Andre Norton
Księżyc trzech pierścieni
Tytuł oryginału: Moon of Three Rings
Przełożyła: Dorota Dziewońska
Dla Sylwii Cochran,
która była mistrzem dla wielu
“początkujących” pisarzy
Czymże jest kosmos? Czy to nieokiełznana przestrzeń, której człowiek nie jest w stanie poznać, choćby żył sto, tysiąc razy i uparcie krążył między systemem słonecznym a planetami, szukał, odkrywał, gonił wciąż za czymś nowym, co kryje się za następnym słońcem, następnym systemem? Takim poszukiwaczom dane jest zrozumieć, że nie należy odwracać się od wierzeń, lecz wręcz przeciwnie, być otwartym na wszelkie cuda, choćby wprawiały one w osłupienie wszystkich przywiązanych do jednej planety, którzy postępują utartymi szlakami i nie potrafią nawet odbierać sygnałów nadawanych przez własne zmysły.
Dla tych, którzy zapuszczają się w nieznane — Zwiadowców Centrali, odkrywców i w dużej mierze Wolnych Kupców, czerpiących zyski z handlu na obrzeżach Galaktyki — nie jest niczym dziwnym, że legendy i fantazje jednej planety w innym świecie mogą być piękną lub ponurą rzeczywistością. Każda katastrofa bowiem na jakiejś planecie pozostawia po sobie zarówno tajemnice, jak i odkrycia.
Może to wszystko brzmi zbyt pseudofilozoficznie jak na rozpoczęcie sprawozdania, ale nie potrafię wyrazić tego lepiej, gdyż nie przywykłem do pisania czegokolwiek poza raportami handlowymi dla Ligi Wolnych Kupców, zawierającymi czasami bardzo dziwne informacje. Kiedy człowiek próbuje zgłębić coś tajemniczego i niewiarygodnego, to porusza się jakby po omacku i potrzebuje wtedy jakiegoś wprowadzenia.
Zwiadowcy ze swoich wiecznych podróży w nowe światy przysyłają wiele dziwacznych raportów do Centrali. Nawet planety, z którymi ludziom udało się nawiązać kontakty, mogą posiadać własne tajemnice, mimo że zostały uznane za przyjacielskie bazy dla podróżujących statków i osadników.
Wolni Kupcy, żyjący z handlu różnymi towarami i w przeciwieństwie do Korporantów z wewnętrznych planet nie czerpiący zysków z żadnych monopoli, spotykają się czasem z rzeczami, o których nie wie nawet Centrala. Tak właśnie było na planecie Yiktor w czasie wpływu Księżyca Trzech Pierścieni. Któż więc mógłby lepiej napisać ten raport ode mnie, choć byłem tylko pomocnikiem magazyniera “Lydis”, ostatnią osobą na liście członków załogi.
Z racji swego stylu życia Wolni Kupcy z biegiem lat stali się niemal odrębną rasą w Galaktyce. Nie posiadają oni swego domu w świecie, a statki ich nie mają własnego portu, lecz wiecznie podróżują. Dla Wolnych Kupców statek jest jedyną planetą i na wszystko, co znajduje się poza nim, spoglądają jak na coś obcego. Nie są jednak ksenofobami, bo przecież z natury swej dążą do poznania i zaakceptowania otaczającej ich rzeczywistości.
Ludzie ci rodzą się, aby zostać kupcami, gdyż całe ich rodziny mieszkają na większych statkach. Dawno temu postanowiono, że takie rozwiązanie będzie lepsze niż przypadkowe i przejściowe związki w portach, co w rezultacie mogło prowadzić do utraty statków przez mężczyzn. Duże porty w przestrzeni kosmicznej to w zasadzie samowystarczalne miasta. Każde z nich działa jako ośrodek handlowy w sektorze, w którym przeprowadzane są poważne transakcje. Tam też Kupcy ze swymi rodzinami mogą wypoczywać w cieple domowego ogniska w przerwach między wyprawami.
“Lydis” była statkiem klasy D przeznaczonym do ryzykownych wypraw na obrzeża, dokąd zapuszczają się tylko mężczyźni bez żadnych zobowiązań. I ja, Krip Vorlund, cieszyłem się, że wreszcie wkroczę w świat handlu. Mój ojciec nie powrócił ze swojej ostatniej wyprawy, a matka, według zwyczaju Kupców, nim upłynęły dwa lata, wyszła ponownie za mąż i przeprowadziła się na inny statek wraz z nowym partnerem. Nie miałem więc nikogo, kto broniłby moich interesów podczas zapisów.
Naszym kapitanem był Urban Foss. któremu wróżono błyskotliwą karierę, choć był jeszcze młody i czasem popisywał się brawurą. Załoga najwidoczniej była z tego zadowolona, gdyż chciała mieć nad sobą przywódcę, który jednym ryzykownym posunięciem mógł sprawić, że jego podwładni staną się posiadaczami solidnych kont w centrum handlu. Magazynierem był Juhel Lidj i, choć nie był pobłażliwy, moja jedyna z nim kłótnia dotyczyła tego, że strzegł on zazdrośnie niektórych swoich tajemnic handlowych, mnie pozostawiając zaledwie domysły. Był to chyba najlepszy sposób szkolenia — utrzymywanie mnie w czujności, gdy byłem na służbie, i zmuszanie do myślenia, gdy nie pełniłem dyżuru.
Przed wylądowaniem na Yiktor odbyliśmy dwie pomyślne wyprawy, dzięki którym staliśmy się bardziej doświadczeni. Jednak Jednostka Wolnego Handlu musi być stale czujna. Po wylądowaniu, przed otwarciem włazów. Foss zmusił nas wszystkich do wysłuchania taśmy przestrzegającej przed wszelkimi niebezpieczeństwami tego świata.
Jedyny port, choć nie najlepszy — bo był to prawdziwie graniczny świat — leżał poza Yrjarem, a było to miasto tak odległe, jak to możliwe tylko na Yiktor, położone pośrodku rozległej krainy na północy. Z rozwagą zaplanowaliśmy nasze lądowanie w czasie trwania wielkiego jarmarku. Możliwe jest wówczas spotkanie kupców i mieszkańców z wszystkich zakątków planety, odbywające się co dwa lata planetarne pod koniec pory jesiennych żniw.
Podobnie jak targi w wielu innych światach, tak i to zgromadzenie ma religijne korzenie. W ten sposób obchodzono rocznicę dnia, w którym dawny bohater ludowy spotkał i pokonał jakiegoś demonicznego wroga, ratując tym samym swój lud, po czym zmarł od poniesionych ran i został z honorami pochowany. Mieszkańcy wciąż uroczyście czcili jego czyn, a towarzyszyły temu zabawy, w których lordowie rywalizowali ze sobą, kibicując swoim reprezentantom. Zwycięstwo w każdej konkurencji było nagradzane, a zawodnik i jego pan zyskiwali prestiż.
Rządy na Yiktor były na etapie feudalizmu. Kilka razy w historii królowie i zdobywcy jednoczyli całe kontynenty, lecz zazwyczaj takie imperia istniały tylko do końca ich życia. Czasami ziemie pozostawały zjednoczone nawet przez dwa pokolenia, lecz w końcu rozpadały się za sprawą waśni możnych panów. Taki scenariusz regularnie się powtarzał. Kapłani jednak kultywowali mgliste tradycje i opowieści o tym, że istniała dawna cywilizacja, której udało się osiągnąć większą stabilność i wyższy poziom wiedzy technicznej.
Nikt nie znał przyczyny stagnacji na obecnym etapie rozwoju. Nikt się tym także nie przejmował i nie przypuszczał, że może istnieć jakiś inny sposób życia. Przybyliśmy podczas jednego z okresów zamętu, gdy pół tuzina władców feudalnych zwalczało się nawzajem. Żaden władca nie miał poparcia, siły, szczęścia lub czegokolwiek, czym powinien dysponować przywódca, by przejąć władzę. Tak więc istniejąca równowaga sił wiecznie wisiała na włosku.
Dla nas, Kupców, oznaczało to blokadę umysłów i zamknięcie broni, choć było to uciążliwe i nieprzyjemne.
W historii Wolnego Handlu znane były obawy Kupców przed potęgą Patrolu i gniewem Władzy. Kupcy stosowali wówczas odpowiednie środki bezpieczeństwa, gdy przebywali na prymitywnych planetach. Mianowicie nie wolno było sprzedawać niektórych informacji technicznych. Nie podlegała też sprzedaży broń spoza danego świata ani wiedza ojej produkcji. Wszelka broń inna niż ogłuszacze składana była w zamkniętym sejfie i nie można jej było użyć, nim statek opuścił ów świat. Stosowano też blokadę umysłów, co zapobiegało wydobyciu od Kupców jakichkolwiek informacji dotyczących rozwiązań technicznych i broni.
Ktoś mógłby sądzić, iż Kupcy wystawiali się na łatwy łup każdego ambitniejszego władcy, który mimo wszystko zapragnąłby wydobyć z nich owe informacje. Jednak prawo handlowe całkowicie chroniło przybyszów przed niebezpieczeństwem, o ile przebywali w granicach ustalonych przez kapłanów w czasie pierwszego dnia targów.
Według niemal powszechnie przyjętego w Galaktyce zwyczaju, który pojawił się w sposób naturalny w każdym ze światów, gdzie od wieków istniały podobne zgromadzenia, teren jarmarku był obszarem neutralnym i świętym. Mogli się tam spotykać śmiertelni wrogowie i żaden nie miał prawa sięgnąć po broń. Przestępstwa i zbrodnie mogły być dokonywane wszędzie, ale kiedy zbrodniarz trafił na targ i przestrzegał tam prawa, nie podlegał pogoni ani karze dopóty, dopóki trwał jarmark. Taka impreza miała własne prawa i stróży porządku, a każde przestępstwo popełnione w czasie jej trwania było natychmiast karane. Z tego też względu w miejscu spotkań można było ostrożnie wybadać poglądy lordów na temat zakończenia waśni, a może nawet i zawrzeć nowe koalicje. Karą dla każdego, kto zakłócił spokój targów, było wyjęcie spod prawa, co równało się wyrokowi śmierci, a na przestępcę spadały udręki oraz cierpienia.
Tyle wiedzieliśmy wszyscy, ale czekaliśmy cierpliwie, słuchając powtarzającej wciąż te same fakty taśmy. Na Jednostce Handlu żadnego raportu nie uznaje się za niepotrzebny. Dlatego też Foss przystąpił po raz wtóry do omawiania obowiązków. Zakres naszych powinności zmieniał się w sposób rotacyjny między lądowaniami. Zawsze jedna osoba pilnowała statku, a reszta parami mogła w wolnym czasie zwiedzać teren. Od porannego gongu aż do wczesnego popołudnia mogliśmy zajmować się handlem i spotykać z miejscowymi kupcami. Foss był już wcześniej raz na Yiktor jako drugi kapitan “Coal Sack”, nim jeszcze dorobił się własnego statku, wyjął więc teraz swoje notatki, by odświeżyć pamięć. Na wszystkich Jednostkach Wolnego Handlu, chociaż magazynier dba o towar oraz interesy całego statku, każdy członek załogi powinien bacznie obserwować zwyczaje mieszkańców nowej planety, by odkryć możliwość popytu na nowe towary i tym samym przyczynić się do ogólnej pomyślności wyprawy. Zachęcano nas więc do zwiedzania parami targowisk, obserwowania lokalnych towarów i wyczuwania potrzeb mieszkańców, które moglibyśmy w przyszłości zaspokoić, oraz wyszukiwania do tej pory zaniedbanych dziedzin eksportu.
Lidj troszczył się o główny ładunek z Yrjar. Był to “młodzik”, gęsty sok wyciskany z liści niektórych roślin, prasowany potem w bloki. Bloki te łatwo było przechowywać w najniższej ładowni, gdy już opróżniliśmy ją z bel murano — połyskującego grubego jedwabiu, na który tkacze na Yiktor rzucali się pożądliwie, cierpliwie wysupłując z niego nici, które łączyli potem ze swym najlepszym materiałem. W ten sposób uzyskiwali dwukrotnie większą długość nowych tkanin. Czasami jakiś lord płacił całe sezonowe lenno za nie sfałszowaną tkaninę na długą pelerynę. Bloki młodzika, przeniesione w bazie sektora na inny statek, zazwyczaj kończyły się już w połowie drogi przez Galaktykę, gdzie przerabiano je na wino, o którym Zakatianie mówili, że zwiększa ich potencjał umysłowy i leczy kilka chorób owej starej rasy jaszczurczej. Swoją drogą nie rozumiem, czemu Zakatianin miałby wzmacniać swój potencjał umysłowy — oni już i tak mają niezłą przewagę nad ludźmi w tej dziedzinie!
Młodzik nie stanowił jednak całego ładunku i do nas należało zapełnienie reszty ładowni. Domysły nie zawsze się sprawdzały. Czasami to, co nam wydawało się cenne, okazywało się niepotrzebnym ciężarem, który trzeba było wyrzucić w przestrzeń kosmiczną. Jednak podejmowanie ryzyka w przeszłości często się opłacało, byliśmy więc pewni, że i tym razem wszystkim nam przyniesie to korzyści.
Każdy Kupiec, któremu już raz się powiodło, miał większe szansę na awans i nadzieję, że już niedługo będzie mógł wystąpić o umowę własności i większy udział w zyskach z wyprawy. Trzeba było zawsze mieć oczy otwarte, dobrą pamięć do faktów zarejestrowanych podczas wcześniejszych wypraw i chyba posiadać coś, co starsi nazywali smykałką i co było naturalnym darem, którego nie można się nauczyć, choćby się bardzo uparcie tego pragnęło.
Oczywiście, zawsze istniały łatwe, niezawodne możliwości — nowy materiał, cenny klejnot — to, co przyciąga wzrok. Tylko że były one zazwyczaj zauważane przez każdego. Nie ulegało wątpliwości, że magazynier zauważał je przy pierwszym spotkaniu Kupców. Od takich transakcji zależała atrakcyjność danej planety dla Kupców spoza ich świata. Transakcje były więc publicznie ogłaszane.
Były też artykuły nabywane z nadzieją na korzystną ich sprzedaż przy odrobinie szczęścia. Najczęściej był to mało znany produkt, który przyniósł na targ jakiś miejscowy kupiec — małe przedmioty, które w innym świecie mogły przynieść wielkie zyski — lekkie, łatwe do transportowania, można je było sprzedać nawet za tysiąckroć wyższą cenę dyletantom na zatłoczonych planetach wewnętrznych, którzy wciąż szukają czegoś nowego, czym można by zadziwić sąsiadów.
Foss odniósł sukces podczas swojej drugiej wyprawy. Powiodło mu się wówczas z dywanami Ispan, arcydziełami tkactwa i barwy, które można zawinąć w paczuszkę nie dłuższą niż ludzkie przedramię, a po rozwinięciu pokrywają one jedwabistym splendorem wielką podłogę i zachwycają oglądających bogactwem barw. Mój bezpośredni zwierzchnik, Lidj, odkrył Crontax dlalho — niepozorny pomarszczony owoc, którego uprawa przyniosła planecie Lidze duże zyski, a Lidjowi dała prawo do powtórnego kontraktu. Oczywiście, nie można liczyć na wielkie szczęście już na początku kariery. Jednak sądzę, że wszyscy mają skrytą nadzieję, iż sukces można osiągnąć niespodziewanie.
Pierwszego dnia poszedłem z Lidjem i kapitanem na otwarcie targów. Odbywało się ono w Wielkiej Hali na polu poza murami Yrjaru. Chociaż większość budynków na Yiktor była ponura i ciemna, gdyż w każdej chwili mogły służyć jako fortyfikacje, to Wielka Hala, jako miejsce nie zagrożone niebezpieczeństwem najazdu, zdecydowanie odbiegała od tego schematu. Ściany Wielkiej Hali zbudowane były z kamienia, ale tylko częściowo. Wewnątrz, niemal na całej szerokości, rozciągała się wolna przestrzeń, którą naruszały tylko kolumny podtrzymujące stromy dach. Z murów wystawały okapy chroniące przed opadami, ale jarmark i tak odbywał się w porze suchej, gdy zazwyczaj bywa pogodnie. Całe wnętrze wypełnione było światłem, co rzadko można było spotkać w jakimkolwiek innym budynku na Yiktor.
Byliśmy jedyną Jednostką Wolnego Handlu w porcie. Stal tam, co prawda, koncesjonowany statek pod banderą Korporantów, lecz przewoził on w ramach umowy handlowej konkretny ładunek, o którym nie dyskutowaliśmy. Tym razem, między przybyszami z przestrzeni kosmicznej panowała zgoda i nie trzeba było prowadzić ostrych negocjacji. Nasi kapitanowie i magazynierzy zgodnie dzielili wysokie krzesła starszych Kupców. Cała nasza reszta, nic nie znaczący Kupcy, nie zajmowała tak wysokich i wygodnych miejsc.
W tutejszej hierarchii byliśmy równi zwykłym handlarzom i zgodnie z przyjętymi zasadami musieliśmy stać w zewnętrznych przejściach. Każdy z nas dzierżył dumnie tabliczkę do liczenia. Pełniły one podwójną funkcję: pozwalały wejść do środka wraz z naszymi zwierzchnikami oraz wywoływały wśród ludności wrażenie, że obcy nie należą do nader bystrych, skoro potrzebują takich pomocy. Oczywiście, jest to zawsze dobry początek korzystnych transakcji. Tak więc kucaliśmy u stóp platformy z wysokimi krzesłami i ostentacyjnie robiliśmy notatki o wszystkich prezentowanych i zachwalanych towarach.
Widzieliśmy futra z północy, o odcieniu głębokiej czerwieni, w których — podczas demonstracji — przebłyskiwały strużki złotawego światła. Tkaniny prezentowano w dużych ilościach, rozciągając je na małych półkach, które rozkładali czeladnicy. Pokazywano także wiele wyrobów metalowych, głównie broń. Miecze i włócznie zdają się prymitywnym uzbrojeniem znanym w całej Galaktyce, jednak aktualnie prezentowane z pewnością wykonane były przez mistrzów znających swoje rzemiosło. Była tam kolczuga, hełmy, niektóre zakończone miniaturowymi sylwetkami bestii lub ptaków, a także tarczami. Na koniec zaprezentowano strzelanie do celu z nowego typu kuszy, a sądząc z poruszenia, jakie wywołała demonstracja, musiało być to najnowsze osiągnięcie techniczne na tej planecie.
Wystawa broni i rynsztunku, stanowiąca istotną część lokalnego targu, nie interesowała nas zbytnio. Czasami ktoś z nas wybierał miecz czy sztylet, by sprzedać go później jakiemuś kolekcjonerowi. Były to jednak drobne prywatne transakcje.
To była długa sesja. Yiktorianie zrobili przerwę dopiero na posiłek, kręcąc się wokół pojemników z gorzkim piwem i tzw. “szybkim daniem” z pasty owocowo—mięsnej wciśniętej między płaskie placki zbożowe. Gdy opuszczaliśmy salę, już zmierzchało. Zwyczajowo kapitan Foss i Lidj musieli pójść na oficjalny bankiet wydawany przez organizatorów targów, a my wracaliśmy na swoje statki. Młodszy przedstawiciel statku Korporacji, który dzielił ze mną niewygodne miejsce, przeciągnął się i wyszczerzył zęby w uśmiechu, zamykając swoją tabliczkę.
— No, to już wszystko szczęśliwie mamy za sobą — odezwał się. — Jesteś już wolny?
Zazwyczaj Wolni Kupcy i Korporanci nie okazują chęci do zacieśniania bliższych więzów. W naszej wspólnej przeszłości było wiele zadrażnień, lecz obecnie sytuacja uległa poprawie. Liga zajmuje silną pozycję, a przywódcy Korporacji nie próbują torpedować działań Kupca, który może liczyć na poparcie Ligi. W dawnych czasach Jednostka Wolnego Handlu złożona z jednego statku nie miała szans odparcia ataku Korporantów. Uprzedzenia i wspomnienia z owych dni wciąż jednak nas dzieliły. Bez jakiejkolwiek serdeczności, ale grzecznie odpowiedziałem:
— Jeszcze nie. Aż do raportu końcowego.
— My tak samo. — Jeśli nawet wyczuł chłód w moim głosie, nie okazał tego. Poczekał, aż złożę tabliczkę, co robiłem bardzo powoli, by pozwolić mu odejść, lecz on nie skorzystał z okazji. — Jestem Gauk Slafid.
— Krip Vorlund — odparłem, idąc obok niego z niechęcią. Przy wyjściu tłoczyli się już miejscowi handlarze i rzemieślnicy. Jak na rozsądnych przybyszów przystało, nie wchodziliśmy w tłum. Zauważyłem, że Slafid spojrzał na moją odznakę, więc odpłaciłem mu tym samym. Pracował w ładowni, lecz jego krążek miał dwa paski, a mój tylko jeden. Korporanci awansowali wolniej niż my, jednak prawdopodobnie awans przynosił im większe zyski.
Nie można z wyglądu ocenić wieku planetarnego osób. które większość życia spędzają w kosmosie. Często nie potrafimy określić nawet własnego wieku. Pomyślałem jednak, że Gauk Slafid chyba jest trochę starszy ode mnie.
— Znalazłeś już swój towar? — To było pytanie według mnie zbyt nietaktowne nawet jak na Korporanta, choć oni niemal z definicji uważani są za aroganckich. Gdy jednak na niego spojrzałem, zrozumiałem, że on naprawdę nie zdawał sobie sprawy, iż to jedno z tych pytań, których się nie zadaje, chyba że krewnemu lub bardzo bliskiemu przyjacielowi. Może słyszał o zwyczajach Wolnych Kupców i wykorzystując tę powierzchowną wiedzę, próbował nawiązać rozmowę.
— Nie możemy jeszcze wychodzić. — Nie było sensu obrażać się za to niewinne pytanie, choć zadane nietaktownie. Kontakty z obcymi uczą skrywania urazy, a Korporanci w przeszłości byli bardziej obcy dla ludzi mojego pokroju niż wiele nieludzkich społeczeństw.
Może rozumiał moje rozterki, bo nie podtrzymywał tematu. Gdy doszliśmy do zatłoczonej bocznej ulicy, skinął ręką w stronę jaskrawych flag i proporców z wywijasami lokalnego pisma znakowego, które ogłaszały imprezy rozrywkowe zarówno całkiem niewinne, jak i te graniczące z rozpustą. Skoro na targach spotykali się sprzedawcy i handlarze, kapłani i poważane ogólnie osoby, było to także skupisko tych, którzy zarabiają na życie, oferując podniety dla ducha i ciała.
— Dużo tu do zobaczenia… czy musisz być w nocy na statku? — W jego pytaniu był jakiś ton wyższości, a przecież nic nas nie łączyło, zachowywałem więc dystans.
— Chyba tak. Ale jeszcze nie losowaliśmy przydziału wart.
Znowu się uśmiechnął, unosząc dłoń do czoła w geście przypominającym salutowanie.
— Życzę więc powodzenia. My już losowaliśmy i tę noc mam wolną. Jeśli i tobie się uda. odszukaj mnie. — Ponownie wykonał ten swój gest, tym razem wskazując proporzec na końcu szeregu. Nie był on tak jaskrawy jak wszystkie inne; tylko on jeden miał dziwny odcień szarości złamanej różem. Gdy się nań raz spojrzało, wzrok uparcie powracał mimo pozornie bardziej nęcących wokół barw.
— To coś specjalnego — ciągnął Slafid — jeśli lubisz pokazy zwierząt.
Pokazy zwierząt? Po raz drugi wprawił mnie w zakłopotanie. W moich wyobrażeniach Korporant miał całkiem inne gusta, jeśli chodzi o rozrywkę — coś bliższego skomplikowanym, niemal dekadenckim przyjemnościom z planet wewnętrznych.
Wtedy odezwała się we mnie podejrzliwość. Zacząłem się zastanawiać, czy Gauk Slafid nie posłużył się psychopolacją. Bezbłędnie wybrał taką formę rozrywki, która natychmiast by mnie wciągnęła. Pozwoliłem sobie na delikatną penetrację myśli, nie w celach inwazji, oczywiście — to ostatnia rzecz, jaką mógłbym zrobić — lecz, by dyskretnie wybadać obecność psychopola. Niczego jednak nie wyczułem, więc zawstydziłem się swoich podejrzeń.
— Jeśli szczęście mi dopisze — odpowiedziałem — zrobię, jak radzisz.
Wtedy zatrzymał go ktoś z załogi z insygniami ich statku. Slafid jeszcze raz wykonał w moją stronę znajomy gest i odszedł ze swym przyjacielem. Stałem jeszcze przez chwilę, przyglądając się temu niemal przesadnie skromnemu proporczykowi, usiłując zrozumieć, dlaczego tak uparcie przyciąga on wzrok. Kupcy powinni wiedzieć takie rzeczy — to ważne. Czy tylko na mnie tak działa, czy również na innych? Uzyskanie odpowiedzi stało się tak ważne, że postanowiłem przyprowadzić tu kogoś, by to sprawdzić.
Miałem szczęście, bo wylosowałem przepustkę na tę noc. Załoga “Lydis” była tak nieliczna, że tylko czworo z nas mogło opuścić statek. Trudno jest czwórce, zobowiązanej do chodzenia parami, zorganizować wspólny czas, gdy każdy ma własne zainteresowania. Pozycja młodszych na statku sprawiła, że wychodziłem z drugim inżynierem, Grissem Sharvanem. Cóż, potrzebowałem towarzysza, by wypróbować na nim działanie proporca, i los właśnie podarował mi Grissa. Jest on Kupcem z dziada pradziada, jak my wszyscy. Jednak jego największą miłością jest statek i nie wierzę, by kiedykolwiek, chyba że tego od niego wyraźnie żądano, dokonywał jakichś transakcji handlowych. Na szczęście pamiętałem, że niedaleko pokazu zwierząt powiewał transparent o barwie głębokiej purpury, oznaczający wystawę oręża i wykorzystałem to, by zaciągnąć tam Grissa. Griss jest hazardzistą, ale hazard to kolejna rzecz zabroniona w obcych portach. Taka słabość, podobnie jak pijaństwo, narkotyki i podrywanie córek gospodarzy, może prowadzić do różnych kłopotów, co oznacza narażanie statku. Wobec tego pokusy owych rozrywek są w nas na jakiś czas blokowane i wszyscy, na trzeźwo, zgadzamy się, że jest to słuszne.
Przy końcu ulicy, teraz oświetlonej latarniami, tak barwnymi jak transparenty ponad nimi, a przy tym zdobionymi rysunkami, przez które przebijało światło, pokazałem Grissowi proporce. Różowoszara flaga wciąż powiewała na wietrze, a latarnia była srebrnym globem, bez żadnych wzorów zakłócających jej perłowy połysk.
Griss popatrzył we wskazanym przeze mnie kierunku.
— Co to jest?
— Słyszałem, że pokaz zwierząt — odpowiedziałem. Można by przypuszczać, że Wolni Kupcy, żyjący głównie w przestrzeni kosmicznej, raczej nie interesują się zwierzętami. Kiedyś wszystkie statki przewoziły zwierzęta z rodziny kotów dla ochrony ładunku przed różnymi szkodnikami. Przez wieki zwierzęta te były integralną częścią załogi. Było ich jednak coraz mniej. Nie pamiętaliśmy już, skąd one pochodziły, więc nie mogliśmy zdobyć nowych osobników do odnowienia gatunku. Pozostało ich jeszcze kilka i te były przechowywane w kwaterze głównej, obsypywane nagrodami, chronione, aby gatunek mógł się odrodzić. Wszyscy próbowaliśmy od czasu do czasu zastąpić koty różnymi innymi drapieżnikami z odwiedzanych światów. Jeden czy dwa gatunki zwierząt być może przystosowałyby się do życia na statku, lecz większość nie potrafiła znosić trudów długich wypraw.
Może to tęsknota za zwierzętami tak silnie nas pcha ku obcym stworzeniom. Nie wiedziałem, co Griss o tym sądzi, ale czułem, że muszę odwiedzić pawilon widoczny za księżycową lampą. Gnss przystał na moja propozycję i poszliśmy razem.
Nagle usłyszeliśmy tępy, ciężki dźwięk gongu. Rozmowy, śmiechy, śpiewy — wszystko to ucichło, a tłum złożył należny hołd świątyni. Cisza nie trwała jednak długo, bo choć jarmark był świętem religijnym, z upływem lat ten aspekt coraz bardziej tracił na znaczeniu.
Doszliśmy pod różowoszary proporzec, prosto w światło księżycowej lampy. Spodziewałem się ujrzeć jakieś rysunki zwierząt przyciągające publiczność, a był tam tylko płócienny ekran z gęstwą znaków tubylczego języka i ponad drzwiami dziwna maska ni to zwierzęcia, ni to ptaka, czegoś, co zdaje się posiadać cechy obu gatunków.
— A to co?! — Griss wydał krótki okrzyk.
Jego żywe zaciekawienie trochę mnie zaskoczyło. Takie spojrzenie widywałem u niego tylko wtedy, gdy miał do czynienia z nową skomplikowaną maszyną.
— To prawdziwe znalezisko.
Znalezisko? Pomyślałem o jakimś szczęśliwym towarze handlowym.
— Prawdziwa osobliwość — poprawił się, jakby przejrzał moje myśli — to jest pokaz Thassów.
Podobnie jak kapitan Foss, był on już na Yiktor wcześniej. Potrafiłem tylko powtórzyć:
— Thassów?
Myślałem, że gruntownie przestudiowałem zawartość kaset na temat Yiktor, ale to słowo nic mi nie mówiło.
— Chodźmy! — Griss pociągnął mnie w kierunku szczupłego Yiktorianina w srebrzystej tunice i wysokich czerwonych butach, który pobierał opłatę za wstęp. Człowiek ten podniósł wzrok i wtedy doznałem szoku.
Otaczał nas tłum urodzonych i wychowanych na Yiktor ludzi, którzy tylko nieznacznie różnili się od mojego gatunku, ale ten młodzian w jasnym odzieniu wydawał się w tym świecie jeszcze bardziej obcy niż my.
Sprawiał wrażenie bardzo delikatnego, zupełnie jakby wiatr targający transparentem ponad nami mógł go w jednej chwili porwać w górę. Skórę miał zdumiewająco gładką, bez jakichkolwiek śladów zarostu, i niezwykle jasną, jakby zupełnie bez pigmentu. Wyglądałby bardziej ludzko, gdyby nie ogromne ciemne oczy. Jego srebrzystobiałe brwi wyginały się na skroniach tak wysoko w górę, że aż łączyły się z włosami.
Starałem się nie przyglądać mu zbyt nachalnie, gdy Griss wręczał opłatę i ów człowiek odsłaniał wejście, by wpuścić nas do namiotu.
Wewnątrz nie było żadnych siedzeń, tylko kilka szerokich platform na podwyższeniu w końcu namiotu, które łatwo można było rozmontować. Naprzeciwko znajdowała się duża scena, jeszcze pusta, udekorowana draperiami o tych samych różowoszarych barwach co proporzec. Ze słupa, pośrodku namiotu, zwisał rząd księżycowych latarni. Całość była skromna, lecz elegancka i nie kojarzyła mi się z pokazem zwierząt.
Przybyliśmy w samą porę — właśnie kurtyna w tyle sceny uniosła się i wyszedł treser, by przywitać licznie zgromadzoną publiczność. Mimo późnej pory przyszło również wiele dzieci.
Mistrz? Nie, osoba, która się pojawiła, choć odziana w tunikę, bryczesy i wysokie buty, podobne do tych u biletera, najwyraźniej była kobietą. Jej tunika nie zapinała się pod samą szyję, lecz z tyłu głowy i tworzyła rodzaj wachlarza ze sztywnego materiału, połyskującego drobnymi iskierkami rubinowego światła, który współgrał z kolorem butów, i szerokiego paska. Miała też na sobie krótką, dopasowaną kamizelkę z tego samego czerwonozłotego futra, które tego ranka widziałem na wystawie w Wielkiej Hali.
Nie trzymała w ręce żadnego bata, jak czyni to większość pogromców dzikich bestii, lecz tylko cienką srebrną różdżkę, która nie stanowiła żadnej obrony. Różdżka harmonizowała z barwą włosów kobiety, które zaczesane do góry, tworzyły stożek o rubinowym połysku. W trójkątnej przestrzeni, między długimi wygiętymi brwiami a środkiem linii włosów, nad czołem, spoczywała misterna arabeska ze srebra i rubinów, która zdawała się przyczepiona do skóry, bo nie poruszała się przy żadnym ruchu głową. Była w tej kobiecie jakaś pewność siebie, przekonanie cechujące mistrzów.
Usłyszałem, jak Griss gwałtownie wciągnął powietrze.
— Księżycowa Śpiewaczka! — W jego okrzyku zabrzmiała nuta przerażenia, uczucia bardzo rzadko spotykanego wśród Kupców. Chciałem poprosić go o wyjaśnienie, ale stojąca na platformie kobieta właśnie w tej chwili skinęła różdżką i wszelkie rozmowy ucichły. Publiczność okazywała jej większy respekt niż tłum na zewnątrz wobec świątyni.
— Freesha i Freesh — jej głos był niski, brzmiał jak śpiewne zawodzenie i sprawiał, że usłyszawszy pierwsze słowo, chciało się słuchać dalej — bądźcie łaskawi dla mojego małego ludku, który pragnie tylko was rozbawić. — Podeszła do końca platformy i wykonała kolejny gest różdżką. Draperia uniosła się na tyle wysoko, by umożliwić wejście na scenę sześciu małym futerkowym stworzeniom. Ich futra, choć krótkowłose, były gęste, puszyste i oślepiająco białe. Zwierzęta wbiegły na tylnych łapach, trzymając w przednich kończynach, opartych na brzuchach, małe bębenki w kolorze rubinu. Łapy zwierzątek były podobne do naszych ludzkich dłoni, ale palce miały bardziej długie i szczupłe. Z ich okrągłych głów wystawały nagie, ostro zakończone uszy. Jak u ich mistrzyni oczy tych stworzeń wydawały się zbyt wielkie w stosunku do okrągłych pyszczków z szerokimi nosami. Każde zwierzę miało gęsty, jedwabisty ogon.
Zwierzęta przemaszerowały jedno za drugim na przeciwną stronę sceny i kucnęły za bębenkami, na których położyły swoje długopalce kończyny. Ich pani musiała dać im jakiś znak, którego nie zauważyłem, bo zwierzęta zaczęły dźwięcznie wystukiwać rytm.
Kurtyna ponownie uniosła się i na scenę wyszła następna grupa “aktorów”. Ci byli więksi od doboszy i poruszali się nieco wolniej. Ciała zwierząt były ciężkie, a mimo to maszerowały równo w takt bębnów. Futra miały ciemnobrązową barwę, a olbrzymie, długie uszy i wąskie odstające ryjki sprawiały, że zwierzęta te wyglądały obco i groteskowo. Zaczęły kiwać rytmicznie głowami, potrząsając przy tym ryjkami.
Po chwili jednak okazało się, że miały one służyć tylko jako wierzchowce dla następnej grupy. Jeźdźcy trzymali wysoko małe głowy jasnokremowej barwy, z dużymi pierścieniami ciemniejszego futra wokół oczu, co nadawało ich pyszczkom wyraz zdziwienia. Podobnie jak dobosze, jeźdźcy używali przednich łap — jak my dłoni — często chwytali kremowobrązowe ogony i unosili ich końce.
Wierzchowce o sterczących nosach i ich pręgowani jeźdźcy przemaszerowali dumnie ku przodowi sceny. I wtedy zaczęła się prawdziwa magia. Widziałem już wiele pokazów zwierząt w różnych światach, ale żaden nie był podobny do tego. Nie było tu strzelania z bata, żadnych głośnych rozkazów wykrzykiwanych przez treserkę. Zwierzęta zachowywały się tak, jakby wykonywały nie jakieś wyuczone sztuczki, lecz raczej jakby odprawiały własną ceremonię z dala od wzroku innych przedstawicieli swojego gatunku. Publiczność siedziała cicho, nie słychać było nic prócz rytmów wybijanych przez owłosionych muzykantów i dziwnych okrzyków wydawanych chwilami przez aktorów. Ryjkowate zwierzęta i ich jeźdźcy to był dopiero początek. Byłem zbyt oszołomiony, by policzyć wszystkie akty. Gdy jednak w końcu zeszli ze sceny, odprowadzani gromkimi brawami, których zdawali się nie słyszeć, pomyślałem, że widzieliśmy co najmniej dziesięć różnych gatunków.
Treserka jeszcze raz wyszła na środek sceny i pozdrowiła nas różdżką.
— Mój ludek jest zmęczony. Jeśli sprawili wam przyjemność, Freesh, Freesha, jest to dla nich wystarczającą nagrodą. Jutro wystąpią znowu.
Spojrzałem na Grissa.
— Jeszcze nigdy nie… — zacząłem, gdy nagle poczułem na ramieniu dotyk i odwróciłem głowę. Ujrzałem młodzieńca, który wcześniej pilnował wejścia.
— Szlachetni Homo — mówił językiem basie, a nie mową Yrjaru — czy nie chcielibyście przyjrzeć się bliżej naszym maleństwom?
Nie miałem pojęcia, czemu właśnie do nas skierowano takie zaproszenie, ale była to propozycja nie do odrzucenia. Nagle zaszczepiona w nas ostrożność odezwała się we mnie ostrzegawczo i zawahałem się. Popatrzyłem na Grissa. Ponieważ wiedział coś o tych Thassach (kimkolwiek lub czymkolwiek mogli być), pozostawiłem jemu podjęcie decyzji.
Pozostawiliśmy za sobą niechętnie wychodzący tłum i ruszyliśmy za naszym przewodnikiem. Gdy znaleźliśmy się już za kurtyną, owionęły nas dziwne zapachy zwierząt, ale czystych i zadbanych, zapachy wyściółek i nie znanej nam żywności. Przestrzeń przed nami była ze trzy razy większa od powierzchni namiotu.
Ogromny obszar przedzielony był drewnianymi przegrodami, wzdłuż których stały wozy transportowe, jakich używa się zwykłe do przewożenia towarów. Zobaczyliśmy tam rząd przywiązanych, ciężkich zwierząt pociągowych, kasów, z których większość leżała spokojnie, przeżuwając pożywienie. Klatki ustawione w szeregu przypominały miasto z wąskimi uliczkami. Na końcu najwęższej alejki stała kobieta. Kobieta czy dziewczyna — nie potrafiłem określić jej wieku. Wymyślne ułożenie włosów, ozdoba na czole i pewność siebie dodawały jej lat, ale gdy przyjrzałem się jej z bliska, odniosłem inne wrażenie.
Wciąż trzymała w ręce srebrną różdżkę, przesuwając jaw przód i w tył między jasnymi niczym alabaster palcami, jakby szukała w niej oparcia. Właściwie nie wiem, skąd ta myśl przyszła mi do głowy, bo przecież nic innego w jej wyglądzie czy zachowaniu nie było takiego, co wskazywało, aby kiedykolwiek czuła onieśmielenie czy niepewność.
— Witam, Szlachetni Homo. — Jej basie brzmiał tak nisko jak rodzimy język, którego używała na scenie. — Jestem Maelen.
— Krip Vorlund.
— Griss Sharvan.
— Jesteście z “Lydis”. — Nie było to pytanie, lecz wyraźne stwierdzenie. Kiwnęliśmy głowami. — Malez — odezwała się do młodzieńca — może Szlachetni Homo zechcą zjeść z nami kolację?
Chłopak nie odpowiedział, lecz odszedł szybko w jedną z alejek między klatkami w stronę ogrodzenia, na prawo od uwiązanych zwierząt. Maelen chwilę się nam przyglądała, a potem skierowała różdżkę w stronę Grissa.
— Ty już coś o nas słyszałeś — tu przesunęła swoje narzędzie w moją stronę — ale ty nie. Grissie Sharvan. co o nas słyszałeś? I nie przemilczaj złego, jeśli jest coś takiego.
Griss był ciemno opalony jak my wszyscy, którzy mieszkamy w kosmosie. Przy jasnej cerze tych ludzi wydawał się niemal czarny. Na smagłej cerze zauważyłem jednak rumieniec.
— Thassowie to Księżycowi Śpiewacy — powiedział.
Uśmiechnęła się.
— Niezupełnie, Szlachetny Homo. Tylko niektórzy korzystają z mocy Księżyca.
— Ale ty do nich należysz.
Milczała. Po uśmiechu nie było już śladu. Po chwili odpowiedziała:
— To prawda, skoro już to wiesz, Kupcze…
— Thassowie należą do różnych gatunków i rodzajów. Nikt na Yiktor, może prócz nich samych, nie wie, skąd i kiedy przybyli. Byli tu wcześniej niż możni panowie i świątynie.
Maelen przytaknęła.
— Prawda. Co jeszcze?
— Reszta to plotki. O mocach dobrych i złych, jakich nie posiada ludzkość. Możecie przekląć człowieka i cały jego klan… — Zawahał się.
— Przesądy? — spytała. — Jest przecież tak wiele sposobów, by zniszczyć ludzkie życie. Szlachetny Homo, a każda plotka ma dwa oblicza, prawdę i fałsz. Trzeba jej wysłuchać i odnosić się do niej z dystansem. Nie sądzę jednak, by jakakolwiek obecnie żyjąca na tym świecie istota mogła nas obwiniać o złą wolę. To prawda, że jesteśmy starym ludem, który pragnie żyć po swojemu, nikomu nie zawadzając. A co sądzisz o naszych maleństwach? — Nagle zwróciła się do mnie.
— Nigdy nie widziałem czegoś takiego, w żadnym świecie.
— Myślisz, że inne światy przyjęłyby ich?
— Czy chcielibyście z waszym pokazem wyruszyć w kosmos? Myślę, że byłoby to ryzykowne, Szlachetna Fem. Transport zwierząt, które wymagają zróżnicowanego pokarmu, szczególnej opieki… niektóre gatunki w ogóle nie mogą się przystosować do lotów kosmicznych. Istnieje metoda zamrażania zwierząt między lądowaniami, ale to stanowi dla nich duże ryzyko, gdyż mogą wówczas umrzeć. Sądzę, Szlachetna Fem, że to wymaga poważnego przemyślenia i może specjalnie skonstruowanego i wyposażonego statku, który by…
— Kosztował fortunę — zakończyła za mnie. — Tak, tyle marzeń rozbija się o pieniądze. Ale jeśli nie cały pokaz, to może dałoby się przenieść kilka ciekawszych numerów.
Chodźcie, obejrzyjcie mój ludek, będzie to dla was niezapomniane przeżycie.
Miała rację. Gdy prowadziła nas wzdłuż klatek, zauważyliśmy, że zwierzęta nie czuły się w nich jak w więzieniu, a raczej — jak nam wyjaśniła — jak w bezpiecznym schronieniu. Mieszkańcy klatek podchodzili do frontu swych domostw, gdy Fem zatrzymywała się przed każdym i oficjalnie nas przedstawiała. Wydawało mi się, że zwierzęta to naprawdę “lud” z uczuciami i myślami nieco obcymi, lecz zbliżonymi do moich. Wtedy ogarnęło mnie pragnienie, by mieć obok siebie zwierzę jako towarzysza podróży, choć rozsądek sprzeciwiał się takiej nierozwadze.
Dochodziliśmy już do końca ostatniej uliczki, gdy ktoś nadbiegł. Był to jeden z “obszarpańców”, którzy zarabiali na jarmarku, pobierając opłaty za roznoszenie wiadomości, a pewnie też i mniej legalnymi sposobami. Posłaniec przeskakiwał z jednej bosej nogi na drugą, jakby miał do przekazania informację, a nie śmiał przeszkadzać dziewczynie Thassa. Ona natomiast przerwała swoją krótką mowę i spojrzała w jego stronę.
— Freesha… ten sprzedawca zwierząt… Jest tak, jak myślałaś… trzyma w niewoli jednego futrzanego.
W jednej chwili twarz dziewczyny zmieniła się nie do poznania, jej oczy zwęziły się w gniewnym błysku i syknęła przez zaciśnięte zęby. Opanowała się jednak szybko i po chwili już spokojnie zwróciła się do nas:
— Zdaje się, że ktoś mnie potrzebuje, Szlachetni Homo. Malez się wami zajmie. Zaraz wracam.
Nie wiem, co mnie wtedy podkusiło, ale powiedziałem szybko:
— Szlachetna Fem, czy mogę pójść z tobą?
— Jak sobie życzysz, Szlachetny Homo.
Griss spoglądał na mnie i na dziewczynę, lecz nie zaproponował swojego przyłączenia się do nas. Oddalił się wraz z Malezem do części mieszkalnej, a my ruszyliśmy za posłańcem. O tak późnej porze na ulicy było jeszcze gwarno, choć obowiązywała zasada, że dla dobra klientów, handel ma się odbywać tylko przy jasnym świetle dnia, bo wtedy można zauważyć wszystkie wady towaru. Noc kusiła mężczyzn i kobiety perspektywą wszelkich rozrywek i właśnie w stronę przybytków rozrywki skierowaliśmy swe kroki. Zauważyłem, że gdy mieszkańcy spostrzegali moją towarzyszkę, ustępowali jej miejsca, niektórzy patrzyli na nią jak na kapłankę, z prawdziwym podziwem, a jednocześnie i z trwogą. Ona jednak nie zwracała na nich uwagi.
Nie przerywała też milczenia między nami, sprawiając wrażenie, jakby zgodziwszy się na moje towarzystwo, natychmiast o tym zapominała, by skupić się na czymś ważniejszym.
Doszliśmy wreszcie do końca pawilonów rozrywki, gdzie znajdował się dość pretensjonalny namiot o barwie surowego szkarłatu, skąd dobiegały odgłosy gier hazardowych. Hałas był tak wielki, jakby powodzenie w grach zależało nie tyle od zdolności logicznego myślenia, ile od siły głosu. Mój wzrok padł na stolik przy drzwiach, gdzie grano w znaną w całej Galaktyce “gwiazdę i kometę”. A siedział tam mój znajomy z popołudnia, Gauk Slafid. Widocznie na jego statku nie przestrzegano żelaznej dyscypliny Wolnych Kupców, bo piętrzył się przed nim stos żetonów wyższy niż i jego sąsiadów, którzy, sądząc z odzienia, byli co najmniej bliskimi krewnymi lordów, choć wyglądali zbyt młodo jak na samodzielnych władców feudalnych.
Gdy przechodziliśmy, Gauk uniósł głowę i widziałem, :e przez chwilę nie mógł ochłonąć ze zdumienia. Lekko uniósł dłoń, jakby chciał do mnie pomachać lub mnie przywołać, ale szybko powrócił do swojej gry, której przypatrywał się także jeden z możnych. Ów nie spuszczał z nas wzroku i przeszywał nim na wylot zarówno mnie, jak i dziewczynę. W pierwszej chwili cofnąłem się, ale on nadal nie odrywał od nas wzroku, nawet wtedy, gdy zdecydowanie i spokojnie spojrzałem mu prosto w twarz. Nie wiedziałem, czy z jego strony było to wyzwanie czy też zwykła ciekawość, ale nie miałem odwagi w tym właśnie miejscu i czasie wykorzystywać psychopolacji, by się tego dowiedzieć.
Za namiotem gier hazardowych rozciągały się małe zabudowania, w których zamieszkiwali zapewne pracownicy rozrywki. Dolatywały stamtąd zapachy dziwnych potraw, których woń przyprawiała o mdłości. Znów skręciliśmy i wędrowaliśmy między chatami, aż w końcu doszliśmy do miejsca, w którym znajdowały się wozy drobnych handlarzy.
Wkrótce stanęliśmy przed kolejnym namiotem, z którego dobywał się potworny smród. Zdawało mi się, że znów usłyszałem znajomy syk gniewu Maelen, gdy wyjmowała swoją srebrną różdżkę i jej końcem uchylała wejście do namiotu, jakby brzydziła się go dotknąć palcami. Wewnątrz panował odpychający zaduch, zewsząd rozlegało się szczekanie, ryczenie, ochrypłe warczenie i inne odgłosy wydawane przez groźne bestie. Staliśmy w małej otwartej przestrzeni pośród klatek, które nie były przyjemnymi kwaterami mieszkalnymi, a raczej więzieniem.
Właścicielem tego całego przybytku był handlarz zwierzętami, który najwyraźniej nie dbał o nic prócz szybkiego zysku. Człowiek ów wyłonił się z cienia i przywitał nas lekkim uśmiechem. Kiedy jednak spostrzegł obok mnie Maelen, uśmiech zniknął natychmiast z jego twarzy, a w oczach pojawił się chłód graniczący pawie z nienawiścią; handlarz nie okazywał jednak swych uczuć, gdyż był świadom potęgi Maelen.
— Gdzie jest barsk? — W głosie Maelen brzmiał ton nie znoszący sprzeciwia.
— Barsk, Freesha? Kto przy zdrowych zmysłach zawracałby sobie głowę barskiem, zamiast go po prostu zarżnąć? To diabeł, demon bezksiężycowej ciemności, wszyscy to wiedzą.
Wyglądała na zdumioną, jakby wśród całego jazgotu wyłowiła jeden ton i starała się zlokalizować jego źródło. Nie zwracała już uwagi na handlarza, lecz ruszyła prosto przed siebie. I wtedy zobaczyłem wyraźniej, jak nienawiść pokonała w handlarzu strach i zawładnęła nim bez reszty. Sięgnął do pasa i nagle zrozumiałem, co chce zrobić. Moim oczom ukazała się broń — dziwna, ukryta, bardzo niebezpieczna rzecz, niepodobna do zwykłego sztyletu. Przedmiot był na tyle mały, że mógł bez trudu zmieścić się w zamkniętej dłoni; broń nie posiadała ostrza, ale wygięty hak i pokryta była zieloną mazią, która z pewnością była trująca.
Czy handlarz chciał użyć broni, w tej właśnie chwili? Tego nie wiem na pewno, ale nie miał żadnych szans. Mój ogłuszacz dosięgnął jego palców, zanim chwyciły one za owo tajemnicze narzędzie. Padając, handlarz oparł się o jedną ze śmierdzących klatek i zawył, a stworzenie zamknięte w środku, rzuciło się w szale, usiłując go dosięgnąć. Maelen rozejrzała się i uniosła różdżkę. Mężczyzna przykucnął na ziemi, a gniew był w nim tak wielki, że nie mógł wydobyć z siebie głosu.
Maelen przyglądała mu się chłodnym wzrokiem.
— Głupcze! Po dwakroć głupcze! Czy chciałbyś, bym cię oskarżyła o naruszanie spokoju?
Równie dobrze mogła chlusnąć mu w twarz wiadrem zimnej wody, tak szybko z jego twarzy zniknęły płomienie gniewu. W jego oczach pojawił się strach. To, czym mu groziła, oznaczało wyjęcie spod prawa. A na Yiktor była :o najgorsza z możliwych kar.
Odsunął się na czworakach z powrotem w cień. Pomyślałem jednak, że rozsądnie byłoby go pilnować i powiedziałem to Maelen.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie ma potrzeby go straszyć.
I zwróciła się do handlarza:
— Thassów się nie oszukuje, padalcu! — W jej głosie nie odczuwało się pogardy. Obojętnie stwierdzała fakt.
Poszliśmy jeszcze za kurtynę, gdzie było więcej klatek i gdzie panował jeszcze większy smród. Maelen, jakby wiedziona jakimś instynktem, pośpiesznie skierowała się ku jednej z klatek położonej na uboczu. To, co tam leżało, wydało mi się martwe, póki nie zauważyłem, jak skóra z wystającymi kośćmi unosi się i opada w trakcie oddychania.
— Ten wóz, tam… — Klęczała przed klatką i uważnie wpatrywała się w ledwo oddychające stworzenie, ale jej różdżka wskazywała płytę na czterech kołach, którą posłusznie przyciągnąłem.
Wspólnie załadowaliśmy klatkę na wóz i zaczęliśmy wytaczać go z namiotu. Przed wyjściem Maelen zatrzymała się, wyjęła z portfela przy pasie dwie monety i rzuciła na jedną z pozostałych klatek.
— Za jednego barska pięć miarek i dwa czwórniaki — zwróciła się do mężczyzny wciąż skulonego w cieniu. — Wystarczy?
Przeczucie mówiło mi, że chciał się nas pozbyć, jednak strach nie zabił jego chciwości.
— Barsk jest rzadki — wymamrotał.
— Ten barsk ledwo żyje i nic nie jest wart, nawet jego skóra, tak go zagłodziłeś. Jeśli to za mało, zwróć się do sędziego cen na otwartym przesłuchaniu.
— Wystarczy!
Zauważyłem jej zadowolenie. Wypchnęliśmy ładunek na zewnątrz. Z ciemności wyłonił się chłopak, który nas tu przyprowadził, a z nim jakiś jego towarzysz. Wracaliśmy inną drogą, przez furtkę w ogrodzeniu. Gdy chłopcy toczyli wóz z klatką wzdłuż szeregu zwierząt pociągowych, te zaczęły wyć, kilka z nich wstało, poruszając nozdrzami i kiwając głowami.
Maelen zatrzymała się przed nimi. Jej różdżka kiwała się na wszystkie strony, a podniesiony głos o niskiej i łagodnej barwie przywrócił spokój wśród zwierząt. Chłopcy umieścili klatkę na samym końcu rzędu i zatrzymali się przy niej. Malez i Griss wyszli z namiotu. Młody Thassa przystanął, aby zajrzeć do klatki. Kiwając głową, zapłacił chłopcom.
— Jest w beznadziejnym stanie — odezwał się do Maelen, gdy uciszyła już kasy. — Nawet ty nie potrafisz do niego dotrzeć, Śpiewaczko.
Stała, spoglądając na klatkę z niepokojem. W jednej ręce trzymała różdżkę, a drugą dłonią gładziła futro swojej krótkiej kamizelki, jakby to było ukochane zwierzątko, żywe i ciepłe.
— Może masz rację — zgodziła się — a może jego los nie jest jeszcze zapisany w Drugiej Księdze Molastera. Jeśli musi wejść na Białą Drogę, niech rozpocznie podróż w spokoju i bez bólu. Jest zbyt wyczerpany, by z nami walczyć. Niech zamieszka na razie w klatce dla chorych.
Razem otworzyli klatkę i przenieśli barska do szerszej, przestronniejszej kwatery. Wymościli ziemię delikatną podściółką, by złagodzić ból spowodowany ocieraniem kości o podłoże. Zwierzę było większe od tych, które widziałem wieczorem na scenie. Gdyby było w stanie ustać na nogach, to w pozycji pionowej sięgałoby mi chyba do żeber. Jego futro było zakurzone, obwisłe i obszarpane, ale kolor był dokładnie taki jak kamizelka Maelen.
Proporcje jego ciała były dziwaczne: tułów mały, a nogi bardzo długie i cienkie, jakby kończyny przeznaczone dla jednego zwierzęcia przez pomyłkę dostały się innemu. Ogon zakończony pędzelkiem, a spomiędzy spiczastych uszu, wzdłuż szyi i w poprzek barków, biegł pas dłuższych włosów o dużo jaśniejszym odcieniu, tworząc coś w rodzaju grzywy. Nos był długi i ostry, a pod czarnymi wargami widać było mocne zęby. Gdyby to stworzenie nie było w tak złym stanie, z pewnością uznałbym je za niebezpieczne.
W chwili gdy kładli je na wyściółkę w nowej klatce, podniosło się na tyle, by lekko kłapnąć pyskiem. Wtedy Maelen lekko dotknęła barska różdżką między oczami i zaczęła prowadzić ją w dół aż do nosa. Głowa zwierzęcia przestała się poruszać. Malez wrócił z miską i skropił jakimś płynem głowę zwierzęcia, brzuch, a na koniec wlał mu niewielką ilość płynu w usta. z których zwisał poczerniały język. Maelen wstała.
— Na razie to wszystko, co możemy zrobić. Reszta… — Zakreśliła różdżką jakiś znak w powietrzu. Potem zwróciła się do nas. — Szlachetni Homo, robi się późno, a ten biedak będzie mnie potrzebował.
— Dziękujemy za łaskawość, Szlachetna Fem. — Jej chęć pozbycia się nas wydała mi się nie na miejscu, jakby nagle zniknął powód sprowadzenia nas w to miejsce. Nie podobało mi się to. choć mogłem się mylić w swoich odczuciach.
— I za twoją pomoc, Szlachetny Homo. Wkrótce powrócisz. — Nie było to pytanie i nawet nie rozkaz, lecz stwierdzenie faktu, co do którego oboje byliśmy zgodni.
