!
Louvaine mógł dogadać się z Foote’em, jeżeli zaproponował, że odpowiednio mu zapłaci za „sprzedanie” Karty Zdrady Haroldowi. W ten sposób Harold będzie myślał, że dostaje się do willi całkowicie potajemnie, a tam już będzie na niego czekał Louvaine, zaczajony z bronią gotową do strzału.
To jej się nie podobało. Uważała, że jest to absolutnie niemoralne. Najpierw stwierdził, że Harolda można łatwo zabić. Potem zorganizował wszystko tak, by Komputer Polowań wylosował go jako parę z łatwą Ofiarą, a teraz wciąga go w zasadzkę za pomocą Karty Zdrady. Można stosować najrozmaitsze triki, ale tego rodzaju rzeczy nie są zgodne z duchem Polowań.
Nie zaprosił jej na to przyjęcie, bo obawiał się, że mogłaby się domyślić, co kombinuje.
Otworzyła górną szufladę stolika pod telefonem i wyciągnęła notes z telefonami. Znalazła nazwisko Harolda. A przecież Louvaine w żaden normalny sposób nie mógł się dowiedzieć tak szybko, kto jest jego Łowcą!
Zadzwoniła. Okazało się, że to numer apartamentu Nory, która podniosła słuchawkę.
— Słuchaj, właściwie mnie nie znasz. Jestem Jacinth Jones. Spotkałyśmy się na Balu Jubileuszowym. Jesteś przyjaciółką Harolda, prawda?
— Tak, a o co chodzi?
Jacinth opowiedziała jej o swoich odkryciach.
— Jestem starą znajomą Louvaine’a, ale wydaje mi się, że on prowadzi nieczystą grę. Oszukuje, a to mi się nie podoba. Więc pomyślałam, że ci o tym powiem, żebyś mogła ostrzec Harolda, bo sądzę, że powinien mieć się na baczności.
— Och, Boże! Mam tylko nadzieję, że jeszcze nie jest za późno i zdążę go zatrzymać, zanim wyjdzie. Mieli gdzieś jechać z Alba — nim. Już dzwonię do domu Albaniego. Jacinth, bardzo ci dziękuję.
Nora, w niebieskim szlafroku i z krótkimi blond włosami, jeszcze mokrymi po prysznicu, odszukała numer Albaniego i zadzwoniła.
— Mieszkanie Albanich. — Telefon odebrała Teresa.
— Czy jest pan Albani albo Harold?
— Tak, ale są w piwnicy, zajmują się ważnymi przygotowaniami. Polecono mi, żebym im nie przeszkadzała. Kim pani jest?
— Nazywam się Nora Albright. To u mnie mieszka Harold, pochodzimy z tej samej miejscowości.
— Ach, tak, mówił mi o pani. Zechce pani zostawić wiadomość? Gdy tylko skończą rozmowę poproszę go, by do pani zadzwonił.
— To jest naprawdę bardzo pilne. Właśnie się dowiedziałam, że dokonano jakiegoś oszustwa z Kartą Zdrady. Jakiś człowiek, nazwiskiem Horton Foote, sprzedał ją Albaniemu. Ale okazuje się, że ten Foote został zatrudniony przez Louvaine’a! Oni to ukartowali! Jeśli pojadą do willi, Harold wejdzie prosto w zasadzkę!
— Matko Święta, och, nie! Jeżeli Mike straci następnego klienta, to już po nim!
— Więc wyciągnij ich z piwnicy i daj do telefonu Albaniego lub Harolda.
— Niestety, nie ma ich tu. Skłamałam.
— Dlaczego?
— Bo Mike mi tak kazał. Żeby ludzie myśleli, że nadal są w mieście.
— Pojechali do willi?
— Wyjechali jakieś pół godziny temu. Jak myślisz, możemy coś zrobić? Może zawiadomiłybyśmy władze, żeby przerwać ich walkę?
— Nie. To, co zrobił Louvaine, nie jest niezgodne z prawem, a jedynie niehonorowe i nieetyczne. Niech pomyślę… Słuchaj, wyłączam się. Mam pewien pomysł.
Nora odłożyła słuchawkę. Nie miała żadnej możliwości skontaktowania się z Haroldem czy Albanim. Również nie dojechałaby do willi na czas. Mogła zrobić tylko jedno. Miała jedynie nadzieję, że to się uda. Wykręciła numer Showu Krainy Polowań.
Albani nie lubił rozstawać się ze swoim lamborghini. Prawdziwy mężczyzna ma wiele zajęć i jedynie część życia może przeznaczyć na prowadzenie samochodu. Albani chciał wykorzystać każdą dostępną chwilę. Jednak wymogi zawodu miały pierwszeństwo przed osobistymi upodobaniami. Pośpiesznie wybrał przebranie dla siebie i Harolda i z Kartą Zdrady w kieszeni pojechali na Główny Dworzec. Zdążyli jeszcze na pociąg o dziewiętnastej piętnaście do Santa Marta, niewielkiej miejscowości, w pobliżu której znajdowała się willa Louvaine’a.
Pociąg był pełen ubranych w czarne garnitury wieśniaków, wiozących duże plecione kosze z salami i owocami drzewa chlebowego, dwiema specjalnościami wyspy.
Kiedy Kraina Polowań uzyskała niezależność, Założyciele w pierwszej kolejności wyrzucili z wyspy wszystkich mieszkańców, aby mieć czysty demograficzny start. Jednak po długich dyskusjach zdecydowano, że potrzebni są wieśniacy, tyle że nie pierwsi z brzegu. Esmeralda potrzebowała naprawdę porządnych wieśniaków, zadowolonych ze swojego losu i aprobujących otaczające ich zewsząd bogactwo i wystawny tryb życia. Założyciele rozumieli, że naprawdę dobrzy wieśniacy nie będą tani. Ale też nie powinno się stosować presji dla wywołania tej zdumiewającej służalczości, tak wartościowej we współczesnym świecie.
Po wielu analizach zdecydowano się na import wieśniaków z południowej Europy. Zaangażowano hiszpańskie i włoskie agencje. Dane personalne przesyłano do ośrodków obejmujących całe Południe Europy. Przeprowadzano rozmowy z kandydatami. Najlepszych kierowano do powszechnie znanej Szkoły Wieśniaków w szwajcarskim kantonie Zug, gdzie nadawano im ostateczny szlif.
Wieśniacy na Esmeraldzie nie mieli wiele do roboty. Byli zwykłymi pozorantami. Na roli pracowali rządowi niewolnicy, i to oni wykonywali najcięższe prace, takie jak orka, siew, pielenie, nawożenie i żniwa. W każdą niedzielę wszyscy wieśniacy Esmeraldy tańczyli i spędzali dużo czasu na piciu slogu, mieszaniny wina i piwa, którą producenci z Esmeraldy daremnie próbowali spopularyzować.
Wieśniacy spędzali również dużo czasu na przechwalaniu się jacy są bogaci i jurni, podczas gdy ich żony zostawały w domu i piekły w całości nadziewane kukurydzą świnie.
Ich ludowe stroje zostały zaprojektowane przez Jiki z Hollywood. Składały się z długiej spódnicy dla kobiet, dla mężczyzn workowatych spodni i, dla obu płci, dopasowanego sznurowanego topu.
Dzieci wieśniaków sprawiały kłopoty, jak zresztą wszystkie dzieci. Na szczęście, zaraz po okresie dojrzewania wysyłano je do szkoły handlowej w Kaszmirze, co zadowalało wszystkich.
Uważny widz mógł zauważyć dwie osłonięte postacie, które wysiadły z pociągu na stacji Santa Marta del Campo, miasteczka znajdującego się w odległości jakichś osiemdziesięciu kilometrów od stolicy. Przybysze poszli prosto do Blue Bophor, największej tawerny w miasteczku, i porozmawiali z jej właścicielem. Jeden z obcych, szczupły mężczyzna z długą fałszywą brodą, pokazał właścicielowi coś, co trzymał ukryte w ręku. Właściciel wpatrywał się w to przez chwilę, a potem na jego twarzy zagościł podstępny wyraz.
— O, uważa pan, że ja mam z tym coś wspólnego? — Odbył roczny kurs dla wiejskich oberżystów w Północnej Anglii, co słychać było po jego wymowie.
— Chcemy się zobaczyć z Antoniem Ferią — powiedział brodacz.
— Oł, on jest zajęty. Proszę zrozumieć, on właśnie szykuje przyjęcie na Wzgórzu.
— Wiem o tym. — W ręce brodacza pojawił się złożony banknot. — Mimo to proszę go zawołać, to mój stary przyjaciel.
Właściciel wziął banknot, ukłonił się dla okazania wdzięczności, i poszedł do telefonu.
Kiedy młody Django Feria wrócił do domu ze szkoły, w saloniku matki zastał dwóch dziwnych mężczyzn. Jeden był wysoki i przystojny, ale z fałszywą brodę. Drugi, potężniejszej postawy, z ciemnymi włosami, nosił się całkowicie na czarno, łącznie z miękkimi butami do kostek. Jego niebieskie, blade jak pomocne niebo oczy, miały zimny stalowy połysk. Django od razu zwrócił na to uwagę i spytał:
— Tato, kto to?
— Milcz — skarcił go Antonio Feria. Django zauważył, że ojciec włożył świeżą koszulę z kutasikami, którą zakładał tylko w święta i na stypy. Ten obcy musi być kimś ważnym, pomyślał Django, ale nie dał po sobie poznać, że to odgadł. W jego Średniej Szkole Wiejskiej starannie wtłoczono mu do głowy, że nie należy myśleć o tym, o czym inni ludzie woleliby, żeby nie myślał.
Do domu weszła jego starsza siostra, Miranda. Zatrzymała się na chwilę w zakłopotaniu, wysunęła do przodu biodro i wydęła namiętną dolną wargę. Miała gęste, niemożliwe do poskromienia włosy, była wyższa niż typowa wieśniaczka, ale niższa niż arystokratki. Jej niewielkie, strome piersi pięknie się rysowały pod cienkim materiałem wiejskiej bluzki. Należało przypuszczać, że nogi, całkowicie ukryte pod długą grubą spódnicą, też są kształtne.
— Ojcze, co ty zrobiłeś? Kim są ci ludzie? — W jej głosie słychać było przerażenie. Jednak jej mina wyraźnie dawała do zrozumienia, że być może nie miałaby nic przeciwko temu, by znaleźć się pod władzą jednego z nich, czy obu, chociaż nie równocześnie.
Antonio Feria usiadł przy stole z heblowanego drewna, potarł nieogoloną brodę i nalał sobie szklankę ouzette. W jego oczach malowała się wściekłość, ale i rezygnacja.
— Nic się nie stało — odparł szorstko. — Ten człowiek — wskazał Harolda prawą, chromą ręką — zabierze cię dziś wieczorem na przyjęcie do Señora Louvaine’a. Zaniesie tam kurczaka teriyaki, zastępując Giovia, tego nowego wieśniaka w miasteczku, którego Señor Louvaine jeszcze nie widział. Ty pójdziesz z nim, niosąc tradycyjne pączki. Jasne?
— On nie jest stąd. — Miranda z ciekawością przyglądała się Haroldowi. — To też nowy wieśniak?
— Nie, to Łowca i pochodzi z daleka.
— Łowca? Na kogo poluje?
Ojciec patrzył przed siebie. Twarz miał wykrzywioną bólem.
— Poluje na Louvaine’a, na el Patron — wymamrotał cicho i szybko nalał sobie nową szklaneczkę ouzette.
