Donoso Jose TA NIEDZIELA WPŚ

José

Donoso

Ta niedziela

W akwarium


..Niedziele” w domu mojej hahki zaczynały się. tak naprawdę, w soboty, kiedy ojciec wreszcie kazał mi w siadać do samochodu:

- Golowe... jedziemy...

Łaziłem za nim już od pewnego czasu. To znaczy, nie łaziłem za nim dosłownie, bo doświadczenie nauczyło mnie. ze daje to odwrotne rezultaty, raczej oddawałem się do jego dyspozycji. j| milczeniu i jakby mimochodem: co najwyżej ośmielałem się zakasłać pod drzwiami sypialni, jeśli sjesta z matką przedhtżała się. albo bawiłem w pobliżu w' salonie, starajcie się przechwycić wzrok ojca i z pomocą uśmiechu wyrw'ać go z jego wszechświata, i przypomnieć, że istnieję, że jest czwarta po południu. wp(>ł do piątej, piąta, pora. by zawieźć mnie do babki.

Wsiadałem do samochodu i w yjeżdżaliśmy ze śródmieś­cia.

Pamiętam zwłaszcza krótkie soboty zimowe. Czasami zmierzchało już. kiedy ruszaliśmy z domu-posiniałe niebo jak rentgenowskie zdjęcie nagich drzew' i budynków', które zostaw ialiśmy za sobą. Gdy otulony w kamizelki i szaliki wsiadałem do samochodu, czułem, jak marznie mi nos i uszy. i czubki dużych paków, ponieważ miałem okropny nawyk wygryzania dziur w moich wełnianych, zrobionych na'drutach rękawiczkach. Na długo przed przybyciem do domu babki robiło się zupełnie ciemno. Światła samochodów przebijające deszcz lśniły gwiaździś­cie w' naszej oślepiającej przedniej szybie, niczym bombki

choinkowe: zbliżały się. po czym mijały nas powoli. Ojciec zwalniał, by poczekać, aż ulewa osłabnie. Prosił mnie. bym podał mu papierosy, nie. nie len. ghipkii. len drugi przycisk, ocl schowka, i zapalił mu jednego przy czerwonym świetle, które nas zatrzymało. Nagim kciukiem dotykam zimna na szybie. ir miejscu gdzie czerwona plama semaforu pomnąża się vr miliony zawisłych kropel: rozpoznaję je: przyczepione od zewnątrz do'szyby zamykającej mnie w tym akwarium ciepła, gdzie załamują się światła zamazu­jcie to. co jest na zewnątrz, podczas gdy ja imaj. dotykajmy lego zimna leciutko, od wewnętrznej strony szyby. Nagle, pod brutalnym naciskiem mojego kciuka, jedna z czerwo­nych kropel niczym arteria otwiera się wykrwawiając na szybie, a ja staram się zatamować krew. zatrzymać ją H' jakiś sposób, i spoglądam na niego, czy przypadkiem nie widzi, co robię... ale nie: uruchamia samochód i posuwamy się w sznurze pojazdów wzdłuż rzeki. Rzeka ryczy w swojej kamiennej skrzyni jak zamknięte w klatce zwierzę. Tego­roczne wylewy przyniosły spustoszenie i śmierć, szepczą dorośli. Tak. Mogę ich zapewnić, że słyszałem jej ryk: moi kuzyni wysłuchają z otwartymi buziami, jak ryczę niczym rzeka porywająca trupy i domy... tak. lak. sam to widzia­łem. H obec lego nie ma znaczenia, że ich jest czworo, a ja jeden. M ’ soboty oni wożeni są do babki innymi ulicami, z innej części miasta, i nie przejeżdżają koło rzeki.

Aż wreszcie skręcaliśmy tr ulicę, gdzie mieszka babka. Wtedy natychmiast wszystko, co nieznajome i niejasne, porządkowało się. Najgorsze nawet pory roku czy godziny nie potrafiły sprawić, by ta obsadzona akacjami aleja stała mi się obca lub nie do odróżnienia od tylu innych, niemal identycznych ulic. Tutaj zmienność mieszkań, ulic domów, gilzie mieszkałem z rodzicami przez rok czy dwói by polem opuście je i przenieść się do innych dzielnic. ' przemieniała się u trwałość i solidność, ponieważ dziadko­wie zawsze mieszkali tutaj i nigdy się nie przeprowadzali.

I o była uliiośc. porządek: szlak uznany za własny. wieilza. iak odnale.e przedmioty, uchwycić wymian', rozpoznać znaezenić zapachów ery barw ir tym sektorze wszechświa­ta, kióry h\>l moim.

Ci-igle rozprawiano o projekcie władz miejskich, by ».u im te .byi stare akacje: przechylone na bak jak pijane.

10

groziły, że runą na przechodniów, a gmatwanina korzeni kruszyła płyty chodnika. To prawda, ie z upływem czasu któreś z drzew waliło się: nasza piątka wdrapywała się, na drewnianą kratę luh z głowa wetkniętą w dziurę w żywo­płocie obserwowała pracę robotników, którzy ścinali ¡gałę­zie i ciągnęli linami upadłego olbrzyma. Potem naprawiali chodnik, sadzili śliwę, oliwkę albo jakieś inne. ęlemerycdne drzewko będące w* modzie, które nigdy nie wychodziło poza stadium sadzonki, bo nikt o nie nic dbał. Linia drzew stawała się coraz bardziej nieregularna i przerzedzona.

Ale pamiętam także, gdy była to wiosenna sobota, szyby >v samochodzie opuszczone, koszula ojca rozpięta pod szyją i włosy rozwiane na czole, a ja. z rękami na szybie, jak psiak wystawiam twarz, by pić to odmienione powietrze. Wysiadam, gdy tylko samochód staje przed wejściem. Naciskam dzwonek. Wokół pierwszej akacji leży obrus białych kwiatków. Ojciec niecierpliwie naciska klakson. Pochylam się nad białym obrusem, tak by on. zajęty przypalaniem kolejnego papierosa, nie złajał mnie za to, że się brudzę. Kwiaty nie wyglądają jak kwiaty. Są jak rzeczy, przedmiociki: tak są drobniutkie i tyle ich. Rozciągnięta warga i malutki, twardy języczek. Grabię je rękami, by usypać stos. którego biel żółcieje, zapach rozgrzanych płyt chodnika i kurzu dociera teraz do moich nozdrzy poprzez słodka we kwiatki. Mój stos rośnie. Odsłania się jakaś odmienna płyta, czerwonawa, delikatniejsza, szczególna płyta, na której widnieje napis. Jakby pogrzebano pod nią leśnego duszka: lak. 10 właśnie powiedziałbym babce. Uważnie odczytuję napis.

- Tato...

- C'o...

Znów naciska klakson.

- Tu jest napisane Roberto Malta, budowniczy...

- On położył ten chodnik. To mój kuzyn.

- Tak. wiem. Wuj Roberto.

- Nie. nie ten. firny.

- A.,.

Antonia zdejmuje łańcuch w drzwiach. Ojciec wołu przez okno samochodu, by pożegnać się ze mną. ale ja wieszani się na szyi Antonii, całuję ją. rozmawiam z nią. śmieję się do niej. by ojciec myślał, że go nie słyszę, i nie zauważył, że

nie mam ochoty pożegnać się z nim. i odjechał nie próbując więcej, nie zdając sobie sprawy z mojego rozżalenia. Nigdy nie zdaje sobie sprawy z niczego. Teraz nie zauważył, że nie chodziło mi o zwrócenie jego uwagi na niezwykłe zjawisko znalezienia nazwiska mego mija. Roberto Malty, wypisa­nego na płycie ulicznej. Nie spostrzegł, że koniecznie chciałem zademonstrować mu coś innego: że umiem czytać, choć ani on, ani nikt inny mnie nie uczył, nauczyłem się sam. z tytułów gazet, i że świetnie wiedziałem, że ta czerwona płyta nie jest nagrobkiem jakiegoś gnoma, lecz głosi Roberto Matta. budowniczy. Mojej babce, owszem, opowiedziałbym, że pod akacją przy chodniku znalazłem maleńki grób. Razem, w cieple jej łóżka w niedzielny poranek, bardzo wcześnie, jeszcze zanim moi kuzyni zjawią się, by także wślizgnąć się między prześcieradła pachnące grzankami na śniadanie, moja babka i ja snulibyśmy rozważania na lemat grobu leśnego duszka. Powiedziałbym jej to. by rozbudzić jej ciekawość, by wyszła ze mną na dwór, a ja pokazałbym jej płytę i przeczytał: Roberto Matta. budowniczy. A ona ucieszyłaby się. Powie­działaby o tym dziadkowi i służącym i kazałaby sobie przeczytać inne rzeczy, by udowodnić im. że jej duma ze mniebyła usprawiedliwiona. Zadzwoniłaby do matki, by to skomentować, zła, że nikt jej wcześniej nie powiedział. Ale matka też nic nie wiedziała. Doszłaby do wniosku, że babka niepotrzebnie telefonuje: typowe dla niej, zawsze reaguje pośpiesznie. A ojciec, ze swojej sofy albo wyciąg­nięty na łóżku i czytający gazetę, obróciłby głowę i nawet nie dowiedziałby się, co matka do niego mówi... zajęty innymi sprawami. Ważnymi sprawami, o jakich mówią H' gazecie, którą ja już czytam, choć on o tym nie wie: niczego się nie dowiedział, bo spieszyło mu się, by wrócić na czas i zabrać matkę do kina.

Ale to nieważne.

Nie było to dla mnie ważne, bo zawsze, nawet kiedy byłem już całkiem duży i nosiłem spodnie za kolana, przyjazd do domu babki oznaczał wydostanie się w końcu z akwarium, i to w sposób nie będący wykroczeniem, ozna­czał płynięcie wreszcie, rozlanie się szeroko jak rzeka. I wpadałem biegiem na ścieżki ogrodu krzycząc babciu, babciu...

- Wyszła. Niedhigo wróci.

Spieszno mi było pokazać się kuzynom w moich golfo­wych spodniach. Tylko Luis, o rok starszy ode mnie. nosił takie. Ałberto, który był w moim wieku, miał odziedziczyć spodnie po Luisie, kiedy ten z nich wyrośnie, czyli pewno za parę lat, bo Luis rośnie powoli mimo tranu, tak że vr końcu Alberto dostanie spodnie całe w strzępach. Moje natomiast były nowiuteńkie, zacząłem je nosić w tym tygodniu. Antonia podeszła do mnie. kiedy schylony pod drzewem Hang podciągałem skarpetki i zapinałem sprzączki przy spodniach, przygotowując się na triumfalne wejście. Spyta­łem ją, jak wyglądam, i stanąłem sztywno wyprostowany, żeby mogła mnie ocenić. Resztki światła załamywały się niczym w jeziorze: jeśli poruszyłem się. jeśli cokolwiek się poruszyło, przedmioty, które znajdowały ślę w zasięgu tego światła, falowały w ciszy i dopiero po chwili zaczynały ■ odzyskiwać swój właściwy, spokojny kształt. Antonia uśmiechnęła się do mnie i powiedziała, że wyglądam „szalenie weks". Potem ruszyliśmy oboje.

- Spóźniłeś się.

- Tata musiał jechać do chorego.

- Aha.

- Przyjechali?

- Są na ganku za domem.

- A Laleczka?

- Mówiłam ci już. że poskarżę iwojej mamie, jak nie przestaniecie tak mówić o waszym dziadku...

- Gdzie jest?

- Czeka na ciebie.

- Kto?

Laleczka...

- A ja poskarżę babce, że tak mówisz na swojego pana...

I zobaczysz, co z tobą zrobię, bezczelna dziewucho.

Dziadek, zamknięty «• pokoju muzycznym, grał Melo­dyjnego kowala. Moi kuzyni, shuhający go na ganku, skręcali się ze śmiechu. Kiedy spróbowałem zwrócić ich uwagę na moje spodnie, uciszyli mnie, bo właśnie bawili się w liczenie błędów w grze dziadka i przy każdej fałszywej nucie łapali się za głowę i płakali ze śmiechu: każde z nas grało lepiej. Kiedy dziadek już skończył. Magdalena musiała jeszcze przez dobrą chwilę się uspokajać, zanim

mogła pójść i powiedzieć mu. ze przyjechałem.

- Założę się. że nie pogratulujesz Laleczce...

- Założę się. że lak...

Dziadek wyszedł z pokoju muzycznego- i mrugając powiekami przyglądał się Magdalenie przez dłuższa chwi­lę. zanim ją rozpoznał jakby widzialją po raz pierwszy. W komicznie dopasowanym ubraniu, malutki i wysuszony, przypominał postać z jarsy. kiórą my. w naszych zabawach, nazwaliśmy „Laleczką", bo byI taki biały, biełusieńki jak ze starej porcelany, i mieliśmy teorię, że posypywał się pudrem. Pewnego razu zostawiliśmy jedno z nas na straży, kiedy gral na pianinie, i pobiegliśmy do jego łazienki, zawsze lak nieskazitelnie uporządkowanej, w poszukiwa­niu pudru, którego nic znaleźliśmy.

- Widocznie używa emalii...

- ...albo zna jakąś magiczną ¡‘eceptę.

- To musi być coś innego, coś do picia, ho kark ma leż taki. a przecież nie smarowałby się emalią na karku...

Marla, która hyla gruba i której marzenia o schudnięciu roz.wialiśmy. kiedy skończrfa dziewięć lat. nosiła bez przerwy mocno ściśnięty ii? pasie sznurek udając, żę jest Laleczką, i pocieszając się myślą, że przynajmniej odzie­dziczy po nim wąskti talię.

- Swieinie dzisiaj grałeś, dziadziusiu...

- Sam nie wiem...

- Zwłaszcza ir lej części...

- Lekko, owszem, ale Conot lak to gra.

Nadal wpatrywał się ir nią mrugając powiekami.

- Już jesteśmy ic komplecie, dziadziusiu.

- To czemu nie wejdziecie do gabinetu, posiedzieć ze mną chwileczkę'.'

C o sobola, po przyjeżdzie. musieliśmy poddać się tej ścisłej ceremonii: napuszony rytuał, niezmiennie len sam. zastępował dziadkowi więź z nami. do której nie hvl zdolny. Dopiero polem, odprawiwszy ceremoniał byliśmy wolni. Zwoływał nas do swojego gabinetu i częstował, jakby dla pi-cłamania Jodów. pysznymi karmelkami domowej robo­ty. które trzymał | słoiku po herbacie Mazawalle. Gawędził

- nami />(_<•_ dziesięć minut. Potem już niemal na nas nie pau.ył i nigdy nie odezwał się słowem, nawet by nas -beszuic. Rzadko siedział ir domu. a jeśli. to zawsze

zamknięty ir gabinecie, rozgrywając nie kończące się partie szachów i wyimaginowanym przeciwnikiem, którym byt on sam.

i ’ niedziele, podczas historycznych rodzinnych śniadań, kiedy to jedliśmy słynne pierożki I iolety. zajmował miejsce n szczytu siołu, między naszymi rodzicami a jakimś zaproszonym krewnym, zawsze milczący pośród dyskusji i żartów, spożywajc pokarmy niesmaczne i bezbarwne, które nie szkodziły na żołądek. Na deser jadał wyłącznie białawe galaret k iw kształcie gwiazilk i: zawsze takie same. ir każdą niedzielę mojego dzieciństwa. Tum. na drugim końcu niedzielnego siołu, oblepionego kuzynami, wujami i goś­ćmi. oblicze dziadku, ciemne na de światła padającego z okna za jego plecami, dziadka przełamującego owe gwiazdki przejrzyste i rozedrgane, skupiające cały blask, . i ja. na drugim końcu stołu, płaczę i tupię, bo nie chcę ani melona, ani arbuza, ani suszonych brzoskwiń, ani bawarki. chcę gwiazdki, nianiu.ja chcę gwiazdki, powiedz dziadko­wi. żeby mi dal gwiazdkę, ja chcę. daj mi. daj mi. i rzucam łyżky ir sam środek siołu, a moja maiku podnosi się i przychodzi mnie ukarać, bo jestem niegrzeczny... nie. nie niegrzeczny, tylko rozpuszczony, bo to jedynak... do czego to podobne, laki mały. a luki nieznośny. 10 już szczyt. Nie. wcale nie. ..Nie" mojej babki jest przekonujące i niesie rozgrzeszenie: nie. niechże przyniosą dziecku gwiazdkę, żeby nie płakało, o co tyle hałasu, co 10 szkodzi, na litość boską. I sama kraje łyżką kawałek gwiazdki i wsadza mi do buzi... Próbuję, ze łzami jeszcze wiszącymi na rzęsach, i jesi niedobra, wcale nie smakuje jak gwiazdka i wypluwam ją na moją serwetkę lia/iowaną ir kaczuszki, a wtedy już naprawdę wyrzuca ja mnie wrzeszczącego z jadalni i kurzą, bo jestem niegrzeczny, a moja maiku i ojciec, i kuzyni, i goście siedzą lam nadal wokół długiego siołu, rozprawiając

o tym. jaki to jestem niedobry, dachując moich wrzasków, i które gubi<t się n głębi domu.

.Ile karmelki dziadka były naprawdę smaczne, Zagłę­biony ir swoim czerwonym linelu. z nogą założoną na nogę. lak że sterczało jego kanciaste kolano, pytał nas kolejno, jak nam idzie ir szkole, nie mu mądrego na ułamki dziesiętne. I.uis dostał zły stopień z ułamków, zwłaszcza za dzielenie, bo 10 najtrudniejsze. On peta. ia odpowiadam, on J

i i

pyta. ktoś z nas odpowiada, znów pytanie i odpowiedź, zeznania nie rozmowa, jakbyśmy byli idiotami niezdol­nymi do prowadzenia dziesięciominutowej pogawędki. aż kiedyś, znacznie później, uświadomiliśmy sobie, że Laleczka był poważnie głuchy już wtedy i że dlatego zadawał pytania, a nie rozmawiał. Czasem bawiliśmy się. ukryci za kotarą w pokoju muzycznym, w podglądanie go. jak gra: duszne sit; ze śmiechu słuchaliśmy, jak zaczyna Melodyjnego kowala po dziesięć i dwadzieścia razy. z głowq pochyloną nad klawiaturą na stronę tego ucha. którym jeszcze coś słyszał.\Pod koniec niedzielnych śnia­dań. oświadczał, że korzysta z taktu, iż wszyscy stołownicy sq tu domownikami, i podnosił się od stołu, zanim pozostali skończyli ze swoim o ileż bardziej skomplikowanym jadło­spisem-a i nasze tempo było. odmienne od jego-by zamknąć się w gabinecie i nastawić niedzielną operę przez radio. Odkręcał je bardzo głośno, ogłuszając cały dom. a sam (ho szpiegowaliśmy go przez żaluzje w oknie) nachylał się nad radiem i przykładał ucho próbując coś usłyszeć.

Kiedy byliśmy bardzo mali. trzęśliśmy się na myśl o tym. w jaki sposób na nas patrzył podczas sobotnich przesłu­chań: naprzeciw niego cała piątka ir rzędzie, od najstar­szego do najmłodszego, i odpowiadamy na jego pytania. Pamiętam ten wzrok. Tak jakby nie potrafił go ześrodko- wać. Antonia twierdziła, że dziadek patrzy ir taki sposób, ponieważ jest święty. Ale już wkrótce spostrzegliśmy, że nie patrzył wprost tylko dlatego, że ir ogóle na nas nie patrzył, kiedy lak gniótł nas pytaniami. Zdaliśmy sobie sprawę, że przygląda się swojemu własnemu odbiciu wszą/dcli biblio­tecznych. niepotrzebnie poprawiając sobie węzeł krawata, przesuwajc dłonią po starannie uczesanych włosach, które wyglądał)' jak namalowane na jego głowie, obserwujttc i obciągając kamizelkę, tak by nie było na niej ani jednej zmarszczki, jakby u' tych szybach miał odnaleźć idealny obraz samego siebie, wyodrębniony na tle zmierzchu oferującego paletę wspaniałych luirw: Nic słyszał naszych odpowiedzi częściowo z powodu głuchoty, ale bardziej jeszcze dlatego, ze go to (nie obchodziło. I ir miarę jak t spostrzegaliśmy, ze nie interesujemy go zupełnie, powoli tajaliśmy, robiliśmy odkryciu, które nas bawiły: spod spodni o ostrych jak noże kamach sterczały białe troczki.

niesłychanie śmieszne, którymi przywiązywał do łydek długie kalesony, zawsze, nawet w najbardziej upalne lata, ochraniające jego kruche ciało.

Wiele lat upłynęło, nim biel tych absurdalnych troczków zeszła na dalszy plan. Myślę o tym, jak egoistyczne, obojętne było jego życie. Ale teraz myślę również o samo­tnym wysiłku, by nie dopuścić, żeby jego palce pomieszały do granic nierozpoznawalności nuty najprostszej melodii. Myślę o jego próżności, o przerażeniu na myśl o głuchocie i postępującej starości. Nie wiem nic o jego życiu. Nie wiem, kim był. Nie wiem nawet, czy był kimś kiedykol­wiek - czymś więcej niż tą kukłą, którą zwaliśmy Laleczką. Być może teraz, siedząc za biurkiem, dokonam tego aktu skruchy, kiedy tak uświadamiam sobie, że w chwili gdy mój dziadek zaczął istnieć w mojej pamięci, był w wieku, w jakim ja jestem teraz, i że jego wspomnienie zrodziło się wraz ze wspomnieniem jego starczości i absurdalności. Teraz ' miałbym ochotę pomyśleć, że może dziadek był świadom, że wydaje nam się śmieszny. Że specjalnie pozostawiał wiszące troczki od kalesonów i, chroniony nierealnością i dystansem farsy, w ten sposób niszczył jakikolwiek kontakt ze światem, który nie byłby ściśle światem dorosłych, gdzie obowiązywały prawa hierarchii. Była to po prostu inna forma uwolnienia się od umowy nakładającej nań obowiązek nawiązania z nami osobis­tego kontaktu.

Z drugiej strony myślę również, że nasz śmiech był sposobem na pokrycie obcości między nami. Jestem pewny, że przynajmniej w moim przypadku tak właśnie było. Widząc, jaki jest pretensjonalny, odizolowany, jaki wylęk­niony, uważałem za najzupełniej niemożliwy wszelki zwią­zek między mną a istotą, jaką on był. Czasami przelaty­wała mi przez głowę myśl. że osiągnięcie jego zaawanso­wanego wieku wymaga zmian bardziej radykalnych i tajemniczych niż te, które ja przeczuwałem, pełną wymianę komórek, całkowicie odmienne możliwości. Ale nie. Ja nigdy, w niczym, nie będę taki jak on. Odnosiłem wrażenie, bardzo błędne zresztą, że dziadek nie był zwierzęciem jak ja. babka, kuzyni, służące czy nasi rodzice, lecz że należał do innego królestwa, może królestwa owadów, z tymi jego chudymi kończynami i kanciastymi ruchami, z tą kruchoś-

n

cią i jałowością materii, z jakiej zbudowana była jego postać. Nie wiem, jak to powiedzieć... wrażenie, że kiedy ja umrę. moje ciało zgnije, a soki połączą się z ziemią: kiedy natomiast on umrze, wysuszy się, rozpadnie, az w końcu wiatr poniesie to, co po nim zostało, niczym pył podnoszący się z ruin.

Ów dystans pomiędzy dziadkiem a nami nauczył mnie przynajmniej jednego: że ja sam nie byłem najdziwaczniej­szą i najbardziej pomyloną istotą na całym świecie, o czym krytyka dorosłych przekonałaby mnie w innym razie, on był bowiem, niewątpliwie, gorszy ode mnie. Ja stałem, tak jak inni, poza akwarium przyglądając się mu, jak pływa w środku, oglądając jego ewolucje, obserwując światło na jego kolczastych łuskach, śmiejąc się razem z innymi z brzyd­kiego. chciwego grymasu jego warg, gdy zbliżał się do szyby, o której nie wiedział, że jest szybą, a ja tak, ja to wiedziałem. ,

Po mniej więcej dziesięciu minutach rozmowy dziadek żegnał nas z westchnieniem ulgi -nie słyszeliśmy tego, ale co szkodziło tak myśleć. My z kolei, już kiedy wychodzili­śmy z gabinetu, zapominaliśmy o nim całkowicie na całą resztę pobytu w jego domu. Przypominaliśmy go sobie tylko, gdy ktoś nas uciszał, ponieważ to było jedyne ograniczenie, jakie na nas nakładał: zachowywać się umiarkowanie głodno, o pół tonu niżej, by nie razić jego delikatnych uszu. Z czasem rośliśmy i może z powodu tego ograniczenia nasze zabawy stały się cichsze wcześniej niż zabawy innych dzieci i musieliśmy zastąpić ruch wyobraź­nią, a wrzawę śmiałością słowa.

Początkowo naszą kwaterą główną >v domu babki był ganek na tyłach domu. kanapa i fotele pokryte niebieskim pluszem, które stały w salonie, zanim kupili komplet tv żółte paski. Zapędzali nas tam. żebyśmy byli pod kuratelą służących, które pracowały w pokoju przy kuchni, zajęte mieleniem suszonej kukurydzy na niedzielną potrawkę z indyczki albo wyrzucaniem na marmurowy blat wrzących placuszków, które miały potem przekształcić się w ciastecz­ka. babeczki i biszkopciki. Meble z niebieskiego pluszu, tak nie na miejscu na tym ganku, na który świeciło słońce i padały deszcze, starzały się coraz bardziej i bardziej pod działaniem żywiołów-do czego przyczyniały się nasze

18

skoki - wygniatały się od naszych sjest, ale nigdy ostatecz­nie się nie rozpadły. Aż w końcu, pewnego pięknego dnia, kiedy byłem już wyrośniętym chłopakiem, meble z niebie­skiego pluszu na zawsze zniknęły ze swego miejsca, a nam nawet nie przyszło do głowy zapytać o nie, bo teraz, kiedy byliśmy już duzi, niewiele czasu spędzaliśmy na ganku: już zbadaliśmy nieograniczone możliwości domu babki i w porównaniu z całą resztą zalety ganku wydawały się nam nieistotne.

W ciągu tygodnia babka spędzała niemal całe dnie poza domem: osiedle, biedacy, wyprawy małym samochodzi­kiem, który sama prowadziła. Ale soboty i niedziele rezerwowała dla nas. Kiedy byliśmy mali, wspinaliśmy się na nią jak na drzewo domagając się bajek i słodnzy, pieszczot, wyróżniania i prezentów, niby z niewyczerpa­nego rogu obfitości. Później, gdy byliśmy już więksi, nie mogliśmy wspinać się po jej ciele, ale pobyt w tym domu stanowił jakby kontynuację fizycznego kontaktu z nią, a sam dom, niczym przedłużenie ciała babki, uosabiał teraz róg obfitości: jak gdyby stworzyła go z myślą o naszym rozkoszowaniu się nim. To prawda, że nie wolno nam Bjjło wchodzić do gabinetu dziadka, i myślę, że jego sypialnię, wielką i pustą, widziałem jedynie od progu. Obok była niewielka alkowa, w której spała babka. A od frontu sypialnie „dziewczynek", mojej matki i ciotki Meche, z czasów kiedy były młode, z toaletkami połakierowanymi na biało, z owalnymi lustrami i jakimś fotosem Lesłie Howarda czy Ronalda Colmana, pożółkłym na tle kwiecis­tej tapety:sypialnie straszliwie opustoszałe, mimo że Marta

i Magdalena zajmowały je, gdy sypialiśmy w soboty w domu babki. Wszystko to, a także salon, gabinet, pokoik muzyczny, spiżarnia i kuchnia znajdowało się na dole. Na górze był tylko jeden pokój, ogromny, z balkonem, który służył do przechowywania kufrów i w którym moi kuzyni i ja sypialiśmy w soboty. W domu pełno było sząf, schowków i piwnic, drzwi wiodących donikąd, ukrytych za kotarami bądź zabitych drewnianą sztabą, z której tak łatwo było wyciągnąć gwoździe, waliz oklejonych cudownymi nalep­kami i kufrów oficjalnie nam zakazanych, które otwierali­śmy zakrzywioną szpilką, by przebierać się w pochowane tam rzeczy, cieni powstających z cieni i kroków w ciemnoś-

19

ciach, i pająków na suficie-i oto nagle rozkosz otwartego na oścież okna wychodzącego na ogród, gdzie żółtawy blask sączył się spomiędzy liści. Ale najbardziej lubiliśmy trzy bezgłowe manekiny z białego płótna, które nosiły kolejno imiona babki, mojej matki i ciotki Meche, a którymi bawiliśmy się w strachy. I sterty książek pozbawio­nych okładek albo jednego tomu, i wydawnictwa niezbyt moralne lub po prostu już niemodne: Blasco Ibânez i Bourget, Claude Farrère i Pałacio Valdês, Loti i Mereżko- wski, Ricardo León i Mary Webb, i Maurice Dekobra, zapomniane teraz, zapomniane może już wtedy i dlatego odłożone | stertach, nieco zawilgłe, do pustych bieliźniarek czy za szafy biblioteczne:Z tych książek czytaliśmy po raz pierwszy o sprawach zakazanych, kiedy wszyscy sądzili, że moje kuzynki rozczulają się nad Księżniczką na ziamku grochu, a my nad Kapitanem Maryatte. / pliki zakurzo­nych pism, które nigdy nie doczekały się, by je oprawiono, ., Vogue" i „La Huasca", z czasów gdy dziadek chodził na wyścigi, niewyczerpany „National Géographie", a także różowe i pozbawione' ilustracji tomy „Revue des Deux Mondes ", które służyły nam za cegły przy budowie pałaców w ogrodach z dywanu o niemal zatartym wzorze. I pudła po kapeluszach wypełnione fotografiami ludzi nam nie zna­nych: czasami tylko babka na jakimś przyjęciu w ambasa­dzie albo twarz dziadka zajadającego barani udziec na pikniku, niewiary godnie.dawno temu. I pralnia, i pokój do szycia pełen kobiet uwijających się przy pracy, zapach prasowania, sterty koszul dziadka, białych i leciutkich niby pianka, tak odmiennych od koszul ojca, zawsze wygląda­jących na usztywnione. 1 na wpół ślepa szwaczka, która szyła nam fartuszki r której zawsze rysowaliśmy na ścia­nach komary, a ona bez końca je zabijała. I ogrodnik pijany i zmyślający historie, który łapał Magdalenę za łydki, kiedy posyłaliśmy ją za karę, żeby potem opowie­działa nam wszystko, co Segundo jej robił...

A w sobotnie letnie noce - okno otwarte na ogród i purpurowe łuski bugenwilli tworzące zastygłego smoka, zwieszającego się na balkon-czekaliśmy wszyscy trzej, Luis, Alberto i ja, aż dziadek i babka zasną, a wtedy nasze kuzynki, Marta i Magdalena, wchodziły po cichutku do pokoju z balkonem i zaczynały się nasze zabawy.

Otwiera ostrożnie drzwi gabinetu, jakby obawiał się. że natknie się na coś niebezpiecznego, czego nie było. gdy wychodził stamtąd pięć minut temu. To ,dlatego, że nie chce rozlać wody z czajniczka, po który poszedł do kredensu. Czy aby nie za bardzo go napełnił? Nogą przesuwa elektryczny piecyk w kąt, pod grzejnik central­nego ogrzewania, nie używanego, bo nie warto wykoszto- wywać się na ogrzewanie całego domu tylko dla niego i Chepy. Pewno że to elektryczne ogrzewanie wysusza powietrze. Ale rozwiązał problem poprzez zakup czajnicz­ka, który ustawiony nad trzema równoległymi rozżarzo­nymi drutami powoli zagotuje się, a uchodząca para wygładzi powietrze, tak że wszystko będzie gotowe na jego powrót za półtorej czy dwie godziny.

Tak. Błękitny emaliowany czajniczek jest stanowczo przepełniony. Jeśli zostawiłby go tak na piecyku, mógłby wykipieć, kiedy jego tu nie będzie. Potrzebne mi coś. może ten wazon, żeby pozbyć się zbytecznego cala wody. Jakiś odprysk... no. jasne, służba: nawet cząjniczka nie można im powierzyć, bo wszystko wytłuką. Jest to czarna szrama na dolnej krawędzi, ciągnąca się pod spód, niczym myszka, jaką czasem można zauważyć na czyichś ustach i policzku. Przypomina mi to kogoś, kogoś, kogo mało znam i nic lubię, ale kto był tutaj, w moim domu i kto na krawędzi ust ma taką myszkę jak odprysk na czajniczku.(Kto... kto to mógł być: a zresztą, nieistotne. Istotne natomiast, zc czasami nazwiska więzną mi w zakamarkach mózgu. ,

la

Szkoda, że nie można walnąć weń jak w maszynę, żeby nazwisko wyskoczyło, j

- Może później, p

Ale czasami nawet i później nie może sobie przypom­nieć.

Odlewa trochę wody do wazonu ze szkła Gallé - wracają, znów są w modzie: uśmiecha się, jakby to był jego osobisty triumf. Stawia czajnik na piecyku przesuwąjąc palcem po szorstkości szramy, rozpoznawanej przez jego skórę: cofa palec z niesmakiem.

Na razie czuje niesmak. Może później ogarnie go strach. Aloo i przerażenie. Później, jeszcze dzisiaj'po południu. Ponieważ postanowił, że zrobi to dziś, nieodwołalnie. Nie może dłużej czekać. Po śniadaniu, zamiast zamknąć się i słuchać opery, zawoła zięcia, by poszedł z nim do jego sypialni, i tam mu pokaże. Zdejmie koszulę i podkoszulek. Miał go tam za\Vsze, na lewej brodawce: nigdy nie zwracał na niego uwagi, dopóki nie zaczął rosnąć, ciemnieć na jego bielutkiej skórze, stawać się szorstki niczym wyprysk na czajniczku, wskazując, że sprawa się pogarsza: początek końca. Zwróci baczną uwagę na wyraz twarzy i na ton, zwłaszcza na ton głosu zięcia. Dobrze go zna, z tą jego wyniosłą miną młodego medyka. Tamten powie mu, że nie, że co też mu przychodzi do głowy, że to tylko nerwy, zwłaszcza teraz, kiedy jest na emeryturze i nie ma nic do roboty, ale,iejeśli chciałby sobie zrobić biopsję, ot, żeby się uspokoić..^ Będą musieli wyciąć mu kawałeczek do bada­nia. Będzie czujny: słowa biegnące zbyt szybko lub zbyt powoli, pełne niezwyczajnej ekstazy bądź nadmiernie serdeczne, poklepywanie po ramieniu albo pomoc przy zakładaniu koszuli, niechżeż się nie martwi, don Alvaro, nie myślę, żeby to coś groźnego, rak niezwykle rzadko występuje w takiej formie, niechże tylko nałoży tę koszulę, żeby się nie przeziębił: byle drobiazg może zdradzić tamtego i wyzwolić przerażenie jeszcze dzisiejszego popo­łudnia. Rośnie. W ciągu ostatnich trzech tygodni pożarł pięć włosków, które przedtem były na swobodzie. I ta szorstkość... Tak, dzisiaj, w tę niedzielę. Zamierzał zrobić to w ubiegłą, ale się wstrzymał. Bardziej obawiał się tego wyrazu cierpliwości, jaki za każdym razem przybiera jego zięć, gdy on pyta o poradę w sprawie jakiejś dolegliwoś-

24

w

ci - tej miny mówiącej „cóż poradzimy, trzeba wytrzymać jakoś z tym biednym starym idiotą” - niż możliwości, że w tym właśnie momencie mnożą się śmiertelne przerzuty, osiadając w najbardziej mu drogich zakątkach organizmu. Ma pięćdziesiąt pięć lat - szósty krzyżyk, najtypowszy dla raka. Cztery dni na zrobienie biopsji, na te 'czary-mary zwane przez lekarzy „posiewem”... po czym koniec kró­tkiego odroczenia i upadek na dno strachu i bezsenności, aż do dnia, kiedy zaśnie ostatecznie.

A może nie.

Kto wie, może w przyszłą niedzielę o tej porze, wyzwo­lony od lęku będę szykował się, tak jak dzisiaj, ale z lżejszym sercem, by pojechać po pierożki do Violety? W przyszłą niedzielę i przez pięćdziesiąt, sto, pięćset niedziel jeszcze, jak w te wszystkie niedziele przeszłości.

Przegląda się w największej szybie bibliotecznej. Nie, nie tak. Wywinięty kołnierzyk jego palta przewieszonego przez rękę nie powinien sięgać do samej krawędzi, coś należy zmienić, kołnierzyk na wysokości Stendhala oprawionego w zielone płótno z tłoczonymi kwiatami lilii, o półkę niżej, nad Carlyle’em w dosyć zwyczajnej okładce, którą ma taką ochotę zmienić. Dzisiaj, zaraz po powrocie, usiądzie, żeby przeczytać gazetę, bo może ogłaszają jakąś aukcję książek i jeśli odnajdzie spokój w głosie zięcia, uczci to po swojemu, pójdzie «a aukcję i kupi coś. Jakiegoś Carlyle’a, na przykład. A jeśli nie, to, mój stary, zadowolisz się zwy­czajną okładką i spędzisz popołudnie zamknięty w gabine­cie czytając On Heros and Hero Worship, co w końcu nie jest najgorszym sposobem przygotowania się na śmierć.

Podejdź trochę bliżej do szyby. Światło z okna pada na twoje plecy, tak że niemal nie możesz się zobaczyć. Lecz jeśli podejdziesz znacznie bliżej, aż szkło powlecze się mgiełki) twojego oddechu odświeżonego Listeriną, to jeśli wstrzymasz oddech, zobaczysz siebie bardziej szczegółowo w szybie tej biblioteki niż w lustrze w twojej zalanej światłem łazience - póki znów nie będziesz musiał wypuś­cić oddechu i. zniknąć jak za chmurą. Ale udaje ci się zobaczyć siebie: <6czy masz za małe i za blisko rozstawione, najsłabszy punkt- w twojej twarzy, i nie lubisz ich, bo w oczach najbardziej widoczne są lata. które nie mijają na próżnol mój stary, nie mijają na próżno, bezbarwna

25

/

tęczówka, brzeg powiek lekko zaczerwieniony, krótkie rzęsy, które nigdy nie grzeszyły obfitością... przyjrzyj się swoim oczom, może już właśnie umierającym. Dzisiaj mniej w nich siły niż kiedykolwiek. Jak gdyby przerzuty, już rozsiane po twojej wątrobie, prostacie, mózgu, w twoim kolanie i pęcherzu, wyssały wszelki wigor z organizmu. A skóra? Dotknij jej w tej starej szybie. Uważnymi opuszkami rozpoznaj wzajemne niedoskonałości; ziarnko piasku tuż nad „P” w Piescott jest zarazem maleńką ranką, którą sobie zadałeś tamtego dnia przy goleniu-a może była już przedtem, w miejscu gdzie szyja przechodzi w podbró­dek?

Ona dowie się ostatnia. Zięć będzie musiał mu to przyrzec, przysiąc mu jak człowiekowi, który życzy sobie rozporządzać własną śmiercią, żeby mu jej nie odebrano. Ona zawsze śmiała się z jego niepokojów. Nigdy nie miała szacunku dla poświęceń w przestrzeganiu diety ani dla zabiegów odkażających i dlatego będzie ostatnią spośród wszystkich, która się dowie. Poprosi, żeby jej powiedziano dopiero wówczas, gdy nie pozostanie już zupełnie nic do zrobienia, w przypadku gdyby trzeba było umieścić go w szpitalu, na przykład, albo gdyby musiał teżeć w łóżku, bo wymagałby opieki. Niech o niczym nie wie. Elegancka zemsta, jeśli komuś by na zemście zależało. Ale nie o to chodzi. Ona jest jak suka rozwalona na słomiance, z wygłodniałymi, uczepionymi jej szczeniakami ssącymi jej cycki, nieszczęśliwa, jeśli nie czuje zachłannych, wczepio­nych w sutki ust szukających pomocy, pocieszenia, opieki, współczucia. Więc nie będzie uczestniczyć w jego śmierci. To nie zemsta. To strach, że mogłaby mu ją odebrać.

- ...ale sam wiesz, jaka Trinidad zrobiła się dziwaczna. Estevezowie mówią, że te jej nurki to w gruncie rzeczy nic specjalnego. Nie mogę tylko pojąć, dlaczego ona uważa, że takie cudowne. Co prawda Trinidad jest szalenie tajemni­cza. Kiedyś mi powiedziała, że Mario kupił je dla niej w Paryżu. Wczoraj wieczorem stwierdziła, że w Londynie. W każdym razie jest przekonana, że nie ma na świecie doskonalszych nurków. A mówiłam ci? Poradziła mi, żebym wymogła na tobie, żebyś i mnie kupił takie - powie­działa, że znajataś Amerykankę, co wraca do USA i chce >przedać swoje..^Przytoczyła czyjąś opinię, że futro nur-

26

kowe to Legia Honorowa kobiety ..„Wyobrażasz sobie, ja w nurkach? W moim wieku? 1 po co? Żeby pożyczyć je Rosicie Lara z osiedla Jciedy idzie na ulicę, bo Lara przepił tygodniową wypłatę?(Coś ci powiem... jakbym się miała tak ośmieszać na stare lata jakJrinidad, to lepiej, żeby mi dali zastrzyk usypiający jak psu) Opowiadała mi, jak to strzegła swoich nurków w Londyniel Jaka polisa. Jaki sejf bankowy. Bóg wie"nie co, przekonana jest, że Scotland Yard nie ma nic lepszego do roboty, tylko strzec jej sławetnych nurków. Jasne, że Esteyezowie...

Nagi przed lustrem w swojej łazience zostawił drzwi otwarte, żeby słyszeć, co ona mówi w sypialni. Dziś nie zamknął się, chciał mieć Chepę w zasięgu głosu, gdyby nagle, zdjąwszy kurtkę od piżamy/odkrył, że przez noc plama rozpełzła się po jego piersi niczym pająk, bo wtedy, i tylko wtedy, zawołałby prosząc o pomoc: Chepa, Chepa, umieram.

Kiedy już wziął prysznic, podszedł do lustra i wytarł się: o jeden włosek więcej, jeden włosek, który wczoraj o tej samej porze był tylko na wpół włączony, dziś jest już całkiem wewnątrz. Pięć włosków. Pod plamą, niczym odznaczenie, co rozsiadło się na jego piersi, serce zabiło gwałtownie. Nie aż tak jednak, żeby krzyczeć. Na tyle, żeby nie ociągać się dłużej z poradą u zięcia, to na pewno, ale nie tak, żeby krzyczeć. Dotknął plamy, tego odznaczenia nie znanego żonie, o którym nie mógł mówić ani zabiegał o nie jak o tamto. Legię Honorową, podobny szorstki guziczek, jaki mu zaproponowano za pracę na rzecz społeczności francu­skiej rezydującej tam podczas wojny, a jakiego mu w końcu nie dano, może dlatego że tyle było gadania o sprawie. Nie pożwoli, by Chepa rozprawiała o tym jego odznaczeniu, póki ostatecznie nie zawiśnie na jego piersi.

Tylko ziarnko piasku nad „P” od Prescott. Przesuwa białymi palcami notariusza po kości policzkowej i naciąga skórę ku skroniom^ŚNie, nie! Pięćdziesiąt pięć to tak \ niewiele! Jeszcze nienSpogląda na zegarek.JZaczyna być spóźniony. Nakłada płaszcz, otwiera drzwi od gabinetu, wychodzi i znów zamyka je za sobą. Mija pokój, w którym służąca czyści dywan elektroluksem.

- Jadę do Violety po pierożki na śniadanie. Zaraz wracam...

- Tak, proszę pana...

Po co jej to mówi? Dziewczyna wie przecież, że co niedziela o tej porze jeździ samochodem po pierożki do Violety. Ale jako że przemilcza! dzisiejszą sprawę przed żoną, że odłożył krzyk na później, żeby uwierzyła, że rytuał Luxu i Odoronu, i Colgate, i Listeriny, i Yardleya, który zajmuje mu dokładnie dwie godziny każdego ranka, niczym nie różnił się do pozostałych, ta cisza kazała mu odezwać się do kogokolwiek, choćby i do służącej, która i tak o tym wie. Może Violeta. Może ona odgadnie, taka od lat uważająca. Ale nie. Jej też o niczym nie powie. Dopiero później.

Hałasy w ogrodzie są mniej natrętne niż w domu: jakiś ptak zagubiony we mgle, przejeżdżający samochód, powra­cający odgłos kapiących kropli w rynnie, śmiech dziecka w sąsiednim domu, skądś dochodzące radio../Otwiera garaż. Oba samochody stoją jeden przy drugim: jego - masywny, stalowoszary; niemal okrągły, malutki i niebieski - Chepy, przycupnięty u boku większego. Nieco sprośna ta intymna kokieteria kobiecego auta przycupniętego tuż obok samo- chodu-samca w tym samym łóżku... co za absurd. Nie wyobrażał sobie nigdy, że kobieta może rozkoszować się nadejściem klimakterium tak jak Chepa swoim, nieco przedwczesnym: głębokie westchnienie, radosna emerytu­ra, metaboliczne alij^Po prostu nie ma ochoty. Nigdy nie lubiła się kochać. A teraz zostawia samochód tuż przy jego samochodzie jakby coś insynuując. Od ilu to już lat nie śpią w jednym pokoju, oboje tacy zrównoważeni i zgodni? Najpierw było to z powodu dziewczynek: trzeba było spać z otwartymi drzwiami od pokoju, żeby je słyszeć, gdyby coś się działo. Co? Och, cokolwiek, mogły się rozchorować na przykład, a potem, kiedy wychodziły już na przyjęcia, żeby słyszeć, kiedy wracają. Następnie wnuki: ona wyciągnięta w łóżku w niedzielny poranek z piątką wnuków w piża­mach, podskakująca, karmiąca smoczkiem, wymyślająca historyjki, czytająca im bajki, a oni zwinięci w kłębuszki w jej cieple świeżo oszczenionej suki. No i, oczywista, jej ubodzy, z każdym dniem ważniejsi. Boi się, że dzieci porosną. Że Meche i Pina zabiorą je jej. Ale żadna nie ma wybujałych macierzyńskich skłonności i chętnie je zosta­wiają. Dopóki dzieciaki nie znudzą się i nie znajdą sobie 28

innych przyjaciół i zainteresowań w szkole i nie zostawią jej samej... wobec tego ma swoich ubogich. Chepa wychodzi wcześnie i wraca późno we wszystkie dni tygodnia. Zosta­wia go samego w domu, bez niczego do roboty teraz, kiedy przeszedł na emeryturę, i nawet nie pyta,jakie ma plany na dziś, czy nie chciałby,jeby coś wspólnie zrobili, jak inne małżeństwa w ich wiekuj z ich pozycją, iść do kina albo z wizytą rodzinną czy też kondolencyjną. Ona wychodzi. Kto wie gdzie? No jak to? Do swoich zapchlonych podopiecz­nych. I wraca wieczorem rozczochrana, w ubłoconych butach, w ubraniu przesiąkniętym parafiną albo zapachem płonących szczap. On czuje tę woń 1 drugiego końca stołu, kiedy siadają, żeby zjeść cokolwiek, talerz bardzo pożywnej zupy albo potrawkę z mięsa, a ona, naprzeciwko, opowiada mu wrażenia dnia. Gdyby tak nie nalegała, że jest za młody na emeryturę, może by się na to nie zdecydował.