W drodze powrotnej na “Lydis” Griss i ja prawie nie odzywaliśmy się do siebie. Opowiedziałem mu tylko o tym, co zaszło w namiocie handlarza zwierzętami, a on poradził mi, bym opisał to w swoim raporcie na wypadek jakichś przyszłych kłopotów.
— Co to jest barsk? — spytałem.
— Widziałeś przecież. To one dostarczały tych futer, które pokazywano rano; z nich uszyta była kamizelka Maelen. Zwierzęta te uważane są za sprytne, inteligentne i niebezpieczne. Czasem są zabijane, ale nie wierzę, by często udawało się schwytać je żywe. Poza tym… — Wzruszył ramionami.
Mijaliśmy właśnie strażników w porcie, gdy nagle zrozumiałem nie tylko nienawiść handlarza zwierzętami, lecz także i jej źródło. Połączone ze sobą wrogie uczucia zaatakowały mój umysł tak gwałtownie, jakby któraś z włóczni, widzianej dziś rano na wystawie, wdarła się w moje .ciało swoim ostrzem. Zatrzymałem się i odwróciłem, by stawić czoło ciosowi, lecz nie ujrzałem nic prócz cieni i ciemności.
Griss natychmiast znalazł się przy mnie. w dłoni ściskał gotowy do zadania ciosu ogłuszacz. Wiedziałem, że on też poczuł to samo.
— Co?
— Handlarz zwierzętami, ale jeszcze coś… — Nie po raz pierwszy w życiu pragnąłem całą wewnętrzną mocą odczytać psychopole. W niektórych sytuacjach ostrzeżenie potrafi sparaliżować człowieka, zamiast przygotować go do walki.
Griss wpatrywał się we mnie.
— Uważaj, Krip. On może nie będzie miał odwagi wystąpić przeciwko Thassom, ale może uznać, że ciebie da się dosięgnąć. Trzeba o tym donieść kapitanowi.
Oczywiście miał rację, choć nie chciałem mu jej przyznać. Urban Foss mógł zakazać mi opuszczania “Lydis” aż do odjazdu. W niepewnych miejscach ostrożność była tarczą Kupców, ale jeśli ktoś zbyt kurczowo trzyma się swej tarczy, może przegapić też cios, który by go wyzwolił z wszelkiego niebezpieczeństwa. A ja byłem wówczas na tyle młody, by pragnąć staczać swoje bitwy, a nie siedzieć w ukryciu czekając, aż burza mnie zmiecie. Poza tym ten cios pochodził z dwóch źródeł, nie z jednego. Byłem w stanie zrozumieć wrogość handlarza zwierzętami, ale kto jeszcze czuł do mnie nienawiść i dlaczego? Z kogo jeszcze uczyniłem sobie wroga na Yiktor i w jaki sposób?
Tala, Talia, z woli i serca Molaster i mocą Trzeciego Pierścienia rozpoczynam moją część tej opowieści na wzór bardów opiewających czyny lordów w górskich krainach.
Jestem, czy też byłam, Maelen z Kontra, Księżycową Śpiewaczką, przywódczynią niewielkiego ludku. W przeszłości byłam też innymi rzeczami, a obecnie jestem znowu uwięziona w swej postaci na jakiś czas.
Cóż mógł nas obchodzić jakiś lord czy Kupiec na tym spotkaniu w namiocie podczas targów w Yrjar? Nie mam teraz ochoty opowiadać o Thassach, o ich wierzeniach i obyczajach, tylko o tym, jak moje życie zostało przeniesione z jednej przyszłości w inną, bo nie zważałam na działania ludzi, przeoczyłam je, czego nie zrobiłabym w przypadku maleństw, które szanuję.
Osokun przyszedł do mnie w południe, przedtem przysławszy swojego adiutanta. Chyba odczuwał wobec mnie taką trwogę, że nie traktował mnie jak kogoś niższego, choć mieszkańcy nizin, za naszymi plecami, określają Thassów jako włóczęgów i wagabundów. Młody posłaniec poinformował mnie, że Osokun prosi o spotkanie. Zaciekawiło mnie to, bo znałam reputację Osokuna i nie wiedziałam, co o tym myśleć.
W naturze lordów leży ciągła walka o władzę. Ten czy ów powstaje, by podporządkować sobie lub usunąć wszystkich rywali i na krótko zostać Wielkim Królem. Tak działo się wielokrotnie w przeszłości — ich historia to nieskończona parada wzlotów i upadków. Za panowania jednego lorda panuje chwilowo spokój, a potem nagle wszystko się wali. Od wielu, wielu lat na Yiktor nie ma jednego nadrzędnego władcy, tylko co najmniej kilku, skłóconych ze sobą.
Osokun, syn Oskolda, miał w sobie zapał do wielkich czynów, tę żądzę władzy, która, gdy ją połączyć ze szczęściem i umiejętnościami, może wynieść człowieka na wysokie stanowisko. Nie wierzyłam, by Osokun prócz ambicji posiadał coś jeszcze. Tacy ludzie są niebezpieczni nie tylko dla siebie samych, lecz również dla swego gatunku.
Może nie jest dobrze trzymać się z dala, jak robią to Thassowie, których waśnie i spory innych narodów tylko bawią lub są im całkiem obojętne. Taka postawa jednak osłabia czujność i rozsądek.
Nie odmówiłam przyjęcia Osokuna, choć wiedziałam, że Malez nie uważa tego za rozsądne. Przyznaję, że dziwnie mnie intrygowało, dlaczego Osokun szuka kontaktu z Thassami, skoro uważa nas za gorszych od siebie.
Choć Osokun przysłał wcześniej swego zaufanego, to na spotkanie przyszedł sam, bez eskorty, za to w towarzystwie przybysza z innego świata, młodego człowieka z przymilnym uśmiechem, rozbieganymi oczami i z grzecznymi słówkami na zamówienie. Osokun nazywał go Gauk Slafid.
Przywitali się oficjalnie i ugościliśmy ich należycie, lecz niecierpliwość, która niweczyła wszystkie plany Osokuna, szybko kazała mu przystąpić do interesów. Były one naprawdę zuchwałe, choć bardziej niebezpieczne dla niego niż dla mnie, gdyż wiążące go prawa to nie były Niezmienne Słowa mojego ludu.
Osokun pragnął zdobyć wiedzę o nowoczesnej broni innych planet. Dzięki temu mógłby bez przeszkód zostać panem całego lądu i być królem, jakiego nie znano tu od wieków. Malez i ja uśmiechaliśmy się w duchu. Panowałam nad głosem, aby nie zdradzić rozbawienia i tego, co według mnie brzmiało jak dziecinna naiwność, gdy dawałam mu dosyć kurtuazyjną odpowiedź:
— Freesh Osokun, czyżby nie było powszechnie wiadomo, że wszyscy obcy, nim postawią stopę na Yiktor, w różny sposób ukrywają taką wiedzę? Strzegą także swoich statków, by nie można się było doń włamać?
Skrzywił się, lecz po chwili jego twarz się rozpogodziła.
— Można zaradzić obu przeszkodom. Przy waszej pomocy…
— Przy naszej pomocy? Owszem, posiadamy dawną wiedzę, ale nic poza tym, co mogłoby się przydać w takiej sytuacji. — Pomyślałam wówczas, że czasami nasza reputacja może być niewygodna. Prawdopodobnie moc Thassów mogłaby przełamać obce bariery, ale nigdy nie użylibyśmy jej w tym celu.
Nie tego jednak Osokun od nas chciał. Spieszył się, jego myśli i żądze tak go ponaglały, że słowa padały z ust wartkim potokiem jak woda w górskim strumieniu.
— Musimy porwać Wolnego Kupca — powiedział. — Ten Freesh — wskazał obcego, który z nim przybył — dostarczył nam informacji.
Wówczas wyjął z worka przy pasie zapisany pergamin, który odczytał i wyjaśnił. Przez cały ten czas ów obcy uśmiechał się, potakiwał i próbował wybadać, co o tym sądzimy. Utrzymywałam się jednak na drugim poziomie myślowym i nie uzyskał niczego, co przyniosłoby mu jakiekolwiek korzyści.
Plan Osokuna był dość prosty, a bywają sytuacje, gdy prostota poparta zuchwałością przynosi efekty — i to mógł być taki właśnie przypadek. Wolni Kupcy namawiani są do szukania nowych towarów. Osokun chciał tylko wywieźć kogoś z załogi Kupców poza teren, gdzie nie obowiązują już prawa jarmarku i porwać go. Gdyby nie mógł wydobyć z niego potrzebnych informacji, pozostawała mu jeszcze możliwość targowania się z kapitanem o cenę zwrócenia więźnia. Slafid zgodził się z tym.
— To punkt honoru Wolnych Kupców, że dbają o siebie nawzajem. Weźcie jednego, a reszta zapłaci za jego wyzwolenie.
— A gdzie jest miejsce dla nas w waszym planie, gdybyśmy się zgodzili? — spytał Malez.
— Wy będziecie przynętą — odpowiedział Slafid. — Pokaz zwierząt przyciągnie niektórych, bo nie wolno im pić, uprawiać hazardu ani zadawać się z kobietami na obcych planetach. W zasadzie nawet nie mogliby, tak są zablokowani. Nie możemy ich skusić w normalny sposób, ale niech przyjdą na jeden z waszych pokazów, zaproście ich do siebie, zainteresujcie. Potem wymyślicie jakiś pretekst, żeby na chwilę opuścić jarmark. Jednego z nich zaprosicie znowu i wasze zadanie na tym się skończy.
— A dlaczego mielibyśmy to zrobić? — Malez nie próbował nawet ukryć wrogości w głosie.
Osokun spojrzał na nas oboje.
— Mogę wam zagrozić… Roześmiałam się.
— Thassom? Freesh, jesteś dzielnym, odważnym człowiekiem! Nie widzę powodów, dla których mielibyśmy brać udział w twojej grze. Użyj innej przynęty i niech ci sprzyja taki los, na jaki zasługujesz. — Wyciągnęłam dłoń, by odwrócić gościnny puchar stojący na stole między nami.
Osokun zaczerwienił się i sięgnął po miecz. Jednak obcy położył mu dłoń na ramieniu. Choć Osokun również jemu posłał gniewne spojrzenie, wstał i odszedł bez pożegnania. Slafid, znów cały w uśmiechach, pożegnał się, sprawiając przy tym wrażenie człowieka nie pokonanego, ale mającego ochotę wypróbować inny sposób osiągnięcia celu.
Gdy już ich nie było, Malez roześmiał się.
— Czemu mają nas za głupców?
Ja jednak obracałam w palcach gościnny puchar po gładkiej zielonej powierzchni stołu, próbując odpowiedzieć na pytanie:
— Czemu przypuszczali, że będziemy ich narzędziem? Malez powoli pokiwał głową.
— Tak, dlaczego? Jakim zyskiem czy groźbą mieli nadzieję tak nas skusić, byśmy odstąpili od swoich zasad?
— Zaczynam myśleć, że nie było mądrze pozbywać się ich tak szybko — irytowało mnie, że zrobiłam to tak mało subtelnie — a także dlaczego jeden obcy gotów jest wydać innego? Osokun bardzo źle traktowałby każdego zdobytego więźnia.
— Tego akurat chyba się domyślam — odpowiedział Malez. — Istnieje stara waśń, choć obecnie rzadko się do niej wraca, pomiędzy tymi z zapieczętowanych statków towarowych a Wolnymi Kupcami. Może z jakiejś przyczyny odkopali topór wojenny. Ale to ich sprawy, nie nasze. Chociaż… — wstał ze swojego stołka i splótł dłonie na pasku — powinniśmy powiadomić o tym Dawnych.
Nie poparłam go ani się nie sprzeciwiłam. W tamtych czasach czułam dziwną niechęć do niektórych przedstawicieli naszych władz, ale to była moja prywatna sprawa, nie mająca nic wspólnego z nikim z wyjątkiem mojego własnego klanu.
Nasz mały ludek występował po południu i dostarczył publiczności wiele radości. Przepełniała mnie duma, rozkwitająca jak kwiaty lallang w blasku księżyca. Zrobiłam też to, co w innych latach jarmarków: opłaciłam chłopców, którzy znajdują dla mnie zwierzęta. Taką bowiem pełnię prywatną służbę dla Molastera, że gdzie i kiedy tylko mogę, wyciągam z niewoli futerkowe istoty cierpiące z powodu złego traktowania przez tych, którzy mają czelność nazywać siebie ludźmi.
Tego wieczora, gdy księżycowe latarnie były już zapalone i wszystko było gotowe do wieczornego przedstawienia, powiedziałam Malezowi:
— Może istnieje sposób, by dowiedzieć się czegoś więcej. Jeśli jacyś Kupcy przyjdą na pokaz i jeśli wydadzą ci się nieszkodliwi, zaproś ich tutaj, bym mogła z nimi porozmawiać. Czegokolwiek się dowiemy, pomoże to Dawnym w zrozumieniu sprawy.
— Lepiej nie posuwać się za daleko — zaczął, po czym zawahał się.
— Nie posunę się za daleko — obiecałam, nie zdając sobie wówczas sprawy, jak szybko taka obietnica może stać się ulotna niczym mgła o świcie, którą unicestwiają promienie słońca.
W tym względzie Slafid miał rację. Na przedstawieniu byli dwaj Kupcy. Nie potrafię dobrze oceniać wieku obcych, lecz wydali mi się młodzi i żaden nie miał wielu pasków na tunice. Ich skóra była bardzo ciemna, jak zwykle u osób przebywających w kosmosie, podobnie włosy, gładko zaczesane, by hełmy dobrze leżały. Nie uśmiechali się jak Slafid i niewiele ze sobą rozmawiali. Gdy mój mały ludek prezentował swoje zdolności, Kupcy byli przejęci jak dzieci i pomyślałam, że gdyby byli z Yiktor, moglibyśmy się zaprzyjaźnić.
Zgodnie z moją sugestią, Malez przyprowadził ich po przedstawieniu. Gdy przyjrzałam im się bliżej, wiedziałam, że nie są podobni do Gauka Slafida. Może to byli prości ludzie, jak my Thassowie określamy większość innych gatunków, ale była to prostota nie mająca nic wspólnego z ignorancją, często wspieraną przez ambicje i złość. Zaczęłam rozmawiać z tym, który przedstawił się jako Krip Vorlund, na temat mojego odwiecznego marzenia o wyruszeniu z moim ludkiem w inne światy. Wydawało mi się, że był szczerze zainteresowany, choć nie omieszkał przedstawić mi licznych niebezpieczeństw, które zagrażają takiemu przedsięwzięciu, jak i faktu, że można by tego dokonać tylko będąc w posiadaniu wielkich bogactw. W głębi duszy zaświtała mi myśl, że może i ja mam swoją cenę.
Jak na swój gatunek, ten obcy człowiek miał przyjemny wygląd — nie był tak wysoki jak Osokun, raczej smukły i umięśniony. Myślę, że gdyby zmierzył się bez broni z synem Oskolda, ten drugi miałby marne szansę na zwycięstwo. Mój ludek wzbudził w nim zachwyt, nic zresztą w tym dziwnego, bowiem takie zwierzęta jak nasze potrafią wyczuć kogoś bezbłędnie. Fafan, która w obcym towarzystwie jest bardzo nieśmiała, pierwsza podała mu swoją łapę i wołała za nim, gdy odchodził, musiał wrócić, przemawiać do niej pieszczotliwie jak do dziecka.
Wybadałabym dokładniej tego człowieka i jego towarzysza, ale Otjan, jeden z chłopców na posyłki, właśnie przybył z informacją o okrutnie więzionym barsku i musiałam odejść. Ten Vorlund zaproponował, że ze mną pójdzie. Zgodziłam się, choć nie wiem dlaczego. Wiem tylko na pewno, że chciałam dowiedzieć się o nim czegoś więcej.
Na szczęście jego refleks wybawił mnie z kłopotów, bo kat futerkowego ludu, Othelm z Ylt, sięgnął po podstępny hak. Vorlund użył broni ze swojego świata, którą nie można zabić ani poważnie zranić, a jedynie odstraszyć napastnika. Dało mi to czas na sięgnięcie po różdżkę i unieszkodliwienie tego padalca. Potem przewieźliśmy barska i znaleźliśmy dla niego mieszkanie. Zrozumiałam wówczas, że nic nie powinno mi przeszkadzać w pielęgnacji tego biedaka, więc odprawiłam Kupców tak grzecznie, na ile było mnie stać w tej sytuacji.
Gdy już odeszli, zajęłam się barskiem najlepiej jak tylko potrafiłam, wykorzystując całe umiejętności sługi Molastera. Ciało barska nie było w najgorszym stanie, ale umysł był tak wyczerpany bólem i strachem, że nawiązanie kontaktu było niemożliwe. Nie mogłam jednak zdobyć się na wysłanie barska w Białą Drogę. Pozostawiłam go we śnie bez snów, by uleczyć jego tułów i kończyny oraz odegnać ból z jego myśli.
— To nic nie da — rzekł do mnie Malez przed świtem — będziesz musiała utrzymywać go we śnie albo uśpić na zawsze.
— Może, ale poczekajmy jeszcze. Jest coś… — usiadłam przy stole ogarnięta takim zmęczeniem, jakie nadaje kościom i mięśniom ciężar ołowiu i zwalnia ich reakcję na równie powolne działanie umysłu — jest coś… — ale brzemię wyczerpania powstrzymało mnie od prób. Powlokłam się na kanapę i mocno zasnęłam.
Thassowie mogą śnić prawdę, ale tylko w odpowiednich warunkach. To, co ujrzałam w głębokim śnie, było wspomnieniem, które przypłynęło, by przeplatać się z teraźniejszością i zrodzić prawdopodobną przyszłość. Trzymałam w ramionach kobietę pogrążoną w ogromnej rozpaczy, a jednocześnie spoglądałam na inną, która w pięknym i nieskalanym młodym ciele pozbawiona była wszelkiego rozsądku i nie mogła liczyć na powrót mocy. Potem spacerowałam z młodym Kupcem, nie tak jak tamtej nocy na jarmarku, ale gdzieś w górach, które rozpoznałam ze smutkiem i przerażeniem.
Człowiek ten jednak skurczył się do postaci zwierzęcia i obok mnie kroczył barsk. Raz po raz odwracał się i spoglądał na mnie chłodnym wzrokiem pełnym złości, która przerodziła się w błaganie, a potem w nienawiść. Szłam jednak bez strachu, nie z powodu różdżki, której już nie trzymałam, ale ponieważ istniały między mną a owym zwierzęciem więzy nie do zerwania.
Wszystko w tym śnie było zrozumiałe i miało swoje znaczenie. Dopiero gdy obudziłam się z tępym bólem, jakbym w ogóle nie spała, znaczenie sennych obrazów gdzieś umknęło, a w mojej pamięci pozostały tylko nikłe wspomnienia snu.
Teraz jednak wiem, że sen odkrył w głębi mego umysłu namiar, który dojrzewał we mnie już wcześniej, aż zrodził konkretny pomysł — i nie zawahałam się ani przez chwilę, gdy nadszedł czas, aby wprowadzić go w życie.
Barsk jeszcze żył i intuicja podpowiadała mi, że jego ciało powraca do zdrowia. Zasłaniałam właśnie klatkę barska, gdy usłyszałam metaliczny dźwięk, jaki wydają kosmiczne buty, i odwróciłam się sądząc, że ujrzę Kupca. Ale był to Slafid.
— Niech światło brzasku ci sprzyja, Freesha — przywitał mnie w miejscowym języku jak ktoś całkowicie pewny, że jest mile widziany. Ciekawa byłam, co go tu sprowadza, więc grzecznie go powitałam.
— Widzę — powiedział, rozglądając się — że wszystko w porządku.
— Czemu miałoby być inaczej? — zapytał Malez. wyłaniając się spomiędzy rzędów kasów.
— Tutaj nie było żadnych incydentów ostatniej nocy, ale gdzie indziej tak. — Slafid spoglądał na nas badawczo. A gdy nie zareagowaliśmy, ciągnął: — Pewien Othelm z Ylt wystąpił z oficjalną skargą na ciebie. Freesha, i na kogoś, kogo określa jako obcego.
— O co?
— Korzystanie z obcej broni, kradzież cennej własności. Oba są poważnymi przestępstwami wobec prawa jarmarku. W najlepszym razie mogą was wzywać do sądu. w najgorszym wykląć i obciążyć grzywną.
— Racja — zgodziłam się. Nie obawiałam się skarg Othelma, ale przypadek Kupca to co innego. Czy Osokun mógł w jakiś sposób to wykorzystać? Według prawa portowego. Kupcy mogli nosić broń przy sobie, gdyż skutki jej użycia były stosunkowo nikłe. W zasadzie owa broń była mniej niebezpieczna niż miecze i sztylety, których nie pozbywali się lordowie i ich słudzy. A Vorlund użył swojej broni w mojej obronie, przeciwko narzędziu, które jest zakazane i którego samo posiadanie mogło narazić Othelma na surowszą karę, niż mógł się spodziewać. Tylko że już sam zatarg z prawem jarmarku może zwrócić zwierzchników Kupca przeciwko niemu. Wszyscy wiedzieliśmy, jak surowe reguły obowiązują ich na obcych planetach.
— Głównym strażnikiem jest dzisiaj krewny Osokuna, Ocorr.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — Malez stanął przed Slafidem, w jego głosie słychać było zniecierpliwienie.
— Że może mimo wszystko spełniliście wolę Osokuna, Freesh. — Slafid powoli się uśmiechnął. — Myślę, że możecie upomnieć się o zapłatę, nawet jeśli nie planowaliście takiego obrotu spraw.
Teraz ja nie mogłam powstrzymać pytania:
— Dlaczego?
Wciąż się uśmiechał, oparty o klatkę.
— Thassowie są ponad i poza prawem nizin. Ale co stanie się, jeśli zostaną wprowadzone nowe prawa? Jeśli legenda o Thassach stanie się tylko legendą, którą niewiele czynów będzie w stanie poprzeć? Czy teraz jesteście wielkim ludem? Plotki głoszą, że nie. Nawet jeśli takim ludem byliście. Do tej pory trzymaliście się z dala od spraw ludzi z nizin. Nie jesteście mężczyznami jak oni ani kobietami — jak ich kobiety. Jak poruszacie się pod Trzema Pierścieniami, Freesha, na dwóch nogach czy czterech, a może za pomocą skrzydeł?
Przyjęłam te słowa jak wojownik, który otrzymuje cios mieczem w brzuch. Bo to, co kryło się za nimi, było mieczem, bronią, która sprawnie użyta mogła wyciąć w pień cały mój klan i gatunek. Więc to była groźba, za pomocą której Osokun mógł nas zmusić do posłuszeństwa. Byłam dumna, że nikt z nas, ani Malez, ani ja, nie pokazał po sobie, że ten cios był celny.
— Mówisz zagadkami, Szlachetny Homo — odpowiedziałam mu w mowie przybyszów z kosmosu.
— Zagadkami, które inni zaczną rozwiązywać — odpowiedział. — Jeśli znacie jakieś bezpieczne miejsca, Freesha, najlepiej byłoby ukryć się tam. Wówczas wojna może was ominie. Inaczej zostaniecie w nią wciągnięci, jeśli nie wstąpicie w koalicje.
— Nikt nie występuje w imieniu wielu, jeśli nie jest wysłany jako posłaniec — zauważył Malez. — Czy mówisz w imieniu Osokuna, Szlachetny Homo? Jeśli nie, to w czyim? Co ma obcy do roboty na Yiktor? Cóż to za groźby wojenne?
— A czymże jest Yiktor? — roześmiał się Slafid. — Małym światem zacofanych ludzi, którzy nie mają nawet pojęcia o bogactwie, potędze i broni innych światów. Można go bez trudu połknąć i przeżuć.
— Więc mamy być połknięci? — Teraz ja pozwoliłam sobie na śmiech. — Cóż, Szlachetny Homo, może masz rację. Ale nawet zjedzenie czegoś delikatnego może wywołać bolesne dolegliwości żołądka. Na pewno jesteśmy małym i zacofanym ludem i zaczynam się zastanawiać, o jakie skarby może chodzić, skoro potężni spoza gwiazd są nami tak poważnie zainteresowani.
Nie spodziewałam się, że będzie to łatwy pojedynek i nie myliłam się. Ale i on, jak sądzę, nie dowiedział się od nas niczego, w każdym razie niczego tak ważnego, jak sam wyjawił, gdy zadawał cios, który miał nas powalić i umożliwić mu zdobycie wszelkich informacji.
— Dziękujemy za ostrzeżenie — myśli Maleza były podobne do moich — w sądzie udzielimy wyjaśnień. A teraz…
— A teraz czekają was zadania, które lepiej wykonać pod moją nieobecność — zgodził się wesoło Slafid. — Odchodzę więc i pozostawiam was. Tym razem nie musisz odwracać pucharu, Szlachetna Fem.
Gdy odszedł, spojrzałam na Maleza.
— Czy nie zdaje ci się, kuzynie, że odszedł z siebie zadowolony?
— Tak. To, o czym mówił… — Ale nawet między sobą, w zasięgu słuchu tylko naszego małego ludku, który nie mógł ani plotkować, ani zdradzić nic z tego, co usłyszy, nie powiedział więcej.
— Dawni…
— Tak — Malez zgodził się ze mną. — Dziś w nocy księżyca przybywa.
Obracałam różdżkę w palcach, zdawała się cała płonąć od moich gorących myśli. Wykonanie tego, w samym środku obszaru, który obecnie mógł być wrogim terytorium, było bardzo ryzykowne. Ale Malez miał rację, konieczność zmuszała nas do podjęcia tego kroku. Nie musiałam już nic mówić i aby nie tracić czasu, rozpoczęliśmy przygotowania do spektaklu.
Dwukrotnie w ciągu dnia odwiedziłam barska i za każdym razem próbowałam nawiązać kontakt z jego umysłem. Rany goiły się powoli, ale jeszcze nie unosiłam zasłony snu. Nie było czasu na takie eksperymenty w sytuacji, gdy mieliśmy na głowie coś innego.
Jak zwykle przybyły tłumy i część widzów musiała odejść z kwitkiem. Mój mały ludek był szczęśliwy i zadowolony ze swoich występów, a my oboje uważnie strzegliśmy swych myśli, aby nie udzieliło się mu nasze zdenerwowanie. Szukałam wzrokiem Kupców, jeśli nie tych dwóch, którzy byli wcześniej, to innych. Bo gdyby Vorlund złożył raport o zajściu w namiocie Othelma, z pewnością kilku z nich przyszłoby do nas w tej sprawie. Nikt się jednak nie pojawił.
W południe Malez posłał Otjana, by się dowiedział, kto prowadzi handel w pawilonie należącym do “Lydis”. Otjan wrócił z wiadomością, że nie widział tam ani Vorlunda, ani Sharvana, ale interes idzie bardzo dobrze i wszystko wskazuje na to, że Kupcy mogą pozbyć się towaru i wyjechać przed końcem targów.
— Co byłoby mądre z ich strony — zauważył Malez — a im rzadziej ich teraz widujemy, tym lepiej. Jakie spory toczą obcy między sobą i jakie Osokun ma plany, to nie nasza sprawa. Jeśli to możliwe, my też powinniśmy się spakować i wyjechać.
Tego jednak nie mogliśmy zrobić. Przed południem mój niepokój udzielił się ludkowi pomimo moich wysiłków, by ich przed tym ustrzec. Dwa razy musiałam użyć różdżki, aby usunąć strach z ich umysłów, wyłączyłam też silne lampy, by nasz namiot nie był tak widoczny. Z pozoru jednak nic się nie działo. Stróż porządku nie wezwał mnie do odpowiedzi na zarzuty Othelma. Zaczęłam już myśleć, że byłoby mądrzej z mojej strony, gdybym to ja pierwsza wystąpiła ze skargą.
Umieściliśmy ludek w klatkach i w kątach ich domostw rozmieściłam księżycowe lampy nastawione na średnią moc. Miało to ich chronić przed ciemnością. Wraz z Malezem zbadaliśmy barska, po czym poszliśmy wyjąć naszego posłańca z jego siedziby.
Duża skrzydlata postać wierciła się niezgrabnie, gdy Malez położył ją delikatnie na stole w naszej części mieszkalnej. Ptak bił mocnymi skrzydłami i mrugał, jakby budził się ze snu.
Spaliłam proszek i pozwoliłam mu napawać się smakiem popiołu. Rozchylając lekko dziób, pochłaniał go łapczywie. Wreszcie Malez przytrzymał jego łepek tak, bym mogła spojrzeć mu w czerwone oczy, osadzone w wąskiej czaszce. Zaczęłam śpiewać, nie na głos, jak to jest w powszechnym zwyczaju, lecz wewnętrznym głosem, którego nikt obcy nie może słyszeć.
Włożyłam w ten śpiew wiele wysiłku. Różdżka w moich dłoniach stała się gorąca, a ja wciąż ją trzymałam, by móc przekazać energię posłańcowi. Gdy skończyłam, głowa opadła mi w tył, a nogi uginały się pode mną z wielkiego wyczerpania. O mało co nie zwaliłam się na podłogę i z wysiłkiem oparłam się o stołek. Teraz Malez spoglądał w oczy posłańca i przemawiał do niego krótkimi słowami, wypowiadanymi szeptem. Umieszczał w ten sposób w jego pamięci słowa, które miały być dokładnie powtórzone.
W końcu Malez wziął pelerynę i owinął nią siebie i przyciskanego do piersi posłańca. Wyszedł w szarość świtu, by odszukać pole, na którym z dala od namiotów i straganów czasem pasły się nasze zwierzęta.
Nie miałam sił, by podnieść obolałe ciało z miejsca. Pochyliłam się w przód, rozciągnęłam ramiona nad stołem, ale głowa sama opadła na blat. Byłam wyczerpana niemal do omdlenia. Myślałam trzeźwo, ale mój umysł nie kontrolował myśli, które były chaotyczne.
Jeszcze raz ukazały mi się obrazy. Ciemna twarz Kupca przesłoniła inną, lepiej znaną, po czym obie zostały zastąpione warczącym pyskiem groźnego zwierzęcia. Wydawało mi się, że to wszystko ma jakieś znaczenie, ale nie byłam w stanie go zrozumieć.
Rosło we mnie pragnienie odczytania fal, choć wiedziałam, że w danej chwili nie byłam w stanie osiągnąć potrzebnego skupienia. Obiecałam sobie jednak, że spróbuję to uczynić. Czy odczytujemy przyszłość, czy też jej możliwą ścieżkę? Czy może poznawszy fale przyszłości, podświadomie stawiamy stopy na drodze, którą widzieliśmy? Wiele razy słyszałam uczone debaty na ten temat. Owo przekonanie, że czytanie fal ma wpływ na nasze wybory, sprawia, że wielu z nas tego nie aprobuje. Możemy za to odpowiadać przed Dawnymi. Czułam jednak, że muszę to wszystko jeszcze raz przemyśleć. I z takim postanowieniem zasnęłam. Spokój ogarnął wszystkie moje myśli.
Prawo skutku i przyczyny nie należy do tych, z którymi nasz czy jakikolwiek inny znany mi gatunek mógłby się nie zgadzać. Zawsze można mieć nadzieję na lepsze jutro, ale zawsze też trzeba być przygotowanym na najgorsze. Tak więc przypadło mi w udziale pogodzić się z restrykcjami statku i zgodnie z logiką nie sprzeciwiać się. I tak miałem szczęście, bo kapitan Foss nie dodał — do tej stosunkowo łagodnej kary — adnotacji na mojej karcie E. Niektórzy kapitanowie na pewno by to zrobili. Miałem przy sobie osobistą taśmę, którą wszyscy nosiliśmy przy paskach, dzięki czemu zdałem wierne sprawozdanie z zajścia w namiocie sprzedawcy zwierząt. Na szczęście mój wrogi gest został wykonany w obronie mieszkańca Yiktor, a nie po prostu w obronie własnej skóry. Poza tym Foss wiedział o Thassach i ich reputacji więcej ode mnie.
Nawet gdyby chciał wymierzyć mi bardziej surową karę, nasza nieliczna załoga na pewno nie pozwoliłaby na całkowite uwięzienie mnie na statku. Skończyło się na tym, że musiałem sprzedawać towary w naszym pawilonie w określonych godzinach. Nie pozostawiono mi jednak wątpliwości, że najdrobniejsze naruszenie rozkazów z mojej strony zakończy się dla mnie fatalnie. Kapitan powiedział mi też, że teraz oczekuje na skargi ze strony władz jarmarku. On będzie moim obrońcą w ewentualnym procesie, a taśma będzie moim najsilniejszym argumentem.
Niemal cały ranek na straganie minął rutynowo. Nie miałem już możliwości samodzielnego poruszania się po mieście. Wciąż wracałem myślami do marzeń Maelen o przewiezieniu pokazu zwierząt w przestrzeń kosmiczną. O ile ni wiadomo, wcześniej nic takiego się nie zdarzyło. Jednak wszystkie trudności, jakie jej przedstawiłem, były prawdziwe, zwierzęta nie zawsze się przystosowują, nasze odporne gatunki należały do wyjątków. Niektóre nie rozmnażają się dala od swych rodzimych światów i mogą jeść tylko takie ożywienie, którego nie da się przewozić. Często także nie potrafią znieść życia na pokładzie statku. Zakładając jednak, że udałoby się znaleźć gatunek, który mógłby pokonać te wszystkie trudności, wytresować go i zabrać na podbój gwiazd, to czy takie przedsięwzięcie przyniosłoby zyski? Umysł Kupca zawsze przede wszystkim zadaje to pytanie, a w przypadku pozytywnej odpowiedzi Kupiec gotów jest udać się nawet a następne słońce.
W tym przypadku mogłem oceniać tylko własną reakcję a przedstawienie poprzedniego wieczora, a subiektywne oceny są ryzykowne. Długo nas uczono, by wykorzystywać własny entuzjazm tylko do rozbudzenia zainteresowania, a potem ważnie sprawdzić fakty, nim zaangażuje się fortunę w jakieś przedsięwzięcie.
Zastanawiałem się nad barskiem, którego Maelen tak bardzo chciała uratować. W namiocie handlarza były też inne źle traktowane zwierzęta. Ją jednak interesował tylko barsk. to rzadkie zwierzę, owszem, i rzadko spotykane w niewoli. Ale dlaczego?
— Freesh.
Pociągnięcie za rękaw przywróciło mnie do rzeczywistości. Stałem przy straganie i spoglądałem na obdartego chłopca, który pozdrawiał mnie głębokimi ukłonami. Rozpoznałem w nim naszego przewodnika po jarmarku z poprzedniego wieczora.
— Czego sobie życzysz?
— Freesh, Freesha prosi, byś do niej przyszedł. Jest coś, co musi przekazać ci osobiście.
— Przekaż Freesha — przeszedłem na język oficjalnej grzeczności na Yiktor — że muszę być posłuszny swemu panu i nie mogę spełnić jej woli. Z przykrością muszę to stwierdzić, na Trzy Pierścienie Prawdziwego Księżyca i kwitnienie Hress.
Nie odszedł. Wyjąłem z kieszeni niewielką monetę i wręczyłem mu ją.
— Kup sobie coś do picia. Wziął monetę, lecz nie odchodził.
— Freesh, Freesha bardzo prosi.
Czy zaufany załatwia własne sprawy, gdy ma do wypełnienia rozkazy swego pana? — odpowiedziałem. — Przekaż to, co powiedziałem, nie mogę postąpić inaczej.
Wtedy odszedł, ale z pewną niechęcią, która mnie zastanowiła. Bo przecież takie wyjaśnienie było często słyszane i honorowane na Yiktor. Sługa musi słuchać swego pana i wola władcy jest ważniejsza, o wiele ważniejsza od jakichkolwiek osobistych interesów, nawet od własnego życia. Czemu Maelen po mnie posłała, po obcego, który nie ma z nią nic wspólnego prócz owego incydentu z poprzedniej nocy? Rozsądek nakazywał trzymać się z dala od namiotu Thassów, od małego ludku, od wszystkiego, co ma z nimi jakiś związek.
Wciąż pamiętałem jej srebrno–rubinowe odzienie, ją samą, gdy stała przed zwierzętami, nie kierując nimi, zupełnie jak widz. Pomyślałem o jej trosce o barska, o pogardzie dla handlarza zwierzętami, gdy dosięgała go mocą swojej różdżki. Plotki przypisywały Thassom posiadanie dziwnych mocy i zdawało się, że jest w tym trochę prawdy, przynajmniej Maelen mogła być tego przykładem.
Nie miałem jednak czasu na zastanawianie się nad zagadkami, bo gdy chłopak odszedł, do pawilonu wsunęło się dwóch bogatych kupców z północy. Nie kupowali młodzika, lecz proponowali nam swoje towary, drobne luksusowe przedmioty, które można załadować do skarbca na statku i tym sposobem zapewnić sobie duży zysk przy małej objętości ładunku. Kapitan Foss pozdrowił ich, gdyż byli to jego klienci, skuszeni nie głównym ładunkiem statku, lecz osobistymi drobiazgami. To była prawdziwa arystokracja klasy kupieckiej, ludzie, którzy uczciwie dorobili się swych fortun i teraz spekulowali, jak wyciągnąć pieniądze z portfeli wysokiej szlachty.
Podałem kryształowe czarki z Farn, w których światło odbijało się, dając połysk brylantów. Czarki były tak lekkie, że w ręce wyglądały jak bańki mydlane. Można by stanąć na ich zaokrąglonych miseczkach i smukłych nóżkach, a one pozostałyby nie naruszone.
Foss nalał do nich wina z Arcturus, tego ciemnoczerwonego płynu, dzięki któremu naczynia błyszczały niczym rubiny na kołnierzu Maelen. Maelen… Zdecydowanie wyrzuciłem ją z umysłu i stałem napięty jak struna, czekając na polecenia Fossa lub Lidja.
Czterej ochroniarze, których kupcy przyprowadzili ze sobą, wszyscy już z dużym doświadczeniem, zajęli miejsca po przeciwnej stronie pawilonu. Przed sobą położyli przyniesione małe kufry. Wartość swoich towarów podkreślali, nosząc przy sobie zamiast sztyletów miecze obronne pomimo pokojowego charakteru jarmarku.
Nigdy nie dowiedziałem się, czego strzegli tak pilnie. Rozległ się przeraźliwy gwizd u wejścia do pawilonu i gwar, do którego przyzwyczailiśmy się już, zamienił się w zupełną ciszę. Słychać było szczęk zbroi i zgrzyt mieczy oznajmiające przybycie szwadronu strażników jarmarku. Było ich czterech, uzbrojonych, jakby wyruszali przeciwko warownej fortecy. Przewodził im mężczyzna w długiej tunice w połowie białej choć zakurzonej), w połowie czarnej, co miało symbolizować dwa oblicza sprawiedliwości. Szedł bez hełmu, na głowie miał lekko przekrzywiony, przywiędły wieniec z liści Hress, po którym rozpoznaliśmy w nim kapłana na służbie. Miało to przypominać, że jarmark posiada religijny charakter.
— Słuchajcie i uważajcie. — Jego głos był wysoki, specjalnie szkolony do kapłańskich obwieszczeń. — Oto sprawiedliwość Księżyca Pierścieni, z łaski Domtatopera, z woli którego poruszamy się, żyjemy i oddychamy, myślimy i czynimy. Niech wystąpi ten, którego wzywa Domtatoper, nawet obcy, który wyciągnął broń na terenie Jarmarku Księżyca Pierścieni.
Kapitan Foss błyskawicznie znalazł się naprzeciwko kapłana.
— Z czyjej skargi posłaniec Domtatopera przyzywa mojego człowieka? — Była to zwyczajowa odpowiedź na wezwanie.
— Ze skargi Othelma, złożonej na ołtarzu i w obecności świadków. Trzeba odpowiedzieć na zarzuty.
— Tak się stanie — odpowiedział Foss. Pochwyciłem jego spojrzenie i podszedłem. Miał w kieszeni moją osobistą taśmę. To powinno wystarczyć, by usprawiedliwić użycie przeze mnie ogłuszacza. Ale ile trzeba będzie czekać na przesłuchanie przed mieszanym trybunałem kapłanów i kupców?
— Proszę pozwolić mi pójść — powiedziałem w języku basie. — Jeśli zechcą przesłuchać mnie od razu, mogę przesłać wiadomość.
Foss nie odpowiedział, tylko krzyknął w głąb pawilonu.
— Lalfarns!
Alec Lalfarns, mechanik, nie miał żadnych konkretnych obowiązków, pomagał tylko w pakowaniu i ładowaniu towarów.
— Ten człowiek — zwrócił się Foss do kapłana — pójdzie zamiast moich oczu i uszu. Jeśli mój podwładny będzie przesłuchiwany, on mnie poinformuje. Czy to dozwolone?
Kapłan spojrzał na Lalfarnsa i po chwili przytaknął.
— Dozwolone. Niech ten — tu wskazał na mnie — zdejmie broń.
Wyciągnął rękę po mój ogłuszacz. Jednak palce Fossa już zacisnęły się na rękojeści i kapitan wyjął moją broń.
— Jego broń nie należy do niego. Pozostanie tutaj, jak nakazuje obyczaj.
Przez chwilę zdawało mi się, że kapłan ma zamiar protestować, ale kapitan miał rację. Według obyczajów na Yiktor, wszelka broń noszona przez podwładnego była prawnie własnością jego pana i w każdej chwili mogła być przez niego przejęta, zwłaszcza gdy pan uznał, że jego poddany naruszył jakieś prawo.
Tak więc pozbawiony broni wystąpiłem do przodu i zająłem miejsce między strażnikami. Lalfarns podążał kilka kroków za nami. Choć ogłuszacz to nie broń palna, to jednak stale miałem go przy sobie, niemal nie zdając sobie sprawy, że wisi u mojego pasa. Teraz czułem się jak nagi i ogarnął mnie dziwny niepokój. Starałem przekonać samego siebie, że to tylko reakcja na rozbrojenie mnie, na fakt, że jestem, przynajmniej na jakiś czas, zdany na łaskę prawa w obcym dla mnie świecie. Ale mój niepokój wzrastał, aż uznałem to za ostrzeżenie. Spojrzałem w tył na Lalfarnsa, gdy on również oglądał się za siebie, a jego dłoń sięgała po ogłuszacz. Opadła jednak, bo pewnie zdał sobie sprawę, że taki jest może zostać źle zrozumiany.
Wtedy zwróciłem uwagę na drogę, którą prowadzili mnie strażnicy. Według prawa, powinniśmy iść do Wielkiej Hali, v której przez dziesięć dni trwania jarmarku zasiadał sąd. Widziałem stromy dach ponad namiotami i straganami przed nami. Szliśmy w kierunku granicy jarmarku, w stronę obszaru, gdzie mieściły się ozdobne namioty możnych, którzy nie mogli zamieszkać w Yrjar.
— Wyznawco Wszelkiej Światłości — podniosłem głos, by słyszał mnie odziany w biel i czerń kapłan. W tym momencie kapłan przyśpieszył. — Dokąd idziemy? Sąd leży…
Nie odwrócił głowy, nie dał też żadnego znaku, że mnie słyszy. Wtedy zauważyłem, że wychodzimy z ostatniego rzędu straganów i skręcamy między namioty lordów. Nie było tu tłumów, tylko jeden czy dwóch służących w zasięgu wzroku.
— Hallie, Hallie, Hal!
Nagle skądś pojawiła się grupa jeźdźców i zaczęła tratować nas wierzchowcami. Usłyszałem krzyk Lalfarnsa. Wtedy strażnik z prawej popchnął mnie między dwa namioty z taką siłą, że nie mogłem utrzymać równowagi.
Poczułem mocne uderzenie w głowę i straciłem przytomność.
Ból pogrążył mnie w ciemności, a potem inny przypływ bólu mnie z niej wydobył. Przez chwilę nie mogłem zrozumieć, co dzieje się z moim ciałem. Wreszcie odgadłem, że zwisam twarzą w dół przerzucony przez grzbiet kasa, jestem przywiązany i boleśnie odczuwam każdy krok zwierzęcia. Słyszałem otaczający mnie gwar i rozmowy mężczyzn, dzięki czemu wiedziałem, że porwało mnie kilku jeźdźców. Nie mówili jednak językiem Yrjaru, więc nie mogłem ich zrozumieć.
Nie wiem, jak długo trwał ten koszmar, bo kilkakrotnie traciłem i odzyskiwałem przytomność. Po jakimś czasie modliłem się, by na zawsze pochłonęła mnie ciemność nieprzytomności.
Ciało uodpornione przez lata podróży w kosmosie, przyzwyczajone do ciągłego napięcia i niebezpieczeństwa, niełatwo złamać złym traktowaniem, o czym już wkrótce miałem się przekonać. Zrzucono mnie z kasa na bruk, przecinając jedynie krępujące mnie więzy.
Gdzieś w pobliżu migotała pochodnia. Widziałem wszystko przez mgłę. Porywacze jawili mi się jako niewyraźne postacie. Ktoś chwycił mnie za ramiona, powlókł trochę i zepchnął w słabo oświetlone miejsce. Niczego już nie rozumiałem. Jakaś postać podeszła do mnie. Nagle oblano mi twarz wodą. Próbowałem językiem zlizać wodę z warg. Ktoś pociągnął mnie gwałtownie za włosy i uniósł moją głowę, a w usta wlano mi jeszcze więcej wody. Omal się nie udławiłem.
Niewiele to pomogło, ale przyniosło pewną ulgę. Dłoń we włosach zwolniła uścisk, nim zaczerpnąłem ze dwa łyki i moja głowa z powrotem uderzyła o ziemię. Po raz kolejny straciłem przytomność.
Gdy przebudziłem się ze snu czy też z odrętwienia, otaczała mnie przerażająca ciemność. Wysilałem wzrok, aby cokolwiek dojrzeć, aż w końcu zrozumiałem, że to nie wina mojego wzroku, ale otoczenia. Z ogromnym trudem zdołałem podnieść się na jednym ramieniu i wtedy lepiej mogłem przyjrzeć się miejscu mojego uwięzienia.
Nie było tam żadnych sprzętów prócz ławki i to bardzo prymitywnej. Na ziemi walała się jakaś śmierdząca słoma, w ogóle całe to miejsce przesiąknięte było odrażającym odorem, który im dłużej wdychałem, stawał się coraz bardziej drażniący. Otwór okienny, wysoki jak ja, stanowił pionową szczelinę w jednej ścianie. Nie był szerszy niż dwukrotna rozpiętość dłoni, lecz wpadało przezeń szare światło, które jednak nie docierało do kątów. Na ławce zauważyłem gliniany dzbanek i w tym momencie stał się on jedynym na świecie przedmiotem mojego zainteresowania.
Nie miałem siły wstać, a gdy usiadłem, tak zakręciło mi się w głowie, że musiałem zamknąć oczy i chwilę odczekać. W końcu jakoś dotarłem do tej obietnicy wody, czołgając się na brzuchu po zimnej kamiennej podłodze.
W dzbanku była ciecz, moja nadzieja i obawa. Nie była to czysta woda, bo miała ostry, kwaśny smak, który drażnił podniebienie. Piłem jednak, bo w tym momencie wypiłbym wszelkie świństwo.
Tak dobrze było zwilżyć język, czuć jak łagodnieje suchość w ustach i gardle. Rozsądek nakazywał mi jednak ograniczyć ilość pochłanianego płynu. Musiałem użyć całej siły woli, by odłożyć dzbanek, w którym jeszcze chlupała ciecz. Mój umysł zaczął się powoli rozjaśniać i po chwili mogłem już się poruszać bez zawrotów głowy. Może ten dziwny smak wody pochodził od jakiegoś narkotyku albo środka pobudzającego? W końcu wzdłuż ściany doszedłem do okna, by zobaczyć, co leży na zewnątrz.
Docierały do mnie tylko słabe promienie słońca. Pole mojego widzenia było bardzo ograniczone. W pewnej odległości widziałem szary mur przypominający wszystkie fortece na Yiktor oraz chodnik biegnący wzdłuż muru.
Zauważyłem na zewnątrz jakiegoś człowieka. Zapewne był to adiutant któregoś z lordów. Szedł w kolczudze i hełmie, a okryty był żółtą opończą z czarnym herbem. Nie widziałem dokładnie tego herbu, ale i tak nie byłbym w stanie go odczytać, gdyż skomplikowana heraldyka na Yiktor nie interesowała zupełnie Kupców.
Żółć i czerń — gdzieś już widziałem to zestawienie barw. Oparłem się o ścianę i próbowałem przypomnieć sobie gdzie i kiedy. Kolor… ostatnim razem, gdy myślałem o kolorach… srebrny i rubinowy… strój Maelen… szaroróżowy proporzec, który wywierał taki dziwny wpływ… proporce innych miejsc rozrywki… Miejsca rozrywki… ostra czerwień i zieleń namiotu gier hazardowych, które nie tylko przyciągały… krzyczały!
Namiot gier hazardowych! Jakieś wspomnienie przybrało wyraźniejszy kształt w pamięci. Gauk Slafid przy stole, żetony ułożone w stosiki i po jego lewej stronie ten młody szlachcic, który tak uparcie się we mnie wpatrywał, gdy szedłem z Maelen. Miał na sobie właśnie taką opończę, błyszczącą jedwabiem o intensywnej żółtej barwie z czarnym znakiem rodowym wyhaftowanym na piersiach. Jednak te strzępy wspomnień nie układały mi się w żadną logiczną całość.
Jedyny zatarg na Yiktor miałem z Othelmem, a nie z młodzieńcem odzianym w czarno–żółty strój. Nie dostrzegałem związku między tymi dwiema osobami. Handlarz zwierzętami nie wzywałby przecież na pomoc ochrony lorda. Moja znajomość obyczajów panujących na Yiktor była na tyle gruntowna, na ile pozwalały taśmy Kupców, ale przecież nikt nie pozna niuansów życia społecznego w obcym świecie bez wielu lat intensywnych studiów. Równie dobrze kłótnia z Othelmem mogła stać się przyczyną mojej obecnej sytuacji.
Uwięziony jednak byłem poza granicami jarmarku. Pamiętałem część podróży na grzbiecie kasa, co znaczyło — a byłem tego pewien — że nie zostałem zawieziony do Yrjaru. Jednak siłą zostałem usunięty spod jurysdykcji sądu jarmarku, co było zuchwałym podeptaniem obyczajów. Ci, którzy mnie porwali, mogą zostać wyjęci spod prawa, gdy tylko moje zniknięcie wyjdzie na jaw.
Dlaczegóż miałem dla nich taką wartość? Tylko moi porywacze mogli odpowiedzieć na to pytanie. Jednak nikt się mną nie interesował, a godziny mijały, jedna za drugą. Byłem bardzo głodny i wypiłem resztkę wody, jaka mi została znów poczułem pragnienie. Wkrótce nikłe światło zgasło, zapadła noc, która pogrążyła mnie w całkowitej ciemności.
Siedziałem oparty o ścianę na wprost pochylni, po której mię tu stoczono i wytężałem słuch. Chwilami zza okna dobiegały jakieś odgłosy, zniekształcone i przytłumione. Nagle rozległ się dźwięk rogu, który mógł oznaczać czyjeś przybycie. Podniosłem się i po omacku podszedłem do okna. Po mrze przebiegał snop światła latarni, usłyszałem jakieś głosy. Później zobaczyłem czterech mężczyzn, z których jeden ubrany był w pelerynę szlachcica.
Niedługo potem rozległ się szczęk metalu na szczycie pochylni. Wróciłem wzdłuż ściany na swoje miejsce na wprost drzwi. Po chwili do mojej celi wpadło światło na tyle silne, że oślepiło mnie i nie mogłem rozpoznać wchodzących postaci. Dopiero po chwili mogłem im się lepiej przyjrzeć.
To była ta sarna grupa, która przechodziła pod oknem. Teraz rozpoznałem w szlachcicu młodego człowieka z namiotu gier hazardowych.
Zastosowałem stary jak świat sposób, który przydaje się w takich sytuacjach. Milczeć, pozwolić przeciwnikowi odezwać się najpierw. Nie żądałem więc wyjaśnień, tylko uważnie przyglądałem się przybyszom. Dwaj z nich odsunęli ławkę od ściany i ów lord usiadł na niej jak ktoś, komu należy się wygodna pozycja. Trzeci mężczyzna zawiesił latarnię na haku w ścianie, skąd światło padało równo na nas wszystkich.
— Ty! — Nie wiem, czy moje milczenie zdziwiło lorda, czy nie, lecz doszukałem się nuty irytacji w jego głosie. — Czy wiesz, kim jestem?
Było to typowe rozpoczęcie wymiany zdań między rywalami na Yiktor, przywoływanie imion i tytułów, by oszołomić potencjalnego wroga potęgą własnej pozycji.
Gdy nie odpowiedziałem, spojrzał na mnie gniewnie, pochylając się w przód z pięściami opartymi na kolanach.
— Oto Lord Osokun, pierworodny syn Lorda Oskolda, herbu Yenlade i Yuxisome. — Mężczyzna, który wciąż stał pod latarnią, zaintonował głosem zawodowego herolda.
Imiona syna oraz ojca nic mi nie mówiły, a także nazwy krain, z których pochodzili, były mi nie znane. Milczałem. Nie zauważyłem, by Osokun wykonał jakiś gest czy wydał rozkaz. Jednak jeden z jego potężnych towarzyszy pochylił się nade mną i uderzył mnie w twarz otwartą dłonią. Ból był tak silny, że omal nie zemdlałem. Tylko siła woli utrzymała mnie na chwiejnych nogach i pomogła zachować w miarę trzeźwy umysł. A więc na to się zanosi? Czegokolwiek ode mnie chcieli, byli gotowi uzyskać to siłą.
Już po chwili Osokun wyjawił cel swojej wizyty:
— Posiadasz broń, wiedzę, obcy łachmyto. I obie z ciebie wyciągnę, jeśli nie tak, to inaczej.
Po raz pierwszy odpowiedziałem, choć wargi puchły od otrzymanego ciosu.
— Czyżbyś znalazł przy mnie jakąś broń? — Nie użyłem żadnych grzecznościowych zwrotów.
Roześmiał się.
— Nie, twój kapitan był zbyt sprytny. Ale posiadasz wiedzę. I jeśli on chce cię znów ujrzeć, będziemy mieli też broń, już wkrótce.
— Jeśli wiesz cokolwiek o Kupcach, to wiesz zapewne i to, że stosujemy blokadę umysłów dla ochrony przed takimi jak ty.
Osokun uśmiechnął się szerzej.
— Tak słyszałem. Ale każdy świat ma własne sekrety, ; czego ty też zdajesz sobie sprawę. Mamy swoje sposoby otwierania takich blokad. Jeśli one nie zadziałają, trudno. Twoj kapitan będzie miał transakcję do rozważenia, i to już niedługo. A co do reszty, do dzieła! — Ten ostatni rozkaz zabrzmiał jak trzaśniecie z bicza.
Nie chcę pamiętać, co działo się potem w owej kamiennej celi. Ci, którzy mnie przesłuchiwali, byli prawdziwymi mistrzami w swoim fachu. Nie wiem, czy Osokun naprawdę mierzył, że mógłbym zdradzić to, co chciał wiedzieć, czy też może takie zajęcie sprawiało mu przyjemność. Wiele z tego, co się potem działo, zniknęło gdzieś z mojej świadomości.
Na pewno nie dowiedzieli się niczego ważnego. Byli na tyle znawcami swego brudnego zajęcia, że nie torturowali mnie bez przerwy. Przez jakiś czas nie zdawałem sobie sprawy ni z tego, że już poszli, ani z niczego innego. A gdy ból znów mnie obudził, za oknem był szary dzień. Ławka stała pod ścianą, a na niej znowu ujrzałem dzbanek, tym razem obok talerza z masą czegoś zanurzonego w zimnym tłuszczu.
Czołgając się na brzuchu, próbowałem pić, czułem odżywczą siłę gorzkiej wody, jednak przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, nim zdecydowałem się spróbować jedzeni. Tylko świadomość tego, że muszę zachować silne ciało, zmusiła mnie do przełknięcia czegoś tak ohydnego.
Wiedziałem tylko tyle, że zostałem porwany przez Osokuna, który planował wymienić mnie na broń i informacje. Bez wątpienia mógłby wykorzystać obie te rzeczy do zdobycia królestwa. Zuchwałość tego czynu świadczyła, że albo Osokun miał tak potężne poparcie, że mógł nie liczyć się z prawami jarmarku, albo miał nadzieję dokonać tej wymiany tak szybko, że władze nie będą miały czasu mu się sprzeciwić. Nierozwaga tego czynu była tak bliska szaleństwa, iż trudno było w to uwierzyć. Ale już minione godziny wystarczyły, bym uświadomił sobie, że ów lord przekroczył wszelkie granice i nie pozostało mu nic innego jak trzymać się tej niebezpiecznej drogi. Nie miał już odwrotu.