— Ojcze! Chcesz zdradzić Señora Louvaine’a, który tyle dobrego zrobił dla nas i dla całego miasteczka?!
Antonio Feria wymamrotał coś pod nosem i zaszurał nogami po brudnej podłodze. Obok niego leżał spory stosik świńskich nóżek, kupionych tanio na targu w Santa Catalina.
— A jaki mam wybór? — zawołał z rozpaczą. — On ma Kartę Zdrady. Wiesz, jakie kary nakłada się na człowieka, który nie spełni rozsądnego żądania posiadacza Karty.
— No, tak — zgodziła się Miranda. — Chyba nie mamy wyboru. Ale jak go przeprowadzimy przez straże?
— Nie powinno być kłopotu. Damy mu identyfikator Giovia.
— Ależ, ojcze, Giovio ma metr pięćdziesiąt.
— To niech ten tu trochę się skurczy. A ty zakręcisz biodrami, gdy będziecie mijać strażników. Jak mi mówią sąsiedzi, potrafisz to robić bardzo dobrze. Musisz go również nauczyć szurać nogami.
— No, to chodź. Zobaczymy, co się da zrobić — powiedziała Miranda do Harolda.
— Pamiętasz rozkład willi? — spytał Albani. — Przy tym zamieszaniu z kanapkami i występach zaklinacza węży nie mieliśmy w pociągu dość czasu na przestudiowanie planu.
— Tak, pamiętam. Jesteś pewien, że to zadziała?
— Oczywiście. On nic nie będzie podejrzewał do chwili, kiedy go zastrzelisz. Pamiętasz jak aktywować strój kameleona? Masz broń? Jest nabita?
— Tak, tak, mam wszystko — odparł Harold. — A gdzie ty będziesz?
— Wracam do tawerny. Będę pił kawę i obgryzał paznokcie, póki się nie pojawisz i nie powiesz, że załatwiłeś sprawę.
— Albo póki nie przyjdzie ktoś inny i nie powie ci, że mi się nie udało.
— Nie mów tak, to przynosi pecha. Życzę ci szczęścia i, jak to się mówi, połam nogi.
Miranda wzięła Harolda pod ramię.
— Chodź — powiedziała swoim szorstkim, a jednak cudownie kobiecym głosem.
Nie — mówiła Miranda. — Przygnij plecy jeszcze mocniej, opuść ramiona i szuraj nogami po podłodze tak, żeby to było wyraźnie słychać.
Miranda zaprowadziła Harolda do swojego osobnego domku, oddalonego o dwadzieścia metrów od domu ojca. Była to zwyczajowa odległość w przypadku panny na wydaniu bez wyraźnych skłonności do umartwień. Teraz uczyła go Wiejskiego Szurania. Nie spodziewała się, że wystarczy na to parę godzin. W Wieśniaczej Szkole w kantonie Zug cały semestr zajmowała im nauka Uniżoności. Dzięki Bogu, Harold nie musiał uczyć się subtelnych różnic dotyczących społecznego statusu, gdyż było zupełnie nieprawdopodobne, że kogoś spotka. A ponieważ wszystko ma się odbyć w nocy, pijani ochroniarze w pasiastych mundurach z pewnością nie zwrócą uwagi na jego nieprawidłową postawę. O tej porze potrafią już tylko pokładać się na ziemi, palić papierosy i zaczepiać przechodzące kobiety.
— Czy tak lepiej? — spytał Harold, garbiąc się jeszcze bardziej i pochylając niżej ramiona.
— Wyglądasz jak rugbista tuż przed natarciem.
— A tak?
— Teraz wygładzasz jak postrzelony niedźwiedź gotów rozszarpać każdego, kto znajdzie się w zasięgu jego łap.
Harold wyprostował się.
— Ta uniżoność tylko przyprawia człowieka o garb.
Miranda potaknęła i z podziwem spojrzała na postawną, męską sylwetkę Harolda, chociaż wcześniej nie miała zamiaru przyznać, że jest przystojny. „Capriesti dil dnu!” przyszła jej do głowy starodawna wiejska maksyma. On jest naprawdę atrakcyjny! Przyjrzała mu się chwilę dłużej niż to było potrzebne i odwróciła wzrok. Nie była zaskoczona, kiedy w jednej chwili znalazł się obok niej. Ten postawny, spragniony jej mężczyzna stał tak blisko, że jego samczy zapach, mieszający się z zapachami jaśminu i bugenwilli napływającymi z ciemności w spokojnym nocnym powietrzu śpiącej, tropikalnej wyspy, wzbudził pożar w jej zmysłach.
— Kiedy musimy iść na ten bankiet? — spytał Harold tonem, który zaparł jej dech w piersiach.
Wpatrywała się w niego otwarcie, z głębi jej ciemnych oczu błyskały iskry wyzwania, niewypowiedzianego sygnału, tak starego i dwuznacznego jak samo życie.
— Wystarczy, jeżeli znajdziemy się tam za godzinę. — Jej wargi formowały słowa z precyzją, która była przeciwieństwem wewnętrznej omdlałości.
— Więc mamy czas i możemy zażyć odpoczynku — uznał Harold kładąc się na łóżku.
Miranda zawahała się, ale tylko przez chwilkę. Instynktownie wiedziała, że już czas pożegnać się z dziewictwem. To ważny moment dla każdej kobiety, niezależnie od tego, kiedy się zdarzy. Do diabła z nim i jego niezdarnymi zalotami! — pomyślała i przestała walczyć z wszechmocnym pierwotnym impulsem. Położyła się obok niego, słaba, a jednak opromieniona wewnętrzną siłą.
— Ty słodki draniu — jej wargi zsuwały się po jego długim twardym czubku nosa do upragnionego celu, jego ust.
I świecie, gdzie nie istnieje tabu w odniesieniu do seksu, pijaństwa, narkotyków i morderstw, trudno jest zadziwić gości czymś, czego już setki razy nie widzieli. Głównym problemem organizatorów przyjęć na Esmeraldzie było więc wymyślenie czegoś, co stanowiłoby jakąś nowość.
W starożytnym Rzymie, typowy, bogaty organizator przyjęcia, równie niemoralny jak jego dzisiejszy odpowiednik w Krainie Polowań, mógł częstować gości tak rzadkimi i niestrawnymi potrawami jak pawie języki nadziewane truflami, podawane na zimnej warstwie tłuszczu niewolników, co niedawno odczytano z papirusu odnalezionego w Herkulanum.
Obowiązkiem modnego rzymskiego biesiadnika było okazać zachwyt takim daniem, a dopiero potem popędzić do vomitorium, aby zwrócić to wszystko, umyć usta i być gotowym na następny „przysmak”.
Ale oczywiście pod innymi względami starożytni Rzymianie nie byli znów aż tak bardzo wyrafinowani.
Konieczność wymyślenia szokujących rozrywek zawsze spędzała Louvaine’owi sen z powiek, ale oddawał się temu z wielkim zapałem, gdyż w pragnieniu obrażania mieszczańskiej moralności mógłby się równać z samymi dadaistami.
Jednak skoro na Esmeraldzie nic nie było zabronione, najlepszym rozwiązaniem wydawało się zastosowanie prawa paradoksu i zastąpienie wyuzdania intelektualnymi zabawami. Taka była idea, która legła u podstawy słynnego dzisiaj „odwróconego striptizu”.
Tej perwersyjnej przyjemności zażywano w dużej jadalni, natychmiast po kawie i sorbecie. Goście Louvaine’a siedzieli przy stole w kształcie podkowy, albo bardziej prozaicznie, w kształcie litery U. Naokoło stołu krążyli służący, przynosząc tace z kolejnymi daniami, napełniając kieliszki i podając linijki kokainy, która nadal była popularna, chociaż moc tego narkotyku (ale nie cena) w tajemniczy sposób zmniejszyła się zaraz po zalegalizowaniu go w Stanach Zjednoczonych.
Przyjęcie obsługiwali wieśniacy z sąsiedniego miasteczka, ubrani teraz odświętnie, w skórzane spodnie czy spódnice i obcisłe tyrolskie kurtki. Hipotetyczny obserwator mógłby zauważyć, że jeden z nich jest potężniejszej budowy i wyjątkowo niezgrabny, nawet jak na wieśniaka. Ten wieśniak, czy kim on tam był, miał wyraźne wybrzuszenie pod tyrolską kurtką, ale może była to tylko butelka wina, którą ukrył, żeby móc się później delektować nią w samotności, z dala od swych przyjaciół. Jednak mogło to być coś bardziej złowieszczego, na przykład monstrualnie nabrzmiały guz w rodzaju tych, jakie wieśniacy z oddalonych okolic pokazują przejeżdżającym tamtędy filmowcom. Ale mógł to być również smith & wesson w kaburze pod pachą.
Tymczasem wszystkie oczy były skierowane na nagą dziewczynę, która weszła do pokoju i stanęła na niewielkiej scenie, ustawionej w środku przed stołem. Dziewczyna miała ze sobą walizeczkę samsonite na kółkach. Jej wejście zostało powitane uprzejmymi oklaskami, ale właściwie na tym skończyło się zainteresowanie widzów jej osobą. Wiele dziewczyn przychodziło tu wcześniej z różnymi walizeczkami, niektóre były też na kółkach.
Ale ona otworzyła swoją walizkę lubieżnym ruchem, odsłaniając niemalże całą szafę garderoby. Wśród biesiadników rozległ się chór pomruków aprobaty, bo zaczęli się domyślać, że ona zamierza się ubierać, a to było coś, co niewielu z nich miało wcześniej okazję oglądać na pokazach.
Z dręczącą i zwodniczą powolnością, dziewczyna włożyła stanik, majtki, pasek i pończochy. Napięcie zaczęło rosnąć, kiedy zastanawiała się nad wyborem sukni. W końcu wyjęła brązową jedwabną kreację, która wspaniale uwydatniała słodkie, dopiero co okryte wypukłości. Widzowie pomrukiwali w rosnącym napięciu, trudno powiedzieć, prawdziwym czy udawanym.
Teoretycznie wszyscy wiedzą, że można odwrócić krzywą przyjemności erotycznej i uzyskać podniecenie dzięki intelektualnej magii zakrywania. Cały trik polega przede wszystkim na tym, żebyś odczuwał to, co uznajesz za właściwe w danej sytuacji.
Najbardziej podniecająca chwila nastąpiła, kiedy artystka odwróconego striptizu śmiało i całkowicie ubrana, łącznie z białymi rękawiczkami do łokci, miała włożyć futro. Goście czuli, że dzieje się coś intelektualnego i estetycznego, i byli zdecydowani w pełni to wchłonąć, niezależnie od tego, co to było.
Kiedy dziewczyna zarzuciła na ramiona niebieskie, rosyjskie sobole, rozległ się powszechny aplauz, przy którym dygnęła z królewską gracją i zeszła z podium. Jeszcze raz Louvaine pokazał, że jest niezrównany.
Przyjęcie skończyło się zaraz potem. Biesiadnicy chcieli szybko dostać się do domu, bo jutro będzie wielki dzień. Czekały ich walki w Koloseum, Piraci Drogowi, Klauni Samobójcy i Wielka Nagroda, która otwiera Saturnalia.
Rozweseleni goście odjechali swoimi limuzynami z potężnymi silnikami, a trochę później służba swoimi fiacikami z malutkimi silnikami. Louvaine poszedł do sypialni, bo zamierzał jutro wyjechać do miasta z samego rana. System alarmowy został włączony, zgasły ostatnie światła i w willi zapanowała nocna cisza.