Wycofał samochód, ostrożnie wyjeżdżając z garażu, żeby nie dotknąć ciała Chepy swoim ciałem. Następnie ścieżką na ulicę. Zatrzymał samochód przed bramą. Oczywiście Chepa i tak zarzuci mu, że nie troszczy się o nikogo: jak to nie, inny na jego miejscu nacisnąłby klakson, by któraś ze służących przybiegła, otworzyła bramę i zamknęła potem za nim. Ale nie on. Nawet przy tej mżawce i mgle. Stare już są, biedaczki. Ze wszystkim się spóźniają, grzebią się, łańcuch wylatuje im z rąk i plącze się... wolę sam to zrobić. Pomimo tego, co mówi Chepa - właściwie nie mówi, nigdy by się nie ośmieliła, ale daje do zrozumienia, tak jak potrafi dać do zrozumienia tyle rzeczy - ja myślę o innych. Wysia­da, otwiera bramę i wyprowadza samochód na ulicę.

Potem znów wysiada zastanawiając się, że może trzeba mu było ubrać się trochę cieplej, włożyć wełnianą bieliznę na przykład, bo opada ta cienka mgla, przenikliwa, lepka, która nie jest mgłą, tylko mżawką, i przemarza się od niej na wskroś. Ciągnie bramę do siebie, najpierw jedną połowę, potem drugą, i spina łańcuchem. Koniecznie trzeba napra­wić tę bramę. Właśnie coś, czym powinna zająć się Chepa, gdyby więcej siedziała w domu, zawołać któregoś ze swoich „ludzi" i w parę godzin sprawa załatwiona. Trzeba to naprawić jak najszybciej, zwłaszcza że włóczą się takie typy jak ten.

Jest niemal ukryty za akacją, rozmazana plama, która J

/

zbliża się poprzez mżawkę i teraz staje się rozpoznawalna: szalik owinięty wokół szyi i zasłaniający usta, ręce w kieszeniach spodni, głowa schowana w ramiona. Męż­czyzna podchodzi niepewnie, przystaje, potem znów posuwa się kilka kroków. Alvaro zakłada kłódkę, po czym staje z zaciśniętymi pięściami w oczekiwaniu na tamte­go.

- Don Alvaro...

- Tak?...

Po co zasłania sobie usta tym szalikiem?

Najpierw jego oczy: pokonane, upraszające jak oczy żebraka pod drzwiami kościoła, rozmyte w widocznej części twarzy, której nędza nadała wyraz bezbronności. A przecież i tak ubrany jest odświętnie. Wyelegantowany w sposób nieledwie komiczny. Pokonani nie ubierają się odświętnie. Temu typowi coś jeszcze zostało. Tak, lśniąca od tłuszczu plereza. Nic więcej, bo koszula jest niechlujna, a niebieski garnitur, zbyt obszerny na niego, spłowiały jest tak, że niemal wpada w fiolet. Ale plereza jest okazała i agresywna pomimo deszczu i,niepewnego spojrzenia.

- Dzień dobry, don Alvaro...

- Dzień dobry/.

Drzwi od samochodu ma nadal otwarte. Ponieważ tamten nie może się zdecydować, czy się odezwać, tylko stoi naprzeciw niego dygocąc na deszczu, który plami ramiona jego garnituru, Alvaro wsiada do samochodu i zamyka drzwi. Uchyla nieco boczną szybkę. Twarz męż­czyzny jest o parę centymetrów od jego twarzy. Dlaczego nie ściągnie szalika, skoro chce z nim mówić?

- Słucham...

- Don Alvaro..;

- Co chcesz?

- Pani Chepa...

- Jeszcze nie wstała.

- Och...

i Przecież to niedziela...

- Pewno. Kiedy mógłbym z nią pomówić?

- Jesteś | osiedla?

- Nie...

- To kim jesteś?

Pytanie jest zbędne. Choć nie zna jego nazwiska, wie, że 30

gdyby tamten zdjął szalik z ust, odsłoniłby myszkę na krawędzi górnej wargi. To on. Mężczyzna nie odpowiada na jego pytanie. Czy muszę wiedzieć, jak się nazywa ten obszarpaniec. Najgorsze, że wie, tylko wyleciało mu z pamięci. Pewnej niedzieli spostrzegł go jedzącego śniadanie w kuchni jego domu, śmiejącego się ze służącymi i przy­pomina sobie dźwięk jego śmiechu, ale nie pamięta, kim ten człowiek jest. Szalik zatrzymuje parę jego oddechu. Gdyby pokazał mu myszkę i gdyby on zobaczył ją niby śmiertelne wybrzuszenie brodawki na ustach tamtego, przypomniałby sobie, kim jest. Ale po co chce wiedzieć? Jeden z tylu ubogich Chepy z tymi ich żałosnymi proble­mami, że dzieciak się pochorował, że moja baba poszła do innego, że tak mnie boli, o, tutaj, że muszę mieć świadectwo urodzenia, a nie wiem, jak je wydostać, że dach mi cieknie, że sąsiadka ukradła mi gamek, señora Chepa, na miłość boską, i co ja zrobię, bo ona się przeniosła na inne osiedle...

Zapala silnik.

- Jak się nazywasz?

- Nie pamięta pan?

- Nie...

- Maya...

Alvaro czuje, jak sztywnieje mu kark. Maya. Ten oberwaniec, co tyle im się naprzykrzał parę lat temu, ten z myszką na ustach. Zwrócił na niego uwagę tamtej niedzieli, kiedy zajrzał do kuchni, żeby zobaczyć, kto to tak się głośno zaśmiewa ze służącymi^Tle to Chepa płakała, kiedy ten Maya zniknął! Ale teraz, już od roku prawie nie wspomina Mai i przestała płakać, że biedaczysko nie wraca wygłod-. niały w poszukiwaniu jej cycków szczennej suki, dręczonej pragnieniem, by ją wyssać. Tak. Niemało się napłakała, więcej niż^-W gruncie rzeczy nigdy nie widział, żeby tyle płakała. Jakże ma go nie pamiętać, skoro teraz, nagle, uświadomił sobie, że tylko ten jeden jedyny raz w czasie ich trzydziestoletniego pożycia widział, żeby płakała.

- Co robisz tutaj?

- Jakby tu...

- Pani myślała, żeś umarł.

- No bo...

- Czego teraz chcesz?-Głos Alvara stwardniał.

- Nie chcę robić kłopotu, ale...

- Pewno, ktopotu, kłopotu, tylko ją kłopoczecie. Tylko na to wszyscyście dobrzy. Wyciągnąć, ile się da, wykorzy- ] stać, a zwłaszcza ty...

- Ja nie...

- Pani jest wściekła na ciebie. Powiedziała, że nawet pieniądze jej jesteś winien. Powiedziała, że niewdzięcznik z ciebie, kryminalista, i że nie chce, żebyś się więcej pokazy­wał...

- Powiedziała, że kryminalista ze mnie?

- Tak...

Maya wbił w niego wzrok.

1 Nie, tego pani nie powiedziała, i Jak śmiesz! Uważasz, że lepiej ją znasz niż ja, ty brudny obdarciuchu? Nie chce cię widzieć. Rozumiesz? No, już, zjeżdżaj... Czego jeszcze chcesz?...

Szalik zsuwa się odsłaniając twarz-i oto myszka, ohydna i czarna, chropawa i najeżona źle wygolonymi włoskami, jak odrażający robal, który wydostał się z jego wnętrzności i przypełzł aż do krawędzi ust. Ale oczy tamtego zamgliły się znowu, uciekły w głąb, by zagubić się w tym obliczu pozbawionym kształtu.

I No już, powiedziałem ci, fcjeżdżąj...

- Tak powiedziała?

- Pewno, że tak. Powiedziała, że jeśli się zjawisz, zawoła policję, żeby cię wsadzili za kratki. Raz na zawsze. Ileś jej winien? Pewno sporo. Ma już tego dość.

- Ma już dość?

- Tak. Powiedziała: niech będzie. Tym razem nie wyba­czę Mai, bo to taki sam drań jak inni, tylko mnie wykorzystuje...

- To mi nie przebaczy?

1 A jak długo ma ci przebaczać? Nie, dość tego. A jak będziesz ją nagabywał, to każę cię posadzić i odbiorę ci przez sąd te pieniądze, coś jej winien. Dobrze wiesz, że jestem adwokatem...

- Ona wie, że nic nie mam.

Skoro nie masz, to jakim prawem łazisz z tym wybrylan- tynowanym łbem? Podnosi szybę. Wtedy Maya podchodzi do drzwi samochodu i zaczyna mówić coś bardzo szybko, gestykulując, unosząc ramiona i brwi, ale bez nacisku,

32

niczego nie podkreślając, wszystko jakby zagubione, niczym drugi plan na wyblakłym zdjęciu. Nie słyszę go^Na zimnie mój słuch jest jeszcze gorszy niż zwykler I ta zasunięta szyba i włączony silnik, a na zewnątrz, za oknem, Maya rozprawiający, poruszający brwiami, które i tak nie nadają wyrazu jego pokonanym oczom, szklistymi próbu­jącym dostrzec mnie poprzez mgiełkę, jaką jegi> słowa zostawiają na szkle samochodowej szyby...

- No, już. Zjeżdżaj, mówię ci.

Maya cofa się o krok. Potem odwraca się tyłem i znika.

Alvaro Vives wychodzi wcześnie w każdą niedzielę i jedzie do Violety po pierożki. Lubi tę wolną jazdę stale tymi samymi ulicami na drugi kraniec miasta, nie tylko z racji spokoju, jakim napawa go zwyczaj celebrowany bez prze­szkód, ale i dlatego, że pierożki Violety są doprawdy wyśmienite - niedzielne śniadanie w domu Chepy i Alvara Vivesów, powtarzają przyjaciele i zapraszani krewni, nie jest śniadaniem bez pierożków Violety: ciasto pachnące, puszyste i gęsty farsz, doprawiony z iście wybornym smakiem. Tak, jeśli się spróbowało pierożków Violety u Vivesów, wszystkie inne zdają się być zrobione z wypło­wiałych szmat nadzianych farszem cuchnącym i zgni­łym. \

T’ëwno, nie ma co się dziwić: wszyscy pamiętają, że stół u matki Alvara słynął w swoim czasie z prawdziwych fryka­sów kuchni kreolskiej, Violeta zaś przyjęta została na pomoc kuchenną w jego domu jako młodziutka dziewczy­na. Później, po latach, kiedy pani Elena musiała zacząć ograniczać się jak wszyscy, Violeta była u niej kucharką, aż do dnia jej śmierci: trzydzieści lat służby. Dlatego też nikt nie był zdziwiony, że pani Elena nie zapomniała o Violecie w swoim testamencie. Nawet spodziewano się tego. Był w nim kodycyl, zgodnie z którym zostawiła służącej nie tylko bardzo przyzwoity domek, ale i jakieś akcje na dodatek do niewielkiej renty, żeby nie musiała pracować przez resztę życia. Cała parantela komentowała szczodrobliwość chle­bodawczym' Violety, która, to prawda, była lojalna aż do końca i przejęła nawet rolę ochmistrzyni, poza tym oczy- i

33 I

i

wiście nikt nie śmiał podawać w wątpliwość jej doskona­łości jako kucharki. No dobrze, ale co z Mirellą! Jak to możliwe, zapytywali po cichu niektórzy spośród ubogich krewnych cieszący się nieskazitelną opinią, a którym nic nie dostało się w testamencie, że kobieta tak staroświeckich poglądów, tak sztywnych zasad moralnych jak pani Elena, nie tylko wybaczyła Violecie jej „fałszywy krok” i zatrzy­mała ją przy sobie, ale i wynagrodziła jej to, co u innych potępiłaby z najwyższym oburzeniem?

Nadmięma szczodrobliwość matki jedynie z początku wprawiła Alvara w zmieszanie, każąc mu czuć się nieswojo, jak dziecko przyłapane na podkradaniu słodyczy. Ale gdy przestały targać nim wątpliwości, uznał to za bardzo właściwe: jego matka była kobietą wyjątkową. Jakimś sposobem, niemal nie ruszając się ze swego fotela na werandzie, gdzie modliła się i gdzie szyła, nigdy nie naruszając dyskrecji jednym bodaj pytaniem czy podejrze­niem, jego matka w końcu dowiedziała się wszystkiego. I, jak widać, wybaczyła wszystko. Wkrótce po jej śmierci Alvaro przekonał się, że sławetny zapis był rekompensatą dla Violety, czymś w rodzaju zapłaty za „oddane usługi”, jak to formułował kodycyl, nie określając rodzaju tychże. Alvaro uświadomił sobie, żenikryta za woalem prawniczej frazeologii,/po raz pierwszy i ostatni w życiu jego matka naruszyłiwiyskrecję, spoza grobu napomykając o pewnych usługach oddanych przez Violetę dawno, dawno temu, przed jego małżeństwem z Chepą. Jasne, że gdyby sądziła, że on jest ojcem Mirelli, zostawiłaby spadek nieporównanie większy.

Alvaro był wykonawcą testamentu. Zadecydował, który z szeregu identycznych na całej ulicy domków najbardziej był dla Violety odpowiedni, wyróżniając ją z przyjemnoś­cią spośród grona pozostałych legatariuszy. Przydzielił jej najlepszy. Taki, co był w najlepszym stanie. Najkorzystniej położony w stosunku do głównej ulicy, żeby dzięki temu z czasem nabierał wartości. Co kwartał zawoził jej pieniądze z akcji w nowiutkich banknotach, po które sam szedł do banku. Dla kobiety, która nigdy nie marzyła o posiadaniu niczego ani nie przypuszczała, że na stare lata będzie miała tyle wygód, wszystko to stanowiło prawdziwy majątek. Jak na iionię, rozmyślał Alvaro, Violeta zawdzięczała te łaski

fortuny jemu, i to z paru względów. Familia, kiedy doszła już do wniosku, że pani Elena przeceniła wagę Violety w swoim testamencie, zapomniała wkrótce o wszystkim, zwłaszcza iż samdokument zawierał kwestie, dostarczające

o wiele poważniejszych powodów do krytyki, lamentów i przemilczania. Alvaro wdzięczny był za gest podyktowany skrupułami matki, zdjął mu on bowiem ciężar z serca, choć musiał wyznać, że ten ciężar nigdy nie spędził mu snu z powiek. Słusznie zresztą. Dowód: Mirella...

Po dokonaniu podziału dóbr zmarłej Violeta przeniosła się do swojego domu zabierając drobiazgi, jakie kupiła z oszczędności, oraz innne rupiecie, stoły, parawany, krzesła, podstawki pod kwiaty, ogromną litografię o tematyce historycznej w kolosalnych ramach, rzeczy, które były zbyteczne w domu pani Eleny, a których nikt, nawet najubożsi krewni nie chcieli zabrać, nie dlatego że były zniszczone, ale że niemodne.

Rankiem w pierwszą niedzielę po przeprowadzce Vio­leta zjawiła się w kuchni w domu Alvaro Vivesa z Mirellą odświętnie uczesaną i sztywną od krochmalu, niosąc pod pachą koszyk przykryty bielusieńką ściereczką, pełen jej niezrównanych, prosto z pieca pierożków. Pierożki Viole­ty, pierożki Violety... Chepa i dziewczynki stłoczyły się wokół koszyka i nawet Alvaro przyszedł z gabinetu, by je choć powąchać, jako że stan jego biednego żołądka nie pozwalał mu ich spróbować. Chepa zrobiła naprędce jakiś bulion.

- ... ta Violeta, no coś podobnego... rozczuliła mnie do łez swoimi pierożkami. Tak jakby biedna pani Elena wcale nie umarła, jakby dom na Agustinas i w ogóle wszystko było po dawnemu...

W następną niedzielę Violeta przyszła znów przynosząc jeszcze więcej pierożków, a także w następną i jeszcze następną. Co niedziela pojawiała się z koszykiem w jednej ręce, drugą prowadząc Mirellę, i zostawała na śniadanie, w kuchni. Po śniadaniu Meche i Pina brały Mirellę, żeby się bawić. Zabawiały się malowaniem jej, jakby była lalką, upinały jej ekstrawaganckie fryzury naśladując aktorki filmowe, co ona znosiła pochlipując, nie umiała bowiem przeciwstawić się dwóm dziewczynkom tyle od niej star­szym, które kazały jej siedzieć cicho, kiedy wsadzały jej we

włosy rozgrzane lokówki. Nie lubiła chodzić do Vivesów. Co niedziela odchodziło tupanie, kiedy matka pomagała jej się ubierać. Wolała siedzieć w swoim domu, pobiegać na dworze z dzieciakami z sąsiedztwa. Lubiła, kiedy matka posyłała ją do sklepiku na rogu, by kupiła yerba mate i buteczki. Nienawidziła domu Vivesów i tych ludzi, którzy, jak jej mówiono, mieli zamknąć ją w jakimś liceum, żeby się uczyła i została „kimś” w życiu. Jakby na to trzeba było się uczyć.

Violeta starzała się. Jej ciało, tak jędrne i białe, kiedy prowadziła ruchliwe życie, od odpoczynku stało się zwiot­czałe, posiniałe i każdy ruch wymagał ogromnego wysiłku. Czasami Alvaro zadawał sobie pytanie, jak to możliwe, żeby Violeta, tylko cztery lata starsza od niego, tak się zestarzała. Już nie mogła odbywać niedzielnych podróży z koszykiem do Vivesów, więc on zaczął jeździć i zostawiać jej pieniądze na następny tydzień. Jeśli bowiem począt­kowo przyjmowali od Violety pierożki jako wyraz podtrzy­mywania więzów z rodziną, która tak dobrze się z'nią obeszła, to później, gdy pierożki stały się obowiązkowym rytuałem, nie sposób było stale przyjmować je w prezencie. Po pierwsze rodzina powiększała się i początkowy tuzin przestał wystarczać, zwłaszcza przy apetytach zięciów i wnuków. Wobec tego Vivesovie zaczęli płacić jej za „surowce”, ona zaś dokładała swoją pracę - ale to przecież męczące, kobieto, a Mirella wcale ci nie pomaga. Nie, proszę pani, naprawdę mogę to robić, niech pani pozwoli, państwo byli dla mnie tacy dobrzy, skoro mam jeszcze silę wygniatać ciasto, jakże to mielibyście mi płacić-i musieli przyjąć w prezencie przynajmniej jej pracę i kunszt.

Przez jakiś czas posyłała je przez Mirellę. Ale gdy ta wyrosła, odmówiła służalczych usług. Zakochała się w ciemnym chłopaku o włosach nisko spadających na czoło, który był mechanikiem samochodowym na stacji obsługi, jaką zbudowano po wyburzeniu sklepiku na rogu. Bunto- wat ją. Biedna Violeta nie wiedziała, co robić. Żadna ludzka siła nie mogła zatrzymać Mirelli w liceum, które opłacali Vivesowie: skarżyli się na nią nie dlatego, że niewdzięczna, ale że leniwa, bo inne rzeczy jej w głowie, bo ciągle tylko myśli o Fauście albo o swoich przyjaciółkach z sąsiedztwa, z którymi lata na poranki filmowe. Nie cierpiała Vivesów i 36

odmówiła jeżdżenia do nich. Violeta płakała długo i odbyła wyjaśniającą rozmowę z panią Chepą. Następnie Chepa zamknęła się z Mirellą w pokoju muzycznym, żeby wygło­sić jej kazanie, ale tamta zabawiała się skubaniem spódnicy i wsadzaniem palców do nosa. Nic to nie dało.

- Nowoczesna dziewczyna. Uderzyło jej do głowy, co na to poradzisz, tylko na tańce i do kina. A tak chciałam, żeby została pielęgniarką, żeby zarabiała na siebie, była kimś w życiu. Ale ona jest przekonana, że Violeta to milionerka, no dosłownie. Ile to razy widziałam ją na ulicy wymalowaną jak ściana. To niewiarygodne, żeby dziewczyna urodzona w takim domu jak dom pani Eleny była taka... taka mało subtelna, całkiem nie jak nasza Violeta na przykład...

I Co też mama... Meche, słyszałaś? Mirella i subtelna! Oj, ta mama...

Wobec tego Alvaro zaczął sam jeździć po pierożki. Siadał, żeby poczytać niedzielną gazetę, podczas gdy Violeta układała je w koszyku, spiralnie, żeby się nie pogniotły - jeden z tych jej wyszukanych pomysłów, jakie zachwycały Chepę. Alvaro nigdy nie omieszkał zostać chwilę dłużej, by wysłuchać, jakie to zmartwienie z Mirellą, że ją wyrzucili z liceum, ze Fausto już nie pracuje w stacji obsługi na rogu i teraz to już nie mam pojęcia, gdzie ta dziewucha się podziewa, że chce wydać się za mąż, żejuż po ślubie, że dzieciaki pewno się posypią, że straciła pierwsze, że straciła drugie, że wszystkie zęby jej wyleciały, że Fausto na noc nie wraca... a i Violeta nie najlepiej się czuje ostatnio. Dziś chce jej powiedzieć, między innymi, że przyśle jej lekarza, żeby ją zbadał, doktora Bascunana, spowinowaconego z nim, Violeta zna go, to u niego Alvaro zasięga porady w drobniejszych dolegliwościach, kiedy nie ośmiela się zwrócić do zięcia. Violeta jest za gruba. Ciśnienie. Kiedy chodzi, wlecze za sobą rozczłapane buty, jedyne, jakie jeszcze wytrzymują jej biedne nogi, sapiąc niby czajnik, co gotuje się powoli, melancholijnie. Zawsze znajdzie jakąś wymówkę, żeby nie pójść do lekarza. Ale jeszcze dziś po południu, zaraz po śniadaniu. Alvaro zadzwoni do Clemente Bascuñana, który poza tym jest gorącym wielbicielem pierożków Violety. Tyle już razy zbierał się,- żeby zadzwonić do niego.

Jego ręka drży, kiedy zatrzymuje samochód przed domem, gdy zdejmuje rękawiczkę i wsuwa dłoń między guziki koszuli, i maca przez podkoszulek w poszukiwaniu guza, który w czasie podróży znów może urósł-sześć włosków. Może i tak. Chciałby je policzyć. Ulica takich samych domów-drzwi, dwa okna w ścianach z nietynko- wanej cegły - jest opustoszała. Nikt mnie nie zobaczy. Nikt nie zwróci uwagi, jeśli odepnę guziki kamizelki i koszuli i uniosę się nieco, żeby obejrzeć moją narośl we wstecznym lusterku samochodu. Ale kto wie, czy z okna któregoś z domów czyjeś oko nie śledzi mnie i ktoś nie zacznie śmiać się na widok tego komicznego gestu. Ale co właściwie w tym komicznego?

Fausta nie ma w samochodzie zaparkowanym przed nim. Jeśli można nazwać samochodem tego grata, hybrydę poskładaną z kawałków zbytecznych w innych samocho­dach, ze skrzynkami po cukrze zamiast siedzeń. A skoro go nie ma, to musi być w domu Violety. Czyżby wreszcie pokój? Zdejmuje rękę z dzwonka, który miał nacisnąć, by mu otworzono. Nie ma ochoty spotkać się z Faustem i Mirellą, a już zwłaszcza poznać słynnej Maruxy Jacqueli­ne, którą z pewnością przywieźli po raz pierwszy od czasu kłótni. Stosunki popsuły się, kiedy Fausto odmówił zapro­szenia Vivesów,don Alvara, pani Chepy i „dziewczynek” z mężami na swój ślub.

- Alę dlaczego, Fausto?

- To nie rodzina. Pani jest rodzina.

- Nie rozumiem.

- Mirella nie jest służącą.

Nikt tego nigdy nie twierdził. Ale Fausto był przewraż­liwiony i uparty. Jedyne, co ma, to duma, mawiała Violeta, bo jeśli o-wygląd chodzi, to szkoda mówić, i na dodatek ani grosza, ani wykształcenia... Zawzięty, to fakt, temu nikt nie zaprzeczy. 1 kiedy odmówił również zaproszenia Vivesôw na chrzciny Maruxy Jacqueline, Violeta nie mogła już tego ścierpieć. Żeby matką chrzestną nie była pani Chepa, tylko jakaś kobieta, co sprzedawała bilety w kasie kina, do którego chodzili, to już o pomstę woła, za dużo tego dobrego, i wyrzuciła ich z domu. Wyprowadzili się do rodziców Fausta, do domu, jak mówili, bardzo nędznego. Chepa była śmiertelnie obrażona. Wszystko już miała

38

obmyślone! Suknia z pierwszego balu Meche z małą tiulową kryzką wyglądałaby wprost cudownie na Mirelli, kiedy będzie szła do ślubu, a dzieci będą się nazywać... Ale nikt jej nie spytał o radę. Nawet jej nie zaproszono. Violeta stanęła więc po stronie Vivesów i też nie poszła na chrzciny. Nie było nikogo, kto powstrzymałby ich przed nadaniem nowo narodzonej imienia Maruxy Jacqueline: szczyt wszystkiego. Chepa przez wiele dni chodziła blada z wściekłości.

| Ależ skąd, pewno, że się nie gniewam. Dlaczego miałabym się gniewać. Ale niech no tylko poproszą mnie o jakąś grzeczność. Zobaczą sami. Nie, pewno, że uważam, że mieli pełne prawo nas nie zaprosić... Ale jak będą chcieli, żebym im pomogła wystarać się o kasę zapomogową albo o kartę do szpitala... niech no poczekają, dostaną za swoje.

Dostaną za swoje, a potem, naturalnie, ona weźmie w swoje ręce losy Fausta i Mirelli, i Maruxy Jacqueline-z pewnością uda jej się nawet zmienić imię dziewczynki: Angelina była imieniem, któremu ona patronowała. Naci­ska dzwonek. Jeśli Fausto otworzy drzwi, udam, że nic się nie stało. W końcu oddał mi osobistą przysługę nie prosząc mnie na ślub i chrzciny, bo i tak bym nie poszedł, a tym sposobem oszczędziłem przykrości Violecie.

Fausto otwiera drzwi.

1 Dzień dobry, don Alvaro, niech pan wejdzie...

B No co tam słychać? To twój samochód?

Fausto pyta go, czy mógłby chwilę zaczekać: pierożki jeszcze nie gotowe, bo Violeta zajęta była przy wnuczce. Ale za pól godziny...

- Nie chce pan wejść, don Alvaro?

- Nie, dziękuję, poczekam tutaj.

Fausto sztywnieje niczym kogut. A przecież to ja powi­nienem być obrażony, ty śmierdzący chłystku, mnie zapra­szać, żebym wszedł do tego domu, jakby on byl tu panem-jasne, już czeka na śmierć Violety i na cieplutki spadek, który mu przypadnie. Ale Violeta nie umrze. ' Nigdy. A ty będziesz czekać, aż wyschniecie jak szczapy, ty, twoja żona i Maruxa Jacqueline, które nic z nami nie mają wspólnego. Wejdę. Chcę się zobaczyć z Violetą.

- No dobrze, może jednak wejdę.

Przez chwilę krążyli wokół Alvarowego chryslera i i

39 A

Fausto, peten podziwu dla urody i możliwości maszyny, topniał powoli. Otwiera klapę silnika: niczym wiewiórka wślizguje się do wnętrza, pokazuje Alvarowi działanie którejś z części, jakiś pierścień czy nakrętkę, coś niewiel­kiego, lecz odmiennego, co sprawia, że chrysler jest samo­chodem naprawdę wyjątkowym. Alvaro wysłuchuje dyser­tacji. Fausto staje naprzeciw odsłoniętego silnika ze stopą wspartą na zderzaku, zapala papierosa i mówi o sprawach, na których się zna. Jest młodszym wspólnikiem w małym warsztacie w innej dzielnicy. Wchodzą, kiedy mżawka gęstnieje.

Dom wypełniony jest zapachem pierożków, tą wonią gorącego przypieczonego ciasta, cebuli i czosnku, | barw­nego soku, jaki puszcza mięso gotujące się w kopertach z ciasta, pozwalając unosić się w cieple temu uświęconemu niedzielnemu zapachowi, sięgającemu początków pamięci. Alvaro sadowi się na oszklonej werandzie i otwiera gazetę. Violeta wykrzykuje do niego dzień dobry z Dodwórza, po czym woła Fausta.

- Za pozwoleniem, don Alvaro.

- Ależ oczywiście.

Widzi, jak daje mu reprymendę. Domaga się, żeby tamten przeprosił go za wyimaginowane obelgi pod adre­sem rodziny Vivesów. Otarłszy pot krańcem fartucha przychodzi na werandę, żeby przywitać się z nim, podczas gdy Fausto stoi z boku przy drzwiach kuchni ze spuszczoną głową. Zapala papierosa, opiera się o framugę, po czym wsadza rękę do kieszeni spodni. Dzieciak zaczyna wrzesz­czeć w kuchni. Fausto podrywa się, ciska papierosa i wchodzi tam. Poprzez deszcz padający na zabłocone podwórko, szemrzący w rynnach i bryzgający z okapów, Alvaro słyszy głos Fausta, jak śpiewa coś małej, która nie przestaje wrzeszczeć.

- Taki kłótliwy ten Fausto. Z małą wcale nie jest dobrze, powiem panu, don Alvaro. Wczoraj zrobiła całkiem białą kupkę, bardzo dziwną.

- Masz zadowoloną minę.

- Bo idzie po mojej myśli. Wygląda na to, że będą u mnie mieszkać. Mirella pokłóciła się wczoraj z teściową. Mówi, że dobrze, że przeprosi całą pańską rodzinę. To on taki uparty jak muł...

- Ależ, kobieto, daj sobie spokój, na Boga! Przecież rozmawiałem z nim i byt bardzo miły, czego jeszcze chcesz?

I Nie, don Alvaro. Chcę, żeby przeprosił.

- Ale po co?

- Obraza to obraza. Pan wie, że nigdy się nie uważałam za prawdziwą panią tego domu. Pańska matka mi go wypożyczyła i tyle, należy do państwa i do państwa wróci, kiedy moja godzina wybije...

1 Nie opowiadaj bzdur, Violeta, jeśli nie chcesz, żebym się na ciebie zezłościł. Dom należy do ciebie, do twojej córki i wnuczki...

1 Tak, wiem, alé jak nie zaniosą dzieciaka do pani Chepy, żeby ją poznała, do pańskiego domu, jeszcze dzisiaj, tak, jeszcze dzisiaj, nie pozwolę im zostać tutaj na noc. A jak sprawy przyjmą zły obrót, to zostawię panu dom w testamencie...

Mirella wołają z kuchni i Violeta wychodzi pospiesznie. Nie powinienem był wysiadać z samochodu. Ta atmosfera niemowlęcych płaczów i kupek, i wody kapiącej z niesz­czelnego dachu do spluwaczek i poobijanych misek! Dla­czego nie nareperuje dachu! Ma przecież pieniądze. Widać robi się skąpa z wiekiem. Jedna z tych staruch, co trzymają pićniądze w sienniku. Rozkłada gazetę. Poprawia się nieco na siedzeniu, żeby jakaś luźna sprężyna w sofie pokrytej niebieskim pluszem przestała kłuć go w pośladek.

- Już gotowe.

Violeta stawia koszyk na stole, a Alvaro składa gazetę. Wygląda na zapłakaną.

- Co się stało?

- No bo Fausto nie chce.

- Czego nie chce?

1 Zawieźć małej do pani Chepy.

- Przecież ci mówię, że to bez znaczenia...

I Założę się, że dla pani to ma znaczenie. Ale zostaną na śniadanie. Po południu przekonam ich jeszcze.

- Lepiej zajmij się naprawą dachu. Spójrz na te zacieki.

Co robisz z pieniędzmi?

i Pożyczyłam Faustowi na ten nowy warsztat, co go

- Dobrze... świetnie...

- To dlaczego nie wynajmą czegoś?

- U mnie tyle miejsca, że aż przykro by było... Wychodząc Już z koszykiem w ręku, Alvaro zatrzymuje

się przy drzwiach saloniku. Żeby tylko ją zobaczyć. Narośl kłuje go ponad lewą brodawką. Może to ostatni już raz jeśt u Violety? Jeśli zięć poklepie go po plecach albo zacznie śpiesznie mówić, albo pomoże mu nakładać koszulę... wtedy może sprawa zostanie zamknięta na zawsze i nigdy już więcej...

^^łuchaj no...

- Co?

- W saloniku też ci przecieka?

- Chyba nie... nie wiem nawet...

- Zajrzyjmy może.

Wchodzą i Violeta otwiera obydwa okna. Światło z tej biedniutkiej ulicy padające na meble mojej matki. Wszystko takie czyste. Przygotowane dla gości. Takie bez życia. Fotele ustawione wokół stolika z tkaną serwetą i zeszłoroczny kalendarz, prezent z warsztatu, w którym wtedy pracował Fausto. Z boku, za potrzaskaną szybką, błogosławieństwo od Piusa XI dla mojej matki.

1 Dosyć to wszystko zaniedbane, nie myślisz?

- Nigdy pan tu nie był?

- Całe lata nie wchodziłem.

- Niech pan tylko spojrzy.

- To dlaczego nie zadbasz' o to, kobieto? Wszystkie meble na kupie.

- Od kiedy Maya przyniósł swoje rzeczy, to już tak zostało.

I Maya? Jaki Maya?

- Oj, don Alvaro, coś się pan starzeje i wylatuje panu z pamięci...

- Mam ważniejsze sprawy na głowie.

- No przecież ten Maya od pani...

- Co to za rzeczy?

- Kupił to wszystko, kiedy pani wyciągnęła go z więzie­nia. Pamięta pan, jak coś go naszło, żeby kupować, co najdroższe. Eleganckie meble, ten komplet to taki drogi, że wygląda jak z jadalni u pani Eleny w domu na Agustinas, a co wody kolońskiej używał... I wielki telewizor, i radiola, i

płyty... aż spać nie mogłam. Potem zabrał wszystko...

Alvaro siada w fotelu. Violeta podnosi firanki, żeby wyjrzeć na ulicę. W głębi domu drze się Maruxa Jacqueline. Pora umrzeć. Obojgu. Albo przynajmniej powiedzieć o wszystkim Violecie. Przyszedł czas na innych, takich, co go potrzebują. Na Maruxç Jacqueline, która płacze, która jest głodna i robi dziwną białą kupkę. I wszystko jest ciszą w pokoju, gdzie Violeta ustawia naczynia na kapiącą wodę tuż obok niewiarygodnie sptowiałych mebli, niegdyś stoją­cych w bawialni jego matki.

1 Widzisz, Violeta, ja...

Ona patrzy na niego uważnie. Ale nic jej nie powiem.

- To dobrze, że dajesz sobie spokój z tymi głupstwami. Dom jest twój. Sprowadź ich tutaj. Nic ma sensu, żebyś tu była sama. Będziesz sobie gaworzyć z wnuczką. Zobaczysz. Posłuchaj mojej rady.

- Sam pan wie, że ja się wcale, ale to wcale nie zgadzam z Faustem. Taki jest pyskaty, a ja się potem zamartwiam, bo wychodzi i zostawia Mirellę samą. i wraca po nocy albo idzie zabawić się z kolegami w niedzielę. Aja się martwię, co na to poradzić, sam pan wie. jaka jestem gadatliwa i wtrącalska i w rezultacie buntuję tę swoją dziewczynę, co zrobię. Nie chcę tego. Sami będą wiedzieć, jak żyć ze sobą. Nie ma nic gorszego niż teściowa, co się wtrąca. Mówię, że matka Fausta taka jest, a to że mała nie ma ubranek, musisz jej uszyć, mała się upaćkała, umyj no ją, a że to, że tamto, i jasne, w końcu biedna Mirella miała dość... No pewnie...

Nogi Violety są całe w żylakach. Światło uliczne sączące się przez firanki drukuje własny wzór jej twarzy: też jakby żylaki. Alvaro podnosi się. Lepiej zmilczeć. Może. może jednak zięć nie pomoże mu w zakładaniu kos/uli dzisiej­szego popołudnia... za pięć godzin... może... a skoro tak. to po co ją niepokoić... Bierze koszyk.

- Nie bądź niemądra. Niech zamieszkają z tobą.

- Sama sobie świetnie radzę, dziękuję bardzo.

Odczekuje parę chwil, kiedy Violeta zamyka salonik na

klucz. Ten trzask: zamek otwiera w nim coś innego i serce zaczyna mu mocno walić.

- Maya...

- Co pan mówi, don Alvaro?

- Że widziałem Mayę dziś rano.

Violeta zamyka drzwi od ulicy, które właśnie otworzyła. Milczenie Maruxy Jacqueline wypełnia dom.

- No dobrze. Idę. Już późno.

- Widział pan Mayę? .

- Tak. Jak to możliwe, żeby był na wolności? Ze go nie wsadzili do więzienia wtedy, kiedyście ostatni raz o nim mówiły?

- Nie. Pani tak myślała, ale nie była pewna. Śledziła go aż do bramy, ale potem zniknął i już nikt więcej... Przepadł.

Stoi wsparta o drzwi.

- A pani widziała Mayę?

I Nie. Nie widziała go. Tym razem ja go odprawiłem. Dosyć już mam tych ludzi, co tylko wykorzystują dobroć Chepy. Powiedziałem mu, że jak się jeszcze raz pokaże albo będzie chciał mówić z Chepą, to sam sprowadzę policję i każę go ścigać.

Violeta zmieniła się na twarzy.

- Biedulek...

- No pewno, obydwieście zidiociały 7. tym Mayą. dobrze was wystrychnął na dudka.

- A jak wyglądał?... Wychudzony?

- Źle, nie wiem zresztą. Ten człowiek zauroczył was obie, głupie baby. 1 to mimo że wiecie, co to za typek. Ile pieniędzy wyciągnął od Chepy? A od ciebie? Przyznaj się. Nie naprawiłaś dachu, bo jeszcze spłacasz, długi szanow­nego Mai, czy nie prawda, od ponad roku? No. sama przyznaj.

Chciał jej powiedzieć stara dziwko, ale zamilkł.

- ... sam nie wiem, co wy widzicie w tym bezczelnym typie. Ja umywam ręce. Już ci mówiłem. Nie chcę więcej skarg. I żebyście później nie przychodziły zapłakane, że Maya to, że Maya tamto... nie, nie. Skończyło się. Na ponad rok uwolniliśmy się od Mai, a teraz znów.

Violeta chce coś powiedzieć, ale postanawia zmilczeć. Zabiera koszyk z rąk Alvara, otwiera drzwi, przepuszcza go i idzie za nim do samochodu. On siada za kierownicą. Ona otwiera tylne drzwi i stawia koszyk na podłodze. Tyłek ma naprawdę monstrualny... a nogi jak słupy, pokryte sinia­kami i ranami... mówią, że są takie pończochy. Ale po co

one Violecie... i tak nie przydarzy jej się nic poza śmiercią. Włącza silnik i auto odjeżdża.

/W jednej chwili cały samochód wypełnia się świątecz­nym zapachem ciepłych pierożków... niedziel całego życia. Na zewnątrz pada i jest zimno. Violeta nie powinna była wychodzić za nim... zresztą... Jest niedziela. Dzwon bije w kościele niedaleko. Jakieś dzieciaki grają w piłkę gazetami związanymi sznurkiem i on wymija je powoli, lecz zaledwie samochód przejeżdża, dzieciaki wracają do zabawy, jak gdyby on nigdy nie istniał. Ten zloty, ciepły zapach. Dziś niedziela, a ja zapomniałem zostawić jej pieniądze na pierożki na przyszły tydzień. Nieważne... później, póź­niej... ale ten zapach niedzieli wypełniający samochód, niedzieli, tamtej niedzieli...

... tamta niedziela, tamten zapach niedzieli, niedzielnego poranka, niezbyt jednak wcześnie, kiedy służące mąją pełno zajęć w domu, ale w innej części domu, jedna sprząta salon z głową owiązaną jakimś gałganem. druga obsługuje ■ matkę, jeszcze inna ubiera mojego młodszego brata, inna podlewa kwiaty w holu, inna jeszcze podśpiewuje w kuchni, kiedy otwiera piecyk, żeby sprawdzić, co tam z pierożkami, i wtedy, w tej właśnie chwili ten zapach niedzieli o poranku, ale niezbyt wcześnie, zaczyna powoli krążyć po domu z głębi kuchennego podwórza, przez hole i korytarze, wślizguje się przez szpary pod drzwiami, by wniknąć do zamkniętych pokojów, gdzie jeszcześmy się nie przebudzili - wsącza się popod drzwiami do mojej sypialni rozgrzanej przez letni poranek, gdzie zamknięte żaluzje, zasunięte zasłony, prześcieradło niemal naciągnięte na głowę, a j zapach ledwie złocącego się ciasta zwycięża wszystkie' inne ciepłe wonie pokoju i dobiega moich nozdrzy, i stamtąd wydąje dyspozycje aż w głąb mojego snu, rozpalonego od rzeczy lekko wilgotnych, spoconych i lepkich pośród prześcieradeł, stanowiących jakby przedłu­żenie mojej skóry, w których fragmenty mnie samego budzą się, rozpalonego od wilgotnych ciemności tam w dole, od rzeczy dotykalnych i naprężonych pod prześcieradłem, a które także są mną, ale wilgotnym od ciepła tam w dole, między nogami, i zapach złocącego się ciasta budzi jakby

45

pchnięcie pomiędzy nogami, woń, co grzebie w mojej uśpionej pamięci w poszukiwaniu wspomnień, które nie istnieją, i tworzy w niej muśnięcia i zapachy: to biate ciasto złocące się w piecu niczym nie znana mi skóra, ten ciepły zapach niedzieli o poranku pieszczotliwie dotykający mojego członka, który ściskani—W dłoniach, bo zaraz wybuchnie. Ale nie. Nie, nie, nie..J

- Violeta!

Otworzyła piecyk.

Odrzucam- prześcieradła i zmuszam się do otwarcia szeroko oczu. Zasłony poruszają się nieco, szukają siebie, umykają przed sobą, sylwetki, które rozdzielają się, muskają wzajem, pieszczą zawieszone w cieple. Nie. Nie: rozpościeram ramiona, nogi, palce. Wiem, że niedobrze zrobić to samemu, choć pragnienie boli. Tak łatwo robić to samemu, a to niedobrze, bo jestem mały, chudy i z zapadniętą piersią i mogę już taki na zawsze zostać, mówią mi, jeśli będę to sobie robił z pomocą rąk, które wyginam, żeby palce mnie rozbolały i przestały manipulować na prześcieradle zaplamionym od potu, leżącym tuż przy łóżku, niczym ubranie, które zrzuci! mój sen. Dziś nie ma hałasów. Nawet na ulicy. A jednak słyszę sprzedawcę gazet. Dwie przecznice stąd zatrzymuje się tramwaj. Wszystko pogrążone w ciszy, wszyscy na kanikule, miasto pozba­wione pośpiechu, wyludnione, asfalt topnieje, ludzie szu­kają cienistej strony ulicy, sznureczek wzdłuż fasad domów: w miarę jak słońce się wznosi, sznureczek staje się coraz cieńszy... jakiś mężczyzna czytający gazetę, staruszka z mszałem, dwie spieszące się przyjaciółki rozmawiające bardzo cicho, jakby nie chciały przełamać ciszy tego letniego niedzielnego poranka... jakby nie chciały zagrozić ciepłu mojego chudego ciała, wyciągniętego na spoconym prześcieradle, myślącego o innych sprawach, szukającego w pamięci rzeczy zimnych, bez zapachu, gładkich, twar­dych, odpychających, wymyślającego je, żeby to mi prze­szło, bo nie chcę na zawsze zostać chłopakiem chudym i bladym. Głodny jestem.

- Violeta! "

O tej porze muszą być na basenie koto altany z pnącym winem, na wsi. Dojrzale brzoskwinie rysują wonny, odświeżający cień... i bzykania pszczół i much, i komarów,

46

które kiedy moi kuzyni i kuzynki, a także ktoś z dorosłych, kto właśnie wykąpał się w basenie, chronią się w cieniu brzoskwiń... bzz... bzzz... jakiś owad zostawia barwną plamę na ramieniu kuzynki Izabeli. Obserwuję Izabelę. Wyobrażam sobie Izabelę. Ale nie mogę teraz, bo oni są na wsi z całą rodziną i dorośli krzyczą na nich, że tak nie można, żeby uważali, żeby nie siedzieli tyle w wodzie, żeby nie jedli niedojrzałych śliwek, bo dostaje się wzdęcia, żeby się tak nie wystawiali na słońce, żeby wyszli z cienia, bo przemarzną, żeby wygnali krowę, która przeszła przez płot, bo wszystko upaćka odchodami, żeby nie ciągnęli ręcznika po ziemi, żeby nie krzyczeli... ale ich krzyki nie docierają tutaj, do mojego pokoju w niedzielny ranek. Zostawili mnie za karę. Ojciec pojechał wczoraj, bo w piątek pracował do późna, a musi być w kancelarii w poniedziałek rano. Żeby zobaczyć się z rodziną, za którą tak bardzo tęskni, a którą wysłałem na wakacje do letniego domu, powtarza to ciągle, na szczęście to blisko i mogę jeździć w piątki i wracać do biura na poniedziałek. Ale ten mały, Alvarito, niedobrze mu poszło z matematyki. Musieliśmy go ukarać i odmówić mu wakacji. Nie wiem, czy uda mu się zostać notariuszem jak ja, chociaż chciałby tego. Leniwy jest. Ojciec przekaże matce ode mnie, że owszem, że jestem bardzo skruszony, bo nie przykładałem się do nauki w ciągu roku, i że kara przynosi rezultaty^ Z dziećmi trzeba być wyrozumiałym do pewnego stopnia, ale tylko do pewnego stopnia, Eleno, pozwól, że ja to załatwię z Alvaritem. I codziennie po powrocie do domu ojciec przepytuje mnie z lekcji mate­matyki, którą specjalnie nąjęty profesorprzerobiłzemną w ciągu dnia. Ależ Eleno, znozumże wreszcie, kara to kara, nie przywiozę ci go na wieś na wakacje, choćby plakal, ale Alvarito nie płacze, ależ twardy ten dzieciak... ale gdyby płakał... I w poniedziałek rano ojciec wróci ze wsi i przepyta ' mnie z lekcji, którą sam muszę powtarzać w domu przez całą niedzielę, podczas kiedy on siedzi na wsi, i znów mi powie, że mnie zostawia samego w mieście, bez wakacji, bez pieniędzy, bez zezwolenia na wyjście z domu, pod opieką jednej tylko służącej, która dostała rozkaz, by zajmować się nim, ale nie rozpieszczać, póki nie zda egzaminów, i to z dobrą oceną, nie pozwoli, żeby się chłopak lenił. Niech Violeta się nim ząjmie. Może gotować

dla ciebie w ciągu tygodnia i zostawi się ją, żeby gotowała dla Alvarita i pilnowała domu w soboty i niedziele. Violeta jest poważna, odpowiedzialna, czysta i obowiązkowa. Trzeba będzie zamknąć przed Alvaritem na klucz wszys­tkie jego przyzwoite ubrania, wyjściowe koszule i nowe buty, wszystkie porządne stroje, żeby mniej go kusiło, by wyjść z domu i zabawić się, zwłaszcza że on taki wymu­skany i nawet najmniejszej plamki błota na butach nie znosi. Ten Alvarito, cóż to za dzieciak, na Boga, tak nam się nie udał do tej matematyki. Mówię ci, że wcale mu nie będzie brakować wakacji, ale on przecież taki Wątły i rośnie, może mu być brak ruchu, słońca, świeżych owoców, tego wszystkiego, no ale pewnie, że najpierw obowiązek. A on chce zostać notariuszem jak ojciec... musisz porozma­wiać z synem, żeby mu nalać oleju do głowy. Olej może będzie mial, ale matematyka coś mu nie wchodzi. Tak twierdzi pan Parra, á on jest bardzo cenionym korepetyto­rem.

