Heather Graham
Noce nad Florydą
Wendy mieszka samotnie na florydzkich bagnach, z dala od ludzi i cywilizacji. Pewnego wieczoru znajduje na moczarach nieprzytomnego mężczyznę i zabiera go do domu. Po odzyskaniu przytomności nieznajomy wyznaje, że jest agentem ściganym przez gang narkotykowy. O tym gangu głośno jest we wszystkich mediach. Wendy zaczyna zdawać sobie sprawę z ogromu niebezpieczeństwa, na jakie się naraża, zatrzymując Brada pod swym dachem. Tymczasem gangsterzy wpadają na jego trop...
Tyłem chevroleta gwałtownie zarzuciło. Brad, zaciskając mocno zęby, odbił kierownicą. Gdyby wypadł z tej wąskiej szosy na obojętnie którą stronę, wylądowałby w żywym bagnie, w bezkresnej rzece traw, w gorącym, wilgotnym, zapomnianym przez Boga i ludzi piekle na ziemi.
Pędził na zachód Alligator Alley - drogą przez niekończące się błota i moczary, gdzie znużonego monotonią krajobrazu podróżnego z letargu wyrywał od czasu do czasu krzyk ptaka albo zimne, nieruchome spojrzenie gada, których było tutaj zatrzęsienie.
Nie było za to budek telefonicznych. Nie było straganów z Fast-foodami, nie było stacji benzynowych. Tylko kilometr za kilometrem odludzia Everglades - bagien na Florydzie.
Brad nie cierpiał bagien. Tylko że teraz nie miało to większego znaczenia.
Wyprowadził wóz z poślizgu i zerknął we wsteczne lusterko. Michaelson siedział mu wciąż na ogonie. Przeniósł wzrok z powrotem na drogę i zauważył smużki pary wydobywające się spod maski chevroleta. Jasna cholera, nawet porządnego samochodu ukraść mu się nie udało. No i ucieka teraz przed zaciekłym pościgiem w starym rzęchu, który zaraz pod nim zdechnie.
Pot zrosił mu czoło. Co pocznie bez samochodu? Od wielu mil nie widział budki telefonicznej. Nic, tylko ta wąska szosa i bezmiar bagien. Na piechotę nie miałby najmniejszych szans. W parę sekund ustrzeliliby go jak kaczkę.
W silniku coś stuknęło, zaświszczało i spod maski buchnął kłąb pary, przesłaniając mu widok. Przymrużył oczy; tam, z przodu, majaczył chyba jakiś bity trakt odchodzący od szosy w lewo, na południe. Jeszcze jeden rzut oka we wsteczne lusterko i już wiedział, że Michaelson zaraz go dopadnie. Ryzyk fizyk.
Gwałtowny skręt kierownicą, pisk opon, wóz przechylił się i wszedł w ostry wiraż. Tak, to jest coś w rodzaju gruntowej drogi. Wybujała trawa siekła karoserię i okna. Brad słyszał odwieczne brzęczenie owadów, którego nie zagłuszało nawet wycie przegrzanego silnika.
Nagle wóz ugrzązł z błocie. Brad ścisnął mocniej kierownicę i zrozpaczony wdusił do dechy pedał gazu. Koła zabuksowały i chevrolet utknął w szuwarach na dobre.
Wyskoczył z samochodu. Czarne błocko oblało mu skórkowe buty, sięgnęło bawełnianych skarpetek, wspięło się po nogawkach spodni; zapadł się w nim do pół łydki.
Znieruchomiał i wytężył słuch.
Usłyszał silnik zbliżającego się auta - auta Michaelsona. A więc nie dali za wygraną.
Powietrze rozdarł suchy trzask. Strzał? Pocisk świsnął mu koło ucha. I znowu ten suchy trzask. Kolejny pocisk. Bliżej. Ziiiu. Prawie otarł mu się o drugie ucho i z obrzydliwym plaśnięciem zarył w bagno.
Odwrócił się i puścił biegiem. Jego pistolet został w motelu, razem z trupem Taggarta. Kurwa, nawet nie ma czym się bronić. Ich trzech z magnum i obrzynami, a on nawet bez pilniczka do paznokci.
Gorzej już chyba nie można skończyć. Bez broni, w trakcie ucieczki przez zarośnięte, zarobaczone, rojące się od owadów, posępne, śmierdzące moczary.
Nogi grzęzły mu w błocie. Nie ubiegł jeszcze dwudziestu kroków, a już zostawił w nim oba buty. Bieg w tych warunkach był mordęgą. Tym większą, że nie było dokąd uciekać. Nic, tylko trawa i grzechotniki, węże koralowe i aligatory, węże wodne i moskity... no i to cholerne błoto. Co sus, to kolejna niepewność, na co się tym razem nadepnie.
Trzeci pocisk śmignął mu z wizgiem tuż przed nosem. Na brodzie poczuł prąd powietrza. Cząstką umysłu rejestrował symptomy nadciągającej nocy. Pieśń owadów przybierała na sile, a horyzont barwę krwistej czerwieni. Zerkając za siebie, widział tylko trawę, wysoką ścianę trawy, która jak nóż cięła ręce i policzki.
Everglades, rzeka traw... Tak te okolice nazywali Indianie. I faktycznie była to rozciągająca się jak okiem sięgnąć rzeka trawy.
Jeszcze jeden pocisk przeciął z wizgiem powietrze. Brad odetchnął głęboko i poczuł dźgnięcie bólu w piersiach. Rozrywało mu płuca, pocięte dłonie krwawiły, ale nie ustawał w biegu. I ni z tego, ni z owego znalazł się pod wodą.
Wierzgając rozpaczliwie nogami, młócąc rękami, wypłynął na powierzchnię i wygramolił się z kanałku na brzeg. Zasapany, kaszląc i plując wodą, odwrócił się, wsparł dłońmi o kolana. Widział tylko trawę. Czy nadal go ścigają?
- Myślicie, że dostał?
To był chyba Suarez - najgorszy zakapior.
- A co za różnica? - zakpił ktoś inny. - Jak nie my, to poczciwy Tom Gator go załatwi.
Parsknęli śmiechem, a wtedy odezwał się Michaelson, który nigdy się nie śmiał, któremu usta nigdy nie ułożyły się nawet w namiastkę uśmiechu.
- Cisza. Słuchajcie. Trzeba mu wpakować kulkę w łeb. Na Toma Gatora wolę się nie zdawać.
Brad jęknął w duchu, wyprostował się i odetchnął głęboko, przygotowując się do kolejnego wysiłku.
Krajobraz poczerwieniał, zachodzące słońce rzucało szkarłatny blask na bagienne rozlewiska i kilka drzew w oddali. Czerwień... ten kolor zdawał się zalewać mu płuca, kiedy wciągał w nie z trudem wilgotne powietrze. Ten kolor przybrały trawa i samotna czapla balansująca na jednej nodze na konarze drzewa.
Rata-ta-ta-ta. Znowu otworzyli ogień.
Ostry przeszywający ból, użądlenie w skroń. Instynktownie poderwał rękę do głowy, potem spojrzał na palce.
Czerwone. Kolor nocy. Kolor krwi - jego krwi.
Uciekać. Kiedy ruszał dalej na chwiejnych nogach, brzęczenie owadów przybrało jakby na sile. Nie słyszał za sobą żadnych szeptów, żadnych śmiechów, żadnych głosów.
Spojrzał w niebo i zobaczył spadające słońce. Na bagna opuszczał się wieczorny chłód. Zerwał się lekki wietrzyk.
Miał dreszcze. Czerwień nie będzie kolorem nocy. Noc będzie tu czarna - smolistoczarna. Zakłady energetyczne na Florydzie nie przyświecają nocami wężom, aligatorom, ptakom ani dzikim orchideom. Zapadnie noc, a wraz z nią nastanie nieprzenikniona ciemność.
Horyzont barwiły jeszcze co prawda smugi różu, złota i płomiennej czerwieni, ale Brad już ich nie widział. Jego umysł taplał się w czerni, tak jak jego ciało w oblepiającym błocie. Odgłosy świata zewnętrznego cichły, przechodząc w przytłumione, monotonne buczenie.
Tracił przytomność, a przecież nie mógł sobie na ten luksus pozwolić. Jeśli tu teraz padnie, nie doczeka świtu. Utonie w bagnie, stanie się łatwym łupem dla bagiennych drapieżców, skończy w żołądkach tych skubańców.
Nie wolno mu upaść, ale nie miał już sił brnąć dalej. Zresztą nie było dokąd. Zatrzymał się. Kolana miał jak z waty, widział wszystko jak przez mgłę.
Usłyszał brzęczenie. Cholerne moskity. W życiu nie widział ani nie słyszał tylu tych krwiopijców naraz. Jeszcze chwila i opadną go całą chmarą.
Są już blisko. Brzęczenie urwało się jak nożem uciął. Brad rzucił się przed siebie, pewien, że szarżuje na rój owadów... i zderzył się z czymś twardym. Poczuł jeszcze dotknięcie czegoś miękkiego, a potem czerwony krajobraz pochłonęła czerń.
Na jego widok Wendy krzyknęła. Potem wyłączyła silnik śmigłowej łodzi, przymrużyła oczy i przez kilka sekund przyglądała się mężczyźnie jak zahipnotyzowana.
Przypominał potwora z Czarnej Laguny. Był jak zjawa, wyrósł przed nią niczym olbrzymia nabrzmiewająca góra błota.
Węże, aligatory i inne obrzydlistwa nie robiły już na niej wrażenia, ale wielkich błotnych stworów nie spotykało się na terenach Everglades na co dzień.
Szybko jednak zdała sobie sprawę, że to indywiduum jest człowiekiem. Mężczyzną. Wysokim, dobrze zbudowanym. Potężnie zbudowanym, stwierdziła, kiedy postękując z wysiłku, wciągała go na łódź. Uporawszy się z tym, zrobiła sobie małą przerwę na odsapnięcie, a potem sprawdziła mężczyźnie puls.
Na szczęście żyje.
Umoczoną w wodzie dłonią obmyła mu z grubsza twarz. Zauważyła małe, krwawiące otarcie na skroni. Skąd się wzięło? Przewrócił się i uderzył? Pokręciła głową i uśmiechnęła się pogardliwie. Mieszczuch. To nie ulega wątpliwości.
Pod warstwą błota widziała elegancki trzyczęściowy garnitur, jedwabny krawat, bawełnianą koszulę. Butów nie miał - pewnie zostawił je gdzieś w błocie. Westchnęła i znowu pokręciła głową. Kiedy ci ludzie zmądrzeją! Do bagien trzeba podchodzić z respektem. To nie miejsce dla takich fircyków. No i co z nim teraz robić?
Przykucnęła, by się zastanowić. Miała teraz dylemat. Poważnie ranny nie jest, a więc szpital można sobie darować. Na bagnach durnia też nie zostawi. Miałaby go na sumieniu.
Westchnęła. Może jednak odstawić go do szpitala, ale tak czy siak, musi go najpierw zabrać do domu, żeby zadzwonić stamtąd do Fort Lauderdale po karetkę. Sama go nie odwiezie, bo jej samochód stoi w warsztacie.
- No to jak, panie ładny, wpadnie pan do mnie na kolację? - mruknęła, zwracając się do swojego znaleziska, i roześmiała się z goryczą. Pierwszy raz w życiu zaprasza do siebie mężczyznę. Z wyjątkiem Leifa, ale z nim było inaczej. Nigdy o nic nawzajem nie musieli prosić, rozumieli się bez słów.
Odpędzając od siebie wspomnienia o Leifie, ułożyła błotnego stwora wygodnie na dnie łodzi, zapuściła silnik i ruszyła. Zapaliła światła; ściemniało się, a noc nad bagnami zapada bardzo szybko.
Trzy kilometry dalej dobiła do wzniesienia i zgasiła silnik. Przycumowała łódź i znów spojrzała na nieznajomego. Nie bardzo wiedziała, co począć. Niepokoiło ją trochę, że wciąż nie odzyskuje przytomności. Czyżby wstrząs mózgu? Być może. Przede wszystkim trzeba go umyć; potem określi bardziej profesjonalnie jego stan.
Po chwili namysłu postanowiła przynieść z domu nosze. Bez nich nie da rady przetransportować tego olbrzyma.
Dom był mały, ale samowystarczalny i dobrze jej się w nim mieszkało. Prądu dostarczał generator, a chociaż wodę do picia w zasadzie kupowała w sklepie, to system oczyszczania też miała zainstalowany. Były tu dwie sypialnie, salon i duża kuchnia. Wszystko to umeblowane we wczesnoamerykanskim stylu, z brązowymi zasłonkami w oknach. Można było siedzieć w tym domu i wyobrażać sobie, że do najbliższego sąsiada ma się nie trzydzieści kilometrów, a trzydzieści kroków.
Wendy wbiegła do drugiej sypialni i wyciągnęła spod łóżka brezentowe nosze. Z doniesieniem ich do łodzi nie miała problemu, gorzej było z ułożeniem na nich mężczyzny. Był nie tylko wysoki i dobrze zbudowany, ale również nieprzytomny, toteż lał się przez ręce. Sapiąc i postękując, ocierając co chwila zalewający oczy pot, zdołała wreszcie wciągnąć go na brezent.
Zanim wtaszczy faceta do środka, musi zdjąć z niego ubranie. Nie całe, slipki zostawi. Mieszkała na bagnach, ale starała się nie wnosić do domu błota. A jeśli on w trakcie tego rozbierania odzyska przytomność? Wzruszyła ramionami. Jak się ocknie, to sam dokończy, a niech tylko spróbuje stroić fochy. Gdyby nie ona, już by nie żył.
Skarpetki zeszły łatwo. Problem pojawił się przy marynarce. Nie była w stanie unieść mu ramion na tyle wysoko, by ją z niego ściągnąć. Po kilku próbach dała za wygraną i usiadła zdyszana, by się zastanowić. W końcu doszła do wniosku, że to ubranie i tak jest już do wyrzucenia, a więc nie ma się co z nim ceregielić.
Wstała i pobiegła po nożyczki. W kuchni przyszło jej do głowy, żeby wziąć też wiadro wody z mydłem i myjkę. Mając już gotowy plan, działała z energią i zdecydowaniem.
Wróciła do łodzi i z zapamiętaniem zaatakowała nożyczkami ubranie nieznajomego. Pozbawiła go marynarki, kamizelki, krawata, koszuli i delikatnie zmyła mu z twarzy i ramion błoto. Uporawszy się z tym, usiadła i przyjrzała krytycznie swemu dziełu.
Myślała, że ma ciemniejszą karnację; zmylił ją bagienny muł oblepiający skórę barwy piasku. Włosy miał płowe, takie, co to rozjaśniają się w słońcu i ciemnieją w zimie, twarz sympatyczną, przystojną, męską - długi prosty nos, wysokie czoło, wydatne kości policzkowe, wydatną szczękę. Wiek oceniała na jakieś trzydzieści do czterdziestu lat.
Był ciężki, bo składał się z samych twardych, wyrobionych mięśni, co świadczyło, że pracował nad swym ciałem. Tak, ładne to było ciało. Wendy naszła ochota, by go dotknąć. Opamiętała się w ostatniej chwili i otrząsnęła gwałtownie. Nie mogła uwierzyć, że myśli w ten sposób o ciele kogoś zupełnie sobie nieznanego.
Przetrząsnęła kieszenie marynarki, szukając portfela, ale znalazła w nich tylko listek miętowej gumy do żucia. Kieszenie spodni sklejało zaschnięte błoto. Zdeterminowana wstała, rozpięła mu je, chwyciła za nogawki i pociągnęła. Z początku ani drgnęły, potem przestały nagle stawiać opór. Zatoczyła się do tyłu i klapnęła na siedzenie. W ręku zostały jej nie tylko spodnie.
Slipki zsunęły się wraz z nimi. Mężczyzna leżał teraz na brezentowych noszach nagusieńki jak go Pan Bóg stworzył.
Wendy zaczerwieniła się i zamarła, bo nieznajomy poruszył się i jęknął cicho. Nie robiła niczego złego, próbowała mu tylko pomóc. Obmyła go, rozebrała, ale nie zamierzała posunąć się tak daleko. A jeśli się teraz ocknie? Co sobie o niej pomyśli? Jak mu się z tego wytłumaczy?
- Cholera! - zaklęła pod nosem. Podniosła się szybko, rozcierając stłuczony mięsień. Musi go czymś okryć, zanim oprzytomnieje. Odwracała się już, by pobiec do domu po prześcieradło, ale coś ją podkusiło, by jeszcze raz na niego zerknąć. Naprawdę niczego sobie okaz samca.
Muskularny, zadbany, szczupły. Pierś porośnięta gęstwiną płoworudawych włosów, która na wysokości pasa zwężała się w cienką linię, by rozszerzyć się w drugą gęstwinę w dole brzucha. Serce zabiło jej jak młotem. Natura rzeczywiście niczego mu nie poskąpiła. A ona już tak długo jest sama...
Zgorszona trochę własnymi myślami, odpędziła je od siebie. To wcale nie tak długo, a patrzenie pod takim kątem na zupełnie obcego faceta przyzwoitej kobiecie nie przystoi. Dziwne, od tak dawna nie pomyślała nawet o seksie, a tu nagle, na sam widok męskiego ciała wyobraźnia płata jej takie figle.
Do oczu napłynęły jej gorące łzy, a wraz z nimi refleksja, że nie pamięta już, kiedy sobie tak od serca popłakała. Ale teraz na to ani czas, ani miejsce. Musi wziąć się w garść i lecieć do domu po to prześcieradło.
- Co u diabła...
Za późno. Ocknął się. Mężczyzna zamrugał powiekami, dźwignął się z wysiłkiem na łokciach, przesunął błędnym wzrokiem po swym ciele i spojrzał na nią. Oczy, podobnie jak włosy, miał płowe. Ani orzechowe, ani zielone, ani brązowe, wszystkiego po trochu, co dawało kolor płowozłoty.
I w tych płowych oczach pojawiła się teraz konsternacja, gniew i czujność - czujność tak przeszywająca, że Wendy się wystraszyła. Cofnęła się o krok. Nie bardzo wiedziała, jak ma się zachować. Żałowała teraz, że nie zostawiła go tam na moczarach.
- Coś ty za jedna?
Głos miał schrypnięty, głęboki, wcale nie przyjazny.
- Wendy Hawk. Powiedz lepiej, coś ty za jeden.
- Co? - W jego oczach znowu zapłonęła czujność.
- Coś, u diabła, za jeden? - powtórzyła z irytacją. Nie spuszczał z niej wzroku, podjęła więc zdenerwowana: - Mieszkam tutaj. Wyskoczyłeś mi przed łódź. Próbuję ci pomóc.
Przez twarz przemknął mu wyraz rozbawienia, pozostawiając po sobie uśmiech. A z tym uśmiechem był bardzo pociągający.
- Pomóc, powiadasz? Rozbierając mnie do rosołu?
Zaczerwieniła się i odetchnęła głęboko.
- Nie chciałam...
- A co, ubranie samo ze mnie spadło? - spytał kpiąco.
- Nie, oczywiście, że nie. Ale miałeś na sobie pół Everglades. Nie moja wina, że wszystko było takie posklejane, że zeszło za jednym zamachem. Oj, nieważne. Miałam właśnie iść po prześcieradło i wciągnąć cię do środka, ale widzę, że możesz... - Urwała, bo nieznajomy zerwał się na równe nogi. Czym innym było patrzeć na niego, kiedy leżał nieprzytomny na ziemi, a czym innym teraz, kiedy stał przed nią nagi, nie okazując cienia skrępowania. - Ale widzę, że możesz chodzić - dokończyła. - Tylko się do mnie nie zbliżaj - ostrzegła. - Wstydu nie masz? Przyniosę ci prześcieradło...
- Przepraszam - mruknął. Wciąż się uśmiechał i Wendy uświadomiła sobie nagle, że ten uśmiech ma dwa ostrza. - Szczerze mówiąc, to podejrzewam, że zdążyłaś mi się już dobrze przyjrzeć.
- Zaczekaj tu! - rozkazała, pobiegła do domu i wróciła z czystym prześcieradłem.
Owinął się nim w pasie.
- Nie co dzień człowiek budzi się golusieńki na moczarach - zauważył. Głos miał bardzo głęboki, z tych, co to potrafią poruszyć w kobiecie czułą strunę. Wendy przeszedł lekki dreszcz. Ale może to tylko ta chłodna wieczorna bryza?
- Przepraszam. Starałam się ci pomóc.
- Zauważyłem. - Roześmiał się i owinął ciaśniej prześcieradłem. - Ciekaw jestem tylko, co byś sobie pomyślała, gdyby było na odwrót.
- Znaczy jak?
- No, gdybym to ja starał się pomagać tobie, i to ty obudziłabyś się bez niczego.
- Też mi coś! - prychnęła, znowu żałując, że nie zostawiła go na pastwę losu. - To nie wchodzi w grę. Przede wszystkim ja nie znalazłabym się nigdy w takiej idiotycznej sytuacji. To moczary. Szwendałeś się w pobliżu grząskich bajor! Powinieneś mi być dozgonnie wdzięczny.
- No i jestem. Nawet bardzo - powiedział cicho i wskazał ruchem głowy drzwi. - Dobrze zrozumiałem, że chcesz mnie zaprosić?
Zawahała się, nie była już tego taka pewna. Ten człowiek nie zna może bagien, ale sroce spod ogona też nie wypadł. Sprawiał wrażenie takiego, co z niejednego pieca jadł chleb. I emanowało z niego jakieś napięcie, tak jakby, nawet się uśmiechając, pozostawał czujny i miał oczy za plecami.
- Hej - ponaglił ją, jakby czytał w jej myślach. - Ja cię nie tknąłem. To ty mnie rozebrałaś.
Wymacała za sobą gałkę u drzwi, pchnęła je, weszła i obejrzała się. Mężczyzna oglądał swoje ubranie.
- Gdybym wiedział, że taka jesteś napalona - powiedział, pokazując jej strzępy koszuli - sam bym ją zdjął.
- Bałam się o twoje życie! - warknęła. Kiwnął głową, poprawił prześcieradło i wszedł do domu.
- Dzięki.
Rozejrzał się, przenosząc wzrok z zawieszonego na ścianie kobierca na bujany fotel, wygodną sofę, stoliczek z wiśniowego drewna. Niewiele uszło jego uwagi. Kiedy w końcu spojrzał znowu na nią, Wendy z zadowoleniem zobaczyła w jego oczach konsternację.
- Gdzie my jesteśmy? - spytał.
- Na Everglades - odparła słodko.
- Tak, ale... gdzie?
- Na wschód od Naples, na północny wschód od Miami, prawie dokładnie na zachód od Fort Lauderdale.
Płowe brwi powędrowały w górę.
- Czyli pośrodku bagien. I ty tu mieszkasz?
- Owszem. - Wendy uśmiechnęła się rozkosznie, rada, że znowu ma nad nim jakąś przewagę.
Weszła do kuchni. Czuła, że musi się napić, a poza tym widok butelki dobrego wina jeszcze bardziej zbije go z pantałyku. Wyjęła z lodówki rieslinga rocznik 72, a z szuflady szafki korkociąg.
- Pozwól, że ja to zrobię - usłyszała.
Zaskoczona nie oponowała; oddała mu butelkę i korkociąg, a sama oparła się o kuchenną szafkę. Był nadal nagi do pasa i pachniał mydłem, którym go umyła.
- Nie przedstawiłeś mi się jeszcze.
- Bill. Bill Smith.
Kłamał. Ciekawe dlaczego. Tylko przestępca zataja swoje prawdziwe nazwisko. A on przecież nie jest przestępcą.
Skąd ta pewność? Ten człowiek jak najbardziej może być na bakier z prawem. Znalazła go pływającego twarzą do dołu w bagnie.
- Co robiłeś na moczarach?
Korek z soczystym pyknięciem wyskoczył z szyjki. Rzekomy Bill Smith pokazał jej znacząco otwartą butelkę. Odwróciła się i zaczęła nerwowo szukać kieliszków. Dzwoniły o siebie, kiedy mu je podawała. W jego dłoni ucichły. Napełnił oba winem i uniósł swój w toaście.
- Zdrówko. Zabłądziłem, jak ktoś głupi. Zupełnie nie znam tej okolicy.
Wendy zaparła się, że musi z niego wyciągnąć choć ziarenko prawdy. Nie spuszczając go z oczu, uniosła kieliszek do ust.
- Na bagnach łatwo się zgubić.
- Samochód mi się zepsuł. - Podniósł butelkę do oczu i udawał, że studiuje pilnie etykietę. Po chwili spojrzał na nią znowu. - Jestem ci wdzięczny za pomoc - powiedział cicho. - Dziękuję.
Wendy kiwnęła głową. Nadal nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć.
- Trzeba opatrzyć to rozcięcie na skroni - powiedziała.
- Jakie rozcięcie? - Ściągnął brwi i dotknął czoła. - A, rzeczywiście.
- Przydałoby się parę szwów.
- E, do wesela się zagoi.
- Może przynajmniej ci je przemyję.
- Byłbym wdzięczny. - Dotknął znowu rany, potem przesunął dłonią po włosach. - Wciąż jestem cały w błocku.
- Weź prysznic.
- To masz tu bieżącą wodę? Mogę skorzystać?
- Proszę się nie krępować, panie Smith. Korytarzem, drugie drzwi na lewo.
- Dzięki. - Oddał jej kieliszek z niedopitym winem i wyszedł z kuchni. Po chwili trzasnęły drzwi łazienki.
Stała jeszcze parę sekund, przygryzając wargi, potem ruszyła do swojej sypialni. Uklękła przed komodą, wysunęła dolną szufladę, pogrzebała w niej i wyjęła T-shirt, dżinsy i parę slipek. Ten mężczyzna był tylko troszkę wyższy od Leifa, a zbudowani byli podobnie.
W korytarzu słychać było szum prysznica. Podeszła do drzwi łazienki i zapukała.
- Zostawiam tu ubranie. Powinno pasować. Wróciła do kuchni i sącząc wino, oddała się rozmyślaniom. Na mózg jej padło, że mu pomaga? Zaraz tam padło. Nie mogła go przecież zostawić na pewną śmierć.
Trzeba jednak zachować ostrożność. Niepokojące jest, że wywarł na niej takie wrażenie. Odpędziła te myśli, otworzyła lodówkę, wyjęła warzywa i zaczęła je machinalnie kroić.
Kiedy czysty, ubrany, z mokrymi, zaczesanymi do tyłu włosami Bill wrócił spod prysznica, dorzuciła do warzyw duszących się na ogromnej patelni pokrojonego w cząstki kurczaka i zamieszała.
- Smakowicie pachnie - zauważył.
- Dziękuję.
- Mam przez to rozumieć, że zostałem zaproszony na kolację?
- Nie masz wyboru. Dzisiaj cię stąd nie wywiozę.
- A to dlaczego?
- Mam samochód w naprawie, a warsztat zamykają o piątej. Została mi tylko śmigłowa łódź. Co najwyżej mogę cię podrzucić do szosy, może tam złapiesz jakąś okazję...
- To już wolę to zaproszenie na kolację - odparł szybko.
W odpowiedzi Wendy zgarnęła warzywa i mięso z patelni na półmisek i mu go wręczyła.
- Niech pan to, z łaski swojej, postawi na stole, panie Smith...
- Oczywiście.
Wyjęła z piekarnika brązowy ryż, przesypała go do miski i też podeszła do kuchennego stołu, który nakryła wcześniej na dwie osoby. Mężczyzna odsunął jej krzesło, wrócił po pozostawioną na blacie napoczętą butelkę i kieliszki, po czym usiadł naprzeciwko niej. Kiedy się uśmiechnął, serce znowu żywiej jej zabiło - podobał jej się ten uśmiech.
- Dzięki. Za wszystko.
Wendy kiwnęła głową, wolała się nie odzywać.
- Czyje to ubranie?
- Mojego męża.
- Aha. - Przymrużył oczy. Po chwili milczenia wskazał wymownie na stół. - Zaczynamy bez niego?
- On nie żyje.
- Och, przykro mi.
Wendy znowu kiwnęła głową. Obcy tylko tak mówią. W rzeczywistości nic ich to nie obchodzi. Zwłaszcza tego tutaj. Była przekonana, że w duchu odetchnął z ulgą.
- I mieszkasz sama?
Obawiała się tego pytania. Była łatwym celem, a im dłużej przebywała w towarzystwie tego człowieka, tym bardziej stawało się dla niej jasne, że on nie jest wcale takim niewiniątkiem. I chociaż instynkt podpowiadał Wendy, że z jego strony nic jej raczej nie grozi, to niepokój pozostawał.
- Tak, mieszkam tu sama.
- Wendy - mruknął. - Wendy Hawk. - Pochylił się nad stołem i wyciągnął rękę. Nim zdążyła zareagować, owinął sobie wokół palca pasemko jej włosów. - Metr sześćdziesiąt wzrostu, niebieskooka blondynka, która wygląda jak anioł i mieszka w tym dusznym piekle. Czy ja śnię, czy umarłem i poszedłem do nieba?
- Mam metr sześćdziesiąt pięć, oczy szare, a tego miejsca nawet najzagorzalszy miłośnik przyrody nie nazwałby niebem.
Delikatnie uwolniła włosy spomiędzy jego palców, wstała od stołu, zabrała kieliszek z winem i wycofała się pod szafki. Czuła, że wzbiera w niej huragan.
- Trzeba coś zrobić z tą raną na skroni - mruknęła.
- Nic nie zjadłaś.
- Dotrzymuję ci tylko towarzystwa. Kiedy cię znalazłam, wracałam z kolacji u przyjaciela. - Było w tym trochę prawdy. Wracała od Erica, z którym wcześniej jadła lunch. - Jedz, a mną się nie kłopocz.
Uśmiechnęła się niewyraźnie, odwróciła i przeszła z kieliszkiem wina do salonu, gdzie włączyła telewizor i usadowiła się na sofie. Leciały właśnie wiadomości, ale ona myślami była gdzie indziej. Wyrzucała sobie, że zostawiła gościa samego przy stole.
Jaki tam z niego gość. Nic o nim nie wie. Jak tylko facet się naje, to opatrzy mu ranę i odstawi na szosę.
Z tych rozważań wyrwało ją nagle słowo „Everglades”. Spojrzała uważniej w telewizor i ściągając brwi, spróbowała skupić się na tym, co od jakiegoś czasu mówił komentator.
Połączone siły FBI, agencji do spraw walki z narkotykami DEA i lokalnej policji przechwyciły transport narkotyków. Doszło do strzelaniny. Zginął agent, przemytników nie ujęto. Na ekranie pojawiła się fotografia jakiegoś mężczyzny, ale Wendy nie zdążyła się jej przyjrzeć, bo w tym momencie Bill Smith wmaszerował do pokoju i bezceremonialnie wyłączył odbiornik.
Wyprostowała się i obrzuciła go gniewnym spojrzeniem.
- Oglądałam to!
Przypatrywał się jej z takim napięciem, że dreszcz ją przeszedł i po raz kolejny przemknęło jej przez myśl, czy nie popełniła aby głupstwa, sprowadzając go do domu.
Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że drży nie ze strachu, lecz z powodu ogarniającego ją dziwnego ciepła. On ma na sobie rzeczy Leifa. Zbudowany jest podobnie, a w ciemnościach, w ogniu namiętności, mógłby może mu dorównać.
Nie, w niczym nie przypomina jej męża. Jest atrakcyjny i pociągający na swój sposób, i budzi w niej od dawna uśpione żądze i emocje, uczucia, których się obawiała.
I jest w jej domu. Zapowiada się długa noc.
- Telewizor - przypomniała mu. - Oglądałam wiadomości.
- Przepraszam. Chciałem, żebyś mi pomogła.
- W czym?
- W opatrzeniu tej rany. Mogłabyś? Masz wodę utlenioną, czy coś w tym rodzaju?
- Pewnie, że tak. - Wychodząc z pokoju, Wendy włączyła w przelocie telewizor. Wiadomości już się skończyły, zaczął jakiś teleturniej.
Wodę utlenioną i materiały opatrunkowe trzymała w łazience. Otwierając apteczkę, zobaczyła w lustrze jego twarz. Stał tuż za nią i obserwował ją z napięciem.
- Gdzie przeprowadzimy ten zabieg? - spytał. Wzruszyła ramionami.
- Wszystko jedno, choćby tutaj. Przysiadł na krawędzi wanny. Wendy nasączyła wodą utlenioną bawełniany gazik i wycisnęła mu go na skroń. Nawet nie drgnął, za to ona skrzywiła się na widok rany. Była głęboka. Musiała sprawiać mu ból. Sięgając do apteczki po spirytus salicylowy, zawahała się.
- Co jest? - zapytał.
- Teraz naprawdę będzie bolało. Kiwnął głową.
- Trudno. Czyń swoją powinność. Przygryzając z przejęcia wargi, zaczęła powoli odkażać ranę, a on znosił to ze stoickim spokojem.
- Nie rozumiem, w co się mogłeś walnąć - mruknęła. - Zupełnie jakby ktoś wygarnął ci kawał ciała łyżeczką...
- Dziwne, prawda? - Odebrał od niej drugi gazik, wrzucił go do kosza na śmieci i uśmiechnął się. - No, od razu lepiej.
- Cieszę się.
- Zrobić ci kawy? Pokręciła głową.
- Nie. Ale herbaty się napiję. Przeszli do kuchni. On napełnił wodą ekspres do kawy, ona czajnik. W tym człowieku jest coś ujmującego. Gładkie policzki... czyli golił się rano. Pachnący, piżmo zmieszane z wonią mydła. I te oczy... płowe i czujne.
Tak przywykła już do samotności, że sama obecność innego człowieka działała na nią pobudzająco. A może ten Bill to zwyczajny człowiek? Zabłąkany mieszczuch?
Nie, to ktoś specjalny.
- Czym się trudnisz? - spytała, kiedy czekali na zagotowanie się wody.
- Trudnię? - spytał.
- No, z czego żyjesz.
- Pracuję w... w branży farmaceutycznej.
- Akwizytor?
- Eee... tak.
- Jechałeś do Naples?
- Tak, tam.
- Mieszkasz w Fort Lauderdale?
- No, prawdą mówiąc, to jestem z Nowego Jorku. Niedawno mnie tu przenieśli.
Woda się zagotowała. Wendy zgasiła palnik i nalała wrzątku do imbryczka. Poczuła na sobie wzrok mężczyzny, i krew szybciej popłynęła jej w żyłach. A więc jednak, pomyślała. Znała to uczucie: zauroczenie. Czyli jest akwizytorem jakiejś firmy farmaceutycznej z Nowego Jorku i nazywa się Bill Smith. Dosłownie wdepnął w jej życie, a ona po raz pierwszy od lat czuje, że żyje. Odwróciła się do niego.
Przyglądał się jej z dziwną czułością.
- Jak tu trafiłaś? - spytał z uśmiechem, kręcąc głową, - Naprawdę mieszkasz tu na stałe? Z czego żyjesz?
- Swego czasu byłam pielęgniarką. Potem poznałam Leifa. Był naukowcem, zajmował się ochroną środowiska naturalnego. To był jego dom. Zamieszkałam tu z nim.
- I zostałaś?
- Podoba mi się tutaj.
- Jak, u licha, może ci się podobać na bagnach?
- To nie są zwyczajne bagna, panie Smith. Odchrząknął.
- Ktoś, kto widział mnie bez slipek, nadal zwraca się do mnie per panie Smith?
Zaczerwieniła się, ale nie straciła rezonu.
- Tu jest pięknie, Bill. Nie zdążyłeś się tylko rozejrzeć. Gdybyś pobył tu jakiś czas, zobaczyłbyś tę magię i zrozumiał.
Ani przez chwilę jej nie wierzył. Odrzucało go to miejsce: grząskie bajora, gady, natrętne, tnące owady. Przyznać jednak musiał, że jakaś magia tu działała. Sam fakt, że jeszcze żyje, graniczy z cudem. Ocknąwszy się, zobaczył nad sobą tę blond piękność, anioła miłosierdzia, który ochronił go przed nadciągającymi ciemnościami.
Teraz pora na następny cud: skontaktować się ze swoim człowiekiem i wydostać stąd. Spoważniał szybko. Miał nadzieję, że Michaelson ze swoimi ludźmi naprawdę odpuścił. Musi obejrzeć wiadomości, ale sam, bez Wendy.
Wendy. Podobało mu się to imię. Pasowało do niej. Kojarzyło mu się ze świeżym powiewem chłodnej bryzy, podniecającą gwałtownością burzy. Imię w sam raz dla tego pełnego temperamentu anioła.
Hola! Pora się skupić. Musi się dowiedzieć, co jeszcze się dzisiaj wydarzyło. Nie sądził, by Michaelson tu za nim trafił. Orientowanie się na bagnach nie należało do jego najmocniejszych stron. Ale ostrożności nigdy za wiele.
Jeśli tylko zdoła odciągnąć swoją piękną gospodynię od oglądania wiadomości, będzie w domu.
Uniósł rękę i dotknął jej policzka. Był jedwabiście miękki, złociście brązowy na tle aureoli jasnych włosów.
- Pozwolisz mi zostać? - zapytał cicho.
- Skoro już cię tu przywiozłam, to chyba nie mam wyboru - mruknęła, a potem odchrząknęła. - Obok łazienki jest druga sypialnia.
- Może pokażesz mi rano, co cię tu trzyma - powiedział. - Dobranoc.
Wycofał się do ciemnej sypialni i zamknął za sobą drzwi. Echo jego stów długo jeszcze rozbrzmiewało Wendy w uszach.
Śniła mu się.
I chyba nic dziwnego. Myślał o niej zasypiając, widział wciąż te piękne srebrnobłękitne oczy roziskrzone determinacją, kiedy odsyłała go do gościnnej sypialni. Była odważną kobietą i podziwiał ją za to. Żyła tu samotnie, zdana tylko na siebie. Ale było to wykalkulowane ryzyko. Gdyby uznała, że nie można mu zaufać, już by go tu nie było. Zaprosiłaby go grzecznie z powrotem do swojej łodzi i sterczałby teraz na poboczu szosy z obandażowaną głową i uniesionym kciukiem.
No i nie myliła się. Z jego strony nic jej nie zagraża. A że o niej śnił, to już zupełnie inna sprawa.
Słodkie to były sny. Była jak okruszek nieba na tych zakazanych błotach, jak diament pośród kamieni, jak sztuka jedwabiu pośród bel zgrzebnego płótna. Nie miał pojęcia, co takiego jest w tej kobiecie, że tak szybko i tak zdecydowanie zawładnęła jego myślami.
Nawet jej głos był jak muzyka - łagodna, liryczna melodia podszyta wrażliwością, zabarwiona śmiechem. Szła ku niemu we śnie, a on patrzył zafascynowany jej rozkołysanymi włosami, zahipnotyzowany pięknem jej roziskrzonych oczu. Uśmiechnął się i wyciągnął do niej ręce. Szła ku niemu przez nocną mgiełkę, wieczorną mgłę, która przypominała mu, że to sen.
I na razie sen musiał mu wystarczyć. Zbudowana była idealnie - szczupła talia, krągłe biodra, jędrne piersi. Pragnął jej. Gdy była już blisko, wstrzymał oddech i wyciągnął rękę, by jej dotknąć. Poczuł, jak łóżko ugina się pod jej ciężarem, gdy podwijając pod siebie nogi, siada obok niego. Twarz owiał mu jej ciepły oddech.
Nagle podświadome królestwo snów ustąpiło miejsca rzeczywistości. Tego ciężaru w nogach łóżka wcale sobie nie wyobrażał.
Powoli, niezupełnie jeszcze przytomny, otworzył oczy. Długi czas leżał bez ruchu, rozbudzony, ale nieruchomy i zdębiały. W nogach łóżka coś siedziało. Nie była to Wendy; nie była to nawet kobieta. I z pewnością nie był to sen.
Na wprost niego siedział kot. Olbrzymi dziki kocur.
W pierwszej chwili przemknęło mu przez myśl, że to tygrys, ale przecież tygrysy na bagnach nie występują. Stworzenie miało płowozłote futro i złowrogie żółte ślepia. Patrzyło na niego przez chwilę, potem podwinęło górną wargę i wydało mrożący krew w żyłach odgłos.
Serce podeszło mu do gardła, ale leżał dalej nieruchomo, nie odrywając oczu od tego pięćdziesięciokilogramowego potwora. No, wspaniale! Uszedł Michaelsonowi i uniknął paszczy krwiożerczych bagiennych gadów tylko po to, by jakieś przerośnięte kocisko schrupało go na śniadanie.
- Bill?
Światło zalało pokój, w progu stała Wendy. Z tą aureolą jasnych włosów wokół drobnej twarzy naprawdę wyglądała jak anioł. W jej oczach tlił się niepokój.
- Wendy, nie! - ostrzegł ją. - Wyjdź i zamknij drzwi!
Nie dopuści, żeby skończyła, jako karma dla kota, po jego trupie. Zerwał się na klęczki, gotów stawić czoło kłom zwierzaka, gotów ucapić go za gardło. Nie przerabiali tego na szkoleniu, ale do diabła z tym, człowiek musi kiedyś umrzeć. Gdyby udało mu się dopaść kocura, zanim ten dopadnie jego...
- Dzidzia! - fuknęła Wendy, wkraczając do pokoju.
- Wendy! Mówiłem ci...
- Przepraszam, panie Smith. - Szła prosto na siedzącego na łóżku zwierza. - Dzidzia ma swoją klapę w drzwiach kuchennych. Wchodzi i wychodzi, kiedy chce. Zapomniałam ci o niej powiedzieć.
Brad, klęcząc na łóżku w samych i do tego pożyczonych slipkach, uniósł brwi. Wendy usiadła obok kocicy i podrapała ją za uchem.
- Przepraszam. Przestraszyła cię?
- Co? Nie, skądże znowu - skłamał. - Dzidzia, tak?
- To florydzka puma. Gatunek zagrożony.
No i prawidłowo! - pomyślał Brad, ale wolał zachować tę opinię dla siebie. Powoli wsunął nogi z powrotem pod koc i naciągnął go do pasa.
- Dzidzia, tak?
- Była mała, kiedy ją znalazłam. Jakiś kłusownik zastrzelił jej matkę i została sierotą. Wołaliśmy na nią „dzidzia”, i tak już zostało. Jest do nas przywiązana i bardzo, ale to bardzo słodka.
- Nie wątpię - mruknął Brad.
Dzidzia wydała kolejny odgłos, coś pośredniego między rykiem a pomrukiem, a Wendy uśmiechnęła się do Brada.
- Naprawdę. Jest łagodna, przysięgam.
Brad wyciągnął ostrożnie rękę i pogłaskał kocicę po łbie.
- Dobry kotek.
Dzidzia oblizała się. Kły miała jak tygrys szablozęby.
Ale nie dziabnęła go. Przewróciła się tylko na grzbiet, wystawiając w powietrze wszystkie cztery łapy.
Wendy roześmiała się.
- Lubi drapanie po brzuchu.
Brad, obserwując jej długie palce przebierające w jedwabistej sierści, miał ochotę powiedzieć, że on też to lubi. Wendy jakby usłyszała jego myśli, bo zaczerwieniła się i spędziła kocicę z łóżka.
- Jeszcze raz przepraszam - mruknęła. - Chodź, Dzidzia. Dajmy pospać naszemu gościowi.
Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Brad odetchnął głęboko i dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak jest spięty i podniecony. Koc nie w pełni to ukrywał. Mogła zauważyć.
Z cichym jękiem wstał. Strumień przytłumionego różowego blasku przesączał się do sypialni przez kremowe zasłony. Podszedł do okna i rozsunął je.
Wschód słońca zdawał się barwić powietrze na odcienie połyskliwego złota i bajkowego różu. Dom stał na wzgórku i od tej strony otaczały go drzewa i kwiaty; był tu też ogródek. Słońce odbijało się w małym rozlewisku za drzewami, i Brad podejrzewał, że wzgórek ma najwyżej pół hektara powierzchni, a wokół rozciągają się bagna, kanały i szuwary.
Ale widok z okna był sympatyczny. Za kępą drzew rosło mnóstwo dzikich orchidei - liliowych, żółtych i różowych. Bliżej domu znajdował się ogród z różami i tropikalnymi pnączami. Panowała tu cisza i spokój.