Wokół willi Louvaine’a panowała noc, ciemna i tajemnicza, wszechogarniająca i nieubłagana, a zarazem łagodna. Na polach oświetlonych blaskiem gwiazd i sierpem księżyca w nowiu cienie drzew kładły się na szarej ziemi.
Jeszcze ciemniej było w willi. W spiżarni przylegającej do kuchni, pomiędzy wieloma cieniami poruszył się jeden cień. Przypadkowa smuga światła, dość niezwykła o tej porze roku, wpadająca przez zabrudzoną szybę, oświetliła kilka worków z kartoflami, leżących w kącie. Jeden z nich poruszał się.
Harold wstał i zrzucił z siebie worek. Wcześniej pozbył się już stroju wiejskiego służącego i teraz nosił ubiór kameleona, który udało się Albaniemu znaleźć w ostatniej chwili.
Ubiór kameleona, zwany też strojem ninja albo traje de invi — sibilidad, był ogromnym postępem w stosunku do dawniejszych zielono — brązowych ubrań kamuflujących, które kryły skutecznie tylko wtedy, gdy znajdowałeś się w jesiennym lesie o zmroku. Ubiór kameleona zapewniał maskowanie na każdym tle i w każdej scenerii.
Ogólnie rzecz biorąc, był on światłowodowym ekranem, wymodelowanym przez krawców — techników w ciasno przylegający kombinezon z kapturem i maską. Foto — mimetyczny materiał, z którego zrobiony był kombinezon, dzięki cudowi światłowodów i kroju przy użyciu lasera, mógł przyjąć kolor i jasność dowolnego tła.
Oczywiście taki strój był najbardziej skuteczny w nocy, bo najłatwiej jest imitować czerń. Na jasnym tle czasami brakowało pięciu do dziesięciu linii widma. Czasami też zdarzały się niespodziewane przebłyski „zimnego” niebieskiego koloru, co mogło sprawiać kłopoty, jeśli akurat znajdowałeś się na jednobarwnym tle.
W kombinezon wbudowane były też urządzenia służące do dostrojenia go do tła. Albani zdobył najnowszy model, z automatycznym przełączaniem na połysk i mat.
Harold przesuwał się bezszelestnie przez ciemny salon, a kombinezon zmieniał odcienie szarości albo generował plamy światła, tworząc wrażenie fali przepływającej przez pokój. W ręce trzymał swego wiernego smith & wessona.
Usłyszał cichy warkot. Stanął i rozejrzał się. W noktowizyjnych goglach zobaczył dobermana. Gniewnie wyprężony grzbiet wskazywał na właściwą tej rasie gotowość do zagryzienia wszystkiego, co się rusza. Tych psów bali się wszyscy, nie wyłączając właścicieli.
Nikt nie wspominał wcześniej o dobermanie. Harold nie chciał zabijać następnego psa. Poza tym, trudno byłoby trafić w ciemnościach, nawet z goglami noktowizyjnymi.
Doberman podszedł i obwąchał Harolda, cichutko warknął, co zabrzmiało jak chrząknięcie osoby przygotowującej się do przemawiania, i położył się u jego stóp.
Dużo później Harold dowiedział się, że to nie był pies Louvaine’a, lecz Antonia Ferii, który przed wyjściem z willi wydał rozkaz „nie zabijaj intruzów”, ale ponieważ był prostakiem, nie uprzedził o tym Harolda. Typowy, bezsensowny dowcip wieśniaka.
Feria nie wydał tego rozkazu z miłości do Harolda. Po prostu musiał przestrzegać przepisów prawa. Całkiem niedawno sąd najwyższy Krainy Polowań wydał orzeczenie stwierdzające, że zdrada nie może zostać zniweczona z powodu lojalności zwierzęcia, będącego własnością zobowiązanego do zdrady człowieka, lecz wypożyczonego komuś innemu.
Harold ominął leżącego psa i wyszedł z salonu. Noktowizyjne gogle uchroniły go przed wpadnięciem na stolik, na którym leżała sterta jakiś rzeczy, najprawdopodobniej mocno hałaśliwych. Podobnie obszedł cichutko łyżworolki, rzucone beztrosko na podłogę. Promyki księżycowego światła, odbite od metalicznych główek rozstawionych w równych odstępach na suficie, tworzyły niebieski odblask na powierzchni pistoletu. W powietrzu unosiły się jeszcze delikatne zapachy rostbefu, puddingu Yorkshire, hawańskich cygar; jednym słowem, zapachy udanego przyjęcia. Wreszcie stanął przed drzwiami sypialni Louvaine’a.
Wyjął specjalną magnetyczną kartę, którą załatwił Albani, i włożył ją w szczeliną w gałce zamka. Rozległo się ledwie dosłyszalne kliknięcie. Harold zamruczał pradawną modlitwę Łowców: „Niech ofiara spokojnie śpi” i wszedł do sypialni.
Przez gogle widział łóżko pod ścianą, a w nim ciemną postać. Podniósł pistolet, palcem dotknął cyngla i w tym momencie rozbłysły światła.
Teraz Harold mógł stwierdzić, że kształt leżący na łóżku Louvaine’a to stary śpiwór wypchany koszulkami T–shirt. Natomiast sam Louvaine siedział wygodnie w fotelu, za plecami Harolda.
— Żadnych nagłych ruchów, przyjacielu. Mam cię teraz na muszce remingtona 20, model 1100. To półautomat z pełnym tłumikiem, a załadowałem go jednouncjowymi pociskami numer osiem, z ładunkiem jedenastu ziaren czerwonego prochu na pocisk.
— Czemu mi o tym mówisz?
— Bo chcę, żebyś zdawał sobie sprawę, że jeden nieostrożny ruch, i zostanie z ciebie tylko mokra plama na ścianie.
— To są twoje ściany.
— Odmaluję je. — Ale w głosie Louvaine’a można było usłyszeć, że nie bardzo podoba mu się ten pomysł.
— Przypuszczam, że chciałbyś, abym rzucił broń?
— Nie, wcale nie. Znacznie lepiej będzie wyglądać, jeżeli zabiję cię, mimo że dobyłeś broni. I nie rzucaj jej, bo każę podnieść.
— A co zrobisz, jeśli ją rzucę?
— Niezależnie od wszystkiego, zabiję cię. Taki jest przecież cel całej operacji, nieprawdaż? Ale najpierw muszę się nasycić twoim widokiem.
Harold pomyślał przez chwilę na swój metodyczny sposób.
— No, tak. Chyba masz do tego prawo.
— Ale nie mogę się nasycić w pełni twoim widokiem, póki nie zobaczę twojej twarzy. Obracaj się powoli, trzymając lufę skierowaną do podłogi.
Harold obrócił się zgodnie z poleceniem. Louvaine ubrany był w biały jedwabny szlafrok, haftowany w chińskie smoki. Rozpierał się w fotelu, na twarzy malowało mu się zadowolenie, jak przystało na mężczyznę siedzącego w swojej własnej sypialni z bronią wycelowaną w brzuch intruza.
— Zaplanowałem to wszystko sam. Souzer pomógł mi, ale tylko w szczegółach. Cały pomysł był mój. Zmusiłem Foote’a, by sprzedał moją własną Kartę Zdrady temu głupiemu Albaniemu, ściągnąłem cię tutaj, przełączyłem alarm na cichy sygnał, żebyś bez obaw mógł wejść do sypialni. Tak naprawdę, to nigdy nie miałeś żadnych szans przeciwko mnie, bo jestem sprytny, bardzo sprytny. Musisz to przyznać, bo sam tego doświadczyłeś. Czy jestem sprytny?
— Tak, jesteś sprytny? — Harold nigdy nie skąpił nikomu należnych pochwał. — Louvaine, przyjmij moje gratulacje.
— Dziękuję — odparł Louvaine.
Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy.
— Wiesz, to trudne.
— Co jest trudne? — spytał Harold.
— Tak zwyczajnie cię zabić, gdy tu sobie spokojnie stoisz. Nie mógłbyś zrobić jakiegoś prowokującego ruchu?
— Prosisz o zbyt wiele.
— Tak myślałem. Słuchaj, może zdjąłbyś ten cholerny ubiór kameleona? Strasznie zniekształca światło, aż bolą oczy.
Harold zsunął kaptur i z przyjemnością rozpiął zamek błyskawiczny. Ubiór był bardzo obcisły, a na dodatek światłowody nie absorbowały potu.
— No, cóż — stwierdził Louvaine. — Chyba zbliżamy się do zakończenia. Szkoda. Już zaczynałem cię lubić. — Mówiąc to, podniósł broń.
Harold wpatrywał się w niego.
— Bardzo proszę, nie patrz tak na mnie.
Harold zamknął oczy.
— Nie, tak też nie jest dobrze.
Harold otworzył oczy.
— Nigdy nie zabiłem nikogo w taki sposób. To znaczy, przy wszystkich poprzednich zabójstwach zawsze było mnóstwo ruchu i hałasu. Wiesz, co mam na myśli, prawda?
— Tak, wyobrażam sobie.
— Nie, nie mogę. Słuchaj, może byś otworzył okno i próbował przez nie uciec?
— A co ty chcesz zrobić?
— Zaczekam sekundkę i zaraz rozwalę cię na strzępy.
— Tak przypuszczałem. — Harold zaczął się zastanawiać, czy zdążyłby oddać jeden lub dwa strzały, zanim wystrzeli Louvaine. Przy odrobinie szczęścia powinno się udać, najwyżej obaj byliby martwi.
Podszedł do łóżka i usiadł na nim. Liczył na to, że Louvaine niechętnie zabiłby go na własnym łóżku. Musiałby potem własnoręcznie zmieniać pościel, bo służba poszła już do domu.
— No, cóż — westchnął Louvaine. — Jeszcze jedno spojrzenie zwycięzcy i trzeba kończyć sprawę, nawet jeśli musiałbym dzisiaj spać w pokoju gościnnym.
Zniknęła nawet ta, jakże niewielka szansa! Harold natężył uwagę, czekając na moment nieuwagi Louvaine’a, który dałby mu czas na podniesienie pistoletu i oddanie strzału.
Nagle pokój wypełniło oślepiające światło i odgłosy gromu. Harold wzdrygnął się, rzucił na plecy, przeturlał na drugą stronę łóżka i opadł na podłogę za nim. Louvaine strzelał. Jak zwykle, za wysoko. Rozwalił lampę pod sufitem. W salonie doberman zaczął histerycznie wyć. W powietrzu rozszedł się zapach pieczeni i prochu.
Po chwili całkowitego oszołomienia, Harold usłyszał głos z megafonu:
— Halo, wy dwaj, tam! To oficjalny komunikat! Natychmiast przestańcie strzelać! Ogłaszam niniejszym, że wasz pojedynek został zawieszony!
— O co tu chodzi? — spytał Louvaine’a Harold.
— Nie mam najmniejszego pojęcia — powiedział Louvaine. — Nigdy nie przerywają pojedynku. Chyba że…
— Chyba że co?
Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Gordon Philakis we własnej osobie, w asyście oświetleniowców, dźwiękowców i kamerzystów.
— Drodzy widzowie, jesteśmy w domu pana Louvaine’a Daubraya, wynalazcy odwróconego striptizu i Łowcy o wielkiej determinacji, ale niewielkim szczęściu, przynajmniej ostatnio. Prawda, Louvaine? A ten dżentelmen to Harold Erdman, młody Łowca w trakcie swojego pierwszego Polowania. Zapewne pamiętacie go z wczorajszego spotkania na mieście. Jak leci, Harold?