To, że kapitan Foss wykupi mnie za żądaną cenę, było niemożliwe. Choć Kupcy są ze sobą związani i jedną z podstawowych zasad współżycia jest wzajemna lojalność, to “Lydis”, jej załoga i całe dobre imię Wolnych Kupców nie mogły być utracone w zamian za życie jednego człowieka, tego byłem pewien. Jedyne, co Foss mógł zrobić, to zwrócić się do machiny yiktoriańskiego prawa.
Czy wiedział, gdzie jestem? Co jeźdźcy zrobili z Lalfarnsem? Jeśli udało mu się uciec, Foss musiał już wiedzieć, że zostałem porwany, i mógł już zacząć działać.
Nie mogłem jednak liczyć na kogokolwiek, lecz jedynie na samego siebie. Zacząłem więc intensywnie zastanawiać się nad swoją sytuacją.
Nadeszła chwila, gdy postanowiłem zastosować penetrację myśli, choć mogło to być męczące. Uznałem bowiem, że w tej sytuacji pozostały mi już tylko radykalne metody. Ponieważ przeszukiwanie wiązek myślowych działa różnie w zależności od ras i gatunków, nie mogłem spodziewać się żadnych konkretnych rezultatów, a może nawet w ogóle niczego. Czułem się, jakbym przesłuchiwał pasmo komunikacji tak wysokie lub tak niskie, że mój odbiornik wychwytywał tylko niezmienny wzór. Żadnych słów, żadnych konkretnych myśli — to, co do mnie dotarło, było jedynie przerażeniem. Uczucie to było chwilami tak silne, że byłem przekonany, iż wysyłający je znajdują się w prawdziwym niebezpieczeństwie.
Sygnał jeden, sygnał drugi — może każdy z nich oznaczał emocje innego obrońcy fortu. Uniosłem głowę, by spojrzeć na blady otwór okienny, potem przysunąłem się bliżej i zacząłem nasłuchiwać. Na zewnątrz panowała cisza. Podniosłem się i wyjrzałem. Był dzień, a na murze dostrzegłem niewielką plamę światła słonecznego. Wokół panowała cisza.
Ponownie zamknąłem oczy i usiłowałem badać umysły w otoczeniu, aby uczepiwszy się jednego z tych sygnałów strachu, móc odnaleźć źródło niepokoju. Większość sygnałów wciąż ulatywała poza mój zasięg. Poczułem jeden przy samych drzwiach celi, albo tak mi się zdawało. Starałem się dotrzeć do niego z całą energią, jaką potrafiłem z siebie wykrzesać.
Moje próby można porównać do prób odczytania zniszczonej taśmy, która nie tylko została prześwietlona, lecz do tego zapisana była jakimiś obcymi symbolami. Owszem, dało się wyczuć emocje, bo te podstawowe są takie same u różnych gatunków. Wszystkie żyjące istoty odczuwają strach, nienawiść, szczęście, ale źródła czy przyczyny tych uczuć nogą być zupełnie różne. Z tych powszechnych uczuć strach nienawiść są najsilniejsze, a tym samym najłatwiejsze do wyłowienia.
Strach zniewalający te umysły był coraz większy i przemieszany z gniewem. Ale gniew był słaby, przytłoczony przerażeniem. Dlaczego? Co się na zewnątrz działo?
Przygryzłem dolną wargę i całą energię włożyłem w próbę znalezienia odpowiedzi. Strach… przed czymś… kimś… nieobecnym… nadchodzącym? Trzeba… trzeba się pozbyć… pozbyć mnie! To odkrycie nadeszło tak nagle, że wzdrygnąłem się jakby w reakcji na fizyczny ból. Jednak nikogo, :to mógłby ów ból zadać, nie było w pobliżu. Przecież wiedziałem bardzo dobrze, że moja obecność tutaj jest przyczyną strachu. Osokun? Nie, nie wierzyłem, by lord, który próbował narzucić mi swoją wolę, tak nagle chciał się mnie pozbyć.
Tik, tik… przygotowałem umysł, odrzuciłem zdziwienie, wróciłem do cierpliwego penetrowania niezrozumiałych myśli. Więzień… niebezpieczeństwo… nie obecne niebezpieczeństwo, nie… lecz jako więzień jestem zagrożeniem dla autora tych myśli. Może Osokun aż tak naruszył prawa panujące na Yiktor, że jego pomocnicy czy podwładni obawiają się konsekwencji swych czynów?
Może by spróbować kontrsugestii? U wielu osób zbyt daleko posunięty strach przeradza się w przemoc. Gdybym dodał mój własny strach i skupił się na nim, mógłbym odwrócić ostrze miecza. Zacząłem rozważać wszystkie za i przeciw, wciąż utrzymując łączność między nami.
To, na co się zdecydowałem, miało tak niewielkie szansę powodzenia, że w zasadzie już pogodziłem się z porażką. Spróbowałem zasiać w polu mentalnym myśl, że gdyby więzień uciekł, nie byłoby już strachu oraz myśl, że więzień musi wyjść z celi żywy. W najprostszy sposób i z największą siłą nadałem tę wiązkę myśli. Równocześnie posuwałem się wzdłuż ściany w stronę pochylni, stanowiącej wejście do celi. Podniosłem dzbanek, wypiłem resztę jego zawartości i zatrzymałem go w dłoniach. Usiłowałem sobie przypomnieć, w którą stronę otwierają się drzwi, choć wtedy, gdy wchodził Osokun, byłem otępiały i nie widziałem wyraźnie. Na zewnątrz… na pewno na zewnątrz!
Byłem już w pół drogi w górę pochylni, przygotowany… Uwolnić więźnia… koniec ze strachem… uwolnić więźnia. Kontakt był coraz silniejszy — ktoś się do mnie zbliżał! Reszta zależała już tylko od szczęścia. Przerażający jest moment, gdy kładzie się swoje życie na szali.
Usłyszałem zgrzyt metalu… To drzwi… podniosłem dzbanek… teraz!
Drzwi otworzyły się, a ja rzuciłem nie tylko dzbankiem, lecz również wiązką strachu. Usłyszałem krzyk osoby. Dzbanek uderzył strażnika w głowę i mężczyzna zachwiał się.
Wspinałem się w górę, wkładając w to resztki sił. Dotarłem do drzwi i minąłem je. Światło było słabe nawet w tym wewnętrznym korytarzu, ale zauważyłem, że mężczyzna, który otworzył drzwi, leży oparty o ścianę na wprost, rękami zakrywa twarz, a między jego palcami cieknie krew. Jęczał.
Moja pierwsza myśl: “miecz”. Podszedłem bliżej i odebrałem miecz strażnikowi. Posiadanie nawet nie znanej mi broni zwiększało poczucie bezpieczeństwa. Strażnik nie opierał się, gdyż fala strachu obezwładniła jego umysł. Mocnym pchnięciem wrzuciłem mężczyznę do celi. Metalowy pręt wciąż tkwił w drzwiach, więc obróciłem go i wziąłem ze sobą.
Uczyniwszy to wszystko, rozejrzałem się. Światło kłuło mnie w przyzwyczajone do ciemności oczy. Po dłuższej chwili mrugania pomyślałem, że musi być późne popołudnie. Nie wiedziałem, jak długo leżałem w celi, całkiem straciłem rachubę czasu.
Korytarz był pusty. Nie czyniłem planów wybiegających daleko w przyszłość. Chciałem na razie wydostać się na wewnątrz, bez spotkania się z innym strażnikiem. Penetracja myśli jest zbyt subtelną zdolnością, bym mógł użyć jej jako instrumentu zwiadowczego. Wykorzystałem całą moc psychopolacji, by otworzyć celę. Teraz byłem zdany wyłącznie la użycie siły, a posiadana broń była mi obca.
Powlokłem się korytarzem, pilnie nasłuchując jakichkolwiek odgłosów. Doszedłem do zakrętu, gdzie przez wąskie okno wpadało światło. Zatrzymałem się, by wyjrzeć. Stąd również widać było niewielki fragment dziedzińca otoczonego murem. Dojrzałem też część szerokiej bramy, która była zamknięta. Jeżeli to jedyna droga ku wolności, to nie nam szans — pomyślałem. Dalej korytarz skręcał w lewo. W głębi widać było jakieś drzwi i po raz pierwszy usłyszałem głosy. Była to jednak jedyna droga ucieczki. Przyciśnięty plecami do ściany, z obnażonym obcym mieczem w dłoni, ruszyłem przed siebie. Minąłem dwoje zamkniętych drzwi. Choć byłem skrajnie wyczerpany, to jednak za pomocą psychopolacji starałem się wykryć przejawy życia przede mną. Wyczułem słaby sygnał. Już z głosów wywnioskowałem, że w jednym z pokoi są co najmniej dwie osoby, a penetracja myśli to potwierdziła. Mogło ich jednak być o wiele więcej. Posunąłem się dalej. Głosy były coraz bardziej wyraźne, mogłem wyróżnić oddzielne słowa, ale w obcym języku. Z ostrego tonu padających słów domyśliłem się, że rozmówcy się kłócą.
Dostrzegłem jaśniejsze światło. Drzwi do jednego z pomieszczeń były uchylone. Podobne były do drzwi mojej celi. Otwierały się także na zewnątrz dzięki systemowi uruchamianemu prętem. Lewą ręką dotknąłem pręta, który niosłem ze sobą. Czy dałoby się go użyć do tych drzwi? Czy mógłbym zamknąć drzwi bez zaalarmowania osób znajdujących się wewnątrz? Nie śmiałem pokazać się w otwartej przestrzeni. Głosy bliskie już były krzykom i miałem nadzieję, że rozmówcy są tak pochłonięci wymianą zdań, że mój ruch nie będzie zauważony.
Wetknąłem miecz za pas, wziąłem pręt do prawej dłoni. Lewą oparłem płasko o powierzchnię drzwi i delikatnie je popchnąłem. Ale lekkie dotknięcie nie wystarczyło, by poruszyć tak potężną płytę. Musiałem pchnąć mocniej. W napięciu czekałem na jakieś skrzypnięcie, bądź przerwę w konwersacji. W końcu drzwi drgnęły i centymetr po centymetrze wsunęły się we framugę. Głosy nie umilkły, gdy manipulowałem przy zamku, usiłując wepchnąć pręt w dziurkę. Poczułem lekki opór, pręt wskoczył w otwór, więc obróciłem go. Moja nikła nadzieja spełniła się — drzwi były zamknięte.
Z nieprzerwanego hałasu wewnątrz wnioskowałem, że rozmówcy jeszcze nie zauważyli, iż są uwięzieni. A więc już dwa razy mi się udało!
Korytarz znowu skręcał. Dotarłem do okna, przy którym jeszcze raz zatrzymałem się, by wyjrzeć. Na chodniku i murze widać było matowe światło zmierzchu. Noc zawsze sprzyja uciekinierom. Jak na razie nie miałem pojęcia, co zrobię, gdy wydostanę się z twierdzy Osokuna. Mój umysł i wola były w stanie wybiegać tylko o jeden krok w przyszłość.
Przede mną były następne drzwi, otwarte szeroko na dziedziniec. Wciąż słyszałem odległą kłótnię za plecami, ale teraz interesowały mnie odgłosy przede mną. Usłyszałem ostry, wysoki dźwięk, w którym rozpoznałem ryk kasa, ale żadnych ludzkich głosów. Doszedłem do drzwi i wystawiłem głowę. W dłoni znowu ściskałem miecz. Po lewej stronie było zadaszone miejsce, w którym trzymano kasy. Ich trójkątne głowy ze sztywno stojącymi kępkami czarnych włosów co chwilę się podnosiły. Z pysków zwisały im postrzępione kawałki liści — widocznie przed chwilą dostały karmę.
Rozważałem możliwość uprowadzenia jednego z tych wierzchowców, lecz z żalem zrezygnowałem. To prawda, że łatwiej jest penetrować umysł zwierząt, nawet obcych gatunków, niż humanoidów, ale skupianie się na utrzymaniu władzy nad zwierzęciem mogło okazać się ponad moje siły. Byłem pewien, że bezpieczniej będzie polegać tylko na sobie.
Bryła budynku, z którego wychodziłem, rzucała przede mnie długi cień. Nie widziałem zewnętrznej bramy, pobiegłem więc do miejsca w cieniu między dwiema stertami karmy dla kasów. Stąd miałem dużo lepszą widoczność. Po prawej stronie była szeroka brama, dobrze zabarykadowana. Ponad nią znajdowało się coś w rodzaju klatki, w której zauważyłem poruszenie. Przylgnąłem płasko do stert karmy. To był wartownik. Czekałem na strzał, może bełtem z kuszy, na jakiś znak, że zostałem zauważony. Nie mogłem uwierzyć, że nie zwróciłem na siebie uwagi. Gdy nic się nie stało, pomyślałem, że ten wartownik ma wzrok i uwagę zwrócone tylko na to, co dzieje się poza murami, a nie wewnątrz fortecy.
Zaplanowałem sobie trasę, którą mogłem dotrzeć dość daleko — od sterty karmy dla zwierząt do stajni pomiędzy mną a strażnikiem. Poruszałem się powoli, choć każdy mój nerw drżał z niepokoju. Czułem, że gwałtowne ruchy mogą przyciągnąć uwagę, a delikatne skradanie się pozwala pozostać w cieniu. Policzyłem zwierzęta, gdy je mijałem, pragnąc na tej podstawie ocenić rozmiary oddziału wojskowego. Stało tam siedem kasów, z których cztery wykorzystywane były jako zwierzęta pociągowe. To jednak o niczym nie świadczyło, bo forteca mogła mieć stałą załogę bez zwierząt. Tak czy inaczej liczba wierzchowców w stajni sugerowała, że w twierdzy może być tylko niewielka część oddziału. A to znaczyło, że Osokun i jego adiutant mogli gdzieś wyjechać.
Zauważyłem jeszcze dwa wysokie stanowiska wartownicze. Choć przyglądałem im się uważnie, nie dostrzegłem tam żadnych osób. Ukryłem się za niskim murkiem, gdyż moje buty zaczęły skrzypieć na kamieniach. Wtedy pojawił się jakiś mężczyzna. Choć miał na sobie kaftan żołnierza piechoty, jego głowa była odkryta, a na ramionach trzymał nosidła z wiadrami pełnymi wody, którą następnie wylał do koryta kasów. Po chwili odszedł. Nagle w mojej kryjówce poczułem nagły przypływ emocji. Człowiek ów zżerany był silnym pragnieniem — dotarło ono aż do mnie jako osobna wiadomość. Być może różnił się on czymś od swoich towarzyszy i przez to był bardziej podatny na moją psychopolację. Byłem pewien, że wypełniał jedynie swe obowiązki, chcąc dzięki temu coś uzyskać. Nadszedł moment, w którym powinienem działać natychmiast. Skradałem się więc za nim, ponieważ to, czego pragnął, było też moim pragnieniem.
Na dziedzińcu była studnia, a od części centralnej budynku odchodziło skrzydło pod tak ostrym kątem, jakby kamienne bloki chciały otoczyć ramieniem źródło cennej wody. W owym skrzydle było sporo wąskich okien i jedne drzwi. Człowiek, za którym szedłem, nie zatrzymał się przy studni. Gdy zbliżał się do niej, nerwowo rozejrzał się na boki. Potem skierował się prosto ku drzwiom w skrzydle budynku. Odczekałem chwilę i podążyłem za nim.
Było to połączenie zbrojowni i spiżarni. Na ścianach wisiały półki z bronią, narzędzia leżały ułożone w równe stosy, a w pomieszczeniu panował charakterystyczny zapach zboża i żywności dla ludzi i zwierząt. Za jednym ze stosów żywności ujrzałem porzucone nosidła i wiadra. Trzymałem się jak cień mojego przewodnika. Doszedłem do następnych drzwi ledwie widocznych za stosem worków zboża. Dalej były wąskie strome schody. Zatrzymałem się na chwilę, bo słyszałem jeszcze kroki mojego przewodnika. Poczekałem, aż wszystko ucichnie. Dopiero wtedy ruszyłem powoli, ostrożnie stawiając stopy. Bałem się, by nie upaść, gdyż byłem już bardzo osłabiony. Na szczęście zejście nie było długie.
Na dole biegł korytarz tylko w jedną stronę. Było tam ciemno, a mężczyzna przede mną chyba nie używał pochodni ani latarni, bo nie widziałem żadnego światła. Widocznie znał tę drogę bardzo dobrze. Nie słyszałem go też. Nagle na łączącym nas kanale komunikacji poczułem wybuch ulgi tak wyraźnie odebrany przez mój mózg, jak oczy odebrałyby błysk lampy. Człowiek osiągnął swój cel — opuścił fort. Pomyślałem, że nie zabawi długo przy wyjściu.
Przyśpieszyłem więc kroku i potykając się pobiegłem. W ciemności obijałem się o jakieś ostre przeszkody. Nie upadłem jednak i po chwili wyciągnąłem przed siebie ręce, by zastępowały mi oczy. Dotykiem wyczułem kolejne strome schody. Wchodziłem po nich na kolanach i rękach, bo inaczej chyba bym ich nie pokonał. Potem zatrzymałem się, starając się znaleźć nad głową jakieś wyjście. W końcu odkryłem zapadnię, która poddała się naciskowi. Znalazłem się w równie ciemnej jaskini, czy też raczej przy stercie skał, która nie wyglądała na naturalną. Było to sprytne ukrycie drzwi. W kraju tak często nawiedzanym przez wojny taki schron musiał chyba być w każdym forcie.
Na razie interesowało mnie tylko to, by wydostać się poza zasięg obserwacji strażników. Skały zakrywające wejście były, jak zauważyłem, jedynymi na tym odcinku. Pomyślałem, że można się w nich dopatrzyć jakiejś regularności, jakby otaczały miejsce dużo starszej i zrujnowanej fortecy.
Po dezerterze, który doprowadził mnie do wyjścia, nie było śladu, ale nadal poruszałem się bardzo ostrożnie. W końcu znalazłem schronienie za czymś, co mogło być końcem ruin — ziemia tu była zapadnięta, kamienie zwalone — i po raz pierwszy obejrzałem się za siebie.
Niebo błyszczało szczególnie dziką mieszanką barw, jaką na tej planecie malowany jest zachód. Czasem łuna zachodu jest tak jaskrawa, że aż trudno dokładnie przyjrzeć się pasom nachodzących na siebie odcieni. Na tle nieba fort rysował się ciemną plamą, otoczoną ponurym cieniem. Fort otoczony był murem, za którym widziałem bryłę jednego budynku. Była nawet mniejsza niż mi się zdawało, gdy pokonywałem całą tę trasę na zewnątrz. Nie była to żadna twierdza, raczej strażnica graniczna. Wokół nie dostrzegłem siedzib ludzkich ani pól uprawnych.
Obok głównego wejścia biegła droga od przełęczy między dwiema liniami wzgórz do nieznanej równinnej krainy. Pomyślałem, że droga ta musi łączyć fortecę zarówno z centrum dominium, jak i światem zewnętrznym, może nawet z Yrjarem. Tej drogi musiałem się więc trzymać. Nie miałem pojęcia, czy fort leży na północ czy na południe od miasta. Nie mogłem też wędrować drogą. Po raz pierwszy pomyślałem, że szczęście, które towarzyszyło mi podczas wydostawania się z twierdzy Osokuna, opuściło mnie. Miałem ze sobą miecz, ale brakowało mi wody, pożywienia i ochrony, choćby przed burzą. Stopniowo opuszczały mnie siły.
Zarówno fort, jak i ruiny, przy których się znalazłem, leżały na niewielkim wzniesieniu. Przejście, którym tu doszedłem, musiało biec pod obniżeniem terenu między tymi obiektami. Póki byłem na tej otwartej przestrzeni, pozostawałem odsłonięty. Wstałem, zdecydowany iść przed siebie tak długo, jak to możliwe, a potem czołgać się, pełzać, robić cokolwiek, byle tylko posuwać się do przodu.
Czas jakby przestał istnieć, był nieuchwytnym zjawiskiem poza wszelką kontrolą. Jedyną miarą jego upływu stały się stawiane przeze mnie kroki. Miałem tyle szczęścia w nieszczęściu — metody śledczych Osokuna powodowały ból, ale pozostawiły mięśnie i ciało zdolne do wysiłku. Zapadłem w otępienie, a ucieczką moją kierował już jedynie mój instynkt samozachowawczy.
Dwukrotnie oprzytomniałem na tyle, by odkryć, że zszedłem na dół i wędruję gładką powierzchnią drogi. Jakiś sygnał ostrzegawczy alarmował mnie wówczas o możliwym niebezpieczeństwie. Za każdym razem byłem w stanie wspiąć się z powrotem na nierówny teren, gdzie krzaki i skały dawały mi schronienie. Przez chwilę śledził mnie jakiś nocny myśliwy. Gdy jednak ta niewidoczna istota uznała mnie za nietypową ofiarę, przemyślała sprawę i odeszła.
Księżyc świecił jasno, tak jasno, że jego pierścienie niczym płomień błyszczały na niebie. Sotrath miał zawsze wokół siebie dwa pierścienie. Jednak w regularnym cyklu lat nadchodził czas trzech pierścieni, traktowany przez mieszkańców jako czas szczególny. Nie przyglądałem się temu cudownemu zjawisku, ale byłem wdzięczny za promienie światła, dzięki którym widziałem pod nogami najbardziej niebezpieczne kamienie.
Zbliżał się już świt, gdy mijając wgłębienie między wzgórzami, wszedłem na drogę. Czułem palące pragnienie, jakbym w ustach miał rozżarzony popiół. Tylko siłą woli szedłem dalej, gdyż bałem się, że jeśli usiądę, to już się nie podniosę. Wiedziałem, że jakoś muszę pokonać odcinek, na którym ubita droga stanowi jedyne wejście do krainy na zachodzie. Obiecałem swemu ciału, że wtedy odpocznę w pierwszej dolince, jaką znajdę.
Jakimś sposobem udało się, wzgórza były za mną. Zszedłem z otwartej przestrzeni w krzaki i szedłem jeszcze tak długo, aż poczułem, że jestem u kresu sił. Wtedy opadłem na kolana i zanurzyłem odrapane i pobite ciało między dwa gęste krzewy. Leżałem nieruchomo i nie pamiętam, co działo się zaraz potem.
Rzeka tchnęła w moje ciało nowe życie. Rozległ się grzmot, woda w rzece zawirowała. Starałem się, by mnie nie zniosło do kotłującego się pasa wody, gdzie mogłem zostać zmiażdżony przez skały… Woda… Piorun…
Nie byłem w żadnym strumieniu, tylko leżałem na twardej powierzchni, bezpiecznej i nieruchomej. Byłem mokry, a woda spadała na mnie gwałtownymi strugami deszczu. Piorun rzeczywiście przeszywał niebo.
Gdy podnosiłem się z ziemi, zlizując z twarzy krople deszczu, dojrzałem błyskawicę ponad szczytami wzgórz. Był już dzień, ale tak ciemny, że widoczność była niewiele lepsza niż o zmierzchu. Przez chwilę trzymałem twarz uniesioną ku niebu, otworzyłem usta, by chwytać w nie deszcz.
Gdzieś w górze rozległ się grzmot pioruna, potem błysk tak jasny jak przy starcie statku kosmicznego. Przez małą szczelinę w krzakach widziałem grupę jeźdźców, którzy jakby pchani sztormem podążali na wschód. Mieli na sobie peleryny i kaptury, tworzyli dość rozciągniętą kolumnę. Wierzchowce ledwo dyszały, z ich pysków wydobywała się piana. Jeźdźcy wyraźnie się spieszyli. Gdy mijali moją kryjówkę, uderzyła mnie fala emocji — strach, gniew, desperacja — tak silnych, że był to poważny cios dla mojego umysłu. Nie widziałem żadnych herbów ani barw. Nie wieźli też ze sobą proporca. Byłem jednak pewien, że to Osokun wraca do swojej siedziby. I jeżeli jeszcze nie wszczęto za mną pościgu, stanie się to teraz.
Moje ciało było tak sztywne i obolałe, że ledwo się poru szałem. Pierwsze chwiejne kroki powodowały ból. Wcześniej sądziłem, że życie Wolnego Kupca dostatecznie uodporniło mnie na cielesne niewygody. Teraz jednak ledwo się poruszałem, a ból i zmęczenie otaczały mnie niczym pajęczyna.
Burza rozorała ziemię i pod nogami płynęły strugi wody. Od czasu do czasu gasiłem pragnienie, zupełnie nie zważając, czy nie ma w wodzie jakiegoś pierwiastka, który mógłby mi zaszkodzić. Chociaż miałem wodę, brakowało mi żywności. Nie opuszczało mnie wspomnienie tej tłustej papki, którą tak niechętnie spożywałem… Kiedy? Poprzedniego dnia, dwa dni temu? Po chwili zerwałem z krzaków kilka liści i zacząłem je żuć, by w końcu wypluć miazgę.
Znowu straciłem poczucie czasu. Furia deszczu zelżała. Niebo zaczęło się przejaśniać.
Światło? Nagle zdałem sobie sprawę, że idę w kierunku światła. Nie żółtych latarni, jakie widziałem w forcie i w Yrjarze, nie…
Glob księżyca… srebro… przywołuje… Już gdzieś widziałem taką kulę. Ostatni błysk ostrzeżenia w moim umyśle szybko odpłynął… Glob księżyca…
Z woli Molastera posiadam moc Śpiewaczki oraz dar obserwacji, a także dalekowzroczność. Czasem jest trudno z tym żyć. Pragnęłam tylko pozostać na wielkim jarmarku z moim małym ludkiem, i pewnego razu wstałam w nocy poczuwszy zew, choć nie znałam jego przyczyny ani źródła. Z klatek dobiegały żałosne piski, gdyż zew wyczuły również zwierzęta. Pomyślałam wtedy o nich i poszłam do nich z różdżką, by spojrzały na mnie i zapomniały o strachu. Gdy doszłam do klatki z barskiem, zobaczyłam, że zwierzę stoi na nogach z głową pochyloną, a jego oczy płoną ogniem szaleństwa.
— Nadeszła wiadomość — powiedział Malez.
— Tak, nadeszła — zgodziłam się — ale nie z ust czy umysłów Dawnych. Nie oni przywołali moc.
Spojrzał na mnie ponuro i wykonał gest, który częściowo przeczył moim słowom. Jesteśmy blisko spokrewnieni i Malez nie zawsze widzi to, co ja. Często stara też się odwieść mnie od tego, co sam uważa za nierozsądne.
Nie mógł jednak zaprzeczyć Śpiewaczce, która twierdzi, że odebrała sygnał. Czekał więc. A ja umieściłam różdżkę między dłońmi i powoli ją obracałam. Mój ludek był spokojny i jego strach nie tworzył muru zatrzymującego fale mocy, więc mogłam różdżkę dowolnie skierować. Północ, zachód, południe — różdżka ani drgnęła. Gdy jednak skierowałam ją na wschód, natychmiast się poruszyła i wygięła na zewnątrz. Czułam jej ciepło, więc powiedziałam do Maleza:
— To jest prośba o pomoc. Muszę zwrócić dług.
W przypadku spłaty długów nie można się wahać, gdyż branie i dawanie musi zawsze być w równowadze na wadze Molastera. Nakaz ten obowiązuje Śpiewaczkę bardziej nawet niż innych, bo tylko tak można zachować moc i utrzymać jej silny płomień.
— Co z tym obcym? I z Osokunem, który miał tajemne plany? — spytałam.
Malez szurnął stopami po ziemi, nim odpowiedział:
— Osokun może powołać się na pokrewieństwo drugiego stopnia z Oslafem, który…
— Który został w tym roku wybrany na reprezentanta lordów w trybunale jarmarku. Ten obcy Slafid wymienił też innego krewnego, Ocorra, kapitana straży. Ale przecież żaden z nich nie może złamać prawa i obyczajów.
W tym momencie straciłam pewność siebie, ponieważ Malez wcale nie śpieszył się z przytaknięciem. Zauważyłam, że był zakłopotany, ale jego oczy nie uciekały od moich, bo jest Thassem, a między nami zawsze panuje szczerość.
— Właściwie to nie wiem — dodałam.
— Ano tak. Krótko po południu strażnicy zabrali Kripa Vorlunda, by odpowiedział na zarzuty Othelma, handlarza zwierzętami. Na ten oddział napadli jeźdźcy spoza granic jarmarku. Gdy zamieszanie ucichło, obcego już nie było. Uważa się, że wrócił do swoich. Główny kapłan nakazał zamknąć pawilon handlowy Kupców, a im samym odlecieć.
— I nie powiedziałeś mi tego? — Byłam zła na siebie za naiwną wiarę, że Osokun nie odważy się popełnić takiego czynu. Powinnam poznać po nim, że jest zdolny do wszystkiego bez rozważenia przyszłych konsekwencji swego postępowania.
— Wydawało mi się całkiem wiarygodne, że uciekł na swój statek — odpowiedział Malez — bo przecież wszystkim wiadomo, że Wolni Kupcy popierają się nawzajem. Mogli nie wierzyć w sprawiedliwość sądu.
— Oraz że to nie nasza sprawa — dodałam trochę ostro. — Może i nie… Thassów. Wiem, że jesteśmy związani przysięgą, by nie wtrącać się w sprawy ludzi nizin. Ale to jest mój osobisty dług. I proszę cię o jedną rzecz, na więzy krwi, byś odszukał kapitana “Lydis”. Jeżeli Kripa Vorlunda nie ma wśród załogi, opowiedz mu o wszystkim, co zaszło.
— Nie nadeszła jeszcze odpowiedź od Dawnych.
— Biorę na siebie całą odpowiedzialność, na wagę Molastera! — Dmuchnęłam na moją różdżkę aż rozbłysła srebrem.
— Co masz zamiar zrobić? — spytał, lecz wiedziałam, że już odgadł odpowiedź.
— Pójdę szukać tego, czego muszę szukać. Trzeba jednak wymyślić jakieś uzasadnienie mojego odjazdu. Bowiem teraz na pewno znajdą się oczy i uszy śledzące nasze posunięcia. Przeto… — odwróciłam się powoli i spojrzałam na rzędy klatek — załadujemy wóz, do którego wezmę Borbę, Vorsa, Tantakę, Simmlę i — położyłam dłoń na klatce z barskiem — jego. Naszym wytłumaczeniem będzie to, że zwierzęta zasłabły i obawiam się, by nie przeniosły jakiejś choroby na inne zwierzęta. Bezpieczniej więc jest je wywieźć na jakiś czas poza obecnie zatłoczony teren.
— A czemu on? — Malez wskazał barska.
— W jego przypadku wykręt może być prawdziwy. Może na otwartej przestrzeni jego umysł odpocznie i uda mi się nawiązać z nim kontakt. Tutaj zbyt wiele rzeczy przypomina mu okrutną przeszłość.
Zauważyłam cień uśmiechu na ustach Maleza.
— Ej, ej, Maelen, nigdy nie porzucasz marzeń? Więc ciągle sądzisz, że ci się uda, że będziesz tą pierwszą, która włączy barska do swojej trupy?
— Jestem cierpliwa, mam silną wolę. I wiem, kuzynie, że będę władała barskiem. Nie tym, to innym, kiedyś, jakoś… — odpowiedziałam mu z uśmiechem.
Wiem, że Malez uważał moje postępowanie za fanaberie. Jednak nikt nie spiera się z tym, który otrzymał sygnał, nawet jeśli to wezwanie do spłaty długu. Zaprzągł więc kasy, pomógł mi umieścić na wozie wybrane zwierzęta, przy czym klatkę z barskiem położyliśmy osobno i zasłoniliśmy ją. Choć stworzenie to ledwo żyło, wciąż nas obserwowało i warczało, gdy próbowaliśmy się zbliżać. W zachowaniu barska widziałam jedynie oznaki szaleństwa.
Wezwaliśmy Otjana, chłopca na posyłki, by przyprowadził jakiegoś kapłana, który przez godzinę popilnuje naszego pawilonu. Malez ruszył na “Lydis”, a ja skręciłam na wschód. Co prawda Malez prosił, bym poczekała na jego powrót, ale we mnie wzbierała niecierpliwość i wiedziałam, że nie ma czasu do stracenia. Byłam już pewna, że obcy nie jest bezpieczny i nie wrócił do swojej załogi, lecz znajduje się w poważnych opałach. Przymus spłaty długu nie pojawiłby się tak nagle i nie byłby tak silny, gdyby obcy nie potrzebował mojej pomocy.
Wóz nie mógł jechać szybko, a poza tym na terenie jarmarku musiałam utrzymywać żółwie tempo dla zachowania pozorów. Każdemu wydałoby się podejrzane, gdybym trzęsła chorymi zwierzętami. Tak więc jechaliśmy wolnym kłusem. W końcu minęliśmy ostatni rząd namiotów. Myślałam, że ktoś może się zainteresować naszą wyprawą, więc przygotowałam wiarygodne uzasadnienie dla kapłana i Otjana.
Zwierzęta, które wybrałam, by towarzyszyły mi w tej misji, były najbardziej bystre i najbardziej agresywne z całego zespołu. Borba i Vors to glassie z górskich lasów. Długość ich ciała równa jest rozpiętości czterech dłoni ustawionych przy sobie, mają cienkie ogony tak długie jak tułów, a futro czarne jak burzliwa noc bez gwiazd. Ich łapy są długie i wyposażone w ostre pazury, które, zazwyczaj ukryte, w razie konieczności potrafią zastąpić miecz. Na czubku głowy glassii sterczą kępki szarobiałych sztywnych włosów, które przed walką przylegają do czaszki. Z natury zwierzęta te są ciekawskie i odważne, potrafią stawić czoło wrogom dużo większym od siebie i często wychodzą z takich walk zwycięsko. Rzadko spotyka się je na nizinach, więc było zrozumiałą rzeczą, że nie chcemy ich utracić.
Tantaka wyglądała na bardziej groźną niż była w istocie. Co prawda, gdy była zdenerwowana, to stawała się zawzięta i uparta. Była pulchniutka, z płaskim nosem i małymi zaokrąglonymi uszami oraz najzwyklejszym ogonem, który zazwyczaj nosiła przytulony do tylnych kończyn. Dwa razy większa od glassii, miała potężne ramiona, bo w naturze jej ulubione pożywienie występuje tylko pod ogromnymi skałami, które trzeba usunąć przed przystąpieniem do uczty. Jej żółtawe futro było tak szorstkie, że przypominało raczej kolce niż włosy. Nie była urodziwa, wyglądała nieporadnie i zabawnie, ale na przedstawieniach dodawało jej to uroku — widzowie dziwili się, że tak niezgrabne zwierzę potrafi być inteligentne.
Simmla należała do tego samego gatunku co barsk, lecz jej futro miało bardzo krótkie włosy ściśle przylegające do ciała. Z daleka wyglądała, jakby w ogóle nie posiadała futra, tylko nagą skórę dziwacznie oznakowaną, bo w poprzek kremowego grzbietu i łap biegły ciemnobrązowe pasy. Jej ogon był okrągły i bardzo cienki, jak bicz. nogi niczym kości pokryte skórą, podobnie głowa, tak że widać było krawędzie czaszki. Nie była piękna, lecz sprawiała wrażenie szybkiej i wytrzymałej. Taka zresztą była — zwierzęta te od dawna wykorzystywane są do polowań.
Prowadząc wóz, czułam ich zaciekawienie, chęć poznania przyczyn podróży. Przekazałam im moje poczucie zagrożenia i potrzebę czujności, na które każde odpowiedziało na swój sposób. Gdy w końcu znaleźliśmy się tak daleko, że nikt z jarmarku nie mógł nas dojrzeć, wypuściłam je z klatek, by chwilę posiedziały przy mnie i porozglądały się. Bowiem ich oczy widzą więcej niż ludzkie, nosy odbierają informacje, których ludzie nie rozumieją, uszy słyszą to, na co my pozostajemy głusi — i to wszystko chciałam wykorzystać.
Simmla była niespokojna nie z powodu czegoś, co wyczuła lecz z powodu barska. Inne zwierzęta ignorowały jego obecność, skoro wiedziały, że nie może ich skrzywdzić. Ale dla Simmli barsk był wystarczająco bliski i stale o nim myślała. Musiałam więc łagodzić jej strach.
Na Yiktor często można zetknąć się z szaleńczym zachowaniem. Uważa się, że szalony człowiek, mężczyzna czy kobieta, znajduje się w objęciach Umphry — pradawnej mocy. Nikt nie krzywdzi takiej osoby. Gdy owa dolegliwość zostaje wykryta, przekazuje się dotkniętego nią nieszczęśnika kapłanom mieszkającym w pewnej dolinie. Skrzywdzenie czy zabicie szalonego oznacza wpuszczenie do swojego ciała, jak wierzą mieszkańcy nizin, jego opętanego ducha.
Zwierzęta ogarnięte szaleństwem są natomiast zabijane i sądzę, że to dla nich lepsze, bo w ten sposób wypuszcza się je na Białą Drogę, gdzie nie istnieje ból oraz cierpienie i dołączają do wielkiej trzody, którą opiekuje się Molaster. Bałam się, że tak właśnie będę musiała postąpić z barskiem i wciąż zwlekałam z podjęciem ostatecznej decyzji. Jak powiedział Malez, od dawna pragnęłam dołączyć tego bardzo rzadkiego i niezależnego wędrowca do naszego zespołu. Może zbyt ufałam swojej mocy i chciałam umocnić swą reputację osoby, która dobrze sobie radzi z małym ludkiem.
Przeprawiliśmy się przez rzekę. Po drodze spotkaliśmy tylko kilku spóźnionych uczestników jarmarku. Na ich pozdrowienia odpowiadałam jak ktoś bardzo zatroskany, dwukrotnie zaznaczałam, że do wyjazdu zmusiła mnie choroba wśród zwierząt. Po południu zjechaliśmy z głównej drogi na boczną ścieżkę prowadzącą na wschód, by przypadkowo spotykane osoby nie zastanawiały się, czemu tak daleko szukam spokoju i ciszy dla moich chorych. Przed zachodem dotarliśmy do łąki nad strumieniem i tam urządziłam obóz. Kasy pasły się, a pozostałe zwierzęta cieszyły się wolnością. Wykorzystywały możliwość węszenia i napicia się wody ze strumienia, ale żadne nie odeszło daleko. Tylko barsk pozostał w klatce.
Gdy moi towarzysze byli już nakarmieni i ułożeni do snu, spojrzałam na wschodzący księżyc. Trzeci Pierścień był już bardziej wyraźny. Jeszcze jedna lub dwie noce i będzie błyszczał widoczny przez jakiś czas. Różdżka w moich rękach uchwyciła jego światło i zalśniła. Nie mogłam się doczekać, kiedy spróbuję odczytać fale, ale ponieważ byłam sama, a ten, kto czyta, musi opuścić ciało, leżeć w transie i niełatwo go obudzić, na razie nie odważyłam się czytać. Byłam bardzo zdenerwowana, więc musiałam wstać i chwilę pospacerować, by uspokoić nerwy. Jeszcze raz użyłam różdżki, która niezmiennie wskazywała wschód.
W końcu doszłam do wniosku, że muszę użyć Pieśni Qu’lak, by przywołać sen. Zaintonowałam pięć tonów i otworzyłam swój umysł, by odpocząć.
Wstałam wczesnym rankiem. W trawie rozlegały się piski i szelesty, a ja podziwiałam poranną mgłę. Wypuściłam mój mały ludek, a sama przygotowałam pożywienie i zaprzęgłam kasy. Nakarmiłam barska, który leżał spokojnie na swym posłaniu. Sądząc z badania umysłu, był słabszy, popadł w letarg, jakby atak szału sprzed dwóch dni go okaleczył.
Wyruszyliśmy w dalszą drogę. Szlak był coraz bardziej wyboisty. Obawiałam się, że w pewnym momencie wóz nie będzie mógł jechać i trzeba będzie wrócić i szukać jakiejś innej bocznej drogi. Wszyscy byliśmy spięci. Nie był to strach przed niepowodzeniem, lecz przeczucie czegoś, co Trzy Pierścienie przyniosą wszystkim, którzy otworzą umysły na ich moc.
Jechaliśmy w stronę wzgórz i, choć nie znałam tych okolic, wiedziałam, że gdzieś w dali leży posiadłość Oskolda. Zastanawiałam się jednak, czy to nie zbyt ryzykowne przywozić tutaj więźnia. Z drugiej strony, już sama zuchwałość tego czynu mogła w jakiś sposób być dobrym kamuflażem. Nikt nie uwierzyłby, że Osokun mógłby przywieźć więźnia w serce ojcowskiego dominium. Ale czy sam Oskold brał w tym udział? To stawiałoby sprawę w innym świetle. Oskold był dość inteligentny i przebiegły. Gdyby chciał wystąpić przeciwko prawu i obyczajom, to musiałby mieć w odwodzie potężną broń, którą mógłby pokonać swoich wrogów.
Pamiętałam tę groźbę obcego — Slafida — który twierdził, że dużo wie o nas i naszych zwyczajach. Miałam nadzieję, że nasze ostrzeżenie zmobilizuje Dawnych do podjęcia kroków, umożliwiających im czytanie fal. Mieszkańcy nizin zawsze o nas plotkowali. To prawda, że byliśmy na tej ziemi wcześniej niż oni, że byliśmy kiedyś wielcy tak jak oni rozumieją wielkość, nim nauczyliśmy się w inny sposób mierzyć potęgę i rozwój. Wznosiliśmy miasta, po których pozostały tylko porozrzucane kamienie w niektórych miejscach, znaliśmy wzloty i upadki historii. Ludzie albo się rozwijają, albo niszczą nawzajem, by znowu wracać do ponurych początków. Z woli Molastera potrafiliśmy wybrać prawdziwy rozwój. Obecnie kłótnie i walki nowo przybyłych są dla nas jak wrzaski małych dzieci.
Przez cały dzień pozostawaliśmy pod wpływem Trzeciego Pierścienia. Od czasu do czasu zwierzęta dawały upust rosnącemu w nich podnieceniu, wyjąc lub szczekając. Raz usłyszałam barska, który odezwał się ponurym, przeciągłym jękiem, czym wprawił resztę zwierząt w osłupienie. By go uciszyć, posłałam mu życzenie snu. Koło południa Simmla ostrzegła mnie, że coś się zbliża. Zatrzymałam wóz i pieszo poszłam za nią przez zarośla na szczyt wzniesienia, skąd widać było ubitą drogę na wschód. Podążał tędy oddział z Osokunem na czele. Szwadron był mały. bez proporca, bez dźwięków rogu. jakby chciał przejechać zupełnie nie zauważony.
Przyglądałam im się, aż zniknęli mi z oczu, po czym wróciłam do wozu. Moje kasy mogły jechać tylko równym tempem. Na dłuższym odcinku chyba mogłyby nawet zostawić w tyle szybkie wierzchowce Osokuna, ale nie były zdolne do nagłych zrywów. Musiałam się z tym liczyć.
Tej nocy dotarliśmy do wzgórz. Ukryłam wóz i ruszyłam na zwiady. Znalazłam tylko jedną przełęcz, przez którą mógł przejechać wóz, ale biegła przez nią droga. Zupełnie nie miałam ochoty się tam zapuszczać. W takim miejscu każdy lord trzymałby wartowników. Simmla szybko wyczuła dwóch, którzy z pewnością mieli dobry wzrok.
Nie chciałam też wyruszyć dalej pieszo. Postanowiłam, że tej nocy muszę przywołać moc, bo dalsza jazda na ślepo byłaby zwyczajną głupotą. Wypuściłam Borbę oraz Vorsa i posiałam ich na poszukiwanie bezpiecznego odludnego miejsca niezbyt daleko od drogi. Wrócili przed zmierzchem, każde z innej strony. Borba znalazł to, czego potrzebowaliśmy. Wóz zostawiliśmy w pewnej odległości od naszego obozu, ale udało się go ukryć w gąszczu zarośli.
Uwolniłam kasy, by pasły się w dolince, do której zaprowadził nas Borba. Zabroniłam im się oddalać, bo w jeziorku niedaleko było wody pod dostatkiem, a świeża roślinność wokół sięgała kolan. Nie mogłam zabrać do obozu klatki z barskiem, więc głęboko go uśpiłam.
Jedliśmy przywiezione zapasy. Potem powiedziałam: “na stanowiska” i zwierzęta posłusznie zniknęły w ciemnościach.
Odzyskałam spokój umysłu, choć Pierścienie mi w tym przeszkadzały. Wewnętrzne skupienie pomaga zebrać siły. Kiedy ujrzałam księżyc, byłam gotowa.
Różdżką nakreśliłam na piasku nad wodą tarczę i znak rozpoczęcia, a białymi kamykami z rzeki oznaczyłam końce trzech łuków. Glob księżyca spoczął na płaskim kamieniu, tak że jego promienie oświetlały cały teren, dawały tyle światła, ile potrzebowałam. Zaczęłam Pieśń Tarczy i śpiewałam ją, obserwując jak z moich kamieni spiralnie w górę wydobywa się widzialna moc. Wtedy przystąpiłam do Prośby o Ruch i zamknęłam oczy, odcięłam się od zewnętrznego świata, by lepiej widzieć wewnętrzny.
Gdy przywołuje się moc, posiadając tak mało danych jak ja, wówczas trzeba liczyć się z tym, że ujrzy się obrazy bez związku i powiązania, a ze strzępów trzeba będzie ułożyć potem całość. Tak właśnie się stało — byłam jak zawieszona w powietrzu ponad małym fortem, nie większym niż wartownia. Spoglądałam nań z góry oczami umysłu.
Był tam Osokun, a także obcy — Krip Vorlund. Widziałam, co działo się z obcym z rozkazu Osokuna. Wtedy przybył posłaniec i Osokun z grupą ludzi odjechał o świcie.
Z obcym nie mogłam nawiązać kontaktu. Była między nami bariera, którą mogłabym przełamać, lecz czułam, że w tej chwili nie mam ani czasu, ani sił na tak wielki wysiłek. Widziałam ducha, który się w nim kołatał — był mocny i niełatwo go było pokonać. Jedyne, co mogłam dla niego zrobić, to tak poustawiać pewne siły, by sprzyjało mu szczęście, lecz on sam musiał podjąć pierwsze kroki.
Potem wróciłam z miejsca, które tylko w części było na Yiktor. Świt był jasny, a mój glob księżyca blady i słaby. Na razie wiedziałam, co robić — nie iść dalej, lecz czekać tutaj. Czasami czekanie jest dużo trudniejsze od działania.
Minął długi dzień. Spaliśmy na zmianę, mój mały ludek i ja. Byłam ciekawa, jak bardzo pomogłam temu, który leżał ^ forcie po drugiej stronie. Jednak, choć jestem Śpiewaczką, iie należę do Dawnych, którzy mogą ogarnąć wzrokiem pół świata, gdy zajdzie taka potrzeba.
Podeszłam do wozu i zajęłam się barskiem. Obudził się, zjadł posiłek, wypił wodę, ale tylko dlatego, że go do tego zmuszałam. Jego umysł popadł w apatię. Sam nie dbałby w ogóle o własne potrzeby, musiałam je więc zaspokajać siłą. Malez miał rację, pomyślałam z bólem, nie da się nic :robić i trzeba będzie go wysłać na Białą Drogę. Nie mogłam się jednak na to zdobyć. Czułam się, jakby obarczono mnie jakimś obowiązkiem, którego jeszcze nie rozumiałam.
Nadeszła noc. Po północy mgła osnuła księżyc, ciemne chmury szeroką siecią oplatały gwiazdy, owe słońca zasilające niewidoczne dla nas światy. Znowu pomyślałam o odwiedzeniu innych światów, zobaczeniu obcych zwierząt i ludzi, dowiedzeniu się czegoś o wszystkich tych cudach, które wyśnił Molaster. Zaczęłam śpiewać, nie jedną ze wspaniałych pieśni mocy, lecz słowa, które poprawiają nastrój, umacniają wolę, stanowią pokarm dla duszy. Moje maleństwa podeszły do mnie w ciemności, a ja napełniłam ich serca i umysły spokojem.
Przed świtem zaczęło zanosić się na burzę. Nie nadszedł więc prawdziwy ranek, który rozgoniłby ciemność nad wzgórzami. Znaleźliśmy niewielkie wgłębienie w zboczu naszej dolinki i wcisnęliśmy się tam, by przeczekać nawałnicę. Gromy hulały po wzgórzach poganiane światłem błyskawic. Widywałam takie burze w górskich krainach, ale nigdy tak blisko nizin.
Niebo zwija się w konwulsjach, a czas i człowiek przestają istnieć, zdolność myślenia słabnie. Czułam przy sobie ciepło pokrytych futrem ciał i zanuciłam, by uspokoić zwierzęta. Chciałam zająć się czymkolwiek, by zapomnieć o troskach.
Wreszcie najsilniejszy atak burzy minął. Wtedy poczułam sygnał mocy, ale raczej niewyraźny — jedynie wskazówkę. Poszłam wraz z maleństwami nad zbiornik i wyzwoliłam swoją mocą glob księżyca z kamienia otoczonego kałużą wody. Doszłam do miejsca, gdzie trawa była rzadsza, a wokół leżały kamienie. Na jednym z nich umieściłam glob księżyca. Rosło we mnie przekonanie, że w ten sposób przywołam tego, kogo szukam, jeśli oczywiście wystarczy nam szczęścia.
Simmla wstała i zawarczała, obnażając zęby. Borba i Vors podnieśli głowy, ich czuby oklapły na znak gotowości do ataku, a Tantaka kiwała się na boki na szerokich przednich łapach i wydawała ostrzegawczy sygnał, który był rodzajem wibracji jej strun głosowych.
W dół zbocza schodziła chwiejąca się postać. Człowiek ów chwytał się krzaków i młodych drzewek, częściowo posuwał się na czworakach, uparcie dążąc do przodu. W końcu upadł i cały ubłocony ześliznął się w zasięg promieni globu księżyca. Pochyliłam się, chwyciłam bezwładne ciało za ramię i obróciłam.
Twarz była powalana błotem, posiniaczona i opuchnięta, ale właśnie ta, którą spodziewałam się ujrzeć. Obcy wydostał się z twierdzy Osokuna i przedarł przez wzgórza. Teraz mogłam spłacić swój dług — ale jak? Wyglądało na to, że wydostał się z jednego niebezpieczeństwa wprost w drugie, równie wielkie. Staliśmy na granicy kraju Oskolda, gdzie nikt nie mógł lekceważyć jego rozkazów, a raczej ja stałam, a Krip Vorlund leżał pogrążony w tak głębokim śnie, że nie mogłam się przezeń przedrzeć. Spał podobnie jak barsk, i może tak było lepiej. Tak minęła większa część dnia.
Słyszałem śpiew, niski i łagodny — delikatne nucenie brzmiące w uszach jak szum wiatru, którego powiew zrodzeni w przestrzeni kosmicznej tak rzadko mają okazję czuć na sobie. Czułem, że jestem jednością, że ciało i dusza znów są razem. Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem dziwne towarzystwo. Właściwie to ich obecność wcale mnie nie zaskoczyła, jakbym spodziewał się tu zastać każdego z nich. Zobaczyłem dziewczynę o srebrnych włosach widocznych pod kapturem peleryny oraz mordki spoglądających po sobie zwierząt.
— Ty jesteś… Maelen… — powiedziałem słabym i chrapliwym głosem.
— Tak, to ja — przytaknęła.
Była jednak czymś zaniepokojona, gdyż stale bacznie rozglądała się wokół. Zwierzęta także obserwowały okolicę, równocześnie warcząc lub mrucząc każde na swój sposób. Po chwili i ja stałem się czujny.
Dziewczyna podniosła dłoń, a między jej palcami coś zalśniło — trzymała różdżkę. Położyła ją ostrożnie na otwartej dłoni. Widziałem, że choć jej nie dotykała, różdżka sama drgnęła i wskazała kierunek, w który dziewczyna się wpatrywała.
Futerkowe zwierzaki jakby czekały na ten sygnał. Rzuciły się w mrok poza obrębem światła lampy. Maelen znowu podniosła różdżkę i wskazała nią glob księżyca, który rozpłynął się w nicość. Pochyliła się nade mną i jej peleryna okryła nas oboje.
— Cisza! — Jej rozkaz zabrzmiał jak zwykły podmuch powietrza.
Słyszałem pogwizdywanie wiatru, szum wody oraz dźwięki otwartej przestrzeni… nic więcej… i jeszcze łomot tętniącej w moich skroniach krwi. Nasłuchiwaliśmy dość długo.
— Więc… polują — rzekła Maelen.
— Na mnie? — wyszeptałem.
— Na ciebie — potwierdziła. — Słuchaj — ciągnęła — to nie tylko wojsko Osokuna… oni nadchodzą ze wszystkich stron. I… — zawahała się — nie wiem, jak możemy przedrzeć się przez sieć, którą rozsnuwają.
— To nie twój kłopot…
Położyła mi na ustach koniuszki swych palców.
— Mój jest dług, człowieku z gwiazd, moja zapłata, tak nowi waga Molastera… waga Molastera… — powtórzyła. Po chwili szeptała znowu: — Czy dać ci inną skórę, Kripie Vorlundzie, dla zmylenia wroga?
— Co to znaczy? — Zdawało mi się, choć peleryna rzucała wokół nas rozległy cień, że jej oczy błyszczą nade mną jak chłodne iskierki. Tak pewnie błyszczą oczy zwierząt, idy padnie na nie blask pochodni.
— Mój umysł otrzymał odpowiedź Molastera — powiedziała dziko. Pewność, którą zawsze w niej widziałem, chwiała się. — Ale ty nie jesteś Thassem… — Jej głos załamał się i zapanowała chwila ciszy. Potem odezwała się z dawnym spokojem. — Niech tak będzie, jeśli się zgodzisz, niech będzie! Słuchaj teraz uważnie. Nie sądzę, byśmy mieli jakiekolwiek szanse ominięcia tych, którzy przeszukują wzgórza, z ich wiązek myślowych wnioskuję, że zabiją cię, jak tylko cię znajdą.
— W to wierzę — odpowiedziałem sucho. — Czy starczy ci czasu, by uciec? Może nie jestem dobrym szermierzem, ale…
Chyba ją to rozbawiło, bo dźwięk, jaki wydała, przypominał śmiech.
— Dzielny, oj, dzielny wędrowiec z gwiazd! Nie jesteśmy jeszcze w takich opałach. Jest inny sposób, choć bardzo niezwykły i możesz sądzić, że śmierć od mieczy Osokuna byłaby lepsza.
Może odebrałem jako wyzwanie to, co było tylko ostrzeżeniem.
— Pokaż mi ten sposób, skoro uważasz, że to oznacza wybawienie — rzekłem.
— Oto on: możesz zmienić ciało.
— Co? — Usiłowałem usiąść, odepchnąłem ją i oboje straciliśmy równowagę i upadliśmy na ziemię.
— Nie jestem twoim wrogiem! — Maelen dotknęła mojej klatki piersiowej, zadając ból świeżym ranom — mówiłam i myślałam o innym ciele, Kripie Vorlundzie.
— A ciało, które teraz noszę? — Nie mogłem uwierzyć, że mówi poważnie.
— Niech ludzie Osokuna je zabiorą.
— Piękne dzięki! — odparłem — albo stracę życie w moim ciele, albo zabiją moje ciało, pozostawiając mnie gdzieś poza nim — lecz całkowite szaleństwo tego stwierdzenia wywołało u mnie histeryczny śmiech.
— Nie! — sprzeciwiła się Maelen. Odgarnęła pelerynę i siedzieliśmy naprzeciwko siebie w bladym świetle zmierzchu. Widziałem jej twarz, ale trudno było z niej cokolwiek odczytać. Wierzyłem jednak, że dziewczyna jest szczera i mówi dokładnie to, co myśli.
— Oni nie uszkodzą twego ciała. Będą wierzyli, że jesteś w objęciach Umphry.
— Pozwolą więc mojemu ciału odejść? — Chciałem ją rozbawić. Mój umysł był w dziwnym stanie, nic w tej przygodzie nie przystawało do realnych wzorców, jakie znałem. Zacząłem myśleć, że to jeden z tych dziwnych snów, które czasem nawiedzają śpiącego, zanurzają go w wewnętrzny stan świadomości, tak że sądzi on, iż to nie sen, lecz jawa, gdy dokonuje niemożliwych czynów. Zaczęło mi się wydawać, że w tym śnie na jawie wszystko jest możliwe.