Wzdrygnął się w duchu. W jego sytuacji o spokoju nie ma mowy. Musi się ubrać i zadecydować, co dalej.
Z tą myślą wciągnął na siebie pożyczone ubranie i wyszedł z sypialni. Wendy krzątała się już w kuchni, widział ją z korytarza. Napełniała właśnie wodą ekspres. Miała na sobie dżinsowe szorty, bluzkę bez rękawów, a na nogach skarpetki i tenisówki. Włosy ściągnęła w koński ogon.
Brad, skręcając do łazienki, uśmiechnął się do niej.
- Mogłeś jeszcze pospać! - zawołała. Wystawił głowę przez drzwi.
- Nie, już się rozbudziłem. Obmył starannie twarz i skorzystał ze szczoteczki do zębów, którą Wendy mu podała. Potem przejrzał się w lustrze. Rozcięcie na skroni wyglądało paskudnie, ale da się je zakryć włosami. Przydałoby się parę szwów, ale i bez nich nie umrze. Wzruszył ramionami i jeszcze raz ochlapał twarz wodą. Musi się zorientować w sytuacji. Powinien coś robić, ale co? Trzeba skontaktować się jakoś z szefem. Może Wendy odstawi go na łono cywilizacji, skąd będzie mógł zadzwonić i dowiedzieć się, co i jak. Serce mu się ścisnęło.
No właśnie. Jego anioł miłosierdzia wysadzi go gdzieś tam i tyle będzie ją widział. Pozostaną tylko wspomnienia.
- Diabli nadali! - mruknął głośno, potrząsnął głową i znowu opłukał wodą twarz. Musi się wyzwolić spod tego uroku, uciekać od tej kobiety. Ale nadal potrzebuje jej pomocy.
Zakręcił wodę, przeczesał palcami włosy i ogarnął kosmyk na skroń, żeby zakryć ranę.
Z kuchni dolatywał aromat smażonego bekonu.
Ślina napłynęła mu do ust. Dzidzi nie było, telewizor w salonie był włączony, a Wendy oparta o kuchenny blat oglądała w nim ogólnokrajowe wiadomości. Odwróciła się do niego, kiedy wszedł do kuchni.
- Cześć. Przepraszam, że cię obudziłam. Pokręcił głową.
- Ja wcześnie wstaję.
- Chcesz kawy? - spytała.
- O niczym innym nie marzę. Sam się obsłużę. Sięgnął po dzbanek, a ona podeszła do kuchenki.
Kiedy go mijała, poczuł zachwycający zapach czegoś czystego, świeżego i jasnego i zapragnął porwać ją w ramiona, zanurzyć twarz w tych pachnących włosach.
Powstrzymał się jednak, nalał sobie kawy i oparłszy się o blat, zadowolił syceniem oczu jej widokiem. Podziwiał złote włosy, które dziś odsłoniły opalone ramiona, naturalny ruch bioder, niewymuszoną grację każdego jej ruchu.
Musiała wyczuć, że ją obserwuje, bo odwróciła się.
- Jakie chcesz jajka? - spytała.
- Takie, jakie robisz sobie - odparł z uśmiechem.
- Czyli jajecznica, lekko ścięta. - Wbiła kilka jajek na rozgrzaną patelnię. - Po śniadaniu podrzucę cię do warsztatu, mają tam telefon. Ale nie śpiesz się. Telefon jest w kantorku, a otwierają dopiero o dziewiątej.
- Nigdzie mi się nie śpieszy - mruknął.
Mieszając jajka drewnianą łopatką, Wendy zastanawiała się, dlaczego ten człowiek tak na nią działa. Nie mogła zapomnieć, że przedstawił się jej fałszywym nazwiskiem. Mężczyźni tak nie robią bez wyraźnego powodu.
Ale instynkt jej jednak nie mylił. Zaufała mu, przenocowała pod swoim dachem i okazało się, że nie zawiódł jej zaufania.
Spójrz prawdzie w oczy, Wendy! - zgromiła się w duchu. Nic o nim nie wiesz. Prawda jest taka, że on cię pociąga. Seks ci co prawda nie w głowie, ale nie miałabyś nic przeciwko temu, żeby był tu z tobą, bo mogłabyś sobie wyobrażać...
Jajecznica była gotowa. Zgarnęła ją łopatką z patelni na talerze. Gość stał tuż za nią, gotów je odebrać i przenieść na stół. Zerknęła na niego kątem oka i znowu zachwyciła się rysami jego twarzy. Był przystojny, mimo że urodą raczej nie grzeszył. Męskie ciało, żylasty i muskularny, z odciskami na silnych dłoniach. Teraz, gdyby jakimś trafem znowu stracił przytomność, obejrzałaby go sobie dokładniej, od stóp do głów. Z dotykaniem włącznie.
Trochę za głośno postawił talerze na stole. Wendy ściągnęła brwi, domyślając się, że to telewizor przykuł jego uwagę. I teraz sama usłyszała.
Ze słów prezentera wiadomości wynikało, że jej mały światek skupia teraz na sobie uwagę całego kraju. Wendy zapomniała na chwilę o gościu i nadstawiła ucha.
Oboje równocześnie rzucili się do odbiornika.
- Stój! - krzyknęła.
Zatrzymał się i przewiercił ją wzrokiem. Było to groźne, zdesperowane spojrzenie, które osadziło Wendy w miejscu i odebrało jej głos.
Wczoraj doszło do strzelaniny. Do „gwałtownej wymiany ognia”, jak to określała fachowo policja z Fort Lauderdale. Zginął agent federalny, organom ścigania nie udało się jednak ująć członków gangu trudniącego się przemytem narkotyków, handlem bronią i mającego na swym koncie liczne morderstwa.
- Nie słuchaj tego.
Brad oderwał oczy od Wendy i ruszył zdecydowanym krokiem w kierunku telewizora. Otwierała już usta, by zaprotestować, ale wydobył się z nich tylko zduszony okrzyk, bo na zdjęciu, które w tym momencie pojawiło się na ekranie, rozpoznała swojego gościa.
Fotografia przedstawiała pięciu mężczyzn - wysoki blondyn, trzech średniego wzrostu, jeden o ciemniejszej karnacji, i... rzekomy Bill Smith.
- Kurwa mać! - zaklął Brad.
Wyłączył telewizor, ale było już za późno. Wendy patrzyła na niego oskarżająco szeroko otwartymi oczami.
- Wendy... - Podrapał się po głowie. Wyrzucał sobie, że ją okłamał. Teraz już tak łatwo mu nie uwierzy. A co gorsza, ciężko będzie wymazać z jej oczu nienawiść i urazę.
I strach.
Przeczesał ręką włosy, szukał słów.
- Wendy...
Odwróciła się na pięcie, jeszcze chwila i rzuci się do ucieczki. Nie może do tego dopuścić. Po pierwsze, nie wydostanie się stąd bez jej pomocy, po drugie w tym stanie wzburzenia mogłaby zdrowo narozrabiać. Licho wie, na kogo by trafiła tam, w cywilizowanym świecie.
- Wendy, proszę cię, zaczekaj! Ale Wendy była już przy drzwiach. Uciec stąd. Jeszcze sekunda i będzie wolna. Byle tylko dopaść łodzi. Wtedy już jej nie dogoni. Nie zna przecież bagien, będzie bezpieczna.
Jednym szarpnięciem otworzyła drzwi na oścież.
Zatrzasnęły się z powrotem, zanim zdążyła przekroczyć próg. Odwróciła się odruchowo i znalazła oko w oko z Billem Smithem - czy jak mu tam! Jego przystojna twarz wydała jej się teraz złowroga. Wzbudzała w niej lęk. Był oszustem, kłamcą. Szybkość, z jaką zareagował, i siła, z jaką zatrzasnął jej drzwi przed nosem, świadczyły, że jest groźny.
- Wendy...
Przemknęła pod jego ramieniem i pobiegła korytarzem do swojej sypialni. Może przez okno...
Czuła na plecach jego oddech, gonił ją. Wpadła jak burza do pokoju, zatrzasnęła za sobą drzwi, przekręciła klucz w zamku i oparła się o niezdyszana.
Serce podeszło jej do gardła, kiedy szarpnął od tamtej strony za gałkę.
- Wendy! Musisz mnie wysłuchać...
- Zakłamany sukinsyn! Krętacz! - krzyknęła, wodząc wzrokiem po pokoju. Jeśli ma szczęście, śrubokręt leży nadal na dywanie przy komódce.
- Wendy, przyznaję, że cię oszukałem, ale pozwól mi się wytłumaczyć.
Śrubokręt był tam, gdzie go zostawiła. Gdyby zdołała wymontować z okna nad łóżkiem ramę z moskitierą, droga ucieczki stanęłaby przed nią otworem. Niech się tłumaczy, niech gada jak najdłużej, czas pracuje na jej korzyść.
- No, słucham! Tłumacz się! - warknęła. Oderwała się ostrożnie od drzwi, podeszła na palcach do komódki, podniosła z dywanu śrubokręt i skierowała się z nim w stronę okna. - Już zacząłeś? Nic nie słyszę! - krzyknęła przez ramię, wskakując na łóżko i zabierając się do pracy.
- Wendy, nie jestem przestępcą. Uwierz mi - dobiegło zza drzwi.
Jasne. Oczywiście.
Już raz ją oszukał. Pewnie ma ją za najbardziej naiwną istotę w tej części Ameryki.
Pierwsza śruba wypadła jej na dłoń. Wstrzymując oddech, zaczęła wykręcać następną. Palce jej drżały. Boże jedyny. Ścigają go FBI i DEA. Zginął agent. To poważna sprawa; jej gość członkiem narkotykowej mafii.
- Powinienem był od razu powiedzieć ci całą prawdę. Ale nie chciałem cię straszyć, no i z początku nie byłem pewien, czy mogę ci zaufać. Zataiłem swoje nazwisko, żeby oszczędzić ci niepotrzebnych stresów. Nie wiedziałem, co o tej aferze będą trąbiły media. Zrozum. Szef nie wyjawi prawdy, bo zakłada, że jestem wciąż z Michaelsonem i jego bandą. Ale oni mnie rozszyfrowali, kiedy nakryli Jima. Jim to ten, który zginął.
Co on, u diabła, bredzi? - przemknęło przez myśl Wendy. Trzecia śruba została jej w ręku, a rama z siatką, trzymająca się już tylko na czwartej, opadła wahadłowym ruchem. Zdążyła ją chwycić, zanim walnęła w ścianę. Teraz było już trudniej. Odkręcając ostatnią śrubę, musiała jednocześnie przytrzymywać ekran. Skoncentruj się! - nakazała sobie.
Sama jest sobie winna. Gdyby nie strach i łzy napływające do oczu, wyśmiałaby samą siebie. Może nie powinna była zostawać tutaj, na Everglades, samiutka jak palec. Może za długo opłakiwała to, co już nie wróci, i lizała rany. Bo kto przy zdrowych zmysłach wpuszcza na takim odludziu obcego do domu, podziwia jego twarz i sylwetkę - pożąda go, nie oszukuj się Wendy - obdarza go zaufaniem i robi z siebie kompletną idiotkę. Gdyby utrzymywała bliższy kontakt z cywilizacją, od razu wyczułaby pismo nosem.
Czwarta śruba wreszcie wyszła. Tamten za drzwiami dalej gadał, ale ona już dawno go nie słuchała. Odstawiła ostrożnie siatkę na podłogę i pchnęła okno. Otworzyło się z cichym skrzypnięciem. Usiadła na parapecie, przerzuciła nogi na drugą stronę i ześliznęła się w miękką trawę.
- Teraz rozumiesz, Wendy? - zakończył błagalnym tonem Brad. Nie było odpowiedzi.
I nagle, dopiero teraz, poniewczasie, intuicja podpowiedziała mu, że nikt go nie słucha.
Naparł ramieniem na drzwi. Tandetny zamek nie stawiał żadnego oporu. W pokoju nikogo nie było. Pod ścianą stał siatkowy ekran, a w podmuchach lekkiej bryzy falowały zasłonki w otwartym oknie. Brad w dwóch susach był przy łóżku, wskoczył na nie i rzucił się szczupakiem przez okno. Wylądował z przewrotką na trawie i rozejrzał się.
Wendy zbiegała jak rącza łania opadającą w dół ścieżką; od przycumowanej do pomostu łodzi dzieliło ją już tylko kilkanaście kroków.
- Wendy!
Dopadł ją nad samą wodą. Młóciła rękami i wierzgała jak schwytane w potrzask zwierzę. Oberwał małą zaciśniętą piąstką w ramię, potem w prawe oko; zabolało jak diabli. Teraz, oprócz rozharatanej skroni, będzie miał jeszcze pobite limo.
Omal nie zbiła go z nóg kopniakiem w goleń, ale i tak miał szczęście, bo mierzyła w coś innego.
- Wendy...
Nie słuchała. On prosił, ona klęła na czym świat stoi. Pochylił się w końcu nisko i przerzucił ją sobie przez ramię. Łomotała go piąstkami po plecach i drapała przez pożyczoną koszulę, ale nie zwracał na to uwagi. Szybkim krokiem wszedł do domu frontowymi drzwiami. Musi uspokoić tę kobietę.
Nie zatrzymując się w salonie, maszerował prosto do jej sypialni na końcu korytarza. Wyważone drzwi stały otworem. Wparował tam z nią i młócącą wciąż piąstkami, wierzgającą rzucił bezceremonialnie na łóżko. Włosy rozsypały się jej złotą chmurą po ramionach.
- Spokój, do cholery! - krzyknął. - Nic ci nie zrobię!
- A skąd mam wiedzieć, czy to nie kolejne kłamstwo?
- Wendy!
Nie było innej rady. Usiadł na niej okrakiem, chwycił za nadgarstki i przydusił wyciągnięte nad głowę ręce do materaca. Włosy zasłoniły jej twarz; uspokoiła się w końcu i próbowała je zdmuchnąć, ale wciąż piorunowała go wzrokiem.
- Oszust! - krzyknęła.
- Przyznaję, nie podałem ci swojego prawdziwego nazwiska. Przepraszam. Jestem Brad. Brad McKenna.
Przez chwilę leżała spokojnie. Rozluźniła się trochę, ale podejrzliwość nie znikła z jej oczu. Patrzyła na niego z nietajonym sceptycyzmem. Jej piersi wznosiły się i opadały miarowo, czuł między udami ciepło jej ciała.
- Naprawdę. Pozwól, że zacznę od początku. Pani Hawk, przedstawiam pani Brada McKennę. Och, panie McKenna, jakże mi miło pana poznać. Cała przyjemność po mojej stronie, pani Haawk! Hej!
Ani trochę jej to nie rozbroiło. Rzuciła się pod nim, niemal go z siebie strącając.
- Wendy! - roześmiał się. - Zlituj się, proszę!
- Już raz się nad tobą zlitowałam! Wyciągnęłam z błota, przywiozłam tutaj, nakarmiłam...
- I wykąpałaś - dorzucił.
Przymrużyła oczy, ale nie dała się wybić z rytmu.
- Nakarmiłam, ubrałam i przenocowałam! A powinnam była zostawić cię aligatorom na pożarcie!
Raniły go te słowa. Odetchnął głęboko. Czym ty się, stary, tak przejmujesz? - ofuknął się w duchu. No dobrze, nienawidzi cię. I co z tego? Podrzuci cię do telefonu i tam wasze drogi się rozejdą.
Nie, musi jej najpierw wszystko wyjaśnić. Nie chciał rozstawać się z nią w nienawiści.
- Wendy, błagam. - Jego uścisk trochę zelżał. - Wiem, że nie zasługuję na twoje zaufanie, ale jest mi ono potrzebne. Bardzo potrzebne.
Nie odpowiedziała, ale też się już nie szamotała. Patrzyła tylko na niego wyzywająco. I nagle coś jej się przypomniało. Ten znajomy koc na łóżku, ta orzechowa zabytkowa komoda, którą wspólnie Leifem odrestaurowali. To dzienne światło przesączające się przez kremowe zasłonki i siedzący na niej okrakiem mężczyzna.
Leżała tak kiedyś, zaśmiewając się, a ze strony siedzącego w ten sposób mężczyzny nic jej nie groziło. Był jej mężem i kochała go. A teraz tak samo przyciska ją do materaca obcy facet i prosi, by mu zaufała. To zakrawa na świętokradztwo.
Ale mimo wszystko czuła, że serce nie bije jej już tak mocno. Wbrew sobie, pomimo tego, czego dowiedziała się z wiadomości, chciała mu wierzyć. Tutaj nie mógłby jej okłamywać.
I nie może być takim bezwzględnym przestępcą. Gdyby chciał, dawno już by ją wykończył. Mógł ją bez trudu udusić, w kuchni miał do dyspozycji mnóstwo ostrych noży. Na ścianie wisiała nawet dwururka.
Odwróciła głowę; nie chciała patrzeć w te płowozłote oczy, które tak wymownie ją błagały. I nie słowa, nie tembr głosu, ale właśnie te oczy wreszcie ją przekonały.
Nie chciała jednak, by jej dotykał. Nie chciała czuć na sobie siły ud, którymi ją ściskał, ani ciepła jego oddechu na twarzy. Przełknęła i odezwała się cicho:
- Jeśli naprawdę nie chcesz zrobić mi krzywdy, to mnie puść.
Zawahał się, potem uwolnił jej nadgarstki i podniósł się. Wendy odsunęła się szybko na drugą stronę łóżka i nie spuszczając z niego wzroku, zaczęła rozcierać sobie przeguby. Usiadł na skraju łóżka i spojrzał na nią.
- Brad McKenna, powiadasz? - spytała z powątpiewaniem.
Kiwnął ponuro głową.
- Jestem agentem DEA, wiesz, tej agencji do spraw walki z narkotykami, przysięgam. Pracowałem pod przykrywką z moim partnerem, tym, którego zabili. Inwigilowaliśmy środowisko. Udało nam się przeniknąć do jednego z najbezwzględniejszych gangów parających się przemytem kokainy, marihuany i haszyszu z Ameryki Południowej. Ten rejon znajduje się pod naszą ścisłą obserwacją, zwłaszcza od kiedy nasilił się tu przerzut narkotyków przez granicę. Trudno go powstrzymać. Linia brzegowa jest długa, a pilotów gotowych ryzykować życie dla pieniędzy za jedną dużą dostawę są rzesze. Tak czy owak, Michaelson, herszt tej małej grupki, przejrzał nas. Miał w planie szybką egzekucję, ale my przekazaliśmy wcześniej centrali namiary na siebie, bo myśleliśmy, że szykuje się spotkanie 7, klientami. Wszystko potoczyło się za szybko. - Zawiesił głos, zacisnął zęby, przełknął ślinę. - Jim zginął. Ja byłem następny do odstrzału, ale udało mi się rąbnąć chevroleta i uciekłem. Silnik nawalił, a Michaelson i jego chłopak o mało mnie nie wykończyli. Na szczęście trafiłaś się ty. Przyglądała mu się bacznie.
- A lekarstwa?
- Słucham?
- Powiedziałeś mi, że jesteś akwizytorem. W branży farmaceutycznej.
Wzruszył ramionami.
- Przysięgam, że teraz mówię prawdę. - Spojrzał na nią; tracił już nadzieję, że ta pogarda zniknie z jej oczu. - Wendy, na litość boską, mówię teraz prawdę. Błagam, uwierz mi. - Wyciągnął rękę, żeby pogłaskać ją po policzku, ale cofnęła gwałtownie głowę.
- Jeśli mówisz prawdę - powiedziała - to co robisz na tym zdjęciu z przemytnikami?
Westchnął.
- Już mówiłem, że pracowałem pod przykrywką. Centrala nie wyjawi mojej tożsamości do czasu, kiedy nabiorą tam pewności, że zostałem zdekonspirowany. - Urwał. - Michaelson jest już ścigany za zabójstwo pierwszego stopnia i przemyt narkotyków. Nie ma nic do stracenia. Jeśli tylko nadarzy mu się okazja, zabije mnie.
Obserwowała go spod przymrużonych powiek.
- Wendy! Musisz mi uwierzyć!
- A dlaczego?
- Bo nadal potrzebuję twojej pomocy - powiedział. - Musisz mi pomóc.
Milczała. Wstrzymał na chwilę oddech, potem cicho zapytał:
- No więc?
- Chyba nie mam wyboru, prawda? Spuścił głowę i uśmiechnął się.
- Dziękuję - mruknął. Wyciągnął znowu rękę i pogładził kłykciami jej policzek.
- Ale nie życzę sobie... nie życzę sobie, żebyś mnie dotykał! - warknęła. Odtrąciła jego rękę, wstała z łóżka i z uniesioną wysoko głową opuściła pokój.
- No idziesz? - spytała chłodno Wendy, czekając na Brada przed domem.
Zamknął za sobą drzwi i obrzucił ją podejrzliwym wzrokiem. Gdzie ta cholerna kocica? Zapomniał o niej, kiedy wcześniej ścigał Wendy. Dzidzia byłaby chyba skuteczniejsza w przypadku nieproszonych gości niż dwa dobrze wyszkolone psy obronne.
- Nie wiem, czy mogę pani zaufać, pani Hawk.
- Nie wiesz, czy możesz mi zaufać? - żachnęła się Wendy. Milczał. - Masz tupet!
- Gdzie ta puma?
- Dzidzia?
- Ta twoja krwiożercza kicia.
- A skąd, u licha, miałabym wiedzieć? - odparła słodko. - Każdy kot chodzi własnymi drogami, a jak sam widzisz, Dzidzia podwórko ma duże!
Brad dosyć miał tego sarkazmu. Zapominając, że obiecał jej nie dotykać, chwycił Wendy za przegub i przyciągnął do siebie. Ciało miała ciepłe i miękkie. Poczuł na torsie wyzywającą jędrność jej piersi, gładki jedwab opalonej na złoto skóry. Wciągnął w nozdrza jej czysty, słodki zapach.
Zacisnął zęby.
- Chcę wiedzieć, pani Hawk, czy ta pani kocica nie czai się tu gdzieś i nie gotuje do skoku.
Wendy zawahała się.
- Nie.
- Na pewno?
- Co, nie dowierzasz mi? Może mam podnieść dwa pałce i przysiąc?
- Tak!
- Cholera, to kto tu w końcu jest oszustem?
- Prosiłem, żebyś mi zaufała.
- Ale ty mi nie ufasz!
Zapragnął ją pocałować, przekonać się, czy ten płomień szalejący w jej oczach rozgrzał również wargi. Pokusa była nieludzka. Z rozkoszą zanurzyłby palce w jej włosach, rozsadzało go pożądanie. Może tak działa na niego to dzikie, pierwotne otoczenie, może śmiałe wyzwanie w jej przepięknych oczach. Nigdy jeszcze nie pragnął kobiety aż tak. Zamknął oczy, prosząc Boga, by wyprowadził go z tych bagien i przywrócił rozsądek.
- Przepraszam, pani Hawk. - Puścił ją. - Ma pani rację. Przesadzam. Proszę mi wybaczyć. Pójdziemy?
Patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, potem odwróciła się i ruszyła do śmigłowej łodzi.
Brad wskoczył za nią i odwiązał linę, którą łódź była przycumowana do drzewa. Gdy Wendy zapuszczała silnik, on oddał się kontemplacji panoramy i odgłosów bagien. Słońce stało już wysoko, robiło się coraz goręcej. Znowu brzęczały owady. Trawy w oddali poddawały się powiewom lekkiej bryzy, przywodziły na myśl zielone falujące morze.
Usłyszał trzepot i obejrzał się: długonogi niezdarny żuraw nabrał gracji i elegancji, wzbijając się w błękitne niebo.
Wendy siedziała zamyślona. Uśmiechnął się; taka drobna i krucha wydawała się w tej łodzi - istny aniołek prowadzący dwutonową półciężarówkę.
Co ją trzyma tutaj, na tych wyludnionych moczarach, zupełnie samą? Czy człowiek - obojętne, mężczyzna czy kobieta - może być do tego stopnia samowystarczalny, że do przeżycia nie potrzeba mu nic prócz ziemi i nieba?
Ziemi, nieba - i wspomnień?
Zorientował się szybko, że ona bardzo dobrze zna te tereny. Kiedy wiozła go w nocy, był nieprzytomny, i nie mógł tego docenić. Teraz orientował się po słońcu, w jakim mniej więcej kierunku zmierzają, ale za cholerę nie mógł pojąć, jak można nawigować na bagnach, gdzie nie ma żadnych punktów orientacyjnych. A może są, tyle że subtelne, naturalne, widoczne jedynie dla tego, kto wie, gdzie ich wypatrywać?
Na przykład tamto skupisko pochylonych starych drzew, które niejedną już burzę przetrwały. Albo ta rozległa połać traw po prawej, a po lewej feeria barw na wzgórku sterczącym z bagna, porośniętym dzikimi orchideami, wśród których przechadzają się majestatycznie długonogie błękitnawe czaple.
Z zarośli przed nimi zerwało się stado ptaków spłoszonych głośnym warkotem silnika rozpędzonej łodzi. Brad, przymknąwszy oczy, rozkoszował się omywającym mu twarz prądem powietrza i słońcem grzejącym w plecy. Zapach bagien, który tak go wczoraj mierził, dziś upajał i zachwycał.
Wendy zwolniła. Myślał, że chce ominąć kolejną wyrastającą z bagna kępę, ale kiedy podpłynęli bliżej, dostrzegł za zasłoną wysokich traw deski kilku małych, rozchwierutanych pomostów. Wendy rzuciła mu bez słowa linę; przywiązał łódź do pala. Z końskiego ogona Wendy wymknęło się kilka pasemek włosów. Muskały teraz jej policzki, kiedy mrużąc oczy, patrzyła w stronę małego budynku.
- Dziękuję - powiedział cicho. Wzięła się pod boki i zmierzyła go wzrokiem.
- Telefon jest w kantorku - burknęła. Gdy przecięli starannie przystrzyżony trawnik, Brad zobaczył przed sobą pobielony wapnem prostokątny budyneczek z kilkoma dystrybutorami paliwa od frontu.
Na spotkanie wyszedł im starszy mężczyzna w wyszmelcowanym kombinezonie. Popatrzył ciekawie na Brada, ocierając ze smaru ogorzałe, spracowane dłonie; jego przymrużone oczy otaczała siateczka kurzych łapek.
- Witaj, Mac - powiedziała Wendy, a Brad odetchnął z ulgą. - Mac, to mój znajomy, Brad McKenna. Brad, to Mac Gleason.
Mac wyciągnął rękę.
- Miło mi cię poznać, Mac. - Brad uścisnął dłoń mężczyzny.
Stary kiwnął głową, ale wciąż przyglądał się Bradowi.
- To pański ten stary chevy, co się rozkraczył w kałuży przy szosie?
- Eee... - zająknął się Brad. - Nie, nie mój. Nie kłamał. Jakiś zdenerwowany właściciel czy właścicielka prawdopodobnie zgłasza teraz agentowi ubezpieczeniowemu kradzież swojego wypieszczonego autka.
- Brad chciał zadzwonić - wyjaśniła Wendy. - Co z moim wozem, Mac?
- Gotowy, Wendy, tylko wsiadać i jechać. Miejscowa rozmowa, synu?
- No... jakby tu... nie wiem. Z Fort Lauderdale. - Brad, grzebiąc nerwowo po kieszeniach, dopiero po chwili przypomniał sobie, że to nie jego kieszenie, a zresztą i w swoich nie miał złamanego centa.
- Nie żądam pieniędzy, chłopcze - rzekł z godnością Mac. - Pytałem tylko, gdzie dzwoni. Jak do Lauderdale, to niech kręci najpierw jedynkę, słyszał? Brad kiwnął głową.
- Dzięki. Bardzo pan uprzejmy.
- Tam, w kantorku. Niech się nie śpieszy. Brad odwrócił się i poszedł w stronę biura. Korciło go, by się obejrzeć, ale tego nie zrobił. Oczyma wyobraźni widział, jak Wendy szepce teraz staremu na ucho, że przypuszczalnie jest mordercą i przemytnikiem narkotyków. I pyta, czy stary nie ma gdzieś na podorędziu strzelby. Niewykluczone też, że otworzywszy drzwi kantorku, stanie oko w oko z parą pitbulli. Tutaj, na bagnach, ludzie żyją w izolacji, rozproszeni, i każdy po swojemu dba o bezpieczeństwo.
Nie rób mi tego, Wendy, proszę cię, nie rób. Nie wydaj mnie, powtarzał w duchu.
W kantorku była klimatyzacja i panował miły chłodek. Na prawo od drzwi stało biurko z suszką i wysłużone obrotowe krzesło, a pod ścianą automat z pepsi i drugi z czipsami oraz batonikami, a obok wielki szklany balon z mrożoną wodą. Brad nalał sobie do papierowego kubka zimnej wody, wypił ją duszkiem i wyjrzał przez okno.
Wendy śmiała się serdecznie z czegoś, co przed chwilą powiedział stary. Trzymała się pod boki, głowę odrzuciła w tył. W pewnej chwili zerknęła na kantorek, zobaczyła go w oknie i natychmiast spoważniała.
Brad podszedł do biurka i wykręcił numer linii alarmowej. Odebrał Gary Henshaw. Brad uśmiechnął się, słysząc triumfalny okrzyk uradowanego Gary’ego.
- Stary, gdzie cię, do cholery, wcięło? Zaraz, nie, nic mi nie mów, daję Szefa.
Dwie sekundy później rozmawiał już z L. Davisem Purdym, człowiekiem, który dowodził operacją na południowej Florydzie - z Szefem, jak z szacunkiem i sympatią nazywali go podwładni. Purdy nie zaliczał się do tych, co wydają rozkazy zza biurka. Od lat pracował w terenie i stopniowo awansował w hierarchii agencji. Znał się na tej robocie jak nikt. Michaelson stanowił najtwardszy jak dotąd orzech do zgryzienia, jaki trafił się Purdy’emu.
- Żyjesz - mruknął Purdy. Zabrzmiało to jak stwierdzenie faktu, trochę nawet chłodno.
- Ano żyję. - Brad odchylił się na oparcie krzesła.
- Bogu niech będą dzięki. - W ustach Purdy’ego nie był to pusty frazes. - Jim zginął.
Brad przymknął oczy.
- Wiem. Michaelson dostał cynk, że obaj jesteśmy z DEA.
- Domyśliliśmy się. - Purdy zawiesił na chwilę głos. - Pod twój dom podłożono bombę. Spłonął.
- Co?! - Brad usiadł prosto.
Nie ma już domu? Nie ma kolekcji rzadkich winylowych płyt na czterdzieści pięć obrotów, nie ma sprzętu stereo, leciwego, wyświechtanego fotela na biegunach, kurtki akademickiej drużyny futbolowej... drobiazgów, które znaczyły jego drogę przez życie. Wszystko to poszło z dymem.
Ale żyję, pomyślał trzeźwo. Jim nie miał tyle szczęścia.
- Zamierzamy objąć cię ochroną, Brad. Tylko ty jeden możesz nam teraz wystawić Michaelsona. On chce cię widzieć martwym, a zwykle dopina swego.
- Nie brzmi to najlepiej - mruknął Brad.
- Znasz zasady. Masz szczęście, że chodzisz jeszcze po tym świecie. Gdzieś ty się zaszył, że do tej pory nie dostał na ciebie namiarów? Staram się go dopaść, ale znasz tego typa i znasz system. Facet jest śliski jak wąż, a ze swoimi pieniędzmi może sobie kupić wszelkie względy.
- Jestem na bagnach.
- Na bagnach? Na Glades?
- Tak. Nie potrafię ci powiedzieć, gdzie dokładnie, bo sam nie wiem. Pewnie dlatego mnie jeszcze nie znalazł. - Brad zawahał się. - Nawet mi się tu podoba...
Do kantorku weszła Wendy, przysiadła na brzegu biurka i spojrzała na niego wyczekująco.
- Purdy, porozmawiasz z kimś w moim imieniu? - rzucił do słuchawki Brad. - To zdjęcie, które pokazali w dzisiejszych porannych wiadomościach, narobiło mi obciachu.
- Z kim?
- Z taką jedną zaniepokojoną obywatelką, dzięki której żyję - odparł Brad, patrząc na Wendy. - Obawia się teraz, że pomogła zatwardziałemu kryminaliście. Powiedz jej coś, dobrze?
- Jej? - mruknął Purdy.
Brad zazgrzytał zębami. Słyszał w tle, jak Gary powtarza: „Jej? A to numer z tego Brada. Nawet na bagnach przygadał se kobitkę”.
- Powiedz Gary’emu, żeby się zamknął - warknął Brad. - Daję panią Hawk.
Wcisnął Wendy słuchawkę. Uniosła ją do ucha.
- Halo?
- Dzień dobry pani. Moje nazwisko Purdy, jestem z DEA. Jak przed chwilą słyszałem, pomogła pani wczoraj wieczorem jednemu z moich ludzi i jestem pani za to ogromnie wdzięczny. Brad mówi, że oglądała pani wiadomości. Bardzo mi przykro, jeśli panią wzburzyły, ale musieliśmy przedsięwziąć pewne środki ostrożności.
Wendy milczała. Podsłuchujący Brad zdał sobie sprawę, że to żaden dowód jego niewinności. Mógł przecież zadzwonić do kogokolwiek i ten ktoś może teraz kłamać jak z nut, tak jak wcześniej on. Jęknął cicho i opadł na oparcie krzesła. No nic, uwierzy, kiedy przyślą po niego samochód.
Nie. Wyprostował się gwałtownie. Nie, agencja nie może tu nikogo przysyłać. Taka wizyta byłaby dla Wendy groźna. Jest bezpieczna, dopóki nikt od nich tu do niej, na bagna, nie przyjedzie.
Chyba że w ślad za kimś, kto by jechał go załatwić.
Wyrwał jej z ręki słuchawkę.
- Szefie...
- Wyślemy tam dwa samochody z naszymi najlepszymi...
- Nie! Posłuchaj. Wydostanę się stąd o własnych siłach.
- Brad... - Niemal widział, jak Purdy ściąga brwi, marszczy czoło i mruży przenikliwe niebieskie oczy.
- Uwierz mi, Purdy, tak będzie bezpieczniej. Dzwonię ze stacji benzynowej prowadzonej przez starszego mężczyznę, a gościny udzieliła mi pani Hawk. I jeszcze jedno, Szefie, to naprawdę sam środek bagien i nie ma mowy, żeby Michaelson mnie tu wytropił. To zwyczajnie niemożliwe. To wodna dżungla. Trzeba mapy, żeby trafić od drzewa do drzewa. Jeśli sam się stąd wydostanę, Michaelsonowi nie przyjdzie do głowy, żeby tutaj właśnie szukać tego, kto mi pomógł. Ruszam dziś rano.
Wendy patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Nie wiedziała, dlaczego wierzy temu człowiekowi, ale po prostu mu wierzyła. Miała świadomość, że równie dobrze mógł się połączyć z zakładem karnym stanu Floryda, a facet po tamtej stronie linii, z którym przed chwilą rozmawiała, nie był żadnym agentem DEA, lecz pensjonariuszem tego przybytku.
Ufała mu jednak. Znowu zdawała się na swój instynkt.
Serce biło jej odrobinę za szybko; trochę za szybko oddychała. Może powinna umyć ręce i zostawić tego człowieka własnemu losowi? Nie jest mu nic dłużna.
I zanim dotarło do niej, co robi, trzymała go już za rękę.
- Może powinieneś jednak zostać.
- Co? - Drgnął i spojrzał na nią zaskoczony. Zawahała się, oblizała wargi i podjęła:
- Jak zrozumiałam, szuka cię jakiś facet, tak? Ten Michaelson. Może tu cię nie znajdzie.
- Wendy - powiedział cicho Brad. - Ten facet chce mnie zabić. Jestem jedynym człowiekiem, który może przeciwko niemu zeznawać.
Kiwnęła głową.
- Wiem. Ale sam przed chwilą powiedziałeś, że nie ma mowy, żeby cię tu znalazł.
Co ze mną jest? - pomyślała z rozpaczą. Nie chce go tutaj! Przy tym człowieku traci głowę i zachowuje się irracjonalnie.
Ale nie bała się go. Nawet kiedy ją trzymał, kiedy przygniatał ją do łóżka. Ten mężczyzna rzucał na nią urok i cieszyła się, że odchodzi, a teraz...
A teraz ni z tego, ni z owego namawia go do pozostania. Dlaczego?
Serce zgubiło rytm, zabiło jak młotem. To głupie, ale w tym momencie przypomniała sobie widok krwi, całej tej krwi, która wyciekła kiedyś z piersi Leifa. Usłyszała własny krzyk niosący się echem w jej sercu.
Rządziły nią teraz wspomnienia. Nie dopuści, by to samo spotkało Brada. Bagna stanowiły jej azyl; znała je jak własną kieszeń, można się tu było ukryć jak nigdzie indziej. Przed laty spenetrowali je Indianie, ale od tamtego czasu mało kto próbował sporządzić ich mapę. Moczary są bezwzględne i nieprzystępne, ale kiedy pozna się i szanuje ich tajemnice, potrafią chronić człowieka, mało tego - całe społeczności.
Spojrzała na Brada. Widać było, że targają nim sprzeczne emocje. Zacisnął zęby.
- Wendy, nie mogę się u ciebie ukrywać. Ucieczka to moja specjalność, moja praca.
- Nie ma takiej pracy, która kazałaby człowiekowi dać się głupio zabić! - wyrzuciła z siebie. - Myślisz, że uda ci się wydostać z tej dziczy w jednym kawałku? Zastanów się. Prawo nie wymaga od ciebie heroicznych czynów. Prawo potrzebuje cię żywego...
- Ale ja potrafię dawać sobie radę w...
- W dużym mieście być może - wpadła mu w słowo - ale czy w zakres szkolenia, które przeszedłeś, wchodziło wymykanie się bandzie morderców na Everglades?
- Brad! Brad! - Ze słuchawki wydobył się podenerwowany głos Purdy’ego.
Brad, patrząc Wendy w oczy, uniósł słuchawkę do ucha.
- Jestem...
Tak czy owak, czeka go okres nieznośnej bezczynności. Załóżmy, że uda mu się wydostać z bagien. Będzie się musiał zaszyć w bezpiecznym domu. Zamkną go tam z grupą agentów czuwających nad nim dzień i noc. I nie wypuszczą, dopóki Michaelson nie zostanie ujęty.
Jęknął i odsunął od siebie słuchawkę.
Wendy wyrwała mu ją z ręki.
- Panie Purdy, może mi pan udowodnić, że Brad nie jest przestępcą?
- Mogę to ogłosić za pośrednictwem środków masowego przekazu - warknął Purdy i odchrząknął niecierpliwie. - Niech pani przypomni panu McKennie, że pracuje dla mnie, i da go z powrotem do telefonu. Powędruje na przymusowy urlop na dłużej, niż myśli, jeśli tym razem do końca mnie nie wysłucha.
Wendy uśmiechnęła się. Brad zauważył teraz, że ma maleńki dołek w brodzie. Odebrał od niej słuchawkę.
- Mam pomysł, Szefie. Zagwarantuje to bezpieczeństwo zarówno mnie, jak i jej. Zamelinuję się tutaj.
- Co takiego?! - wrzasnął Purdy. Brad odsunął słuchawkę od ucha, a Purdy pieklił się, zarzucając mu brak subordynacji, przypominając, że całe mile dzielą go od cywilizacji; że w razie czego znikąd nie może oczekiwać pomocy.
- I w tym właśnie rzecz - odrzekł Brad, gdy Purdy skończył. - To straszne zadupie. Nikt nie wie, gdzie to jest, w związku z czym nikt nie będzie mógł mnie wystawić. Dobrze mówię, Szefie?
Purdy zmienił taktykę.
- I chcesz się tam taplać błocie przez tydzień, a kto wie, czy nie dłużej?
Brad roześmiał się.
- A czy mogliście sobie, chłopaki, wymarzyć lepszą sytuację? Spokojna głowa, dostarczę dowody i będę zeznawał. A wy możecie rzucić wszystkie siły do obławy na Michaelsona!
Purdy zaklął, ale potem w słuchawce zaległa cisza. Brad znał Purdy’ego. Nie trzymał się kurczowo „standardowych procedur”, gotów był wyrzucić je wszystkie przez okno, jeśli jakieś niestandardowe rozwiązanie wydawało mu się lepsze.
- Dobrze, McKenna. Posłuchaj mnie, i to uważnie. Może i masz rację, ale Michaelson to chytra sztuka. Najlepiej nie wychylaj nosa stamtąd, gdzie siedzisz. Pamiętaj, że on rozstawi swoich ludzi po obu końcach Alligator Alley. I założę się, że będzie też prowadził obserwacje bagien z powietrza. Jeśli coś zauważysz, natychmiast melduj i niech cię ręka boska broni podejmować jakiekolwiek działania bez mojej zgody. Zrozumiano?
Brad zastygł. Nie cierpiał bagien. Co mu, cholera, odbiło? Odetchnął głęboko. Po prostu chce przeżyć sen na jawie. Chce wrócić do domku na kępie, położyć się do łóżka i kochać z tą kobietą. Chce widzieć nad sobą te oczy pałające namiętnością. Chce ją całować, zatracić się w niej...
Purdy coś jeszcze mówił, ale Brad już go nie słyszał. Patrzył na Wendy i zastanawiał się, czy twarz ma tak samo ściągniętą i poszarzałą jak ona. Co Wendy teraz myśli? Czy żałuje swojej pochopnej propozycji? To był błąd. Nie potrafił siedzieć bezczynnie; nienawidził tego. Co on, u diabła, będzie robił przez tyle czasu na moczarach?
Chyba tylko pożądał swojego srebrnookiego anioła miłosierdzia.
Zaklął w duchu i potarł skroń.
- Hej, Szefie...
- Żadnych akcji bez konsultacji ze mną, Brad. Chłopcy namierzyli już numer telefonu, mamy więc twoje współrzędne. Wysyłam ludzi, żeby zdjęli Michaelsona. A ty siedź tam jak mysz pod miotłą i staraj się utrzymać przy życiu, słyszysz?
W słuchawce stuknęło i rozległo się głuche buczenie. Purdy się rozłączył.
Brad został ze słuchawką przy uchu. Spojrzał na Wendy - nadal była blada. Westchnął i odłożył słuchawkę.
- Wyglądasz, jakbyś właśnie zaprosiła Indian, żeby cię oskalpowali. Widzę, że nadal mi nie dowierzasz. Może nie trzeba ci się było wyrywać z tą propozycją?
Zsunęła się z biurka i wzięła pod boki.
- Niewdzięcznik! Do kantorka zajrzał stary Mac.
- Natelefonowałeś się już, synu? - spytał.
Brad pokiwał głową i uśmiechnął się. Mac pasował do tego miejsca idealnie. Włosy i brodę miał czyste, ale zmierzwione, maniery szorstkie, ale nie grubiańskie. Nie ulegało wątpliwości, że przyjacielem Brada był dopóty, dopóki Wendy za niego ręczyła. I nie ulegało też wątpliwości, że broniłby jej do upadłego.
- Tak, już skończyłem - powiedział. Mac kiwnął pogodnie głową.
- Zabierasz swój samochód, Wendy, czy przypłynęłaś tylko do telefonu? Może on by wrócił do domu wozem, a ty łodzią?
- Nie, przypłynęliśmy tylko skorzystać z telefonu.
Mac znowu kiwnął głową.
- To niech ktoś wpadnie po niego W wolnej chwili. - Nie odrywając oczu od Brada, podszedł do starego ekspresu. - Kawy?
- Chętnie. Dziękuję.
Mac napełnił kubek i podał mu go. Kawa była gorąca i mocna. Brad, parząc sobie wargi, pociągnął łyczek.
- Ma coś wspólnego z tymi typkami, co się tu kręcą w czarnym sedanie? - zwrócił się do niego Mac.
Brad zakrztusił się, parsknął kawą na podłogę. Spojrzał na Wendy, potem na Maca.
Mac uśmiechnął się, ubawiony jego reakcją.