— Trochę lepiej, odkąd pan przyszedł — odparł Harold. — Ale dlaczego właściwie pan tu przyszedł?
— Pańska przyjaciółka, panna Nora Albright zatelefonowała i zarekomendowała pana jako człowieka honoru. Kiedy przedstawiła niektóre szczegóły — tu wymownie spojrzał na Louvaine’a — postanowiliśmy zrezygnować dziś z naszego, zwyczajowo przypadkowego, wyboru. Tak, więc panowie, przerywacie ogień aż do jutra, kiedy pojawicie się w Koloseum po Wielką Nagrodę!
Albani przepchnął się przez tłum. Objął Harolda i uścisnął.
— Wszystko idzie tak, jak chciałem.
— To znaczy, że zaplanowałeś to? — upewniał się Harold.
— Powiedzmy, że przewidywałem rozwój wydarzeń, a to należy do obowiązków dobrego Obserwatora. Najważniejsze, że dokonałeś tego! Uczestniczysz w Wielkiej Nagrodzie! Czeka cię premia, dziesięć tysięcy dolarów! Plus pięć kawałków dla Obserwatora!
— I to jeszcze nie wszystko. — Louvaine podszedł i położył rękę na ramieniu Harolda. Głos miał ochrypły z emocji.
— Przyjacielu, dopiero niedawno przyjechałeś i chyba jeszcze nie wiesz, czym jest Wielka Nagroda. Jest to najwyższy zaszczyt, jaki może osiągnąć Łowca, szansa dokonania zabójstwa na oczach tysięcy ludzi i osiągnięcia nieśmiertelności na kasetach wideo. Haroldzie, to sława, o jakiej marzyłem całe życie. Dziękuję, że mi to umożliwiłeś. Do zobaczenia jutro.
Uścisnął serdecznie Harolda i podszedł do Gordona Philakisa, który przeprowadzał wywiad z Antoniem Ferią. Antonio twierdził, że sam ukartował całą sprawę.
— Chodź, wynosimy się stąd — Albani pociągnął Harolda.
— Gdzie jedziemy?
— Zjeść coś i dobrze się wyspać. Wszedłeś do showbiznesu, mój drogi. A jutro jest premiera.
Ranek w dniu Wielkiej Nagrody był pogodny i jasny, bez jednej nawet chmurki na niebie. Idealny dzień na morderstwo. Widzowie zaczęli przychodzić do Koloseum już od świtu. Na arenie produkowały się orkiestry marszowe, każda szła z flagą swojego kantonu.
Pod areną, gdzie schodziło się przez zapadnie albo przez specjalne przejścia z zewnątrz amfiteatru, rozciągał się cały podziemny świat. Były tam warsztaty, parkingi, garderoby dla Łowców i innych artystów, a także zbrojownie. Pracowali tu również specjaliści od napraw, zarówno wszelkich maszyn, jak i ludzi, oraz ludzie w czerni, którzy zabiorą poległego wojownika na miejsce ostatecznego spoczynku na Wzgórze Rekrutów.
W południe trybuny były już wypełnione. Podzielono je na część słoneczną i ocienioną, jak na hiszpańskich corridach. Loże osłaniały markizy na słupach.
Dzień był piękny. Gorące słońce stało wysoko nad ziemią, dziewczęta nosiły śliczne jasne bawełniane sukienki. W powietrzu unosił się zapach mięsa pieczonego na gorącym oleju z niewielkim dodatkiem czosnku. Wśród tłumu krążyli sprzedawcy, oferując hotdogi, burritos, souvlaki, carnitas, napoje, narkotyki, programy i T– shirty z nadrukowanymi wizerunkami uczestników walk.
Dzieciaki z krzykiem i śmiechem ganiały w górę i w dół przejść, szczekały psy. Panowała radosna atmosfera, która tak często towarzyszy całkowitemu brakowi dobrego smaku.
Z jednej strony areny znajdowało się stanowisko sędziowskie i reporterskie, osłonięte kuloodporną szybą i wysunięte nad pole walki. Kamery telewizyjne rozstawiono w strategicznych miejscach, żeby móc filmować zarówno całe widowisko, jak i twarze komentatorów. Przy mikrofonie stał osobiście najsłynniejszy człowiek Krainy Polowań, Gordon Philakis, ubrany w zieloną sportową marynarkę z herbem Akademii Polowań na prawej piersi.
— Witajcie drodzy przyjaciele, tu Gordon Philakis. Co za wspaniały dzień na dokonanie zbrodni! Prawda, miłośnicy sportu? Jak zwykle podczas tych sportowych igrzysk, trybuny wypełnione są po brzegi. Pokażemy wam wszystko, co się tu będzie odbywało, łącznie ze zdjęciami w zwolnionym tempie i stopklatkami w najciekawszych miejscach. Ale najpierw spotkamy się z naszym starym znajomym, pułkownikiem Richem Farringtonem, człowiekiem, który nieźle zna się na zabijaniu.
— Dzięki, Gordon, miło cię znowu zobaczyć. — Farrington był wysokim, szczupłym, siwowłosym mężczyzną o postawie dowódcy, z nosem jak dziób jastrzębia i bladymi ustami.
— Byłeś szefem Międzynarodowej Brygady Najemników, najbarwniejszej bandy zabójców w historii świata, prawda Rich?
— O, tak, to były piękne dni. Jak wiesz, podczas ostatnich wojen posługiwano się nie tylko bronią nuklearną. I mimo że żadna nie trwała długo i wszystkie okazały się tak, jakby to powiedzieć… niezindywidualizowane, zawsze znalazło się trochę okazji do bitew pierwszej klasy z udziałem ludzi.
— O ile mi wiadomo, byłeś ze swoimi chłopcami w Bitwie o Little Chaco?
— Byliśmy tam i mogę ci powiedzieć, że Ameryka Południowa pozostała interesującym miejscem, nawet bez swoich dżungli. Moi chłopcy osłaniali również odwrót przez Limpopo, tę afrykańską rzekę. To były naprawdę widowiskowe bitwy. Już sam widok karabinów maszynowych i moździerzy w akcji wart jest ceny, jaką przyszło za to zapłacić.
— Zarówno ja, jak i nasi widzowie, wielokrotnie oglądaliśmy filmy z tych walk. Bitwa nad Limpopo jest ulubionym filmem rodzinnym. Już dziś mogę powiedzieć, że w następnym sezonie Show Krainy Polowań będzie przedstawiał, godzina po godzinie, przebieg całej wojny. Drodzy widzowie, pilnujcie, żeby tego nie przegapić. Serial będzie zatytułowany: Cudowny Świat Rozlewu Krwi.
— Tak, to była doskonała wojna — zgodził się Farrington. — Ale muszę wam powiedzieć, że tu, w Krainie Polowań, na swój cichy sposób pokazujecie najwspanialsze sceny indywidualnej przemocy, jakie miałem szczęście widzieć. Nie jestem krytykiem sztuki, ale powiedziałbym, że niektóre rzeczy, które tu widziałem, mają w sobie pierwiastek surrealistyczny. Nie jestem intelektualistą, Bóg wie o tym najlepiej, ale wydaje mi się, że tu, w Krainie Polowań, wykazujecie się większym powołaniem artystycznym i wytwarzacie produkty radujące więcej ludzi na całym świecie niż tak zwani artyści w Europie czy Ameryce, zamazujący płótna bezsensownymi kolorami albo wylewający na papier niezrozumiałe słowa. Proszę wybacz mi, Gordon, chyba się trochę zagalopowałem.
— Nie przepraszaj, pułkowniku. Myślisz tak samo, jak my. My też tak rozumiemy te sprawy. Lubimy zabijanie! Rich, bardzo ci dziękuję za rozmowę.
— Cała przyjemność po mojej stronie. Zawsze przyjeżdżam obejrzeć Wielką Nagrodę i początek sezonu Saturnaliów. Tego nie może zabraknąć na świecie.
— Dziękujemy Rich, jeszcze raz. I jak widzę, chyba już się zaczyna. Najpierw wystąpią Klauni Samobójcy, którzy odnieśli taki podnoszący na duchu sukces w zeszłym roku, potem zabawimy się Grą w Pieszych, następnie zobaczymy Piratów Drogowych i Motokosiarzy, a w końcu nastąpią walki o Wielką Nagrodę. Mam nadzieję, że wszyscy macie pod ręką sześciopaki i nikt nie będzie leciał po piwo, kiedy już zacznie się akcja.
Albani z żoną i Norą Albright siedzieli w dolnych rzędach amfiteatru, w drogiej, ocienionej części, w loży ze ściankami z materiału. Albani ubrany był w lekką sportową marynarkę z surowego jedwabiu w kolorze umbry. Na głowie miał słomkowy kapelusz ze wstążką w biało — czarną szachownicę, co było tradycyjną oznaką Obserwatorów. Nora miała białą bawełnianą sukienkę i czerwony kapelusik, rondelek. W środku kapelusika schowana była czarna woalka, którą opuści jeśli Harold przegra.
Nora nadal nie mogła się przyzwyczaić do myśli, że ten Harold, którego znała w Dolinie Keene i ten, który tak dobrze sobie poczyna tutaj, to ta sama osoba. Chłopak z jej rodzinnego miasteczka, tu w Krainie Polowań bierze udział w najbardziej prestiżowym zdarzeniu. A mimo to w dalszym ciągu to ten sam Harold, znany od dawna, trochę niezgrabny, pewny siebie, prawdziwy szczęściarz.
— Boisz się o niego? — spytała Teresa.
— Strasznie bym chciała, żeby zwyciężył, ale tak, boję się o niego. Mike, jak sądzisz, czy on ma jakieś szansę?
— Tak, i to duże. Wspaniale zrobiłaś telefonując do Gordona z wiadomością o podstępie z Kartą Zdrady. Doprowadziło to nas tutaj, do Wielkiej Nagrody, najważniejszej walki roku. A teraz Harold jest tak napompowany adrenaliną, że nic go nie zatrzyma. Przestań się zadręczać. Przyszliśmy tu, żeby dobrze się bawić, więc ciesz się widowiskiem.
— Spróbuję — odparła Nora, dotykając oczu chusteczką — ale nie wiem, czy mi się uda.
— Już wchodzą Klauni Samobójcy — powiedział Albani. — Lubisz ich?
— Tak, oni zawsze są zabawni. — Twarz Nory pojaśniała.
— No to odpręż się i baw się dobrze. Ja muszę iść na dół, żeby przygotować Harolda do walki. Nie bój się o niego, moja droga. On ma szczęście, a to jest więcej warte niż wszelkie umiejętności.
Na arenę wchodzili witani gorącymi oklaskami Klauni Samobójcy. Zawsze było mnóstwo zgłoszeń z całego świata na wolne miejsca w ich zespole. Wielu ludzi czuło, że jeśli ich śmierć kogoś uszczęśliwi, to nie umierają na darmo.
— Dzisiaj — mówił Gordon Philakis — mamy szczęście gościć pana Tommy’ego Edwardsa, dyrektora i kierownika produkcji Szkoły Klaunów Samobójców. Będziemy razem komentować wyczyny klaunów. Witaj, Tommy.
— Cześć, Gordon. Jak widzę, akcja zaraz się zacznie.
— Tak. Montażyści kończą stawianie na arenie piętrowej konstrukcji. Jest to replika staromodnego banku. Zapowiada się jakiś niezły numer. Jak to się będzie nazywać?
— Ten numer nazywa się „Napad na bank” i jest wzorowany na starym skeczu „Gliniarze z Keystone” — powiedział Tommy.
