Lodge David LETNIE HISTORIE ZIMOWE OPOWIEŚCI

Lodge David

LETNIE HISTORIE ZIMOWE OPOWIEŚCI



Jedną z najbardziej wyraźnych różnic pomiędzy powie­ścią a opowiadaniem jest to, że w założeniu większości czytelników lektura opowiadania ma być zakończona za jednym posiedzeniem, podczas gdy lektura powieści odbywa się w sposób nieco bardziej swobodny i kapry­śny —jej rytm wyznaczany jest przez okoliczności, bądź też nastrój samego czytelnika. Można powiedzieć, że zazwyczaj pełni niecierpliwości czekamy na koniec opo­wiadania, natomiast z powieścią rzecz ma się inaczej - tutaj koniec ulubionej książki przyjmowany jest ze smutkiem. Ta właśnie postawa czytelników mówi nam wiele o innych różnicach między tymi dwoma formami literackimi. Podczas gdy znaczenie powieści ma w sobie coś z otwartości i wielokształtności samego życia, opo­wiadanie ogniskuje się zwykle na jednej „sprawie”, do­kładnie wyjaśnionej na końcu, która może przyjmować postać nagłej zmiany w fabule, rozwiązania jakiejś za­gadki albo chwili nagłego rozpoznania i wyostrzonej świadomości — czyli czegoś, co James Joyce, zapożycza­jąc termin z religii, nazwał „epifanią”.

Większość powieściopisarzy ostrzy swoje autorskie zęby na opowiadania, a przyczyny tego stanu rzeczy są dość oczywiste. Jeśli opowiadanie jest nieudane, można

pocieszyć się tym, że nie straciło się zbyt wiele czasu na jego pisanie, natomiast jeśli jest dobre, wówczas jego publikacja nie nastręcza większych trudności. Jednym z pierwszych płodów mojego piorą było właśnie opowia­danie, wydrukowane w szkolnym piśmie, gdy miałem szesnaście lat. Jednakże już w dwa lata później, w cza­sie moich letnich wakacji, napisałem powieść (której nikt litościwie nie wydał). Odkąd stałem się pisarzem wydawanym (po publikacji Kinomanów w 1960 roku) niewiele pisałem opowiadań, z czego jeszcze mniej przedostało się do druku. Bierze się to najprawdopo­dobniej stąd, że pomysły, które przychodzą mi do głowy domagają się zazwyczaj bardziej obszernego potrakto­wania, co jest możliwe jedynie w powieści.

Pisząc o swoich Opowiadaniach zebranych, Kingsley Amis nazwał je „odpryskami z pisarskiego warsztatu”, a ja nie zawahałbym się użyć tego określenia w odnie­sieniu do składajacych się na niniejszy tom opowiadań. Powstawały one w różnych odstępach czasu, w okresie mniej więcej trzydziestu lat i można je zgrabnie podzielić na dwie grupy. Pierwsza z nich obejmuje opowiadania, których akcja rozgrywa się latem, tym czasie wakacji i wakacyjnych prac, które - wytrącając nas z codzien­nej rutyny - przynoszą niejednokrotnie zdumiewające rezultaty. Opowiadania drugiej grupy dzieją się w trak­cie angielskiej zimy, pełnej tradycyjnych świąt i równie tradycyjnych niewygód. W niniejszym zbiorze układ opowiadań jest odzwierciedleniem następujących po sobie pór roku. Czytając je ponownie w kolejności, w jakiej powstawały, dostrzegłem uderzające podobień­stwa, a także i różnice w stosunku do moich ówczesnych powieści.

Najwcześniejsze z tych opowiadań, O człowieku, który nie chciał wstać, jest wyjątkowym zjawiskiem w mojej twórczości, ponieważ jego zakończenie nosi wyraźne

piętno niesamowitości. Jednakże porusza ono temat, który podjąłem w mojej najnowszej powieści Terapia (1996), to znaczy problem depresji psychicznej. Napisa­łem to opowiadanie zimą 1965-1966 roku, w okresie silnego przygnębienia. Po części były to symptomy odrzucenia — rezultat euforii, jaką wywołał we mnie roczny pobyt w Ameryce jako wykładowca fundacji Harknessa, na który udałem się z żoną i dwójką dzieci, a po części gorzkie niezadowolenie z fatalnie zbudowa­nego, źle rozplanowanego i niedostatecznie ogrzewane­go domu w Birmingham, do którego wróciliśmy. Do tego wszystkiego dochodziło jeszcze poczucie rozpaczy wy­wołane tym, że znalazł się lepszy dom, na który byłoby mnie stać. Jednym z charakterystycznych symptomów towarzyszących depresji (jak również stanom lękowym) jest to, że w momencie przebudzenia się ze snu zdaje­my sobie sprawę z przyczyn tej sytuacji. Od takiej wła­śnie chwili w życiu bohaterów rozpoczynają się dwie moje powieści: British Museum w posadach drży i Fajna robota. Bezskutecznie pragniemy powrotu do stanu zapo­mnienia, który przynosi nam sen, i tak długo, jak tylko to jest możliwe, odwlekamy moment wstania. A jednak na­wet jeśli wtulamy się w to ciepło i bierność nieodłączne od stanu uśpienia, to gdzieś w głębi duszy zdajemy sobie sprawę, że prędzej czy później i tak będziemy zmuszeni wstać i stawić czoło temu, co niesie nowy dzień.

Oczywiste jest, w jaki sposób owo doświadczenie zao­wocowało historią o człowieku, który nie wstał i którego niezadowolenie z własnego życia i przemożne pragnie­nie przebywania w ciepłym, przytulnym łóżku sprawi­ło, iż rzucił wyzwanie temu wszystkiemu, co sprawia, że koniec końców i tak wszyscy wstajemy. Opowieść roz­poczęła się jak coś w rodzaju ucieczki spełnionych ma­rzeń, lecz w miarę pisania coraz częściej nachodziły mnie wątpliwości, czy owa fantastyczność sytuacji ma

być konsekwentnie zachowana aż do końca, czy też nie. W pierwotnym zamierzeniu zakończenie opowiadania

O człowieku, który nie chciał wstać różniło się od wersji, która ostatecznie ukazała się w druku. Nie mogę tutaj nic więcej zdradzać, nie psując jednocześnie lektury, jednak odsyłam zainteresowanych czytelników do szcze­gółowego omówienia tego oraz innych aspektów tekstu w eseju Wybór i przypadek w pracy literackiej — autoa­naliza, wchodzącym w skład mojej książki The Novelist at the Crossroads (Powieściopisarz na rozdrożu, 1971).

Wydaje mi się, że tło opowiadania Skąpiec, pierwot­nie napisanego dla radia i przedstawionego przez BBC w latach siedemdziesiątych (nie pamiętam dokładnej daty) wymaga pewnych wyjaśnień dla czytelnika, który nie wychowywał się w kulturze brytyjskiej. Podczas do­rocznego festiwalu Guya Fawkesa Anglicy świętują wykrycie i udaremnienie tak zwanego spisku procho­wego - w roku 1605 jego uczestnicy, katoliccy ekstremi­ści, chcieli wysadzić w powietrze protestanckiego wład­cę, króla Jakuba I wraz z całym Parlamentem. Ktoś jed­nak zdradził spiskowców i piątego listopada jeden z nich, Guy Fawkes, został aresztowany w podziemiach Pałacu Westminsterskiego, gdzie przechowywał dwadzieścia baryłek prochu. Piąty listopada ogłoszono dniem ogól­nonarodowego dziękczynienia za uratowanie monarchy i Parlamentu, a na pamiątkę tego wydarzenia Anglicy rokrocznie palą kukły konspiratorów (nazywanych „gu- yami”) i puszczają sztuczne ognie. Do dziś w tym dniu, w prywatnych ogrodach i miejscach publicznych, odby­wają się pokazy fajerwerków ku uciesze tych, z których znaczna część ma raczej mgliste pojęcie o historycznych korzeniach tego święta.

Opowiadanie to oparte jest na pewnym wydarzeniu

z mojego dzieciństwa, choć zakończenie jest całkiem fik­cyjne. Zadecydowałem, że ze stylistycznego punktu wi­dzenia będzie to jakby wycinek z życia Timoth^ego Yo- unga, bohatera mojej powieści Alarm odwołany, mimo iż napisałem je nieco później. Podobnie jak powieść, opo­wiadanie to jest świadomym naśladowaniem pierw­szych rozdziałów Portretu artysty z czasów młodości Jamesa Joyce’a i opowiadań o dzieciństwie z tomu Du- blińczycy.

Moja pierwsza praca (1980) to kolejne opowiadanie oparte na pewnym fragmencie mojego życia. Chcąc wy­raźnie podkreślić społeczną i ekonomiczną ironię te­kstu, uczyniłem mojego dorosłego narratora bardziej socjologiem aniżeli krytykiem literackim, osadzając go zarazem w środowisku odmiennym od mojego. Ów złoty łańcuszek podtrzymujący sparaliżowaną wargę pana Hoskynsa zapożyczyłem od ojca jednego z moich szkol­nych kolegów. Pamiętam, że byłem tym wtedy wyra­źnie zafascynowany, a nigdy więcej nie widziałem u ni­kogo podobnego urządzenia.

Podobnie jak Moja pierwsza praca, opowiadanie Tam, gdzie żar jest srogi (1987) nie wymaga chyba specjal­nych komentarzy, gdyż sama narracja jest tak po­myślana, żeby odtworzyć otoczenie będące nieodwra­calnie częścią przeszłości. W latach siedemdziesiątych brytyjskie biura podróży zaczęły reklamować wyjazdy grupowe dla osób w wieku od 18 do 30 lat, obiecując potencjalnym klientom, oprócz słońca, piasku i morza, również nieograniczone możliwości w sferze erotycz­nych przygód. Porównując (ironicznie, choć chyba tro­chę zazdrośnie) wizję przedstawianą przez reklamy ze wspomnieniami moich wakacji zagranicznych w latach studenckich, jeszcze przed nadejściem Ery Swobód, na­pisałem tego komicznego kadryla seksualnych fru­stracji dręczących czwórkę młodych Brytyjczyków, roz-

Ml

grzanych gorącymi promieniami śródziemnomorskiego słońca.

Temat opowiadania Hotel pod Cycami jest podobny, jednakże akcja rozgrywa się. w latach osiemdziesiątych, a narratorem jest człowiek w średnim wieku. Otóż w 1985 roku wybrałem się wraz z żoną na krótką wy­prawę na południe Francji, gdzie zatrzymywaliśmy się w rozmaitych miłych hotelach, z których każdy miał ele­gancki basen. Większość gości płci żeńskiej, opalająca się na brzegach basenów zwyczajowo zsuwała lub wręcz zdejmowała górną część kostiumu kąpielowego. Hete­roseksualny Anglik z mojego pokolenia nie może pozo­stać nieczuły na podobne widowisko, choć oczywiście wedle zasad dobrego wychowania należy udawać, że niczego się nie zauważa. Jednym ze źródeł mojego opo­wiadania była zaduma nad paradoksalnym, niepisanym kodeksem wyznaczającym reguły odsłaniania kobiecych piersi w miejscach tego rodzaju. Innym było dziwaczne wydarzenie związane z Grahamem Greene’em.

Znałem Greene’a już wcześniej, spotkaliśmy się dwu­krotnie w Anglii i od czasu do czasu wymienialiśmy li­sty. Jego twórczość wywarła na mnie duży wpływ we wczesnej i późniejszej młodości, a sam autor był na tyle miły, iż wyraził się pochlebnie o dwóch moich powie­ściach. Zachęcał mnie do złożenia mu wizyty w jego domu w Antibes na południu Francji. Przy najbliższej sposobności, na początku wakacji, skorzystałem z tego zaproszenia. Przywitał mnie i moją żonę dżinem z toni- kiem w swoim zadziwiająco skromnym mieszkaniu z wi­dokiem na malowniczy port w Antibes, po czym zapro­sił nas na lunch do niewielkiej restauracji portowej. Przez cały czas zabawnie i ze swadą opowiadał nam

o swoim życiu i twórczości. Przeszło mi wówczas przez myśl, że powinienem na świeżo spisać swoje wrażenia z tego spotkania. Tak też uczyniłem i następnego dnia

zabrałem się do pisania, siedząc nieopodal basenu hote­lowego gdzieś w wiejskiej Prowansji, otoczony - jak zwykle - grupą obnażonych biustów. Nagle, bez żadne­go ostrzeżenia, potężny podmuch wiatru przemknął przez hotel, przewracając krzesła, stoliki i parasole i porywając mój rękopis w powietrze. Wskoczyliśmy wraz z żoną do wynajętego samochodu i pędziliśmy za trzepoczącymi w powietrzu kartkami przez jakiś kilo­metr lub dwa, aż spostrzegliśmy, że opadają na jakieś drzewa i krzewy rosnące na wzgórzu na terenie wyglą­dającym na prywatny. Ruszyliśmy krętą drogą, która doprowadziła nas do wielkiego, rozsypującego się do­mostwa z werandą, na której, przy stole, siedziała ja­kaś kobieta zajęta pisaniem. Zacząłem odnosić wraże­nie, że to wszystko sen, albo jakiś film Bunuela. Okaza­ło się, że dom ten jest czymś w rodzaju pustelni dla paryskich uczonych, do których grona należała również owa kobieta. Była niezwykle czarującą osobą, a nasza opowieść bardzo ją ubawiła. Zaprowadziła nas na wzgórze, gdzie — jak widzieliśmy - wylądowały nasze kartki i ku naszemu zdumieniu odzyskaliśmy część z nich, wprawdzie nieco zabrudzonych, ale wciąż czytel­nych. To przedziwne doświadczenie, połączone z moimi medytacjami na temat półnagich kobiet na basenach, złożyło się na opowiadanie Hotel pod Cycami (Hotel des Boobs). W języku angielskim jest to zapewne nieprze­tłumaczalna gra słów: otóż w angielszczyźnie potocznej słowo „boob” oznacza pomyłkę albo gafę, a jednocześnie jest to wulgarne słowo na określenie kobiecej piersi.

Pastorałka to najnowsze z zamieszczonych w tym to­mie opowiadań. Została zamówiona przez BBC w 1992 roku i miała być przedstawiona w formie słuchowiska podczas przerwy w koncercie muzyki poważnej. Grupie pisarzy pokazano listę znanych symfonii i koncertów, a następnie poproszono ich o napisanie opowiadania

mającego jakiś, nawet dość swobodny, związek z jed­nym z tych utworów. Ujrzawszy na liście VI Symfonię | Pastoralną Beethovena, przypomniałem sobie jasełka, które napisałem, a następnie wystawiłem w kościele ka­tolickim w mojej parafii, gdzie Pieśń pasterzy pojawiała się w tle, i zdecydowałem się napisać to opowiadanie. Dwa lata później wykorzystałem ten fragment w mojej powieści Terapia, oczywiście uprzednio zmieniwszy ca­łość i wprowadziwszy nowe postacie. Czytelnicy o skłon­nościach krytycznoliterackich być może z niejakim za­interesowaniem prześledzą podobieństwa i różnice mię­dzy obydwiema wersjami tej samej historii..

David, Lodge, Birmingham, 1996

Tam, gdzie żar jest srogi

Dawno, dawno temu, w sierpniu 1955 roku, gdy je­szcze nawet wróble nie ćwierkały o pigułce i Erze Swo­body, na wyspie Ibiza, która dopiero później miała zo­stać wykreowana na popularny brytyjski kurort, czwór­ka młodych Anglików toczyła niezręczne zmagania ze swymi seksualnymi potrzebami. W owym czasie Ibiza nadal pozostawała miejscem bezsprzecznie egzotycz­nym, której nazwę wyjeżdżający wczasowicz mógł później wspominać bez udawanego lekceważenia - w rzeczy samej mógł przez to uchodzić za łowcę przy­gód. Dla Desmonda, Joanny, Robina i Sally była to nie­wątpliwie przygoda.

Des, Jo, Rob i Sal - tak się do siebie zwracali, gdyż mniej istotne sylaby ich imion dawno już odpadły w co­dziennym użyciu — zeszli się i dobrali w pary na balu pierwszoroczniaków, zorganizowanym w drugim tygo­dniu ich pobytu w typowym prowincjonalnym uniwer­sytecie. Czynnikiem, który sprawił, że cała czwórka spo­tkała się w tym podnieconym i niespokojnym tłumie młodzieży, było niewątpliwe powinowactwo chemiczne. Nie umieli stawić czoła seksualnemu współzawodnic­twu, w którym uczestniczyło całe ich otoczenie, i dlate­go każde z nich na wpół świadomie rozglądało się za

2 — Letnie historie,..

nuwnsnsau

17

miłym, dobrze prezentującym się towarzyszem płci przeciwnej, raz na zawsze rozwiązującym problem »z kim tu chodzić”. Wybór był trafny. Podczas gdy ich rówieśnicy zmieniali partnerów z różną częstotliwością lub też pozostawali tak bardzo samotni i wyposzczeni że wręcz bliscy byli zwariowania, gdy wokół nich chłop­cy, którzy dostali kosza, topili swoje smutki w alkoholu, a porzucone dziewczęta wypłakiwały się w mankiety swoich nauczycieli, gdy boleśnie zrywano nader pochop­ne zaręczyny, a załamania nerwowe powalały wszyst­kich jak dżuma, bliźniacze związki Desmonda i Joanny oraz Robina i Sally trwały z błogą niewzruszonością: niezmienna, czwórgwiezdna konstelacja w tym rozsze­rzającym się i kruchym wszechświecie.

Dziewczęta studiowały nauki humanistyczne, a chłop­cy — chemię. Poza zajęciami tworzyli nierozłączny kwar­tet. Na drugim roku dziewczęta — ponieważ zezwalały na to przepisy uniwersyteckie — wynajęły kawalerkę, gdzie wieczorami cała czwórka posilała się i uczyła.

0 dziesiątej wypijano ostatnią filiżankę kawy, po czym przygaszano światło. Przez następne pół godziny (bo musieli zbierać się do swoich pokoi w internacie) obie pary kładły się na bliźniaczych otomanach dla odbycia wieczornej porcji pieszczot. Sytuacja nie pozwalała na nic innego, lecz taki układ całkowicie im odpowiadał. Joanna i Sally były dobrymi dziewczętami, a Desmond

1 Robin - rozważnymi młodymi ludźmi. Obydwie pary prawdopodobnie przeczuwały, że koniec końców się po­biorą, lecz podobna ewentualność była zbyt odległa, a zarazem zbyt realna, aby ją rozważać. Jeżeli wystar­czą trzy osoby, aby powstał tłum, to w tym przypadku czwórka tworzyła prawdziwe towarzystwo*. W rzeczy

samej bowiem, obie pary - nie przerywając pieszczot na wzmiankowanych otomanach - zazwyczaj prowadziły przez cały czas ożywioną rozmowę.

Pracowali pełną parą, jako że zbliżały się egzaminy końcowe. Zamierzali jednak wynagrodzić sobie cały ten trud i zgrabnie zakończyć tę studencką karierę - jak to ujął Desmond - „szalonymi wakacjami na kontynencie, gdzieś z dala od utartych szlaków”, przy czym koszty całej eskapady pokryć miały zarobki z miesięcznej pra­cy w fabryce mrożonek. Już chociażby sam fakt, że żad­ne z ośmiorga rodziców nie zgłosiło zastrzeżeń wobec powyższego planu, upoważnia do stwierdzenia, iż ci młodzi ludzie byli naprawdę odpowiedzialni i poważni. Najwyraźniej jednak nie przewidywali reakcji łagod­nych, brytyjskich temperamentów w zetknięciu ze śród­ziemnomorskim klimatem. Było to dokładnie to, co Jo­anna - która przygotowywała między innymi jeden te­mat z Byrona — cytowała w czasie pobytu na Ibizie z wręcz obsesyjną częstotliwością:

Co człek zwie miłostką, a porubstwem bogi,

Częściej się przydarza tam, gdzie żar jest srogi.