- Violeta!

Jest w głębi domu i nie usłyszy go. Leży sztywno, nie oddychając, nie dotykając niczego, żeby jego wyciągnięte ciało nie robiło hałasu i by mógł usłyszeć Violetę, jak porusza się w głębi domu, ustawia rzeczy, może pierze albo zmywa, ona taka czysta. Taka czysta, że kiedyś wszedłem do jej pokoju i zobaczyłem prześcieradła na łóżku wykroch- malone jak u wiejskiej praczki i kiedy usłyszałem ją idącą korytarzem, wybiegłem, bo pachnie tym zapachem czy­stości, który nie jest mydłem; tylko skórą, prześcieradłem, złocącym się pierożkiem. Alvaro uciekł wtedy. 1 schował się w łazience i zrobił to sobie sam, tak, sam, a ksiądz mu powiedział na spowiedzi, że to grzech, i to najgorszy ze wszystkich, najgorszy, ale co miał zrobić, jak tego uniknąć, skoro to coś, co paliło go między nogami, posiadało straszliwą autonomię. Unikaj złych myśli. Nie wstępuj na ścieżkę zła. Bądź czysty. Myj się. Co powiedziałaby twoja matka, gdyby wiedziała. A jeśli nadal będziesz to robił, to sam wiesz, zostaniesz mały, wątły, bez sił, nie będziesz mógł mieć dzieci, potwór, odrażająca istota, taka jest kara za to, że czasami, ale bardzo rzadko, bo się boisz, robisz to sobie w twoim pokoju, w jakąś niedzielę rano, kiedy jest bardzo

gorąco, a w głębi domu Violeta otwiera piecyk, żeby zobaczyć, czy pierożki...

Nie. Nie. Wyskakuje z łóżka i idzie do łazienki. Orze­źwiający mocny prysznic, żeby oddzielić się od lepkiego, letniego dnia, od tego zapachu niedzieli w domu, gdzie jest sam przez cały dzień, skąd nie wolno mu wyjść ani pójść do kina, bez wyjściowego ubrania, cały dzień zamknięty, pozbawiony jakiejkolwiek rozrywki prócz tych samotnych zabaw, tych złych myśli, tych ciemnych sprawek, które dzieją się wewnątrz niego i które wywołują nie kontrolo­wane, całkiem niezależne, krótkie wspomnienie tamtego razu, kiedy Izabela rozstawiła nogi na basenie i zoba­czył.

Trzeba starać się nie myśleć o tym, co mówią koledzy w gimnazjum, człowieku , masz już szesnaście lat, przecież to już czas, żebyś poszedł na dziwki, Alvaro, jak długo jeszcze, znam takie świetne, że wszystko ci zrobią... Co to może być „wszystko”? To właśnie budzi strach. Gdy wyobrażę sobie ciało w nocnej koszuli i moje ręce wędrujące w górę po jej nogach aż do brzucha, czyste, czyściutkie ciało... a wtedy co dalej, o Boże, co dalej? Co dzieje się w tym tajemnym uścisku, w tym cieple dwóch ciał ledwie muskających się, tańczących pośród zasłon? Lecz zamiast tego... cały dzień samotnie w domu. Taki wielki ten pusty dom. zaludniony ledwo słyszalnymi hałasami, meble, liście roślin w żardy- nierach, taśma pianoli lekko się poruszająca, długi dzień rozwalony na poduszkach foteli w salonie i poduszki przekształcające się w ciała, a wtedy znów to zrobić samemu, samemu, ale dotykając i obejmując jedwabne poduszki, albo pobiec pod zbawczy prysznic... jak dziś... jak teraz.

- Don Alvarito...

Miał wejść do łazienki, lecz nie wszedł. Violeta miała wejść do sypialni, ale nie weszła. Zatrzymał się, zastygł nagi na środku pokoju, a dwa ciała muskają się, pieszczą w oknie 1 wstrzymał oddech: ona po drugiej stronie drzwi też nie oddycha, a z dala. za burzą krwi w uszach, słyszy, wydaje mu się, że słyszy delikatne muśnięcie jej ciała w czystej bieliźnie.

1 Violeta... co ze śniadaniem...

Mogłaby wejść. Nie odeszła. Słyszy za drzwiami jej oddech. Mógłby jej powiedzieć, żeby weszła. Kazać jej wejść. Wejdź no Violeto, jestem przecież nieszkodliwym dzieciakiem, bo nigdy nie urosnę, zawsze będę blady i wątły przez te moje złe myśli, nie bój się mnie. A wtedy ona I zobaczyłaby go nagiego w ciepłym półświetle sypialni, stojącego na dywanie, dom ogromny i pusty, jego ojciec na wsi aż do jutra, jego matka daleko, sypialnie zamykane na klucz, meble w płóciennych pokrowcach żeby się nie kurzyły. Kuzyni powtarzający mu, że służące od tego są, że czekają na to, że potem milczą, bo boją się, by ich nie wyrzucono, a ona po drugiej stronie drzwi jego sypialni, nasłuchująca, nim pójdzie po śniadanie, wyobrażająca go sobie nagiego, jak on wyobraża ją sobie nagą, otoczoną I muśnięciami czystej bielizny. Cisza, żeby usłyszeć ją nasłu- I chującą jego. 1 wtedy słyszy, jak ona odchodzi.

Dzisiaj nie prysznic. Weźmie kąpiel. Otwiera kurki. Nie I zimna, trochę letnia. Odświeżająca. Nie musi tego robić. I To prawda, że w wannie zawsze w końcu to robi, jest dość I czasu, nie jak pod prysznicem, człowiek unosi się w tej lekko zielonkawej wodzie, jakby jakieś inne ogromne ciało obracało go muskając niby powiewające zasłony, niczym bielizna Violety muskająca ją, w tej lekko zielonkawej wodzie, która mnie podtrzymuje i którą czuję rozkosznie, tylko kiedy się poruszam, jej rześki, rozkoszny dotyk. Więc jak przestać to robić? Jak odepchnąć złe myśli, pragnienie, by dotykać i być dotykanym całemu, a mieć tylko te dwie nie wystarczające ręce dzieciaka, który jest słaby w mate­matyce i chce być notariuszem, ale pewnie mu się nie uda? Dłonie bez ciała, tak dobrze znane, pozbawione obcych zapachów, zaraz dotkną go całego, od członka i brzucha aż po kostki i szyję, i te ciepłe prześcieradła, które czasami przynoszą odpowiedź, i atłas mebli, i woda, najlepsza jest woda w wannie, najlepsza ze wszystkiego, tak mu mówią koledzy w gimnazjum, no pewno, żeśmy to robili, kiedy­śmy byli młodsi, teraz już dorośliśmy i chodzimy na dziwki, więc już nie, ale pamiętamy wannę z zielonkawą wodą... dla Alvara to jest teraz. Czasami same spodnie wystarczają- Kiedy jest gorąco. Podczas gdy profesor tłumaczy wzory algebraiczne na tablicy, ręka Alvara szuka w kieszeni i czuje, że jest gotowy i wystarczy muśnięcie, drobne tajemne 5f»

muśnięcie, wzrok, z braku czegoś innego, wbity w biały kark Linaresa w ławce przed nim, a myśli biegną ku Izabeli na basenie, oczy ma zamknięte, leży, jakaś mucha bzyczy koło jej powieki, chce usiąść na wargach, Izabela leżąca, z jedną nogą zgiętą w taki sposób, że on widzi, choć ona o tym nie wie, i ramiona Violety w pustym domu, i zapach pierożków, które już pewno zaczynają się złocić jak jej skóra. Jak jej skóra: odrobinę spocone. Tak, mówią, że ciasto pierogowe poci się w piecu, zanim zacznie się złocić, i takie właśnie są ramiona Violety, nieco wilgotne... Nie. Nie będzie się kąpał. Położy się do łóżka, żeby Violeta podała mu tacę ze śniadaniem, a wtedy on zobaczy wewnętrzną stronę jej lekko złocących się ramion, lekko wilgotnych, kiedy podaje mu tacę i stawia mu ją na nogach okrytych tylko prześcieradłem, a wtedy ręka Violety tak blisko, tak blisko...

Ale wchodzi do wanny. Mucha lata po szybie. Nie, dwie, na oknie w łazience ze szmaragdowymi szybkami, gdzie stoi niebieska butelka mleczka magnezjowego, dziś zabar­wię na niebiesko zamiast na zielono tę wodę w wannie. Muchy walczą ze sobą. Nie, nie walczą. Kochają się. Tak, widzi je, nie boją się go jak inne, co się kochają i wylatują przestraszone; te zostają, nie widzą go, jedna dosiada drugiej przez chwilę, podskakują, wibrują skrzydła, króciu­tkie bzyk i już, mucha, co była na górze, odlatuje, tamta druga zostaje, pieszczotliwie otrzepując łapki, skrzydełka i zielonkawe kosmate ciało w ten tak szczególny sposób. Zostanie tak. Pocierając łapki, kiedy tamten już ją opuścił. I Alvaro porusza się w wodzie, która muska go, przebiega po nim tysiącem swoich palców, ciepławych i czystych.

Drzwi otwierają się. HIMn Wrftł* i hnrii

Znieruchomiał wpatrzony w nie.

Drzwi powoli otwierają się szerzej i rozpoznaje w szparze zarys palców Violety, a potem ją samą, patrzącą nań od progu. Rękawy ma zawinięte powyżej łokci. Kołnierzyk rozpięty. Wszystkie włosy ściągnięte do tyłu, odsłaniające jej pełną twarz o brunatnej cerze, mocno zaróżowioną na policzkach, i białe ciało, ledwo złocące się w ten niedzielny poranek, ale niezbyt wcześnie, i nogi, i stopy. Stopy. Nagie. Dlaczego są nagie te stopy, które nigdy przedtem nie były nagie? Ale nawet gdyby taki był zwyczaj, bose stopy Violety

51

kładą mu kres i stają się nim, takie obnażone, posuwające się po podłodze łazienki. On zasłania nieposłusznego' penisa.

- Wychodź, don Alvarito.

- Dobrze, ale odejdź, jestem goły.

- Kawa wystygnie.

Violeta z uśmiechem zbliża się do wanny. Bierze duży ręcznik i kładzie go na taborecie blisko niego. Schyla się, by rozłożyć miękką matę na drewnianych kwadracikach pod­łogi, i przez chwilę, poprzez rozchylone zapięcie bluzki, Alvaro widzi pełne półkola białych piersi, ornament różo­wych brodawek, widzi je całe przez sekundę, wie dokładnie, jakie są, i widzi także głębiej, niżej piersi, aż po ciemność jej ubrania trochę ciepłego od ciała, aż w głąb tych części, których on nie zna, rozgrzanych od. upału poranka i od ubrania. Gdyby rozchylił je, by ją rozebrać, ta skóra lekko złota, to ciało twarde, białe, i ^byłoby wtedy tak, jakby otworzono drzwi przed więźnierh, oszałamiający aromat niedzielnego niezbyt wczesnego poranka, i ten zapach opadłby go wtedy, zamroczył, i wówczas nie wiedziałby, co robi. Ale przecież,tjakie to dziwne, nadal byłby to grzech, gorszy niż tamten, znacznie gorszy, tyle że nie taki paskudny i upokarzający jak grzeszyć samemu, straszliwy grzech, który warto popełnić, podczas gdy tamtego nie, bo ' przynosi wstyd, a ten, ten grzech wcale wstydu nie przyno­si.

- No, don Alvarito... mówię przecież, wychodź. Mam dużo roboty, naprawdę. Nie może być tak, żeby kawa wystygła i żebym musiała iść po następną, a potem znów i tak na okrągło, aż jaśnie pan zdecyduje się zjeść śniadanie... całkiem wystygłe. No dosyć, wychodź już...

Violeta bierze duży ręcznik i rozpościera go przygotowu­jąc dla niego. Wtedy on staje w wannie, pieszczotliwe krople rozlewają się po skórze niby przedsmak czegoś pewnego, co teraz, z sercem, które omal nie wyskoczy mu z piersi, wie, że nastąpi, bo kiedy prostuje się, nie zasłania sterczącego członka, a ona z uśmiechem i nieco opuszcza­jąc wzrok stoi przyglądając mu się... i cały dom jest pusty, i mają cały dzień i noc przed sobą, i meble w pokrowcach, i całe miasto uśpione, wstające późno, przesypiające sjestę, kładące się spać wcześnie, rozespane, prawie pusto na

52

ulicach, ten letni niedzielny poranek... i ona owija go ręcznikiem.

- Zrobiłam ci pierożki.

- Pierożki?

- Przecież tak lubisz...

- No pewnie, ale... czy mama nie powiedziała ci, żebyś za karę nie robiła mi żadnych przysmaków?

Wzruszyła ramionami i zaczęła go wycierać.

- E... tam. Miałam ochotę. Nie bądź na mnie zły, don Alvarito.

On wybucha śmiechem. Violeta wyciera go bardzo delikatnie, jej twarz tuż przy jego karku, on obraca się plecami, jakby obawiał się, że wszystko to może okazać się straszliwą pomyłką... a może jeszcze nie, jeszcze nie, może się mylę i Violeta się rozzłości. Poczekam na jakiś znak. Lepiej patrzeć na muchy bzyczące w oknie. I na niebieski fląkonik... Lepiej nic nie robić. Niech ona robi wszystko, włochatym ręcznikiem pieszcząc jego plecy i kark, i mówi mu, żeby podniósł ręce, i wtedy, od tyłu, przesuwa ręczni­kiem pod pachami, zaczyna wycierać jego tors i opiera przy tym swoje piersi o jego plecy, obie, obie piersi, pełne garści ciepłego ciała bijące na jego plecach, i jej ręce, okryte ręcznikiem, pieszczące tors, ręcznik biały, gruby i nieco wilgotny, ale pod nim żywa ręka schodząca aż do jego brzucha, zbliżająca się coraz bardziej, mimo że on jeszcze się nie obraca, choć strach rozpływa się pod naciskiem tych rąk, które zbliżają się do jego sterczącego członka aż bolącego od pragnienia, wycierają go i pieszczą, i jej oddech gorący w jego uchu, wyznający mu zduszonym szeptem, że tak jej żal, że matka nie kazała mu dawać żadnych przysmaków, i wobec tego ona postanowiła, że urządzą sobie ucztę we dwoje, bo tej samotnej niedzieli w mieście, oni samotni pośród upalnego dnia, dziś, tej niedzieli ona kończy dwadzieścia dwa lata i chce to uczcić z nim, bo jest sam i ona też jest sama.

Dlatego złocące się pierożki: uczta.

I kiedy wreszcie dłonie Violety dotykają jego członka, wtedy obraca się i ona stoi z zamkniętymi oczyma już obejmując go od dawna, od zawsze, a on chroni się pośród tego ciała, które ogarnia go i pieści całego niczym palce i ciało wody, ale lepiej, dotykając go wszędzie, ocierając się

cale o niego, tego ciała, co wytrysnęło z bluzki, którą rozerwał, i spod lekkiego letniego stroju, teraz opadającego, wynurza się w pełni aromat tego złocącego się białego ciasta, w tę niedzielę jak żadna inna, aromat ciała Violety przyciśniętego do jego ciała i mówiącego mu, biedaczek, nie dają mu nic dobrego dojedzenia, biedaczek, nie wzięli go za karę na wieś, biedaczek, tak samo jak ja, bo dziś moje urodziny, a jestem z dala od mojego domu na wsi, a tutaj nikt nie wie ani nikogo nie obchodzi, wszyscy daleko, dlatego chcę cię dotykać, nie bój się, ja też chcę, żebyś mnie dotykał w tym domu takim pustym, klucz w drzwiach i nie ma. nikogo, tylko my poruszający się w domu, takim wielkim i pustym, my sami, objęci w tym pokoju, tak daleko od wszystkiego, od twojego domu na wsi i od mojego w innej wsi, i od mojego ojca, co wiecznie się złości, i od twojej matki, która wie o wszystkim, choć nikt jej nic nie mówi, szyjącej tam na wsi, w altance oplecionej winem.

- Nie, nie ręką...

- Jak?

- Ty, tobą...

Ja. To, co wchodzi w ciebie, toja. Cały ja. Nic z mojego ja nie zostaje na zewnątrz. Ty i ja, sami w ten niedzielny poranek, ale niezbyt wcześnie, w ten poranek powolny i długi, bo może przeciągnąć się na cały dzień i całą noc...

Alvaro żegnał się z ojcem w piątki po południu w progu domu, wspinając się na palce, by ucałować policzek don Alvara, przysięgając, że chciałby jechać na wieś. Żeby go zabrał, proszę. Żeby powiedział rftatce, że przysięga jej, że tam też by się uczył, że brzoskwinie i winogrona, i kuzyni, i konie, i spacery, i basen... niech mnie tata zabierze, tatusiu. Nie, synu, robię to dla twojego dobra. Kara to kara, a dyscyplina to dyscyplina. Alvaro nigdy nie odkrył źródła łez napływających wtedy do jego oczu - głos ojca zaczynał drżeć na ich widok. I spływały mu po policzkach... tak, tatusiu, przysięgam, że wykorzystam te dwa dni na praw­dziwą naukę, przysięgam, że do poniedziałku, kiedy tata wróci, zrozumiem całą algebrę. Tak, tak. wiem, że to dla mojego dobra... ale wieś to wieś, i lato jest po to. żeby je spędzać na wsi, a nie w tym mieście, które roztapia się od 54

słońca. I kiedy Alvaro ucałował już policzek ojca, Violeta czekająca parę kroków z tyłu, podawała mu kapelusz, który czyściła przedtem miotełką.

- Do zobaczenia w poniedziałek, Violeto...

- Do zobaczenia w poniedziałek, proszę pana.

- Przypilnuj mi dzieciaka.

- Tak, proszę pana.

- Żeby się nie walkonił.

- Dobrze, proszę pana. Proszę pozdrowić panią...

- Tak, niech tata pozdrowi mamę...

- Do zobaczenia w poniedziałek. Alvaro.

Zamykał ciężkie drzwi i wychodził. Violeta przekręcała

klucz i zasuwała zasuwę od wewnątrz. Następnie obracała się ku Alvarowi, który czekał na nią, i oboje rzucali się sobie ze śmiechem w objęcia, od razu tam, w progu, gdzie dopiero co zniknęła postać don Alvara. Tego wieczoru świętowali jego odjazd wystawną ucztą przygotowaną przez Violetę i sfinansowaną z jej oszczędności. Potem kładli się w sypialni Alvara i razem spędzali noc.

Czasami Violeta zapraszała go do kina. Nie do kina w śródmieściu, gdzie jakiś ociągający się z wyjazdem krewny mógłby go rozpoznać, tylko do lokalnego kina. jednego z tych, co mają w programie dwa czy trzy stare i pocięte filmy. Wybierali bardzo tanie miejsca, na górze tuż pod kopulą, gdzie często jedynym siedzeniem były drewniane stopnie, a oni, tuż przy sobie, nigdy nie trzymając się za ręce, komentowali wszystko ze śmiechem: oni dwoje pośród ludzi w ogromnym zagłębieniu zaciemnionego kina. I w ciepłą noc wracali do domu niemal wyludnionymi ulicami rozprawiając o aktorach. Jako że Violeta miała klucze do szafy z ubraniami, otwierała ją w piątek i przez sobotę i niedzielę Alvaro chodził wyelegantowany. W niedzielę po południu Violeta prała noszone koszule, po czym pieczołowicie je chowała, na wypadek gdyby pani przyszło do głowy przyjechać do miasta i mogłaby coś zauważyć. Kiedy prasowała, Alvaro siadał na koszu na brudną bieliznę i ogryzał jabłko. Violeta nauczyła go tańczyć fokstrota i tango, i shimmy. A później, wieczorem, podawała mu kolację w jadalni, on siadał u szczytu stołu na miejscu ojca, po czym, kiedy ona zmywała naczynia i jadła w kuchni, szedł się położyć. Violeta przychodziła później. *

i m

Zatrzymywała się na moment, by popatrzeć na niego w półmroku, po czym rozbierała się i wsuwała między prześcieradła, przywierała do niego otaczając go swoim pachnącym, jędrnym ciałem, które brało go w objęcia, i śmiała się, a on też brał ją w objęcia i śmiał się. Potem zapalali światło i on mówił jej głodny jestem, i ona szła do kuchni poszukać czegoś dobrego, co kupiła dla niego, brzoskwiń albo ciastek, i on zjada i pali papierosa, a ona usługuje mu naga i potem znów kładzie się koło niego przy zapalonym świetle. Alvaro patrzył na nagą Violetę i zapytywał ją o różne rzeczy, jak, dlaczego, gdzie, a ona bawiła się jego młodym penisem, a później, ponieważ było gorąco, do wanny albo na deszcz, wołali, i zabawiali się w braci syjamskich albo w łodzie podwodne, albo w młode psiaki i zachlapywali całą łazienkę. Potem wycierali się wzajemnie i wycierali łazienkę, i znów się kładli, i zasypiali razem, objęci, miasto cichnące coraz bardziej, opustoszałe, bo to lato, ciepło, i tuż przed zaśnięciem Alvaro słyszał jeszcze na ulicy kroki spóźnionego przechodnia, który wracał do domu paląc może ostatniego tej nocy papierosa, z czołem lekko spoconym i kurtką przewieszoną przez ramię.

Ojciec wpadał w szał, kiedy przepytywał Alvara z lekcji. Żeby nie wiedzieć ile się uczył, nic mu nie zostawało w głowie. Violeta nigdy mu nie mówiła ucz się, przecież egzaminy za pasem i źle wypadnie, i będzie musiał repetować klasę. Nie, mówiła natomiast słuchaj, don Alvarito, chodźmy do teatru, grają tę sztukę z Lupe Vêlez, żebyś na trochę zapomniał o tych wszystkich liczbach, od których ci już pewno głowa pęka, bo mówię ci: i tak ci dobrze pójdzie, możesz być pewny, nie przejmuj się. I oczy jej błyszczały, i zaróżowione policzki błyszczały w uśmie­chu, i Alvaro mówił, no dobrze, w porządku, idziemy, ale jak źle wypadnę na egzaminie, to będzie twoja wina i poskarżę się mamie na ciebie.

- Wszystko powiesz?

- Tak, wszyściutko.

- Nawet o tym, że wczoraj przymierzyłam balową suknię pani Eleny?

- Nawet o tym.

- 1 całą resztę?

- Też.

Oboje wybuchali śmiechem.

I słusznie. Alvaro bowiem, którego matka zastała po powrocie wyższym, tęższym i niemal bez pryszczy, zdał egzamin dobrze, o wiele lepiej, niż ktokolwiek ośmielał się marzyć. Matka, rodzeństwo i reszta służby wrócili ze wsi: tato kończyło się i zaczynała szkoła dla całej rodziny, a marcowy poranek tego powrotu, pełnego zamieszania i waliz, i stert szkockich pledów, i koszów z owocami, i skrzynek ze słoikami marmolady, i łuszczących się nosów, i wypłowiałych kosmyków we włosach, i spierzchniętych dłoni, położył kres minionej epoce. Alvaro, który tak zmienił się przez lato, stał się bardzo niezależny i nie trzeba mu było mówić, żeby się uczył - wiedział doskonale, co robi i dlaczego.

Ale tamten marcowy poranek nie zakończy! jego związku i Violetą. Alvaro dzielił pokój z bratem, więc trudno mu było wymykać się nocą z sypialni, Roberto nie zrozumiałby bowiem jego nieobecności. Ale w gimnazjum znalazł przyjaciół, z którymi uczył się po nocach, zapisał się też do Młodzieżowej Partii Liberalnej, która także obrado­wała wieczorami, i dzięki temu wracał późno do domu. Wtedy, licząc na to, że cała rodzina już śpi. zamiast iść do siebie, wchodzi! na palcach do pokoiku Violety. Spędzali jakiś czas razem. Ale nie było już tak, jak tego pierwszego lata, gdy byli sami w domu.

Czasem, kiedy szedł gdzieś na tańce, zamiast siedzieć do rana jak jego przyjaciele, Alvaro wracał parę godzin

[wcześniej i przychodził do pokoiku Violety, żeby zostać z nią do świtu. Rzucał frak na oparcie krzesła i kochali się, a potem zostawał gawędząc z nią, opowiadając jej szczegóły zabawy - że Alicja nie chciała z nim zatańczyć, że Irena mu się podoba, że poznał taką jedną Monikę i Aleksandrynę, cudowne, kruche istoty, których nie wolno mu tknąć, bo są przyzwoitymi panienkami, co nadąją się tylko do tego, by się z nimi ożenić, które są delikatne niby motyle w tych h :■ swoich strojach z jedwabiu czy tiulu i których dlatego właśnie nie można mocno ścisnąć w tańcu, bo można by je zgnieść. Nie tak jak ciebie, ty jesteś silna i mogę cię ścisnąć, o, tak, i nie jesteś nietykalna, bo jesteś służącą i niczego sobie po mnie nie możesz obiecywać, nie jak one, bo teraz /

57 /

f

L

jestem już na pierwszym roku prawa, na drugim, na trzecim: koleżanki z uniwersytetu też nie, są brzydkie, napuszone, czasem brudne albo z pretensjami, albo znów zbyt śmiałe i też się ich się boję, choć inaczej. No i od czasu do czasu pójdę z kolegami z roku do burdelu, wypić ponczu i potańczyć, ale nic poza tym... Boję się ich. Ciebie śię nie boję. Ty jesteś czysta. I Violeta śmiała się i obejmowała go, bo teraz był już mężczyzną i był na czwartym roku prawa, zdał już egzamin dyplomowy i ona wiedziała, bo rozma­wiali o tym przez wiele nocy, kiedy najpierw się kochali, a potem gawędzili, wiedziała, że rodzice Alvara powtarzają mu, że powinien pomyśleć o jakiejś pannie, z którą mógłby się ożenić, tyle wokół ładnych i przyzwoitych, i z dobrych rodzin, i zabierał je do kina, na wieś, na przyjęcia, gdziekolwiek, i po ciemku, jeżeli myślał, że ona się nie sprzeciwi, całował ją, ale jeśli już, to z dłonią na jej piersi, jakby starał się dotknąć serca. Jego serce zaczyna płonąć, wibruje członek i wyobraźnia: wówczas, późno w nocy, rozpalony pragnieniem Alicji czy Poli, którą obdarzył świątobliwym pocałunkiem, wchodzi do pokoiku Violety, zawsze nań czekającej, i tarza się z nią po łóżku, próbując zakląć w tym ciele gorącym i pulchnym, pełnym pożąda­nia, delikatne ramiona Poli, wydłużoną sylwetkę i drobną główkę Alicji, młode, ledwie rysujące się piersi Zofii, jesteś Zofią, tak, jesteś Zofią, a jutro będziesz Alicją, a kiedy indziej jeszcze Połą, wszystkimi, posiadam wszystkie te nieosiągalne dziewczyny poprzez twoje ciało, pulchne i ciepłe. Alvaro jest dobrą partią. Tak mu powiedziała matka. Violeta też mu to powtarza:- pomyśl o ożenku, don Alvarito, masż już odpowiedni wiek, a teraz, kiedy pracu­jesz dla ojca, zarabiasz już nawet trochę. Musisz się zakochać, don Alvarito, jakże to tak...

- A ty, Violeta?

- Co ja?

- A ty czemu się nie wydasz?

- Oj, don Alvarito, co też...

On patrzy na nią uważnie.

- Płaczesz?

Podnosi się zaniepokojony. Płacze przez niego? Płacze przeze mnie? Jeśli płacze przeze mnie, to pójdę i nigdy więcej jej nie dotknę. Zapala nocną lampkę, żeby zobaczyć

58

tę twarz, na której on może zostawił ślad. Violeta ma zaczerwienione powieki: niesmak. Znów gasi, ale nie kładzie się.

- Nie, nie...

- Dlaczego nie?

Violeta nie odpowiada. On wyciąga się w łóżku. Ona przywiera do nagiego ciała, chowa twarz na ramieniu Alvara.

- No bo... , Wtedy nagle potrząsa nią i siada. O to chodzi! Wolał nie

myśleć o tym w ciągu tych sześciu lat, kiedy kochał się z Violetą. Ale to 6 to chodzi: dziecko, jego dziecko ze służącą, to musi być to, jest, tak często się zdarza. Jednemu z jego wujów się przytrafiło, biedakowi: zakończył żywot w jakimś przytułku, pijany w sztok, bo musiał ożejiić się z dziewuchą. I jednemu z kolegów z uniwersytetu też: zaszła w ciążę, co zrobić, i idiotka nic mi nie powiedziała, dopiero teraz, jak już parę miesięcy minęło, skąd ja wezmę forsę, o Boże, i biega jak szalony, żeby zdobyć adres jakiejś dyskretnej akuszerki, ale żeby była dobra, bo nie chce, żeby dziewucha mu umarła, ale i taniej, bo nie ma forsy, i przyjaciele robią na niego składkę, bo akuszerki drogie. Nie. Alvaro spocił się. Ależ nie, głuptasie, nie bój się. Violeta wyczuła przerażenie napiętego ciała tuż przy jej własnym i przyciąga go do siebie, i głaszcze pieszczotliwie powtarzając mu, że nie, żeby się nie obawiał, że ona pilnuje się, używa ziół i takich tajemnych sposobów natury, których kiedyś nauczyła ją ciotka na wsi, nie taka głupia, żeby się wpychać w tarapaty. Raz, owszem, zdarzyło jej się. Ale na nic nie czekała, od razu poszła do babki i tamta zrobiła jej parę razy plukanki, co wszystko wypaliły i już, kłopot z głowy. Nawet i miesiąca nie czekała. Nie taka głupia.

i Nie takaś głupia, żeby co?

- Oj, don Alvarito...

- Żeby co, pytam się?

Czuje się nieswój. Zaczął się ubierać.

- Wcaleś nie zobaczył, że jestem zakochana?

Ciągnie go za rękę, żeby znów położył się przy niej, i

opowiada mu wszystko. Ma narzeczonego. Zakochana jest w chłopaku stamtąd, z południa, skąd pochodzi, w chłopcu |

59 /

0 jakieś trzy lata od niej młodszym, prawie w wieku don Alvarito. Widuje go tylko przez miesiąc wakacji, a on, głupi, nigdy nie ma pieniędzy, żeby się ożenić, albo zbiory się nie udały, albo musi sprzedać zaprzęg wołów, albo jeszcze co innego, no i nic, i ona tylko czeka i czeka, żeby stanął na nogi, żeby się dorobił, i wtedy pożenią się jak Pan Bóg przykazał. Violeta kocha go. Aż drży cała, kiedy jest przy nim. Jak mnie dotyka, to aż się trzęsę.

i A lubi cię dotykać?

On by chciał, żebym się z nim położyła. Aleja nie głupia. Nie chcę. Z myśli mi nie schodzi ani na chwilę, ale się wstrzymuję i tylko liczę dni, kto wie, jak długo jeszcze, żeby się dorobi! i żebyśmy się mogli ożenić. Nie oddaje mu się. Nie chce, żeby o niej źle myślał. Jakby mu się oddala, to Marin tak by jej nie kochał, więc woli już czekać, hamuje się

1 myśli o nim bez przerwy... już wariacji dostawałam tamtego lata, ciągle o nim myślałam sama w łóżku, tutaj w mieście, już głupia się robiłam, aż w końcu ciebie znalaz­łam, don Alvarito, i kiedy mnie dotykasz i robisz to ze mną, to myślę o nim. Ty jesteś on, mój chłopak Marin. 1 potem, kiedy jadę na wieś, mogę się wstrzymać i udawać świętoszkę i on mi wierzy i pisze do mnie, i czeka na mnie, aż się pobierzemy, bo inaczej to wcale by się nie chciał ze mną żenić.

Alvaro odetchnął z ulgą. Z tego, co powiedziała, jasno wynikało, że nie ma między nimi innej więzi niż to porozumienie dwóch ciał pośród ciepłych prześcieradeł, upojone zapachem i wzajemnym dotykiem. To wspaniale, dzięki temu bowiem, mimo intymnej zażyłości, oboje pozostali nietknięci - wyznaczając sobie granice, ustalając zasady, oboje pozostali bezpieczni. On wykorzystywał ją, a ona jego, i wiedzieli o tym, gdyby nie znaleźli siebie tamtego lata, oboje i każde z osobna, oszaleliby. Nieszkodliwy związek. Violeta wie, że nigdy, nawet gdyby czekała całe życie, don Alvarito nie zakochałby się w niej, bo on zawsze zakochuje się w dziewczętach, z którymi się umawia. Ona też nie. Nie kocha go tak jak MarinaÍQhce wrócić do swojej wioski, by ożenić się z chłopakiem stamtąd i założyć we wsi l rodzinę, i być wiejską matroną jak jej matka i ciotki, jak \ jej babki i prababki... grubą wiejską babą,

j rzykhwą, bezzębną, zmordowaną praniem w strumieniu,

60

z kupą dzieciaków, kłócącą się z pijanym mężem, zgorzk­niałą, bo w domu nigdy nie ma dość pieniędzy. Ideał. Norma, coś, co szanuje i czego pragnie, los, który jest jej pisany, miejsce we wszechświecie, gdzie nigdy nie ogarną jej wątpliwości, bo jest to miejsce jej należne.

Alvaro był nieco zdumiony i sztywny słuchając tego wyznania, póki nie przyswoił sobie jego znaczenia, wtedy omal nie zadusił Violety w uścisku: on przecież postępował z nią zupełnie tak samo. Chodził na przyjęcia, glansował buty, wybierał jedną z koszul, które Violeta prasowała tak jak nikt inny na świecie nie uprasowałby białej koszuli, delikatnej w dotyku i w zapachu, po czym wychodzi! z Połą czy Virginią, zabierał je do restauracji, na przyjęcia, do kina, do opery, do teatru, szedł do biura i na uniwersytet, i do Federacji Studenta, i dzwoniły do niego Alicja, Zofia albo Cecylia, i Violeta przyjmowała telefony, tak jest, panno Polu, uczy się teraz i powiedział mi, że mogę mu przerwać, tylko jeśli panienka by dzwoniła, ależ oczywiś­cie, panienko, chwileczkę, już idzie. 1 kiedy po południu wyjeżdżał samochodem z Połą i calowa! ją, czuł, jak płomyk w jego sercu przekształca się w ogień, że pragnie jej, bo jest ładna i elegancka i mówi językiem jego i jego bliskich i jej wartości są takie jak jego i jego bliskich. Wówczas ogarniało go pragnienie posiadania jej dla siebie: była dziewicą i porządną dziewczyną i jej rodzice znali jego rodziców przez całe życie, i gdyby się pobrali, nic by się nie zmieniło, wszystko toczyłoby się zwykłym trybem. Pragnął jej z wszystkich tych powodów, które nie były istotne, raczej niejasne i trochę śmieszne, i nigdy nie przyznałby się do nich przed nikim poza Violetą, kiedy nocą wracał z przechadzki | Połą i wchodzi! do jej pokoiku, żeby kochać się z nią szepcząc jej Pola, moja śliczna, przytul mnie, lak cię pragnę, przytul mnie - i tłuste ciało Violety przekształ­cało się w lodowate kształty Poli, w piersi ledwie zazna­czone i upragnione boleśnie, których dotykiem mógł napawać się jedynie poprzez ogromne piersi Violety mówiącej doń cicho tak, tak, jestem Połą, twoją Połą, mój mały, i w szczupłą talię i ten elegancki, kołyszący ruch bioder, kiedy szła wysuwając je lekko w przód, jakby była ciężarna, choć tak rozpaczliwie chuda, odnajdywał' te biodra w końcu nocą. kiedy cały dom pogrążony był w

61 i

ciszy, kiedy ulica cichła także, w odwiecznych i pożądli wych biodrach Violety. Była nimi wszystkimi. Połą, Laurą Alicją, jego kuzynkami... każdą z nich.

Była też Chepą.

Kiedy Alvaro poznał Chepę, słońce zatrzymało się dla niego. Wydawało mu się niemożliwością, by w jednej dziewczynie zawarły się wszystkie te cechy, jakich pragnął. Orkiestra grała Poor Butterfly i pary poruszały stopami w jedną stronę, w drugą, w jedną, w drugą, w rytmie cakewalk, a ona, Chepa, w samym środku, w czerwonej sukni i z włosami niczym czarny połyskliwy hełm. Chmara mło­dzieńców proszących o następny taniec. Sportowców. Milionerów. Słynnych nazwisk. Wybitnych umysłów. Zna­nych lwów salonowych. Samych najgroźniejszych. Wszys­tkich lepszych od niego. Nie poprosił, by go przedstawiono, i wcześniej wyszedł z balu. Violeta przytuliła go w swoim pokoiku. Przyjmował jej pieszczoty opowiadając o Che- pie.

- Skądże miałaby mnie ofiarować taniec...

- Czemu tak mówisz?

- Zastanów się, jaką ja mogę być konkurencją dla tych...

- Ale przecież jesteś wspaniały.

- Jasne. Jeszcze jak...

Violeta obejmuje go. Ściska mu penisa pomiędzy noga­mi, pieści go, aż Alvaro w końcu ożywa, zapomina o balu, o strachu. Przyjmuje i odwzajemnia jej pieszczoty.

- Och ty, ty... taki jesteś duży, wspaniały...

Potem znów mówi jej o Chepie. Nie kocha jej. Ale może ją pokochać. Pokocha. Jest w niej wszystko, za co można kochać. Na następnym przyjęciu przepchnął się między groźnymi, którzy otoczyli ją, by prosić o taniec-on, szczupły, z tymi orlimi rysami, ze spokojnymi manierami, nieśmiały, poprosił ją o jedenasty taniec.

- Dlaczego jedenasty?

- Bo...

- Nie, ten...

Kiedy zaczęli wirować po posadzce salonu, ona wyznała

mu, że Pedro Salinas poprosił ją o ten taniec, ale Pedro tak

głośno się śmieje i ma ręce jak tragarz. Wybrała jego, Alvaro

Vivesa, żeby pozbyć się tamtego. Wtedy ośmielił się

62

poprosić ją o więcej tańców. O wiele więcej. Na wszystkich zabawach: ją, najładniejszą ze wszystkich. Te włosy niozym czarny hełm. Ta gipsowa skóra. Te rysy nieco twarde, o ostrych liniach, i rozcięcie ciemnych warg. Najładniejsza. Najbogatsza. Najlepsza, jaka tylko może być. Nocą, w pokoiku, mówił do Violety:

- Ożenię się z nią.

Nie kocha jej. Ale pokocha. Jest tego pewny, bo Chepa ma wszystko, żeby ją kochać, i przedstawia sobą wszystko co najlepsze, apogeum jego świata. Za rok zda egzamin adwokacki. Pracuje w słynnej firmie prawniczej ojca. Jutro pojedzie z nią do parku samochodem. Gdyby chociaż jej dotknąć. Jak by to było, gdyby jej dotknął? Obiecał, że pożyczy jej Marianelę. Ona mu obiecała La robe de laine. Żadne z nich nie interesuje się powieściami, ale od czegoś trzeba zacząć. A na przyjęciach coraz częściej razem spędzają czas, tańczą shimmy, potem siadają, by porozma­wiać, i młodzi ludzie już’nie zjawiają się tak często, aby prosić o tańce, bo wiedzą, że oni są parą. Powiedział o tym Violecie.

- Ożeń się...

- Tak myślisz?

- Nie bądź niemądry...

- Ona iest taka... jak by ci powiedzieć...

- Ożeń się...

Al varo objął Violetç, by zanurzyć się w tym ciele pozbawionym przymiotników, radosnym ciele w formie najczystszej, by szukać w nim szczupłego i świeżego ciała Chepy. Pobrali się dwa miesiące później.

Z koszykiem pierożków w ręce Alvaro zatrzymuje się pod drzewem jląng,_ by popatrzeć w stronę balkonu na piętrze, ale musi cofnąć się nieco i przesunąć w lewo, żeby dojrzeć, co dzieje się w pokoju.

Orszak jego pięciorga wnuków zbliża się w stronę otwartych na oścież drzwi balkonu postępując za Chepą, która prowadzi procesję ipachając wyimaginowaną kadzielnicą. Za nią trzej chłopcy niosący na płask poduszkę okrytą kwiatami, lamentujący, śpiewający jakiś hymn, a na końcu rozszlochane dziewczynki. Rozwiązanie zagadki jest

proste: Pogrzeb, orszak żałobny z minionych czasów, gdzieś już taki widział, jakby zatrzymany i w kolorze. Ruchy tych tragicznych postaci są powolne, krok majesta­tyczny. Okryci są skrawkami aksamitu, z zasłon udrapo- wali tuniki, niesione przez nich kije td,halabardy, pióra to pióropusze, gałęzie to girlandy, a kawałki tektury to szable. Niżej udaje się Alvarowi dostrzec nagie stopy i pasiaste piżamy wnuków.

- Chepa...

Jego wołanie nie zatrzymuje Pogrzebu.

Zgrupowali się na balkonie. Zgłupiała ta Chepa, słowo dąję, dzieciaki się pozaziębiają na deszczu. Modlą się. Śpiewają niczym w transie, z przymkniętymi oczyma. Chłopcy lamentują, dziewczęta szarpią sobie włosy, na podłogę spadają bugenwille z siwej głowy Chepy, z warko­cza Magdaleny, zza paska Marty. Podnoszą trumnę i stawiają ją na poręczy balkonu: będą ją spuszczać w ziemię. Alvaro chowa się za drzewkiem wawrzynu, które zdaje się częścią tego zasugerowanego klasycznego pejzażu, bo chce zobaczyć, nie chce zaś, by jego widziano. Już zaczynają opuszczać... Alvaro kładzie sobie rękę na piersi. Nie czuje przyspieszonego tętna: jedynie zarys narośli pod koszulą. Nie.- Niech go nie grzebią, prosi ich. Jeszcze może pożyć, ciało, powiadają, umiera bardzo długo, nim umrze napraw­dę. Może wyzdrowieć. Ale trumna zsuwa się w głąb przepaści i ich lamenty, ich płacze, ich hymny na nic się nie zdają. Alvaro opuszcza w końcu rękę zasłaniającą oczy. Jakiś samochód skręca na skrzyżowaniu i wpada w poślizg na mokrym bruku. Teraz nikogo nie ma na balkonie. Podchodzi do zarośli. Oczywiście, poduszka, wiedział to od początku. Cała ubrudzona przez to, że spadła między mokre krzewy aż na ziemię.

- Chepa...

Teraz go słyszy. Dzieciaki też wychodzą popatrzeć na niego z balkonu. Alvaro podnosi poduszkę i otrzepuje

ją.

- Spójrz, coście z nią zrobili...

- 1 tak jest stara...

- Ale jeszcze może się przydać. Na miłość boską, Chepa, co ty wyrabiasz. Nie zdajesz sobie sprawy, że ludzie na ulicy mogą cię zobaczyć, kiedy wyglądasz jak wariatka? Wyjmij

64

sobie te kwiaty z włosów. Doprawdy, żeby kobieta w twoim wieku... Przyślij kogoś, niech zabierze tę poduszkę, cala jest zaszargana.

- Już i tak wszystko popsułeś.

- Co za wszystko?

- Pogrzeb Marioli Roncafort.

- Co to za głupoty?

- Pogrzeb... nieważne. Co chcesz? Ale szybko, widzisz chyba, że zamarzam, muszę zamknąć balkon.

1 Zejdź na dół.

- Dobrze. Przywiozłeś pierożki?

- No pewno, co za pytanie...

- To po co mnie wołasz?

- Muszę z tobą pomówić.

Po co?

Chepa jest w alkowie, ubiera się. Kiedy przeniosła tam swoje łóżko dwadzieścia lat temu, utrzymywała, że potrze­buje więcej niezależności. Ale nigdy nie zamyka drzwi między oboma pokojami i czasem, nocą, kiedy już leżą i on czyta przez chwilę do poduszki, ona mówi do niego ze swojego łóżka w alkowie, a on musi słuchać. Potem nie może zasnąć. A kiedy się ubiera... Chepa nie ma za grosz wstydu. Jak teraz, na przykład. Co by jej szkodziło choćby przymknąć drzwi, kiedy nakłada pasek? Alvaro oczekuje, jeszcze nie wchodzi, Obserwując ze swojego pokoju strasz­liwą destrukcję jej pośladków zniszczonych przez cellulitis. Musi poczekać: pas do podwiązek, stanik, pończochy. Czy nie uświadamia sobie, jakie to nieprzyzwoite? Aż w końcu wciąga długie majtki.

7_-Sluchąj, Chepa...

Z rękami w górze naciąga spódnicę, która zasłania jej twarz: teraz rozpościera sięjuż na niej, ukrywając upadłość tego ciała, pozostawiając jedynie sylwetkę pięćdziesięcio- 1 letniej matrony.'

- Alvaro?

- Co tam?

- Jak się czuje Violeta?

Alvaro siada na krawędzi nie posłanego łóżka, w którym jeszcze zostały ślady porannej wizyty wnuków: książki z bajkami, pisma, jeden bucik, na talerzu obierki z jakiegoś owocu i ten zapach tostów i kawy z mlekiem, który pozostał ,

65 /

między prześcieradłami. Powiem jej o tym. Powiem jej o tym. Żeby przestała się uśmiechać tym swoim uśmie­szkiem, jakby wszystko było świetnie, jakby ta niedziela była taka sama jak wszystkie inne.

- Słuchaj Chepa...

- Co?

A jeśli to nie jest śmiertelne?... Odchrząknął.

- Dostałeś kaszlu, Alvaro?

I Nie. Pytałaś o Violetç.

- Owszem.

- Wszystko dobrze. Wygląda na to, że Fausto i Mirella w końcu zamieszkają u niej. Cieszy mnie to, muszę przyznać, bo biedaczka jest bardzo samotna. Pewnie, że będą się kłócić... Poznałem słynną Maruxç Jacqueline.

- Opowiedz, na litość boską!...