— W banku są pracownicy i klienci — wyjaśniał dalej Philakis. — Wszyscy noszą kostiumy klaunów. Wygląda to jak normalny dzień roboczy w małomiasteczkowym banku amerykańskim sto czy więcej lat temu. O, a teraz dwoma zniszczonymi, otwartymi kabrioletami podjeżdżają rabusie. Rabusie banku w Keystone ubrani są w śmieszne kostiumy i mają fantazyjnie pomalowane twarze. Wszyscy wchodzą do banku wymachując bronią. Rabują bank. Jeden kasjer próbuje stawiać opór. Rabusie strzelają do niego. Kasjer umiera, posyłając pocałunki publiczności. Tommy, jakie to miłe.
— Dzięki, Gordon. Teraz rabusie zabierają łup, wygodnie zapakowany w małe płócienne woreczki z nadrukowanym znakiem dolara. Wybiegają z banku i wrzucają je do samochodów. Z boku areny wjeżdża pędem inny staromodny kabriolet. To samochód policyjny, wiozący gliniarzy Krainy Polowań z Keystone. Rabusie uciekają, ścigani gradem kul. Ginie kilku przypadkowych przechodniów. To oczywiście też Klauni Samobójcy.
— Samochody gonią się wokół areny — Gordon wszedł w słowo Tommy’emu. — Omijają poustawiane tam przeszkody, strzelają, obrzucają się granatami. W obu samochodach giną ludzie. Rabusie kończą turę pod bankiem. Wbiegają do środka i barykadują się na piętrze. Przyjeżdżają następni policjanci, oczywiście również z zespołu Klaunów Samobójców, z ciężkimi karabinami maszynowymi i moździerzami. Zaczyna się oblężenie. Klauni Samobójcy padają jak muchy, fruwają w powietrzu w komicznych pozach. Widzowie uwielbiają takie scenki. Później zobaczymy nagrania, ale mogę powiedzieć od razu, że tak wspaniałych scen rzezi chyba jeszcze nie oglądałem. A ty?
— Zgadzam się z tobą, Gordon. Wiesz, to zadziwiająca sprawa, ile pocisków może wchłonąć ciało człowieka, a on w dalszym ciągu jeszcze się porusza, naciska cyngiel i szpikuje pociskami ciało innego człowieka. Takie rzeczy pięknie świadczą o ludzkiej wytrzymałości, prawda?
— O, tak, Tommy, masz rację.
— Chciałbym jeszcze raz przypomnieć naszym widzom — ciągnął Tommy — że jesteśmy świadkami osiągania najwyższego celu, jaki może sobie stawiać naprawdę poważny samobójca: umrzeć przed kamerami Showu Krainy Polowań w dniu rozpoczęcia Saturnaliów.
— Tommy, na arenie mamy już tylko ośmiu klaunów. Jak myślisz, czy nie podupadli trochę na duchu? Już jakiś czas są w akcji, używając terminologii z pola walki.
— Gordon! Ci chłopcy nie zbierają się do odejścia. Nie tego uczymy w Szkole Klaunów Samobójców Krainy Polowań.
— Może byś nam opowiedział o tej słynnej szkole, zanim ocalali klauni załadują broń do następnego pokazu?
— Z chęcią. Jak wiesz, zasady etyki bardzo się zmieniły, kiedy w większości cywilizowanych krajów świata zalegalizowano samobójstwa. Nie karze się już niedoszłych samobójców, czyli ludzi, którym puściły nerwy albo stracili swój dorobek. Ale my tu, w Krainie Polowań, uważamy, że jeśli prawo zezwala na samobójstwo, to równie dobrze warto do niego zachęcać. Każdy, kto się zgłasza do Szkoły Klaunów Samobójców, podpisuje zobowiązanie, że zabije się w terminie i w sposób, który zostanie określony przez dyrektora i kierownika produkcji lub jego asystenta. Mówiąc obrazowo, nie spełnione samobójstwo jest jak butelka szampana, z której wyciągnięto korek bez odpowiedniego huku.
— A w jaki sposób egzekwujecie spełnienie kontraktu? To znaczy mam na myśli sytuację, kiedy Klaun Samobójca odmawia popełnienia samobójstwa lub nie chce się zgodzić, by go zabito w sposób określony przez kierownika? Co robicie? Dokonujecie egzekucji?
W żadnym wypadku. Gdybyśmy tak postępowali, taki Klaun osiągnąłby dokładnie to, czego chciał: ktoś inny przejąłby inicjatywę w sprawie jego śmierci. Jeśli Klaun zawiedzie, kara jest bardzo prosta. Musi pomalować nos na czerwono i włożyć narzutkę z napisem KURCZAK*. Potem może próbować przeżyć tak długo, jak mu się uda. Mogę cię zapewnić, że to się zdarza bardzo rzadko.
— Jestem tego pewny — powiedział Philakis. — Dziękuję ci za te wyjaśnienia. A teraz zobaczmy, co się dzieje na arenie. Widzę, że pozostali przy życiu Klauni załadowali broń i znowu są gotowi do akcji. Wychodzą zza barykad z bronią gotową do strzału, ale nie strzelają. Ustawiają się w koło. Klaun w kostiumie dyrektora cyrku wchodzi do środka koła. Ma na głowie czarny cylinder. Zdejmuje go. Z cylindra wylatuje gołąb. To sygnał.
— Wszyscy strzelają równocześnie! Ciała rozpryskują się w powietrzu! Patrzcie, ile krwi! To był piekielnie piękny finisz! Posłuchajcie tylko tych oklasków!
— Patrzcie. Kierownik cyrku dziwnym trafem przeżył, mimo że przecież stał w centrum tego wszystkiego. Jest ciężko ranny, próbuje wstać. W dalszym ciągu trzyma swój cylinder. Udało mu się stanąć. Pozdrawia publiczność i wkłada cylinder na głowę…
— Czubek jego głowy rozpryskuje się! W cylindrze była bomba. Jakie piękne zakończenie. O, tak Tommy. To było naprawdę dobre zakończenie. W jaki sposób na to wpadłeś?
— Wymyślenie różnych scen to drobiazg. Natomiast gorzej jest z próbami przed spektaklem, bo nie zawsze udaje się zachować wszystkich Klaunów przy życiu.
Pod areną, w części zarezerwowanej dla artystów, w osobistej garderobie z gwiazdą na drzwiach, Albani masował plecy Harolda i udzielał mu ostatnich rad.
— Nie mam pojęcia, jaką broń i zasady pojedynku ustalą na dziś. Co roku wymyślają coś innego. Rada Akademii Polowań podejmuje decyzję w ostatniej chwili. Więc nie zapomnij o tym, co mówił Chang. Spodziewaj się niespodzianki. Jak się czujesz?
— Wiesz, to naprawdę jest fajne. Mam na myśli Polowanie. Niedobre jest tylko to, że kogoś trzeba rzeczywiście zabić. Rozumiem, że bez tego nie byłoby przedstawienia, ale wcale mi się to nie podoba.
— Myśl tak dalej, a nie dożyjesz wieczoru.
— Nie mam najmniejszego zamiaru pozwolić się zabić.
W innej osobistej garderobie, również z gwiazdą na drzwiach, siedział Louvaine ze swoim Obserwatorem Souzerem. W pokoju był jeszcze jeden mężczyzna, Georg Sachs, specjalny trener, którego Louvaine wynajął na dzisiejszą walkę.
Sachs był gruby, głupi, gburowaty i śmierdział. Ale wszystkie jego wady równoważyła z nawiązką jedna zaleta. Jego przyrodni brat, Hostilius Vira, był naczelnym zbrojmistrzem Igrzysk. To oznaczało, że Vira jako jeden z pierwszych dowiadywał się, jaka broń i jakie inne specjalne wyposażenie będzie potrzebne na tegoroczną Wielką Nagrodę. A ponieważ Sachs był krewnym, a ponadto Vira współczuł swej siostrze Petrilli, informował szwagra o wszystkim.
— No i kiedy wreszcie się dowiemy? — spytał Louvaine a literka „m” nieprzyjemnie zawibrowała mu w nosie.
— Nie wiem, co go zatrzymuje. Vira nigdy się tak nie spóźnia. Już z pół godziny temu powinien dzwonić.
— Lepiej, żeby zaraz zadzwonił. Bo inaczej te rupiecie będą bezużyteczne. — Machnął rękaw kierunku dwóch płóciennych worków, które wnieśli z Souzerem po przekupieniu strażników. — Niedługo będzie trzeba iść i te wszystkie drobne fortele na nic się nie przydadzą, jeżeli nie będę wiedział, czemu muszę dziś stawić czoło.
— Wszysko będzie w porząsiu, szefie — uspokajał Sachs. Na myśl o otrzymanych pieniądzach jego grube wargi poruszały się obleśnie.
I w tym momencie zadzwonił telefon.
Przyłącza się do nas — mówił Gordon Philakis — Mell Prott, trzykrotny zwycięzca w zawodach Motokosiarzy w klasie 1000 cm3. Witaj.
— Cieszę się, że mnie zaprosiliście. — Prott miał posturę byka, na głowie kręciły mu się blond loczki. Podobnie jak Philakis, ubrany był w zieloną bluzę z emblematem Krainy Polowań na prawej piersi.
— Już postawiono ścianki do Gry w Pieszych. Tym z państwa, którzy nie znają naszej gry wyjaśnię, że te ścianki to labirynt. Labirynt jest zupełnie nieskomplikowany, a uliczki są wystarczająco szerokie, by mógł nimi jechać sportowy samochód. Zakręty są ciasne, ale mocno obudowane, więc kierowca może je brać z dużą prędkością. Mel, może jeszcze coś dodasz na temat tej gry
— Gra jest bardzo prosta. W labiryncie znajduje się jeden pieszy i jeden kierowca. Kierowca ma samochód, pieszy ma granaty. Walczą jeden na jednego, ale też tylko jeden wychodzi czy wyjeżdża z labiryntu.
— Pieszy ma pięć granatów, prawda? — spytał Philakis.
— Tak. Zwykle trzymają po jednym w każdej ręce i trzy za pasem. Zdarzają się piesi, którzy niosą dodatkowy granat w zębach, ale większość ekspertów tego nie zaleca, z uwagi na spowolnienie ruchów.
— Nowym widzom zwracamy uwagę, że w ścianach labiryntu znajdują się przejścia na tyle szerokie, by człowiek mógł się przez nie prześliznąć, gdy prosto na niego pędzi samochód. Jednak są rozstawione nieregularnie.
— Należy jeszcze dodać, że granaty wybuchają z opóźnieniem wynoszącym półtorej sekundy. Opóźnienie można zmniejszyć do pół sekundy przez zwykłe naciśnięcie palcem.
— To już daje całkiem szybki efekt, co, Mel?
— O, tak. Przy półsekundowym opóźnieniu można rzucić granat dopiero, gdy samochód prawie już rozgniata pieszego. Zdąży jeszcze przecisnąć się przez szczelinę, zanim granat wybuchnie i go rozmaże na ściankach labiryntu razem z samochodem. Mogę cię zapewnić, że to wymaga dobrego wyczucia.
— Samochód i pieszy już są w labiryncie — mówił Gordon. — Porsche 1600 lśni srebrzyście w słońcu. Jest to stary, ulubiony model kierowców biorących udział w Grze w Pieszych. Pieszy i kierowca strzelają do siebie z ostatnio wprowadzonych pistoletów sportowych kaliber 22, żeby trochę urozmaicić grę. Kierowca zatoczył pełne koło, pieszy schował się w szczelinie i wyszedł zaraz po przejeździe samochodu. Jest teraz za samochodem, który zwalnia przed zakrętem, w ręce ma odbezpieczony granat. Mel, co tam się dzieje?