W tamtych czasach na Ibizie nie było lotniska. Wy- czarterowany przez nich samolot typu Dakota, trzęsąc się niemiłosiernie, przewiózł ich do Barcelony, gdzie je­szcze tego samego wieczoru zabrali się łodzią płynącą na Baleary. Desmond i Robin usiedli na pokładzie, gdzie

o świcie przyłączyły się do nich dziewczęta, po czym cała czwórka, wydając okrzyki zachwytu, obserwowała, jak z turkusowych wód Morza Śródziemnego z wolna wyła­nia się biała, stroma ściana miasta Ibiza. Posilając się bułkami z kawą w portowej kafejce, już czuli między łopatkami palące promienie słońca. Potem pojechali autobusem na drugi kraniec wyspy, gdzie już wcześniej

zarezerwowali sobie miejsca w pensjonacie w nieco spo­kojniejszej miejscowości szczycącej się własną plażą.

Początkowo byli w zupełności usatysfakcjonowani pływaniem, opalaniem się tudzież innymi, niewyszuka­nymi rozrywkami, które zapewniało im to miejsce, a wymienić tu należy kafejki i bodegi*, gdzie alkohol był wręcz idiotycznie tani, sklepiki sprzedające jaskra­we wyroby wiklinowe i skórzane oraz instytucje noszą­ce dość pretensjonalne miano „klubów nocnych”, gdzie za cenę butelki słodkiego, hiszpańskiego szampana można sobie było potańczyć na betonowej posadzce w takt skocznej muzyki granej przez trzyosobową kape­lę, a także od czasu do czasu podziwiać amatorski, choć pełen animuszu pokaz tańca flamenco. Młodzi ludzie zachowywali typową dla siebie przyzwoitość oraz życz­liwość w obejściu, a właścicielka pensjonatu, która po­czątkowo przyglądała się im z niejaką podejrzliwością, teraz promieniała w uśmiechu, gdy schodzili na dość monotonne, choć całkiem przyzwoite posiłki: zupę, rybę lub cielęcinę, fiytki, sałatki i melony.

Można uznać, iż utrata niewinności nastąpiła w mo­mencie, gdy każde z nich zdało sobie sprawę ze wzrostu swej atrakcyjności fizycznej. W ciągu kilku zaledwie dni południowe słońce wypaliło całą bladość — efekt dłu­giej nauki i pracy w fabryce — i teraz przeglądali się w sztucznie barwionych lustrach sali balowej pełni eks­cytacji i przyjemnego zaskoczenia. Jakżeż byli przystoj­ni, jakżeż piękni! Jak atrakcyjnie wyglądała pełna pie­gów opalenizna Joanny na tle jej pojaśniałych od słońca włosów, jak zgrabnie prezentowały się brązowe nogi i ramiona Sally przy jej żółtym kostiumie, jak zgrab­nie i męsko wyglądali obaj chłopcy na plaży albo ubrani

| Winiarnie (przyp. tłum.).

w wieczorowe stroje, na które składały się białe koszule i szykowne, lekkie, marynarskie spodnie.

Zresztą rytm hiszpańskiego dnia sam w sobie stano­wił zachętę do zmysłowego rozluźnienia. Wstawali późno, spożywali śniadanie i ruszali na plażę. Około drugiej wracali na lunch, który nie obywał się bez znacz­nych ilości wina. Potem udawali się na sjestę do swoich pokoi. O szóstej, umyci i przebrani, wypijali aperitif i szli na przechadzkę. Kolację jadali o ósmej trzydzieści, a później znów wychodzili, zanurzając się w aksamitnie miękką śródziemnomorską noc. Zatrzymywali się nie­odmiennie w ulubionej winiarni, gdzie - siedząc przy surowym, drewnianym stole - przykładnie smakowali każdy gatunek alkoholu znany mieszkańcom Balearów. Do pensjonatu wracali po północy, trochę niepewnym krokiem, chichocząc i uciszając się wzajemnie na scho­dach. Szli do pokoju dziewcząt, gdzie Joanna przygoto­wywała im kawę instant, używając do tego celu niewiel­kiego urządzenia elektrycznego, które wkładało się do kubka z wodą. Potem oddawali się pieszczotom na swo­ich łóżkach. Jednakże okresem, który najżywiej koja­rzył się im z erotycznym podnieceniem, był właśnie czas sjesty, gdy leżeli w bieliźnie na łóżkach, opici i najedze­ni, senni lecz rzadko śpiący, oszołomieni upałem, który uderzał w zamknięte okiennice - bezwładne, uległe na­czynia pełne lenistwa i żądz.

*

Pewnego popołudnia Desmond i Robin leżeli na łóż­kach w samych slipach. Robin apatycznie kartkował stary egzemplarz pisma „New Statesman”, który zabrał z domu, a Robin wbijał szeroko otwarte oczy w zamknię­te okiennice, przepuszczające przez swoje szpary słońce jak roztopiony metal, gdy rozległo się pukanie do drzwi. To była Sally.

Jesteście przyzwoici?

Robin odpowiedział:

Nie.

Na golasa?

-Nie.

Jak tak, to może być.

Sally weszła do pokoju. Żaden z chłopców nie zrobił nawet ruchu, żeby się zasłonić. W tym upale wymagało­by to zbyt wielkiego wysiłku. Zresztą jeśli chodzi o Sal­ly, to pod pożyczoną od Robina koszulą, którą nosiła z niewątpliwą nonszalancją, wyraźnie widać było majtki.

Czego chcesz?

Towarzystwa. Jo śpi. Posuń się.

Sally usiadła na łóżku Robina.

Au! Uważaj, skóra mnie piecze! — powiedział. Desmond zaniknął oczy i przez chwilę przysłuchiwał

się szeptom, chichotom, szuraniu i poskrzypywaniu są­siedniego łóżka.

Nie wiem, czy raczyliście zauważyć — powiedział wreszcie. - Ale usiłuję uciąć sobie drzemkę.

To idź się połóż w moim łóżku — odrzekła Sally. - Tam jest cicho.

, — Świetna myśl - powiedział Desmond, wstając i wkła­dając płaszcz kąpielowy.

Gdy wyszedł, Sally zachichotała.

; Co? — spytał Robin, fei-Jo jest goła.

Całkiem?

Jak święty turecki.

Desmond zapukał do pokoju dziewcząt. Nikt nie od­powiedział, więc wsunął głowę przez drzwi. Joanna spa­ła odwrócona do niego plecami. Jej pośladki, białe w porównaniu z resztą opalonego ciała, lśniły bladym

blaskiem, jak blizmacze księżyce w tym zasłoniętym okiennicami pokoju. Pośpiesznie zamknął drzwi i stał nieruchomo na korytarzu z bijącym sercem. Potem za­pukał jeszcze raz, tym razem mocniej.

Co? Kto tam?

To ja, Des.

Chwila. No dobra, chodź.

Wszedł. Joanna leżała okryta prześcieradłem. Była zaczerwieniona, a włosy miała przyklejone do spocone­go czoła.

Trzeba już wstawać? — spytała.

Nie. Rob i Sal dokazują w pokoju, więc przyszedłem na sjestę tutaj.

-Aha.

Może być?

Rozgość się.

Desmond położył się na łóżku Sally jak żołnierz stoją­cy na warcie.

- Nie wygladasz na specjalnie rozluźnionego - zau­ważyła Joanna.

Mogę się położyć z tobą?

Dobra. — W mgnieniu oka był już przy niej. - Tylko pamiętaj: nie podnoś prześcieradła - dodała.

- Dlaczego?

- Nie mam nic na sobie.

- Naprawdę?

- Straszny żar.

- Straszny, prawda? - Desmond zdjął płaszcz kąpie­lowy.

- Tak oto się złączyli w grupę staroświecką...

-Co?

Półnagą, czułą, naturalnie grecką. - Joanna lekko się zarumieniła. - Byron.

- Znowu? Facet z ikrą, co nie?

- Tak, w sumie chyba tak.

Tak jak ja — powiedział Desmond z samozadowole­niem, głaszcząc Joannę przez prześcieradło.

Następnego dnia po lunchu, przed rozejściem się do swoich pokoi na poobiednią drzemkę żadne z nich nie potrafiło ukryć zakłopotania. Potem Desmond powie­dział do Robina:

Może dzisiaj też pójdziesz do Sally? — I kilka minut później Robin i Joanna minęli się na korytarzu, ubrani w płaszcze kąpielowe i wstydliwie uśmiechnięci. To samo powtórzyło się następnego dnia i następnego. Późnym wieczorem usiedli w ciszy i zamyśleniu przy kawie. Ich grupowe pieszczoty przekształciły się teraz w mechaniczny rytuał: przecież popołudniami smako­wali znacznie silniejszych rozkoszy. A potem trudno im było zasnąć w gorących, ciemnych sypialniach.

-Des...

Mmm?

Czy ty kiedyś, no wiesz...?

-Co?

No, robiłeś to z dziewczyną?

Po dość długiej pauzie Desmond odpowiedział:

Nie wiem.

Robin usiadł na łóżku:

Słuchaj, tak czy nie?

Próbowałem raz, ale nie sądzę, że zrobiłem to jak trzeba.

Co, ty i Jo?

O Boże, nie!

Więc z kim?

Już nie pamiętam jak miała na imię. To było kilka lat temu, byliśmy na obozie skautowskim w Yorkshire.

Kocami przychodziły jakieś dwie miejscowe dziewczy­ny i łaziły wokół obozu. Z takim jednym chłopakiem wybraliśmy się z mmi na nocny spaceT. Naraz ta, która była ze mną, powiedziała: „Jak chcesz, możesz mrA* przelecieć”.

O bogowie — westchnął Robin z zazdrością.

Ziemia była rozmóknięta, więc oparliśmy się o ja­kieś drzewo. Cały czas ślizgałem się na korzeniach i za cholerę nic nie widziałem. Jak było po wszystkim, to powiedziała: „No cóż, chłopcze, medalu to byś za to nie dostał”.

Robin zaśmiał się głośno i z ulgą.

A ty? — spytał Desmond.

Robin znów pomarkotniał.

-Nigdy.

A czemu pytasz?

To przez te popołudnia z SaUy. Na głowę mi się rzuca.

Wiem. Wczoraj niemal poszliśmy na całego.

My też.

Może trzeba by o tym poważnie pomyśleć.

Cały czas o tym myślę.

Mam na myśli zabezpieczenia.

Tak, rzecz jest ryzykowna.

Ryzykowna?

Pewnie nie przywiozłeś ze sobą tych no, jak to się

mówi...?

Gumek?

-No.

-Ja?

-No, osoba z twoim doświadczeniem...

Jakim doświadczeniem?

Skautowskim.

Nie wygłupiaj się.

No to co robimy?

Może poszukamy w sklepach?

- Hmm - mruknął Robin powątpiewająco. — Katolic­ki krąj, no wiesz. To jest pewnie nielegalne. A właśnie jak się to nazywa po hiszpańsku?

- Ząjrzyjmy do rozmówek.

- Świetny pomysł. — Robin wyskoczył z łóżka i włą­czył światło.

Obydwaj pochylili głowy nad Rozmówkami hiszpań­skimi dla turystów.

- Pod czym to będzie?

- Zobacz rozdział „W aptece”. Albo „U fryzjera”.

- O tak - powiedział Robin gorzko po kilku minutach pełnej skupienia lektury. — Wszystko tu mają, nawet „Mam bąble na stopach” i „Poproszę o szampon do su­chych włosów”, ale gdy przychodzi do czegoś, co napraw­dę może być potrzebne...

- Poczekaj — przerwał Desmond. — Nie popatrzyliśmy jeszcze na rozdział „Wizyta u lekarza”. Jest tu taki ogól­ny zwrot, który się zaczyna „Boli mnie...”. Może dałoby się to jakoś zaadaptować?

- Nie — odparł Robin, zgasił światło i po omacku po­wędrował do łóżka. Nieco później ocknął się i ujrzał nad sobą światło i oczy Desmonda, który potrząsał nim gwałtownie, sycząc: „New Statesman”.

-Co?

- Twój numer „New Statesmana”. Na końcu są rekla­my Towarzystwa Planowania Rodziny.

Robin obudził się od razu.

- Des, jesteś genialny — powiedział. Po chwili jednak dodał: - Ale nie będzie czasu.

- Wszystko przemyślałem. Jeśli wyślemy jutro, po­winny dotrzeć tu w ciągu tygodnia.

- To prawie na styk.

- A masz lepszy pomysł?

Nie miał. Znaleźli to ogłoszenie w piśmie „New States­man”, ale była tam tylko mowa o darmowym katalogu.

Ponieważ nie znali ceny ani określenia na to, co było im potrzebne, mieli trochę kłopotu z wypisaniem zamówie­nia. Wreszcie jednak skończyli. Załączając pieniądze, postanowili wysłać trochę więcej.

- Napiszmy, że reszty nie trzeba - powiedział Robin. - Może to przyśpieszy sprawę.

Tymczasem jednak po drugiej stronie korytarza trwa­ła rozmowa, która ostatecznie udaremniła ich wysiłki. Dziewczęta powiedziały im wszystko następnego ranka na plaży.

- Jo i ja odbyłyśmy wczoraj w nocy poważną rozmowę - powiedziała Sally. — I obie zgodnie doszłyśmy do wnio­sku, że trzeba z tym skończyć, zanim będzie za późno.

- Z czym skończyć? - zapytał Robin.

- Dlaczego? - spytał Desmond, który nie widział sen­su udawać, że nie wie, o co chodzi.

- Dlatego, że tak nie można — odparła Joanna.

- Wszyscy dobrze o tym wiemy.

W czasie lunchu obaj chłopcy byli obrażeni i wcale się nie odzywali. Potem w ponurych nastrojach udali się na popołudniową sjestę do swoich pokoi, a dziewczęta do swoich.

- Ojej — powiedziała Sally. - Mam nadzieję, że to nie popsuje nam całych wakacji.

- W tej chwili najbardziej potrzeba nam zmiany sce­nerii - stwierdziła Joanna rozsądnie. - Może pojedzie- my jutro do Ibizy?

Więc następnego dnia pojechali autobusem do mia­sta. Na nadbrzeżu zebrał się niewielki tłum, który ob­serwował luksusowo wyglądający, czarny jacht. Robin dosłyszał nazwisko słynnego gwiazdora filmowego.

Oo! — powiedziała Sally. — Chodźcie, poczekamy, aż zjawi się na brzegu.

Stali tam przez dłuższą chwilę, lecz gwiazdor się nie pojawił. Przez chwilę tylko jakaś młoda, dobrze zbudo­wana kobieta przyglądała im się dumnie z luku, by po chwili zniknąć w środku.

Nic dziwnego, że się mu nie chce wychodzić - po­wiedział Desmond.

Chodźmy już, nudzę się — stwierdziła Joanna.

Wędrowali tu i tam po starym mieście, starając się za

wszelką cenę unikać przerażających kalek, żebrzących na każdym rogu. Przemierzywszy niezliczoną liczbę stromych, smrodliwych uliczek, obwieszonych girlanda­mi schnących ubrań, znaleźli się na przedpiersiu czegoś w rodzaju fortecy, skąd rozciągał się widok na port. Wewnątrz mieściło się niewielkie muzeum archeologicz­ne, posiadające w swoich zbiorach krzemienie, skorupy, trochę monet i rzeźb. Joanna i Sally poszły do toalety. Sally wyszła pierwsza, nieco wstrząśnięta tym doświad­czeniem, i znalazła obu chłopców wpatrzonych w szkla­ną gablotę.

Coście tam wypatrzyli?

Robin uśmiechnął się głupawo.

Chodź, zobacz.

W gablotce znajdowały się maleńkie, nieporadnie wy­rzeźbione figurki z ogromnymi narządami płciowymi: olbrzymimi fallusami, sterczącymi piersiami i pobruż- dżonymi, rozdętymi brzuchami.

Och - powiedziała Sally, patrząc na nie obojętnie przez chwilę. — Ciekawe, że wystawiają coś takiego w muzeum.

A co to jest? - spytała Joanna, przyłączając się do nich.

Desmond zrobił jej miejsce:

Takie tam od płodności — odparł.

- Jakoś nie udaje się nam oderwać od tego tematu - zauważyła Joanna, opuszczając muzeum.

Gdy schodzili ze wzgórza, chłopcy trzymali się z tyłu, coś do siebie chichocząc.

Przez pozostałą część dnia i cały następny dzień De- smond z Robinem trzymali się razem i zostawiali dziew­częta samym sobie, dając do zrozumienia, że jeśli tak ma wyglądać sjesta, to pozostała część dnia będzie do­kładnie taka sama. Dziewczęta były niespokojne i nie­szczęśliwe, gdyż właściwie odczytały ten sygnał. Pod­czas kolacji Robin i Desmond dyskutowali z ożywieniem

o molekularnej strukturze gliny i jej możliwym zastoso­waniu do ustalenia wieku tych tam od płodności, a póź­niej, w bodedze, kontynuowali ten sam temat w związ­ku z likierem Green Chartreuse. Dwóch młodych Ame­rykanów w jaskrawo kolorowych bermudach zapytało grzecznie, czy mogą się przysiąść do stolika, ponieważ w barze jest tłoczno, a gdy usiedli, zaraz zostali wcią­gnięci do rozmowy. Robin i Desmond ze swadą opisywa­li wszystkie szczegóły skarbów zgromadzonych w mu­zeum w Ibizie, a dwaj młodzi Amerykanie szczerzyli zęby do dziewcząt.

-Tak dłużej być nie może - powiedziała Sally tej nocy.

- Ale nie możemy przecież zmienić zdania - odrzekła Joanna. — No tak czy nie?

- Cały czas się nad tym zastanawiam - powiedziała Sally. - Wszystko byłoby inaczej, gdybyśmy byli zarę­czeni.

- Tak - potwierdziła Joanna w zamyśleniu. - Cał­kiem inaczej, prawda?

Tak więc następnego dnia obie pary się zaręczyły. Oczywiście nieoficjalnie — chcieli to zrobić po powrocie do domu i poinformowaniu rodziców - lecz wszystko odbyło się tak, jak należy. Każda z dziewcząt wybrała sobie niedrogi pierścionek („odtąd na zawsze”) na stra­ganie na rynku i nosiła go z dumą na serdecznym palcu. Wieczorem udali się na uroczystą kolację do restaura­cji, w przerwach między daniami trzymali się roman­tycznie za ręce. Poznani wcześniej młodzi Amerykanie, którzy przypadkowo znaleźli się w tej samej restaura­cji, zauważyli pierścionki i złożyli gratulacje.

Jestem tak szczęśliwa, że zdecydowaliśmy się na te zaręczyny — powiedziała Joanna do Desmonda następ­nego popołudnia. — A ty, Des?

O tak.

I nie tylko dlatego, że możemy spędzać wspólnie sje­stę?

Oczywiście, że nie. Teraz wszystko jest inaczej, gdy już jesteśmy definitywnie zaręczeni. To znaczy przed­tem nigdy nie byłem całkiem pewien, czy nie robimy tego dla przyjemności. Ale teraz wiem, że to z miłości.

Dla przyjemności też.

O tak, dla przyjemności też. Och, Des!

|| Och, Jo!

O Boże - wymamrotała Sally i odwróciła wzrok. - Wyglądasz dokładnie tak jak ten tam od płodności.

Bo i tak się czuję — powiedział Robin.

Nie minęło jednak wiele czasu, nim zdali sobie spra­wę, że bynajmniej nie rozwiązali dręczącego ich próbie-

mu, lecz jedynie podnieśli cenę jego rozwiązania. Wciąż wisiało nad nimi jedno nieuchronne pytanie i wisiało tak przez większą część dnia, ppnieważ roztrząsali je do późnych godzin nocnych.

-Sal?

-Tak?

- Wczoraj o mało tego nie zrobiliśmy.

- My prawie codziennie o mało tego nie robimy.

-Nie, aleja naprawdę. Powiedziałam Desowi: „Jeśli

tego chcesz, nie będę umiała cię powstrzymać”.

-Ojej i co?

- Cóż, on był taki słodki. Powiedział: „Policzę do dzie­sięciu, a ty to przemyśl”, po czym wstał i usiadł na są­siednim łóżku.

-I?

- Kiedy skończył liczyć, jakoś doszłam do siebie.

- Nie żałujesz, że nie liczyłeś szybciej? — spytał Ro­bin.

- Chyba nie - odparł Desmond. - Sam jakoś otrze­źwiałem. Zacząłem myśleć: „A co by się stało, gdyby Jo zaszła w ciążę?” Chodzi mi o to, że nie jesteśmy wcale bliżej małżeństwa niż tydzień temu.