Podciąga spódnicę, żeby zapiąć podwiązkę. Odsłania fragment ciała na wysokości twarzy Alvaro. Bardzo blisko. Gdyby się pochylił, mógłby ugryźć ten kawałek starego ciała między majtkami a pończochą. Ale nie chce tego zrobić.iTraktat pokojowy jaki zawarli, kiedy ona dowie­działa się o jego romansie z Matyldą Greene, nigdy nie był prawdziwym pokojem. Nigdy przedtem nie krzyczeli na siebie. Wtedy krzyczeli aż za dużo, z entuzjazmem, jak ktoś, kto wie, że już nigdy więcej nie będzie mógł krzyczeć i chce wykorzystać tę jedyną okazję. W jednym z tych wrzasków powiedział jej wszystko: nigdy cię nie pragnąłem, nigdy, nawet zaraz po ślubie. Ona przeniosła swoje łóżko do alkowy. Lepiej powiedzieć dziewczynkom, że to dlatego, że chrapiesz za głośno, co zresztą jest czystą prawdą. Nie, ależ jasne, że nie chcę się rozwodzić, co też ci przychodzi do głowy, Alvaro, nie, przcież cię nie nienawidzę, chociaż Carmen Méndez też była twoją kochanką i Picha też. Co to mnie obchodzi. Nie nudź. Pewnie, że cię nie nienawidzę, człowieku, nie bądź śmieszny, zachowujesz się jak z filmu Kay Francis, a szczerze mówiąc to już wyszło z mody. Rozdzielimy sypialnie i koniec. Alkowa jest bardzo ładna, malutka, ale z oknem wychodzącym na krzewy w ogrodzie. Po tygodniu stosunki między nimi zostały przywrócone, tyle że odtąd nie spali razem. Alvaro wiedział doskonale, że w końcu Chepa zaakceptowałaby zbliżenie, choć nie można powiedzieć, żeby uwielbiała fizyczne kontakty. Ale

wreszcie, w tym przypadku, tolerowałaby to jako oznakę, że nadal istnieje między nimi uczucie. Alvaro nigdy się nie zdecydował na wyprawę do kobiecej sypialni i tak minęły lata i wszystko pozostało bez zmian. Tylko jednej nocy, kiedy właśnie dowiedział się o bezsensownym samobójs­twie Matyldy Greene, już starej i brzydkiej, w jakimś nędznym hoteliku w Nowym Jorku, wstał, żeby pójść do Chepy. Kiedy szedł po dywanie w stronę alkowy,'usły­szał:

- Alvaro?

Chepa zawsze musi się pospieszyć. Wstrzymał oddech. Wycofał się do swojego łóżka, zdjął kapcie i zasnął. I nazajutrz powitali się zwykłym uśmiechem, który pozostał nienaruszony do dziś.

1 Posłuchaj, Chepa.

- Co?

- Zapomniałem ci powiedzieć...

Czesze się siedząc przed toaletką.

- Co takiego?

Teraz jej o tym powie: teraz, kiedy widzi jej twarz w lustrze. Powie jej o narośli. Rak. Że umrze. Teraz, tak... Ale nie mówi i po słowach „bo widzisz”, którymi już zaczął zdanie, powiedział:

i ... widziałem Mayę dziś rano.

Alvaro słyszy dźwięk szczotki upadającej na szkło toa­letki. Chepa wstaje i siada na krawędzi łóżka, obok Alvara. Jak się czuje? Czy schudł? Co powiedział? Przekazał coś dla mnie? Chepa kładzie rękę na dłoni, którą Alvaro położył na małym skrawku prześcieradła między nimi. Jej oczy są szeroko otwarte, zbierające całe zielone światło z ogrodu.

- Gdzie jest?

- Poszedł.

- Dokąd?

1 Skąd mam wiedzieć?

Chepa podnosi się.

- Coś mu powiedziałeś.

On ńie odpowiada.

- Coś mu powiedział?

A gdyby teraz, w tej właśnie chwili, wyznał jej wszystko o brunatnej plamie, czy nadal dopytywałaby się o sławetnego Mayę? Powie iej... Nie. Nie może, póki nie będzie wiedział

na pewno, póki jego zięć nie potwierdzi. Wtedy tak, bez wątpienia będzie mógł zniszczyć Mayę z pomocą tej niewielkiej plamy w kolorze kawy.

- Powiedz, coś mu powiedział?...

- Słuchaj no, Chepa. Dość już tych twoich historii. Skończyło się. Mam dość. Powiedziałem panu Mai, że nigdy więcej nie zamierzasz odezwać się do niego, bo jesteś na niego wściekła.

- Skłamałeś mu.

- I że jeśli będzie się włóczył koło domu albo dzwonił do ciebie czy coś w tym rodzaju, to poślę policjantów, żeby go odszukali i wsadzili do więzienia, bo tam jego miejsce.

- Powiedziałeś mu to wszystko?

- Tak.

Chepa milczała przez chwilę, po czym usłyszał:

- Maya jest niebezpieczny.

Alvaro podniósł się.

- Ja też.

Popatrzyła w górę na niego. Kpina, którą widzi w jej oczach, każe mu znów usiąść. Kiedy Chepa roześmiała się, już nie było w tym kpiny.

- Z czego się śmiejesz?

- Z ciebie.

- A dlaczego? .

- Jaki to jesteś niebezpieczny.

Kiedy odsunęła od twarzy chusteczkę, którą otarła łzę śmiechu, odsłoniła twarz tak zmienioną, że Alvaro zanie­pokoił się.

- Musi być zrozpaczßny, biedak.

Jasne. Zrozpaczony. Maya był wiecznie zrozpaczony. I wykończony. Dlatego tak interesuje Chepę. I dlatego ona pogardza mną. Ponieważ nie umiem być ani zrozpaczony, ani wykończony. Z tej racji, że przeżyłem całe życie ani razu nie prosząc jej o wybaczenie ani o pomoc, tej rozwalonej suki z sutkami gorącymi od mleką^atrzy, jak ona wyjmujesz szafy sobolowy kołnierzyk i t>wija go sobie wokół szyi. j Alvaro wie, że mógł był ją uszczęśliwić naprawdę, gdyby w noc poślubną okazał się impotentem, co pozwoliłoby jej pocieszać go, pomagać, pouczać. Tamtej nocy, onałiie dowie się o tym nigdy, niemal był impoten­tem. Podziwiam tę kobietę, ponieważ jest piękna, ponieważ 68

jest elegancka, ponieważ jej ciało układa się, tak jak powinno, pod wykwintną koronkową koszulką w kremo­wym kolorze, harmonijnie, zgodnie z wszelkimi regułami dobrego smaku. Duma, że jest moja, perfekcja, której szukam we wszystkim, tutaj, tuż przy mnie, w moich ramionach, spragniona, ofiarująca się... Pieści ją pełen podziwu, porażony, lecz i obezwładniony taką doskonałoś­cią. Była taka chwila, kiedy omal nie powiedział wybacz mi, nie mogę, boję się zburzyć tę wcieloną doskonałość, a wtedy, z pewnością, teraz to wie, ona z wolna zaczęłaby go pieścić i stopniowo, wybaczając mu, przywróciłaby mu jego pewność. I związałoby to ich na zawsze. Lecz nie związało. Musiał coś zrobić, gdzieś uciec, uciec na zawsze i ukryć pod ziemią swoją impotencję i przerażenie, uciec gdzieś, gdzie nikt od niego nic nie wymagał, gdzie nikt by go nie szukał: do pokoiku Violety. Tam oczekiwało go znajome, nieszanowane ciało. Obiekt rozkoszy i niczego poza tym, ciało, które nie chciało go przywiązać do siebie na dłużej niż na tę przelotną chwilę rozkoszy. Gasi światło. Zamyka oczy. Oddech Chepy przy jego twarzy przestąje istnieć. Chepa przestaje istnieć pod koszulką w kremowym kolorze. Nie jest już właścicielką tej skóry, którą jego gorączkowe palce chciałyby ściągnąć, by wydostać spod niej inną skórę, inne ciało, pełne, uśmiechnięte, przyzwa­lające. Violeta. To nie przez Chepę przebiega w jego ramionach pełne oczekiwania drżenie, to Violeta. Pieści ją pod pachą, tak, tak, to pacha Violety, a skoro tak, to i reszta jest VioIetą, moją Violetą, moją dziewczyną, połóż się o tak, Violeta, dotknij mnie tutaj, a teraz tu, moja ty... I jeśli zamknę oczy... tak, teraz mogę, i wreszcie twardy i pewny siebie wziął Violetę w nie wiedzącym o niczym ciele Chepy.

- Dłużej już tego nie wytrzymam, Chepa.

- Czego dłużej nie wytrzymasz?

1 Tej całej historii z Mayą.

1 Nie wtrącaj się do moich spraw.

- Ale, Chepa...

- Posłuchąj, Alvaro, mam prawo robić ze swoim cza­sem, co mi się żywnie podoba.

- Ale z tym łapciuchem Mayą...

Nie odpowiada. Nakłada rękawiczki.

- A co ze mną, Chepa?

- Jak to, co z tobą?

- Ja...

- Przepuść mnie, bo wychodzę.

- Ja czuję, że...

- Świetnie wiesz, że to mnie nie interesuje.

Rzucił jej w twarz:

- Oczywiście, nigdy cię nie interesowało. Zawsze byłaś oziębła.

Chepa zatrzymała się i odwróciła ku niemu:

- A co ty w ogóle o mnie wiesz?

Nagle Alvaro poczuł lęk: to prawda, nie wiedział. Nigdy nie wiedział.. Ale teraz, gdy robiła krok w jego stronę, by zmierzyć się z nim przy swoim nie posłanym łóżku, w zielonym świetle ogrodu wydała mu się dziką bestią. Musiał cofnąć się o krok. Gwałtownie opadł na łóżko.

- Tyś się zakochała w tym Mai.

Chepa przygląda się sobie bardzo spokojnie w owalnym lustrze szafy. Popycha drzwi, żeby się porządnie zamknęły. Uśmiecha się, pieszczotliwie gładząc sobole owinięte wokół szyi. Nagle jej uśmiech staje się promienny.

- Tak. Czemu by nie.

- Chepa, na miłość boską... jesteś obrzydliwa.

- Ty pierwszy tak to nazwałeś. I wierzę ci. Nie wiem, co za świństwo masz na myśli, kiedy mówisz, że jestem „zakochana” w Mai. Ale wiesz co? Nie przeraża mnie nic, absolutnie nic z tego, coś pomieścił w tym słowie. Wszystko może być prawdą. Ta głupia Fanny mówi mi, że się zakochałam w Mai, i naśmiewa się ze mnie. Ale w twoich ustach to co innego. Nikt, nigdy, ani ty, ani dziewczynki, ani/moi rodzice, ani wnuki, nikt mnie tak... no... nikt mnie tak nie interesował jak Maya.

- Jesteś zwyrodniała... i to kiedy ja umieram...

- Nie rozśmieszaj mnie. Ty nas wszystkich pochowasz. Dbasz o to swoje zdrowie jak o największy skarb.

- Żeby w twoim wieku... lecieć na takiego łapciu- cha...

- Przepuść mnie.

Poszedł za nią.

a Chepa. Ja umieram...

- Puść.

- Pokażę ci.

- Co takiego?

- Plamę nad brodawką.

- Miałeś ją przez cale życie.

- Ale teraz rośnie.

- Nie wierzę ci.

Chepa otwiera drzwi garażu.

1 Gdzie idziesz, Chepa?

- Poszukać Mai.

I Zabraniam ci. Jestem chory, przecież ci mówię.

- Nie uświadamiasz sobie, że po tym, coś mu powie­dział, Maya może być zrozpaczony i popełnić jakąś strasz­liwą rzecz? Nie uświadamiasz tego sobie?

- A co mnie to obchodzi!

- Mnie natomiast nie obchodzi, co ty czujesz. I, szczerze mówiąc, Alvaro, nawet gdybyś byl umierający, dziś, tej niedzieli, też bym pojechała szukać Mai.

- Gdzie go znajdziesz?

- Nie wiem. Ale teraz, kiedy wiem, że żyje...

- Po co jedziesz, Chepa, na miłość boską?

Zamknęła drzwiczki samochodu.

- Nie wiem, po co.

Dlaczego właściwie nazywaliśmy je „niedzielami" w domu babki? Niedziele były krótkie, oficjalne, wymagały od nas najbardziej przykładnego zachowania, uczesanych głów i czystych rąk. Nasi rodzice zjeżdżali kolo jedenastej. Roz­siadali się w bujanych fotelach albo na ławkach w podcie­niu, jeśli było słonecznie, moja matka robiła sobie paznok­cie, ciotka Meche czytała gazetę, a wuj Lucho wydrapywał trawę, żeby pokazać mojemu ojcu, jak się posługiwać nowym rodzajem kija golfowego. My mieliśmy być do dyspozycji rodziny i odwiedzających. Kiedy kończyła się długa biesiada przy śniadaniowym stole, czasem nieco później, znów rozjeżdżaliśmy się do domów.

Soboty były odmienne, ponieważ należały całkowicie do nas. Zostawiali nas pod zielonymi drewnianymi drzwiami, po czym moi rodzice, wuj Lucho i ciotka Meche odjeżdżali w swoją stronę, w swoich sprawach. Po ceremoniale z Laleczką nikt nie zwracał na nas uwagi: mieliśmy cały dom babki do dyspozycji, dla naszych zabaw. Po wieczornym obiedzie my trzej szliśmy na górę spać w pokoju z balkonem. Powoli gasły światła w pokojach dziadka, babki i służących, trawnik i zarośla pogrążały się w ciemności.

Wtedy moje kuzynki przychodziły w nocnych koszulach na SÓrę, do pokoju z balkonem, by bawić się z nami. Jestem przekonany, że babka wiedziała o tych zakazanych wizy­tach. ale nigdy nic nie powiedziała, by nie pozbawić nas przyjemności konspiraeji. Był to rodzaj przyjemności, ja i rozumiała. Lubiła to, co nasi rodzice nazywali „dziwac-

75

twami dzieci”, i w naszej obronie nie pozwalała, by dawano nam w prezencie gotowe gry, jak chińczyk, wyścigi konne, domino czy coś w tym rodzaju.

_ Nie'chcę, żebyście hamowali wyobraźnię dzieci. Niech same nauczą się wyszukiwać sobie coś, co by je bawiło. Są wystarczająco inteligentne, by wymyślić sobie własne zaba- \wy.

Kiedy nikt nie przychodził z wizytą, babka siadała przy stole po prawej ręce dziadka, przy niej moja matka i ciotka Meche, a po drugiej stronie stołu mój ojciec i wuj Lucho, którzy rozprawiali o polityce, podczas gdy damska strona stołu dyskutowała nad sprawami bliżej nas dotyczącymi.

- Typowe dla mamy, angażować się w zabawy dzieci. Niczego bardziej nie lubi, niż utrudniać życie sobie i innym.

- Faktycznie. Ale bo też mama ma czas i duży dom. Niech mama natomiast wyobrazi sobie nas, z jedną tylko służącą i w mieszkaniu. Przecież to by było piekło, gdyby dzieciaki przewracały wszystko do góry nogami pr,zy tych swoich dziwacznych zabawach. Mama nie ma nic do roboty.

To nie było prawdą. Babka miała mnóstwo roboty z problemami w swoim osiedlu i ze swoimi biednymi. Często widywaliśmy jakąś kobiecinę dźwigającą w ramionach parę wrzeszczących bliźniąt. Naciskała dzwonek i pytała, czy nie mogłaby mówić z babką. Wiedzieliśmy też, że przez cały tydzień babka kursowała swoim małym samochodzi­kiem na wszystkie strony, z zamówieniami dla swoich biednych. Ale zawsze, mimo tych zajęć, zadawała sobie trud, by wyszukać dla nas jakiś drobiazg na Boże Naro­dzenie albo na imieniny, którego polem nigdy nie używa- liśmy. Któregoś roku zjeździła całe miasto w poszukiwaniu warsztatu, gdzie zrobiliby dla niej szklane kulki z moim imieniem, w środku: byłem jedynym w rodzinie i w szkole posiadaczem podobnego skarbu. Pewnego razu podaro­wała Marcie i Magdalenie po sukni balowej z czasów jej I ml°dości z naszytymi drogimi kamieniami\ I nigdy nie 1 ¿“Pomnę tamtego Bożego Narodzenia, kiedy dostaliśmy i jeden wspólny prezent: ogromny klucz z ciężkim baroko­wym uchwytem i trzonem z zardzewiałego żelaza, klucz do t zamku, klasztoru, miasta, prochowni. Powiedziała nam,

76

byśmy szukali po całym domu zamka otwieranego tym kluczem. Szukaliśmy przez wiele niedziel i nie znaleźliśmy nic, aż w końcu spróbowaliśmy jednego ze schowków w podziemiach. Drzwi zaskrzypiały przy otwieraniu. Wi­docznie babka zadbała nawet o ten szczegół. I wypadła nam pod nogi cała sterta staroci, które wprawiły' nas w zachwyt, bo przyczyniały się jeszcze do naszych zabaw, zamiast odrywać nas od nich.

Antonia podaje teraz „deser na opak".

- Typowy dla mamy ten prezent.

- Traci tylko czas na takie rzeczy.

- A potem w szkole dzieciaki nie mogą się skoncentro­wać i dostają złe stopnie na sprawdzianach z pożytecznych rzeczy, jak matematyka na przykład.

Wuj Lucho tracił wątek w swoim wywodzie politycznym, nakładał sobie bowiem deser, a jako że pełnił zwykle rolę pojednawczą, mówił do ciotki Meche:

- Znowu się kłócisz z mamą.

- No bo nie wiesz, o co chodzi, Lucho. Dostaję szahi na to, co mama wyrabia teraz z dziećmi. Nie myśl sobie, że z nami tak było. Mama się bardzo zmieniła. Wtedy jeździła na przejażdżki i wizyty, a nas zostawiała pod opieką służących.

Cichła na chwilę, kiedy dziadek anonsował, że idzie do gabinetu, bo pora na jego operę. Po jego wyjściu obie znów rzucały się do ataku.

- Przecież była zupełnie niesamowita. Przypominasz sobie Rositę Lara?...

Babka podnosiła się zirytowana. Ojciec i wuj wychodzili do ogrodu na cygaro. Ale my zostawaliśmy, przykuci do krzeseł, słuchając, bawiąc się kulkami z chicha na tkanym obrusie.

- Nie pamiętam...

- No jak to, Meche!... Wróciłam wtedy do domu i zastałam Rositę Lara w mojej łazience, myjącą się moim mydłem Heleny Rubinstein, któreś mi dała na urodzi­ny...

Ciotka Meche roześmiała się.

- Zrobiłam straszną drakę mamie. Powiedziała mi, żebym nie była niedobra. Rosita miała kłopoty z mężem, który każdą sobotnią wypłatę wydawał na jakąś inną

77

kobietę. Mama poradziła jej, żeby postarała się go odzy­skać, i pewnego pięknego dnia, kiedy znudziły jej się już dobre rady i zobaczyła, że Rosita nic nie robi, przyprowa­dziła ją do domu, kazała jej się wykąpać w mojej wannie i umvć moim mydłem, ufarbowała jej włosy, podarowała ubranie, chyba twoje, przygotowała ją i wysłała, żeby czekała na Larę przed wyjściem z budowy w tym uwodzi­cielskim rynsztunku, a potem zabrała go wprost do domu, gdzie czekał na niego wspaniały obiad, który mama sama nauczyła ją gotować. Potem miała położyć się z nim na sjestę.

Nic nie pamiętam.

Kiedy usłyszeliśmy słowo sjesta, stuknęliśmy się łok­ciami i wybiegliśmy, żeby zaraz spotkać się w naszym pokoju. Nie pamiętam, w jakim wtedy byliśmy wieku, ale wiem, że byliśmy jeszcze bardzo mali. Sam pomysł, żeby Rosita Lara, która wówczas wydawała nam się rozdziam- dzianą staruchą, wypłakującą przed babką swoje nie­szczęścia, miała kłaść się na sjestę ze swoim mężem, rozśmieszał nas do łez. Sjesta bowiem była, ogólnie rzecz biorąc, czymś bardzo dziwnym, n iewytłumaczalną zabawą dorosłych, częścią spraw, które oni nazywali „ważnymi", ponieważ my nie mieliśmy do nich dostępu. Pewnego popołudnia, nie mogąc się doczekać, kiedy w końcu odwiozą mnie do babki, wdrapałem się na krzesło, na którym ustawiłem skrzynkę, żeby zobaczyć sjestę rodziców przez okienko w łazience. Najpierw zdenerwowałem się, bo myślałem, że padli ofiarą ataku konwulsji, które wstrząsały nimi, półnagimi pod prześcieradłami w ogrzanym pół­mroku sypialni. Potem pomyślałem, że ojciec chce zrobić matce coś złego, może nawet zabić ją, i chciałem krzyczeć. Ale zdałem sobie sprawę, że nie, że to była tylko taka zabawa, bo szeptali przy tym czułe słowa. Ulżyło mi, ale zszedłem na dół wystraszony. Inaczej niż zwykle wystra­szony. I

Tamtej soboty, kiedy tylko przyjechałem do domu babki, zebrałem moich kuzynów w naszym pokoju i opowiedzia­łem im wszystko. Nie dostrzegli w tym nic nadzwyczajne­go.

Nasi rodzice robią to samo.

- To dlaczegoście mi o tym wcześniej nie powiedzieli?

78

- Bo jesteś niewinny.

- Teraz już nie jesteś niewinny.

Magdalena i Alberto próbowali robić ze sobą to samo. ale nic im nie wyszło, bo pękali ze śmiechu., W końcu znudziło im się i przestali próbować. Poza tym jeden kolega ze szkoły wyjaśnił Luisowi, że jeśli brat z siostrą robią to, co się robi, żeby mieć dzieci, to rodzą się potwory, skrzyżowanie ropuchy z kotem albo dzieci o monstrualnych głowach, idioci lub zwyrodnialcy. To samo, jeśli robić to z kuzynka­mi, tak więc ja też zostałem zdyskwalifikowany. Doszliśmy do wniosku, że dorośli udawali tylko, że to. co robili podczas sjesty było „ważne”, żeby nas wykorzystać, żeby kazać nam siedzieć posłusznie i się uczyć. Czasami Luis albo moje kuzynki specjalnie prosili o coś ciotkę Meche tuż przed sjestą. Złościła się. Było oczywiste, żeona i wuj Lucho mieli zamiar robić coś „ważnego", zamknięci w sypialni.

Babka natomiast nigdy nie była zbyt zajęta, by nie móc się nami zająć, i nigdy nie szła na sjestę. Myśl, że mogłaby to robić z Laleczką, napełniała nas przerażeniem. W soboty i niedziele przynajmniej była całkowicie dła nas, na każde zawołanie i prośbę. Nawet jeśli siedziała zamknięta w pokoju muzycznym ze swoim komitetem kobiet, zosta­wiała je same i wracała dopiero, kiedy my już jej nie potrzebowaliśmy. Wtedy załatwiała z nimi sprawy: cztery arkusze blachy na dach dla Carmen Rojas. mogę je dła ciebie dostać za pół ceny w fabryce, kilo kolorowej wełny dla Ałmandy. żeby coś udziergała na sprzedaż, może to by jej trochę ulżyło finansowo. Karta dla Benicji, żeby mogła umieścić swoją małą iv szkole u sióstr, które opiekowały się moją mamą, zanim zmarła, wcale nie głupia ta mała, warto jej pomóc. Jeśli któraś, z kobiet natknęła się na nas wychodząc, zaczynały wychwalać nas pod niebiosa:

- Jaka śliczna ta Magdalena, niech cię Bóg błogosławi, całkiem jak pani Chepa. A Martusia, taki tłuściutki blondasek. jakbym na Shirley Tempie patrzyła. Taka dobra ta twoja babcia, córeczko, niech ją Bóg ma w opiece, że chyba po śmierci zostanie się za animita / zobaczysz, jakie cuda będzie czynić.

Czasami, jakiejś zimowej niedzieli zmierzchało już, kiedy wracaliśmy do domu. Z tylnego siedzenia starałem się dosłyszeć, o czym mówią rodzice siedzący przede mną.

79

Przv nadbrzeżu rzeki, pod rozwianymi wierzbami, widzia­łem kilka płonących świec, osłoniętych daszkiem z puszek, niczym malutka kapliczka. To nfaśnie była animita. Matka wyjaśniła mi. że ludzie nieuczeni, co nie chodzili do szkoły jak ja, który pójdę na przyszły rok, wierzą, że kiedy ktoś umrze nagle. tv wypadku albo zamordowany, i nie zdąży wyznać grzechów, jego dusza krąży w pobliżu miejsca, gdzie umarł, i jeśli ktoś zapali świeczkę za niego w tym właśnie1 miejscu, to zmarły wstawi się do Boga za tego, kto świeczkę zapalił.

- Co znaczy wstawić się? Co to jest Bóg?

Ojciec dał jej znak, żeby siedziała cicho. Zarówno on jak mój wuj Lucho byli naukowcami bardzo nowoczesnych poglądów i pomimo awantur, jakie robiła babka, nie pozwolili, by nas ochrzczono. Zabronili mówić z nami o religi i uczyć nas modlitw. Ale babka nic sobie nie robiła z tych zakazów: ochrzciła nas po kryjomu, moich kuzynów i mnie, i opowiadała nam historie o świętych, duchach i zjawach. W szkole nie chodziliśmy na rełigię, bo tak zadysponowali ojcowie. Tak więc przypadło nam w udziale samo najlepsze z obu światów: z jednej strony dzieliliśmy z babką straszliwą tajemnicę naszego chrztu, z drugiej napawaliśmy się bladą, lekko zabarwioną przestępstwem aurą, jaka otaczała nas z tej okazji, że byliśmy jedynymi, którzy nie chodzili na religię. Pękając z dumy opowiadali­śmy w szkole, że naszej babce było przeznaczone zostać cudowną animita. I w jakimś sensie wydawało nam się właściwe, żeby ona, bardziej niż ktokolwiek inny, umarła w wypadku albo zamordowana, lub też zeszła z tego świata w jakiś inny chwalebny sposób, nie zaś przykuła do łóżka, blada i wycieńczona, co było typowym sposobem umierania babć. Ale oczywiście mówiliśmy tak tylko, kiedy bawiliśmy się, że ma umrzeć, bo tak normalnie to świetnie wiedzieli­śmy, że nie umrze nigdy.

W zimowe soboty spędzaliśmy długie popołudnia zamknięci w pokoju z balkonem. Słuchaliśmy bębnienia deszczu o blaszany dach i drżenia liści niesplika, delika­tnych i precyzyjnie zdobionych, obecnych przez cały rok, nawet kiedy akacje, stawały się ołowiane niczym słupy dymu. Ogromny dywan brukselski, wypłowiały tak. że przybrał barwę suchara, wspomnienie innego domu i

80

innych czasów, czasów jeszcze bardziej niewiarygodnych przestrzeni niż te, którymi dysponowaliśmy w domu babki, leżał rozciągnięty na ziemi wystawiając swoje widmowe wzory i skomplikowane arabeski. Tam siadywaliśmy, tuż przy balkonie, trochę z dala od szafy, pomiędzy łóżkami i pośród fortyfikacji zbudowanych ze starych, rozsypujących się tomów. Często bawiliśmy się w coś, co nazywaliśmy „wcieleniami”. Mówiłem do Magdaleny:

- Jesteś wcielona.

Ona pytała:

- Dlaczego?

- Bo jesteś chińską królową.

Gasiliśmy wszystkie światła z wyjątkiem jednej małej lampki. Piecyk na kerosen, wokół którego rozsiadaliśmy się, rzucał ażurowe cienie na nasze twarze i wielką rozetę światła na sufit. W ciepłym i nieco cuchnącym półmroku tego kącika utworzonego przez nas *v pokoju z balkonem, każda przemiana była możliwa. Magdalena zaczynała grzebać po kufrach i skrzyniach, by wydobyć jakieś szmaty, malowała sobie oczy, obwieszała się ozdobami, aż tv końcu przemieniała się fp chińską królową. Ale to nas nie zadowalało. Luis mówił:

- Jesteś wcielona.

- Dlaczego?

- Bo jesteś wysoka i omdlewająco smukła.

MSgdalenabylabardzb niska. Ale skoro taki był wymóg

Luisa, musiała - nie przestając być chińską królową - cho­dzić tak, jakby była kobietą bardzo wysoką i opadającą z sił. My zaś krytykowaliśmy ją. Jeśli choćby na chwilę przestawała być Chinką albo przestawała być wysoka i omdlewająco szczupła, by zadowolić to „wcielenie", jakiego pozostali wymagali od niej. musiała zapłacić za to jakąś karę. W przypadku Magdaleny polegało to na pójściu do szopy z narzędziami i pozwoleniu, by Segundo pomacał ją po nogach. Potem musiała nam wszystko opowie­dzieć.

Podczas jednej z tych stylizacji narodziła się Mariola Roncafon. Wcielaliśmy Martę, która miała wtedy nie więcej jak dziewięć lat. Na nasze wymagania, by była frywolna. elegancka, zakochana i sam już nie wiem, co jeszcze, odpowiadała - miała bowiem wyobraźnię i zacię-

81

cie aktorskie pomimo tuszy-wcieleniami wprost znako­mitymi, i to za każdym razem. Jakie miała ruchy rąk, nóg! Jej omdlewająca poza. kiedy wspierała się na jednej nodze, jej ekstaza, gdy wyciągała się z papierosem wsparta o poduszki, sposób, w jaki wdychała zapach wyimaginowa­nych kadzideł, karykatura egzotyki i bogactwa, osiągnięta ? pomocą jakichś szmal, paru sznurków przybranych frędzlami i chwostami ukradzionymi ze starego fotela i kilku piór wyrwanych z miotełki od kurzu. Musieliśmy zmniejszyć płomień. Nałożyliśmy płaszcze, szaliki, weł­niane skarpetki, otuliliśmy się poduszkami i kapami z łóżek, żeby nadal móc rozkoszować się wcieleniem Marty, nawet kiedy płomień w piecyku zgasł. Pośrodku dywanu Marta ustawiła nocną lampkę i zakryła ją czerwonym papierem. Wlokąc za sobą peleryny i naszyjniki tańczyła, kochała się, podróżowała: była jedną z tych baśniowych istot, jakie widywaliśmy sportretowane na stronicach sta­rych numerów „ Vogue”, wyciągnięte wygodnie na tarasie pośród śródziemnomorskiej roślinności. Mówiła po francu­sku nie mówiąc tym językiem. Zakochiwała się w jakimś cieniu i towarzyszyła mu do Afryki polować na tygrysy, do Paryża na tańce, na pokładach jachtów i samolotów, uwielbiana przez wszystkich, malowana przez wielkich artystów, wyniosła, bajecznie ekscentryczna.

- Jesteś wcielona.

- Dlaczego?

- Bo nazywasz się...

Marta zawahała się. W półmroku wielkiego pokoju unosiła się w atmosferze, jaką samà stworzyła. Poszuki­wała tożsamości, imienia, linii, która opasałaby wytwór jej wyobraźni, owinęła go, oddzieliła, zachowała. Marta unio­sła jedną brew i wyciągnęła przed siebie rękę obwieszoną bransoletami.

- Jolanta... Maria: Maria Jolanta. Marl-Jola. Mariola. Mariola Roncafort...

Następnie, opierając podbródek na wyciągniętej ręce, przymykając oczy i posuwając się przez pokój z ramieniem wysuniętym przed siebie, wymówiła sylaby pełne niezmier­nej pogardy, najwyższej satysfakcji:

- Weks, weks... weks...

Co usłyszeliśmy w tej sylabie, że przyjęliśmy ją natych-

82

miast jako symbol czegoś, powodzenia, pełnego bezpie­czeństwa, piękności, dumy? Brzmiała doskonale w ustach Marioli Roncafort. Wyjaśniała wszystko, sprawiała wszyst­ko, choć nie wiedzieliśmy, co wyjaśniała ani co mówiła.

Od tamtego dnia Mariola zaczęła żyć między nami w sposób bardzo złożony i bardzo zdecydowany. Przestali­śmy bawić się we wcielenia, ponieważ ta zabawa stanowiła jedynie jedną z metod poszukiwań, a myśmy jifiż znaleźli. Oddaliśmy się tworzeniu i przeżywaniu świata i kolei losu Marioli. Ona była weks. A weksowie byli istotami tak niewiarygodnie pięknymi i utalentowanymi, tak bogatymi i śmiałymi, że wszyscy inni mogli ich jedynie kochać, podziwiać, kąpać się w ich blasku, w tym blasku, do którego co sobota, od pierwszej chwili kiedy Alberto i Luis, Marta, Magdalena i ja-cała nasza piątka zebrała się, dodawali­śmy nowe szczegóły, które przydawały życia naszej historii. Marta nie była już Mariolą. Nikt nie był Mariolą. Istniała jedynie w naszych rozmowach i chociaż wycinaliśmy z pism lodzie wikingów, które ona kazała nam budować, by żeglowały po zagmatwanych i zatartych wzorach naszego dywanu, jej prawdziwa istota zawarta była «• naszych słowach, w rozmowach. Tworzyliśmy dla niej afrykańskie palace, nieskazitelnie białe, by mogła leczyć w nich swoje dolegliwości oddechowe. Rysowaliśmy szczegółowe wzory jej naszyjników i samolotów. Budowaliśmy różowe zamki z tomów „Revue des Deux Mondes" na największym, naj­ważniejszym spośród wzorów dywanu, który przedstawiał geograficzną mapę jej królestwa. Badała kosmos i podmor­skie głębiny. Chorowała na płuca po tym, jak zabrano nas na Traviatç, i była ekspresjonistyczną baleriną, kiedy poszliśmy zobaczyć Ballets Jooss. Miała nie kończące się przygody z Segundo i z Laleczką, ponieważ zniżała się również do poziomu śmiertelnych. Ale jej świat był światem weksów, światem istot pięknych, wybrańców. Wkrótce babka, służące i myślę, że nawet Segundo. zaczęli używać określenia weks, które weszło do rodzinnego słownika.

Antonia powiedziała mi tego popołudnia, pod drzewem Hang:

i Wyglądasz szalenie weks w tych nowych spodniach golfowych.

A babka:

- Starajcie się nie hałasować za bardzo tam na górze, bo będę miała na herbacie panią, która jest bardzo weks.

Potem wokół Marioli Roncafort i jej świata weksów zaczęfy pojawiać się inne światy, inne postaci. Drapsowie na przykład', których geograficzny świat znajdował się na wzorze dokładnie przeciwnym niż świat Marioli na naszym dywanie, byli ludźmi brzydkimi i ubogimi, o krótkich i grubych nogach, często kędzierzawymi i zawsze nieznośnie roztkliwionymi. Ale pod tymi pozorami ckliwości i zidioce­nia drapsowie mogli być i czasami byli przewrotni i gotowi do intryg. W wojnach, które weksowie toczyli na ogromnym centra(nvm wzorze dywanu, drapsowie wychodzili na tchó­rzy, ale byli przy tym krwiożerczy i pełni hipokryzji. Ich kobiety były wyśmienitymi mamkami. Mężczyźni - ku­charzami pierwszej wody. Do wszystkich swoich pałaców Mariola wybierała kucharzy z krainy drapsów. To pocią­gało za sobą nie kończące się afery szpiegostwa, truciciels- twa, zdrady i bohaterskiej wierności, gdy weksowie prowa­dzili wojnę z drapsami.

Poza tym mieliśmy także „ludzi właściwych Pełnych poświęcenia specjalistów jak nasi ojcowie. Ludzi poważ­nych. Niektórzy przemawiali bardzo zdecydowanie. Wie­dzieli wszystko i palili cygara. Poklepywali się po plecach ze słowami:

- Tak się cieszę, że cię widzę, chłopie! A jak tam małżonka? W porządku? No to świetnie, chłopie. Pozdrów ją ode mnie. Widzisz, stary, chciałbym ci zaproponować pewien interes, myślę, że z korzyścią dla ciebie. Ale co my tu właściwie robimy, nie będziemy przecież stać na ulicy? Może byśmy weszli na kieliszeczek do lego baru, co?

Ludzie właściwi niezmiennie mówili dzieciom takim jak my, że są szalenie podobne do swoich rodziców, z który Mi z zasady chodzili do tej samej szkoły. Znali polityków. Z ministrami spraw zagranicznych i barmanami byli po imieniu. Politycy Marioli należeli zawsze do ludzi włości- wych.

Potem wymyśliliśmy inne światy, które objęły w posiada­nie kolejne wzory dywanu. Serafini, o jasnych włosach i różowych buziach, którzy zawsze byli najlepsi w klasie i wiedzieli wszystko, choć nikt im nic nie powiedział, ale byli przy tym głupi, bez wyobraźni, bez cienia odwagi, jakby z

miękkiego kauczuku. I chrapliwcy, którzy nie pamiętam już, kim byli. Wszystkie te narody ulegał)’ przemianom, niszczyły się wzajemnie, podbijał}', eksterminowały. Jedy­nie weksowie i ich królowa Mariola byli wieczni. I pewnego dnia postanowiliśmy, że Mariola powinna umrzeć, byśmy mogli przekształcić ją w boginię.

Ktoś, kto nie wiedział, że babka nie lubiła, by nam dawano gry w prezencie, ofiarował nam Monopol. Następ­nej soboty już nie znaleźliśmy gry. Babka wyznała, że zaniosła ją w prezencie jakiemuś biednemu człowiekowi, którego odwiedzała w więzieniu. Mieli go niedługo wypuś­cić i biedak oszalałby chyba, gdyby nie przyniosła mu czegoś, co by go rozerwało. Poza tym nie lubiła, kiedy bawiliśmy się tego rodzaju grami. Rozwścieczyło nas to, bo już zaplanowaliśmy, że wprowadzimy nasze postaci, wek- sów, ludzi właściwych i drapsów w tę niewinną zabawę w Monopol i że Mariola, jej amanci i podwładni też będą w nią grali. Już przygotowaliśmy peleryny i turbany, żeby przebrać się do zabawy, nawet nie wiem jak i kiedy. Matka i ciotka Meche były wściekłe na babkę. Typowe, powtarzały, typowe. Przez takie właśnie rzeczy ich dzieciństwo było po prostu nieznośne. Zawsze je ubierała według swego gustu, nigdy nie pozwoliła, by same wybrał}' choćby najmniejszą szmatkę. Zmuszała je, by chodził}' na mszę i do komunii, choć ona sama nigdy tego nie robiła.

- Czy nie chodziłam z wami i ze służbą w miesiącu maryjnym?

- Tak, owszem, ale tylko dlatego, że mamę bawiły procesje i kwiaty, i to wszystko, mama to uwielbia, jakby w tym było coś z szarlatanerii.

Oczy babki napełniłi’ się łzami.

- Ja mam swoją' własną religię.

- Ach tak? To dlaczego my nie możemy mieć naszych własnych religii?

Na chwilę oniemiała. Potem twarz jej zapłonęła i wybuchnęła z furią:

- A czy ty myślisz, że Bóg jest idiotą? Myślisz, że Bóg \ wolałby, żebym przesiadywała po kościołach i wysłuchi­wała głupot; które plotą księża, i traciła czas, zamiast uczyc j te biedne kobieciny, jak mają odwszyć dzieciaki. Tak, } Meche, odwszyć, moja ty lewicująca córeczko. Tymi ręka- i

85 i

mi, takimi szalenie weks, nauczyć je, jak przygotować jedzenie, kiedy nie starcza pieniędzy, jak szyć i robić na drutach, żeby pomóc mężom...

- A co mama zrobiła takiego, żeby pomóc ojcu?

My, po drugiej stronie stołu, zafascynowani oskarże­niami babki, chłonęliśmy tę gorącą dyskusję, by usłyszeć o coraz to nowych sprawach, jakie wychodziły na jaw, kiedy matka i ciotka złościły się na babkę. Babka podniosła się, wydmuchała nos.

- A co wy w ogóle wiecie?

- Przecież nawet nie można nigdzie pójść z mamą, bo mama wiecznie ubrana jak straszydło.

- Co ci się nie podoba w tym ubraniu?

- Założę się, że to Rosita Lara uszyła.

- Owszem. Nie rozumiem, jak możecie być takie dla mnie? Idę natychmiast do Fanny i powiem jej, jak mnie traktujecie...

Podnieśliśmy się od stołu i pełni dumy poszliśmy na górę do pokoju. To nas babka obraziła. Byliśmy zadowoleni, choć milczeliśmy, że matka i ciotka Meche ukarały ją, tak jak czasami karały nas. Nasze puste kostiumy upadły na ziemię. Oddziały Marioli zostały zdziesiątkowane na dywanie. Na ścianie wisiała reprodukcja obrazu, na którym orszak młodzieńców i panien, popołudniową porą, w cieniu sosen lamentował nad ciałem okrytym białym płótnem i kwiatami. Myśleliśmy o tym, jak cudownie byłoby móc tak płakać na klęczkach, rwąc sobie włosy, rzucając kwiaty i roztaczając zapach kadzidła, gdyby w złotym blasku popołudnia wydarzyła się prawdziwie wielka tragedia. Ale nic się nie działo, jeśli sami tego nie wymyśliliśmy.

Pewnego dnia bardzo wczesnym rankiem Fanny Rodríguez zadzwoniła do Chepy, by powiedzieć jej, że przekazano jej wiadomość, że więźniowie z Zakładu Karnego wprost cudownie pracują w skórze: te same modele pasków, sandałków, torebek i pantofli, które sklepy w śródmieściu sprzedają po pięciokrotnej cenie. Jako że zbliżało się Boże Narodzenie i miały długą listę ludzi, którym powinny były coś kupić, postanowiły wybrać się razem i zobaczyć, czy tym sposobem za rozsądną cenę nie udałoby się im zdobyć prezentów, tak żeby obie wypddły dobrze, a nie nalatały się jak szalone w ostatniej chwili. Fanny już wszystko spraw­dziła: odwiedziny są w środy, od drugiej do piątej, a komendantem jest niejaki Bartolomé Páez, który był pisarzem sądowym za czasów Alejandra Rosas jako prze­wodniczącego Sądu Najwyższego.

1 Przypominasz go sobie, Chepa?

- Nic a nic...

- W każdym razie gdybyśmy czegoś potrzebowały albo gdyby nie chcieli nas wpuścić, zawsze możemy powołać się na twojego ojca i załatwione.

Wpuszczonp je bez kłopotu. Ale po pięciu minutach na podwórzu Zakładu Karnego zdały sobie sprawę, że nic nie znajdą. Przez chwilę krążyły po zakurzonym kwadracie słońca, ograniczonym gładkim murem i narożnikiem cie­nia. Na ławkach przyklejonych do muru odwiedzający ofiarowali więźniom paczki z owocami albo z przyrzą­dzoną wieprzowiną, wkrótce zapomniane na opakowa­niach z gazety, podczas gdy więźniowie sycili pierwszy głód

89

rozmowy z kimś z zewnątrz. Niektórzy z naręczem torebek i zwisających pasków chodzili od grupy do grupy, próbując sprzedać swoje wyroby. Fanny i Chepa obejrzały je, ale nie były zadowolone: tak jest, jaka szkoda, fasony były takie same jak w najlepszych sklepach, ale wykończenie wybra­kowane, wierzchy przeciętne, szwy nierówne albo-co gorsza - niektórzy więźniowie w porywie wyobraźni zdo­bili najbardziej eleganckie i proste wzory kwiatami, wyszy­wanymi z pomocą skórzanych postronków.

- Ale po co tak to przyozdabiacie? Gdyby nie miały tych kwiatków, kupiłabym te trzy torebki, tak są porządnie wykończone, no spójrz tylko, Fanny. A tak to mi się nie podobają.

I odchodziły, by obejrzeć wyroby innych więźniów. Już miały wychodzić, kiedy natknęły się na więźnia, którego paski wydały się im skrupulatnie uszyte, torebki zaś były proste i klasyczne w kształtach.

- To owszem...

- No pewno, są przepiękne...

- Która się pani podoba, szanowna pani?,

- Ta, nie myślisz, Chepa?

- Ja wolę tamtą.

- Z tych to ta jest ostatnia, szanowna pani.

- Wezmę ją.

- A ja?

- Przecież wolałaś tamte...

- Tak, ale lepiej, żebyśmy obie wzięły takie same, bo potem na pewno uznam, że dziwacznie wybrałam.

- Będzie wyglądało, jakbyśmy kupowały z wyprzeda- L ży...

Osłonięte firanką cienia, podczas gdy więzień, objuczony torbami i paskami stał w słońcu i patrzył na nie mrużąc oczy, Chepa i Fanny obliczały, ilu torebek będą potrzebo­wać: jedna dla Meche i jedna dla Piny, i dla Berty Lepe, sekretarki Alvara od niepamiętnych czasów, straszna z niej nudziara, chyba umrze z wrażenia, jak jej podaruję taką torebkę, i jeszcze jedna dla... w każdym razie byłoby dobrze wziąć cztery, nie, pięć na wszelki wypadek. Fanny nato­miast: jedną dla Wiktorii i jedną dla mojej siostry Manueli. która jest na mnie trochę obrażona, i dwie, nie, jedną na wszelki wypadek...

90

- To osiem takich...

- Mam tylko jedną...

- No, trudno. Szkoda bardzo.

- Idziemy?

Fanny ziewnęła rozglądając się po podwórzu w poszuki­waniu jakiegoś więźnia, którego towaru jeszcze nie ogląda­ły. Więzień z ładnymi torebkami zauważył to.

- Mogę zrobić.

- Na kiedy?

- A na kiedy pani chce?

Chepa pomyślała przez chwilę.

- Na przyszłą środę.

- Nie sposób, szanowna pani, nie dam rady...

- To co poradzimy. Idziemy, Chepa? Widzisz sama. Nic nie znajdziemy, a strasznie gorąco. Do widzenia.

Zdążyły obrócić się tyłem, nim mężczyzna zareagował. Chepa wyczuła, że słowa więźnia z ładnymi torebkami skierowane były do niej, nie do Fanny:

- No dobrze. Na środę. Tylko dla przyjemności zoba- czehia pań znowu...

Fanny roześmiała się.

S Jaki szarmancki!

- Jak się pan nazywa, żebyśmy wiedziały, kogo mają wywołać, jak przyjdziemy na przyszą środę?

1 Maya, do usług.

1 Ja się nazywam Josefina Rosas de Vives.

- A ja Fanny Rodriguez de...

Maya wpisał nazwisko Chepy do swojego czarnego notesiku, wymawiając po cichu każdą sylabę, podczas gdy pisał. Pożegnał się z nimi i zaczął iść przez podwórze. Zatrzymał się, by porównać towar z jednym z towarzyszy. Nieco dalej pochylił się nad kranem, by się napić: inny więzień podszedł do niego od tyłu i śmiejąc się wepchnął jego głowę pod strumień wody. Maya odskoczył jak sprężyna, twarz mu się zmieniła. Zdzielił żartownisia naręczem torebek. Chepa podniosła już rękę do gardła, ale drugiemu więźniowi udało się zrobić unik. Maya wszedł do środka tuż za nim, pomiędzy dwoma strażnikami, którzy przepuścili ich w drzwiach.