— Kierowca był na to przygotowany — przejął pałeczkę Mel Prott. — Przewidywanie i przygotowanie są najważniejsze w tej grze. Kierowca szybko wrzucił tylny bieg i teraz pędzi do pieszego. Pieszy rzucił pierwszy granat, ale zbytnio nacisnął przyspieszacz i granat wybuchnął za szybko, w powietrzu. Teraz pędem ucieka przed samochodem, stara się dobiec do szczeliny. Przeciska się przez nią, ale sądzę, że jednak kierowca zawadził go bokiem błotnika.
— Jest oszołomiony, niepewny — mówił Philakis. — Porsche nadjeżdża prosto na niego z niezłą prędkością. Pieszy go zobaczył, szuka granatu…
— Ale za późno — dodał Prott.
Porsche, znowu na tylnym biegu, zniknął za zakrętem. Pieszy rozglądał się rozpaczliwie, próbując zlokalizować samochód. Nagle, jest. Pędzi prosto na niego z przeciwnej strony. Tłum krzyczy w dzikim podnieceniu.
Pędzące auto zaskoczyło pieszego na środku prostego odcinka. Ten rozpaczliwie rozgląda się za szczeliną, ale wszystkie są daleko. Nagłym ruchem rzuca granat na nadjeżdżający samochód, ale granat odbija się od dachu i wybucha z tyłu, nie wyrządzając żadnych szkód.
W chwili, kiedy wybuchał granat, pieszy był martwy jak zeszłoroczny śledź, czerwona masa rozprysnęła się na przedniej kracie Porsche.
Na arenę weszła obsługa techniczna. Zebrali resztki, zmyli labirynt, i już może wchodzić następna para.
Labirynt jest znów czysty — mówi Gordon Philakis — i już nadjeżdżają pojazdy do gry w Piratów Drogowych. Co za wspaniały pokaz ruchomej broni! Długo można by szukać czegoś, co mężczyzna kochałby bardziej niż osobisty samochód bojowy. Mel, może opowiesz nam trochę o tym pojedynku?
— W zasadzie jest to tradycyjny derby — demolka, z pewnymi niewielkimi unowocześnieniami — wyjaśniał Prott. — Tam samochody rozbijały się, wpadając po prostu jeden na drugi. Nasze samochody są opancerzone i wyposażone w działa i inne tego rodzaju uzbrojenie. Tak więc mamy tu wszelkie elementy walki czołgów czy samochodów pancernych, dostępnej jednak dla wszystkich.
— Należy jeszcze wspomnieć — dodał Gordon — że uczestnicy pojedynku używają jedynie pocisków wykonanych w Zbrojowni Akademii Polowań. Pociski są tak wykonane, żeby wybuchać sześć metrów od wylotu lufy. W ten sposób te, które miną cel, nie docierają do widzów.
— Czy na dachu tego lincolna stoi wyrzutnia rakiet? — spytał Pratt.
— Tak — odpowiedział Gordon. — Z autoładowaniem i automatycznym celowaniem. Jak widzę, ta toyota special ma działa z przodu i z tyłu.
— Mamy jeszcze mourlan spidera z silnikiem o mocy dwóch tysięcy koni mechanicznych i ramieniem z chwytakiem szponowym, zamontowanym z tyłu — zauważył Prott. — Szponami steruje pokładowy komputer.
— Jest tam też eddi ram — opowiadał dalej Gordon. — To pojazd w kształcie jednego z tych przedpotopowych dinozaurów, chyba stegozaura. Przy projektowaniu wozów bojowych chętnie wzorowano się na ciałach dinozaurów. Ten jest uzbrojony ze wszystkich stron i ma system peryskopowy. Ustawiają się na pozycjach startowych. Jest sygnał! Zaczął się pokaz Piratów Drogowych.
— Eddi ram nie traci czasu. Jego potężny magnes złapał maxwella monstrum. Eddi otworzył boczną klapę, zza której wysunęła się piła tarczowa z zębami z węglików spiekanych. Wchodzi w płyty pancerne jak w masło. Teraz teleskopowe ramię zakłada ładunek wybuchowy.
— Piękna robota — pochwalił Mel.
— Nadjeżdża skorpion Kelly’ego. Jest to bardzo szybki pojazd, o dużej manewrowości. Podobnie jak dawne samochody formuły 1, jest nisko zawieszony i bardzo trudno go złapać chwytakiem z wierzchu, czy trafić pociskiem.
Na żółtym piasku areny szalała bitwa.
W czyste błękitne niebo unosiły się chmury dymu, kiedy pojazdy zakręcały albo obracały się w miejscu i waliły do siebie pociskami armatnimi. Na piasku zalegało coraz więcej krwi, smarów i części samochodowych. Wozy pędziły i skręcały, strzelając w koła i drzwi przeciwników lub rozgniatając ich na ścianach ochronnych areny.
Po krótkim czasie na pobojowisku zostały jedynie dwa samochody: skorpion i składacz jaj.
— Te dwa pojazdy bojowe mają zupełnie inne zasady konstrukcji. Mel, mógłbyś nam coś o nich powiedzieć?
— Skorpion jest na tyle podobny do kolibra, na ile jest to możliwe w pojeździe na kołach. Kąt obrotu wszystkich czterech kół wynosi pełne trzysta sześćdziesiąt stopni. Samochód potrafi nagle pojechać w zupełnie niespodziewanym kierunku. Ma wbudowany program skrętów przypadkowych, co prawie całkowicie uniemożliwia komputerowi przeciwnika przewidywanie jego pozycji. Z przodu zamontowano ciężki karabin maszynowy na pociski eksplodujące, ale jego głównym atutem jest ciężkie działo umieszczone z tyłu.
— A ten szaro–czarny składacz jaj jest jego całkowitym przeciwieństwem — wyjaśniał dalej Gordon. — Ma kształt jajka, stąd jego nazwa. Ośmiomilimetrowy pancerz znacznie zwiększa jego wagę, ale chroni go przed wszystkim oprócz bezpośredniego trafienia z bliskiej odległości. Składacz jaj nie posiada żadnej ofensywnej broni, żadnych tajnych drzwiczek czy otworów, nie wystaje z niego żadna lufa ani nawet antena. Broni się jedynie minami składanymi przed goniącym go pojazdem.
Skorpion pędził za składaczem jaj, jego pancerz błyskał w promieniach słońca.
Pojazd obrócił się w miejscu i jego potężne, tylne działo skierowało się na jajko. Jednak w tym momencie pod skorpionem eksplodowała mina. Pojazd został wyrzucony na sześć metrów w górę i spadł na ziemię w sześciu większych częściach i wielu małych kawałkach.
— Och, a to co! — wyrwało się Gordonowi. — Chyba skorpion nie docenił zdolności jajka do szybkiego stawiania min i miał nadzieję, że atak boczny będzie bezpieczny. Składacz jaj robi teraz rundę zwycięstwa. Co za rumowisko na arenie! Ale zakończenie było wspaniałe!
— No, pewnie — potwierdził Prott. — Zawsze podziwiam widok rozwalanego wielkiego pojazdu.
Jesteś pewien? — spytał Sachsa Louvaine. — Zawsze jestem pewien tego, co mi mówi mój przyrodni brat.
— Do diabła! — zaniepokoił się Louvaine. — Tego nie przewidywałem. Co za dziwny pomysł. Souzer, chyba nie mamy nic, co by mogło pomóc w takiej sytuacji?
— Spodziewałem się czegoś takiego — odparł z uśmiechem Souzer. — 1 wziąłem coś, co się tu przyda. — Otworzył jeden z płóciennych worków.
— Chodź, szefie, trzeba się pośpieszyć. Niedługo się zaczyna.
Teraz wystąpią Motokosiarze — zapowiedział Philakis. — Mel, może opowiesz nam trochę o tym pokazie, szczególnie że jesteś przecież jego trzykrotnym zwycięzcą.
— Jak widzisz, motocykliści mają długie ostre kosy przymocowane do piast kół, podobne do tych, jakie starożytni Rzymianie mocowali do swoich wozów bojowych. Piesi uzbrojeni są w sieci i trójzęby na wzór rzymskich gladiatorów. Wszystko teraz zależy od tego, czy pieszy zdoła załatwić człowieka na motocyklu, zanim ten załatwi pieszego. To jest oczywiście uproszczenie, ale w gruncie rzeczy walka sprowadza się do tego.
— Czasami wydaje się, że motocykliści są w gorszym położeniu — zauważył Gordon. — Przecież oprócz tego, że walczą, muszą jechać i utrzymywać równowagę na motocyklu. Kiedy sieciarz rzuca siecią, to niezależnie od tego czy trafi, zwraca uwagę motocyklisty, zmusza go do zmiany kierunku, zyskuje czas na odskoczenie od ostrych kos i równoczesne zrzucenie motocyklisty na ziemię trójzębem.
— Oczywiście, masz rację — odparł Mel. — Ale motocykliści opracowali odpowiednią strategię, by stawić czoło tym niebezpieczeństwom. Niewielki, lekki i mocny motocykl może zatrzymywać się niespodziewanie, wykonywać nagłe zwroty i poślizgi. Można pochylić się prawie płasko na ziemię, a moment później wystartować na tylnym biegu, nawet jeśli tylne koło zabuksuje. Można zrobić poślizg tylnym kołem w bok i kosami uszkodzić kolano sieciarza. Czasami są nawet w stanie złapać sieć, nie tracąc kontroli nad motocyklem, i ciągnąć sieciarza wokół areny, aż zostanie z niego kupa łachmanów, jeśli mi wybaczycie to określenie. Tak więc motocyklista nie jest bez szans.
Na arenie zaczął się pokaz. Motocykle warczały i wyły, niektóre jeździły bezładnie, bo ich kierowcy, złapani w sieć, kręcili się na wszystkie strony, próbując uniknąć śmiertelnego trójzęba. Paru sieciarzy już leżało na ziemi. Krzyczeli, kiedy kosy rozcinały ich na części.
Głowy i kończyny walały się na zakrwawionym piasku.
Rozentuzjazmowany tłum zgotował owację na stojąco, kiedy parę, która przeżyła, sieciarza i motocyklistę, ogłoszono zwycięzcami walki.
Nastąpiła krótka przerwa. Można było się odświeżyć i pójść do toalety. W tym czasie trzydzieści metrów nad areną rozpięto grubą linę. Weszli na nią szermierze. Obaj ubrani byli w białe atłasowe kostiumy, ostrza floretów migotały jaskrawo w słońcu. Powoli zbliżali się do siebie. Na szyjach mieli pętle z cienkiego drutu umocowanego do dużych bębnów. Drut, odwijając się z bębnów, umożliwiał poruszanie się bez przeszkód do przodu i do tyłu. Kiedy zaś szermierz spadał, drut po pięciu metrach swobodnego rozwijania się, ostro hamował i w ten sposób szermierz umierał jak na stryczku.
To był dość ekscentryczny rodzaj pokazu, nawet jak dla mieszkańców Esmeraldy i wymagał specyficznych ochotników. Na szczęście nigdy dotąd człowiek nie wymyślił nic tak nonsensownego i niebezpiecznego, więc zawsze można było znaleźć śmiałków chętnych do tej walki.