-Już najwyższy czas, żebyśmy dostali tę przesyłkę z „New Statesmana” — powiedział Robin. - Zostało nie­wiele czasu.

- No cóż, tak czy inaczej zostało już niewiele dni - powiedziała Joanna. - Będzie łatwiej, gdy wrócimy do Anglii.

- Tak, za granicą wszystko wydaje się inne.

- Co człek zwie miłostką, a porubstwem bogi...

- To byłby zwykły seks, a nie żadne porubstwo - po­

wiedziała Sally, która powoli zaczynała mieć dość tego cytatu.

Następnego dnia Desmond otrzymał przesyłkę: czy­stą, brązową kopertę i poszedł z nią do pokoju, a za nim ruszył Robin.

- Nic tam w środku nie ma — powiedział ponuro De­smond. - Przecież czuję.

Rozerwał kopertę, z której wyjął list i swój czek.

- Niech to szlag trafi!

- Co tam piszą?

- „Z przykrością informujemy, że obowiązujące prze­pisy zabraniają nam wysyłania towarów do Republiki Hiszpańskiej”.

- A nie mówiłem? - powiedział Robin. - To kraj kato­licki.

- Faszystowskie świnie — zaczął Desmond. - Inkwi­zytorzy. Państwo policyjne. - Z pełną świadomością wpa­dał w coraz większą wściekłość. - Klechokraci! Hipo­kryci! - Wychylił się z okna. - Do diabła z Franco! Niech żyje sir Walter Raleigh!

- Słuchaj, uspokój się!

Dwaj młodzi Amerykanie, którzy akurat przechodzili ulicą, spojrzeli w górę ze zdumieniem. Desmond poki­wał im ręką.

- Rob - rzucił przez ramię. - Ciekawe, czy oni to mają.

- Oni to mają - powiedziała Sally do Joanny tej nocy.

- Wiem.

- Jo, musimy trzymać się razem.

-Tak.

| Dlaczego nie? - spytał Robin. - Przecież to zupełnie bezpieczne.

- Nie wątpię - powiedziała Sally. - Ale...

-Ale co?

- Cóż, myślę, że powinniśmy zachować coś na okres po ślubie.

- Ale od ślubu dzieli nas jeszcze wiele lat.

- Tym bardziej.

- Pewnie myślisz, że bym cię nie szanował - powie­dział Desmond. — Po tym wszystkim.

- Nie, Des, to nie o to chodzi.

-Jeszcze bardziej bym cię szanował. Za odwagę, z jaką bronisz swoich przekonań.

- Ale ja nie mam żadnych przekonań. Po prostu tak czuję. Że potem byśmy tego żałowali.

Desmond westchnął i odwrócił się od niej.

- Jestem tobą rozczarowany, Jo.

- Myślisz, że jesteśmy nierozsądne? - spytała Joan­na tej nocy.

- Wydaje mi się, że to oni są nierozsądni - powiedzia­ła Sally. — Właściwie cały czas im ulegamy.

- Trzeba przecież gdzieś wyznaczyć granicę.

- Właśnie.

- Pewnie jednak z chłopakami jest inaczej.

- Rob mówi, że to zupełnie tak, jakby ktoś próbował zatkać palcem kran, z którego leci woda — powiedziała Sany.

Leżąc w ciemnościach, dziewczęta rozmyślały w mil­czeniu nad tym obrazowym porównaniem. Joanna wa­chlowała się prześcieradłem:

- Wydaje się, że jest goręcej niż zwykle — powiedziała.

3 — Letnie historie,..

33

Ponieważ wakacje zbliżały się do końca, panujące między nimi napięcie wzrosło i znalazło ujście w roz­wiązłych rozmowach. Teraz już żadne z nich nie zada­wało sobie nawet trudu, aby przestrzegać zasady, że pożycie intymne każdej pary jest jej prywatną sprawą. Wszystkie problemy wyciągano na światło dzienne i oma­wiano - na plaży, w czasie posiłków, przy drinkach - ze swobodą i wyrafinowaniem, które zdumiewało ich sa­mych.

- Sądzę, iż wszyscy zgadzamy się z tym, że nie ma żadnej specjalnej cnoty w dziewictwie jako takim - ma­wiał Robin z miną przewodniczącego, który wyczuwa nastrój zebranych, a cała trójka przytakiwała z mądry­mi minami. - Ba, można nawet powiedzieć bez waha­nia, iż rzeczą bezsprzecznie pożądaną jest zdobycie do­świadczenia seksualnego przed ślubem.

- Zasadniczo się zgadzam - stwierdziła Sally. - Rzecz w tym, że jeśli żadna strona nie wie dokładnie, co tak naprawdę trzeba robić, to może się z tego zrobić stra­szne zamieszanie. Bo dlaczego dziewczyna ma być za­wsze tą niewinną? To nic nowego.

- Ale czy nie uważasz, że to wielka szkoda, jeżeli nie ma już nic, czego można by oczekiwać po ślubie? To zna­czy jeśli ślub jest tylko zalegalizowaniem tego wszyst­kiego, co było do tej pory? — spytała Joanna.

- Problem polega na tym - odezwał się Desmond - że przywiązujemy się do ludzi, z którymi mamy się pobrać, jeszcze zanim mamy szansę na zdobycie doświadczeń seksualnych z kimś zupełnie innym.

-Wiesz co, Des, zgrabnie to ująłeś — powiedziała Sally.

Wydawało się, że oto powróciły dawne czasy: nastąpi­ło odrodzenie ich koleżeństwa z czasów studenckich. Znów zaczęły się długie nocne dyskusje przy kawie. Ale

dopiero ostatniej nocy musieli zmierzyć się z tym, co stanowiło jedyne rozwiązanie dręczącego ich problemu.

W momencie gdy Desmond ujął rzecz w słowa, całe towarzystwo siedziało na łóżkach w pokoju dziewcząt, rozgrzane alkoholem spożytym tego wieczoru (w ilości większej niż zwykle, gdyż wszyscy zaczynali szastać posiadanymi pesetami).

- Odnoszę wrażenie — powiedział, mieszając fusy od kawy w kubku do mycia zębów - że jeśli chcemy zdobyć doświadczenie, a nie chcemy wyprzedzać tego, co będzie w małżeństwie, oczywiście przy założeniu, że nie mamy zamiaru zadawać się z ladacznicami czy żigolakami...

- Oczywiście, że nie — powiedziała Sally.

- Cóż za odrażający pomysł — wtrąciła Joanna.

- To pozostaje wtedy tylko jedno wyjście.

- Znaczy zamiana? — spytał Robin.

- Mhm — mruknął Desmond. Ku jego zdumieniu nikt się nie roześmiał. Obrzucił ich szybkim spojrzeniem. Żadne nie spojrzało mu w oczy, ale pod ich spuszczony­mi powiekami błyszczała chytra lubfeżność dzieci, które pozostawiono zbyt długo same w pustym domu w de­szczowe popołudnie.

Jakieś dwie godziny później Sally zapukała do poko­ju, który dzieliła z Joanną. Robin otworzył niemal na­tychmiast, blady i z obłędem w oku.

- Skończyłeś? — wyszeptała Sally.

Przytaknął głupawo i usunął się, żeby ją wpuścić. Unikała jego spojrzenia.

- Dobranoc - rzuciła i niemal wypchnęła go na kory­tarz.

Gdy zamykała drzwi, wciąż jeszcze tam stał i patrzył na nią. W pokoju Joanna płakała cicho w poduszkę.

*“ O Boże — powiedziała Sally - nie mów, że to zrobi- liście. ' I

Joanna usiadła.

A wy nie?

-Nie.

Och, Bogu dzięki! — Joanna znów wybuchnęła pła­czem.

My też nie.

No to dlaczego płaczesz?

Myślałam, że ty i Des... Tak długo tam byliście.

Czekaliśmy na was. Des wręcz szalał.

Biedny Des.

Naprawdę nie wiem, jak możesz go znieść.

Rob był jak zwierzę.

Naprawdę? — W głosie Sally brzmiało zadowolenie.

Och, Sal, co się z nami dzieje? Jak to się stało, że coś tak strasznego mogło nam przyjść do głowy?

Nie wiem - odrzekła Sally. - Może to przez to miej­sce. Porubstwo, żar i te sprawy.

Mówiłaś, że to nie jest cudzołóstwo - prychnęła Jo­anna.

Tym razem byliśmy od tego tylko o krok - powie­działa Sally.

Gdy Robin wrócił do pokoju, Desmond siedział w ciem­nościach i palił papierosa. Robin rozebrał się po cichu

i położył się do łóżka.

W porządku? — spytał Desmond i odchrząknął.

Tak — odparł Robin. - A u ciebie?

Świetnie. -1 dodał po chwili: - To znaczy, że wszy­stko poszło dobrze?

Tak. Myślałem, że o to właśnie ci chodzi.

-Aha.

- Czy to o tym myślałeś, kiedy po raz pierwszy powie­działeś: „Świetnie”?

-Tak.

- Tak właśnie myślałem. I to miałem na myśli.

-Aha. - Desmond zgasił papierosa. - No to dobrej

nocy.

- Dobranoc.

Obrócili się tyłem do siebie, a przodem do ścian i leże­li z otwartymi oczami, targani zazdrością i nienawiścią.

Następnego ranka wstali i ogolili się we wrogim mil­czeniu. Przed zejściem na śniadanie obaj potajemnie wyrzucili nie otwartą paczkę prezerwatyw.

Atmosfera w czasie posiłku była napięta. Joanna

i Sally, bezpieczne w swojej świadomości, że poprze­dniej nocy nie stało się nic nieodwołalnego, skłonne były traktować lekko całą sprawę. Nawet przez myśl im nie przeszło, że Robin i Desmond nie zdobyli się na szczerą rozmowę. W ich odczuciu chłopcy zachowywali się gru- biańsko i niehonorowo. Natomiast w odczuciu obydwu chłopców lekkie traktowanie całej sprawy przez Joan­nę i Sally zakrawało na okrucieństwo i zepsucie. A gdy Joanna pozwoliła sobie przytoczyć swój ulubiony cytat, Desmond przechylił się przez stół i wymierzył jej siar­czysty policzek. Cała jadalnia zamarła. Młody kelner zbiegł do kuchni, grzechocząc sztućcami. Joanna jęknę­ła, trzymając się za obolałe miejsce, a w jej pełnych nie­zadowolenia oczach pojawiły się łzy.

- Des! - krzyknęła Sally. - Jak mogłeś zrobić coś tak obrzydliwego!

- Sama ją do tego zachęcałaś - odparł oskarżycielsko Robin.

Joanna wstała, chwiejąc się na nogach, a Sally ze­rwała się, żeby jej pomóc.

- Rzygać mi się chce na wasz widok - syknęła do Ro­bina i Desmonda. — Wiecie, na czym polega wasz pro­blem? Jesteście parą impotentów, którzy uważają, że bicie kobiety jest dowodem męskości.

Impotentów? Parą impotentów? Desmond i Robin spojrzeli na siebie i błysk zrozumienia przemknął po ich twarzach.

-Jo!

- Sal! Poczekaj!

Wstali, by pobiec za dziewczętami, lecz drogę zastą­pił im jakiś mały, wąsaty Hiszpan, wyprężając buń­czucznie pierś. Z kuchni wyłoniła się właścicielka, a za nią ów młody kelner, dzierżąc w dłoni patelnię, jakby to była broń. Dziewczęta zniknęły na górze, więc Desmond

i Robin postanowili opuścić lokal. Gdy wyszli na ulicę, minął ich dwukołowy wózek zaprzężony w kucyka, którym jechali poznani wcześniej młodzi Amerykanie. Obydwaj mrugnęli do nich i unieśli pytająco brwi. Je­den z nich zgiął ramię i naprężył biceps, a drugi zrobił kółeczko palcem wskazującym i kciukiem.

- A niech was cholera — powiedział Robin.

Obydwie pary niebawem się pogodziły i całe nieporo­zumienie szybko poszło w niepamięć. Tego popołudnia, które było ostatnim popołudniem wakacji, cała czwórka spędziła sjestę w tradycyjnym układzie: Desmond z Joanną, a Sally z Robinem. Trzy miesiące później De­smond i Joanna dość gwałtownie wzięli ślub, na którym Sally była druhną, a Robin drużbą. Kilka tygodni później role się odwróciły.

Te wydarzenia nie oznaczały jednak końca wspól­nych, wakacyjnych wyjazdów. Wszystko układało się idealnie, bowiem i jedni i drudzy dorobili się trójki dzie­ci, zresztą w podobnym wieku. Teraz te dzieci są już

dorosłe i jeżdżą na zorganizowane wyjazdy dla osób po­niżej trzydziestego roku życia, a reklamujące je ulotki stanowią idealną wręcz zachętę do seksualnej swobody. Jeżeli chodzi o Desa i Roba oraz Jo i Sal, to cała czwór­ka, osiągnąwszy wiek średni, zaczęła z pasją grać w gol­fa i spędzać letnie wakacje na wschodnim wybrzeżu Szkocji, gdzie klimat jest określany zwykle mianem „orzeźwiającego”.

Zeby wyznawać protestancką etykę pracy, wcale nie trzeba być protestantem, mówię moim studentom skróconego kursu teorii socjologicznych, dochodząc do Webera. Spójrzcie tylko na mnie, mówię, ojciec Żyd, matka katoliczka, a ja dostaję alergicznej wysypki na sam dźwięk słowa „wakacje”, które kojarzy mi się z bez­myślnym marnotrawieniem czasu i pieniędzy. Groma­dzić, gromadzić - to moje motto, bez względu na to, czy są to publikacje, fiszki, czy też te nieco cieńsze kawałki papieru, które zapewniają okazicielowi określoną licz­bę funtów, gdy przedstawi je w Banku Anglii. Pracuj­cie! Starajcie się! Bądźcie coraz lepsi! Dla samej pracy! Moi długowłosi i brodaci studenci, rozwaleni na krze­słach i skupieni całym swoim umysłem na problemie, jakby tutaj wyciągnąć zasiłek i jednocześnie pojechać autostopem na wakacje do Grecji, szczerzą zęby w po­błażliwym i niedowierzaj ącym uśmiechu. Czasami, żeby lepiej mnie zrozumieli, opowiadam im historię o mojej pierwszej pracy.

Za siódmą górą, za siódmą rzeką, dawno, dawno temu, a dokładniej latem 1952 roku (tak zawsze zaczy­nam), mając lat siedemnaście i dziewięć miesięcy, pod­jąłem pierwszą pracę, polegającą na sprzedawaniu ga-

zet na stacji Waterloo. Była to praca dorywcza, której celem było zapełnienie tych kilku tygodni między otrzy. maniem wyników z egzaminu maturalnego (rzecz jasna celujących), a pójściem na uniwersytet. Z ekonomiczne­go punktu widzenia nie istniała konieczność podejmo­wania tej pracy, a tygodniówka w wysokości trzech fun­tów i dziesięciu szylingów (nawet przy wzięciu pod uwa­gę późniejszej inflacji) była tak niska, że ledwie opłacało się jeździć tam codziennie z domu w Greenwich. Jed­nakże chodziło tu o zasadę. Mój ojciec, właściciel firmy odzieżowej zatrudniającej trzydziestu ludzi (którą za­mierzał zapisać kiedyś mnie, swojej jedynej latorośli), z dużym powątpiewaniem odnosił się do korzyści płyną­cych z uniwersyteckiego wykształcenia i uznał, że nie powinienem zbijać bąków przed rozpoczęciem studiów. To on dostrzegł owo ogłoszenie w „Evening Standard”, zadzwonił do kierownika sklepu i namówił go, żeby za­trudnił mnie tam czasowo, nie rozmawiając nawet wcze­śniej ze mną w tej sprawie. Matka spojrzała na ogłosze­nie:

-Tu jest napisane „idealna praca dla absolwenta szkoły średniej” - zauważyła.

L No przecież skończył szkołę, prawda? — zdziwił się ojciec.

- „Absolwent szkoły średniej” oznacza po prostu ja­kiegoś beznadziejnego piętnastolatka ze zwykłego tech­nikum - odparła. - To zwykły eufemizm. - Moja matka była osobą naprawdę dobrze wykształconą. - Zresztą słowo „pensja” też jest w tym przypadku zwykłym eufe­mizmem - dodała. Pożycie małżeńskie z moim ojcem przydało jej irlandzkiemu poczuciu humoru nieco ży­dowskiego charakteru.

Nic nie szkodzi, przynajmniej uzmysłowi sobie, jak wygląda prawdziwe życie — powiedział ojciec. — Zanim zagrzebie się w książkach na najbliższe trzy lata.

- Tak, to prawda, jego oczom należy się odpoczynek - zgodziła się matka.

Powyższa rozmowa toczyła się w kuchni. Dosłysza­łem ją, siedząc w jadalni i przeglądając moją kolekcję znaczków (podliczałem sobie jej wartość, sprawdzając ceny w katalogu Stanleya Gibbonsa; wyglądało na to, że jest warta tysiące, choć oczywiście nie miałem ochoty jej sprzedawać). A dosłyszałem ją, ponieważ miałem ją usłyszeć i przygotować się do udzielenia odpowiedzi w momencie, gdy sprawa zostanie mi oficjalnie przed­stawiona. Tego rodzaju dyplomatyczne przecieki dają wręcz stuprocentową pewność, że życie rodzinne toczy się gładko i bez przeszkód.

Ojciec wszedł do jadalni.

- Aa, tutaj jesteś - powiedział z udawanym zdziwie­niem. - Znalazłem dla ciebie pracę.

-Jaką pracę? - spytałem nieśmiało. Już wcześniej podjąłem decyzję, że się zgadzam.

Następnego ranka, w poniedziałek, punktualnie

o ósmej trzydzieści stawiłem się przy sklepie z gazetami, sporej, zielonej wysepce na stacji Waterloo. Z podmiej­skich pociągów wylewały się tłumy urzędników, którzy pędzili przed siebie, jakby ścigało ich stado demonów, przystając tylko na moment, żeby chwycić gazety i cza­sopisma ze stojaka na następny etap podróży metrem lub autobusem. Wewnątrz sklepu, w małym, ciasnym pokoiku, przy biurku, na którym piętrzyły się stosy fak­tur i które upstrzone było niezliczonymi krążkami po kubkach z herbatą, siedział sobie znękany i wybucho­wy kierownik tej instytucji: pan Hoskyns, któiy najwy­raźniej ucierpiał kiedyś na skutek zawału albo czegoś w rodzaju porażenia, ponieważ prawa część jego twa­rzy była całkowicie sparaliżowana, a mały, złoty łańcu­szek, przyczepiony do okularów podtrzymywał kącik jego ust. Poruszając drugim kącikiem, zapytał mnie, ile

reszty wydałbym klientowi z banknotu dziesięcioszy- lingowego, gdyby kupił ode mnie trzy gazety o wartości dziewięciu pensów, dwóch szylingów i sześciu pensów

i półtora pensa każda. W pierwszym odruchu chciałem uświadomić temu człowiekowi, że niedawno zdałem maturę z matematyki i statystyki z doskonałymi wyni­kami, lecz powstrzymałem się, cierpliwie odpowiadając na jego pytanie, a szybkość, z jaką to uczyniłem, wy­warła na nim duże wrażenie. Następnie pan Hoskyns wyprowadził mnie na zewnątrz, gdzie dwóch młodzień­ców kręciło się przy ruchomych stojakach z gazetami. Były to drewniane wózki pomalowane zieloną farbą, których boki, biegnące pod ostrym kątem, stanowiły podstawę stelaży, gdzie porozkładano gazety i czasopi­sma.

- Ray! Mitch! Macie tu tego nowego, nie. Powiedzcie mu, co i jak — powiedział pan Hoskyns i zniknął w swo­jej norze.