- A tak, byli tu wczoraj wieczorem, tankowali. Nie powiem, żeby mi się podobali. Pytali o chevroleta, a ja nie wiem czemu powiedziałem im, że nie, nic nie wiem, nic nie widziałem. Tak naprawdę to szukali jakiegoś gościa, swojego kumpla, który zawieruszył się im na bagnach. Tak powiedzieli. Ja im na to, że jak na bagnach coś się zawieruszy, to już przeważnie na amen. Ale tak sobie myślę, że jak by tu wrócili, to im powiem, że jak wciąż szukają tego swojego kolesia, to lepiej niech położą na nim krzyżyk. Z Glades nie ma żartów, dobrze mówię?
Brad potrząsnął dłonią Maca.
- Dzięki - rzekł zduszonym głosem. - Stokrotne dzięki. Wyświadczył mi pan wielką przysługę. Nie wiem, jak to panu udowodnić, ale ja naprawdę jestem porządnym człowiekiem. A ci faceci szukają tylko zaczepki.
- Mężczyźnie nie trzeba niczego dowodzić - żachnął się Mac. - Na świecie są i porządni, i nieporządni. Instynkt, chłopcze, to najważniejsze.
Kiwnął im głową i wyszedł z kantorka. Wendy zerknęła na Brada i wybiegła za staruszkiem. Brad widział przez zakurzone okno, jak rzuca się Macowi na szyję i całuje go w pomarszczony policzek.
Są starymi, dobrymi przyjaciółmi. Brad poczuł ukłucie zazdrości. Ten stary dobrze zna Wendy. Są zżyci. Mają wspólne wspomnienia, ona opowiada mu o swoich planach na przyszłość. A on, Brad, właściwie wcale jej nie zna. Wie tylko, że pragnie Wendy, że ona go intryguje, że go omotała.
Może to jej, nie Michaelsona, powinien się strzec. Michaelson dyba na jego życie. Wendy kradnie mu serce i duszę.
Wyszedł za nią. Wendy pomachała Macowi na pożegnanie i wskoczyła do łodzi. Przez chwilę mierzyli się w milczeniu wzrokiem. Potem Wendy przeszła obok Brada i odwiązała łódź.
Silnik ożył z rykiem, z szuwarów przed nimi zerwało się stado spłoszonego ptactwa. Ruszyli.
Brad westchnął i usiadł. Wracają do domu, do jej domu. Kości zostały rzucone. Patrzył, jak słońce oświetla jej złote włosy. Spuściwszy wzrok na opalone ramiona, przypomniał sobie, jak ją trzymał. Jak długo jest im sądzone być razem?
Może czas się nie liczy; połączył ich los. I nagle Brad nabrał przekonania, że będzie ją miał, będzie ją pieścił, kochał się z nią, że to nieuniknione.
Obejrzała się, by mu pokazać jakiś charakterystyczny punkt orientacyjny, ale kiedy spotkały się ich spojrzenia, słowa uwięzły jej w krtani.
Patrzyli sobie w oczy, a srebro stapiało się ze złotem jak w retorcie jakiegoś średniowiecznego alchemika. Słowa nie były tu potrzebne.
Dom wydał mu się jakiś mniejszy. Nie wiedział, jak to możliwe, ale wyraźnie się skurczył.
Wendy wyrzuciła śniadanie, którego nie zjedli, i zabrała się za sprzątanie. Pomógłby jej, czuł jednak, że ona sobie tego nie życzy. Kuchnia też się zmniejszyła, za ciasno było w niej teraz dla nich dwojga.
Wycofał się do salonu i włączył telewizor. Było wczesne popołudnie. Skacząc po kanałach, znalazł jedną ze stacji ogólnokrajowych. Wzruszającą, wyciskającą łzy sceną kończył się właśnie któryś tam odcinek mydlanej opery.
Brad przykucnął i czekał. W pewnej chwili przełknął z trudem, uświadamiając sobie, że serial ten oglądał namiętnie jego partner Jim. Jim nie potrafił powiedzieć, jak i kiedy go to filmisko wciągnęło. I przy każdej sposobności, na przykład kiedy godzinami siedzieli na obserwacji, popijając kawę i czekając, aż coś się wydarzy, opowiadał z przejęciem treść ostatnich odcinków. Rzecz jasna, większości nie mógł oglądać na bieżąco, ale nagrywał je sobie sumiennie na wideo.
Jim nie obejrzy już żadnej mydlanej opery.
Niedługo razem popracowali. Niecały miesiąc. Poprzedni partner Brada, Denis Holmes, odszedł z DEA, poślubiwszy sympatię z college’u, która czekała na niego dziesięć długich lat. Był teraz nauczycielem w Bostonie. Ciekawe, pomyślał Brad, i on, i Denis, i Jim, wszyscy trzej co do jednego byli zgodni - w ich zawodzie małżeństwo nie wchodzi w grę.
Tylko że Jim nie zdążył się nawet ożenić. Zginął od kuli w kwiecie wieku. Cholerny Michaelson! Zapłaci za życie Jima. Brad oddałby wszystko, by jak rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu stanąć do pojedynku z tym człowiekiem i jednym strzałem położyć go trupem. Ale to nie Dziki Zachód. Nie ma szans, by rozprawić się w ten sposób z Michaelsonem. O jego losie zadecyduje sąd. Takie są reguły.
Pieprzyć reguły - gdyby nadarzyła się okazja, bez wahania sam wymierzyłby sprawiedliwość.
Serial się skończył, zaczęły wiadomości. Ładna blondynka z przejęciem relacjonowała przemytniczy proceder Michaelsona. Na ekranie pojawiło się zdjęcie Jima. Brad je pamiętał. Zrobione zostało na pikniku w Święto Pracy. Jim był w starej futbolowej kurtce, miał rozwichrzone włosy i uśmiechał się promiennie do obiektywu.
Prezenterka oznajmiła, że ciało zostanie przewiezione do jego rodzinnego miasteczka w Delaware i tam pochowane.
Teraz na ekranie pojawiło się zdjęcie Brada. Zrobiono je tego samego dnia. On też był na nim w kurtce drużyny futbolowej i trzymał pod pachą futbolówkę. Drugą ręką obejmował hożą rudowłosą dziewczynę.
Skąd, u licha, Purdy wytrzasnął te zdjęcia? Nie mógł udostępnić telewizji zwyczajnej fotografii paszportowej Brada w granatowym garniturze, pod krawatem, poważnego i uczesanego? Na tym zdjęciu wyglądał jak podchmielony chłystek. Brakowało tylko walających się w trawie puszek po piwie. Włosy w nieładzie, poza niedbała, dziewczyna pod pachą. Ciekawa rzecz, nie pamiętał nawet imienia tej rudej.
Prezenterka wyjaśniała, że Brad i Jim pracowali pod przykrywką, inwigilując środowisko handlarzy narkotyków, i że do tej pory Brada McKennę przedstawiano jako przestępcę dla jego bezpieczeństwa. Teraz nie było to już konieczne. Brad został zdekonspirowany. Jego los był nieznany, jednak wszystko wskazuje na to, że nie żyje. A więc Purdy dotrzymał słowa i oczyścił go w oczach opinii publicznej - przynajmniej jest teraz przypuszczalnie martwym agentem, a nie przypuszczalnie martwym przemytnikiem.
Zdjęcie znikło z ekranu, a prezenterka oznajmiła, że policja i inne agencje rządowe są już na tropie Michaelsona.
Brad uświadomił sobie, że za nim stoi Wendy. Słyszał, jak odetchnęła z ulgą. Zdawał sobie sprawę, że do tej pory wierzyła mu tylko instynktownie. Siedząc dalej w kucki przed telewizorem, obejrzał się na nią. W końcu dostała dowód, że instynkt jej nie zawiódł.
- Widzisz, jestem uczciwym obywatelem - mruknął.
Przeniosła wzrok z ekranu na niego.
- Nie wiem, co teraz myśleć - przyznała.
- W wiadomościach mówią, co chcą, i każą nam w to wierzyć. - Uśmiechnęła się słodko i wróciła do kuchni.
Brad podniósł się i wyłączył telewizor. Czuł się teraz bardzo nieswojo. Co, u licha, będzie tutaj robił - nie licząc wodzenia pożądliwym wzrokiem za swoją gospodynią?
- Głodny? - doleciało z kuchni.
Tak, głodny ciebie, miał na końcu języka.
- Pewnie! - zawołał. - Przecież nie jedliśmy śniadania.
Wendy najwyraźniej dobrze się czuła w kuchni. Posłała mu uśmiech i otworzyła drzwi lodówki.
Myślał, że wyciągnie z niej przygotowane wcześniej kanapki czy coś w tym rodzaju. Ona tymczasem wyjęła matowy plastikowy pojemniczek i podała mu go. Zdjął wieczko...
- Co to... - Patrzyło na niego martwymi oczkami małe stadko pokruszonych krewetek.
Wendy uśmiechnęła się i odwróciła.
- Nasza przynęta. - Otworzyła przylegającą do lodówki szafę i wyjęła z niej dwie wędki. - Płyniemy złowić sobie lunch.
Brad popatrywał zbaraniałym wzrokiem to na sprzęt wędkarski, to na nią. Potem jego wargi rozciągnęły się powoli w uśmiechu. Dzięki Bogu opuszczają ten niewiarygodnie skurczony dom. Na ryby. I bardzo dobrze.
- Tym śmigłowym ślizgaczem? Pokręciła głową.
- Za domem mam canoe. Spróbujemy złapać zębacza. Mam na niego wspaniały cajuński przepis. Lubisz ostro przyprawione potrawy?
Znowu na siebie popatrzyli. Wendy zaczerwieniła się, obeszła go i zajrzała pod kuchenny blat.
- Mam tu gdzieś turystyczną chłodziarkę - mruknęła.
- Nakruszę lodu - zaoferował się szybko Brad. Po dziesięciu minutach wychodzili już z domu z wędkami i chłodziarką napełnioną piwem, lodem, żółtym serem i laseczką pepperoni. Wendy uznała, że zanim posiłek da się złowić, mogą zgłodnieć.
Kiedy schodzili do przywiązanego za domem canoe, Brad za szuwarami po drugiej stronie kanału wypatrzył ledwo widoczną drogę.
- Jak dostajesz się do samochodu?
- Łódką.
- Płyniesz do auta łódką? Wendy roześmiała się.
- To nie takie trudne. Zresztą rzadko z niego korzystam. Do większości miejsc tutaj łatwiej dopłynąć łodzią.
- Co za życie - mruknął Brad. Wendy spojrzała na niego, przekrzywiając głowę i uśmiechając się.
- Nie takie znowu złe, mieszczuchu. Do wszystkiego, czego chcę albo potrzebuję, mam bliziutko.
Zbiegła z wędkami do canoe. Brad patrzył ponad wodą na szuwary i drogę po drugiej stronie, starając się zapamiętać teren i wyrobić sobie poczucie kierunku.
Nagle Wendy krzyknęła. Brad odwrócił się na pięcie i odruchowo sięgnął do paska po magnum. Zapomniał, że go tam nie znajdzie, że zgubił broń. Czuł się bez niej jak nagi. A Wendy krzyczy...
Rzucił się na odsiecz, gotów bronić jej gołymi rękami.
- Wendy, co się stało? - Siedziała w łódce, zaśmiewając się do łez. - Co ci...?
- Dzidzia! - wykrztusiła.
Wielka puma podniosła się z dna canoe, przeciągnęła, ziewnęła i otarła o nogi Wendy, jak zwykli to czynić jej mniejsi bracia i siostry, dopominając się pieszczoty.
- Wynoś się stąd, Dzidzia! Śmiertelnie mnie wystraszyłaś.
Kocica opuściła canoe. Kiedy mijała Brada, ten poklepał ją po gładkim grzbiecie. Serce wciąż mu waliło.
Wendy patrzyła na niego rozbawiona, a jemu wcale nie było do śmiechu. Wprost przeciwnie, był blady, twarz miał ściągniętą.
- Ta strzelba, którą widziałem, to jedyna broń, jaką tu masz? - spytał opryskliwie.
Zawahała się.
- Jedyna?
Wendy pokręciła głową.
- Mam jeszcze gdzieś w szufladzie policyjnego smith & wessona.
- Dasz mi go, jak wrócimy - powiedział. Usiadł obok niej i odepchnął łódkę od brzegu.
Przez parę chwil dryfowali w milczeniu. Wendy popatrywała na Brada spod długich rzęs. Żałowała, że mu powiedziała o tym pistolecie. Nie cierpiała broni palnej, nienawidziła jej. Czy on nie rozumie, że tutaj nikt go nie znajdzie, że nic mu tu nie grozi i broń nie będzie mu potrzebna?
Słońce prażyło, ciszę mącił tylko plusk wody rozgarnianej przez Brada wiosłem. Wendy zauważyła, że potrafi radzić sobie z canoe. Ruchy miał nieśpieszne, miarowe, twarz poważną i skupioną. Zupełnie inną, niż kiedy się śmiał.
Na tym zdjęciu, które pokazywali w wiadomościach, wyglądał tak młodo, tak beztrosko. Był szczęśliwy i wyluzowany. Ciekawe, kim była dla niego ta rudowłosa dziewczyna?
- Brad?
- Tak? - Przyzwyczaił się już do otoczenia, do tej rzeki traw, do ciszy mąconej od czasu do czasu krzykiem żurawia, czapli albo nura. Do bezruchu bagien.
- Już dość daleko odpłynęliśmy - powiedziała. Odłożył wiosło na dno łódki. Dryfowali teraz siłą rozpędu. Wendy wzięła wędkę i nadziała na haczyk przynętę z plastikowego pojemnika. Czuła na sobie jego wzrok.
- Na żywe krewetki ryba bierze lepiej - mruknęła - ale te też się nadadzą. - Wprawnym ruchem zarzuciła żyłkę.
Brad sięgnął po swoją wędkę. Kiedy spławik zakołysał się na wodzie, wyjął z chłodziarki piwo.
- Chcesz jedno? - spytał. Wendy wzruszyła ramionami.
- Owszem.
Otworzył i podał jej puszkę. Dopiero po pierwszym łyku lodowato zimnego napoju uświadomiła sobie, jak jest upalnie. Zaburczało jej w brzuchu. Nic jeszcze dziś nie jedli.
Zerknęła na Brada. Siedział z wędką w jednej i puszką piwa w drugiej ręce, zapatrzony w wodę. Ma na sobie dżinsy Leifa i jego koszulę, pomyślała. Nigdy nie zapomni, jak znalazła go wczoraj na bagnach. Nie minął jeszcze dzień, a tyle już między nimi zaszło.
Nie zapomni też, jak ją dzisiaj rano chwycił. Miała świadomość, że jej emocje są rozhuśtane od irytacji, że zburzył jej spokój, do uniesienia, bo tak ją podniecał. Dzięki niemu odżyła. Dzięki niemu krew szybciej zaczęła jej krążyć w żyłach. Może to źle, bo to przecież obcy, ale nie wiedziała, czy naprawdę chce z tym walczyć. Czuła, że z jego strony nic jej nie zagraża. Brad McKenna nigdy nie weźmie od kobiety nic, czego ta nie będzie mu skłonna dać.
Ale kiedy napotkała jego wzrok, obudziła się w niej czujność. Myślał o niej, i to napełniało ją lękiem. Wyczytała z jego oczu, że jej pragnie.
- Brad - zaczęła i urwała, zaskoczona brzmieniem własnego głosu. - Czy ty... - Nie, to śmieszne. Oblizała wargi, potrząsnęła głową i uśmiechnęła się, bo patrzył teraz na nią pytająco. - Czy jesteś żonaty?
- Nie.
- A kim była ta ruda ze zdjęcia? Nie odpowiedział od razu. Przez twarz przemknął mu ironiczny uśmieszek, skrzywił się.
- Szczerze mówiąc, nie pamiętam. Na imię miała chyba Chrissy.
- Aha.
Odstawił puszkę na ławeczkę, zatknął sobie wędkę pod udo, pochylił się i ujął w dłonie jej twarz.
Nie cofnęła głowy, zamurowało ją. Czuła na policzkach dotyk jego stwardniałych dłoni, który ją rozgrzewał.
- Nie jestem żonaty, Wendy. I nigdy nie będę.
Rozumiesz?
Obruszona, zawstydzona, chciała się cofnąć, ale nie mogła. Po prostu nie mogła. Jedyne, na co potrafiła się zdobyć, to ironiczny uśmiech.
- Hola, panie McKenna, o ile pamiętam, pytałam, czy jest pan żonaty. Nie pamiętam jednak, żebym pytała, czy zamierza pan pozostać w kawalerskim stanie.
Z satysfakcją zauważyła, że lekko się zaczerwienił.
- Powiedziałem tak, bo ty byłaś mężatką - wybąkał ni w pięć, ni w dziewięć.
- Zgadza się - wycedziła. - Ale to było dawno i nieprawda. I bez obawy, panie McKenna, nie szukam kandydata na męża.
Atmosfera między nimi nagle stężała, groziła wybuchem. Nie odrywał dłoni od jej twarzy. Ścierały się ich kolana, mieszały oddechy.
- Czemu jesteś taka, Wendy?
- Jaka, taka?
- Nie pamiętasz?
- Coś tam pamiętam. Ale nie wiem, czy warto.
- Mówisz poważnie? - Nachylił się do jej ust. - Lepiej uważaj. Bardzo uważaj. Bo nie chciałbym, żebyś robiła sobie jakieś nadzieje. - Przesunął palcem po jej wargach.
- Może to pan powinien uważać, panie McKenna, i nie robić sobie wielkich nadziei. Bo przykro by było, gdyby się pan sparzył.
- Z sercem nie ma żartów, Wendy. - I pocałował.
Efekt był piorunujący. Dla Wendy przestało się liczyć, o czym przed chwilą rozmawiali, czym się zajmował, nawet to, że znała go od niespełna dwudziestu czterech godzin.
Liczył się tylko ten pocałunek. Czuła tylko słodki, subtelny, zmysłowy napór warg, koniuszek języka wnikający w jej usta. Rozkoszowała się wargami Brada, gładkością zębów, każdym najdrobniejszym niuansem tej chwili namiętności.
Coś się w niej obudziło. Poczuła ciepło rozlewające się po całym ciele. Pożar zmysłów ogarniał wszystkie członki, rozprzestrzeniał się na piersi, biodra, uda. To była płynna, słodka żądza. Zapragnęła zarzucić Bradowi ręce na szyję, przywrzeć do niego całym ciałem. W samą porę przypomniała sobie jego ostrzeżenie. I przypomniała sobie, że kiedy kocha, kocha całą sobą. Teraz nie jest na to ani czas, ani miejsce.
A zresztą ten zadufany w sobie mieszczuch nie jest chyba wart takiego uczucia.
Oderwał się od jej ust. Otworzyła oczy i spojrzała na niego.
Uniósł brwi, a ona zdobyła się na słodki uśmiech.
- No, panie McKenna - wymruczała uwodzicielsko. - Wydaje mi się, że mojemu sercu nic nie grozi. Jest zupełnie bezpieczne.
Oderwał ręce od jej policzków i usiadł prosto.
- Czyżby? - zapytał, patrząc jej prosto w oczy.
- Tak.
Roześmiał się, a ona mu zawtórowała.
- To musiałem się omylić - zażartował.
- Każdemu może się zdarzyć - przyznała.
Nie odrywając od niej oczu, uniósł puszkę do ust i pociągnął łyk piwa. Wendy nie odwracała wzroku, po jej wargach błąkał się nikły uśmieszek.
Znowu się do niej nachylił.
- Następnym razem bardziej się przyłożę.
- Niech pan lepiej uważa z tym przykładaniem, panie McKenna - poradziła mu Wendy - bo się pan jeszcze przeforsuje i będzie kłopot.
- Jestem dużym chłopcem, pani Hawk. Znam swoje możliwości.
Wendy uśmiechnęła się niewinnie.
- A ja jestem dużą dziewczynką i swoje też znam.
- To się jeszcze okaże, Wendy - uprzedził z przewrotnym uśmieszkiem.
Splótł palce, żeby opanować ich drżenie.
- Następnym razem? - ni to spytała, ni stwierdziła.
Uśmiechała się wciąż, a ten uśmiech rozjaśniał jej oczy do tak powabnej srebrnobłękitnej barwy, że Brada znowu przeszedł dreszcz pożądania.
- Zgadłaś - przytaknął.
W tym momencie spławik poszedł pod wodę i koniec wędki, na której siedział, wbił mu się w pośladek.
- Masz branie! - krzyknęła z zachwytem Wendy. Musiała to być jakaś spora sztuka.
Brad był niezłym wędkarzem. Wychował się nad jeziorem Erie i często chadzał na ryby, tylko że tam wędki były trochę inne. Dał walczącej rybie nieco luzu, potem zakręcił kołowrotkiem. Jeszcze raz popuścił i ściągnął żyłkę. Tymczasem Wendy sięgnęła po podbierak.
- A to na co? - spytał.
- Ugryzienie zębacza boli jak diabli - ostrzegła go. - Moglibyśmy się obyć bez podbieraka, ale po co głupio ryzykować. - Uśmiechnęła się do niego. - Wiem, co mówię. Musieli mi kiedyś założyć dziesięć szwów.
- No to szykuj lepiej tę siatkę - zgodził się skwapliwie. - Macho będę odstawiał przy innej okazji.
- Mhm, następnym razem? - mruknęła Wendy i szybko spuściła głowę. Sama nie wiedziała, jakie licho ją podkusiło, żeby to powiedzieć.
Brad doholował wreszcie swoją zdobycz do burty łodzi, a Wendy, złowiwszy szamocącą się rybę podbierakiem, wydała okrzyk triumfu. Był to nie lada okaz, najadłoby się nim do syta kilka osób.
- A to ci rybka! - Brad z podziwem pokręcił głową.
- Tak - przyznała Wendy. Ale nie mogła oprzeć się pokusie i dorzuciła: - Dla mieszczucha.
Brad nie oponował. Siedział i patrzył, jak Wendy zakłada rękawicę i ostrożnie wyjmuje haczyk z rybiej paszczy. Lubił się jej przyglądać. Z tymi zamglonymi, srebrnobłękitnymi oczami, złocistymi włosami i smukłą figurą wciąż przywodziła mu na myśl anioła. Ruchy miała zręczne, płynne, pewne.
Wrzuciła rybę do wiadra stojącego na rufie canoe. Brad sięgnął do chłodziarki i podał jej następne piwo.
- Zasłużyłaś sobie - stwierdził z powagą.
- Co ty powiesz.
- A powiem. Mało tego, przez całą drogę powrotną ja wiosłuję, tak jak zresztą wiosłowałem w tę stronę. I pamiętaj, moja pani, że to ja złowiłem rybę.
- Pierwszą rybę - uściśliła Wendy. Ale jej nie udało się nic złapać. Kiedy drugie piwo zaszumiało jej w głowie, odkroiła sobie plaster sera.
Ku jej konsternacji Brad złowił drugą rybę, też zębacza, jeszcze większego niż pierwszy. Na pocieszenie powiedział jej, że nie wędkuje pierwszy raz.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy ruszali w drogę powrotną. Canoe sunęło bezszelestnie po wodzie, a Brada znowu oczarowało otoczenie. Złote i różowe odblaski padały na białe żurawie, barwiąc je tęczowo. Woda odbijała kolory gasnącego dnia, trawy falowały leniwie w lekkich podmuchach wieczornej bryzy.
Wendy siedziała na dziobie, tyłem do kierunku, w którym płynęli, nie widziała więc wylegującego się na brzegu aligatora, którego w pewnym momencie Brad zauważył. Stwór pozostawał w takim bezruchu, że Brad wziął go zrazu za kłodę.
Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to gigantyczny gad. Olbrzymi, groteskowy potwór. Dobre cztery metry długości, z czego jedna trzecia to łeb z pyskiem najeżonym ostrymi zębiskami. Szkarada, istna szkarada, pomyślał Brad. Stężał, wlepiając wzrok w to prehistoryczne stworzenie.
Nie zamierzał jednak podsuwać Wendy kolejnego pretekstu do nazwania go mieszczuchem. Musi przywyknąć do widoku pieniących się tu zwierząt. Puma, z którą chciał już walczyć gołymi rękami, okazała się jej ulubionym kociakiem, Dzidzią.
Ciekawe, jak ochrzciła tego aligatora? - pomyślał z przekąsem. Może Junior? Kropka? Włóczykij?
Przełknął z trudem i spróbował się odprężyć; Postanowił sobie, że kiedy będą przepływali obok aligatora, nawet nie mrugnie - choćby miało go to kosztować życie.
Skierował canoe w kierunku brzegu i kiedy dziób poszorował po dnie, wbił wiosło w muł, by przesunąć łódkę wyżej. Wstawał już, kiedy Wendy chwyciła go za rękę.
- Zaczekaj! - powiedziała z napięciem w głosie.
- Na co? - mruknął lakonicznie. - A, ten aligatorek? Widziałem go.
- Widziałeś?! - Zrobiła wielkie oczy. - Siadaj, idioto, i siedź nieruchomo, dopóki nie odpłynie!
- Co?
Wendy sięgnęła ostrożnie po leżącą nieopodal odłamaną gałąź i cisnęła nią w aligatora. Potwór ani drgnął, patrzył na nią tylko przerażającymi żółtymi ślepiami. Rzuciła w niego drugą gałęzią i trafiła w łeb. Zwierzę ześliznęło się do wody i odpłynęło w zapadający zmrok.
Brad rzucił Wendy pytające spojrzenie.
- Mam przez to rozumieć, że to nie jest twój pupilek?
Pokręciła głową i spojrzała na niego jak na wariata.
- Kto, na Boga, chciałby za pupilka takiego potwora? Ten stwór miał ze cztery metry. Mógłby pożreć nas oboje za jednym zamachem. Są niebezpieczne. Lepiej ich unikać. Z takim się nie zaprzyjaźnisz. Są groźne w wodzie, kiedy głód je przyciśnie, i zapamiętaj sobie, że po lądzie też potrafią się poruszać z szybkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Uśmiechnęła się, wstała i wysiadła z łódki, zabierając wiadro ze świeżym połowem. Brad został w canoe i patrzył na nią, jak idzie w stronę domu, kołysząc płynnie biodrami.
Uśmiechnął się do siebie. No dobra, wychodzi na to, że ten gliniarz z telewizyjnego serialu, który trzymał na łodzi oswojonego aligatora, należał do wyjątków. Pumy cieszą się widać większą popularnością. Dobrze wiedzieć.
Wstał, wziął wędki, opłukał je pod ogrodowym wężem i wniósł do domu.
Wendy nie traciła czasu. Pozbawione głów zębacze znajdowały się w trakcie przerabiania na filety. Wendy uśmiechnęła się do wchodzącego Brada, bez słowa dokończyła dzieła i zatopiła gotowe filety w misce z marynatą.
- Idę wziąć prysznic. Włącz sobie telewizor, nalej wina, czuj się jak u siebie. Zaraz wracam.
Oparł się o lodówkę i otworzył kolejne piwo.
- Nie potrzebujesz towarzystwa?
- Nie, dziękuję.
Pokręcił z rozczarowaniem głową, pociągnął łyk piwa i posłał jej przeciągłe spojrzenie spod przymkniętych powiek. W ten sam sposób Dzidzia patrzyła na ptaki.
Rozgrzało ją to spojrzenie, rumieniec zabarwił policzki. Wzięła się w garść. Nie chciała skończyć jak ta ruda z fotografii; pamiętał kolor jej włosów, a zapomniał imienia.
Odwróciła się na pięcie.
- To nie potrwa długo - mruknęła.
Brad odprowadził ją wzrokiem, zastanawiając się, co ją tak wzburzyło.
Wendy stała pod ciepłymi strugami wody i drżała. Może nie zależy jej wcale, żeby zapamiętał jej imię? Może chce tylko, by ją pieścił, bo czuje się taka samotna i tak tęskni za pieszczotą? Zastanawiała się, co by sobie pomyślał, gdyby poznał prawdę.
Tak, pragnie go. I to bardzo.
Drgnęła. Drzwi łazienki otworzyły się cicho i zamknęły.
- Brad? - szepnęła. - Brad!
Nie było odpowiedzi. Słyszała tylko szum wody siekącej jej nagie ciało i kafelki.
- Brad! - Do jej głosu wkradła się panika.
- Ciii!
Dał się wreszcie słyszeć jego podniecony syk. Nie tracąc czasu na rozpamiętywanie faktu, że do łazienki, w której brała prysznic, wszedł mężczyzna, Wendy owinęła się zasłonką i wyjrzała. Brad nawet nie zerknął w jej stronę; stał przy małym okienku i wyglądał na podwórko.
- Co się stało? - szepnęła. Nie obejrzał się, nie odpowiedział. - Brad, co jest?
Wreszcie drgnął, spojrzał na nią błędnym wzrokiem i podszedł do kabiny. Patrzyli na siebie poprzez kłęby pary.
- Ktoś jest na zewnątrz.
- Słyszałeś coś? - Wendy uśmiechnęła się z ulgą. - To na pewno Dzidzia.
- Nie, to nie ona.
- Słuchaj, Brad, rozumiem twoje nastawienie, ale jesteśmy w samym środku bagien. Na pewno ci się wydawało...
- Nic mi się nie wydawało - przerwał jej bez ceregieli.
Wendy owinęła się ciaśniej zasłonką i przełknęła z trudem ślinę. Mimo wszystko to obcy. Wszedł do łazienki, nie zadawszy sobie nawet trudu, by zapukać. A w tej chwili jest tak głuchy na wszelkie argumenty, że równie dobrze mogłaby gadać do ściany. Zaszła w nim zmiana. Był spięty. Czytała to z jego oczu, z jego postawy, z naprężonych mięśni.
I napełniało ją to lękiem.
- Umiesz strzelać? - spytał.
- Daj spokój, Brad...
- Pytałem, czy umiesz strzelać!
- Tak.
- Zostań w środku, ale załaduj tę swoją strzelbę i przygotuj się do obrony. Słyszysz? Zostań tutaj i w razie czego strzelaj.
Odwrócił się i wyszedł z łazienki, zamykając za sobą cicho drzwi. Wendy zakręciła wodę i sięgnęła po ręcznik. Co mu się ubzdurało? Musi go dogonić i przekonać, że nic im tu nie grozi - że to niemożliwe.
Ale przecież nie pobiegnie za nim goła. Wytarła się szybko i ubrała. Wypadła z łazienki i zawahała się. Nic się tam na dworze nie dzieje, ale na wszelki wypadek lepiej załadować strzelbę.
Pobiegła zdjąć ją ze ściany, po czym z paniką stwierdziła, że w stojącym w szafce pudełku nie ma ani jednego naboju. Rozrzucając w pośpiechu zawartość szafki, znalazła drugie pudełko, załadowała obie lufy i ruszyła korytarzem.
Brad był już na dworze. Tylko gdzie? Wokół zalegała niesamowita cisza.
I tę ciszę rozdarł nagle zduszony męski okrzyk:
- Ożeż ty w mordę!
- Mam cię, skurczybyku! - ryknął drugi mężczyzna.
- O nie! - jęknęła Wendy. Znała oba te głosy i domyśliła się, co zaszło. Wybiegła z domu frontowymi drzwiami. - Przestańcie! - krzyknęła. - Przestańcie!
Nie posłuchali jej, uniosła więc strzelbę i nacisnęła spust. Huknął strzał, odrzut broni zwalił ją z nóg - i zapadła kompletna, martwa cisza.
Brad nie miał pojęcia, skąd wiedział, że ktoś jest na dworze, po prostu wiedział, i już. Nie słyszał niczego podejrzanego, tylko poszum bryzy, szelest liści, same naturalne odgłosy. A jednak coś wyczuł.
Są obserwowani. Ktoś ich podgląda z ukrycia.
Bradowi wydało się to dziwne. Michaelson nie należał do takich, co bawią się w podchody. On wkraczał do akcji z marszu. Gdyby udało mu się tu jakoś trafić ze swoimi ludźmi, z miejsca zorientowałby się, że ma przewagę, wyważył kopniakiem drzwi i byłoby już dawno po herbacie.
Nie, to nie może być Michaelson.
Kiedy wymykał się z domu, było już zupełnie ciemno. Zamknął za sobą starannie drzwi, by Wendy miała trochę czasu na przygotowania, gdyby sprawa okazała się poważna.
Otoczyły go cienie, a światło lejące się z okien jeszcze je pogłębiało. Przywarł do ściany i wytężył wzrok. Słyszał odgłosy nocy, granie świerszczy, skrzek żab, wiatr szeleszczący w liściach, w wysokich trawach. Niby wszystko jest w porządku.
Ale on wiedział, że ktoś się tu gdzieś czai.
Postanowił obejść dom dokoła. Trzeba było zabrać ze sobą strzelbę, ale nie wiedział, gdzie Wendy trzyma amunicję, a chodziło mu o element zaskoczenia.
Mimo pewności, że nie są na kępie sami, nie miał pojęcia, gdzie szukać intruza. Śmigłowa łódź kołysała się wciąż na wodzie tam, gdzie ją przed południem przycumowali, canoe też stało na swoim miejscu. Na lądzie czy na wodzie nie było widać żadnych innych łodzi.
Usłyszał coś i zamarł. Nie wiedział, co to był za dźwięk ani skąd dobiegł, ale na pewno coś słyszał. Mrużąc oczy, wyjrzał zza węgła gotów do natychmiastowego działania. Ruszył dalej ostrożnie, pewien, że ofiarę ma tuż przed sobą. I tak okrążył cały dom i znalazł się ponownie przy drzwiach frontowych.
Naraz wyczuł nad sobą jakieś poruszenie. Spojrzał w górę i w tym momencie coś ciężkiego zwaliło się na niego z dachu. Zaklął, padając pod ciężarem napastnika.
- Mam cię, skurczybyku! - ryknął w odpowiedzi tamten.
Nie przesadza, pomyślał Brad. Mężczyzna siedział na nim okrakiem, a był zwinny i silny. Przygniatał go bezlitośnie do ziemi. Brad sprężył się w sobie i gwałtownym wyrzutem ciała strącił z piersi napastnika.
Ale mężczyzna był szybki, cholernie szybki. Pozbierał się momentalnie, okręcił w ciemnościach wokół własnej osi i lewym sierpowym trafił Brada w szczękę.
Brad odpowiedział prawym prostym w żołądek. Odniósł wrażenie, że wali pięścią w kamień.
Oberwał w bark, pochylił głowę i natarł na faceta bykiem. Zatoczyli się obaj, przewrócili i zaczęli tarzać po ziemi w zaciętej walce.
Znalazłszy się na krótką chwilę na górze, Brad spojrzał na napastnika i na moment zatkało go ze zdumienia.
Facet miał jasne oczy, ale włosy kruczoczarne i długie, sięgające ramion, przewiązane opaską, żeby nie spadały na twarz. Był w dżinsach i podobnej koszuli, rysy miał jak wykute z kamienia.
Po kolejnym ciosie w podbródek Brad zaklął i dal za wygraną. To nie jest Michaelson. To z pewnością nie ten straszny typ. Został zaatakowany przez Indianina.
- Sukinsynu... - zaczął, nie dokończył jednak, bo znowu znalazł się na spodzie i z twarzą wciśniętą w trawę musiał walczyć o oddech.
- Przestańcie! - dobiegł z oddali stłumiony okrzyk Wendy. - Przestańcie!
Brad nie kojarzył, o co jej chodzi, podobnie jak ten siedzący na nim gość o zaciśniętych w wąską linię wargach. Pochłaniała ich bez reszty wymiana ciosów.
To już nie były żarty. Trafił swój na swego i żaden ani myślał skapitulować.
I wtedy w bagienną ciszę wdarł się ogłuszający grzmot. Jak na komendę oderwali się od siebie i przypadli plackiem do ziemi.
Brad uniósł głowę i obejrzał się. Wendy siedziała na ziemi, na jej kolanach spoczywała strzelba.
- Przestańcie! - wysapała. - Natychmiast przestańcie, słyszycie?
Łapiąc z trudem oddech, Brad spojrzał na leżącego obok mężczyznę, z którym przed chwilą tak zażarcie walczył.
Indianin uniósł się na łokciu - też dyszał ciężko.
Brad przeniósł wzrok z powrotem na Wendy.
- Co to, u diabła, za jeden?
- Co ja za jeden?! - warknął mężczyzna głosem, który zdawał się wydobywać z samego dna krtani. - Co to za facet? - Spojrzał na Wendy.
Brad, też na nią patrząc, podźwignął się na nogi Indianin zrobił czym prędzej to samo i wziął się pod boki. Mierzyli się teraz wzrokiem, nadal gotowi rzucić się na siebie.
- Wendy! Kto to jest?! - powtórzył Indianin. Wendy, podpierając się strzelbą, wstała i szybkim krokiem weszła między dwóch mężczyzn. Nie zwrócili na nią uwagi. Mierzyli się wciąż pełnym nienawiści spojrzeniem, a ona czuła, że ich agresja powoli i jej się udziela.
Co w nich wstąpiło? Uff, mężczyźni!
- Brad, to Erie Hawk. Ericu, przedstawiam ci Brada McKennę.
- A Brad McKenna to kto? - nie dawał za wygraną Eric, patrząc czujnie na Brada.
- Eric! To mój znajomy.
Brad spojrzał zdumiony na Wendy.
- Hawk? Mówiłaś chyba, że twój mąż nie żyje. Wendy zauważyła, że Eric jeszcze mocniej zaciska szczęki.
- Leif nie żyje. Eric jest moim szwagrem. Brad patrzył na mężczyznę i nie mógł zrozumieć, dlaczego tak mu trudno przyswoić tę informację.
- Przecież to Indianin. Byłaś żoną Indianina?
- No, Wendy, nie ma co, bystrzak z tego twojego gościa - wycedził sarkastycznie Eric.
- Ty, mało ci jeszcze? - zaperzył się Brad. Pięści zaraz znowu pójdą w ruch, pomyślała z przerażeniem Wendy. Rozłożyła ręce i oparła dłonie na torsach obu mężczyzn, jak sędzia bokserski rozdzielający zawodników po zwarciu.
- Przestańcie! Albo wynocha z mojej posesji! Spojrzeli na nią urażeni.
Odetchnęła, ale czekała jeszcze chwilę, obserwując obu czujnie. Patrzyli wciąż na siebie z nieskrywaną wrogością, lecz przynajmniej zamilkli.
- Możemy już wejść do środka? Będziecie się zachowywali przyzwoicie?
Brad wzruszył ramionami i oskarżycielskim ruchem głowy wskazał na Erica.
- To on czaił się pod domem, jakby chciał tu kogoś oskalpować.
- Brad! - warknęła Wendy.
- A co miałem sobie pomyśleć? - spytał Eric.
- Mogłeś zapukać - podsunęła Wendy.
Eric, podobnie jak Brad, nie zamierzał brać na siebie winy za całe zajście.
- Zobaczyłem jakiegoś mięśniaka skradającego się pod oknami. Bałem się o ciebie, Wendy.
- Dobrze już, dobrze! - Odwróciła się i ruszyła w stronę domu. - Chcecie się dalej bić? W porządku, nie żałujcie sobie. Poobtłukujcie sobie gęby. Tylko jak już skończycie, to nie przychodźcie do mnie po lód na okłady!
Schyliła się i podniosła z ziemi strzelbę, mrucząc pod nosem:
- Boże drogi, jeden wart drugiego!
Gdy zniknęła w głębi domu, Brad spojrzał na Indianina. Był tego samego co on wzrostu i podobnej budowy. Równorzędny przeciwnik. Czuł, że puchnie mu lewe oko; tamtemu z rozciętej wargi spływał na brodę strumyczek krwi.
- Leif i Eric? - wymamrotał.
Mężczyzna milczał jeszcze chwilę, potem odrzucił w tył głowę i parsknął śmiechem. Brad też się uśmiechnął.
- Dotąd nie wiem, kim jesteś, a cholernie mnie to ciekawi. Wendy cię broni, a więc chyba wszystko w porządku, ale widzę, że nie za wiele ci o sobie powiedziała.
Brad wzruszył ramionami.
- Ano, nie za wiele - przyznał. - Jesteś Indianinem, tak?
Eric uśmiechnął się.
- Seminolem z krwi i kości.
- A te imiona, Leif i Eric?
- Mama jest Norweżką.
- A, rozumiem. - Brad pokiwał głową. - Norwescy Seminole. Czemu by nie. - I cała wrogość między nimi w jednej chwili wyparowała, uleciała w wieczorne niebo. Podobał mu się ten mężczyzna o ostrych rysach twarzy, dziwnie zielonych oczach i smutnym uśmiechu. Wyczuwał, że ta sympatia jest odwzajemniona. - Wejdziemy?
- Tak, chyba pora.
Eric ruszył pierwszy. Brad zauważył, że czuje się bardzo swobodnie w domu szwagierki, i przeszedł go lekki dreszczyk. Eric usadowił się na kuchennym blacie i uśmiechnął do Wendy, która obtaczała filety z zębacza w rzadkim cieście przed wrzuceniem ich do rondla.
Wendy jeszcze się nie otrząsnęła.
- Zostajesz na kolacji? - zapytała. Eric zerknął na Brada.
- A nie będę przeszkadzał?
- Ryby mamy pod dostatkiem - odparła. Brad milczał. Obawiał się zostać dzisiaj sam na sam z Wendy, ale teraz, gdy odebrano im prywatność, wolałby, żeby wróciła.
Uśmiech obserwującego go Erica pogłębił się.
- Wiesz, Wendy, że przepadam za twoim zębaczem po cajuńsku.
Wendy, nie podnosząc na niego wzroku, kiwnęła głową.
- Przyrządź sobie i Bradowi drinka.
- Już się robi. - Zsunął się z blatu i zwrócił do Brada: - Co dla ciebie?
- Jack Black z lodem, jeśli można.
- Załatwione. A ty, Wendy? Wino? Wendy wrzuciła filet do skwierczącego oleju i obejrzała się na szwagra.
- Dzisiaj? Nieee... dzisiaj ja też wypiję bourbona.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, Wendy. Przecież wiesz. - Spojrzał na nią niewinnie.
Na tym etapie życia Eric był chyba jej najbliższym przyjacielem. Rozpaczał wraz z nią po śmierci Leifa.
Nikt bardziej niż on nie rozumiał jej bólu, bo sam podobnie cierpiał. Długo wzajemnie się wspierali.
Od tamtego czasu upłynęły już dwa lata, Wendy wiedziała jednak, że kiedy Eric widzi ją teraz w towarzystwie innego mężczyzny, jest mu przykro. Ale to przecież Eric namawiał ją, by wróciła do świata.
Tylko że to było, zanim zastał w jej domu obcego.
Eric wręczył jej whisky z lodem. Pociągnęła szybko łyczek, delektując się paląco słodkim smakiem.
Brad, patrząc na nią, uniósł szklankę. - Zdrowie.
Skinęła głową i upiła kolejny łyczek.
Tam, do diabła! - pomyślała. Przechyliła szklankę i jednym haustem opróżniła resztę jej zawartości. Zanosiło się na długą i szarpiącą nerwy kolację.
Okazało się, że nie było tak źle. Brad z początku milczał, toteż zaniepokojona Wendy nie wiedziała, co o tym myśleć. Eric opowiadał o rodzinie i była mu wdzięczna, że porusza takie neutralne tematy. Po paru minutach udało mu się nawet wciągnąć do rozmowy Brada. Ona z kolei przyznała się Ericowi, że to Brad złowił obie ryby, a ona tym razem wróciła z łowów z pustymi rękami. Potem obaj mężczyźni wdali się w ożywioną dyskusję na temat wędkowania.
Po posiłku Wendy opłukała talerze i zaczęła ładować zmywarkę, zaś Eric z Bradem rzucili się do parzenia kawy. Tym razem Eric ustąpił Bradowi, ale obaj obserwowali się podejrzliwie. Wyczuwając narastające napięcie, Wendy postanowiła podać do kawy brandy i tia marię. Kiedy wyjmowała z szafki butelkę, Eric zapytał Brada, czym się zajmuje.
Butelka wysunęła jej się z ręki, upadła na podłogę i stłukła. Lepki płyn prysnął na wszystkie strony.
Mężczyźni spojrzeli na nią zdziwieni. Wendy uśmiechnęła się blado.