— Twoje ciało będzie zamieszkane, bo dwa duchy zamienią się miejscami. Na razie trzeba tylko tyle, a potem możemy przejąć twoje ciało i dokonać zamiany raz jeszcze.
— A oni je tu zostawią? — podtrzymywałem wątek, pragnąc pozostać w świecie baśni.
— Nie, zabiorą je do świątyni Umphry. A my pojedziemy za nimi, nawet do Doliny Zapomnianych. — Odwróciła głowę i miałem wrażenie, że to, co powiedziała, miało dla niej jakieś znaczenie, zupełnie nie związane ze mną.
— A gdzie ja będę, gdy będziemy szukać mojego ciała?
— W innym ciele, może nawet bardziej odpowiednim dla naszego dalszego postępowania.
To tylko sen — pomyślałem. Nie miałem już wątpliwości. Może wszystko było snem: moja ucieczka z fortu, w której tak bardzo sprzyjało mi szczęście, koszmarna przeprawa przez wzgórza podczas burzy, dotarcie tutaj. Może sen sięgał jeszcze dalej, to znaczy nigdy nie byłem porwany z jarmarku, leżę sobie na statku i to wszystko mi się śni. Obudziła się we mnie dziwna ciekawość. Zapragnąłem dowiedzieć się, jak daleko uniesie mnie ten sen i co nowego i niewiarygodnego jeszcze się w nim wydarzy.
— Niech będzie jak sobie życzysz — powiedziałem i zaśmiałem się, uprzytomniwszy sobie całkowitą fikcyjność wszystkich zdarzeń.
Popatrzyła na mnie jeszcze raz. W jej oczach ponownie pojawiły się iskry.
— Naprawdę pochodzisz z silnej rasy, gwiezdny wędrowcze. Może poznanie wielu światów prowadzi do zrozumienia i zdolności akceptacji tego, co ma lub musi się stać. Ale to nie powinno być moje, lecz twoje życzenie.
— Niech więc będzie — odpowiedziałem w moim śnie.
— Zostań tu i odpocznij. — Położyła mi dłonie na ramionach i popchnęła mnie w tył. Odpoczywałem na trawie, widziałem niebo nad sobą, wdychałem zapachy lasu, słyszałem szum wiatru i plusk wody.
Zamknąłem oczy i próbowałem się obudzić. Ale nie mogłem. Mój sen trwał nadal i był realistyczny jak wcześniej. Coś poruszyło się obok mnie, obróciłem głowę i otworzyłem oczy. Było to pokryte futrem zwierzę, które wpatrywało się we mnie. Futro miało ciemne z szarym grzebieniem, sterczącym w górę niczym piórko na czubku metalowego hełmu piratów z Rankini.
Morscy piraci z Rankini… moje myśli błądziły, odpływały… ale oni z pewnością nie byli snem… Naprawdę staliśmy z Lidjem na jednej z ich tratw handlowych i wymienialiśmy stalowe harpuny na perły Aadaa. Rankini, Tyr, Garth — to światy, które znałem. Wyławiałem je z pamięci jak nawleka się koraliki na sznurek. W tej chwili wszystkie one krążyły gdzieś wokół… wirowały… wirowały… Nie, to ja wirowałem, bez pamięci, półprzytomnie…
Talia, talia
Cztery łapy posłużą do biegu
Węch wyłowi treść z wiatru powiewu
Mądrość i szybkość twoim udziałem
Siła i piękno zdadzą się ciału.
Powstań i księżyc powitaj
Na Molastera i prawo Qu’eetah
Przez moc podwójną do poczwórnej
Wysokogórski biegaczu wstań!
Po nocy słońce dla ciebie wschodzi
Bo oto świt twoich narodzin!
Otworzyłem oczy. Krzyknąłem, bo świat, który widziałem, był zniekształcony, o dziwacznych kształtach, cieniach, tak inny, że ogarnęło mnie przerażenie. Jednak moje uszy nie zarejestrowały krzyku, tylko ryk przerażenia.
— Nie bój się, zamiana się udała! Miałam tylko nadzieję, ale się udało! W całości przewędrowałeś i dotarłeś na miejsce.
Czy słyszałem te słowa naprawdę, czy też były to jakieś omamy?
Nie… nie! Chciałem krzyknąć, ale wydałem z siebie rodzaj szczeknięcia.
— Czemu się boisz? — W jej głosie było zdziwienie, nawet niepokój. — Mówię ci, że wszystko poszło dobrze. I w samą porę. Simmla mówi, że już nadchodzą. Leżeć.
Leżeć? Zamiana? Próbowałem dotknąć ręką głowy, w której wciąż wirowało. Wysłany przez mózg rozkaz został odebrany, lecz nie zobaczyłem ręki. Spojrzałem jeszcze raz. To była… łapa pokryta czerwonym futrem, połączona z długą wąską kończyną, a ta kończyna z ciałem, a to ciało… ja byłem w tym ciele! Ależ nie, to nieprawda, to nie może być prawda. Walczyłem dziko jak w okropnym koszmarze. Obudzić się, chcę się obudzić! W takim śnie można oszaleć. Obudzić się!
Wypuść mnie! — Czułem się jak dziecko zamknięte w ciemnej szafie. Z moich ust nie wydostały się słowa, tylko skowyt. Zauważyłem, że panika rzeczywiście pogrąża mnie w ciemności, z której może już nie być powrotu. Walczyłem więc zażarcie jak nigdy przedtem, nie z zewnętrznym wrogiem, lecz z przerażeniem uwięzionym razem ze mną w obcym
Poczułem dotyk na swojej głowie i odwróciłem się. Spoglądałem w zwierzęce ślepia osadzone w kremowo–brązowej głowie. Ze spiczastych szczęk wysunął się język i zaczął mnie lizać.
Za pośrednictwem wyostrzonych zmysłów odebrałem i tego dotyku pewność i spokój. W jakiś sposób wyciągnęło mnie to z uścisku szaleństwa. Zamrugałem, próbowałem jak najlepiej przyjrzeć się twarzy mojego towarzysza i zauważyłem, że ta chwila koncentracji opłaciła się. Zniekształcenia były już mniejsze. Z każdą sekundą widziałem wyraźniej. To lizanie napełniało mnie spokojem.
Wstać — chciałem wstać. Zachwiałem się, przewróciłem. Wstać na cztery nogi to nie to samo co na dwie. Podniosłem głowę. Zapachy, mój nos odbierał zapachy. Tak mocno zaatakowały one moje nozdrza, że poczułem się, jakby wszystkie możliwe wonie rozpylono w jednej kabinie i zamknięto mnie w niej. Zakrztusiłem się, pomyślałem, że nie umiem oddychać. Umiałem jednak, a zapachy zaczęły przynosić informacje, które rozumiałem tylko częściowo. Spróbowałem się czołgać tak jak człowiek na czworakach i zrobiłem nawet krok czy dwa. Zwierzę, które lizało mnie po głowie, podtrzymywało mnie, aż zdołałem stanąć pewnie. Patrzenie na świat z całkiem innej perspektywy to kolejna rzecz, której musiałem się nauczyć. Po chwili usłyszałem z tyłu jakieś poruszenie. Zwierzę u mojego boku warknęło. W różnych głosach dobiegających z krzaków wyraźnie słychać było zagrożenie. Obróciłem się i podniosłem głowę najwyżej jak mogłem, by zobaczyć, kto się zbliża.
Zniekształcenie obrazu pozostało, wszystkie rozmiary były inne niż te, do których byłem przyzwyczajony, a to wprawiało mnie w rozdrażnienie. Zapachy znów były bardzo silne. Zauważyłem Maelen, tyłem do nas, w długiej pelerynie aż do ziemi. Wyszła naprzeciw grupie mężczyzn. Dwaj z nich siedzieli na kasach, a trzej zbliżali się pieszo z obnażonymi mieczami w dłoniach.
Poczułem, jak moje wargi zwijają się, obnażając zęby w odruchowej reakcji na zapach człowieka. Odkryłem właśnie, że w zapachach kryją się emocje, a tutaj dał się wyczuć gniew, okrutny triumf i niebezpieczeństwo. Warczenie otaczających mnie zwierząt stało się głośniejsze.
— …po niego.
To, co było zlepkiem nic nie znaczących dźwięków, przybrało formę słów. A może odczytałem te słowa, gdy przeszły już przez umysł Maelen, która nie okazała wcale zdziwienia mi konsternacji.
— To, co zrobiliście z niego, jest tutaj — rzekła Maelen. Odwróciła głowę, wskazując wzrokiem to, czego szukali.
Ktoś leżał na ziemi. Jego wargi zwisały luźno, z ust płynęła ślina. Zamrugałem, zamknąłem oczy. Gdy jednak je otworzyłem, znów zobaczyłem tę postać.
Ilu ludzi widziało kiedykolwiek siebie nie w lustrze, lecz jak jakby ciało żyło w oderwaniu od ich istoty? Nie wierzyłem, by było to możliwe. A oto stałem na czterech łapach patrzyłem obcymi oczami na coś, co było mną!
Maelen podeszła do tego rozciągniętego ciała, położyła dłonie na jego ramionach i podniosła je. Zdało mi się, że to tylko moja skorupa, w której nic już nie pozostało. Owszem, to coś żyło — widziałem, jak pod podartą tuniką poruszała się klatka piersiowa. Gdy Maelen podciągała je do góry, ciało zajęczało. Zawyłem wtedy i jeden z żołnierzy obrócił się w moją stronę.
— Jorth, spokój! — Słowa Maelen słyszałem w głowie domyśliłem się, że mówi do mnie, a nie do bezwładnej rzeczy, którą w końcu postawiła i musiała jeszcze podpierać, bo waliła się z nóg.
Jej rozkaz ponowiło zwierzę obok mnie, które delikatnie przysunęło się do mojego ucha i przesłało mi telepatyczne ostrzeżenie.
Maelen podprowadziła ciało — nie mogłem już myśleć i nim jako o moim ciele — kilka kroków do przodu. Mężczyźni wpatrywali się w tę pozbawioną ducha rzecz, niespokojnie się wiercąc.
— To wasze dzieło? — zwróciła się do nich Maelen. — W takim stanie przyszedł do mnie, a wiecie kim jestem.
Wyglądało na to, że wiedzieli. Patrzyli na nią z trwogą z przerażeniem. Zauważyłem, że jeden z nich wykonywał jakieś gesty, jakby chciał odegnać złe moce.
— Więc jesteście moimi dłużnikami, słudzy… — spojrzała na nich uważnie — …Oskolda. Ten ktoś jest w objęciach Umphry, czy zaprzeczycie?
Jeden po drugim, choć niechętnie, potrząsali przecząco głowami. Ci, którzy trzymali obnażone miecze, umieścili je w pochwach.
— Zatem zróbcie z nim to, co należy.
Spojrzenia, jakie między sobą wymienili, sugerowały, że będą się sprzeciwiać. Lecz jeśli nawet chcieli się sprzeciwić, to jej pewność siebie stłumiła wszelką chęć protestu. Jeden z nich przyprowadził kasa i włożyli tę rzecz, która już nie była człowiekiem, na grzbiet zwierzęcia. Potem odwrócili się i odjechali w stronę wschodzącego słońca.
— Dlaczego? Co? — Z moich ust wydobywały się szczeknięcia, lecz Maelen musiała odczytać moje myśli, bo gdy tamci odjechali, szybko podeszła i uklękła przy mnie. Mocno ujęła moją głowę w swoje dłonie i spojrzała mi w oczy.
— Nasz plan działa, Kripie Vorlundzie. Teraz niech się trochę oddalą i ruszymy za nimi!
Co? — Usiłowałem myśleć, by nie wydawać zwierzęcych dźwięków. Co mi zrobiłaś i dlaczego? Jeszcze raz spojrzała mi w oczy, wyglądała na lekko zdziwioną.
— Zrobiłam, jak chciałeś, gwiezdny wędrowcze, dałam ci nowe ciało i zadbałam o to, by uratować stare, żebyś uniknął śmierci od ran zadanych mieczami. To znaczy — powoli potrząsnęła głową — że nie wierzyłeś mi, nawet gdy wyrażałeś zgodę! Ale już się stało i czyn ten leży na wadze Molastera.
Moje… to ciało… czy mogę je odzyskać? I… co… czym teraz jestem? — zapytałem Maelen w myślach.
Najpierw odpowiedziała na drugie pytanie. W pobliżu znajdował się niewielki zbiornik wodny. Tam zaprowadziła mnie Maelen. Przesunęła różdżką ponad wodą i tafla tak się wygładziła, że mogłem przejrzeć się sobie jak w lustrze. Ujrzałem głowę zwierzęcia z gęstą grzywą między uszami, opadającą na ramiona, czerwone futro o złotym połysku… Barsk! — pomyślałem.
— Tak, barsk — powiedziała. — A co do ciała… zabiorą je, tak jak muszą, w pewne bezpieczne miejsce, bo inaczej już zawsze prześladowałaby ich ciemność. Pojedziemy za nimi, a już w Dolinie Zapomnienia Oskold nie będzie nam zagrażał. Bo to byli ludzie Oskolda, co oznacza, że na większości tych terenów czeka, czy też raczej czekałaby cię śmierć, gdybyś pozostał w swojej skórze. Z dala od Oskolda będziesz mógł znów być sobą i odejść zdrów i cały.
Mówiła prawdę. Miałem więc jeszcze ostatnią iskierkę nadziei. To sen — pomyślałem.
— Nie sen, gwiezdny wędrowcze, nie sen.
— A teraz — wstała — ruszajmy. Nie możemy trzymać się ich zbyt blisko, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Oskold nie jest głupcem i myślę, że to Osokun swoją lekkomyślnością wciągnął ojca w to szaleństwo. Uratowałam cię w jedyny sposób, jaki znałam, Kripie Vorlundzie, choć z pewnością nie jesteś zadowolony ze swojej sytuacji.
Wychodziłem więc za nią z doliny jako posłuszne zwierzę, zauważyłem, że choć w ciele barska kryła się ludzka dusza, to jednak byłem w nowy sposób powiązany ze swą powłoką zupełnie inaczej patrzyłem na świat. Czworo zwierząt idących ze mną nie było jedynie sługami zdążającymi za swą panią, lecz były to istoty o różnych naturach zjednoczone e swą opiekunką, która je rozumiała i której okazywały bezgraniczne zaufanie.
Doszliśmy do jednego z wozów, jakie widziałem na terenie pokazu zwierząt. Na nim znajdowały się klatki. Moi towarzysze spokojnie weszli do środka, pootwierali sobie drzwi klatek i umościli się wewnątrz. Ja jednak zostałem a ziemi, struny głosowe drżały dziwnym skowytem. Klatka… — miałem już dość zamkniętych pomieszczeń w twierdzy Osokuna.
Maelen roześmiała się delikatnie.
— No, dobrze, Jorth, tak cię nazwałam. W dawnym języku znaczy to “ten, który jest czymś więcej niż się zdaje” i niegdyś było imieniem bitewnym nadanym jednemu z Yithamen, który wystąpił przeciwko Nocnym Najeźdźcom. Siądź obok mnie, a ja ci opowiem o twoim patronie i jego czynach. Nic w tym momencie nie było mi bardziej obce niż chęć wysłuchiwania yiktoriańskich podań. Zmierzałem w przyszłość, która wciąż zdawała się tak niewiarygodna, że mogłem o niej myśleć jedynie z wysiłkiem. Zająłem miejsce obok Maelen. Usiadłem na tylnych łapach i patrzyłem na świat oczami, które wciąż przekazywały dziwaczne obrazy. Wkrótce zrozumiałem, że w jej propozycji opowiadania było coś więcej niż zwykła chęć odwrócenia mojej uwagi od własnej sytuacji. Gdy bowiem Maelen ciągnęła swoją opowieść przekazywaną za pomocą myśli, stopniowo coraz lepiej się rozumieliśmy. Może psychopolacja, której używałem w ludzkim ciele, wciąż działała na moją korzyść? Poza tym uznałem jej opowieść za cenną. Wpleciona w nią była historia yiktoriańskiej społeczności — nie obecnej, lecz starszej, dużo bardziej rozwiniętej cywilizacji, która tu niegdyś żyła i której ostatnimi potomkami są Thassowie. Nie mogłem wszystkiego zrozumieć, gdyż w opowieści Maelen nawiązywała do nie znanych mi wydarzeń i osób.
Nie jechaliśmy ścieżką, lecz na przełaj przez dzikie tereny. Byliśmy na wschodnich stokach pasma wzgórz stanowiącego granicę między ziemiami Oskolda a równinami Yrjaru. Jednak nie chciałem wracać do portu w mojej obecnej postaci. Maelen zapewniała mnie, że celem naszej podróży jest tajemnicze miejsce w górach, do którego eskortowane jest moje dawne ciało. Wyjaśniła mi, że tutejsi mieszkańcy wierzą, iż choroby umysłowe są przejawem obecności pewnych mocy, a ci, których owa dolegliwość dotknie, przekazywani są jak najszybciej pod opiekę specjalnie wyszkolonych kapłanów. Nie zbliżaliśmy się zanadto do tego miejsca, by nikt nie podejrzewał jakiegoś oszustwa.
Jak ty to… jak mnie zmieniłaś? — zapytałem telepatycznie.
Milczała przez chwilę, a gdy odpowiedziała, jej myśli były jakby dalekie i kontrolowane.
— Uczyniłam coś, czego dawno temu przysięgłam nie czynić. Odpowiem za to w innym miejscu i czasie przed tymi, którzy mają prawo mnie sądzić.
Dlaczego to zrobiłaś? — Spojrzałem na nią pytającym wzrokiem.
— Musiałam spłacić dług — odpowiedziała, wciąż jakby nieobecna. — To przeze mnie wpadłeś w kłopoty, więc musiałam wyrównać rachunki.
Ale… przecież nic mi nie zrobiłaś… to niewielkie zajście i handlarzem zwierząt… — zdziwiłem się w myślach.
— To też. Ale również co innego. Wiedziałam, że masz wroga, i nie ostrzegłam cię. Byłam raczej skłonna twierdzić, że jako Thassa nie powinnam się wtrącać w cudze konflikty, o ile nie dotyczą mnie. I za to muszę odpowiedzieć.
Maelen opowiedziała mi o tym, jak przyszli do niej Osokun i Gauk Slafid ze statku Korporantów i zaproponowali, jy pomogła im wpędzić Wolnego Kupca w przygotowaną przez nich zasadzkę. Choć nie wykonała dokładnie ich poleceń, to wierzyła, że z własnej ciekawości przysłużyła im się i rozpoczęła łańcuch wydarzeń, które doprowadziły do mojego porwania.
To nieprawda. To był przypadek aż do momentu, gdy… — warknąłem, przecząc jej.
— Zamieniłam cię w barska dla twojego dobra — przerwała mi. Po chwili nie mogłem nawiązać z nią kontaktu, i między nami rosła bariera mentalna. Maelen siedziała obok mnie, ale jej oczy zwrócone były do wewnątrz — myślami była już gdzieś daleko.
Kasy powoli posuwały się naprzód ciągle w tym samym kierunku. Świeciło słońce i było ciepło. Postanowiłem wówczas lepiej poznać swoje nowe ciało. Nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia, że wszystko jest tylko długim snem, który nawiedził osobę bezpiecznie śpiącą we własnym łóżku.
Podróżowaliśmy dwa dni, kryjąc się na noc w gęstych zaroślach. Coraz bardziej przyzwyczajałem się do nowego ciała. Przekonałem się, że podróżując na czterech łapach i patrząc na świat zwierzęcymi oczami, można się wiele nauczyć. Maelen czasami odrywała się od rzeczywistości, lecz zazwyczaj mówiła dużo o legendach albo o krajobrazie i swoim życiu wędrowca. O swoim ludzie mówiła tylko w czasie przeszłym. Na niektóre z moich pytań sprytnie unikała odpowiedzi. Doszło do tego, że wciąż próbowałem coś z niej wydobyć, zaskoczyć ją, i myślę, że ona to dostrzegała i z równą przebiegłością omijała pułapki.
Rankiem trzeciego dnia, gdy weszliśmy na wóz, lekko się nachmurzyła.
— Tutaj — powiedziała — zaczyna się obszar wiosek i ludzi. By nie zdradzić się ze swym celem, odwołamy się do umiejętności małego ludku, czyli występów. Do Doliny nie prowadzą żadne boczne drogi. Możemy się też dowiedzieć czegoś o tych, którzy byli tu przed nami. Maelen wciąż obiecywała, że eskortujący moje poprzednie ciało strażnicy będą uważali, by utrzymać tlącą się jeszcze wewnątrz iskierkę życia i że, według ich przesądów, każde niedopatrzenie sprowadziłoby na nich taki los, jakiego za wszelką cenę pragną uniknąć.
Czy i ja też wezmę udział w pokazach? — Pytająco spojrzałem w oczy mej pani. Uśmiechnęła się nieznacznie.
— Jeśli się zgodzisz, dostaniesz wielką rolę. Bo o ile wiem, nikt jeszcze nie prezentował barska. Pytasz, co się stało z duchem, który nosił twoje obecne ciało? Był chory, jeszcze dzień, dwa i z litości wysłałabym go w Białą Drogę.
W twoim ludzkim ciele przebywa teraz słabiutki mieszkaniec. Nie cierpi, trwa tylko, by utrzymać płomień życia do twego powrotu.
Musiałaś robić już przedtem takie zmiany — skierowałem bezpośrednio do niej nurtującą mnie myśl.
— Każdy ma swoje tajemnice, Kripie Vorlundzie. Powiedziałam ci… to moja sprawa, ty nie będziesz odpowiadał za to, co się stało. Teraz zastanówmy się, co powinniśmy robić w najbliższym czasie. Przed południem dotrzemy do Yim–Sin, a tam jest świątynia Umphry — ciągnęła Maelen. — Zamieszkamy gdzieś w pobliżu i jeśli to możliwe, dowiemy się czegoś o ludziach Oskolda. Chyba że pojechali inną drogą, po wschodniej stronie gór. Dziś wieczorem damy przedstawienie. Zastanówmy się więc, czym może barsk zadziwić świat.
Chciałem jej pomóc w realizacji planów, dlatego też razem obmyśliliśmy występ prezentujący dobrze wytresowane zwierzę. Gdy dotarliśmy do miejsca, gdzie tarasowe pola, z których już zebrano plony, stanowiły jakby szczeble na górskim stoku, Maelen zatrzymała wóz, a ja wszedłem do klatki. Niektóre zwierzęta drzemały, a Tantaka leniwie przewracała się z boku na bok. Odkryłem, że moje nowe ciało też ma swoje nawyki. Zwinąłem się w kłębek i, gdy wóz ruszył dalej, zasnąłem.
Zapachy otwartej przestrzeni ustąpiły innym — ostrym i drażniącym nozdrza. Usłyszałem gwar. Ludzie gromadzili się wokół wozu, biegali obok, słyszałem też piskliwe głosiki dzieci. Widocznie wjeżdżaliśmy do Yim–Sin. Była to wioska rolnicza z dwiema gospodami i świątynią. Czasami wędrowali tędy ci, którzy mieli w dolinie krewnych. Poza tym kapłani Umphry czasem dokonywali cudów i niektórych podopiecznych udawało im się wyleczyć. Tak więc nie każdy, kto tędy podróżował, był stracony.
Chociaż pola tej pofałdowanej krainy nie były rozległe ani żyzne, uprawiano tu winorośl, z której produkowano cenione w miastach wino. Mieszkańcom wioski powodziło się nieźle, w każdym razie ich panom feudalnym na pewno. Jednak w okolicy nie było posiadłości lordów, tylko dwa zamki — zarządcy i nadzorcy — przy drodze, którą jechaliśmy.
Próbowałem zrozumieć krzyki, lecz używano tu miejscowego dialektu, a nie języka Yrjaru. Yrjar — nagle zacząłem się zastanawiać, co się tam działo po moim porwaniu. Czy kapitan Foss zwrócił się do władz jarmarku? Niektórzy z przedstawicieli tych władz lub ich podwładnych musieli pomagać w spisku, by mógł on w ogóle zaistnieć. Czy zabrali Lalfarnsa, czy może go zabili?
Czy miałem aż takie znaczenie, że ryzykowano tak wiele? Przecież Osokun musiał wiedzieć, że nie wydobędzie ze mnie tego, czego pragnie. Ani Foss nie mógł dać im żądanej za mnie zapłaty. Maelen zasugerowała mi, co mogło być większą aferą — udział Gauka Slafida. Ale przecież walki na śmierć i życie między Wolnymi Kupcami a Korporantami należały już do przeszłości. Skąd więc teraz takie posunięcie? Obecnie Korporacje handlowały głównie ze światami systemu wewnętrznego i niekiedy interesowały się polityką. Co jednak mogło zainteresować ich na Yiktor?
Wóz zatrzymał się i poczułem zapachy miasteczka. Miałem ochotę wyjrzeć zza zasłony i zobaczyć otoczenie, lecz byłem tam zwierzęciem, którego się bano, więc nie odważyłem się spojrzeć na zewnątrz.
Borba i Vors przeciągnęli się i zaczęli wyglądać z klatek. Simmla zamruczała na powitanie, na co moje struny głosowe barska odpowiedziały niskim tonem. Myśli moich towarzyszy docierały do mnie jako oderwane fragmenty wyrażeń. Przewidywali swój udział w nadchodzącym pokazie. Widzieli w owych scenicznych popisach rozrywkę przynoszącą radość i entuzjazm.
— Wiele zapachów. — Spróbowałem się odezwać do zwierząt.
Simmla zaszczekała:
— Ludzki zapach… wielu ludzi.
— Raz, dwa — skandowały glassie — dobrze, dobrze! — Ich okrzyki osiągnęły bardzo wysoki ton.
— Jedzenie — zamruczała Tantaka — pod skałami, jedzenie — parsknęła i wróciła do swojej drzemki.
— Biegać — tęskniła Simmla — biegać po polach dobrze! Polować dobrze! Razem polować…
— Polować dobrze! — zgodziłem się z nią instynktownie. Maelen odsłoniła tylną plandekę i weszła na wóz. Był z nią jakiś człowiek w czarnej sutannie z biało–żółtym krzyżem na plecach i piersiach. Uśmiechał się i mówił miejscowym dialektem, ale znaczenie jego słów docierało do mnie za pośrednictwem Maelen.
— Naprawdę mamy szczęście, Freesha, że właśnie teraz do nas wróciłaś! Zbiory były dobre i ludzie planują święto dziękczynienia. Starszy Brat pragnie, by wszyscy się cieszyli. Otworzy dla was zachodni dwór i wszystko opłaci, aby twój mały ludek mógł wszystkich ucieszyć swoją bystrością.
— Starszy Brat zaiste przynosi szczęście i czyni dobro w tej błogosławionej wiosce —jej odpowiedź brzmiała oficjalnie — czy pozwoli, bym wypuściła moje maleństwa, aby rozprostowały kości?
— Ależ oczywiście, Freesha. Możesz prosić o wszystko, czego potrzebujesz, bracia trzeciego stopnia obsłużą cię. — Uniósł dłoń. Do kciuka i palca wskazującego przymocowane miał dwie płaskie drewniane płytki, którymi mocno uderzył o siebie.
Za wozem pojawili się dwaj chłopcy z gładko upiętymi włosami i dłonią Umphry odbitą na czołach, co znaczyło, że są kapłanami. Uśmiechali się szeroko, wyraźnie zadowoleni z możliwości pomocy Maelen. Maelen otworzyła klatkę Simmli, która wyszła, energicznie machając ogonem. Wtedy Maelen założyła jej sceniczną obrożę połyskującą drobnymi kamieniami. Borba i Vors zostali tak samo ustrojeni i wypuszczeni na wolność, potem Tantaka, do której obroży przyczepione było coś w rodzaju przepaski z bogato haftowanego czerwonego materiału wyciętego w szpic między uszami. Można by pomyśleć, że młodzi kapłani witają się ze starymi przyjaciółmi, bo pozdrawiali wszystkich po imieniu, lecz z szacunkiem należnym gościom. Potem Maelen położyła dłoń na zamknięciu mojej klatki, a starszy rangą kapłan pochylił się, by mi się przyjrzeć.
— Masz nowego futerkowego przyjaciela, Freesha?
— Faktycznie. Chodź tu, Jorth.
Gdy przechodziłem przez drzwi klatki, oczy kapłana rozszerzyły się i spomiędzy jego zębów wydobył się syk:
— Barsk!
Maelen zajęta była zakładaniem mi kołnierza, który uszyła na naszym ostatnim obozowisku. Był to czarny pas z połyskującymi lustrzanymi gwiazdkami.
— Barsk — potwierdziła.
— Ale… — Jego zdziwienie przerodziło się w próbę protestu.
Maelen wyprostowała się, dłonią wciąż lekko dotykała mojego czoła.
— Znasz mnie, Starszy Bracie, i mój mały ludek. To naprawdę jest barsk, ale Jorth nie jest już pożeraczem ciał i myśliwym, tylko naszym towarzyszem, jak wszyscy inni podróżujący ze mną.
Kapłan z niepokojem patrzył na Maelen i na mnie.
— Istotnie, potrafisz dokonywać dziwnych rzeczy, Freesha. Jednak ta jest chyba najdziwniejsza, bo pierwszy raz widzę, żeby barsk przychodził na twoje wezwanie i znosił twoją dłoń na swej głowie. Cóż, skoro twierdzisz… że nie dopuści on demonów… ludzie ci uwierzą. Bo talenty Thassów są jak prawa Umphry, ustalone i niezmienne.
Potem odsunął się, a ja zszedłem za Maelen z wozu. Młodzi kapłani trzymali się z dala od nas. Na ich twarzach widać było pełne respektu zdumienie.
Szliśmy na przedzie. Inne zwierzęta przyłączyły się do nas. Simmla ustawiła się obok mnie, a gdy nasz krok się wyrównał, polizała mnie w policzek. Wyszliśmy z podwórza, na którym pozostał wóz, i wkroczyliśmy na dziedziniec przez dwuskrzydłową bramę. Dziedziniec był pusty. Wzdłuż ścian, na wyznaczonych klombach, rosły winorośle i drzewa. W oddali widać było fontannę.
Zwierzęta ruszyły w stronę fontanny, żeby napić się wody. Tantaka zanurzyła nie tylko płaską mordkę, lecz również przednie łapy i rozchlapywała wodę na wszystkie strony.
Usiadłem na tylnych łapach, by się rozejrzeć. W drugim końcu dziedzińca były trzy szerokie stopnie prowadzące na ganek z kolumnami, a za nimi widać było drzwi z misternie rzeźbionymi wzorami, których symbolika nic mi nie mówiła. Było to wejście do budynku, który uznałem za centralną część świątyni. Nie dostrzegłem w nim żadnych okien, tylko jeszcze więcej ornamentów wykonanych w żółtym i białym kamieniu na tle czarnej powierzchni murów.
Maelen poprosiła młodych kapłanów, którzy nieśli kilka skrzyń z wozu, by położyli je przy schodach. Zauważyłem, że wciąż spoglądali na mnie nieufnie. Potem Maelen im podziękowała i siadła na najniższym stopniu. Czym prędzej do niej podbiegłem.
I co? — Chciałem usłyszeć tylko, czy dowiedziała się czegoś o ludziach Oskolda.
— Nie jechali tędy — odpowiedziała — i wcale nie twierdziłam, że na pewno tutaj będą. Jeśli musieli zameldować swemu panu o tym, co zaszło, pojechali na wschód, a potem inną drogą prowadzącą do Doliny.
Maelen ujęła moją głowę w swe dłonie i uniosła ją lekko, by lepiej spojrzeć mi w oczy, w których dostrzegła niepokój.
— Zrozum, gwiezdny wędrowcze: o ludziach na Yiktor wiem naprawdę dużo. Przestrzegają zasad, których nigdy nie łamią. Bądź pewien, że Oskold i jego ludzie przyniosą to, co należy do ciebie, do Doliny.
— A więc, Freesha, to prawda! — Czyjś głos zadźwięczał mi w uszach. Wzdrygnąłem się, bo po raz pierwszy “usłyszałem” i zrozumiałem słowa bez jej pośrednictwa. Wyrwałem się z jej uścisku i zacząłem warczeć, spoglądając na schody.
Stał tam mężczyzna w sutannie kapłana. Był stary, nieco przygarbiony, wspierał się na długiej lasce, która też była oznaką jego rangi. Miał szczerą twarz, na której dostrzegłem mądrość życiową oraz wielkie współczucie.
— Naprawdę dokonałaś cudu. — Zszedł jeden stopień niżej, a Maelen pośpieszyła w jego stronę i podała mu ramię. Obcość odgradzająca ją od ludzi nizin zniknęła, a w jej głosie brzmiał szacunek, gdy odpowiadała:
— Prowadzę barska, Starszy Bracie. Jorth, przywitaj się. Tym sposobem pierwszy z numerów przygotowanych przez nas na przedstawienie zaprezentowałem strażnikowi świątyni. Trzykrotnie skłoniłem głowę i zaszczekałem. Potem delikatnie, z tym samym uśmiechem, kapłan skinął głową w odpowiedzi na moje powitanie.
— Niech cię miłość i troska Umphry prowadzi, bracie z górskich ścieżek — powiedział.
Wolni Kupcy nie wyznają wielu wierzeń. Rzadko też je wyrażają, nawet między sobą. Przy zaprzysiężeniu, zakładaniu rodziny, czy przy adopcji dziecka — mamy przysięgi i wzywamy różne moce na świadków. Myślę, że wszystkie żyjące istoty posiadające inteligencję uznają rzeczywistość istniejącą PONAD I POZA NAMI. Widocznie jesteśmy wiecznie zagubieni, a nasze obawy i wątpliwości żyją dłużej od nas. Szanujemy bogów innych światów, bo są to tylko zniekształcone przez ludzi wizje tego, co kryje się za drzwiami prowadzącymi w nieznane. W człowieku, który poświęcił życie służbie bogu, ujrzałem kogoś, kto dąży do Wielkiej Prawdy, nawet jeśli jego wierzenia różnią się od wierzeń mojego ludu. Skłoniłem więc przed nim głowę, jak przed kimś, kogo darzę najwyższym szacunkiem.
Gdy uniosłem wzrok i spojrzałem w jego twarz, zobaczyłem, że zniknął z niej uśmiech. Kapłan przyglądał mi się bardzo wnikliwie, jakby dojrzał coś nowego, co przykuło jego uwagę.
— Wiemy o barsku tak niewiele, i to głównie złe rzeczy, przesiane przez sito strachu. Chyba jeszcze wiele powinniśmy się nauczyć — powiedział kapłan w zamyśleniu.
— Mój mały ludek nie jest taki jak ich dzicy krewni — szybko odparła Maelen, a w myśli, którą mi przesłała, odczytałem zaniepokojenie i ostrzeżenie, że kapłan jest człowiekiem, który posiada wewnętrzny wzrok i nie wolno nam wzbudzać u niego podejrzeń.
Szczeknąłem więc i kłapnąłem paszczą za przelatującym owadem, po czym oddaliłem się w stronę innych zwierząt przy basenie z nadzieją, że udało mi się naprawić potknięcie, jakiego się niechcący dopuściłem.
Maelen pozostała przy kapłanie. Rozmawiali tak cicho, że nic nie słyszałem. Odcięła też kanał komunikacji myślowej ze mną, a to mi się nie spodobało. Nie śmiałem jednak się zbliżyć, żeby podsłuchiwać.
Wczesnym wieczorem wystąpiliśmy przed wszystkimi mieszkańcami, którym udało się wepchnąć do dworu. Powtórzyliśmy spektakl dwukrotnie, by wszyscy mogli go obejrzeć. Ganek świątyni był naszą sceną, którą młodzi kapłani pomogli Maelen zorganizować. Robili to z taką wprawą, że pomyślałem, iż to nie pierwszy raz, choć nie miałem pojęcia, czemu Maełen miałaby przedtem tędy przejeżdżać.
Występy były mniej wyszukane niż te, które cała trupa prezentowała na jarmarku. Tantaka siadała na tylnych łapach i wystukiwała na bębnie rytm, do którego Borba i Vors tańczyli i maszerowali. Simmla przeskakiwała przez szereg przeszkód, szczekaniem odpowiadała na pytania publiczności, grała na małym instrumencie, przyciskając przednimi łapami duże klawisze. Ja siadałem, kłaniałem się i wykonywałem inne wymyślone przez nas drobne sztuczki. Chyba samo moje pojawienie się już by wystarczyło, bo chłopi byli niezwykle przejęci. Coraz bardziej zaczynała mnie interesować zła reputacja, jaką przypisywano w tym kraju mojej powłoce.
Po przedstawieniu wróciliśmy do klatek i po raz pierwszy nie narzekałem na tę siedzibę. Byłem tak bardzo zmęczony, jakbym przez cały dzień obsługiwał klientów.
Przekonałem się jednak tej nocy, że sen barska różni się od ludzkiego. Nie trwał on całą noc, lecz składał się z wielu krótkich drzemek, między którymi leżałem przytomny i czujny, dzięki węchowi i słuchowi całkowicie świadom wszystkiego, co działo się poza wozem. Podczas jednej z takich przytomnych chwil usłyszałem poruszenie w przedniej części, gdzie Maelen miała łóżko używane przez nią wtedy, gdy nie mogła spać na zewnątrz.
Przez szczelinę w zasłonie prześwitywało słabe światło. Skobel w mojej klatce nie był opuszczony. Mogłem wchodzić i wychodzić, choć wiedziałem, czym to grozi na terenie wioski. Otworzyłem drzwi i przesunąłem się tak, by zajrzeć przez szczelinę do części wozu Maelen.
Dziewczyna siedziała na łóżku ze skrzyżowanymi nogami i zamkniętymi oczami. Można by pomyśleć, że śpi, lecz jej ciało powyżej talii poruszało się w przód i w tył, jakby w rytm muzyki, której nie słyszałem. Nie mogłem też nawiązać kontaktu z jej umysłem. Jej usta były lekko rozchylone. Usłyszałem wydobywający się z nich delikatny szept. Śpiewała… Nie byłem pewien, czy to pieśń, czy jakieś ciche wezwanie, może lament. Dłonie spoczywały na kolanach, lecz różdżka tworzyła napięty most między palcami wskazującymi i właśnie stamtąd dobiegało słabe światło.
W powietrzu wokół mnie czułem rodzaj energii elektrycznej. Moja grzywa nasrożyła się, czułem dreszcze na skórze i swędzenie w nosie.
Widziałem więc nową moc, ale czy Maelen przyzywała ją do siebie, czy wysyłała — nie wiedziałem. W tej chwili uświadomiłem sobie inność nawet obcość dziewczyny.
Przez chwilę milczała, a drganie powietrza zaczęło słabnąć. Potem jej głowa z westchnieniem opadła na piersi i Maelen drgnęła jak ktoś, kto się budzi. Położyła różdżkę blisko siebie i wyciągnęła się na łóżku. Światło zniknęło. Byłem pewien, że dziewczyna śpi.
Rankiem opuściliśmy Yim–Sin. Mieszkańcy żegnali nas wiwatami, ponownie zapraszając. Jechaliśmy drogą pod górę. To już nie były wzgórza, lecz prawdziwe góry. Powietrze było rześkie i chłodne. Maelen okryta była peleryną. Gdy jednak ja usiadłem obok niej, zauważyłem, że moje grube futro nie potrzebuje okrycia. Zapachy tutaj były tak podniecające, że chwilami odzywało się we mnie silne pragnienie, by zeskoczyć z wozu i biec przed siebie między drzewa w poszukiwaniu nie wiadomo czego.
— Wjeżdżamy w kraj barsków — powiedziała do mnie z uśmiechem — ale nie radzę ci ulegać swemu pragnieniu bliższego przyjrzenia się okolicy, Jorth. Bo choć cząstka ciebie stąd pochodzi, szybko znalazłbyś się w tarapatach.
Czemu wszyscy patrzą na barska w twoim towarzystwie jak na coś nadzwyczajnego? — spytałem Maelen intuicyjnie.
— Bo chociaż barsk jest znany, pod wieloma względami pozostaje tajemnicą. Ludzie gór, których jest niewielu, choć Thassowie z wyboru zamieszkują osnute chmurami szczyty, zabijają barski, a te z kolei polują na nich, wykazując przy tym cierpliwość i przebiegłość. O barskach, Jorth, krąży wiele legend, w których przypisuje się im niemal taką moc, jaką ludzie obdarzają Thassów. Wielu lordów zamyka barska w klatce, jeśli uda im się go złapać, tylko po to, by się przekonać, że on albo się uwolni i potem zemści okrutnie na człowieku, albo z rozpaczy umrze w niewoli. Bo te zwierzęta nie akceptują żadnego ograniczenia ich wolności. Duch, który nosił twoje ciało, właśnie tak wiądł z rozpaczy, gdy dokonano zamiany.
A jeśli ta jego wola śmierci zwycięży? — Drgnąłem zaniepokojony.
— Nie zwycięży. Podczas zamiany ta wola została ograniczona. Twoje ciało nie umrze, Kripie Vorlundzie, nie będzie porzuconą skorupą, gdy je znajdziesz — spokojnie zapewniła mnie Maelen. — A teraz — zmieniła temat — zbliżamy się do stanowiska wartowniczego Yultravan. Większość mieszkańców jest pewnie przy żniwach, więc nie zatrzymamy się. Dobrze by jednak było, gdybyś przeszedł do klatki, nim strażnicy cię zobaczą.
Niechętnie wszedłem z powrotem do klatki. Maelen wymieniła pozdrowienia z dwoma uzbrojonymi mężczyznami, którzy wyszli z niewielkiego szałasu przy drodze. Jeden z nich uniósł plandekę z tyłu wozu, więc trzymałem się w głębi, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Znów odniosłem wrażenie, że strażnicy znają Maelen.
Tej nocy jeszcze raz obozowaliśmy na świeżym powietrzu. Maelen zagotowała garnek jakiegoś płynu, który tak kusząco pachniał, że wszyscy zebraliśmy się przy ognisku, by napawać się tą wonią. Muszę przyznać, że pochłonąłem swoją porcję z takim brakiem manier, jaki w tych warunkach mógłby wykazać prawdziwy barsk. Tego dnia w drodze czułem podniecenie, bo wiedziałem, że jesteśmy już bardzo blisko celu. Gdy jednak usadowiłem się na noc w klatce — Maelen uważała, że z jakichś przyczyn bezpieczniej będzie, gdy wszyscy zostaniemy w wozie — natychmiast zasnąłem i tym razem nie budziłem się.
Wstaliśmy wraz z pierwszymi promieniami słońca i zjedliśmy drobny posiłek — mieszankę zbożowego pieczywa i suchych kawałków mięsa. Potem znowu ruszyliśmy przed siebie. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się. pozwalając kasom odetchnąć. Maelen podkładała wtedy drobne przedmioty pod koła, by wóz nie stoczył się z pochyłości.
Nie zatrzymaliśmy się na obiad. Podzieliliśmy znów pieczywo i napiliśmy się wody. Po południu byliśmy na szczycie. Stamtąd droga biegła w dół przełęczą między dwiema górami. Dolina zakryta była kłębami mgły.
— Dolina — powiedziała Maelen, pozbawionym emocji głosem. — Zostań na wozie, musimy trzymać się drogi. Są tu pułapki i strażnicy.
Pogoniła kasy i wóz ruszył w dół — do tajemniczego miejsca osnutego mgłą.
“Patrz nie zamglonymi oczyma na własne pragnienia” mówią Dawni, gdy przemawiają wśród Thassów. Można jednak wierzyć w jasność swoich myśli i szczerość motywów, a mimo to ulec jakiemuś ukrytemu przymusowi. Czy moje ukryte pragnienie obudziło się już wtedy, gdy opuszczałam Yrjar, szlachetnie tłumacząc sobie i Malezowi, że muszę przestrzegać prawa równowagi? Jeśli tak, to rzeczywiście było ono głęboko ukryte.
A może zrodziło się po tym, jak złamałam przysięgę i przesłałam obcego z jego ciała w zwierzęce, może dopiero ten czyn był zaczątkiem? Może niektóre nasze czyny, nie tylko z woli Molastera, wykraczają daleko poza nasze zrozumienie? Dla Dawnych takie tłumaczenie jest bluźnierstwem, bo według nich, każdy odpowiada za własne czyny, choć czasami, jeżeli sprawa jest poważna, motywy tych czynów też brane są pod uwagę.
Kapłan Okyen w Yim–Sin miał dla mnie złe wieści, a rozmowa z nim pozostawiła mnie w desperacji i gniewie oraz uświadomiła własną bezsilność. Gdy więc posuwaliśmy się dalej w kierunku Doliny, w której pogrzebanych jest tyle nadziei, uparcie powracała do mnie ta pokusa, choć wiedziałam, że z tego nie może wyniknąć nic dobrego.
Bardzo ciężko było mi myśleć o sprawie Kripa Vorlunda. Postanowiłam więc, że jeśli znajdziemy zgubę, natychmiast dokonam zamiany, by zwalczyć dręczącą mnie pokusę. Nie ufałam też sobie, że potrafię rozsądnie myśleć o tym, który tam mieszkał i czyje dni były zapewne już policzone.
Zjechaliśmy z gór przez chłodną mgłę i chmury. Na pytania obcego odpowiadałam wymijająco, wciąż walcząc sama z sobą. Zbliżał się już wieczór, gdy wtoczyliśmy się na przeznaczony dla gości wewnętrzny dziedziniec wielkiej świątyni. Powitał nas dyżurny kapłan. Znałam jego twarz, lecz nie pamiętałam imienia — czasami spływa na nas rodzaj miłosiernego zapomnienia — a był to ten sam człowiek, który witał mnie tutaj przy innej okazji. Poprosiłam o rozmowę z Orkamorem i usłyszałam, że jest zajęty i nie może mnie przyjąć. Przejechaliśmy na drugi dziedziniec, gdzie wypuściłam kasy oraz nakarmiłam i napoiłam mały ludek. Krip Vorlund wciąż zarzucał mnie pytaniami, na które nie mogłam mu odpowiedzieć.
Zapaliliśmy księżycowe lampy przy wozie i wtedy nadszedł kapłan trzeciego stopnia z informacją, że Orkamor mnie oczekuje. Krip Vorlund chciał pójść ze mną. Interesowało go tylko znalezienie swego ciała i połączenie się z nim. Wyjaśniłam mu jednak, że muszę przygotować Orkamora, wyjaśnić mu całą sprawę, która jest dość zagmatwana. To do niego przemówiło.
Czy to wtedy zrodziło się owo przekonanie, że muszę tylko działać, a pozbędę się ciężaru, który dźwigałam tak długo?
Orkamor nie jest młody, a także dźwiga na swych barkach wielki ciężar, który z biegiem lat staje się coraz większy. Nie ma on ciała Thassów, które z wiekiem stawałoby się silniejsze. Toteż za każdym razem gdy go widzę, wydaje ni się bardziej skurczony, zgarbiony, wątły. Płonie w nim jednak tak silny ogień woli oraz potrzeba służenia innym, że mimo kurczenia się zewnętrznej powłoki jego duch stale się rozwija. Już po chwili rozmowy zauważa się w nim tylko ducha, a nie ludzkie ciało, które go okrywa.
— Witaj, siostro. — Tego wieczora jego głos był zmęczony, słaby i cienki, jakby długo i zbyt intensywnie mówił.
Skinęłam głową ponad różdżką. Niewiele jest osób, które Thassowie darzą prawdziwym poważaniem, oczywiście prócz Dawnych. Orkamor jednak w pełni zasługuje na szacunek.
— Pokój z tobą, Najstarszy Bracie. — Uczyniłam trzy znaki różdżką.
— Pokój z tobą — odpowiedział, i tym razem jego głos zabrzmiał mocniej, głębiej, jakby kapłan swoją wolą pokonał zmęczenie. — Nie trzeba ceremonii między nami, siostro. Nie mogę dać ci słów pociechy.
— Wiem, przejeżdżałam przez Yim–Sin.
— Czy warto było przyjeżdżać, siostro? Nic nie możesz zrobić, a czasem oglądanie wraku rani serce tak mocno, że pozostawia trwałe ślady. Lepiej pamiętać bliskich jak dumnie spacerują, niż pozbawionych dumy, a nawet człowieczeństwa.
Palce zacisnęły się na mojej różdżce. Wiedziałam, że on to widzi, ale przy Orkamorze nie musiałam udawać. W swoim czasie widział on gorsze oznaki słabości.
— Przybyłam tu w innej sprawie — umyślnie nie podtrzymywałam tego tematu. — Otóż…
Szybko i prosto przedstawiłam Orkamorowi sprawę obcego. Kapłani Umphry nie są Thassom tak obcy jak inni mieszkańcy nizin. Gdy skończyłam, spoglądał na mnie bez wielkiego zdziwienia.
— Thassowie różnią się od ludzi — powiedział.
— Powiedz mi coś, czego jeszcze nie wiem! — odpowiedziałam w ostrych słowach. Gdy zaczęłam przepraszać, machnął dłonią, że nie trzeba.
— Tak, na pewno pomyślałaś o cenie, nim to uczyniłaś, siostro. Nikt z twoim powołaniem nie działa lekkomyślnie. Czy ten obcy aż tyle dla ciebie znaczy?
— To był dług.
— O którego zwrot, gdyby on znał wszystkie konsekwencje, nie upomniałby się. Muszę ci powiedzieć… nie było tu ludzi Oskolda.
Nie byłam bardzo poruszona.
— Jeśli wrócili po zezwolenie Oskolda… my jechaliśmy bezpośrednią drogą, a ona jest krótsza.
— Co będzie, jeśli go nie przywiozą, siostro? Spojrzałam na różdżkę, którą obracałam w palcach.
— Nie mogę…
— Masz nadzieję, że nie — poprawił mnie, a jego głos zabrzmiał ostro. — Z tego, co mi powiedziałaś, wynika, że Osokun złamał prawo jarmarku, porywając człowieka. Wciągnął też swego ojca, gdy umieścił więźnia w forcie granicznym. Człowiek Oskolda przyszedł dobić obcego w twoim obozie. Możliwe, że oni zechcą go zabić, ukryć ciało i obciążyć tą zbrodnią swoich wrogów. Czy nie pomyślałabyś o tym, gdybyś była Oskoldem?
— Gdybym była Oskoldem, z umysłem człowieka z nizin, może bym… Ale nie kogoś, kto…
— Kto jest w objęciach Umphry? — Orkamor nie musiał czytać w moich myślach, by za nimi nadążać. — Jeśli złamie się jedno prawo, łatwiej jest łamać inne.
— Na jarmarku złamali prawo ludzkie, ale czy odważyliby się złamać prawo Umphry?
— Myślisz jak Thassa. — Był teraz łagodniejszy jak ktoś, kto musi pertraktować z zupełnie obcym przybyszem. — Wy macie zaledwie kilka Niezmiennych Słów, a wasze śmiertelne pojęcia są tak pewne, że rzadko bywają zagrożone. Jednak, siostro, nawet ty potrafisz zachowywać się dziwnie pod Księżycem Trzech Pierścieni.
— Złamałam prawo, owszem, i odpowiem za to. Może motywy tego czynu przemówią na moją korzyść. Znasz zasady osądzania mego ludu.
— Złamałaś prawo świadomie, choć nie z obawy o siebie samą. Strach jest potężnym batem, którego siły ciemności używają do dręczenia wszystkich ludzi. Jeśli strach jest dostatecznie silny, żadne prawo ludzkie czy boskie nie potrafi się mu przeciwstawić. Słyszałem o Oskoldzie. To silny człowiek, lecz bezwzględny. Ma tylko jednego potomka, Osokuna, i na tym polega nieszczęście tego młodzieńca. Bo ojciec zbyt mu pobłaża. Czy sądzisz, że Oskold potulnie pogodzi się z wyjęciem jego syna spod prawa?
— Ale jak mógłby ukryć…
— To, co ludzie mogą twierdzić i co są w stanie udowodnić, to dwie różne rzeczy. A jedynym prawdziwym dowodem winy Osokuna jest ciało obcego.
— Nie! — Powinnam to była przewidzieć, oczywiście. Jak mogłam być tak ślepa?
— Siostro, czego ty naprawdę chciałaś? — Orkamor znowu sięgnął w głąb mego umysłu i dojrzał to, czego nie chciałam ujawnić.
— Przysięgam, na oddech Molastera, przysięgam… ja nie… — urwałam, słyszałam, jak mamroczę bez sensu i musiałam się opanować.
Orkamor patrzył na mnie spokojnie, sprawiając, że prawda, czy też to, co w tym momencie było prawdą, stała się dla nas obojga oczywista.
— I sądziłaś, siostro, że to możliwe? Mówię ci, nie ciało czyni człowieka, lecz to, co żyje wewnątrz. Nie można wypełnić pustej ramy i spodziewać się, że przeszłość ożyje i wszystko będzie jak dawniej. Thassowie mogą wiele, ale nie potrafią w ten sposób przywracać życia zmarłym.
— Nie, nie myślałam o tym! — zaprzeczyłam tej głęboko skrytej myśli, która teraz ujawniła się w moim umyśle. — Uratowałam życie obcego… zarżnęliby go bez litości…
— A co on by wybrał, gdyby wszystko wiedział?
— Życie. W ostatniej chwili większość istot kurczowo trzyma się życia.
— Więc teraz zaproponujesz mu nowe życie, w nowych warunkach?
Mogłabym, a byłoby to takie proste. Krip Vorlund doznał szoku, gdy zdał sobie sprawę, że jest Jorthem. Gdyby mu zaproponować ludzkie ciało, czy wahałby się, jeśli byłoby pewne, że jego własne ciało jest nie do odzyskania? Nie do odzyskania… Odtrąciłam tę myśl.
— Niczego mu nie zaproponuję, póki się nie upewnię, że wszystko potoczyło się tak opacznie — obiecałam.
— Ale teraz mu to powiesz?
— Tylko tyle, że jego ciało jeszcze nie dotarło do Doliny. Bo to może być prawdą, czyż nie?
— Zawsze możemy zdać się na łaskę Umphry. Wyślę posłańca na zachodnią drogę. Jeżeli jadą, będziemy przygotowani. Jeśli nie, może przyniesie jakieś wieści…
— Dziękuję, Najstarszy Bracie. Czy wolno mi…
— Naprawdę chcesz tego, siostro? — Dobroć i wielkie współczucie jeszcze raz ogrzały jego głos.
W tej chwili nie potrafiłam się zdecydować. Może Orkamor miał rację, że nie powinnam wchodzić do wewnętrznej kaplicy i ranić swego serca drogim mi widokiem. Bałam się drogi, w której miałam przejść tylko kilka stopni, ale była to dla mnie odległość porównywalna z międzygwiezdnymi :rasami pokonywanymi przez Kripa Vorlunda. Krip Vorlund… gdybym zobaczyła, czy potrafiłabym oprzeć się pokusie?
— Nie teraz — wyszeptałam.
Orkamor uniósł dłoń w geście błogosławieństwa.
— Masz rację, siostro. Niech Umphra obdarzy cię siłą. Zajmę się posłańcem, a tobie niech sprzyja sen bez snów.
Sen bez snów! Miłe życzenie, ale nie dla mnie na tę noc, myślałam, wracając do wozu. Obcy będzie domagał się wiadomości. Mogłam mu powiedzieć tylko część prawdy. Prawda… może reszta nie jest prawdą, lecz przypuszczeniem, noże posłaniec Orkamora spotka oddział, którego szukamy, wszystko dobrze się skończy… dla Kripa Vorlunda. W każdym świecie jest wiele rzeczy dobrych, a czasem rzeczy dobre dla jednych mogą być złe dla innych. Musiałam wyzbyć się takich myśli.
Obcy był zdruzgotany, gdy powiedziałam, że oddział Oskolda jeszcze nie przybył, i niewiele go pocieszyła wiadomość o posłańcu. Nie miałam odwagi stosować komunikacji myślowej, by w jakiś sposób nie ujawnić świeżo zdobytej wiedzy o sobie samej. Wymówiłam się więc zmęczeniem i położyłam się. Przez pół nocy słyszałam, jak Vorlund obracał się w swojej klatce.
Rankiem rozległy się wezwania kapłanów z wieży świątyni. Słuchałam melodii, które choć nie posiadają mocy śpiewu Thassów, skupiają w sobie moc innego rodzaju. Bowiem w tym miejscu, gdzie cierpienie i rozpacz osnuwają wszystko smugą cienia, sługa Umphry potrafił śpiewać o nadziei, pokoju i współczuciu. Tak niewiele trzeba było, by rozjaśnić mój dzień.
Wypuściłam mój ludek i pozostawiłam ich na dziedzińcu. Dwaj kapłani trzeciego stopnia, jeszcze prawie dzieci, z ochotą przynieśli nam wodę i pożywienie. Krip Vorlund usiadł przy mnie i widziałam, że obserwuje każdy mój ruch, jakby chciał mnie na czymś przyłapać.