Ray dorównywał mi wzrostem, choć — jak sądzę - był

o rok młodszy ode mnie. Palił papierosa, który dyndał mu nonszalancko w kąciku ust i którego od czasu do czasu przemieszczał w przeciwległy kącik bez użycia rąk, jakby chciał w ten sposób zademonstrować, że ist­nieje taka sfera, w której ma przewagę nad panem Ho- skynsem. Ręce trzymał nieodmiennie w kieszeniach wojskowej wiatrówki moro, a na nogach miał ciężkie buciory wystające z nogawek poszarpanych spodni. Mitch (nigdy nie udało mi się dociec, czy jest to jedynie pseudonim, czy też skrót imienia lub nazwiska) był drobnej postury i w bliżej nieokreślonym wieku. Miał brudną, pomarszczoną twarzyczkę, która przypomina­ła małpi pyszczek i nieustannie obgryzał paznokcie. Nosił koszulę bez kołnierzyka oraz marynarkę i spo­dnie w prążki od dwóch różnych garniturów - było to wyjściowe ubranie wielu chłopców z warstw robotni-

czych, którzy usiłowali naśladować swoich ojców (ci zwykle przyodziewali się w brązową marynarkę i nie­bieskie spodnie, a całość znajdowała się w stanie daleko posuniętej ruiny). Obrzucili wzrokiem moje szare, fla­nelowe spodnie i szkolny blezer, który - idąc za radą mojej matki - zdecydowałem się „donosić” w tej pracy, ponieważ do niczego innego już się właściwie nie nada­wał.

- Po kiego ci taka beznadziejna robota jak ta, co? - były to pierwsze słowa, jakie usłyszałem z ust Raya.

- To tylko na miesiąc - odrzekłem. - Dopóki nie za­cznę studiów na uniwersytecie.

- Uniwersytecie? To znaczy się, no, Oksford i Cam­bridge? Wyścigi wioślarskie i takie tam tego? (Nie wol­no zapominać, że w 1952 roku studia na uniwersytecie były zjawiskiem nieporównanie rzadszym aniżeli obe­cnie.)

-Nie, na Uniwersytecie Londyńskim. Londyńska Szkoła Ekonomii.

- A po kiego?

- Żeby zdobyć tytuł.

- A co z tego będziesz miał?

Zamyśliłem się, próbując znaleźć możliwie krótką

i prostą odpowiedź.

- Można później znaleźć lepszą pracę - odparłem wre­szcie. Nie chciało mi się nawet wspominać, że osobiście nie będę szukał żadnej pracy, ponieważ cały czas czeka na mnie ciepła posadka w kwitnącym interesie. Mitch, nie przestając skubać palców, wbijał we mnie uporczy­we spojrzenie, jak Pigmej z buszu, zaskoczony pojawie­niem się białego podróżnika.

Rozeźlony pan Hoskyns wychylił głowę zza drzwi:

- Chyba mówiłem, żebyście powiedzieli mu, co i jak, no nie?

Owo „co i jak” nie należało do skomplikowanych. Ga­

zety i czasopisma trzeba było załadować na wózek i p0. jechać na peron, gdzie stały już pociągi napełniające się powoli pasażerami. W tamtych czasach na stacji Wa. terloo nie było żadnych kiosków i naszym zadaniem była obsługa pasażerów, którzy minęli barierki z bileterami nie zaopatrzywszy się uprzednio w słowo drukowane! Największe sukcesy handlowe przynosiła sprzedaż w godzinach, gdy przyjeżdżały pociągi mające bezpośre­dnie połączenie z odpływającymi z Southampton trans­atlantyckimi liniowcami (pamiętacie coś takiego?). Ich pasażerowie byli w przeważającej części Amerykanami którzy nad wyraz ochoczo pozbywali się nadmiaru bryl tyjskiej waluty. Na drugim miejscu znajdowały się eks­presy do różnych kurortów i miasteczek na południo­wym zachodzie, a zwłaszcza składający się z samych pullmanowskich wagonów ekspres „Boumemouth Bel- le”, z elegancką lampką przy każdym ozdobionym za­słonkami oknie. Natomiast późnopopołudniowe i wcze- snowieczome powracające z pracy tłumy wpychające się do tych samych brudnych wagonów, które wypluły je wczesnym rankiem, zaopatrywały się wyłącznie w ga­zety. Naszym zadaniem było przeszukiwać perony w poszukiwaniu potencjalnych nabywców. Gdy zapasy na wózkach były na wyczerpaniu, wracaliśmy do bazy, aby je uzupełnić. Brenda, miła, młoda mężatka z kun­sztownie skręconą w ondulacji fiyzurą, obsługiwała nas zza lady, podając żądane tytuły i zapisując liczbę pobie­ranych przez nas gazet.

Skłamałbym, mówiąc, że nie lubiłem tej pracy. Stacje kolejowe są niezwykle interesujące z socjologicznego punktu widzenia. Najbardziej subtelne odcienie brytyj­skiego systemu klasowego pojawiają się tutaj w całym swoim bogactwie i przepychu. Można tu dostrzec wszy­stkie typy ludzkie, być świadkiem najintymniejszych przeżyć i wydarzeń: rozstań i powrotów małżonków

i kochanków, odjazdów żołnierzy na wojny w dalekich krajach, wypraw całych rodzin, zamierzających rozpo­cząć nowe życie w dominiach, par udających się w pod­róż poślubną i zamierzających... robić to, co zwykle ro­bią pary w tym właśnife okresie. Przyznam, iż miałem cokolwiek mgliste pojęcie w tej materii. Wkuwanie do matury zajmowało mi tyle czasu, że nie było kiedy na­wet myśleć o przyjemnościach natury seksualnej, nie mówiąc już o praktycznych próbach, nawet tych podej­mowanych w samotności. Gdy drugiego dnia Ray po­wiedział, że powinienem mieć też na wózku JExpress Brandzlera”, w naiwności ducha udałem się do Brendy

i poprosiłem o kilka egzemplarzy. To określenie było dla mnie czymś nowym. Jeśli zaś chodzi o czynność, do której się odnosiło, to mój ojciec skutecznie mnie od­straszył w przemowie uświadamiającej, którą wygłosił, gdy liczyłem sobie czternaście wiosen. (Owa przemowa została również wygłoszona pod adresem mojej matki, co podsłuchałem z jadalni: „Jako młody chłopak nigdy nie marnowałem energii, no, wiesz, na co - oświadczył ojciec donośnym głosem. - Oszczędzałem ją na odpo­wiednie czasy”. „Też tak uważam” — odparła matka.) Brenda poczerwieniała jak burak i poszła się poskarżyć panu Hoskynsowi, który wypadł ze swego biura, z jed­ną połową twarzy beznamiętną, a drugą rozwścieczoną.

- Jak możesz obrażać Brendę w taki sposób? Albo po­wściągniesz język, synu, albo wylecisz na zbity pysk. - W tym momencie powstrzymał się nieco, najwyraźniej zdając sobie sprawę z mojego szczerego zaskoczenia. - To Ray cię podpuścił, co? — zachichotał, a ramiona za­drżały mu od powstrzymywanego śmiechu. Jednocze­śnie jego mały, złoty łańcuszek delikatnie zabrzęczał. - No dobra, pogadam z nim. Ale następnym razem nie daj się mu tak wrobić.

Tymczasem po drugiej strome stacji dostrzegłem

4 — Letnie historie,..

Raya i Mitcha, którzy — ukryci w cieniu wagi publicznej - szczerzyli radośnie zęby i szturchali się porozumiewaw­czo w żebra.

I jeszcze jedno — rzucił pan Hoskyns przez ramię, zanim zniknął w biurze. — Nigdy nie sprzedajemy „Sprawności i Zdrowia”.

(„Sprawność i Zdrowie”, jak zwykle muszę wyjaśniać w tym miejscu dzieciom, było jednym z nielicznych, ogólnodostępnych w owym okresie pism, w którym moż­na było oglądać fotografie z nagimi kobietami, gustow­nie poukładanymi wśród wydm albo też ściskającymi strategicznie umieszczone piłki plażowe.)

Pod koniec dnia zanosiliśmy pieniądze do pana Ho- skynsa, który zapisywał je w swojej księdze. Pierwsze­go dnia utargowałem trzy funty, piętnaście szylin­gów i sześć pensów, Mitch — pięć funtów, siedem szylingów

i osiem pensów, a Ray — siedem funtów i pięć pensów. Nie ma się co dziwić, że tak mnie wyprzedzili, ponie­waż doskonale wiedzieli, w którym miejscu i o której godzinie można liczyć na największą liczbę klientów. W następny piątek, najruchliwszy dzień tygodnia, uda­ło mi się niemal dogonić Mitcha: utargowałem osiem funtów, dziewiętnaście szylingów i sześć pensów, przy jego dziewięciu funtach, jednym szylingu i sześciu pen­sach, choć Ray wziął dziesięć funtów, piętnaście szylin­gów i dziewięć pensów.

- Ile najwięcej udało ci się utargować w jeden dzień? - spytałem, gdy wyszliśmy ze sklepu, pobrzękując w kie­szeniach naszą nędzną wypłatą i gotowi do przyłącze­nia się do powracających z pracy tłumów. Przyznam, iż drażniła mnie świadomość, że taki typ po zwykłym tech­nikum, nawet biorąc poprawkę na jego większe do­świadczenie, jest w stanie zarobić więcej ode mnie. Drę­czyło mnie to znacznie bardziej niż ten dowcip ze „Expressem Brandzlera”.

- Raz Ray skasował jedenaście funciaków, dziewięt­naście szylingów i pięć penów. W piątek - powiedział Mitch. 1 To absolutny rekord.

Cóż za fatalne stwierdzenie! Podziałało gorzej niż za­pach wódki na alkoholika. Cała praca naraz przekształ­ciła się we współzawodnictwo - zupełnie jak w szkole, jak na egzaminach, tyle że tutaj sukces mierzony był nie w ocenach, a w monecie. W następny piątek zawzią­łem się, żeby pobić rekord Raya. Do dziś pamiętam to bezbrzeżne zdumienie na twarzach Raya i Mitcha w chwili, gdy pan Hoskyns obwieścił utargowaną prze­ze mnie sumę.

- Dokładnie dwanaście funtów! Brawo, chłopcze! Cze­goś takiego jeszcze nie było, jak pragnę zdrowia!

Następnego dnia, a była to sobota, spostrzegłem, że Ray pracowicie obstawia długie kolejki wczasowiczów, czekających na specjalne pociągi do miejscowości wypo­czynkowych, wyciągając z nich ile się dało, zanim je­szcze dostawali się na perony, gdzie sprzedawałem wraz z Mitchem. Gdy pod koniec dnia pan Hoskyns podliczył dochody, okazało się, że Ray utargował dwanaście fun­tów, siedem szylingów i osiem pensów - nowy rekord. Było to doprawdy niezwykłe osiągnięcie, zważywszy, że stało się to w sobotę.

Od tamtej chwili zaczęło się między nami zajadłe współzawodnictwo. Z ekonomicznego punktu widzenia był to czysty absurd, jako że nie dostawaliśmy żadnej prowizji od obrotu, w przeciwieństwie do pana Hoskyn- sa, który okazywał zrozumiałe zadowolenie, widząc nie­ustanny wzrost przynoszonych przez nas codziennie sum. Gdy tylko późnym popołudniem rozlegał się stu­kot kół naszych wózków, natychmiast wynurzał się ze swego zacisza i witał nas swoim krzywym uśmiechem, a złoty łańcuszek połyskiwał w słońcu, którego promie­nie przebyały się przez brudne szybki dworcowego da-

chu. Teraz dawny rekord wynoszący jedenaście funtów, dziewiętnaście szylingów i sześć pensów budził jedynie uśmiech politowania na naszych twarzach - coś takiego można było osiągnąć bez większego wysiłku w deszczo­wy poniedziałek lub wtorek. W trzeci piątek mojej pra­cy zarobiliśmy dla Hoskynsa w sumie ponad pięćdzie­siąt funtów. Gdy zaczął liczyć, twarz Raya była biała z napięcia, a Mitch gryzł paznokcie jak wygłodzony lu­dożerca skazany na autokonsumpcję. Mitch przyniósł czternaście funtów, dziesięć szylingów i trzy pensy, Ray - osiemnaście funtów, cztery szylingi i dziewięć pensów, a ja dziewiętnaście funtów, jednego szylinga i trzy pensy. I Następny tydzień był moim ostatnim. Świadomi tego Ray i Mitch stawali na głowie, by tym razem mnie po­bić, a ja ochoczo przyjąłem wyzwanie. Ganialiśmy (do­słownie) od peronu do peronu, gdzie jeden pociąg odjeż­dżał, a następny już się zapełniał. Wypatrywaliśmy za­możnych z wyglądu Amerykanów czekających na pociąg > mający bezpośrednie połączenie ze statkiem i zajmowa- I liśmy pozycję w ich pobliżu, rozkładając w widocznym miejscu nasze najdroższe czasopisma, „Vogue” i „Har­per’s Bazaar”, z których każde kosztowało całe pół ko- I rony. Wyrobiliśmy sobie oko na pewien typ młodych lu­dzi jeżdżących ekspresem „Bournemouth Belle”, którzy lubili robić wrażenie na swoich dziewczynach, wydając mnóstwo pieniędzy na czasopisma, choć ani oni sami, ani one, nie mieli zamiaru ich później czytać. Kilka razy dziennie zmienialiśmy układ gazet na stelażach, aby trafić do możliwie największej liczby klientów. Skraca­liśmy naszą godzinną przerwę na lunch i posilaliśmy się w biegu. Pod względem zarobków szedłem łeb w łeb z Rayem: czasem on był lepszy o kilka szylingów, a cza­sem ja. Jednak do ostatecznej rozgrywki między nami doszło w piątek, który miał być ostatnim dniem mojej pracy, jako że dzięki wielu nadgodzinom sobotę odpra-

52

I

cowałem już wcześniej. Obaj z Rayem zdawaliśmy sobie sprawę, że tego wieczora znów zostanie pobity rekord i że jeden z nas przekroczy dzisiaj magiczną barierę dwudziestu funtów.

Tego dnia ganialiśmy szaleńczo z wózkami po całej stacji, próbując zająć najlepsze pozycje strategiczne obok przedziałów pierwszej klasy w odjeżdżających eks­presach i co chwila obrzucając zazdrosnym wzrokiem nasze malejące zapasy. Zaczepialiśmy oszołomionych pasażerów na podobieństwo ulicznych handlarzy arab­skich i zmuszaliśmy ich do kupna oferowanego im to­waru, wpychaliśmy się bezczelnie między zapłakane grupki splecionych w pożegnalnym uścisku rodzin, stu­kaliśmy natarczywie w okna przedziałów, których tym­czasowi lokatorzy zdążyli już zapaść w błogą drzemkę. Raz nawet ujrzałem, jak Ray dosłownie biegnie obok odjeżdżającego pociągu, żeby sfinalizować sprzedaż eg­zemplarza „Domów i Ogrodów”.

Pod koniec dnia Mitch miał na swoim koncie piętna­ście funtów, osiem szylingów i sześć pensów, Ray - dwa­dzieścia funtów, jednego szylinga i dziewięć pensów, a ja - dwadzieścia jeden funtów, dwa szylingi i sześć pensów. Ray odwrócił się, ze skrzywioną i zbielałą twa­rzą, miażdżąc obcasem palonego dotąd papierosa. Mitch mełł w zębach przekleństwa, zajadle rozkrwawiając zmasakrowane koniuszki palców. I nagle zrobiło mi się ich żal. Moja przyszłość rysowała się tak różowo jak lampki stołowe w ekspresie „Bournemouth Belle”. Mia­łem wszelkie podstawy by przypuszczać, że za kilka lat to właśnie ja zasiądę do posiłku na miękkich pullma- nowskich obiciach i choć nie sądziłem, że w jeszcze bliż­szej przyszłości będę jechał pociągiem mającym bezpo­średnie połączenie ze statkiem „Queen Mary”, udając się na stypendium do Stanów Zjednoczonych, to mia­łem przeczucie, że cały świat stoi przede mną otworem.

n

Tymczasem Ray i Mitch mieli w perspektywie jedynie pchanie wózków od peronu do peronu, do czasu aż awansują i staną za ladą albo — co bardziej prawdopo­dobne - zostaną bagażowymi lub zaczną sprzątać sta- qję. W tym momencie zacząłem żałować, że wygrałem w tym współzawodnictwie i pozbawiłem ich tej drobnej satysfakcji płynącej ze świadomości, że przynajmniej w tym jednym są ode mnie lepsi. Lecz najgorsze miało dopiero przyjść.

Pan Hoskyns wręczał mi wypłatę: trzy banknoty jed- nofuntowe i jeden banknot dziesięcioszylingowy.

- Świetnie żeś się spisał, synu — powiedział. - Odkąd żeś się zjawił, sprzedaż skoczyła w górę jak diabli. Po­kazałeś tym dwóm śmierdzącym obibokom, jak wyglą­da prawdziwa robota. I zapamiętajcie se moje słowa - ciągnął, zwracając się do Raya i Mitcha — spodziewam się, że jak on odejdzie, dalej będzie tak samo. I jak w każdy piątek nie będę miał takiej sumy, to chcę wie­dzieć, dlaczego tak jest, jasne?

Następnego dnia podsłuchałem rozmowę, prowadzo­ną w kuchni przez moich rodziców. „Jest jakiś taki nie­obecny - powiedziała matka. - Może się zakochał?” Oj­ciec prychnął pogardliwie: „Zakochany? Może po prostu ma zatwardzenie”. „Był zbyt cichy, gdy wrócił wczoraj do domu po pracy - ciągnęła matka. — Możnaby pomy­śleć, że żałuje, że to już koniec”. „Pewnie się zastana­wia, czy ta wyprawa na uniwersytet ma w ogóle jakiś sens — powiedział ojciec. — Cóż, jeśli tylko chce przyjść od razu do firmy, to proszę bardzo”.

Na te słowa wpadłem do kuchni.

- Powiem wam, dlaczego jestem nieobecny! - krzyk­nąłem.

-Nie powinieneś podsłuchiwać czyichś prywatnych rozmów — stwierdziła matka.

- To wszystko dlatego, że zobaczyłem, w jaki sposób

kapitalizm •wykorzystuje robotnikowi Jak szczuje jed­nego przeciw drugiemu, oszukańczym podstępem na­kłania do współzawodnictwa, a potem zgarnia cały zysk.

Od tej pory nie chcę mieć z tym nic wspólnego!

Mój ojciec opadł z jękiem na fotel, kryjąc twarz w dło­niach.

Wiedziałem, wiedziałem, że pewnego dnia coś ta­kiego się zdarzy. Mój jedyny syn, dla którego tyram od lat, oszalał. Czymże sobie zasłużyłem na podobny los?

I w taki właśnie sposób zostałem socjologiem. Moja pierwsza praca stała się jednocześnie moją ostatnią. (Tego, co robię, nie określam mianem pracy - gdyż nie jest nią czytanie książek i opowiadanie o nich tym, którzy muszą mnie słuchać; i gdyby nikt mi za to nie płacił, sam bym płacił, żeby móc to robić.) Więc, jak wi­dzicie, nie zająłem się interesami—wszedłem natomiast w życie akademickie, gdzie etyka protestancka nie czy­ni aż tak wielu spustoszeń wśród bliźnich. Wciąż jed­nak prześladują mnie twarze Raya i Mitcha, takie jak wtedy, gdy widziałem je po raz ostatni i wciąż pamię­tam ten moment, kiedy zdałem sobie sprawę, że będą musieli utrzymywać to zabójcze tempo pracy, ten niesa­mowity poziom sprzedaży, bez końca i beż żadnych ko­rzyści osobistych, gdyż w przeciwnym razie narażeni będą na ciągłe wyrzuty i obelgi. A wszystko przeze mnie.

Po moim wykładzie o Weberze, zabieram się zwykle do Marksa i Engelsa.

Hotel pod Sosnami! - wykrzyknął Harry. - Chyba bar­dziej Hotel pod Cycami.

- Odejdź od tego okna - powiedziała Brenda. -1 skończ z tym podglądactwem.

-Jakim podglądactwem? — Harry zmrużył oczy, zer­kając przez szpary w okiennicach na okolicę basenu. — Podglądacz jest osobą nie szanującą cudzej prywatno­ści.

- Ten hotel jest akurat prywatny.

- Hotel pod Melonami. Hotel pod Arbuzami. Słuchaj, to niezłe! — odwrócił się, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. — Hotel pod Arbuzami, czujesz, o co idzie, nie?

Jeśli Brenda nawet czuła, to nie wywarło to na niej większego wrażenia. Harry wznowił obserwację.