- Palce miałam mokre - wybąkała i uklękła, żeby wytrzeć podłogę.
- Pomogę ci - zaoferował się Brad, przykucając przy niej. Skaleczyła sobie palec odłamkiem szkła i ssąc machinalnie ranę, patrzyła na niego z rosnącą paniką.
- Pokaż... - Ściągając brwi, Brad obejrzał krwawiący palec.
- Co, skaleczyłaś się? - spytał z troską Eric.
- Nie, to tylko...
- Tak, skaleczyła - oznajmił Brad. Pomógł Wendy się podnieść, odkręcił kran nad zlewem i podstawił jej rękę pod strumień bieżącej wody. Rana nie była poważna, ale mruknął do Erica, że przydałoby się ją opatrzyć, toteż Eric pobiegł do łazienki po wodę utlenioną i plaster z opatrunkiem.
- Brad - odezwała się Wendy. Otaczając ją ramieniem, Brad trzymał jej rękę pod kranem. Czuła jego ciepło, jego subtelny męski zapach, który nagle zaczął ją bezlitośnie drażnić.
- Hm? - Całą uwagę poświęcał jej skaleczonemu palcowi.
- Co mam powiedzieć Ericowi? Spojrzał jej w oczy. Wiedział, o co pyta.
- Ufasz mu?
- Oczywiście. Życie bym mu zawierzyła.
- To najważniejsze - odrzekł cicho Brad, a potem wzruszył ramionami. - Powiedz mu. Powiedz prawdę.
Z łazienki wrócił Eric.
- To tylko woda utleniona, nie będzie bolało - uspokoił Wendy, biorąc ją za rękę.
Brad cofnął się, a Eric przemył i opatrzył ranę z przejęciem, którego sytuacja raczej nie uzasadniała. Brad schylił się tymczasem, pozbierał resztę odłamków po butelce i wytarł kałużę papierowymi ręcznikami.
Kiedy kończył myć ręce, Eric zwrócił się do niego zaczepnym tonem:
- No? Powiecie mi wreszcie, o czym tu szeptaliście, kiedy wyszedłem? Wendy, mam nadzieję, że nie rozcięłaś sobie tego palca z mojego powodu.
- Coś ty! - żachnęła się Wendy.
- DEA - powiedział Brad.
Eric popatrzył na Brada i kiwnął głową. Przez chwilę stali wszyscy troje w milczeniu.
- Podejrzewałem, że masz coś wspólnego z organami ścigania - mruknął w końcu Eric.
- Naprawdę?
- Nie dałeś się podejść, a ja jestem w tym dobry. Mam to, bądź co bądź, we krwi.
Brad roześmiał się i poklepał Erica po plecach. Wendy uznała, że obaj są stuknięci. Odwróciła się, żeby nalać kawę.
- Brałeś udział w tej nieudanej obławie na Michaelsona?
- Tak.
- I teraz się tu ukrywasz?
Wendy, dolewającej właśnie do kaw odrobinę tia marii, zadrżały palce. Odstawiła butelkę; poprzednią stłukła przed chwilą w podobnych okolicznościach.
- Tak - przyznał w końcu Brad. Eric, widząc wahanie Wendy, chwycił butelkę tia marii i dolał do filiżanek po sporej porcji alkoholu. Upił łyczek kawy i mruknął:
- To niebezpieczne dla Wendy. Nie należy jej mieszać w takie ciemne awantury.
- Eric... - przerwała mu Wendy.
- Gdzie się spotkaliście? - drążył temat Eric. - W jakich okolicznościach?
- Eric! - zaprotestowała znowu Wendy. Kochała szwagra i miło jej było, że się o nią troszczy, że stara się ją chronić. Dobrze było wiedzieć, że zawsze może liczyć na jego pomoc, że gotów jest dla niej ryzykować nawet życie. Ale teraz wstępował na niebezpieczne terytorium.
- W porządku, Wendy - powiedział Brad i zwrócił się do Erica: - Michaelson ścigał mnie po Alligator Alley. Skręciłem w jakąś boczną dróżkę i poszła mi uszczelka w samochodzie. Strzelali do mnie, jeden pocisk otarł mi się o skroń. Wendy znalazła mnie leżącego twarzą w błocie. Eric pokiwał powoli głową.
- Może przeszlibyśmy z tą kawą do salonu? - mruknęła Wendy. A kiedy obaj puścili jej propozycję mimo uszu, postanowiła też ich zignorować.
Wzięła swoją filiżankę i wyniosła się z nią na kanapę sama. Chciała już włączyć telewizor, ale doszła do wniosku, że dzisiaj lepsza będzie jakaś spokojna muzyka. Włączyła aparaturę stereo, którą z takim mozołem kompletował Leif, i wsunęła do odtwarzacza płytę Beatlesów. Z głośników popłynęła muzyka. Wendy usiadła na kanapie, przymknęła oczy i zasłuchała się, grzejąc sobie dłonie ciepłą filiżanką.
Nadal jednak słyszała rozmowę w kuchni, coraz bardziej podniesione głosy mężczyzn.
- Bardzo panów przepraszam! - zawołała - ale to mój dom. Ja tu jestem gospodynią, a wy gośćmi. Przyjdźcie tu więc i zachowujcie się, jak na gości przystało.
Pojawili się po chwili jak skarceni chłopcy. Brad przeszedł w drugi koniec pokoju i zaczął czytać tytuły na grzbietach stojących na półce książek. Eric, krzywiąc się, usiadł obok niej na kanapie.
- Wendy, to niebezpieczne... - zaczął.
- Ma rację - wpadł mu w słowo Brad. - Chyba powinienem stąd odejść.
- Jasna cholera! - Wendy nie wytrzymała, rąbnęła filiżanką o stolik, zerwała się na nogi, spojrzała ma Erica, potem na Brada, i znów na Erica. - Eric, jeśli naprawdę mnie kochasz, to mi zaufaj. Nie jestem głupia. Wiesz najlepiej, że tutaj nikt nas nie znajdzie. - Przeniosła wzrok na Brada. - Gdybym nie była przekonana, że mogę ci pomóc, nigdy bym cię tu nie zaprosiła. Jestem dorosła, potrafię podejmować decyzje. Nie próbujcie robić tego za mnie, za moimi plecami.
Brad, przerzucający bezmyślnie stronice gazety telewizyjnej, odchrząknął.
- Wendy...
- Nie robiliśmy nic za twoimi plecami - zaprotestował Eric.
Popatrzyła na obu rozpłomienionym wzrokiem.
- Jasna cholera! - jęknęła, padając na kanapę.
- Coś takiego - zmienił temat Brad. - Masz tu kablówkę?
Wendy uśmiechnęła się.
- Mam.
- O dziesiątej dają „Bez wyjścia”. Dawno chciałem obejrzeć ten film.
Wendy wstała i wyłączyła płytę.
- Nie krępuj się, włącz sobie telewizor.
- Masz prażoną kukurydzę? - spytał Eric, też wstając.
- W szafce nad kuchenką.
Brad włączył telewizor, Eric przyniósł z kuchni kukurydzę. O dziesiątej piętnaście, stłoczeni w trójkę na kanapie, oglądali już film.
Dziwne, pomyślała Wendy. Bardzo dziwne.
Ale potem jej też się spodobało. Można było odnieść wrażenie, że znają się wszyscy troje od wieków.
Gdy film się skończył, Wendy ziewnęła. Brad wstał, przeciągnął się i wziął pustą miskę po kukurydzy.
Eric spojrzał na niego trochę podejrzliwie. Wendy spuściła głowę. Wyczuwała, że Eric zwleka z odejściem ze względu na Brada.
- Pracujesz jutro? - spytała.
- Tak.
- Będę ci potrzebna? Pokręcił głową.
- Nie. Lepiej się przez jakiś czas nie pokazuj ludziom. Wpadnę tu za parę dni.
- Jak się tu dostałeś? - zainteresował się Brad. Eric roześmiał się i mrugnął do Wendy.
- Musisz mu pokazać kamienie.
- Jakie kamienie? Wendy uśmiechnęła się.
- Leif usypał kiedyś groblę z kamieni przez kanałek. Płytko tutaj, w czasie suszy je widać. Eric tu przyjechał. Jego samochód stoi za szuwarami.
- A, teraz wszystko jasne. - Brad z uśmiechem podał rękę Erikowi. - To ja się już chyba położę, Wendy. Do zobaczenia, Eric.
- Uważaj na siebie - powiedział Eric.
Brad kiwnął tylko głową, wszedł do gościnnej sypialni i zamknął za sobą drzwi.
- Odprowadzić cię? - zwróciła się Wendy do Erica.
Otoczył ją ramieniem i poczochrał po włosach.
- Będzie mi bardzo przyjemnie. Wyszli w ciemną noc.
- Podoba mi się ten facet, Wendy - oznajmił Eric. - Wiem, że nic mi do tego; jesteś dorosła i masz prawo o sobie decydować. Ale przyznaję, że człowiek mi się podoba.
Wendy uśmiechnęła się.
- Eric, nic między nami nie...
- Przede mną nie musisz się tłumaczyć. Już dawno ci radziłem, żebyś zrobiła coś ze swoim życiem.
Oboje długo nie mogli dojść do siebie po tamtej strasznej nocy, kiedy zginęli jej mąż i jego żona. Ona zamknęła się w sobie, on szalał z rozpaczy.
Ale żyli.
- Dobranoc, Wendy. Powiem staruszkom...
- Wpadnę do was. - Urwała. - Mogę zabrać ze sobą Brada?
- Tak, myślę, że możesz.
Uśmiechnęła się do Erica. Wiatr porwał i uniósł w ciemność jego proste czarne włosy, a jej serce podeszło do gardła, bo przez chwilę bardzo przypominał jej Leifa. Pocałował ją w czoło i rozpłynął się w mrokach nocy.
Wendy wróciła do domu i zaryglowała za sobą drzwi. Mijając gościnną sypialnię, zatrzymała się i zapukała.
- Tak - usłyszała głos Brada.
Pchnęła drzwi. Brad był jeszcze w dżinsach, ale koszulę już zdjął. W pokoju panowały ciemności rozpraszane jedynie światłem wpadającym z korytarza. Widziała jego opalone na brąz ramiona, twarz pozostawała w mroku.
- Chciałam ci podziękować - powiedziała.
- Za co? - zdziwił się.
- Eric to dobry przyjaciel.
- Zauważyłem. Jesteście sobie bardzo bliscy.
- Owszem, ale nie w tym sensie. On jest dla mnie jak brat, i nic z tych rzeczy... - Stała w otwartych drzwiach i czuła się jak ostatnia idiotka.
- Nic z tych rzeczy? - podchwycił.
- Nie rozumiem.
- Chodź tu - powiedział cicho.
Podeszła powoli i zatrzymała się przed nim, kładąc dłoń na jego porośniętej płowymi włosami piersi.
Wsunął palce w jej włosy, pochylił głowę i jego oddech musnął jej wargi. Spojrzała mu niepewnie w te złote, zafascynowane jej widokiem oczy. Zetknęły się ich usta. Ogarnęła ją rozkoszna niemoc, kolana zrobiły się jak z waty.
Oderwał się powoli od jej ust.
- Wendy...
Otworzyła oczy i odgarnęła kosmyk płowych włosów, który opadł mu na czoło. Odetchnął głęboko i odsunął się od niej.
- Idź spać, Wendy - rzekł drżącym z emocji głosem.
Spuściła wzrok, kiwnęła głową. Nie byli jeszcze gotowi.
- Dobranoc.
Ruszyła powoli w kierunku drzwi.
- Wendy!
Dopadł do niej jednym susem i porwał ją w ramiona. Tym razem jego pocałunek był pełen namiętności i żaru. Potem wziął ją na ręce i ruszył w stronę majaczącego w ciemnościach łóżka.
Położył ją ostrożnie na łóżku. Jego ręce były wszędzie, dotykały jej twarzy, gładziły ramiona, pieściły plecy. W Wendy budziły się wrażenia, o których istnieniu dawno zapomniała, odczucia, przeżywania których po śmierci Leifa sobie odmawiała.
Wydawało jej się, że tonie w pocałunkach i pieszczotach Brada. Mijały minuty... a może wieki. Zapadała się w zakazane królestwo, raj rozkoszy, gdzie zaspokajane są wszelkie pragnienia.
I nagle się to skończyło, Brad odsunął się od niej bez słowa. Dyszał ciężko. Oczy świeciły mu w ciemnościach jak u kota, roziskrzone, złociste. Uniósł się na łokciu i patrzył, pożerając ją tymi oczami. Oszołomiona Wendy przygryzła wargi.
- Co się stało? - wyszeptała. Nie odrywając od niej wzroku, przesunął opuszkiem palca po jej policzku i pokręcił głową.
- No... Nie powinienem tego robić.
- Przecież sama do ciebie przyszłam. Jego oczy nie zdradzały żadnych emocji. Nie potrafiła z nich odczytać, co Brad myśli ani co czuje.
Nagle poczuła się odtrącona, wzgardzona. Zaoferowała mu siebie - a on ją odrzucił. Upokorzył.
- Boże drogi! - mruknęła i z całych sił odepchnęła go od siebie.
Nie spodziewał się tego i stoczył z łóżka, uderzając boleśnie kolanem o podłogę.
- Wendy! Cholera, zaczekaj, posłuchaj...
Czuł się jak ostatni kretyn. Przeczuwał, że pożądając jej, narobi sobie kłopotów. Nie spodziewał się jednak, że rozzłości ją, starając się rozpaczliwie zapanować nad tym pożądaniem.
- Wendy! - Krzywiąc się z bólu, podniósł się z podłogi.
Wendy, bliska płaczu, wybiegła na korytarz, wpadła do swojego pokoju i trzasnęła drzwiami; nie mogła się przed nim zamknąć, bo poprzedniego dnia wyłamał zamek.
- Wendy! - zawołał Brad, pukając.
Nie odpowiedziała. Otworzył drzwi i stanął w progu. Siedziała w nogach łóżka, plecami do niego, kurczowo przyciskając do piersi poduszkę. Jej włosy złociły się we wpadającym z korytarza świetle.
- Wendy! Muszę z tobą porozmawiać.
- Nie mamy o czym.
- Wendy, proszę, wysłuchaj mnie. - Podszedł i położył dłonie na jej drżących ramionach.
Próbowała je strącić, ale bezskutecznie.
- Byłabym ci naprawdę wdzięczna, gdybyś przestał mnie dotykać - powiedziała sztywno.
Zdjął dłonie z jej ramion, ale usiadł przy niej.
- Musimy porozmawiać - powtórzył schrypniętym głosem. - Odwróć się, Wendy, nie potrafię mówić do twoich pleców...
Odwróciła się jak fryga, jednocześnie się od niego odsuwając. Zerwała z włosów opaskę i złote pukle spłynęły jej na ramiona. Potrząsnęła nimi gniewnie i spojrzała na niego płonącymi srebrnymi oczami, które odbijały światło jak diamenty.
- No? Rozmawiaj. Mów, co masz do powiedzenia, i wynoś się stąd.
Westchnął.
- Ty niczego nie ułatwiasz, Wendy.
- Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe. Mnie też nie jest łatwo. Trzeba zacząć od tego, że nie jestem w tym dobra. Już jakiś czas temu wyszłam z wprawy.
- I w tym właśnie rzecz, Wendy.
Wciągnęła spazmatycznie haust powietrza, tłumiąc wzbierający w krtani szloch. Brad dotknął znowu jej policzka i poczuł pod palcami wilgoć łez.
- Wendy...
- Przestań! Przestaniesz, na miłość boską? Objął ją. Opierała się, wiła, wyrywała, ale on nie puszczał. W końcu dała za wygraną i wsparła się o jego pierś.
- Proszę cię, Brad wymruczała i poczuła na wargach smak jego ciała.
Pogłaskał ją po włosach - włosach anioła. Takie były miękkie, takie jedwabiste, tak przepięknie złote.
- Pragnę cię, Wendy, nie rozumiesz tego? Znowu zesztywniała.
- Jeśli mam być szczera, to nie. Uśmiechnął się w ciemnościach.
- To za wcześnie, Wendy. Pragnę cię, ale wszystko w swoim czasie. Nie chcę, żebyś rano żałowała. Nie chcę być substytutem twojego męża i nie chcę, żebyś jutro wyrzucała sobie to, co zrobiłaś pod osłoną ciemności. Chcę, żebyś i ty mnie pragnęła.
Milczała przez chwilę i śmiać jej się chciało, że czuje się w jego objęciach tak bezpiecznie, bo wiedziała przecież, że bezpieczna przy nim nie jest. Wprost przeciwnie, ściągał na nią zagrożenia pod najrozmaitszymi postaciami.
- Pragnęłam cię - wyznała w końcu.
- Naprawdę? - Pocałował ją w czoło, potem bardzo delikatnie w usta, i uśmiechnął się. - Bardzo szczególna z ciebie dama, Wendy. I będziemy się kochali, obiecuję ci to. Cały dzień łamałem sobie głowę, jak by tu zaciągnąć cię do łóżka, a ty wchodzisz do mojego pokoju, w którym zamknąłem się na noc jak święty. Zależy mi na tobie, Wendy. Zależy do tego stopnia, że wolałbym się nie śpieszyć. Tego właśnie chcę, oboje na to zasługujemy. Na namiętną noc bez porannych wyrzutów sumienia. - Przypieczętował swoje słowa nieśpiesznym, gorącym pocałunkiem.
Serce waliło jej jak młotem, krew rozsadzała żyły. Oderwała się od niego z cichym jękiem i odwróciła głowę.
- Brad, jeśli naprawdę coś do mnie czujesz, to błagam cię, zostaw mnie teraz samą!
- Nie.
Spróbowała wyzwolić się z jego objęć. Chwycił ją za ramiona i jednym pewnym ruchem pociągnął za sobą na łóżko. Jego głowa spoczęła na poduszce, jej głowa na jego piersi. Otoczył ją ramieniem.
- Wendy - mruknął - chcesz poznać moje drugie imię?
Ściągnęła brwi i spojrzała na niego zdziwiona.
- Michael. Brad Michael McKenna. Jestem spod znaku skorpiona.
Roześmiała się i usiadła.
- To moja sypialnia, Brad, a nie bar dla samotnych.
- Nie zaszkodzi lepiej się poznać. A jakie jest twoje panieńskie nazwisko?
Zmarszczyła czoło i uśmiech rozciągnął powoli jej wargi.
- Harper. Wendy Anne Harper.
- Ile masz lat, Wendy Anne?
- Nie za dużo chcesz wiedzieć? Wzruszył ramionami.
- Taka stara chyba nie jesteś.
- Trzydzieści jeden - oznajmiła. - A ty?
- Trzydzieści pięć skończę w listopadzie. Kiedy masz urodziny?
- Czternastego lutego.
- Walentynkowa dziewczyna, co? Lubisz sushi?
- Nie cierpię.
- A ja przepadam, ale to chyba mniej istotny szczegół. A swoją drogą, mieszkasz na Everglades i nie lubisz sushi?
Roześmiała się.
- A co ma jedno do drugiego?
- Żyjesz w otoczeniu ryb.
- To jeszcze nie znaczy, że muszę je jeść na surowo.
Położyła znowu głowę na jego piersi. Wciągnął w nozdrza zapach jej perfum, jej szamponu i słodką woń kobiecego ciała. Uniosła rękę do ust, tłumiąc ziewnięcie. Pogłaskał ją po włosach.
- Jak się nazywam, Wendy?
- Słucham?
- Pytałem, jak się nazywam.
- Co to za gra? Brad. Brad McKenna. Tak mi się przynajmniej przedstawiłeś. Mam nadzieję, że to twoje prawdziwe nazwisko.
Podniosła na niego srebrne, roziskrzone oczy.
- Tak, to moje prawdziwe nazwisko. Ale nie całe. Poruszyła szczęką i powiedziała z półuśmieszkiem:
- Brad Michael McKenna. Zadowolony kiwnął głową.
- O właśnie, pani Wendy Anne Harper Hawk, która nie cierpi sushi, jest za pan brat z aligatorami i innymi dzikimi bestiami, i czternastego lutego skończyła trzydzieści jeden lat. Aha, i która lubi Beatlesów oraz prowadzi bardzo schludny, gościnny dom. - Ujął ją pod brodę i zmusił, by na niego spojrzała. - Miło mi cię poznać, Wendy.
Uśmiechnęła się i znowu położyła głowę na jego piersi.
Nie pamiętał, czy mówił coś jeszcze, ale podejrzewał, że nie. Zasnęli przytuleni, by nazajutrz obudzić się obok siebie w jej łóżku, ale kompletnie ubrani.
Bradowi, kiedy mrużył oczy przed porannym słońcem, przemknęło przez myśl, że w tak niezwykły sposób nie zaczynał chyba jeszcze dnia.
Ale przecież Wendy sama w sobie jest niezwykła. Nietypowa. Jedyna w swoim rodzaju. Niepowtarzalna...
Pochylił się i pocałował ją w czoło. Z tą śliczną twarzą i rozsypanymi po poduszce złotymi włosami znowu skojarzyła mu się z aniołem. Pocałował ją jeszcze raz i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
Godzinę później Wendy obudził smakowity zapach smażonego bekonu. Nie wstała od razu. Leżała chwilę, rozpamiętując wypadki minionej nocy.
Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Ten Brad coraz bardziej się jej podobał. Nie dało się ukryć, że ma w sobie coś szlachetnego, a ona to doceniła. Ale do diabła ze szlachetnością. Po co komplikować sprawę - dwoje dorosłych bezpruderyjnych ludzi, szybki romans bez zobowiązań, zainspirowany okolicznościami.
A tu nic z tych rzeczy. Mężczyzna, którego nie interesuje małżeństwo, chce ją najpierw lepiej poznać. Dobre sobie.
Nie do wiary... pod tym względem jest zupełnie jak Leif. Leif zawsze kierował się etyką i nic nie było w stanie sprowadzić go z tej drogi. Równie inteligentny i przystojny jak Eric, mógł podróżować wszędzie, zajmować się czymkolwiek, ale sercem pozostawał zawsze przy swej rodzimej ziemi i swoim plemieniu. Miewał niezliczone okazje ułożenia sobie życia gdzie indziej, ale tu był jego dom.
Leif też zaczynał z nią bez pośpiechu. Nigdy jej do niczego nie przymuszał. Czekał cierpliwie, aż rozkocha się najpierw w nim, a potem w tym osobliwym, subtelnym pięknie bagien.
Tak, może to i dziwne, ale jej ciemnoskóry mąż Leif i ten płowowłosy, niecierpiący błota i moczarów agent od narkotyków są do siebie bardzo podobni.
Z tych refleksji wyrwało ją pukanie do drzwi.
W progu stanął Brad. Świeżo ogolony, wykąpany, wyglądał jak student college’u.
- Śniadanie prawie gotowe. Jeśli chcesz wziąć prysznic, to jeszcze zdążysz.
Wendy kiwnęła głową.
- Dzięki.
Wrócił do kuchni, a ona pobiegła do łazienki.
Unosił się tam jeszcze zapach kremu po goleniu. Nie wiedzieć czemu Wendy zebrało się na płacz. Weszła pod gorący natrysk. Cholerny Brad McKenna! Jak mogła dać mu się tak zauroczyć? Nie daruje mu tego.
Spod prysznica wychodziła już zła jak osa.
W kuchni, pośród aromatu kawy, smażonego bekonu i omletów na pomidorach z pieprzem czekał na nią Brad. Nakrył do stołu na dwie osoby. Dobrze się spisał - nie zapomniał o matach pod talerzyki, serwetkach, na stole leżała nawet dzika orchidea w charakterze fajki pokoju.
Ale Wendy nie była tego ranka nastawiona pokojowo. Brad ją drażnił, wydawał jej się zbyt rozkoszny, za bardzo pewny siebie.
- Pani Hawk? - Odsunął jej wiklinowe krzesełko, a kiedy usiadła, rozłożył przed nią serwetkę i usiadł obok.
- Widzę, że czujesz się jak u siebie - zauważyła słodko, zerkając na niego sponad szklanki soku.
Speszył się.
- Chyba tak. Przepraszam. Ale to z twojego zachowania wyciągnąłem wniosek, że mogę się tak czuć.
Wendy nie wiedziała, skąd u niej to rozdrażnienie. Było zupełnie niewytłumaczalne. Brad zachowuje się wobec niej dwornie, przyrządził smaczne śniadanie. Powinna mu podziękować, ale jakoś nie potrafiła się przemóc.
- Przykro mi, że odniosłeś takie wrażenie. Obserwował ją, zaciskając zęby.
- O co ci chodzi, Wendy?
Odstawiła powoli szklankę z sokiem. Zamiast na niego, patrzyła na talerzyk. Siląc się na spokój, wyjaśniła:
- Jesteś tutaj gościem, nikim więcej.
- Jestem tu gościem, bo mnie zaprosiłaś. Mogę odejść. Bez problemu.
- Kawał sukinsyna z ciebie, wiesz? Powinnam była zostawić cię na bagnach.
- Ach, tak! A więc zaczynamy od nowa. - Zerwał się z krzesła i stanął nad nią.
Wendy przełknęła z trudem. Na szyi pulsowała mu nabrzmiała żyła, wyczuwała bicie serca pod starym T-shirtem Leifa z napisem Miami Dolphins z przodu. Zamknęła oczy i spróbowała przypomnieć sobie męża w tej koszulce. Nie zdołała.
Kiedy otworzyła oczy, Brad stał wciąż nad nią gniewny i wrogi. Jego złote jak u kota oczy płonęły. Pochylił się nad nią. Poczuła na skórze jego oddech.
- Żałujesz, że nie zostawiłaś mnie na bagnach, Wendy? Jeśli chcesz, możemy wrócić w tamto miejsce. Nie prosiłem cię o pomoc, pamiętasz? Udzieliłaś mi jej z własnej woli. Tak bardzo brakowało ci mężczyzny w domu?
- Uff! - Odwróciła się na krześle, by wymierzyć mu policzek, ale był szybszy.
Chwycił ją za nadgarstek i przewiercił wzrokiem. Wyrwała mu rękę, wstała i pobiegła do sypialni. Zabrała stamtąd torebkę i pomaszerowała korytarzem do drzwi frontowych.
- A ty dokąd? - zawołał Brad, a kiedy nie odpowiedziała, dogonił ją, chwycił za ramię i odwrócił twarzą do siebie.
- Wychodzę.
- Gdzie, do cholery?
Wyrwała mu znowu rękę i cofnęła się.
- Idę do pracy.
- Do pracy?
- Tak, do pracy! Ten świat tak już jest urządzony, że trzeba pracować.
- Gdzie pracujesz?
Nie chciała odpowiadać na to pytanie z rozmaitych powodów - może z czystej perwersji, może dla zasady - jednak się przemogła.
- U Erica - wyjaśniła.
- Pracujesz u Erica? - spytał podejrzliwie. - I co tam robisz? Gdzie to jest?
Wendy zawahała się. Znowu wezbrała w niej złość. Było to paskudne uczucie. Zachowała się nierozsądnie, ale teraz, wychodząc, próbowała ratować resztki godności, z której Brad ją odarł.
- Nie muszę się przed tobą spowiadać, panie szpiegu - wyrzuciła z siebie, ale znowu chwycił ją za ramiona.
- Nie jestem szpiegiem. Mów, co tam robisz i gdzie to jest.
- Boże, co cię naszło? - Chciała mu się wyrwać, ale nie puszczał. Siły mu nie brakowało, a kiedy zechciał, potrafił być bezwzględny.
- Zadałem ci pytanie - wysyczał. - Dlaczego mi nie powiedziałaś, że pracujesz? Dlaczego wczoraj nie poszłaś do pracy?
Wendy westchnęła z ostentacyjnym zniecierpliwieniem.
- Pracuję dla Erica, jeden albo dwa dni w tygodniu. On działa w radzie plemiennej, a w zeszłym roku wydał książkę o kampanii Andrew Jacksona przeciwko Seminolom. Teraz pisze następną o stosunkach panujących między Seminolami a Indianami Miccosukee. Pomagam mu zbierać materiały.
- Co takiego?
- Oprócz Seminoli żyje tutaj jeszcze jedno plemię, Indianie Miccosukee. Mają swoje terytorium na południe stąd, przy Szlaku. Ale ty na pewno o tym nie wiesz, i mało cię to obchodzi. Te okolice to dla ciebie tylko wielka kałuża błota, prawda? Błota zamieszkanego przez dzikusów, tak?
Zacisnął usta i przyciągnął ją jeszcze bliżej.
- To moja sprawa. Dlaczego mi nie powiedziałaś, że byłaś żoną Indianina?
- Co? - żachnęła się i coś w niej eksplodowało.
- Bo nie muszę ci się z niczego spowiadać! Że był Norwegiem, też ci nie mówiłam. I co z tego? Czy w ogóle to ma jakieś znaczenie?
- Owszem, ma! Gdybym znał takie szczegóły, nie wdałbym się w bójkę z twoim szwagrem. Nie umierałbym ze strachu, że ściągnąłem ci do domu przestępcę.
- Bigot! - warknęła Wendy. Zazgrzytał zębami.
- Nie, Wendy, nie jestem bigotem, i bardzo dobrze o tym wiesz. Może jestem ignorantem w paru sprawach, które ty masz w małym palcu, ale to jeszcze nie znaczy, że nie szanuję ludzi. A teraz może mi łaskawie powiesz, co w ciebie dziś wstąpiło.
- Muszę już iść. Zabieraj łapy.
- Nie puszczę cię, dopóki mi nie wyjaśnisz. Widzę przecież, że jesteś na mnie wściekła. A trudno mi jakoś uwierzyć, że w ten zły nastrój wprawił cię fakt przyrządzenia przeze mnie śniadania! O cóż więc może chodzić? Ach, już wiem. Zawiodłem cię w nocy. Myślałaś, że sprowadzasz sobie do domu jakiegoś ogiera, i rozczarowałaś się.
- Niech cię cholera, Brad! Puszczaj! - krzyknęła Wendy, odrzucając w tył głowę i mrużąc oczy.
- Chcę wyjść, słyszysz? Jesteś gościem. Sama cię zaprosiłam. Może głupio postąpiłam, ale żal mi się ciebie zrobiło. A teraz puszczaj!
Zamiast puścić, pocałował ją z pasją. Zaskoczona, poddała mu się. Pociemniało jej w oczach. Podstawił jej nogę i pchnął lekko; osunęli się na podłogę.
Gorące łzy zapiekły ją pod powiekami. Pragnęła go, ale nie chciała się wiązać. Bała się lepiej go poznać, bała się swojej reakcji na zapach kremu do golenia w łazience i na widok dzikiej orchidei obok talerza. Bała się śmiertelnie, że go pokocha...
Odwróciła głowę, przerywając pocałunek.
- Brad! Brad, do cholery, tak nie można. To nie... Znieruchomiał. Przez chwilę czuła tylko jego oddech na szyi. Potem odsunął się od niej i wstał. Wyciągnął w jej stronę rękę, a kiedy nie zareagowała, pochylił się i podniósł ją z podłogi.
Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy. Stała ze spuszczoną głową.
Założył ręce na piersi.
- Co nie? - zapytał. Potrząsnęła głową.
- Nie tego chciałaś, prawda?
- Brad, proszę! Przestań się nade mną pastwić. Dosyć już mnie upokorzyłeś!
Patrzył na nią, powoli kręcąc głową.
- Nie, nie mów tak, Wendy. Chodź do mnie. - Wziął ją w ramiona i przytulił, a potem z czułością pocałował w nos i w usta. - Czy ja ci już podziękowałem?
- Słucham?
- Pytam, czy ci podziękowałem? Uratowałaś mi życie.
- Głupstwo - mruknęła łamiącym się głosem i podniosła na niego wzrok. - Ale ja już naprawdę muszę iść do pracy. Czuj się tu jak w domu. Niedługo wrócę.
Popatrzył jej w oczy i kiwnął głową.
- Rozumiem - powiedział cicho i uśmiechnął się. - Mam nadzieję, że śniadanie nadaje się jeszcze do spożycia.
- Obawiam się, że to drugie śniadanie, które będziemy musieli wyrzucić - zauważyła. - Zresztą mnie i tak nie chce się jeść.
Kiwnął głową.
- Wyrzucanie śniadań to nasza specjalność.
- Na to wygląda.
- Ale teraz poważnie, Wendy, gdzie jest ta twoja praca?
- Niedaleko stąd. Eric ma dom na swojej działce.
- Przy głównej szosie? Ściągnęła brwi.
- Tak, działka przylega do szosy. Ale sam dom stoi od niej daleko.
Westchnął.
- Powinienem pójść z tobą.
- Nie dzisiaj! - szepnęła.
- Wendy, Wendy! - Wziął ją za ramiona i spojrzał w oczy. - Naprawdę nie powinno mnie tu być.
Boję się o ciebie, Wendy. I będę się bał, dopóki to się nie skończy.
Uśmiechnęła się, ujęta troską w jego głosie.
- Brad, nikt nie wie, kim dla ciebie jestem. Jeśli ten twój Michaelson dalej cię szuka, to mnie przecież nie zna. Nigdy go nie widziałam, on mnie też. Nie będę mijała po drodze żadnych publicznych miejsc, nie licząc małej rodzinnej wioski, w której mieszkają dziadkowie Leifa i Erika. Nic mi się nie stanie.
Odetchnął głęboko i kiwnął głową.
- No dobrze.
- A teraz odsuń się od drzwi - powiedziała. Znowu kiwnął głową, ale posłuchał dopiero po chwili, znowu biorąc ją w ramiona.
- Wendy - mruknął z powagą.
- Co?
Odgarnął jej z czoła niesforne pasemko włosów.
- Będziemy się kochali.
- Naprawdę? - Uniosła brwi.
- Naprawdę. - Otworzył przed nią drzwi i uśmiechnął się. - I bez obawy. Dam ci znać, kiedy.
- Zarozumiały dupek! - mruknęła i pobiegła do lodzi.
Dogonił ją w połowie drogi i zatrzymał. Odwróciła się ze śmiechem.
- Słyszałem, jak mnie nazwałaś. Wzruszyła ramionami.
- No to teraz wiesz, co o tobie myślę. Jesteś zdecydowanie zbyt pewny siebie.
- A nie powinienem? - spytał niewinnie.
- Da mi znać, kiedy - przedrzeźniała go. - A skąd wiesz, czy wtedy ja będę jeszcze miała na to ochotę?
- Będziesz - odrzekł z powagą. Wzięła się pod boki i przekrzywiła głowę.
- Ach, tak! Myślisz, że do wieczora zmięknę i w nocy znowu rzucę ci się na szyję.
- Nie. Dojdzie do tego w biały dzień, albo wcale.
- Doprawdy?
- Tak. - Odwrócił się i ruszył w stronę domu. Przed drzwiami zatrzymał się i zawołał: - Bez obawy. Jak już powiedziałem, dam ci zawczasu znać, kiedy to nastąpi. - Pomachał jej z uśmiechem i zamknął drzwi.
Wendy, kręcąc z niedowierzaniem głową, zbiegła do łodzi.
Patrzyła na stronicę leżącej przed nią książki historycznej i zirytowana kręciła głową. Informacja nie była rzetelna. Wróciła na początek i sprawdziła datę wydania. No tak, książka została napisana przed drugą wojną światową. Autor miał prawo nie wiedzieć, że bagna Everglades zamieszkiwane są przez dwa zupełnie różne plemiona - wówczas nie wiedział tego nawet rząd Stanów Zjednoczonych.
Odłożyła książkę i napisała notatkę dla Erica. Cyprysowy zegar na wyłożonej stylową boazerią ścianie gabinetu szwagra wskazywał szóstą z minutami. Pora wracać.
Na samą myśl o domu spociły jej się dłonie i ścisnął żołądek. No nie, przecież to jej dom! Ma prawo tam wracać.
Uporządkowała notatki na biurku, wyłączyła komputer, nakryła go i obgryzając bezwiednie paznokieć kciuka, odchyliła się na oparcie fotela. Tak, to jej dom. Tak, ma do niego wszelkie prawa. Nie ma jednak prawa postępować tak, jak do tej pory postępowała. Sama zaprosiła tam Brada.
I gdyby tylko na samym udzieleniu gościny się skończyło. Co do jednego miał rację: musiała zdecydować, co właściwie jest mu skłonna zaoferować.
Drzwi frontowe otworzyły się i zamknęły. Wendy na chwilę ogarnęła panika. Jak mogła być taką idiotką i nie zaryglować ich? Wystawiła ostrożnie głowę na korytarz i odetchnęła z ulgą.
To był Eric.
- Wendy! - zawołał, dostrzegając ją z końca korytarza.
Pomachała mu z uśmiechem. Był w dżinsach i barwnej koszuli Seminolów tkanej w rozmaite odcienie czerwieni, kontrastujące z jego opaloną na ciepły brąz twarzą i kolorem oczu.
Tobie też kogoś potrzeba, szwagrze, przemknęło Wendy przez myśl. Eric był niezwykłym mężczyzną, przystojnym, dumnym i prawym, wyjątkowo ciepłym i wspaniałomyślnym dla tych, którym ufał.
Jak Jennifer, jego żona.
- Zaraz u ciebie będę! - zawołał znowu. - Wezmę tylko po drodze coś zimnego do picia.
Usłyszała, jak otwierają się drzwi lodówki i parę sekund później Eric wszedł do pokoju z puszką piwa dla siebie i lampką schłodzonego wina dla niej. Podziękowała mu uśmiechem. Eric dobrze znał jej nawyki. Piwo na ryby, wino do kolacji w towarzystwie, mrożona herbata albo woda na zaspokojenie pragnienia. Dietetyczna woda sodowa, kiedy była na diecie, ale jej diety rzadko trwały długo, bo uwielbiała smak prawdziwego cukru. Przez te dziesięć lat, odkąd się poznali, naprawdę się ze sobą zaprzyjaźnili i mocno zżyli.
A Brad, który wkrótce stąd odejdzie, nie wiedział nawet, kiedy wypadają jej urodziny i jak ma na drugie imię. Był jak sen. Jak wyimaginowany kochanek, opalony, płowowłosy, wysportowany i pięknie zbudowany.
Jak nocny gość, który o świcie znika.
- Co ty tu robisz? Myślałem, że dopóki masz u siebie tego gościa z DEA, nie będziesz przychodziła. - Eric przyglądał się jej z autentycznym zainteresowaniem.
Wendy wzruszyła ramionami, ale uciekła spojrzeniem w bok.
- Eee... sama nie wiem, dlaczego przyszłam. Chyba trochę się odprężyć.
Pociągnął łyk piwa, usiadł i zarzucił nogi na biurko. Przyglądał się jej przez chwilę spod przymkniętych powiek, potem zamknął oczy.
- Za bardzo między wami iskrzyło, co?
Wendy patrzyła na niego, dopóki znowu nie otworzył oczu. Chciała mu powiedzieć, że to nie jego interes, ale zamiast tego wzruszyła tylko ramionami.
- Nie. Po prostu mi się nudziło.
- Zmysły trzeba czasami ostudzić, bo inaczej pożar gotów - mruknął Eric.
- No wiesz!
Zdjął nogi z biurka, usiadł prosto i ujął ją pod brodę.
- Coś tu się święci, Wendy - powiedział. - Czuję to, widzę. - Wstał i przeciągnął się z kocią gracją. Odwrócony do niej plecami zapytał: - A więc uciekłaś tutaj dlatego, że poszłaś z nim do łóżka, czy dlatego, że nie poszłaś?
- Eric...
- No?
Odwrócił się i spojrzał na nią. Uśmiechnęła się.
- Dlatego, że nie poszłam. Sama nie wiem, co mam myśleć. Nie wiem, co czuję. Bo on stąd za parę dni wyjedzie, prawda? Kiedy złapią tego Michaelsona albo zajdą jakieś nowe okoliczności. Pociąga mnie, nie przeczę...
- A więc na co czekasz?
- Nie podoba mi się jego zawód. I dał mi do zrozumienia, że nie zamierza się żenić...
- Nie przespałaś się z nim jeszcze, a już myślisz o małżeństwie?
- Wcale nie myślę! Nie chcę drugi raz wychodzić za mąż.
- A więc o co chodzi? Potrząsnęła głową i wyrzuciła z siebie:
- O to, że nie daje mi spokoju, dlaczego do tego nie doszło. Czy tobie zawsze trzeba wykładać kawę na ławę?
Eric patrzył na nią przez dłuższą chwilę. W końcu powiedział cicho:
- Bo mu na tobie zależy, Wendy. Bo nie traktuje cię jak pierwszą lepszą poznaną w barze dziewczynę, bo ma o tobie wysokie mniemanie.
- Przecież powiedział...
- Wierz mi, Wendy. - Westchnął i oczy zaszły mu dziwną mgiełką. - Wierz mi - powtórzył. - Kiedy mężczyzna chce sobie tylko ulżyć, to się na nic nie ogląda. Ani na dzień, ani na datę, ani na godzinę, ani na kolor włosów czy oczu kobiety. Nie obchodzi go nawet jej imię.
Nie patrzył na Wendy, wspominał, co zrozpaczony sam wyprawiał zaraz po śmierci Jennifer. Dopiero po jakimś czasie trochę się opamiętał.
- Jemu zależy na tobie, Wendy, i się z tego cieszę. Wiem, że to, co mówię, trąci seksizmem, ale jestem Indianinem, a my zawsze mamy kłopoty z nadążaniem za duchem czasu. Gdybym nie wyczuł w nim porządnego człowieka, już dawno bym go przepędził z twojego domu. Może już się nigdy nie zakochasz, ale...
- Nie rozumiesz, Eric. Nie chcę ponownie wychodzić za mąż. I nie chcę się ponownie zakochać, a już na pewno nie w agencie DEA!
Puścił jej słowa mimo uszu i kontynuował, tak jakby w ogóle się nie odezwała:
- Ale będzie ci z nim dobrze, Wendy, będziesz miała kogoś, na kim można polegać.
- Skoro jesteś taki mądry, to dlaczego sam nie spróbujesz znaleźć sobie kogoś takiego? - wytknęła mu.
Odchylił się na oparcie krzesła i pociągnął łyk piwa.
- Wendy, nie chcę...
Urwał, zdając sobie sprawę, że zaczyna się powtarzać. Roześmiał się, wzruszył ramionami i zmienił temat.
- A jak tam praca? Zrobiłaś coś?
- Tak. Znalazłam dwie książki, którym możesz zarzucić całkowitą dezinformację.
- Mnóstwo jest takich, ale dziękuję. Dobrze znać wszystkie. A wiesz, byłem dzisiaj u Miccosukee. Nie zasypiają gruszek w popiele. Mają mnóstwo planów wykorzystania terenu swojego rezerwatu. Billy mówił mi, że nie chcą pozostać w tyle za Seminolami, którzy ciągną zyski z gry w bingo, i zamierzają ściągnąć do siebie Hyatta.
Wendy uśmiechnęła się. Ona też słyszała o planach młodego przywódcy Miccosukee i podobały jej się tak, jak on sam. To prawda, Seminole mądrze rządzą się swoimi pieniędzmi. Plemię dobrze zarabia na organizowaniu turniejów bingo i handlu papierosami. Miccosukee też próbowali swych sił w tych przedsięwzięciach, ale zamierzali dodatkowo zrobić interes na nowym, przebiegającym przez ich terytorium dojeździe do autostrady 175.
- Czyli przebimbałeś cały dzień? - spytała.
- I tak, i nie. - Odchylił głowę i spojrzał w sufit.
- Rozmowa zeszła na te co zawsze tory. Pieniądze, edukacja, kwestie mieszkaniowe. Zawsze byłem rozdarty. Lubię swój dom, swoją ziemię. Ale lubiłem też chodzić do szkoły. Lata spędzone w wojsku były dla mnie traumatyczne - krwawe, a przy tym dały mi do myślenia. Teraz stoję na rozdrożu. Z jednej strony nie chcę odchodzić od naszych obyczajów i tradycji, z drugiej nie chcę patrzeć, jak dzieci naszego plemienia dorastają, nie czerpiąc żadnych korzyści z cywilizacyjnego dorobku białej Ameryki. Co robić, Wendy? Jaką drogę obrać?
Wstała i uścisnęła go.
- Bardzo cię kocham, Eric, wiesz? Roześmiał się.