Czemu tak pomyślałam? Może dlatego, że w takich niespodziewanych myślach czasem kryje się prawda.
— Kripie Vorlundzie — sądziłam, że gdybym go teraz nazwała Jorth, wydałoby mu się to podejrzane. Musiał myśleć o sobie jako o człowieku chwilowo zamieszkującym ciało barska — może dzisiaj…
Dzisiaj — podchwycił Vorlund z zapałem. — Czy byłaś tu już wcześniej?
— Dwa razy — powiedziałam mu prawdę. — Mieszka tu ktoś mi bliski.
Thassa! — Wydawał się zaskoczony i pomyślałam, że spogląda na mój lud z podobną trwogą, jaką czują wobec Thassów ludzie z nizin.
— Thassowie — odparłam ostro — mają podobne problemy jak wszyscy ludzie. Krwawimy, gdy ktoś mieczem czy nożem skaleczy nasze ciało, umieramy, cierpimy. Czy myślisz, że jesteśmy wolni od tego, co gnębi innych?
Chyba trochę tak myślałem — przyznał w myślach — choć powinienem wiedzieć, że jest inaczej. Pod wieloma względami różnicie się od innych mieszkańców Yiktor.
— Istnieją może niebezpieczeństwa zagrażające tylko nam, tak jak i twój lud posiada swoje własne obawy. Z jakimi niebezpieczeństwami borykają się gwiezdni wędrowcy?
Jest ich tyle, że nie zdążyłbym wszystkich teraz wymienić — zwrócił się do mnie telepatycznie. — Lecz twój bliski… ten, który tu jest… czy nic nie da się zrobić…
— Nie! — ucięłam. Nie chciałam wyjaśniać Vorlundowi niczego więcej.
Wszyscy, którzy mają zostać Śpiewakami, muszą przejść testy pozwalające ujawnić odpowiednie talenty. Maquad został porażony chorobą podczas próby nie z własnej winy, lecz wskutek ślepego zrządzenia losu. Jego ciało i nieszczęśliwą duszę oddaliśmy pod opiekę Umphry, choć nie baliśmy się wcale szaleńców, ale wiedzieliśmy, że tutaj właśnie będzie otoczony należytą troską. Thassowie przecież nie mają już stałych siedzib.
Kiedyś mieliśmy swoje miasta, domy. Potem wybraliśmy inny rodzaj życia i już nikt z nas nie musi powoływać się na miejsce pochodzenia. Istnieją stare siedziby w ukrytych miejscach, gdzie zbieramy się na narady lub w jednym z Dni Pamięci. Podróżujemy jak kto może, mieszkając w wozach. Przeto zajmowanie się kimś takim jak Maquad byłoby dla nas czymś prawie niemożliwym. Nie był on pierwszym oddanym pod piekę Umphry, choć na szczęście było ich bardzo niewielu.
Kiedy się dowiemy… — Vorlund zwrócił się do mnie pytającym spojrzeniem.
Oderwałam się od swych myśli.
— Jak tylko posłaniec wróci. A teraz chodź, chcę, byś poznał Orkamora.
Jednak człowiek w ciele barska nie podniósł się, gdy wstałam, i ku memu zdziwieniu spostrzegłam, że wstydzi się. To uczucie jest Thassom zupełnie obce. — Czego się wstydzisz?
Jestem człowiekiem, nie barskiem. Ty widziałaś mnie jako człowieka, a ten kapłan nie — przekazał Vorlund szczekając.
Nadal nie mogłam zrozumieć.
— Dla niektórych na Yiktor miałoby to znaczenie, dla Orkamora nie. — Czy sądzisz, że jesteś jedyną osobą na świecie, która się ukrywa, chodzi na czterech łapach, węszy drugim nosem? Słuchaj, Kripie Vorlundzie, nim zostałam Śpiewaczką i opiekunką mego małego ludku, też przez jakiś czas biegałam po górach w innym ciele. To część naszego szkolenia. Orkamor wie o tym, a także inni, których czasami odwiedzamy. Czasem wymieniamy się doświadczeniami. Teraz… powiedziałam ci coś, co mógłbyś wykorzystać przeciwko Thassom.
I ty… byłaś zwierzęciem! — zapytał mnie swym wzrokiem. Był to dla niego prawdziwy szok, a potem, ponieważ był to człowiek o szerszych horyzontach niż przywiązani do jednej planety, pomyślał, że jest to rzeczywiście dobry sposób, by się wiele nauczyć! Wyczułam, że pozbył się jakiejś części swego niepokoju i pomyślałam, że powinnam powiedzieć mu o tym wcześniej. Równocześnie zdałam sobie sprawę, że powiedziałam mu o tym teraz, aby dać mu jakąś nadzieję, gdyby obawy Orkamora okazały się słuszne. Jednak nie chciałam na razie pokazywać mu Maquada ani też opowiadać jego historii.
Weszliśmy przez świątynię do małego ogrodu, w którym odpoczywał Orkamor. Siedział na krześle z drewna hrata tak głęboko wetkniętym w ziemię, że drewno zaczęło wypuszczać drobne gałązki i odrośle, które tworzyły osłonę przed wiatrem.
W ogrodzie panował prawdziwy spokój. Nie tylko Orkamor szukał tu ukojenia, przyprowadzał tutaj także tych, dla których świat walił się w chwili, gdy ktoś ukochany na zawsze przybywał pod opiekę Umphry. Są miejsca, w których moc objawia się w sposób budzący przerażenie. Niewiele jest natomiast takich miejsc, gdzie owa moc uspokaja chorych. Tak właśnie było w ogrodzie Orkamora.
Orkamor odwrócił głowę i spojrzał na nas. Na powitanie uśmiechnął się. Podeszliśmy bliżej.
— Oto nowy dzień, który możemy przeżyć zgodnie z własną wolą, aby napis nagrobny brzmiał jeszcze lepiej — zacytował fragment z modlitwy do Umphry. Potem zwrócił się do Kripa Vorlunda: — Bracie. Yiktor ostatnio pozwala :i wiele przeżyć.
Orkamor posiadał umiejętność komunikacji myślowej, więc od razu wyczuł, że Vorlund się z nim zgadza.
— Każdy z nas w ciągu swego życia może się wiele nauczyć, a wiedza nie zna ograniczeń. Tylko rezygnacja z wiedzy może być naszym wyborem, a ten, kto się na to decyduje, rezygnuje z wielkiego bogactwa. Nigdy jeszcze nie rozmawiałem z przybyszem spoza naszego świata…
Jesteśmy jak inni ludzie — odpowiedział Krip Vorlund telepatycznie — jesteśmy mądrzy i głupi, dobrzy i źli, przestrzegamy swoich zasad lub nie. Krwawimy od ran, śmiejemy się z dowcipów, płaczemy głęboko zranieni, czyż nie dotyczy to wszystkich ludzi, na tym czy innym świecie?
— Prawda. A jeszcze bardziej dotyczy to tych. którzy tak wy widzą kilka światów i mogą dokonywać porównań. Może zabawisz starego, przywiązanego do jednego świata człowieka i opowiesz coś o tym, co leży poza naszym niebem…
Orkamor nie patrzył na mnie, ale zrozumiałam, że mnie odprawia. Nie wiedziałam, czemu chce zagarnąć obcego dla siebie. i to mnie zaniepokoiło. Nie zaprzątałam sobie jednak tym głowy, bo Orkamor nie mógł przecież nikomu zaszkodzić. Może zgodnie z tym, co mówił, pchała go do tego ciekawość. Z powodu swego powołania był tak odizolowany od realnego świata, że czasem można było zapomnieć, iż jest też człowiekiem i posiada ludzkie zainteresowania.
Nie mogłam się już doczekać, by w końcu odszukać Maquada. O tym nie ma potrzeby tutaj opowiadać. Rozdrapywanie starych ran nie ma sensu. Po raz kolejny podziwiałam wszystko, co uczyniono w tym miejscu dla pozbawionych nadziei.
W południe wróciłam na dziedziniec, na którym stał nasz wóz. Moje maleństwa odpoczywały w cieniu drzew, lecz po chwili wstały i podeszły do mnie. Kripa Vorlunda z nimi nie było. Zdziwiło mnie to, bo nie wierzyłam, by Orkamor mógł mu poświęcić cały ranek.
Zwróciłam się do jednego z kapłanów, który przyniósł nam jedzenie i wodę. On jednak nie wiedział nic o barsku, a Orkamora widział w kaplicy medytacyjnej, gdzie nie wolno nikomu przeszkadzać.
Wtedy zaniepokoiłam się. Wiedziałam, że kapłani Umphry nie podniosą ręki na żadne żywe stworzenie, ale w okolicy byli też inni i ktoś mógł bezmyślnie zareagować na nagłe pojawienie się barska. Wracałam do wozu, gdy podszedł do mnie kapłan.
— Freesha, nadeszły wieści z zachodniej drogi. Ci, których szukasz, nigdy nie przejeżdżali przez miasteczko.
— Barsk… — zaczęłam, choć niby skąd kapłan, który nie miał kontaktu z gośćmi, miałby coś wiedzieć.
— Był tutaj, gdy szukałem cię niedawno.
— Kiedy to było, bracie?
— Dwa uderzenia dzwonu przed południem. Gong odezwał się, gdy poszedłem szukać cię gdzie indziej.
Tak dawno! Podeszłam do Simmli, porozmawiałam z nią telepatycznie. Zaszczekała nerwowo, w podnieceniu, i podbiegła do bramy.
— Wygląda na to, bracie, że mój barsk gdzieś zniknął. Muszę go znaleźć.
Przed wjazdem do Doliny ostrzegałam Kripa Vorlunda przed czyhającymi tutaj niebezpieczeństwami. Nie mogłam pojąć, czemu opuścił teren świątyni. Chyba nic, co zaszło między nim a Orkamorem, nie mogło skłonić go do tak szaleńczego czynu. Simmla mogła go z łatwością wytropić, o ile barsk nie oddalił się za bardzo lub nie wpadł w jakąś pułapkę.
Gdy byłyśmy już przy zewnętrznej bramie, usłyszałam za sobą hałas. Niespokojnie odwróciłam się. Zauważyłam młodego kapłana zajmującego się gośćmi.
— Freesha, podobno szukasz barska.
— Tak.
— Nie mógł odejść daleko, bo gdy posłaniec wrócił, barsk pił wodę. On jest dziwny… — zawahał się.
— Tak? — Chciałam czym prędzej odejść.
— To znaczy… to było… jakby on słyszał, o czym rozmawialiśmy. Gdy go zauważyłem, zaszczekał, i zaraz potem już go nie było.
Czy obcy mógł ich rozumieć? Kapłani świątyni porozumiewali się ze sobą własnym językiem telepatycznie, choć czasem wtrącali między myśli jedno czy dwa słowa.
— O czym mówiliście, gdy barsk zdawał się was słuchać?
— Starszy Brat… spytał, gdzie jesteś. Odpowiedziałem, że jesteś w budynku wraz z jednym z chronionych. Trochę… porozmawialiśmy o nim. I wtedy Starszy Brat powiedział, że oczekujesz tych, którzy przywiozą jakiegoś opętanego, ale oni nie nadchodzą. Wtedy chyba barsk oddalił się, bo gdy spojrzałem ponownie, już go nie było.
Czy… czyżby Krip Vorlund był na tyle nierozsądny, by ruszyć na poszukiwanie swego ciała? Tylko dlaczego uciekł tak nagle, nie przyszedł do mnie? Skinęłam na Simmlę.
— Znajdź go — wydałam rozkaz, po którym zwierzę biegiem ruszyło przed siebie, a ja poszłam za nim. Byłam zdezorientowana i wzburzona, zastanawiałam się, co wydarzyło się w tym krótkim czasie, gdy zajęta byłam własnym cierpieniem i zapomniałam o celu przybycia do świątyni Umphry.
Leżałem na ziemi i wdychałem jej zapach — zapach wszystkiego, co wyrasta z jej głębin, co porusza się po jej powierzchni — zapach, który był silny, kuszący, wystawiał mnie na próbę. Jak daleko byłem od Doliny, jak długą drogę przebyłem? Leżałem i lizałem obolałe łapy. Byłem w tym momencie bardziej Jorthem niż Kripem Vorlundem.
Człowiek? Czy istniał jeszcze człowiek, który był kiedyś Kripem Vorlundem? Kapłani Umphry donieśli, że żaden oddział nie przewoził ludzkiego ciała z terenów Oskolda. Po co więc zostałem sprowadzony do Doliny? Jakie zadanie miałem wypełnić dla Maelen? Usłyszawszy słowa kapłanów, zrozumiałem moją rozmowę z Orkamorem w ogrodzie spokoju.
Rozmawialiśmy o innych światach, ale on uparcie powracał do tematu ludzi, którzy odwiedzają takie światy, oraz do tego, co skłoniło ich, by zostać gwiezdnymi wędrowcami. Wydawało mi się, że chciał się dowiedzieć, jaki to człowiek przyjął postać barska, by uratować życie. Jakbym zrobił krok, od którego nie ma odwrotu i jakbym musiał już na zawsze się z tym pogodzić.
Maelen mówiła o zamianie i brzmiało to logicznie. Zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństw, znałem je bardzo dobrze. Kapłani, których podsłuchałem, mówili nie tylko o moim zaginionym ciele, ale też o Maelen i o tym, co nie po raz pierwszy sprowadza ją do Doliny. Był ktoś inny, kto biegał w skórze zwierzęcia, może na jej rozkaz. I nie było dla niego powrotu. Jego ludzka powłoka mieszka teraz w Dolinie, ale o zwierzęciu nic nie mówili. Może ten nieszczęśnik należy do jej małego ludku? Może wszystkie zwierzęta, albo większość, były niegdyś mężczyznami i kobietami? Czy tak Thassowie zdobywają aktorów? Może nazwa, którą ich określają — “mały ludek” — jest nadspodziewanie trafna?
Maelen długo marzyła o wciągnięciu barska do swojej trupy, sama to przyznała. A ja wszedłem w jej pułapkę z naiwnością ufnego dziecka. Może narzuciła mi swoją wolę? W tym momencie liczyła się dla mnie jedynie przyszłość. Moje ciało, moje biedne ludzkie ciało — gdzież ono teraz jest? Jeżeli ono jeszcze żyje… By je znaleźć, muszę przeszukać ziemie Oskolda. Nie miałem pojęcia, co zrobię, gdy je znajdę. Na razie całkowicie zawładnęła mną paląca potrzeba znalezienia swojej skóry. Nie wiedziałem, czy jeszcze jestem całkowicie normalny…
Odezwały się we mnie głód i pragnienie. Wyczułem człowieka i zapachy gospodarstwa. Węsząc, wstałem na obolałe łapy i prześliznąłem się przez zarośla. Jaka część mnie była wówczas zwierzęciem? Nie znam odpowiedzi. Wiedza ludzka była niewygodną obrożą, ograniczającą moje myśliwskie umiejętności. O zmierzchu, gdy skradałem się wzdłuż muru z luźno ułożonych kamieni, prowadziły mnie informacje wychwytywane i klasyfikowane przez nozdrza.
Mięso… ślina pojawiła się na wargach, żołądek dał znać pustce… zapach mięsa.
Przycupnąłem między dwoma krzakami i obserwowałem zagrodę. Widziałem kasa tupiącego ciężkimi kopytami. Były tam też cztery udomowione forsy, z których runa robiono materiał na ubrania. Forsy były niespokojne, kręciły długimi szyjami, pochylały dziwacznie głowy, by zajrzeć za mur, za którym siedziałem. Nagle jeden z nich wrzasnął. Musiał chyba wyczuć moją obecność.
Blisko mojej kryjówki przechodził właśnie jakiś ptak. Było to długonogie stworzenie z ostro zakończonym dziobem, którym co chwila dźgało w ziemię. Naprężyłem się. Ptak w ogóle nie wyczuwał niebezpieczeństwa. Wypadłem zza krzaków i złapałem go. Szamotał się z nieprawdopodobną energią i nagle poczułem ostry ból ponad lewym okiem. Tylko szybki unik uchronił mnie przed kolejnym atakiem. Uciekłem, ociekając krwią, świadom, że tylko uśmiech losu uratował mój wzrok.
Zwierzęta zaczęły jazgotać, a ja pobiegłem wzdłuż muru, szukając jakiejś kryjówki. Pokonałem dość dużą odległość, nim zbolałe łapy i zmęczone płuca kazały mi się zatrzymać.
Barski podobno świetnie polują. Lecz ja nie byłem barskiem, byłem Kripem Vorlundem.
W swym nowym ciele miałem nad ciałem ludzkim jedną przewagę — noc nie męczyła mnie. Noc mogła być moim dniem. Przed nastaniem ranka zaspokoiłem głód nie bardzo wyszukanym daniem, tzn. jakimś gadem, którego wyciągnąłem zza kamieni w strumyku. Potem znalazłem wgłębienie pomiędzy zwalonym drzewem a skałą, i zasnąłem. Raz na jakiś czas budziłem się i lizałem łapy z nadzieją, że nie są zbyt pokaleczone i poniosą mnie dalej.
Postanowiłem, że będę wędrował nocą, która jest naturalną porą żerowania barsków. Przedrzemałem więc cały dzień i wstałem dopiero, gdy księżyc był już wysoko.
Trzy Pierścienie wokół tarczy księżyca były tej nocy bardzo jaskrawe. Moja głowa barska wygięła się ku górze i nim zdążyłem opanować ten odruch, wyłem — mój głęboki lament niósł się echem i brzmiał dziwnie obco. Było coś wspaniałego w widoku Trzech Pierścieni. Zrozumiałem, dlaczego mieszkańcy Yiktor przypisywali temu rzadkiemu zjawisku niezwykłą moc.
Księżyc Trzech Pierścieni oznaczał moc, lecz ja pragnąłem tylko jednego — odzyskać swoje ciało. Wróciłem do strumienia i znów zapolowałem, ale z nieco lepszym skutkiem, bo tym razem schwytałem ciepłokrwiste zwierzę, które zaskoczyłem u wodopoju. Ucztowałem jako Jorth, na czas posiłku odrzuciwszy ludzkie wspomnienia. Potem zaspokoiłem jragnienie i ruszyłem w dalszą drogę.
Natrafiłem na ścieżkę przecinającą las ze wschodu na zachód. Po obu stronach tego szlaku zarośla i krzewy były wycięte, co stwarzało otwartą przestrzeń. Posuwając się na zachód, trzymałem się tej trasy.
Ziemie Oskolda nie wyglądały na gęsto zaludnione, przynajmniej nie w tej części. Przed świtem minąłem, okrążając szerokim łukiem, fort podobny do tego, w którym byłem więziony. Wokół twierdzy zauważyłem osadę, choć domy, i raczej chaty były bardzo niestarannie sklecone, jakby przeinaczone na tymczasowe schronienie.
Pomyślałem, że to obozowisko lub baraki dla osób, których nie może pomieścić fort. Wartownicy spacerowali ze zwierzętami po wschodniej stronie, dojrzałem też kilka rzędów :asów. Wszystko wskazywało, że siły Oskolda są w pogotowiu. Przeszedłem zbyt blisko kasa, który zarżał, a potem zawył, płosząc tym samym inne kasy. Mężczyźni zaczęli pokrzykiwać i między chatami pojawiły się błyski lamp. Oddaliłem się więc w pośpiechu z tego miejsca.
Zewnętrzne obrzeża dominium nie były zaludnione. Natomiast całkiem inaczej było na terenach, w głąb których prowadziła mnie droga. Opuściwszy obóz, przed świtem minąłem wioskę. Żniwa ogołociły pola rozciągające się wokół. Gdy przemykałem obok jednego z gospodarstw, zaskoczyło mnie gwałtowne szczekanie. Inne zwierzęta przyłączyły się do alarmu i po chwili cała wieś rozbrzmiewała ich wrzaskami. Ponownie ujrzałem zapalone światła i usłyszałem kilka strzałów.
Zachowanie ludzi z Yim–Sin i słowa Maelen upewniły mię, że barsk to rzadkie i znienawidzone zwierzę. Co by było, gdybym został zauważony lub jakiś rolnik spuściłby psy? Postanowiłem więc nie zapuszczać się na gęsto zaludnione tereny. Łaziłem tam i z powrotem po gęstwinie, którą wybrałem na dzienną drzemkę. Słyszałem, jak mruczę do własnych myśli. Przecież gdzieś… gdzieś na ziemi Oskolda istniało rozwiązanie zagadki losów mojego ludzkiego ciała, a ja musiałem je odnaleźć.
Po przebytych doświadczeniach nie odważyłem się na polowanie w ludzkich zagrodach. Dzikiej zwierzyny było w okolicy niewiele, więc głód zaprowadził mnie w końcu na otoczone murem pole. Tej nocy Trzy Pierścienie były lekko zakryte chmurami. To dodało mi odwagi do jeszcze jednej próby zapolowania na zwierzęta hodowlane.
Na polu hodowano fodo. Próbowałem już smaku ich suszonego mięsa, którym karmiła mnie Maelen. Fodo były dość małe, mniej więcej wielkości Tantaki. Może w dalekiej przeszłości fodo posiadały z Tantaką wspólnych przodków, ale lata hodowli i specjalnego żywienia sprawiły, że fodo mają cięższe ciała, krótsze nogi i bez wątpienia również stępione zmysły. Fodo spały w zwartej grupie, więc atak na całe stado mógł zakończyć się niepowodzeniem.
Skradałem się wzdłuż muru, uważnie węsząc, czy nie ma w pobliżu jakichś psów. Wiatr wiał w moją stronę, przynosząc jedynie kuszący zapach śpiących zwierząt. Gdybym miał jakiegoś partnera, pomyślałem, sprawa byłaby prosta. Jedno z nas, atakując z wiatrem, mogłoby zagnać fodo prosto w rozwarte szczęki drugiego. W końcu postanowiłem, że szybkość i zaskoczenie będą najlepszą moją bronią, i ruszyłem z wiatrem. Miałem niewiele czasu. Śpiąca gromada rozbiegła się, zwierzęta zaczęły pochrząkiwać. Pochwyciłem jedno z nich i wlokłem ze sobą, nie zważając na jego szamotaninę. Przedostanie się przez mur z takim ładunkiem nie było łatwe, ale głód sprawił, że w końcu mi się udało.
Gdy już się najadłem, wszedłem do rzeki i ruszyłem przed siebie. Chciałem w ten sposób zmylić trop. Brzegi rzeki łączył most, minąwszy go, wyszedłem na brzeg i zacząłem zlizywać wodę z futra. Wówczas usłyszałem niosący się echem stukot kopyt. Położyłem się i skuliłem w cieniu. Ujrzałem dwóch jeźdźców zbliżających się z przeciwnych stron. Stukot ucichł. Widocznie jeźdźcy zatrzymali swoje wierzchowce. Ośmieliłem się wystawić głowę i podpełznąć do końca mostu w nadziei, że uda mi się usłyszeć coś istotnego. Nie znałem żadnego z tutejszych dialektów, jedynie język Yrjaru, de myśli kapłanów Umphry rozumiałem tak wyraźnie, jak iłowa w języku basie.
Jeźdźcy zatrzymali się. Usłyszałem ciężki oddech kasów, i potem ludzkie głosy. Słowa… nie… — były to tylko bezsensowne dźwięki ludzkiej mowy, której przysłuchiwał się barsk. Siłą woli starałem się zastosować metodę psychopolacji, by uchwycić ich myśli.
— …posyła po pomoc… — Słowa wyrażały zdziwienie złość.
— …śmie. po tym… śmie! — wyczułem w tych słowach desperację.
— …musi… jest ścigany…. obcy zażądali pełnego wyjęcia spod prawa.
— To niemożliwe. Nasz lord zwrócił ich człowieka… zaproponował spłatę krwi… to wszystko, co może zrobić.
Uczucia dwóch ludzi na moście stawały się silniejsze i ich myśli docierały do mnie coraz wyraźniej, podobnie jak dźwięk iłów.
— …schronienie, musi się schronić…
— To szaleństwo! — Drugi posłaniec był niewzruszony. — Nasz lord został już pozbawiony miejsca w radzie, a ci : Yimik i Yomoke zwracają się przeciwko niemu. Mamy całą granicę do utrzymania. Jeśli wpuści tu banitów, kto ruszy mu z pomocą?
— Niechaj on sam zadecyduje…
— Jeśli moc Yu stanie po stronie obcych, to więcej osób noże zostać wyjętych spod prawa. Mają prawo odrzucić spłatę krwi i zażądać innej. To, co dostali z powrotem, to nie człowiek… chyba nie zaprzeczysz?
Nie było na to słownej odpowiedzi, tylko gniew i strach. Potem okrzyk mężczyzny poganiającego wierzchowca. Jeden jeździec ruszył dzikim galopem na zachód. Drugi odjechał powoli w stronę granicy.
Położyłem głowę na łapach, słyszałem już tylko szum rzeki. Człowiek może kłamać słowami, lecz jego myśli mówią prawdę. Właśnie dowiedziałem się, że moje ciało nie jest już na ziemiach Oskolda, lecz na statku. Nie ulegało bowiem najmniejszej wątpliwości, że posłańcy mówili o mnie.
Teraz moim celem stał się Yrjar. Port… zabrali moje ciało na “Lydis”, gdzie nasz medyk zrobi co w jego mocy dla tej pozbawionej ducha skorupy. Załóżmy, że jakimś cudem dotrę do portu i statku, a nawet do swego ciała — co mogę zrobić? Chociaż… Wolni Kupcy mają duże możliwości. Maelen nie była jedyną Thassą na jarmarku, był jeszcze Malez. Czy mógłbym go znaleźć, poprosić o pomoc? Może nawet on mógłby dokonać zamiany. Miałem sporo wątpliwości i obaw. Wciąż jednak miałem nadzieję, że nie będę człowiekiem na zawsze połkniętym przez bestię.
Trzeba więc było wracać na wschód, przez wzgórza, do dolin Yrjaru, gdzie barsk jest czymś tak charakterystycznym jak czerwona peleryna na wietrze.
Napiłem się jeszcze wody, bo gardło miałem wyschnięte, jakbym nic nie pił dzień lub dwa. Nogi mi się trzęsły, po kręgosłupie przebiegały ciarki. Nie było już jednak odwrotu. Zanurzyłem się w wodzie i popłynąłem z prądem. Rzeka skręcała dalej na południe, gdy wychodziłem na wschodni brzeg.
Nie musiałem już trzymać się drogi i tym samym narażać się na niebezpieczne spotkania. Ciemne wzgórza przesłaniające niebo były wystarczającym drogowskazem. Za nimi leżały równiny Yrjaru i port. Otwarte przestrzenie przebywałem pędem, a przez lasy maszerowałem. Odkryłem, że choć barski uważane są za zwierzęta wysokogórskie, to nieproporcjonalnie mały tułów i niezwykle długie nogi ułatwiają mi bieg po równym terenie. Przed wschodem słońca byłem już pośród wzgórz.
O świcie minąłem ten fort, w którym zaczęły się moje kłopoty. Również tutaj widać było dodatkowy oddział mężczyzn zebranych w obozie poza murami. Szerokim łukiem ominąłem ich kasy.
Biegnąc, zastanawiałem się nad tym, co usłyszałem od posłańców. Jeden z nich na pewno jechał do głównej twierdzy Oskolda. Mówiono, że Oskold ma słabość do syna, ale sądząc z reakcji drugiego posłańca, coś położyło temu kres. Oskold zaoferował spłatę krwi za moje ciało. Innymi słowy, usiłował załagodzić spór między synem a Wolnymi Kupcami w jedyny legalny sposób znany na Yiktor. Zaproponował kapitanowi Fossowi cenę członka załogi. Spłatę krwi można proponować za kogoś zabitego bez premedytacji i bez urazy w czasie pokoju. Rzadko ją przyjmowano, a niemal nigdy, jeśli ofiara posiadała bliskiego krewnego w wieku odpowiednim do noszenia broni, bo za bardziej honorowe rozwiązanie uważano walkę krwi. Jeżeli jednak ofiara pozostawiła tylko kobiety lub chłopców zbyt młodych, by walczyć, przyjmowano taką spłatę, a transakcja odbywała się w Świątyni w Yrjarze.
Może załodze “Lydis” złożono ofertę z nadzieją na jej przyjęcie. Zastanawiałem się jednak, czy Oskold na pewno wrócił moje ciało. Bardziej logiczne wydawało się, że pozbędzie się po cichu dowodu winy syna i zaprzeczy, że cała sprawa w ogóle miała miejsce. Czyżby strach przed obłąkanymi tak bardzo ich paraliżował? W każdym razie było oczywiste, że kapitan Foss zażądał pełnej kary i Osokun został wyjęty spod prawa. Wtedy wrogowie Oskolda zauważyli możliwość pogrążenia z synem także ojca. Ziemie Oskolda Bliskie były stanu oblężenia. Zastanawiałem się, czy Oskold wystąpi przeciwko wszelkim prawom oraz obyczajom i udzieli pomocy synowi. Jeśli tak, to czy jego ludzie pozostaną mu wierni? Lojalność między lordem a poddanymi jest silną więzią, która potrafi przetrwać tortury i śmierć, o czym dokładnie opowiada wiele ballad. Jednak obowiązuje ona obie strony — lord powinien być równie lojalny wobec tych, którzy składali mu przysięgę. Ukrywanie syna w tej sytuacji mogło zostać potraktowane jako otwarte złamanie przysięgi i narażanie swoich ludzi bez powodu.
Yrjar… usiłowałem przypomnieć sobie to miasto. Nie wiedziałem, ile dni minęło od mojego porwania, nie miałem nawet pewności, czy jarmark jeszcze trwa. Co będzie jeśli… przyśpieszyłem kroku… jeśli “Lydis” wyruszyła już w kosmos? Ta myśl była bardzo prawdopodobna, więc musiałem szybko odegnać ją od siebie, żeby nie dopuścić przerażenia, jakie wywołała.
Jeżeli “Lydis” jeszcze stoi w porcie, to może i Malez jest na jarmarku. Jeśli nie… polizałem wciąż nie uodpornione na trudy podróży łapy i zamruczałem cicho. Wtedy zrozumiałem, że barsk może zyskać przewagę nad człowiekiem. Czy właśnie tak stało się z tym, którym opiekują się kapłani Umphry na prośbę Maelen? Czy biegał w zwierzęcym ciele tak długo, aż zwierzę zwyciężyło i uciekło w góry, nie czując żadnych więzi z człowiekiem? Potrafiłem przecież wyć do księżyca bez żadnych zrozumiałych dla człowieka przyczyn, chociaż starałem się tłumić ten odruch.
Griss Sharvan… on był ze mną na pokazie… widział przywiezienie barska, słyszał moją opowieść o tym. co się stało. Może potrafi wykazać taką otwartość umysłu, że jeśli przyjdzie do niego barsk… zdoła nawiązać kontakt. Wszyscy posiadamy zdolność psychopolacji, a u niektórych osób jest ona silniejsza niż u innych. Lidj… Lidj jest najlepszy na “Lydis”… gdybym tylko mógł podejść dość blisko. Nie, Krip Vorlund jeszcze nie został pokonany.
Wykopałem kilka małych stworzeń i zjadłem je, choć wystarczyły mi tylko na zaspokojenie pierwszego głodu.
Wspinałem się coraz wyżej, mroźne powietrze boleśnie drażniło płuca. Od chodzenia po łatach śniegu bolały mnie łapy. Zlizywałem z nich śnieg, dostarczając spragnionemu ciału wilgoci, ale myślami powracałem do rzeki, z której tak przyjemnie było pić.
Przed północą dotarłem do przełęczy tworzącej wąską szczelinę na stoku od strony równin. Zmęczony ukryłem się i zasnąłem.
Gdy się obudziłem, ciepłe słońce ogrzewało moją grzywę. Rozejrzałem się, mrużąc przy tym oczy i węsząc. Poczułem zapach człowieka, nieprzyjemny i silny.
Słychać było cichy zgrzyt, jakby poślizg buta po skale. Zbliżająca się osoba podjęła niezwykłe środki ostrożności, by poruszać się bezszelestnie.
Wyciągnąłem się, głowę położyłem na przednich łapach i spojrzałem w dół. Jacyś ludzie przechodzili bardzo blisko mnie. Wspinali się na górę. Na kolczugi i opończe mieli naciągnięte peleryny z kapturami w dziwacznych barwach. Czyżby to byli zwiadowcy któregoś z wrogów Oskolda?
Nie miało to dla mnie znaczenia, póki mnie nie znaleźli. Zacząłem się więc wycofywać. Powoli wsunąłem się w krzaki, tam wstałem i ruszyłem w lewo i na dół. Dwa razy zamarłem w bezruchu, gdy obok przechodziło więcej zamaskowanych mężczyzn. Nie miałem pojęcia, dokąd zmierzali, nie dostrzegłem nigdzie żadnego fortu ani strażnicy. Widać jednak było, że mężczyźni zmierzają w wyraźnie oznaczonym kierunku.
Musiałem znowu skręcić na południe, bo skradający się mężczyźni nadchodzili z obozu w dole. W końcu ukryłem się i doczekałem nocy. Pod księżycem z trzema pierścieniami puściłem się pędem. W ciemności biegłem i maszerowałem na przemian. Na chwilę zatrzymałem się w wodzie, tam też nasyciłem głód, bo jakieś pierzaste stworzenie podeszło zbyt blisko. Był to najlepszy posiłek od czasu, gdy jadłem fodo. Na zakończenie uczty wyssałem kości.
Potem zaszyłem się w gęstwinie. Nie dany mi jednak był długi sen. Uniosłem głowę i nasłuchiwałem, bo tym razem najpierw dotarł do mnie dźwięk, nie zapach. Były to polujące psy. Jako człowieka ścigali mnie po tych wzgórzach ludzie Osokuna. Teraz jako zwierzę też miałem poznać smak pościgu. Psy gończe sieją trwogę. Znieruchomiałem nasłuchując, przekonany, że to nie na mnie polują.
Wtedy z krzaków obok mnie wypadła istota na cienkich nogach i przemknęła w wielkich podskokach. Rozpoznałem w niej jednego z dzikich mieszkańców równin. Widać było, że zwierzę dawno nie było ścigane i bieg nie sprawiał mu trudności. Sfora też była pełna energii. Psy zbliżały się, z rzadka poszczekując.
Znowu skręciłem na poradnie, omijając jednak ścieżkę, którą pobiegło ścigane zwierzę. Jeśli będę miał szczęście, psy zajęte swoją obecną ofiarą nie wyczują mojego zapachu.
Popełniłem błąd, zbliżając się do otwartej przestrzeni. Nie dość, że nie było tam skał ani krzaków obiecujących schronienie przed wzrokiem myśliwych, to jeszcze z pól zebrano plony. Na tle szarożółtego krajobrazu moje czerwone futro z daleka rzucało się w oczy.
Wyczułem zapach wody i przypomniałem sobie, że ze zbiornika, w którym moczyłem łapy, wypływał mały strumień. Załóżmy, że podążę z jego nurtem, czy to zatrze mój ślad? Cała moja wiedza o takich sprawach pochodziła z taśm, których jako człowiek słuchałem jedynie dla rozrywki. A przecież sceny polowań, przedstawiane z punktu widzenia człowieka, w mojej obecnej sytuacji mogły okazać się zupełnie fałszywe.
Ponieważ jednak nic lepszego nie przyszło mi do głowy, zanurzyłem się w strumieniu. Nie uszedłem daleko, gdy z mojego niedawnego legowiska dobiegł przeraźliwy jazgot. Zrozumiałem, że stało się najgorsze. Psy zwęszyły mój ślad i zdecydowały, że jestem lepszym celem pościgu niż ich poprzednia ofiara.
Wpadłem w panikę i to mnie zgubiło. Zupełnie przestałem myśleć. Jak zwierzę z równin, które mnie minęło, biegłem przed siebie, pragnąc jedynie pozostawić sforę psów w tyle. Moje ciało było osłabione trudami długiej wędrówki , choć starałem się nie zwalniać, zrozumiałem, że nie zdołam się dostatecznie oddalić. Przeskoczyłem mur, biegłem przez jakieś pole, i…
Nie było już ziemi pod nogami. Byłem w powietrzu… spadałem… spadałem…
Wokół mnie wirowały ziarnka piasku. Uderzyłem gwałtownie o ziemię i leżałem lekko ogłuszony. Usłyszałem ujadanie psów. Spróbowałem się podźwignąć. Zauważyłem, że jestem uwięziony za kamiennym ogrodzeniem. Człowiek mógłby się stąd wydostać, ale zwierzę było zupełnie bezradne.
Odrzuciłem głowę w tył i zawyłem. Krzyk poniósł się echem i sprawił, że psy na moment zamilkły. Były już przy ogrodzeniu, podniecone pościgiem, jednak żaden nie wskoczył do mojej siedziby, tylko wrzaskiem wyrażały swoją nienawiść.
Wtedy ktoś brutalnie je odepchnął i zobaczyłem spoglądających na mnie z góry mężczyzn. Pierwszy krzyknął z przerażenia, a inni wpatrywali się szeroko otwartymi oczami, jeden z nich uniósł kuszę. Zastanawiałem się, czy tak uwięziony będę w stanie uchylić się przed strzałem. Inny mężczyzna ostrym tonem nakazał strzelcowi opuścić broń.
Przez jakiś czas leżałem, ciężko dysząc, a psy i jeden z mężczyzn pilnowali mnie. Inni odeszli. Potem poczułem uderzenie i zauważyłem sznury na sobie. Skoczyłem na rowie nogi i właśnie o to im chodziło. Sieć mocno zacisnęła się. Tak spętanego wyniesiono mnie za ogrodzenie.
Psy co chwilę doskakiwały do mnie, gdy leżałem w sieci na chłopskim wozie. W ten sposób przetransportowano mnie do gospodarstwa i wrzucono do ciemnej szopy.
Otaczał mnie zapach zwierząt i ostra woń człowieka. Sapałem z wycieńczenia, język i usta miałem zaschnięte. Wody… choć kilka kropel… Nikt jednak nie zajrzał do szopy.
Skok przez ogrodzenie pozostawił bolesne ślady na moim ciele, ale dużo bardziej dokuczliwe było pragnienie. W końcu nieśmiało spróbowałem penetracji myśli, choć obawiałem się, by wskutek jakichś przesądów nie skończyło się to moją śmiercią.
Tak, były wokół mnie jakieś myśli. Chociaż resztkami sił usiłowałem przekazać ludziom potrzebę napojenia mnie, nie potrafiłem wystarczająco długo utrzymać z nimi kontaktu, by dało to jakieś rezultaty.
Popadłem w apatię, czułem się niezdolny do dalszej walki. Na dworze było już ciemno, gdy ściągnięto ze mnie siatkę i w skrzyni wsunięto na wóz. Mijaliśmy mały zbiornik. Zapach wody pobudził mnie, więc jęcząc, uniosłem głowę. Wtedy mocne uderzenie pozbawiło mnie świadomości.
Był dzień, jasne słońce raziło mnie w oczy. Wokół siebie słyszałem wrzaski, których nie mogłem zrozumieć. Wóz zatrzymał się i dwaj mężczyźni stanęli za nim, by mi się przyjrzeć.
Wody… — Chciałem powiedzieć, lecz z mojego gardła wydobył się tylko skrzyp i jęk. Jeden z mężczyzn nachylił się i gdy przemówił, usłyszałem dialekt Yrjaru, którym dawno temu też się porozumiewałem.
— Barsk… dziesięć miarek.
— Dziesięć miarek? — wybuchnął drugi. — Jak często zdarza się spotkać barska w tych stronach? I to żywego…
— Ledwo… — skomentował pierwszy — może dożyje świtu. A jego skóra… potargana… nawet jak go wyleczę, za futro nic nie dostanę.
— Dwadzieścia.
— Dziesięć.
Ich głosy stały się dla mnie brzęczeniem, dochodziły zza plandeki, którą opuścili przed moimi oczami. Chciałem zanurzyć się w gościnną ciemność, która obiecywała wygodę i brak cierpień.
Jeszcze raz przywrócono mnie do rzeczywistości. Ściągnięto mnie bowiem z wozu i przeniesiono w ciemniejsze miejsce, gdzie panował duszący smród zaniedbanych zwierząt. Już kiedyś… moja pamięć tliła się jak iskra, która ma zgasnąć na zawsze… już kiedyś czułem ten sam odór. Kiedy? Gdzie?
Poczułem żelazny uścisk wokół gardła. Próbowałem słabo się opierać. Jakaś siła wepchnęła mnie do małego ciemnego miejsca i pozostawiła w tym ciasnym więzieniu, zamknąwszy wieko u góry. Dwa otwory po bokach wpuszczały nieco światła i bardzo mało powietrza. Na dnie było trochę słomy, okrutnie śmierdzącej, bo nie byłem pierwszym przetrzymywanym tu więźniem. Była to nie tylko woń ciał, lecz również uczuć — strachu i nienawiści oraz rozpaczy.
Próbowałem zwinąć zbolałe ciało w kłębek, ułożyłem głowę na przedniej łapie, poszukując ulgi w ucieczce od wspomnień i od wszystkiego, co mnie otaczało. W ten sposób egzystowałem, trwałem, bo przecież nie można powiedzieć, że żyłem. Chwilami śniłem o wodzie i o tym, jak wędrowałem wzdłuż strumieni.
Coś stuknęło nad moją głową, wieko uniosło się, wpuszczając trochę powietrza i światła. Chyba próbowałem unieść głowę, lecz coś ciężkiego zwaliło mi się na szyję i przycisnęło mnie do dna. Nie mogłem więc zobaczyć, kto mi się przyglądał.
— …prawie martwy. I proponujesz to mojemu panu?
— Barsk. Jak łatwo spotkać żywego barska w okolicy, Freesh?
— Żywego? Ten jest bliski śmierci, jak już mówiłem. A skóra… też nic nie warta. Chcesz pięćdziesiąt miarek? Nadajesz się do Doliny…
Ucisk na mojej szyi zelżał, chwilę później wieko opadło.
Bliski śmierci… bliski śmierci… bliski śmierci… — dźwięczało mi w uszach — barsk… bliski śmierci…
Barsk to zwierzę. Ja nie jestem zwierzęciem, jestem człowiekiem… człowiekiem! Muszą mnie wypuścić! Jestem człowiekiem, nie zwierzęciem. Ta iskra życia, która przed chwilą niemal we mnie wygasła, znów zapłonęła. Próbowałem oprzeć słabe ciało o ściany skrzyni, wywalczyć sobie wolność. Nic z tego. Muskuły napinały się, lecz brak mi było sił.
Człowiek… człowiek! — Nie mogłem krzyczeć, lecz wydawałem słabe jęki. Moje myśli rwały się do świata poza skrzynią. Tutaj umiera człowiek… nie zwierzę, lecz człowiek!
Jakaś przelotna myśl, wyraźna i silna, napotkała moją. Uczepiłem się kurczowo.
Pomocy… umiera człowiek. — Tę jedną myśl kierowałem na zewnątrz mego więzienia.
Gdzie? — nadeszło wyraźne pytanie.
W skrzyni… w ciele barska… człowiek, nie zwierzę. — Całą istotą barska i człowieka telepatycznie wołałem o pomoc.
Myśl, myśl dalej! — otrzymałem rozkaz. Muszę mieć przewodnika, więc myśl!
Człowiek, nie zwierzę… — Nie mogłem jednak dłużej być tak skoncentrowany, jak przed chwilą. Nadludzkim wysiłkiem spróbowałem znowu: człowiek, nie barsk… w skrzyni… w… nie wiem gdzie… ale w mieście.
Yrjar? Czy to miasto to Yrjar? — dotarło do mnie pytanie.
W skrzyni jako barsk… barsk… Nie barsk… człowiek!
Zdawało mi się. że nie mogę oddychać, że ciemność osacza mnie ciasno, miażdży.
Człowiek… jestem człowiekiem… — Trzymałem się tej myśli, walcząc zażarcie. Ciemność jednak była tuż–tuż i wreszcie zapadłem w nicość.
Tutaj!
Poprzez ciemność znowu nadeszła odpowiedź, szybka i zdecydowana. Nie słuchałem już jednak, nie istniało już nic prócz ciemności i końca walki. Dostrzegłem gdzieś daleko światło i głosy, które nic nie znaczyły. Czułem, że ktoś unosi moją głowę. Jak przez mgłę widziałem twarz.
— Słuchaj — rozkaz wyraźnie zadźwięczał w moim mózgu — musisz mi pomóc. Powiedziałem, że jesteś jednym z mojego małego ludku, że jesteś tresowanym zwierzęciem. Możesz to udowodnić?
Udowodnić? Nie mogłem nic udowodnić, nawet tego, że jestem człowiekiem, a nie czworonożną bestią, która atakuje w ciemnościach. Poczułem wodę na opuchniętym języku, na szczękach, za trzecim razem przełknąłem.
— Jorth, słuchaj!
To kiedyś coś znaczyło, ale nie mogłem sobie przypomnieć. Ktoś tak mnie nazywał i…
Kiwnąłem głową, usiłowałem unieść przednie łapy. Kiedyś gdzieś widziałem szerokie stopnie i człowieka w czarno–żółtej sutannie, który mi się przyglądał. Musiałem więc się kłaniać i robić wszystko, cośmy razem zaplanowali. My? Kto?
— Moje zwierzę…
— Nie ma dowodu, Freesh.
— Zwrócę, coś za niego zapłacił. Czy mam wezwać strażnika?
Znowu czyjeś dłonie uniosły moją głowę. I jeszcze raz woda w ustach… przełknąłem. Wraz z tym powróciło życie. Dłonie nie poluzowały uścisku.
— Wytrzymaj, wkrótce odjedziemy.
Głosy nade mną przypływały i odpływały. Potem objęły mnie ramiona i uniosły ku oślepiającemu światłu, aż zajęczałem i przymknąłem oczy. Ten, kto mnie niósł, położył mnie na miękkim materacu, gdzie rozciągnąłem się, niezdolny do niczego. Powierzchnia pode mną zatrzęsła się, poruszyła, słyszałem zgrzyt kół, ich uderzanie o kamienny bruk.
Wóz ruszył, a moje nozdrza poczuły zapach miasta. Nie próbowałem się rozglądać, było to ponad moje siły. Turkot, stukot, turkot. Wóz zatrzymał się.
— …tresowane zwierzę…
Zgrzyt plandeki odsuwanej i ponownie zasuwanej. Wóz ruszył. Świeże powietrze, lekki wiatr. Kolejny przystanek. Ktoś zeskoczył z miejsca woźnicy, ukląkł obok mnie. Uniósł moją głowę i jeszcze raz poczułem jakiś płyn w ustach. Tym razem nie była to tylko woda, a był w niej jakiś dodatek. Otworzyłem oczy.
Maelen… — pomyślałem. Nie była to jednak dziewczyna, ale mężczyzna, który jej towarzyszył na jarmarku. Pamięć zaczęła powracać, jakbym oglądał wyblakłe zdjęcia.
— Jestem Malez — odpowiedział. — Teraz odpocznij, zaśnij i nie obawiaj się. Mamy trochę czasu.
Znaczenie tych słów niezupełnie do mnie dotarło. Zrobiłem, jak kazał i zasnąłem głębokim i spokojnym snem.
Gdy się obudziłem, ujrzałem w pobliżu ognisko. Języki ognia dawały mi zawsze poczucie bezpieczeństwa. Oprócz ognia dostrzegłem także inne światło. Ujrzawszy je, zamruczałem i sam się zdziwiłem, słysząc ten dźwięk. Bowiem miałem wyraźną świadomość bycia Kripem Vorlundem i zaskoczyło mnie, że wciąż noszę skórę Jortha.
Na mój pomruk odpowiedziały jakieś głosy z cienia, gdzie nie docierało światło ognia ani lampy. Po chwili pojawił się jakiś mężczyzna. W jednej ręce niósł dzbanek, w drugiej czerpak z długim uchem. Widziałem, jak szedł wzdłuż rzędu misek ustawionych na ziemi i do każdej nakładał porcję zawartości dzbanka. Podszedł też do mnie.
Malez z Thassów — pomyślałem.
Krip Vorlund z innego świata — odparł telepatycznie.
Znasz mnie?
Uśmiechnął się.
Jest tylko jeden człowiek, który biega w skórze barska.
Ale…? — Spojrzałem zdziwiony.
Ale założyłeś to futro nie w mojej obecności? Skorzystałeś z mocy Thassów, przyjacielu. Czy sądziłeś, że pozostanie to tajemnicą?
To nie ja z niej skorzystałem — odparłem w myślach.
Nie tak, jak sądzisz — zgodził się — ale została ona użyta dla twojego dobra. Czy myślisz, że przeżyłbyś spotkanie z ludźmi Oskolda, gdyby Maelen nie zrobiła dla ciebie tego, co tylko mogła, by zyskać na czasie?
Oparł się na piętach, tak że teraz ja, siedząc na tylnych łapach, byłem trochę wyższy.
Sądzisz, że wykorzystała cię do własnych celów? — zapytał telepatycznie. Wszystkie rasy składają najświętsze przysięgi. Więc mogę ci przysiąc, że to, co wtedy uczyniła, zrobiła tylko dla ciebie, żeby ci uratować życie.
Wtedy może i tak, ale potem? Pojechaliśmy do Doliny… mojego ciała tam nie było, ale ona miała inne… — przedstawiłem swoje wątpliwości
Nie wyglądał na zaskoczonego. Nie sądzę, bym kiedykolwiek widział kogoś z Thassów okazującego uczucia w taki sposób, jak robią to ludzie innych ras. Jednak nim odpowiedział, zapanowała chwila milczenia.
A co ty naprawdę myślisz? — zapytał.
Były różne zagrożenia prócz tych, które mi przedstawiła. Miała własny powód, by ściągnąć mnie do Doliny, i to nie w moim interesie, lecz jej własnym. — Dokładnie sformułowałem w myślach swe racje.
Powoli pokiwał głową.
Maelen nie naraziła cię na żadne inne niebezpieczeństwa niż znane jej samej. I gdybyś się nie oddalił, nie byłbyś w takim stanie, w jakim cię znalazłem. Żaden Śpiewak Thassów nie może przyzywać mocy, póki sam nie będzie przez jakiś czas istniał w powłoce z futra lub piór. Maelen przeżyła to, zanim twój gwiezdny statek w ogóle wystartował w kierunku Yrjaru.
Nie zabijamy żywych istot, ale to nie znaczy, że śmierć trzyma się od nas z dala. Maquad przyjął zwierzęcą powłokę i pewien lord, który polował bez naszego zezwolenia, oddał do niego śmiertelny strzał. To był przypadek, jeden na dziesięć tysięcy, bo nie wiedzieliśmy, że ktokolwiek jest na naszej świętej ziemi, a zbyt późno zostaliśmy ostrzeżeni. Co do ciebie, to czy nie sądzisz, że Maelen zapłaci za użycie naszej mocy w interesie obcego? Ona naprawdę wierzyła w to, co ci powiedziała, że ludzie Oskolda dostarczą twoje ciało do świątyni i wszystko dobrze się skończy. Gdybyś tam został… Teraz musimy zmienić plany i nie przeczę, że trzeba to zrobić jak najprędzej. Twoi przyjaciele w swojej ignorancji mogą próbować leków, które zamiast pomocy przyniosą śmierć twemu ciału.
Drgnąłem, po kręgosłupie przebiegł mi chłodny dreszcz.
Yrjar… musimy jechać — pomyślałem.
Właśnie stamtąd przyjechaliśmy. Wydostałem cię z miasta, twierdząc, że zabiorę cię poza tereny zamieszkane. Maelen wie, lub wkrótce się dowie, gdzie jesteś. Przybędzie tu, potem uda się do twojego kapitana, przedstawi swoją wersję… zobaczymy, czy to człowiek, który wierzy w niezwykłe opowieści. Potem trzeba będzie przemycić cię do portu, by Maelen mogła odczynić to, co się stało. A o całej tej sprawie — tutaj się zachmurzył — nie wiem, co pomyślą Dawni, bo doszło do złamania Niezmiennych Słów.
To znaczy, że mieszkańcy nizin nie wiedzą, że potraficie zmieniać ciała? — bezgłośnie zapytałem.
Właśnie. Pomyśl… to są ludzie, którzy nie wiedzą o istnieniu ducha. Powiedz tym nieświadomym ludziom, że istnieją na świecie żywe istoty, które potrafią zamienić człowieka w zwierzę i na odwrót, a domyślasz się, co mogłoby się stać? Strach każe ludziom zabijać, więc doszłoby do takiej nagonki, że Spokojne Miejsca tonęłyby w strugach krwi. Już wiemy, że tak o nas mówią… tak mówi obcy Gauk Slafid, który próbował wykorzystać naszą wiedzę do szantażu.
Ludzie Osokuna zabiliby więc cię, i jako barska, i człowieka. Zaczęły się już walki. Sąsiedzi Oskolda zwracają się przeciw niemu.
Pomyśl, jak szybko mógłby on wykorzystać wiedzę o nas, by skierować swych wrogów przeciwko Thassom. Wszyscy zgodziliby się, by lorda, który posiada wiedzę o zamianie ciał i duszy, postawić na czele zjednoczonej armii. Jednak wierzę, że Gauk Slafid wiedzę o naszych zdolnościach zatrzymał tylko dla siebie. Bo gdyby Osokun posiadł naszą wiedzę, to stanowiłaby dla niego doskonały rodzaj broni. Mógłby stanąć na czele “świętej wojny” przeciwko wspólnemu wrogowi i zjednoczyć ziemie pod swoim berłem.
Jeśli uda się wam mnie przywrócić do dawnej postaci, wyjadę i mogę przysiąc, że nikt ode mnie nie usłyszy o tym, co było. — Spojrzałem na Maleza wymownie i nawet szczeknąłem.
Przyjrzał mi się smutno i spokojnie powiedział:
— Dawni zadbają o to, by niepożądane języki nie rozpowiadały za dużo. Zgadzam się, że im szybciej dokonamy zamiany i wyprawimy cię z Yiktor, tym lepiej. Obecnie Osokun i jego słudzy są wyjęci spod prawa. Mogą żyć tylko w drodze i każdy ma prawo zwrócić się przeciwko nim. Wcześniej czy później połączone siły wytropią ich i zabiją. Nie wiem, czy Oskold udzieliłby synowi nawet potajemnie pomocy, skuszony jakąś obietnicą. Gdyby jednak miał taki zamiar, musiałby to zrobić w wielkiej tajemnicy, bo jego ludzie mogliby uznać, że lamie przysięgę, i opuścić go. Wyjęcie spod prawa to poważna sprawa, a kto pomaga skazanemu, natychmiast sam zostaje objęty taką samą karą. Wystarczy przysięga trzech osób, by skazać człowieka. Teraz Oskold będzie miał dosyć problemów z tymi, którzy go napadają.
Poczekajmy teraz na Maelen — zwróciłem się do Maleza ze swoją myślą. Kłótnie panów feudalnych nie miały znaczenia dla mojej przyszłości, przynajmniej tak mi się zdawało.
Poczekajmy na Maelen — powiedział w myślach Malez. Ona pójdzie do twojego kapitana w Yrjarze. Jak już mówiłem, wiele będzie zależało, czy kapitan zgodzi się z nami. Może udzielisz jej jakichś wskazówek, które pomogą go przekonać, opowiesz jakieś wydarzenie z przeszłości, o którym nikt na Yiktor nie może wiedzieć. Potem, jeśli on jej uwierzy, będziemy mogli planować dalej.
Wolni Kupcy mają szerokie horyzonty. Widzieli różne rzeczy na wielu światach. Jednak przypadek z barskiem był wyjątkowy. Czy wiara może sięgać aż tak daleko? Pomysł Maleza spodobał mi się. Zacząłem myśleć o jakiejś historii, którą Maelen mogłaby przedstawić w moim imieniu.
Czas miał teraz dla mnie ogromne znaczenie i poganiał mnie niczym nadzorcy niewolników z Corfu. Malez odszedł do swoich obowiązków, pozostawiając mnie z myślami, które jak ciernie wrzynały się w umysł, gdy chodziłem tam i z powrotem w pobliżu ognia. Napój i pokarm, którymi mnie Malez uraczył, musiały zawierać jakiś środek dopingujący i odżywkę, bo czułem się pełen życia i energii. Wkrótce Malez wrócił i usiadł przy ognisku. Siadłem obok niego, pragnąc oderwać się od wszystkich “jeżeli” i “być może”, które mnie dręczyły.
Dlaczego Thassowie chcą przyoblekać zwierzęcą skórę? — spytałem telepatycznie Meleza, patrząc uważnie.