- Nie jest tak, że nie szanuję cudzej prywatności — ciągnął. - Jeśli nie chcą, żebym patrzył na ich cycki, to niech je sobie zakryją.

-Dobrze, więc idź i popatrz sobie. Nie podglądaj. Zejdź na dół i napatrz się do woli. - Brenda machnęła gniewnie grzebieniem. - Dokonaj inspekcji.

- Wiesz co, Brenda, ty też przed końcem wakacji bę­dziesz musiała poparadować w toplesie.

Brenda prychnęła pogardliwie.

- A czemu nie? Nie masz się czego wstydzić. — Od­wrócił się od okna, obrzucając ją lubieżnym spojrze­niem. - W dalszym ciągu masz boskie.

- Dziękuję bardzo, wiem o tym — odparła Brenda. - Lecz planuję je mieć zakryte, jak zwykle.

-Jeśli wejdziesz między wrony... - zaczął Harry.

- To nie wrony, lecz Francuzi.

- No to co, ale tu jest Cycowe Wybrzeże. Melonowe Wybrzeże - powiedział Harry.

- Gdybym wiedziała, że będziesz się tak zachowywał, nigdy bym się nie zgodziła na przyjazd tutaj - westchnę­ła Brenda.

Przez wszystkie lata Harry i Brenda wyjeżdżali na rodzinne wakacje na wyspę Guemsey, gdzie mieszkali rodzice Brendy. Lecz teraz, gdy dzieci dorosły na tyle, by mieć swoje własne plany, zapragnęli czegoś innego. Brenda zawsze chciała odwiedzić południe Francji i obo­je doszli do wniosku, że zasłużyli sobie na podobne sza­leństwo. Ich sytuacja finansowa przedstawiała się nie­źle, zwłaszcza odkąd Brenda, świeżo upieczona absol­wentka Uniwersytetu Otwartego, dostała pracę w szkole. Harry wywołał duże poruszenie w pracy, rzuca­jąc od niechcenia nazwę miejscowości, do której się wy­bierali, wśród różnych Benidorm i Palmas, takich czy innych wybrzeżach, których zalety były roztrząsane przez kolegów.

- Francuska Riwiera, co, Harry?

- Tak, to taki mały hotelik niedaleko St Raphael. Brenda znalazła go w jakimś przewodniku.

- Wielki świat, co?

- Cóż, koszty nie są najniższe, ale pomyśleliśmy so­bie, że czemu właściwie nie zaszaleć. Wciąż przecież je­steśmy młodzi i możemy sobie zafundować jakąś przy­jemność.

- Na przykład pooglądać sobie cizie bez staników.

i Co? - spytał Harry, a pobrzmiewające w jego głosie niedowierzanie nie było tak do końca nieszczere. Oczy­wiście teoretycznie zdawał sobie sprawę, że w nie­których rejonach Morza Śródziemnego kobiety opalają się półnago i nawet widział zdjęcia przedstawiające to zjawisko w kupowanej przez jego sekretarkę codziennej gazecie, którą regularnie podbierał właśnie z powodu takich zdjęć. Jednak rzeczywistość była znacznie bar­dziej szokująca. Nie chodziło mu bynajmniej o owo roz­wiązłe, choć anonimowe obnażanie piersi na plaży, lecz tę bardziej intymną i społecznie złożoną nagość na tere­nie otaczającym basen. Najmocniej poruszał go fakt, że te same kobiety, które przechadzały się tutaj półnagie przez cały dzień, potem - jak gdyby nigdy nic - zjawiały się na kolaqji nienagannie ubrane, odwzajemniały jego uprzejme uśmiechy, bądź też wdawały się z nim w nie­zobowiązujące rozmowy na temat pogody.

Harry — czemu wcale nie zaprzeczał — miał zawsze fioła na punkcie kobiecych piersi. Niektórzy mężczyźni zwracali największą uwagę na nogi, inni na pośladki, ale Harry był - jak to mówili chłopcy w szkole u Bar­narda — cyckomanem.

- Zbyt wcześnie odstawiono cię od piersi - stwierdzi­ła Brenda, a Harry przyjął tę diagnozę z uśmiechem zadowolenia.

W pierwszym odruchu zawsze obrzucał szybkim spoj­rzeniem piersi każdej, seksualnie atrakcyjnej kobiety, która pojawiała się w jego polu widzenia, a do jego ulu­bionych zajęć należało zgadywanie kształtów ukrytych pod ich sweterkami, bluzkami i biustonoszami. Tym­czasem tutaj, pod prowansalskim niebem, sytuacja była rozczarowująca, by użyć łagodnego określenia. Ledwie zaczął oceniać kształty tych kobiet, a już definitywnie i ostatecznie zaspokoiły jego ciekawość. W większości

przypadków nawet widział je półnagie, zanim poznał je, jak to się mówi, na stopie towarzyskiej. Na przykład ta zarozumiała Angielka, matka bliźniaków, żona wy­raźnie zadowolonego z siebie serdelkowatego maklera, wszędzie paradującego z nieodłącznym egzemplarzem „Financial Timesa” w ręku. Albo ta żeńska część nie­mieckiej paiy, wielbiąca słońce z religijną wręcz gorli­wością, nacierająca się balsamami według ściśle usta­lonego planu i obracająca się z pleców na brzuch na dźwięk solidnego, kwarcowego budzika. Albo ta mocno opalona brunetka w pewnym wieku, którą Harry ochrzcił na swój użytek imieniem Carmen Miranda, ponieważ korzystając z przenośnego telefonu, przyno­szonego jej dość często przez kelnera imieniem Antoine, rozmawiała gwałtownie w języku hiszpańskim (choć równie dobrze mógł to być portugalski).

Leżąc, pani Zarozumiała prawie wcale nie miała pier­si, a raczej coś na kształt chłopięcych wypukłości przy­pominających mięśnie i uwieńczonych na czubkach za­bawnymi, sterczącymi sutkami, które - gdy wstawała - drżały jak noski dwóch małych gryzoni. Piersi Niemki miały kształt idealnych stożków, gładkich i jędrnych, jakby wytoczonych na obrabiarce i bez względu na to, jaką przybierała pozycję, nigdy nie zmieniały kształtu. Tymczasem piersi Carmen Mirandy przypominały dwie brązowe, atłasowe torebki wypełnione jakimś kleistym płynem, który przelewał się tam i z powrotem po jej żebrach gdy przewracała się nerwowo na materacu, oczekując na kolejny telefon od swego nieobecnego ko­chanka. A tego ranka w okolicach basenu pojawiły się również dwie nastolatki, których Harry nigdy wcześniej nie widział. Leżały obok siebie, jedna w zielonych majt­kach, a druga w żółtych, przyglądając się swoim nie­dawno uformowanym piersiom — idealnie gładkim pół­kulom, przypominającym galaretki na talerzyku - z sa-

tysfakcją gospodyń domowych, obserwujących rosnące w piecu ciasteczka.

- Dwa nowe nabytki — obwieścił Harry. - A raczej po­winienem powiedzieć: cztery.

Schodzisz, czy zamierzasz spędzić cały dzień, wy­glądając przez okiennice? — spytała Brenda, stając w drzwiach.

- Schodzę. A gdzie moja książka? - Rozejrzał się po pokoju, w poszukiwaniu powieści Jacka Higginaa.

Coś nie idzie ci to czytanie — stwierdziła Brenda z sarkazmem. — Sądzę, że mógłbyś codziennie przesu­wać zakładkę, choćby dla przyzwoitości.

Niewątpliwie książka stanowiła nieodzowny sprzęt dla dyskretnego cyckarza działającego na obrzeżach basenu: można było zerknąć nad nią lub obok niej, moż­na wreszcie było otwarcie podnieść znad niej wzrok pod jakimś pretekstem, akurat gdy nie opodal jakaś cizia zdejmowała górną część garderoby, bądź też odwracała się na plecy. Kolejnym niezbędnym urządzeniem były okulary przeciwsłoneczne, możliwie najciemniejsze, co pozwalało ukryć prawdziwy kierunek spojrzenia. Har­ry doskonale zdawał sobie sprawę z niepisanego kodu zachowań, przestrzeganego w półnagim świecie. Męż­czyźnie nie wypadało się gapić, ba, nawet chwilę dłużej zatrzymać wzroku na nagich piersiach, gdyż coś takie­go równałoby się pogwałceniu fundamentalnej zasady, na której wszystko się opiera, to znaczy uznania, że nie ma w tym niczego, co zasługiwałoby na uwagę, i że jest to najbardziej naturalna i zwykła rzecz na świecie. (Podziwu godną zręczność w tej materii wykazywał An- toine, który roznosił tym kobietom napoje i pochylony nad nimi przyjmował zamówienia, udając, że absolut­nie nie dostrzega ich półnagości.) Jednakowoż przeć ży­ła jej inna zasada, ograniczająca półnagość tylko do ba­senu i jego najbliższego otoczenia. Przechodząc na ta­

ras, lub też do hotelu, kobiety niezwłocznie zakrywały górną część ciała. Czyżby erotyczna wartość nagich ko­biecych piersi rosła bądź też malała w zależności od ar­bitralnie wyznaczonych stref terytorialnych? Czyżby ta sama pierś, oglądana, pieszczona i pobudzana przez małżonka lub kochanka w zaciszu alkowy, na obrzeżu basenu przekształcała się w całkowicie obojętny przedmiot, najnormalniejszą w świecie anatomiczną wypukłość, równie zwyczajną jak łokieć lub kolano? Oczywiście, że nie. Sam pomysł był najzupełniej absur­dalny. Harry ani przez chwilę nie wątpił, że - podobnie zresztą jak on — wszyscy mężczyźni tam obecni, nie wyłączając Antoine’a, odczuwali dużą przyjemność i pod­niecenie w związku z półnagością większości kobiet. Jednocześnie zaś trudno było przypuszczać, że obecne tam kobiety nie zdają sobie z tego wszystkiego sprawy. Być może, rozmyślał w duchu Harry, ten częściowy ne­gliż jest dla nich po prostu ekscytujący, gdyż dobrze wiedzą, że mężczyznom nie wolno ujawnić swojego pod­niecenia. Jednocześnie zaś ich mężczyźni mogą uczestni­czyć w tym podnieceniu, choć niejako zastępczo i z punktu widzenia posiadacza, zwłaszcza jeśli żona jednego z nich jest obdarzona bujniejszymi kształtami niż wszystkie po­zostałe. Dostrzec czyjeś zazdrosne i pełne podziwu spoj­rzenie skierowane na tors własnej małżonki i pomyśleć sobie w duchu: „No dobra, stary, możesz sobie popatrzeć, byle nie za długo, ale dotykać mogę ich tylko ja, kapu­jesz?” To musi być niezwykle ekscytujące.

Leżąc obok Brendy na skraju basenu, udręczony upa­łem i długim roztrząsaniem wszystkich tych problemów i paradoksów, Harry uczuł nagłe targnięcie żądzy: za­pragnął zobaczyć swoją żonę nagą i pożądać jej oczyma innych mężczyzn. Przewrócił się na brzuch i wyszeptał jej do ucha:

- Jeśli zdejmiesz górę, kupię ci tę sukienkę, którą wi­dzieliśmy w St Rapahael. Tę za tysiąc dwieście fran­ków.

*

Autor doszedł do tego właśnie punktu w swoim opo­wiadaniu, które pisał przy ocienionym parasolem stoli­ku na tarasie, z którego rozciągał się widok na cały ba­sen. Pisał, używając tradycyjnego pióra oraz papieru kancelaryjnego, jak to miał w zwyczaju, oraz zgroma­dziwszy uprzednio mnóstwo poskreślanych i przepisa­nych stronic, jak to miał również w zwyczaju, gdy nagle - bez ostrzeżenia - zerwał się potężny podmuch wiatru. Sosny rosnące wokół hotelu zakołysały się z sykiem, na powierzchni basenu pojawiły się zmarszczki, kilka pa­rasoli się przewróciło, a spora liczba zapisanych kartek uniosła się w powietrze. Część opadła z powrotem na taras, na brzeg basenu lub też do wody, lecz wiele z nich zostało porwanych w powietrze przez gorący podmuch, ze zdumiewającą wręcz prędkością poszybo­wało wysoko nad wierzchołkami drzew. Pisarz zerwał się na równe nogi, patrząc z niedowierzaniem na wzbi­jające się coraz wyżej kartki papieru, przypominające uwolnione z uwięzi latawce, które — wyraźnie rysując się bielą na tle błękitnego nieba - obracały się i kręciły w promieniach słońca. Przypominało to odwiedziny ja­kiegoś boga lub demona, odwrotność Zesłania Ducha Świętego, który zabiera słowa zamiast nimi obdarzać. Pisarz poczuł się ogołocony. Opalające się wokół basenu kobiety, niewątpliwie odczuwając coś podobnego, zakry­ły obnażone piersi i wbiły wzrok w znikające w oddali kartki papieru. Potem zwróciły się w stronę autora, a na ich twarzach współczujące uśmiechy zmieszane były z SchadenfreućLe. Przynagleni ostrym wezwaniem

5. — Letnie historie,..

65

matki, angielscy bliźniacy zaczęli biegać wokół basenu zbierając rozproszone kartki i przynosząc je właścicie­lowi z psią wręcz gorliwością. Niemka, która w chwili nadejścia wiatru przebywała w basenie, podeszła trzy­mając w palcach dwie namoknięte stronice pełne roz­mazanych liter i położyła je delikatnie na stole. Pierre, kelner, przyniósł na tacy jedną kartkę.

- C’est le petit mistral* - powiedział z malującym się na twarzy wyrazem współczucia, -h Quel dommage!**

Pisarz podziękował wszystkim mechanicznie, nie odrywając wzroku od unoszonych przez wiatr stronic, które ledwie widoczne w oddali, wolno opadały między wierzchołki sosen. Powietrze wokół hotelu całkiem się uspokoiło. Goście powoli wracali na swoje leżaki i mate­race. Kobiety dyskretnie obnażyły torsy, wznowiły kon­takt z balsamem Ambre Solaire i kontynuowały pogoń za doskonałą opalenizną.

- Simon! Jasper! - zawołała Angielka. - A może przej­dziecie się do lasu i poszukacie reszty kartek tego pana?

- O nie - zaprotestował pisarz. — Proszę nie robić so­bie kłopotu, na pewno są już całe mile stąd. A zresztą wcale nie są aż tak ważne.

- Żaden kłopot - powiedziała Angielka. - To dla nich frajda.

- Coś jak wyprawa w poszukiwaniu skarbów — wtrą­cił jej mąż - lub raczej bieg przełajowy śladem rozrzu­conych papierków. — Zachichotał z własnego dowcipu. Chłopcy posłusznie podreptali w stronę lasu. Pisarz zaś wycofał się do swego pokoju, oczekując powrotu żony, którą ominęły wszystkie te emocjonujące przeżycia.

- Kupiłam sobie prześliczną sukieneczkę — oznajmiła od progu. - Tylko nie pytaj, ile kosztowała.

- Tysiąc dwieście franków?

i Broń Boże, nie, znacznie mniej. Dokładnie siedem­set pięćdziesiąt. Co się stało? Jakoś zabawnie wyglą­dasz.

- Musimy opuścić ten hotel.

I opowiedział jej wszystko.

- Nie ma się czym martwić - powiedziała. - Te urwi­sy na pewno nic więcej nie znajdą.

i Założę się, że znajdą. To będzie dla nich wyzwanie, coś jak konkurs o nagrodę księcia Edynburga. Przecze­szą te lasy w promieniu kilku mil. A jeśli już coś znajdą, to nie odmówią sobie przyjemności i przeczytają.

-1 tak nic nie zrozumieją.

- Ale ich rodzice zrozumieją. Wyobraź sobie panią Za­rozumiałą, kiedy stwierdza, że porównałem jej sutki do nosków małych gryzoni.

Żona pisarza parsknęła śmiechem.

- Głupi jesteś - powiedziała.

- To nie moja wina - bronił się. - Wiatr pojawił się tak nagle.

- Wola Boża?

Właśnie tak.

- No cóż, pewnie nie spodobała Mu się ta historia. Nie będę kłamać, mnie też nie wprawiała w zachwyt. A jak to się miało skończyć?

Żona autora dość dobrze znała to, co do tej pory po­wstało, ponieważ poprzedniej nocy przeczytał jej całość.

- Brenda daje się przekupić i zdejmuje górę.

- Moim zdaniem wcale by tak nie zrobiła.

A ona robi. A Harry nie posiada się z radości. Czuje, że on i Brenda wreszcie się wyzwolili, dołączając do gru­py ludzi wyrafinowanych. Wyobraża sobie, jak opowia­da o tym wszystkim chłopakom z Barnard Castings, a oni zielenieją z zazdrości. Tymczasem tak mu staje, że musi przez cały dzień leżeć na brzuchu.

Oj, oj — skrzywiła się żona. - To niesmaczne.

Wprost nie może się doczekać tego wieczoru, kiedy pójdą do łóżka. Ale gdy już postanawiają, że czas spać niespodziewanie - z przyczyny, której jeszcze nie usta­liłem — rozdzielają się i Harry idzie pierwszy do pokoju Żona nie dołącza do niego od razu, więc Harry rozbiera się, kładzie, a potem zasypia. Budzi się dwie godziny później i stwierdza, że Brendy w dalszym ciągu nie ma. Wpada w panikę, wsuwa kapcie, zakłada szlafrok i chce iść jej szukać. W tej samej chwili wchodzi jego żona. „Gdzie u diabła się podziewałaś? - pyta Harry. Ona ma dość dziwny wyraz twarzy, kieruje kroki w stronę lo­dówki i najpierw wypija butelkę Perriera, a potem za­czyna mówić. Na dole złapał ją Antoine i wręczył jej bukiet. Okazuje się, że co tydzień pracownicy hotelu głosują, która z kobiet ma najzgrabniejsze piersi, i tym razem wygrała akurat Brenda. Ten bukiet był wyra­zem ich podziwu i szacunku. Jest jednak zdenerwowa­na, ponieważ zostawiła go w pokoju Antoine’a.

W pokoju Antoine’a?

Tak, namówił ją, żeby poszła obejrzeć jego pokój, ma taki mały, drewniany domek w lesie, potem poczę­stował ją drinkiem i tak od słowa do słowa, aż wreszcie wylądowali w łóżku.

Nieprawdopodobne.

Czemu nie? Być może owo publiczne zdjęcie biusto­nosza obudziło w Brendzie ukrytą rozwiązłość, o którą Harry nigdy wcześniej nawet jej nie podejrzewał. Mniej­sza o to, w każdym razie Brenda jest pijana i dość bez­wstydna. Droczy się z nim, bardzo plastycznie opisując mu umiejętności Antoine’a jako kochanka i mówi, że natura obdarzyła go znacznie hojniej niż Harry’ego.

Coraz gorzej.

W tym momencie Harry uderzają w twarz.

O tak, bardzo ładnie.

- Brenda częściowo się rozbiera i wczołguje do łóżka. Jednak budzi się dwie godziny później. Harry stoi przy oknie, wpatrzony w pusty basen, demonicznie niebieski w świetle księżyca. Brenda wstaje, podchodzi do niego i dotyka jego ramienia. „Chodź do łóżka, mówi. To, co ci opowiedziałam, to była nieprawda”. Odwraca się do niej powoli. „Nieprawda?” — pyta. „Nie, wszystko wymyśli­łam, mówi. Poszłam do samochodu, posiedziałam tam przez dwie godziny z butelką wina i wszystko sobie wy­myśliłam”. „Ale dlaczego?” — pyta. „Nie wiem, dlaczego, może żeby dać ci nauczkę. Miałam cię dość. Ale to był głupi pomysł. Chodź spać”. Ale Harry potrząsa głową i odwraca się znowu do okna. „Zawsze mówiłaś, że wiel­kość nie ma nic do rzeczy”, mówi. „Nie ma i ja naprawdę tak uważam. Już ci przecież mówiłam, że to wszystko zmyślone”. Harry potrząsa z niedowierzaniem głową, wbijając wzrok w niebieskie, bezpierśne obrzeże base­nu. Tak właśnie miał brzmieć koniec: „Wpatrywał się w niebieskie, bezpierśne obrzeże basenu”.