- Ja ciebie też, Wendy. - Spojrzał jej w oczy.
- I jeszcze jedno. Ludzie powiadają, że wzdłuż Alligator Alley i Szlaku panuje ożywiony ruch.
- Jaki ożywiony ruch?
- No, z tego, co mi teraz wiadomo, wynikałoby, że część z tych, co kręcą się tu po wioskach samochodami i łodziami, pracuje dla rządu. Mundurowej policji też podobno zatrzęsienie, a przecież wiedzą, że my wolimy rozwiązywać swoje problemy we własnym zakresie.
Seminole mieli własną policję plemienną, Miccosukee również. Eric powtarzał zawsze, że Floryda to przyzwoity stan, jeśli chodzi o respektowanie plemiennych praw tutejszych Indian. Miejskie i okręgowe siły policyjne z Miami, Fort Lauderdale i innych miejscowości rzadko tutaj interweniowały.
- No cóż - mruknęła Wendy - to chyba zrozumiałe, że władze przysłały tu swoich ludzi, żeby mieć na oku Brada... i Michaelsona.
Eric kiwnął głową, ale nie spuszczał z niej wzroku.
- I jeszcze jedno, Wendy.
- Tak?
- Nasi podejrzewają, że kroi się coś na większą skalę. Podobno widziano hydroplan wodujący na bagnach, niedaleko Szlaku.
Wendy wzruszyła niecierpliwie ramionami.
- No i co z tego? Przecież to trzydzieści kilometrów na południe stąd!
- Fakt. Ale nie wiadomo, czy to jakieś drobne cwaniaczki szmuglujące kilogram trawki, czy wynajęci mordercy, którzy polują na Brada.
- Ja się nie boję.
- A powinnaś. Powtórz to przynajmniej Bradowi. Zresztą mnie też nie chce się wierzyć, że trafią tam jak po sznurku. Tylko my dwoje wiemy, że on się u ciebie ukrywa.
- Wie jeszcze stary Mac ze stacji benzynowej. Eric wzruszył ramionami.
- Mac z obcymi nigdy nie zamieni słowa. Możesz być spokojna, on cię nie wyda. Ale boję się, że mogą trafić do ciebie przypadkiem.
- Mam to w nosie.
- Wendy, to przestępcy. - Eric westchnął z rezygnacją. - A kto jak kto, ale ty powinnaś najlepiej wiedzieć, do czego ludzie tego pokroju są zdolni.
Zawstydzona zwiesiła głowę.
- Powiem Bradowi - obiecała.
- Lepiej, żeby wiedział, co się dzieje, i w razie czego nie dał się zaskoczyć. Tak będzie bezpieczniej dla was obojga. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. - Roześmiał się ni z tego, ni z owego. - Ale spokojnie. Jestem pewien, że póki co, nie musisz jeszcze kłaść na nim krzyżyka.
- Bardzo śmieszne! - prychnęła, ale też się uśmiechnęła. - Odprowadzisz mnie do łodzi?
- Ależ naturalnie. - Ruszyli przez trawnik ramię w ramię w stronę kanału. - Choćby do samego domu.
Oj tak, przydałoby się! - pomyślała Wendy, ale sama przecież musi staczać swoje bitwy.
- Nie trzeba, dam sobie radę.
- Nie wątpię, prawdę mówiąc. Sroce spod ogona nie wypadłaś.
Cmoknęła go w policzek.
- Pochlebstw nigdy za wiele. To na razie. Pomachała mu, zapuściła silnik i ruszyła w drogę powrotną. Pęd powietrza chłodził jej twarz, rozwiewał włosy, uspokajał.
Może Brad ma rację. Dobrze wiedział, czego od niego chce, ale nie dawał jej tego, bo uważał, że zasługuje na coś lepszego. I może któregoś dnia, leżąc na kozetce u psychoanalityka i opowiadając mu historię swojego życia, będzie mu za to wdzięczna.
Bardzo przeżyła śmierć męża. Przez dwa lata nie potrafiła niczym się zająć. Potem poznała jednak kogoś, i chociaż ten ktoś przemknął przez jej życie jak meteor, to jednak było to coś cennego, coś bardzo szczególnego.
Zbliżając się do domu, podjęła kilka postanowień. Przestanie zachowywać się tak dziecinnie jak dziś rano. Mimo wszystko lubiła Brada.
Nie będzie mu się już narzucała. Jeśli naprawdę jej pragnie, to niech sam ją zdobywa.
Dobiła do brzegu, zgasiła silnik i pewnym krokiem ruszyła przez trawę w kierunku domu.
Dopiero przy samych drzwiach wyczuła, że coś jest nie tak. Dom wypełniały cisza i pustka. Otworzyła powoli drzwi.
W środku panował porządek. Brad posłał nawet łóżka, Ale jego samego nie było.
Zaniepokojona zawróciła i wybiegła z domu. Z duszą na ramieniu przeszukała podwórko, modląc się, by nie znaleźć jego zakrwawionego ciała. Nie, to niemożliwe. Nie mogli go tu znaleźć. Przecież to środek bagien.
Wróciła do domu i zdjęła ze ściany strzelbę.
Nienawidziła broni, ale trudno. Brad gdzieś tam jest - może w rękach morderców. Odbezpieczyła strzelbę i przewiesiła ją sobie przez ramię. Walcząc z napływającymi do oczu łzami, wyruszyła na jego poszukiwanie.
Nic, absolutnie nic nie powinno już zaskoczyć Brada w domu Wendy po tym, jak w łóżku odwiedziła go dzika puma, a z dachu zeskoczył na niego zielonooki Seminol.
Kiedy jednak wszedł do salonu i zastał tam bardzo wysokiego, ogorzałego starca stojącego pośrodku pokoju, nie wiedział, co o tym myśleć. Nie było najmniejszych wątpliwości, że to Indianin. Połowę długich, prostych włosów miał siwą, drugą połowę czarną jak noc, twarz ciemnobrązową i pomarszczoną od słońca, rysy ostre i zdecydowane, oczy onyksowo czarne.
Bradowi w jednej chwili przypomniało się wszystko, czego uczył się w szkole. Mężczyzna ten emanował dumą i godnością wodza Josepha, spojrzenie zaś miał pewne jak, nie przymierzając, Cochise albo Siedzący Byk.
Ewentualnie Osceola. Był z pewnością Seminolem.
Zdecydowanie mam omamy wzrokowe, pomyślał Brad. Nie słyszał najmniejszego szmeru.
- Dzień dobry - powiedział.
Indianin kiwnął głową i zmierzył go wzrokiem od stóp do głów. Może gość nie zna angielskiego? Brad uniósł rękę w geście przyjaźni.
- Dzień dobry - powtórzył.
- Jestem stary, ale nie głuchy - odezwał się Indianin.
Bradowi zrobiło się głupio.
- Przepraszam. Nie odpowiadał pan.
- Nie pamiętam, żebyś o coś pytał. Brad odchrząknął zmieszany.
- No tak... eee... mogę wiedzieć, kim pan jest? Uśmiech pobruździł twarz mężczyzny milionem zmarszczek.
- Hawk. Willie Hawk. - Ubrany był w spłowiałe drelichowe spodnie i seminolską koszulę. Postąpił krok do przodu i wyciągnął rękę.
- Bardzo mi miło, panie Hawk - wybąkał Brad. - Ja nazywam się...
- Wiem. McKenna. Słyszałem.
Brad ściągnął brwi. Słyszał? Przecież prosił Wendy, żeby nikomu o nim nie mówiła. A może to Eric...
Nie. Eric jest za inteligentny, żeby nie zrozumieć sytuacji.
Willie Hawk jakby czytał w jego myślach. Twarz starego Indianina jeszcze bardziej pomarszczyła się w uśmiechu.
- Oni cię nie wydali. Ani Wendy, ani Eric.
- Nie wątpię...
Willie Hawk machnął lekceważąco gruzłowatą ręką.
- Dobrze ich oceniłeś. Oni cię nie wydali. Znam te bagna, synu. Wiem, co się tu dzieje. Potrafię słuchać ziemi. Nawet aligator do mnie mówi.
Tego mi tylko było trzeba, pomyślał Brad. Sklerotycznego Indianina.
Willie Hawk spuścił oczy, a Brad uświadomił sobie, że znowu odczytał jego myśli.
- Znaczy Wendy poszła do pracy, a ty jesteś tu sam?
Brad kiwnął głową.
- Tak, proszę pana. Mogę w czymś pomóc? To dom pańskiego wnuka. Czuje się pan tu pewnie jak u siebie.
- Mój wnuk nie żyje. To dom Wendy - odparł Willie głosem na pozór pozbawionym emocji.
- A zatem...
- Jesteś tu sam. Pewnie nie wiesz, czym się zająć. A bezczynność trudno znieść człowiekowi nawykłemu do działania.
Brad roześmiał się.
- O tak. Zaczynam się nudzić. W twarzy starego było coś intrygującego, coś sugerującego pradawną, enigmatyczną mądrość. Odwrócił się nagle.
- Chodź ze mną.
- Słucham? Willie obejrzał się.
- Głuchy jesteś, młodzieńcze?
- Nie, tylko że...
- Indiańskie wojny skończyły się wiele, wiele księżyców temu.
Brad uznał, że stary lubi trochę podramatyzować.
Zobaczył iskierki wesołości w onyksowych oczach Williego i tym razem Indianin roześmiał się razem z nim.
- A co mi tam - ustąpił Brad. - Pójdę. Ale jedną chwileczkę. Zostawię Wendy wiadomość. Nie chcę, żeby się martwiła.
Willie kiwnął głową.
- Tak, napisz jej wiadomość. Zaznacz, że jesteś ze mną, to ją uspokoi.
Brad skreślił na kartce kilka słów. Chciał przykleić kartkę do lodówki, ale po namyśle uznał, że lepiej będzie ją przyczepić do skrzynki na listy, toteż wyszedł za Williem przed dom. Ale skrzynki na listy przed domem nie było.
- Ciekawe, jak jej dostarczają korespondencję?
- zastanowił się głośno.
- Do skrzynki na poczcie - wyjaśnił Willie.
- No jasne - mruknął Brad i wsunął karteczkę pod drzwi.
Willie przypłynął canoe własnej roboty. Pokazał je Bradowi palcem i zeszli na brzeg. Brad chciał wiosłować, ale Willie nie miał drugiego wiosła.
- Siedź - poradził mu. - W życiu nieczęsto się zdarza podróżować bez wysiłku, z otwartymi oczami, uszami i sercem.
- To prawda - przyznał Brad. - Dziękuję panu.
- Ale wciąż dręczyła go myśl, że to jednak on powinien wiosłować.
Kiedy zawrócili i ruszyli kanałem na zachód, Brad zauważył pod domem ciemną sylwetkę. Przyjrzał się uważniej i odprężył. To była Dzidzia.
- Może powinienem ją nakarmić? - mruknął.
- Była dziś rano w wiosce. Moja żona dała jej kurczaka. Jest najedzona.
Brad kiwnął głową, stwierdzając jednak, że Dzidzia wyraźnie czegoś chce. Usiadła przed drzwiami i miauknęła dziko. Domagała się wpuszczenia do środka.
Canoe popłynęło przez bagna, i Brad stracił Dzidzię z oczu. Nie widział, jak puma nadziewa sobie na długi pazur jego karteczkę z wiadomością i drze ją na strzępy, odchodząc spod drzwi.
Trzy godziny później siedział już uśmiechnięty pod wysoką sosną z luźno związanymi na plecach rękami, a grupka dzikich Indian tańczyła wokół niego, wydając bojowe okrzyki.
W dzieciństwie bawił się w Indian i kowbojów. Raz był Indianinem, kiedy indziej kowbojem.
Z tego, co wiedział, na bagnach kowbojów nie było, ale mniejsza z tym. Poznał już Marnę Hawk Panther i Anthony’ego Panthera oraz wszystkich małych Pantherów. Poznał Mary Hawk, którą Willie nazywał swoją kruczowłosą kobietą, bo chociaż skończyła w tym roku osiemdziesiąt lat, warkocze miała nadal czarne jak noc.
Mike, Dorinda, David i Jennifer - czwórka małych Pantherów - przerwali nagle swój wojenny taniec i podbiegli do ojca, który przytulił i poklepał po plecach każde z osobna. Szepnął coś do dzieci i te wróciły biegiem do Brada, by mu podziękować za zabawę. Dorinda zarumieniła się, podeszła blisko i cmoknęła go w policzek.
- Jest pan bardzo, ale to bardzo miły, panie McKenna. Powiem to cioci Wendy.
Uśmiechnął się. Była bardzo ładną dziewczynką o onyksowych oczach dziadka, kruczoczarnych włosach Mary Hawk i pięknej złotej skórze matki. Brad kiwnął poważnie głową.
- Dziękuję - powiedział.
Dorinda zarumieniła się znowu i pobiegła za rodzeństwem.
Tony Panther usiadł na ziemi obok Brada, opierając się plecami o pień sosny. Trochę cudacznie wyglądał w swoim urzędniczym garniturze na polance zastawionej chatami o krytych trzciną dachach. Sama polanka kojarzyła się Bradowi z chwilą wyrwaną z czasu.
Oczywiście, nieopodal parkowały samochody. Tuż za drzewem stał dodge Tony’ego. Tony był księgowym plemienia. Dojeżdżał codziennie do Fort Lauderdale.
- Miło z twojej strony, że pobawiłeś się w jeńca z dzieciakami - zwrócił się do Brada. - W realnym życiu nieczęsto wygrywamy.
Brad roześmiał się, wyplątując dłonie z luźnych pęt.
- Cała przyjemność po mojej stronie. - Przeczesał palcami włosy. - Pamiętam, jak w dzieciństwie bawiłem się w Indian i kowbojów. Wtedy była to zupełna fantazja: narady przy ognisku, fajki pokoju, skalpowanie.
- Jestem dumny, że nadal tu żyję. Nasi przodkowie walczyli o pozostanie na bagnach, nie dali się zesłać na zachód. Ale mogę cię uspokoić: od wieków nikogo nie oskalpowaliśmy. - Tony przyglądał mu się dłuższą chwilę. - Naprawdę miło spędziłeś u nas czas?
Brad zastanowił się nad odpowiedzią. Tak, to było udane popołudnie. Mary opowiadała mu, jak plemię uprawiało kiedyś dynie, żeby przeżyć. Dała mu skosztować tradycyjnego pieczywa ich ludu - chleba koontie. Pomagał naprawiać jedną z chat i - ponieważ był to sezon na aligatory - próbował również wędzonego mięsa tych gadów. Od Tony’ego, który należał do plemienia Miccosukee, dowiedział się sporo o obu plemionach koegzystujących w przyjaźni na florydzkich bagnach, wykonujących razem taniec zielonej kukurydzy i obchodzących wspólnie inne święta.
Siedząc teraz pod drzewem, Brad odczuwał dziwny spokój. Słońce pięknie zachodziło, z wody poderwała się wielka błękitna czapla, cały widnokrąg przybrał barwę złota.
Brad spojrzał na Tony’ego i kiwnął głową.
- Tak. Bardzo mi się tu u was podobało.
- Zastanawiam się dlaczego Wendy jeszcze nie ma - mruknął Tony, a widząc niepokój w oczach Brada, dorzucił szybko: - Może się domyśliła, o co chodzi dziadkowi. Bo nie bez powodu cię porwał. Chciał jej zrobić na złość. Brad roześmiał się.
- Naprawdę? Tony kiwnął głową.
- Mam nadzieję, że nie wyda ci się to dziwne, ale jesteśmy rodziną Wendy. Wendy i Leif poznali się jeszcze w college’u. Pobrali się przed jego ukończeniem. Ją matka osierociła w dzieciństwie, a ojciec zmarł wkrótce po ślubie. Była z nami długo. Kochamy ją tak, jakby w jej żyłach płynęła nasza krew.
- To się wam chwali - mruknął Brad. Chociaż zdawał sobie sprawę, że nie powinien grzebać w jej życiorysie, to postanowił wykorzystać rozmowność Tony’ego Panthera i zadać jeszcze kilka pytań.
- Co się stało z Leifem Hawkiem? Tony spojrzał na niego zdziwiony.
- Jak to, nie mówiła ci? Brad pokręcił głową. Tony zapatrzył się w dal.
- Został zamordowany. Z zimną krwią. A wraz z nim żona Erica.
- Jak to się stało? - zapytał Brad.
Nie doczekał się odpowiedzi, bo na wodzie powstało nagle zamieszanie. Spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył nadpływającą wreszcie Wendy.
Jej łódź zdawała się frunąć, a ona nie widzieć niczego ani nikogo - dopóki jej wzrok nie zatrzymał się na Bradzie. Jej wielkie, roziskrzone, srebrne oczy zapłonęły w jednej chwili furią.
Przybiła do brzegu, wyskoczyła z łodzi i pognała w jego stronę ze zwinnością tygrysicy. Brad na wszelki wypadek podniósł się z ziemi. Zaraz potem rzuciła się na niego, krzycząc i niemal łkając z wściekłości.
- Ty sukinsynu! Ty śmierdzący... gliniarzu! - Zamachnęła się na niego.
- Wendy! - Brad uchylił się przed spadającym ciosem.
Wendy straciła równowagę i byłaby się przewróciła, gdyby jej w porę nie podtrzymał.
- Witaj, Wendy - rzekł spokojnie Tony.
Nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem, przewiercała wciąż rozognionym wzrokiem Brada.
- Ty nieodpowiedzialny, bezmyślny kretynie! Przestraszyłeś mnie na śmierć!
- Wendy! Wendy Hawk! - Znieruchomiała i przełknęła z trudem ślinę, słysząc za sobą głos zbliżającego się dziadka. - Uspokój się, Wendy.
Wyrwała się Bradowi i odwróciła.
- Dziadku, ty złośliwy lisie! Jak mogłeś mi to zrobić?! Napędzić mi takiego strachu.
- Wendy! - Brad chwycił ją znowu za ramiona i odwrócił do siebie. - Zostawiłem ci wiadomość...
- Kłamiesz!
- Wendy! - warknął ostro dziadek. Uspokoiła się natychmiast, a Brad w jednej chwili zdał sobie sprawę, jak ona kocha i szanuje tego człowieka. Patrząc wciąż na Brada spojrzeniem, które gdyby mogło, toby zabijało, Wendy wypuściła powoli powietrze z płuc.
- On naprawdę zostawił ci wiadomość, Wendy. Nie zarzucaj mężczyźnie kłamstwa, dopóki nie masz pewności, czy na to zasłużył. Temu człowiekowi można wierzyć na słowo. Musiałaś to wiedzieć od początku, bo inaczej nie wpuściłabyś go pod swój dach.
- Wendy, napisałem kartkę - powtórzył Brad.
- Śmiertelnie się bałam - wyszeptała, spuszczając głowę, a on zapragnął przyciągnąć ją do siebie i scałować z jej twarzy cały niepokój.
- Przepraszam, Wendy.
- Już dobrze, Brad. Wendy, kładziemy właśnie dzieci do łóżek, a byłyby bardzo rozczarowane, gdyby się dowiedziały, że tu byłaś, a do nich nie zajrzałaś.
Wendy oderwała wreszcie oczy od Brada i spojrzała z uśmiechem na Tony’ego.
- Oczywiście, Tony. Muszę je wyściskać. Brad został trochę z tyłu, rozpamiętując to, co usłyszał od Tony’ego. Musi poznać do końca tę historię. A więc Leif Hawk i żona Erica zostali zamordowani - z zimną krwią.
Do jakiej tragedii tu doszło? Młody mężczyzna i młoda kobieta w okrutny sposób pozbawieni życia.
Co tu się mogło wydarzyć, kogo o to zapytać?
- Brad, idziesz? Czekali na niego.
- Tak, tak, idę.
Kiedy ich doganiał, złote resztki, zmierzchu spłynęły z nieba i definitywnie zapadł wieczór.
Kiedy wrócili z Wendy do domu, była już głucha noc. Cały wieczór spędzili przy ognisku. W jego niesamowitym blasku stary Willie Hawk snuł opowieści o dawnych czasach, o ludziach, którzy musieli uciekać przed władzą białych, która zdradzała ich na każdym kroku. Słowo Seminol znaczyło w ich języku „uciekinier”, a Bradowi przemknęło przez myśl, że takie określenie pasowałoby do niego jak ulał. On też przez większą część swojej pracy zawodowej uciekał przed handlarzami narkotyków i gangsterami.
W głowie mu szumiało od tego folkloru i napoju, którym go częstowano. Nie bardzo wiedział, co właściwie pije. Tony nazywał ten wynalazek „czarnym” drinkiem i zapewniał, że skutki spożywania nie różnią się w zasadzie od tych, które wywołuje Jack Black. Ale mocne toto było - oj, mocne.
W zalegających nad polanką ciemnościach, rozpraszanych jedynie przez blask rozsiewany przez ognisko, widział niemal mgiełkę otaczającą starego Williego, a w tej mgiełce przeszłość: lśniących od oliwy wojowników z piórami we włosach, wymachujących karabinami i nożami, odzianych w kolorowe ubrania, które zapożyczyli od Hiszpanów i zaadaptowali do swojego użytku. Widział miliony ognisk. Słyszał wycie wichru. Był oczarowany.
Wracali do Wendy ciemną nocą, wiatr chłodził mu twarz. Kiedy ucichł silnik, zachwycił się ciszą bagien. Mąciły ją tylko odgłosy natury, które zaczynał już rozpoznawać i rozumieć.
W domu poczuł się tak swojsko, jakby mieszkał tu od lat. Wendy skręciła do kuchni, on podszedł do aparatury stereo i zaczął przeglądać kolekcje kaset, kompaktów i płyt.
- Mogę coś puścić?
- Wybierz sobie, co tylko chcesz! - odkrzyknęła. Co tylko chcesz.
Wybrał stary album grupy Temptations. Opuścił ostrożnie igłę na winylową płytę i wyciągnął się na kanapie. Wendy miała wspaniały sprzęt, z głośnikami jak dynamit. Przymknął powieki. Muzyka wypełniła pokój, działała kojąco na zmysły.
Kiedy otworzył oczy, Wendy zaglądała do pokoju i uśmiechała się do niego. Odwzajemnił ten uśmiech i wstał powoli.
Co tylko chcesz. Tak powiedziała. A on chciał ją wziąć w ramiona.
Była uosobieniem powabu i wdzięku. Włosy opadały jej swobodnie na twarz, srebrne oczy skrzyły się. Miała na sobie dżinsy i dopasowaną bluzkę. Jej kołnierzyk okalał gładką szyję.
I ten iście zabójczy uśmiech. Uśmiech odsłaniający jej wnętrze, kuszący, podniecający, zniewalający.
Wyciągnął do niej rękę. W głowie mu szumiało albo od indiańskiego napitku, albo od działania jej urody.
- Zatańczymy?
- Słucham?
- No, podrepczemy w kółko po podłodze. W takt muzyki. Nazywają to tańcem.
Wziął ją za ręce. Oczy jej się śmiały, kiedy przyciągał ją do siebie i obejmował. Zespół śpiewał o „promyku słońca w pochmurny dzień”.
- Widzisz? To jest właśnie taniec.
- W salonie? - spytała ze śmiechem.
- Wszystko jedno gdzie.
Odsunął ją trochę od siebie, obrócił i znowu przyciągnął. Śmiała się wciąż, nucąc pod nosem melodię.
- To klasyczna płyta - mruknął. - Masz dobry, gust.
- Dzięki.
Dobiegł końca jeden kawałek, zaczął się następny. Przytuleni do siebie kołysali się powoli w jego rytm. Pod dłonią spoczywającą na jej plecach wyczuwał przez koszulę jej ciało. Lekki nacisk piersi na tors wzniecał w nim burzę zmysłów.
Muzyka... zdawała się stanowić cząstkę ich obojga. Tak dobrze było poruszać się z Wendy w ramionach. I nagle uświadomił sobie, że wcale się nie porusza. Stał i patrzył jej w oczy, w te piękne srebrne oczy ocienione czarnymi, długimi rzęsami. Wiedziała, co mu w duszy gra, co chodzi po głowie.
Jej wargi rozciągnął powoli uśmiech. A to przechera, pomyślał Brad.
Czyżby wiedziała, jak szybko wali mu serce? Na pewno wyczuwała, jak jest podniecony i napięty. Była tak blisko, czuł jej miękkość. Czuł przez ubranie jej pełne piersi, wyczuwał przebiegające ją dreszcze, jędrność ud, miękki, niemal niewyczuwalny wzgórek jej kobiecości.
Ona na pewno też wyczuwała jego podniecenie... Zwilżyła koniuszkiem języka wargi, dzięki czemu stały się jeszcze bardziej pociągające. Brad pochylił głowę i pocałował ją. Ich usta stopiły się w namiętną jedność, rozpaloną, elektryzującą. Oderwali się od siebie na moment, potem Brad ujął jej twarz w dłonie, spojrzał w oczy i znowu pocałował. Zarzuciła mu ręce na szyję.
- Brad - szepnęła.
Przerwał pocałunek i spojrzał na nią.
- Brad, czy to już? Obiecałeś, że dasz mi znać, kiedy, jeśli to więc jeszcze nie teraz... - Zabrakło jej tchu i urwała.
- Tak - mruknął - to już. To znaczy, jeśli chcesz. Powiedziałaś, że mogę sobie wybrać, co tylko chcę. A ja chcę ciebie, Wendy. Boże, jak ja ciebie pragnę. Teraz. Tutaj. Jeśli... jesteś gotowa.
W jego oczach pojawiła się czułość. Wiedział, że Wendy jest gotowa. Nie czekając na odpowiedź, wziął ją w ramiona i przyciągnął do siebie.
- Boże, tak, to już! - powtórzył.
Obsypał pocałunkami jej szyję, musnął wargami płatek ucha. Opadła na podłogę rozpięta nie wiadomo kiedy bluzka, za nią wprawnie ściągnięty stanik. Brad pieścił przez chwilę twardymi dłońmi jej obnażone piersi, a potem zaczął je całować. Wendy wydała cichy okrzyk i wygięła się w łuk. Coś na kształt błyskawicy przeszyło jej ciało, kolana odmówiły posłuszeństwa. Osunęli się na podłogę. Brad w gorączkowym pośpiechu, nie tracąc czasu na rozpinanie guzików, zerwał z siebie koszulę.
Zamknęła oczy. Rozbiera się z rzeczy jej męża. Jej kochanego Leifa...
- Wendy!
Otworzyła oczy. Przyglądał się jej bacznie. Czyżby czytał w jej myślach? Jeśli wie, o czym ona teraz myśli, odejdzie.
Nie odszedł.
- Wendy! - Pochylił się nad nią. - Obejmij mnie nogami, patrz mi w oczy. Patrz na mnie, Wendy.
Oblizała usta. Nie mogła go teraz nie posłuchać.
- O, właśnie tak, Wendy. Patrz, jak się kochamy. Krzyknęła z rozkoszy, kiedy się z nią połączył.
Płyta się skończyła i igła adaptera szorowała z szumem po pustym winylu. Leżeli obok siebie zdyszani, spełnieni, w pełnym świetle palących się lamp.
- Wendy, spójrz na mnie jeszcze raz - poprosił Brad.
Odwróciła głowę, uśmiechnęła się leniwie i dotknęła jego policzka. Chwycił ją za przegub dłoni.
Z zaskoczeniem dostrzegła w jego oczach jakiś dystans. Dziwne; zaczął ją ogarniać strach.
- Brad? - powiedziała drżącym głosem. Ale wtedy się uśmiechnął.
- Czegoś tu nie rozumiem... - zaczęła znowu.
- Nic, nic, chciałem tylko usłyszeć z twoich ust swoje imię.
Westchnęła głęboko i zamknęła oczy.
- Baliśmy się trochę oboje, prawda? - spytała. Nie spuszczając z niej wzroku, uniósł się na łokciu.
- Tak. Baliśmy się, że wejdzie tu zaraz Leif Hawk.
Nie potrafiła wytrzymać jego spojrzenia. A kiedy odwróciła głowę, on zerwał się błyskawicznie, usiadł na niej okrakiem i ujął jej twarz w dłonie. Zerknęła na niego i znowu odwróciła wzrok.
- Bardzo go kochałaś - zauważył.
- Tak. - Otworzyła oczy i spojrzała na niego Ogarniała ją złość. - Ale kochałam się z tobą i dobrze o tym wiesz. A teraz złaź ze mnie, kretynie.
- Dlatego właśnie kazałem ci na siebie patrzeć. Patrzeć na nas. Chciałem mieć pewność, że kochasz się ze mną, nie z duchem innego mężczyzny. - Pocałował ją bez pośpiechu, ale z całym zaangażowaniem.
Potem wstał, zupełnie nie krępując się swoją nagością. Podszedł do gramofonu i przestawił ramię z powrotem na początek płyty. Pokój znowu wypełniła muzyka.
Wendy obserwowała go przez chwilę, potem podniosła się na klęczki i zaczęła zbierać z podłogi swoje ubranie.
Zauważył to.
- Nie, nie ubieraj się jeszcze - powiedział z uśmiechem. - Proszę, nie rób tego.
Zawahała się. Ukląkł za nią i otoczył ramionami.
- Tak miło cię obejmować - wyszeptał, opierając brodę na jej barku.
Odchyliła się, składając głowę na jego ramieniu.
- Tak miło być obejmowaną - powiedziała cicho. Muskając wargami jej szyję, dodał:
- I musimy to zrobić jeszcze raz. Dzisiaj. Może nawet kilka razy, albo jeszcze więcej.
Zaskakujesz powoli, ale jak już zaczniesz, to nie możesz skończyć.
Powoli zaskakuję?
Ja już dawno byłam w pełni gotowa. Wtedy mało się jeszcze znaliśmy, Wendy. Ale ja już wiedziałam, że cię pragnę. Odpowiedział dopiero po minucie:
Wczoraj w nocy pragnęłaś mojego ciała. Dzisiaj pragnęłaś mnie. A to wielka różnica.
Milczała. Może nawet Brad ma rację? Nucił teraz melodię śpiewanej przez Temptations piosenki.
- Za mojej młodości chodziło się na prywatki. Takie właśnie kawałki wtedy puszczaliśmy. Do muzyki disco nie potrafię się jakoś przekonać. A ty?
Wendy pokręciła głową.
- Ja też nie.
- Napijesz się wina?
- A wiesz, że chętnie. Przyniosę. - Nie była pewna, czy potrafi z taką swobodą jak Brad spacerować nago po domu przy zapalonym świetle. Odwykła już od tego.
Ale nie było tak źle. Chociaż przez cały czas czuła na sobie spojrzenie Brada, stwierdziła, że to przyjemne uczucie. Nalała białe wino do dwóch kieliszków, postawiła też na tacy talerzyk z żółtym serem, wędzonym łososiem i krakersami.
Brad czekał na nią, siedząc na podłodze i opierając się o kanapę. Usiadła obok i postawiła między nimi tacę.
- Łosoś. Wspaniale. Konam z głodu.
Wziął w dwa palce różowy filet i wsunął go do ust. Wendy zaczęła kroić w plasterki ser na krakersy, ale przerwała, kiedy Brad pomachał jej przed nosem płatem łososia. Wzięła rybę do ust, a on uśmiechnął się szelmowsko. Zarumieniła się i powróciła do krojenia sera.
- Och, Wendy - westchnął Brad.
Przyglądał się jej z czułością. Nigdy by nie pomyślała, że spojrzenie mężczyzny może tak rozgrzewać. Palce jej drżały, kiedy wręczała mu krakersa z serem.
Jedli i sączyli wino, gawędząc beztrosko. W pewnej chwili Wendy spoważniała i spojrzała na niego.
- Brad, wiem, że nie jesteś żonaty. Ale to, co mówiłeś o Leifie... to była prawda. Postąpiłabym nie fair, gdybym próbowała znaleźć sobie jego namiastkę. A na początku chyba do tego dążyłam. Ty jednak nie chciałeś mnie na takich warunkach. - Zawiesiła na chwilę głos. - Wiem, że nie masz żony, ale mnie też nie uśmiecha się być towarem zastępczym. No wiesz, twoją kochanką, bo okoliczności akurat sprzyjają.
Ujął ją pod brodę i pocałował delikatnie.
- W moim życiu nie ma nikogo szczególnego, Wendy. Naprawdę. Jesteś tylko ty. - Patrzył jej w oczy. - Wendy, jak to było? Z twoim mężem i żoną Erica?
Wendy zamurowało. Najchętniej by się mu wyrwała i odpełzła w jakiś ciemny kąt. Jego pytanie sprawiło, że przeszłość powróciła sztormową falą i pomimo leczniczego działania czasu, stare rany znowu się otworzyły.
- Zostali zamordowani.
- Tyle już wiem. Ale jak to się stało? Wzruszyła ramionami.
- Byliśmy na przyjęciu u Erica i Jennifer. Na ich trzeciej rocznicy ślubu. Jennifer przepadała za pewnym gatunkiem burgunda, zamówiliśmy go więc z Erikiem w ramach niespodzianki u znajomego, który prowadzi sklep z alkoholami.
Zawiesiła na moment glos i przełknęła z trudem. Nie cierpiała wspominania tamtej nocy. Nienawidziła jej. Wtedy ostatni raz widziała swojego męża i szwagierkę. I to oboje roześmianych. Ależ oni czworo byli z sobą zżyci! Ona i Jennifer, Leif i Eric.
Opowiedziała Bradowi, jak oszałamiająco wyglądała Jennifer w swojej białej sukience. Pięknie kontrastowały z tą bielą jej miodowa skóra i kruczoczarne, długie do pasa włosy. Taka była szczęśliwa, taka zakochana. Leif też miał na sobie białą koktajlową marynarkę, a pod nią koszulę w kolorze oczu.
Znajomy ze sklepu w Fort Lauderdale zadzwonił w ostatniej chwili z wiadomością, że zamówiony burgund już jest, ale nie może go osobiście dostarczyć, bo wypadło mu coś pilnego. Wendy przyrządzała przekąski, bo już wcześniej zobowiązała się, że nie pozwoli Jennifer kiwnąć palcem w jej rocznicę ślubu. Eric zaoferował się do pomocy i zajął grillem.
Tak więc po odbiór prezentu pojechali Leif z Jennifer. Jen tak się z niego cieszyła. Wyszli z domu ramię w ramię.
- Na sklep dokonano tymczasem napadu z bronią w ręku - ciągnęła Wendy. - Kiedy tam weszli, właściciel już nie żył. Jeden ze złodziei przewrócił Jennifer na podłogę i wycelował do niej z pistoletu, a wtedy Leif rzucił się na niego z gołymi rękami. Złapał go za gardło, żeby dać Jennifer czas na ucieczkę. Ale napastników było czterech, a Leif nie miał broni. Złapali Jennifer, kiedy rzuciła się do ucieczki.
Wendy dowiedziała się później od policji, że Leif zginął od pierwszego strzału - prosto w serce. Do Jennifer strzelali trzy razy. Umierała powoli, wykrwawiła się na śmierć.
Nie powinienem był pytać, pomyślał Brad. Tak, nie powinien jej tego robić. Wendy ciągnęła swą opowieść jednak dziwnie bezbarwnym tonem.
Musieli z Erikiem zidentyfikować w kostnicy ciała - puste doczesne powłoki Leifa i Jennifer.
- I z tej wizyty pamiętam tylko krew. Tyle krwi plamiącej piękną niewinność ich białych ubrań - jego marynarki i jej sukienki. Tyle, tyle krwi. - Wendy jednym haustem dopiła wino.
Oczy miała szeroko otwarte, niewidzące. Brad rozumiał już, dlaczego od tak dawna ukrywa się tu, na bagnach. Wyjaśniało to też bliskie stosunki łączące ją i Erica.
Ale wyrwała się z odrętwienia, zostawiła przeszłość za sobą. Zapragnęła jego.
Nastrój prysł; odstawiła kieliszek i sięgnęła po ubranie.
- Wezmę prysznic - powiedziała, wstając. Brad wyciągnął rękę.
- Wendy, zaczekaj...
- Idź do diabła, Brad! Daj mi spokój! - Wybiegła na korytarz.
Pozbierał pozostałości po posiłku i wyniósł je do kuchni. Nie może dopuścić, by Wendy znowu wycofała się do swojej skorupy i zaczęła żyć przeszłością. Pogrążony w myślach, patrzył w głąb długiego korytarza. Zaprzeczała temu, ale on wiedział, że nie pogodziła się ze stratą męża. Musi jej jakoś pomóc otrząsnąć się z tej traumy.
Prysznic szumiał jeszcze głośno, kiedy Brad wszedł do łazienki i odsunął zasłonkę. Wendy odwróciła się; w ręku trzymała kostkę mydła, mokre włosy oblepiały jej twarz.
- Zostaw mnie, do cholery, w spokoju, Brad! Nic nie rozumiesz...
Urwała zaskoczona, kiedy bez słowa wkroczył pod natrysk. Strumienie wody siekły mu głowę i plecy, ale on, nie zwracając na to uwagi, patrzył na nią.
- Wynoś się stąd, Brad!
- Nie, zostaję, Wendy. ‘- Skórę miała mokrą, śliską, pachnącą świeżo mydłem. Objął ją w talii.
Wywinęła mu się. Łzy napłynęły jej do oczu.
- Przez ciebie wszystko sobie przypomniałam! Nie rozumiesz, że...
- Przepraszam. Tak, przeze mnie przypomniałaś sobie przeszłość. Ale teraz pomogę ci o niej zapomnieć. - Pocałował ją w szyję. - Chodź, Wendy. Wymażmy ją do czysta.
Zmrużyła oczy i spojrzała na niego z niedowierzaniem oraz furią.
- No, dalej, McKenna - wyrzuciła z siebie - ale zapewniam cię, że będę myślała o nim.
- O nie, Wendy - zaprotestował Brad. - Zapewniam cię, że nie będziesz.
Trzymając ją mocno w objęciach, zaczął ją całować. Wczepiła się palcami w jego włosy i jęknęła ekstatycznie. Ale to był dopiero wstęp.
Brad zakręcił kran, wziął Wendy na ręce i ociekającą wodą zaniósł do sypialni. Tam już się nie hamował. Miotała się na łóżku i wykrzykiwała jego imię.
Zasnęła potem wyczerpana w jego ramionach. Brad długo jeszcze leżał z szeroko otwartymi oczami i gładząc ją po włosach, wsłuchiwał się w aksamitne odgłosy nocy, wczuwał w otaczający go spokój bagien.
Wendy obudził zapach pieczonej kiełbasy. Kiedy otworzyła oczy, słońce stało już wysoko na niebie, a do sypialni zaglądał Brad z tacą w ręku.
Po śniadaniu włączyli wiadomości, ale o interesującej ich sprawie nic nie mówiono. Potem leciał stary film kryminalny. Obejrzeli go przytuleni do siebie. Po filmie znowu kochali się pod prysznicem. Potem usiedli w saloniku, by przejrzeć jej kolekcje nagrań. Brad powiedział jej, że jego dom spłonął, a wraz nim płyty, które sam też zbierał.
Na kolację Wendy przyrządziła faszerowaną kurę. Udało jej się to, chociaż Brad ciągnął ją co chwila do salonu, by z nim zatańczyła przy jakiejś starej muzycznej perełce, którą wynalazł. A potem zwabiona zapachem, w drzwiach stanęła Dzidzia. Skonsumowała pokaźny połeć surowej wołowiny i ułożyła się wygodnie w kącie kanapy.
Ale nie dane jej było zostać. Brad wyprowadził ją z domu. Nie chciał tej nocy jej towarzystwa.
Zaczekał w ciemnym korytarzu, aż Wendy zarygluje drzwi, następnie wziął ją na ręce, zaniósł do łóżka i znowu się kochali, by nad ranem, wyczerpani, zasnąć snem sprawiedliwych.
Kiedy nazajutrz Wendy się obudziła, Brada nie było już w łóżku. Zaniepokojona wstała, owinęła się prześcieradłem i pobiegła korytarzem. Otworzyła drzwi frontowe i odetchnęła z ulgą. Siedział na brzegu i głaszcząc po łbie Dzidzię, obserwował wstający nad bagnami dzień.
Jasne słońce odbijało się oślepiającymi zajączkami od wody. Brzmienie ciszy zachwycało; przerwał je dopiero pomruk aligatora - zawsze kojarzący się Wendy z chrząkaniem świni - a zaraz potem krzyk ptaka przedrzeźniacza.
Brad był w spłowiałych dżinsach Leifa i bawełnianej, granatowo-karmazynowej seminolskiej koszuli. Mary Hawk uszyła ją kiedyś dla wnuka i podarowała mu na Gwiazdkę. Wendy przygryzła wargi wspominając, jak czule dziękował Leif babce za ten prezent. Leif zawsze okazywał Williemu i Mary wielkie przywiązanie i szacunek. Wielopokoleniową rodzinę Leifa łączyła silna więź, troszczyli się o swoich członków.
Nie miała wątpliwości, że ten stary chytry lis, Willie, przypłynął tu wczoraj specjalnie po to, by na swój własny sposób przedstawić się Bradowi i samemu go ocenić.
I wszystko wskazywało na to, że ta ocena wypadła dla Brada korzystnie. Zachowywał się bardzo naturalnie w małej wiosce Williego. Willie należał do tych, którzy chcą żyć po staremu, zresztą wielu młodszych od niego starało się teraz pielęgnować tradycje plemienia. Brad nie wybrzydzał, nie krytykował. Z miejsca się zaaklimatyzował.
Zdała sobie teraz sprawę, że naprawdę podziwia Brada. Aż nie chciało się wierzyć, że poznali się niespełna tydzień temu. Brad jednak za jakiś czas wyjedzie. Ostrzegł ją, by zbytnio się nie angażowała; zapowiedział, że nie ma zamiaru się żenić. A ona zapewniła go, i wmówiła sobie, że to nie ma dla niej znaczenia.
Ale teraz miało. I to spore.
Szybko przywykła do jego obecności w domu, do drugiego mokrego ręcznika w łazience, do jego kubka po kawie w zlewie. Szybko przywykła do wspólnych posiłków, przekomarzania się, poważnych rozmów - a przede wszystkim do sypiania obok niego, w jego objęciach.
Byle się tylko nie zakochać...
Nie jestem zakochana, zapewniła siebie. Była niezależna i taką chciała pozostać. Kiedy Brad będzie odchodził, przyjmie to z wysoko podniesionym czołem.
Naraz dech jej zaparło. Przypomniała sobie okoliczności, w jakich została wdową, i oczami wyobraźni ujrzała straszne wizje. Leif przypadkowo padł ofiarą przemocy. Brad, z racji tego, czym się zawodowo zajmuje, ma z nią do czynienia na co dzień.
Gdyby pokochali się z Bradem, żyłaby w ciągłym strachu o niego. Każdego ranka po jego wyjściu do pracy pociłyby jej się dłonie, potem zaczynałaby dygotać...
Brad obejrzał się nagle, tak jakby usłyszał jej myśli. Chciała mu wesoło pomachać, chciała się do niego uśmiechnąć, lecz nie mogła. Coś w jego poważnym spojrzeniu, w jego ściągniętej twarzy powiedziało jej, że rozmyśla mniej więcej o tym samym. Owinęła się tylko ciaśniej prześcieradłem i wycofała w głąb domu.
Wzięła prysznic, ubrała się, a gdy weszła do kuchni, Brad już tam był. Zaparzył kawę, usmażył jajecznicę, zrobił grzanki. Teraz z poważną miną pił powoli kawę.
- Dziękuję, smakowicie to wygląda - powiedziała Wendy.
Usiadła i przysunęła sobie talerz z jajecznicą. Źle przełknęła i zakrztusiła się. Odłożyła widelec i popiła sokiem pomarańczowym.
- Muszę się dostać na stację benzynową, żeby zadzwonić - odezwał się Brad.
Znowu odłożyła widelec.
- Podrzucę cię. Zresztą sama muszę odebrać wreszcie samochód, bo najwyższy czas wybrać się do miasta po zakupy.
Wstała, by odnieść talerz do zlewu. Nie mogła nawet udawać, że je. Brad nachylił się nad stołem i chwycił ją za rękę. Zatrzymała się i spojrzała na niego zdziwiona.