Spojrzał na mnie, jego wielkie oczy w bladej twarzy wydały się jeszcze większe.
— A dlaczego wy chcecie wędrować od świata do świata, żadnego z nich nie czyniąc swoim domem? — odpowiedział pytaniem.
To sposób życia. Nie znam żadnego innego — odpowiedziałem mu skomląc.
— Teraz już znasz i moją odpowiedź — odparł. — Thassowie również mają swój własny sposób życia. Kiedyś byliśmy innym ludem, podobnym do tych, które żyją dziś na nizinach. Potem nadszedł moment wyboru. Zrezygnowaliśmy z jednego sposobu życia, by rozpocząć inny. Teraz w oczach mieszkańców nizin jesteśmy włóczęgami, ludźmi bez korzeni. Nie mogą oni pojąć, czemu odrzucamy to, co dla nich oznacza bogactwo i przyszłość. Trzymają się więc od nas z daleka. A ponieważ od czasu do czasu zdarza im się zobaczyć cząstkę tego, co zyskaliśmy przez swój wybór, równocześnie się nas obawiają. Doświadczamy wszystkiego, czego oni nie znają… no, nie wszystkiego, bo nie możemy poznać niektórych rzeczy… wzrostu drzewa, wypuszczania nowych liści, dawania owoców. Możemy za to przyjąć skrzydła ptaka i poznać przestworza, tak jak opierzone istoty, albo przyjąć futro i na jakiś czas stać się czworonogiem. Znasz wiele światów, gwiezdny wędrowcze, ale żadnego tak, jak Thassowie znają Yiktor i życie na nim.
Malez zamilkł. Zwrócił oczy ku płomieniom, do których raz na jakiś czas dokładał drewna ze sterty za plecami. Przestał już zwracać się do mnie w myślach. Nocne powietrze dostarczyło moim nozdrzom wielu informacji. Po jakimś czasie wsunąłem się w cień przy obozowisku i zacząłem węszyć. Część małego ludku spała w klatkach, reszta obudziła się i czuwała. Nie sądzę, by jakakolwiek istota mogła się prześliznąć obok obozu nie zauważona.
Przed świtem przybyła Maelen. Wyczułem jej zapach, nim usłyszałem stukot kół. Za mną rozległo się pomrukiwanie innych zwierząt będące powitaniem. Malez wysunął się spod koca przy gasnącym już ognisku, a ja podszedłem do niego. Staliśmy obok siebie, gdy Maelen pojawiła się w słabym świetle ogniska.
Szukała mnie wzrokiem. Nie wiem, czego się spodziewałem, może nagany za własną głupotę i opuszczenie Doliny, chociaż nie uważałem tego za czyn głupi w świetle tego, co w tamtych okolicznościach wiedziałem czy też podejrzewałem.
Na jej twarzy widoczne było tylko zmęczenie. Malez wyciągnął ręce, by pomóc jej zejść z wozu, a ona z westchnieniem w nie opadła. Wcześniej zawsze widziałem ją silną, teraz była całkiem inna, ale nie wiedziałem dlaczego.
— Na wzgórzach są jacyś jeźdźcy — powiedziała.
— Osaczają Oskolda — odpowiedział Malez — ale chodź… — podprowadził ją do ognia, dołożył trochę drewna. Potem włożył w jej dłonie róg, który napełnił cieczą z małego bukłaka. Maelen piła powoli, robiąc przerwy po każdym łyku. Po chwili, oparłszy róg o piersi, odezwała się do mnie:
— Czas mija, Kripie Vorlundzie. O świcie wyruszam do Yrjaru.
Malez chyba chciał zaprotestować, ale nie spojrzała na niego. Zwróciła wzrok ku ogniu i dalej łyk po łyku sączyła zawartość rogu.
Ranek był jasny, jeden z tych. które orzeźwiającym powiewem wiatru i oślepiającym blaskiem słońca budzą u ludzi oraz zwierząt chęć i radość życia. Nim słońce musnęło promieniami skrawek ziemi, na którym Malez rozbił nasz obóz, Maelen wsiadła na kasa i ruszyła na zachód. Pragnąłem pobiec za nią. Patrzyliśmy, aż zniknęła z pola widzenia. Wtedy Malez wszedł między klatki i pootwierał je, by mieszkańcy mogli wchodzić i wychodzić wedle życzenia.
Niektóre zwierzęta jeszcze spały pozwijane w futrzane kłębki. Inne wstawały, ale tylko kilkoro wyszło z klatek. Simmla minęła drzwi swojej siedziby i rzuciła się na mnie z gorącymi oznakami powitania. Jej chropawy język już wyciągał się w moją stronę, gdy Malez położył dłoń na jej łbie, a ona natychmiast popatrzyła na niego i podkuliła ogon. Rozejrzała się, zamruczała i odeszła w krzaki.
— Maelen mówiła, że na wzgórzach są ludzie. Pewnie nie wszyscy chcą napadać na Oskolda. Wyjęci spod prawa dokądś uciekają — powiedział głośno Malez.
— Potrzebują żywności i wielu innych rzeczy, jeśli chcą przetrwać. A jest tylko jeden sposób, by je zdobyć — zabrać siłą. Nie mamy wiele, ale zdesperowany człowiek będzie walczył nawet o okruchy.
Zwierzęta… — pomyślałem pełen obaw.
— Z niektórych gotowi są urządzić niewielki jak na taką grupę ludzi posiłek. Niektóre zechcą zabić, bo ludzie, jeśli nie mają nadziei, to zabijają dla samego zabijania. Gdy będzie niebezpiecznie, mały ludek ucieknie i ukryje się przed ludźmi.
A ty? — spojrzałem na Maleza pytająco.
Czynił przygotowania, jakby spodziewał się napaści już niedługo. U pasa zawiesił sobie długi nóż. Nie miał miecza, nie widziałem też kuszy na terenie obozu. Uśmiechnął się.
Znam te tereny jak nikt inny. Gdy nasi strażnicy dadzą znak, najeźdźcy zastaną pusty obóz — powiedział Malez w myślach.
Domyśliłem się, że Simmla jest jednym ze strażników.
Ty też, jeśli chcesz… — zasugerował wymownym spojrzeniem Malez.
Czemu nie? Podobnie jak Simmla zanurzyłem się w krzakach, by służyć Malezowi swoim węchem, wzrokiem i słuchem. Chwilę później spojrzałem na wozy. Były cztery — jeden mniejszy i lżejszy, którym przyjechała Maelen, i trzy przywiezione przez Maleza z Yrjaru. Kto jednak powoził dwoma z nich? Zastanawiałem się nad tą zagadką… Może ciągnące je kasy same szły za pierwszym wozem?
Wozy ustawione były w krąg dookoła ogniska, z którego jeszcze wydobywały się kłęby dymu. Nie wszystko było wypakowane. Obserwowałem, jak Malez chodzi od wozu do wozu i w każdym z nich spędza chwilę. Chyba przepakowywał ich zawartość.
Podobnie jak podczas samotnej podróży przez ziemie Oskolda, skradałem się od krzaka do krzaka, posuwając się coraz wyżej. Stwierdziłem, że jesteśmy na granicy wzgórz. Wspinałem się tak długo, aż znalazłem miejsce, gdzie rósł stanowiący dobrą kryjówkę krzak.
Chociaż gałęzie straciły już większość liści, to sama ich gęstwina wystarczająco mnie maskowała. Widziałem stamtąd obóz oraz spory teren wokół niego. Do obozu nie prowadziła żadna droga, lecz ślady wozów wciąż były widoczne na trawie i ziemi, a szybkie ich ukrycie nie wydawało się możliwe.
Malez zniknął w głębi jednego z wozów. Wiatr ucichł, docierało do mnie niewiele woni. Simmla chyba poszła na południe, prawdopodobnie byli też inni strażnicy rozmieszczeni na zachodzie.
Słońce świeciło na bezchmurnym niebie. Było bardzo ciepło. Malez wyszedł z wozu z nosidłami na ramionach i wiadrami. Ruszył w stronę strumienia.
Wtedy Simmla gwałtownie szczeknęła. Wyczołgałem się spod krzaka. Podmuch wiatru przyniósł ostrzeżenie. Zeskoczyłem nieco niżej. Ten jeden okrzyk wojenny Simmli i nic więcej — nic, jeśli pominąć zapach i głosy, których ludzkie ucho z pewnością by nie wyłowiło, ale dla barska były donośne jak dźwięk fanfar. Skradałem się na brzuchu w kierunku obozu, wreszcie wczołgałem się pod najbliższy wóz.
Malez wracał od strumienia. Nie miał nosideł ani wiader. Chwiał się, potykał. Jedną rękę przyciskał do piersi, drugą wymachiwał, poruszając palcami w próżni, jakby szukał jakiegoś oparcia, którego nie znajdował.
Nim dotarł do kręgu wozów, opadł na kolana i jeszcze powoli posuwał się naprzód. W jego plecach tkwiła strzała. Wyciągnął ręce przed siebie i nagle jego wysiłki ustały. Upadł na twarz. Zwierzęta z klatek zaczęły pierzchać na wszystkie strony, cicho i niezauważalnie. Po chwili już ich nie było. Może i ukryły się przed ludzkim wzrokiem, ale nie przed moim węchem i słuchem.
Czołgałem się, choć taki sposób poruszania nie przychodził mi łatwo. Ktoś zbliżał się od strony rzeki, próbując pozostać nie zauważonym. Podążając dalej pod osłoną wozu, zacząłem otaczać ognisko. Malez nie ruszał się, ale jego napastnik był bardzo ostrożny. Może nie wiedział, że Malez był tu sam. Próbowałem porozumieć się z Malezem za pomocą myśli. Jeszcze żył, lecz stracił świadomość.
Dotarłem do końca wozu. Były tam klatki, ale nie byłem pewien, czy dostatecznie wysokie, by mnie ukryć. Czy miałbym odwagę udawać rozwścieczone zwierzę poza klatką? Gdy tak się wahałem, po mojej lewej stronie śmignęła beżowa plama. Simmla! Co ona wyrabia?!
Nie zatrzymała się przy Malezie, lecz rzuciła się w dół. Wstałem i pobiegłem za nią. Jeszcze nie widziałem jej ofiary, gdy ów mężczyzna zawył. Chwilę później omal się nie potknąłem o kłębowisko dwóch istot walczących zażarcie.
Skoczyłem w ich stronę. W tym momencie byłem bardziej barskiem niż człowiekiem, wrzał we mnie zwierzęcy gniew, o jaki nigdy bym się nie podejrzewał.
Rozległ się wrzask, coś świsnęło tak blisko mojego ramienia, że poczułem ciepło pędu powietrza. Simmla wciąż dręczyła swoją ofiarę. Skoczyłem jeszcze raz, tym razem na nią, i przycisnąłem ją swoim ciężarem do ziemi.
Zostaw — wysłałem do niej myślowy rozkaz — zostaw… chodź!
W pobliżu znów świsnęła strzała. Zapach krwi obudził we mnie zwierzęcą wściekłość, ale starałem się zwalczyć w sobie to uczucie.
Zostaw… chodź. — Rozwarłem szczęki, by pochwycić Simmlę w chwili, gdy ona zwolniła uścisk i spojrzała na mnie czerwonymi błyszczącymi oczami. Warczała jak zwierzę, które chce odgonić intruza od swojego łupu.
Chodź. — Ponownie rzuciłem się na nią i tym razem odepchnąłem ją od ludzkiego ciała. Warczała, ale wstała, a strzała upadła dokładnie w miejsce, w którym była przed sekundą. Parsknęła z furią w stronę chwiejącej się strzały i ruszyła za mną w górę stoku.
Ludzie wciąż do nas strzelali. Biegłem zygzakiem z nadzieją, że Simmla robi to samo. Wpadliśmy do obozu tylko kilka metrów od Maleza, który wciąż leżał jak przedtem. Simmla trąciła go nosem, a potem rozdzierająco zawyła.
Szybciej! — ponaglałem ją. Odwróciła się i pokazała obnażone zęby, jakby chciała mnie zaatakować. Po chwili czerwony błysk w jej oczach osłabł i ruszyła ze mną, ramię przy ramieniu, między wozami poza obozowisko.
Nie miałem pojęcia, gdzie zniknęły pozostałe zwierzęta, choć czułem ich zapach, jakby biegły przed nami tą samą drogą. Nie wiedziałem ani ile ich było, ani jakich gatunków.
W górę! — wydałem rozkaz Simmli. Obejrzała się i zatrzymała na chwilę, rzucając spojrzenie na obozowisko. Jej zazwyczaj przylegające do ciała włosy zjeżyły się wzdłuż kręgosłupa, głowa zwisała między ramionami, poplamione kły były obnażone, bo Simmla wciąż warczała złowrogo. Cofnęła się krok czy dwa. Potem obróciła się znowu i dzikim pędem pognała w zarośla.
Przedostaliśmy się dość wysoko, nim wreszcie zatrzymaliśmy się. Leżeliśmy, sapiąc i obserwując obóz. Było tam kilku mężczyzn. Kopali w klatki, zaglądali do wozów, jakby szukali czegoś, co miało tam być ukryte. Z wozu Maelen wyciągnęli skrzynie, w których znaleźli pieczywo. Wszyscy rzucili się na nie z zachłannością osób, które od dawna niczego nie jadły.
Odciągnęli ciało Maleza na bok i wepchnęli je pod jeden z wozów. Dwaj z mężczyzn ruszyli wzdłuż rzędu kasów. Zwierzęta parskały i pociągały za uprząż, równocześnie kopiąc każdego, kto podchodził zbyt blisko.
Puste klatki wyraźnie intrygowały niektórych z nich. Popychali je jakby nie mogli zrozumieć, że nie ma tam nikogo.
Do zdewastowanego obozu zbliżała się trójka jeźdźców. Jeden mężczyzna podtrzymywał drugiego w siodle, a trzeci jechał za nimi, osłaniając tyły. Teraz ja zacząłem warczeć. Ten, którego tak troskliwie otaczano opieką, był mi znajomy ze spotkania w forcie granicznym. To byli wyjęci spod prawa ludzie Osokuna i ich przywódca, który widocznie niedawno został ranny. Jego prawe ramię spoczywało na temblaku, a jego blada twarz, świadczyła o skrajnym wyczerpaniu. Był to teraz tylko żałosny cień tego napuszonego człowieka, który próbował dyktować warunki Wolnym Kupcom.
Mężczyźni wciąż plądrowali wozy, przeszukiwali wszystkie skrzynie i kosze. Interesowała ich głównie żywność. Zachłannie rzucali się na wszystko. Kilku z nich odeszło w kierunku południowo–zachodnim, skąd wrócili, prowadząc kasy dojazdy wierzchem. Kilka zwierząt kulało, a wszystkie wyglądały na wyczerpane ciężką i zbyt długą jazdą.
Najeźdźcy nie śpieszyli się jednak z opuszczeniem obozu. Zdjęli Osokuna z wierzchowca i położyli go na łóżku wyciągniętym z wozu Maelen. Zagotowali wodę nad ogniskiem i zajęli się opatrywaniem ran swego pana. Wyglądało, że Osokun już nie sprawuje władzy, bo kto inny wydawał rozkazy. Mężczyźni usuwali ślady swego napadu na obóz. Dowódca ukląkł na jednym kolanie obok wozu, pod którym leżało ciało Maleza, i uważnie przyglądał się ofierze pogromu. Potem, na jego rozkaz, wyciągnięto Thassa i zaniesiono go w krzaki.
Poczułem obok siebie napięte mięśnie Simmli. Słyszałem jej ciche warczenie.
Jeszcze nie… — przekazałem jej myśl — jeszcze nie… Nie wiedziałem, czy potrafię ją powstrzymać. Brałem jednak pod uwagę nasze położenie. Maelen pojechała do Yrjaru. Mówiła, że czasu jest niewiele. Zatem będzie się śpieszyła. Tymczasem nie zanosiło się, by wyjęci spod prawa mieli szybko opuścić obóz.
W pośpiechu przywracali wozom ich pierwotny wygląd. Jeden z mężczyzn krążył pośród pustych klatek i nie tylko ustawiał je w pierwotnych pozycjach, ale jeszcze je zamykał.
Gdy skończyli, oficer rozejrzał się i skinął głową. To mogło oznaczać tylko jedno. Myśleli, że Malez nie był jedynym Thassem i przygotowywali pułapkę na innych. Czy wiedzieli o Maelen? Może wyśledzili ją poprzedniego dnia i teraz czekali, by ją schwytać?
Zacząłem węszyć. Wiele zapachów było znajomych. Mały ludek uciekł, ale nie oddalił się zanadto. Węchem wyczułem około dziesięciu zwierząt w niewielkiej odległości ode mnie i Simmli. Spróbowałem nawiązać z nimi łączność myślową. Nie tylko były tam wszystkie, lecz miały tak silne poczucie wspólnego celu, że nie spodziewałem się czegoś takiego po zwierzętach tak odmiennych gatunków. Nie myślały wcale o ucieczce, jedynie o walce.
Nie! — Usiłowałem odegnać od nich tę myśl. Zwierzęta jednak opierały mi się. Nie byłem Maelen ani Malezem, ani żadnym przywódcą, którego by uznawały. Nie teraz! — Spróbowałem zmienić informację, lecz nie udało mi się do nich dotrzeć. Walka z uzbrojonymi ludźmi wydawała mi się samobójstwem dla zwierząt.
Maelen… — Odtworzyłem w swoich myślach obraz silnej Maelen w rubinowo–srebrnej szacie, która rozkazywała swojemu małemu ludkowi na scenie.
Maelen! — rzuciłem w nich tą myślą — pamiętajcie o Maelen!
Simmla zajęczała bardzo delikatnie — pamiętała. Niemal całkowicie odciąłem się od zewnętrznego świata dźwięków, zapachów, obrazów — skoncentrowałem się na świecie umysłu. Skupiłem się na obrazie Maelen, usiłując równocześnie poznać reakcję zwierząt na ten obraz.
Maelen! — odpowiedziały zwierzęta. Odetchnąłem z ulgą. Teraz musiałem skupić się na dalszych informacjach.
Maelen przybywa…
Fala ożywienia.
Jeszcze nie… — pośpieszyłem naprawić to, co mogło się okazać fatalnym posunięciem — ale wkrótce, już wkrótce…
Zainteresowanie.
Wkrótce. Na dole… ci mężczyźni czekają na Maelen… — Próbowałem przekazać swe myśli, jednak byłem świadom, że mogę popełnić błąd, i zwierzęta ruszą w tym kierunku, w którym nie powinny.
Musimy znaleźć Maelen nim tu przybędzie! — Najlepiej jak potrafiłem przywołałem ostatni jej obraz z pamięci, ale przedstawiłem ją w drodze do obozu, a nie jak go opuszcza. — Znaleźć Maelen, nim przybędzie…
Zwierzęta zaczęły odchodzić, ale nie w stronę obozu i wrogów na dole, lecz omijając szerokim łukiem to niebezpieczne miejsce, udawały się w kierunku równin na zachodzie.
Pozostałem na swoim miejscu, wciąż obserwując obóz. Chociaż nie miałem doświadczenia w prowadzeniu wojen, wierzyłem, że prawidłowo zinterpretowałem działania wroga. Osokuna zaniesiono do wozu Maelen, wraz z nim udał się tam jego strażnik i pielęgniarz. Reszta mężczyzn — z wyjątkiem jednego, który zajmował się kasami — ukryła się w wozach i pod nimi. Po krótkiej rozmowie z oficerem jeden z mężczyzn poszedł na zachód. Pomyślałem, że ruszył na zwiady.
Zostań tu, czuwaj — zawarczałem do Simmli.
Obnażyła kły i zawarczała.
Zostań… czuwaj! Nie walczyć, czuwać… Maelen przybywa.
Wyczułem jej zgodę. Nie była to tak wyraźna odpowiedź, jaką otrzymałbym od Maelen, Maleza czy innego człowieka. Mogłem mieć tylko nadzieję, że Simmla pozostanie w tym samym nastroju, gdy odejdę.
Moją uwagę zaprzątał teraz zwiadowca. Wyczołgałem się z ukrycia z zamiarem ostrożnego ominięcia obozu. Ci, którzy czekali na dole, musieli zastanawiać się, co stało się ze zwierzętami. Nie widziałem przy ludziach żadnych psów. Gdy więc dzieliła mnie od obozu spora odległość, szybko pobiegłem na zachód. Miałem zamiar zawrócić w stronę wzgórz, przeciąć drogę zwiadowcy i zaskoczyć go na tyle daleko, by w obozie tego nie zauważono.
Dwukrotnie natknąłem się na zwierzęta Maelen i za każdym razem pytałem o zwiadowcę i otrzymywałem negatywne odpowiedzi. Przekonałem zwierzęta o konieczności pozostania w ukryciu, dopóki ich pani nie przybędzie.
Malez został raniony strzałą koło południa. Powrotu Maelen mogliśmy się spodziewać najwcześniej za dwa dni. Miałem nadzieję… że ludzie Osokuna zniechęcą się przed upływem tego czasu. Strategia, jaką zastosowałem, by odciągnąć zwierzęta od niebezpieczeństwa, miała szansę powodzenia pod warunkiem, że nie stracą one cierpliwości i nie wrócą.
W trakcie poszukiwań zwiadowcy zdałem sobie sprawę, że zaatakowanie go mogło przynieść dwojakie korzyści. Jeżeli on nie wróci, może wyślą kogoś, by go poszukał — następną możliwą ofiarę — albo dojdą do wniosku, że są w niebezpieczeństwie i odejdą.
Dotarłem do rzeki i tam ujrzałem ślady naszych napastników. Pijąc wodę, zauważyłem jednego z mieszkańców rzeki, który akurat wyszedł spod kamienia, i upolowałem go. Nie było czasu na prawdziwe polowanie, a pożywienie jest ciału niezbędne.
Powoli zapadł zmierzch. Trop ludzi Osokuna wciąż był łatwo wyczuwalny, choć przechodzili oni tędy kilka godzin wcześniej. Nie mogłem natomiast wyśledzić zwiadowcy — zaczęło mnie to niepokoić.
Nagle przypomniałem sobie, że spośród wielu zapachów jeden wciąż natarczywie powracał — woń kasa. Pominąłem go jako ślad przejścia całego oddziału, ale był on tak silny, że zdawał się całkiem świeży. Na skrawku miękkiej ziemi znalazłem ślad, który mnie zainteresował. Mocno pachniał kasem, ale nie był to odcisk kopyta kasa, lecz niewyraźny kształt nie przypominający żadnego znanego mi zwierzęcego tropu.
Przytknąłem nos bardzo blisko tego odcisku i mocno wciągnąłem jego woń. Kas, tak, ten mocny zapach niemal zupełnie tłumił inne. Jednak towarzyszył mu inny zapach, a za nim krył się jeszcze jeden. Pochyliłem się nisko i znów powąchałem. W ludzkim ciele nigdy nie poznałbym sztuczek myśliwych. To był zapach kasa, a pod nim woń ziół i człowieka. Załóżmy, że człowiek, pragnąc oszukać tych, którzy posługują się węchem, nasmarowałby się jakimiś ziołami, by zdusić swój własny zapach, a potem założył zewnętrzne okrycie kasa? To mogła być odpowiedź na moją zagadkę, i taką wersję przyjąłem. Musiałem więc ruszyć za tym kasem…
Podążałem szlakiem, który zaczynał się przy rozmazanym odcisku. Zapach był silny, wyraźny, ale chwilami musiałem odróżniać inne wonie. Nie miałem odwagi biec tropem samego kasa, bo w niektórych miejscach mieszał się on z zapachem innych zwierząt, może wierzchowców używanych przez banitów.
Mrok gęstniał. Trop kasa prowadził na zachód. Na otwartej przestrzeni, gdzie niełatwo było się ukryć… a każdy człowiek mógł zauważyć, że jest śledzony, usiadłem na tylnych łapach i umysłem penetrowałem przestrzeń wokół.
Pierwszy sygnał nadszedł z północy. Rozpoznałem trudny do okiełznania sposób myślenia Borby lub Vorsa.
Pachnie kasem, nie kas. Gdzie? — Spróbowałem wysłać moją wiadomość.
Nie kas? — To było pytanie.
Zapach kasa, ale nie kas — powtórzyłem.
Nie… — Ta odpowiedź była stanowcza.
Ponownie wysłałem swoje pytanie i otrzymałem niewyraźną odpowiedź.
Kas, ale nie kas?
Kas… tak…
Ruszyłem na południe. Może to fałszywy trop. ale trzeba go sprawdzić. Wkrótce miałem się przekonać, że ten, którego ścigałem, był prawdziwym mistrzem. Odnalazłem silny i wyraźny zapach kasa. Czym prędzej pomknąłem w ciemność, zdając się na węch. Właśnie na to czekał mój przeciwnik. Wziąłem głęboki wdech, nim w ogóle pomyślałem o niebezpieczeństwie.
W nozdrzach poczułem piekący ból. Szok był tak silny, że aż się zachwiałem. Wepchnąłem nos w ściernisko i piach, łapą pocierałem obolałe miejsce. Ten okropny zapach rozsadzał mi czaszkę, wyciskał łzy z oczu.
Rzucałem się po ziemi, trąc nosem o podłoże, drapiąc się pazurami aż do krwi. Nie czułem nic prócz tego smrodu, który zdawał się częścią mnie samego. Poczułem takie mdłości, że zacząłem się tarzać. Pocierałem to jedną, to drugą stroną głowy o ziemię, aż wreszcie wstałem i zwymiotowałem.
Po pewnym czasie znowu zacząłem się zastanawiać nad sytuacją. Albo ten, którego tropiłem, podejrzewał, że jest śledzony, albo zastosował środek ostrożności na wszelki wypadek. Pozostawił na swoim szlaku jakiś drażniący płyn, który pozbawił mnie węchu. Oczy nadal mi łzawiły, dokuczało też swędzenie w nosie. Prócz powonienia miałem jednak jeszcze wzrok i słuch oraz pomoc innych zwierząt.
Znów wysłałem sygnał. Otrzymałem trzy odpowiedzi z okolicy.
Kas… nie kas… człowiek… okropny zapach…
Gdzieś z oddali zawył Borba: człowiek nadchodzi.
Jeszcze raz potarłem głową o ziemię. Moje oczy łzawiły. Noc sprzyja barskom. Ciemność dla mnie nie jest tak gęsta, jak dla ludzkich oczu. Stanąłem za skałą, nasłuchiwałem, obserwowałem, nie zważając na przykre doznania w nozdrzach. Zapewne prawdziwy barsk czy jakieś inne zwierzę zostałoby już pokonane. Na swoje nieszczęście zwiadowca Osokuna nie miał do czynienia z prawdziwym barskiem.
Poruszał się powoli i zupełnie nie wyglądał na człowieka. Skóra kasa zwisała na nim luźno. Przygotowałem się do skoku…
Chwilami przystawał na dłużej, prawdopodobnie starał się zapamiętać drogę.
Może barski atakują głośno. Ja uczyniłem to bezszelestnie. Rzuciłem się na tę część zbliżającej się postaci, którą uznałem za najlepszy cel. Choć mój przeciwnik był przebiegły, udało mi się go zaskoczyć.
Zrobiłem tak. jak pokazała mi Simmla, a potem leżałem, sapiąc obok tej rzeczy, która jeszcze niedawno oddychała, chodziła, była człowiekiem. Nie czułem żadnych wyrzutów sumienia. To. co zrobiłem, było faktem, ale wcale mnie to nie poruszyło. My, Kupcy, używamy broni do obrony, lecz nie wszczynamy wojen. Zawsze staramy się znaleźć pokojowe wyjście z sytuacji. Przed wylądowaniem na Yiktor widziałem umierających ludzi, lecz głównie z przyczyn naturalnych i w wypadkach. Wszystkie inne przypadki śmierci zdarzały się wśród mieszkańców odwiedzanych przez nas planet.
Jednak w to zabójstwo byłem tak wplątany jak prawdopodobnie nikt z mojej rasy od dawien dawna. Mimo to nie miało to znaczenia, może tylko o tyle, że czułem swoistą satysfakcję z dobrze wykonanego zadania. Obawiałem się, że im dłużej pozostanę zwierzęciem, tym silniejsza stanie się jego natura we mnie i w końcu pozostanie już tylko czworonożny Jorth. a Krip Vorlund przestanie istnieć.
To nie była odpowiednia chwila do rozważań. Zacząłem więc zastanawiać się nad swoją sytuacją. Czy mam pozostawić zwiadowcę tam. gdzie jest i gdzie można go łatwo znaleźć? Czy też jego całkowite zniknięcie będzie bardziej tajemnicze i przez to także niepokojące?
Martwy, martwy! — Z krzaków wyszło i zaskomliło jedno z długonosych zwierząt z długimi uszami, które widziałem na jarmarku podczas występu. Na jego grzbiecie siedziało inne zwierzę o pręgowanym ogonie. Oba zwierzęta wpatrywały się w zwiadowcę z wyraźnym zadowoleniem.
Martwy — potwierdziłem i polizałem łapy. W nosie wciąż przeszkadzał mi stęchły smród.
Długouche zwierzę obwąchało ciało ze wstrętem. Popatrzyłem na te szczątki i postanowiłem pozostawić je tam, gdzie są, a na miękkim podłożu obok porobić wyraźne ślady. Oba stworzenia patrzyły na mnie zdziwione. Nigdy nie mogłem być pewien, jak mnie rozumieją. Może słuchały tylko wtedy, gdy moje propozycje zgodne były z ich pragnieniami.
Oba zwierzaki spoglądały na ziemię, gdzie celowo zrobiłem odciski łap. Potem mniejszy zeskoczył z pleców towarzysza i zanurzył obie łapy obok moich śladów. Wstał na tylne kończyny i z przechyloną głową przyglądał się swemu dziełu. Te ślady wyglądały jak małe ludzkie dłonie.
Długouchy chodził tam i z powrotem, pozostawiając zagmatwany wzór swoich tropów na ziemi. Potem jeździec ponownie na niego wskoczył. Dokładnie obejrzałem teren. Teraz pozostali napastnicy mogli znaleźć ciało. Taki widok powinien nasunąć im kilka myśli. Ślady wskazywały, że w zabiciu człowieka brały udział trzy stworzenia różnych gatunków. Jeżeli udałoby się przekonać wrogów, że wszystkie zwierzęta z obozu zwróciły się przeciwko nim, moglibyśmy ich tak nastraszyć, że baliby się własnego cienia, zaglądaliby za każdy krzak i drzewo. W szumie liści słyszeliby zbliżający się atak. Zwierzęta normalnie nie jednoczą się przeciw wspólnemu wrogowi, nie leży to w ich naturze. Thassowie jednak posiadają moce, których mieszkańcy Yiktor się obawiają. Banici byli na tyle zdesperowani, by zabić Maleza. Może uwierzą, że nie tylko naturalne, lecz i nadnaturalne siły sprzysięgły się przeciwko nim. Ludzi ściganych taka świadomość może doprowadzić do załamania.
Odeszliśmy razem, przez chwilę nie starając się ukrywać. Pozostawiliśmy wyraźne ślady wspólnie wędrującej trójki. Po jakimś czasie zaczęliśmy maskować się, by dla ludzkiego tropiciela wyglądało to tak, jakbyśmy rozpłynęli się w powietrzu.
Świt zastał nas w kotlince, gdzie biło źródełko. Ukryliśmy się pomiędzy skałami. Moi towarzysze drzemali, podobnie i ja. lecz gdyby coś się działo, mogliśmy zerwać się w jednej chwili. Znajdowaliśmy się na wschód od obozu, według mnie gdzieś przy trasie, którą powinna wracać Maelen. Nie wiedziałem, kiedy mogliśmy się jej spodziewać. Mój nos wciąż był zapchany, nie mogłem więc niczego wywęszyć.
Słońce skryło się za chmurami, horyzont spowiła mgła, ale nie zanosiło się na deszcz. Miałem poczucie, że poza zasięgiem wzroku może dziać się coś ważnego i niebezpiecznego, że nie można polegać na tym, co widać. Żałowałem, że przynajmniej jedno ze zwierząt nie potrafi latać. Wówczas mielibyśmy szpiega, który mógłby zdobyć więcej informacji.
Jeśli nawet wśród małego ludku były jakieś ptaki czy inne latające stworzenia, nigdy ich nie widziałem. Tak więc nasz zasięg obserwacji był ograniczony. Tego dnia natomiast poprawił się kontakt z resztą rozproszonych w okolicy zwierząt. Dzięki temu fragmentaryczne sygnały przebiegały wzdłuż tak dużego obszaru, że miałem nadzieję, iż powracająca Maelen w którymś punkcie się na nie natknie.
Niektóre zwierzęta trzymały się parami. Borba i Vors, Tantaka, dobosze i kilkoro innych, których nie potrafiłem zidentyfikować — wszyscy się zameldowali. Simmla na pewno pozostała w obozie, jak ją prosiłem, bo nie otrzymywałem od niej żadnych odpowiedzi.
Nie zapuszczaliśmy się dalej. Rozsądniej było oszczędzać siły i czekać na Maelen. Tego dnia, gdy utrzymywałem łączność z małym ludkiem, zauważyłem, że w ich umysłach Thassowie nie są utożsamiani z ludźmi z nizin. Tych drugich zwierzęta traktowały jak naturalnych wrogów, których trzeba unikać i odnosić się do nich z podejrzliwością i nieufnością. Natomiast Thassowie akceptowani byli całkowicie jako bliscy, godni zaufania towarzysze. Przypomniałem sobie słowa Maleza i Maelen. że Thassowie. którzy mają zostać Śpiewakami, przez jakiś czas żyją w ciałach zwierząt. Jaką powłokę nosiła Maelen, gdy biegała jako zwierzę po górach? Czy taką jak Vors lub Simmla? Czy można dokonać wyboru? A może to był przypadek, tak jak ze mną i barskiem?
Dwa razy w ciągu tego dnia wyruszałem na zwiady i sprawdzałem, czy nie widać jakichś podróżnych. Podczas drugiej wyprawy dojrzałem bardzo daleko oddział jeźdźców udający się w stronę wzgórz. Wiedziałem, że nie zauważą nikogo z nas.
Po zapadnięciu zmroku szukaliśmy pożywienia, przeszukując teren wokół nas. Nie mogłem wytropić żadnej zwierzyny. Nie brakowało nam natomiast wody.
Ktoś się zbliża! — Odebrałem sygnał w środku nocy.
Tylko jedna osoba, pomyślałem, mogła wywołać entuzjazm zwierząt.
Maelen! — posłałem wezwanie w noc.
Już idę! — Odpowiedź była słaba, jakby przekazana szeptem.
Maelen — z kolei mój sygnał był niczym krzyk — kłopoty… uważaj… czekaj… powiedz, gdzie jesteś.
Tutaj. — Dotarł do nas wyraźniejszy sygnał: wyszliśmy z krzewów i zarośli.
Maelen siedziała na zmęczonym kasie. Noc była jasna, Trzy Pierścienie płonęły pełną mocą. Maelen miała na ramionach pelerynę, na głowie kaptur, tak że nie widzieliśmy kobiety, tylko ciemną postać na potykającym się wierzchowcu. Dużymi susami wybiegłem na otwartą przestrzeń.
Maelen, kłopoty!
Co? — Jej sygnał znów był bardzo cichy, zmęczony. jakby opuściły ją siły i podążała przed siebie gnana tylko siłą woli. Teraz ogarnął mnie strach, podbiegłem do niej.
Maelen, co się stało? Jesteś ranna? — spytałem telepatycznie.
Nie, ale co tu się działo? — Jej pytanie było już silniejsze, wyprostowała się.
Ludzie Osokuna napadli na nasz obóz. Malez — zawahałem się, nie umiałem znaleźć innych słów — nie żyje. Reszta jest ze mną. Czekaliśmy na ciebie. Oni próbują nas tam zaskoczyć.
— Więc to tak! — Zmęczenie jakby ją opuściło. To westchnienie było niczym świst bata. — Ilu ich jest?
Chyba dwunastu. Osokun jest ranny, kto inny dowodzi — przekazałem Maelen informacje.
Blask księżyca odbił się od różdżki i rozprysnął srebrnymi iskrami. Nie mogłem oderwać od różdżki wzroku. Maelen zaczęła śpiewać. Najpierw był to niski pomruk, w którym słowa i melodia zlewały się w jedno, powodując drżenie w żyłach, nerwach, mięśniach. Stopniowo śpiew stawał się coraz głośniejszy, wzmacniał chęć działania, ogarniał całego słuchacza.
Zauważyłem, że srebrna różdżka porusza się. Posłusznie zbliżyłem się do Maelen, a ze mną cała reszta futerkowego towarzystwa. Pieśń Maelen wyzwoliła w zwierzętach wielki głód. Ów głód mogła zaspokoić tylko krew.
Leżeliśmy w ukryciu, spoglądając na obóz. Wyglądał na zupełnie opuszczony. Widać było tylko przywiązane kasy. Jednak nasze zmysły dobrze wyczuwały obecność ludzi.
Maelen znowu zaśpiewała, a może to odezwało się we mnie echo jej wcześniejszej pieśni. Wyprostowała się i zaczęła schodzić w dół w kierunku wozów. Przed sobą niosła różdżkę. Wcześniej, w świetle księżyca, różdżka płonęła srebrnym blaskiem. Teraz, choć był już dzień, nadal błyszczała, rozsiewając iskry.
Usłyszałem dobiegający z obozu krzyk. Po chwili zaatakowaliśmy.
Nasi przeciwnicy przyzwyczajeni byli do kontaktów ze zwierzętami uważanymi przez nich za istoty gorsze, które się ściga, zarzyna, udomawia. Jednak zwierzęta, które potrafiły się zjednoczyć, by zabić człowieka, były dla ludzi Osokuna niezwykłym zaskoczeniem. Maelen nie przestawała śpiewać. Jej pieśń była dla nas wezwaniem. Nie wiem natomiast, czym była dla osób wyjętych spod prawa. Pamiętam co najmniej dwóch mężczyzn, którzy rzucili broń, padli na ziemię i tarzając się oraz wrzeszcząc coś bez sensu, próbowali zatykać uszy dłońmi. Byłem jak ktoś, kto zbudził się z pełnego wydarzeń przerażającego snu. Zobaczyłem martwe ciała. Moja świadomość dopiero się budziła i wypychała z pamięci wspomnienia walki. Maelen nie patrzyła na ciała, tylko gdzieś przed siebie, jakby nie miała odwagi stawić czoło pogromowi, jaki odbył się wokół niej. W dłoni trzymała różdżkę, która teraz miała barwę szarą — podobną do barwy twarzy dziewczyny.
Usłyszałem przeraźliwy pisk. Podeszła do mnie Simmla, wlokąc swe ciało po ziemi. Była ranna. Potem usłyszałem inne krzyki i jęki. Zwierzęta usiłowały dotrzeć do swej pani. Ona jednak wpatrywała się przed siebie, niczego nie widząc i nie słysząc, jakby była w transie hipnotycznym.
Maelen! — Włożyłem w krzyk swego umysłu wszystkie siły.
Simmla piszczała. Przysunęła się do stóp Maelen, wyciągnęła głowę, by ją złożyć na zabrudzonym bucie.
Maelen! — Poruszyła się jakoś niechętnie, jakby nie miała ochoty wracać z nicości, w której przebywała. Palce zwolniły uścisk, a różdżka wypadła na ziemię i potoczyła się w błoto.
Maelen żałośnie krzyknęła i położyła dłoń na głowie Simmli. Wiedziałem, że już do nas wróciła. Trzeba się było szybko zająć rannymi zwierzętami. Żaden z mężczyzn nie przeżył bitwy.
Powlokłem wiadro do rzeki, napełniłem je wodą. Powtórzyłem tę czynność kilka razy. gdyż Maelen potrzebowała wody do sporządzania okładów i opatrunków z ziół. Podczas trzeciej takiej wyprawy mój nos, który wreszcie zaczął przychodzić do siebie, poinformował mnie o niebezpieczeństwie. Zapach człowieka, silny, świeży, prowadzący w krzaki. Odłożyłem wiadro i pobiegłem tym śladem. Nie odszedłem jednak daleko, gdy poczułem wezwanie do powrotu.
Wróciłem, lecz z postanowieniem, że wkrótce zajmę się tym tropem. Ktoś przeżył walkę przy wozach, a wyposażony w kuszę nawet jeden człowiek mógł ukryć się na górze i wszystkich nas z łatwością wybić. Przejęty tą sprawą pobiegłem do obozu i do Maelen, ale nim zdążyłem donieść o moim odkryciu, ona przemówiła:
— Kripie Vorlundzie, przywożę z Yrjaru złe wieści. Po raz pierwszy od wielu godzin wróciłem myślami do sprawy Kripa Vorlunda.
— Gdy porwali cię ludzie Osokuna, kapitan “Lydis” powołał się na prawo jarmarku. Jeden z członków waszej załogi został ciężko pobity, ale wyzdrowiał i opowiedział, co zaszło. Rozpoznał wzór klanu, jaki widział. To już dało podstawy, by wystąpić z oskarżeniem. Specjalny oddział udał się do Oskolda, gdzie znaleźli twoje ciało. Zabrali je do Yrjaru przekonani, że tortury Osokuna zniszczyły twój umysł. Medyk z “Lydis” stwierdził, że tylko poza tym światem można udzielić ci pomocy. I tak… — przerwała, spojrzała mi w oczy. — I tak — zaczęła ponownie — “Lydis” odleciała z Yiktor z twoim ciałem na pokładzie. To wszystko, czego się dowiedziałam, bo w mieście dochodzi do dziwnych zamieszek.
Gdzieś w głębi duszy wiedziałem, że mówi prawdę. Przez dłuższą chwilę znaczenie tych słów do mnie nie docierało, nie słuchałem też, co jeszcze ma do powiedzenia. Czułem się, jakby mówiła w obcym języku.
Nie ma ciała! Ta myśl zaczęła tętnić w mojej głowie, uderzać coraz głośniej, aż mogłem wrzeszczeć w rytm tych uderzeń. Maelen patrzyła na mnie. Ale nic z tego. co mówiła, nie miało znaczenia. Jej rozkazy były odległe, przytłumione łomotem moich myśli. Jestem Jorthem, jestem śmiercią… trzeba polować…
Wtedy ruszyłem za tropem, który znalazłem w krzakach nad rzeką. Świeży, intensywny zapach wypełniał mi nozdrza. Zabijać… ale żeby zabijać, trzeba żyć. Nie wolno być nierozważnym, barsk jest przebiegły, barsk…
Niechaj obudzi się we mnie bestia z wiekowym doświadczeniem. Niech Jorth w pełni mną zawładnie. Wzdrygnąłem się, odskoczyłem na bok, jak zrobiłby to człowiek obserwujący przystąpienie zwierzęcia do tradycyjnego zajęcia, jakim jest polowanie. Wyczułem trzy różne zapachy, jeden za drugim. Nie kasy… ci ludzie uciekali pieszo. Wokół jednego roznosiła się woń mówiąca o ranie. Było ich trzech, udawali się z powrotem w stronę wzgórz. Na pewno sprawdzali, czy ktoś ich nie śledzi. Musiałem użyć wszystkich umiejętności. Węszyłem więc i rozglądałem się na wszystkie strony, sprawdzając, czy nie ma jakiejś pułapki. Chyba spryt Kripa Vorlunda wciąż towarzyszył przebiegłości barska.
Wyglądało na to, że uciekinierzy nie mają zamiaru wspinać się na strome stoki, bo wybierali najłatwiejsze podejścia. Raz znalazłem miejsce ich postoju, w którym pozostawili zakrwawioną szmatę. Uparcie jednak posuwali się naprzód, w stronę granicy ziem Oskolda. Zacząłem szukać innych zapachów najeźdźców, których poprzednio widziałem. Nie chciałem bowiem stracić łupu.
Cały czas towarzyszyły mi jakieś dobijające się do mojego mózgu sygnały, lecz starałem się je ignorować. Byłem Jorthem i to Jorth polował, tylko to było prawdą. Doszedłem do miejsca, gdzie dwa krzewy oderwane były od korzeni. Dalej biegły już tylko dwa ślady, nie trzy. Ci dwaj nieśli trzeciego, przez co poruszali się dużo wolniej.
Potem zszedłem ze szlaku, bo prowadził on do wąwozu między dwiema ostrymi skałami. Byłem przekonany, że ci, których ścigałem, są na dnie wąwozu. Nie pędziłem jednak na oślep, lecz skradałem się od jednej kryjówki do drugiej. Nie skupiłem się też na żadnym wyraźnym zapachu, pamiętając podstęp zastosowany przez zwiadowcę.
Nadeszła noc, a ja jeszcze ich nie znalazłem. Trochę mnie dziwiło, że potrafili się aż tak oddalić. Chyba że opuścili nasz obóz przed walką. Księżyc mi sprzyjał — widziałem ostre kontury krajobrazu, sam pozostając w cieniu.
Wreszcie ich dojrzałem. Dwóch z nich stało, opierając się o dużą skałę. Jeden osunął się wzdłuż tej podpory i usiadł. Głowa opadła mu na piersi, ręce zwisały bezwładnie między wyciągniętymi nogami. Drugi ciężko dyszał, lecz utrzymywał się na nogach. Na prostych noszach leżał trzeci. Dobiegały stamtąd słabe jęki.
Dwaj byli niegroźni, ale na tego, który jeszcze stał, musiałem uważać. W końcu się poruszył, uklęknął i przyłożył mały bukłak do ust rannego. Ten jednak wysunął ramię i zamachnął się. wydając ostry, gwałtowny krzyk. Bukłak uderzył o skałę i pękł. pozostawiając ciemny zaciek na kamieniu.
Przez cały czas siedzący mężczyzna nie poruszał się. Teraz jednak powoli potrząsnął głową, jakby chciał rozproszyć zasnuwającą umysł mgłę. Potem podniósł się, wciąż opierając się o skałę. Na jego twarz padł blask księżyca i rozpoznałem żołnierza, który osłaniał Osokuna, gdy wjeżdżał ze swym lordem do obozu Thassów. Do tej pory nie zastanawiałem się nad tożsamością ściganych przeze mnie mężczyzn. Mężczyzna oparty o skałę wykonywał wolę swego pana w ciasnej celi granicznego fortu.
Krip Vorlund? Kim był Krip Vorlund i jakie miał prawo żądać od barska zemsty. To było bez znaczenia. Mężczyzna był moją zdobyczą…
Do tego stopnia uważałem ich już za swój łup. że wyszedłem na otwartą przestrzeń, nie zważając na nic i z głębi płuc wydobyłem okrzyk wojenny mojego gatunku. Ten na noszach nie miał szans. Pozostałym pozwoliłem walczyć o życie. Tak było lepiej.
Skoczyłem na stojącego mężczyznę. Myślę, że do jego zmęczonego umysłu dopiero wtedy dotarła wiadomość o mojej obecności, gdy poczuł na sobie mój ciężar. Przycisnąłem go do ziemi, a moje kły wbiły się w jego szyję.
Łatwy… łatwy łup!
Sapałem i kąsałem. Podniosłem wzrok na drugiego. Ściskał miecz połyskujący w blasku księżyca. Wsunął się pomiędzy mnie a nosze. Krzyczał… Okrzyki wojenne? Wezwania o pomoc? Nie miało to znaczenia — nie były przeznaczone dla moich uszu, a do innych i tak nie docierały.
Jednak ostrze miecza miało w walce duże znaczenie. Zbliżaliśmy się do siebie ostrożnie. Nasze ruchy tworzyły skomplikowany wzór przypominający rytualny taniec. Sprowokowałem go do ciągłych uników i w końcu obróciło się to na moją korzyść, bo mężczyzna wyraźnie zmęczył się. Nareszcie udało mi się zacisnąć szczęki na nadgarstku dłoni trzymającej miecz. To był początek jego końca.
Zmęczony tańcem śmierci zwróciłem się ku noszom. Mężczyzna siedział. Może strach pokonał słabość ciała i dodał mu energii. Jego ręka poruszyła się i poczułem silny cios między szyją a barkami. Mężczyzna zranił mnie nożem. Skoro jednak nie zabił mnie natychmiast, nie uratował tym samym swojego życia.
W końcu leżałem sam pośród trupów i myślałem, że zmarł też barsk Jorth, który kiedyś był częściowo człowiekiem.
Tyle czasu minęło, odkąd wkroczyłam na dziwną drogę, by wyrównać szale wagi Molastera. Teraz jednak były one tak samo nierówne, jak wcześniej, a zamiast dobra moje wysiłki przyniosły zło. Tępo zastanawiałam się nad tym, jak wiele zła można wyrządzić w nadziei uczynienia dobra. Czułam się, jakby Molaster mnie porzucił, pozostawił dryfującą na fali. z którą nie mogę dać sobie rady. Może zbyt ufałam swojej mocy i to była zasłużona kara.
Stałam w obozie pośród ciał wrogów i moich maleństw. Rozglądałam się z poczuciem, że to wszystko w jakiejś części jest skutkiem moich czynów, za które ponoszę odpowiedzialność. Może to prawda, jak twierdza niektórzy, że jesteśmy tylko pionkami w grze wielkich sił. poruszanymi w nie znanych nam celach, a z pewnością nie dla zaspokojenia naszych własnych pragnień. Chociaż takie rozumowanie może uspokajać, bo odsuwa winę od człowieka, to nie jest ono do przyjęcia dla kogoś, kto podlega dyscyplinie Śpiewaka. Nie mogłam więc zgodzić się z takim wyjaśnieniem.
Moja dusza opłakiwała mały ludek i Maleza, choć wiedziałam, że nie ma co żałować bliskich, którzy weszli na Biała Drogę. Czasami dużo trudniej jest pozostać przy życiu niż przekroczyć bramę prowadzącą w zaświaty. Nie możemy pozwolić sobie na opłakiwanie tych. którzy odeszli, wszak oni tylko zmienili starą szatę na nową.
Dotyczy to również mojego małego ludku. Lecz ci, którzy jeszcze cierpieli — to co innego. Czułam z ich powodu ból. Jeszcze musiałam znosić ciężar życia dla tego, który uciekł gnany przerażeniem, jakie każdego człowieka może doprowadzić do śmierci. Jego musiałam odnaleźć, o ile to możliwe, bo wobec niego miałam wielki dług.
Dręczyło mnie też coś dużo gorszego, a mianowicie podejrzenie, że wewnętrznie pragnęłam właśnie takiego przebiegu wydarzeń. A jeśli mocne pragnienia powodują czyny, to choć nie przywołałam ich śpiewem do życia, czyż mogłam być pewna, że nieświadomie nie zmieniłam przyszłości dla zaspokojenia tęsknot własnego serca? Wiedziałam, że mogę jeszcze coś zaproponować Kripowi Vorlundowi, i gdyby się zgodził, to…
Porozmawiałam z moim małym ludkiem. Poinformowałam zwierzęta, co trzeba zrobić. Zaśpiewałam ponad różdżką, choć nie było jeszcze nocy. Potem przygotowałam jedzenie i picie dla zwierząt. Usiadłam obok Simmli i wyjaśniłam jej, gdzie i po co muszę się udać. Gdy zanurzałam się w chaszczach, na niebie rysowały się pierwsze ślady zachodu.
Gdyby nie moc mojej różdżki, nie odnalazłabym tropu. Wzięłam ze sobą worek z żywnością, bo nie wiedziałam, jak długa podróż mnie czeka. Co prawda, przeczucie mówiło mi. że nie muszę iść daleko.
Po krótkim namyśle zrezygnowałam z zamiaru porozumienia się z Jorthem za pomocą myśli. Było bardzo prawdopodobne, że albo zamknie swój umysł na moje sygnały, albo sygnał przeszkodzi mu w chwili, gdy barsk powinien wykorzystywać cały swój spryt do ratowania życia. Wiedziałam, że nie uciekł na oślep od prawdy, lecz pognał szukać walki. Może nawet nie miał zamiaru wyjść z tego starcia cało.
Przyoblekając formę zwierzęcia, przyjmujemy też część jego natury. A jeśli człowiek jest w takim stanie, w jakim był Krip Vorlund, reaguje w najbardziej drastyczny sposób właściwy swej nowej skórze. Barsk jest przebiegły, inteligentny i dziki — te trzy cechy sprawiają, że inne żywe istoty na Yiktor trzymają się od niego z daleka. Miałam podstawy, by wierzyć, że Jorth stał się okrutnym myśliwym. Tropił z pewnością uciekinierów z bandy Osokuna. Ciała Osokuna nie było wśród zabitych, więc na pewno uciekł. Ile osób mu towarzyszy? Nie znałam liczby napastników.
Trop prowadził w kierunku granicy ziem Oskolda. Nadeszła noc, a wraz z nią księżyc, który zawsze sprzyja Thassom. Wtedy zaśpiewałam — nie słowami, które miałyby wydobyć ze mnie moc, lecz wewnętrznym pytaniem, dzięki któremu różdżka niezmiennie wskazywała kierunek. Nie czułam wcale zmęczenia.
Gdy się śpiewa, nie myśli się o niczym. Szłam przed siebie, chcąc jedynie odnaleźć tego, który zaginął. Wierzyłam, że jeśli Molaster choć trochę będzie mi sprzyjał, jeszcze można ból i zło obrócić w dobro.
Teren się podnosił. Wszystko wokół pogrążone było w ciemnościach. Szłam coraz szybciej.
Przed świtem dotarłam do doliny, w której roznosił się silny, przygnębiający odór śmierci. Ujrzałam ciała trzech mężczyzn. Dwóch z nich nigdy wcześniej nie widziałam, a trzecim okazał się Osokun. Gdy zbliżyłam się do jego ciała, zobaczyłam Jortha.
Rozpoczęłam penetrację jego myśli, przekonana, że mogę natrafić na ciszę martwego ciała. Poczułam sygnał, lecz dusza wciąż była dla mnie niedostępna. Zdążyłam w ostatniej chwili!
Rzuciwszy różdżkę na ziemię, złożyłam podziękowanie Molasterowi i przystąpiłam do szukania ran na czerwonym futrze barska. Ujrzałam zanurzony głęboko w ciele sztylet. Walczyłam ze śmiercią własnymi rękoma, wiedzą i mocą pieśni.
Zazwyczaj nie walczymy ze śmiercią do samego końca. Thassowie nie są aż tak zazdrośni o cudzą wolność, by zabraniać wstępu na Białą Drogę. Sprowadzenie kogoś z powrotem oznacza zniszczenie jego przyszłości. Jednak w tej sprawie nie Thassowie mieli decydować. Wiem, że dla niektórych gatunków śmierć jest ostatecznym rozpadem i dlatego uważana jest za coś przerażającego, rzuca cień na całe ich życie. Nie wiedziałam, jak Krip Vorlund traktował śmierć. Wierzyłam jednak, że ma on prawo dokonać tego wyboru, jeśli zalicza się do tych, którzy widzą w śmierci wroga, a nie zmianę. Dokonałam więc czegoś, czego nie zrobiłabym dla przedstawiciela własnej rasy.
Wczesnym rankiem zaśpiewałam ponownie, tym razem na głos, przyzywając całą moc, jaką potrafiłam zebrać. Pod dłonią poczułam, że ledwie bijące serce nabiera sił. Wreszcie podniosłam słaniające się ciało; było lżejsze, niż się spodziewałam. Czułam kości pod skórą, jakby od dłuższego czasu Jorth jadał niewiele.
Wracaliśmy przez wzgórza i całą drogę śpiewałam, podtrzymywałam go, śpiewałam, by utrzymać go na ziemskich ścieżkach. Gdy doszliśmy do obozowiska, maleństwa ucieszyły się na mój widok. Dały temu wyraz krzykami, które mnie zdekoncentrowały. Położyłam Jortha obok Simmli. Simmla jeszcze żyła, co graniczyło z cudem. Opatrzyłam jeszcze raz jej ranę. Potem ujęłam jej głowę w swe dłonie, jak często to czyniłam. Zadałam jej Pytanie. Siedziałyśmy tak dłuższą chwilę, wreszcie udzieliła mi Odpowiedzi. Otaczająca nas część naszego towarzystwa piszczała i płakała. Maleństwa nie są Thassami i nasza wiara nie jest ich wiarą, a udzielenie Odpowiedzi wymaga od nich wielkiej odwagi.
Roztoczyłam w wyobraźni wszystkie najlepsze wspomnienia i pozwoliłam Simmli wśród nich wędrować. Nie czuła już bólu. Była szczęśliwa, zadowolona. Gdy osiągnęła najwyższy stopień szczęśliwości, wyzwoliłam ją zgodnie z Odpowiedzią. Czułam jednak w sercu ból. Owinęłam ciało Simmli i wcisnęłam je między skały. Jorth leżał pogrążony we śnie.