Mówiąc te słowa, pisarz stał akurat przy oknie, spo­glądając z góry na hotelowy basen, opuszczony teraz przez wszystkich gości, którzy udali się na kolację. Mię­dzy stolikami i parasolkami uwijała się tylko samotna postać Pierre’a, zbierającego porozrzucane ręczniki i po­chlapane tacki.

- Hm - mruknęła jego żona.

- Tak to obsesja Harry^ego na punkcie kobiecych pier­si została zastąpiona przez lęk w stosunku do swojego ciała, od którego nigdy do końca się nie uwolni - powie­dział pisarz.

- Tak, rozumiem. Wyobraź sobie, że nie jestem zu­pełnie pozbawiona zdolności krytycznych. - Zona pisa­rza podeszła do okna i spojrzała w dół. - Biedny Pierre - powiedziała. — Nawet przez myśl by mu nie przeszło,

żeby zwracać uwagę na kobiety. Najwyraźniej jest ho­moseksualistą.

Na szczęście nie dotarłem aż tak daleko w momen­cie, gdy wiatr porwał moje kartki. Jednak najlepiej bę­dzie, jeśli usiądziesz do Michelina i poszukasz innego hotelu. Nie potrafię sobie wyobrazić, że będę siedział tu jak na rozżarzonych węglach i czekał, aż któryś z gości wróci ze spaceru po lesie, ściskając w ręku kompromi­tujący fragment mojego dzieła. Cóż za niesamowita hi­storia.

Wiesz co, to naprawdę znacznie lepsza historia - powiedziała jego żona.

Tak — przyznał jej. — I chyba ją napiszę. Nazwę ją Wet za wet.

Nie, nazwij ją Hotel pod Cycami. Bo jest o czym pisać.

A co z twoimi?

Bardzo cię proszę, moich w to nie włączaj. Znacznie później, tej samej nocy, gdy oboje byli w łóż­ku i powoli zapadali w sen, żona pisarza powiedziała:

-Ale chyba nie chciałbyś, żebym naprawdę parado­wała półnago? .

Nie, oczywiście, że nie - odparł mąż. Ale bynajmniej nie brzmiało to przekonująco.

O człowieku, który nie chciał wstać z łóżka

Pierwsza wstawała zawsze jego żona. Równo z dźwię­kiem budzika zrzucała z siebie kołdrę, opuszczała nogi na podłogę i wkładała szlafrok. W obliczu takiego zdy­scyplinowania odczuwał wyrzuty sumienia, a zarazem podziw.

Może byś tak się podniósł — powiedziała. - Nigdy nie zdążasz na śniadanie.

Nie odezwał się ani słowem, udając że śpi. Gdy tylko wyszła z pokoju, od razu przetoczył się w ciepłe zagłę­bienie, które zostawiła w materacu i przeciągnął się | rozkoszą. Był to najprzyjemniejszy moment całego dnia wyciągnąć się w nowej, choć ciepłej części łóżka. Ową rozkosz psuła jednak świadomość, że niebawem będzie musiał wstać i stawić czoło pozostałej części dnia.

Otworzył jedno oko. Za oknem nadal panował mrok, a wnętrze pokoju wypełnione było niebieskawą poświa­tą palących się przed domem latami. Wykonał kilka głębokich wydechów dla zbadania sytuacji i stwierdził, że powietrze wydobywające się z jego ust zamienia się w parę. Po wewnętrznej stronie okna, tam gdzie jedna z zasłon była odsunięta, połyskiwał lód. Wiedział, że nie­co później ten lód stopnieje, a woda spłynie niżej, powo­dując gnicie drewnianych ram. Część wody natomiast

dostanie się w szczeliny, gdzie ponownie zamarznie, uniemożliwią]ąc otwarcie okna i odkształcając drewno.

Zamknął oko, chcąc uciec od bolesnej wizji rozpadu swojego domu. Oczywiście nie potrafił .wymazać z pa­mięci wszystkiego, co było w nim nie tak — na przykład tego, co było nie tak w pokoju, gdzie akurat leżał: dłu­giej, poszarpanej szczeliny w suficie, biegnącej jak szy­derczy uśmiech od kabli przy lampie aż do drzwi, roz­dartego linoleum niedaleko komody, drzwiczek od kre­densu wiecznie otwartych z powodu braku zasuwki, powybrzuszanej przez wilgoć wykładziny, która zdawa­ła się oddychać przy każdym otwarciu i zaniknięciu drzwi... Nie umiał wymazać z pamięci tego wszystkie­go, lecz gdy tak leżał pod kołdrą, skulony, z zamknięty­mi oczami, rzeczywistość mniej go przytłaczała, jak gdy­by nie miała z nim nic wspólnego.

Za każdym razem gdy opuszczał przytulne pielesze, przygniatał go podwójny ciężar: niezadowolenia z tego, co go otaczało, jak również rozpaczy, że wszelkie próby zmiany sytuacji są skazane na niepowodzenie. Cały pro­blem, rzecz jasna, nie ograniczał się tylko do sypialni. Gdy przechadzał się po domu, na każdym kroku witały go dowody rozpadu i zaniedbania: cieknący kran w ła­zience, uszkodzona balustrada na schodach, pęknięte okno w hallu, wytarta łata na dywanie w pokoju stoło­wym, która z każdym dniem zdawała się powiększać. I na dodatek zawsze było zimno, tak zimno. Lodowate przeciągi wdzierały się przez dziurki od klucza, grze­chotały w skrzynce na listy, poruszały zasłonami.

Tymczasem tutaj, w łóżku, było ciepło i wygodnie. Nawet w najbardziej luksusowo umeblowanym, ideal­nym domu z centralnym ogrzewaniem, podwójnymi oknami i ocieplonymi ścianami nie czułby się lepiej.

Jego żona grzebała pogrzebaczem przy kracie komin­kowej w jadalni, a dzięki biegnącym w ścianach rurom

te głuche, metaliczne dźwięki docierały do każdego za­kątka domu. Był to znak, że podano do stołu. Jego dzie­ci, Paul i Margaret, które dotąd bawiły się w ponurym, zimnym pokoju naprzeciwko z tą radosną obojętnością na niewygodę, typową dla młodych ludzi, wypadły z ha­łasem na półpiętro i z ciężkim tupotem zbiegły ze scho­dów. Uszkodzona balustrada zaskrzypiała złowieszczo. Drzwi jadalni otwarły się, po czym zamknęły z trza­skiem. Z kuchni dobiegł go odległy brzęk sztućców i na­czyń kuchennych. Naciągnął kołdrę jeszcze dalej na gło­wę, zatykając sobie uszy i zostawiąjąc tylko szparę dla nosa i ust, by było czym oddychać. Nie chciał słyszeć tych dźwięków, brutalnie przypominaj ących mu o ist­nieniu brutalnego świata.

Gdy wybiegł myślą nieco dalej, omijając palący pro­blem związany ze wstawaniem oraz nader nużące czyn­ności nieodłącznie związane z myciem się, goleniem, ubieraniem i karmieniem cielesnej powłoki, perspekty­wy na nadchodzący dzień nie przedstawiały się zbyt zachęcająco: długa wędrówka do przystanku przez ulice wypełnione domami niczym nie różniącymi się od jego domu, długie oczekiwanie w kolejce, powolna, pyrkotli- wa jazda przez zatłoczone ulice, a potem ośmiogodzin­na harówa w ciasnym biurze, w którym - podobnie jak w jego domu — wręcz roiło się od popsutych, wyblakłych, poodpryskiwanych, podrapanych, brudnych przedmio­tów. Przedmiotów, które mówiły tak wyraźnie, jak wnę­trze jego domu: taki jest twój los; możesz robić co chcesz, a i tak nic naprawdę nie zmienisz; uważaj się za szczę­ściarza, jeśli uda ci się sprawić, że ogólny rozpad wokół ciebie będzie postępował nieco wolniej.

W ramach psychicznych przygotowań do wstania spróbował uświadomić sobie, że inni ludzie znajdują się w znacznie mniej fortunnym położeniu. Zmusił się do wyobrażenia sobie wszystkich chorych i umierających,

wszystkich ludzi w potrzebie oraz tych, których dręczą cierpienia wewnętrzne, jednakże wywołana w ten spo­sób panorama ludzkiej niedoli jedynie pogłębiła parali­żującą go apatię. Fakt, że wielu innych potrafi znosić wszystkie te nieszczęścia ze spokojną rezygnacją bynaj­mniej nie podnosił go na duchu: po cóż bowiem miałby z nimi rywalizować, skoro to, co obecnie odczuwał, wy­starczało, by zupełnie pozbawić go radości życia? Jakież pocieszenie mógł czerpać z faktu, że jego ponura egzy­stencja jest jedynie cieniutką warstewką nad nieskoń­czenie gorszą czeluścią, do której mógł wpaść niemal w każdej chwili?

Rzecz w tym, że wygasła w nim cała miłość życia. Ta myśl przeszyła go rozpaczliwym drżeniem. Już nie ko­cham życia. Już nic w życiu nie sprawia mi przyjemno­ści. Oprócz jednego: leżenia w łóżku. A cała przyjem­ność ginie, ponieważ wiem, że muszę wstać. No a może by tak po prostu nie wstać? Ale musisz wstać. Masz pracę. Rodzinę na utrzymaniu. Twoja żona już wstała. I dzieci już wstały. Zrobiły, co do nich należy. Teraz ty idź w ich ślady. No tak, ale im to łatwo. One nadal ko­chają życie. A ja nie. Ja kocham tylko jedno: leżeć w łóżku.

Przez warstwy kołdry dobiegł go głos żony:

- George!

Wołała bez przekonania i bez wyrazu, jak zwykle nie spodziewając się żadnej odpowiedzi. Obrócił się w mil­czeniu na drugi bok i wyprostował nogi. Natrafiwszy czubkami palców na lodowatą butelkę z kiedyś gorącą wodą, natychmiast podkurczył nogi. Zwinął się w pozy­cji embrionalnej i całkowicie nakrył głowę kołdrą. W środku było ciepło i ciemno jak w jaskini. Z radością wdychał ciepłe, stęchłe powietrze, a gdy poczuł, że za­czyna mu brakować tlenu, zrobił sprytne kanaliki w koł­

drze, które wpuszczały świeże powietrze, nie dopuszcza­jąc zarazem światła.

Znowu usłyszał głos żony:

| George! - tym razem wołała ostrzej i bardziej roz­kazująco. Oznaczało to, że rodzina zjadła już płatki ku­kurydziane i że teraz przygotowywany jest bekon. Po­między pragnieniem zostania w łóżku, a koniecznością wstania zaczynało narastać napięcie. Czekając na trze­cie wezwanie, jeszcze bardziej skulił nogi i głębiej zako­pał się w pościel.

- George!

To oznaczało, że już jest spóźniony na śniadanie - przy odrobinie szczęścia przed wyjściem z domu udało­by mu się jeszcze łyknąć trochę kawy.

Tym razem wstrzymał oddech na dłużej. A potem na­gle rozluźnił się i wyprostował nogi. Podjął decyzję. Nie wstanie. Najważniejsze to było nie myśleć o konsekwen­cjach. Po prostu skupić się na leżeniu. Na płynącej z tego faktu przyjemności. Na cieple, wygodzie. Miał przecież wolną wolę. Więc będzie się nią posługiwał. Zo­stanie w łóżku.

Na pewno zapadł w krótką drzemkę. Naraz zdał so­bie sprawę, że w pokoju jest jego żona.

- Już kwadrans po ósmej. Śniadanie jest zimne... Ge­orge... wstajesz? — w jej głosie pobrzmiewał lęk. W chwi­lę później z jego twarzy zerwano kołdrę. Naciągnął ją z powrotem poirytowany, że zepsuto jego sprytne kana­liki przepuszczające powietrze.

- George, jesteś chory?

Kusiło go, żeby powiedzieć: „Tak, jestem chory”. Bo wtedy żona wyszłaby na palcach i uciszyłaby dzieci: „Oj­ciec jest chory”. A potem napaliłaby w kominku i przy­niosła tacę pełną kuszącego jedzenia. Jednak obranie takiej taktyki stanowiłoby dowód tchórzliwości, arezul-

tatem podobnego kłamstwa byłby co najmniej dzień ulgi od znienawidzonego życia. Tymczasem plan, jaki po­wziął, był dużo ambitniejszy i bardziej heroiczny.

- Nie, nie jestem choiy — odparł spod kołdry.

- No to wstawaj, bo spóźnisz się do pracy.

Nic nie odpowiedział, a jego żona wyszła z pokoju. Słyszał jak z irytacją krząta się w łazience, wołając do dzieci, żeby przyszły się myć. Co chwilę rozlegał się szum spuszczanej wody, syk napełnianego zbiornika, buczenie w rurach, śmiech oraz krzyki dzieci. Na ulicy za oknem tupotały nogi po chodniku, rzęziły samocho­dy, które nie chciały zapalić w chłodny poranek, a po­tem ruszały z warkotem. Leżał cicho pod kołdrą, pełen skupienia, kontemplując. Jego wybór był wyborem mi­stycznym.

Najtrudniejszy był pierwszy dzień. Jego żona myśla­ła, że to wszystko z lenistwa i złej woli i próbowała zmu­sić go do wstania, pozbawiając go jedzenia. Jednak ten przymusowy post wywarł na nim niewielkie wrażenie i George cały czas leżał w łóżku, wyłączywszy krótkie, dyskretne wizyty w ubikacji. Gdy jego żona kładła się spać tego wieczora, była zła i urażona. Zaczęła narze­kać, że nie może normalnie rozłożyć pościeli, po czym — chłodna i sztywna — ułożyła się na brzegu łóżka jak naj­dalej od niego. Zarazem jednak czuła się winna i zbita z tropu, ponieważ cały dzień nic nie wziął do ust. Gdy wyraziła nadzieję, że następnego ranka zmądrzeje, w jej głosie brzmiał błagalny ton.

A następny ranek był już dużo prostszy. Gdy tylko umilkł brzęk budzika, najnormalniej w świecie znów zapadł w sen, nie odczuwając niepokoju ani wyrzutów sumienia. Pełna rozkosz. Po prostu odwrócić się na dru­gi bok i zasnąć ze świadomością, że wcale nie trzeba

wstawać. Nieco później żona przyniosła mu tacę ze śnia­daniem i bez słowa położyła ją na podłodze przy łóżku. Gdy zaczął jeść, w drzwiach sypialni pojawiły się jego dzieci i wbiły weń wzrok. Posłał im krzepiący uśmiech.

Po południu zjawił się lekarz wezwany przez żonę. Dziarskim krokiem wmaszerował do pokoju i zapytał:

- Z czym to mamy problemy, panie Barker?

- Z niczym, panie doktorze - odparł łagodnie.

Po krótkim badaniu lekarz stwierdził:

-Nie widzę powodu, dla którego nie mógłby pan wstać, panie Barker.

- Ja też nie — odrzekł. — Ale nie mam zamiaru wsta­wać.

Następnego dnia przyszedł wikary. Ten z kolei wręcz błagał, by nie zapominał o obowiązkach, które dążą na nim jako na mężu i ojcu. Przychodzą takie chwile, wszy­scy dobrze je znamy, kiedy człowiekowi brak sił na naj­prostsze czynności, a pokusa, by ulec, staje się niemal niemożliwa do odparcia... to jest jednak sprzeczne z praw­dziwym duchem chrześcijańskim.

- A zakony kontemplacyjne? - zapytał. - A pustelni­cy, samotnicy i słupnicy?

No tak, ale ten rodzaj wyznawania wiary, choć nie­wątpliwie skuteczny w swoim czasie, jest nie do pogo­dzenia ze współczesną duchowością. Ponadto trudno byłoby się dopatrzeć jakichś elementów ascezy lub też skruchy w tej akurat formie odejścia od świata.

- To wszystko nie jest takie różowe - powiedział wi­karemu.

I rzeczywiście nie było. Po siedmiu dniach zaczęły mu się robić odleżyny. Po dwóch tygodniach osłabł do tego stopnia, że nie był w stanie dojść do łazienki o własnych siłach. Po czterech tygodniach całkowicie przestał wsta­wać z łóżka, w związku z czym zatrudniono pielęgniar­kę» by troszczyła się o jego cielesne potrzeby. Nie bar­

dzo wiedział, skąd płynęły fundusze na jej opłacenie ani w jaki sposób rodzina jest w stanie się utrzymać. Stwierdził jednak, że tego typu problemy rozwiązują się same z chwilą, gdy przestąje się nad nimi zastanawiać.

Już teraz żona zaczęła go traktować zupełnie inaczej; nawet wyczuwał w jej zachowaniu coś na kształt sza­cunku. Powoli zaczął stawać się lokalną, a nawet ogól­nokrajową sławą. Pewnego dnia do sypialni wjechały kamery telewizyjne, a on, wsparty na poduszkach, trzy­mając żonę za rękę, opowiedział swoją historię milio­nom widzów: o tym, jak pewnego ranka nagle zdał sobie sprawę, że już nie kocha życia i jedyną przyjemnością, jaka mu pozostała, jest leżenie i jak podjął logiczną de­cyzję pozostania w łóżku do końca życia, życia, które — w jego odczuciu — nie miało potrwać zbyt długo i o tym, że rozkoszuje się każdą jego minutą.

Po nadaniu tej audycji został wręcz zalany listami. Ponieważ wzrok się mu pogarszał, ochotnicy z parafii zaczęli mu pomagać w prowadzeniu korespondencji. W większości listów błagano go, żeby dał życiu jeszcze jedną szansę, przesyłano pieniądze lub przedstawiano propozycje lukratywnych prac. Uprzejmie odrzucał ofer­ty, a pieniądze przelewał na konto żony (część z nich wykorzystała na remont domu; z rozbawieniem obser­wował malarzy gramolących się na drabiny w sypialni, a gdy białkowali sufit, nakrył głowę gazetą).

Część listów, dla niego bardzo znacząca, zawierała wyrazy poparcia i gratulacje: „Trzymaj się, stary - pisał ktoś. - Sam bym tak zrobił, tylko że mam pietra”. A w in­nym liście, napisanym na firmowym papierze słynnego uniwersytetu, przeczytał: „Z najgłębszą admiracją przy­jąłem pańską reakcję na nieznośną wręcz jakość współ­czesnego życia tudzież ustosunkowanie się do niezby­walnego prawa jednostki do wycofania się z niego. Jest pan egzystencjalnym świętym”. Choć nie do końca poj­

mował znaczenie niektórych słów, sprawiały mu one przyjemność. Prawdę mówiąc, nigdy nie czuł się równie szczęśliwy i spełniony jak teraz.

I coraz częściej, częściej niż kiedykowiek przedtem, nachodziła go myśl, jak słodko byłoby umrzeć. Choć jego ciało było myte, karmione i zadbane, czuł, że siły wital­ne powoli go opuszczają. Marzył o nieśmiertelności. Wydawało mu się, że oprócz problemu życia, rozwiązał także problem śmierci. Zdarzały się momenty, kiedy sufit nad jego głową stawał się sceną wizji, jakie dawni malarze utrwalali na sklepieniach świątyń: aniołowie i święci spoglądali nań z chmurnego empireum, kiwa­jąc rękami, by przyłączył się do nich. W ciele odczuwał dziwną nieważkość, jakby tylko kołdra uniemożliwiała mu uniesienie się w powietrze. Lewitacja! Lub nawet... apoteoza! Szarpał się z kołdrą, lecz był zbyt słaby. Wre­szcie, zdobywszy się na nadludzki wysiłek, zdarł z sie­bie kołdrę i zrzucił ją na podłogę.

Czekał, lecz nic się nie działo. Zaczynał odczuwać chłód. Próbował wciągnąć kołdrę na łóżko, ale był zbyt wyczerpany. Zadrżał. Za oknem zapadał zmierzch.

- Siostro! - zawołał słabym głosem. Nikt nie odpo­wiedział. Potem zawołał żonę. - Margaret! - Lecz wciąż panowała cisza. W chłodnym powietrzu z jego ust wydo­bywały się obłoczki pary. Spojrzał na sufit, ale nie do­strzegł tam żadnych aniołów ani świętych: tylko długą, poszarpaną szczelinę, biegnącą jak szyderczy uśmiech od drzwi do kabli przy lampie. I nagle zrozumiał, jak wyglądać będzie jego wieczność.