- Wendy, myślę, że nie powinienem nadużywać twojej gościnności.
Zdobyła się na wzruszenie ramionami i uwolniła rękę z jego uścisku... - Jak uważasz.
- Wendy...
- Rób, co uważasz za stosowne, Brad. Wstał zirytowany, odebrał jej talerz i postawił go z powrotem na stole. Oczy mu płonęły, twarz miał ściągniętą.
- Nie. Nie rób tego sobie ani mnie.
- Niby czego mam nie robić? - zapytała, siląc się na obojętność.
- Nie udawaj, że ci wszystko jedno! - rzekł podniesionym głosem.
Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy, ale zdołała nadać swemu głosowi zniecierpliwiony ton:
- Ja coś udaję, McKenna? To ty zrobiłeś z tego wielkie halo. „Musimy się lepiej poznać”, myślałby kto! To ty...
- Wendy, idiotko, zależy mi na tobie. Nie chcę, żebyś była dla mnie dziewczyną na jedną noc...
- A dlaczego, skoro ja się na to godzę? Podjęłam decyzję. - Obojgu puszczały już nerwy.
Wendy usiłowała ukryć swe emocje, ale te mimo wszystko się z niej wylewały. Złość wydawała się jedynym sposobem na ich zamaskowanie.
- Podjęłam decyzję, Brad! - powtórzyła. - Tamtego pierwszego wieczoru. Jeden rzut oka, i uznałam cię za atrakcyjnego faceta. Tego mi właśnie trzeba, pomyślałam, trochę seksu bez zobowiązań. Kiedy mnie uprzedziłeś, żebym się za bardzo nie angażowała, wzięłam to za dobrą monetę. Uczciwy układ między dwojgiem dojrzałych dorosłych ludzi... między chętnym mężczyzną a chętną kobietą...
- Przestań, Wendy! Oboje wiemy...
- Niczego nie wiemy! Co z tobą? Jeśli chcesz odejść, to idź! Nic cię tu nie trzyma! Jesteś ostatnią osobą, z którą byłabym skłonna związać się na stałe. Boże, przecież ty żyjesz z zabijania ludzi...
- Nieprawda!
- Na miłość boską, dopiero co zginął twój partner!
- Tak! Samoloty się rozbijają, a ciężarówki potrącają ludzi przechodzących przez jezdnię.
- Ale ty się o to prosisz!
- Wendy, nie licząc ćwiczeń na strzelnicy, przez dziesięć lat pracy w zawodzie chyba tylko trzy razy użyłem służbowego pistoletu.
Postąpiła krok do tylu i wzięła się pod boki.
- Próbujesz mi wmówić...
- Słuchając ciebie, można by pomyśleć, że jestem kimś w rodzaju płatnego zabójcy! - Podszedł do niej, chwycił za ramiona i spojrzał z furią w oczy. - A moja praca polega na walce z handlem narkotykami na ulicach, Wendy, tym się zajmuję. Na walce z handlem narkotykami w szkołach średnich, a tym bardziej w podstawówkach. Widziałaś kiedyś dwudziestolatka, który umarł po przedawkowaniu kokainy? Albo nastolatka ze śladami po igle na rękach? Takiego nie ma sensu aresztować, można się tylko modlić, żeby wyszedł z nałogu. Trzeba dopadać takich drani jak Michaelson. Łotrów, którzy organizują wielkie przerzuty - i zarabiają na narkotykach wielkie pieniądze.
- Dobrze, Brad. Pędź w świat za Michaelsonem, a mną przestań się zajmować! - wyrzuciła z siebie. - Dostałam już od ciebie to, co chciałam...
- Co?
Powiedział to tak ostrym tonem, że na chwilę straciła rezon. Dygotała, rozsadzana wściekłością i strachem. Prawda, która teraz do niej dotarła, była niczym cios. Zakochiwała się; już się zakochała. Ale nigdy nie wykorzysta tego do zatrzymania Brada.
- Powiedziałam, że dostałam już, co chciałam...
- Masz na myśli seks?
- Właśnie.
Patrzył na nią z niedowierzaniem.
- Chodziło ci tylko o seks? - Kipiał z gniewu, ale nie zmieniało to w niczym jego stosunku do niej.
Nadal jej pragnął. Pożądał jej, kiedy się śmiała i kiedy patrzyła na niego z powagą i czułością. I teraz, kiedy mierzyła go wyzywającym, pełnym lekceważenia spojrzeniem, nadal jej pożądał.
Ten jej chłód był maską. Gotów był się o to założyć. Zmienił taktykę i chociaż gotował się ze złości, zdobył się na uśmiech.
- Tylko seks, powiadasz? Tak, Wendy? Raz na mnie spojrzałaś i już wiedziałaś, że dobry ze mnie ogier?
Coś w jego tonie kazało jej uważać.
- Brad...
Porwał ją w ramiona i pocałował zachłannie. W pierwszym odruchu chciała mu się wyrwać, ale szybko przeszła jej cała ochota do walki. Osunęli się razem na podłogę, pofrunęły na wszystkie strony części garderoby, a po chwili kochali się już, zapominając o całym świecie.
Oderwali się od siebie na odgłos pukania do drzwi.
- O cholera! - zaklął Brad i rzucając Wendy szybkie spojrzenie, zbliżył się do okna.
- Wendy? Brad? Jest tam które?
Brad odprężył się, rozpoznając głos Erica, za to Wendy wpadła w panikę. Wiedziała, że Eric lubi Brada, ale mimo wszystko ogarnęło ją straszne, mroczne i dojmujące poczucie winy. Jak nastolatka przyłapana na obmacywankach w samochodzie, rzuciła się do zbierania z podłogi swoich rzeczy.
Brad patrzył, jak Wendy w gorączkowym pośpiechu się ubiera. Ten pełen temperamentu, srebrnooki anioł nadał stanowił dla niego zagadkę. Utrzymuje, że chodziło jej tylko o seks. Zraniła go tymi słowami. Ale cóż innego mogła mu powiedzieć? Rozumiem, odejdź, za bardzo się angażujemy. Tak, masz rację, odejdź z mojego życia, zanim się w tobie beznadziejnie i nieodwołalnie zakocham.
- Ubrałbyś się, z łaski swojej! - syknęła nerwowo Wendy.
Patrzył na nią przez chwilę, tak jakby ważył jej słowa, potem pokręcił głową i wciągnął dżinsy.
Wendy wkładała dopiero bluzkę, a on z sarkastycznym uśmieszkiem, w rozpiętej koszuli szedł już na bosaka do drzwi, by otworzyć.
- Cześć, Eric - powitał gościa.
Eric zawahał się w progu i przeniósł wzrok z Brada na Wendy. Z jego twarzy trudno było coś wyczytać. Wendy odruchowo poprawiła włosy. Eric zerknął na Brada.
- Widzę, że nie w porę przyszedłem. Przepraszam.
- Nie wygłupiaj się... - zaczęła Wendy.
- Wręcz przeciwnie, w samą porę - wpadł jej w słowo Brad. - Dobrze, że jesteś. Wybieramy się właśnie do warsztatu odebrać samochód i zadzwonić. Wchodź.
Eric, wyczuwając napięcie, rzucił Wendy dziwne spojrzenie. Uśmiechnęła się do niego najniewinniej, jak potrafiła.
- Napijesz się kawy, Eric? A może mrożonej herbaty albo piwa?
- Może być kawa, dzięki.
Eric zauważył talerze z prawie nietkniętym śniadaniem. Wendy była mu wdzięczna za to, że nie wygłaszając żadnego komentarza, odebrał od niej kubek i zwrócił się do Brada:
- Spodobałeś się Williemu, wiesz. Trochę mu przykro, że tak nastraszył Wendy, ale ponieważ bardzo przypadłeś mu do gustu, uważa, że było warto.
Brad zapewnił Erica, że bardzo mu było miło poznać jego rodzinę. Kiedy przeszli obaj do salonu, Wendy odetchnęła z ulgą. Uprzątając talerze ze stołu doszła do wniosku, że mają poważny problem ze śniadaniami. Obojętne, które z nich je przygotowuje, śniadania notorycznie lądują w śmieciach.
Co z nami będzie? - pomyślała z paniką. Wszystko wskazuje na to, że ona nie ma wyboru. Ich przyszłość spoczywa w rękach Brada.
Zajrzała do salonu. Brad i Eric siedzieli pogrążeni w rozmowie. Poszła do łazienki, wyszczotkowała włosy i obmyła twarz zimną wodą. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze.
Nie było wątpliwości, że jej szeroko otwarte oczy zasnute są wiele mówiącą mgiełką właściwą zakochanym kobietom.
- Wendy! - Tego ryku nawet Dzidzia mogłaby Bradowi pozazdrościć.
Zirytował ją tak, że zazgrzytała zębami. Wkroczywszy do salonu z wysoko uniesioną głową i dłońmi na biodrach, stwierdziła, że Eric patrzy na nią tak samo jak Brad - jak na dziecko.
- O co chodzi? - warknęła. Mężczyźni wymienili spojrzenia.
- Eric mówi, że przesłał mi przez ciebie wiadomość. O jakichś obcych, którzy kręcą się po bagnach - bardzo możliwe, że to na mnie polują.
Zawahała się, przerażona, że mogła zapomnieć o czymś tak ważnym. Ale przecież po powrocie z pracy w domu go nie zastała. Potem spędzili cały wieczór w wiosce z Williem, Mary i rodziną, a kiedy wrócili...
Pokręciła głową.
- Na śmierć zapomniałam.
- Co takiego? - Brad zmrużył oczy.
- Wendy, to było bardzo ważne - wtrącił Eric.
- Przepraszam.
- Ona przeprasza! - Brad wziął się pod boki, opuścił głowę i okręcił się na pięcie, tak jakby zamierzał wzbić się w powietrze i przewiercić sufit.
Ale nie sądziła, by to jej niedopatrzenie rozwścieczyło go aż tak. W jego obecnym stanie ducha nawet pomniejszy problem doprowadzał go na skraj wybuchu. Przecież nic między nimi nie zostało jeszcze ustalone, zupełnie nic.
Wykręcił jeszcze jednego pirueta i spojrzał na Erica.
- Czyli twierdzisz, że dostają się tu hydroplanami? Gdzieś niedaleko stąd?
Eric kiwnął głową. Brad przeczesał palcami włosy.
- W tej sprawie nas tu przysłano. Mieliśmy podjąć próbę przeniknięcia do ich organizacji. Wiedzieliśmy, że magazynują gdzieś towar szmuglowany z Kolumbii, ale nie udało nam się namierzyć tych miejsc. Wiedziałem, że on tu coś kombinuje. Próbowaliśmy zastawić na niego pułapkę... no i wylądowałem tutaj. - Zerknął pociemniałymi oczami na Wendy i przeniósł wzrok z powrotem na Erica. - Ale nie rozumiem, jak nasi agenci mogli go nie ująć, skoro nadal tu działa.
Eric roześmiał się cicho.
- Brad, ty nie zdajesz sobie sprawy z rozległości tych bagien. Trawy ciągną się w nieskończoność. Są tu olbrzymie grzęzawiska, głębokie kanały i wyspy porośnięte sosnami. Są też jeziora, wielkie jeziora, na których bez trudu może osiąść mały wodnopłatowiec z milionami dolarów w białym złocie na pokładzie.
- Czyli Michaelson ma tu gdzieś w okolicy miejsce zrzutu - orzekł Brad. - Muszę je znaleźć. - Spojrzał wymownie na Erica.
- O nie! - krzyknęła Wendy. - McKenna, ty zakuty łbie! Jeśli taka twoja wola, to leź w łapy człowiekowi, którego jedynym celem w życiu, poza pogonią za pieniędzmi, jest ujrzenie cię martwym! Ale jeżeli ci się zdaje, że pociągniesz za sobą mojego szwagra, to...
- Wendy! - przerwał jej Eric.
- Nie! - Piekące łzy napłynęły jej do oczu. - Wy idioci! Eric, gdyby coś ci się stało, twój dziadek by tego nie przeżył! A co do ciebie, Brad, to twój szef nie zatrudnił cię po to, żebyś go kompromitował nieprzemyślanymi akcjami! Żebyś dał się głupio zabić...
- Dosyć, Wendy! - przerwał jej Eric. Chciał ją objąć, ale mu się wywinęła. - Wendy, mam doświadczenie, znam te bagna, patrolowałem azjatyckie dżungle. Gdyby mnie zabili, dziadek by zrozumiał.
- Nigdzie nie idziemy i nic nie zamierzamy robić - mruknął Brad. Zawiesił na chwilę głos. - Ale powiedziałem ci dziś rano, Wendy. Mieszanie się w to nie jest już dla ciebie bezpieczne.
Nie uwierzyła im. Była przekonana, że Eric podjął się wprowadzić Brada głęboko na bagna, poznać ze swoimi znajomymi zamieszkującymi tamtejsze wioski - Seminolami, Miccosukee i białymi, którzy się wśród nich osiedlili. Wyczuwała, że Brad jest zmęczony ukrywaniem się przed Michaelsonem. Że zamierza odwrócić role i sam na niego zapolować.
- Cóż, może opuszczenie tego domu rzeczywiście będzie dla ciebie najlepszym wyjściem - powiedziała cicho.
Potem wróciła do sypialni, zabrała torebkę i leżące na komódce kluczyki do śmigłowej łodzi. Brad czekał na nią w korytarzu. Był wciąż zły, ale już nie tak, jak teraz ona.
- Zejdź mi z drogi - warknęła.
- Wendy, zrozum. Musimy porozmawiać.
- Porozmawiać? Nie mam ochoty. Nie chcę z tobą rozmawiać. Chcę stąd wyjść. Chcę pogawędzić ze sprzedawczyniami w sklepie, z urzędnikami na poczcie, może z jakimś barmanem. Z kimś, kto nie ma na co dzień do czynienia z przemocą! A wy róbcie, co chcecie!
- Wendy, przecież ci powiedziałem...
- Wiem, wiem, wiem, nigdy nie wyciągnąłeś pistoletu. Znalazłam cię z dziurą po kuli w głowie. Zgadza się, Brad? To była dziura po kuli. I chcesz stąd odejść, tak?
Gorące łzy ciążyły jej pod powiekami jak roztopiony ołów. Obawiała się, że jeszcze chwila, a wpadnie w histerię, obejmie go za kolana i wyszlocha, że ona tego nie zniesie, że nie puści go na pewną śmierć. Że go kocha.
- Wendy...
- Nie! - Przepchnęła się obok niego. - Eric zabierze cię na stację benzynową. Dopilnują już tam z Macem, żebyś odbył tę swoją rozmowę telefoniczną - a potem wyprawią tam, gdzie chcesz się znaleźć.
Łzy zaraz wypłyną jej spod powiek. Odwróciła się do niego plecami.
- Do widzenia, Brad.
Wypadła z domu i zbiegła do łodzi. Nie chciała się przed nim rozkleić. Eric zrozumie, myślała. Eric zadba o to, żeby Brad dostał się tam, gdzie chce.
Zgięta wpół słuchała buczenia silnika, ledwie widząc rozstępujące się przed nią i kłaniające jej trawy, ledwie czując na twarzy pęd powietrza, który osuszał łzy.
Był u niej bezpieczny. W jej domu nic mu nie groziło - na pewno nikt by go tam nie znalazł. Ale nie wytrzymał, nie miał cierpliwości siedzieć bezczynnie w kryjówce.
Odszedł. Nie było go już w jej życiu. Powiedziała mu, że dostała od niego wszystko, co chciała, więc odszedł.
Nie, nie odszedł - przecież zamykając oczy, czuła go nadal przy sobie. Skórę miała przesiąkniętą jego zapachem. W każdym powiewie bryzy wyczuwała jego dotyk. Pamiętała jego śmiech, jego czułość, jego porywy namiętności. Nigdy nie zapomni tych złotych oczu i płowych włosów. Tyle między nimi zaszło...
Ale żadna namiętność nie mogła zatrzeć tego, co ich dzieliło. Wiedziała, że nie był zabójcą. Rozumiała sens jego pracy. I rozumiała, że w życiu, jakie wybrał, nie ma dla niej miejsca, ona zaś nie zniosłaby życia z człowiekiem jego profesji.
Próbowała sobie wmówić, że właściwie go dobrze nie poznała. Ale to nie miało znaczenia. Dalsze życie bez niego wydawało jej się teraz zimne i surowe jak arktyczne pole lodu.
Cisza po tamtej stronie linii trwała tak długo, że Brad zaczął już podejrzewać, że coś ich rozłączyło. Ale L. Davis Purdy odezwał się w końcu.
- Mów, co wiesz - burknął.
- Co wiem na pewno, tak? Szczerze mówiąc, bardzo niewiele. Ale... ale mam tu przyjaciela...
Urwał i wyjrzał przez okno. Eric Hawk czekał na niego oparty o ścianę budyneczku, słuchając tłumaczącego mu coś starego Maca. Oczy ocieniało mu obwisłe rondo kapelusza, był w dżinsach i kowbojskich butach, na kołnierz denimowej koszuli opadały kruczoczarne włosy; ten człowiek emanował pewnością siebie. Tak, zadecydował Brad. Jeśli Eric Hawk powiedział, że coś jest na rzeczy, to trzeba mu uwierzyć. Hawk może się okazać dobrym partnerem.
O wiele lepszym od niejednego, z którym Brad już pracował. Co Indianin, to Indianin. Odchrząknął i podjął:
- Mam tu przyjaciela, który zna te tereny jak własną kieszeń. Twierdzi, że kanał przerzutowy prowadzi przez bagna, i ja mu wierzę. Michaelson się tu kręci. Czeka na kolejną dostawę, a dojdzie do niej właśnie tutaj. Jestem też przekonany, że nadal szuka mnie, ale pieniądze znaczą dla niego więcej niż zemsta.
Brad słuchał jednym uchem, jak Purdy uprzedza go, by prowadził rozpoznanie, ale nie robił nic na własną rękę, bez konsultacji z centralą; jak przypominając mu okoliczności, w jakich zginął jego przyjaciel, doradza jak najdalej posuniętą ostrożność. Brad, przeżywając na nowo ten moment, zacisnął aż do bólu zęby. Kiedy jednak Purdy przeszedł do omawiania procedur, przestał go zupełnie słuchać.
Zamierzał dziś wyjechać, wrócić do miasta, zastosować się do instrukcji, żyć pod ciągłym nadzorem, dopóki nie zrobią porządku z Michaelsonem. Zamierzał odejść od Wendy, wynieść się z jej życia. Zostawić ją w spokoju, bezpieczną. Odejść od niej, zanim...
Zanim się jeszcze w sobie nie zakochali.
Powiedziała mu, żeby robił, co chce. Wybiegłszy z domu, nawet się nie obejrzała. Tak jakby już o nim zapomniała.
Nie wyjeżdżał jednak. Purdy przyznał, że może lepiej będzie dla niego, jeśli zostanie na moczarach - zwłaszcza że agenci depczą już Michaelsonowi po piętach.
Musi porozmawiać z Wendy; musi się z nią spotkać. Nie mogą rozstać się w sposób, w jaki się rozstali.
Dotarło do niego, że Purdy skończył swój instruktaż i zaraz odłoży słuchawkę. W samą porę, bo jeszcze chwila, a wydałoby się, że go nie słuchał. Obiecał pozostawać w kontakcie i rozłączył się.
Opuścił kantorek i podszedł do rozmawiających wciąż Maca i Erica.
- Nikt mi nie powie, że wszyscy ci faceci są tu z powodu sezonu na aligatory - perorował Mac, spluwając pod nogi. - O nie, prawdziwych myśliwych to ja od razu poznam. A ta horda urzędasów, co się tu teraz zwaliła i poprzebierana w khaki węszy nie wiadomo za czym, zupełnie mi tu nie pasuje. Mogą się poprzebierać za nie wiem jakich myśliwych, a dalej wyglądają tak, jakby nosili garnitury.
Brad skrzywił się. Był przekonany, że połowa tych facetów wyglądających tak komicznie w mundurach khaki albo w dżinsowych kurtkach to albo agenci FBI, albo jego koledzy z DEA. Nie dało się tego ukryć. Na bagnach roiło się od ludzi - dobrych i złych. Miał tylko nadzieję, że w razie czego odróżni jednych od drugich.
- Pamiętaj, gdyby ktoś pytał, to nigdy nie widziałeś tego człowieka - pouczył Maca Eric.
Stary uśmiechnął się do Brada.
- Spokojna głowa, Eric, oglądam wiadomości. Wiem, kiedy trzymać gębę na kłódkę.
- Dzięki, Mac.
- Nie ma za co. - Spojrzał znowu na Erica. - Ruszacie dziś na bagna?
- Tak, pomyślałem sobie, że przydałoby się przeczesać parę kanałów.
- Napełnić wam chłodziarkę? Eric roześmiał się.
- Ma się rozumieć. Zimnym browarkiem i czymś na ząb. Może być ser, chipsy, co tam masz.
Mac załadował łódź śmigłową prowiantem. Gdy wsiedli do niej z powrotem, Eric zaproponował Bradowi, by usiadł za sterem. Po paru minutach Brad opanował mniej więcej zasady pilotowania i z radosnym okrzykiem pomknął po wodzie na złamanie karku.
Kiedy zbliżali się do węższego kanału, zwolnił jednak i przekazał ster Ericowi.
Przez cały poranek pływali od wysepki do wysepki. Odwiedzili kilka izolowanych indiańskich wiosek i kilka opuszczonych chat wzniesionych nielegalnie na stanowym terenie przez weekendowych myśliwych. Chociaż żadnego myśliwego nie spotkali, to odkryli chatę, w której mieszkał niedawno ktoś palący drogie cygara i pijący dobrą brandy.
- Czyżby Michaelson? - mruknął Eric, odstawiając pustą butelkę na stół.
Brad pokiwał powoli głową.
- Być może. Chociaż nie chce mi się jakoś wierzyć, żeby Michaelson zapuszczał się osobiście tak głęboko na moczary. To mieszczuch w każdym calu. Lubi wygody: myje zęby wodą mineralną. Ale niewykluczone, że gościli tu jego ludzie naśladujący nawyki szefa.
- Zaczekamy jakiś czas w pobliżu, może wrócą - zadecydował Eric.
Czekali w łodzi ukrytej w szuwarach kilka metrów od chaty. Eric otworzył piwo i paczkę ziemniaczanych chipsów. Zarzucili wędki i usiedli wygodnie. Brad popatrzył przeciągle na Erica.
- Dzięki. Wiem, że zabieram ci mnóstwo czasu. Eric wzruszył ramionami.
- Nie pracuję na etacie. I nie żałuję swojego czasu, kiedy uznam, że sprawa jest ważna.
Było upalnie i wilgotno jak w letni dzień w Hadesie. Brad wypił duszkiem pół puszki piwa, potem pokręcił głową.
- Mimo wszystko, jestem ci wdzięczny.
- Daj spokój.
Dopiero teraz Brad uświadomił sobie, że otaczająca ich osobliwa bagienna cisza nie jest wcale ciszą. Słyszał brzęczenie owadów, ćwierkanie ptaków i szelest wiatru. W pochrząkiwaniu, które dobiegło z oddali, rozpoznał odgłos wydawany przez aligatora.
- Ona ma jednak rację - powiedział.
- Kto? Wendy? - Eric uśmiechnął się.
- Tak. Nie mam prawa cię w to wciągać. Eric zaklął.
- Słuchaj, jestem tu z własnej woli, rozumiesz? To moją ziemię bezczeszczą te dranie. Moje terytorium. Wytłumaczę to Wendy.
Brad kiwnął głową, zachwycony widokiem długonogiego żurawia stąpającego ostrożnie po trzęsawisku. Dopił piwo, a Eric rzucił mu następną puszkę.
- Wendy powiedziała mi, co spotkało jej męża i twoją żonę - podjął Brad. - Przykro mi.
Eric zacisnął zęby.
- Dziękuję. To było dawno temu. Myślę, że teraz inaczej byśmy to z Wendy przyjęli. Ja długie miesiące spędziłem w samotności, potem coś we mnie wstąpiło. Z czasem się opamiętałem, znalazłem na tej ziemi spokój, rodzina mi pomogła. Wendy zaszyła się w swoim domu, sama. - Zawahał się. - Chciałem odszukać tych facetów. Chciałem ich tu przywlec i zabić po swojemu. - Przeniósł wzrok na wodę.
- Jednego w końcu znalazłem, ale zamiast samemu wymierzyć sprawiedliwość, przekazałem go glinom. To było dla mnie znakiem, że doszedłem do siebie. Co do Wendy, to nie miała takiej satysfakcji, ale jakoś pogodziła się z losem. Wydaje mi się, że pasowalibyście do siebie. Bardzo byście pasowali.
- Wzruszył ramionami i rzewnie się uśmiechnął. Brad spojrzał na Erica.
- Nie wiem, czy powinienem do niej wracać.
- Ona nie gryzie. A może gryzie? Stop, nie mój interes.
- Jesteś tego pewien? - Brad uśmiechnął się.
- Czego?
- Że to nie twój interes.
- No dobrze. Mój. Ale tylko w tym sensie, że chcę dla niej jak najlepiej.
- Więc jak, twoim zdaniem, powinienem postąpić?
Eric wzruszył ramionami.
- A jak byś chciał?
- Słyszałeś, co powiedziała rano - mruknął Brad, spuszczając oczy. - Odnoszę wrażenie, że ona nie chce mnie już tam widzieć.
- Założę się, że jeśli do niej wrócisz, przyjmie cię z otwartymi ramionami.
- Uważa mnie za zabójcę.
- Dobrze wie, że nim nie jesteś. Jest wystraszona i broni się, rzucając oskarżenia. A wystraszona ma prawo być. Już raz przeżyła tragedię, która złamała jej serce i duszę. Bądź dla niej tolerancyjny.
Brad roześmiał się gorzko. Tu chodzi o coś więcej niż samo tolerowanie urazu psychicznego!
- Sam nie wiem, nie mam jej nic do zaofiarowania.
- W dzisiejszych czasach każdy może tak o sobie powiedzieć. Uważam, że jesteście sobie winni jeszcze jedną próbę.
- Może...
Eric rozpogodził się nagle.
- Dziadek ma na każdy dylemat wspaniałe powiedzonko. Mówi, że życie jest jak rzeka, a my żeglujemy po tej rzece, kierując się sercem, rozumem i duszą. W najtrudniejszych momentach, mówi, serce powinno być przewodnikiem. Umysł kieruje się logiką, dusza dumą. Serce nie zna logiki, ale tylko ono potrafi przezwyciężyć dumę. Wieczorem wrócimy do mnie. Albo odwiozę cię do Wendy. Wybieraj. Daj mi znać, jak zdecydujesz.
- Zastanowię się - mruknął Brad, chociaż decyzję już podjął. Obaj wiedzieli, gdzie dzisiaj przenocuje.
- Hej! - krzyknął nagle Eric.
- Co jest? - Brad odstawił piwo.
- Coś podskubuje moją przynętę. Zaraz będę miał branie!
- Uff! - odetchnął z ulgą Brad, a potem się roześmiał. - Uff.
Eric spojrzał na niego zdziwiony. Brad najwyraźniej myślał, że ktoś jest blisko, że ich podchodzi. Skrzywił się.
- Przepraszam.
Spławik zniknął pod wodą, a Eric wstał, żeby podjąć walkę z rybą. Niestety, było już za późno. Ryba sprytnie uwolniła się z haczyka.
- Przez ciebie ją straciłem - poskarżył się Eric.
- Skąd wiesz, że to była ona? - podchwycił Brad. Parsknęli śmiechem, Brad wyjął z chłodziarki dwie następne puszki piwa i usiedli z nimi, by dalej cierpliwie czekać.
Zapadał zmierzch, barwiąc kanały na odcienie złota, czerwieni i fioletu. Białe żurawie na wodzie poróżowiały. Potem zapadły niemal kompletne ciemności.
- Nie sądzę, żeby dzisiaj ktoś tu wrócił - stwierdził Eric.
Brad pokręcił głową. Ledwie widział w mroku Erica, ale oczy zaczynały mu się już przyzwyczajać.
- Ale jestem pewien, że oni tu bywają. Na przykład co trzeci dzień. A w ogóle to jak, u diabła, tu trafili?
- Śmigłową łodzią. Na Everglades takich chat jest mnóstwo. Ktoś uznał, że to miejsce będzie najlepsze do jego celów. Może wybrali się po prowiant i wrócą. Sprawdzimy jutro.
Brad kiwnął głową.
- Dzięki.
- Skończysz ty z tym dziękowaniem! - fiknął Eric. - Powiedziałem ci już, że to moje terytorium, i nie chcę tu tego twojego Michaelsona.
Eric zapuścił silnik, zapalił reflektor i ruszyli kanałami w drogę powrotną. Niebo było rozgwieżdżone, ale księżyc tej nocy się na nim nie pojawił.
Brad zdawał sobie sprawę, że chociaż nie powiedział jeszcze nic Ericowi, płyną do domu Wendy.
Kiedy byli już blisko, Eric nagle zgasił silnik. W domu Wendy było ciemno.
- Podpłyniemy od strony moczarów, tam rośnie więcej trawy, która nas zasłoni - wyszeptał Eric.
Gdy przybili do brzegu, Eric zakotwiczył łódź i wysiedli. Kilka kroków, które dzieliły ich od suchego lądu, przebyli, brnąc po kostki w błocie.
- Nie ma jej! - mruknął z niepokojem Brad.
- Może...
- Zakupy nie mogły jej zająć tyle czasu! - Strach chwycił Brada za gardło. A jeśli dom Wendy nie był jednak dostatecznie głęboko ukryty na bagnach i ktoś tu trafił?
- A ja jestem pewien, że po prostu jeszcze nie wróciła - rzekł Eric bardzo cicho. - Mogła popłynąć do wioski. Mogła się wybrać w odwiedziny do znajomych z miasta. Możliwości jest wiele.
- Sprawdźmy - szepnął Brad.
Dali sobie znak głowami i ruszyli w przeciwnych kierunkach. Brad obchodził dom od lewej, Eric od prawej strony.
Chociaż instynkt podpowiadał mu, że w środku nikogo nie ma, Bradowi serce waliło jak młotem ze strachu, że Michaelson mógł porwać Wendy.
Dotarł wreszcie do tylnej ściany budynku. Wyczuł jakieś poruszenie i usłyszał krzyk ptaka. Uśmiechnął się mimo woli. To był Eric. Nieźle wyszedł mu ten krzyk; jeszcze tydzień temu Brad uznałby go za prawdziwy. Tydzień na bagnach wyostrzył jego zmysły.
Wyszedł zza węgła i spotkał się z Erikiem przed frontowymi drzwiami.
- Nic? - spytał. Eric pokręcił głową.
- Nic. Nie sądzę, żeby ktoś tu był pod naszą nieobecność. Ale wejdźmy do środka.
- Myślisz, że naprawdę powinniśmy się włamywać?
- Nie. - Eric uśmiechnął się. - Mam klucz. Brad, przekonawszy się, że w domu nic od rana nie zostało ruszone, odetchnął z ulgą i opadł na kanapę.
- A jeśli Michaelson ją porwał? - spytał na głos. - Jeśli dowiedział się, że mnie ukrywa, i porwał ją na bagnach?
- Daj spokój, Brad, Wendy to duża dziewczynka. Była zdenerwowana. Jak już powiedziałem, chciała pewnie porozmawiać z dziadkiem albo z kimś znajomym - rzekł z uśmiechem. - W takich przypadkach rozmawiała zazwyczaj ze mną, ale widocznie na mnie też się obraziła. Nic się jej nie stało. Jestem o tym przekonany.
Czy na pewno jest tego taki pewien? - myślał Brad. Jeśli tak, to dlaczego chodzi tam i z powrotem. I nagle obaj zamarli.
Nie słyszeli szumu silnika, nie widzieli świateł. Ale na zewnątrz ktoś był, ktoś skradał się wokół domu.
Spojrzeli na siebie i podeszli na palcach do drzwi frontowych. Brad uchylił je ostrożnie. Na trawnik przed domem padało światło z okien, ale dalej zalegały ciemności. Wysokie sosny po prawej wyglądały jak mroczna puszcza, w której może się czaić milion demonów - milion Michaelsonów.
Eric dał znak Bradowi, a ten kiwnął głową. Zaczęli wracać po własnych śladach, okrążając budynek.
Wyglądając zza węgła na tyły domu, Brad zauważył skuloną postać próbującą zajrzeć do środka przez jedno z okien. Ruszył ostrożnie w jej kierunku. Kiedy był już o krok, skoczył, przewrócił intruza na ziemię i usiadł na nim okrakiem.
Jakież było jego zdziwienie, kiedy stwierdził, że to Wendy. Leżała pod nim przerażona i bezradna.
- Wendy!
- Brad! - Zrobiła wielkie oczy, a potem je przymrużyła. - Brad! Ty sukinsynu...
- Cóż za miłe spotkanie! - wpadł jej w słowo Eric.
Stał nieopodal oparty ramieniem o ścianę. Wendy posłała mu nienawistne spojrzenie i przeniosła rozpłomieniony wzrok z powrotem na Brada.
- Co u diabła...
- Gdzie byłaś? - wyrzucił z siebie.
- A bo co? - fuknęła.
- Gdzie byłaś? Gdzie cię nosiło?
- Nie twój zakichany...
- Tak mnie nastraszyłaś! - krzyknął Brad.
- Ja ciebie? To ty mnie napadłeś! Ty na mnie siedzisz! Och... - Urwała. - Eric! Powiedz mu, żeby ze mnie zlazł.
Eric uśmiechnął się i przykucnął obok niej, żując źdźbło trawy.
- Jestem pewien, że jeśli go ładnie poprosisz, to cię posłucha.
Zazgrzytała zębami.
- Wendy, do cholery, gdzieś ty była? - ponowił pytanie Brad. I dopiero teraz w jej pałających gniewem oczach zauważył łzy.
Czyżby płakała przez niego?
- Puszczaj... - Znowu zazgrzytała zębami, usiłując mu się wyrwać. - Nie muszę ci się tłumaczyć!
- wysyczała i odwróciła głowę, by spojrzeć na Erica.
- Ani tobie!
- Ja jestem tylko postronnym obserwatorem.
- A nie mógłbyś poobserwować postronnie czegoś innego?
Eric roześmiał się, ale dalej siedział przy niej w kucki. Wendy popatrywała to na jednego, to na drugiego - to na Erica, który zdawał się świetnie bawić, to na śmiertelnie bladego Brada.
- Byłam w sklepie! - oznajmiła.
- Cały dzień? - zdziwił się Eric.
- Gdzie twoja łódź? - spytał Brad.
- Pojechałam samochodem! Łódź została po tamtej stronie wody. Byłam w warsztacie, porozmawiałam z Macem. Odebrałam wóz. Pojechałam do Fort Lauderdale. Weszłam do sklepu spożywczego, potem do warzywnego. Kupiłam puszkę pepsi z automatu. I gazetę.
- Na to nie potrzeba całego dnia! Nawet nie wiesz, jak mnie wystraszyłaś; jeszcze nie mogę dojść do siebie.
- Ty mnie też, Brad! Co według ciebie mogłam sobie pomyśleć, kiedy stwierdziłam, że ktoś jest w moim domu?
- Wiedziałaś, że Eric ma klucz.
- Ale nie było tu nigdzie ani jego samochodu, ani łodzi. Czemu ja się, do cholery, przed tobą tłumaczę?
- wybuchła Wendy.
Sama już nie wiedziała, czy śmiać się, płakać, czy dalej krzyczeć. Drżała na całym ciele, bo Brad wrócił, bo wciąż z nią był. Dziadek uświadomił jej, że to tylko kwestia czasu. Uśmiechał się i radził uzbroić się w cierpliwość. Wrócić do domu i czekać z nadzieją w sercu.
- Tłumaczysz się, bo strachu się przez ciebie najadłem! - wrzasnął Brad.
- A w ogóle, to co ty tu jeszcze robisz? - zapytała. Eric odchrząknął.
- Może dokończylibyśmy tej kłótni w środku.
- Odchrząknął jeszcze raz. - Brad... hm... tego, może ją puść, bo odcinasz jej krążenie w nadgarstkach.
Brad natychmiast puścił ręce Wendy i zaczął je rozcierać.
- Boli?
- Nie - burknęła. - Ale zejdź ze mnie wreszcie, jeśli łaska.
Zrobił to i pomógł jej wstać.
- Zakupy zostawiłaś w samochodzie? - spytał Eric.
Kiwnęła głową i uśmiechnęła się słodko.
- Tak, wzięłam z sobą tylko jedną torbę, ale upadła mi w krzaki, kiedy ten antyterrorysta się na mnie rzucił.
- Och, wszystko całe - orzekł Eric, podnosząc z ziemi podartą papierową torbę i zbierając z ziemi puszki i paczki płatków śniadaniowych, które z niej wypadły.
Brad i Wendy wciąż patrzyli na siebie jak zauroczeni. Eric wepchnął torbę Bradowi w ręce.
- Zanieś to do domu - polecił. - Ja pójdę po resztę.
- O właśnie, z góry dziękuję - rzekła Wendy. Brad nadal nie odrywał od niej oczu. Minęła go, nie zaszczycając spojrzeniem, i pomaszerowała przodem do drzwi frontowych.
Wszedł do kuchni za nią i postawił torbę z zakupami na podłodze. Po chwili wrócił Eric z jeszcze dwiema torbami.
- Na stół z tym, Wendy.
- Tak, dziękuję ci.
Brad stał jak słup soli pośrodku kuchni.
- Wendy, gdzie byłaś?
- A ten swoje - westchnęła. - Narkotyków w każdym razie nie szmuglowałam, jeśli o to mnie podejrzewasz.
- O Jezu! - jęknął Eric. Brad chwycił ją za ramię.
- Grzecznie pytam, Wendy! Żądam grzecznej odpowiedzi!
- Grzeczny się znalazł!
- Wendy...
- Już ci powiedziałam, pojechałam do tego śmierdzącego sklepu! Po powrocie postanowiłam odwiedzić rodzinę. Byłam w wiosce. Zjadłam kolację z Williem, Mary i dziećmi. I to wszystko, więcej grzechów nie pamiętam! A zresztą, co ci do tego! Jak cię ostatnio widziałam, mówiłeś, że odchodzisz!
Brad odwrócił się na pięcie i opuścił kuchnię. Wendy spojrzała na Erica, który wzruszył tylko ramionami i wyszedł za Bradem.
Brad stał na trawniku spięty jeszcze i zły - ale już nie tak. Spojrzał na Erica.
- A gdzie jej samochód? - zapytał. Eric roześmiał się.
- Chodź, pokażę ci.
Zaprowadził Brada do miejsca, gdzie zatopione w płytkiej wodzie kamienie tworzyły bród przez kanał. Po drugiej stronie odchodziła od niego gruntowa droga biegnąca przez wysokie trawy. I tam, na polance przylegającej do drogi, stał mały samochód kombi Wendy.
Zabrali z niego resztę zakupów i wrócili do domu.
Wendy chowała sprawunki na miejsce, trzaskając drzwiczkami szafek.
Eric postawił na podłodze ostatnie torby z zakupami.
- Pomóc ci w czymś, Wendy?
- Nie - burknęła.
- Jak chcesz. Napijesz się piwa, Brad?
- Jasne.
Eric obszedł Wendy i wyjął z lodówki dwie puszki. Jedną rzucił Bradowi. Wendy, która stała przy zlewie i przepakowywała steki z firmowego pudełka do osobnych foliowych woreczków, pociągnęła nosem.
- I tak już zalatuje od was jak z browaru.
- Coś takiego? - mruknął Eric. - Chyba się pod ziemię zapadnę.
Wendy przerwała przekładanie steków i odwróciła się do niego.
- No dobrze, a gdzie wy dwaj byliście przez cały dzień?
- Na rybach.
- Na rybach, powiadasz. Cały dzień? Calutki?
- Łowiliśmy, opalaliśmy się, popijaliśmy piwko. No wiesz. Relaksowaliśmy się.
Wendy powróciła do przekładania steków.
- Prawda była... - mruknęła pod nosem.
- Spytaj Brada. Miałem już na haczyku takiego zębacza, że oko by ci zbielało. I zerwał mi się przez tego twojego mieszczucha.
Wendy spojrzała na niego z politowaniem. Eric uśmiechnął się promiennie.
- Pozwolisz mu tu zostać? - spytał bez ogródek.
- Co takiego? - Zaczerwieniła się.
- Wracam do domu. I nie wiem, czy mam go ze sobą zabrać, czy zostawić tobie na głowie.
Zdumiony Brad wybałuszył oczy.
- Erie, nie trzeba...
- Dosyć! - wrzasnęła Wendy. - Brad może tu zostać.
- Nie krzycz tak. Tylko pytałem - żachnął się Eric.
Brad pociągnął łyk piwa. Wendy jest cała i zdrowa i są znowu razem. Ciepło zrobiło mu się na sercu na myśl, że między nimi jeszcze nie wszystko skończone.
- No to dobrej nocy życzę. - Wychodząc z kuchni, Erie puścił oko do Brada. - Tylko uważaj! Z nią nie ma żartów, jest niebezpieczna.
Wendy odwróciła się na pięcie.
- Ja niebezpieczna? A kto kogo przed chwilą napadł i obezwładnił tam, za domem?
- Myślę, że dam sobie z nią radę - oświadczył Brad.
Wendy spiorunowała go wzrokiem. W jego oczach paliło się osobliwe złociste światło. Rozgrzewało ją. Nie, rozpalało, tak jakby za chwilę miała się wtopić w ziemię. Przypomniała sobie poranek, przypomniała, z jaką namiętnością na nią patrzył...
- Tak - powtórzył cicho. - Myślę, że dam sobie z nią radę.
- Może tak, a może nie - powiedział cicho Eric.
- Bo widzisz, przyjacielu, ona może próbować cię usidlić.
- Co? - zawołali równocześnie Wendy i Brad.
- Usidlić cię, Brad. Zawsze chciała mieć dziecko. Wiedziałeś o tym? Mówiła ci? Próbowała zajść w ciążę jeszcze przed śmiercią Leifa. Może cię wykorzystuje. Może próbuje wrobić cię w małżeństwo... Z drugiej strony, nie uważasz, że ją zwodzisz? Nie należysz do facetów skłonnych się ustatkować. Wykonujesz ważną pracę. Niebezpieczną. Każdy dzień twojego życia może być ostatnim. Nie wykorzystujesz tego aby w charakterze przynęty na samotne kobiety?
- Eric! - krzyknęła Wendy z niedowierzaniem i przerażeniem. Nie, Eric jest jej przyjacielem, kocha ją. Dlaczego wygaduje takie rzeczy?
- Wyjdź! Wynoś się z mojego domu. Jak mogłeś... wyjdź!
Eric kiwnął głową.
- Właśnie wychodziłem.
Opuścił jej dom frontowymi drzwiami. Słyszała, jak je za sobą zamyka. Spojrzała wstrząśnięta na Brada.
On też na nią patrzył. Ruszył w jej kierunku.
- Wendy...
- Nie! - Czując, że zaraz wybuchnie płaczem, odwróciła się i wybiegła na korytarz. Tego było już za wiele.
Brad chwycił ją za ramiona, odwrócił twarzą do siebie i objął.
- Nie! - Próbowała mu się wyrwać.
- Wykorzystaj mnie, Wendy, jeśli chcesz - wyszeptał łagodnie i pocałował ją gorąco.
Przestała się szamotać i wtuliła w niego.
Jak dobrze było trzymać ją znów w ramionach, jak dobrze całować i pieścić. Mógłby to robić przez całą noc...
Z początku nie zwrócił uwagi na odgłos, który dobiegł z ciemności nad rozciągającymi się wokół bagnami.
Ale ten dźwięk się powtórzył i tym razem przeniknął do jego świadomości. Był to krzyk ptaka, cichy, ale wyraźny. Rozdzierał noc, przebijał się przez pożądanie Brada i sprawił, że po krzyżu przebiegł mu dreszcz niepokoju.
Wypuścił Wendy z objęć i odsunął się. Spojrzeli na siebie. Ona też wyczuwała zagrożenie.
- To Eric? - spytał.
- Tak.