- Biedny dzieciak, taki młody. Zauważyłaś, jak się przekomarzał z tym drugim?

I Skądże przekomarza! się! To drań, Fanny. Nie zdajesz sobie sprawy, że gdyby tamten drugi się nie odchylił, toby go zamroczył?

Fanny i Chepa rozmawiały ze sobą dobrą chwilę każdego ranka, ale dopiero w następną środę, w porze śniadania, Fanny zadzwoniła, żeby powiedzieć, że Wiktoria ppyje- chała niespodziewanie ze wsi, bo jedno z dzieci się rozcho­rowało i będzie musiała zawieźć je do lekarza. Wiesz sama, jaka niezdara z tej Wiktorii. Nie będę mogła pojechać z tobą do Zakładu, więc miałabym do ciebie prośbę, żebyś mi przywiozła te torby. Potem się rozliczymy. Kiedy spytała o Mayę w bramie Zakładu, powiedziano jej, że jest chory.

- Gdzie?

- W izbie chorych.

- Mogę go zobaczyć?

- Pani jest z rodziny?

Chepa roześmiała się z pytania strażnika, nie zauważa­jącego najbardziej oczywistych różnic. Odpowiedziała, że tak: jestem krewną Mai. Powinna była przywieźć mu (jwoce, jak na rodzinę przystało. Ale jak wygląda twarz Mai? Czy potrafi rozpoznać go, nie zawahać się na progu sali, odgadnąć, który spośród wszystkich tych chorych jest Mayą? Nie przypominała sobie jego rysów. Przechodząc między pożółkłymi łóżkami, skąd patrzyły na nią nie ogolone twarze lub obszarpani odwiedzający podający spluwaczkę bądź strzepujący okruszyny z łóżka, Chepa powtarzała sobie nie, nie, to nie ten. Tamten też nie. Maya się uśmiecha. Ale coś ma na ustach, tego muszę szukać, czegoś na ustach, pamiętam to coś, choć nie wiem, co to było. Ten uśmiech też nie... Całe szczęście, że Fanny nie przyjechała, taka jest marudna, zemdlałaby od tego smrodu dezynfekcji, starej pościeli, strachu... O, to ten. Ten jest Maya. Myszka na ustach.

- Maya... . _ ■

Leżał pod szorstkimi prześcieradłami z rękami skrzyżo­wanymi za głową i oczami wbitymi w nagi sufit. Mrugał normalnie, jak wszyscy, tyle że nieco wolniej. Rysy miał jakby rozmyte w twarzy pozbawionej napięcia: tylko ta myszka, taka ciemna, pokryta włoskami na krawędzi 92

górnej wargi. Chepa usiadła w nogach łóżka, ale Maya nie rozpoznał jej. Zawołała go po imieniu. Rytm jego oddechu i ruch powiek nie zmieniły się. Chepa dala pielęgniarzowi znak, by podszedł do niej.

- Co mu jest?

1 Czasami tak go bierze...

- Wygląda jak nieprzytomny...

- Ciężar go gniecie, proszę pani. Leży tak i patrzy w sufit, nic nie je i nie odzywa się. Trzeba go karmić jak niemowlę. Nie to, żeby stawiał opór, co to, to nie. Tyle że sam nic nie zrobi, nie zawoła o jedzenie ani nawet, za przeproszeniem, że chce siusiu... nic. Tylko tak patrzy w sufit całymi dniami

i chociaż to nie choroba, lekarz powiedział, że trzeba go przenieść tu, na izbę chorych.

- Od kiedy tutaj jest?

- Sześć dni.

- Nie tu, w więzieniu.

- Mayita? Ooo... bo ja wiem? Będzie chyba z dziesięć lat. Dłużej ode mnie.

Jako że Maya miał nie więcej niż trzydzieści lat, ozna­czało to, że siedział, odkąd skończył dwadzieścia. Co takiego zrobił, nieszczęśnik, że go trzymają w więzieniu tak długo? Ten znajomy zapach nędzy wydobywający się z łóżka Mai czuję codziennie w osiedlu, jak gromadzi się w lodowatych izbach, które nie mogą pozbyć się smrodu, choć przedostaje się do nich wiatr i deszcz. Stopy na klepisku i bosonogie dzieciaki ze smarkami wiszącymi u nosa cuchną, choćby człowiek myl je bez końca... Maya. Taki porywczy w zeszłym tygodniu. O mało nie zabił tamtego swoimi torbami. A teraz leży tu jak kukła. Ale ta nieruchomość jest tylko odwrotnością przemocy, jaką widziałam tamtego dnia, odwrotnością tej samej cechy. Jak? Dlaczego? Ona jest panią, a biedakom z osiedla wystarczy rozwiązać ich najbardziej palące problemy, by nie było im głodno czy chłodno, coś, czemu umiem zaradzić. Wiem, że oni wszyscy, córki i zięciowie, szepczą, że jestem głupia, że nie rozumiem tych ludzi, że jestem powierzchowna. Ale co mam robić? Z nędzą mogę sobie poradzić. I z brudem. To leży w moich możliwościach żałosnej, niewykształconej kobiety: guwernantka nie nau­czyła mnie niczego poza czytaniem, pisaniem i prowadze­

niem rachunków. Na pianinie nigdy nie wyszłam poza najprostsze wprawki Czernego, a francuski zapomniałam zupełnie. Ale im mogę ofiarować coś, co wiem, i daję to, kiedy uczę ich, że nie powinni żyć w brudzie, kiedy gazetowymi papierami tapetuję im pokój, bo jeśli sama tego nie zrobię, oni nie zrobią nigdy, a zimowe wiatry przynoszą zapalenia płuc, tak, w tym umiem im pomóc, pozwólcie mi pomóc im, nie, nie jałmużną, ale przez nauczenie ich, żeby byli. czyściejsi, żeby gospodarowali pieniędzmi, które zara­biają, żeby nie chorowali... tylko tyle, nie więcej, bo nie znam się na polityce ani na historii. Sprzątać, tak, i dezynfekować. Czasem pocieszać. Ale co z Mayą? Jak go ożywić? Jak przywrócić mu życie? Nie sposób przeniknąć smutku jego rysów, zresztą zupełnie nieruchomych, o nic nie proszących, nic nie wyrażających. Dlaczego jego gwał­towność równoważna jest tej bezbronności, każącej myśleć

o świecie straszliwych tortur, któremu on każe mi się przyjrzeć? Strach. Ale to nie strach. Jest też nędza w Mai, a skoro jest nędza, są też otwarte drzwi, przez które mogę wejść. Chciałabym go dotknąć.

Poprosiła pielęgniarza, by przyniósł jej trochę letniej wody i jakąś szmatkę, by mogła obmyć brudną twarz Mai. Kiedy przemywała mu oczy, zauważyła, że zamyka powieki broniąc się przed nią. Dobry znak. Potem poszła, milczenie zamykało bowiem Mayę wewnątrz tego ,jego samego”, jakiego ona nie znała.

W następnym tygodniu Fanny też nie mogła towarzyszyć jej do Zakładu Karnego. Ale Chepa poszła i znalazła Mayę wyglądającego bardzo porządnie, ze świeżo ostrzyżoną głową, na której poprzez czarną szczecinę przeświecał za uszami białawy czerep. Był brzydki. Ależ brzydal z niego. Z tymi małymi oczkami i plamą na krawędzi wargi. Ale był też wysoki i nieporadny, z pewnym nieokreślonym wdzię­kiem w ruchach i z dość szerokimi ramionami. Usiedli na ławce w cieniu, w pobliżu kranu z wodą.

| Coś się panu stało, Maya?

- Czama ręka, proszę pani...

- Co to takiego?...

- Ta choroba, co mnie czasem bierze.

- Ale co to jest?

- Nie wiem, proszę pani, wiem tylko, że to czarna ręka...

Nie chciał mówić więcej na ten temat. Ona uświadomiła sobie, że Maya nie wiedział nawet, że go odwiedziła. Przeprasza ją, że się nie wywiązał z zamówień na te osiem toreb, co jej obiecał. Tylko cztery gotowe. Może byłaby taka uprzejma i przyszła w następną środę? Przyrzeka jej, że będzie miał te cztery brakujące torby, a. potem już nie będzie jej kłopotał.

- Przecież to żaden kłopot, Maya, co też pan...

Nie usłyszał jej. Wzrok wbity miał w bardzo wysokiego mężczyznę o wyglądzie aroganckim i gniewnym, który przeszedł nie spojrzawszy na niego, podczas gdy wzrok Mai niespokojnie szukał oczu tamtego, by go przywitać.

- Kto to jest?

- Poeta.

- Co za typ!

- Odgrywa ważnego...

1 Dlaczego miałby odgrywać ważnego?

- Bo jest z afektu.

- Z afektu?

1 No, | afektu. Jeden z tych, co tu są przez zazdrość albo z miłości, przez takie różne rzeczy. Tu w Zakładzie odgrywają ważnych. Mają wszystkie przywileje, bo mówią, że nie są prawdziwymi skazańcami...

Zawahała się, nim zadała pytanie:

- A pan, Maya?

Spojrzał na nią twardo, żeby zobaczyć, czy powieki jej drgną, kiedy usłyszy odpowiedź.

1 Zabójstwo, proszę pani.

- Och...

- Tak, zabójstwo.

- W afekcie?

- Nie... po prostu zabójstwo.

Przez chwilę miała nadzieję, że Maya odpowie jej, że tak, że i on jest z afektu. Wtedy mogłaby o nim zapomnieć raz na zawsze. Zabrać torebki i do widzenia. Ale jeśli Maya należał do tych innych, jeśli byl jednym z tych, co zabijają z nędzy, z głodu, z ignorancji, wobec tego był jednym z jej ludzi. Zobaczyła siebie przychodzącą w każdą środę swo­

jego życia odwiedzać Mayę i przeraziła siętego dożywocia, którego, ku swemu zdumieniu, pragnęlaifOna mogłaby mu powiedzieć, czym jest namiętność: jak pęka od pierwszego ciosu, a człowiek żyje nadal, bez nięj^Nlie zabija, wynajduje jedynie sprawy, które zajmują miejsce namiętności, i z tym też potrafi być szczęśliwy. Chciałaby powiedzieć Mai o tym, by nie czuł się gorszy od Poety.

Chciałaby powiedzieć mu o tym, ale nie powiedziała, Maya mówił bowiem coś, co pragnęła usłyszeć: że zabił z nędzy, z ignorancji. Ona zadaje pytania jakby mimocho­dem, wpycha go w tę opowieść, ale nie mogę, nie powin­nam, muszę już iść i przyszykować się, bo wychodzę 3 Alvarem na koktajl w ambasadzie kostarykańskiej dziś po południu i jeśli nie po'dę, będzie na mnie zły. Słucha jednak, zadaje pytania, a chłopak, który siedzi naprzeciw niej, o dłoniach drobnych i straszliwych, o wąskich prze­gubach, ruchach precyzyjnych i delikatnych, udziela odpo­wiedzi i Chepa nie musi już więcej pytać, bo Maya nie może się zatrzymać, jak ktoś, kto stacza się po stromym zboczu, mówi jej wszystko, co wie o sobie. Daty. Miejsca. Brunatna północ nięzym to zakurzone podwórze ciągnące się aż po horyzont. Spalona słońcem osada na środku pampy, z dala od wszystkiego, gdzie drzwi domów spijają jedyny dostępny cień.'Sęp, który przysiadł w oczekiwaniu na drucianym plocie. I bosonogie dzieci, wygłodniałe muchy zjadające resztki jedzenia z ich ust, chłopcy i dziewczynki bawiący się kamieniami, pustymi garnkami, butelkami, nawet ziemią, kiedy nie ma nic innego do zabawy, jak to się przeważnie zdarza. Mial osiemnaście lat, gdy popełnił zbrodnię. Naj­bogatszym mieszkańcem wioski był Chińczyk, właściciel sklepu kolonialnego. Maya i jego przyjaciel przez miesiąc przygotowywali skok. Nie sposób uciekać przez pustynię. Muszą go zabić tuż przed odjazdem autobusu na wybrzeże, zabrać się, zanim ktokolwiek spostrzeże zbrodnię. Wresz­cie pewnej nocy weszli do sklepu i zdzielili go po głowie workiem z kamieniami. Autobusem dojechali aż do Toco- pilla. Udało im się kupić garnitury, koszule i krawaty. Kiedy zapłacili, zostało im niewiele grosza, tyle co na dobrą popijawę. Złapano ich w jakiejś podejrzanej knajpie w Tocopilla, jak jedli fasolę w rosole. Jego skazali na dwa­dzieścia jeden lat i jeden dzień. Tamtego, ponieważ był

96

małoletni, zabrali do poprawczaka, a żc klimat w stolicy wilgotny, więc podobno umarł na zapalenie płuc już pierwszego roku. On, Maya, był tym, co wszystko zapla­nował i wciągnął do zbrodni młodszego-dlatego ten wysoki wyrok. Dwadzieścia jeden lat i jeden dzień„.Dotąd odsiedział dziewięć lat, cztery miesiące, dwadzieścia dwa dni. piętnaście godzin i trzydzieści trzy minuty. Spojrzał na zegarek: jeden z tych masywnych, ciężkich, co pokazują godzinę, a także dzień, miesiąc, rok i fazy księżyca... drogi zegarek, bardzo drogi, ale dla więźniów ten instrument. Wskazujący upływ czasu, jest rzeczą istotną.

- Byłem jeszcze dzieciakiem.

- A teraz jest pan dorosłym mężczyzną.

- Tak.

1 Wie pan, że byłam tu w środę?

- Nie.

Maya dotarł na dno przepaści w swoim opowiadaniu i wydawał się wycieńczony, jakby cały ciężar uleciał z niego i nie miał już gdzie spadać. Chepa podniosła się.

- To do przyszłej środy.

On też wstał. Byt posępny, samotny. Jego przymglony wzrok nie odbijał jaskrawego blasku podwórza.

- Proszę pani, niech pani lepiej nic przychodzi w tę środę. Myślałem o tym. Będę miał dużo pracy i nic zdążę wykończyć torebek.

i Chepa nie nalegała. Lepiej, żeby odeszła, póki jeszcze może. Jeśli nie, zostanie tu na zawsze. Pożegnała się s/yhko. Kiedy przyszła do domu. udała straszliwą migrenę, lak żc Alvaro poszedł sam na przyjęcie w ambasadzie kostarykań­skiej. Jemu wszystko jedno, czy ona idzie. Romansuje z ambasadorową chyba albo z żoną konsula. Nic. z ambasa- dorową. Zresztą. Nie obchodzi mnie to.

Włożyła szlafrok. Udawana migrena przekształciła się w prawdziwą. Otworzyła okno na ogród i pnące hortensje pod oknem połączyły popołudnie na zewnątrz z jej pokojem. Zaczęła porządkować szuflady, przyszyła guzik, oberwaną koronkę przy halce, poskładała rękawiczki parami, pose­gregowała papiery, które nagromadziły się w szufladach szafy i komody, oddzielając to, co potrzebne, od tego. co zamierzała wyrzucić do śmieci, tak by czuła, żc zrobiła

97 ,

porządki. Potem Antonia przyniosła jej do łóżka filiżankę kakao i bułeczkę z masłem. Zasnęła wcześnie.

I

W następną środę, kiedy już udało jej się zapomnieć o Mai, zadzwonił telefon: strażnik przekazał jej w imieniu Mai, żeby jeśli może, przyszła, bo wszystkie torebki gotowe. Odwołała spotkanie z Meche, miały pojechać do fabryki i kupić materiał na zasłony do jej nowego domu. Nie zwracając uwagi na oburzone protesty córki, pojechała do Zakładu Karnego.

- Myślałem, że pani nie przyjdzie...

- Dlaczego?

- Myślałem, że pani jest na mnie zła.

Nie odpowiedziała.

- To nie jest pani na mnie zła?

- Nie...

- Niech pani weźmie, to prezent ode mnie.

Wręczył jej okropny pasek, na którym było wyszyte

skórzaną nicią: Pani Chepa. Uśmiechnęła się w podzięko­waniu i niepokój Mai rozproszył się od tego uśmiechu. Usiedli na ławce w cieniu. Maya spojrzał na nią nagle. Zaczęli rozmawiać i wtem umilkł: zaraz ją o coś poprosi, już to widzi. Nie chcę. Nie chcę, żeby mnie o cokolwiek prosił, i nic nie chcę mu dawać. Lepiej zapłacić za torebki i odejść: mam poczucie winy, że nie poszłam z Meche. Może jeszcze nie wyszła i złapię ją telefonicznie. Pożegnała się z Mayą. Przy wyjściu spytała strażnika, skąd mogłaby zadzwonić. Wskazał jej korytarz, a w głębi wejście do pokoju z biurkiem, sekretarką i telefonem. Na drzwiach napis: Bartolomé Páez, komendant. Fanny mówiła, że to porządny człowiek. Zamiast spytać sekretarkę, czy może skorzystać z telefonu, poprosiła ją, by ją zaanonsowała don Bartolomé.

- Z kim mam przyjemność?

- Josefina Rosas de Vives. Córka don Alejandra Rosas. On wie, o kogo chodzi.

Sekretarka wpuściła ją. W głębi, za ogromnym biurkiem, otyła, spocona twarz o obwisłych policzkach, podtrzymy­wanych przez niezbyt czysty kołnierzyk, i czarny, nerwowy wąsik, który gubi się w dziurkach od nosa, aż zanika gdzieś

w ciemności yinoże cale wnętrze tego człowieka jest owło­sione jak u małpy wywróconej futrem do środka? jWstaje. Mówi... co za honor, że córka don Alejandra..; wielki człowiek, dziś już takich nie ma... jakżebym miał nie pamiętać... dom państwa na ulicy Merced, oczywiście, czasami zanosiłem dokumenty, kiedy szanowny tatuś chciał pracować wieczorem, częstował mnie wtedy cyga­rem... wielki człowiek. I don Alvaro, oczywiście. Jakżeby nie, kogoś, kto tyle lat był profesorem w'Akademii Praw­niczej, znają wszyscy. Jakżeby nie. Proszę usiąść, dla pani zawsze mam czas, przyjemność po mojej stronie...

- Czym mogę służyć?

Spytała go o Mayę.

I To czysta perła! Prawdziwa perła ten Mayita! Istny wzór dobrego zachowania i pracowitości.

Páez zaimprowizował wywód o błędach społeczeństwa i jego niewinnych ofiarach. Taki Maya na przykład. Z kościami poczciwy. Nędza i ignorancja winne są temu, że ten wzór cnót przebywa tutaj, w zamknięciu, podczas gdy po ulicach chodzą swobodnie prawdziwi dranie. Chepa musiała powstrzymywać uśmiech, pan Páez miał bowiem te same có ona poglądy, tyle że w jego ustach brzmiały one odmiennie, absurdalnie... jak na człowieka, który, według Fanny, studiował w Stanach Zjednoczonych i w ogóle, powienien wyrażać się w sposób mniej uproszczony i nieco inteligentniejszy.

- Ale właściwie co z Mayą?

Poza tym, że był dobrym pracownikiem, bral sobie uczniów i przygotowywał ich do zawodu. Nie ma rodziny na utrzymaniu ani przyjaciół, nie ma też na co wydawać. Tylko na ubranie, bo lubi się stroić i kiedy przychodzi Marujita Bueras ze swoją walizeczką, wszystko od niej kupuje. Ale uzbierał mały kapitalik, tak, całkiem niezły, sam bym chciał mieć połowę tego, co Maya sobie odłożył. Mógłby założyć warsztat i zrobić majątek...

Tego samego wieczoru, zaraz po kolacji, Chepa zamknęła się w swojej sypialni z telefonem i zadzwoniła do Fanny, która długo się śmiała z historii z paskiem.

- To przecież oczywiste, Chepa. Maya się w tobie zakochał, tak, tak, nie zaprzeczą;. Kiedy będziesz szła następnym razem, pójdę z tobą jako przyzwoitka. W twoim

99

wieku. Nie możesz narzekać na brak szczęścia. Ja uważam, że on jest wspaniały ren Maya, mówię ci. Pewno, że pójdę. Nie mogę pozwolić, żebyś wyczyniała jakieś szaleństwa...

- Przecież ci mówię, że wcale się nie wybieram. Przy­niosłam wszystkie torebki. I powiadam ci, że kiedy przyj­rzeć się im z bliska, wcale nie są takie nadzwyczajne.

U Umierasz ż chęci, żeby tam pójść.

- Nie bądź niemądra, Fanny.

- Pójdę z tobą.

- Przecież mówię, że nie idę.

- Dobrze, w porządku. Ale mnie brakuje jeszcze paru pasków na prezenty, a nie odważę się pójść sama.

- Zmyślasz, Fanny. Nie dalej jak wczoraj mówiłaś mi, że, chwała Bogu, masz już na ten rok kupione wszystkie prezenty.

Maya nie był zdziwiony, kiedy je zobaczył. Kupiły od niego nowe rzeczy, po czym wszyscy troje usiedli w cieniu. Chepa powtórzyła, co komendant mówił na jego temat, i pogratulowała mu. No i ten kapitalik...

- O tym nie wspomniałaś, Chepa...

- Zapomniałam.

Maya, zwykle taki zgaszony i milkliwy, nagle się rozga­dał. Gestykulował, ruszał brwiami, dyszał przy mówieniu, ocierał sobie pot z czoła i wsadzał chusteczkę za kołnierzyk. Wreszcie, zacinając się, rumieniąc, oglądając sobie ręce, patrząc w ziemię i na przechodzących - poprosił je obie. Później samą C.hepę: chce stąd wyjść. Dziewięć lat w stolicy, a wcale jej nie zna - parki, tam na północy drzewa nie rosną. Oświetlone sklepy, wystawy. Ludzie na ulicach do późna wieczór. Dziewięć lat. Był dzieciakiem, kiedy popełnił zbrodnię. Teraz jest mężczyzną. W więzieniu pewien ksiądz nauczył go czytać, pisać i robić rachunki, no i ma ten kapitalik... Tak. Gdyby ktoś się tym zajął. Marujita Bueras, ta, co przychodzi sprzedawać koszule, rozmawiała z jednym adwokatem, ale trzeba mieć wpływy, znajomości, plecy, jak to się nieładnie mówi, a pani ma, pani Chepo. Niech pani nie mówi, że nie. Wiem, że pani ma. Pani mąż jest adwokatem. 1 profesorem. Mówili mi. Ja też mam swoje informacje. Za wszystko pani zapłacę, wszystkie pieniądze, co tu zaoszczędziłem przez dziewięć lat pracy, wszystko pani dam, niech pani zrobi z nimi, co chce, tylko niech

mnie pani stąd wyciągnie, żebym tylko wyszedł za mury, to nic nie szkodzi, mogę zaczynać od początku, z samego dna, bez grosza, mam przecież te ręce... małe, ale pracowite. Marujita Bueras jest nikim. Z biedaków, jak ja. Nikt nie zwraca na nią uwagi. Kto to może wiedzieć, w jakim wydziale leżą teraz moje papiery, a że nie mam przyjaciół ani protekcji, to sprawa nigdy nie ruszy z miejsca. Już dwa lata temu, przeszło dwa, utkwiły gdzieś, nie wiadomo gdzie. A tak łatwo byłoby załatwić umorzenie kary z moją opinią. Dlatego się tak dobrze sprawowałem.

W samochodzie powiedziała Fanny, że nie. Że nie chce dodatkowej odpowiedzialności. Już i tak z powodu ludzi z osiedla nie mam czasu, żeby odetchnąć. I Alvaro taki przecież marudny. A dziewczynki tylko wiecznie trzymają jego stronę i krytykują wszystko, co robię.

- Wyobraź sobie, co by na to powiedziały.

- Dlaczego się tym przejmujesz?

- Bo czuję się winna, bo nigdy nie byłam dobrą żoną dla Alvara ani dobrą matką dla dziewczynek. Wiesz dobrze, że nigdy mnie nie interesowali... och, nie myśl, że jestem jakimś potworem. Ale tak dawno przestałam im być potrzebna...

- Nigdy cię nie obchodziło, co mówią.

- Przejedźmy wokół parku, Fanny, nie chcę jeszcze wracać do domu. Porozmawiajmy chwilę, żebym ochłonę­ła...

...jasne, że byłoby mi łatwo ja ko córce Alejandra Rosas, sądy stoją otworem, no i wszyscy znają Alvara, sama wiesz, jak to jest, kiedy przez tyle lat jest się profesorem... i ministrowie. Ale nie. Nie mogę. Stara jestem. Ostatnio bardzo łatwo się męczę. Nie mam czasu nawet, żeby tchu złapać, a poza tym nic nie wiem o tym Mai. I coś mi się w tym wszystkim nie podoba. I ta myszka. Za duża odpowie­dzialność. Jak możesz chcieć, żebym zajęła się sprawą tego Mai, Fanny?

- Na litość boską, kobieto, przecież nic nie mówię. Ty cały czas rozprawiasz. A jak będziesz tak nieuważnie prowadziła, to nas pozabijasz. Pewno, że to by był szaleń­czy krok... /

4 CO?

- Ta sprawa z Mayą.

- Dlaczego szaleńczy?

I Możesz wpaść w tarapaty.

| Już tyle razy wpadatam...

Odwiozła Fanny do domu. Światło w gabinecie zapalone: profil Alvara na tle zasłon. Gra sam z sobą w szachy. Gdyby zdecydowała się niegdyś nauczyć grać w szachy, żeby mu towarzyszyć! Gdyby nie nie cierpiała muzyki tak, jak nie cierpi! Gdyby nadal okazywała zainteresowanie dziew­czynkom w jakiś bardziej subtelny sposób, kiedy zaczęły się usamodzielniać! Gdyby. Same gdyby! Dlaczego Maya m? taki ostrożny sposób wysławiania się? Taki nosowy, niczym zakrystian... jakiś księżulo musiał go nauczyć poprawnie wymawiać wszystkie ę i ą. I ta plama na ustach, która porusza się lekko, kiedy mówi w ten swój monotonny sposób... tylko kiedy się uśmiecha, myszka zaczyna tańczyć i odsłania duże, silne zęby. Jasne. Zbir Z północy. Białe zębiska. A jaka mina... Uśmiech Mai jest po prostu czarujący.

Tego wieczoru Chepa siedziała długo przy zapalonym świetle rysując mapę dla córki Rosity Lara. Musiała ją mieć do szkoły, ale dziewucha, równie głupia jak matka, nie dałaby sobie rady, więc lepiej, żeby to ona zrobiła, niż żeby było zmartwienie o złe stopnie, na dodatek do wszystkich innych zmartwień biednej Rosity Lara. I jeszcze rachunki dla Ośrodka Matek. W sąsiednim pokoju Alvaro wcześnie zgasił światło. Kiedy Chepa usłyszała, że chrapie, zgasiła u siebie. Ale zanim usnęła, postanowiła, że nazajutrz spyta męża, co można zrobić, żeby uzyskać umorzenie wyroku na dwadzieścia jeden lat i jeden dzień.

Cały rok Chepa poświęciła na bieganie po sądach, by załatwić dla Mai umorzenie wyroku, penetrowała podzie­mia pełne teczek z dokumentami i kurzu, stała w kolejkach, by uzyskać audiencje u sędziów i ministrów, przymilała się do ich sekretarek, by zdobyć podpisy, zaświadczenia, pisma, raporty, wszystkie te papierzyska, bez których nakaz zwolnienia utkwiłby w jednym z tak wielu departa­mentów i pewno nigdy nie dotarłby na biurko Ministra

102

Sprawiedliwości po ten ostateczny podpis. Szczęściem świat prawniczy był światem Alvara, który co prawda czasami bywał nieco nieznośny, kiedy prosiła go, by dał jej list polecający albo do kogoś zatelefonował, ale odznacza! się przy tym próżnością i lubił pokazać, jaki jest wpływowy. Wyglądało, jakby wszyscy byli jego kolegami z Akademii Prawniczej bądź jego uczniami tamże, jasne, nic łatwiej­szego w tym mieście, jak odnaleźć ludzi, i choć tak się rozrosło i nie jest już takie jak za czasów mego ojca, nadal wszyscy się znają. Trzeba uzbroić się w cierpliwość, ale w końcu każdą sprawę da się załatwić.

- Dlaczego chcesz, żebym znów zadzwonił do Ministra Sprawiedliwości?

- W sprawie Mai.

I Jeszcze nie załatwiona? Przecież już od roku chodzisz za tym...

Chepa położyła na kolanach kurtkę, którą jeden z jej wnuków podarł na strzępy ubiegłej niedzieli i którą cero­wała,

I Wiesz przecież, jak to się wszystko ciągnie. Czasami muszę czekać trzy i cztery godziny w dusznym korytarzu zapchanym ludźmi po to tylko, żeby panienka w okienku ' powiedziała mi w końcu, że nie, że to nie tutaj, że w tej sprawie muszę porozmawiać z panem takim czy siakim całkiem gdzie indziej, na innej ulicy, w innych godzinach urzędowania. I kiedy w końcu znajduję tego pana, który ma mi coś podpisać, okazuje się, że cię zna i że ma dług wdzięczności wobec ciebie albo coś w tym rodzaju, i mówi mi. żebym na drugi raz nie kłopotała się staniem w kolejce, żebym tylko zatelefonowała. Na to już się więcej nie narażę, przysięgam...

1 Mówiłem ci, żebyś wzięła adwokata.

i Sam wiesz, jak to z adwokatami. Dlaczego cały kapitał Mai miałby pójść na to, potem nie mógłby już założyć warsztatu z torebkami. Diabli mnie biorą, kiedy tak wystaję jak głupia przez cale popołudnie w jakimś lodowatym korytarzu, a tyle spraw do załatwienia czeka w osiedlu! I z jakimi ludźmi muszę mieć do czynienia!... Taki kierownik wydziału, na przykład, komunista chyba albo coś w tym guście, wprost wściekał się, jak przychodził ktoś z polece­nia. drań. Wyobraź sobie, że przetrzymywał sprawę Mai

103

chyba przez miesiąc, aż w końcu porozmawiałam z kimś na górze i dali mu dobrą szkołę, żeby przestał wreszcie działać ludziom na nerwy.

- Ale po co chcesz, żebym znów zadzwonił?

I Don Pedro Benitez obiecał mi, że zadzwoni do mnie koło piątej. Już wpół do siódmej i cisza. Jutro będę musiała od początku antyszambrować, jeśli do niego nie zadzwo­nisz. Maya odchodzi od zmysłów.

_ Nie bardzo mi się to uśmiecha. Dzwoniłem do niego w zeszłym tygodniu, przypominasz sobie? A sama wiesz, jacy ministrowie teraz zajęci tą sprawą reform. To istotne reformy...

- Więc co mam zrobić? Biedny Maya spędził ostatni tydzień na środkach uspokajających czekając na ten podpis ministra, przecież to ostateczny podpis. Co mam zrobić?

- Tobie by się przydały środki uspokajające.

- Ależ jesteś nieprzyjemny.

Alvaro zamknął na kolanach książkę, którą usiłował czytać, palcem zaznaczając miejsce, gdzie skończył.

- Sama się w to wplątałaś.

- Owszem.

Chepa ukłuła się w palec. Siedzieli w-gabinecie, z oknami otwartymi na ogród odbijający się w przeszklonych szafach bibliotecznych; na zewnątrz zaczęło już zmierzchać.' i Chepa?

- Co chcesz?

Siedział na drugim końcu szarej sofy. Zapalił lampkę na stoliku obok siebie. Światło padało na otwarte stronice jego książki pozostawiając twarz w cieniu i tylko jasna smuga rysowała jego profil. Orli profil, szerokie nozdrza, drobniu­tkie kości. Kiedy byłam młoda, nie mogłam spuścić wzroku z tego profilu. Wyjdź za Alvara, nie bądź niemądra, jest wspaniały, wyjdź za Alvara Vivesa, powtarzały jej przyja­ciółki i rodzice i skoro ona wpatrywała się w ten profil i myślała o nim ciągle, to przecież tak, na pewno to, co czuła, musiało być miłością, jej przyjaciółki, które wyszły za mąż niemal w tym samym czasie, mówiły uszczęśliwione o miłości, roztkliwiając się nad rzeczami o wiele mniej istotnymi niż profil. Chepa kaszlnęła. Alvaro obrócił głowę, by spojrzeć na nią.

- Przeziębiłaś się?

104

- Nie. I

Ale widząc go tak twarzą w twarz nie potrafiła go kochać. Delikatność jego rysów odzwierciedlała teraz małostko­wość: wydłużona twarz, oczy umieszczone zbyt blisko siebie jak u myszy. Co ją oślepiło? Co sprawiło, że zobaczyła tę twarz od przodu dopiero po ślubie? Miesiąc wystarczył, by nie umiała już widzieć Alvara w żaden inny sposób.

8 Ćhepa...

- Co?.

- Jesteś zupełnie pewna?

- Czego, Alvaro?

- Mai.

- Mówiłam ci tysiące razy, że ma wspaniałą opinię z Zakładu. Przecież komendant podpisał własnoręcznie spe­cjalne zaświadczenie dla Mai...

Alvaro znów otworzył książkę, profil odmłodził go. Cokolwiek, co miało oficjalny znaczek, było dla niego przekonujące, dokument, pismo polecające, zaświadcze­nie, odznaczenie. Podpis, kompetentne władze, opieczęto­wany papier, znaczki skarbowe, świadkowie... dlatego wolał się nie rozwodzić. Nie ze względu na dziewczynki, jak twierdził: dlatego jedynie, że małżeństwo jest rzeczą oficjal­ną, bo łączył ich certyfikat. Nagle, kiedy Chepa wkłuwała igłę po raz ostatni, krew uderzyła jej do głowy, twarz ją zapiekła. Zamknęła oczy - no dobrze, a jeśli Maya wmiesza się w coś, kiedy go wypuszczą, w coś strasznego, co wplątałoby i ich, ją i Alvara, i co zniszczyłoby certyfikaty i tym samym postawiłoby jej męża w obliczu chaosu? Przygryzła wargę- okropna jestem, okropna, tak nie można. Suchy liść spadł na stolik, rzadki gość wiosną, a Antonia podlewa trawnik przed domem. Alvaro wypił szklankę mleka przegryzając sucharkiem. Szmer wody w hortensjach... to powietrze niemal nie jest powietrzem, a chciałoby poruszyć we mnie coś, czego już nic ma. Nic, o Boże. muszę zaopiekować się Mayą, muszę uratować go od samego siebie, pomóc mu, by ruszył naprzód, nic więcej. Nic więcej. No, skończone: z wściekłością odgryzła nitkę, którą cerowała. Alvaro zamrugał nie podnosząc wzroku znad książki... mój gest go rozproszył. Zgubił wiersz, który czytał, i teraz nie może znaleźć: znalazł wreszcie. Ta bruzda

105

pomiędzy brwiami. Przeszkadzam mu. Jest poirytowany. Chciałby, żebym poszła szyć gdzie indziej. Przewraca stronę. On czy powiew? Jednak powiew. Zdrzemnął się.

Przyrzekła, że mu przyniesie jeszcze dziś, i on tam czeka. Jak może nie dotrzymać słowa, być taka okrutna, skoro tak niewiele to kosztuje? Obudzi Ałvara. Wystarczy, że zakaszle i odczeka chwilę, żeby pomyślał, że nie zauważyła, że się zdrzemnął. I powtórzy raz jeszcze: zadzwoń do don Pedra Benitez, co ci szkodzi, gdybyś wiedział, jak narastał niepokój Mai przez te miesiące, przez ten rok środowy, kiedy przychodziłam go odwiedzać między drugą a piątą i przynosiłam mu nowiny, nie, Maya, nie udało mi się załatwić tej petycji u sędziego i głowa opada mu do tyłu, wspiera się o mur i zamyka oczy, i zwija w pięści te maleńkie jak u dziecka dłonie. Tak, Maya, przeszły do następnego działu, jcszcze tylko trzy, najwyżej cztery miesiące, dwa tygodnie w tym dziale, żeby mogli przepro­wadzić niezbędną ekspertyzę, więc przez te dwa tygodnie musi się pan uzbroić w cierpliwość, spokojnie czekać, i przez dwa tygodnie Maya roześmiany, jedzący winogrona, opowiadający historie, nie, przez cały środowy rok opowia­dający historie, jego warsztat, czeladnicy, przyjaciele, wro­gowie, dobrzy strażnicy, pielęgniarze, dziwactwa don Bar- tolo Paeza, źli strażnicy. A kiedy wyjdzie... kiedy wyjdzie... jak długo jeszcze, pani Chepo, za ile dni, niech ich pani pospieszy, na litość boską, bo już nie wytrzymam, umrę chyba. Ona słucha go: patrzy, jak obnaża się i twardnieje jego niepokój, w miarę jąk widać koniec, jak zbliża się, już jest niemal w zasięgu dotyku, dwa miesiące, miesiąc, dwa tygodnie, na przyszły tydzień, dni, za dwa dni, jeden, jutro podpiszą, Maya, minister przyrzekł mi, oczywiście, przy­rzekam, że też może pan myśleć, że kazałabym panu czekać, ależ Maya, jagne, zadzwonię natychmiast... I te miesiące na podwórzu więzienia, środa za środą, już zaprzyjaźniła się ze strażnikiem w bramie i stara się, żeby przyjęli jedną z jego córeczek do szkoły u sióstr. Środa za środą... pani jest taka sama jak inne, nie ma pani nic do roboty, to człowiek za rozrywkę służy, ot, zabawka, a potem, kiedy wyjdę, założę się, że nawet mnie pani w

106

kuchni u siebie nie przyjmie, tak, tak, wiem, niech pani nie mówi, że nie, bo swoje wiem. I zaczyna płakać. Tej środy nie ma go na podwórzu. Jest na sali chorych z czarną ręką i ona przez trzy godziny odwiedzin wpatruje się w tę twarz, na której nie ma nic poza beznadziejnością, oczy wbite w sufit, wygładzone rysy i te regularne, zbyt regularne ruchy powiek. On sam nie wie, czym jest czarna ręka, i boi się, że znów może mu się przytrafić, nawet nie wie, skąd się bierze. 1 następnej środy jest wesoły, a jeszcze następnej szczęśliwy, bo już tak niewiele brakuje, a miesiąc później, kiedy wszystko jest w porządku, zasłona spada i Chepa znów wchodzi po schodach na salę wypełnioną zrozpaczonymi i nie ogolonymi twarzami, zapachem strachu i przyrządzo­nej wieprzowiny i siada w nogach łóżka Mai, który jej nie rozpoznaje, poza nawiasem jego smutku zbyt głębokiego. Tkwi tutaj, pośród szorstkich prześcieradeł, z dłońmi skrzyżowanymi za głową i oczyma wbitymi w sufit. Następ­nej środy natomiast jest na nią zły. Nie jestem zabawką. Niech pani więcej do mnie nie przychodzi. Niech pani przekaże całą sprawę adwokatowi.’ Nie chce jej widzieć. A

I ona nie sypia po nocach. Nie przywiązuje wagi do jego słów i nadal załatwia wszystko, ale nie może spać. aż pewnej nocy Maya prosi zaprzyjaźnionego strażnika, by zadzwonił do niej i błagał ją w imieniu Mai, żeby mu wybaczyła, niech mu wybaczy, i tak słodko jest wybaczać i nieść pomoc...

... siedzą w kwadracie cienia, tuż przy kranie, i on zadaje pytania. Sklepy. Jak wyglądają, chcę wiedzieć, niech mu opowie o wszystkim. Niech opowie jeszcze coś więcej, by zaspokoić jego pragnienie tych wyobrażonych świateł, tych wystaw lśniących złoconymi meblami, pełnych luster, kryształów, garniturów, butów, lodówek - proszę sobie tylko wyobrazić, można otworzyć drzwiczki i napić się wody z lodem, kiedy tylko ma się ochotę, nigdy wżyciu nie piłem wody z lodem i pierwsza rzecz, jaką zrobię, to kupię lodówkę. Teraz niejesl już biedakiem, ma pełne kieszenie i będzie mógł sobie kupić, co mu się zamarzy. I drzewa przy ulicach. Maya widział zaledwie kilka, karłowatych i pos­kręcanych od wiatru, w Tocopilla. Nie zna tutejszych, łych | południa, o gałęziach spotykających się ponad aleja mi, gdzie wdole, w cień i u. jeżdżą auta i ciężarówki: ciężarówki, coś podobnego, niemożliwe, takie wielkie, pa ni chyba

107

żartuje ze mnie. Czasami przypominało to rozmowę ze ślepcem. I za każdym razem, kiedy Maya pyta ją ustami suchymi od zachłannej ciekawości: i co jeszcze? Co jesz­cze?-Ona czuje ten wstrząs rozkoszy, jakby Maya był jej dzieckiem, a ona dawała mu pierś wezbraną mlekiem, i on przysysa się do niej, bo głód jest nie do zaspokojenia, i ssie, ssie bez końca, jak tamtą matkę, która powiedziała sąsiad­ce, by zajęła się jej małym przez parę dni, bo ona musi załatwić pewne sprawy w innej wsi, z górnikiem, z którym żyje, i wsiadła do autobusu, a bosonogi dzieciak, bawiący się kamieniami na skraju wsi, patrzył, jak autobus oddala się w chmurze pyłu, niknie na pustyni. Nie wróciła. I pewnego dnia, pewnego cudownego i straszliwego dnia w samym środku lata, w słońcu mielącym suchą ziemię podwórza, Maya powiedział jej. że za każdym razem, kiedy ona odchodzi przez podwórze, on widzi to co wtedy, chmurę pyłu, i boi się, żc ona zapomni o nim i nigdy więcej nie wróci...

Ona zaś, jaka niemądra, czeka, póki nic znajdzie się na zewnątrz, w samochodzie, by w końcu rozpłakać się i nie wspomnieć o tym ani słowem tej nieznośnej Fanny, która tylko się z niej śmieje. W drodze do domu, czasami, kiedy na ulicach ściemnia się wcześnie, czuję to właśnie: że Maya rozmawia ze mną o różnych rzeczach, choć jest tam, zamknięty. Ale co będzie, kiedy wyjdzie? Czym będę w jego życiu, kiedy wyjdzie? Teraz mnie potrzebuje. Jestem centralnym punktem w jego życiu. A potem? Czy będzie jak z dziewczynkami, które mnie opuściły, jak z wnukami, które wkrótce zaczną odchodzić, jak z Alvarem, który nigdy?... Nie chcę, żeby wyszedł. Chcę, żeby na zawsze został na tym podwórzu otoczonym brudnym murem i tym kwadratem cienia, żeby siedział na naszej ławce w pobliżu kranu, patrzył na mnie, jak oddalam się zakurzonym podwórzem, i czuł ten niepokój, który ja uspokoję, tylko ja, bo będę go odwiedzać we wszystkie środy mego życia. Maya jest rozzłoszczony. Je winogrona. Jakaś pestka przykleiła mu się do ust. Chepa wyciąga rękę, by mu ją zdjąć. To nie pestka. To myszka. Oczy Mai wypełniają się światłem, kiedy się śmieje. Potem siedzą w milczeniu, aż wreszcie Maya zaczyna wyginać palce, aż trzeszczą w stawach, a ona prosi go, > tego nie robił, denerwuje ją to, a on odpowiada.

108

że on jest o wiele bardziej zdenerwowany pomimo leków uspokajających. To było wczoraj.

- Maya...

Zacisnął pięści.

- Jutro. Jutro na pewno.

Don Pedro Benitez nie dzwoni jednak. Podniosła się z sofy, by powiedzieć Antonii, żeby nic zapomniała podlać żywopłotu, bo cały jest zakurzony. Kiedy wróciła, by usiąść, Alvaro już nie spał. Położyła złożoną kurtkę na sofie, pomiędzy sobą a mężem. Alvaro wrócił do lektu­ry* •

¡J Widać coś?

- Nie, wcale.

- Nawet nie spojrzałeś.

Zamknął książkę z trzaskiem.

- Dlaczego nie będziesz tak uprzejma i nic pójdziesz gdzie indziej, Chepa, żebym mógł spokojnie poczytać? Dom jest duży...

Chciała mu odpowiedzieć, chciała mu wszystko powie­dzieć, nie wiedziała, co mu powie, ale chciała wyrzucić to wreszcie z siebie, wielogodzinną przemowę, listę prze­stępstw nigdy nie ujawnionych, wykaz momentów ciszy, wściekłości, a on, z książką zamkniętą na kolanie, czekał, czekał na to wszystko... ale zadzwonił telefon. 1 Chepa wybiegła, by odebrać go w swoim pokoju. To był don Pedro Benitez, wszystko gotowe, Boże~kochany, wszystko gotowe. Maya wolny za trzy miesiące, wolny, wolny, podpisane, tak, dziękuję, don Pedro, dziękuję, nie, don Pedro, proszę nie słać do Zakładu posłańcem, sama zaraz przyjadę, odbiorę i zawiozę Paezowi.

- Ale po cóż ma się pani tak kłopotać, Chcpita?

- Tak obiecałam.

Zarzuciła sobole na swój szyty na miarę kostium, bo zrobiło się chłodno, a nie miała cierpliwości ani czasu, żeby się przebrać. Chciała otworzyć drzwi gabinetu, ale były zamknięte na klucz.

- Alvaro...

Nasłuchiwała chwilę, nim zawołała głośno:

- Alvaro...' m

i 09 /

/

Otworzył, ale tylko szparkę.

- Dlaczego mi nie otwierałeś?

- Nie słyszałem cię.

- Nie słyszysz, kiedy nie chcesz.

- Dobrze wiesz, że słuch mi coraz bardziej szwankuje. Gdzie idziesz taka odszykowana o tej porze?

- Moja sprawa.

Okropny uśmiech przełamał kanciaste rysy Alvara. Jedynym, co się nie zmieniło, była emalia na jego sztucz­nych zębach.

- Randka z amantem?

Chepa pchnęła drzwi z furią.

- O niczym innym nie umiesz myśleć, świntuchu. Nie jesteś człowiekiem, tylko to ci w głowie, nic poza tym. Kiedyś mi powiedziałeś, że popełnisz samobóstwo, jeśli zostaniesz impotćntem, ale nie będziesz musiał, szlag cię wcześniej trafi...

Przepychali się, każde po swojej stronie drzwi.

- Co za szyk, Chepa, jeszcze się zrobię zazdrosny! Alvaro pchnął drzwi, aż się zatrzasnęły, i przekręcił

klucz. Chepa przez chwilę nasłuchiwała.

- Daj mi poczytać w spokoju!