-Margaret! Siostro! — krzyknął chrypliwie. - Chcę wstać! Pomóżcie!

Lecz nikt się nie zjawił.

6 — Eetme historie,..

Po wojnie strasznie brakowało ogni sztucznych. W cza­sie wojny nie było ich wcale, ale to wszystko przez za­ciemnienie i dlatego, że producenci ogni sztucznych ro­bili zamiast nich bomby. A jak wojna się skończyła, wszyscy mówili, że to, co było przed wojną, tak jak ognie sztuczne, znów wróci. Ale nie wróciło.

Mama Timothj^ego powiedziała, że racjonowanie żywności to hańba, a jego ojciec powiedział, że nikt go więcej nie zmusi, żeby głosował na Partię Pracy, ale ognie sztuczne nie były przecież racjonowane. Zresztą racjonowanie byłoby całkiem w porządku, gdyby przy­padało po sześć na osobę albo, powiedzmy, po dwana­ście. Ale nie można było dostać żadnych fajerwerków, no chyba że się miało szczęście. Czasami chłopcy przy­nosili je do szkoły i na bagnach, dla żartów, puszczali jakąś racę. Mówili tajemniczo, że dostali je w dokach albo od kolegi ich ojca, któiy odkrył gdzieś przedwojen­ne zapasy i wyprzedał je tego samego dnia.

Timothy, Drakey i Woppy przeszukali całe sąsiedz­two, próbując znaleźć taki sklep. Raz udało się im zna­leźć miejsce, gdzie ogłaszano się z fajerwerkami, ale jak ten sprzedawca pokazał to, co ma, to okazało się, że wszystkie są tego samego rodzaju - zwykłe race. Z czymś

takim nie można było urządzić prawdziwej nocy Guya Fawkesa. A zresztą nie była to żadna porządna marka, jak na przykład Wells, Standard czy Payne. Nazywały się „Whizzo” i strasznie przypominały domowe podrób­ki. Płaciło się po dziesięć pensów za sztukę, co było ceną dość szokującą za race. Koniec końców, każdy z nich kupił po dwie i teraz — na trzy tygodnie przed piątym listopada - był ich cały zapas.

Pewnego dnia, wróciwszy z zakupów, matka Timo- thy^go oznajmiła, że ma dla niego fajerwerki. Serce zabiło mu szybciej, lecz jak je wyjęła, okazało się, że to zwykłe zimne ognie, które cały czas trzyma się w ręce, a więc coś dla zupełnych smarkaczy. Tak się nadąsał, że w końcu matka nie dała mu tych zimnych ogni, cze­go później żałował.

Żaden, nawet najstarszy z nich — Drakey — nie przy­pominał sobie nocy Guya Fawkesa sprzed wojny. Ale wszyscy pamiętali Noc Zwycięstwa nad Japonią, kiedy rozpalono na ulicy ognisko w miejscu, w którym kiedyś spadła bomba, niebo iskrzyło się od różnokolorowych rakiet, a jakiś człowiek z domu na końcu ulicy wycią­gnął dwa pudełka pełne najlepszych fajerwerków, które trzymał na tę okazję przez sześć lat. Następnego ranka Timothy przeczesał teren, gdzie spadła bomba i zebrał wszystkie poczerniałe tulejki, tak jak dawniej, kiedy zbierał szrapnele. Wtedy właśnie po raz pierwszy nau­czył się tych zaczarowanych nazw: „Chryzantemowy ogień”, „Rzymska świeca”, „Wulkan”, „Srebrny deszcz”, „Torpeda”, „Moonraker”, przy których „Whizzo Banger” brzmiało kiepsko i nieprzekonująco.

Pewnego sobotniego popołudnia Timothy, Drakey i Woppy oddalili się od swojego terenu w poszukiwaniu fajerwerków. Najlepszy sklep to taki, który sprzedaje gazety, słodycze, tytoń i zabawki. Znaleźli kilka nowych

sklepów» ale w żądanym nie mieli szczęścia. Niektóre z nich miały nawet wywieszkę: „Ogni sztucznych brak”.

- Idę o zakład — odezwał się Drakey gorzko - że jak­by mieli, to i tak by nie sprzedawali, tylko trzymali dla swoich dzieciaków.

- Chodźmy do domu - powiedział Woppy. - Zmęczy­łem się.

W drodze powrotnej bawili się w „Zagubiony pluton”, grę, która powstała na podstawie historyjki obrazko­wej I cotygodniowego komiksu Drakeya. Drakey był sierżantem McCabe’em, dowódcą plutonu, Timothy był cichym i sprytnym kapralem Kempem, a Woppy „Rze- źnikiem” Bakerem, silnym, choć dość głupawym szere­gowcem. Pluton został odcięty na tyłach wroga, a gra polegała na tym, żeby nie dać się zauważyć Niemcom.

- Zbliżają się pojazdy opancerzone - rzucił Timothy.

Weszli za Drakeyem do alejki prowadzącej na piy-

watne pole golfowe. Położyli się w wysokiej trawie, cze­kając, aż miną ich dwie kobiety pchające wózki. Timo­thy rozejrzał się leniwie dookoła i naraz gwałtownie usiadł.

-Patrzcie,^ wydyszał, nie mogąc uwierzyć swojemu szczęściu.

Jakieś trzydzieści jardów od nich, na nierównym te­renie zasłoniętym od strony drogi przez ogrodzenie klu­bu golfowego stała rozsypująca się drewniana szopa.

O jej ścianę oparta była deska, na której ktoś napisał koślawymi literami: „Fajerwerki na sprzedaż”.

Powoli podnieśli się z trawy i spoglądając na siebie w pełnym zdumienia milczeniu, ruszyli wolno w tam­tym kierunku. Drzwi były otwarte, a wewnątrz, przy sto­le, siedział jakiś stary człowiek, czytając gazetę i paląc fajkę. Nad jego głową widać było wyblakły napis: „Pale­nie wzbronione”. Zerknął do góry i wyjął fajkę z ust.

Tak? — powiedział.

Timothy spojrzał błagalnie na Drakeya i Woppy^ego, ale oni gapili się bez słowa na tego mężczyznę i stos zakurzonych pudełek.

Eee... już pewnie nie ma pan fajerwerków, co? - zaryzykował wreszcie Timothy.

- Jeszcze trochę mi zostało, synu. A co, chcesz kupić? Fajerwerki sprzedawane były na sztuki, a nie w opa­kowaniach, co bardzo im pasowało. Wybierali bez po­śpiechu i gdy już wydali wszystkie pieniądze, zaczęło się robić ciemno. W drodze powrotnej zatrzymywali się pod każdą latarnią, żeby otworzyć torebki i upewnić się, że ich skarb wciąż jeszcze tam jest. Cały czas mieli wra­żenie, że to była bajka, że to wszystko im się śniło. A Timothy bał się, że fajerwerki lada moment znikną.

Gdy znaleźli się na rogu ulicy, Timothy powiedział:

Pamiętajcie, nikomu ani pary z ust skąd je mamy.

Dlaczego? — spytał Woppy.

Bo będziemy mogli pójść i kupić jeszcze, zanim zdą­ży wszystkie sprzedać.

Wydałem już wszystko, co miałem — powiedział Drakey.

Tak, ale jeszcze kupa czasu do nocy Guya Fawkesa i przecież dostaniemy jakieś kieszonkowe - przekony­wał Timothy.

Ale gdy poszli tam w następną sobotę, szopa była za­mknięta, a tabliczka znikła. Zerkali przez okienka, ale w środku nie było nic oprócz zakurzonych mebli.

-Pewnie wszystko sprzedał - powiedział Drakey. Czuł, że w zniknięciu człowieka z fajerwerkami jest coś niesamowitego. Uciekli więc stamtąd i nigdy więcej

o tym nie rozmawiali.

Każdego popołudnia, po powrocie ze szkoły Timothy wyciągał pudełko z fajerwerkami i zaczynał je liczyć. Wyjmował wszystkie i układał, najpierw według roz-

miara, potem według typu, a wreszcie według ceny. Z uwagą studiował jaskrawe etykietki, ze skupieniem wczytując się w zamazane litery: „Brać do ręki tylko w rękawiczce”, „Umieścić w ziemi i oddalić się na bez­pieczną odległość”, „Przybić do drewnianego słupka”. Brał je bardzo ostrożnie do ręki, żałując każdej drobin­ki prochu, która wypadała przez jakąś szparkę, po­mniejszając tym samym jego nadchodzącą chwałę.

- Nie pojmuję, dlaczego trzymasz to pod łóżkiem - powiedziała jego matka. — Pamiętasz przecież, co stało się ze słodyczami.

Jakiś rok wcześniej pewien amerykański krewny przysłał Timothyemu ogromne pudełko słodyczy. Ich jaskrawe opakowania i dziwne nazwy - „Och, Henry”, Lifesavers” i „Baby Ruth” — zafascynowały go w rów­nym stopniu jak fajerwerki, a świadomość własnego bogactwa w świecie, gdzie wszystkie słodycze są racjo- nowane, przytłoczyła go do tego stopnia, że ukrył je pod łóżkiem i jadał rzadko. Ale po jakimś czasie zaczęły ple­śnieć, a potem dobrały się do nich myszy i mama mu­siała je wyrzucić.

- Myszy nie jedzą ogni sztucznych - powiedział, gła­szcząc czubek największego fajerwerku. Jednak po na­myśle poprosił matkę, żeby trzymała je w ciepłym, su­chym kredensie.

- Ale skąd wiesz, że da się je wystrzelić? - spytał oj­ciec. i Przedwojenne, co? Na pewno już do niczego.

Timnthy wiedział, że ojciec się droczy, ale wziął to sobie do serca.

- Będzimy musieli wypróbować jeden lub dwa - po­wiedział uroczyście do Drakeya i Woppy’ego. - Żeby sprawdzić, czy są w porządku. Może pociągniemy losy.

- Nie mam nic przeciwko temu, żeby puścić jeden z moich — powiedział Drakey.

- Nie, niech to będzie jakiś mój — zaprotestował Woppy.

Koniec końców obydwaj wypuścili po jednym. Woppy wybrał „Czerwony blask”, a Drakey „Rzymską świecę”. Tiinothy nie mógł pojąć, dlaczego nie zdecydowali się na najtańsze. Poszli je puszczać tam, gdzie był lej po bombie. Przez kilka oślepiających sekund stosy gruzu, pogiętego żelastwa, desek i zardzewiałych zbiorników na wodę rozbłysły feerią jaskrawych kolorów. Gdy wszy­stko zgasło, stali w bladym świetle latarń, mrugając i uśmiechając się do siebie.

No cóż, działają, jak trzeba — powiedział Drakey. Obydwaj próbowali namówić Timothyego, żeby pu­ścił jeden ze swoich. Kusiło go, lecz wiedział, że później tego pożałuje i odmówił. Zaczęli się kłócić, a Drakey szy­dził, że Timothy jest katolikiem jak Guy Fawkes. Timo- thy odparł, że ma to gdzieś i że wcale nie trzeba być przeciwko Guyowi Fawkesowi, żeby mieć fajerwerki, a zresztą Guy i tak wcale go nie interesuje. Wrócił sa­motnie do domu, wyjął swoje ognie sztuczne i przesie­dział cały wieczór, licząc je i układając.

Raz sięgnąwszy do swoich zapasów, Drakey i Woppy nie potrafili wytrzymać do piątego listopada. Zaczęło się od tego, że puszczali po jednym fajerwerku co wieczór, potem zrobiły się z tego dwa, a na koniec trzy. Drakey okazał się mistrzem w wynajdywaniu nowych i niezwy­kłych sposobów ich wykorzystania. Na przykład wrzu­cał zapaloną racę do pustego zbiornika na wodę, a wy­buch podrywał sąsiadów na równe nogi, albo wystrzeli­wał „Torpedy” z jakiejś rury kanalizacyjnej. Timothy też miał kilka pomysłów, ale skoro uporczywie odma­wiał użycia własnych fajerwerków, zmuszony był zado­wolić się rolą biernego obserwatora. Na niego przyjdzie kolej piątego listopada, a wtedy Drakey i Woppy, stojąc z pustymi rękami, będą z zazdrością śledzić jego pokaz.

Wieczorem czwartego listopada Timothy po raz ostat­ni przeliczył swoją kolekcję.

-Jutro po południu będzie ci ich brakować - powie­działa matka.

- Mnie się zdaje, że on wcale nie ma zamiaru ich wy­strzelić — zawyrokował ojciec.

- Oczywiście, że mam zamiar - odparł Timothy, lecz pudełko zamknął z westchnieniem.

-Odetchnę, gdy wszystkie zużyjesz - stwierdziła matka.

- A któż to może być?

Ojciec poszedł, żeby otworzyć drzwi. Stał w nich tak wysoki policjant, że zdawał się wypełniać cały pokój, posłał Timothyemu przyjazny uśmiech, lecz chłopiec przycisnął tylko pudełko do piersi i spuścił wzrok.

| Proszę mnie posłuchać, panie posterunkowy - po­wiedział ojciec.;>- Zdaję sobie sprawę, że skoro te fajer­werki były kradzione...

- Niezupełnie kradzione, proszę pana — odparł poli­cjant. - Ale prawie. Ten staruch po prostu włamał się do składziku i otworzył sklep.

i No tak, ale chodzi mi o to, że ja wiem, że pan ma prawo je zabrać, tylko że to jest wyjątkowy przypadek. Pan nie wie, jakiego dzieciaki mają fioła na punkcie fajerwerków. Już od kilku tygodni wyczekują na Noc Guya Fawkesa.

-Wiem, proszę pana, sam mam dzieci. Jednak prze­praszam, ale to jedyne fajerwerki, jakie udało mi się odnaleźć. Będą potrzebne jako dowody rzeczowe — zwrócił się do Timothy’ego. — Może wiesz, chłopcze, któiy z twoich kolegów kupował ognie sztuczne od tego samego faceta?

Timothy pokiwał głową, powstrzymując płacz.

-Ale to tylko ja je zachowałem — powiedział, a po tych słowach z oczu popłynęły mu łzy.

Da d a da, da d a da, dada, dada, dada...

Ilekroć słyszę początkowe akordy VI Symfonii Pasto­ralnej Beethovena, przypomina mi się, jak chciałem objąć Matkę Boską - to znaczy Dympnę Cassidy wystę­pującą wtedy w roli Matki Boskiej. Był to początek lat pięćdziesiątych, Boże Narodzenie, a rzecz działa się w związku z jasełkami, które wystawiłem w Klubie Mło­dzieżowym przy kościele Matki Boskiej Nieustającej Pomocy w południowym Londynie. Mówiąc „wystawi­łem” mam na myśli to, że sam napisałem tę sztukę, wyreżyserowałem ją, obsadziłem, grałem w niej, zapro­jektowałem dekorację. No i - oczywiście - wybrałem mu­zykę. Nie zrobiłem tylko jednego: nie uszyłem kostiu­mów. Zaszczyt ten przypadł mojej lojalnej matce i nie­chętnym siostrom.

Wydawaę by się mogło, że już wtedy byłem rozkocha­ny w teatrze, ale prawdę mówiąc, w momencie gdy za­bierałem się za to wszystko, sytuacja wyglądała zupeł­nie inaczej. Jako szóstoklasista katolickiego gimnazjum imienia św. Alojzjusza uczyłem się angielskiego, fran­cuskiego, łaciny, ekonomii i zamierzałem studiować prawo z ambicją zostania adwokatem (pomysł zaszcze­piony mi przez ojca, który — będąc urzędnikiem w kan­

celarii adwokackiej - wymarzył sobie, że jego syn za­błyśnie w świecie palestry). Nigdy się nie spodziewa­łem, że skończę jako reżyser musicali - starych, spraw­dzonych przebojów jak Oklahoma! i Król i ja — i objadę z nimi pół świata od Scunthorpe do Sydney. To prawda, kilka lat temu wyreżyserowałem nowy musical na West Endzie, lecz prawdopodobnie nikt z was o nim nie sły­szał — zszedł z afisza po trzech tygodniach. Mimo wszy­stko wiążę duże nadzieje z moim nowym przedsięwzię­ciem - muzyczną wersją Antoniusza i Kleopatry, pod tytułem Cleo. Sam to napisałem.

Odbiegłem jednak od tematu. Wracając do jasełek, nosiły one raczej mało oryginalny tytuł Opowieść o Bo­żym Narodzeniu. Chciałem dać im tytuł Owoc łona, ale ksiądz Stanislaus Lynch nie chciał się zgodzić — była to nasza pierwsza potyczka w związku z tą sztuką. Powie­dział, że moj tytuł jest nieprzyzwoity. Wskazałem wów­czas, iż jest to cytat z modlitwy „Zdrowaś Maryjo”: „I bło- gosławion owoc Twojego łona, Jezus”*. Odparł mi na to, że słowa te wyjęte z kontekstu - nabierają innego zna­czenia. Odparowałem wówczas: „Chodzi księdzu o to, że w kontekście nie mają w ogóle żadnego znaczenia, ponieważ katolicy nie odmawiają pacierza, lecz bezmy­ślnie go odklepują, nie zwracając uwagi na wypowiada­ne słowa. Swoją sztuką chciałbym ich wyrwać z tego umysłowego odrętwienia i uczulić ich na to, co stanowi prawdziwą treść świąt Bożego Narodzenia - Wcielenie”. Byłem elokwentnym i dość bezczelnym młodzieńcem - przynajmniej w kwestiach intelektualnych. Natomiast

w innych sprawach - na przykład damsko-męskich - moja pewność malała.

Lecz ksiądz Stan - jak na niego mówiliśmy - odrzekł:

- Wszystko ładnie, ale rzecz w tym, że trzeba zrobić plakat. Nie przypnę go przecież do drzwi kościoła, jeśli będzie tam widnieć słowo „łono”. Na pewno nie spodo­bałoby się to Związkowi Matek Katolickich.

Po powrocie do domu zacząłem się gorzko uskarżać na ten przejaw filistyńskiej cenzury kościelnej i skarży­łem się tak do czasu, aż jedna z moich sióstr powiedzia­ła, że „Owoc łona” kojarzy jej się z nazwą „Owoc wrze­ciona” - popularną w owym czasie firmową marką ba­wełnianej bielizny, więc bez dalszych protestów zarzuciłem mój pomysł.

Da d a da, da d a da, dada, dada, dada... W Opowieść

o Bożym Narodzeniu wkomponowane były jeszcze inne utwory, które towarzyszyły zmianom dekoracji za spu­szczoną kurtyną, a zarazem wprowadzały w nastrój następnej sceny. Na Zwiastowanie wybrałem Ave Ma­ria Gounoda, na pokłon Trzech Króli - Szeherazadę Rimskiego-Korsakowa, a na ucieczkę do Egiptu - Prze­jażdżkę Walkirii. Mój ojciec miał całkiem przyzwoitą kolekcję płyt, które puszczał często na naszym gramo­fonie, ogromnym, orzechowym monolicie, królującym w salonie w oknie wykuszowym. Ale jedynie Piosenka pasterzy i tylko ona wywołuje wspomnienia związane z tą sztuką i z osobą Dympny Cassidy. Wybrałem ją oczywiście na początek sceny, w której betlejemscy pa­stuszkowie przychodzą oddać cześć Dzieciątku, lecz w trakcie prób przeszła też na inne części sztuki.

*

Wszystko zaczęło się pewnego niedzielnego wieczoru w pierwszych dniach listopada, podczas tańców w Klu­bie Młodzieżowym. Siedziałem obok księdza Stana na

7 — Letnie historie,..

składanym krześle na skraju parkietu, jeśli tak dum­nym mianem można określić zapylone, pełne drzazg deski podłogowe parafialnego hallu i przyglądałem się parom tańczącym leniwie do piosenki Nat King Cole’a, której jękliwe tony wydobywały się z niewielkiego adap­tera.