Rozejrzałam się po obozie. Wiedziałam, że muszę coś przedsięwziąć, i to szybko. Skoro bowiem dotarł tu Osokun, mogą też przyjść inni. Nakarmiwszy siebie i swój mały ludek, rozpoczęłam przygotowania do podróży.
Musiałam pozostawić jeden wóz. Napastnicy wiele zniszczyli i zabrali, ale pozostały resztki żywności i artykuły opatrunkowe. Klatki załadowałam na dwa wozy, wygodnie umieściwszy w nich moich podopiecznych. Położyłam Jortha na materacu zaraz za siedzeniem w pierwszym wozie. Wtedy wydałam kasom komendę do odjazdu i wozy ruszyły.
Słońce świeciło już słabiej. Zbliżała się zima. Niektórzy uważają jesień za porę smutku. Nadejścia zimy oczekuje się więc z trwogą. Dla Thassów zima to czas odpoczynku, spotkań, ocen i analiz. Wiedziałam, że w tym rokują, Maelen. mogę spotkać się z osądem mojej rasy w sposób nie znany od pokoleń.
Dwukrotnie widziałam jeźdźców udających się grupami gdzieś w dal. Jeżeli nawet mój mały karawan wozów wzbudzał zainteresowanie, to nikt mnie nie szukał. Może nawet lepiej, że posuwaliśmy się jawnie podczas dnia, bo Thassowie zawsze byli obcy mieszkańcom nizin i uważani za włóczęgów. Podróżowanie nocą mogłoby wzbudzić podejrzenia.
Kasy dobrze nakarmione i napojone przez wiele godzin utrzymywały wolne, lecz równe tempo. Postanowiłam więc, że całodzienna podróż będzie dłuższa niż zazwyczaj. To było konieczne, bo czas działał na naszą niekorzyść.
Zatrzymywaliśmy się od czasu do czasu, bym mogła opatrzyć rannych. Najbardziej brakowało mi obecności Simmli u mego boku. Znaczyła dla mnie więcej niż którekolwiek ze zwierząt, bo byłyśmy związane zamianą, która niegdyś połączyła nasze ciała i umysły. Takiego związku nie da się wyjaśnić słowami. Z nikim nie będę czuła takiej więzi, jak z nią. Gdybym to ja odeszła pierwsza, ona czułaby taką samą pustkę.
Za każdym razem, gdy spoglądałam na Jortha, zastanawiałam się, czy jeśli jego ciało będzie już należało do niego, a duch barska powróci na swoje miejsce, to czy obcy poczuje się zjednoczony z innymi formami życia w taki sposób, jakiego nie doświadczył nikt z jego rasy i gatunku.
Posuwaliśmy się naprzód, znowu drogą do Doliny. Myślałam o Dawnych. Co stało się z wiadomością, którą wysłaliśmy z Malezem z Yrjaru? Odpowiedź nie nadeszła, tak twierdził Malez. Wiedziałam, że wkrótce nadejdzie chwila, której nie da się uniknąć. Stanę przed zgromadzeniem i będę musiała opowiedzieć o wszystkim, co uczyniłam, podając przyczyny. Nie wierzyłam, bym mogła podać usprawiedliwienie, które złagodziłoby ich gniew.
Porzuciłam spekulacje, bo ponure myśli sprowadzają nieszczęście. Zaczęłam natomiast śpiewać. Wybrałam pieśń o wzroście, gdyż proces wzrostu jest bliskim krewnym uzdrowienia i to. co tkwi w jednym, jest też częścią drugiego. Gdy kasy zmierzały miarowo w stronę Yim–Sin, śpiewałam dla Jortha i małego ludku. W takim śpiewie cała energia skierowana jest na jedno pragnienie i wszystko inne przestaje istnieć.
Jechaliśmy przed siebie. Nadeszła noc. W ciemnościach na niebie pojawiła się łuna ognia, będąca znakiem użycia przemocy. Za wzgórzami leżały tereny Oskolda. Pomyślałam, że albo to on prowadzi wojnę z najeźdźcami, albo wybuchł pierwszy spór. który pociągnie za sobą wiele innych. Myślałam o plotkach zasłyszanych w Yrjarze. że obcy wplątali się w kłótnie lordów, iż “Lydis” wyruszyła w kosmos, by uciec przed jakimś niebezpieczeństwem.
W czasach wojen między mieszkańcami Yiktor Thassowie zawsze stosują się do starej zasady — wycofują się w góry i kryją w bezpiecznych miejscach. Pomyślałam więc, że i inne karawany będą tej nocy podróżować. Nie próbowałam jednak nawiązywać komunikacji myślowej. Śpiewałam, podtrzymując maleńki płomyk życia.
Może dlatego, że nad nami błyszczał Księżyc Trzech Pierścieni, mój śpiew posiadał większą moc niż kiedykolwiek’ przedtem. Poruszałam różdżką ponad wychudzonym ciałem barska, machając nią w górę i w dół bez dotykania skóry ani włosów, wykorzystując całą moc. Mój nadgarstek zmęczył się, w ustach mi zaschło, w gardle czułam piekący ból.
Odłożyłam różdżkę i pochyliłam się. Wiedziałam, że Jorth będzie żył. Po powrocie do życia musi wyrazić zgodę na to, co miałam mu do zaproponowania.
Zatrzymaliśmy się przy wjeździe na główną drogę do Yim–Sin. Wypuściłam zwierzęta, które rwały się na wolność, i opatrzyłam pozostałe. Borba podszedł do mnie z wiadomością, która kazała mi wrócić na drogę.
Mój nos nie wyławiał z powietrza informacji dostępnych zwierzętom. Jednak gołym okiem dało się zauważyć, że przejeżdżał tędy duży oddział jeźdźców. I chociaż nie potrafię wykorzystywać węchu, umiem innymi sposobami czerpać informacje z powietrza. Czułam czyjś gniew i strach. Iść tędy oznaczało narażać się na niebezpieczeństwo.
Nie miałam jednak wyboru. Nie sądziłam, by jacyś najeźdźcy z własnej woli wybrali drogę wiodącą do Doliny.
Do Doliny prowadzą dwie drogi — jedna z zachodu, czyli ta. na której właśnie staliśmy, a druga ze wschodu, przez ziemie Oskolda. Czyżby któryś z wrogów Oskolda zaślepiony nienawiścią postanowił poprowadzić swych ludzi do Doliny i stamtąd chciał uderzyć na terytorium Oskolda?
To zupełnie niewiarygodne, by aż tak pogwałcić obyczaje. Jednak w czasach szaleństw wojennych czyni się wiele rzeczy, na które potem ludzie spoglądają z niedowierzaniem. Ludzie wiedzeni nieokiełznaną żądzą pokonania wrogów popadają w rodzaj transu, w którym stają się nieobliczalni.
Myślałam o spokoju Umphry i tych, którzy strzegli go od wielu lat. Było rzeczą niewyobrażalną, by ktokolwiek mógł zakłócić ten spokój.
Opatrzyłam moje maleństwa i odpoczęliśmy do wschodu księżyca. Tej nocy potrzebowałam księżyca do pokrzepienia swych sił. Wreszcie księżyc się pojawił, nie zasłonięty chmurami. Nie błyszczał jednak aż tak mocno, by przyćmić łunę ognia na niebie. Byłam przekonana, że źródło płomieni znajduje się w Yim–Sin. Taki czerwony kwiat wyrasta tylko z ziemi wojny. Z pewnością stało się to, czego się obawiałam!
Zaprzęgłam kasy i wyprowadziłam je na drogę. Usłyszałam za sobą delikatny szmer na materacu. Obejrzałam się. Oczy Jortha były otwarte, ale nie widać w nich było oznak inteligencji. Odezwał się we mnie nowy strach — czyżby Jorth naprawdę wygrał i człowiek przestał istnieć? Czasami, choć bardzo rzadko, zdarzało się. że człowiek nie potrafił oprzeć się zwierzęcej naturze.
Zastosowałam komunikację myślową. Kripie Vorlundzie!
Moje wezwanie było silne niczym wezwanie do walki. Włożyłam w nie wszystkie posiadane umiejętności.
Oczy wciąż patrzyły tępo, bez wyrazu. Zupełnie jakbym widziała barska, którego wywiozłam od Othelma.
Kripie Vorlundzie! — Jeszcze raz posłałam to wezwanie w stronę jego mózgu.
Poruszył głową, jakby chciał uchylić się przed ciosem. Jego umysł był niemal tak daleko, jak wcześniej siły witalne. Kripie Vorlundzie! — Uniosłam różdżkę, uchwyciłam nią blask księżyca i skierowałam ku głowie barska.
Wydobył z siebie okrzyk bólu i przerażenia, jakiego nigdy przedtem nie słyszałam u żadnego zwierzęcia. Próbował się podnieść. Położyłam mu jednak ręce na ramionach, uważając, by nie dotykać rany.
— Jesteś Kripem Vorlundem! Jesteś człowiekiem… człowiekiem! — krzyczałam.
Spoglądał na mnie zwierzęcymi oczyma, choć dojrzałam w nich zmianę. Nie próbował odpowiadać, ale pozostawiony sam sobie zapewne znowu popadłby w bezmyślność. Nie mogłam na to pozwolić.
— Jesteś człowiekiem — powtórzyłam — a póki człowiek żyje, żyje też przyszłość. Przysięgam ci — umieściłam błyszczącą różdżkę między nami i zauważyłam, że jego spojrzenie przesunęło się ze mnie na nią i z powrotem przysięgam ci na moc, która tu spoczywa… a dla mnie jest to przysięga wiążąca nawet poza granice życia i śmierci… że jeszcze nie wszystko stracone!
Przez długą, naprawdę długą chwilę bałam się. że przegrałam, że zrozumiał, lecz nie chce uwierzyć.
Co pozostaje…? — zapytał telepatycznie.
Jego sygnał myślowy był bardzo słaby, ledwo go uchwyciłam.
— Wszystko! — Czym prędzej podtrzymałam kontakt.
— Na razie nowe ciało… ludzkie ciało. Tak odziany będziesz mógł bezpiecznie udać się do Yrjaru. Potem możesz albo wyruszyć za swoim statkiem w kosmos, albo spróbować przywołać go tutaj.
To mnie ośmieliło. Kontakt z nim był coraz lepszy, Krip nie odwracał się ode mnie jak na początku. Musiałam wierzyć własnym słowom, inaczej wszystko by przepadło. Spojrzał mi w oczy. Więź z nim znowu osłabła, lecz tym razem nie za sprawą woli, to ciało go zawiodło.
— Masz rację. Ale jesteś poważnie ranny, musisz spać — powiedziałam szeptem.
Położył głowę na materacu i zamknął oczy. Wóz toczył się dalej. Ja jednak nie mogłam spać.
Wszystko przebiegło zgodnie z planem. Odesłałam dwa wozy trasą wyznaczoną w mózgach kasów. Z czasem moje polecenie wygaśnie, ale wtedy zwierzęta będą już w górach. Zwierzęta spały w klatkach, ale nie zamkniętych. Żywność i picie zostawiłam w widocznym miejscu.
Spoglądałam za nimi. aż wozy zniknęły mi z oczu. Wtedy wróciłam na swoje miejsce. Jorth wciąż pogrążony był w głębokim śnie. Popatrzyłam na łunę przed nami. Była już trochę bledsza. Na wschodzie jaśniało. Czekała nas podróż aż do świtu następnego dnia. Nie próbowałam zgadywać, w jakie zmierzamy niebezpieczeństwo.
Zawsze kochałam góry, wolę je od nizin, gdzie czasami oddech grzęźnie w gardle i panuje taki zaduch oraz brud, że myśli stają się mniej bystre. Nie wiem, skąd pochodzi moja rasa. Nasza przeszłość sięga bardzo daleko i ginie w mglistych początkach. Czasami na wspólnych zgromadzeniach rozmawiamy o tym, snujemy domysły. Mówi się między nami, że może nawet nie pochodzimy z Yiktor. lecz z jakiegoś innego świata i byliśmy niegdyś tutaj obcy. Jeśli nawet tak było. nasze przybycie odbyło się tak dawno, że nie zachowały się z tych czasów nawet na wpół zapomniane legendy.
Gdy jeszcze mieszkaliśmy w domach, budowaliśmy miasta w górach, i dlatego nie przeszkadzaliśmy nowym osadnikom, którzy zaczęli osiedlać się na nizinach. Oni bowiem szukali dolin, tak jak my krain górzystych.
Teraz, gdy nasz wóz zmierzał w kierunku Yim–Sin. mój nastrój się poprawił, jak zapewne u każdego wędrowca, który wkracza na bliskie sercu tereny. Tym razem jednak odezwał się też strach. Gdyby nadal była przy mnie Simmla, mogłaby ruszyć na zwiady.
Słońce wzeszło, lecz przysłoniły je szczyty gór, więc nie docierało do nas ani jego światło, ani ciepło. Posiliłam się w drodze i przestałam śpiewać. Moja moc była już poważnie osłabiona wezwaniami, których dokonywałam w ciągu ostatnich godzin, a jeszcze mogło się okazać, że część energii będzie mi potrzebna. Siady podążającego przed nami oddziału wciąż były wyraźne.
Na górskich zboczach ciągnęły się tarasowe winnice. Liście winorośli były purpurowe, co wyraźnie świadczyło, iż pora żniw miała się ku końcowi. Zza grzbietu gór dobiegał swąd spalenizny. Nie miałam już wątpliwości, co zastaniemy w Yim–Sin.
Z niektórych stert popiołów wciąż leniwie wydobywał się dym. Zmoczyłam szalik i obwiązałam nim nos oraz gardło. Oczy mi łzawiły.
Jedynie świątynia Umphry nie płonęła. Główna brama była wyrwana z zawiasów. Zatrzymałam wóz i nasłuchiwałam. Bardzo niewyraźnie spoza dziedzińca dobiegał stłumiony jęk. Zeszłam z wozu i ruszyłam w stronę bramy.
Oczywiste było, co się tu stało. Yim–Sin zostało zaatakowane z zaskoczenia, lecz garstka mieszkańców zdołała dotrzeć tutaj z nadzieją, że wróg nie waży się napaść na sanktuarium. Szukałam żywych. Odnalazłam dziewczynkę. Wzięłam ją na ręce, a ona spojrzała na mnie obojętnie, ani się nie wzbraniając, ani nie garnąc do mnie.
Położywszy dziewczynkę w wozie z dala od Jortha, jeszcze raz poszłam do świątyni Lmphry.
Oto jaki może być człowiek, gdy odrzuci wszelką kontrolę nad okrucieństwem i złem, które mieszkają w jego wnętrzu. Jestem Śpiewaczką i aby posiąść moc, musiałam przejść wiele ciężkich prób. Należę do ludu, który wybrał życie w pokoju. To, co ujrzałam owego dnia w Yim–Sin, przekraczało wszelkie granice. Poczułam drżenie i mdłości, nie mogłam uwierzyć, że mógł tych zbrodni dokonać ktoś, kogo nazywamy człowiekiem.
Jeżeli Yim–Sin tak ucierpiało, to co stało się w Dolinie? Dolina ma strażników do obrony swych mieszkańców przed nimi samymi. Czy ci strażnicy potrafili obronić się przed atakiem z zewnątrz?
Wróciłam do wozu i wydałam rozkazy kasom. Potem wzięłam na ręce znalezioną dziewczynkę i zaśpiewałam jej pieśń, by sprowadzić sen i otworzyć głęboko ukryte miejsce, w którym ukryła się jej przerażona dusza. Gdy położyłam ją z powrotem na wozie, Jorth uniósł głowę i spojrzał na nas.
Co się stało? — skierował na mnie pytające spojrzenie.
Powiedziałam mu prawdę o tym, co tu zastałam, oraz że przed nami podąża śmierć. Mogłam jedynie przypuszczać, że jakiś wróg chciał zaatakować ziemie Oskolda od strony Doliny. Ostatniej nocy płonęły ognie na nizinach. Domyślałam się, że nie była to zwykła inwazja na ziemie Oskolda, lecz konflikt o dużo szerszym zasięgu, który może już objął cały lą. Nie ma bowiem logicznego uzasadnienia tego. co się tu wydarzyło. Mogliby tak postąpić wyjęci spod prawa, ale nie ma ich aż tylu, by zdobyć miasto… a zresztą Osokun i jego ludzie nie żyją. więc kto jest tymi wyjętymi spod prawa?
Ale jedziemy… do Doliny? — Jorth wyraźnie się niepokoił.
— Złożyłam ci przysięgę — odpowiedziałam wyczerpana. — Zrobię, co tylko możliwe, by zwrócić ci choć część tego, co utraciłeś. A jedyną możliwość stanowi Dolina.
Proponujesz mi ciało Maquada? — skierował wprost swe myśli do mnie.
— Tak. jeśli się zgodzisz, ciało Maquada. W nim być może uda ci się dotrzeć do Yrjaru, a mnie wraz z tobą. Stamtąd może da się zawiadomić twój statek, by wrócił.
Milczał. Zastanawiał się. Miałam nadzieję, że to właściwy sposób ukierunkowania jego myśli.
Czyli dla was. dla waszego ludu. naprawdę nie ma znaczenia, jakie posiadacie ciało? — sformułował swe wątpliwości.
— Oczywiście, że ma znaczenie! Musiałabym postradać zmysły, żeby twierdzić inaczej. Lecz wierzymy, że część wewnętrzna jest dużo ważniejsza od zewnętrznej, że właśnie wewnątrz tkwi nasza prawdziwa osobowość, a powłoka to tylko odzienie na użytek oczu i innych zmysłów. Odzienie Maquada wciąż żyje, lecz to, co było Maquadem, odeszło z ciała i od nas. Mogę zaproponować ci tę siedzibę, w której masz szansę znowu być człowiekiem.
Thassem! — poprawił mnie.
— A czy to nie to samo? — spytałem.
Nie! — zaprzeczył ostro. Jesteśmy bardzo różni. Jako Jorth przekonałem się, że resztki po pierwotnym mieszkańcu. jak byś to nazwała, pozostają w jego ciele i mogą na mnie oddziaływać. Czy nie będzie tak samo. gdy spróbuję innej zamiany? Czy nie będę bardziej Kripem–Maquadem niż Kripem Vorlundem?
— Kto rządzi Jorthem? Barsk czy człowiek? Czyż więc Krip Vorlund nie będzie Kripem Vorlundem w każdym ciele?
Ale nie jesteś pewna… — Widziałam wątpliwości w jego oczach.
— Czy ktokolwiek — wybuchnęłam — może być czegokolwiek pewien?
Tylko śmierci. — Odczytałam bezbłędnie jego myśli.
— Czyli śmierć jest dla was, obcych, czymś pewnym? Czy wierzycie, że to koniec, a nie początek?
Któż to wie — odpowiedział — może nie mamy prawa odpowiadać na takie pytania. Czyli proponujesz mi ciało bliższe mojemu własnemu. Mówisz weź to i jedź do Yrjaru, opowiedz swoje przygody i poproś o zwrot ciała, które jest twoje. Wygląda jednak na to, że mamy przed sobą nie tylko własne sprawy, ale i wojnę dzielącą nas od Yrjaru.
— Posłuchaj, Kripie Vorlundzie, czy kiedykolwiek obiecywałam, że to będzie łatwe? Dolina posiada strażników do obrony jej mieszkańców. Może oni pokonali najeźdźców.
Co zrobisz z tym dzieckiem? — zapytał, skomląc jednocześnie.
— Jeśli Dolina pozostała nietknięta, Umphra się nim zaopiekuje. Jeśli nie, weźmiemy je ze sobą.
Po raz pierwszy zauważył brak reszty zwierząt.
— Odesłałam je tam, gdzie mam nadzieję odnajdzie je mój lud. Jeżeli nie, będą mogły żyć na wolności — odparłam.
Nasz wspólny spacer na jarmarku w Yrjarze odmienił i moje, i jego życie. Nie uwierzyłabym w to, gdybym tego nie przeżyła. Tak właśnie powstają legendy.
Maelen. kim był dla ciebie Maquad? — Dotarło do mnie jego pytanie.
Utraciłam czujność i on chyba to wyczuł. Ten nagły atak wydobył ze mnie prawdę.
— Był towarzyszem życia mojej siostry. Merlay. Kiedy… kiedy od nas odszedł, myślałam, że ona pójdzie za nim. Wciąż odwraca twarz od pełni życia. Zastanawiasz się z pewnością, czy ten związek ożyłby, gdyby Maquad wrócił’? Myślę, że może twój wygląd mógłby ją na tyle poruszyć, iż pogodziłaby się z rzeczywistością i wyszłaby z cienia w światło. Nie sądź jednak, że przed jakimkolwiek Thassem mógłbyś ukryć swą prawdziwą tożsamość. Kripie Vorlundzie. Oni rozpoznają cię przy pierwszym spotkaniu. Muszę ci też powiedzieć, że mój lud nie pochwali tej zamiany. Dając ci ciało Maquada, nawet na niedługo, naruszam wszystkie nasze Niezmienne Słowa. Ja jestem odpowiedzialna za całe to zamieszanie i muszę wszystko naprawić. Jestem zobowiązana najsilniejszą z przysiąg mojego ludu do uczynienia co w mojej mocy, by ci pomóc. Nie wiem, dlaczego mnie tym obarczono. Lecz kto dźwiga brzemię zesłane przez Molastera, ten nie buntuje się.
Nie zadawał więcej pytań, a ja byłam zadowolona, że skupił się na własnych myślach. Bowiem byłam już bardzo zmęczona. Powiedziałam mu całą prawdę. Będzie nosił ciało Maquada, ale nie będzie Maquadem. Jednak jak zwierzę potrafi wpływać na człowieka, tak i ciało Maquada może wywrzeć na niego swój wpływ. A obcy posiada przecież silną zdolność psychopolacji.
Maquad był Śpiewakiem drugiej rangi. Poszukiwał wiedzy potrzebnej do zdobycia wyższego stopnia wtajemniczenia, gdy został zabity w skórze czworonoga. Zwierzę biorące udział w zamianie popadło w katalepsję. z której nic nie mogło go wydobyć. Zwierzęca część nie mogła posiąść całego ludzkiego mózgu, tak jak i człowiek nie mógł całkowicie zawładnąć zwierzęciem. W naszej historii nigdy nie zdarzyło się. by człowiek ostatecznie znalazł się w ciele innego człowieka czy też Thassa, a nie w swoim własnym.
Wpatrywałam się w kasy i drogę, ale nie widziałam ani zwierząt, ani drogi, tylko twarz siostry i zmianę, jaka mogłaby w niej zajść, gdyby Maquad towarzyszył jej przez jakiś czas! Choćby nawet to. czego tak pragnęłam, nie miało się stać, to i tak musiałam dotrzymać złożonej przysięgi i pojechać do Yrjaru.
Myślałam też o Dolinie i o tym. co tam może się dziać. Wedle wszelkich znaków ci, którzy zniszczyli Yim–Sin, powinni już tam być. Minęliśmy już miejsca, gdzie zwykle stali strażnicy strzegący wjazdu. Nie było ich. a ja nie zatrzymywałam się, by ich szukać. Nie miałam zamiaru się śpieszyć, żeby nie przybyć w trakcie walki. Strażnicy Doliny mogliby nie odróżnić przyjaciela od wroga.
Dziecko spało, Krip Vorlund chyba też. bo leżał cicho z głową na przedniej łapie. Nie odzywał się już więcej. Południe zastało nas w dzikich ostępach, przez które przebiegała tylko jedna droga. W górskim strumieniu szumiała woda. Wypuściłam kasy. by odpoczęły.
Żadnych śladów? — spytał obcy. gdy przyniosłam mu miskę wody.
— Żadnych prócz tego, że tędy jechali — odparłam. Twoja moc — skomentował — zdaje się mieć granice.
— Jak wszystko. Potrafisz komunikować się myślami. Czy umiesz też teleportować albo robić coś podobnego?
Nie. Są tacy. którzy umieją, lecz ja jeszcze muszę się uczyć. Myślałem tylko, że Thassowie…
— Potrafią dokonywać jeszcze dziwniejszych rzeczy? Czasami, ale miejsce i czas muszą być odpowiednie. Dysponując oboma czynnikami, mogłabym uzyskać przybliżony wgląd w przyszłość, czy raczej w jedną z przyszłości.
Czemu w jedną? Czy przyszłości się zmieniają? — Spojrzał na mnie pytająco.
— Owszem, bo zależą od naszych decyzji, a czy człowiek zawsze myśli tak samo, dzień po dniu, godzina po godzinie? To, co zdaje się słuszne i ważne w danej chwili, może takie nie być chwilę później. Przeto przyszłość w szerokim sensie można odczytać. Lecz nasz stosunek do przyszłości zmienia się wraz z koniecznością stawienia czoła takiej lub innej sytuacji kryzysowej. Mogłabym ci przepowiedzieć los narodu, ale nie jednostek tworzących ten naród.
A mogłabyś przewidzieć los Doliny? — zapytał telepatycznie.
— Może, w odpowiednim czasie. Teraz jednak nie. Wkrótce przekonamy się osobiście, co dzieje się w Dolinie.
Zjadł mi z ręki pokruszone pieczywo z mięsem i popił wodą. Dziecko poruszyło się i zapłakało.
Wzięłam dziewczynkę na ręce i przyłożyłam do jej ust małą filiżankę z mieszanką wody i soku z leczniczych ziół. Wypiła, po czym zwróciła głowę w moją stronę i zapadła w jeszcze głębszy sen.
Maelen. czy jesteś mężatką? Masz dziecko? — Jorth spojrzał na mnie wymownie.
Pomyślałam, że w całej tej dziwnej przygodzie żadne z nas nie zadawało drugiemu takich pytań, przeszłość była nieważna.
— Nie, jestem Śpiewaczką. Póki śpiewam, nie mam życiowego partnera. A ty. Kripie Vorlundzie? Słyszałam, że Kupcy zakładają rodziny. Czy możecie poświęcać się tylko jednej rzeczy?
Opowiedział mi telepatycznie o życiu swego ludu związanego z wieloma gwiazdami, nie tylko zjedna. Kupcy mają życiowych partnerów, ale dopiero gdy osiągną pewną rangę wśród towarzyszy. Zdarza się, że kobieta z jakiejś planety wybiera życie Kupca dla mężczyzny, ale jest nie do pomyślenia, by Kupiec porzucił swój statek z powodu kobiety.
— Jesteście jak Thassowie — powiedziałam. — Dla was przywiązanie do jednego miejsca oznacza śmierć. My przemierzamy lądy i morza Yiktor z własnej woli. Mamy miejsca, gdzie spotykamy się w razie potrzeby. Ale co do reszty…
Cyganie — pomyślał Vorlund.
— Co? — spytałam.
Bardzo stare słowo. Oznacza lud. który żyje. wędrując. Myślę, że był kiedyś taki naród, bardzo dawno temu, gdzieś, na którymś ze światów.
— Więc Thassowie mają gdzieś daleko swój odpowiednik. Wspomniałam kiedyś o statku i moim małym ludku, o odwiedzeniu innych światów.
To teoretycznie możliwe. Ale kosztowałoby więcej pieniędzy niż leży w skarbcu świątyni Yrjaru. Taki statek musi zostać zbudowany w innym świecie, po wielu eksperymentach i badaniach. To tylko marzenie, Maelen, bo nikt nie posiada takiego majątku, by je zrealizować.
— Co to jest majątek, Kripie Vorlundzie?
Jest to coś rzadkiego i cennego na każdej poszczególnej planecie. Rzadkość plus piękno w niektórych przypadkach, rzadkość plus przydatność w innych. Na Zakatii jest to wiedza, bo Zakatianie za największy skarb uważają naukę. Nie znane mi dzieło sztuki oznacza skarb. Na Sargol jest to mała zielona roślina, niegdyś powszechna na zapomnianej Terra, zupełnie niedostępna dla Salarkian, którzy chętnie oddają za nią klejnoty. A te same kamienie na innej planecie, małej jak paznokieć, pozwalają ludziom żyć jak lordom na Yiktor przez pięć lub więcej lat. Na Hasku skarbem jest pierze sprokjan. Mogę ci wymienić szereg skarbów w jednej czwartej galaktyki, bo znajdują się one w naszych ładowniach.
— Czyli w każdym świecie co innego jest cenne. A to, co wydaje się fortuną na jednej planecie, na innej może być niewiele warte.
Roześmiał się do siebie i nawet szczęki barska utworzyły coś w rodzaju uśmiechu.
Klejnoty, drogie kamienie są najlepsze, bo kamienie i piękne rzeczy wielu ludom i gatunkom wydają się warte nabycia i przechowywania.
— A jaki rodzaj majątku jest w cenie na świecie, gdzie można by zbudować statek do przewozu mojego małego ludku’?
Najcenniejsze przedmioty. To wewnętrzna planeta, do której dociera wszystko, co najlepsze z setek innych światów. Statki, które sprzedają, sprowadzają cokolwiek tylko może kogoś zainteresować. Musiałoby to być coś rzadkiego, może nigdy wcześniej nie widzianego, lub w tak dużej ilości, że trzeba by opróżnić połowę naszych magazynów.
Ułożyłam śpiące dziecko wygodnie, ale znowu wytworzyłam między nim a barskiem barierę, aby po obudzeniu dziewczynka nie zobaczyła zwierzęcia. Potem zaprzęgłam kasy. Po raz drugi podróżowaliśmy tą samą drogą. Moje myśli wracały do istoty skarbu, do tego. jak oceniają to różne światy. Wiedziałam, co obcy wywożą z Yiktor, i domyślałam się, że taki ładunek nie jest uważany za nic nadzwyczajnego. Posiadaliśmy drogie kamienie, ale nie tak rzadkie. by obcy walczyli o ich zakup. Doszłam do wniosku, że Yiktor może uchodzić w oczach ekspertów za stosunkowo biedną planetę.
Thassowie nie zabiegają o przenośne bogactwo, jak czynią to ludzie z nizin. Jeśli mamy czegoś więcej niż potrzeba, na jednym ze zjazdów oddajemy nadwyżkę tym, którzy tego potrzebują. Pokazy zwierząt przynoszą nam pieniądze, lecz nie gromadzimy kapitału. Traktujemy te występy jako metodę szkolenia zarówno zwierząt, jak i Śpiewaków. Poza tym stwarza nam to możliwość tułaczego życia.
Natomiast gromadzenie majątku jest nam obce. Jeśli nawet robiliśmy to w przeszłości, przed porzuceniem miast, to już zdążyliśmy o tym zapomnieć.
Gdy znów powoli zmierzaliśmy w stronę Doliny, spytałam Kripa Vorlunda:
— Co jest u was największym skarbem? Klejnoty? Czyi inne rzadkie rzeczy?
Odpowiedział mi jednym słowem: statek.
— I niczego nie gromadzicie?
To, co gromadzimy z pożądanych przez innych skarbów, służy tylko temu, by dorobić się własnego statku.
— Ilu z was to osiąga?
Może tylu, ilu jest lordów na Yiktor. Walka jest równie zacięta, choć prowadzona innymi metodami.
— A ty… czy i ty wierzysz, że kiedyś zdobędziesz skarb?
Nikt z własnej woli nie porzuca marzeń, nawet gdy moment, w którym można je było zrealizować, już minął. Człowiek chyba do samej śmierci wierzy, że spotka go coś dobrego — przekazał telepatycznie swe myśli Vorlund.
Tej nocy rozbiliśmy obóz, lecz tylko na kilka godzin. Obserwowałam wschód księżyca, ale nie uczyniłam nic, by przyciągnąć jego moc. Energii nie można zbyt długo magazynować. Nie uniosłam więc mojej różdżki, nie zaśpiewałam.
Dotarliśmy do zjazdu w Dolinę. Jak zawsze nocą mgła okrywała wąwóz grubą warstwą. Ze swojego miejsca nie widziałam żadnych oznak niebezpieczeństwa. Jednak zdawałam sobie sprawę, że mój wzrok może mnie mylić.
Usłyszałam ruchy barska. Obejrzałam się i zobaczyłam, że usiłuje wstać. Powstrzymałam go wyciągniętą ręką.
— Jesteśmy nad Doliną. Leż spokojnie, odpoczywaj. Zjedziesz na dół? — zapytał bezgłośnie.
— Będę ostrożna. — Wyciągnęłam różdżkę. Księżyc nie był w zenicie, ale jaśniał wyraźnie. Rozpoczęłam pieśń skierowaną do wewnątrz, a kasy ruszyły w dół. do Doliny.
Gdy się obudziłem i zrozumiałem, że jestem żywy, pod opieką Maelen. znowu w wozie Thassów, poczułem się tak. jakby sen. w którego mocy się znalazłem, zatoczył krąg. Odkryłem w sobie szczególny rodzaj akceptacji, dzięki któremu w koszmarach nie dziwią nas nawet najbardziej niewiarygodne zdarzenia. W ciągu następnych godzin zauważyłem, że Maelen różni się od znanej mi dotychczas. Widziałem ją teraz w roli kogoś, dla kogo obowiązek stał się prawdziwą gwiazdą przewodnią. Mimo silnego pragnienia poznania przyszłości nie mogłem wyjrzeć poza ustalone przez Maelen granice.
Podczas zjazdu do osnutej mgłą Doliny wóz trzymał się dokładnie środka drogi. Odczytałem w myślach Maelen, że środki ostrożności, o których mówiła, mogły równie dobrze obrócić się przeciwko nam, mimo iż przybywaliśmy w pokojowych zamiarach.
Niepokoiło mnie jeszcze coś. Chociaż mój umysł był przytomny, ciało było słabe i nie słuchało moich rozkazów. Gdyby nas zaatakowano, nie mógłbym uczynić nic nawet we własnej obronie. Mogłem podnosić głowę, prostować nogi i kłaść się na materacu. Gdy jednak oddychałem, czułem ból w piersiach. Równocześnie przypływały i odpływały fale znużenia. Wiedziałem, że Maelen posiada uzdrawiającą moc, ale czy potrafi uleczyć ranę w mojej piersi? Miałem podstawy sądzić, że ostrze Osokuna wdarło się zbyt głęboko i w tym ciele przeżycie nie oznacza powrotu do zdrowia.
Pogoń za Osokunem i jego ludźmi była właściwie poszukiwaniem śmierci. W stan chwilowego zamroczenia wprawiły mnie wiadomości przywiezione przez Maelen z Yrjaru. Jednak w mojej duszy zaświtał promyk nadziei. Propozycja Maelen brzmiała realnie. W ciele Thassa faktycznie mógłbym wrócić do Yrjaru. Kupcy posiadali przedstawiciela konsularnego na tej planecie. Poznałem go, gdy ..Lydis” wylądowała. Mógłbym udać się do owego Prydo Alceya. przedstawić swoją sprawę, przesłać wiadomość do kapitana Fossa. Przekazałbym informację, która mogłaby pochodzić tylko od Kripa Vorlunda. Potem, gdyby przywieźli moje ciało, nastąpiłaby kolejna zamiana, i byłbym naprawdę sobą.
Oczywiście, w danej chwili od tego celu dzieliło mnie wiele przeszkód. Kilka z nich mogło leżeć bezpośrednio przed nami. Spróbowałem się poruszyć, podnieść ciężką głowę i omdlałe ciało. Leżałem jednak bez sił.
Nagle dotarło do mnie, że Maelen zajęta jest czymś więcej niż tylko powożeniem kasów. Otaczało ją psychopole, które wskazywało na przesyłanie energii. Widziałem jej profil. Włosy Maelen zwisały luźno wokół głowy. Na czole nie miała arabeski z rubinów i srebra, którą pamiętałem. Jej oczy były półprzymknięte, powieki tak opuszczone, jakby spoglądała w głąb siebie lub na obrazy nie z tego świata.
Na jej twarzy zauważyłem jasność, co mnie trochę oszołomiło. Czy był to blask księżyca na jej jasnej skórze, czy też część tej jasności pochodziła gdzieś z wnętrza, była odbiciem zgromadzonej energii? Zawsze dotąd widziałem w Thassach ludzi, ale w tym momencie Maelen wyglądała jak istota obca.
Nazywała ten stan “byciem ostrożnym”. Ja określiłbym to jako “zbrojenie się”. Opuściłem ciężką głowę. Chociaż już nie widziałem Maelen. to jej obraz był wciąż ze mną.
Nagle pojawiło się przy nas nowe uczucie — rodzaj ostrzeżenia. Jakby jakiś zwiadowca na odległym wzgórzu dawał znaki o naszym przybyciu. Gdy zignorowaliśmy to ostrzeżenie, mój niepokój wzrósł. Nie potrafiłem poznać, czy to był jeden ze środków ochrony Doliny. Wyraźnie jednak nie wpłynąłem na Maelen i nie odwiodłem jej odjazdy naprzód. Usłyszałem niespokojne ruchy dziecka pod kocem. Nie wiedziałem jednak, czy śniły mu się koszmary, czy też obudziło się i zauważyło koszmarną rzeczywistość. Drążył mnie mój własny niepokój. Znużenie ogarnęło wszystkie moje członki. Chwilami dokładnie wiedziałem, gdzie jestem i co dzieje się wokół, a znów w innych momentach odpływałem w nicość, gdzie zawroty głowy przytępiały zmysły. Nie potrafiłem więc stwierdzić, czy mgły zasnuwające mój wzrok. gdy próbowałem przyglądać się jakimś elementom wozu, były częścią realnego świata, czy też skutkiem pogłębiającej się słabości.
Podróż ciągnęła się w nieskończoność. Czas przestał istnieć. Leżałem na wozie i słyszałem płacz dziecka… byłem gdzieś daleko, jakbym odpoczywał na wahadłowcu kursującym gdzieś w kosmosie.
Powietrze wokół pulsowało i wirowało… w rytm kołysania wahadłowca. Nie. to pulsowanie zakłóciło rytm, przybiło mnie do wozu. Wtedy usłyszałem dźwięk będący częścią tego rytmu i pomyślałem, że to śpiew. Nie pochodził od Maelen, lecz z Doliny, i z każdym krokiem kasów przybierał na sile.
Co dziwne, rytm śpiewu dodał mi sił. jakby napełnił moje bezwładne ciało energia, która wciąż ze mnie odpływała, odkąd dosięgną! mnie cios Osokuna. Nie byłem już tylko istotą kurczowo trzymającą się resztek życia, byłem znowu zdolny do myślenia o czymś więcej niż własne ciało i niepokoje.
Jeszcze raz przemogłem się i spojrzałem na Maelen. Jej głowa była odrzucona do tyłu, ręce wyciągnięte przed siebie.
Między jej złączonymi dłońmi tkwiła różdżka, wirowała rozsiewając srebrne błyski, które uderzały o głowę i piersi dziewczyny, po czym znikały. Maelen śpiewała — nie w rytm, który wciąż drżał w powietrzu, lecz bardzo wysoko i łagodnie, a dźwięki skierowane były do mnie.
Jakimś sposobem udało mi się mocno oprzeć łapami o dno wozu i wstać. Mój wzrok był na wysokości siedzenia woźnicy. Była noc lub bardzo wczesny ranek. Księżyc świecił mocno, lecz przed nami w dole widać było inne światła.
Nie były to żółto–czerwone płomienie ognia ani błękitny odcień lamp, jakie widziałem w Yrjarze. Były to raczej księżycowe lampy, jakich używała Maelen, z tym że nie były przymocowane, lecz wykorzystywane w charakterze latarek.
Światło dobiegało z miejsca, z którego dochodził śpiew, coraz silniejszy i głębszy. Podciągnąłem się wyżej i pomimo bólu położyłem jedną łapę na siedzeniu, a na niej ułożyłem głowę. Maelen nie zauważyła mnie. wciąż pochłonięta śpiewem.
Podeszli do nas trzej mężczyźni z księżycowymi latarniami. Zauważyłem czarne sutanny z biało–żółtym wzorem. Nie pozdrowili Maelen, nie próbowali też nas zatrzymać. Gdyśmy ich mijali, stali w milczeniu, jeden po prawej, drugi po lewej. Ich oblicza pozostały beznamiętne. Wznowili pieśń, której słów nie rozumiałem.
Po drodze minęliśmy innych kapłanów Umphry. Czułem swąd spalenizny, pod którym nozdrza barska wyłowiły też woń krwi. Czyli Dolina nie uniknęła losu, jaki spotkał Yim–Sin.
Kasy skręciły bez żadnego widocznego sygnału ze strony Maelen i przejechaliśmy przez bramę. Portal, który tam wcześniej widziałem, był oberwany i zniszczony. Wokół snuły się dymy zniszczenia. Wjechaliśmy na dziedziniec świątyni. Po raz pierwszy Maelen poruszyła się, uniosła różdżkę, dotykając błyszczącą końcówka czoła. Nie emanowało już z niej światło, i gdy po chwili dziewczyna opuściła ręce, różdżka była już zwykłym kijkiem. Maelen otworzyła oczy. Podszedł do nas kapłan. Głowę miał owiniętą bandażem, prawe ramię na temblaku.
— Orkamor? — spytała Maelen.
— Dogląda swego ludu, Freesha. Ponuro pokiwała głową.
— Wyrządzono wam krzywdę, bracie?
— Wiele zniszczono. — Jego głos był zgaszony, a twarz zmęczona z zapadniętymi oczami. — Nie zniszczono jednak tego. co najważniejsze.
— Kto to zrobił? Ale jeszcze gorzej jest w Yim–Sin.
— Tak nam powiedziano. Napadli na nas ludzie, którymi władała ciemność.
— Czy zostali zniszczeni?
— Sami siebie zniszczyli. Nie zważali bowiem na strażników. Niestety, pozostawili po sobie ruiny.
— Ci… ci, którzy zostali powierzeni Umphrze… — zaczęła nieśmiało — co z nimi. Starszy Bracie?
— Ten, o którego się troszczysz, Freesha. żyje. Inni… niektórych Umphra wypuścił wreszcie na Białą Drogę.
Odetchnęła. Dłońmi potarła czoło. Różdżka spoczywała na jej kolanach.
Więc Maquad jeszcze żyje. Uczepiłem się tej myśli. Poczułem, jak znów ogarnia mnie znużenie. Czułem się, jakby opuściła mnie resztka energii.
Światło przedostawało się przez małe szczeliny między przymkniętymi powiekami. Próbowałem odwrócić głowę, lecz ktoś ją pochwycił i zmusił mnie do wdychania ostrej woni rozjaśniającej umysł. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że leżę w jakimś pokoju, nade mną pochyla się Maelen z miską wypełnioną złotawym płynem. Z miski podnosiły się opary. które przywróciły mi przytomność.
Obok Maelen był też ktoś. kogo znałem. Kiedyś, bardzo dawno, siedzieliśmy w spokojnym ogrodzie i rozmawialiśmy o życiu poza Yiktor oraz o tym, jak ludzie realizują swoje przeznaczenie w wielu dziwnych miejscach. To był Orkamor, sługa Umphry. Próbowałem wymówić jego imię.
— Młodszy bracie — jego słowa słyszałem w mózgu — czy naprawdę chcesz zamienić swe obecne ciało na inne?
Słowa… słowa… ależ tak, chciałem, oczywiście, że tego chciałem. To był człowiek… człowiek! Pragnąłem ludzkiego ciała. Odezwało się we mnie nie zwykłe pragnienie, lecz żądza, której nadałem taką moc, jaką tylko mogłem zebrać.
— Niechaj więc będzie, jak sobie życzysz, siostro, bracie…
Orkamor zniknął z zasięgu mego wzroku, jakby odpłynął gdzieś w dal. Maelen pochyliła się nade mną ponownie z miską wydzielającą rozjaśniające umysł opary.
— Powtórz, Kripie Vorlundzie, słowo po słowie: Pragnę całą mocą odrzucić futro i kły, móc chodzić znów w ciele człowieka.
— Pragnę… całą… mocą… odrzucić futro… i kły… móc chodzić… chodzić znów w ciele… człowieka! — Z triumfem zakończyłem przysięgę, żałując, że nie mogę jej wykrzyczeć z górskiego szczytu, tak by słyszał ją cały świat.
— Wypij!
Przybliżyła miskę z aromatycznym płynem. Przypiąłem się do niej z zapałem. Smakowało jak chłodna woda z górskiego strumienia. Póki nie zacząłem pić, nie zdawałem sobie sprawy z własnego pragnienia. To było dobre… dobre… piłem, aż miska była pusta, aż poczułem językiem dno.
— Teraz… — odłożyła miskę, by przysunąć jedną z księżycowych lamp — spójrz w to — rozkazała — uwolnij, spójrz, uwolnij…
Uwolnić? Uwolnić co? Wbiłem wzrok w lampę. To był świat ze srebra, jaki można ujrzeć na ekranie “Lydis” podczas wkraczania w nowy system — srebrny świat daleko… bliżej…
Kto przemierza srebrne światy i co tam można zobaczyć?
Gdzieś z głębi wyłoniła się ta myśl. Ale to była jawa, nie sen. Wciąż jednak nie otwierałem oczu, bo coś się zmieniło i jakaś ostrożna cząstka mnie pragnęła powoli wybadać tę zmianę.
Wziąłem głęboki oddech i czekałem, by nos i zmysły barska powiedziały mi wszystko, co potrafią. Lecz te zmysły były jakieś otępiałe, stłumione. Owszem, czułem zapachy, woń jakiejś rośliny i jeszcze inne, ale wszystko bardzo niewyraźne w porównaniu z tym, co znałem.
Jeszcze nie próbowałem się poruszać. Gdy jednak głęboko westchnąłem, ból, który ciągle mi towarzyszył, zniknął! Otworzyłem oczy. Wszystko było zniekształcone! Kolory jakoś mniej ostre… Zamrugałem. Nic się jednak nie zmieniało. Skoncentrowanie wzroku na jednej rzeczy wymagało nie lada wysiłku. Już… już kiedyś tak było… Odezwały się we mnie wspomnienia.
Wpatrywałem się przed siebie. Widziałem szeroką powierzchnię, czyli ścianę, a w niej okno. Dalej dostrzegłem kołyszące się na wietrze gałęzie. Mój umysł szybko nadał rzeczom nazwy, mimo że wszystko widziałem inaczej. Otworzyłem usta, próbowałem polizać językiem ostre kły. Jednak język nie był długi, przesunął się po zębach… zębach, które nie były groźnymi kłami barska.
Moje… moje łapy. Podniosłem przednią kończynę w pole mojego widzenia, wciąż nie mając odwagi unieść głowy. Nade mną powoli podnosiło się ramię… dłoń… palce, które zginały się na mój rozkaz…
Ramię… dłoń? Nie byłem barskiem… byłem… człowiekiem! Gwałtownie podniosłem się do pozycji siedzącej. Pokój, wciąż w jakiś sposób zniekształcony, zakołysał się. Byłem sam. Unosiłem ludzkie dłonie, obie, by dobrze się im przyjrzeć i spoglądałem na ludzkie ciało! Skóra była jasna, tak jasna, że aż poczułem się nieswojo. To nie w porządku — powinienem być smagły, bardzo ciemny. Siedziałem na krawędzi łóżka, na którym wcześniej leżałem. Przyjrzałem się badawczo długości mojego nowego ciała, jego sylwetce, smukłości bliskiej wychudzenia.
Potem ośmieliłem się podnieść ręce i dotykiem zbadać twarz. Była dostatecznie ludzka, ale samym dotykiem nie potrafiłem stwierdzić różnicy między tym obliczem a należącym do Kripa Vorlunda porwanego z jarmarku w Yrjarze. Potrzebowałem lustra. Musiałem się zobaczyć!
Trochę się słaniając, bo po tak długim czasie poruszania się na czterech łapach nie było łatwo przyzwyczaić się ponownie do pionowej pozycji, wstałem. Wysunąłem jedną bosą stopę przed siebie, ręce rozpostarłem na boki, by utrzymać równowagę przy przestępowaniu z nogi na nogę. Tak dotarłem do okna i odwróciłem się. Czułem się, jakbym odnowił starą umiejętność zapomnianą na jakiś czas. Rozejrzałem się, szukając ciała Jortha, ale go nie było — nie zobaczyłem go już nigdy więcej.
Pokój był bardzo mały, większość jego powierzchni zajmowało łóżko. Przeciwległą ścianę urozmaicały drzwi i kufer, który pełnił też funkcję stołu, sądząc z obecności na jego wieku filiżanki i dzbanka. Z okna dobiegał chłodny powiew, który przyprawił mnie o dreszcze. Wróciłem do łóżka i owinąłem się narzutą. Tak bardzo pragnąłem ujrzeć swoją twarz. To, co widziałem, wskazywało, że byłem Thassem… Maquadem…
Ku swemu zdumieniu odkryłem w sobie kilka powodów do tęsknoty za zmysłami, które tak dobrze służyły Jorthowi. Wyglądało na to, że Thassowie posiadają takie same ograniczenia jak moja rasa.
Owinięty w kapę z łóżka podszedłem do kufra. Pragnienie kazało mi zajrzeć do filiżanki. Była pusta, lecz dzbanek na tej samej tacy zawierał złotawy płyn.
Napój był chłodny, smaczny, wywołał uczucie zadowolenia. Usłyszałem chrząknięcie i podniosłem wzrok. Ujrzałem kapłana z obandażowaną głową, który ostatnio witał Maelen. Skłonił głowę i podszedł do łóżka, by położyć to, co przyniósł — szare ubranie z czerwonymi wzorami w stylu Thassów.
— Najstarszy Brat porozmawia z tobą, bracie, gdy będziesz gotów.
Podziękowałem mu i zacząłem się ubierać. Moje ruchy były coraz pewniejsze. Gdy skończyłem, pomyślałem, że muszę wyglądać jak Malez.
Malez! Kolejne wspomnienie i wraz z nim gniew. Malez wydobył mnie z piekła w Yrjarze… i jak się to skończyło? Wiedziałem o nim tak mało, a zawdzięczałem mu tak wiele.
Chociaż w nowym pasie posiadałem sztylet z długim ostrzem, nie było miecza ani oczywiście takiej różdżki, jaką dysponowała Maelen. We mnie natomiast, gdy pomyślałem o śmierci Maleza, odezwało się pragnienie posiadania oręża pasującego do dłoni.
W pokoju nie było lustra, nie mogłem więc zobaczyć przebrania, jakie teraz nosiłem. Kiedy wyszedłem na korytarz, spotkałem jednego z kapłanów. Czekał na mnie. Kulał, prowadząc mnie, a na jego twarzy malowała się pustka spowodowana szokiem i zmęczeniem, jaką widać było u jego przełożonych. Miejsce cały czas pachniało gniewem, lecz nie czułem już tej woni tak wyraźnie, jak nozdrzami barska.
Weszliśmy do małego ogrodu, w którym ostatnio przyjął mnie Orkamor. Jak i wówczas Orkamor siedział na wysokim krześle z drewna z gałązkami, lecz teraz liście były przywiędłe. Obok znajdował się stołek, a na nim siedziała Maelen. Jej ramiona były opuszczone, oczy zapadnięte, zmęczone, wyglądała jak ktoś, kto dokonał wielkiego wysiłku na własną niekorzyść. Odezwała się we mnie chęć podejścia do niej, ujęcia tych nieruchomych, bezwładnie leżących dłoni i podniesienia ich. Tak obca wydawała mi się w Yrjarze, gdy widziałem ją pewną siebie, obca pozostawała przez całą naszą podróż, lecz w tym momencie już nie. Widziałem w niej tylko kogoś, komu coś zawdzięczam, a kto jest utrudzony i wyczerpany. Nie podniosła jednak wzroku i nie zaprosiła mnie.
Wzrok Orkarnora napotkał mój i przeszył mnie tak głęboko, jakby chciał dotrzeć do każdej myśli, nawet najgłębiej skrytej w mym umyśle. Penetracja myśli była zdecydowana, a kapłan poszukiwał skazy, o której istnieniu dobrze wiedział. Po chwili uśmiechnął się i podniósł rękę. Zauważyłem dużą, groźnie wyglądającą ranę na zewnętrznej powierzchni dłoni, jeden z palców był obandażowany i usztywniony. Wykonany przezeń gest oznaczał powitanie.
To już zostało dokonane i to dobrze — przekazał nam swą myśl telepatycznie.
Maelen poruszyła się, lekko uniosła głowę i wreszcie spojrzała na mnie. Ujrzałem w jej oczach zdziwienie i rodzaj zadumy, co z kolei mnie zastanowiło. Bo skoro dokonała dla mnie tej zamiany, czemu rezultaty miałyby ją dziwić?
— Czy to dobrze. Najstarszy Bracie? — zapytała Orkamora.
— Jeśli masz na myśli, czy wykonałaś to tak, jak chciałaś, to tak, zrobione jest dobrze. A jeśli chodzi ci o to, czy to doprowadzi do większych kłopotów, to nie potrafię dać jasnej odpowiedzi.
— Odpowiedź należy teraz do mnie. Cóż, co się już stało, to się stało, a co musi być zrobione… Za twoim pozwoleniem, Najstarszy Bracie, pojedziemy dalej, by przekonać się, jaki będzie koniec tej historii.
Wciąż nie odzywała się do mnie. w dodatku wyglądało na to, że nie chciała na mnie ponownie spojrzeć, bo po tym pierwszym oceniającym spojrzeniu odwróciła głowę. Poczułem się dziwnie odtrącony, jakbym wyciągnął dłoń na powitanie, by spotkać się z całkowitym brakiem zainteresowania moją osobą. Równocześnie nie mogłem nic uczynić, by przyciągnąć jej uwagę.
Weszliśmy na posiłek. Maelen jadła jak ktoś, kto był bardzo głodny. Ja robiłem to samo i odkryłem, że moje ciało chętnie przyjmuje pożywienie. Maelen nadal pozostawała za murem obojętności, którego nie potrafiłem zwalić ani obejść.
Gdy wyszliśmy na dziedziniec świątyni, oceniłem, że jest około południa. Po wozie nie było śladu, lecz czekały na nas dwa kasy do jazdy wierzchem, na nich peleryny podróżne i zapasy żywności. Chciałem pomóc Maelen wsiąść, lecz była szybsza. Podszedłem więc do drugiego kasa. Czy to możliwe, by czuła awersję do wszelkich kontaktów ze mną?
Jechaliśmy przez zdewastowaną Dolinę. Mijaliśmy zwęglone ruiny i inne ślady walki. Maelen prowadziła drogą do Yim–Sin. Widać było, że bardzo się śpieszy, by wykonać resztę swego planu, doprowadzić nas oboje do Yrjaru i rozwiązać, o ile to w jej mocy, ten węzeł, którym związał nas los.
Nie spoglądała na mnie podczas drogi pod górę, nie kontaktowała się w żaden sposób. Czy było dla niej przykre, że nosiłem ciało kogoś bliskiego, kogo można było uważać za podwójnie martwego? Oburzyłem się na tę myśl.
Dwukrotnie uratowano mnie od śmierci. Po raz pierwszy zastanowiłem się nad tym, kto zamieszka w tym ciele, które mam na sobie, gdy w końcu zdobędę moje własne. Czy wówczas Maquad naprawdę ostatecznie umrze?
Ponieważ w narzuconym przez Maelen tempie poruszaliśmy się dużo szybciej niż wozem, przed wieczorem byliśmy już daleko za Doliną. Zanosiło się na to, że przed wschodem znowu ujrzymy Yim–Sin. Ponieważ musiałem poznać choć rąbek przyszłości, zwróciłem się do swej towarzyszki:
— Co sługa Umphry powiedział ci o wydarzeniach w dolinach?
— Ci. którzy przyszli z zachodu — odpowiedziała — byli obcy. Wygląda na to, że na Yiktor pojawił się nowy wróg, bardziej bezwzględny niż jakikolwiek tutejszy lord. A jego siła pochodzi spoza tego świata.
— Ale Kupcy… — Byłem zbyt zaskoczony, by to zrozumieć.
— To nie są tacy Kupcy, jak ludzie z “Lydis”. Ci przybysze walczą o zakorzenienie się na naszej ziemi, o zyskanie władzy, zbudowanie królestwa. Niektórych lordów już pokonali… potajemnie od jakiegoś czasu pracowali nad tym, by zasiać niezadowolenie wśród ich poddanych. Innych przyciągnęli obietnicami wielkich bogactw. Skłócili lordów ze sobą, mieszając w tym kotle wojny tak, że doprowadzili do najwyższego stadium wrzenia. Nie wiem, co zastaniemy w Yrjarze. Nie wiem nawet, czy uda nam się dotrzeć do miasta. Możemy tylko próbować.
To, co powiedziała, nie brzmiało pokrzepiająco. Cała sprawa wyglądała na poważniejszą niż przypuszczaliśmy. Zapuszczać się na tereny, gdzie każdy zwracał się przeciwko każdemu, było bardzo ryzykowne. Jednak port leżał na obrzeżach Yrjaru, i była to jedyna moja szansa dotarcia do “Lydis”.