Paez zostawił Chepę samą u siebie w biurze. Jakżeby nie, szanowna pani, dla pani złamię przepisy i każę tu weZWać Mayę. Pojedyncza żarówka zwisała na drucie pośrodku pokoju. Rozwalające się skórzane meble, kalendarze z nagimi kobietami. Jakaś wczorajsza róża w wazonie, poda­runek od sekretarki, niewątpliwie, o której Maya powie­dział, że kocha się w don Bartolo, wszystkie ptaki o tym ćwierkają. I maszyny do pisania underwood, żatobne, ogromne. Przedmioty. Rzeczy pozbawione znaczenia. Wyłączyć się, tak, wyłączyć się, by nie czuć nic, nie czekać na kroki Mai, który przyjdzie nie wiadomo kiedy. Wylą- czyc się, jak kiedy Alvaro mówi, jak nauczyła się to robić, skoro tylko minął pierwszy miesiąc ich małżeństwa, gdy uświadomiła sobie, że nie ją trzymał w ramionach, kiedy się kochali, a byle kogo, każdą inną, że zaczynała istnieć dla niego, jedynie kiedy jej dotykał, i że nawet wtedy była wymienialna. Przestaję być sobą. Nie istnieję. Wyłącza się- 110

I kiedy dziewczynki, takie śliczne, kiedy były małe, zaczęły rosnąć i twarze stopniowo wydłużały im się, a oczy były J coraz bliżej osadzone i rozprawiały o muzyce, której ona nie rozumiała, i uczyły swoje dzieci muzyki, której ona nie rozumiała, której bała się nawet tknąć, bo w każdej chwili mogła przestać rozumieć... wtedy, wtedy też musiała się wyłączać, całkowicie, i było to totalne, wieczne wyłączenie, podczas gdy teraz, z Alvaro, było to tylko wyłączenie połowiczne, czasami, kiedy chciała, z Mayą natomiast, który nadchodził, tak, słyszy jego kroki w korytarzu, była żywa, podniecona, czekająca nań, by mu powiedzieć.

Maya pojawił się wściekły w drzwiach biura. Znajome, ściągnięte brwi. Nie podszedł bliżej.

- Co się dzieje, Maya?

Nie odpowiedział.

- Przyniosłam panu...

Wszedł do biura i zamknął drzwi.

- Dlaczego pani nie zadzwoniła?

- Kiedy?

- Kiedy pani obiecała. Kiedy dowiedziała się pani po południu o podpisie ministra...

- Ależ Maya, na miłość boską, dopiero co się dowiedzia­łam. Trzy kwadranse temu.

Roześmiał się.

I Myśli pani, że uwierzę?

I Dlaczego miałby mi pan nie wierzyć? Myśli pan, że co robiłam do tej pory?

Wargi Mai wykrzywiły się.

- Bo ja wiem, pewno to, co robią wszystkie damulki popołudniami. Grają w kanastę...

Chepa położyła dokument na kanapie. I jeszcze te sobole. Jak go przekonać. Jak sprawić, by ośmielił się spojrzeć w oczy faktom, zobaczył, żejest wolny, zamiast tej nieufności, co przedłuża jego agonię z lęku przed gorszym zawodem? Maya powoli podchodził do kanapy. Byl bardzo blisko. Musiała patrzeć na niego w górę. na tę głowę porośniętą czarną szczeciną na tle sufitu z rozeschniętych desek, z których w spojeniach odpryskiwała farba. I dłonie, takie drobne, dziecięce, na wysokości jej twarzy: gdyby poruszyła się lekko, troszeczkę tylko, mogłaby wsunąć /

twarz pomiędzy te dłonie, które zabiły, ale które ją obdarzyłyby pieszczotą.

I Czekałem na pani telefon.

I Ależ Maya. niech pan nie będzie niemądry...

- Jasne, co to panią obchodzi....

Zapiera się. Zapiera się. Jego zamknięta twarz tam, pod sufitem, coraz dalsza, coraz bardziej posępna, i jeśli zaraz, natychmiast jej nie przywoła, straci ją na zawsze. Zna Mayę. Był gotów odwrócić się na pięcie i wyjść. Drzwi zamknęłyby się z trzaskiem.

- Maya...

Wpatrywał się w ścianę. Wtedy, ze wściekłością, jaka ją ogarnęła, kiedy Rosita Lara wzbraniała się przed kąpielą, wydusiła z siebie słowa wymówione z bólem:

- Maya, jest pan wolny...

Wzrok pfzcstał być nieobecny i teraz spojrzał na nią z góry. Poczym runął spod sufitu do jej kolan i złożył na nich głowę, a ona poczuła się niepewnie wobcc tego mężczyzny, który płakał, który chciał ją objąć, i Fanny śmiałaby się i kto wie, co by powiedziała, śmiałaby się. ale to nieważne, bo Maya jest wolny i plącze, i nikt nigdy nie ofiarował mu tego, co ja właśnie mu ofiarowałam, jakby narodził się od nowa, j on wie o tym, i nie mogę sobie nakazać, by go nie dotykać, tak.szczeciniasta głowa i kark, i czuje straszliwie twardą i straszliwie silną tę szorstką i ciepłą skórę jego maleńkich dłoni, ściskającą i więżącą jej własną poprzez spódnicę, tak, tak, co ją obchodzi Fanny, co ją obchodzi cokolwiek, głaszcze głowę tego mężczyzny płaczącego w jej spódni­cę.

Zamieszanie związane z wyjściem Mai na wolność sprawiło, że Chepa nie miała czasu, by zająć się sytuacją materialną Violety, wcale nie najlepszą. Choć zawsze prowadziła skromne życie, nie pozwalając sobie na inne przyjemności niż uczestnictwo w nowennach ku czci świętej Rity z Cassia i Najświętszej Marii Panny Pompe- janskiej oraz, czasami, na pójście do kina „Koloseum". | dwie ulice od jej domu, by zobaczyć najnowszy film z Hedą Lamarr i tak nie starczało jej pieniędzy. Pani Elena zostawi a jej niewielki kapitalik w akcjach, które przynosiły 112

kwartalne dywidendy, ale rok temu akcje gwałtownie spadły w cenie. Spadatynadal i dywidendy przynosiły za każdym razem coraz mniej znaczący dochód: na myśl o tym, co dostanie w tym kwartale, Violeta popadła w rozpacz, już mając w oczach sprzedaż domu, chodzenie za pracą w jej wieku, albo i gorsze nieszczęścia. Mimo że wolałaby tego uniknąć, pewnej niedzieli, gdy układała świąteczne pierożki w koszyku, spytała Alvara. czy nie widziałby sposobu, by jej jakoś ulżyć. Złożył gazetę na kolanach czekając, aż Violeta zakończy całą operację i przykryje pierożki serwetką, w jakiej je przesyłała.

- Nie martw się, kobieto. Zobaczysz, że twoje Carbonara znów pójdą w górę po wyborach...

1 Ale mówią, że lewica wygra, don Alvaro, a jeśli wygra, to zlikwidują Carbonara i ja... no... będę musiała poszukać jakiegoś zajęcia, a nie mam siły...

- Kto ci powiedział, że lewica wygra?

- Fausto bez przerwy o tym mówi...

- Co Fausto może wiedzieć, Violeta?

- To też prawda.

1 Jeszcze pięć miesięcy do wyborów.

- Aleja muszę odebrać pieniądze pojutrze.

Alvaro wstał.

1 Ile ci mogą zapłacić?

1 Och... parę groszy.

- Powiedziałem ci, żebyśsię nie martwiła, kobieto. Masz wysokie ciśnienie i pewnego dnia szlág cię trafi, jak tak będziesz postępować. Poza tym, fia co tak musisz wyda­wać?

Alvaro • ruszył w kierunku drzwi, za nim Violeta z koszykiem: przecież to niepodobna, żeby ta kobieta wyda­wała całą rentę na takie życie, jakie prowadzi, nawet jeśli dostaje mniej i nawet pomagając Mirelli. Stara jest. Robi się skąpa jak wszystkie stare, chowa rzeczy w węzełkach, upycha po kątach, gdzie pokrywają się kurzem. Parę lat temu wziął do ręki jakieś papiery leżące na stole u Violety: wyciąg z konta Kasy Oszczędności, z niezłym saldem dodatnim. Lepsze to niż przechowywanie w pończosze albo w sienniku.

- Nie masz żadnych oszczędności? ■

- Don Alvaro, przecież wszystko poszło, kiedy Mirella się wydawała, ani grosza mi nie zostało.

Nim otworzył, obrócił się plecami do przeszklonych drzwi: czaple i opalizujące nenufary oddzielały go od ulicy. Stara. Już do niczego się nie nadaje, biedna Violeta. Jemu na nic nie były potrzebne te niedzielne pierożki, bo już od lat ich nie próbował.

- Czemu nie porozmawiasz z Chepą?

- Po có?

I Na pewno znajdzie jakieś wyjście.

- Ale przecież słyszałam że taka zajęta sprawą tego więźnia, co go chce wydostać z Zakładu.

Wejściowy korytarzyk był wąski. Violeta, bardzo gruba, niemal dotykała go, czuł jej oddech pachnący cebulą od próbowania pierożków przez cały poranek.

i Nie gadaj głupstw, Violeta. Nie pora na mizdrzenie się. Porozmawiaj z Chepą. Dosłownie parę dni temu słyszałem, jak mówiła, że szuka mieszkania dla Mai. Ten dom za duży dla ciebie teraz, kiedy Mirelli nie ma, i powiem ci, że wcale mi się nie podoba, że mieszkasz tu sama/Pozá tym leżysz po całych dniach w łóżku i nic nie robisz, sama mówisz, że się nudzisz i ze jedyne, co masz do roboty, to jeść, popatrz, jak wyglądasz. Któregoś dnia pękniesz w końcu... i kiedy przyjedziemy, będziesz już zimna/

Nazajutrz wcześnie rano Violeta siedziała w kuchni w domu swoich państwa, czekając, aż pani Chepa wstanie.

- Co za cud sprawił, żeś się pokazała...

- Czas leci, co?

- Kiedy ostatnio...

- Będzie ze cztery albo i pięć lat, pani Chepo, co najmniej. Kuchnia inaczej wyglądała. To się nazywa laminat chyba, jakie to porządne, i mówią, że się wcale nie niszczy, nawet jak postawić czajnik z wrzątkiem.

Chepa przystawiła drugie krzesło do stołu, podczas gdy Violeta popijała swoją filiżankę gorącej herbaty. Już od paru dni chodziła jej po głowie kwestia mieszkania dla Mai. kiedy wyjdzie z Zakładu za miesiąc. Nikogo nie znał...

o szem, paru kolegów zwolnionych z więzienia, ale on sam powie ział.że nie chce mieć z nimi nic do czynienia, żejego najgorętszym pragnieniem jest zacząć od początku, pośród U ’ ktorzy nie znali jego przeszłości i nie uważaliby go za

114

kryminalistę. Ona też zdawała sobie sprawę z wagi proble­mu: Maya sam, wynajmujący jakieś zimne pokoiki w ubogim domu, bez przyjaciół, naturalnym biegiem rzeczy zacząłby skłaniać się ku byłym kompanom z więzienia. Natomiast Maya w miłym domu, z kimś, kto by się nim zaopiekował, kto pokochałby go jak syna, byłby uratowa­ny. Chciałaby przyprowadzić go tutaj i rozpieszczać, ale to niepodobna. Zycie tak jest urządzone, że takie rzeczy są niemożliwe. Niemniej przeto, tutaj, naprzeciw niej, dmu­chając na herbatę,'której nalała na spodeczek, siedzi Violeta. Czy może być ktoś lepszy, komu można by powierzyć opiekę, kto zapewniłby domowe ciepło, jakie powinno stać się udziałem Mai? Violeta należała do Alvara. Jak Maya do niej. Uśmiech Alvara był niemal spontaniczny, ilekroć Violeta była w pobliżu. Chepa rozkwitła przygotowując wyjście Mai na wolność. Wszyscy jej mówili: kochana, dziesięć lat ci ubyło, co za cera, jaki błysk w oczach... I nagle, patrząc na VioIetę popijającą herbatę ze spodeczka, poczuła, jak nigdy dotąd, braterstwo i bliskość z Alvarem.

Niewiele czasu zajęło im obu dogadanie się w sprawie, która rozwiązywała problem Violety, a zarazem problem Mai. Wynajmie 'mu dwa pokoiki w głębi, od podwórza, żeby mógł zainstalować tam maszyny do wyrobu torebek. Wynajmie mu także dwa pokoje od frontu, wychodzące na ulicę, żeby Maya miał wygody po tylu latach wyrzeczeń. Violeta gotowałaby mu posiłki i prasowała ubranie: zaró­żowiła się i uśmiechała na myśl o tym. Chciała o nim wszystko wiedzieć. Wysoki? Brzydal? Jaka szkoda. Ale sympatyczny: te zęby, no jasne, z północy. Wszyscy z północy są tacy.

Kiedy powiedziała o tym Mai we środę, nie wydał się laki zachwycony pomysłem. Napisał już do Marujiiy Bueras, że wynajmie pokój w domu, gdzie mieszkała z mężem. Marujita jest porządną kobietą. Chepa poznała ją na podwórzu Zakładu: zielony sweter z pomarańczowym pasem, który uwypuklał jej piersi, i ondulowana szopa na głowie. Chepa myślała,. że już dawno nikt takich nie nosi.

Nalegała: nie, nie, Maya. musi zacząć nowe życie. Buerasowie za dużo wiedzą, są w kontakcie z więźniami

115

wewnątrz Zakładu i z tymi, których wypuszczono, i jeśli zamieszka u Buerasów, to przecież będzie nadal to samo. Któregoś popołudnia poszła obejrzeć dom, gdzie mieszka Marujita. Dwupiętrowy, pokryty łuszczącą się kremową farbą z gipsowymi maszkaronami przy oknach, z ciosa­nymi drzwiami, potłuczonymi szybkami wewnętrznych drzwi i labiryntem korytarzy i przejść z popękanymi kaflami podłogi. Zamknięte drzwi, zza których przebijało światło: zapach kuchenki węglowej, prasowania, czosnku złocącego się w zalewie z taniego oleju, brudnej bielizny, wrzaskliwych odbiorników radiowych, sąsiedzkich kłótni, zawiści, drobnych porachunków...

- Nie, pani Chepo, nie chcę, jeśli tam jest tak samo jak tutaj.

Wchodzi na drugie piętro po schodach zapadających się, ale z rzeźbioną poręczą. Przy drzwiach jednej z izb ptak podskakuje w klatce i Chepa czuje, jak trzeszczy jej pod butem jakieś rozsypane proso. I szyby w korytarzu brudne, i halas autobusów i trolejbusów, bo kamienica stoi w cen­trum, wciśnięta pomiędzy zaplecza bloków mieszka­lnych - niewiele dni pozostało jej do wyburzenia. I okładki „Dla Ciebie" płowiejące na parapecie, między szybą a zasłonami...

- Nie, Maya, nie może pan...

- Gorzej niż tutaj...

1 pokój Marujity... szczerze mówiąc, Maya... chlew, po prostu chlew, jakiś stół z szydełkową serwetą, a na nim kapusta i tabela wyścigów konnych: zna je, bo Alvaro kiedyś grał na wyścigach. A mąż Marujity w łóżku, nie rozebrany, jak jej się zdawało, w, szaliku wokół szyi. Poco te tabele?

- On gra. Traci wszystkie pieniądze, co ona zarobi na handlu.

Na Boga. Z takimi ludźmi chce pan mieszkać?

- Nic znam nikogo innego.

- Ależ niech pan nie mówi, Mava.

. ~ ~. •■v—oií.-ji, jur nom pani cnepy. iviayn o zi się zamieszkać z Yioletą. Potem poszuka czegoś

lepszego, w zależności od dochodów. Szanse, że jego wyrób torebek rozwinie się, były dobre. Ona sama poszła na rozmowę z dyrektorem Banku Kredytów dla Przemysłu, by zdobyć dla .Mai pieniądze na zakup bardzo kosztownej maszyny do szycia.

1 Ależ oczywiście, Chepa! Gratuluję pani. Gdyby tak moja żona oddawała się takim humanitarnym zajęciom jak pani, zamiast zakładać ze swoją siostrą Rosą ten sklep ze słodyczami, który razem prowadzą w Providencia, całkiem niepotrzebnie zresztą. Interesujący ten pani podopieczny. Tak, proszę tylko podpisać. Przedstawiłem sprawę na zebraniu zarządu parę dni temu i uznali, że jeśli pani stoi za tym młodym człowiekiem... Nie, żaden kłopot. Proszę tylko podpisać... A kiedy go wypuszczą, przyprowadzi mi go pani, żeby sam odebrał sobie pieniążki...

Opowiedziała o tym Mai, który wobec perspektywy poznania osobiście dyrektora Banku Kredytów dla Prze­mysłu zrobił się bardziej niż zwykle nerwowy. Jak ma się przedstawić? Nie mam wykształcenia, nie umiem się zachować.

- No więc dobrze, Maya. to nie będzie pan rozmawiał z Gabrielem. Nieistotne. Tylko pan podpisze: tak. tak. to musi pan zrobić, ja pójdę z panem. Ale niech mi pan pozwoli na pewną uwagę. Ma pan przed sobą bardzo, ale to bardzo dobrą przyszłość z tym warsztatem torebek. Dzięki tej pożyczce może się pan świetnie ustawić... pójdzie pan w górę jak po drabinie. 1 dlatego właśnie musi pan nauc/yćsię obcować z przyzwoitymi ludźmi. Nie. Gabriel był z biednej rodziny, W'ydajc mi się. że też / jakiejś wioski na północy, jak pan. ale dzięki pracy i staraniom widzi pan. do czego doszedł. Tylko to się liczy. Jasne, że jeśli chce pan przez cale życie obcować z takimi jak Buerasowie...

- Nie. chcę poznać tego pana. Jakie ma biuro?

Opisała mu je: Maya promieniał, gdy odmalowywała mu luksusowe wnętrza, i wciąż chciał wiedzieć coś jeszcze. Meble kryte jasną skórą. Puszysty dywan od ściany do ściany. Obraz, jeden z tych nowoczesnych, nazywanych abstrakcyjnymi, których ona nie rozumie, ale wie. że są bardzo kosztowne: otwiera się drzwiczki i oto w ścianie barek, butelki, kieliszki, malutka lodówka. Jakby opowia­dała mu fantastyczną bajkę. Ale nagle zesztywniał.

117

- O co ęhodzi?

- Och, przypomniało mi się.

- Co takiego?

- Nie mogę iść.

- Dlaczego?

- Nie mam odpowiedniego ubrania.

Domy, ubrania: główne zmartwienie Mai. Jej sobole, na przykład, nigdy w życiu nie widział czegoś takiego. Kiedy zdejmowała je z szyi i kładła obok na ławce na podwórzu, ręka Mai sama wędrowała, by je pogłaskać. Drogie są? Ile kosztowały? Nie mógł uwierzyć, kiedy Chepa powiedziała mu, żę w swoim czasie były bardzo szykowne, ale że teraz wyszły z mody. Niech pani jeszcze opowie... inne domy, inne biura. Przychodziła jej ochota, by złapać go i ucałować jak dzieciaka zadającego pytania bez końca. Ale czasem ją drażnił. Tak bardzo się mylił. Jak go nauczyć? To tak jak rozmawiać z głuchym - opisywać barwy ślepcowi, istocie z innej planety. I czuła się poza nawiasem, niezręcznie, jak gdyby ta maleńka gałązka, którą był Maya, stanowiła produkt poskręcanych burzliwych korzeni, pięćdziesiąt, sto razy potężniejszych od niego, które ciągnęły się bez końca, ukryte pod ziemią. Czasami leżała bezsennie, nie myśląc ani analizując, lecz czując, jak te korzenie rosną i rozwijają się w ciemnościach, do których ona nie miała dostępu. Więc jak go zrozumieć? Najlepiej nie martwić się. Czego naprawdę mu brakowało, biedakowi, a co próbowała wyjaśnić Fanny, która zupełnie nic nie rozumiała z tego, co się działo, to zaufania do kogoś. Od tego była ona.

Powiedziała mu, by nie martwił się ubraniami. Że tego samego dnia kiedy wyjdzie, za parę tygodni, pierwsze, co zrobią po tym, jak przejadą samochodem po ulicach śródmieścia, co było jego marzeniem, to zajrzą do zakładów odzieżowych, do pewnych bardzo przyzwoitych Żydów, którzy mają odzież dobrze zrobioną, trwałą i tanią. Sprze­dadzą jej po specjalnych cenach, bo kupowała u nich, ilekroć załatwiała coś dla swojego osiedla.

- U nich don Alvaro kupuje swoje garnitury?

Chepa roześmiała się. Alvaro ubrany w gotową konfek­cję. Można umrzeć ze śmiechu. Dla niego ubranie było najważniejsze w życiu. Jego garnitury musiały być absolut­nie nieskazitelne. Koszule, do których jedynie Violeta

118

umiała przyszyć guzik lub wyhaftować drobniuteńki ini­cjał, bo tak lubił. Tuzin garniturów powieszonych z tą obsesyjną skrupulatnością. Jego chude, białe, już bezwłose nogi, stoi przed otwartą szafą w samych tylko kalesonach i koszuli, całkowicie skoncentrowany na zadaniu złożenia z maniacką dokładnością kantów spodni zaprasowanych jak żyletki, właśnie zdjętych z wieszaka. Bierze dwie agrafki i zapina je na wysokości kolan, by karity się nie rozprasowa- ly. Wyjaśniła Mai, że jej mąż zamawia swoje garnitury u pewnego Włocha o nazwisku Botti. Dla jej męża jego garnitury stanowiły połowę życia.

- Botti?

- Luigi Botii.

I A gdzie ma warsztat krawiecki?

Chepa podała mu adres. Powtórzył za nią.

- Ja też tam sobie uszyję garnitury.

Nie odpowiedziała. Nagle ogarnęło ją znużenie. Jak sprawić, by Maya zrozumiał? W końcu westchnęła. Zycie go nauczy, mam nadzieję, że lekcja nie będzie zbyt brutalna.

- Dlaczego pani nie odpowiada?

- Och, bo Maya...

1 Wstydzi się pani przedstawić mnie Bottiemu? i Ależ Maya, niech pan nie będzie niemądry. Ja się nie wstydzę takich rzeczy. Innych, owszem, ale nie takich. Chodzi o to...

Próbowała przywieść go do rozsądku. Bez powodzenia. On chce. Tak. U tego samego krawca co don Alvaro. Niech te garnitury kosztują, ile kosztują. Dlaczego miałby sobie odmawiać, skoro ma na to ochotę i stać go - po tylu latach w zamknięciu może chyba mieć swoje zachcianki. W porządku. Postanowione. Zawiadomię Bottiego, że pan przyjdzie. Tego samego dnia kiedy pana wypuszczą?

- Powie mu pani, że właśnie mnie zwolnili z Zakła­du?

- Chce pan, żebym powiedziała?

Zastanowił się.

- Nie.

- W porządku.

- Niech pani powie, że jestem przyjacielem rodziny.

119

który właśnie przyjechał z północy i dlatego taki jest źle ubrany...

- Jak pan chce.

Chepa nie miała chwili na odpoczynek w czasie ostatnich dwóch tygodni poprzedzających wyjście Mai z więzienia. Wytapetowała pokoje od frontu w domu Violety. Kupiła trochę mebli, tanich i porządnych, z drugiej ręki, w prezencie od niej dla Mai... Jeśli pójdzie mu dobrze w interesach, będzie mógł kupić sobie meble, o jakich marzył... Ręczniki. Mydło. Dopilnować, żeby narepero- wali rezerwuar w ubikacji. Wywoskować podłogi. Wszyst­ko, co niezbędne, żeby Maya zaczął żyć od nowa, tym razem jak człowiek. Zaraziła Violctę swoim entuzjazmem. Ze szmatą wokół głowy Violeta wspięła się na krzesło i myła drzwi w sypialni Mai: zatrzymała się, oparła rękę ze ścierką o szybę i Chepa zobaczyła, że stroi miny do kotów bawiących się w słońcu ulicy. Przemiana w jej rysach,, znajomych niby stary talerz, tak dobrze znany, że już się go nie dostrzega, sprawiła, że serce Chepy zabiło nagle. Kim jest ta kobieta, zawsze na uboczu mojego życia, a przecież w samym jego centrum? Jaką jest cyfrą w życiu mojego męża, który zdaje się topnieć, kiedy są razem? Czym więcej jest ta kobieta? Violeta przestała stroić miny. Znów myła szyby. Nie, Violeta nie jest niczym więcej niż wiecznie odbijanym obrazem w rzędzie luster, bo tak naprawdę, kimkolwiek jest, Violeta nie odgrywa żadnej roli.

Zatrzymała swojego volkswagena pod główną bramą Zakładu Karnego dokładnie o godzinie dziewiątej trzy­dzieści rano i usadowiła się wygodnie w fotelu, wpatrzona w bramę. Wyobrażała sobie tę scenę tyle razy: Maya wycho­dzący ze swoją walizeczką, włosy wilgotne od brylantyny, rozglądający się wokół błyszczącymi oczyma, szukający jej, by była jego przewodnikiem po nieznanym świecie. Ośle­piony ogromem otwartej przestrzeni, jakby właśnie na nowo się rodził.

1 wybrał sobie piękny dzień na narodziny. Zwłaszcza w parku, przez który przejechała, by skrócić sobie drogę: koszule i kolorowe sukienki, może dzisiaj po raz pierwszy, dym z łódek sprzedawców prażonych orzeszków, a na

120

brzegu jeziora jakieś pary, zagubione pośród gałęzi. Park będzie pierwszą rzeczą, jaką mu pokaże: te drzewa, w które nie mógł uwierzyć. Ślepiec odzyska wzrok. Ona otworzy mu oczy. A potem śródmieście przed południem. Hałaś­liwe autobusy i tramwaje i plątanina ludzi przechodzących przez ulice, by dotrzeć gdzieś przed innymi, takimi samymi jak oni. Pośpiech wielkich ludzi interesu ubranych w dobrze skrojone garnitury. I mali ludzie interesu, rozpra­wiający, palący papierosy, spacerujący, tajemniczy w swoich pretensjonalnych ubraniach i z czarnym wąsikiem. Oparci o ścianę w drzwiach jakiejś kawiarni. 1 góra w dali. Znała to wszystko na pamięć, tyle razy mu opowiadała. Ale dziś koniec. Drzewa nie wyrosną już od jej słów. Od dziś Chepa przestanie być całym krajobrazem i całym miastem, by stać się jedynie jeszcze jedną ludzką istotą w mieście i jeszcze jedną plamą w krajobrazie.

Policzyła uderzenia dzwonów w kościele Św. Łazarza: dziesiąta. Maya się spóźnia. .Nieważne^ Człowiek zawsze spóźnia się bardziej, niż mu się wydaje.., a po obejrzeniu parku, śródmieścia i góry - na śniadanie u niej w domu. Potem urządzi się go u Violety. Po południu zaś znowu do centrum, żeby zobaczył oświetlone wystawy i kupił, na co ma ochotę. Taki szalony ten Maya. Popełni jakieś wariac­twa. Już to widzi. Nakupuje różnych głupstw, na nic niepotrzebnych. Ona będzie przy nim, by na to nie pozwolić. Zadba o jego pieniądze. Nie da mu kupować w sklepach w śródmieściu, tylko będzie go wozić po fabry­kach, gdzie wszystko kosztuje połowę taniej. Piętnaście po dziesiątej, a Maya nie wychodzi. Wysiadła z samochodu i weszła do Zakładu. Cortes przyjął ją bardzo grzecznie.

- Wyszedł, proszę sobie wyobrazić.

- Ale przecież powiedział mi, żebym była tutaj dokład­nie o dziewiątej trzydzieści i że będzie gotowy...

- Tak, ale wyszedł wcześniej.

- Och, ten Maya, Chryste Panie, co za gagatek. Gdzie właściwie poszedł?

- Marujita Bueras przyjechała po niego o ósmej i zabrała go.

- Ale skąd Marujita wiedziała?

- Pewno jej powiedział.

U Przecież byłam z nimi za każdym razem, kiedy się

widzieli, ostatni raz chyba ze dwa miesiące temu, i nic nie mówili, że się mają spotkać...

- O... wobec tego pewno pisali do siebie. Maya bardzo często pisywał do Marujity.

Nie pomyślała o tym. W korespondencji wszystko jest możliwe. Cortes uśmiechał się miło. Może trochę zbyt miło.

- Nic nie przekazał?

i Owszem, proszę pani, jakżeby inaczej. Zostawił wia­domość. Poprosił, żebym powiedział pani, że wieczorem będzie w domu u jakiejś Violety, myślę, że to ta osoba, u ' której pani znalazła mu mieszkanie...

Chepa wyjąkała coś z trudem na pożegnanie. Wyszła z pochyloną głową, by ukryć rumieniec, który palił jej twarz. Cortes był świadomy jej poniżenia.

Łatwo było powiedzieć sobie wsiadając do samochodu • „niewdzięcznik, cholerny łachudra” i zapomnieć o wszys­tkim. Ale nie w tym był problem. Kiedy czasami obcho­dzono się z nią w osiedlu w taki sposób, mówiła to sobie i rana zabliźniała się momentalnie. Teraz czuła się jakby oślepiona, jakby złapał ją nagły śkurcz, który nie pozwalał jej nacisnąć pedału gazu: nie wiedziała, co robić. Gdzie iść. Miała nadzieję, że spoza zasłony bplu świadomość podyk­tuje jej jakiś automatyczny odruch. Nie, hiedo parku. 1 nie na ulice, nie tego ranka bez Mai. Pojechać do Marujity. Też nie. To tak, jakby jej powiedzieć ,jest mój,óddawajgo”,co właśnie miałaby ochotę powiedzieć i odebrać go jej raz na zawsze, i spalić te listy. Nie mogła tego zrobić, bo była damą: damą o siwych włosach i w płaszczu z wielbłądziej wełny, która przejeżdża przez park za kierownicą swojego niebieskiego volkswagena lustrując wzrokiem pary osło­nięte świeżą zielenią wierzb nad brzegiem jeziora. Maya i Marujita. „Spływaj, ty cholerna starucho, czego tu szu­kasz’’-mogliby jej powiedzieć i mieliby rację, gdyby podniosła zieloną zasłonę wierzb, by zobaczyć, czy to oni. objęci, koszula rozpięta i sukienka w nieładzie, na trawie tuż nad jeziorem, patrzący na przepływające łodzie albo w cuchnącym łóżku w tym pokoju, który zna, albo w jakimś hotelu, w byle jakim, zaciemnionym pokoju. Musi wrócić do domu, nie będzie przecież tak jeździła na okrągło. Dopatrzy, żeby przygotowano galaretki dla Alvara.

r

Rachunki dla osiedla. Fanny zadzwoni do niej. Antonia I dostała bólu zębów. 1 dzieci, które jijtro przyjeżdżaj;) do

domu. bo jest sobola, i nic chcę ich widzieć, bo należą do I swoich rodziców, nic do mnie, nikt nie należy do mnie bardziej niż Maya. który nic mógł wyjść, aja wypuściłam go [ na wolność, który nic widział drzew, który mnie pyta. co I jeszcze, no, co jeszcze, a ja mu opowiadam i ja jestem jego | oczami i jego skórą, i jego snami, i jego wspomnieniami, i I jego planami... Byłam. Byłam tym wszystkim. Bo teraz, kiedy już nic jest zamknięty, nie potrzeba mu cudzych i oczu, ma swoje. Może nigdy ich nic potrzebował: listy od ! Marujity w tej jej obcisłej spódnicy i dłoń Mai. zaciśnięta na ! drcwnianej.ławcc na podwórzu. Dziś kurczy się i łagodnie prostuje pośród ondulacji Marujity w łóżku w znanym mi i pokoju, a może-w jakimś innym. Ale nie. Daj sobie spokój. > Nic o seks jestem zazdrosna. Bóg mi świadkiem, że Alvaro zabił to wc mnie. kiedy byliśmy miesiąc po ślubie, a potem to już było tylko zamknąć oczy i myśleć o... o Bogu, i żeby skończył jak najszybciej i dal mi spokój. Zazdrosna jest o

I inne rzeczy. O to. że,by być z nim. Dziś. Tylko tyle. Ta mała. ale szorstka dłoń tracąca drę tu ość pod dotykiem jej I i ręki. Opiekować się nim. Nie, nawet nie to. Czuwać nad nim. To jest Maya obejmujący Marujitę pod ogromną forsycją na środku trawnika... no. widzisz, Maya, pr/ejeż- ' dżam tuż kolo was i wcale wam nic przeszkadzam.

I Poczekam tu, za rogiem. 1 kiedy przestaniecie pieścić się pod forsycją i przyjmować pieszczoty tego nowego słońca, które ledwie ogrzewa, wtedy wits zawołam: wsiadać do samochodu, dzieci, zawiozę was na spacer i na śniadanie, które zjemy we trójkę w restauracji na szczycie góry. dobrze. Maya? Ale to nie Maya. Nic Marujita. Maya ukrył się gdzieś, bo wie, że kiedy on jest daleko, ja jestem w rozpaczy.

A może pojechał do Violety. zostawić walizkę na przy­kład?

Ale nie znalazła go u Violety. Nic dał znaku życia. Było już późno, w pół do pierwszej, i Violeta podała jej śniadanie.

( hepa położyła się. by przespać sjestę w łóżku, które sama przy gotowała dla Mai, Obudziła się późno, kiedy zaczy nału zmierzchać. Violeta otuliła jej nogi szalem.

- Powinnaś mnie była obudzić. Violeto. Juk długo

12.1

spałam? Chyba z pięć godzin; na Boga. Dzisiejszej nocy oka nie zmrużę, jestem pewna, przez to zmartwienie z Mayą i na dodatek po tylu godzinach snu...

- Jakże ten człowiek może być tak bez szacunku wobec pani... | I

Żegnały się w drzwiach od ulicyvkiedy ukazał się Maya, uśmiechnięty, niezwykle wymyty i ostrzyżony, ubrany w jaskrawoniebieski garnitur i zbyt jasne buty. Stanął w progu uśmiechając się uśmiechem, jakiego nigdy dotąd u niego nie widziała, górna ,warga rozciągnięta, myszka niczym sugestywna ozdoba, nowy blask, jakby ktoś przetarł jego twarz z brunatnego kurzu.

- Mogę wejść?

- Pewnie, niech pan wchodzi. Na litość boską, jużeśmy myślały, że pana ziemia pochłonęła. Całe popołudnie na pana czekamy.

Postawił walizkę na ziemi. Nie przywitał się z Violetą, a Chepa zapomniała ich sobie przedstawić.

- Nie złości się pani na mnie?

p Niech pan nie będzie niemądry, Maya.

- Wybacza mi pani?

Chepa, która właśnie przełykała łzy, nie była w stanie nię powiedzieć i tylko poruszyła potakująco głową: przebaczo­ne, przebaczone tysiąckrotnie, możesz mieć tyle przebacze­nia, ile tylko zechcesz, bo wybaczyć znaczy móc dać mu wszystko od początku. Wyciągnęła dłoń, by uścisnąć rękę Mai, a on wziął ją w swoje dłonie, które ją paliły. Pali mnie nie tylko dłoń, ale i twarz, i całe ciało, i krew śpiewająca w żyłach. Podnosi moje dłonie do ust i je całuje. Ma zamknięte oczy, ale to nieważne, bo wiem, co dzieje się za jego powiekami.

- W porządku, Maya, proszę nie być niemądrym, co też pan wyprawia... No już, przecież pan wie, że tego nie lubię, nie ma o czym mówić.

- Byłem z Marujitą.

- Tak, wiem.

- Dziewięć lat bez kobiety. Tylko gadanie o tym i myślenie, ciągle. ... Więcej jak dziewięć lat, bo zanim trat iłem do Zakładu, to nigdy... byłem taki dzieciak. Niech mi pani wybaczy...

Jeszcze nie otwiera oczu ani nie wypuszcza jej dłoni. To 124

pana sprawy, Maya. Nie mam co panu wybaczać. Ale niech pan sobie poszuka kobiety dla siebie, niech pan nie będzie niemądry, niech się pan ożeni, ułoży sobie życie, a nie wdaje w komplikacje z mężatkami już od pierwszego dnia na wolności. Ale milczała i nie powiedziała ani słowa. Potem. Dzisiejszy dzień nie jest właściwy na porady. Dopiero teraz przedstawiła go Violecie. Kiedy Maya poszedł do łazienki, obie kobiety zaczęły krzątać się Jx> domu, by urządzić go możliwie najwygodniej.

Przez pierwsze dni Mai na wolności Chepa była z nim cały czas, pomagając mu się ustabilizować. Nie był zachwy­cony meblami, które mu kupiła, i poczuła się zmuszona pojechać z nim do niezwykle drogiego salonu meblowego, gdzie kupił meble z siedzeniami krytymi brokatem w soczysto zielonym kolorze oraz komplet stołowy Hepplew- hite z przeszklonym kredensem, a także szklanki, talerze i kieliszki, którymi przyozdobił swoje dwa pokoje. Maya podpisał zamówienia na telewizor i lodówkę, na ubrania i zasłony, na maszyny do obróbki skóry i na materiały. Załatwił sobie trzech pomocników. Ona woziła go wszę­dzie. Nie mógł się przyzwyczaić do odmienności ulic. Wewnątrz samochodowego akwarium natomiast czuł. źe przy Chepie nic mu nie grozi.

Ona lubiła mu towarzyszyć, zwłaszcza kiedy jechał wybierać materiały ¿Zręczność jego rąk, delikatnych niby ptasie łapki, zachwycała ją: kiedy pieszczotliwie dotykał skrawka skóry, kiedy badał teksturę, by porównać ją z inną, nim dokona wyboru, kiedy strzelał z kawałka skóry, by sprawdzić jego odporność, kiedy przykładał go do nosa, by powąchać. Były. mądre, skuteczne w działaniu, a ona wpatrywała się weń i słuchała, oniemiała z podziwu wobec nieomylności .jego wiedzy. To naprawdę znaczyło być mężczyzną£Alvaro nigdy nie był zainteresowany swoim zawodem. Tkwił w nim siłą bezwładu^aż przeszedł na emeryturę, skoro tylko było to możliwe/A dziewczynki były dziewczynkami, kobietami, i tyle. uroczymi stworze­niami. biedaczki, aż wreszcie wyszły za mąż i odtąd jedynie towarzyszyły mężom do kina i, od czasu do czasu, podczas wyborów na przykład, ożywiały się niecoAjakby polityka >

była wielką plotką na skalę narodową/ Brakowało im pasji, którą dostrzegała w Mai. Lubi swój zawód, lubi wprowa­dzać w życie to, co potrafi. Wystarczy popatrzeć, jak ustawia rząd maszyn do szycia w pokojach od podwórza w taki sposób, by praca szła jak najłatwiej, jasne, jasne. Maya. nía pan zupełną racię. znacznie lepiej, żeby maszyny stały pod oknem, a nie tak. jak ja mówiłam, ma pan całkowitą rację.

Chepa żegnała się z Mayą kolo ósmej i jechała do domu. Alvaro pytał ją. co robiła w ciągu dnia. albo i nie pytał, w każdym razie ona udzielała mu jedynie zwyczajnych odpowiedzi, bo Alvaro, zdawało się. zapomniał o istnieniu Mai: poszłam zrobić sobie pedikiur. tyle z tym zachodu, zaniosłam Meche szkolne garniturki dla dzieci... a on nadal czyta gazetę i dom staje się straszliwie pusty, jakby jakikol­wiek halas, dźwięk jej głosu lub łyżeczki, którą opiera o talerzyk pod filiżanką herbaty, miał odezwać się echem. I prześcieradła w jej łóżku nie mogą się ułożyć do jej ciała, póki w sąsiednim pokoju ^Alvaro nic zaczyna chrapać niczym zmęczona maszyna, a wtedy znów Maya. wrócić do niego, do tego zręcznego rymarza, mężczyzny, którego dłonie będą odtąd robiły jedynie to, co ona podziwia.

Ale gdzie chodzi wieczorami?

Bp wieczorami wychodzi. Rzadko jada kolacje w domu Violety, choć to. co jej płaci miesięcznie, pokrywa koszt posiłków. Po dniu pracy Maya bierze kąpiel, czesze się. perfumuje, nakłada jedną ze swoich nowych, najcieńszych koszul,-któryś z garniturów kupionych w końcu w jakimś drogim sklepie w śródmieściu, bo zbyt był niecierpliwy, by czekać w kolejce u Bottiego. Potem wychodzi. Fanny widziała go pewnego popołudnia, jak wchodził z dwoma mężczynami do jakiejś restauracji w centrum. Mirclla powiedziała matce, że widziała go spacerującego po u licy. sarnegp, przystającego przed wystawami, kupującego papierosy, dającego sobie oczyścić buty. Nawet i Chepa zobaczyła go raz w kinie, o sześć rzędów przed nią i Alvarcm. w towarzystwie Marujity Bueras i jej męża. Życic Mai przybierało powoli kształt. Oczywista, że może zapro­sić Buerasów do kina. Oczywista, że idzie z przyjaciółmi do restauracji. Czasami, mówiła jej Violeta, nic wracał do 126

późna w nocy. Ona, której sen nie byt już taki mocny, czekała na niegp rozbudzona.

- Maya?

- Tak. pani Violeto.

- Proszę zgasić światło w przedpokoju, dobrze?

- Dobrze...

- Dziękuję. Maya...'

- Dobranoc, pani Violeto.

- Dobranoc.

Ale czasami nic wychodził. Zostawał, zbyt zmęczony pracą'; Po kąpieli nakładał sżlafrok i pantofle i sadowił się przed telewizorem. Przy takich okazjach zapraszał Violętę do swojego pokoju, nastawiał taki program, jaki jej odpo­wiadał, a potem, tuż przed posiłkiem, dawał jej szczodrą ręką pieniądze, żeby poszła do sklepu po jakieś Smakołyki do kolacji i żeby przy okazji przyniosła parę butelek wina, ale najlepszego, najdroższego. Ona usługiwała mu szczęśli­wa. Spędzała całe popołudnia na prasowaniu jego kosz® w czym wedlugopinii Alvaro Vivesa. Violeta była mistrzynią niedoścignioną.

- Ale przeważnie wychodzi, proszę pani.

I Nie mówi ci, gdzie idzie?

- Ani słóweczka.

- Wyniuchaj coś, tak żeby się nic zorientował.

- Pewno znalazł sobie jakąś pannę, takie moje zdanie.

- No, to rzecz naturalna.

- Tyle czasu w zamknięciu. Biedak. Żeby pani wiedzia­ła, co za rzeczy z więzienia mi opowiada, te świństwa, co oni wyczyniają sami. zamknięci tam. No i pewno, ze muszą wyczyniać, takie moje zdanie...

- Wiem. Mnie też opowiadał.

- Wstąpi pani na chwilkę do warsztatu?

- Nie. nie chcę mu przeszkadzać.

Violeta podnosiła firankę w korytarzu.

- Niech pani tylko zerknie, jak pracuje.

Chepa zbliżała się do szyby, podnosiła drugą firankę i widziała go tam. w głębi podwórza, jak dawał instrukcje któremuś ze swoich robotników lub siedział pochylony nad maszyną do szycia.

W każdą niedzielę Maya jechał do Vivesów zawożąc koszyk z pierożkami Violety. W kuchni służące przyjmo­wały go serdecznie, bo Maya był sympatyczny, twierdziły, i ponieważ pani opowiedziała im jego historię, taką smutną. W ciągu czterech miesięcy, jakie spędził na wolności, jego interes rozwinął się tak świetnie, że wszystkie najlepsze sklepy zamawiały u niego. Chepa mówiła/lo Fanny:

- Wyobraź sobie, że u Mansilli sprzedają wyroby Mai jako sprowadzone z zagranicy... żebyś widziała, co za ceny.

- Wprost nie wierzę.

- To wstąp i zapytaj.

I Fanny wstąpiła do Mansilli i wróciła z opowieścią, że szkatułka na biżuterię, identyczna jak ta, którą Maya podarował Chepie na imieniny, była sprzedawana jako francuska. Kusiło ją, żeby powiedzieć tym dusigroszom, że ona świetnie wie, kto wyrabia te puzderka, i że to wcale nic we Francji, tylko tutaj, na‘ ulicy Św.. Ignacego...

Maya spłacał długi i zobowiązania punktualnie. Sekre­tarka Gabriela w Banku Kredytów dla Przemysłu rozpły­wała się w pochwałach nad Mayą. On sam mówił, że po zapłaceniu rat zostaje mu jeszcze spory zysk., Violeta wszystko to opowiadała Chepie.

- No więc wczoraj spytałam go, có zamierza zrobić z tymi wszystkimi pieniędzmi...

- Doprawdy?

- Tak.

- No i co powiedział?

- Nic.

- Och, Violeta... ' ,

~ Naprawdę. Nic nie odpowiedział. Powiedział, że poczeka jeszcze trochę i że zobaczy. Żc za parę miesięcy będzie jeździł własnym samochodem i w ogóle...

- Ależ ten Maya lubi przesadzać.

- Ano lubi. Dlaczego go pani sama nie spyta?

- Nie mam odwagi.

Poza tym wystarczało jej widzieć Mayę z błyszczącymi oczami, siedzącego przy swojej maszynie, podśpiewującego coś z cicha przy pracy. Aż pewnego niedzielnego ranka Maya nie zjawił się u Vivesów z koszykiem pierożków. Cała rodzina, załamana niedopełnionym rytuałem, tkwiła w

128

oczekiwaniu, nie umiejąc sobie wyjaśnić, co też się zdarzy­ło.

- Typowe dla mamy, zadawać się z jakimiś typami, nawet nie wiedząc, kim są...

- To jeszcze nie jest najgorsze, Meche. Gorzej, że mama zrobiła niewolnika z biednego Mai. Pilnuje go tak samo, jak nas kiedyś pilnowała, a Violeta szpieguje dla niej.

- Denerwuje mnie ta Violeta.

Alvaro wstał od stołu, jak tylko mógł najszybciej, by nie słuchać ani nie brać udziału w tak niemiłej dyskusji, jaka z pewnością za chwilę się wywiąże. Ale Chepa także się podniosła. Pojechała do Violety, podczas gdy jej wnuko­wie, nie rozumiejący, dlaczego ktoś kradnie im babcię w niedzielny poranek, patrzyli, jak wyprowadza samochód, i wspinali się na zderzaki, by przewiozła ich z garażu do bramy, którą jej otworzyli.

Violeta nic nie wiedziała. Maya wyszedł z pierożkami tego ranka jak zwykle w niedzielę i powiedział jej. że wróci późno: wybierał się do teatru, bo w tym tygodniu mial mnóstwo pracy i był trochę podenerwowany. Violeta myślała, że zaprosi ją, jak to zdarzało się przedtem, kiedy szli do kina „Koloseum", a potem, w powrotnej drodze, rozprawiali przez jakiś czas o aktorach i wypijali resztki białego wina, które on wyjmował z lodówki. Ale tym razem pożegnał się nie zapraszając jej nigdzie.