Siedziałem tam, ponieważ nie tańczyłem, nie potrafi­łem tańczyć i udawałem, że wcale nie chcę tańczyć, choć tak naprawdę to podpieranie ścian wynikało z mojej niechęci do robienia z siebie pośmiewiska. Pretekstem do pojawiania się na tych spotkaniach była pełniona przez mnie funkcja sekretarza Klubu Młodzieżowego, a prawdziwym powodem skrywana chęć ujrzenia Dympny Cassidy, choć przyglądanie się jej w ramionach jakiegoś chłopaka stanowiło dla mnie dość wyrafinowa­ną torturę. Na szczęście większość męskiej części klubu dorównywała mi nieśmiałością, toteż przez większość czasu dziewczęta zmuszone były tańczyć ze sobą, jak to właśnie owego wieczora czyniła Dympna, tańcząc z Pauline do cukierkowych dźwięków piosenki Zbyt mło­dzi. Zresztą w myśl regulaminu klubowego, gdy dziew­czyna tańczyła z chłopakiem, zbyt bliski kontakt fizycz­ny był zabroniony. Stąd właśnie obecność księdza Sta- na: chciał być pewny, że między ciałami tańczących płci przeciwnej prześwituje światło.

Podobno jesteśmy zbyt młodzi,

Zbyt młodzi na miłość prawdziwą...

Ale nie byłem zakochany w Dympnie Cassidy. I to właśnie stanowiło problem.

Była piękna, miała duże piersi, jasnozielone oczy i włosy koloru miedzi, które — świeżo umyte na różne okazje - otaczały jej twarz lśniącą kaskadą naturalnych loków. Miała błyszczącą, białą, wręcz półprzezroczystą

cerę, przywodzącą na myśl powierzchnię alabastrowej rzeźby, a jej dolna warga była rozkosznie odęta. Gdy się uśmiechała, na jej policzkach pojawiały się dwa dołecz- jji, Jej nazwisko nie miało w sobie nic poetyckiego, lecz imię - Dympna - kryło w sobie nie tylko te dołeczki, ale i całą jej osobę. Te sylaby miały w sobie coś miękkie­go | pneumatycznie sprężynującego i wyobrażałem so­bie, że takie właśnie jest jej ciało w bliskim kontakcie. A jakże tego kontaktu pragnąłem! Jakże drżałem, żeby zmiażdżyć te podniecające kształty w ramionach jak poduszkę i wycisnąć namiętny pocałunek na owej zmy­słowej doskonałości jej ust, tak jak zobserwowałem to w tysiącach scen miłosnych w różnych filmach! Ale nie kochałem Dympny Cassidy. I bynajmniej nie zamierza­łem udawać, że tak jest. W owym miejscu i czasie jedy­nym sposobem pocałowania takiej dziewczyny było albo jedno, albo drugie. To znaczy musiałbym się zadeklaro­wać jako jej stały chłopak.

I tutaj - z niejakim zażenowaniem — przyznać się muszę do pewnej rzeczy: czułem, że chodzenie z Dymp- ną Cassidy byłoby dla mnie czymś w rodzaju społecznej degradacji. Nie wynikało to tylko i wyłącznie z tego, że pochodziła z niewłaściwej sfery, choć tak było: jej liczna i nieco pospolita rodzina zajmowała zwykłe mieszkanie w miejskim bloku, podczas gdy my mieliśmy własny dom, dumny, wiktoriański dom ze schodami prowadzą­cymi do drzwi frontowych. I nie chodziło mi o to, że wy­mawia niektóre słowa z nieco robotniczym akcentem, albo że mówi „przyszłeś” zamiast „przyszedłeś”. To by­łoby jeszcze do przeżycia, gdyby Dympna Cassidy mia­ła jakieś przymioty umysłu, stanowiące przeciwwagę dla rozlicznych ponęt jej ciała. Jednakże jej umysł świe­cił pustką. Nie było tam nic z wyjątkiem kilku popular­nych piosenek, nazwisk gwiazd filmowych, wiadomości

o modzie i anegdot o nauczycielach. Ponieważ nie zdała

egzaminów, w których tak zabłysnąłem, chodziła teraz do technikum, gdzie uczęszczała na tzw. kurs handlo­wy. Miała zostać stenotypistką, ehoć sądząc po zamiło­waniach, pragnęła raczej pracować jako sprzedawczyni w sklepie z ubraniami. Wiedziałem to wszystko, ponie­waż skorzystałem ze sposobności i kilkakrotnie wda­łem się z nią w pogawędkę — przed kościołem po nie­dzielnej mszy, podczas sprzątania klubu parafialnego po jakimś spotkaniu albo w czasie jednej z rzadkich wędrówek klubowych w terenie. Czułem, że Dympna jest mną zainteresowana. Fascynowało i intrygowało ją moje wymuskanie, zauważalne po zdjęciu szkolnego mundurka: moje długie włosy, zielona, sztruksowa ma­rynarka i musztardowa kamizelka. Wiedziałem, że nie jest związana z żadnym chłopakiem, choć niejeden z parafii nie mógł od niej oderwać oczu. Byłem pewien, że gdybym tylko uczynił pierwszy krok, jej reakcja na pewno nie byłaby obojętna.

Lecz powstrzymałem się. Moje plany na przyszłość były wyraźnie wytyczone i nie było tam miejsca dla Dympny Cassidy: studia, egzaminy, wyróżnienia, na­grody; lata wysiłków i wyrzeczeń, których ukoronowa­nie ma stanowić zaszczytna kariera prawnicza. Dziew­częta w rodzaju Dympny miały zupełnie inne podejście do życia: jak najszybciej skończyć szkołę, złapać jakąś pracę, choćby najbardziej nudną i monotonną, i żyć tyl­ko wolnym czasem, rozrywką, tańcami, zakupami, cho­dzeniem do kina i „dobrą zabawą”. Zmarnować młodość w bezmiarze bezmyślnych, naskórkowych przyjemno­ści, skąd droga wiedzie prosto w nudną, udomowioną dorosłość, będącą udziałem ich rodziców, którzy dzień po dniu próbują związać koniec z końcem. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że związek z Dympną wcią­gnąłby mnie w taką właśnie otchłań. Gotów byłem przy­siąc, że sprawiłby to jeden pocałunek, wystarczyłby je-

den jedyny pocałunek, a znalazłbym się na równi po­chyłej, prowadzącej do przedwczesnego i nierozsądnego małżeństwa. A małżeństwo nie obeszłoby się łaskawie z Dympną Cassidy. Jedno spojrzenie na jej matkę wystar­czało, żeby wyobrazić sobie, jak Dympna będzie wyglą­dać za dwadzieścia lat: obwisłe piersi, brzuch rozcią­gnięty przez porody i policzki zapadnięte w miejscach, gdzie brak tylnych zębów. Już nigdy Dympna nie bę­dzie tak piękna jak teraz, pomyślałem ponuro, obser­wując jak prowadzi Pauline w fokstrocie i paple bezmy­ślnie o jakiejś parze butów, które widziała na wystawie. Ten temat najwyraźniej ją wciągnął, bowiem przez cały czas nie mówiła o niczym innym — słyszałem to za każ­dym razem, gdy wirowała obok mnie i księdza Stana.

- Znasz panią Noonan, która uczy u maluchów? — spy­tał znienacka. Potwierdziłem; uczyła mnie dziesięć lat wcześniej, i I wiesz pewnie, że w każde święta wysta­wia jasełka razem z dzieciakami. Otóż tak się składa, że w przyszłym tygodniu idzie do szpitala na operację, a potem będzie na zwolnieniu aż do stycznia. Pomyśla­łem więc sobie, że byłoby nieźle, gdyby tego roku zajął się tym Klub Młodzieżowy. Chodzi mi, znaczy się, o ja­sełka. Przydałoby się jednak coś nieco... doroślejszego, przynajmniej raz. Coś, do czego młodzież z parafii mo­głaby mieć bardziej osobisty stosunek. Myślisz, że dał­byś radę zorganizować coś takiego, Simon?

- Pewnie, że tak.

- Cóż, to wspaniale — odrzekł ksiądz Stan, nieco za­skoczony szybkością, z jaką się zgodziłem. - Jesteś pe­wien, że znajdziesz czas? Wiem, że masz mnóstwo pra­cy w gimnazjum.

- Poradzę sobie, proszę księdza. Niech ksiądz zda się na mnie.

-No cóż, to miło z twojej strony. Muszę sprawdzić, czy Stowarzyszenie Prawdy Katolickiej ma jakąś odpo­

wiednią sztukę. Nie sądzę, żeby wybór pani Noonan był w tym przypadku najszczęśliwszy.

Sam napiszę sztukę.

Gdy tylko wspomniał o jasełkach, w mojej głowie na­tychmiast pojawił się obraz: Dympna Cassidy jako Mat­ka Boska, oszałamiająco piękna, z delikatnymi włosa­mi koloru miedzi, błyszczącymi w świetle reflektorów jak aureola i ja w roli świętego Józefa, wspierającego ją w drodze do Betlejem, obejmującego ją ramieniem, może nawet w talii. Znalazłem idealną wymówkę dla fizycznego zbliżenia się do Dympny Cassidy, które po­zbawione było jakichkolwiek zobowiązań natury moral­nej lub emocjonalnej.

- Będziesz mi musiał pokazać scenariusz, zanim wy­stąpicie przed publicznością. Po prostu chcę się upew­nić, czy nie ma tam żadnej herezji — ksiądz Stan wy­krzywił usta w wilczym uśmiechu, odsłaniając nieregu­larne, pożółkłe od papierosów zęby.

Może trudno w to uwierzyć, ale napisanie sztuki za­jęło mi niewiele ponad dwa weekendy. Nie bawiłem się w żadne próby, po części dlatego, że nie było czasu, a po części dlatego, że nikt by się na nich nie zjawił. W Klu­bie Młodzieżowym przy kościele Matki Boskiej Nieu­stającej Pomocy nie istniały żadne tradycje aktorskie. W sztuce obsadziłem osoby, które uznałem za najodpo­wiedniejsze i — jak to się określa w tej profesji - przed­stawiłem im oferty, nie prosząc ich nawet o przeczyta­nie jakiegoś fragmentu. Najpierw, rzecz jasna, podsze­dłem do Dympny Cassidy. Gdy powiedziałem jej, że chcę, aby zagrała Matkę Boską, pokraśniała najpierw z zadowolenia, lecz po chwili potrząsnęła głową, zagryzła wargę i powiedziała, że nigdy wcześniej nie występowa­ła na scenie. Odparłem, że nie ma się o co martwić. Już

wcześniej grywałem w szkolnych przedstawieniach, dla­tego będę mógł jej pomóc. Niecierpliwie wyczekiwałem tych intymnych lekcji w domowym salonie, z dyskretną muzyką dobiegającą z gramofonu. Da d a da, da d a da... Czyżby już wtedy ten fragment chodził mi po głowie? Cały czas opóźniałem moment pokazania scenariusza księdzu Stanowi, tłumacząc, że w trakcie prób ulega cią­głym zmianom. Jednak obudziło to jego podejrzliwość

i pożyczył egzemplarz od jednej z osób obsadzonych w sztuce. Pewnego wieczora przyszedł do nas (na szczę­ście rodzice akurat wyszli), ściskając w ręku egzemplarz zwinięty jak pałkę. Stanąwszy przede mną, zaczął nim machać z wściekłością.

- Co to za obrzydlistwo? Jak śmiesz w ten sposób ka­lać czystość Matki Boskiej?

Od razu wiedziałem, że chodzi mu o didaskalia pod koniec aktu I, sceny 1: [JÓZEF i MARYJA obejmują się].

Przyznać trzeba, że trudno by było znaleźć w Biblii jakieś odniesienia do tej sceny — była to pełna polotu próba przedstawienia życia poślubionej Józefowi Maryi w czasie, gdy jeszcze nie zdawała sobie sprawy, że ma zostać matką Boga. W całej sztuce zmierzałem do osią­gnięcia współczesnego stylu, co dziesięć lat później okre­ślono by zapewne mianem odpowiedniości. Żadnych po­bożnych komunałów, żadnych biblijnych archaizmów, tylko potoczny język i zupełnie naturalne zachowania, czyli coś, z czym współczesny nastolatek może się łatwo zidentyfikować. Wyobrażałem sobie, że w owym czasie Maryja była wesołą, pełną optymizmu i dość filuterną dziewczyną, którą poślubiono starszemu i raczej poważ­nemu mężczyźnie. W sztuce znalazła się scena, kiedy Maryja zachodzi do warsztatu, w którym pracuje Józef

i próbuje namówić go na wspólny spacer. Józef odma­wia, ponieważ ma jeszcze coś do zrobienia i dochodzi do

sprzeczki, po której szybko się godzą. A owa zgoda 20-1 staje przypieczętowana pocałunkiem.

Po pierwszym czytaniu kilku członków grupy zakwe-1 stionowało przyzwoitość tej sceny, na co zareagowałem I mówiąc, że takie zachowanie było czymś naturalnym I w przypadku pary, która na tym etapie nie wiedziała, że wyda na świat Mesjasza. Sama Dympna nie brała | udziału w całej dyskusji. Cały czas miała zaciśnięte usta i wbijała wzrok w podłogę. Zapewne zdawała sobie sprawę z tego, co kierowało mną przy pisaniu tej sceny.

Przeczytawszy całość jeszcze kilka razy, zabrałem się do ustalania wszystkich ruchów, zaczynając od począt­ku, stwierdziłem jednak, że gdy doszedłem do końco­wych linijek aktu I, sceny 1:

JOZEF: Maryjo, nie potrafię się długo na ciebie gnie­wać.

MARYJA: Ani ja na ciebie.

zawiodły mnie nerwy i powiedziałem pó prostu:

- Wtedy Józef z Maryją obejmują się i kurtyna opada.

- A nie będziecie ćwiczyć tego pocałunku? — spytała Magda Vernon, która zgłosiła się na ochotnika jako re­żyser. Dziwna z niej była dziewczyna, wysoka i chuda, nosiła okulary, które wciąż zsuwały się z jej zadartego nosa, a jej krótkie, czarne włosy sterczały na wszystkie strony, jakby dopiero przed chwilą wstała z łóżka. Gu­stowała w długich swetrach barwy ciemnej, które roz­ciągała w brutalny sposób tak, że ich brzegi znajdowały się zawsze poniżej bioder, a rękawy zakrywały ręce jak rękawiczki. Krążyły pogłoski, że przeszła jakieś nerwo­we załamanie i próbowała uciec z domu i że do Klubu Młodzieżowego zapisała się pod naciskiem rodziców, którzy chcieli, żeby trochę znormalniała. Najwyraźniej jednak nie była tym wszystkim zachwycona. Dopiero te jasełka wzbudziły jej zainteresowanie. Podczas dysku-

sji na temat przyzwoitości owej sceny z obejmowaniem, Magda stanęła po mojej strome, za co byłem jej wdzięcz­ny. Jednak teraz wolałem, by się nie wtrącała.

- Na tym etapie nie ma czasu, żeby przećwiczyć wszy­stko - powiedziałem. — To może przejdziemy do sceny drugiej?

Ale gdy następnym razem próbowaliśmy scenę dru­gą, znów zatrzymałem się tuż przed tym pocałunkiem.

- Czyż nie powinieneś ustalić, co to będzie za pocału­nek? - naciskała Magda. — To znaczy kto kogo całuje?

I w usta czy w policzek?

- Lepiej w policzek — odezwał się chłopak grający He­roda. - Bo inaczej ksiądz Stan dostanie ataku. - Wszy­scy zachichotali.

- Naprawdę, nie zastanawiałem się jeszcze nad tym - łgałem, gdyż od kilku dni pochłaniała mnie ta jedna myśl. - Uważam, że powinniśmy z tym poczekać, aż będziemy mieli kostiumy.

Nieco później aktorzy rozeszli się do domów, a ja zo­stałem z Magdą, żeby przejrzeć listę niezbędnych re­kwizytów. W pewnej chwili spojrzała na mnie filuter­nym wzrokiem.

- Pewnie nie wiesz jak.

-Jak co?

- Jak się całować z dziewczyną. Jeśli chcesz, to mogę cię nauczyć.

- Dziękuję, ale jestem pewien, że sam sobie świetnie poradzę.

Jednak wracając do domu w tę zimną, grudniową noc, pożałowałem tej pochopnej decyzji i zacząłem analizo­wać w wyobraźni rozmaite strategie powrotu do tej sy­tuacji. Lecz zaraz następnego dnia ksiądz Stan wpadł w furię, pierwsza scena mojej sztuki została usunięta, w związku | czym nie miałem już żadnego pretekstu, żeby poprosić Magdę o lekcje.

Tak więc nigdy nie dane mi było wziąć w objęcia Dympny Cassidy. Tylko raz jeden otoczyłem ją ramie­niem — w drodze do Betlejem. Jednak w tej scenie mia­ła na sobie tyle warstw ubrań, że tego przeżycia nie mogłem zaliczyć do doznań zmysłowych. Tak czy ina­czej, był to okres, kiedy Dympna przestała być obiek­tem mego pożądania, a cała moja uwaga skupiona była na niedoskonałościach jej aktorstwa. Opanowało mnie maniakalno-obsesyjne pragnienie doskonałości — coś, co dotyka wszystkich twórców sztuk scenicznych. A tym­czasem Dympna uporczywie zapominała roli, natomiast w momentach, gdy pamięć jej nie zawodziła, wypowia­dała swoje kwestie bez wyrazu i prawie niedosłyszal­nie. W reakcji na uwagi krytyczne z mojej strony dąsała się, odpowiadając, że przecież nigdy się nie prosiła, żeby grać w tej głupiej sztuce. Jednego tylko nie można było zaprzeczyć — wyglądała oszałamiająco. Nie pozostało mi więc nic innego, jak tylko usunąć większość jej kwestii, redukując rolę do ruchu scenicznego z cichą muzyką w tle. Zauważyłem, że podobała jej się Piosenka paste­rzy, ponieważ nuciła sobie ją, gdy była w dobrym na­stroju, więc zdecydowałem się wprowadzić ją jako leit­motiv przy każdym pojawieniu się Maryi. To posunię­cie wymagało dużej zręczności od pracującej za kulisami Magdy: musiała obsługiwać przenośny gramofon i jed­nocześnie grać rolę suflera, lecz końcowy efekt był do­skonały. Natomiast potknąłem się na czymś, co należy do podstawowych środków teatru muzycznego - repry- zie. Nie przewiduję żadnych nagród za zgadnięcie, co nuciła sobie publiczność po wyjściu z przedstawienia. Nasza sztuka okazała się przebojem. Po premierze od­prowadziłem Magdę do domu i całowaliśmy się przed jej drzwiami tak długo, aż oboje mieliśmy obolałe wargi.

Magda została moją pierwszą dziewczyną i chodzili­śmy ze sobą przez cały rok, kiedy to poszliśmy na inne

uczelnie i nasze drogi się rozeszły. Zgodnie z planem studiowałem prawo, lecz cały czas działałem w kole te­atralnym i kole operowym. Jakoś zdałem końcowe eg­zaminy i - ku ogromnej dezaprobacie mojego ojca - po­szedłem prosto do szkoły teatralnej. Co ciekawe, Mag­da połknęła tego samego bakcyla. Skończyła teatrologię na uniwersytecie, pracowała na stanowisku asystenta reżysera w różnych prowincjonalnych grupach teatral­nych, by na koniec wylądować w telewizji, gdzie jest dobrej klasy kierownikiem produkcji. Spotykamy się od czasu do czasu na różnych przyjęciach organizowanych przez ludzi z showbiznesu i - jak przystało na ludzi showbiznesu - obejmujemy się przy każdym spotkaniu, a Magda pyta mnie filuternie: „W policzek czy w usta, kochanie?”

A Dympna? No cóż, nie została stenotypistką ani eks­pedientką. I nie straciła ani figury, ani zębów. Ktoś do­strzegł w niej doskonały materiał na modelkę i zrobiła błyskotliwą karierę pod koniec lat pięćdziesiątych, po­jawiając się na okładkach wielu czasopism kobiecych. Trwało to do czasu pojawienia się Jean Shrimpton, re­prezentującej nowy ideał kobiecej urody. Dowiedziałem się od matki, że Dympna wyszła za mąż za bogatego biznesmena i skończyła karierę modelki. Mieszka wraz z mężem w posiadłości wiejskiej nieopodal Newmarket

i jest właścicielką stajni koni wyścigowych... Tak sobie myślę, że może napiszę do niej i spytam, czy nie ze­chciałaby zainwestować w Cleol


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Historie Grudniowe  Opowieść Wigilijna
Antologia Harlequin na Życzenie 09 Zimowe opowieści 02

więcej podobnych podstron