Przeciwnicy spotkali się na środku liny, skrzyżowali broń i rozpoczął się pojedynek.
W pojedynku na linie ruchy muszą być oszczędne i precyzyjne. Wypady i parowania również wymagają wielkiego wyczucia. Czasami lepiej jest przyjąć cios, niż spaść z liny broniąc się przed nim zbyt energicznie.
Z lewej strony znajdował się Augustin Smiles, dwukrotny zwycięzca ze Slot, z Północnej Dakoty. Posuwał się lekkim krokiem, a jego rapier przypominał język węża. Przeciwnikiem był Gerard Gateau z Paryża, nowicjusz w tej walce. Nikt nie znał jego możliwości.
Smiles wykonał szybkie i mocne pchnięcie. Gateau cofnął się pod naporem ostrza. Potem Francuz odparował silnym ciosem z takim rozmachem, jakby walczył pałaszem. Oczywiście było to zgodne z przepisami, ale w praktyce nigdy nie stosowane, bo groziło spadnięciem z liny w wyniku nagłych skrętów ciała. Wiedzieli o tym wszyscy, ale Gateau najwyraźniej nie przejmował się wcale praktycznymi zasadami. Zamiast próbować wytłumić falowe drgania liny, znów energicznie się poruszył, co tylko wzmogło jej drgania.
Philakis był jedną z niewielu osób na stadionie, które wiedziały, że Gateau należy do grupy teoretyków walki na linie. Grupa ta powstała niedawno w Paryżu. W swojej kawiarni przy Rue St. Denis proklamowali oni, że oscylacje są po prostu inną formą stabilności. Jednak proklamacja była wygłoszona po francusku, więc nikt w Anglii czy w Ameryce jej nie zrozumiał.
A teraz Gateau przeprowadzał praktyczny dowód swojej teorii.
Smiles, chudzielec z Pomocnej Dakoty, walczył o utrzymanie równowagi. Niestety, stabilność, która była podstawą jego działań, już nie istniała. Ostatnim wysiłkiem rozpostarł szeroko ramiona i zaczął spadać z liny.
W tłumie rozległo się westchnienie, a potem gorący aplauz, kiedy Gateau trafił spadającego już Smilesa prosto w serce. Dzięki temu Smiles zginął w sposób bardziej honorowy, niż gdyby po prostu zawisnął na drucie.
Ale silne drgania liny sprawiły kłopot również Gateau. Nie był w stanie wyczuć rytmu drgań i bez skutku próbował złapać równowagę. Teraz on rozpostarł szeroko ramiona, bo nie mógł już utrzymać się na linie, która zachowywała się jak gigantyczna skakanka, kręcona przez dwie złośliwe córki giganta.
Gateau spadł, ale nie opuściła go zimna krew ani opanowanie. Rzucił floret i obiema rękami złapał drut oplatający szyję. W chwili, kiedy drut szarpnął, ręce przejęły większość pędu ciała. Wisiał przez chwilę machając nogami w odpowiedzi na pozdrowienia tłumu, a potem wspiął się z powrotem na linę po oplatającym mu szyję drucie.
Gdy wiwaty zaczęły cichnąć, Gateau krzyknął, wskazując drgającą linę:
— Widzicie? To się ruszało!
Następnego dnia w gazetach było bardzo dużo rozważań, o co mu właściwie chodziło.
Potem stoczono walkę na frisbee, zwane Śmiercionośnymi Pszczółkami. Na środek areny weszło dwóch graczy. Ukłonili się widzom i pozdrowili sędziego, który do tej walki od stóp do czubka głowy osłonięty był stalową blachą. Sędzia machnął flagą i walka się rozpoczęła.
Talerze frisbee byty wykonane z cienkiej blachy stalowej o krawędziach ostrych jak brzytwa. Gracze nie nosili żadnej zbroi. Ubrani byli w kostiumy kąpielowe i buty. Ich jedynym środkiem obrony były ciężkie skórzane rękawice, wyłożone potrójną warstwą stalowych siatek, bo tylko taką rękawicą można bezpiecznie łapać Śmiercionośne Pszczółki.
Talerze szybowały nad areną, zataczały łuki i latały we wszystkich kierunkach. Zachowywały się na podobieństwo bumerangu, bo jeśli któryś nie trafił w cel, zataczał łuk i wracał do ręki właściciela. Obaj gracze byli wprawieni w łapaniu tych śmiercionośnych spodków i w wyrzucaniu ich w najmniej spodziewanych momentach.
Stalowobłękitne frisbee fruwały i migotały w słońcu wściekle bzycząc, rzucały się i podlatywały jak chmara nietoperzy lecąca na żer o zachodzie słońca.
Do tej chwili żaden z graczy nie zdobył przewagi. Zachwycony tłum przyglądał się w ciszy. Słychać było jedynie metaliczne dźwięki, kiedy frisbee wpadały w rękawice. Obaj zawodnicy mieli skórzane plecaki wypełnione zapasowymi talerzami.
Faworytem w tej walce był Oscar Szabo, Węgier. Jego przeciwnikiem był Manuel Echeverria zwany Manos (Ręce), hiszpański Bask z Bilbao. Echeverria zawsze trenował w odosobnieniu i nikt nie znał jego metod walki.
Od początku zauważono, że Manos nie chwyta frisbee tak pewnie jak Oskar, a na dodatek czasami chwieje się na nogach. Zgadywano, że wczoraj wieczorem bawił się trochę za długo, i tak rzeczywiście było.
Ciężki Węgier wyczuł swoją przewagę i zaczął ostro nacierać, spychając przeciwnika pociskami puszczanymi jeden za drugim. Nadlatywały i opadały w kierunku Baska jak deszcz spadających gwiazd. Manos wycofywał się, podskakując i uchylając przed nimi, zbijał je ręką zwiniętą w pięść, a równocześnie usiłował nie tracić równowagi.
Wydawało się, że to już koniec skacowanego Baska, ale kibice tego sportu, którzy widzieli Manosa w Europie, trącali łokciami swoich sąsiadów, mówiąc: „Patrz teraz”.
I właśnie wtedy, kiedy wszyscy sądzili, że już się nie wywinie, Manos odsunął się w bok dwoma pewnymi krokami, sięgnął do plecaka i wysłał równocześnie dwa frisbee. O tak, ten cholerny Bask był dwuręczny i bardzo wprawny w trudnym, oburęcznym atakowaniu!
Błyszczące, latające, ostre jak noże rzeźnicze krążki z niewiarygodną prędkością poleciały do Szabo pięknym łukiem, z różnych kierunków i pod różnym kątem, wirując jak bąki. Oba dotarły do celu w tym samym momencie. Zdesperowany Węgier padł na plecy i rozpaczliwym kopnięciem stalowymi podeszwami odrzucił bzyczące talerze, które opadły go jak czarne muchy opadają w czerwcu mięsną jatkę.
Mimo swej postury, Szabo potrafił w tym położeniu wykonać rzut, dzięki czemu zdobył nagrodę w zeszłym roku. Frisbee wyskoczyło w górę, poleciało w kierunku trybun, następnie po łuku i z ukosa natarło na Manosa.
Bask stanął na wysokości zadania. Jego talerz, wyrzucony lewą ręką, trafił w napastnika. W powietrzu zabłysły iskry i obie unicestwione „pszczółki” bezgłośnie spadły na arenę.
W tym momencie Manos obrócił się trzykrotnie, jak dyskobol, i równocześnie wyrzucił dwa frisbee.
Pociski w kształcie spodka poleciały w górę i natarły na Szabo z różnych kierunków jak dwie rozszalałe lokomotywy.
Szabo udało się złapać jeden, ale drugi rozciął mu lewe ramię tuż nad łokciem. Nie zwracając uwagi na zranienie, próbował dokonać decydującego rzutu. Zanim jednak wyrzucił swoją „pszczółką”, podwójna salwa fnsbee nadleciała z przeciwnych kierunków.
Jeden troszkę chybił celu. Drugi rozciął głowę Węgra tuż ponad brwiami.
Kierunkowy mikrofon złapał jego ostanie rzężenie i wzmocnione przekazał wiwatującemu tłumowi.
A wtedy nadszedł czas na Wielką Nagrodę.
Z areny sprzątnięto ostatnie pozostałości po Motokosiarzach. — A teraz szanowni państwo — zapowiedział Gordon Philakis — pokaz, na który wszyscy czekamy, i od którego oficjalnie zaczynają się Saturnalia. Tak, drodzy przyjaciele, zaraz rozpocznie się walka o Wielką Nagrodę! Wiem, że wszyscy zastanawiacie się, w jaki sposób będzie rozegrana w tym roku. Nie traćmy więc więcej czasu. Koledzy, dawać to tutaj!
Na arenę weszli mężczyźni w białych kostiumach sportowych, ciągnąc dużą, wysoką platformę otoczoną linami, tak jak ring bokserski, tylko większą. Na trybunach rozległ się pomruk dezaprobaty.
— Chwileczkę! — zawołał Gordon. — To nie jest to, co myślicie. Sądzicie pewnie, że zobaczycie zwyczajną walkę gladiatorów, taką samą jak rok temu. Otóż nie. W tym roku wprowadziliśmy kilka zmian i sądzimy, że będzie znacznie więcej śmiechu. Ale najpierw przedstawię naszych finalistów. Chłopaki, chodźcie tu.
Harold i Louvaine wyszli z przeciwległych stron areny, witani gorącymi oklaskami. Obaj byli ubrani w czarne jednoczęściowe kostiumy. Za nimi na arenę weszło czterech asystentów dźwigając dużą drewnianą skrzynię.
— Oto oni — przedstawiał Gordon Philakis. — Zawodnicy startujący do Wielkiej Nagrody. Mieszkaniec naszej wyspy, Louvaine Daubray i jego przeciwnik, niedawno przybyły Harold Erdman. Tylko jeden zejdzie stąd żywy i to on zostanie Królem Saturnaliów. Jak samopoczucie, chłopaki? Louvaine, jak się czujesz, przystępując do walki o Wielką Nagrodę? Słyszałem, że od dawna o tym marzyłeś.
— Mogę powiedzieć, że chociaż nie uważam się za godnego tak niezwykłego wyróżnienia, to jednak w pełni zdaję sobie sprawę z wielkiego zaszczytu, jaki mnie spotkał i obiecuję dać z siebie wszystko.
— Przemówił jak prawdziwy Łowca! A co ty powiesz, Haroldzie?
— Co? No, myślę tak samo jak on.
— Życzę szczęścia wam obu. A teraz przyjrzyjmy się broni.
Asystenci otworzyli skrzynię i wyjęli z niej dwa błyszczące sztylety.
— Są do walki w zwarciu. Oprócz tego mamy jeszcze broń główną — wyjaśnił jeden z nich.
Wyjęli ze skrzyni dwa dwustronne topory bitewne o krótkich trzonkach i unieśli w górę, aby wszyscy mogli zobaczyć. Kamery pokazały topory z bliska.
— Prawda, jakie piękne? Są dokładnymi replikami pradawnych nordyckich toporów. Zostały wykonane tutaj, w Zbrojowni Akademii Polowań i naostrzone tak, że starożytni Norwegowie zdumieliby się, gdyby dano im tak doskonałą broń. Pełnowymiarowe i pełnowartościowe kopie tych toporów znajdą się w sprzedaży zaraz po zakończeniu walki. Ale to za chwilę. Najpierw nasi chłopcy wejdą na ring i pokażą, co potrafią. Zgoda?
Rozległy się uprzejme oklaski.