- Mówiłaś, że masz pistolet. A co z amunicją? Kiwnęła głową i wybiegła z kuchni. Wyszedł za nią na korytarz i zatrzymał się, nasłuchując. Skoncentrowany, starał się odsiać wszystkie inne dźwięki. Po chwili usłyszał kroki na zewnątrz.
Wiedział, że Eric gdzieś tam jest. Ale Eric ostrzegał go krzykiem ptaka, bo nie był sam.
Wróciła Wendy z pistoletem. Wziął go od niej i odbezpieczył.
- Zostań tutaj - szepnął. - Znajdź jakiś osłonięty kąt i siedź w nim jak mysz pod miotłą. Weź strzelbę. Zrozumiałaś?
Kiwnęła w końcu głową, a on odwrócił się i pobiegł korytarzem do drzwi frontowych. W kuchni i salonie paliło się światło. Zgasił je, podszedł do okna i wyjrzał na trawnik przed domem. Nikogo.
Wyśliznął się na zewnątrz, przykucnął przy narożniku budynku i po chwili wahania odwrócił się błyskawicznie, celując na wprost. Nikogo tam nie było.
Ruszył bezszelestnie wzdłuż ściany. Noc była ciemna choć oko wykol.
Znowu odezwał się ptak. Będzie musiał zapytać Erica, co to za ptak. Sowa? Ale teraz to nieważne. Teraz ważne jest to, że wie, że Eric sunie wzdłuż przeciwległej ściany budynku.
Za kilka minut znajdą się obaj na tyłach domu i wezmą intruza w dwa ognie.
Intruza...
Wiedział, że jest tu jeszcze ktoś. Czuł to przez skórę.
Przy narożniku domu zatrzymał się. Serce waliło mu jak młotem. Ujął pistolet oburącz, policzył do trzech i wyskoczył zza węgła, gotów strzelać.
Zobaczył mężczyznę. Facet nie usłyszał jeszcze ani nie wyczuł Brada ani Erica...
Był zajęty wyważaniem okna sypialni Wendy.
- Nie ruszać się! - krzyknął Brad. - Ręce do góry... wysoko nad głowę!
Mężczyzna przypadł do ziemi. W bladej poświacie gwiazd coś zalśniło matowo w jego dłoniach. On też miał pistolet, składał się do strzału.
Ale Brad pierwszy pociągnął za spust. Huknął strzał, a mężczyzna krzyknął, chwytając się za rękę. Pistolet wypadł mu z dłoni.
Zza przeciwległego węgła wyskoczył Eric. Schylił się i podniósł z ziemi pistolet, po który sięgał już mężczyzna. Brad zbliżył się, trzymając intruza na muszce.
- Magnum trzydzieści pięć-siedem - oznajmił Eric. - Nawet byś nie zipnął.
- Tak - powiedział cicho Brad. - Ludzie Michaelsona nie lubią się certolić.
- Dranie! Wykrwawię się tutaj na śmierć! Podobno jesteś gliną, McKenna. Lepiej odwieź mnie szybko do szpitala, bo poskarżę się na brutalność policji i narobię takiego rabanu, że będziecie mnie na kolanach przepraszać.
Brad przykucnął przy mężczyźnie i spojrzał na jego śniadą, ospowatą twarz. Wydało mu się, że zna skądś ten głos.
- Nie jestem gliną. Jestem kimś gorszym, Suarez, i ty o tym wiesz. Jestem z DEA. Agencji federalnej. I wiesz co? Uganiając się za taką jak ty szumowiną, straciliśmy ostatnio paru dobrych chłopaków. My nie musimy się z wami cackać tak jak biedna lokalna policja. Dla mnie może cię stoczyć gangrena.
- Znasz go? - spytał Eric.
Brad kiwnął głową, trzymając wciąż na muszce chuderlawego, ale niebezpiecznego mężczyznę leżącego na ziemi.
- Tommy Suarez. Zaszedł u Michaelsona tak wysoko, że ostatnio rzadko brudzi sobie ręce mokrą robotą. Ale podejrzewamy, że skoro osiągnął taką pozycję, musiał zabić wcześniej wielu ludzi. Wydawał mi rozkazy: gdzie odebrać forsę, dokąd pojechać, tego rodzaju polecenia. - Zawahał się. - Sukinsyn zabił mojego partnera.
I majstrował przy oknie sypialni, w której mogła teraz spać Wendy, dodał w duchu. Gdyby odszedł, tak jak zamierzał, Wendy byłaby tam teraz sama, niewinna, bezbronna. Bóg jeden wie, co mógłby zrobić jej Suarez, żeby wyciągnąć informacje o nim - albo żeby się zabawić.
Skierował lufę pistoletu w skroń Suareza.
- Ty! - pisnął Suarez. - Nie wolno ci tego robić! Jesteś...
- Kto jeszcze się tu kręci, Suarez? - warknął Brad.
- Nikt. Ty, krew mi leci z ręki. Rozwaliłeś mi ją na amen, skur...
- Chwileczkę! - Eric uśmiechnął się. W ciemnościach błysnęły bielą jego zęby. - Teraz moja kolej, Brad. Ja nie jestem z rządu. Mnie nie obowiązują skrupuły w postępowaniu z takimi typami. Słyszysz, Suarez? Nie jestem gliną ani agentem federalnym. Jestem Indianinem. I wiesz co, koleś? Nie cierpię gnojków, którzy sprzedają narkotyki naszym nastolatkom. Wiesz, ile przedawkowań mieliśmy tutaj zeszłego roku? Od kiedy twój przyjaciel Michaelson zrobił sobie z naszych bagien magazyn?
Suarez oblizał spierzchnięte wargi. Gdy Eric chwycił go za przód koszuli, bandyta spojrzał błagalnie na Brada.
- Powiedz mu, żeby mnie puścił. Powiedz temu Tańczącemu Deszczowi, żeby zabrał ode mnie łapy!
Eric roześmiał się z goryczą.
- Tańczący Deszcz, Siedzący Byk, tak, wiesz już, co cię czeka! - Brad nie wiedział, że Eric ma przy sobie nóż, dopóki ten nie przystawił lśniącego ostrza do krtani Suareza. - Pan McKenna zadał ci pytanie.
- Błagam! - zaskomlał Suarez. Bał się nawet przełknąć. - Błagam, powiedz mu, żeby zabrał ten nóż. On chce mnie zabić.
Brad dał Ericowi znak głową. Eric wsunął nóż w cholewę buta.
- Cholera - mruknął. - A już myślałem, że sprawdzę, czy szczur może przeżyć po oskalpowaniu.
- Kto wie, że tu jesteś? Jak tu trafiłeś? - spytał Brad. Suarez milczał. Brad zaklął pod nosem. - Pomóż mi, Suarez, zacznij mówić, bo odwrócę się plecami i pozwolę Tańczącemu Deszczowi poeksperymentować.
Bandyta nadal milczał. Rozmowny stał się dopiero, kiedy Eric ponownie wyciągnął nóż z cholewy. Nikt nie wie, gdzie jest; przypłynął tu z własnej inicjatywy. Siedział w chacie na bagnach, ale kręcili się tam dzisiaj przez cały dzień jacyś dwaj w ślizgaczu, chlali piwo i próbowali łapać ryby. Bał się podpłynąć bliżej, postanowił więc wybrać się na mały rekonesans.
- Nie zalewaj, Suarez, nie siedzisz tu sam.
- Jest ze mną Charlie Jenkins, ale dzisiaj miał ważną sprawę do załatwienia i się ulotnił. Przysięgam.
- Dobra, dobra. A więc siedzicie z Jenkinsem w chacie na Everglades. - To brzmiało nawet prawdopodobnie.
Charlie Jenkins pochodził z południowej Georgii i wychował się na bagnach Okefenokee. Umie dawać sobie radę w takich miejscach.
- W jakim celu was tu wydelegowano, chłopaki?
- Mamy szukać ciebie - odparł Suarez.
- I po co jeszcze?
- Michaelson wykorzystuje Everglades. Przecież o tym wiesz. Tam do diabła, wie połowa policji w tym stanie. - Wyszczerzył w uśmiechu pożółkłe od nikotyny zęby. - Wszyscy wiedzą. Tylko że Michaelson to cwana sztuka. Jego nie można złapać. Jest jak ten wąż.
- Kiedy przychodzi najbliższa dostawa? - spytał Brad.
- Nie wiem...
Eric dobył błyskawicznie noża i przystawił lśniące ostrze do gardła mężczyzny.
- Przysięgam, że nie wiem! Przysięgam! - wrzasnął Suarez, patrząc z przerażeniem w oczach na ostrze przy tętnicy szyjnej. - Charlie Jenkins będzie wiedział, jak wróci.
Brad dał Ericowi znak głową, że wierzy Suarezowi. Eric wycofał się, cichy jak noc.
- Muszę go aresztować i przekazać moim kolegom - powiedział Brad.
- Jak to, nie zabijemy go? - spytał Eric z udawanym zawodem.
Suarez zadrżał, a Brad z trudem stłumił uśmiech.
- Nie tym razem, Tonto. Przykro mi.
Na widok złowieszczego uśmiechu Erica Suarez znowu zaczął bełkotać:
- Przysięgam, wszystko wam powiedziałem. Nic więcej nie wiem, naprawdę.
- Chodźmy do Wendy... - zaczął Eric, ale w tym momencie w ciemnościach nocy huknął wystrzał.
- Ręce do góry. Jak najwyżej.
Wendy nie wytrzymała. Podkradła się cicho na tyły domu, ale potknęła się o coś w ciemnościach i niechcący nacisnęła na spust strzelby, którą ze sobą zabrała. Odrzut broni powalił ją na ziemię, na szczęście nie wypuściła strzelby z rąk; nadal do nich celowała.
- Wendy! - warknął Brad. - Mówiłem ci, cholera, żebyś siedziała w domu! I opuść tę lufę, jeszcze kogoś postrzelisz.
- Uprzedzałem cię, że z nią trudno dojść do ładu - przypomniał mu Eric.
- Martwiłam się, że tak długo nie wracacie.
- Ale kazałem ci zostać w środku...
- Mogliście mnie potrzebować.
- Ale nie potrzebujemy! Wszystko jest pod kontrolą.
A raczej było, przyznał w duchu Brad. Teraz znowu dygotał ze zdenerwowania. Może dobrze, że ukrył się właśnie tutaj. Suarez przeprowadzał po prostu nocne rozpoznanie. Natknąłby się przypadkowo na zupełnie nieprzygotowaną Wendy i skorzystał z okazji; mogłaby sobie krzyczeć do końca świata, nikt by jej nie usłyszał...
Suarez sapnął. Brad spojrzał na niego. Mężczyzna obserwował Wendy z pożądliwym błyskiem w oku.
- Wendy, wracaj w tej chwili do domu! - krzyknął Brad.
- Rozkazywać to możesz swojemu lokajowi, jeśli go masz - odparowała. - Wypchaj się...
- Przestańcie - wtrącił Eric. - Trzeba się zająć tym tutaj. Ma paskudnie przestrzeloną rękę, Brad.
- Postrzeliłeś go? - Wendy spojrzała na Brada oskarżycielsko.
- Tak, zrób mi o to awanturę - warknął. - Postrzeliłem go, zanim zdążył strzelić do mnie. Miałem czekać, aż mnie położy trupem?
Chciała podbiec do Suareza, ale Brad ją zatrzymał.
- To nie jest przyjemny widok. Odepchnęła jego ramię.
- Mówiłam ci, że byłam pielęgniarką. Nie takich rzeczy się napatrzyłam.
Ukucnęła i obejrzała rękę mężczyzny. Suarez dalej pożerał ją wzrokiem, a na koniec podziękował jej uprzejmie po hiszpańsku oraz angielsku i nazwał aniołem miłosierdzia.
Wendy spojrzała z wyrzutem na Brada.
- To poważna rana. Trzeba go odwieźć do szpitala. Nie powinieneś go tu tak długo trzymać.
- Jak długo?
- Dawno już słyszałam ten strzał.
Miał ochotę chwycić ją za ramiona i potrząsnąć. Nie zdawała sobie sprawy, że ta gnida może mieć kompanów ani że próbowała wleźć do jej sypialni...
- Nie odstawiaj mi tu dobrej samarytanki. Ten człowiek chciał wejść przez okno i cię zgwałcić. A kto wie, czy nie zamordować.
- Dajcie spokój, zróbcie sobie krótką przerwę, dobrze? - zaproponował Eric. - Wendy, ten gość to nie pan Rogers wpadający z sąsiedzką wizytą. Przekażmy go...
- Ja go odstawię, sam - oznajmił Brad.
Nie chciał zabierać Wendy, a Eric powinien zostać i ją chronić.
- Wszystko pięknie ładnie, ale wątpię, żebyś trafił gdziekolwiek po ciemku - zauważył Eric.
Ma rację, przyznał w duchu Brad.
- Może samochodem? Eric wzruszył ramionami.
- To też nie jest wyjście. Może zadzwoń do swojego szefa. Ja oddam tego typa w ręce policji plemiennej, a oni przekażą go twoim.
Brad kiwnął głową. Propozycja Erica ma ręce i nogi.
- Idę po bandaże - oznajmiła Wendy i ruszyła w stronę domu.
- Nie chcę zostawiać jej tu samej - powiedział Brad do Erica, kiedy znikła im z oczu.
- To może ja go najpierw odstawię, a ty tu zaczekasz.
Brad pokręcił głową.
- Muszę najpierw spytać Purdy’ego, co chce z nim zrobić.
- Ale chica. - Suarez oblizał się obleśnie.
- Stul dziób. - Brad wymierzył mu kopniaka i odwrócił się do Erica. - Nie chcę zostawiać jej tu samej, stary.
- To jedźmy wszyscy. Ja poprowadzę. Wendy usiądzie z przodu, a ty z naszym przyjacielem z tyłu.
Brad zastanowił się. Propozycja Erica wydawała się najlepszym rozwiązaniem.
- Dobrze - zadecydował.
Wendy wróciła z buteleczką spirytusu salicylowego i białymi bandażami. Uklękła przy Suarezie, oficjalnym tonem uprzedziła, że będzie piekło jak diabli, i wylała mu całą zawartość buteleczki na rękę. Bandyta zawył z bólu i chciał się wyrwać, ale Wendy nie dała się zaskoczyć. Wprawnie owinęła mu zranioną rękę czystym bandażem. Potem podała mu jakąś tabletkę i kazała ją połknąć.
- To percodan. Uśmierzy ból.
- Wynajmijmy mu jeszcze apartament w Baltimore - mruknął sarkastycznie Brad.
- To ty tak go urządziłeś.
- Tak. A on chciał mnie wyprawić na tamten świat.
- Odwozicie go do miasta we dwóch? - spytała Wendy, odgarniając z czoła niesforny kosmyk włosów.
- Nie, odwozimy go wszyscy troje - skorygował Brad.
Zrobiła wielkie oczy.
- Ja nie chcę jechać.
- Pojedziesz.
- Do diabła...
- Pojedziesz. - Zacisnął mocno zęby. Wypadki tego wieczoru tak wyprowadziły go z równowagi, że gotów był przerzucić sobie Wendy przez ramię i zanieść ją do samochodu. Kto to widział, żeby baba była taka uparta!
- Dobrze już, dobrze! - wtrącił Eric. - Wendy, zrozum człowieka. Martwi się o ciebie. Cieszę się, Brad, że służysz w siłach specjalnych, a nie w korpusie dyplomatycznym. A teraz jedźmy wreszcie z tym koksem!
- Jestem całym sercem za tym, Tańczący Deszczu - podchwycił Suarez. Oczy miał już maślane i wyglądał prawie do rzeczy.
Szybko działa ten percodan, pomyślał Brad.
- Jaki Tańczący Deszcz? - zdziwiła się Wendy, ale nikt nie raczył jej tego wyjaśnić.
- W drogę - zarządził Brad. - No, Suarez, wstawaj.
Brad trzymał pistolet, a więc Eric wyciągnął do Suareza rękę i ten podźwignął się z trudem z ziemi.
- Zaraz wracam - rzekła nagle Wendy i wbiegła z powrotem do domu. Wróciła z brązową skórzaną torebką przewieszoną przez ramię. Brad domyślał się, że zapakowała do niej zapas naboi do strzelby.
Suarez był przekonany, że chcą go utopić, kiedy kazali mu przejść po kamieniach przez kanał. Eric zademonstrował mu, jak to się robi, ale bandyta uznał go za indiańskiego boga i nadal się zapierał.
- Coś ty mu, u licha, dala? - zwrócił się Brad do Wendy.
- Mówiłam, percodan! - Przeszła sama po kamieniach. - Widzisz? Przysięgam, że woda nie sięga nawet do kostek.
Suarez dał się w końcu przekonać. Obejrzał się tęsknie na swoje wyciągnięte na brzeg canoe.
- Niepotrzebnie tu przypłynąłem. Trzeba mi było zastrzelić tych dwóch w śmigłowej łodzi i wypić ich piwo.
- Nie ma to jak być mądrym po szkodzie, co, Suarez? - Brad szturchnął więźnia lufą pistoletu. - Idziemy.
Suarez, wysoko unosząc nogi, przeszedł po kamieniach na drugi brzeg. W samochodzie Brad pomógł Wendy zająć miejsce z przodu, a potem wepchnął Suareza na tylną kanapę. Wendy podała Ericowi kluczyki.
Kiedy ruszyli, zapadła cisza. Eric włączył radio. Gdy z głośnika popłynęły latynoskie rytmy, Suarez zaczął śpiewać po hiszpańsku.
Brada coraz bardziej bolała głowa. Usiłował wypatrzyć jakieś punkty orientacyjne, ale w światłach małego samochodu nic takiego się nie pojawiało.
Droga samochodem trwała długo. Brad rozumiał teraz, dlaczego Wendy woli swój ślizgacz. Dopłynęliby nim do warsztatu Maca w niecałe czterdzieści pięć minut. Teraz czas wlókł się niemiłosiernie. Jechali tam ponad godzinę.
- Trzeba obudzić Maca - oświadczyła Wendy i wyskoczyła z wozu.
Eric zgasił radio.
- Muszę na stronę - oznajmił Suarez.
Eric i Brad wymienili rozdrażnione spojrzenia. Eric wysiadł zza kierownicy i otworzył drzwi. Brad wysiadł za Suarezem, trzymając go bez przerwy na muszce. Za dobrze znał tych ludzi, by im ufać.
Wzięli Suareza między siebie i zaprowadzili go w krzaki. Brad spojrzał w kierunku stacji benzynowej i zobaczył otwierające się drzwi kantorka. To znaczy, że Wendy udało się wyciągnąć z łóżka śpiącego na zapleczu Maca.
Oddał więc pistolet Ericowi, mówiąc:
- Nie spuszczaj go z oka.
- Jeśli kocha życie - powiedział Eric - nie wykręci nam żadnego numeru.
Biegnąc w kierunku kantorka, Brad uśmiechał się i kręcił głową. Suarez był najwyraźniej święcie przekonany, że Eric jest groźniejszy od wszystkich plemion indiańskich biorących udział w bitwie pod Little Bighorn razem wziętych.
- Pan wchodzi, panie McKenna - powiedział Mac, otwierając szklane drzwi. - Pan dzwoni, ile pan chce.
- Dzięki, Mac.
- Napijesz się herbatki albo czegoś, Wendy?
- Tak, chętnie herbaty - mruknęła Wendy. Brad zadzwonił do Purdy’ego, któremu spodobał się pomysł przekazania Suareza policji plemiennej. Jego ludzie odbiorą go przy wjeździe na bagna i zapoczątkują procedurę ekstradycji. Sam zamierzał przesłuchać Suareza natychmiast po udzieleniu mu pomocy medycznej.
Brad obejrzał się na Wendy.
- Nie... nie mogę jeszcze wracać.
Purdy był bystry, to Brad musiał mu przyznać.
- Martwisz się o tę swoją przyjaciółkę? Tę dziewczynę, u której się zatrzymałeś?
- Otóż to.
- No dobrze. Przekaż Suareza policji plemiennej i wracaj do niej. Zadzwoń do mnie jutro w południe. Może pora już podesłać ci tam jakieś wsparcie.
- Owszem, przydałoby się.
- Ale rozgrywaj to z głową, słyszysz? Siedząc tam, na miejscu, masz spory atut. Może uda nam się złowić coś jeszcze.
Rozłączyli się. Purdy’emu pilno było skontaktować się z policją plemienną.
- Załatwione? - spytał Mac.
- Tak, dzięki. Wielkie dzięki. Mac uśmiechnął się.
- Może herbatki?
- Nie, dziękuję. - Uścisnął dłoń Maca. Będzie musiał się jakoś odwdzięczyć staremu, mimo wszystko. Dzięki jego pomocy są z Wendy względnie bezpieczni.
Ruszył do drzwi. Wendy też podniosła się z krzesełka.
- Zostań tu - rzucił przez ramię Brad.
- Jak to...
- Proszę cię! Zostań z nim.
Spojrzała mu w oczy i choć wszystko się w niej buntowało, posłuchała. Została w kantorku.
Co to był za dzień! Tak starała się udawać, że w jej życiu nic się nie zmieniło. A tymczasem zmieniło się, i to wiele. W jej świat wkroczył Brad i zakochała się w nim.
Wkrótce przed warsztatem Maca zaparkował wóz policji plemiennej. Po krótkiej rozmowie z Bradem i Erikiem policjanci zabrali Suareza.
Brad otworzył drzwi kantorka i wyciągnął rękę.
- Wracamy do domu, Wendy. Tak, do domu - z nim.
Eric znowu prowadził. Wendy siedziała obok niego, milczący Brad z tyłu. Grało radio.
Zaparkowali na polance, zamknęli samochód i przeszli po kamieniach do domu.
- Musisz zorganizować Bradowi jakieś porządne buty - zauważył Eric. - W tych pantoflach ma bez przerwy mokre skarpetki.
- To buty twojego brata - powiedział Brad.
- Wiem, ale mój brat miał też buty z cholewami. Jemu teraz niepotrzebne, a na bagnach bez takich ani rusz.
Idąca przodem Wendy przekręciła klucz w zamku.
- Buty Leifa stoją w ściennej szafie. Weź je sobie. Dochodziła trzecia nad ranem. Brad zerknął na Erica, ciekaw, kiedy ten powie Wendy, co postanowili, czekając na policję plemienną.
Wendy weszła pierwsza i położyła torebkę na kuchennym blacie. Spojrzała na szwagra i kochanka, którego tak nie chciała stracić.
- Zjecie coś? - Patrzyli na nią z takim wyczekiwaniem, że przypominali jej dwa duże głodne psy.
- Tak! - odparł z przekonaniem Brad, przypominając sobie, że przez cały dzień właściwie nic treściwego nie jadł.
- Bardzo chętnie! - zawtórował mu Eric. Otworzyła lodówkę.
- Na przykład co?
Brad zażyczył sobie dwa z zapasu steków, które dzisiaj kupiła. Eric poprosił o to samo, ale z brokułami w sosie serowym. Brad zamówił jeszcze sałatkę, a Eric pieczone w mikrofali ziemniaki.
I tak, punktualnie o trzeciej nad ranem, przystąpili do przyrządzania posiłku.
Zjedli, pozmywali, a Eric wciąż nie zbierał się do wyjścia. Wendy popatrywała na niego z zaciekawieniem.
Wreszcie Brad odchrząknął.
- No to Eric bierze pierwszą wartę.
- Jaką pierwszą wartę?! - żachnęła się Wendy.
- No, ja nie śpię, a śpi Brad. Potem się zmienimy. Tak będzie bezpieczniej.
- Rozumiem. - Wendy odłożyła na blat ścierkę do naczyń i odwróciła się do nich plecami. - W takim razie dobranoc.
Wzięła prysznic, ubrała się w długą bawełnianą koszulę nocną i zniknęła w sypialni.
Nie mogła zasnąć. Słyszała, jak ktoś wszedł pod prysznic - przypuszczalnie Brad. Woda szumiała jakiś czas, potem zapadła cisza.
Po chwili rozległo się ciche pukanie. Do sypialni zajrzał Brad z mokrymi jeszcze włosami.
- Dobranoc - powiedział cicho i zamknął drzwi.
- Dobranoc! - zawołała za nim.
Opadła z powrotem na poduszkę, leżała tak przez jakiś czas, potem odrzuciła koc, podbiegła do drzwi i otworzyła je na oścież. Za progiem stał Brad.
Rzuciła mu się na szyję i oplotła nogami w pasie, on zaś objął ją i obsypał gorącymi pocałunkami. Trzymając ją tak, podszedł do łóżka. Runęli razem na pościel.
- Drzwi - szepnęła Wendy. - Nie jesteśmy sami. Brad wstał i zamknął drzwi. Kiedy do niej wrócił, była już rozebrana. I czekała na niego.
Obudziła się nazajutrz późno. Obok kamiennym snem spał Brad. Przez całą pierwszą połowę nocy nie zmrużył oka, potem, zmieniwszy Erica, czuwał, a teraz obrabiał zaległości po zarwanej nocy.
Wendy wzięła prysznic i ubrała się. Erica nie było w salonie, kiedy tam weszła. Wyjrzała przez okno i zobaczyła go na trawniku przed domem; siedział na gołej ziemi i pił kawę. Najwyraźniej nakarmił już Dzidzię; wielka kocica leżała obok niego zwinięta w kłębek jak słodki perski kotek.
Wendy obserwowała przez chwilę Erica, wspominając, co wygadywał poprzedniego wieczoru, zanim zaczęło się całe zamieszanie. Podpadł jej na całej linii!
Nalała w kuchni pełną szklankę mrożonej wody i wyszła z nią przed dom. Wiedziała z góry, że kogo jak kogo, ale jego cicho nie podejdzie.
I rzeczywiście - odwrócił się od razu i uśmiechnął na powitanie. Zbliżyła się do niego z podobnym uśmiechem i przykucnęła obok Dzidzi.
- Dobrze spałaś? - spytał niewinnie.
- Jak suseł - odparła słodko, a następnie wylała mu całą szklankę mrożonej wody na głowę.
Parsknął, zaklął i zerwał się na równe nogi.
- Za co, u licha, za co? - wrzasnął kompletnie zaskoczony.
- Dobrze wiesz, za co! Za wczorajsze!
Dzidzia wstała, przeciągnęła się i oddaliła, by poszukać spokoju i ciszy. Ociekający wodą Eric popatrzył na Wendy i parsknął śmiechem.
- No i jak widać, nic złego się nie stało.
- Eric! Jak mogłeś wygadywać o mnie takie rzeczy? Myślałam, że mam cię po swojej stronie.
- Oj, Wendy, Wendy... - Wyciągnął ręce, by ją uścisnąć.
- Eric! - Wendy zorientowała się, że chce ją tylko zmoczyć, odskoczyła więc i usiadła na trawie w bezpiecznej odległości.
Eric usiadł obok. Słońce stało już wysoko na niebie; szybko go osuszy.
- Bo ja jestem po twojej stronie - zapewnił ją.
- Więc jaki miałeś w tym cel? Brad prędzej czy później odejdzie. Wiemy to wszyscy.
- Wszyscy? - Eric uniósł pytająco brwi, a Wendy się zaczerwieniła. - Ach tak, rzeczywiście. Ty nie chcesz mieć do czynienia z agentem federalnym, dobrze mówię?
- Eric...
- Cokolwiek powiedziałem, nie zrobiłem tego w złej intencji. Odniosłem wrażenie, że nieźle się między wami układa.
- Eric...
- Słuchaj, Wendy, jesteście oboje dorośli i nikt nie będzie za was podejmował ważnych decyzji.
- No więc.
- Chciałem się tylko upewnić, czy gracie oboje w otwarte karty, nic więcej.
Wendy jęknęła.
- Jesteś niemożliwy! Eric uśmiechnął się i obejrzał przez ramię.
- O, nasz federalny już wstał. Przepraszam, idę dolać sobie kawy.
W drzwiach frontowych pojawił się Brad. Był bez koszuli, boso, w samych tylko dżinsach. Włosy miał w nieładzie i chociaż się ogolił, nadal wyglądał na niewyspanego i zdezorientowanego. Niósł kubek z parującą kawą.
Spotkał się z wracającym do domu Erikiem w połowie drogi, zamienił z nim kilka słów i podszedł do Wendy.
- Dzień dobry.
- Cześć.
Milczeli przez parę chwil. Brad upił łyk gorącej kawy zapatrzył się w przestrzeń. Dzidzia wróciła i położyła się przy swojej pani.
Brad otoczył Wendy ramieniem, a ona położyła mu dłoń na kolanie.
- Nic z tego nie było prawdą, jeśli chcesz wiedzieć. Spojrzał na nią, po jego wargach błąkał się enigmatyczny uśmiech.
- Z tego, co mówił Eric.
- Nie chcesz mieć dzieci? Spuściła oczy.
- Owszem, chcę. To akurat była prawda, ale cała reszta... absurd. Ani mi w głowie cię usidlać czy w cokolwiek wrabiać.
Odstawił kubek i wsunąwszy palce w jej włosy, pocałował czule.
- Naprawdę? - spytał cicho. Potrząsnęła głową.
- Nikogo nie wolno do niczego zmuszać. Nie potrafiłabym, po prostu nie i już. Mam nadzieję, że mi wierzysz.
Roześmiał się i mocniej przytulił ją do siebie.
- Wiem, że ty nikogo do niczego byś nie zmuszała. Czasami trudno nawet wydusić z ciebie opinię na jakiś temat.
- Co przez to rozumiesz?
- Na przykład nie chcesz ujawnić, co czujesz. Wendy drapała Dzidzię za uchem i patrzyła na rozlewisko.
- Powiem ci, co czuję - powiedziała cicho.
- Wiesz, że mi na tobie zależy. - Odwróciła głowę i spojrzała mu w oczy. - Wiesz, że przeraża mnie twoja praca, i wiesz dlaczego. Sam uprzedzałeś mnie na początku, żebym się nie angażowała. Pod tym względem nic się nie zmieniło. To... - Zawahała się.
- To się skończy. Ale chcę, żebyś był tu ze mną jak najdłużej. Nigdy nie będę żałowała tego okresu. Bo...
Chciała być otwarta i szczera, ale nie mogła mu powiedzieć, że się w nim zakochała. Wiedziała, że nie jest mu obojętna, ale miłość to coś zupełnie innego. I właśnie dlatego, że go kocha, pozwoli mu odejść. To, co powiedziała, było prawdą. Bała się go utracić... ale on już dawno wyłuszczył, co jest dla niego najważniejsze.
Wziął ją za rękę.
- Nie dokończyłaś...
Pokręciła głową i spojrzała na Dzidzię. Z tej niezręcznej sytuacji wybawił ją wracający Eric.
- Hej, Brad, miałeś chyba dzwonić w południe. Mamy akurat tyle czasu, żeby zdążyć do warsztatu.
- Tak - westchnął Brad, nie odrywając oczu od Wendy. - Lepiej ruszajmy.
Kiedy wstawał, by wrócić do domu po koszulę i buty, Wendy chwyciła go za rękę.
- Brad?
- Słucham?
- O ile się nie mylę, tymi „dwoma” łowiącymi ryby, pijącymi piwo i obserwującymi chatę na wyspie, o których wieczorem wspominał Suarez, byliście ty i Eric, tak? Brad zawahał się.
- Tak.
- A dzisiaj też macie to w planie?
- Wendy, to moja praca. Do chaty wróci prawdopodobnie Charlie Jenkins. Może mnie zaprowadzić do Michaelsona. - Podrapał się po głowie, potem wziął ją za ręce. - Chodź.
Podniosła na niego oczy.
- Dokąd?
Odetchnął głęboko.
- Nie mogę cię tu zostawić samej.
- Mamy jasny dzień. Potrafię się posługiwać strzelbą. Jest ze mną Dzidzia. Ludzie wolą nie wchodzić jej w drogę.
- Dzidzia to duży kot, ale Michaelson nie rusza się nigdzie bez dużych spluw. Znany jest z tego, że nie rozstaje się ze swoim M-16. Nalegam, żebyś zabrała się z nami.
Otwierała już usta, by zaprotestować.
- Proszę cię!
- No dobrze. - Podniosła się z ociąganiem. Nie chciała się z nim handryczyć.
Ruszyli ramię w ramię w stronę domu. Kiedy Brad ubierał się w łazience, Wendy zawołała do niego przez drzwi, żeby wziął sobie te buty z cholewami, o których mówili poprzedniego dnia.
- A gdzie są?
- W szafie.
Minęło pięć minut, a on jeszcze nie znalazł butów. Wendy weszła do łazienki, by mu w tym pomóc. Brad stał przed szafą i przeglądał wiszącą tam wciąż kolekcję ubrań Leifa.
- Naprawdę, Wendy, musisz się tego pozbyć - powiedział, kręcąc głową.
Przytaknęła, a po chwili znalazła pudełko z butami na samym dnie szafy.
- Powinieneś być mi wdzięczny, że zatrzymałam te rzeczy - powiedziała, wręczając mu buty. - Moje dżinsy raczej by na ciebie nie pasowały.
Uśmiechnął się, pochylił i musnął jej policzek palcami.
- Chodziłbym bez. Ale teraz na poważnie, mam nadzieję, że nie zamierzasz rozbierać do rosołu każdego nieszczęśnika, który rozbije się przy lądowaniu u twojego progu.
- A wiesz, że to jest nawet myśl - odparła słodko. Przyciągnął ją do siebie i pocałował. Potem usiadł na brzegu wanny i wzuł buty. Były trochę za ciasne, ale lepsze na bagna od sandałów. Spojrzał wyczekująco na Wendy.
- Koszulę też mi wybierzesz? Odwróciła się bez słowa i wyjęła z szafy czerwoną koszulę w kratę. Nawet nowa miłość nie potrafiła zatrzeć przeszłości. Wiedziała, że Brad ma rację, że już dawno powinna wyrzucić rzeczy Leifa albo oddać je komuś potrzebującemu. Jednak nie mogła się jakoś na to zdobyć.
- Dziękuję. - Brad wziął od niej koszulę, włożył ją, zapiął i upchnął w dżinsy.
Spuściła wzrok. Miała wrażenie, że zaciska się wokół nich jakaś pętla. Coś wisiało w powietrzu. Straci Brada - czuła to. A wtedy jej życie znowu wypełni pustka i będzie tak, jakby nic nigdy między nimi nie zaszło.
Nie, dziadek powiedział, że to ją wzbogaci.
Włożyła buty, pocałowała go jeszcze raz, odwróciła się i ruszyła do drzwi.
- Nie zapominaj, że masz zadzwonić do swojego szefa.
- Tak, pamiętam.
Pół godziny później byli już w warsztacie. Brad wszedł do kantorka, by zadzwonić do Purdy’ego. Eric gawędził z Macem przy dystrybutorach. Wendy została przy łodzi - nie miała dzisiaj ochoty z nikim rozmawiać.
Dzień był gorący i parny. Wsłuchana w nieustające bzyczenie hordy moskitów, uniosła włosy znad karku. Widziała przez szybę Brada. Wydawał jej się poważny, prawie obcy. Przygryzła wargi. W odróżnieniu od mężczyzny, którego kochała, ten Brad ją przerażał. Był teraz w pracy.
Odwróciła się i zaciskając bezwiednie pięści, ruszyła brzegiem kanału. Zatopiona w myślach, nie zdawała sobie nawet sprawy, jak daleko uszła. Nie zauważyła też samochodu jadącego powoli drogą, ani canoe, które sunęło za nią bezszelestnie. Niebezpieczeństwo wyczuła dopiero, kiedy było już za późno.
Coś za jej plecami przesłoniło słońce i rzuciło przed nią długi cień. Zaintrygowana zatrzymała się i odwróciła.
Stali przed nią dwaj mężczyźni. Jeden wysoki, szczupły, o wodnistych niebieskich oczach i stalowoszarych włosach, drugi młodszy, potężnie zbudowany, muskularny, o brązowych zimnych tęczówkach, z których wyzierała bezwzględność.
Wendy zamarła; każdym napiętym nerwem, każdym stężałym mięśniem wyczuwała śmiertelne zagrożenie. Utworzyła usta, ale krzyknąć już nie zdążyła.
Ten brązowooki chwycił ją jedną ręką za kark, a drugą wepchnął w usta jakąś szmatę tak głęboko, że zabrakło jej tchu. Dławiła się, nie mogła nawet odkaszlnąć. Szarpnęła się rozpaczliwie, ale mdląco-słodki zapach szmaty odbierał jej siły. Zakręciło jej się w głowie. Słońce, mężczyzna, niebo, świat... wszystko wokół wirowało.
W ostatnich przebłyskach gasnącej świadomości uzmysłowiła sobie, jakie głupstwo zrobiła. Skręciła, idąc brzegiem kanału. Eric nie był tak daleko, ale rozmawiał z Macem za porośniętym trawą wzgórkiem. Nie widział jej, a że nie była w stanie krzyknąć, usłyszeć jej też nie mógł.
Kontury świata rozmywały się szybko. Próbowała się wyrwać, uwolnić od trzymającej ją dłoni, ale ta była jak ze stali. Palce mężczyzny wbijały jej się w ciało i zaciskały coraz mocniej. Mobilizując resztkę sił, zdołała uwolnić prawą rękę i paznokciami zagiętych w szpony palców przeorała mu policzek.
Zaklął cicho. Unieruchomił jej ponownie rękę i wysyczał do ucha ostrzeżenie, ale nie oderwał zwilżonej szmaty od jej ust. Zewsząd otaczała ją lepka słodycz.
Nie poczuła już policzka, który jej wymierzył, bo traciła przytomność. Wirujący świat odpływał w mrok.
Wziął ją na ręce, odwrócił się i ruszył za starszym mężczyzną przez wysokie trawy w kierunku śmigłowej łodzi.
Brad odłożył powoli słuchawkę. I to w zasadzie był koniec - jeśli nie sprawy, to przynajmniej tej dziwnej idylli, jaką tu przeżył. Ten dzień zamierzał spędzić na przeczesywaniu bagien i rozglądaniu się za Jenkinsem i Michaelsonem.
Do wieczora ściągną tu posiłki; wyznaczy kilku ludzi do obserwacji chaty, resztę rozproszy po okolicy, by wypatrywali spodziewanej dostawy. Nie mieli jeszcze Michaelsona, ale teraz nie będzie go już szukał sam.
Pętla się zaciska - pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie wypłoszą stąd przestępcy.
Purdy zaparł się, że wsadzi Michaelsona za kratki. Liczył, że zeznania Brada jako naocznego świadka pomogą w uzyskaniu wyroku skazującego. A jeśli dobrze to rozegrają, przyłapią ptaszka na gorącym uczynku, z narkotykami pochodzącymi z Ameryki Południowej. Wielka maszyneria została puszczona w ruch. Brad zdawał sobie sprawę, że jest w niej teraz tylko małym trybikiem, i sam nie wiedział, czy odczuwać z tego powodu ulgę, czy głęboki smutek.
Nic już nie będzie tak, jak było. Nie będzie już miał okazji znaleźć się z Wendy sam na sam. Koniec z parą rozbitków w dziwnym, odizolowanym od świata raju.
Dzisiaj będzie zmuszony skorzystać z pomocy Erica, a nie chciał, by Wendy z nimi płynęła. To zbyt niebezpieczne. Nie miał pojęcia, że Suarez widział ich wczoraj na łodzi. Nawet jeśli nie zdołał podejść na tyle blisko, by go rozpoznać, to jednak ich widział. Dla Brada był to zły znak.
Postanowił, że Wendy spędzi ten dzień w wiosce z Williem i Mary. Z rodziną powinna być bezpieczna. Brad nie miał żadnych wątpliwości, że Willie wie, jak chronić swoich bliskich.
To prawie koniec. Nie mógł znieść tej myśli. Cholera, wiedział przecież, że nie ma prawa tknąć takiej kobiety jak Wendy. Oboje powiedzieli, że nie zależy im na związku. Oboje utrzymywali, że są dojrzałymi, dorosłymi ludźmi i wiedzą, co robią, nawiązując krótkotrwały romans.
Uprzedziła go, by zbytnio się nie angażował, on odwzajemnił się jej tym samym. No i teraz nadchodzi ten moment, kiedy trzeba będzie się rozstać...
A jego skręca z bólu, który trawi żołądek i... serce.
Nie jest jej obojętny, wiedział o tym. Ale wiedział również, że ona nie chce wiązać się na całe życie z mężczyzną, któremu śmierć wciąż zagląda w oczy. Zdecydowanie nie chce się z nim wiązać. Trudno. Tam gdzieś jest realny świat i on musi do niego powrócić. Ma swoją pracę i od początku wiedział, że albo ta praca, albo...
Małżeństwo...
Nigdy jedno i drugie. Tak, chciał się ożenić z Wendy. Chciał mieć ją przy sobie, budząc się co rano. Była promiennym aniołem i ani przez moment nie wątpił, że i za pięćdziesiąt lat będzie dla niego tak samo piękna. Chciał mieć ją przez jakiś czas tylko dla siebie, a potem mieć z nią dziecko, którego kiedyś pragnęła i z pewnością pragnie nadal.
Ale nie miał do tego prawa. Nie rzuci przecież swojej pracy - ktoś musi się tym zajmować, a on jest w tym dobry. Nie wolno mu też wymagać od Wendy, by przez niego cierpiała.
Może powinien jej wyznać szczerze, co do niej czuje. Powiedziała rano, że w ich życiu nic się nie zmieniło, ale przecież rozwinęło się między nimi uczucie. Mogła temu w przyszłości zaprzeczać, ale jej pocałunki mówiły same za siebie.
Zobaczył za szybą uśmiechającego się doń Erica i uświadomił sobie, że już od kilku długich minut stoi w drzwiach. To idiotyzm.
Idylla może się i skończyła, ale Michaelson jest wciąż na wolności. I trzeba go pojmać.
Przełknął z trudem przez ściśniętą krtań i wyszedł z kantorka. Eric przeprosił Maca i podszedł do Brada, patrząc na niego wyczekująco.
- Wieczorem dostanę wsparcie. Ale musimy działać dyskretnie, bo chcemy przyskrzynić Michaelsona z towarem. Teraz zasadzę się na Charliego Jenkinsa, wieczorem mam się tu spotkać z grupą. Wyznaczę paru do obserwacji chaty i - zawiesił na chwilę głos - paru do obserwacji domu Wendy. Purdy przyznał, że naraziliśmy ją na niebezpieczeństwo. Potrzebuje solidnej ochrony do czasu, kiedy będzie po wszystkim.
Brad nie musiał dodawać, że jest zbyt zaangażowany emocjonalnie, by wziąć to zadanie na siebie i efektywnie się z niego wywiązać. Stanowili z Erikiem dobraną parę, ale lepiej będzie, jeśli ochroną Wendy zajmą się inni, obcy jej ludzie.
- Nie miałbyś ochoty wrócić ze mną do tamtej chaty?
- Też pytanie - obruszył się Eric. - Tylko co z Wendy? Wiem, że nie chcesz zostawiać jej samej w domu, ale z nami też chyba nie powinna płynąć.
- Przyszło mi do głowy, żeby ją podrzucić do Williego. - Brad skrzywił się. - Nie będzie zachwycona, ale... - Zawiesił głos i wzruszył ramionami. - No, komu w drogę, temu czas.
Eric kiwnął głową, odwrócił się w stronę kanału i poszukał wzrokiem Wendy. Nagle niepokój zorał mu twarz głębokimi zmarszczkami.
- Nie widzę jej.
Brad spojrzał między dystrybutorami paliwa na drogę i zmartwiał. Przemknął nią właśnie jakiś samochód. Spojrzał w kierunku kanału. Niedawno, rozmawiając z Purdym, widział ją przez okno. Stała tam w słońcu, z rozpuszczonymi włosami, rękoma wepchniętymi w kieszenie dżinsów, przestępując z nogi na nogę, wyraźnie zniecierpliwiona czekaniem. Była tam dosłownie przed chwilą.
Jak na komendę zerwali się do biegu. Dopadli razem do porośniętego wysoką trawą brzegu kanału i nie zwalniając, skoczyli do wody. Brad, któremu serce podchodziło do gardła, modlił się, by jej tu nie było. Leżałaby z kulą w sercu, gdyby natknęła się na Michaelsona. Leżałaby z twarzą w błocie, gdyby ukąsił ją któryś z jadowitych bagiennych węży...