Chepa czekała u Violety całe popołudnie. Kiedy zaczęło się robić zimno, wyciągnęła się w jakimś fotelu i. sama nie wiedząc kiedy, usnęła. Gdy się obudziła, ostatnie blaski gasły na szybach, pozostawiając zaledwie widmowy cień tego lepkiego i wilgotnego popołudnia. Zamknęła oczy, bo nagle ogarnęło ją coś w rodzaju lęku: takie długie popołu­dnie, takie puste, wszystko tak długo trwa. Nic nie można zrobić, by tego uniknąć. Przymknąć lekko powieki i starać się zasnąć, by czas przestał się tak ciągnąć, niczym nie zapełniony. Jedynie Maya. Ale dziś Mai nie było. Violeta nadal robiła na drutach. Popołudnie przemieniało się w noc i powinna wracać do domu. a nie chce. bo Maya może się zaraz zjawić i może będzie jej potrzebował, i będzie chciał zobaczyć się z nią, i ona musi, tak. musi poczekać tu na niego. Chyba zamyśliła się nad czymś albo przysnęła licząc

129

uderzenia dzwonów u Sakramentek; biły ósmą. Nagle zobaczyła Mayę stojącego przed nią.

_ Ma litość boską, Maya, myślałam, że coś się panu

stało... ....

Nie przywitał się z nią, wszedł do swojego jfokoju, zamknął drzwi i zgasił światło. Wreszcie się zjawił. Ale Chepa zdążyła dostrzec twardą linię ust i dłonie przyciś­nięte do boków, jak wtedy, kiedy miała go schwycić czarna ręka. Lekko zapukała w okno jego pokoju. Maya nie odpowiedział. \

- Maya...

- Czego pani chce?

W jego głosie było to ostre napięcie.

- Co z panem?

- Czego nie da mi pani spokoju?

Obraża ją. Jak śmie. Z dłonią na gałce drzwi Chepa uświadamia sobie, że musi dokonać wyboru - rzeczywiście zostawić go w spokoju i odejść, powoli znikając z jego życia, począwszy od dzisiaj, lub też zostać i stawić czoło jego urojeniom. Tylko po co miałaby odejść? Po to, by słuchać, jak Alvaro gdera, że chodzi nie uczesana? Przykłada ucho do szyby w drzwiach, jakby je osłuchiwała. Ale nic nie słyszy.

- Co z panem, Maya?

Drzwi otwierają się. Stając u progu, tuż przy niej, niemal jej dotykając, Maya patrzy na nią.

- .Pani myśli, że jestem pani podwładnym? Chce pani, żebym Rrzez całe życie tylko chodził do pani i jadł ze służącymi? Myśli pani, że jak już pomogła mi pani wyjść z więzienia, to może mi pani rozkazywać? Pani myśli, że nie wiem, jak pani mnie sżpieguje z korytarza? Czego pani ode mnie chce, czego pani chce, pani Chepo? Dlaczego nie postawić sprawy jasno, raz przynajmniej, albo niech mnie pani zostawi w spokoju?

Nie, nie, myli się pan, nie wiem, o co panu chodzi ani nie chcę wiedzieć, ale myli się pan... chciałaby powiedzieć mu to, ale powiedzieć znaczyłoby pogodzić się z czymś, czego nie chce dostrzec w jego słowach. '

- Ja nie jestem taki, jak pani by chciała, pani Chepo. Chce mu powiedzieć, że nie, że ona nie chce, żeby on był jakikolwiek, że chce tylko, żeby był szczęśliwy, żeby

130

pozwolił jej pomagać sobie i pozostawił za sobą nędzę i rozpacz, by w końcu wydostał się na światło, którego ona

pragnie dla niego w życiu.

- Nic. Maya, ja przecież...

- Nie jestem taki, jakiego by mnie pani chciała. Niech pani mnie zostawi... lepiej niech pani pójdzie. Ja też gdzieś

\ sobie pójdę... , •

- Gdzie... na Boga?

- Nie wiem. Gdzieś, gdzie mógłbym się schować przed panią.

_ Siedzieli oboje na krawędzi łóżka w ciemnym pokoju. Przecież ten człowiek rujnuje siebie, jak wszyscy biedacy, jak Rosita Lara, jak Armandina.. .jak gdyby z góry wiedzie­li, że nic się nie da zrobić, że w końcu ciemność i tak ich opadnie^}choćby nie wiem co robili, więc opuszczają ramion^ui pozwalają, by.zeżarły ich wszy, karaluchy i choroby/Jego też coś zżerą. Nie wiem co. Muszę go ostrzec, muszę go obmyć, uzdrowić, jak uzdrawiam Armandinę i jak odkażam dzieciaki Rosity Lara od czasu do czasu. A przecież jakaś część mnie samej nienawidzi go, nienawidzi ich wszystkich i chciałabym zostawić ich własnemu losowi, w brudzie, bo gra jest od początku przegrana. Tak. niena- I widzę Mai i mam ochotę zostawić go, pójść sobie. To był błąd, że wydostałam go z więzienia. Ręka Mai jest tuż obok jej dłoni: przy poruszeniu te zbrodnicze palce lekko muskają jej własne, rozpoznają je, splatają się z nimi. Maya mówi:

- ... jestem tylko kryminalistą, pani Chepo. Dlaczego wyciągnęła mnie pani z Zakładu? Dlaczego? Przyniosę pani wstyd, zobaczy pani. Tyle pięknych rzeczy zobaczyłem, a nie mogę... i pani przyjmuje mnie w kuchni, nigdy w salonik, i nigdy mnie pani nie przedstawiła don Akarowi. Dlaczego nigdy nie przedstawiła mnie pani don Alvarowi? No? Dlaczego?

- On jest bardzo trudnym człowiekiem.

- Ja też jestem trudny.

- Co pan zrobił, Maya, na Boga?

- Straciłem wszystko. Jutro przyjdą zabrać rzeczy, meble, maszyny, wszystko. Już od jakiegoś czasu przegry­wałem. I jutro, kiedy przyjdą robotnicy, będę musiał im

powiedzieć, żeby poszukali zarobku gdzie indziej, bo tu nie mogą pracować, i ja też będę musiał iść za pracą.

- Ale jak?...

1 Tani...

- Tani? Jakiś bokser?

- Nie. Mój koń...

- Nie rozumiem.

- Nic pani nie rozumie, bo nic nie mówiłem. Nie wie pani... po uszy w długach: u wszystkich jestem zadłużony przez Taniego. Parę miesięcy temu, nie, jak mogłem pani opowiadać, skoro wiedziałem, że pani by była zła, no pewno, i sam wiedziałem, że źle robię, że wydaję pieniądze, to, co mam, i to, czego nie mam, żeby tylko mieć tego słynnego Taniego jak jaki książę, bo trenerzy mi powiadali, że on ze mnie milionera zrobi... i tak wchodziłem w długi coraz dalej. To wina Buerasa. On mi naraił tego konia. Powiedział, że go sprzedają za psi grosz, że jest wart dziesięć razy tyle i że będę mógł spłacać w ratach... no i wpadłem. A koń był do niczego. Oj, miała pani rację, żebym się nie zadawał z Buerasami...

- Już wtedy kiedy poznałam Marujitę w Zakładzie, wcale mi nie przypadła do gustu.

- Oboje, proszę pani, bezczelne typy, złodzieje. Pani myśli, że Marujita chodziła do Zakładu sprzedawać ubra­nia? Akurat... Udawała tylko, że sprzedaje, i brała od nas zakłady na piśmie i myśmy jej płacili... to była jej praca, nie ubrania. Fakt, że w więzieniu to miałem szczęście, wielkie szczęście, zawsze wygrywałem. Ale wyszedłem i teraz jestem winien konia Buerasowi, bo poręczył za mnie...

- Nie ma nic gorszego niż konie, nic...

- A przecież mi pani mówiła, że don Alvaro lubił wyścigi?

- Kiedyś. Dzięki mnie to rzucił.

Nadal jej opowiadał. Ten koń, jak go kochał, jak chodził go oglądać, i dziś rano jego ostatnia nadzieja, więc nic poszedł do niej do domu z pierożkami, tylko zobaczyć jego gonitwę i postawić wszystkie pieniądze, jakie tylko mógł pożyczyć... Na nic. Stracił wszystko. Bueras jest wściekły* Nie wiem, co mam robić. Będę musiał wyjechać i poszukać pracy, bo w tym tygodniu zabiorą mu wszystko...

| Nie, Maya, mogę przecież porozmawiać, pomogę panu...

Maya ścisnął jej rękę tak, że omal nie połamał jej kości. Musiała go poprosić, zeby puścił.

- Nie, nie, nie chcę. Chcę, żeby mnie pani zostawiła samego. Nie rozumie pani? Maszyny, materiały i meble spłacą wszystko, będę na czysto, bez grosza, ale w porząd­ku. Zostanę robotnikiem, ot, biedakiem, na którego byle kto może krzyknąć i rozkazywać... teraz to już nigdy nie posadzi mnie pani u siebie przy stole, pani Chepo, nigdy. Przedtem tak, mogło się zdarzyć... jakiś czas myślałem, że jak będę miał fabrykę. Potem, że Tani... Ale nie. Robotnik. Zwykły biedak,.. Teraz będę musiał pójść sobie stąd. Nie chcę, żeby mnie pani pilnowała.

- Przecież nie pilnuję pana, proszę nie opowiadać takich rzeczy. Sam pan sobą rządzi i może robić, na co pan ma ochotę.

- Nieprawda. Okłamuje mnie pani. Widzi pani, jak pani kłamie? Widzi pani, jak pani mnie oszukuje? Ile to razy w tygodniu przychodzi pani zobaczyć się z panią Violeh) S szpieguje mnie, żeby zobaczyć, czy siedzę na swoim krześle i pracuję, czy wywiązuję się z zamów'ień i terminów? Boi się pani, że się nie wywiążę. Niech pani nie zaprzecza, bo wiem, że to prawda, wiem...

- Nie, Maya, to nieprawda, wcale...

- ... i dlatego nic nie mówiłem, że przegry wam wszystko, żeby pani nie zaczęła złościć się na mnie. Wściekły jestem, kiedy muszę ukrywać coś, żeby pani się nie złościła, po prostu wściekły. I lubię zrobić coś takiego, żeby pani była wściekła, żeby zobaczyć, czy naprawdę mnie pani lubi i potrafi mi przebaczyć.

Maya włączył nagle światło, żarówkę, która jakby chciała wybuchnąć przy zapalaniu. Zobaczył jej twarz, oczy zamknięte tak nagle, łzy. które moczyły jej powieki. Krzyknął na nią:

- Nie pani zasrany interes, żeby mi przebaczać!

Ale ona nie otworzyła oczu i zapadła cisza. Potem poczuła, że ręka Mai dotyka jej policzków.

- Niech pani nie płacze.

- Ja wcale...

- Pani płacze przeze mnie.

Glos Mai zmieni! się. Już nie byl ostry, jakby przezuwał

jakąś myśl. 1

i Nie mogę tu zostać. Nie mogę. Muszę odejść. Tak. Muszę odejść stąd. z domu pani Violety...

- Gdzie pan chce iść?

- Nie wiem.

- Do Marujity?

- Nie rozumie pani. że nie mogę? Jest mężatką, przecież pani wie. I Buerasjest wściekły na mnie, nie rozumie pani, że on poręczył za Taniego.

- Przecież pan mówi. że wszystko pan spłaci.

- Niech się pani nie wtrąca, proszę, niech się pani nie wtrąca... Sam wiem. Niech pani uwierzy, mogę załatwić swoje sprawy bez pani. Niech mi pani wierzy, nie jestem' małym dzieckiem... nie jestem kryminalistą...

- Nie, pewno że nie.

- No więc...

- Gdzie pan pojedzie?

Maya podniósł się.

- A gówno to panią obchodzi! Czego nie zostawi mnie pani w spokoju? Pojadę, gdzie mi się będzie podobało. A pani nie będzie wiedzieć. Nic powiem. Nigdy więcej niczego się pani o mnie nie dowie. Tylko tyle. ile sam będę chciał powiedzieć. 1 zobaczy mnie pani tylko wtedy, kiedy ja będę chciał się z panią zobaczyć. Rozumie pani? Jasne?

Maya zaczął szlochać bardzo cichutko, a Chepa poczuła lód w sercu. Nie może pozwolić mu umrzeć. Musi przyjąć jej pomoc jeszcze raz. 1 powoli, przezwyciężając dunię i zastrzeżenia Mai, sprawiła, że zgodził się przyjąć tę pomoc: dobrze, wobec tego od razu jutro ona porozmawia z Gabrielem w banku. Sama pożyczy mu pieniądze, jeśli będzie mu brakowało, by nie zmienił się w biedaka, tak. tak.' może to zrobić, ma trochę zachowanych oszczędności, wystarczy tego... tak żeby mógł znowu założyć warsztat, bo tak naprawdę to niezwykle utalentowany rymarz z niego, niewielu może panu dorównać, Maya. niech mi pan wierzy, nigdy nie widziałam lepszego. Jeden tylko warunek: że nigdy już nic będzie grał na wyścigach. Tak. To musi mi pan przyrzec. Maya przyrzekł. Ale i on postawił swoje warunki.

- Jak pani sobie życzy, pani Chepo. Tylko jedna rzecz. Nie chcę tu dłużej mieszkać. Nie mogę. Duszę się. Chcę wyjechać od razu. jutro, i nie chcę więcej wracać. I nic chcę. żeby pani wiedziała, gdzie mieszkam. I nic chcę więcej przychodzić do pani do domu, póki nie będzie pani mogła posadzić mnie przy stole z don AKarem...

Gdyb\^Maya_wiedział'. że Alvaro nigdy z nikim nie siada przy stoler że zawsze, bez wyjątku, siedzi sam: marzenie Maj-mgdvSichig'Stt'diirAle to nieważne. Inne rzeczy może i są ważne. Przyjmuję pana warunki. Maya. Co pan sobie zażyczy, żeby tylko'znów nie wszedł pan w ciemności, żeby pan tylko wziął, co 9 ofiarowuję.

Przez tydzień, tak jak ustalili. Chepa nie pokazała się u Violety. Uzgodnili, że-odezeka. aż Maya zlikwiduje swoje sprawy i wyjedzie. Wreszcie Violeta uprzedziła ją, że wszystko załatwione. Obeszły puste pokoje, w których zostały ścinki skóry za drzwiami i wepchnięte pód pokrow­ce. Maya nic chciał powiedzieć, gdzie jodzie. Powiedział, że zadzwoni do niej. Wobec tego Chepa pojechała do domu. bo nie zostało jej nic poza oczekiwaniem. Znowu będzie babcią: dzieci w łóżku niczym kiść winogron, choć już są wyrośnięte. Nie jeździła do osiedla. Kobiety, kiedy ją spotykały, mówiły, jak bardzo im jej brakuje. Ale nic. Po co. Już jej to nie zadowala. Czasami po południu bierze samochód i jeździ w kolko po ulicach śródmieścia.

Aż wreszcie pewnego dnia Maya zadzwonił. Uzgodnili, że spotkają się na jakimś skrzyżowaniu, i ona pojechała po niego. Powiedział, że nic chciał do niej dzwonić, póki się nie upewni, póki nie będzie mógł podołać zobowiązaniom. Przywiózł kopertę pełną banknotów, by je oddać. Nie wszystko, jasne, ale pierwsza rata długu, a nawet nieco więcej. Kiedy się pożegnali. Chepa zostawiła go przy jakiejś ulicy i gdy usłyszała już warkot silnika, przemocą /dusiła pragnienie, by spytać go: i co więcej. Maya? A co z panem. Maya? Nic mi pan nie powie, o nic nie poprosi? Już jestem panu niepotrzebna? Zostawi mnie pan lak. na wpół istnie­jącą. dopóki znów pan nic zadzwoni, dopóki nie poprosi mnie pan o coś? Maya zniknął w śródmiejskim t/umie.

Od czasu do czasu dzwonił do niej. by osobiście spłacić kolejną ratę. i zabierał ją do ..Astorii" na lody a/bo nu kawę i chwilę rozmawiali. Wyglądał dobrze. Przytył. Zapuścił

I3S

sobie czarny jak węgiel wąsik, który zakrywał mu myszkę, przeksztacając go w jednego z tych drobnych handlarzy czy rzemieślników, którzy popołudniami, z, papierosem w ustach, gromadzili się w drzwiach śródmiejskich kawiarni, by przyglądać się przechodzącym dziewczętom albo dobi­jać interesu.

Od pewnego czasu jednakże Maya przestał do niej dzwonić. Najgorsze było, że spóźniony był o dwa czy trzy miesiące ze spłatami, nie tylko wobec niej, ale i w banku, i Alvaro zareagował bardzo nieprzyjemnie, kiedy zadzwo­niono do niego, by jego firma udzieliła wyjaśnień. Chepa spuściła głowę. Jeździła do Violety od czasu do czasu, by sprawdzić, czy przypadkiem nie wie czegoś o Mai. Ale Viole'ta odpowiadała zawsze tak samo.

- A skądże ja mam coś wiedzieć o tym bezczelnym typie?

Pewnego dnia Mirella zatelefonowała do pani Chepy, by poprosić ją, czy nie byłaby tak dobra i przyjechała do jej matki, która jest w bardzo, ale to bardzo złym stanie, ona nie wie, co robić. Znalazła Violetę w łóżku, posiniaczoną, z podbitym okiem, pokaleczoną i obitą. Chepa popędziła Mirellę-idźże, kobieto, kup alkoholu, coś do jedzenia i bandaż i zajmij się matką, ty leniwa, niewdzięczna dziewu­cho, no już, idź, mówię ci przecież, muszę porozmawiać z Violetą.

Kiedy tylko Mirella wyszła, Violeta zasłoniła sobie twarz skrawkiem prześcieradła i zaczęła szlochać,. Tak. Tak. Świntucha z niej. Zawsze była świntucha. A teraz, na stare lata, mój Boże, myślała, że już koniec i.że się uspokoi, póki ten Maya nie zamieszkał u niej... O Boże, jakie to straszne, co za potworne miesiące przeżyła.

- He masz lat, Violeta?

- Pięćdziesiąt osiem.

Ja mam pięćdziesiąt cztery.

- A co poza tym?

Violeta zaczęła opowieść przerywaną pochlipywaniem.

ie. To nie były żadne amory. Byli przyjaciółmi, zwłaszcza na początku, kompanami. Kiedy zostawał w domu. zapra­szał ją do siebie do pokoju na telewizję i wypijali parę 136

butelek - całkiem sporo, bo Maya lubił sobie popić. Tak, tego pani nie wiedziała, pani Chepo, bp mnie poprosił, 'żebym nie mówiła, no i pewnej nocy. wiem, że to śmieszne, poszli do łóżka. Ona, stara baba. Co za wstyd! Ale co miała poradzić. Zawsze tak było. Tak się urodziła Mirella. Od kiedy Marin nie chciał się z nią ożenić i ożenit się z taką, co miała ziemię i krowy. Poszła z pierwszym, jaki się trafił, właścicielem sklepu mięshego, gdzie kupowała dla rodziny pani Eleny. Ale Chepa nie słuchała. Maya uprawiający miłość z tą kobietą, o cztery lata od niej starszą.

- No dobrze. A skąd te siniaki?

Wczoraj Maya przyszedł do niej, kiedy już się położyła. Źle z nim było. Bardzo źle. Na wpół pijany. Znów stracił wszystko: wyścigi, jak zwykle, no i kobiety. Te Marujity Bueras, a może jakieś inne. Bo ja wiem. I te uczty i popijawy, na które lubi zapraszać swoich przyjaciół... na takie głupoty wydawał pieniądze. Te, które miał, i te, których nie miał. No i poprosił ją o pieniądze.

1 Dawałaś mu przedtem?

- Tak, proszę pani.

- Kiedy?

- W ostatnich miesiącach.

- Kiedy ja nie wiedziałam. gdzie on jest?

- Tak.

- I widywałaś go?

- Czasami przychodził, ale kazał mi przysiąc, że nic pani nie powiem.

- A ja myślałam, że nie masz pieniędzy.

- On mi wszystko zabrał. Wszyściutko, co do grosza. No i wczoraj, kiedy przyszedł pijany, chciał, żebym mu dala więcej i ja mu powiedziałam, że nie mam, no a że wiedział, że je trzymam tutaj w sienniku, to mnie wyrzucił z łóżka. Ale był pijany i nic nie mógł znaleźć, no to położył się ze mną. O mój Boże. pani pewno już wie...

- Mów dalej.

- Ja mu powiedziałam, żeby został. I wtedy, proszę pani. wtedy to się naprawdę wściekł i powiedział, że wszystkie takie same jak pani. jak ta Chepa. powiedz ia I, niech ją szlag trafi, tak też powiedział, bezczelnifc, za każdym razem kiedy mi coś wybacza, chcia (bym robić coraz goisze i gorszę

137 ii

rzeczy, tak powiedział... I że ja. jestem taka sama jak pani.

Taka sama, ale godna pozazdroszczenia. Violeto, która nic nie rozumiesz, która pozwalasz pomiatać sobą, podczas gdy ja patrzę z dala nie mając nic do wyznania, tylko czując zawiść wobec twoich sińców. Maya przychodzi czasem nocami zobaczyć się z tobą, podczas gdy ja wysycham w oczekiwaniu przy telefonie.

- ... taka sama jak pani, bo obie chciałybyśmy go pożreć, połknąć, kontrolować, rozerwać na sztuki, ale on na to nie pozwoli, no i wtedy zaczął mnie bić, pani Chepo, pani popatrzy, jak mnie urządził, łobuz...

Nazajutrz Chepa odwiedziła wszystkie sklepy, dla któ­rych Maya robił dostawy, z prośbą, by mu przekazano wiadomość, że ona go poszukuje. Ale nie widzieli go już od pewnego czasu. Nie wywiązał się z ostatnichvzamówień. Pojechała do Marujity, ale ta przeprowadziła się już jakiś czas temu. Sąsiadka powiedziała jej. żc jest w separacji z mężem. Ze teraz chodzi z jakimś innym mężczyzną i że mają strzelnicę w tym osiedlu obok wysypiska śmieci: między linią kolejową do portu a rzeką. Chepa czekała, lecz Maya nie pojawił się.

Co miesiąc odwiedzała wszystkie sklepy, by sprawdzić, czy czegoś o nim nie wiedzą, ale nic: zaginął wgłębi pustyni, niedościgniony w obłokach kurzu. Fanny niemal przestała dzwonić: Chepa nie musiała się trudzić, by wyobrazić sobie, że Fanny rozpowiada, jaka się zrobiła dziwaczna ta Chepa Rosas, powiadam ci. Wnuki na jej kolanach: patataj; patataj, i entliezek pentliczek, czerwony stoliczek, a dzieci, tak, te dzieci są już duże i nudzi je to. Gdzie też Maya może się podziewąć? Biedactwo. Pozostaje jej ucieczka w codzienność, w machinalne czynności, cena ziemniaków i materiał na fartuch dla Antonii: czyściec kobiet. Błogosła­wiony czyściec!

Aż wreszcie pewnego dnia. niemal rok^później, Maya pojawił się pod jej drzwiami. Wpuściła go* Zgolił wąsy i jego myszka zdawała się większa, niemal jak karaluch na krawędzi wargi^Chudy i bardziej nerwowy niż kiedykol­wiek* miał na nogach rozczłapane i zakurzone buty i mebieski garnitur, pierwszy, jaki kupił po wyjściu z Zakła­du. wypłowiały i obszarpany. Kiedy tylko zamknęli za sobą

138

drzwi od pokoju muzycznego. Maya u pad i na kolana, bez , słów, ale z oddechem ciężkim od wina. Ona pogłaskała go po karku. Już od tak dawna pragnęła to zrobić. Gotowa była mu uwierzyć. Dać, o co poprosi. Co będzie chciał. Powiedziała, żeby zapomniał o wszystkim. Że nic się nie liczy. Ze pomoże mu zacząć od początku, żeby zapomniał o długach, o zobowiązaniach wobec banku, o wszystkim, o wszystkim. Ale nie powiedziała mu, że chciała go poprosić

o coś, ponieważ nie wiedziała o co. Zostać tak na zawsze, głaszcząc ten poniżony kark? Może odejść z nim? Zostawić wszystko. Ale nie powiedziała tego. bo było to niemożliwe. Musi przede wszystkim wysłać go jak najszybciej do jakiegoś dobrego lekarza, żeby wziął go na kurację prze­ciwalkoholową. Ale nie. Też nie. To niczego nie rozwią­zuje. Zło leży gdzie indziej. Maya nic nie mówi. Uszy ma lodowate.-Kołnierzyk koszuli postrzępiony. Co pan zechce. Maya, co tylko pan zechce...

- Nie,' prószę pani. Już nie. To na nic.

- Ale dlaczego, Maya? Czemu mi pan nie opowie, co się z panem dzieje?

- Bo sam nie wiem, proszę pani...

Chepa poczuła lęk. Ale to nieważne, Chcę wiedzieć, co pan zrobił, gdzie się pan podziewał, co mogę dla pana zrobić, Maya, na litość boską, niech mi pan pozwoli jeszcze raz, proszę, niech pan zobaczy, że bez tego ja umieram, niech mi pan pozwoli, Maya, niech pan pozwoli.

- Nie, już nie...

Mówi teraz. Wszystjto stracone. Nawet przyjaciele. Wpada w furię, kiedy pije wino. I nagle chwyta go czarna ręka, przypomina pani sobie, pani Chepo, tę czarną rękę, która czasem*przychodzi, sam nie wiem skąd, i łapie mnie, i zwala. Wtedy ktoś mnie podnosi. Czasami jakiś szpital. Albo przytułek. Zakonnice... ktokolwiek, już sam nie znam ani nie pamiętam ludzi, których spotykam, zapominam od razu i tylko leżę patrząc w sufit po całych dniach, czasem i przez tydzień, z tą żałością, co pani wie, pewnię, że wiem, Maya, oczywiście, że wiem. Pamięta pan, wtedy w szpitalu, kiedy mnie pan nie poznał. Pojechałem na północ. Naszła mnie ochota. Nie, nie miałem, ale jak się idzie szosą, to czasem kierowcy ciężarówek zabiorą i czasem zaproszą na kieliszek i nawet pozwolą się przespać w ciężarówce... do

Tocopilla, a stamtąd do mojej wsi. Chciałem pojechać. Spytałem, gdzie to, bo już nie pamiętałem. To jakbym dojechał? Ale powiedzieli mi, że tej wsi już nie ma, pani Ćhepo. Wyobraża sobie pani? Nie ma już. Tylko piasek. Tak. Ale pani wie, jaki ze mnie uparciuch. Poczekałem, aż złapałem ciężarówkę, która jechała w tamte strony. Ze wsi została tylko kupa gruzów, wyschłych, jałowych jak wszystko na północy, białych niemal, i niczego nie dawało się rozpoznać, nawet cienia krążących sępów. Wszystko się skończyło. Z nędzy po prostu. Kopalnia była gdzie indziej. I nawet nie umiałem rozpoznać sklepu Chińczyka, którego zabiłem, ani domu, gdzie mieszkałem. To poszedłem. Potem pojechałem w inne strony i tak się czułem, jakby mi część mózgu zniknęła, tak samo jak ta wioska, gdzie nie mogłem znaleźć nawet śladu po czymkolwiek, co jeszcze jakoś rozumiałem... No to jak pani chce, żebym znów zaczynał, nie mogę, bo nie wiem, skąd! Nie, pani Chepo, pani jest dobra, wiem, ale nie mogę. Nie urodziłem się na to. Złościłem się, kiedy przyjmowała mnie pani w kuchni ze służącymi, ale i to było za dobre...

- Niech pan tak nie mówi...

Maya zaczyna się śmiać, pieszczotliwie dotyka oparcia sofy.

- Aksamit.

| Tak.

- Jak się nazywa ten kolor?

- Marengo.

- Ładny.

- Może mnie pań poprosić, o co pan zechce, Maya. Ale on nic już nie chce^ Mówi, że nie wie, co zrobić.

Gdyby mu dali parę pesosj trochę dojedzenia, toby sobie poszedł, tym razem może na południe, albo przeszedłby wreszcie przez góry. Swoboda ma. swoje dobre strony. Robię, co mi się podoba. jj\le niech pan wróci, Maya. Gdyby coś się panu stało, niech mnie pan zawiadomi, będę czekała... niech pan jeszcze nie idzie, Maya, proszę pocze­kać. Niech pan wróci. Pójdę z panem do bramy.

~ Niech mi pan jedno przyrzeknie, Maya.

Stoi na obrusie białych kwiatów pod akacją, wiosenny powiew igra w powietrzu.

- Proszę przyrzec mi jedno.

140

- Co takiego, pani Chepo?

- Że nie zrobi pan nic... okropnego...

Twarz Mayi zachmurzyła się.

- No i widzi pani?

| Co?

- Tak mi pani wybacza i tak pomaga, ale nie ma pani do mn^e zaufania... to dlatego robię te wszystkie złe rzeczy... bo pani nie ma do mnie zaufania.

- Ja...

- Pani się boi. Nigdy nie przestała pani myśleć, że jestem | kryminalistą. Dlaczego wyciągnęła mnie pani z więzienia, i• jak pani nie była pewna?

- Jakże może pan mówić coś takiego.

- Nie wierzy pani we mnie.

- Ależ wierzę...

- Nie.

- Maya...

- Nie wierzy pani.

- Bo chcę, żeby pan mi przyrzekł?

- Znowu chce mi pani związać ręce.

| Jak to?/

- Sama pani wie, przez pomaganie.

Maya pokręcił, głową.

- Nie, proszę pani, nie...

- Ale niech pan przyrzeknie...

Nic nie przyrzeknę.

- Niech pan nie odchodzi.

Już się oddalił. A po paru krokach zniknął.

Niemal nie wie, że kieruje się w ich stronę, lec z znane u lite sta ją się coraz węższe. Oświetlona lampkami ukazuje się wieża u Sakramentek. Jakie to uspokajające. lak wejść do niemal pustego kościoła po południu: usiąść w ławce z Mu, zapach kadzidła, pob łysk ujeia kiś przedmiot ze złota, (kolejka bigotek do konfesjonałufjtóraś kaszle i otula się szczelniej, inne mamroczą coś, rozproszone wzdłuż nawy. Któregoś dnia wstąpi, jak dawniej. Ale nie teraz, nie ma czasu, później, sama nic wie kiedy, bo jeśli teraz się zatrzyma, coś może jej uciec na zawsze. A więc już nigdy ^ więcej pociechy w chłodnym kościele w zimowe popołud-

141

lic ani żadnej innci pociechy. Stare, poszarzałe domy 1 Jakieś okno. jakieś drzwi, znowu okno. jeszcze inne okno. 1 za którym kobieta rozdmuchuje żar w piecyku. Wszystkie I te domy należały do pani Eleny i jej braci: domy czynszowe. 1 jak to nazywali. Ulica z popękanym brukiem. Dzieci I bawiące si§ w piłkę na jezdni rozstępują się. by ją przepuś- I cić. Któreś pomachało jej. Kto to może być? Znowu zbijają I się w grupkę, by kontynuować odwieczną zabawę. Dom I Violety. Zakochana. Zakochana.-

Hamuje z wściekłością. W ustach Alvara to słowo I nabiera obrażliwcj treści. Jeszcze boli. Ale tego, żc użył go I w odniesieniu do niej i do Mai. i to z wściekłością, tak. z I wściekłością, tego nie odbierze jej nikt, wyzwala ją to I niczym uderzenie, odcinające wiążące ją cumy. Może iść. dokąd chce. Robić, co chce. Ale kiedy już go odszuka, znajdzie i zbawi raz jeszcze, jak zwykle, nie będzie już wiedziała, co robić. Zakochana. Tak powiedział Alvaro. Jednak kiedy puka do przeszklonych drzwi Violety, nagle ogarnia ją śmiech, bo nic wic. co zrobić z absurdalnym słowem, jak nie wiedziałaby już; co zrobić z nurkami, o których rozprawiała Tila i Estevezowie.

- Jaka pani wesoła, pani Chepo...

i Co za ziąb. kobieto, o Boże...

- Proszę wejść.

Stały w przedpokoju. Viólela zamykała drzwi. Tylko czaple na szybach jakby wynurzały się z mgły.

Chepa zatrzymuje Vióletę i mówi jej konspiracyjnym szeptem:

1 Dziś rano przysżedł się ze mną zobaczyć.

i Np Boga. pani'Chepo...

- Nie pokazał się tutaj?

Violeta składa ręce.

- Niech Bóg broni, proszę pani. jeszcze by tego...

- Ale gdzieś się kręci w pobliżu.

- Mówił mi don Alvaro dziś rano.

- Gdzie może być?

Po co miałaby go pani szukać?

I Wiesz. eo mu A|varo p0Wiedział?

1 Powtórzył mi. Maya pewno wściekły.

- Mozę zrobić jakieś głupstwo.

- Zeby tylko tu nie przyszedł, o Boże!

142

I Dlatego przyjechałam.

- Marujita pewno wie...

I Tak. Pojadę do niej. Robi się późno.

Jakieś niemowlę wrzeszczy w głębi domu. Chepa poc/.ula trop. Idzie korytarzem.

- Maruxa Jacqueline?

Violeta uśmiecha się.

I Tak. Niech pani zobaczy.

I - Ą Mirclla i Fausto też są?

- Ano. Nie puściłam ich. bo się boję. że Maya może się pokazać, jak będę sama. Pani wie. jaki on jest. kiedy go

I złość weźmie.

- A jak mała?

Uśmiech znów zabarwia twarz Violcly.

- Pani wejdzie...

Sypialnia Violety cuchnie żarzącymi się węglami, nie­mowlęcą kupką, mlekiem. Tuż przy piecyku, na oparciu krzesła, suszą się pieluszki. Fausto, wyciągnięty na łóżku.

czyta gazetę. • Przy nogach łóżka, odwrócona tyłem do niego; Mirclla trzyma na rękach Maruxç Jacqueline, potrząsa butelką, próbuje, po czym wpycha ją córce do buzi. Światło pada z cztcroramiennej lampy z jedną tylko nieprzcpaloną żarówką.

- Maruxa Jacqelme. spójrz, kto to przyszedł do ciebie z wizytą.

Fausto i Mirclla podnoszą wzrok i wstają. Chepa pod­chodzi do łóżka, zdejmuje swój sobolowy kołnierzyk i zbliża się do Maruxy Jacqueline. Pieszczotliwie dotyka jej buzi i dziewczynka uśmiecha się. Ma tylko jeden ząb. tak samo jak Mi rei la.

- Jak się masz, moja śliczna?

- Dzień dobry, pani Chepo. Fausto, przywitaj 110 się. taki niewychowany ten mój stary...

- Dzień dobry pani.

- Co słychać. Mirclla. Dzień dobry. Fausto. Jak się miewacie? Jak tu wspaniale, jak cieplutko w środku. Daj no mi wziąć małą.

Wszystkie trzy krążą wokół lego szmacianego tobo|ka, który położyły na materacu pokrytym cienkim płótnem. Fausto przygląda się z zadowoleniem. Nic powinnaś jej lak ciasno zawijać. Mirclla. mówię ci. że teraz niemowląt

14.1

prawie się nie zawija, widzisz, cala jest spocona, przez to, że tak ją zawijasz, to ci się odparza, sama zobacz, pokażę ci, o widzisz? Mnie się zdaje, że jest podobna do Violety, no, zresztą sama nie wiem, nie znam przecież mamy Fausta, więc skąd mogę wiedzieć, ale do Violety na pewno jest podobna, nie bądź taka uparta, Mirella, nie tak mocno, przecież ci mówię... zobacz, podaj mi te pieluszki, jeśli już wyschły. Kiedy wszystko jest gotowe, Mirella bierze córkę, a Fausto bez słowa odbiera ją od żony. W tym momencie Maruxa Jacqueline zaczyna płakać. Violeta mówi:

- Co za płuca, już teraz by mogła sprzedawać gazety... Fausto wybucha śmiechem, po czym kołysze małą, żeby się uspokoiła.

Violeta podgrżewa tortillę na węglach, które odgarnia na stronę, i podaje filiżankę bardzo mocnej herbaty Chepie, która siada na krześle nie bacząc na leżącą na nim pieluchę. Co można zrobić, żeby dzieciak tak się nie odparzał? A Maruxa Jacqueline wcale przecież nie zlewa się tak dużo... Fausto znów wyciąga się półleżąc ría łóżku, wsparty na łokciu, i bierze gazetę, jakby chciał ją rozłożyć, ale nie rozkłada, bo przysłuchuje się rozmowie trzech kobiet: pieluszki, butelka nie powinna być taka gorąca, tak teraz mówią, powiadam ci, że kiedy urodziła się moja starsza... W nocy śpi po prostu jak kamień i Fausto wcalé nie m usi do niej wstawać, i nie płacze, naprawdę, jedyne, co niedobre, to że rńama ma taki lekki sen. Ale przecież już ci mówiłam, że mogę spać w pokoju od tyłu. Mirella, i nawet nie będę wiedziała, że mam dziecko w. domu, tyle tu miejsca przecież, powiadam ci, będzie nam wszystkim bardzo wygodnie...

- A co pan sądzi, Fausto?

- Uważam, że bardzo dobrze, pani Chepo...

Przed jej przyjazdem uzgodnili już, że tę noc spędzą w domu Violety, Że się przeniosą, bo pani Violeta wolałaby nie być sama przez tę historię z Mayą...

- Wygadujesz głupstwa, Violeta, co ci może zrobić.

- Och, proszę pani...

To było dawno temu. Weź pod uwagę, że ostatnio • S'^ ° w'c^e częściej koło Marujity Bueras niż w pobliżu którejś z nas. Jeśli komuś będzie się naprzykrzał, to

- fak pani myśli?

- Pojedźcie po jakieś rzeczy, żebyście mogli spędzić tutaj noc, a ja przez ten czas posiedzę z Yioletą, ale pospieszcie

Psię.

Kiedy Mirella i Fausto wyszli, zasłoniły żaluzje. I zaczęły rozmawiać o różnych sprawach, o rzeczach łatwych i miłych, o pani Elenie i co może się dziać z jej braćmi i z dziećmi, i wnukami jej braci, prawie nigdy ich nie widuje­my, bo sama wiesz. Viole ta/ rodziny oddalają się od siebie, a jak ma się własne wnukir to już na nic nic ma czasuv zwłaszcza że Meche i Pina. sama wiesz, jakie one są, a moje wnuki już wyrosły, nawet ich prawie już nie znam, to co mówić o innych, ale wiem, że jest ich pięcioro... a jak teraz trudno o prawdziwie dobrą herbatę albo o olej. jak to kiedyś robili, ten olej Betu, pamiętasz. Ale kiedy Violeta wyszła, by przynieść trochę węgla z podwórka, znów zaczęłam się bać. Nie o Violetç. O Mayę. Co tu właściwie robię, kłopocząc się o Maruxç Jacqueline i o olej Betu? Już będzie ze dwie godziny, dwie i pół. trzy godziny, jak siedzę i dotrzymuję towarzystwa Violecie, czekając, żeby pan przy­szedł, Maya, a pan nie przychodzi. Pewnie pan jest u Marujity. A może ona będzie choć wiedziała, gdzie pan jest, w którym z labiryntów tego życia, którego nie znani, śmiejąc się ze spraw, których nie znam. nienawidząc, pożądając i kochając ludzi, których nie znam. Marujita jest bramą. Ale nie mogę zostawić Violety samej. Kładzie się obok Maruxy Jacqueline. Owija sobie fulro wokół szyi. Zaciska pięści, podczas gdy Violeta pochyla się, by ułożyć węgle w popiele, wylatują jej. nie. nic, nie powinnam się denerwować. Ale nie jestem zdenerwowana. Jedyne, czego chcę, to pójść sobie stąd, by go szukać. Od tyłu łydki Violety wyglądają młodo. Pewna myśl przychodź i jej do głowy, nagle tłumacząc sprawy niezbyt jasne.

- Violeta...

- Słuchani.

- Powiedz mi jedną rzecz.

Violeta podchodzi do łóżka.

- Co takiego, pani Chepo?

- Coś mi właśnie przyszło do głowy.

- Co?...

- Nie bój się.

i

v

To ona się boi.

- Nic.

Najlepiej, jeśli zapyta wprost.

i Kochałaś się kiedyś z Alvarem?

Twarz Violety zmieniła się. Zakryła ją rękami i oparła łokcie o oparcie łóżka z brązu. Niech płacze, niech płacze ta kobieta, która nagle przestała być obęa i która mnie nie Obchodzi. Co za-wstyd, proszę pani. co za. wstyd. tak. to prawda, ale taka już ona jest. jakby zły duch w niej siedział, co ma poradzić, a don Alyarito taki był samotny w domu na Agustinas, lak. don Alvarito... kiedyś. Dawno temu. Ale niech pani przypadkiem nie myśli, pani Chepo kochana, żc po tym. jak się z panią ożenił, nic. nie. broń Boże. co to. lo nie. niech nie myśli, żc taka z niej niewdzięczna bezwstyd- niea. tyle zawdzięczam pani Hienie i państwu, żc sama nie wiem. jak mogę być laka... W porządku, kobieto, w porządku, niedenerwuj się. jeszcze możesz dostać zawału, a nie warto. Ale Chepa podnosi się i naciąga rękawiczki. Nie warto, bo to już tak dawno temu. Violeta okazała się lą możliwą konkurencją: niezbyt lo szacowne, pewnie, coś. co nie powinno zdarzyć się ze służącą, ale co zarazem uwalnia od tylu spraw.:. Poklepuje dtoń Violety.

- Zla pani na mnie.

Nie chcę. żebyś to zauważyła.

- Ależ. kobieto, co też ci przychodzi do głowy, na Boga!

- Zostawia mnie pani samą. a on może przyjść.

- Nie. nic przyjdzie.

P Nie jestem pewna. Kłamię.' żeby Violeta mnie nie zatrzymywała, bo chcę iść go szukać... Lekka i wolna teraz, wychłostana wszelkimi możliwymi wichrami, kióre me mają nic wspólnego z ,tym pokojem, gdzie słyszy oddech niemowlęcia, żarzą się węgle i'jest ciepło. Jestem taka sama jak Violeta. Mogę iść szukać go. Nie ratować. Po prostu szukać. Jak łatwo przychodzi kłamstwo.

- Nie. A poza tym Mirclla zaraz się zjawi.

- Gdzie chce go pani szukać?

- Nie wjem. Najpierw u Marujity. Potem sama nie wiem.

L

- Żeby się tylko pani coś nie przytrafiło.

- Och, Violeta, strachliwa się robisz...

- To pewno na stare lata...

Idzie ku drzwiom sypialni.

| Nie pożegna się pani | Maruxą Jacqueline? Chepa udaje, że nie słyszy, i wychodzi.

Jedna... dwie... trzy... cztery.

Nie, trzy. Ta ostatnia to nie animila, tylko odblask świateł jej samochodu na puszce wyrzuconej na linię kolejową prowadzącą do portu. Ale ciągną się dalej: cztery, pięć. Mówią, że to wypadki z pociągu. To nieprawda. Po drugiej stronie rozrasta się bez końca osiedle, sieć wychwy­tująca tych, których miasto wy rzuca jak odpadki: labirynt z gliny, kamieni i gruzów, z puszek, desek i blach, zwalonych byle jak, bezładnie, przez nowych mieszkańców, co przy­nieśli ze sobą trochę gałęzi, jakieś cegły i składają to wszystko do kupy z pomocą ziemi, utwardzają kamienia­mi, zabijają gwoździami i oto rodzi się nowa komórka powiększająca tę zrakowaciałą, rozrastającą się narośl. Dalej - wysypisko śmieci. Jeszcze dalej rzeka. A na samym końcu wieże sygnalizacyjne i transmisyjne i zbiorniki gazu, i kolorowe światła, które obracają się bądź trwają spokoj- niŁ_przekazując jakieś sygnały.

¡Chepa zna to osiedle za dnia i tylko jego zewnętrzną część, tę wychodzącą na ulicę, z której niczym rzygowiny wylewają się obszarpani mieszkańcy osiedla, by rozproszyć się po mieście w poszukiwaniu pracy, kradzieży i rozrywek.,

To oni są unimilus. To oni, a nie pociąg z tymi, z których powstają dnimilas. Płomień świec wydaje się szczególnie chybotliwy, kiedy patrzeć na animitus w ciemne popołud­nie, gdy właśnie zbiera się na deszcz. Zatrzymuje samochód i schodzi niewielkim zboczem.

Wie, że w takich osiedlach strzelnice ustawiane są na < peryferiach. Ale tutaj nie ma peryferii: już u stóp zbocza zaczyna się chaos, otwiera labirynt. Nie powinnam. Chcę wracać. Jest za ciemno i nie wiem, gdzie iść. Zapomniałam zamknąć samochód i zdjąć wycieraczki, na pewno mi je ukradną, ale nie mogę wrócić. Co za niewygoda wspinać się tak po zboczu na obcasach.

Dostrzega jakieś oświetlone drzwi, okna ze słabym światełkiem wewnątrz, ale wystarczy pójść nieco dalej, a już martwe odpadki jakichś rzeczy, sterty gruzów lub na wpół wzniesione mury nakładają swoje cienie i rozkład świateł ulega zmianie. Przypadkowość konstrukcji nie przewiduje perspektywy ani ulic, tak więc istnieje jedynie nagłość ścian i ciemnych zaułków, którymi Chepa posuwa się-bądź wycofuje lub krąży, nie pojmując, (Jlaczego w ciemnościach wszystkie' ściany zdają się identyczne. Błoto oblepia jej pantofle ze wszystkich stron. Z mrocznych wnętrz obse­rwują ją jakieś twarze. Po trzech minutach pobytu w osiedlu nie umiałaby już znaleźć miejsca, skąd wyruszyła. Wola jakąś dziewczynkę ssącą palec na progu domu.

- Słuchaj, gdzie tu jest strzelnica?

- Chce pani postrzelać?

- Nie... nie wiem... Gdzie to?

- Kupi mi pani kolejkę?

- Jesteś na to za‘ mała.

- To nie zaprowadzę pani.

- Bezczelny dzieciak.

- Co to są te pieski, co pani ma na szyi?

- Sobole... no... zaprowadź mnie.

- Zaprowadzę panią, jak dostanę jednego takiego pie­ska.

- Nie. Kupię ci kolejkę do strzelnicy.