— Moi drodzy, widzę, że niektórzy z was poczuli się zawiedzeni. Chyba myślicie: no tak, topory wojenne są nawet ładne, ale to, co wam proponujemy, nie różni się zasadniczo od zeszłorocznego podwodnego pojedynku na rapiery. Tak, moi drodzy, Rada waszej Akademii Polowań głęboko to rozważyła i podjęła kroki, aby dzisiejsza walka na topory nieco się różniła od tego, czego możecie się spodziewać. No, koledzy, pokażcie im resztę oprzyrządowania.
Asystenci stali na arenie po obu stronach ringu. Teraz ściągnęli z niego pokrowiec, odsłaniając gładką powierzchnię. Słońce odbijało się w niej z oślepiającym odblaskiem.
Tłum zamruczał z aprobatą.
— Zastanawiacie się chyba, co to za lśniąca powierzchnia? A więc powiem wam. Ten lśniący materiał to coś, czego nie widujemy na naszej wyspie, chyba że w drinkach. Panie i panowie, to jest lód. Jego supertwardą i supergladką powierzchnię utrzymujemy dzięki agregatowi chłodniczemu, znajdującemu się pod powierzchnią ringu. Podziękujmy liniom TWA za przewiezienie tych urządzeń w ekspresowym tempie z areny lodowej w Miami.
W amfiteatrze zabrzmiała krótka, ale intensywna owacja.
— A teraz końcowy element wyposażenia. — Gordon wskazał ręką na asystentów stojących przy drewnianej skrzyni, a oni wyjęli z niej dwie pary butów z łyżwami.
W tłumie rozległy się śmiechy i okrzyki rozbawienia, a potem coraz głośniejsze oklaski, w miarę jak widzom pomysł zaczynał się podobać. Gordon mógł zaliczyć kolejne zwycięstwo.
— Tak jest, drodzy przyjaciele, łyżwiarze z toporami! Mel, co o tym myślisz?
— Widziałem już wiele Wielkich Nagród — Mel odezwał się niskim, budzącym zaufanie głosem — ale ta jest naprawdę niezwykła. Sądzę, że dzisiejsza walka wyznaczy nowy standard uciechy i rozlewu krwi.
— Ja też mam taką nadzieję. A teraz może byśmy nagrodzili oklaskami naszych asystentów, którzy sobie jedynie znanymi sposobami ustalili numery butów, jakie noszą nasi dzisiejsi zawodnicy. A trzeba wam wiedzieć, że nawet ja jeszcze wczoraj nie wiedziałem, kto dziś wystąpi.
Amfiteatr zahuczał gorącymi oklaskami.
— Chłopaki, na bocznych powierzchniach łyżew znajdziecie swoje imiona. Panowie, do broni!
Popołudnie zaczynało już przechodzić w wieczór. Tafla lodowa była skąpana w promieniach słońca. Sędzia kazał obu zawodnikom podjechać na środek ringu.
Harold jechał bardzo ostrożnie, z trudnością utrzymując równowagę. W swojej wiosce czasem zdarzało mu się jeździć na łyżwach, a nie przypuszczał, by Louvaine miał do tego okazję na tropikalnej wyspie. Biorąc pod uwagę jego wzrost i ciężar, w tego rodzaju walce może chyba liczyć na jakąś przewagę.
Ale podejrzewał, że Louvaine ma jakiegoś asa w rękawie. Facet nie był aż tak bardzo przestraszony. Nawet się uśmiechał!
I okazało się też, że na łyżwach jeździ zupełnie dobrze.
Sędzia przypomniał im, że nie będzie żadnych rund ani przerw, i że wszystko co sobie nawzajem zrobią jest w pełni legalne. Jeśli obaj będą zbyt ciężko ranni, aby móc kontynuować, walka zostanie przerwana. Wówczas sędzia rzutem monety ustali, komu przyznać zwycięstwo, a komu śmierć. Tylko jeden z nich może zejść z ringu żywy.
Harold odjechał do swojego narożnika i siadł na taborecie. Albani masował mu kark odwiecznymi ruchami wszystkich trenerów.
— Nie zapominaj nigdy, że w odpowiedzi na każdą akcję następuje równa co do wielkości, ale przeciwnie skierowana reakcja. To ma duże znaczenie, kiedy robisz zamach toporem.
— Najbardziej mnie martwi, że Louvaine wygląda na zbyt pewnego siebie. I chyba jeździ na łyżwach bardzo dobrze.
— To jest tylko blef. Próbuje cię zastraszyć — uspokajał Albani.
Jednak Albani też to widział. Dzięki Bogu, że ma zapewnioną premię Obserwatora, niezależnie od tego, czy Harold wygra, czy przegra. Oczywiście wolałby większe pieniądze, ale myślał praktycznie.
— Tak, jakby Louvaine wiedział coś, czego my nie wiemy.
— Jeśli zobaczę jakieś krętactwo, natychmiast złożę protest. Jeżeli będzie za późno, to przynajmniej ocalę twój honor.
Odezwał się gong.
— Pamiętaj, ty jesteś lepszy. Zwyciężysz! Idź i załatw go!
Harold pojechał na środek i zaczęła się walka.
Souzer siedział w rogu Louvaine’a i patrzył jak łyżwiarze ostrożnie się okrążają, pozostając poza zasięgiem toporów. Louvaine prezentował się na łyżwach bardzo dobrze. Procentowała ostatnia zima, którą spędził w Szwajcarii. Harold też nie wyglądał źle, ale nie miał kolców.
Już kiedyś w Krainie Polowań zdarzył się pojedynek na łyżwach. Souzer był przygotowany na taką ewentualność. Z pomocą znajomego mechanika odpowiednio ulepszył łyżwy. Z przodu, na wygiętej, łukowej części, zostały przyspawane ostre występy, i Louvaine mógł poruszać się na lodzie prawie jak na zwykłej ziemi. W odpowiednim momencie, stając pewnie na kolcach, mógł zadać niespodziewanie decydujący cios toporem. To dawało mu niezbędną przewagę.
Niezależnie od tego, miał również dużą wprawę w operowaniu toporem. Przecież to on na ostatniej Olimpiadzie reprezentował swój kraj w walce na topory. W przypadku kraju tak niewielkiego jak Esmeralda, nie musiało to oznaczać specjalnie wysokiego poziomu umiejętności. Ale to było już coś i prawdopodobnie znacznie więcej, niż umiał Harold. Harold miał tylko swoje szczęście, które go właśnie opuściło.
Louvaine i Harold jeździli teraz już szybciej, okrążając się, zawracając i przesuwając się obok siebie w śmiertelnym pas de deux na lodzie, przy akompaniamencie orkiestry Krainy Polowań grającej taniec z Jeziora Łabędziego Czajkowskiego.
Stalowe powierzchnie toporów migotały w świetle reflektorów. Obaj zawodnicy uchylali się, prześlizgiwali, uderzali krótkimi ciosami z przodu lub z rozmachem. Wydawali okrzyki, potykali się i obracali, pociągnięci rozmachem własnego ciosu.
Louvaine zaliczył na swoją korzyść rozcięcie lewego ramienia Harolda. Popłynęła pierwsza krew.
Harold zakręcił się na łyżwach, robiąc zamach na ślepo. Louvaine skulił się, ale wstał szybko, zamachnął się toporem, ale stracił równowagę i oparł o liny. Odbił się od nich i zobaczył Harolda jadącego do niego z toporem gotowym do uderzenia.
Przez głośne okrzyki tłumu ledwie przebijał się podekscytowany głos komentującego walkę Gordona. Widzowie w amfiteatrze wstali i krzyczeli w podnieceniu. Nawet złodzieje kieszonkowi przerwali na chwilę swoją pracę i wpatrywali się w szczytowy pokaz roku.
Souzer widział, kiedy Louvaine sprężył się do decydującego ciosu. Po twarzy przebiegł mu specyficzny grymas. Sekundę później Louvaine już był w ruchu. Atakując toporem, zapędził Harolda do rogu. Potem stanął na czubkach łyżew, prawą ręką wzniósł przygotowany do uderzenia topór, który z potężnym zamachem poleciał w kierunku Harolda. Śmiertelny cios. Nie do obrony, szczególnie w przypadku człowieka na łyżwach.
Harold uchylił się w jedyny możliwy sposób. Padł na lód i odepchnął od słupka w narożniku.
Louvaine podniósł topór do nowego ciosu i na czubkach łyżew popędził za Haroldem. W biegu zrobił szeroki zamach toporem od tyłu, zamierzając posiekać Harolda na kawałki.
Harold leżał płasko na lodzie, już w zasięgu ręki Louvaine’a, w dalszym ciągu kręcąc się bezradnie. Zrobił jedyną rzecz, jaką mógł jeszcze zrobić. Pchnął topór po lodzie pod łyżwy Louvaine’a, wprawiając go równocześnie w ruch wirowy najsilniej, jak tylko był w stanie.
Louvaine skoczył do tyłu, aby uniknąć zderzenia, a potem opadł na lód. Ale niestety łyżwy mu się rozjechały.
Harold przestał się wreszcie obracać na brzuchu i udało mu się jakoś wstać na nogi, jednak natychmiast ponownie się wywrócił. Próbował wymacać topór, ale go nie znalazł. Zasłonił głowę ręką i czekał na śmiertelny cios.
Ale cios nie następował. Harold uniósł się na łokciach i zobaczył, że Louvaine leży nieruchomo na lodzie w powiększającej się kałuży krwi. Tłum piszczał i wył. Dopiero po chwili zorientował się, że Louvaine upadł plecami na sterczący ostrzem do góry topór.
Na czworakach podpełzł do Louvaine’a i wziął go w ramiona. Zalała go fala litości i współczucia.
— Wszystko będzie dobrze, wyzdrowiejesz! — krzyczał.
Louvaine zakaszlał i odezwał się smutno:
— Niestety, nie podzielam twego zdania. „Nie tak głęboka jak studnia, ani szeroka jak wrota kościoła — ale wystarczy; zupełnie wystarczy …”*. Merkucjo zawsze był dla mnie najbardziej charakterystyczną postacią Szekspira, znacznie żywszą niż ten głupi Romeo.
— Och, Louvaine. Szkoda, że musiałem walczyć właśnie z tobą. Mimo wszystko, zacząłem już cię lubić.
— Ja też cię polubiłem, ale nigdy nie stalibyśmy się przyjaciółmi, gdyby nie to, że zaczęliśmy na siebie polować. Śmieszne, co? Żegnaj, Haroldzie. O, jeszcze jedna rzecz.
— Tak? — Harold pochylił się, żeby usłyszeć słabnący głos.
— Powiedz im, żeby pochowali mnie pod moim indiańskim imieniem Un–Ko–Pi–Kas, co w języku Algonkinów znaczy Ten Który Śmieje Się Pierwszy.
— Skąd masz indiańskie imię?
— Gdybym tylko miał czas, żeby móc ci to opowiedzieć… — Louvaine uśmiechał się słabo, potem powieki mu zatrzepotały, aż w końcu znieruchomiały jak skrzydełka ćmy, która spaliła siew kloszu lampy.
Harold uniósł głowę i wydał potężny okrzyk żalu, gniewu i triumfu. Na to tłum wdarł się na ring i wyniósł go na ramionach, aby ukoronować zwycięzcę Wielkiej Nagrody i Króla Saturnaliów.
* W oryginale: chicken — kurczak. Słowo używane na określenie tchórza (przyp. red.).
* Rana od ostrza; Szekspir, Romeo i Julia, akt 3, scena 1, tłum. Jerzy S. Sito (przyp. red.).