Nie, nie, Wendy nie spanikowałaby po ukąszeniu przez węża. Wezwałaby pomoc. Nie straciłaby głowy. To musiał być Michaelson...
Nie znaleźli jej w wodzie. Brada ściskało w piersiach, zatykało, z trudem chwytał powietrze. Eric patrzył na niego bez słowa tymi swoimi niesamowitymi zielonymi oczami, ale Brad wiedział, że pod tą nieruchomą maską rzeźbionego w brązie wojownika toczy się walka z pierwotnym, paraliżującym strachem.
- Spójrz na drogę.
Brad zobaczył ślady jej butów odciśnięte w ziemi; trop ciągnął się brzegiem kanału, urywał nagle, ziemia była tam zdeptana.
- Michaelson! - jęknął.
- Nie sądzę, żeby ją zabił - powiedział bezbarwnym głosem Eric.
Brad potrząsnął głową, by rozjaśnić myśli.
- Nie, potrzebna mu do czegoś, bo inaczej zabiłby ją cicho i szybko tam na miejscu.
Patrzył przez chwilę na Erica, potem w paru susach przebył wąski pas piasku oraz błota i dopadł do łodzi. Rozejrzał się gorączkowo i zobaczył to, czego szukał.
Na dnie łodzi, przy obudowie silnika, leżała przyciśnięta kamieniem kartka. Bradowi słowa rozmazywały się przed oczami. Zdenerwowany, wściekły, to zaciskał, to unosił powieki, ale w końcu pojął sens listu. Dał Ericowi znak głową.
- Zabrał ją do chaty.
- I chce, żebyś tam po nią przypłynął? Brad kiwnął głową.
- Mamy się tam stawić obaj. Napisał: „Weź Indianina”. Nikogo więcej, bo poderżnie jej gardło.
- Dlaczego akurat ja? - mruknął Eric. Bradowi wydawało się, że wie.
- Dostałem właśnie wiadomość, że ten jego samolot z towarem przyleciał, ale rozbił się na bagnach. Purdy jest zdania, że leży gdzieś tam w błocie, a Charlie Jenkins, chociaż pochodzi z moczarów Okenefokee w Georgii, jest za cienki w uszach, żeby połapać się w tutejszym labiryncie. Założę się, że Michaelson potrzebuje cię na przewodnika.
- A ciebie?
- Mnie chce zabić. Prosta sprawa, zalazłem mu za skórę i jestem do odstrzału.
Eric ściągnął brwi.
- A co z Wendy?
- Zachowa ją przy życiu, dopóki nie znajdziesz mu tej rozbitej maszyny. - Zawiesił głos i odetchnął głęboko. - A co potem? Cholera, diabli wiedzą. Może... może zażądać czegoś jeszcze. - Zaklął znowu.
Eric zwiesił głowę i bezsilnie zacisnął pięści.
Brad przyłapał się na tym, że modli się, zamiast myśleć - albo robić i jedno, i drugie. Wziął się w garść i zdusił emocje.
- Dzwonię jeszcze raz do Purdy’ego. Powinien już wiedzieć, że Michaelson ma Wendy. Może potrafi jakoś pomóc. Potem ruszamy do chaty. Można do niej dopłynąć z jakiejś innej strony?
- Idź dzwonić. Ja się zastanowię.
Brad pobiegł dzwonić do Purdy’ego. Szef będzie musiał puścić swoją maszynerię w ruch wcześniej, niż zamierzał.
Odłożywszy słuchawkę, zgrzytnął zębami i opowiedział Macowi, co się stało. Potem wrócił do Erica. Plan niósł w sobie spore ryzyko, ale dawał jakąś szansę, a gdyby z niego zrezygnowali, to i tak czekałaby ich śmierć. Zresztą innego sposobu nie było.
Wskoczył do łodzi.
- Chyba da się tam podpłynąć od tyłu - powiedział Eric, zapuszczając silnik. - Kiedy będziemy już blisko, zgaszę silnik i opłyniemy wysepkę na wiosłach. Będziemy musieli brodzić w błocie i uważać na grzęzawiska. Ale myślę, że zdołamy podejść do chaty od tyłu.
Brad zamknął oczy i zmówił szeptem modlitwę dziękczynną. Ich szanse nieco wzrosły.
- Wóz albo przewóz - mruknął.
Eric kiwnął głową. Spięci i milczący ruszyli z powrotem w dzikie głębie bagien.
Wendy ocknęła się ze wstrętnym posmakiem w ustach, przywodzącym na myśl mdlący zapach, który pozbawił ją przytomności. Strasznie bolała ją głowa.
Świat wirował wciąż w tak zawrotnym tempie, że nie wiedziała, czy siedzi, stoi, czy leży plackiem. Ręce też ją bolały, ale nie tak jak głowa, a wykręcone do tyłu ramiona zdrętwiały. Przez kilka długich minut żyła tylko tym bólem i drętwotą.
Potem otworzyła oczy i szybko je zamknęła. Zapanowała nad falą nudności i przełknęła z trudem. Spróbowała jeszcze raz otworzyć oczy.
Tym razem była już w stanie widzieć ostro. Nad sobą miała gołe deski przegniłego dachu. Leżała na wznak. Ręce ją bolały, bo miała je mocno związane w przegubach szorstkim postronkiem.
- Kochaś jakoś się nie śpieszy.
Na dźwięk tego głosu Wendy szybko zamknęła oczy, udając nieprzytomną. Kiedy dudnienie ciężkich kroków minęło jej głowę, uchyliła nieco powieki.
Obok przechodził mężczyzna, który tak brutalnie się z nią obszedł. Mężczyzna o brązowych oczach, który ją obezwładnił i odurzył chloroformem.
- Przypłynie, Jenkins. Ja ci to mówię. Przypłynie - rozległ się inny głos, bardzo łagodny, a przez to bardziej złowieszczy.
Wendy, aby przyjrzeć się temu człowiekowi, udała, że głowa przekrzywia się jej bezwładnie na bok.
Był to tamten siwowłosy typ o lodowatych oczach. Domyśliła się, że to Michaelson we własnej osobie. Siedział przy zbitym z nieheblowanych desek stole pośrodku małej chaty i wyglądał tu jak z zupełnie innej bajki.
Widziała jego eleganckie mokasyny z miękko wyprawionej skórki. Miał na sobie modny płócienny garnitur i był pod krawatem. Pośrodku bagien! Mówił spokojnie, ale najwyraźniej nie czuł się tu dobrze.
- Spokojna głowa, tylko go patrzeć. Ale nie rozumiem, na cholerę nam ten Indianin?
Powiedział to z charakterystycznym akcentem trzeci mężczyzna. Wendy uniosła powieki i spróbowała się rozejrzeć po małej chacie. Bała się otworzyć oczy, a wykonanie najmniejszego ruchu sprawiało jej trudność i ból.
Była to typowa chałupka weekendowego myśliwego, wzniesiona na łapu-capu przez jakiegoś cieślę partacza. Miała dwa okna, w kącie stała prycza, a pośrodku stół. Na jednym z parapetów, machając w powietrzu nogami, siedział śniady mężczyzna z jakąś ogromną giwerą na kolanach. Ten brązowooki, Jenkins, chodził tam i z powrotem nad głową Wendy. On był przynajmniej, jak na te okoliczności, stosowniej ubrany: w wojskowy mundur khaki. Przez ramię miał przewieszony karabin.
Wendy zacisnęła zęby, bała się, że zaraz dostanie dreszczy. Ci mężczyźni chcą ją zabić, zabić ich wszystkich. Groza sytuacji sprawiła, że na moment ogarnął ją lodowaty, paraliżujący strach. Omal nie krzyknęła.
Zdusiła ten krzyk w zarodku, jeszcze mocniej zaciskając zęby. Tak samo jak kiedyś Leif, wpadła w łapy zbirów. Ale Leif przynajmniej nie poddał się bez walki; jej zaś los nie dał takiej szansy. Próbowali wciągnąć Brada w pułapkę, ale była pewna, że on przejrzał ich zamiary. I napomykali coś o Ericu...
- Bez tego Indianina nie damy sobie rady - zauważył Jenkins.
Michaelson parsknął pogardliwie.
- Tak, bo ty okazałeś się do niczego! Jenkins doskoczył do stołu i rąbnął pięścią w blat.
- Co ty wiesz, baranie! Jestem dobrym tropicielem, cholernie dobrym. Gdyby nie ja, nie dostalibyście tej dziewczyny. To ja trafiłem po śladach Suareza do jej domu. To ja wywiedziałem się, że McKenna z nią kręci. Namierzyłem nawet tego cholernego Indianina, na którym tak wam teraz zależy. Ale posłuchaj mnie, i to uważnie. Te bagna to piekło na ziemi, rozumiesz? Twój samolot rozbił się w rejonie, gdzie roi się od węży, gdzie pełno bajor ruchomego piasku. Może go znaleźć tylko ktoś, kto zna te bagna jak własną kieszeń.
Michaelson wstał.
- Nie waż się nigdy mówić do mnie tym tonem, Jenkins. Nigdy. - Podszedł do okna i wyjrzał. - Jeśli Indianin nie przyjedzie, będziemy się musieli zdać na dziewczynę. - Wendy wyczuła na sobie jego wzrok.
- Mieszka tutaj. Zna się na rzeczy. Ciemnowłosy mężczyzna z akcentem zacmokał obleśnie.
- Na pewno zna się na rzeczy; I to bardzo dobrze.
- Zamknij się, Pedro - warknął Michaelson.
- Najpierw praca, potem przyjemność. Jak znajdziemy samolot, będziesz mógł ją sobie wziąć. Ale nie wcześniej, zrozumiano?
- Si! - powiedział Pedro. Wendy ścisnęło w dołku.
- Patrzcie! - zawołał nagle Jenkins. Podbiegł, chwycił ją za ramiona i poderwał do pozycji siedzącej.
- Obudziła się. Nie śpi, suka. Podsłuchiwała nas. Gdy nią potrząsnął, omal nie krzyknęła z bólu.
Otworzyła oczy i spojrzała na niego z furią. Jenkins roześmiał się.
- Pedro ma rację. Z nią nieźle można się zabawić.
- Zostaw ją - warknął Michaelson. - Mamy robotę.
- Cholera, siedzimy tu tak, czekamy... - mruknął z uśmiechem Jenkins.
Nachylił się, a Wendy poczuła jego smrodliwy oddech. Splunęła mu w twarz. Zaklął i wymierzył jej policzek.
- Zostaw ją, powiedziałem! - Michaelson podniósł wreszcie głos i wskazał na okno. - Masz McKennę za durnia? Ja nie. Tylko tego brakuje, żeby nas zaatakował, kiedy będziesz tam leżał ze ściągniętymi portkami, idioto! Zostaw ją.
Jenkins pchnął Wendy z powrotem na podłogę i otarł ślinę z twarzy.
- Będziesz musiała zaczekać, laluniu. Dobry w tym jestem. Zobaczysz.
- Co to? - zapytał nagle Latynos. Michaelson i Jenkins podeszli do okna. Wendy usłyszała krzyk ptaka - odległy i cichy, ale wyraźny, piękny.
- To McKenna! - mruknął zdziwiony Jenkins. - Lezie prosto na nas.
Wendy serce zabiło żywiej. Zebrała się w sobie i usiadła. Sznur wrzynał się jej w nadgarstki.
Co ten Brad wyprawia? Łzy napłynęły jej do oczu. Idzie po nią! No tak, ale to jego praca. Przyszedłby po nią, nawet gdyby jej nie znal. Czy nie wie...
- Jest sam - zauważył Jenkins. - Wziął ten cholerny ślizgacz i przypłynął tu. On nam niepotrzebny! Nam chodziło o tego Indianina.
Michaelson spojrzał na Wendy.
- Mamy jeszcze dziewczynę.
Wendy spojrzała mu w oczy. Musi zapanować nad paniką. Brad nie jest głupi. I nie jest sam. Trzeba zachować zimną krew.
Michaelson odwrócił się z powrotem do okna.
- Jak się zbliży, strzelaj - powiedział do Jenkinsa.
- Nie! - krzyknęła Wendy.
- Celuj w kolano. Niech go zaboli, niech pocierpi, zanim umrze. Niech się przekona, jaki los czeka szpiegów w moim obozie.
- Nie! - Wendy podźwignęła się na nogi - - Nie!.. Przysięgam, że jak go tkniecie, nie pomogę wam niczego znaleźć. Niech wasz towar gnije sobie gdzieś tam razem z pilotem...
- Mogę ją obłaskawić - zaoferował się Pedro. Zerknął jeszcze raz w okno, a potem podszedł i chwycił ją garścią za włosy. - Będzie pode mną jęczała i krzyczała, a potem zaprowadzi nas, gdzie tylko zechcemy, szefie.
Wendy szarpnęła głową i spojrzała na niego wyzywająco.
- Najpierw będziesz mnie musiał zabić, a martwa nigdzie was nie zaprowadzę.
- Odczep się od dziewczyny! - warknął Michaelson. - I nie zbliżaj się do niej, dopóki ci nie pozwolę! Ciebie też to dotyczy, Jenkins!
Jenkins obrócił się plecami do okna i obserwował Latynosa. Michaelson popatrzył groźnie na jednego, potem na drugiego i spojrzał w okno.
- Gdzie on przepadł?
- Kto? - spytał Jenkins.
- McKenna! Nie widzę go! - wrzasnął Michaelson. - Był i go nie ma! Zniknął!
- Musi tam być! - żachnął się Jenkins.
- Wiem, że musi - wściekał się Michaelson. - Jest tam, to jakaś sztuczka! Jakiś fortel!
Przez chwilę gapili się w okno w milczeniu. Potem Michaelson zaklął, z kieszeni na piersi wyciągnął pistolet i zdecydowanym krokiem podszedł do Wendy.
Zmusił ją, by stanęła przed nim, chwycił za kołnierz i przystawił lufę do policzka.
- Idziemy, mała. Tych dwóch chce cię żywą, a ja McKennę martwego. Ten sam rodzaj przyjemności, prawda? Ten sam rodzaj spełnienia.
Pchnął ją. Wendy jęknęła. Michaelson otworzył drzwi na oścież i prowadząc ją przed sobą, wyszedł na zewnątrz.
- McKenna! Pokaż się. - Lufa pistoletu wbijała się Wendy w szczękę. - Pokaż się, bo twoja przyjaciółeczka straci twarz. Masz dziesięć sekund. Liczę. Słyszysz, McKenna? Liczę.
Wendy skrzywiła się, bała się nawet oddychać. Czuła na skórze zimną, twardą lufę. Zamknęła oczy. Wyobraźnia podsuwała jej widok rozpryskującego się ciała.
- Liczę, McKenna, liczę! - powtórzył z furią Michaelson. - Do dziesięciu. Raz, McKenna. Dwa. Trzy, McKenna. Cztery. Pięć. Sześć...
- Stać!
Na ten okrzyk napór pistoletu na policzek Wendy zelżał. Ale osobą, która się tym razem pojawiła, nie był Brad; to był Eric.
Wyłonił się z zarośli na skraju wysepki i wyciągniętym krokiem ruszył w ich stronę.
- Chcę McKennę, chłopcze! - zawołał Michaelson. - Ty i twoja przyjaciółeczka udzielicie nam tylko paru wskazówek i możecie odejść.
Wendy przemknęło przez myśl, że zaraz zwariuje ze strachu. Michaelson nie odrywał pistoletu od jej twarzy, Erica mogą w każdej chwili zastrzelić, a Brad gdzieś przepadł.
- McKenna mnie wyrolował. Śmierdzący tchórz.
- Eric zatrzymał się i splunął w trawę. - Chowa się tu gdzieś. Daj mi szansę, złapię go.
Wendy skrzywiła się, kiedy Michaelson przesunął lufę pistoletu na jej skroń.
- Jeśli blefujesz, chłopcze, to nie chciałbym być w twojej skórze.
- On musi tu gdzieś być. Pomóż mi. Razem go dorwiemy.
Wendy wyczuła, że Michaelson się waha. Trwało to jednak tylko moment. Potem odjął pistolet od jej głowy i przystawił do kręgosłupa.
- Ruszaj, dziewczyno. Idź prosto na swojego indiańskiego przyjaciela. - Obejrzał się na dom.
- Jenkins! Pedro! Chodźcie tutaj!
Popchnął Wendy lufą. Ruszyła. Trawa z każdym krokiem stawała się coraz gęstsza, a grunt coraz bardziej się uginał. Chata stała na małym wzniesieniu. To były zdradliwe tereny. Buty tonęły w błocie.
Zbliżając się do Erica, patrzyła mu w oczy. Zielone i nieruchome, nie zdradzały żadnych emocji.
Gdzie, u licha, podział się Brad?
Michaelsona też to dręczyło.
- Jeśli to pułapka, to marny twój los, Indianinie. Jeden fałszywy ruch, a ona nie żyje. Będzie konała długo i w męczarniach. Przetrącę jej kręgosłup.
Wendy zadrżała. Czuła zimną lufę pistoletu wbijającą się jej w plecy na wysokości nasady kręgosłupa.
- To nie pułapka, przysięgam - zapewnił bandytę Eric. - Ten mięczak po prostu wziął nogi za pas.
Zostawił Wendy na pastwę losu. Jak go znajdę, będzie mój. Ja też potrafię zadawać powolną śmierć.
Michaelson odchrząknął, a Wendy patrzyła na Erica, modląc się o odwagę.
Błoto stawało się coraz głębsze. Leif uczył ją, by unikała takiego terenu, bo mogą na nim występować grzęzawisko. Nie powinni iść dalej. Każdy krok mógł się okazać tym fałszywym. Zatrzymała się.
- Chodź, Wendy! - zawołał Eric. - Musimy znaleźć tego sukinsyna! Wciągnął nas w swoje ciemne sprawki, a teraz zostawił na lodzie!
- Eric...
Patrzyła na niego, błagając wzrokiem o jakiś znak. Bezskutecznie.
Michaelson pchnął ją znowu lufą pistoletu.
- Głucha jesteś? Ruszaj. Ukatrupię tego szpiega.
- No chodź, Wendy! - ponaglił ją Eric. Ruszyła.
I nagle zdała sobie sprawę, że Jenkins i Pedro, choć Michaelson kazał im iść za sobą, chyba tego nie uczynili.
Michaelson mruknął coś pod nosem. Wendy, wyczuwając już wyraźnie pod podeszwami zasysającą siłę trzęsawiska, przypomniała sobie, że Michaelson ma na nogach eleganckie skórkowe mokasyny.
Z trudem wyciągnęła but z błota i zrobiła kolejny krok. Zachwiała się i omal nie runęła twarzą w dół. Próbowała znowu unieść nogę, ale nie była w stanie, ssanie było zbyt silne. Zapadła się głębiej.
Michaelson wpadł na nią od tyłu, pistolet wyleciał mu z ręki. Grunt pod nimi gulgotał. Wendy spojrzała pod nogi i dostrzegła, jak bagno połyka broń Michaelsona.
Ten znowu zaczął kląć. Nie skończył jeszcze, a bagno wokół nich się uniosło.
Nie, ono się nie podnosi, pomyślała bliska histerii Wendy. To my się zapadamy.
- Sukinsynu! - wrzasnął Michaelson pod adresem Erica, który stał spokojnie i patrzył na niego nieruchomym wzrokiem.
Błoto oblepiało ich i wciągało. Wendy uświadomiła sobie, że tkwi już w nim do połowy ud. W krtani wzbierał jej krzyk.
Kiedy go wydała, od strony chaty doleciał straszny wrzask bólu. Michaelson obejrzał się i chwycił ją kurczowo wpół.
- Ona idzie na dno ze mną! Sukinsyny! Idzie na dno ze mną!
Wendy krzyknęła z bólu i panicznego strachu. Michaelson wciągał ją za sobą w topiel coraz głębiej. Nie miał już pistoletu, ale miał ją. I nie widziała już dla siebie ratunku.
Odrzuciła w tył głowę i krzyknęła rozpaczliwie.
Brad usłyszał w chacie rozdzierający krzyk Wendy.
Dotąd wszystko szło jak w zegarku. Plan, który obmyślili z Erikiem, nie dawał stuprocentowej szansy, ale lepszego nie mieli. I dotąd był skuteczny.
Udało mu się dojść do samej chaty, a potem ukryć się za węgłem. Gdyby Michaelson, Jenkins albo Pedro tam zajrzeli, byłoby po nim, zanim zaczął.
Ale nie zajrzeli.
I tak jak zakładał Brad, Michaelsonowi puściły nerwy. Wyszedł z Wendy przed chatę. Potem nie potrafił się już skoncentrować. Brad zdawał sobie sprawę, że życie całej ich trójki zależy teraz od niego. Przywierając do ściany, powtarzał sobie, że jest dobrze wyszkolony do takich właśnie akcji i musi działać z zimną krwią i wyrachowaniem.
Takiego trudnego zadania jeszcze nie wykonywał.
Widząc, że Michaelson przystawił lufę do policzka Wendy, wszedł do chaty tymi samymi drzwiami, którymi przed chwilą wyszedł Michaelson z Wendy.
Jenkins i Pedro wyglądali przez okno. Jenkins zauważył Brada dopiero, kiedy ten ogłuszył Pedra kolbą karabinu.
Jenkins był dobrym przewodnikiem, ale ze względu na swą masę kiepskim bokserem. Za wolno się poruszał. Brad powalił go jednym ciosem w żołądek, poprawiając jeszcze uderzeniem kolbą karabinu w podbródek.
Pedro długo nie dojdzie do siebie. Jenkinsa, chociaż ten miał złamaną szczękę, wołał dla pewności związać paskiem. Jenkins był groźny, a ranny - jeszcze groźniejszy. Zupełnie jak zwierzę. Tam do diabła, przecież oni są zwierzętami.
Brad kończył właśnie z Jenkinsem, gdy Wendy krzyknęła.
Serce podeszło mu do gardła, wypadł z chaty i zobaczył Erica biegnącego co sił w nogach w kierunku trzęsawiska.
Szybko zrozumiał dlaczego.
Wendy rozegrała to jak prawdziwa aktorka. Eric obawiał się, że spanikuje, kiedy wyczuje pod nogami topiel, ale ona nie dała nic po sobie poznać i szła dalej. Do tego Michaelson zgubił pistolet. Miał jednak Wendy i trzymał ją kurczowo. Szamotał się przy tym rozpaczliwie, toteż oboje szybko zanurzali się coraz głębiej.
- Puść ją! - Brad nie poznał własnego głosu. - Puść ją! - wrzasnął jeszcze raz.
Musi działać logicznie, musi porozmawiać, powiedzieć Michaelsonowi, żeby się uspokoił, żeby się tak nie miotał.
- Puść ją! - wrzasnął po raz trzeci.
Eric był już przy czarnym bajorze. Położył się na brzuchu i wyciągnął do Wendy rękę.
Brad wbiegł w błoto; chwyciło go natychmiast za nogi, oblało, wciągnęło. Było jak diabelskie, żywe stworzenie.
Zignorował je. Tam jest Wendy, a Michaelson obejmuje ją za szyję. Czarna maź sięga jej już do piersi.
- Brad! - wyszeptała.
Była szara jak popiół, upaćkana w błocie, roztrzęsiona. Michaelson wciągał ją za sobą w grzęzawisko. Odpływała z tego świata, a jej oczy były nadal przepięknie srebrne i mówiły Bradowi, że go kocha.
Wydał z siebie ryk, którego nigdy u siebie nie słyszał. Było to właściwie dzikie wycie, szorstkie i bezwzględne jak sama przyroda. Chwycił Michaelsona za ręce i oderwał je od szyi Wendy.
- Ty sukinsynu! - syknął Michaelson. - Ty federalny sukinsynu, pójdziesz na dno ze mną.
Brad wyprowadził prawy prosty. Michaelsonowi głowa odleciała w tył. Brad odwrócił się, by popchnąć Wendy w kierunku Erika. Zanurzała się coraz głębiej, błoto sięgało już jej podbródka.
- Daj mi rękę! - krzyknął, sięgając w bezdenną topiel.
Znalazł jej dłoń. Klął i modlił się. Z odrażającym klaśnięciem błoto uwolniło rękę Wendy.
Eric już po nią sięgał; Brad obawiał się, że sam jej nie utrzyma, że mu się wyśliźnie. Ale palce Erica mocno zacisnęły się na nadgarstkach Wendy.
W samą porę. Brad zobaczył kątem oka, że Michaelson już doszedł do siebie i zaciska pięści, by zaatakować. Uchylił się, toteż pięść Michaelsona ledwie go musnęła. Brad uświadomił sobie, że się zapada. To błoto naprawdę żyje. Niczym czarny demon okleja, pieści jego ciało, wieszcząc śmierć.
- Idziesz ze mną, glino - oświadczył Michaelson i wybuchnął śmiechem.
Bradowi przemknęło przez myśl, że pewnie oszalał, ale z drugiej strony ktoś, kto tak jak Michaelson ma lód w żyłach, nie może być zupełnie normalny.
- Nie jestem gliną - powiedział Brad. - Jestem z DEA.
- Brad! - krzyknęła Wendy.
Obejrzał się i stwierdził z niewypowiedzianą ulgą, że Eric już ją wyciągnął z grzęzawiska. Była ubabrana od stóp do głów w czarnej mazi, ale wolna.
Za to on zapadł się już niemal po szyję.
- Brad! Daj mi rękę! - krzyczała Wendy, wlepiając w niego te swoje piękne srebrne oczy.
Włosy miała w błocie, ale oczy czyste.
- Nie, Wendy, nie chcę cię tu z powrotem wciągnąć...
- Daj jej rękę! - wrzasnął Eric.
Dopiero teraz Brad zauważył, że Eric leży za Wendy i trzyma ją za nogi.
- Brad! - wrzasnęła piskliwie.
- Do cholery, wiem, co robię! - krzyknął Eric. Brad stwierdził nagle, że opuściły go siły. Uniesienie rąk wydawało mu się nadludzkim wysiłkiem.
- Brad!
Jej krzyk dodał mu sił. Wyciągnął do niej rękę. Gdy chwyciła go za nadgarstek, Eric natężył się i pociągnął ją za nogi. Bradowi przemknęło przez myśl, że uczestniczy teraz w pojedynku na przeciąganie liny.
Bagno go wzywa...
I nagle dało za wygraną. Widząc ubłocone palce Wendy na przedramionach, uświadomił sobie, że pokonali ssącą siłę trzęsawiska, że jest ocalony.
Dał się słyszeć przeciągły, żałobny odgłos. To zaszlochało błoto. Potem pokryło się bąbelkami powietrza, zagulgotało, i był wolny.
Wylądował na Wendy i Ericu. Wszyscy troje wybuchnęli głośnym śmiechem.
- Sukinsyn! Ty zawszony su...
Michaelson nie dokończył. Zniknął z obrzydliwym klaśnięciem pod powierzchnią, po czym błoto zamknęło się nad jego głową.
Mało brakowało, a podzieliłbym jego los. Mało brakowało, żeby tak skończyła Wendy.
- Boże! - szepnęła.
Pocałował ją. Smakowała błotem. Puścił ją, a ona dalej się śmiała. I nagle wyczuł za plecami czyjąś obecność. Padł na nich dziwny cień.
Wendy, widząc niepokój w jego oczach, podniosła wzrok i zobaczyła przyglądającego się im nieznajomego. Był wysoki, szczupły, siwowłosy i patrzył na nich z rozbawieniem w niebieskich oczach.
- Purdy! - wykrztusił ze zdumieniem Brad.
- McKenna - warknął L. Davis Purdy, biorąc się pod boki - ja tu rwę włosy z głowy, ciągam po bagnach tego tutaj szacownego starszego dżentelmena... - urwał, pokazał kciukiem za siebie i Wendy dopiero teraz zauważyła stojącego tuż za nim Williego - a ty uprawiasz tu sobie zapasy w błocie z jego wnuczką?
- A to zadanie ci przydzielili, McKenna. - Zza Purdy’ego wysunął się teraz niższy od niego, rudowłosy, piegowaty mężczyzna, uśmiechnął się do Brada, puścił oko do Wendy.
- Ty też tutaj, Gary? - zdziwił się Brad. - Eric, Wendy, to pan L. Davis Purdy i Gary Hanshaw.
- Miło mi panią poznać, pani Hawk, i pana również, Ericu.
- Jak tu trafiliście? - spytał Brad.
- Twój znajomy z warsztatu, Mac, zawiózł nas do domu pani Hawk, gdzie zastaliśmy starszego pana Hawka. On nas tu przyprowadził - odparł z uśmiechem Purdy, potem wskazał ruchem głowy na trzęsawisko. - Michaelson?
Brad kiwnął głową.
- Może to i dobrze - mruknął Purdy i znowu się uśmiechnął. - Aleście się utytłali.
- To tak? A gdzie byliście wy, kiedy myśmy się tytłali?
Gary roześmiał się.
- Zajrzeliśmy do chaty. Pedro jakby się już budził, ale nigdzie się nie ruszy.
- Nie? - zapytał Brad.
- Stoi nad nim piękny wielki kot. Chciałem go zastrzelić, ale pan Hawk zapewnił mnie, że ta puma to godny zaufania i wierny zwierzak domowy.
- Dzidzia! - wykrzyknął Brad.
- No wiecie! - Purdy spojrzał na Gary’ego i pokręcił głową. - Zostawić chłopaka na tydzień w lesie samego i proszę. Uprawia zapasy w błocie. I myśli, że osiemdziesięciokilogramowa pantera to domowy kociak. Co się z nim porobiło?
Brad zerknął na Erica i roześmiali się obaj. Purdy odwrócił się i ruszył z powrotem do chaty.
- Musimy zabrać stamtąd parę drobiazgów, i wynocha stąd. A tobie, McKenna, przydałaby się solidna kąpiel.
Purdy kazał Gary’emu zostać z Hawkami i pomagać im, w czym tylko można. Brada zabierał ze sobą do chaty, zapewne po to, by w jego obecności wstępnie przesłuchać Jenkinsa i Pedra.
Gdy się rozstawali, Brad zauważył, że Wendy patrzy na niego smutnymi oczami, w których kręcą się łzy.
Jenkins i Pedro zeznawali chętnie, jeśli jednak chodzi o samolot, to niewiele potrafili powiedzieć. Michaelson wiedział tylko tyle, że maszyna z towarem rozbiła się przed dwoma dniami gdzieś na bagnach. Pilot nie nawiązał z nim łączności radiowej, a więc przypuszczalnie zginął. Jenkins narysował na ziemi prowizoryczną mapkę i zaznaczył miejsce, w którym jego zdaniem leży wrak. Potem poprosił o lekarza, który nastawiłby mu złamaną szczękę.
Jeden z ludzi Purdy’ego, dał mu proszek przeciwbólowy i udzielił pierwszej pomocy.
- Zaraz będzie tu helikopter i odstawi cię do Jackson - zapewnił Jenkinsa Purdy.
Skompletowawszy ze swoich ludzi grupę, która miała szukać na bagnach wraku samolotu, Purdy zwrócił się do Brada:
- No, stary, już po wszystkim. Wypełniłeś swoją misję. Teraz jesteś mi potrzebny w biurze. Napiszesz raport i złożysz zeznania. Wracamy.
Ponieważ stary dom Brada spłonął, agencja wynajęła mu nowe mieszkanie i nawet je wyposażyła w sprzęty najbardziej potrzebne w gospodarstwie domowym.
Ale było w nim pusto - cholernie pusto.
Brad usiadł na sofie i zamknął oczy. Jak będzie teraz wyglądało jego życie? Wykąpał się, przebrał, i co dalej?
Mógłby wrócić do biura, napisać raport, a potem uczcić z kolegami fakt wykonania trudnego zadania. Pójść do nocnego klubu przy plaży na parę drinków.
Mógłby poznać jakąś kobietę. Jakąś ładną, łatwą dziewczynę myślącą o swojej karierze, z którą spędziłby miło czas bez żadnych zobowiązań. Rano zjedliby śniadanie. Może nawet zapamiętaliby swoje imiona.
Ale nie, dzisiaj wieczorem nigdzie nie pójdzie, nawet na piwo z chłopakami. Nie chce mu się. To postanowienie wzięło jednak w łeb. W biurze dowiedział się, że Wendy jest przesłuchiwana przez prokuratora okręgowego. Pojechał do jego siedziby, ale Wendy już tam nie było. Przygnębiony wrócił do swojego pustego mieszkania. Wypił piwo, potem następne.
Potem podniósł słuchawkę, ale przypomniał sobie, że przecież Wendy nie ma w domu telefonu.
Nie zostawiła dla niego żadnej wiadomości. Nawet się nie pożegnała.
Wypił jeszcze jedno piwo. I jeszcze jedno. Około trzeciej nad ranem zasnął wreszcie z jej imieniem na ustach.
Wendy wróciła do pracy u Erica, ale nie mogła się skoncentrować. Któregoś dnia Eric wszedł do pokoju, wyjął jej z rąk książkę, którą czytała, i odwrócił właściwą stroną do góry. Potem usiadł naprzeciwko niej, zetknął palce czubkami i przyglądał się jej badawczo przez kilka chwil.
- Może pojechałabyś go odwiedzić w Lauderdale? - zasugerował w końcu.
Pokręciła głową.
- Gdyby chciał się ze mną zobaczyć, przyjechałby tu.
- Tobie wydaje się to logiczne. A jeśli on rozumuje tak samo? Że gdybyś chciała się z nim zobaczyć, przyjechałabyś do niego?
- Byłam tam na przesłuchaniu, a jego nie było.
- Miał pewnie milion spraw do załatwienia. Bądź rozsądna, Wendy. Coś ci powiem: w piątek jem kolację ze starymi znajomymi w Las Olas. Podwiozę cię do Brada.
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo to nie wypada. A zresztą po co? On nie zrezygnuje dla mnie ze swojej pracy i trybu życia.
Eric uśmiechnął się i wziął ją za rękę.
- Wendy, ludzie się zmieniają. Na przykład zakochują się i zmieniają priorytety.
- A kto mówi, że on się zakochał? - wyszeptała. Eric wzruszył ramionami.
- Ja ci to mówię. Życie jest jak rzeka, jak mawia Willie. Żeby je szczęśliwie przeżyć, trzeba iść za głosem serca.
- Zastanowię się - mruknęła.
W piątek rano zebrała się na odwagę. Wykąpała się, umyła włosy, zrobiła sobie manicure i pedicure i przygotowała jedwabną koktajlową suknię.
O czwartej po południu odwaga zaczęła ją opuszczać. No bo co mu powie? Może wskoczymy jeszcze raz do łóżka, Brad, jak za starych dobrych czasów? Cześć, Brad, przechodziłam tędy, no i pomyślałam sobie, że wpadnę?
A jeśli zastanie u niego jakąś kobietę?
Z tych rozważań wyrwał ją szum silnika. Z zaskoczeniem stwierdziła, że to Eric. Umawiali się, że podjedzie po nią dopiero o siódmej. Otworzyła mu drzwi.
- To do ciebie - powiedział Eric, wręczając jej plik listów. - Odebrałem na poczcie. A przy okazji chciałem się dowiedzieć, czy wytrwałaś w postanowieniu. Nadal jesteśmy umówieni?
- Sama nie wiem... - zaczęła Wendy.
- Wrócę za dwie godziny. - Pomachał jej i wyszedł.
Wróciła do kuchni i zaczęła przeglądać pocztę. Rachunki... reklamy... Serce zabiło jej żywiej na widok koperty z nadrukiem biura Brada.
Rozerwała ją niecierpliwie, ale czekał ją zawód. Było to oficjalne pismo z podziękowaniami za udzielenie gościny agentowi.
- A to sukinsyn! - zaklęła, po czym wybiegła na korytarz, wpadła do sypialni, rzuciła się na łóżko i rąbnęła pięścią w poduszkę.
I nagle uświadomiła sobie, że nie jest sama. Odwróciła głowę.
Stał dokładnie tam, gdzie widziała go w snach. W progu. I patrzył na nią. Tylko że był w granatowym garniturze.
Ależ jest przystojny. Dobrze mu w granacie. Biała koszula, gustowny krawat. Włosy zaczesane do tyłu. Oczy jakby trochę bardziej podkrążone, twarz jakby szczuplejsza.
Ale jest tu, stoi przed nią.
Automatycznie uniosła rękę do mokrych, nieuczesanych włosów, spojrzała na swój wystrzępiony szlafrok...
Jak mógł przyjść tutaj bez uprzedzenia i zaskoczyć ją nieprzygotowaną, w takim stanie?! Nie tak to widziała w snach. Ogarnął ją gniew, zerwała się z łóżka.
- Ty draniu! - wysyczała.
- Ja... eee... pukałem. Nie słyszałaś?
- Nie słyszałam? - Ruszyła na niego. - Wpuściłam cię pod mój dach, przewróciłam do góry nogami swój dom, swoje życie. Porwali mnie dilerzy narkotyków. I jak mi się za to odwdzięczyłeś? Powiedziałeś chociaż: do widzenia, Wendy, dziękuję, było miło? Nie! - Zabębniła pięściami w jego pierś. - Nie! Dostałam tylko z twojego wydziału list z podziękowaniami za udzielenie ci gościny!
- Wendy...
- Nienawidzę cię! Gardzę tobą. Jesteś bezwzględnym niewdzięcznikiem! - Uchylił się przed jej ciosem, chwycił ją za ramiona i przyciągnął do siebie.
- Wendy...
- Niech cię diabli porwą, McKenna!
Wziął ją na ręce. Odruchowo objęła go za szyję i spojrzała mu w oczy. Ruszył w stronę łóżka.
Serce jej płonęło, płonęło ciało. Dotykał jej, trzymał ją znowu w ramionach. I szedł w stronę łóżka.
Położył ją, pociągnął ostrożnie za pasek szlafroka i patrzył, jak się rozchyla. Na widok jej nagości wstrzymał oddech. Na szyi zaczęła mu pulsować żyła. Pochylił się i pocałował ją w brzuch. Zanurzył palce w jej włosy.
- Wybierałam się dzisiaj do ciebie - powiedziała cicho. - Miałam wszystko zaplanowane. Chciałam włożyć jedwabną suknię. Być piękna.
- Jesteś piękna - wyszeptał. - Przepiękna.
- Och, ty straszny, nieczuły draniu! Nienawidzę cię - wyszeptała Wendy.
Czuła, jak Brad muska wargami jej skórę. Potem wyprostował się i spojrzał jej w oczy.
- Wyjdziesz za mnie, Wendy? Otworzyła szeroko oczy.
- Słucham? Rozluźnił krawat.
- Dużo o tym rozmyślałem. Wiem, jakie masz zdanie na ten temat, ale wydaje mi się, że moglibyśmy dojść do kompromisu. Teraz życie o wiele więcej dla mnie znaczy. Nie zdawałem sobie sprawy, że aż tak je cenię, dopóki nie popróbowałem, jak to jest, kiedy się je z kimś dzieli. Kocham cię, Wendy. Nie zmienię siebie, swoich poglądów ani przekonań, ale kocham cię. I podejrzewam, że ty też mnie kochasz. Siedziałem przez te ostatnie tygodnie i gapiłem się na puste ściany. Tak bardzo cię pragnąłem. Miałem nadzieję, że może mi wybaczysz, że byłem, jaki byłem. Miałem nadzieję, że zadzwonisz...
- Ty też nie zadzwoniłeś! - wytknęła mu.
- Nie masz telefonu - przypomniał jej Brad. - Trzeba go będzie zainstalować.
- Jak to? - spytała ostrożnie. - Będziemy mieszkali... tutaj?
- Dojazd do pracy zabierze mi rano co najmniej godzinę, ale co tam. Kiedy pracowałem na Manhattanie, też jechałem godzinę metrem. Zostanę w DEA, ale kończę z pracą operacyjną. Chcę co wieczór wracać do domu, do domu tutaj, i spędzać z tobą każdą noc. Zamieszkamy w tym domu. Z telefonem.
- Z telefonem - powtórzyła Wendy.
Krawat Brada opadł na podłogę, za nim poleciały marynarka, kamizelka i koszula, ale Wendy patrzyła wciąż na niego osłupiała. Kiedy zdjął spodnie i buty, zadrżała. Położył się przy niej i pocałował ją gorąco, wodząc powoli dłonią po wszystkich jej krągłościach. Potem uniósł głowę i spojrzał prosto w jej srebrzyste oczy.
- A więc?
- Co „a więc”? - Myślami była gdzie indziej. O co mu chodzi?
- No, jaki jest werdykt? - Pocałował ją i znowu spojrzał w oczy. - Wyjdziesz za mnie?
- Tak! Tak, wyjdę.
- To się cieszę - rzekł z uśmiechem i wziął ją w ramiona. - Tak mi ciebie brakowało - wyszeptał. - Już nigdy cię nie opuszczę. Nigdy.
Wendy oplotła mu ramionami szyję.
- Kocham cię i już nigdy, przenigdy nie pozwolę ci odejść.
Brad mruknął coś jeszcze, ale ona już nie słuchała, słowa przestały się liczyć...
Leżeli jeszcze w łóżku wyczerpani i senni, kiedy Wendy usłyszała warkot silnika.
- O kurczę! - Wyskoczyła z łóżka i sięgnęła po szlafrok. - To Eric - rzuciła.
Brad uniósł brwi i podkładając ręce pod głowę, wyciągnął się wygodnie.
- Hej! - trąciła go w bok - ty też wstawaj! Roześmiał się, usiadł i wciągnął spodnie.
- On się od razu domyśli, co robiliśmy. Brad parsknął śmiechem.
- A myślisz, że po co chciałem cię zawieźć do miasta?
- Na kolację w doborowym towarzystwie! - skłamała obrażona Wendy.
Brad, wciąż się śmiejąc, przeszedł do salonu. Zawiązując szlafrok, Wendy usłyszała głosy rozmawiających mężczyzn. Poprawiła pośpiesznie włosy i weszła do pokoju. Brad otoczył ją ramieniem.
- On mówi, że to dla niego zaszczyt być mistrzem ceremonii na naszym ślubie. Jest przekonany, że Willie z radością zgodzi się poprowadzić cię do ołtarza, a jak już będziemy tu mieli telefon, to może się przełamie i też go sobie założy.
Wendy parsknęła śmiechem. Eric ucałował ją, podobnie rozbawiony.
- A nie mówiłem, Wendy? - szepnął jej do ucha. - Trzeba nam wszystkim iść za głosem serca. - Uścisnął ją. - Zaraz, może masz szampana?
Wendy miała szampana. Był ciepły, ale wrzucili sobie do kieliszków po parę kostek lodu, po czym Eric wzniósł toast.
Dwa miesiące później w miejscowym kościele Willie oddał Bradowi rękę Wendy. Miała na sobie jasnoszarą suknię podkreślającą srebro jej oczu.
Brad powiedział jej później, że była najpiękniejszą panną młodą, jaką w życiu widział.
- Naprawdę? - zapytała.
Opowiadał jej właśnie, jak bardzo podoba mu się jej suknia, co nie przeszkadzało mu dokładać wszelkich starań, by jak najszybciej ją z niej ściągnąć.
- Naprawdę.
- Tak się cieszę, że się pobraliśmy.
- Mhm, ja też - mruknął Brad z roztargnieniem. Suknia zapinana była z tyłu na milion małych haftek, a Wendy nie kiwnęła palcem, by mu pomóc w ich odpinaniu.
- Bo wydaje mi się, że będziemy mieli ślicznego, maleńkiego gościa - dokończyła z przesadną skromnością.
- No i dobrze - wycedził Brad przez zęby, doprowadzony już do szewskiej pasji labiryntem haftek tej przeklętej sukni.
Nagle palce mu znieruchomiały.
- Co?
- Kto wie, czy nie będzie to mały płowowłosy gość ze złotymi oczkami. - Głos nagle jej zadrżał. - Masz coś przeciwko temu?
- Czy mam coś przeciwko temu? - zapytał szeptem. - Ja... ja... Ależ skąd!
Zabrakło mu słów, by jej powiedzieć, jak ją kocha i w jaki zachwyt, w jaką euforię wprawiła go wiadomość, że w drodze jest dziecko - ich dziecko.
Pochylił się więc tylko i pocałował ją najgoręcej, jak potrafił.