Do Yrjaru było daleko, a podróż z ponurymi myślami bardzo się dłużyła. Czy to w ogóle rozsądne wybierać się w drogę w takiej sytuacji?
Ta myśl nie dawała mi spokoju, gdy nagle poczułem wezwanie. Było ono ostre i silne, brzmiące niczym dźwięk rogu. Nie odbierałem go jednak słuchem.
Potem nastąpiła chwila ciszy i znowu ten wyraźny, natarczywy rozkaz, który nie sposób było zignorować. Usłyszałem krótki krzyk Maelen, krzyk protestu…
Nim zdążyliśmy coś postanowić, zwróciliśmy wierzchowce w prawo i zjechaliśmy z drogi w dzikie ostępy północnych rejonów. Była to odpowiedź na zew, któremu musi się podporządkować i ciało, i umysł — wezwanie Thassów rozlegające się tylko w chwilach wielkiej wagi.
To, co widziałem na Yiktor, w dużej mierze przypominało inne światy — równiny otoczone wzgórzami, różnorodna roślinność. Nawet Yrjar, fort Osokuna, Yim–Sin i świątynia Umphry miały swe odpowiedniki na wielu planetach, więc nie były dla mnie niczym niezwykłym.
Jazda drogą, w którą skręciliśmy, była bardzo trudna. Sygnał, który odebraliśmy zniewolił nas i nie mogliśmy mu nie ulec. Jechaliśmy przed siebie, wciąż na północ, w góry. Góry nie były porośnięte drzewami ani nawet drobnymi zaroślami. Tylko niewielkie obszary trawy, o tej porze zmrożonej pierwszymi podmuchami zimy. wnosiły nieco życia w tę kamienną pustynię.
Był to naprawdę bezludny ląd. Widywałem już planety spalone w wojnach nuklearnych, jednak widok przed moimi oczami był jeszcze bardziej ponury. To była samotność, która odrzuca życie, jakie znamy. Były to nagie kości prawdziwego Yiktor.
Niemniej jednak istniało tu życie. Gdy zagłębiliśmy się dalej w dzikość nagich skał i piachu, ujrzeliśmy ślady wozów i kopyt kasów.
Byliśmy jak zaczarowani, nie odzywaliśmy się do siebie, a ja nawet nie czułem chęci powrotu na równiny, do tego, co jeszcze niedawno wydawało się najważniejsze. Nadeszła noc. Od czasu do czasu schodziliśmy z kasów, by dać im odpocząć, jedliśmy coś z naszych zapasów, po czym znowu ruszaliśmy w drogę.
O świcie dotarliśmy między dwie wysokie skały. Pomyślałem, że w którymś momencie dawnej historii Yiktor musiało tu być koryto rzeki. Był tam piasek, żwir, kamienie wyglądające na wypłukane wodą, ale żadnych oznak życia, nawet jednej kępki zwiędłej trawy. Koryto rzeki doprowadziło nas do olbrzymiej kotliny. Jeżeli szliśmy tu wzdłuż rzeki, to doszliśmy teraz do dna wyschniętego jeziora.
Tutaj po raz pierwszy widać było, że człowiek przełamał dzikość przyrody. W skałach wokół jeziora wykuto wiele szerokich otworów. Każdy z nich otaczały skalne ryty, które choć niegdyś żłobione głęboko, były już spłowiałymi, nieczytelnymi wzorami.
Skalne siedziby najwidoczniej miały swych mieszkańców, bo przed nimi stały wozy, w powietrze wzbijał się dym ognisk. Dokoła wałęsały się zwierzęta, lecz ludzi nie było widać. Maelen przejęła prowadzenie, bo od wejścia w kotlinę opuściło mnie poczucie przymusu, które kazało mi trzymać się jej boku. Uwiązała swojego kasa obok innych, zeszła z jego grzbietu i zdjęła juki. Kas potrząsnął łbem, położył się i zaczął tarzać w piachu, chrząkając głośno. Mój wierzchowiec, gdy go rozkulbaczyłem, zrobił to samo.
— Chodź — odezwała się do mnie po raz pierwszy od wielu godzin. Położyłem moje juki obok jej i ruszyliśmy przez dolinę w stronę centralnego punktu naprzeciwległej ściany. Znajdowało się tam wejście co najmniej dwa razy większe od wszystkich innych. Zachwyciły mnie cudowne rzeźbienia i ogrom włożonej w nie pracy, lecz nie potrafiłem doszukać się w tych wzorach żadnych znaczeń, gdyż były poważnie zniszczone.
Zastanawiałem się, gdzie są Thassowie. Widziałem tylko wozy i zwierzęta. Gdy jednak zbliżyliśmy się do skalnego wejścia, otrzymałem odpowiedź. Dobiegał stamtąd dźwięk, który był czymś więcej niż zwykłym śpiewem. Stanowił on jakby część drgań powietrza w sposób, na którego określenie nie ma słów w naszym języku. Nieświadomie uległem rytmowi i dopiero wtedy zauważyłem, że był to głos Maelen.
Przeszliśmy ze światła doliny przez masywny portal do korytarza, gdzie lampy nad głowami oświetlały nam drogę niczym światło księżyca.
Doszliśmy do miejsca, gdzie rozpościerała się owalna scena. Stała tam czwórka Thassów: dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Choć ich ciała były silne i oczy bystre, to otaczała ich aura starości, władzy i mądrości, które tworzyły dystans. Każdy z nich trzymał różdżkę. Nie były to krótkie różdżki, lecz sięgające głów właścicieli, gdy opierali je na podłodze.
Maelen stanęła przed podwyższeniem. Gdy niepewnie podszedłem do niej, zauważyłem, że jej twarz jest blada i nieobecna. Nie przestawała śpiewać.
Wszyscy śpiewali, aż zaczęło mi się wydawać, że nie stoimy na twardej skale, lecz chwiejemy się w oceanie dźwięków. Czułem, że nie patrzę na Thassów, tylko na innych ludzi.
Jak długo tak staliśmy? Do dziś nie rozumiem znaczenia wszystkiego, co się tam działo. Sądzę, że zjednoczoną wolą budzili określone moce potrzebne im do jakiś celów.
Pieśń zaczęła zamierać, odpływała serią wolnych, rytmicznych tonów. Niosła z sobą brzemię rozpaczy, jakby wszystkie prywatne smutki dawnego, bardzo dawnego ludu przez wieki były destylowane, a każda maleńka kropelka rozpaczy została zachowana na przyszłość.
Pieśń Thassów nie była przeznaczona dla obcych uszu. Mogłem nosić ciało Maquada, w jakiejś drobnej cząstce być do nich podobny, ale nie byłem Maquadem i zatkałem uszy rękoma, by stłumić tę pieśń, której nie mogłem dłużej znieść. Czułem łzy na policzkach, moją piersią wstrząsały spazmy płaczu, chociaż otaczające mnie osoby w żaden sposób nie okazywały smutku.
Jeden z czwórki przywódców poruszył się. Różdżka rozkołysała się i wskazała na mnie. Wtedy już niczego nie słyszałem! Było tak dopóki pieśń się nie skończyła.
Wtedy poruszyła się jedna z kobiet na platformie. Jej różdżka wskazała Maelen. Z dłoni Maelen wypadł jej własny symbol władzy i pomknął w stronę dużej różdżki niczym metal przyciągany przez magnes. Maelen westchnęła i wyciągnęła dłoń, jakby chciała pochwycić swoją różdżkę. Potem rozłożyła obie ręce na boki i stała bez ruchu.
Jaka jest twoja opowieść w tym miejscu i czasie. Śpiewaczko?
Pytanie, które zabrzmiało również w moim umyśle, nie zostało wypowiedziane na głos, lecz mimo to było bardzo wyraźne.
— Zatem to tak… — zaczęła naszą historię i wyłożyła ją prosto i zwięźle. Nikt jej nie przerywał ani nie komentował żadnego fragmentu naszych niewiarygodnych przygód. Gdy Maelen skończyła, osoba na platformie, która zadała pytanie, przemówiła:
— Tkwiło również w twoich myślach, Śpiewaczko, że jest bliska ci osoba, która zaznała głodu serca i że gdyby przywrócono jej tego, do którego tęskni, może dokonałoby się dobro.
— Czy tak? — spytał mężczyzna po prawej stronie mówczyni.
— Na początku chyba nie. Później… — Ręka Maelen uniosła się i opadła w geście, który uznałem za rezygnację.
— Niech wystąpi ta, której to dotyczy — wezwała kobieta.
Nastąpiło poruszenie i z prawej strony wyszła kobieta Thassa. Chociaż nie potrafię rozróżniać ich wieku, wydała mi się młodsza od Maelen. Wyciągnęła rękę do Maelen i ich palce zacisnęły się w powitaniu świadczącym o głębokim uczuciu.
— Merlay, spójrz na tego człowieka. Czy to ten, którego opłakujesz?
Obróciła się, by spojrzeć na mnie. Przez moment na jej twarzy obecne było zdziwienie, w oczach pojawił się błysk, jaki mógłby towarzyszyć spojrzeniu w lustro. Po chwili ten błysk zniknął, twarz była nieprzenikniona, spokojna.
— To nie on — wymamrotała.
— I nie mógłby być! — odezwała się ostro kobieta na platformie — o czym dobrze wiesz, Śpiewaczko! — Jej ton był jeszcze bardziej ostry, gdy ponownie zwróciła się do Maelen — Niezmiennych Słów nie wolno łamać, Śpiewaczko, dla żadnych osobistych celów. Składałaś przysięgi, uważasz się za zaprzysiężoną.
Drugi z mężczyzn na podwyższeniu podniósł teraz różdżkę i lekko rozhuśtał jej koniec między Maelen a trójką pozostałych.
— Niezmienne Słowa — powtórzył. — Tak, Niezmienne Słowa są naszym oparciem, ostoją. Jednak wydaje mi się, że cała ta przykra sprawa zaczęła się przez Niezmienne Słowa. Maelen — on pierwszy wymówił jej imię i chyba usłyszałem w jego głosie współczucie — najpierw uratowała tego człowieka z powodu długu. Nie można jej też winić za większość tego, co wydarzyło się później. Przeto zobowiązujemy ją, by wykonała to, co zamyśliła, niech wraca z nim do Yrjaru i tam odczyni to, co sprawiła swoją mocą.
— Co jest niemożliwe — odparła kobieta o ostrym głosie, a w jej wypowiedzi odczytałem zadowolenie. — Bo czyż nie doszły nas słuchy o tym, co stanie się ze Śpiewaczką Maelen, gdy zostanie tam zauważona?
Maelen podniosła głowę i spojrzała na kobietę zaskoczona.
— Co masz na myśli, Dawna? Co grozi mi w Yrjarze?
— Obcy, którzy wzniecają ogień, rozlewają krew i wypuszczają barski wojny, twierdzą, że to Maelen otumaniła Osokuna, pomieszała mu zmysły i że za to ją zabiją… wielu im wierzy.
— Obcy? Jacy obcy? I dlaczego? — Po raz pierwszy wtrąciłem się do tego, co zdawało się nie moją sprawą, tylko sprawą między Maelen a przywódcami jej ludu. Jednak obcy… co się za tym kryło?
— Nie twojej rasy, synu — odparł mężczyzna, który ujął się za Maelen. — To ten, który odszukał Maelen, nim to wszystko się zaczęło, i chciał uczynić z niej swoje narzędzie, oraz ci, którym on służy. Wygląda na to, że ty i twoi przyjaciele macie potężnego wroga w przestrzeni, który obecnie przeniósł ten zatarg na Yiktor.
— Ale… jeśli chodzi o Korporantów… — byłem zaskoczony — nie mam wśród nich osobistego wroga. Dawno temu ich rasa i moja zwalczały się, to prawda. Lecz w ostatnich latach spory załagodzono. To jakieś szaleństwo.
Jedna z kobiet na platformie uśmiechnęła się smutno.
— Wszystkie wojny i pogromy to szaleństwo, czy to między ludźmi, czy między ludźmi a zwierzętami. Jednak z jakiejkolwiek przyczyny sprowadzili oni wojnę na niziny, faktem jest, że pragną schwytać Maelen. Może boją się, że wie o nich za dużo. Wyruszać teraz do Yrjaru…
— Jako Maelen — odezwała się dziewczyna stojąca obok mojej towarzyszki — może tak. A jako Merlay?
Najstarszy mężczyzna zastanowił się. Potem potrząsnął głową jakby z żalem.
— Istnieje problem czasu. Trzy Pierścienie są już nocą coraz słabsze. A tylko pod nimi można dokonać zamiany między Thassami. Nie przeżyłabyś więcej niż cztery dni.
— Nie musi tak być — ciągnęła Merlay — jeśli zamiany dokonamy nie tutaj, ale na wzgórzach stanowiących granicę z nizinami. Stamtąd do Yrjaru… cztery dni wystarczą.
Maelen potrząsnęła głową.
— Lepiej pojadę we własnym ciele niż miałabym narażać twoje, siostro. Spłacam własne długi.
— Czy powiedziałam, że nie? — odparła Merlay. — Ja tylko cię proszę, byś kierowała się rozsądkiem. Powiedziałeś, Mylrinie — zwróciła się do przywódcy — że Maelen ma prawo doprowadzić tę sprawę do należytego zakończenia. Są w Yrjarze osoby, które wiedziały o moim związku z Maquadem. Jeśli będziemy podróżować razem, czy będzie to podejrzane? To najlepszy sposób.
W końcu postanowiono, że to istotnie najlepszy plan. Mnie nie pytano o zdanie. W zasadzie wówczas myślałem głównie o obcych. Według Maelen, Slafid od początku był wplątany w intrygi Osokuna. Chcąc nakłonić Maelen i Maleza do współpracy, groził rozpowiedzeniem o zamienianiu ciał przez Thassów. Jednak, o ile mi było wiadomo, był on tylko młodszym oficerem na statku Korporacji. Czemu jakikolwiek Korporant chciałby wojny tutaj, na Yiktor? W przeszłości działali podobnie na innych prymitywnych planetach, choćby po to, by móc łowić ryby w spornych wodach, gdy obie strony były już wyczerpane walką. Ale na Yiktor, według mojej wiedzy, nie ma takich bogatych zasobów, dla których warto byłoby narażać się Patrolowi.
Zastanawiałem się nad tym, gdy wróciliśmy na szlak. Maelen i ja, Merlay i jeszcze dwaj Thassowie wsiedliśmy na kasy. Jechaliśmy z szybkością, na jaką tylko było stać nasze wierzchowce. Po czterech dniach dotarliśmy do dolinki, w której rozbiliśmy obóz.
Tej nocy spaliśmy, cały następny dzień też spędziliśmy na odpoczynku, bo to, co miało się dokonać między Merlay a Maelen, wymagało ciał nie zmęczonych trudami podróży. W tym czasie próbowałem dowiedzieć się czego tylko mogłem o obcych. Gdy Thassowie poznali przyczynę mojego zaniepokojenia, rozmawiali ze mną o tym, lecz nie potrafiliśmy zrozumieć, dlaczego właśnie Yiktor stał się miejscem takiej ingerencji.
— Bogactwo — powiedziała Maelen. — Mówiłeś o skarbach, które są liczne i bardzo różne. Powiedziałeś, że to, za co w jednym świecie warto oddać ludzkie życie lub wolność kraju, w innym może nie mieć żadnej wartości. Nie wiem, jaki skarb mógł ściągnąć na nas to nieszczęście z gwiazd.
— Ja też nie wiem — odparłem. — Twierdziłaś, że na targach nie przedstawiono niczego nowego ani zaskakującego. Wszystkie te towary były też już znane Wolnym Kupcom. Oczywiście, mogliśmy zarobić na ładunku z Yiktor… inaczej byśmy nie przybyli… ale tylko na czymś rozsądnym, nie takim, co sprowokowałoby Korporantów do wznowienia ataków.
— Mathan — jeden ze strażników zwrócił się do swego towarzysza — gdy już stąd odjedziemy, może nie powinniśmy mówić: “To nie nasz problem, niech mieszkańcy nizin robią z tym, co chcą”. Bo może się zdarzyć, że cały nasz świat zostanie w to wplątany i wtedy będzie to nasz problem.
— W Yrjarze jest konsul obcych — uchwyciłem się swojej ostatniej szansy poznania przyczyn i okoliczności wszystkiego, co wydarzyło się od wyładowania “Lydis” — on na pewno będzie coś wiedział.
Następnej nocy Thassowie dokonali swoich czarów. Tym razem nie brałem w tym udziału. Kazano mi czekać na osobę, która opuści namiot rozbity dla zamaskowania ich czynności. Gdy wyszła, w butach i pelerynie, gotowa do drogi, ruszyliśmy w stronę nizin, pozostawiwszy resztę Thassów w dolince.
Wszędzie spotykaliśmy ślady wojny, choć wybieraliśmy tak puste i rzadko uczęszczane drogi, jak to tylko było możliwe. Niepokoiło mnie, czy uda się nam przedrzeć do Yrjaru. Mogliśmy też zastać miasto w rękach wroga. Ta, która nosiła ciało Merlay, lecz była Maelen, nie podzielała mojego pesymizmu. Yrjar zawsze był swego rodzaju neutralnym miejscem spotkań, nawet poza okresami trwania jarmarku. Jeżeli powstanie rzeczywiście zostało wywołane przez obcych, to z pewnością zadbali oni o spokój w porcie. Wojny na Yiktor zawsze miały charakter najazdów, szybkich ataków, a nie długiej okupacji. Nie przynosiło to dużych korzyści, a luźno połączone jednostki szybko rozpadały się na mniejsze.
Na szczęście dotarcie do naszego celu podróży nie wymagało wejścia na otoczony murami teren miasta. Budynek konsulatu mieścił się na skraju obszaru portowego. Skręciliśmy więc na południe, by ominąć główne drogi do Yrjaru, i wkrótce znaleźliśmy się w porcie. Był tam tylko jeden pojazd kosmiczny — statek kurierski, który — jak zauważyłem — stał niezwykłe blisko budynków konsularnych. Poza tym port był pusty. Zbliżyliśmy się ostrożnie, zmęczeni dwudniową jazdą od namiotu u podnóży wzgórz. Nasze kasy były bliskie wyczerpania i gdybyśmy mieli kontynuować podróż, trzeba by było zdobyć nowe. Dotyczyło to Maelen, boja liczyłem na wydostanie się z Yrjaru na statku kosmicznym.
Bez przeszkód dotarliśmy na skraj portu. Nie podobała mi się panująca tu cisza, uczucie bycia jedynymi żywymi istotami w porzuconym świecie. Ostrożnie doszliśmy do bramy i tam zostaliśmy zatrzymani. Nie przez strażnika jednak, lecz przez wiązkę energii. Cały budynek musiał być otoczony energią!
Przycisnąłem dłonią przycisk na zewnętrznym słupie, chociaż dłoń Thassa nie miała na zamek takiego działania, jakie było przewidziane. Potem powiedziałem do mikrofonu, że mam ważną sprawę do Prydo Alceya. Nastąpiła długa, bardzo długa chwila milczenia i myślałem już, że albo mówię do pustego biura, albo jestem tak podejrzaną osobą, iż w każdej chwili mogę się spodziewać strzału z blastera. Wreszcie jednak płyta zalśniła i ujrzałem twarz konsula. Wiedziałem, że i on mnie widzi.
Zacząłem w języku Kupców, a on wpatrywał się we mnie zdumiony. Odwrócił głowę i odezwał się do kogoś za sobą, potem znów spojrzał na mnie.
— W jakiej sprawie? — mówił językiem Yrjaru. Ja jednak odpowiedziałem w języku Kupców.
— Pilnej, do ciebie. Szlachetny Homo.
Myślałem, że mnie odprawi, bo płyta pobladła, a on nie udzielił mi odpowiedzi. Jednak po kilku sekundach otworzyły się drzwi na wewnętrzny dziedziniec i ujrzałem go w towarzystwie dwóch strażników. Uzbrojeni w tarcze siłowe byli zabezpieczeni przed wszelką znaną na Yiktor bronią.
— Jesteś…
Postanowiłem mówić prawdę w nadziei, że ewidentne nieprawdopodobieństwo rozbudzi jego ciekawość na tyle, by chciał wysłuchać całej mojej opowieści.
— Krip Vorlund, pomocnik magazyniera. Wolny Kupiec z “Lydis”.
Wpatrywał się we mnie. Po chwili skinął. Jeden ze strażników dotknął ściany i blask tarczy siłowej zniknął na moment. Obaj strażnicy trzymali nas na muszce, prowadząc do wewnątrz. Wprowadziliśmy zmęczone kasy na dziedziniec i usłyszałem zgrzyt podnoszonego za nami ekranu.
— Teraz — powiedział Alcey cicho — przypuszczam. że tym razem zaczniesz od prawdy.
Wszyscy pokonujący gwiezdne szlaki muszą wykształcić w sobie zdolność akceptowania dziwacznych rzeczy wykraczających poza granice wiary. Myślę jednak, że dla konsula w Yrjarze moja historia była bardziej niewiarygodna niż cokolwiek, co słyszał wcześniej, mimo że potrafiłem podać tak wiele szczegółów, które mógł znać tylko ktoś służący na statku Kupców. Kiedy skończyłem, popatrzył na mnie, potem na Maelen i jeszcze raz na mnie.
— Widziałem Kripa Vorlunda, gdy go przyniesiono… to, co z niego zostało. Teraz przybywasz i opowiadasz mi taką historię. Czego chcesz?
— Połączyć się z “Lydis”, proszę o pozwolenie wysłania wiadomości. Mogę podać szczegóły, które potwierdzą wiarygodność moich słów.
Uśmiechnął się. Był to uśmiech, który potrafił zatrzymać każdy potok słów.
— Masz moje pozwolenie na przesyłanie w przestrzeń jakichkolwiek informacji, jeżeli tylko zdołasz.
— Jeśli zdołam?
— Nie jestem już, jak mogłeś się domyślić z powitania, wolnym przedstawicielem na Yiktor. Tam — wskazał palcem w górę — znajduje się satelita płaszczowy działający na krótkiej orbicie.
— Satelita płaszczowy! Ale…
— Tak, ale… i ale… i ale. Sto lat planetarnych temu mogłaby to być względnie normalna sytuacja. Teraz… to spada jak grom z jasnego nieba… prawda? Korporacja Korburg, a przynajmniej kilku agentów twierdzących, że ją reprezentują, wylądowała tutaj i jest przekonana, że kontroluje sytuację. Wczoraj wieczorem próbowałem odesłać ten statek kurierski i zostałem ostrzeżony, że włączony jest system powrotu. Ponieważ widziałem już inne dowody ich bezwzględności w działaniu, nie zaryzykowałem.
— Ale czego oni chcą? — spytałem. Sto lat temu takie piractwo byłoby normalne, ale teraz! Apetyty wielkich Korporacji i Spółek od dawna były temperowane przez Patrol. Takie działania były surowo karane.
— Czegoś — odpowiedział Alcey — czego nie wyjaśnili. W tej sytuacji twój problem — pokiwał głową — jest stosunkowo błahy, choć oczywiście nie dla ciebie. I jeszcze… — zawahał się — może nie powinienem ci tego mówić, ale lepiej, żebyś był przygotowany. Widziałem twoje ciało, gdy je przynieśli. Wasz medyk nie był pewien, czy wytrzymasz… “Lydis” została ostrzeżona prywatnie przez jednego z tutejszych kupców. Wasz kapitan zgodził się przewieźć wiadomość ode mnie do najbliższego posterunku Patrolu. Wtedy dobiegały nas tylko plotki, pogłoski, ale wiadomo było, że wasz statek wkrótce wystartuje. A ty… to jest twoje ciało… mogło nie przeżyć tego startu. Medyk sprzeciwiał się dla twojego dobra.
Przerzucałem wzrok z jego oczu na spoczywające przede mną na pulpicie stołu dłonie. Długie szczupłe palce, jasna skóra, dziwne dłonie… lecz wykonywały moją wolę, poruszały się zgodnie z moimi życzeniami. Co jeśli… jeśli Krip Vorlund naprawdę jest martwy, może już złożony w pojemniku trumiennym zgodnie z obyczajem mojego ludu, by spoczywać pośród gwiazd na wieki? Maelen poruszyła się obok mnie.
— Muszę już iść — powiedziała. Jej głos był słaby, bardzo cichy. Przypomniałem sobie… zamiana między nią a jej siostrą nie mogła trwać długo. Zagrożenie wzrastało z każdą chwilą.
— Ale nie wiesz, czego Korburg tu chce?
— Wiem tylko tyle: ostatnio zaszły zmiany w Radzie, zwłaszcza osób wmieszanych w rządy kilku wewnętrznych planet. Ten świat mógłby stać się schronieniem czy też bazą… chwilową oczywiście, ale może potrzebną jakiejś osobistości, gdyby nie udał się pucz na macierzystej planecie. Stąd można by wracać z wyszkoloną tu armią.
Brzmiało to nieprawdopodobnie. ale jego zdolność przewidywania niewątpliwie była większa od mojej. Było jasne, że na razie nie miałem nadziei na połączenie się z “Lydis”. Jeśli kapitanowi Fossowi udało się dotrzeć do najbliższego posterunku Patrolu… Ich wizyta na Yiktor byłaby tylko kwestią czasu. Z drugiej strony Maelen nie zostało już wiele czasu. Bezpieczniejszy wydawał się powrót do jej ludu i tam przeczekanie walk. Poprosiłem o magnetofon i w obecności ich obojga nagrałem wiadomość, która powinna udowodnić moją tożsamość wszystkim na pokładzie “Lydis”. Potem powiedziałem Alceyowi o moich planach. Poparł mnie.
Konsul zaopatrzył nas w świeże wierzchowce, lecz nie były one tak silne i wyszkolone do jazdy po górach, jak te dwa, na których przybyliśmy. Tym razem nie mieliśmy już tyle szczęścia — zostaliśmy dostrzeżeni. Ścigano nas i tylko dzięki temu, że Maelen podziałała na goniące nas wierzchowce, udało nam się uciec. Śpiew jeszcze bardziej ją osłabił, więc poganiała mnie, by nie opaść z sił przed dotarciem do obozu.
Pod koniec tej koszmarnej podróży podtrzymywałem ją przed sobą w ramionach, bo nie mogła już usiedzieć na swoim kasie. Pędem przebyliśmy ostatni odcinek do odosobnionej kotlinki między dwoma stromymi wzgórzami, gdzie pozostawiliśmy resztę naszej grupy. Był tam namiot potargany i zwalony na ziemię. Obok leżał jeden z Thassów na wpół wplątany w fałdy namiotu.
— Monstans! — Maelen wysunęła się z mojego uścisku i powlokła w jego stronę. Upadła przy nim, próbując spojrzeć w jego nieruchomą, bladą twarz. Chwyciła jego głowę w swe dłonie, schyliła się, by przyłożyć swoje usta do jego i podzielić się z nim swoim oddechem.
Zauważyłem drgnienie jego powiek. Cały przód tuniki był zalany krwią, lecz mężczyzna jakimś cudem utrzymywał się przy życiu do naszego przybycia.
Merlay… — to był szept w naszych umysłach, a nie słowa wymówione bladymi ustami — zabrali ją… myślą, że… to ty…
— Dokąd? — Nasze pytanie było jakby jednogłośne. Na wschód… — Tak wiele dla nas uczynił, ale nie mógł już więcej. Życie, którego dotąd kurczowo się trzymał, odeszło z niego wraz z jednym krótkim westchnieniem. Maelen spojrzała na mnie.
— Chcą mojej śmierci. Jeśli wierzą, że mnie mają…
— Możemy jechać za nimi — musiałem to obiecać. I wiedziałem, że niezależnie od wszystkiego dotrzymam słowa.
Zaraz potem miałem się przekonać, jak siła woli potrafi pokonać ograniczenia ciała. Ta, którą jeszcze niedawno musiałem podtrzymywać, nabrała takiej woli życia, że była w stanie o własnych siłach opuścić obóz.
— Mathan? — Rozglądałem się, chcąc znaleźć ślady innych Thassów, nim odjedziemy. Maelen siedziała w siodle, obiema dłońmi zakrywała twarz. Palce tłumiły jej głos.
— Pojechał wcześniej.
— Więzień też?
— Moja moc słabnie tak szybko. Nie wiem. — Opuściła ręce, by spojrzeć na mnie. Patrzyła tępo. Życie opuszczało ją z każdą chwilą. — Przywiąż mnie — poprosiła — nie wiem, jak długo będę mogła siedzieć.
Zrobiłem to, o co prosiła i wyjechaliśmy z doliny za napastnikami, którzy zupełnie nie starali się ukrywać. Wyraźnie widać było ślady kasów i choć nie miałem pewności, sądziłem, że jechało tędy ponad pół tuzina jeźdźców.
Nie była to ubita droga, ale najwidoczniej często jej używano. Posuwaliśmy się przez wzgórza na zachód w kierunku posiadłości Oskolda. Maelen nawet nie próbowała kierować swoim wierzchowcem, który i tak podążał za moim. Jeszcze raz zasłoniła twarz rękami i pomyślałem, że odcięła się od świata zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Noc przeszła w dzień. Dotarliśmy do opuszczonego obozu, w którym jeszcze tliło się ognisko. Głowa Maelen opadła ciężko na piersi, ręce zwisały luźno po bokach. Budziła się tylko na dźwięk moich ponagleń. Wlałem jej wody w usta. Połykała, jakby była to czynność trudna i bolesna. Wypiła tylko odrobinę.
Dziwnie było patrzeć, jak ktoś, komu przypisywałem nadludzkie moce, stał się tak słaby. Jednak zaspokoiwszy pragnienie, spojrzała na mnie przytomnie na wpół otwartymi oczami.
— Merlay jeszcze żyje… wiozą ją do jakiegoś władcy… — Jej głos brzmiał bardzo słabo.
— A Mathan? — Trzymałem się nadziei, że ten Thassa uniknął śmierci oraz ran i że w końcu się z nim połączymy, by wydobyć ciało Maelen z rąk napastników.
— On… odszedł…
— Nie żyje!
— Nie… niezupełnie. Poszedł wezwać… — Jej głowa znowu opadła w przód i wiotkie ciało zachwiało się w więzach na grzbiecie kasa. Nie mogłem jej już dobudzić. Tak więc stałem w opuszczonym obozie wroga i zastanawiałem się, co teraz robić. Maelen nie mogła podróżować, a samotna jazda dalej była czystym szaleństwem. Ale też nie mogłem zaprzestać pościgu.
— Ach… — Usłyszałem pół jęk, pół westchnienie z ust Maelen. Podbiegłem do niej. Choć dźwięk dobiegał spomiędzy jej warg, ona sama nie ocknęła się z odrętwienia.
Coś poruszyło się w krzakach. Obróciłem się. Nóż Thassów nie najlepiej pasował do mojej dłoni, gdyż była to dla mnie zupełnie nowa broń. Spomiędzy nisko opadających gałęzi wciąż porośniętych liśćmi wyszło zwierzę… zwierzę? Nie — było ich więcej, nadchodziły z różnych stron. Nie był zwierzęciem ten. który jako pierwszy wysunął pysk z zarośli, dając przykład innym. Był tam Vors i Borba, podobna do nich Tantaka, był odpowiednik… Simmli… i wiele, wiele innych!
Zwierzę, które przewodziło tej cichej, zgranej grupie, było mi nie znane. Długie i zwinne ciało, kocie ruchy, zadarte uszy i… oczy z przebłyskiem ludzkiej inteligencji!
— Co? Kto? — próbowałem zadać przywódcy pytanie. Mathan! — Dotarły do mnie myśli zwierzęcia.
Czy wszyscy pozostali to też Thassowie? Czy może to zwierzęta wypuszczone przez Maelen na wolność? Albo towarzysze jakiegoś innego tresera czy treserki?
Masz rację — odpowiedział mi telepatycznie Mathan.
Podbiegł do kasa Maelen, stanął na tylnych łapach, by się jej przyjrzeć.
— Ach… — Znów ten jęk. Nie otworzyła jednak oczu, nie spojrzała na niego i resztę towarzystwa.
Z krzaków coraz więcej zwierząt wychodziło na polanę.
— Ona nie może dalej jechać — powiedziałem Mathanowi.
Futerkowa głowa odwróciła się, okrągłe oczy spojrzały na mnie.
Musi! — Chwycił zębami jeden ze sznurów, zacisnął mocno. To będzie trzymać. Ona musi jechać! — zapiszczał gniewnie.
Jeśli wydał jakąś komendę swoim towarzyszom, ja jej nie słyszałem. Zwierzęta minęły Maelen i ruszyły na zachód. Po chwili wszystkie zniknęły w zaroślach. Nie znałem dokładnej ich liczby, ale było ich więcej niż kiedykolwiek przedtem zdarzyło mi się widzieć w jednej grupie. Mathan biegł przed nami, gdy jechaliśmy dalej. Starałem się trzymać obok Maelen. by ją podtrzymywać. Osunęła się w przód, leżała już na szyi kasa, zupełnie nieświadoma tego, gdzie jest.
Zwierzęta podbiegały i odbiegały, czasami któreś wracało do Mathana. Na pewno przekazywały sobie informacje, lecz do mnie nic nie docierało. Byliśmy już na wzgórzach. Wybraliśmy stromą trasę pod górę. Zszedłem ze swojego wierzchowca i prowadziłem kasa Maelen. Nie widać tu było żadnego szlaku i kilka razy musieliśmy powoli posuwać się wzdłuż wąskich skalnych krawędzi. W takich chwilach nie odrywałem wzroku od ziemi, by nie zakręciło mi się w głowie. Wreszcie wyszliśmy na płaską przestrzeń. Leżał tam śnieg, którego delikatne płatki rozsiewały skry i drażniły nozdrza. O ile na nizinach nie czuć jeszcze było końca jesieni, to tutaj już zaczęła się zima. Owinąłem Maelen szczelniej peleryną. Poruszyła się pod moją dłonią. Poczułem drżenie jej wątłego ciała, usłyszałem, jak chwyta powietrze i krzyczy. Wyprostowała się, jak nie czyniła tego od wielu godzin, by spojrzeć na mnie, na skały i śnieg oczami, które najpierw były dzikie i nieobecne, a potem pojawił się w nich przebłysk świadomości.
— Maelen! — Jej głos był ostry, dostatecznie dźwięczny, by wywołać echo. Zwierzę z oczami Mathana zawarczało. Za późno przycisnęła usta dłońmi, by zdusić ten krzyk.
Maelen uniosła głowę, jak gdyby wielkimi falami napływała ku niej energia. Na jej policzkach pojawił się delikatny rumieniec, bardziej intensywny niż kiedykolwiek u niej widziałem.
Maelen? Teraz stało się dla mnie jasne… to nie była Maelen. To Merlay wróciła do swojego ciała. Nim zdążyłem to powiedzieć czy spytać o przyczynę, przytaknęła:
— Merlay — potwierdziła to, czego się domyśliłem. Czas Maelen już upłynął i zamiana nastąpiła samoistnie, bez żadnej ceremonii ani bodźca z zewnątrz.
— A Maelen? — Moje słowa i myśl Mathana zespoliły się.
Merlay wzdrygnęła się i wiedziałem, że to nie z zimna.
Rozejrzała się po szczytach, jakby szukała jakiegoś charakterystycznego punktu. Potem wskazała jedną z gór po prawej stronie, dość daleko przed nami.
— Obozują na przeciwnym stoku. Czekają na kogoś czy jakąś wiadomość. Nie sądzę, byśmy mieli dużo czasu.
Z gardła Mathana znów wydobyło się warknięcie. Futrzana sylwetka rzuciła się przed siebie. Wiedziałem, że wszyscy pozostali, którymi dowodził, pobiegli za nim. Merlay popatrzyła na mnie.
— Nie jestem Śpiewaczką. Nie mogę korzystać z mocy, mogę jedynie być twoim przewodnikiem.
Pogoniła kasa za Mathanem, a ja popędziłem za nią. Żałowałem wówczas, że nie mam już ciała barska, w którym mógłbym biec za wojownikiem Thassów. W tym labiryncie skał i rozpadlin tempo zdecydowanych zwierzęcych kroków byłoby dużo szybsze niż nasz powolny marsz. Ponaglała mnie niecierpliwość. Musiałem się aż hamować, żeby nie wyprzedzić swojej towarzyszki.
Raz na jakiś czas spoglądała na mnie i natychmiast odwracała wzrok. Najwyraźniej coś przyciągało jej wzrok, wciąż szukała czegoś, czego jednak nie znajdywała. Domyśliłem się, co ją tak przyciąga i odpycha.
— Nie jestem Maquadem.
— Nie. Oczy mogą oszukiwać, są bramą dla iluzji. Nie jesteś Maquadem. Ale cieszę się, że masz jego ciało. Maelen padła ofiarą nie tylko swoich czynów. Często serce zdradza umysł.
Nie bardzo rozumiałem jej słowa, ale to nie miało znaczenia. Wiedziałem jedno: mogłem wyglądać na Thassa, ale nie wierzyłem, bym w tej chwili mógł zdążać inną drogą, do innego końca niż ten, który był mi pisany. Jeszcze raz poczułem nękającą mnie od dawna wątpliwość — czy jeszcze jestem Kripem Vorlundem. Tak jak wykorzystywałem naturę Jortha, czasami wyzwalając człowieka w zwierzęciu, tak też mogłem chyba łączyć się z pozostałościami Maquada w obecnej powłoce. A gdy już wreszcie powrócę do ciała Kripa Vorlunda — co wydawało się w tamtej chwili bardzo odległe — czy będę wtedy tylko Kripem Vorlundem?
— Dlaczego chcą schwytać Maelen? l jak was znaleźli? Najpierw odpowiedziała na drugie pytanie.
— Śledzili nas. Ale czy trafili na nasz ślad przypadkiem i potem nim podążali, tego nie wiem. A do czego potrzebna im Maelen… to też trudno zrozumieć. Chcą obciążyć ją, jak słyszeliśmy, częścią winy za to, co sami zrobili. Myślę, że chcą ją w jakiś sposób wykorzystać, by pozyskać Oskolda albo by zyskać wpływy w zachodnich krainach, gdzie może on wciąż jest ważnym lordem. Mogę powiedzieć ci tylko tyle: ci, którzy ją przetrzymują, mają rozkazy, aby robić tylko to, nic więcej. Decyzję podejmie ten, który ma nadejść.
Znowu wspinaliśmy się i zjeżdżaliśmy w dół poza jakimkolwiek szlakiem, lecz kasy wiedziały dokąd iść. Wokół nie słychać było żadnego szmeru idących z nami zwierząt, tylko gdzieniegdzie pojawiał się odcisk jakiejś łapy.
Merlay zeszła z kasa.
— Kasy nie mogą iść dalej. Stąd pójdziemy pieszo.
Droga była stroma i niebezpieczna. Chwilami ledwie mieliśmy o co zaczepić czubki palców, lecz posuwaliśmy się naprzód. Obeszliśmy jedną skałę i znaleźliśmy się po drugiej stronie góry. Śnieg przestał padać, ale nastał przejmujący chłód. Weszliśmy do skalnej niszy, skąd spojrzeliśmy na dół na surowe barwy wschodnich granic ziem Oskolda.
Zbliżała się noc. Żałowałem, że nie posiadam oczu Jortha. Teren przed nami był tak samo nierówny, jak dopiero co przez nas pokonany. Zejście po ciemku nie wróżyło nic dobrego. Jednak czas naglił. Merlay wskazała.
— Tam!
Żadnych namiotów ani wozów, ale widać było ognisko. Wyglądało na to, że obecni tam ludzie zupełnie nie starali się ukrywać. Próbowałem zlokalizować miejsce, gdzie mogli umieścić strażnika. Z ciemności wysunął się jakiś cień… kontakt myślowy… to zbliżał się Borba.
Ruchem łba wskazał ścieżkę. Poczołgaliśmy się za nim. Schodziliśmy na dół najciszej jak się dało. Przy tym zejściu minęliśmy pasmo ciemności, z którego wysunęła się sztywna ręka o bezwładnych palcach. Borba obnażył kły, warknął, gdy przechodził obok dłoni i tego, co leżało za nią.
Zeszliśmy ze skały i weszliśmy do lasku. Nie widzieliśmy stamtąd ogniska, musieliśmy polegać na swym futrzastym przewodniku. Nie posiadałem już węchu Jortha, ale zdawało mi się, że Thassowie dysponują lepszym powonieniem niż moja rasa. Wyławiałem bowiem zapachy zwierząt, a to wystarczało, by wiedzieć, że oddział Mathana jest w pobliżu, choć go nie widzimy ani nie słyszymy. Nagle u naszych stóp jak spod ziemi wyrosła spora postać i uchwyciłem myśl Thassa przywódcy.
— Jakiś oddział zbliża się do obozu. Szybciej!
Wsunęliśmy się za skałę. Płomień ogniska wzbił się wyżej, dał więcej światła, bo dwaj mężczyźni energicznie zaczęli dokładać drew. Doliczyłem się pięciu osób w zasięgu wzroku. Wszyscy wyglądali jak typowi żołnierze w Yrjarze. Nie mogłem odczytać symboli na pelerynach i opończach.
Czyj? — nadałem myśl do Mathana.
Oskolda tam… tam… tam… — Wskazał trzech. Reszta… nigdy nie widziałem takiego herbu.
Dźwięk rogu, ostry i wyraźny, stłumił drobne odgłosy obozu. Przez sekundę panowała cisza, potem nastąpiły okrzyki powitania.
— Maelen?
— Tam!
Merlay odpowiedziała na moje pytanie. Blisko ognia leżało nieruchomo coś, co wcześniej wziąłem za zwinięty koc.
— Boją się jej… spojrzeć w oczy — wyszeptała Merlay — więc owinęli ją w peleryny, żeby ich nie zamieniła w zwierzęta. Powiedziano im, że ona to robi, że my wszyscy to robimy.
Nie usłyszałem warczenia Mathana, ale poczułem wibracje futrzanego ciała, które się do mnie przysunęło.
— Czy możemy się do niej dostać… — zacząłem, gdy w blasku ogniska pojawił się inny oddział. Płomienie błyszczały i odbijały się od wzorów na pelerynach i hełmach. Przywódca był starszy od pozostałych.
Oskold. — Mathan rozpoznał go.
Słychać było ich głosy, ale używali języka, którego nie rozumiałem. Próbowałem odczytać ukryte za słowami myśli. Był tam triumf, satysfakcja, gniew. Tak, łatwiej było rozpoznać emocje niż słowa.
Jeden z tych, którzy dokładali do ognia, pochylił się, szarpnął za tobołek uformowany z Maelen i podciągnął dziewczynę do pionowej pozycji. Inny zerwał okrycie z jej głowy i ramion. Jej srebrne włosy opadły luźno na twarz i ramiona. Potrząsnęła głową gwałtownie i odsunęła srebrną zasłonę włosów z twarzy. Stała z podniesioną głową, wyprostowana, naprzeciwko Oskolda.
— Ostrożnie, panie, ona zamieni cię w zwierzę! — Jeden z towarzyszy Oskolda położył dłoń na jego ramieniu, chcąc go odciągnąć w tył. Z łatwością odczytałem jego myśl.
Oskold roześmiał się. Uderzył Maelen w twarz. Dziewczyna skuliła się i upadła.
Tak więc to Oskold dał nam sygnał. Gdy Maelen upadła, dzika furia zawrzała w ciemnościach. Spośród zarośli wypadły cienie, które targały, warczały, piszczały, wyły. Słyszałem krzyki mężczyzn, tumult zwierząt, lecz rzuciłem się w kierunku Maelen.
Nie byłem szkolonym wojownikiem, a mój nóż nie stanowił najlepszej broni, lecz nagle poczułem w sobie gniew Jortha. Płomienie gniewu rozpaliły mój umysł. Było dokładnie tak, jak wtedy, gdy ścigałem Osokuna i jego ludzi…
Czułem Maelen pod swoją dłonią… nieruchomą… bez życia, z twarzą zwróconą ku górze. W miejscu uderzenia miała głęboką czerwoną ranę. Kucnąłem nad nią i warknąłem, jak futerkowe zwierzęta, które walczyły wokół.
Sytuacja przypominała tę. gdy wyjęci spod prawa zabili Maleza i przejęli nasz obóz. Walka niesie z sobą jakiś rodzaj przerażenia, którego ludzkie umysły nie potrafią objąć. Atak zwierząt sprawił, że część mężczyzn utraciła nad sobą panowanie, choć przecież byli to wojownicy. Inni mobilizowali się, zabijali, kilku broniło skrawka ziemi, jeszcze inni próbowali się wycofywać, wciąż przewracani i atakowani.
Dla mnie liczył się wśród nich tylko jeden. Z nożem w ręku skierowałem się ku niemu. Pomimo zaskoczenia naszym atakiem jeden ze strażników znalazł się przy Oskoldzie i odparł swoją tarczą dwa ataki pary venzes, które odskoczyły, by czekać na lepszą okazję.
Potknąłem się o jakieś ciało i upadłem niemal w sam środek ogniska. Wtedy moje dłonie, na których wspierałem się, by wstać, zacisnęły się na blasterze… czymś, czego nie spodziewałem się tu znaleźć, ale co pasowało do mej dłoni jak długo noszona rękawica. Nie próbowałem nawet podnieść się na kolana. Leżałem i przyciskałem cyngiel broni, która nie miała prawa się tam znajdować.
Wiązka, jaka się z niej wydobyła, błysnęła oślepiająco. Żadna tarcza nie mogła przed nią ochronić. Wolałbym, by Oskold poczuł na sobie moje dłonie, ale wykorzystałem środki zesłane mi przez los i użyłem broni spoza tego świata. Raz, dwa, trzy… Oskold mógł już być na ziemi, ale byli też inni… Usłyszałem zgrzyt — zasilanie wyczerpało się. Odrzuciłem broń w ogień i wróciłem do Maelen. Miała otwarte oczy. Zobaczyła mnie, poznała — tego byłem pewien. Chwyciłem ją i zabrałem w ciemność, do skały, przy której czekała Merlay. Nie było mi lekko, więc gdy dotarłem do tego ubogiego schronienia, musiałem oprzeć się o zimny kamień. Merlay czekała, ale nie dotknęła Maelen, tylko położyła dłoń na moim ramieniu. W ten sposób zasiliła mnie swoją energią.
To była prawdziwa bitwa. Ginęli ludzie i zwierzęta, ale dla mnie był to koszmar, który nie najlepiej pamiętam. W końcu nastała cisza i ponownie zbliżyliśmy się do ogniska. Wyglądało na to, że odnieśliśmy zwycięstwo. Równie dobrze mogła to być klęska.
Położyłem Maelen na pelerynach rozciągniętych w tym celu przez Merlay. Spojrzała na mnie, na Merlay. na zwierzęta, które do niej podeszły i w końcu na Mathana, który dowlókł się do ogniska z raną w boku. Jednak jej myśli nie docierały do mnie. Tylko oczy mówiły, że jeszcze żyje.
Nagle poczułem, że nie mogę w nie dłużej patrzeć. Wstałem i rzuciłem się na oślep przed siebie, potykając się o martwe ciała. Ktoś pobiegł za mną i chwycił moją rękę ostrymi kłami. Był to Borba. Rozcięte ucho krwawiło, lecz oczy spoglądały na mnie przytomnie.
Chodź — zawarczał.
Ponieważ nic się już nie liczyło, spełniłem jego prośbę. Przedarliśmy się przez krzaki do rzędu przywiązanych kasów. Ktoś poruszał się przede mną tak wolno, że pomyślałem, iż chyba jest ranny. Borba syknął i pociągnął mnie za rękę. Postać obróciła się w moją stronę. W ciemności nie widziałem twarzy, ale wiedziałem, że to uciekinier z obozu. Rzuciłem się na niego. Padł pod moim ciężarem, choć próbował się opierać. Uderzyłem go ciosem znanym w kosmosie. Mój przeciwnik leżał nieruchomo. Chwyciłem go za kołnierz i wyciągnąłem na oświetlony teren.
— Kripie Vorlundzie!
Nie było to rozpoznanie, lecz wezwanie. Pozostawiłem mojego więźnia w pozycji leżącej i podszedłem do tej trójki, która na mnie czekała. Mathan leżał z głową na kolanach Merlay, a Maelen… nie potrafiłem zdobyć się na to, by na nią spojrzeć.
Lecz to ona mnie wezwała. Opadłem na kolana i ująłem jej dłonie. Nie odpowiedziały uściskiem, nie dały znaku życia. Z tyłu coś się poruszyło i zapiszczało. Vors… lub inne zwierzę tej samej rasy?
Merlay poruszyła się, Mathan uniósł głowę. Oświetlał nas płomień ogniska, a w górze błyszczał księżyc. Trzeci pierścień, który był wyraźnie widoczny, gdy zaczęło się to całe szaleństwo, teraz był tylko mglistym zarysem.
— Księżyc! — wyszeptała Maelen — Mathan… księżyc! Jej ręce były bardzo zimne, nic już nie mogło ich ogrzać.
Nagle glassia za mną zawył, jakby opłakiwał zmarłego.
Głowa Mathana uniosła się. Z jego gardła wydobył się potężny głos, lecz nie był to skowyt zwierzęcia. Był to raczej śpiew. Wtedy usłyszałem, jak Merlay podjęła pieśń, której nie mogła rozpocząć, lecz mogła ją wspierać. Maelen wpatrywała się we mnie, szukała mnie wzrokiem. Zacząłem również śpiewać, choć nie byłem tego pewien. Śpiewem pomagaliśmy Maelen przenieść się z objęć śmierci w nowe życie.
Kiedy znowu w pełni świadomie się rozejrzałem, dłonie w moim uścisku należały do skorupy opuszczonej przez ducha. Na moim ramieniu spoczywała mała futrzana głowa. Odrzuciłem martwe dłonie, by dotknąć bliskiego ciała i życia. Więzień, którego schwytałem przy kasach, przyglądał mi się, gdy przywróciliśmy mu świadomość, lecz nie poznawał nikogo. Ja natomiast poznałem go od razu, bo niewiele się zmienił od tego popołudnia, gdy proponował mi spotkanie z Maelen. Był to Gauk Slafid.
Próbował pertraktować z tymi z nas, których uważał za Thassów. Nie rozumiałem takiej głupoty, chyba że fakt dostania się w niewolę chwilowo pomieszał mu zmysły. Potem zaczął wygłaszać groźby i opowiadać, co stanie się z wszystkimi Thassami, jeśli go natychmiast nie wypuścimy i nie pójdziemy na ugodę z jego władcami. Chyba tylko strach skłonić go mógł do wygłaszania bredni.
Alcey był bliski prawdy. Yiktor od dłuższego czasu była obserwowana przez ludzi, którzy potrzebowali dla swych celów prymitywnej planety na bazę wojskową i surowcową. Korporacja Korburg wplątała się w politykę i musiała pomóc wyzyskiwaczom lub utonąć wraz z nimi.
Thassowie mieli posłużyć jako straszak. Zaplanowano przeciw nim wielką krucjatę. W planach było zjednoczenie lordów pod jednym przywódcą stojącym na czele armii, która po odpowiednim przeszkoleniu mogłaby być wykorzystywana przez kosmicznych przybyszów. Stare waśnie i zatargi między lordami utrudniały jednak realizację tych planów i Korporanci postanowili wykorzystać incydent Maelen z Osokunem do podburzenia mieszkańców przeciwko Thassom.
Kto wie, jak by się to skończyło. W tamtej chwili Gauk Slafid był już tylko pionkiem usuniętym z szachownicy. Sądzę, że wciąż zżerała go żądza realizacji tych planów i dlatego mamrotał i bredził, nie chcąc spojrzeć prawdzie w oczy.
Zabraliśmy go ze sobą do dziwnej doliny w zaschniętym jeziorze w górach. Tam wszyscy stanęliśmy przed Dawnymi. Slafidowi nie poświęcili Dawni wiele czasu — przekazali go mnie, bym zabrał go do portu przed sąd jego rasy. Uzasadnili to tym, że jest on mojej krwi i ja jestem za niego odpowiedzialny.
Potem przystąpili do sądu nad Maelen według własnych praw. Nie pozwolili mi niczego kwestionować ani wypowiadać się, bo jak mi powiedzieli, byłem tam tylko dzięki ich uprzejmości. Gdy opuszczałem ich siedzibę w towarzystwie strażnika Thassa, wiozłem ze sobą futerkową istotę, która nie była Vorsem, ale kimś zupełnie innym.
Taki bowiem był ich wyrok — Maelen miała mieszkać w ciele podarowanym jej dobrowolnie przez tego. który ją kochał, i tak doczekać chwili, gdy księżyc i gwiazdy będą jej sprzyjać. Tymczasem miała pozostać ze mną, który jak twierdzili, padłem ofiarą jej czynów, choć według mnie wcale tak nie było.
Wraz ze Slafidem, który ponuro milczał całą drogę, dotarliśmy do Yrjaru. Tam znowu język mu się rozwiązał i zaczął rozmawiać z oficerami Patrolu, którzy przybyli w odpowiedzi na przesłaną z “Lydis” wiadomość. Tak oto zakończył się ten kosmiczny spisek, przynajmniej jeśli chodzi o Yiktor. Na planecie mógł zapanować ład.
W końcu spotkałem się z kapitanem Fossem i załogą “Lydis”. Spojrzałem ponad ich głowami w lustro na ścianie gabinetu konsula. Ujrzałem tam Thassa. Jednak w tym ciele, choć może trochę zmieniony, byłem ja, Krip Vorlund. Nie czułem się Thassem. Nie będąc Thassem, nie mogłem żyć jak oni. Gotowi byli mnie przyjąć. Mathan, znów w ludzkiej skórze, zaproponował mi przyłączenie się do jego klanu, lecz ja czułbym się wśród nich jak kaleka bez ręki, nogi czy oka.
Powiedziałem to Fossowi, ale ostateczna decyzja według naszych zwyczajów zależała nie tylko od niego. Oprawy, w której Krip Vorlund przybył na Yiktor, już nie było, została wyrzucona w przestrzeń, gdy “zmarła” kilka tygodni wcześniej. Czekałem więc na decyzję — czy Krip Vorlund jest naprawdę martwy, czy też może powrócić do życia.
— Wolny Kupcze — zaczął Foss — widziałem handel różnymi rzeczami w wielu światach, ale po raz pierwszy spotkałem się z wymianą ciał. Mówisz, że ci Thassowie patrzą na swoje ciało i kości, jak my na ubranie, które można zmienić w razie potrzeby. Czy dotyczy to też ciebie?
— Mojego własnego ciała tak, ale nie innych. Posiadam wygląd Thassa, ale nie jego możliwości. Pozostanę już taki, jakim mnie widzicie.
— Wystarczy! — Lidj uderzył w blat stołu między nami. — Udowodniłeś już wcześniej, że potrafisz dać z siebie wszystko. To, że pozostaniesz w innym ciele, niczego nie zmieni. Mam rację?
Spojrzał na Fossa, na pozostałych. Zrozumiałem ich werdykt, nim go ogłosili. Pytałem sam siebie, czy słusznie postąpiłem, prosząc o pozwolenie na powrót. Gdzieś we mnie tkwiła mała cząstka Jortha, a także Maquada. Może dostałem od nich coś więcej niż ciało. Wiedziałem jednak, że jeśli moi towarzysze uznają mnie za Kripa Vorlunda, postaram się być nim w pełni. Spojrzawszy na port i czekającą “Lydis” zrozumiałem, że muszę pozbyć się wszelkich wątpliwości. Jorth i Maquad byli niczym wobec tego, co mnie czekało. Byłem przecież Kripem Vorlundem, Kupcem, i nikim więcej!
Prócz nowego ciała zabierałem z Yiktor jeszcze coś. Odtąd mała futrzana istota dzieli ze mną kabinę i myśli. Często widzę ją nie taką, jaka jest, lecz jaką była. Przyszła z wolnego wyboru i woli Thassów.
Czas ogarnia wielkie przestrzenie między gwiazdami, a los przynosi nam dobro i zło. Istnieją najróżniejsze skarby. Może jakiś wpadnie w nasze ręce lub łapy? Może kiedyś będziemy mieli swój statek oraz mały ludek? Kto wie? Jestem Kripem Vorlundem z “Lydis” i moi towarzysze zapomnieli już, że dawniej wyglądałem inaczej. Lecz ja nie zapominam, kto mieszka w skórze Vorsa i któregoś dnia stanie na dwóch nogach. Oboje znów zobaczymy Yiktor i jeśli wówczas będzie nad nami lśnił Sotrath Trzech Pierścieni… któż przewidzi, co jeszcze może się zdarzyć?