Dziewczynka rusza w podskokach. Chepa musi biec, by

nie stracić jej z oczu w gmatwaninie chałup, niczym polipy piętrzących się jedna na drugiej, Idą zaułkami i ścieżkami, wchodzą niespodziewanie do jakiejś izby bez dachu ani podłogi, gdzie dwaj mężczyźni grają w karty na skrzynce po cukrze, po czym dostają się na jakąś inną, wijącą się uliczkę i wreszcie przechodzą przez dziurę: obwisła girlanda żaró­wek obramowuje estradę, na której się znalazły. Spoza girlandy tysiące oczu przyglądają się jej z ciemności. Oparta łokciami o drewnianą balustradę, ponad proporczykami z upstrzonej przez muchy i wypłowiałej bibułki, wpatrzona w ciemność stoi Marujita, a obok niej trzy strzelby. Chepa widzi jedynie jej ondulowaną szopę, wałki tłuszczu na biodrach, posiniałe nogi. Ale to ona. Ma głowę schowaną w ramiona i ręce skrzyżowane na bluzce, by chronić się przed zimnem. Dziewczynka jest tak mała.że niemal nie musi się 148

schylać, by przejść pod balustradą, i podchodzi do Maru- jity , która próbuje odebrać jej strzelbę, bo mala już zdążyła ją złapać. Chepa stoi wyczekująco pomiędzy tarczami strzelniczymi. Dziewczynka mówi coś do Marujity, ta zostawia jej strzelbę i odwraca się. Posiniałe rysy tej wymalowanej wulgarnej twarzy, oczy, które już nawet nie zadają sobie trudu, by patrzeć; dolna warga dygoce. Proszę pani, poszedł do pani, jak to nie widziała go pani, to musiał | pójść do Viołety, tak powiedział dziś rano, kiedy wycho­dził. Tak, tak, był tutaj, mieszkał ze mną w zagrodzie tam dalej, w tamtą stronę... chciał się z panią zobaczyć, żeby mu pani dopomogła, żeby pani nam obojgu dopomogła, i miał pani przyrzec.

- To znaczy, że pamiętał o mnie?

Marujita tak o niego dbała. Już od lat Maya nie może znaleźć pracy i znika na cale miesiące, i żyjemy z tej strzelnicy, a sama pani widzi, że tu prawie wcale ruchu nie ma. Spędza miesiące w szpitalu dla pijaków, potem wycho­dzi, no to wraca wtedy do niej, która zostawiła Buerasa dla Mai, kiedy ten go nabrał, zostawiła też drugiego męża, kiedy Maya wrócił wtedy z północy. Jej drugiemu mężowi nie podobało się, że Maya kręcił się bez przerwy wokół domu i przez cale miesiące sypiał u nich na podłodze jak jakiś kundel, obok łóżka, w którym myśmy spali, i przez jakiś czas pozwoliliśmy mu, żeby prowadził strzelnicę, ale za dużo pił i pokradł strzelby, i oddal je w zastaw, sama pani j widzi, teraz mi tylko trzy zostały. Kupiłam dziesięć przy­zwoitych, z oszczędności, co miałam z czasów, kiedy sprzedawałam ubrania. Pewno, że latem idzie lepiej. No i W niedziele. Ale niech pani nie myśli, że dużo lepiej. Nic da się dużo zarobić z trzema strzelbami, no już, mała, zostaw to i idź sobie, jak nie chcesz oberwać klapsa. Wtedy Maya przychodził do domu wychudzony do ostatka, wie pani, i patrzył tak proszalnie, zna to pani, i człowiek wic, że kiedy tak patrzy, jakby nic nie widział, to zaraz go złapie czarna ręka, biedaka, i będzie musiał leżeć lak. Bóg wie jak długo i patrzeć w sufit... zresztą, co tu opowiadać, sama pani wie. Mówi, że w końcu złapie go czarna ręka i już nie puści. Tak mi chodzi po głowie, że może dziś przyszła na to pora, bo ostatnimi czasami źle bardzo z nim było, powiem pani...

- ... i mówił, że to wszystko pani wina.

- Moja?

- Tak. Przez to, że go pani wyciągnęła z więzienia. Tak mu tam dobrze było. I to prawda. Potem taki się z niego zrobił bogacz, że przez to wszystko oszukał Buerasa i zaczął grać na wyścigach i w ogóle pożyczał na prawo i lewo, a, kiedy już mu nic nie zostało, no to zaczął pić. Mówi, że lubi szpital dla pijaków, bo mu przypomina Zakład.

- Gdzie jest?

- Szpital?

- Nie, Maya.

- Poszedł do pani..

- Tak, rozumiem, ale potem.

Marujita stanęła wyprostowana. Opuściła teraz ręce.

- Wie pani co, dość już tej całej sprawy. Napytała nam pani dość biedy przez to pani dobre serce. Niech go pani szuka. Może być wszędzie, nawet tutaj, w jąkimś kącie w osiedlu, wielkie jest i sama nie znam całego. Ja mam już powyżej uszu tego wszystkiego. A Maya powiedział, że jak pani ma takie zachcianki i chce mieć przyjemność, no to­to niech pani zapłaci...

- Jakie zachcianki?

- ... no, że pani na niego leci.

- Tak powiedział?

- Dlatego poszedł odszukać panią, bo już nic nam nie zostało.

Marujita przyglądała się jej dłuższą chwilę.

- Pani wie? On się pani boi. Czasami kiedy się kładł do łóżka, zaczynał mówić i opowiadał, jaka dobra pani była dla niego... nikt taki nie był... nawet jego matka, nikt. A znowu innym razem to myśli, że pani będzie go szukać, i chowa się, i ucieka, żeby tylko go pani nie znalazła, i mówi, że pani przyjdzie po niego, żeby go znowu zapędzić do pracy i śledzić z daleka. A jeszcze kiedy indziej, zwłaszcza jak jest po kuracji, no to mówi, że jedyne, co pani od niego chce, to to właśnie, że pani leci na niego i tyle, i płacze, bo tęskni za panią. Po co go pani wyciągnęła! Nie mogła pani znaleźć sobie jakiej innej rozrywki? Przedtem, jak siedział w Zakładzie, tośmy pisali do siebie i kochaliśmy się, ale potem, teraz jak żyjemy ze sobą, to już nigdy nie jesteśmy sami, bo ciągle sobie o pani przypomina, a kiedy jest spity i

ISO

mnie w łóżku całuje, to zamyka oczy i raz powiedział pani imię, jakbym ja była panią,

- I żadnego innego imienia?

- Jakiego innego?

Język zaczął się jej plątać, gdy próbowała je wymówić.

- Violeta.

- Dzisiaj, dziś rano powiedział Violeta. Ale poszedł do pani, znam go, nawet słów mi nie trzeba, wiem, że kifcdy tak patrzy, to o pani myśli. Bo choć wyklina na panią, to panią kocha/Czasami mówi, że dziwka z pani... pani wiejący są mężczyźni, myślą, że każda kobieta to dziwka. Ale Violety Inie kochał. Wcale. Mówił, że egoistka. Skąpa. I że udaje

I Bóg wie co... Ale kiedy indziej, w nocy, zwłaszcza jak się I robił czuły, to wiedziałam, że o pani myśli...

- I wtedy mówił Chepa?

- Nie: pani Chepa.

R 1 A... I poszedł się ze mną zobaczyć?

I - Tak powiedział. Że mu się znudziłam. Że pani nie da I mu umrzeć z głodu. Ale pani mówi, żego pani nie widziała.

I Może i w ogóle z osiedla się nie ruszył...

Możliwe. Ta kobieta będzie starała się przeszkodzić jej, i nie dopuścić, by go znalazła, bo on jej nie kocha i jest i zazdrosna. Najlepiej zasłonić usta przed zimnem i poku- I sami i uciec od niej, odmówić, nie dać jej jałmużny, o jaką I prosi, mówi, że nie ma za co jeść, będę musiała dać w zastaw I oświetlenie, a tyle żarówek przepalonych, albo i strzelby,

I ale wtedy to co mi zostanie. Nie otworzę ust i nie dam jej I jałmużny, choćby miała umrzeć z głodu. Wolę się schylić i przejść pod balustradą, i pójść w ciemność nie słuchąjąc jej, bo nie chcę się już w to wplątywać. Zmęczyło mnie J ratowanie go. Wybaczanie. Nie to powinnam zrobić.

I Jedyne, co powinnam, to pozwolić, żeby czarna ręka Mai

mnie też schwyciła, a wtedy tak...

Przechodzi przez boisko piłkarskie otoczone poczwarą osiedla, które rozprzestrzenia się i rośnie, przez ten labirynt nor, rysujący się chropawą linią pod pułapem nieba: musi I wejść w labirynt, by móc z niego wyjść. Nie wie, którędy ani ' w jakim kierunku. Po drugiej stronie boiska jest strzelnica F obramowana girlandą żarówek. Marujita mogłaby jej powiedzieć, w którą stronę, ale tylko oddaliłaby ją od Mai, nigdy nie pokazałaby jej, gdzie go szukać: Marujita, wsparta

ISI

na łokciach o balustradę, spogląda w ciemność, w której ona zniknęła.

Musi prześliznąć się bokiem między dwiema niemal stykającymi się ścianami. Nadal idzie zaułkiem. Nagle, w jakimś oknie bez światła, twarz mężczyzny patrząca na nią z odległości paru centymetrów: czuje w jego oddechu tytoń i pożółkłe zęby. Ucieka. Bez końca otwierają się przed nią nieregularne polipy, mnożą się mury powstałe z odpadków budowlanych, z puszek, drewna i gliny, jakaś ściana z futryną, ale bez drzwi, i pustka za nią, maleńkie okienko pozbawione szyb, żarówka, która ledwie się żarzy, oto­czona sześcioma twarzami zajętymi jedzeniem, dym sma- żeniny, zidiociały bełkot jakiegoś radia, kiosk spożywczy, gdzie sprzedają kartofle i coca-colę. Ledwo już idzie na swoich wysokich obcasach.

Dziewczynka stoi przed nią i przygląda się.

- Skąd się tu wzięłaś?

- A co to panią obchodzi?

- Jak mam stąd wyjść?

- Powiem, jak mi pani da tego pieska.

Dziewczynka nie wie. Tylko chce ją okraść. Owija

szczelniej kołnierz wokół szyi. Żeby ktoś dorosły, kogo można by zapytać... ale tutaj ściany nie mają okien, a jeśli nawet mają, to nikogo nie ma w środku. Na progu jakiejś chałupy dwóch chłopców pali papierosy.

- Słuchajcie, dzieci...

Podchodzą, ale trzymają się w pewnej odległości.

- Znacie może kogoś, kto się nazywa Maya?

- Maya?

1 Ty, ona się pyta o jakiegoś Mayę...

- A bo ja.wiem, proszę pani...

- Jak to?

- No bo który Maya?

- Maya jak ta szlaja..'.

Śmieją się nie z żartu, tylko ze mnie. Powinnam pójść dalej, bo taka jestem zmęczona. Te obcasy... szczęście, że wzięłam futerko, bo bym zamarzła. Już nie dla mnie takie wyprawy. Powinnam tak jak Violeta, co siedzi w domu po całych dniach, na krześle, w łóżku, objadając się, w rozpadających się kapciach... nie ma w niej tego niepokoju, żeby chodzić, szukać, a przecież tylko o cztery lata starsza

152

ode mnie. Tutaj wszyscy powinni znać Mayę, żebym tylko mogła kogoś zapytać...

Ale nie ma nikogo. Wszystkie drzwi pozamykane, wszysr tkie żarówki wygaszone i Chepa brnie na ślepo pomiędzy I kształtami nieregularnymi niby skały, między którymi i ledwie udaje jej się przecisnąć. Nie może usiąść na ziemi.

Nie wolno jej. Nie myśl o Violecie wyciągniętej na łóżku, f słuchającej jakiejś komedii przez radio w swoim pokoju, ciepłym od węglowego żaru. Tylko dzieciaki ciągle idą za nią. Trójka. Ta mała przyłączyła się do nich i wszyscy troje idą za nią popalając papierosy. Lepiej zaczeka na nich. i Stają naprzeciw niej W kałuży, której zdają się nie zauwa- [ żać.

- Zaprowadźcie mnie do Mai.

Mala zwraca się do swoich towarzyszy:

- Widzicie, jakie ma pieski?

- Piesiu, piesiuniu...

Mała roześmiała się.

- One są zdechłe.

- A skąd wiesz?

- Sama je zabiła, bo jest niedobra, i założyła sobie jak i szalik na szyję... sami zobaczcie...

I Chepa przycisnęła futro do ciebie.

I i - Przecież wam mówię, że chcę znaleźć Mayę.

- Ale jakiego Mayę?

- To pewnie o Mayitę chodzi, mówię ci...

1 Nie może być Mayita, pewnie jakiś inny.

- Powiemy pani, gdzie Mayita, jak nam pani da pieska. Nie, dwa. Najlepiej trzy, żeby było dla każdego, przecież ma pani cztery, to i dla pani zostanie... tutaj wszyscy jesteśmy równi. Prawda, proszę pani?

Dlaczego nie chcą odpowiedzieć na jej pytanie? Dlaczego się z niej śmieją? Dzieci w osiedlu, które ona odwiedza, są inne, nawet te najmłodsze, najbiedniejsze. Pytają ją, czy to pieski, | zadowaląją się odpowiedzią, jaką im daje. Te nic. Wiedzą, że to nie psy. A mimo to ciągle wołąją piesiu, piesiuniu, a ona poprawia je sobie na szyi, bo boi się, że uciekną do tych dzieciaków, które zbliżyły się do niej. Jeden jest bez oka, chudy i rozdygotany. Drugi ma oczy niebieskie, a może piwne, w każdym razie jasne i błyszczące jak szklane oczy jej soboli. Też dygocze. A twarzy dziew-

czynki niemal nie daje się dostrzec pod strzechą włosów. Wszyscy troje są na bosaka. Czuje od nich zapach brudnej bielizny, kwasu, parafiny i włosów zbitych w kołtun. Chepa ledwo słyszy samą siebie, kiedy znów zadaje im pytanie:

- Nie znacie może?...

Jakby byli głuchoniemi. Przedziera się przez ustawiony naprzeciw niej szereg, trójka rozstępuje się, by ją przepuś­cić, po czym robi w tył zwrot, by popatrzeć za nią. Wchodzi w jakiś zaułek, po czym znika w następnej uliczce. Dokąd idzie? Zawołać Maya... Maya... dać mu znać, że jest tutaj, w I tym gąszczu, i że chce, by tym razem to on ją uratował. I Dzieciaki znów są za nią. Ale po chwili już nie, a ona skręca I na jakimś rogu, jeśli można tak nazwać nieregularną linię chałup wspartych jedne o drugie i pozostawiających pust­kę, gdzie wszystko się gmatwa. W domach ludzie jedzą, gotują, ziewają, palą. Spyta w następnych drzwiach. 1 kiedy I w końcu postanawia, że tutaj, nie ma już nikogo, kogo I mogłaby spytać o cokolwiek, tylko zburzone ściany i dachy I z gałęzi przywalonych kamieniami, by ich wiatr nie porwał. I Schyla głowę i przechodzi na drugą stronę. Dzieciaki czekają tam na nią, teraz już pięcioro i pies. Ta mała coś za cwana, może to wcale nie dziecko, tylko starucha albo karlica. Chcą czegoś. Odebrać jej coś. Znów to wrażenie, które czasami miewa pośród biedoty u siebie w osiedlu: są żarłoczne, chcą ją pożreć, wyszarpać z niej kawałki ciała, by się nimi pożywić, a czasami, we śnie, wydaje jej się, że ma tysiące sutek i że tysiące mieszkańców jej osiedla, mężczyź­ni, kobiety, dzieci, staruchy, przyczepione są do tych sutek i ssą je, i że nagle już nie ssą, tylko gryzą, najpierw jakby w zabawie, dla przyjemności i ona prosi, by gryźli delikatnie, ale żeby jeszcze trochę, żeby nie przestawali, tyle że później wpadają w uniesienie i gryzą coraz mocniej i mocniej, i zaczyna krwawić, i płacze, i wyszarpują z niej kawałki, które pożerają łakomie, a ona płacze jeszcze głośniej, bo nie może znieść bólu, i zaczyna krzyczeć, ale jest to zarażeni cudowne, bo przecież żywią się jej ciałem i poprzez nią TOSną> grubieją, zdrowieją, a ona chce ofiarować siebie, nawet jeśli zabiją ją bólem, nie, niech jej nie zabijają, prosi ich tylko o jedno: niech zostawią jej maleńki płomyczek życia, by mogła być świadoma, że ich karmi... te dzieciaki gapią się na mnie i śmieją się, bo chcą mi zabrać futro.

gotowe rzucić się na mnie razem z tymi wygłodzonymi psami, które do nich dołączyły. Muszę im coś powiedzieć, żeby je wystraszyć. To w końcu tylko dzieci: i Idźcie do domu, przeklęte bachory. Co robicie na ulicy

o tej porze?

Dziewczynka wybuchnęła ostrym śmiechem, jak staru­cha. W głębi uliczki jakiś mężczyzna pali papierosa na progu swojej chałupy. On musi coś wiedzieć. Jak dotrzeć do niego? Nie może, bo dzieciaki i psy osaczyły ją pod ścianą. Jedno z nich pyta dziewczynkę, a może karlicę:

I Podobają ci się?

I Ładne. Takie malutkie.

I Mają oczy z brylantów.

1 Z takich jakby żółtych brylantów.

Wszystkie dzieciaki rozmawiają o sobolach, trzymając ją uwięzioną pod ścianą, choć stoją w pewnej odległości. Mężczyzna na progu zaciąga się... widziała go przedtem. W innej części osiedla. Wiele razy. Jakby jej długa marszruta wcale nie była długa, lecz po spirali, jakby ciągle wędrowała po tej samej okolicy, mijała te same drzwi, ciągle w pobliżu tego człowieka palącego swojego papierosa na progu tego samego domu. On wie, muszę krzyknąć do niego:

- Widział pan Mayę?

Mężczyzna znika w głębi. Jakiś dzieciak wybiega z tej samej chałupy, jakby miał przynieść odpowiedź na jej pytanie, ale dołącza do gromadki i Chepa traci go z oczu pośród tylu twarzy, tylu oczu wpatrujących się we mnie z ciemności. Które z nich przyniosło mi wiadomość, że Maya jest u Violety? No jasne, poszedł tam, najpierw przyszedł zobaczyć się ze mną, a potem do niej. Chcpa wymyka się przez szczelinę między domami, bo jest to jedyne przejście, jakiego nie obstawiły dzieciaki - i idą za nią tym przesmy­kiem, aż docierają do bardziej otwartej przestrzeni. Ktoś podnosi perkalikową zasłonkę w drzwiach, by przyjrzeć się jej, po czym opuszcza ją. Ten sam mężczyzna? Zapytać go teraz, już nie o Mayę, tylko którędy powinna iść. żeby dojść do Viołety, by podzielić się z nią tym, czym podzielić się należy, jako że dotychczas dzieliłyśmy się wszystkim. Stawić czoło tej plątaninie dzieci i psów, przejść przez nią, zostawić ich za sobą, iść naprzód albo może nie iść już naprzód, bo nogi uginają się pode mną i w oczach ćmi się od

155 „

zmęczenia, dziesięcioro, piętnaścioro dzieciaków idących za mną krok w krok; naśmiewających się, bo chcę iść do Violety. Ale ich nie interesuje nic poza moimi sobolami, dlatego za mną idą, dlatego zwołują inne dzieciaki, wycho­dzące z innych drzwi i spomiędzy gruzów. Dziewczynka o głosie mężczyzny palącego jednego papierosa za drugim chce ukraść mi futro. Bo myśli, że to zabawka. Nie, nie myśli, że to zabawka. Te wszystkie otaczające mnie twarze wiedzą, że to nie zabawka, i domagają się jej. Coś szepczą. Źli są na mnie.

- Dlaczego idziecie za mną, na Boga? Nic przecież nie mam. Przysięgam. Dałabym wam, gdybym miała. I jeśli nie przestaniecie mi się naprzykrzać, to zawołam policjan­tów. '

- 'Piesio, piesiunio...

Ktoś odpowiedział:

- Przecież nic nie robimy.

Inny:

- A może idziemy za panią, bo nam się pani podoba. A dziewczynka:

- Pani pozwoli dotknąć piesków, pani nie będzie niedo­bra.

Chepa cofnęła się o krok. Dziewczynka za nią:

- Widzicie? Takie są te damulki. Myślą, że się ubrudzą, jakby ich dotknąć...

- Nie, ja nie... ■' -.

- To pani da dotknąć.

- Chepa nie jest już zdolna powstrzymać dziewczynki, by nie zbliżyła się i nie pogłaskała jej soboli. Głaszcze, po czym zaczyna ciągnąć jednego za ogon, jakby chciała go wyrwać, obserwując przy tym reakcję Chepy. Ta siłuje się z nią, wreszcie ją odpycha. Dziewczynka woła do swoich towa­rzyszy:

- Chodźcie pomacać tylko, jakie delikatniuśkie.

Nim Chepa zdążyła się cofnąć, dziewczynka szepnęła cicho:

- A jakże to Maya pani nie pobrudził?

1 znika, połknięta przez tłum dzieciaków zbliżających się, by dotknąć futra, a Chepa broni się przed tymi dziećmi bez twarzy, pragnącymi dotknąć zwierzątek. Jakieś zasmarkane nosy, czyjaś chuda szyja, a potem, kiedy 156

zaczynają ją popychać i macać, cuchnące oddechy, dłonie lepkie od brudu. Chepa potyka się, nie widzi wyraźnie, teraz nic nie widzę, nogami stoję w jakiejś błotnistej kałuży, tam dalej jest wyjście, ale ich ręce dotykają mnie, głaszczą sobole, czyjeś żółte oczV, czuję twardość ich drobnych ciał. które walczą między sobą, by udało im się dotknąć, złapać mnie albo moje futro, depczą po mnie, pchają, już prawie nie mogę się ruszyć i wszystko zaczyna wirować. Proszę pana, jak wołać, żeby kto wybawił mnie od tych dziecia­ków, które chcą mnie poćwiartować i pożreć. Zdejmuje sobole i ciska je w powietrze w sam środek grupy, i słyszy ryk, kiedy dzieciaki podskakują, by złapać futro i rzucają się z wrzaskiem na ziemię gryząc się wzajem - kłąb okrut­nych ciał, które zapominają o niej.

Podnosi się wspierając o ścianę. Zdejmuje pantofle, bo złamał jej się obcas, i rusza drogą, niemal bez oddechu, prawie ślepa. Iść dalej, tam gdzie kończy się osada, a noc otwiera się i łączy z niskim i posiniałym niebem. Dzieci idą za nią. Ma poranione nogi. Wkrótce doganiają ją i otaczają kręgiem, już bez złości, już nie napastliwe. Tamtędy się wychodzi, tam nie ma już domów, gdyby tylko mogła dotrzeć... dokądś, gdziekolwiek, by wyjść z tego czarnego labiryntu pełnego patrzących ria mnie oczu. Upada, a jeden z chłopców pomaga jej wstać.

- No i czego chcecie, na Boga?

Ktoś wybucha śmiechem.

- Powiedzcie mi, którędy.

Ktoś ją przedrzeźnia:

- ...którędy?

Pozostali śmieją się. Aż w końcu Chepa nie może już dłużej. Pozostała jej zaledwie iskierka wściekłości, płomy­czek energii: wali torebką na prawo i lewo, niewyrozumia- ła, brutalna, uwalana ziemią, i otwiera się krąg dzieci i przepuszczają, by nadal tłukła powietrze, póki nie padnie. Siada i zaczyna płakać.

- Pomóżcie mi wreszcie, wy parszywe bachory. Dranie, przeklęte łobuzy...

Wtedy dziewczynka w jednym sobolu, niemal całkiem poszarpanym i zwisającym jej u szyi, znów ukazuje się w pierwszym szeregu:

- Nie widzi pani? *

- Czego?

| Że Maya miał rację...

Chepa podnosi się i torebką uderza małą po twarzy,

i A cć> ty możesz wiedzieć, diablico!

I pomimo zmęczenia, potykając się, upadając, potem podnosząc się z pomocą któregoś z dzieciaków, Chepa uporczywie goni małą, której już nawet nie dostrzega, diablico, ty diablico, ty wiesz, co Maya teraz robi, i nie chcesz mi powiedzieć, i nie chcesz mi pokazać, którędy się wydostać, żeby pojechać do Violety. Już nie widać domów. Ziemia jest miękka, a tam, po drugiej stronie, sylwetki zbiorników z gazem, ze światłami, które zapalają się i gasną: czerwone, żółte, i niebo spłaszczone niczym wieko z chmur. Nie sposób iść po tym miękkim i cuchnącym wzgórzu, w którym grzęzną jej nogi. Grupa rozprasza się, rozbiega, bawią się na śmietnisku w świetle księżyca, nagle odsłoniętego przez pędzące chmury i równie nagle zakry­tego: znajdują buty i zaczynają je przymierzać, któreś z nich odkopuje spluwaczkę i odlewa się w nią, gdy inni wtórują mu śmiechem i pokrzykują na psy. Ona nadal próbuje się wspinać, a może schodzić, wszystko wokół tak się kręci, nogi zostają z tyłu, przyklejone do smrodliwych odpadków,

i nie może ich wyciągnąć, i grzęzną coraz głębiej i głębiej, aż w końcu nie może, nie może i upada. Chce patrzeć na czerwone światła samolotu przelatującego bardzo nisko, ale nie ma sił nawet na tyle, by unieść głowę, a dzieciaki zajęte są zabawą. Chepa wyciąga się w tym miękkim i cuchnącym łożu i próbuje oddychać. Jej dłonie dotykają czegoś śliskiego, co rozpada się pod naciskiem i uniemoż­liwia jej oddychanie. Widzenie również. Jeszcze tylko uświadamia sobie, że jakiś dzieciak przeskakuje z psem nad nią, jakby była tylko innym rodzajem śmiecia. Ode­tchnąć...

Potem zamykają jej się oczy.

Niedzielna noc

W pokoju z balkonem stała komatla. A nad komodą, na tapecie, której wzónzatarł się od obrazów nigdy prze: nas nie widzianych, był gwóźdź, wbity krzywo i zbyt nisko. Na tym gwoździu wisiała reprodukcja klasycznego obrazu przedstawiającego pogrzeb w śródziemnomorskim kraj­obrazie, namalowanego przez Puvis de Chavannes. Nikt nie pofatygował się, by wbić gwóźdź w taki sposób, żeby obraz, uznany za tak brzydki, iź przeniesiono go do naszego pokoju, komponował się jakoś z komodą.

My jednak byliśmy nim zachwyceni. Wszystko, złociste niebo i przybrane kwiatdmi głowy, bez wątpienia działo się w krainie i w mitycznych czasach weksów. Kiedy Mariola Roncafon została zamordowana przez podłego szpiega drapsów, było rzeczą jasną, że zapragnęliśmy urządzić jej laki właśnie pogrzeb. Obmyślaliśmy go przez wiele dni. przeddzień urządziliśmy wstępne uroczystości: odwiedziny dostojników państwowych, znicze, wzniesienie pomni a pamiątkowego, zawieszenie broni, żałoba narodowa, końcu na wet babka z naręczem kwiatów przyłączyła się o

naszych lamentów. . u,„)„

Ucz Mariola Roncąfort posiadała wielką aucM^i kochanków wśród ludzi nauki, jej ojcem .) Pl nie . . . -święty, ogromnie wpływowy w kręgach nutbutnsktch. j j stosunki z aniołami były zawsze wyjątkowe. c,vmj śmierć nie wydawała nam się tak bo j/m. , ■ , „ chwilowym, jako że przy takim dostępu Uyile że d,.

takimi wpływami łatwo byłoby nam ją ms £

postanowiliśmy wskrzesić ją przede wszystkim dlatego, że doszliśmy do wniosku, iż okazałaby się mniej zabawna jako bogini niż jako ludzka istota.

Tak bardzo niecierpliwie czekaliśmy, by powołać ją

- znów do życia, że zaplanowaliśmy wskrzesić ją w następną niedzielę po pogrzebie. Ale nie było następnej niedzieli. Niedziele w domu babki zostały zawieszone i Mariola, niczym zwykła kobieta z krwi i kości, pozostała martwa na zawsze.

Tamtej niedzieli wszyscy spędziliśmy noc w domu babki. Spaliśmy razem w pokoju z balkonem, nie wiedząc, że śpimy tam po raz ostatni: Luis, Alberto, Marta, Magdaleną^ i jat Moi rodzice oraz ciotka Meche i wuj Lucho też nocowali w domu babki, w sypialniach na dole, zwykle zajmowanych przez moje kuzynki. Robiło się coraz póź­niej, a ona nie wracała. Ojciec i wuj Lucho kilkakrotnie przekładali porę wyjazdu z rodzinami, w oczekiwaniu na powrót babki. Ale nie wracała. Nas wysłali do pokoju z balkonem. N\e zamknęliśmy jednak drzwi i ze schodów nadsłuchiwaliśmy. Panowało poruszenie i dzwoniły telefo­ny. Była już późna noc, kiedy wreszcie z naszego pokoju zobaczyliśmy, jak podjechała karetka z mrugającym czer­wonym okiem. Dwóch na biało ubranych mężczyzn wniosło ją na noszach. Uświadomiliśmy sobie, żętym razem działo się coś naprawdę poważnego,.ponieważ dorośli mówili tak cicho, że ledwie udawało nam się pochwycić coś z ich rozmów. Ktoś wyszedł i wrócił z lekarzem albo może z paczką lekarstw, osłaniając się parasolem od deszczu, który nadal padał, czarny i gęsty. Siedzieliśmy oniemiali, niespokojni. Kiedy kazali nam zamknąć drzwi łączące nasz pokój z resztą domu, usiedliśmy po drugiej stronie na najniższych stopniach, by słuchać. Słyszeliśmy tak niewie­le, że w końcu kuzyni wysłali mnie, bym spytał, co się dzieje.

- Czemu te dzieciaki jeszcze nie śpią?

- Co się dzieje, mamusiu? '

- Nic.

- Jak to nic?

- Babcia zasłabła.

- Gdzie?

- Na ulicy.

- I nic więcej?

- Przecież ci mówię, że nic więcej. No już, do łóżka, mówię, i nie przeszkadzać nam, bo jesteśmy bardzo zajęci...

- A czy to nie znaczy, że?...

W głosie matki nie było ostrych tonów. Nie siedziała, jak zazwyczaj, z ciotką Meche rożmawiając i robiąc na drutach gdzieś w kącie. Siedziała przy ojcu na sofie w żółte paski, z głową pochyloną na jego ramię. Ciotka Meche paliła papierosa w fotelu naprzeciwko. Wuj Lucho był w środku, w sypialni, przewodząc zgromadzonemu tam konsylium: w końcu lekarze wyszli, zamknęli się z rodziną w gabinecie, a ja zostałem sam w salonie.

Nie było następnej niedzieli.

W poniedziałek zaprzyjaźniłem się w szkole z Fernan­dem i moje życie uległo zmianie. Zaprosił mnie na następny tydzień do swojego domu na wsi, nad rzeką, gdzie były łódki i psy, i sady lśniące od cytrusów, i wędki, i pudła z farbami, które należały do jego ojca, kiedy jeszcze żył, a których teraz my używaliśmy. Jego matka była młoda i bardzo ładnaJ Zakochałem się w niej bez najmniejszego trudu. A może tylko bawiłem się w zakochanie, niewiem, bo z tej odległości trudno uzmysłowić sobie dokładnie miejsce, gdzie przebiegała linia oddzielająca fantazję od tamtej rzeczywistości. W każdym razie byłem już po lekturze Mamy Koliber Bataille'a: między stertami pozbawionych okładek książek w pokoju z balkonem odkryłem oprawny tom „Illustration Théâtrale", z którego zachłannie prze­czytałem mnóstwo całkiem już niemodnych sztuk jak ta właśnie i jak Nąjpiękniejsze oczy świata. Matka Fernanda była moją Mamą Koliber: słuchała mnie w ciszy przed kominkiem, kiedy Fernando leżał już w łóżku. Albo wspinała się ze mną po górach. Albo krążyła pośród sadzonek w szerokim słomkowym kapeluszu, spod które­go, ocienione, śmiały się ze mnie, a czasem nie ze mnie, jej błękitne oczy. Mama Koliber. Tak ją nazywałem. A ponieważ ona nie znała tego utworu, nigdy nie powiedzia­łem jej, dlaczego dałem jej taki przydomek. Sentymentalny. Absurdalny. Ale wtedy będący nowością. Poruszyły się we mnie inne obszary i by znaleźć dla nich miejsce, musiałem uśmiercić inne rzeczy, żeby pomieścić w moim życiu Mamę

Koliber i te góry, i lasy, i rzekę. Teraz jednakże Mama Koliber i Fernando również przestali istnieć. Inne sprawy zajęły miejsce tego, co w owym czasie wydawało się wieczne. Potem jeszcze inne. Teraz wszystko to należy do świata równie pogrzebanego jak świat Marioli Roncafort.

Gdy wracałem z moich weekendów u Fernanda, dzwoni­łem do kuzynów, by opowiedzieć im o cudownościach Jakie widziałem i przeżywałem. Naśmiewali się ze mnie, że interesowały mnie takie rzeczy. Ja zaś zacząłem naśmie­wać się z nich, ponieważ ich nie interesowały. Świat nie był już taki jak przedtem. Czy to oni, czy też ja pozostałem samotnie w pokoju z balkonem, na którymś z bajkowych wzorów dywanu w kolorze suchara?

Rodzice byli uszczęśliwieni moją nową przyjaźnią i nowymi zainteresowaniami. W dniu urodzin podarowali mi strzelbę, żebym nie musiał używać pożyczanej broni, kiedy Fernando i ja, a czasem Fernando, ja i Mama Koliber wypływaliśmy łódką o świcie, by polować na kaczki na rzece, nad którą, o parę metrów od domu, zwieszały sit? warkocze wierzb. Ojciec był zadowolony, jak twierdził, ponieważ takie rozrywki były zdrowsze niż moje zabawy z kuzynami. Pozwalali mi jeździć do Fernanda, ilekroć o to prosiłem. A jako że Fernando zapraszał mnie niemal co tydzień, minęło wiele miesięcy, nim powróciłem do domu babki.

Poza tym nie wypadało, bym tam jeździł. Biedny Laleczka był bardzo chory. Kiedy w końcu pojechałem, Antonia opowiedziała mi, że Laleczka płakał bez przerwy i krzyczał, że nie chce umierać, i błagał o pomoc, bo się bal Próbowali go oszukiwać. Ale nigdy im nie uwierzył, nawet w ostatniej fazie, z ciałem zżartym od przerzutów: zawsze wiedział, że śmierć zbliża się krok za krokiem, i ze zwykłej sobie skrupulatnością odliczał te kroki i wvł z przerażenia, gdy je liczył. Aż w końcu-pewnego dnia, w pięć miesięcy po tamtej niedzieli, dziadek umarł. Wszystko było czarne i I lśniące na jego pogrzebie: trumna, którą pomagaliśmy nieść, buty, jakie nam sprawiono. Liczni panowie, równie nieskazitelni i upudrowani jak Laleczka, towarzyszyli nam na cmentarz Kiedy po spuszczeniu ciała do grobu zoczę- lSm\ Sl^ w-chodzie, oni wracali parami, rozmawiając między sobą bardzo cicho, niczym konspiratorzy.

164

Ledwo udało mi się rozpoznać babkę, kiedy ją znów zobaczyłem: staruszeczka. coś tam bełkocąca. Czasami wozili nas, byśmy ją odwiedzili, lub namawiali do wizyt na własną rękę. Mnie jej pokój wydawał się niezwykle cichy. Znajdowałem ją w łóżku, z oczyma wbitymi w sufit, mrugającą powiekami jakby nazbyt regularnie, zbyt mechanicznie. Mogłem wołać ją nie wiem jak długo lub opowiadać jej najróżniejsze historie, nigdy nie odezwała się słowem. Potem zaczęła uśmiechać się lekko, bardzo leciut­ko, jakby brak jej było siły i wiary, by bardziej poruszyć ustami. Później zaczęli ją sadzać. Umieszczali ją w fotelu w alkowie, kfóra była jej sypialnią, nim dziadek umarł, z nogami owiniętymi w szale, naprzeciw okna wychodzącego na hortensje w ogrodzie. Długi czas przeżyła w taki sposób, milcząca, uśmiechnięta, straszliwie smutna-dziesięć lat, podczas których stawała się coraz smutniejsza i coraz bardziej krucha. Ja wpadałem do niej coraz rzadziej, na dziesięć minut, najwyżej kwadrans, choć matka wyrzucała mi, że nie powinienem być taki dla babki, żebym przypom­niał sobie, jaka była dla mnie i moich kuzynów. Kiedy przychodziłem, przez chwilę trzymałem ją za rękę. opowia­dałem o jakichś moich sukcesach. które wywoły wały jej uśmiech, a wtedy czasami, coraz rzadziej, głaskała mnie po głowie, jakbym nadal był dzieckiem. Raz udało jej się coś wybełkotać i spytała o Mariolę Roncafort. Sie miałem serca powiedzieć jej, że nigdy nie udało nam się iej wskrzesić.

Mówią, że kiedy tamtej niedzieli przynieśli ją na noszach, była omdlała, osłabiona od wstrząsu nerwowego, ale że jej stan nie był naprawdę poważny, uległ pogorszeniu później, tej samej nocy kiedy Mi rei la zawiadomiła telefo­nicznie, że Maya zamordował l iołetę poduszką, że ogłu­szył jq ciosami pięści, kopniakami i że w końcu powiesił ją na jakimś sznurze. Nie uciekł. Czekał na Mirellę. Kiedy przyszła, pokazał jej, co zrobił, i błagał, by w zwała policję, żeby znów zamknęli go h więzieniu.

Skoro Violeta nie żyła. nie było więcej pierożków ani niedzielnych śniadań. Początek końca. Jakiegoś koma każdym razie. Teraz i dziadek* i babka nie żyją. A moi rodzice i wujostwo są niemu!starcami. Kuzyni natomiast... co może się z nimi dziać? Gdzie się pod ziewają, co robią? Już od dawna ich nie widziałem. Wydaje mi się. że Marta

wyszła za mąż przed tyloma już laty, żejej dzieci są pewno w wieku, w jakim my byliśmy tamtej niedzielnej nocy. Nauczyła ich może znaczenia słów weks albo drapsowie? Wprowadziła ich może w tajemnice Marioli Roncąfort? Nagle uświadamiam sobie, że nie wiem nawet, czy Marla ma dzieci, a jeśli ma, nie wiem, jakie są ich imiona anijakie noszą nazwisko, ani czy jeżdżą w niedziele na śniadania do jakiegoś domu, którego nie znam.

Dom mojej babki jeszcze istnieje.

Kiedy umarła w końcu i rodzina zaczęła się rozpraszać coraz bardziej, nikt nie chciał wziąć tego domu. Nie tylko dlatego, że nikogo z rodziny nie było na to stać, ale ponieważ był niewygodny,' brzydki, stary, zbudowany z nienadzwyczajnej jakości materiałów, bo w gruncie rzeczy nigdy nie był to piękny dom. Miał wartość jedynie ze względu na powierzchnię gruntu i narożne położenie, które powinno okazać się korzystne w przyszłości. Nieruchomość została sprzedana natychmiast. Pieniędzy, podzielonych na dwie części, zostało po zapłaceniu podatków tyle co nic: pokryte zostały pewne długi, rodzina ciotki Meche spędziła dłuższe wakacje w znanym uzdrowisku, moja matka zaś zmieniła zasłony i obicia w całym mieszkaniu: wszystko się rozeszło.

Wyburzyli szereg domów wzdłuż tej ulicy, by wybudować bloki. W jednym z nich mieszkają moi przyjaciele, którzy zapraszają mnie często na obiad, i po drodzemijam zawsze dom babki. Nie chce mi się wierzyć, że może być taki malutki. I taki śmieszny, z tymi normandzkimi ozdobni- rkąmi z drewna i oprawnymi w ołów szybkami na parterze. Ogród otaczający go od strony obu ulic wygląda nędz­nie-wtedy wydawał nam się taki rozległy i gęsty. Przez jakiś czas zamienili ten dom na szkołę. Jedną z tych o angielskiej nazwie i krótkim żywocie. Później został znów sprzedany, potem raz jeszcze. Żaden z właścicieli nie dotknął się do niego w oczekiwaniu, że wartość gruntu się podniesie. Teraz nie wiem już, do kogo należy. Czasami zmniejszam nieco szybkość, ale nigdy nie hamuję ani nie wysiadam. Nadal jest nie zamieszkany: ogród zachwasz­czony, ściany straciły kolor. Żarłoczność bugenwilli spra­wiła, że runął drewniany balkon W naszym pokoju.

Pojedynczy łańcuch zamyka bramę z drewnianych krat

166

malowanych na zielono. Ten łańcuch nigdy nie dawał się porządnie zamknąć. Od czasów wcześniejszych niż moje najdawniejsze wspomnienia sztaba, która powinna zamy­kać bramę była źle dopasowana i mniej więcej na wysokości piersi położyli ten łańcuch, ściągający oba skrzydła. Meta­lowe słupki mocujące je do ziemi zawsze były nie takie jak trzeba, a zawiasy obluzowane. To nadawało bramie wystarczającą elastyczność. Gdy rozsuwało się dolną część, brama otwierała się, choć na wysokości łańcucha pozosta­wała złączona. Kiedy nikł nas nie pilnował, otwieraliśmy ją zostawiając dość miejsca, by prześliznął się na czworakach mały dzieciak, który właśnie zaprosił swoich kuzynów, by poszli za nim i zobaczyli, jak na płycie chodnika odczytuje Roberto Matta, budowniczy. Potem znów pchnąć bramę od dołu, by wejść tak żeby nikt się nie dowiedział, że dzieciaki były na ulicy, która, jak każdy wie, jest niebezpieczna, bo włóczą się po niej Cyganie, co kradną dzieci, by je potem sprzedać.

Moi przyjaciele, mieszkający o przecznicę dalej, zapew­niali mnie, że chodzą pogłoski, iż dom nie jest pusty. Że nocami, zimą, kiedy bardzo pada lub kiedy niebo jest przezroczyste, twarde, wygwieżdżone, sypiące bezlitosnym szronem, jakieś nieznane dzieciaki przeskakują przez ogrodzenie, wyważają drzwi lub okno i śpią w domu babki. Jeśli jest bardzo zimno, nie wychodzą przez całe tygodnie. Podobno z każdym dniem przybywa >v domu tych obdar­tych dzieciaków z ich zapchlonymi psami.

Ja wiem, że jeśli w domu babki są jakieś dzieci, to nie przeskakują przez ogrodzenie. Jest za wysokie. Próbowa­liśmy je przeskoczyć i nie udało nam się nigdy, nawet jeśli wspinaliśmy się jeden na drugiego, nawet jeśli pomagał nam Segundo, nad którym Magdalena miała władzę, bo groziła, że oskarży go o brzydkie rzeczy, jakie jej robił. Wiem, że jeżeli te nierozpoznawalne dzieci wchodzą, to wchodzą rozsuwając dwa skrzydła bramy pod łańcuchem, pozostawiając szczelinę, przez którą może przejść dzieciak lub pies, ale nigdy dorosły.

Niektórzy protestują. Tak mi przynajmniej opowiadano. Obawiają się, że dom zapełni się złoczyńcami. A co, jeśli doszłoby do zbrodni? Ty, który wiesz, co przydarzyło się twojej babce przez dzieciaki z lego osiedla, mówią mi,

167

powinieneś się bać. Ale ja nie mam już nic wspólnego z tym domem. To nie moja sprawa. Za każdym razem gdy odwiedzam przyjaciół, słyszę coś na ten temat. A co, jeśli wybuchnie pożar? Są zdania, że władze powinny zająć się tą sprawą, jako że nikt już nie wie, kto jest właścicielem domu.

Pożar? Dlaczego pożar?

Powiedziano mi, że czasami widać światełka w szparach okiennych lub tańczące na brudnych szybach w drzwiach, odbicia płomieni, ognie w głębi domu - ognie prawdziwe, nie błędne.

Nie wierzyłem w to zupełnie, wydało mi się to zbyt fantastyczne.

Aż którejś nocy, kiedy wierciłem się bez ustanku w łóżku nie mogąc zasnąć, wstałem, wsiadłem do samochodu i pojechałem zobaczyć. Nie zatrzymałem się. Bardzo powoli przejechałem kilkakrotnie pod domem, i wreszcie - tak, przez zamglone szyby dostrzegłem coś w rodzaju odblasku tańczących płomyków. Jasne. Dzieci. Skostniałe z zimna w pomieszczeniach, które już przestały być jadalnią, sypial­nią, alkową, pokojem z balkonem, gabinetem, pokojem muzycznym, a stały się abstrakcyjnymi przestrzeniami wypełnionymi powietrzem, dzieci rozpaliły ogniska, by ogrzać ręce, ugotować coś do jedzenia lub zagrzać wody na herbatę, a może tylko dla czystej przyjemności przykucnię­cia wokół światła, gdy na zewnątrz .wszystko okrywało się szronem. Ich obdarte ciała przemieszane na podłodze z ciałami parchatych psów tworzą jedno dziwaczce zwierzę, jak te, które wymyślaliśmy w naszych dawnych fantazjach, wielogłowe, objawiające rozmaitość skóry i odnóży. Nie wątpię, że powyrywali progi i drzwiczki, poręcze i balustra­dy, by urządzić sobie ognisko. Słusznie sąsiedzi obawiają się pożaru. Tak samo jak o pochylonych akacjach przy chodniku, z których prawie żadna się nie ostała, wiele się mówi o tym, by przedstawić władzom prośbę, aby zajęły się sprawą, nikt nigdy nie zrobił jednak ostatecznego kroku i nie wydał zakazu, by ten dom, czyjkolwiek jest, przestał służyć za schronisko dla bezdomnych dzieci.

Ja, rzecz oczywista, nie myślę się w to bawić. Podoba mi się, że dzieciaki znajdują tam schronienie, jakby ten dom. ędący przedłużeniem ciała babki, nadal żył: róg obfitości.

168

z którego ciągle można czerpać. Kiedy budynek wyzna­czony zostanie do wyburzenia, robotnicy otworzą drzwi i okna. Światło znów wtargnie do środka. Stwierdzą, ie dom pozbawiony jest drzwi, progów, jramug i parkietów, że jest skorupą, która rozpadnie się pod pierwszymi ciosami oskardów, przemieniając się w stertę gruzów w zachwasz­czonym ogrodzie.

Wolałbym jednak, by dom skończył w pożarze wywoła­nym przez te dzieciaki, by stał się gigantyczną animita płonącą ku jej pamięci.

WfU&MCh. MIEJSKA IM KOPERNIKA W TORUNIU


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
A jak przyjdzie ta niedziela, Teksty piosenek, TEKSTY
Ta niedziela jest jak film, PIOSENKI DLA GIMNAZJUM
Ta ostatnia niedziela
Ta ostatnia niedziela amoll
Ta ostatnia niedziela to zpisane nuty z midi, patrz glos viola 1
2 NIEDZIELA ADWENTU A
31 NIEDZIELA ZWYKŁA B
7 tydzień Wielkanocy, VII Niedziela Wielkanocna A
5 tydzień, V Niedziela Wielkiego postu C
11 NIEDZIELA ZWYKŁA B
24 NIEDZIELA ZWYKŁA A
2 tydzień do Chrztu Chrystusa, Niedziela Chrztu Chrystusa B
34 NIEDZIELA ZWYKŁA (Chrystusa Króla) C
NIEDZIELA ŚW RODZINY C
08 NIEDZIELA ZWYKŁA B
14 NIEDZIELA ZWYKŁA B
TA w1
3 NIEDZIELA ADWENTU B
03 NIEDZIELA ZWYKŁA B

więcej podobnych podstron